RYSZARD ANTONISZCZAK MIKI MOL KAW 1985 Zamiast przedmowy Pewien chłopiec, może to ja, a może ty, podszedł do okna, które wychodziło na jesień. Wieczór kładł się po ogródkach, gładził między uszami szczekające psy, a szum odległego wodospadu miasta zamieniał się z wolna w mruczaną kołysankę. W oknach domów zapłonęły światła lamp, zasiadano do kolacji. Smutek jesieni zawładnął duszą chłopca. - Ach, świat mnie nie rozumie - westchnął. Zawtórowały mu cichutko krople siąpiącego deszczu. Wszystko byłoby zupełnie inaczej, gdyby nie awantura. Rodzice nie chcieli zabrać go ze sobą do teatru. Co więcej: tata kazał ćwiczyć na fortepianie nudne gamy. - Nie będę ćwiczył, chcę iść do teatru - grymasił chłopiec. - To nie jest sztuka dla dzieci - przekonywali rodzice. Mały chłopiec tak się jednak upierał, że w końcu dostało mu się kilka klapsów. I teraz, gdy został sam, spogląda w okno i rozważa: Jak to możliwe, że przedstawienie, w którym występuje tramwaj, nie jest dla dzieci?! A tramwaj występuje. Zapamiętał przecież tytuł: „Tramwaj zwany pożądaniem”. Oczywiście, chłopiec wolałby, żeby w sztuce występowała wyścigówka, jakaś lukstorpeda czy limuzyna (a najlepiej byłoby iść do cyrku), ale z braku tamtych tramwaj też wydał mu się czymś bardzo pięknym. Przez chwilę spoglądał w niebo. Daleko w górze mrugała samotna gwiazda. Chłopcu wydało się, że gwiazda się porusza. Może to sputnik, a może meteor - pomyślał. Potem popatrzył w dół i jął odprowadzać wzrokiem samochody mknące ulicą w nieznany świat dorosłych spraw. Może napiszę wiersz o jesieni, o tęsknocie... - myślał. - O tym, że deszcz płacze na szybach, smutne drzewa mokną samotnie, gdzieś w dal toczy się świat... Nikt mnie nie rozumie, sterczę tu jak jesienny konar... Otworzył drzwi na balkon - wilgotny powiew ostudził nieco chłopięcy żal. Wrócił do pokoju i przez chwilę stał niezdecydowany. Zamiast żalu rozpanoszyło się w nim teraz inne dojmujące uczucie - nuda. A nuda jak to nuda: każe człowiekowi krążyć po mieszkaniu bez celu, od okna do okna, przesunąć jakiś sprzęt, poprawić rąbek dywanu, włączyć radio, wyłączyć je, pobrzdąkać na fortepianie, podłubać z wielką uwagą pod paznokciem, w ogóle zaczepić, potrącić kilka spraw - może któraś zajmie, przykuje uwagę i uwolni nas od nudy, a nudę od nas... Chłopiec bezwiednie powlókł się do gabinetu, pokoju, w którym obok wysokiego zegara, pod wiszącymi na ścianie portretami stał fortepian i duża biblioteczna szafa. Usiadł w fotelu. Było już późno, w kącie mruczał coś do siebie zegar. Chłopiec wolał mieć go na oku, gdyż nieraz wydawało mu się, że kiedy nań nie patrzy, zegar skrada się za jego plecami. Jakiś czas, wędrując wzrokiem po skomplikowanym wzorze kilimu, bawił się w podróż przez labirynt. Po chwili, znudzony, ziewnął przeciągle i spojrzał w bok, na ścianę. Nagle wydało mu się, że łepek gwoździa, na którym wisi mały obrazek, poruszył się. Im uważniej się wpatrywał, tym większej nabierał pewności, że łepek gwoździa nie tylko się poruszył, ale... wędruje. Co więcej... że jest to chyba mały czarny robaczek albo pajączek przebiegający ogromny przestwór ściany. Trzeba by go złapać na papierek i wypuścić za okno - pomyślał. Ale zanim znalazł jakąś kartkę, robaczek wbiegł za szafę z książkami. Chłopiec przyłożył policzek do ściany i usiłował zajrzeć za bibliotekę. I wtedy zobaczył, że na jej najniższej półce książki są ustawione dwoma rzędami. Dotychczas nie zauważył tego, choć wydawało mu się, że spenetrował już wszystkie zakamarki domowej biblioteki. Grzbiety książek stojących z przodu zasłaniały cały rząd nie znanych mu, ustawionych głębiej. Zapomniał o wędrującym robaczku i otworzył oszklone drzwiczki. Wyjął kilka książek stojących w pierwszym szeregu i zajrzał w mrok szafy. Sięgnąwszy ręką głębiej, wyciągnął bardzo dziwny tom. W porównaniu z innymi książkami z tej szafy ta była niezwykle kolorowa. Na jej okładce widniała tajemnicza postać, jakiej jeszcze nigdy nie widział. Coś jakby portret krasnoludka - przeszło chłopcu przez myśl. Zabawna ta istota miała zakręcony w motylą trąbkę nochal, duże jak u Myszki Miki oczy, długie czerwone włosy, a na głowie wesołą czapeczkę w paski, przypominającą myckę Buratina. Chłopiec, nie odrywając oczu od portretu zabawnej postaci, wrócił z tajemniczą książką na fotel. Zdawało mu się, że wpatrzone w niego uśmiechnięte stworzonko pragnie zawrzeć z nim przyjaźń. ,,Miki Mol” - przeczytał tytuł, który był zapewne imieniem owej istoty. Usadowiwszy się wygodnie w fotelu, podwinął nogi pod siebie. I kiedy noc przeglądała się w mokrym zwierciadle parapetu, a księżyc z mozołem przedzierał się przez dymy chmur, chłopiec otworzył książkę na pierwszej stronie i popłynął liniami zdań tak daleko, że wkrótce znalazł się w pewnej nie znanej mu dotychczas bibliotece. W powietrzu rozszedł się delikatny zapach nasturcji... Rozdział I Przeminęło z Pradziadkiem, czyli skąd się wzięły mole książkowe Kiedy zegar słoneczny na parapecie okna przesunął cień swej pałeczki na napis: drugie śniadanie, Mrówkolew postanowił udać się na herbatkę do Miki Mola. W tym celu musiał przejść w przeciwległy kraniec biblioteki. Wybrał się najkrótszą drogą. Najpierw ruszył przez dział powieści podróżniczych, potem, jak najszybciej i nie oglądając się za siebie, przebiegł przez dział powieści „z dreszczykiem”, a następnie przez uginającą się pod ciężarem ksiąg półkę z bajkami. Wreszcie usłyszał spoza książek znajomy stukot maszyny do pisania. - Cześć, Miki Molu! - Cześć, Mrówkolwie - odpowiedział Miki Mol, wykręcając z maszyny ostatnią zapisaną stronę. Za chwilę z działu technicznego wyłoniła się duża gruszkowata postać. Był to Świetlik w swej własnej, zaspanej postaci. Przez chwilę przeciągał się szeroko, aż baterie na jego brzuchu zajarzyły się mocniej zielonkawym światełkiem. - Cześć wam! - pozdrowił zebranych i niebawem, pobrzękując mosiężnym czajnikiem, rozlewał poranną herbatę do filiżanek. - Drodzy przyjaciele, skończyłem właśnie spisywać dzieje mego pradziadka, pierwszego Mola Książkowego - obwieścił z triumfem Miki Mol. - Dzieło to pod roboczym tytułem: Przeminęło z Pradziadkiem mogę przedstawić wam już teraz w całości. Co więcej, wykonałem też własnoręcznie kilka najważniejszych ilustracji. Trzej Mole Książkowi (tak Miki Mola, Mrówkolwa i Świetlika nazywali ich znajomi), mieszając różową herbatkę z dzikiej róży, usadowili się w wygodnym zaciszu ksiąg. Miki Mol chrząknął uroczyście i zaczął czytać: Bardzo wiele milionów lat temu Pradziadek Mól był postrachem zwierząt futerkowych, zjadał bowiem ich futra, puszyste ogony, mufki i kołnierze. Wszystkie zwierzęta tak się bały Mola Pradziadka, że wydawało im się, iż błyszczące na niebie punkciki to dziury wygryzione przez Mola w czarnym aksamicie nocy. Nawet sam Mól Pradziadek zaczął wierzyć w tę bajkę. Rem tem tem! Z takim oto bojowym okrzykiem Mól Pradziadek wyskakiwał ze swej kryjówki. Oskubane zwierzęta umykały przed jego straszną maczugą-wywijaczką. Pierzchały w popłochu Samoszkapki, mknął przed siebie Dinozaur Pimpo i zmykała Glista Krocząca, a w górze nad ich głowami polatywał, drąc się wniebogłosy, Pterodaktyl Prasowany. Był jednak ktoś, kto w tamtych dzikich czasach nie bał się Pradziadka. Tym kimś był Człowiek Pierwotny, którego maczuga była czterdzieści dziewięć razy większa niż maczuga Mola. Pewnego razu, gdy Człowiek Pierwotny ucinał sobie właśnie drzemkę pod drzewem bursztynowca, na najniższej gałęzi, tuż nad jego głową, pojawił się Mól Pradziadek. - Rem tem tem! - wyszeptał Pradziadek. - Już dawno miałem chrapkę na futro Człowieka Pierwotnego. Mniams! Ogłuszę go i zjem jego smakowitą czuprynę. A ponieważ Małpolud niczego się nie spodziewał, Mól Pradziadek powoli wykonał potężny zamach swą maczugą, lecz zanim opuścił ją na głowę Człowieka Pierwotnego, coś nagle w górze mocno ją pochwyciło. - Co to?! - wrzasnął Mól, lecz było już za późno. Ogromna kropla żywicy, przezroczysta jak miód, spłynęła po uniesionej w górę maczudze, zatapiając Pradziadka w swym przezroczu. I tak oto nieszczęsny Mól Pradziadek został uwięziony w kropli żywicy, która skrzepła po chwili i w postaci pięknego bursztynu zawisła na gałęzi. Ciekawe jak długo będę tak wisiał? - pomyślał Pradziadek. W dole zebrała się spora gromada ciekawskich. - Biedaczek! Zastygł w tak okropnie niewygodnej pozycji - odezwała się współczująco Glista Krocząca, zwana też Człekoczłapką. - Mamusiu! Tam jest pan! - zawołało, zadzierając głowę, Samoszkapię. - Teraz nie może nam nawet pogrozić palcem - zauważył z zadowoleniem Dinozaur Pimpo. Tymczasem Człowiek Pierwotny, niosąc na ramieniu swą wielką maczugę znikał właśnie za horyzontem, na którym zbierały się czarne, burzowe chmury. Jedyne, co mogę robić, to patrzeć z mego przezroczystego więzienia, jak zmienia się świat - pomyślał Pradziadek i wisiał tak jeszcze przez milion lat. W tym czasie pod wpływem ruchów tektonicznych, czyli górotwórczych, powstały nowe lądy i morza, góry i doliny, i różne piękne widoki, które przez bursztyn jak przez szkło powiększające podziwiał Mól Pradziadek. W nowych lasach i dżunglach przeróżne gatunki zwierząt, dotąd mniej rozwinięte niż gatunek moli (futerkowych), zaczęły teraz wyprzedzać go jedne po drugich na spiralnej ścieżce ewolucji. Pewnego razu sędziwy bursztynowiec spróchniał i rozleciał się, a kawałek bursztynu wraz z Pradziadkiem plusnął w głębinę. Wessany przez podmorski prąd, wylądował na dnie wielkiej groty. Ogromne rafy koralowe jak ostre zębiska zamknęły się nagle nad nim i zapadła zupełna ciemność. Niewątpliwie zostałem połknięty przez wieloryba - pomyślał Pradziadek. - Sam zresztą też bym chętnie coś połknął! Jestem przecież ogromnie głodny! Żadna burza morska nie burczy głośniej niż mój żołądek. Nawet kiszki tego wieloryba nie grają donośniej marsza głodomorów niż moje! Gdy tylko wydostanę się z bursztynu, połknę pierwszą rzecz, jaką napotkam na swej drodze - przyrzekł sobie Pradziadek. Tymczasem wzdłuż brzegu Morza Bałtyckiego przechadzał się pewien jegomość. Był cały zielony. Jedną ręką przytrzymywał zielony kapelusz, a w drugiej niósł szuflę i węzełek podróżny, pod pachą zaś składaną lunetę. Kiedy stał samotnie na skale i patrzył przez ową lunetę na morze, jego zielony szalik z białym paskiem furkotał na wietrze. W tym miejscu opowieści Mrówkolew się ożywił. - Jeśli był to, jak powiadasz, ktoś zupełnie zielony, tak jak ja, to może był to... może to był... mój pradziadek? Wygląda na to, że był to rzeczywiście twój daleki przodek - przyznał Miki Mol. - Czego tak wypatrywał? - zastanawiał się Mrówkolew. - I do czego mogła mu służyć szufla? - zapytał Świetlik, który lubił uzupełniać swą wiedzę praktyczną. - Był to wielki podróżnik i badacz natury - wyjaśnił Miki Mol. - Trudnił się także poszukiwaniem pięknych okazów bursztynu. Lecz słuchajcie, co było dalej. I właśnie wtedy wieloryb z Molem Pradziadkiem w brzuchu wpłynął przez wąską cieśninę na Morze Bałtyckie. Nie mogąc odnaleźć powrotnej drogi na Atlantyk, wieloryb kichnął ze zdenerwowania tak mocno, że wraz z wielką fontanną wody wyleciały z jego przepastnego wnętrza okazy, które sam chętnie kolekcjonował, a to: siedem glinianych tabliczek z sumeryjskim pismem klinowym, stylowy ekrytuarek, fajka bosmańska, klatka z drewna sandałowego i wreszcie bursztynowa kropla z Pradziadkiem Molem. - Och! Ten ogromny wieloryb coś wypluł! - krzyknął z uciechą poszukiwacz bursztynu i szybko nadstawił swój zielony kapelusz. - Hura! Jaki piękny okaz bursztynu! cieszył się uczony Pradziadek Mrówkolwa, oglądając przez lupę bursztyn. - Natychmiast zawiozę go do ciepłych krajów! W Egipcie dostanę za niego słoik skarabeuszy i jedną mrówkę faraona! I jeszcze tego samego dnia szczęśliwy poszukiwacz wyruszył szlakiem bursztynowym na południe. Szlak wiódł w górę Wisły i przez Karpaty i Węgry docierał do Wenecji. Stamtąd statki przez Adriatyk i Morze Śródziemne płynęły do Bizancjum lub Egiptu. Poszukiwacz bursztynu, uniknąwszy szczęśliwie sztormów i piratów, ujrzał na horyzoncie ogromną świecącą budowlę. Był to siódmy cud świata - słynna latarnia morska stojąca u wejścia do portu w Aleksandrii. Tam Mola Pradziadka wymieniono na słoik skarabeuszy i jedną mrówkę faraona. - Ach, co za wspaniały okaz bursztynu - zachwycał się swym nowym nabytkiem pewien Grek. - Kiedy wrzucę go do kadzidła, po mojej bibliotece rozejdzie się przyjemny zapach! - pomyślał i ruszył ku największej w owych czasach bibliotece, której był głównym nadzorcą. A była to słynna Biblioteka Aleksandryjska. W specjalnej kadzielnicy bulgotały już roztopione, dymiące kadzidła. Na powierzchni płynu wydymały się bąble, które, pękając, wyrzucały z siebie cudownej woni obłoczki dymu i pary. Zapachy te, unosząc się w czytelni, uprzyjemniały czytającym lekturę uczonych tekstów. Pac! Jedyna nadzieja, że roztopi się wreszcie to okropne przezroczyste więzienie! - pomyślał Mól Pradziadek wpadając głową do kadzielnicy. I rzeczywiście, bursztyn nagle rozmiękł, potem rozpłynął się jak miód i Mól Pradziadek poczuł, że oto wędruje ku powierzchni w wielkim bąblu. Pat! - rozległo się głośne puknięcie i Pradziadek, wykipiawszy poza brzeg naczynia, zawisł głową w dół na sprężystym soplu żywicy. Tuż przed jego nosem piętrzył się stos zapisanych papirusów.* [Papirus - pradziadek papieru.] Zgłodniały Mól, nie namyślając się dłużej, z całej siły wbił zęby w papirus. Włóknisty ten papirus, ale może być! - pomyślał Pradziadek, który przecież przez dziesięć milionów lat nie miał nic w ustach. Rad nierad zaczął się wgrywać w długie zwoje, z coraz większym zaciekawieniem przyglądając się różnym obrazkom. Wpatrzony w nie, nawet nie zauważył, że armia okrutnego kalifa Omara (który nade wszystko nie znosił mądrych książek) zdobyła miasto i podłożyła ogień pod bibliotekę. Również pierwsze kłęby dymu, jakie przedostały się na najwyższe piętro wieży, gdzie zamieszkał, nie zwróciły jego uwagi. Dopiero gdy poczuł, że tli mu się koniec jego własnej czapeczki, zerwał się na równe nogi. Lecz ogromne języki ognia połknęły już kamienne schody. Mól Pradziadek wyjrzał przez okno. Hen, w oddali zobaczył ogromny przestwór morza. Nie namyślając się dłużej, wyskoczył przez okno. Uczepiony długiej wstęgi papirusu, poszybował na niej niczym na latawcu. Gdy wreszcie zetknął się z taflą morza, papirus z latawca przemienił się w okręt. Wiele dni i nocy kołysał się tak Mól Pradziadek na falach, szarpany wiatrem i morską chorobą. Na szczęście papirus, na którym żeglował, okazał się kawałkiem mapy. Dzięki temu Pradziadek mógł obrać właściwy kierunek i popłynąć ku brzegom Europy. - Och, jestem głodny! - biadał rozbitek. - Lecz jeśli nadgryzę swój okręt, z pewnością zatonę! Cóż miał robić? Z konieczności nauczył się pożerać mapę wzrokiem. A pożerać wzrokiem znaczy to samo co studiować. W ten więc sposób nauczył się czytać. Była ciemna, bezksiężycowa noc, kiedy morze wyrzuciło go na nieznany brzeg. Lecz choć głodny i przemoczony, Mól Pradziadek dzielnie wkroczył w mroki średniowiecza. Przedzierał się przez głębokie wąwozy i ciemne bory. Ukryte pod zaroślami trzęsawiska przesyłały mu zdradzieckie całusy, trzęsąc swymi wielkimi, pełnymi torfu brzuchami. Błędne ogniki, snując się nad bagnami, układały się w fałszywe konstelacje gwiazd i próbowały zwieść każdego wędrowca z raz obranej drogi. Zdawało się, że naśladują gorejące ślepia wilków przemykających wśród drzew. Mól Pradziadek, żeby dodać sobie otuchy i odwrócić swą uwagę od tak niegościnnego towarzystwa, powtarzał w takt kroków wszystkie litery alfabetu. Lecz gdy miał postawić krok oznaczony literą ,,zet”, ujrzał w oddali świecące okienko. - Hura! - krzyknął uradowany. - Pójdę tam i zapukam. Lecz kiedy zapukał, zielone światełko zamrugało i zgasło, a okienko poruszyło się jak żywe. Nad Molem Pradziadkiem pochyliła się wielka głowa z zakręconym do góry nosem... - No, no! Kto mnie tłucze po brzuchu?! - zapytał ktoś gniewnie. - Och, przepraszam! - powiedział Mól Pradziadek. - Myślałem, że to jest okienko chatki... - Nie, nie! To moje baterie, którymi rozświetlam mroki nocy... W tym miejscu opowieści Miki Mola Świetlik poruszył się gwałtownie i omal nie przewrócił filiżanki. - Jeżeli ten ktoś, jak mówisz, miał nos zakręcony do góry, a na brzuchu baterie w kształcie okienka, to... to... na pewno był mój pradziadek! - zawołał Świetlik. - Nie mylisz się - potwierdził Miki Mol. - Był to rzeczywiście twój daleki przodek. Robaczek Świętojański. - I co dalej? Co dalej? - niecierpliwił się Mrówkolew, mieszając z roztargnienia łyżeczką w swoim kapeluszu. - Jestem Mól Papirusowy - przedstawił się Pradziadek. - A ja jestem Robaczek Świętojański - gruszkowaty jegomość ukłonił się grzecznie. - Zapraszam cię do jaskini Zbója Śmiejoszka! - Zbója?! - przestraszył się Pradziadek. - Prawdziwego zbója? - No niezupełnie - wyjaśnił Robaczek Świętojański. - Jest to niezwykły rozbójnik i dlatego właśnie z nim współpracuję. Ruszyli, znajdując bez trudu drogę przez las, gdyż Robaczek oświetlał ją zielonkawym światełkiem. Należałoby tu wyjaśnić parę spraw - pomyślał Pradziadek, dotrzymując kroku Robaczkowi Świętojańskiemu. - Dlaczego na przykład ten rozbójnik nazywa się Śmiejoszek i na czym polega jego współpraca z Robaczkiem Świętojańskim. - Czuł jednak, że niebawem wszystko się samo wyjaśni. Jaskinia Zbója Śmiejoszka znajdowała się na szczycie wysokiej góry, z której roztaczał się rozległy widok na całą dolinę. W jaskini poniewierały się stosy wielkich ksiąg oprawnych w skórę, a na ścianie, przybity wielkim gwoździem, wisiał portret uśmiechniętego człowieczka, który wcale nie wyglądał groźnie. - To właśnie portret Zbója Śmiejoszka - rzekł Robaczek. - Teraz go nie ma, wyszedł na łowy. Lecz jeśli chcesz, możesz zobaczyć go w akcji. - To mówiąc Robaczek Świętojański wyjął wielką lunetę i ze szczytu góry nakierował ją na odległe rozstaje dróg. - O tam! Spójrz, Papirusowy Molu. Kiedy Pradziadek przyłożył lunetę do oka, zobaczył mknącą karetę zaprzężoną w czwórkę koni. Nadjeżdżała niebezpieczną drogą wśród wielkich głazów i drzew. Do jej dachu przywiązana była sznurami wielka księga. Nagle zza przydrożnego głazu wyskoczyła jakaś postać z pistoletem w dłoni. - Ha ha! Jestem straszliwym Zbójem Śmiejoszkiem! Mam was! Konie zarżały i stanęły dęba, a z karety wyjrzały dwie pobladłe twarze kupców. - Litości, szanowny panie - zajęczeli chórem pasażerowie. - Weź pieniądze i złoto, ale daruj nam życie! - Ha ha! - zaśmiał się Zbój Śmiejoszek. - Nie, nie! Możecie sobie zatrzymać wasze klejnoty. Ja zbieram tylko książki z obrazkami! Dajcie mi tu zaraz tę piękną księgę, bo inaczej... - Śmiejoszek potrząsnął gniewnie wielkim pistoletem. - Ależ, szanowny panie, wieziemy ją dla samego pana hrabiego! Lecz Zbój Śmiejoszek pędził już do swej jaskini, unosząc pod pachą wspaniałą księgę. - Zaraz tu będzie - oznajmił Robaczek Świętojański. - To rzeczywiście bardzo dziwny rozbójnik - przyznał Pradziadek Mól. - Napada na bogatych kupców, a zabiera im tylko książki! - Tak, tak! Potem przez całą noc oglądamy obrazki! On zaśmiewa się nad nimi do łez, gdyż przepada za oglądaniem dowcipów rysunkowych, a ja przyświecam mu w mrokach jaskini jako kaganek oświaty. Oczywiście na drugi dzień książki zabrane bogatym rozdajemy biednym i ciemnym. W tym momencie na progu jaskini pojawił się Zbój Śmiejoszek. - Witajcie! - krzyknął, rozradowany. - Zdobyłem właśnie nową księgę z obrazkami! Ha ha ha! Będzie co oglądać! Kupa śmiechu! Zaledwie Zbój Śmiejoszek przewrócił pierwszą kartkę, a już zaniósł się gromkim śmiechem. Rozbawione echo jaskini nie mogło powstrzymać się od wtóru - kaskady śmiechu toczyły się jedna po drugiej w głąb tajemniczych korytarzy. - Zbój Śmiejoszek wcale nie umie czytać i dlatego interesuje się tylko tymi książkami, w których są obrazki - zauważył Pradziadek i zaraz, zmęczony, zasnął w kącie jaskini. Następnego dnia Mól Pradziadek, udawszy się na spacer, zobaczył Zbója Śmiejoszka stojącego na szczycie góry i podrzucającego w powietrze księgi. W dole pod skałą zebrało się sporo wieśniaków. - Macie, kochani! Czytajcie! - wołał Zbój. I coraz to nowe księgi leciały ponad głowę Śmiejoszka. Chwilę trwały nieruchomo jak wypadłe z gniazda pisklęta, lecz zaraz szybko uczyły się machać skrzydłami okładek i tworząc na niebie klucze, ulatywały w dolinę, pod strzechy wieśniaczych chat. - Ludzie, obcując z książkami, stają się mądrzejsi i piękniejsi - tłumaczył Śmiejoszek. - I ja też chcę stać się mądrzejszy! - powiedział nagle do nowych przyjaciół Pradziadek. - Chcą przeczytać wszystkie książki - dodał z mocnym postanowieniem. - Ho ho! - Robaczek Świętojański popatrzył na niego z podziwem. - A więc chcesz zostać molem książkowym. - Tak, drodzy przyjaciele! - W takim razie powinieneś wyruszyć w świat na poszukiwanie biblioteki! - poradził Śmiejoszek. - A ponieważ umiesz już czytać, przyjmij od nas ten oto podarunek. Zbój Śmiejoszek i Robaczek świętojański zjawili się po chwili i postawili przed Molem wielką księgę. - Ach, to przecież ta sama, którą przeznaczono dla hrabiego! - zauważył Mól Pradziadek. Była to niezwykła książka. Cała oprawna w skórę, miała wzmocnione narożniki, a na bokach pięknie namalowaną literę E. - Ta księga to wspaniały rumak - wyjaśnił Śmiejoszek. - Spójrz tylko, Molu, jak niecierpliwie grzebie kopytkiem i potrząsa tasiemkami-zakładkami. Kiedy ją sobie przyswoisz i oswoisz, zawiezie cię prosto do krainy wiedzy. To Encyklopedia. To mówiąc Śmiejoszek i Robaczek Świętojański podsadzili Pradziadka Mola, który pochwyciwszy w dłonie dwie kolorowe zakładki - wodze, usadowił się na siodłowatym grzbiecie Encyklopedii. - Do zobaczenia, dzielny zuchu! - Zbój i Robaczek powiewali mu na pożegnanie białymi chusteczkami. - Do widzenia, przyjaciele! - odkrzyknął Mól Pradziadek, po czym na swojej zaczarowanej Encyklopedii jak na rączym koniu pogalopował w wielki świat. Wędrował bardzo długo, aż wreszcie zatrzymał się pod drogowskazem z napisem SY- LA-BI-ZAN-CJUM. Co to za dziwna kraina - pomyślał, lecz zaraz wszystko się wyjaśniło, bo zobaczył, że jej mieszkańcy spacerują z książkami. Pastuszki i pastuszkowie, wędrowcy i rolnicy uczyli się czytać, sylabizując na głos różne zajmujące czytanki. Aż przyjemnie patrzeć, jak wszyscy dążą do wiedzy. To na pewno zasługa Zbója Śmiejoszka i Robaczka Świętojańskiego - pomyślał Pradziadek. To, co widział, jeszcze bardziej umocniło go w niezłomnym postanowieniu, że musi podjąć pracę w dużej bibliotece pełnej ciekawych i mądrych książek. Tak rozmyślając, szedł dalej, aż wreszcie znalazł się w jakimś dużym mieście. To już chyba będzie wiek XX - wykrzyknął na widok czerwonego tramwaju, który podzwaniając, zajechał mu drogę. I nagle po przeciwnej stronie szerokiej ulicy, pełnej tramwajów, autobusów i samochodów, zobaczył dostojny gmach z ogromnym napisem: BIBLIOTEKA. - Hura! - ucieszył się. - Nareszcie jestem u celu! Teraz szybko! Na drugą stronę ulicy! Lecz nieprzerwany potok pojazdów wydawał się być zaporą nie do przebycia. Może przejdę teraz - pomyślał Pradziadek, widząc, że na słupie sygnalizacji świetlnej zapalił się jego ukochany kolor. - To przecież mój ulubiony odcień czerwieni! - Nie namyślając się długo, pociągnął za sobą Encyklopedię i zszedł na jezdnię. Kiedy był już w połowie drogi, zza zakrętu wytoczył się potężny walec drogowy. - O rety! - wrzasnął Pradziadek. - Chodu! Lecz było już za późno. Walec, wyminąwszy Encyklopedię, przetoczył się po Molu Pradziadku. W tym miejscu opowieści zdenerwowany Świetlik napełnił herbatą kapelusz Mrówkolwa, a Mrówkolew włożywszy to nakrycie na głowę, wlał sobie herbatkę z dzikiej róży za kołnierz. Wszystko jednak wskazywało, że wcale tego nie zauważył. - Ach, z wrażenia zrobiło mi się gorąco w plecy - powiedział. - I co dalej? Co dalej? - pytał zniecierpliwiony Świetlik. Co dalej? Mól Pradziadek zrobił się płaski jak naleśnik i nawet stracił rumieńce. - Och, któż to przechodzi ulicę przy czerwonym świetle?! - usłyszał nagle nad sobą głos chłopca, który z tornistrem na plecach i śniadaniową torebką w dłoni przebiegał właśnie przez ulicę przy zielonym świetle. Chłopiec ostrożnie odkleił od jezdni rozpłaszczonego Mola. - O! Jaka śmieszna zakładka - powiedział i włożył Pradziadka pomiędzy kartki Encyklopedii. - A tę zgubioną książkę trzeba będzie oddać do biblioteki. - Chłopiec pobiegł ku schodom eleganckiego gmachu. I w tej to właśnie bibliotece Mól Pradziadek pracował przez długie lata jako zakładka w ciekawych książkach. Poznał trzydzieści obcych języków, a także język esperanto. Tutaj też założył rodzinę i wychował chwalebnie nowe pokolenie moli książkowych. Pewnego razu wezwał mnie do siebie i powiedział: - Drogi Miki Molu. Jestem już tak stary i sprasowany, że aż przezroczysty. Niedługo więc stanę się niewidzialny i zamienię się w światło. - Czy wtedy już wcale ciebie nie będzie? - zapytałem, zmartwiony. Mól Pradziadek odpowiedział mi wówczas słowami, które jeszcze do dziś brzmią mi w uszach: Ależ nie, Miki Molu, ja będę zawsze, bo jeżeli i ty zapragniesz przebyć drogę od bezmyślnego pożerania do subtelnych rozmyślań, będę ci zawsze świecił dobrym przykładem. To powiedziawszy, odszedł między bajki. Rozdział II Zaczarowany Kuferek Czasu, czyli śpieszmy na ratunek Cioci! Dopiero kiedy Miki Mol zakończył swą opowieść o Pradziadku, Trzej Mole Książkowi zauważyli, że siedzą prawie po ciemku. A przecież za grubą zasłoną na oknie na dobre rozzłocił się słońcem czerwcowy dzień. Że tak jest, pierwszy zorientował się Świetlik. - Pozwólcie, drodzy przyjaciele, że odsłonię okno. Mamy bardzo przyjemny dzień - powiedział, po czym wstał i pociągnął za sznur od zasłony. Do pokoju wpadł jasny promień słońca, wprost do stóp wielkiego stojącego zegara. - Pójdę i przewietrzę też inne sale. Dziś możemy mieć w bibliotece sporo gości. Kiedy Świetlik wyszedł, Mrówkolew zbliżył się do okna, gdyż wydawało mu się, że słyszy piosenkę. I rzeczywiście, po balkonie sąsiedniej kamienicy krzątała się, wesoło śpiewając dziewczynka. - Spójrz, Miki Molu, Grażynka podlewa swoje piękne nasturcje. - Mamusiu! - słychać było jej głos. - Muszę obficie podlać moje kwiatki. Tak długo mnie przecież nie będzie. Szkoda, że nie mogę wziąć ich ze sobą na kolonie... Tak, tak, moje kolorowe kwiatuszki... - Grażynka zwróciła się do nasturcji. - Skończył się już rok szkolny i jutro wyjeżdżam na wakacje. Już nawet jestem spakowana. Jak się cieszę! Jak się cieszę! I dziewczynka zniknęła w mieszkaniu. - Ach! Dlaczego tak gwałtownie zbladłeś? - zaniepokoił się Miki Mol, widząc, że coś niedobrego dzieje się z Mrówkolwem. - Mam wrażenie, że nagle posmutniałeś. - To prawda - jęknął Mrówkolew nieswoim głosem. - Pomyśl, Miki Molu, codziennie budziła nas jej wesoła piosenka, a teraz jakże pusto i cicho zrobi się bez naszej miłej sąsiadki, co podlewała kwiatki... Ach, czuję, że zaczynam mówić do rymu... Pozwól, Miki Molu, że na poczekaniu wygłoszę smutną odę o rozstaniu. - Mrówkolew, mówiąc to, wdrapał się na sporą stertę książek. - Ale czy koniecznie musisz wygłaszać ją z podwyższenia? - zaniepokoił się Miki Mol, widząc, że sterta książek wcale nie tworzy solidnej podstawy, a nawet lekko się chwieje. - O tak, to konieczne - zapewnił Mrówkolew. - Im wyżej, tym podnioślej. - Po czym chrząknął uroczyście i zaczął recytować: Jak kwiatek bez konewki, Entliczek bez pentliczka, Bałwanek bez marchewki, Zakupy bez koszyczka, Jak bosman bez fajeczki, Tak ja bez twej piosneczki Usycham i marnieję (policzki mam już blade). Popadam w beznadzieję I tracę... równowagę...!!! I choć nie tę równowagę miał Mrówkolew na myśli, sterta książek rozjechała się pod nim i deklamator runął z hukiem na podłogę. - Ojej - jęknął smętnie. - Nabiłem sobie guza. Miki Mol pośpieszył przyjacielowi z pomocą. - Potrzebny będzie zimny okład... Mam pomysł! Przyłożę ci do guza książkę o Antarktydzie. Poczekaj! Po chwili Miki Mol pojawił się taszcząc grubą książkę zatytułowaną Boso przez Antarktydę. - Och, co za ulga - westchnął Mrówkolew, gdy Miki Mol przyłożył mu ją do guza. - Aaaaa psik!!! - rozległo się kichnięcie. - Na zdrowie, Mrówkolwie - powiedział Miki Mol. - Ależ to wcale nie ja kichnąłem - odparł Mrówkolew. - Powiedziałbym nawet, że to raczej ty kichnąłeś. Miki Molu. - Ja też nie kichnąłem. Dwaj Mole Książkowi popatrzyli na siebie zdziwieni. - Kto więc kichnął? W tym momencie uwagę Miki Mola przykuło coś dziwnego, coś, co przypominało wątły i wyblakły kwiatek, jaki często można znaleźć w starych słownikach. To coś wypadło chyba z jakiejś książki - pomyślał, a głośno dodał: - Zobacz, Mrówkolwie, to wygląda jak zasuszony kwiatek. - Rzeczywiście - potwierdził Mrówkolew, szybko przychodząc do siebie. -Powąchajmy go, może pachnie. Lecz to coś było tak zakurzone, że kurz zakręcił im w nosach i obaj kichnęli zgodnym chórem. - Na zdrowie! - usłyszeli bzyczący głos. - Co to? Kto tu? - Miki Mol i Mrówkolew zaczęli się rozglądać po pokoju. - To ja - znów zabzyczał cienki głos, który najwyraźniej dobiegał z tego czegoś. - Wzięliście mnie za wyschnięty kwiatek, a ja jestem Komarem Koramorą, zasuszonym od dawien dawna w starym słowniku. Przysłuchiwałem się, Miki Molu, twej opowieści o Pradziadku Molu. Tak, tak. I ja byłem jego przyjacielem. Dlatego właśnie mam ci coś ważnego do powiedzenia. Coś, co uzupełni nieco twoją historię. Posłuchaj mnie. I wychudła postać z długimi jak wstążki nogami usiadła z szelestem na brzegu książki i zaczęła opowiadanie. - Jestem stary i zakurzony i niebawem wydam ostatnie tchnienie, ale najpierw muszę ci przekazać pewną tajemnicę, którą twój protoplasta, Mól Pradziadek, przeznaczył dla ciebie i twych przyjaciół. Pamiętam, że odchodząc między bajki, rzekł do mnie: „Mój przyjacielu Komarze, gdy Miki Mol przeczyta już wszystkie książki z mojej ulubionej Półki Bajek Niebywałych i znajdzie tam ciebie, wyjaw mu tajemnicę Czarodziejskiego Kuferka. Niech to będzie mój podarunek za pilność i wytrwałe studiowanie mądrych książek”. - Drogi Komarze Koramoro, czy mówisz o tej niebieskiej skrzynce, której jeszcze nikomu nie udało się otworzyć? - zapytał Miki Mol wskazując na stojący w kącie pokoju odrapany skórzany kuferek. - Tak, tak - zabzyczał Komar. - Tysiące lat temu był on własnością Faraona Abrakadabraksa Cynamona i wykopano go u podnóża egipskiego sfinksa... Potem wypożyczył go sobie Czosnek Jadalny, który z Czarodziejskim Kuferkiem pod pachą polami i lasami przywędrował pieszo do Europy. W końcu, w darze za zasługi w bibliotekarstwie, otrzymał go Mól Pradziadek. Kuferek zwany jest też Kuferkiem Czasu, kryje bowiem w sobie przepaść dziejową, czyli mówiąc inaczej, każdy, kto doń wejdzie, może odbyć niezwykłą podróż w przeszłość. Może trafić do wielu historycznych krain. Może nawet oglądać na własne oczy dinozaury i mamuty. - To wspaniałe, drogi Komarze - zachwycił się Miki Mol. - Ale jak go otworzyć? - Czarodziejski Kuferek Czasu otworzyć można tylko kluczem do nakręcania zegara - wyjaśnił Koramora, a ponieważ poczuł się naprawdę zmęczony, dodał: - No ale na mnie czas. Powiedziałem wam już wszystko. Teraz będę mógł spokojnie zostać zasuszony wśród bajek opisujących krainę, w której żyją moi krewni i powinowaci, Przekomarzanie... Żegnajcie, przyjaciele! To powiedziawszy Komar Koramora wsunął się między kartki książki pod tytułem Bajki Niebywałe, którą Miki Mol i Mrówkolew podnieśli ostrożnie i odstawili na półkę. - Nigdy nie przyszło mi na myśl, Mrówkolwie, że ta niebieska skrzynka może być zaczarowana. - To wspaniały prezent, Miki Molu. - O tak, będziemy mogli zobaczyć dinozaury i mamuty, a może nawet odwiedzimy słynną Bibliotekę Aleksandryjską, zanim jeszcze zostanie spalona... albo odwiedzimy króla Ćwieczka. - A ja dowiem się, skąd przywędrowały do nas nasturcje, i opowiem o tym Grażynce - entuzjazmował się Mrówkolew. - A teraz podsadź mnie, Mrówkolwie - poprosił Miki Mol. - Musimy wyjąć z zegara klucz do Kuferka Czasu. Dwaj Mole Książkowi ogromnie byli ciekawi, jakie to możliwości kryje w sobie podarunek Mola Pradziadka i jakie przygody czekają ich w Czarodziejskim Kuferku. - To na pewno będą niewiarygodne i zapierające dech przeżycia. - Mrówkolew aż podskoczył z emocji. - Musimy zorganizować ekspedycję, w której weźmiemy udział wszyscy trzej, ja, ty i Świetlik - powiedział Miki Mol. Obaj Mole Książkowi z ciekawością włożyli klucz do Kuferka Czasu. - Otwórz, otwórz! - przynaglał Miki Mola Mrówkolew. - Nie mogę się doczekać. Może zobaczymy starożytne miasto Babilon, wieżę Babel i siedem cudów świata. - Może uda mi się kupić od admirała Kolumba zbiór egzotycznych motyli z Antyli! Ale zanim Miki Mol przekręcił klucz, rozległo się głośne pukanie do drzwi. - Kto to może być? - zdenerwował się Mrówkolew, gdyż pukanie zakłóciło pełen emocji nastrój. - Prosimy - powiedział Miki Mol. Drzwi otworzyły się i do pokoju wbiegła jejmość w wielkim kapeluszu. Była to Ciocia Zgryzelda. - Ach, jak dawno do mnie, Miki Molu, nie pisałeś - mówiła szybko, wymachując przy tym podróżnym kuferkiem. - Pomyślałam więc, że wpadnę i dowiem się, co porabiacie, a przy okazji pożyczę z waszej biblioteki książkę pod tytułem Nasza kuchnia: Jaś nie je. Wielkie rondo kapelusza przyozdobionego świeżymi owocami i kwiatami trzepotało na jej głowie niczym skrzydlate ptaszysko i jak wielki wentylator zwiewało wszystkie papiery, jakie napotkało na swej drodze. Miki Mol rzucił się, aby schwytać fruwające stronice historii o Molu Pradziadku. - Boże! - krzyknęła Ciocia Zgryzelda. - Siedzicie przy otwartym oknie! W przeciągu! - Zamykając okno Ciocia trajkotała dalej: - Natychmiast zaparzę wam cholagogę. Mogło was zawiać. Możecie złapać bakcyla! Albo różę! Mumsa! Mopsa! Albo co gorsza... skunksa! Proszę powiedzieć: aaa - naparła zdecydowanie na Miki Mola i Mrówkolwa. - Aaaaaa... - odpowiedzieli posłusznie. - No tak... Czy już mierzyliście temperaturę?... Nie, nie mówcie nic, nie powinniście się przemęczać! Najlepiej przyłożyć sobie ciepły termos, a przede wszystkim dobrze się odżywiać! No właśnie, upiekłam wam wspaniały piernik z bakaliami! - Ciocia Zgryzelda, wypowiedziawszy ostatnie zdanie, nagle pobladła i zamilkła. - O Boże! Wody! Mdleję! - Złapała się za serce. Miki Mol i Mrówkolew rzucili się, by podtrzymać słaniającą się Ciocię. - Co się Cioci stało? - Ach! - wyjęczała Ciocia. - To straszne, to straszne, to straszne! Zapomniałam! Nie przywiozłam wam tego piernika! A co gorsza, nie wyłączyłam prodiża i piernik na pewno spalił się na węgiel. Od tego może zająć się ogniem moje gospodarstwo! Och, niestety! Natychmiast muszę wracać. Proszę was, zadzwońcie po taksówkę. - Dobrze, Ciociu - krzyknęli chórem i czym prędzej pognali do telefonu. - Ach, jakaż ja jestem roztrzepana - narzekała Ciocia, przemierzając nerwowo pokój. - Doprawdy, gdzie ta taksówka? Będzie szybciej, gdy poczekam przed biblioteką, na dole. - Ciocia Zgryzelda, spoglądając w okno, sięgnęła po kuferek podróżny i wybiegła na schody. Kiedy Miki Mol i Mrówkolew wrócili do pokoju, zastali w nim Świetlika. - A cóż to za jejmość przeleciała po schodach jak burza? - zapytał Świetlik. - To moja Ciocia - wyjaśnił Miki Mol i opowiedział Świetlikowi ostatnie wydarzenia. - Żeby jej tylko nie zawiało w taksówce - zatroszczył się Mrówkolew uśmiechając się dyskretnie. - Ale, ale, Świetliku, za chwilę wybieramy się w niezwykłą podróż. Co byś powiedział o polowaniu na dinozaury? - Albo o balu u króla Lula? - zapytał Miki Mol. - Oczywiście jadę z wami - powiedział zachwycony Świetlik i już miał pobiec do siebie, żeby się spakować, ale zatrzymał się i zapytał: - No tak, ale czym odbędziemy taką podróż? - Tym - odparł Miki Mol wskazując uroczyście na stojący nie opodal zegara Czarodziejski Kuferek. - Tym? - z niedowierzaniem powtórzył Świetlik. - Tak, bo to Czarodziejski Kuferek. Przyjaciele! Nie traćmy ani chwili i zajrzyjmy do Kuferka Czasu - przynaglał Miki Mol. - Zobaczymy, co w nim jest. - Bądźmy, aby w nim zobaczyć! Baczmy, abyśmy w nim byli! - powtarzał w kółko, plącząc słowa, podniecony Mrówkolew. - Stara broszka, puderniczka, agrafka i... prestoplast - usłyszeli głos Świetlika, który pierwszy włożył rękę do środka. I nagle Trzej Moje Książkowi zrozumieli straszną prawdę! Ciocia Zgryzelda pomyliła kuferki! Zostawiła swój, a przez nieuwagę zabrała Czarodziejski Kuferek Czasu! - Zobaczymy agrafkę, będziemy polować na broszkę, a słynny filozof Prestoplast z Aleksandrii zaprosi nas na pudrowanie - bełkotał ze zmartwienia Mrówkolew. - Tylko spokojnie, przyjaciele - zabrał głos Miki Mol. - W obliczu takiej sytuacji musimy natychmiast zorganizować ekspedycję ratunkową. Co będzie, jeżeli Ciocia Zgryzelda, szukając agrafki, wpadnie w pazury dinozaurów? - Albo na pole jakiejś historycznej bitwy - zaniepokoił się Świetlik. - Otóż to - powiedział Miki Mol. - Nie mamy czasu do stracenia. Natychmiast wyruszamy na wieś do Cioci! Pojedziemy na Encyklopedii Pradziadka Mola. Być może, będzie nam potrzebna. Zanim Miki Mol przyprowadził Encyklopedię, Mrówkolew przygotował do podróży pięć siatek na motyle, trzy klasery na próbki ziemi, prymus, laskę z gałką, podręcznik do języka esperanto, sześć zielników, lupę i kałamarz z zielonym atramentem. - Ależ, Mrówkolwie, nie możemy brać tylu rzeczy - przestraszył się Świetlik. - Przede wszystkim weź swój kapelusz. - O rety! Skąd w moim kapeluszu znalazła się herbata? - wrzasnął Mrówkolew. Rozdział III Superdraby wkraczają do akcji, czyli Kuferek Czasu pęka w szwach Gospodarstwo Cioci Zgryzeldy leżało na skraju wsi, w pewnej bardzo malowniczej okolicy. Niebo było tu czyste i chabrowe, a słońce prawdziwie złotymi promieniami pasło nad łąkami wełniane owieczki obłoków. Dom Cioci Zgryzeldy przeglądał się w błyszczących jak lusterka jabłkach na starej jabłoni, która swą wielką gałąź oparła o pochyły dach drewutni, światło odbijało się w soczystych owocach małymi złotymi okienkami i można było nawet dostrzec miniaturowe karafki pełne jabłkowego syropu, ustawione na maleńkich parapetach okienek. Na ganku schludnego domu spał kot, którego poza końcem własnego ogona nic, ale to nic nie obchodziło. Nawet niespodziewany powrót Cioci, jej krzyki i bieganina nie wzbudziły w nim ciekawości. Ciocia Zgryzelda jak burza wtargnęła do domu, lecz po chwili znów wybiegła na ganek. - Ach! Cóż to! Ja w ogóle nie włączyłam prodiża do kontaktu! Piernik jest nie upieczony! Niepotrzebnie pędziłam jak szalona... Z moim ciężkim kuferkiem. Ale... co to? Dalibóg, to nie mój kuferek!!! Na pomoc! Na pomoc! Pomyliłam kuferki! - Odkrywszy tę straszną prawdę, Ciocia przekręciła klucz, uniosła wieko i zajrzała do środka. - Pusty! I jakiś taki brzydki w kolorze. Ach, chyba zemdleję. Na pomoc! Wyrzucę to okropne pudło pod drzewo. Będę do niego zbierała deszczówkę do podlewania grządek. - To powiedziawszy, zaniosła Czarodziejski Kuferek pod jabłonkę i otworzyła go. - Pójdę i włączę do kontaktu prodiż z moim pierniczkiem, a kiedy się upiecze, natychmiast wrócę do Miki Mola i Mrówkolwa. To takie grzeczne, dobrze ułożone smyki. - Ciocia pobiegła włączyć prodiż. Tymczasem z rosnącego w pobliżu domu lasu wyszedł Pan Nadleśniczy, którego Ciocine krzyki i wołania o pomoc wielce zaniepokoiły. Coś się musiało stać - pomyślał i natychmiast przerwawszy obchód swego nadleśnictwa, skierował kroki ku zabudowaniom. Jego niepokój był uzasadniony, gdyż właśnie przez polową lornetkę dostrzegł nie opodal, na leśnej drodze ciężarówkę, w której siedziało dwóch podejrzanych osobników. - Jeden z nich wygląda mi na wilka. Najlepiej wystrzelę na postrach - powiedział głośno, aby dodać sobie animuszu, po czym zdjął z pleców fuzję i nacisnął język spustowy. Potężny huk targnął ciszą, a las odpowiedział mu stokrotnym pomrukiem. Po pochyłym dachu drewutni zadudniły dorodne jabłka i potoczywszy się w dół, wpadły wprost do otwartego Kuferka Czasu. - Zdaje się, że parę jabłuszek spadło do tego pudła - stropił się Pan Nadleśniczy. - Wyjmę je i zaniosę pani Zgryzeldzie na kompot. Lecz im bardziej zagłębiał rękę w kuferku, tym większe zdziwienie malowało się na jego twarzy. Doprawdy, czyżby ich tam nie było? - pomyślał przechylając się i wsadzając głowę do środka. - Nie mogę zmacać dna... Jak tu ciemno... - I nagle stracił równowagę. Poczuł, że leci gdzieś na łeb, na szyję. Na wszelki wypadek zamknął oczy. W uszach szumiał mu wicher. Był to wicher historii. - Jeśli grzmi, to będzie burza, a jeśli burza, to będzie deszcz... - mówiła do siebie Ciocia Zgryzelda wybiegając na ganek. - A może to ktoś strzelił? - zastanawiała się otwierając parasolkę, którą chwyciła, zanim opuściła dom. - Czy to pan, Panie Nadleśniczy? - zawołała, gdyż przypomniała sobie, że Pan Nadleśniczy często przechadza się z fuzją po lesie. - A kuku! Niech się pan odezwie! I wtedy stała się rzecz straszna. Ciocia pośliznęła się na zgniłym jabłku. Gdyby nie parasolka, dzięki której jak tancerka na linie zachowywała przez chwilę równowagę, wywróciłaby się natychmiast. Teraz jednak, wymachując parasolką, najechała na drugie zgniłe jabłko, potem na trzecie i na nich potoczyła się jak na wrotkach prosto ku otwartemu Kuferkowi Czasu. - Na pomoc! Na pomoc! - krzyknęła wpadając w ciemną czeluść. - Ach, dokądś lecę! - zdążyła zauważyć i zaraz musiała mocno przytrzymać swój przyozdobiony owocami kapelusz, gdyż tarmosił go straszny wicher. Był to oczywiście wicher historii. Do Czarodziejskiego Kuferka nie zmieściła się tylko parasolka, która wyglądała jak wielki ptak o szeroko rozpostartych skrzydłach. Wtedy to właśnie, galopując co tchu na Encyklopedii, przybyli na podwórko Cioci Trzej Mole Książkowi. - Nareszcie jesteśmy na miejscu - powiadomił przyjaciół Miki Mol. Mrówkolew spostrzegł parasolkę Cioci pośród grządek. - A kuku! Ciociu, to my - zawołali chórem Mrówkolew i Świetlik. Nie było odpowiedzi. Ciocia nie raczyła nawet wstać na ich powitanie. Wydawała się zawzięcie plewić grządki. - Może Ciocię postrzyknęło lumbago i nie może się podnieść? - zastanawiał się głośno Miki Mol. - Pójdę jej pomóc - powiedział Świetlik i zbliżywszy się do parasolki zajrzał pod nią. - Ależ Cioci tu wcale nie ma! - zdziwił się. - Pod parasolką stoi nasz kufer z biblioteki. Mrówkolew jęknął żałośnie. - To straszne, przybyliśmy za późno. Ciocia Zgryzelda wpadła do Kuferka Czasu. Co robić, Miki Molu?! Od strony lasu dobiegł warkot samochodu i zza zakrętu wyłoniła się stara rozklekotana ciężarówka z kolorowym napisem z boku: Wielki Objazdowy Lunapark Dyrektora Ambarasa. Z tyłu wozu powiewała niczym chusta Baby Jagi rozerwana plandeka. Za kierownicą siedział ponury grubas z czarną brodą; jego sumiaste wąsiska poruszały się co jakiś czas jak samochodowe wycieraczki. Obok niego siedziało chude, nieco wyliniałe wilczysko w wyświechtanym kapelusiku, przyozdobionym różową stokrotką. Jego wywieszony poza ostre zębiska czerwony język powiewał jak szalik. Nie było czasu do stracenia. Trzej Mole Książkowi, ukrywszy się za węgłem domu, obserwowali zbliżających się intruzów. - Hę, hę, daliśmy świetny występ w miasteczku - odezwał się grubas z czarną brodą. - Nasz chytry numer z Beczką Śmiechu udał się superowo! Siedzący po jego lewej ręce Wilk zatarł ręce z uciechy. - Hę hę, jak weszli do Beczki, włączyłem takie obroty, że powypadały im z kieszeni wszystkie portfele, ha ha... a ja je tylko zgarnąłem... - Dobra robota, Arcykąsku - pochwalił brodacz. - A nasz chwyt z Gwoździem Programu? - Tu zaśmiał się tubalnie i omal nie wypuścił z rąk kierownicy. - Tak, tak. Dyrektorze - przyznał Wilk. - Trzeba było widzieć ich głupie miny, gdy rozsunęła się kurtyna. Wystrychnęliśmy ich na dudków! O tak, nabiliśmy ich w butelkę. - Najważniejsze, mój Arcykąsku, że wypełnia się po brzegi kasa Wielkiego Dojazdowego Lunaparku, którego jestem Superdyrektorem, największym Ambarasem Wszechczasów, Honorowym Obywatelem Wszystkich Smutnych i Wesołych Miasteczek, Kawalerem Orderu Bałamuta itede, etcetera i temu podobne... Nagle z wielkim hukiem wystrzelił w górę korek od chłodnicy ciężarówki i para poczęła ulatniać się z sykiem. - Do stu tysięcy połamanych diabelskich kół! - wrzasnął Ambaras. - Ten gruchot przegrzał się! - Nic dziwnego, szefie - warknął Arcykąsek. - Przecież uciekaliśmy na pełnym gazie przed pościgiem. - To prawda - przyznał Dyrektor Ambaras, zjeżdżając na pobocze drogi i naciskając pedał hamulca. - Możemy się na chwilę zatrzymać. Widocznie Arcykąsek złowił w nozdrza jakiś zapach, bo zaczął się oblizywać. - Ej, szefie, coś tu pachnie. - To na pewno stamtąd. - Ambaras wygramolił się z szoferki i wskazał na dom Cioci Zgryzeldy. - Zdaje się, szefie, że gospodyni pracuje w ogródku. - To dobrze, poprosimy ją o trochę wody do chłodnicy. - I dyrektor Ambaras szybko zmienił swój tubalny, groźny głos na nieco słodszy: - Halo, proszę pani!... Dobra gospodyni!... - Nie odzywa się, szefie. - No to podejdźmy bliżej - powiedział Dyrektor. Weszli do ogródka. Ku swemu zdumieniu ujrzeli pod parasolką jedynie jakąś otwartą skrzynkę. - Uważaj! Gospodyni może być w domu - ostrzegł Ambaras Arcykąska, gdy ten, kuszony smakowitym zapachem, wścibiał już nos na ganek. - Hm... Mniam, mniam! Co za zapachy! - Arcykąsek ostrożnie zajrzał do mieszkania... - Delicje! - powiedział i podniósł łapę chcąc cichcem przekroczyć próg. Leżący na werandzie kot nawet nań nie spojrzał, tylko na wszelki wypadek odsunął spod jego nogi koniec swego ogona. - No i co tam? - niecierpliwił się Dyrektor. Za chwilę Arcykąsek pojawił się na ganku. - Hura! W pobliżu rumieni się jakiś prodiż! - wykrzyknął, ucieszony. - Co?! - zdziwił się Ambaras. - Nic nie rozumiem. - Ee... tego... chciałem powiedzieć, szefie, że w pobliżu nie ma gospodyni, a w prodiżu rumieni się smakowicie wyglądający piernik - poprawił się Arcykąsek. - He he! Superowo, Arcykąsku. - Ambaras zatarł ręce. - Nie ma tu nikogo, powiadasz? No to ładujemy co się da i w nogi. He he! A co powiesz o pieczystym z kurek? - Ambaras wskazał na kurnik w drewutni. - Świetnie, szefie! - wrzasnął Arcykąsek, który przepadał za plądrowaniem. - Ale najpierw skoczę po pierniczek! - Ładuj wszystko do tej skrzyni - polecił Ambaras i złożywszy parasolkę Cioci, wrzucił ją do Kuferka Czasu. Po chwili Arcykąsek zjawił się na ganku, przerzucając z łapy do łapy złocistej barwy podłużny piernik. Smakowity wyrób Cioci Zgryzeldy dymił jeszcze, roztaczając wokół cudowną woń. - Jeszcze gorący! Z bakaliami! - zachwycał się Arcykąsek. Pachnący piernik zniknął w czeluści Kuferka. - A teraz do kurnika! - wydał rozkaz Dyrektor Ambaras. Arcykąsek posłusznie rzucił się w otwarte drzwi drewutni. Niedługo uczynił się tam straszliwy tumult i rozległo się przeraźliwe gdakanie. Wreszcie Arcykąsek wybiegł z powrotem, sypiąc dokoła pierzem i wymachując tłustymi kurami. Gdy wepchnął ptactwo do Kuferka, usiadł na wieku, bojąc się, żeby kury nie otworzyły go uderzeniami skrzydeł. Zziajany, dyszał ciężko, wsłuchując się w echo gdakania, które jakby oddalało się w głąb nieznanej studni, aż wreszcie zapanowała cisza. - No, dobra nasza, bierzemy tę skrzynię na ciężarówkę, hę hę... - zaśmiał się Ambaras wlokąc Czarodziejski Kuferek przez grządki. - Właściwie wcale nie jest ciężki - zauważył Arcykąsek, kiedy ładowali Kuferek na samochód. - No to jazda! - Ambaras zakręcił korek w chłodnicy. - A nie zapomnij, że mamy jeszcze zawiesić nasz afisz w pobliżu miasteczka. - Zrobi się, szefie - zapewniał Wilk, kiedy ciężarówka na pełnym gazie znikała za drewutnią. - Do stu wisienek! - krzyknął Miki Mol, wybiegając z ukrycia. - Ubiegli nas! To jakieś bardzo podejrzane typy! Świetlik zajrzał do domu i zawołał zdumiony: - Wyobraźcie sobie, że zabrali nawet kurki od kranu! - Za wszelką cenę musimy odzyskać Czarodziejski Kuferek Czasu i uratować Ciocię - powiedział stanowczo Mrówkolew i dodał strasznym głosem: - Dinozaury już ostrzą pazury! - Nie martw się, Mrówkolwie - rzekł Miki Mol. - Ruszamy natychmiast tropem tych opryszków! Nie spuścimy z nich oka, dopóki nie nadarzy się dobra okazja odebrania im Kuferka. Trzej Mole Książkowi wskoczyli na Encyklopedię i co sił pogalopowali w ślad za chmurą kurzu, którą znaczyła swą drogę ciężarówka. Rozdział IV Wielki Objazdowy Lunapark Dyrektora Ambarasa, czyli Czerwony Kapturek w majonezie Kiedy Trzej Mole Książkowi osiągnęli szczyt wzgórza, ujrzeli w dole malownicze miasteczko. Kula słońca jak pomarańczowa kolombina tańczyła na linii horyzontu. Skrzydlaty cień drogowskazu na rozstajnych drogach zrobił się teraz bardzo długi i różowy. - Spójrzcie! - krzyknął Świetlik. - Do słupa przybity jest jakiś afisz. I rzeczywiście, kiedy Mole Książkowi zbliżyli się nieco, oczom ich ukazało się ogłoszenie następującej treści: MIESZKAŃCY OKOLICY!! UWAGA!!! SENSACJA! ZAPRASZAMY WAS DO WIELKIEGO OBJAZDOWEGO LU= =NAPARKU DYR. AMBARASA, KTÓRY OD JUTRA NA LEŚNEJ PO= =LANIE POD MIASTECZKIEM UDOS= =TĘPNI WAM WIELKIE ATRAKCJE: BECZKĘ ŚMIECHU, GABINET KRZY= =WYCH LUSTER ORAZ JEDYNE W SWOIM RODZAJU: ODSŁONIĘCIE GWOŹDZIA PROGRAMU!!! PRZYBYWAJCIE!! NIE ZWLEKAJCE!!! - A więc to tak! - Miki Mol zmarszczył brwi i groźnie potrząsnął swą czapeczką pomponiawką. - Naprzód, Mole Książkowi! Musimy zakraść się do ich obozowiska. Spróbujemy pod osłoną nocy odebrać drabom nasz Czarodziejski Kuferek. Miki Mol, Mrówkolew i Świetlik zjechali w dolinę. Tutaj zsiedli z Encyklopedii i ostrożnie ruszyli ku leśnej polanie. Pomiędzy drzewami mrugało coraz wyraźniej światełko ogniska. Siedział przy nim na Czarodziejskim Kuferku Dyrektor Ambaras. W pobliżu uwijał się Arcykąsek, zawieszając gdzie się dało kolorowe lampiony i papierowe girlandy. Za uchem miał zatknięty pędzel. Na środku polany stała ciężarówka. Spod podwiniętej plandeki wystawało coś wielkiego, podobnego do gruszki betoniarki. Była to obrotowa Beczka Śmiechu. Między nią a szoferką ustawiono budkę z okienkiem, nad którym widniał duży napis: Kasa. Parę metrów od ciężarówki, na samym skraju polany, wznosiła się zasłonięta żółtą kurtyną, na której namalowano smutnego pierrota i wesołego arlekina, drewniana estrada z napisem: Gwóźdź Programu. Od kurtyny aż do ciężarówki biegła naprężona linka. - He, he, dobra robota, Arcykąsku - pochwalił swego asystenta Dyrektor Ambaras. - A czy przygotowałeś nasz najciekawszy numer: Gwóźdź Programu? - Tak jest, szefie. Właśnie pomalowałem go w paski - powiedział Arcykąsek, wskazując na pędzel, który zatknął za ucho. - Superowo! - ucieszył się Ambaras. - A więc jutro, w niedzielę, skoro świt otwieramy mój Lunapark. - Dyrektorku, a może by tak upiec kurkę?... - zagadnął przymilnie Arcykąsek. - Albo skubnąć pierniczek? - O nie, nie. Jutro po imprezie. He he, na razie możesz ssać łapę, żarłoku - zaśmiał się złośliwie Ambaras i dodał: - Tylko nie próbuj zakradać się w nocy do naszej skrzynki! Zresztą... najlepiej, jak będę ją trzymał pod głową. No, kładźmy się spać. To powiedziawszy Dyrektor Ambaras ułożył się tak, żeby mieć Czarodziejski Kuferek pod głową. Arcykąsek, ociągając się, poszedł w jego ślady i położył się na starym pledzie. Po chwili spali w najlepsze, wysyłając różne chrapnięcia i świsty w czarną otchłań lasu, gdzie za krzewami malin przyczaili się Trzej Mole Książkowi. - Do stu wisienek! - zdenerwował się. Miki Mol. - Nie możemy wykraść Kuferka Czasu! - Ale jednak musimy coś przedsięwziąć - szepnął Świetlik. - Do stu zielonych wymoczków! - dodał Mrówkolew. - Hm... mam pewien pomysł - ucieszył się Miki Mol. - Trzeba namalować ostrzeżenie. Wy zostańcie tutaj. To powiedziawszy Miki Mol najciszej jak można podkradł się na palcach do poświstującego przez sen Arcykąska. Lecz kiedy stanął tuż, tuż nad śpiącym Wilkiem, ten zamruczał, otworzył oczy i wlepił zaspane spojrzenie w Miki Mola. Miki Mol zamarł z przerażenia. Arcykąsek ziewnął, mlasnął i zasłuchany w marsz swoich głodnych kiszek, spytał bezwiednie: - Która godzina? - Dwunasta... - wybąkał Miki Mol nieswoim głosem. - Ach tak - wymamrotał Arcykąsek, przewracając się na drugi bok. Lecz na to tylko czekał Miki Mol, chwycił błyskawicznie wystający Wilkowi zza ucha pędzel i jednym susem zniknął w zaroślach. - Co to?! Kto to?! - Arcykąsek zerwał się, nagle przytomniejąc. - Jest tu kto? -Rozejrzał się po polanie. - Dyrektorze! Ktoś tu był! - Czego tam? - odburknął Ambaras. Arcykąsek usiłował przypomnieć sobie, co zobaczył przez sen. - Takie czerwone... miało nos zakręcony w trąbkę... i motylka... albo... raczej muszkę... w groszki... taki krasnoludek. - Daj spokój - warknął gniewnie Ambaras. - Co ty wygadujesz?! Wierzysz w krasnoludki? Śniło ci się. Arcykąsek żałośnie wymachiwał łapami. - Motylek w trąbce... czerwona muszka w groszki... - He he - zaśmiał się Ambaras. - A może przyśnił ci się Czerwony Kapturek w majonezie? - Po chwili dodał uspokajająco: - Śpij. Jutro czeka nas robota. Arcykąsek stropił się. Może rzeczywiście coś mi się zdawało? To chyba z głodu - pomyślał, układając się z powrotem do snu. Po chwili duet drabów znów pochrapywał szkaradnie. Tymczasem Miki Mol, Mrówkolew i Świetlik, prowadząc Encyklopedię, przekradli się do estrady i zajrzeli za kurtynę. Miki Mol omal nie krzyknął ze zdziwienia. Na środku sceny stał duży gwóźdź pomalowany w kolorowe paski. - To przecież zwykły gwóźdź! - zauważył Świetlik. - Nie! Tego już za wiele! - zdenerwował się Mrówkolew. - Trzeba tym drabom dać nauczkę! Przecież oni zamierzają oszukać ludzi, którzy przyjdą obejrzeć najciekawszy punkt programu. - Tak, tak - oburzył się Miki Mol - sprytnie wyzyskali fakt, że główny numer widowiska nazywa się Gwoździem Programu. - Co tu robić? Co tu robić? - szeptem zastanawiał się Mrówkolew. - Musimy pokrzyżować im plany. - Może poradzić się Encyklopedii? - zaproponował Świetlik. - Dobra myśl - przerwał Miki Mol i poprosił Świetlika, żeby mu poświecił. Trzej Mole Książkowi położyli Encyklopedię i Świetlik wypuścił z baterii promień światła. - Proponuję stronę sto osiemdziesiątą piątą... - powiedział Miki Mol. - Niech będzie hasło siódme od góry - zaproponował Mrówkolew. - Dobrze - zgodził się Miki Mol, otwierając Encyklopedię. - Hm... poświeć tutaj, Świetliku... Mam! - Miki Mol zatrzymał palec na haśle i przeczytał: „Oponować (łac. opponere) znaczy przeciwstawiać się, przeczyć, stawiać opór...” No, co to wam mówi? - zapytał. Świetlik myślał chwilę, po czym oznajmił, że kojarzy mu się to z oponą. - Ha ha, świetnie, Świetliku! - ucieszył się Miki Mol. - A jak opona, to i dętka! Już wiem, co zrobimy. Weźcie szybko ten gwóźdź i ustawcie go na zakręcie leśnej drogi, która prowadzi z tej polany, a ja tymczasem coś namaluję. Kiedy Trzej Mole Książkowi wdrapali się na estradę, poruszona kurtyna zmarszczyła się tak, że wymalowany na niej arlekin na chwilę posmutniał, a pierrot uśmiechnął się. Po sekundzie Świetlik i Mrówkolew, dźwigając gwóźdź, skryli się pośród drzew. Za kurtyną został tylko Miki Mol. Tymczasem Arcykąsek zaświstał przez sen i widocznie było mu niewygodnie, bo przebudził się i zamamrotał: - Majonez w trąbce... Krasnoludek w groszku. Och... jak mi niewygodnie. Muszę sobie podłożyć coś pod głową... - Wzrok jego padł na leżącą w pobliżu estrady Encyklopedię. Może to - pomyślał i wstał. Zamknąwszy książkę, zaniósł ją na swoje legowisko i podłożył pod głowę. - Groszek zakręcony w nosie... czerwona trąbka... - mamrotał jeszcze przez chwilę, aż w końcu zasnął. Niebo nad lasem przybierało już kolor liliowy. Zbliżał się świt. Ptaki zaczęły świergotać gromadnie. Świetlik i Mrówkolew drzemali, wciśnięci w kąt starej dziupli. Tylko Miki Mol nie spał. Martwił się. A to pech - rozmyślał. - Jeszcze Encyklopedia dostała się w łapy tych drabów. Ale nie wszystko stracone! Po pierwsze, nie wiedzą, że są przez nas ścigani i obserwowani. Po drugie, nie odkryli jeszcze magicznych właściwości Kuferka Czasu, a po trzecie, nie zdają sobie sprawy, co ich spotka jutro rano! Pokrzepiwszy się tą myślą, Miki Mol nasunął sobie pomponiawkę na oczy i zasnął smacznie. - Hej! - Dyrektor Ambaras, mrużąc oczy od słońca, potrząsnął ramieniem Arcykąska. - Wstawaj, leniu! Wilk zerwał się jak oparzony i nieprzytomnym wzrokiem potoczył dookoła. - Co... cco? Tak jest, Czerwony Kapturku... Ee... tego - poprawił się - to znaczy... tak jest, Dyrektorze! - Siadaj w kasie! - darł się Ambaras. Nagle ściszył głos: - Pamiętaj, wszystkie pieniądze wrzucaj do tej skrzyni! Jak stąd zwiejemy, w bezpiecznym miejscu podzielimy się łupem. - Robi się, szefie - zapewnił Wilk i powlókł się do kasy. - He he! - zaśmiał się Ambaras, ujrzawszy Encyklopedię. - Nie wiedziałem, że Arcykąsek czytuje książki. He he i tak nie zmądrzeje. Wziął książkę i uchyliwszy wieko Czarodziejskiego Kuferka, wrzucił ją do środka. Gdzieś, jakby spod ziemi, rozległ się głuchy świst i coś zatrzepotało zupełnie tak, jak trzepoczą na wietrze arkusiki papieru. Dyrektor Ambaras rozejrzał się dookoła i zobaczył pierwszych mieszkańców miasteczka, którzy wraz z rodzinami zbliżali się drogą ku polanie. Pochwycił szybko Kuferek i podał go Arcykąskowi, po czym wspiął się na błotnik ciężarówki i przez wielką tubę zaczął nawoływać: - Ludzie! Ludzie! Wielka sensacja! Tylko raz! Wielki Lunapark z atrakcjami na gościnnych występach! Beczka Śmiechu i Gwóźdź Programu! Niezapomniane przeżycia! Podłączony do akumulatora stary adapter zaczął wygrywać bardzo już zachrypnięte melodyjki. Pierwsza grupa chętnych wykupiła w kasie bilety i po chwili z kręcącej się wolno Beczki Śmiechu zaczęły wydobywać się wesołe chichoty i okrzyki. - Tylko u nas! Tylko u nas! - zachwalał Dyrektor Ambaras. - Prosimy do kasy, szanowni państwo! Zapraszamy! Nie zwlekajcie! Nie zwlekajcie! Za chwilę z przyczyn technicznych zamykamy kasę! Kto jeszcze nie wykupił biletu na dzisiejsze atrakcje?! - Odwrócił się do Wilka. - Ile pieniędzy? - zapytał szeptem Arcykąska, przyłożywszy sobie tubę do ucha. - Sporo, szefie. - No to nabijamy ich w butelkę i dajemy drapaka! - syknął Ambaras, po czym rozkazał: - Włącz większe obroty. Tymczasem spora grupa ciekawskich ustawiła się z biletami przed żółtą kurtyną, czekając na obiecany Gwóźdź Programu. - Co nim będzie? - zastanawiał się mały chłopczyk w okularach. - Może połykanie ognia? - Nie, nie, na pewno prawdziwy tygrys wypchany płatkami róży - powiedziała mała dziewczynka, która sprawiała wrażenie osoby dobrze poinformowanej. Obywatelka z parasolką wyobrażała sobie muskularnego atletę, a pan w brązowym meloniku marzył o kobiecie z brodą. Nagle z wirującej coraz szybciej Beczki Śmiechu rozległy się okrzyki przestrachu i zaczęły wylatywać w górę części garderoby oraz portfele. Arcykąsek uwijał się chwytając wszystko w locie. Tymczasem Dyrektor Ambaras przeniósł Kuferek z kasy do szoferki i włączył silnik. Lina biegnąca od kurtyny do ciężarówki naprężyła się jak struna. - Uwaga! Włączam podnośnik - wrzasnął Ambaras do Arcykąska i nacisnął dźwignię. W podwoziu ciężarówki ukryta była wywrotka. Arcykąsek, złapawszy ostatni portfel, wskoczył na ciężarówkę. Przechylona Beczka śmiechu ześliznęła się ze specjalnych urządzeń i przy wtórze pisków i krzyków stoczyła się z samochodu na polanę i poturlała drogą ku miasteczku. - Fugas chrustas! - krzyknął Ambaras dodając równocześnie gazu. Ciężarówka, ruszywszy, pociągnęła linkę przyczepioną do kurtyny. Kurtyna rozsunęła się i oto oczom zaskoczonych gapiów ukazał się stojący na środku estrady wielki afisz. Na afiszu ręką Miki Mola namalowane były dwie podobizny i wypisane następujące słowa: - Coś takiego! To skandal! - dały się słyszeć zewsząd głosy oburzenia. - Te draby zrobiły nam brzydki kawał! - Rzeczywiście! - Pan w brązowym meloniku złapał się za kieszeń. - Nie mam portfela! - A ja portmonetki - histeryzowała obywatelka z parasolką. - Musimy złapać tych opryszków i oddać ich w ręce sprawiedliwości. - Trzeba zaraz zorganizować pościg! - krzyknął pan w szarym prochowcu. Rozdział V Fugas chrustas, czyli ucieczka przez krzaki i szatański plan Przez leśne wertepy mknęła na pełnym gazie ciężarówka uwożąc zadowolonych siebie przestępców. Siedzący obok Ambarasa Arcykąsek opróżniał właśnie portmonetki i wrzucał pieniądze do Czarodziejskiego Kuferka. - He he - zaśmiał się Dyrektor i już, już miał wygłosić słowa najwyższego uznania i własnej przebiegłości, gdy nagle przed maską samochodu jak spod ziemi wyrósł wielki ostry gwóźdź pomalowany w paski. - Do stu połamanych dia... Lecz było już za późno. Resztę słów zagłuszył huk. Gwóźdź przebił oponę i powietrze z wielkim sykiem zaczęło uciekać z dętki. Ambaras z wściekłością wcisnął pedał. Rozległ się przeciągły pisk hamulców i wrzask Arcykąska, który wyrżnął głową w przednią szybę. - Ty gamajdo! - darł się Ambaras. - Najechaliśmy na własny Gwóźdź Programu! To na pewno twoja sprawka! Dlaczego postawiłeś go na leśnym zakręcie?! - Ależ, szefie... ustawiłem go przecież na estradzie - tłumaczył się Arcykąsek, pocierając dłonią sporego guza. - To nie ja, to naprawdę nie ja! - A kto? Może ten twój Czerwony Kapturek z groszkiem w musztardzie? - W majonezie - poprawił odruchowo Arcykąsek i widocznie jakaś niepewna myśl obiła mu się między uszami a kapelusikiem, bo dodał jakby do siebie: - A może to rzeczywiście on? - Szybko! Trzeba zmienić koło - rozkazał Ambaras. - Przecież nigdy nie mieliśmy zapasowego koła - zdziwił się Arcykąsek. - Sam pan powiedział kiedyś, szefie, że w celach oszczędnościowych... - Nie mędrkuj - przerwał Ambaras. - Zabieramy to pudło i fugas chrustas do lasu! Wydobyli ostrożnie z szoferki Czarodziejski Kuferek i popędzili z nim na przełaj przez leśne bezdroża. Byli tak przestraszeni, że każde trzepotanie ptaka lub trzaśniecie gałązkami brali za odgłosy zbliżającego się niechybnie pościgu. Niezbyt się zresztą mylili, gdyż leśną przecinką, na skróty, pędzili ich tropem Trzej Mole Książkowi. Co więcej, pędził też pościg oszukanych, nabitych w butelkę i wystrychniętych na dudków obywateli. Pościg minął już porzuconą ciężarówkę i podążał zorganizowaną kolumną przez las. Oburzone obywatelki wymachiwały parasolkami, starsi potrząsali gniewnie laskami, a wszyscy śpiewali groźną pieśń pościgu obywatelskiego: Gonimy Ambarasa! Gonimy Arcykąska! Ach, gdzie jest drabów kasa ? Musimy z niej wydostać: portfeli naszych mnóstwo i portmonetek sześćset! Ukarać za oszustwo, za płaczu pełną beczkę! - Szefie, już nie mogę! - powiedział Arcykąsek, omal nie nadepnąwszy sobie na wywieszony z wysiłku język. W istocie nie nadążał za Dyrektorem, który z rozwianą brodą przeskakiwał potężnymi susami spróchniałe pniaki i głębokie kotliny. - Tutaj pościg nie powinien nas znaleźć - powiedział wreszcie Ambaras, zatrzymując się przed dobrze zamaskowaną grotą. - Teraz chwilę odsapniemy, przeliczymy pieniążki i może nawet coś przekąsimy. - Nareszcie - jęknął Arcykąsek i oczami wyobraźni zobaczył, jak do jego rozwartej paszczy mknie na czele stada pieczonych kur, złocisty pachnący piernik. Postawili Kuferek na środku groty. Dyrektor przekręcił klucz i podniósł wieko, lecz jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał, że wewnątrz jest pusto! Straszliwe błyskawice rozjarzyły mrok jego źrenic, a twarz oblała się purpurą wściekłości. - Tu nic nie ma! Tu nic nie ma! - Złowrogie podejrzenie zrodziło się w jego umyśle. - Ach, więc to tak, Arcykąsku! To ty ukradłeś wszystko z tej skrzyni! Gdzie są pieniądze? Gdzie kurki? Gdzie piernik? Gdzie parasolka? Arcykąsek zawył z przerażenia. - Szefie! Dyrektorze! Ambarasku! Przecież ja nic nie wziąłem. Tam coś musi być! - Ach, zobaczymy! - mamrotał wściekle Ambaras, szukając po kieszeniach swoich okularów. Wyciągnął wielki futerał i włożył na nos okulary. Lecz widać włożył je niedbale, bo kiedy się ponownie nachylił nad Czarodziejskim Kuferkiem, zsunęły mu się i wpadły do środka. Rozległ się świst... - Szefie, co to za świst? - Arcykąsek nastawił uszu. - Już kiedyś podobny słyszałem... - Nie zawracaj głowy! - wrzasnął Ambaras, usiłując wymacać na dnie Kuferka okulary. - Może ja - zaproponował Arcykąsek. - Mam dłuższą łapą... - Ani mi się waż - krzyknął Ambaras i tak mocno szarpnął Wilka za ogon, że Arcykąskowi zleciał z głowy kapelusik i wpadł wprost do Kuferka Czasu. - Mój kapelusik! - jęknął Wilk. Z głębi kuferka znów rozległ się dziwny, przeciągły świst. Dyrektor i Wilk zaczęli zgodnie obmacywać dno. - Szefie, tam wcale nie ma mojego kapelusika! - Ani moich okularów! To niezwykłe odkrycie wprawiło ich w niemałe zakłopotanie. Pierwszy otrząsnął się Ambaras. - To bardzo podejrzana skrzynka! Moje okulary i twój kapelusik zniknęły w niej bez śladu. W ogóle wszystko, co się do niej włoży, gdzieś znika! W dodatku zamiast dna jest jakaś czarna dziura. Przestępcy uważniej przyjrzeli się Kuferkowi. Dyrektor zajrzał nawet pod spód. - Dokąd poleciały moje pieniądze? Ech, poczekaj, Kąsuniu, niech pomyślę... - zwrócił się łagodniej do swego kompana. Tymczasem marsz głodomorów w wilczych kiszkach wywołał w wyobraźni Arcykąska bolesną wizję odlatującego za góry, za lasy stada pieczonych kur. - Auuu! - Coś głucho i smutno zawyło mu w żołądku. - Ta czarodziejska skrzynka może nam się przydać - zaczął Ambaras, a na jego twarzy odmalowało się zadowolenie z nowego pomysłu. - To nawet może być lepsze niż Beczka Śmiechu! Lepsze od Gwoździa Programu! Posłuchaj tylko, ustawimy tej skrzyni kasę i ogłosimy, że kto do niej wejdzie, zobaczy na własne oczy skarby sezamowe! - Albo wieloryba! - zachwycił się tym pomysłem Wilk. - He he! Albo Śpiącą Królewnę! Superowo! Możemy tam wpędzać nawet całe wycieczki i nie będziemy musieli się martwić, jeżeli się gdzieś zapodzieją. He he... - Brawo, szefie - ucieszył się Arcykąsek. - Jeszcze się odegramy! W tym momencie trzasnęła w pobliżu gałązka. Przestępcy, pilnie nasłuchując, przycupnęli w gęstych zaroślach u wylotu groty. - Może to pościg? - Popatrzyli na siebie z niepokojem. Lecz zamiast gniewnych okrzyków pościgu usłyszeli wesołą piosenkę: Pośród lasów, blisko rzeki Murowany stoi dom. Dziś do niego mnóstwo dzieci Przyjechało z różnych stron. Drogi tato, droga mamo, Tu ciekawie płynie czas, Na wycieczki wcześnie rano Wyruszamy w piękny las. Leśną dróżką maszerowała czwórka dzieci. Dziewczynka, która kroczyła na przedzie, śpiewała: Już nie skrzypi mi w kolanie, Kiedy skaczę na polanie, Już mi nawet przeszła czkawka. Przestraszyła ją huśtawka. Potem zanucił mały chłopczyk: Ja apetyt mam tak wielki, Że bym wszystkie zjadł precelki. Na końcu pochodu szła Grażynka. Na głowie miała pięknie spleciony wianek i tak śpiewała: A ja z kwiatków wianki plotę, Bo ogromną mam ochotę. Dzieci, nie spodziewając się żadnego niebezpieczeństwa, przemaszerowały w pobliżu groty. - He he! - zaśmiał się Ambaras. - Widziałeś te dzieciaki? Coś mi się wydaje, że będę miał w związku z nimi niezły pomysł. Posłuchaj tylko, co ci powiem. Jak wiesz zawsze chciałem zamienić Lunapark na Teatr Marionetek. Dałem nawet ogłoszenie do pewnej gazety, która nazywa się Echo Kłamczucha. A teraz nadarza się okazja Sama włazi nam w ręce! - I w łapy - wtrącił Arcykąsek. - Tak, tak, tu gdzieś w pobliżu musi być kolonia letnia. Otóż można by złapać kilkoro dzieciaków z tej kolonii, przywiązać im sznurki i zmienić w marionetki! - Superowo! - Arcykąsek zatarł z uciechy ręce. - Potem możemy je obwozić po miasteczkach - ciągnął Ambaras. - Szarpiesz za sznureczek, a marionetka już zaczyna śpiewać wyuczoną piosenkę. - Albo podskakiwać - zachichotał Arcykąsek. - Tak, Kąsuniu! Doczepimy im długie nosy i wielkie uszy. A gdyby któraś kukiełka sprzeciwiła się, to... he he - tu wskazał na Kuferek - wrzucimy ją do środka! Co ty na to, Arcykąsku? - Szef ma zawsze niezrównane pomysły - powiedział przymilnie Wilk. - A więc nie zwlekajmy! Ruszamy! Podkradniemy się w pobliże kolonii i zwabimy te dzieciaki w pułapkę. Dwa draby, taszcząc Kuferek Czasu, ruszyły tropem dzieci. Rozdział VI Do stu połamanych diabelskich kół, czyli wskakuj do Kuferka! - Niedobrze, niedobrze - martwił się Mrówkolew, wysypując ze swego kapelusza igliwie i wyplątując szalik spomiędzy gałęzi. - Ani śladu przestępców! - Patrzcie! - krzyknął nagle Świetlik. - Tam, w oddali widać pełno dzieci! - Kolonia letnia! - ożywił się Mrówkolew. - Jeśli kolonia letnia, to na pewno jest Grażynka. Ach, drogi Świetliku, podsadź mnie na tę gałąź, żebym mógł lepiej widzieć. - Ależ tak! - krzyknął uradowany, kiedy Świetlik pomógł mu wspiąć się na czysty konar dębu. - Widzę Grażynkę! O tam, patrzcie! Ma na głowie wianek polnych kwiatów! Ach, pozwólcie, moi mili, że naprędce ułożę odę na cześć tej szczęśliwej chwili! - Nie teraz, nie teraz - sprzeciwił się Miki Mol. Ale w zielonej duszy Mrówkolwa zatrzepotało tak mocno wzruszenie, że puścił konar. - Trzymajmy go! - krzyknął Miki Mol i obaj ze Świetlikiem złapali tuż nad ziemią spadającego Mrówkolwa. - A to co takiego? - zdziwił się Mrówkolew wskazując dziwny ślad na piasku. - Zaraz, chwileczkę. - Miki Mol przyglądał się uważnie szerokiej smudze. - Ktoś coś ciągnął... Co to mogło być? - Nagle krzyknął: - Ależ tak, to ślad naszego Kuferka Czasu! Tędy go wlekli Ambaras z Arcykąskiem. - Wygląda na to, że ślady prowadzą prosto do kolonii - zauważył Świetlik. - Kolonii?! - Mrówkolew poderwał się na równe nogi. - Boję się, że Dyrektor z Wilkiem uknuli coś niedobrego - powiedział Miki Mol. - Musimy koniecznie ostrzec Grażynkę! - krzyknął Mrówkolew. Tymczasem w pięknym cienistym parku, w pobliżu kolonii, dzieci bawiły się skacząc przez skakanki. Puste huśtawki wyglądały jak zawieszone na promieniach - Grażynko! Grażynko! - zawołała Sabinka, której już znudziło się skakanie. - Pobawmy się w chowanego! - Albo w dwa ognie - zaproponował chłopczyk, który wolał zabawę z piłką. - Nie, nie - sprzeciwiła się Malwinka. - Pobawmy się w ciuciubabkę! Dobrze - zgodziła się Grażynka. - Ja będę ciuciubabką. I dzieci rozpoczęły zabawę. Grażynka z przewiązanymi oczami i rozpostartymi ramionami wirowała na srebrnym promieniu ścieżki. - Tutaj, tutaj - słyszała zwodzące ją głosy. - Tutaj - rozległ się nagle jakiś głos tuż obok. Grażynka, kręcąc się w kółko, zatrzymała się na skraju gęstwiny. - A kuku! - usłyszała blisko ten sam głos. - Mam cię, ciuciubabko! - krzyknęła dziewczynka i złapała stojącą na jej drodze postać. - Och, masz mnie! - rozległ się głos. Grażynce wydawało się, że nie jest to wcale głos któregoś z towarzyszy zabawy. Szybko zsunęła z oczu opaskę. Przed nią, na skraju ścieżki stała przygarbiona staruszka. Na twarz miała zarzuconą wielką chustę z frędzlami. Ręką we włochatej rękawicy trzymała leśny kosturek. Grażynka bardzo przejęła się swą pomyłką i zaczęła babcię przepraszać. - Ach, nic nie szkodzi, miłe dzieciaczki... he... he - zachrypiała babcia, starając się przemawiać możliwie najłagodniej. - Ja, stara babcia, chętnie się z wami pobawię. - Wspaniale, babciu, baw się z nami! - ucieszył się chłopczyk. Babcia jednak stropiła się nieco i powiedziała: - A może zastąpiłby mnie w zabawie mój wnuczek? - I nie poczekawszy na odpowiedź, zawołała zwracając się ku ciemnemu lasowi: - Wnuczkuuuu! - Jestem, babciu - rozległ się w pobliżu tubalny głos i na polanę wyskoczył harcerzyk. Był to jednak dziwny harcerzyk. Wyrośnięty i gruby, z największym trudem wtłoczony w mundurek i krótkie spodenki. Twarz miał przewiązaną chusteczką. - A to mój wnuczuś, Dyr... e... tego. Ambeczek to bardzo grzeczny chłopczyk -poprawiła się babcia. - Tylko bolą go dzisiaj zęby. - Oj! Oj! - syknął wnuczek, łapiąc się za chustkę. - No, Ambeczku, a teraz przedstaw się naszym miłym dzieciakom. Harcerzyk wyprężył się na baczność i wyrecytował: - Czuwaj! Jestem wnuczek Ambeczek, harcerz ze szczepu Grubych Portfeli. Pierwszy drużynowy w drużynie Łowców Bilonów... - Bizonów - poprawiła go babcia - BIZONÓW. Ale wnuczek z zapałem kontynuował prezentację swojej osoby: - Największy Ambeczek Wszechczasów, odznaczony setką sprawności: dżentelmen, elegant, komputer, smakosz, wodzirej, pogromca dzikich zwierząt... - No, dosyć już, dosyć - przerwała niespokojnie babcia. - Mój wnuczek zna też wiele różnych zabaw. A może byście chciały, kochane dzieciaczki, żeby babcia z wnuczkiem Ambeczkiem nauczyła was starej, wesołej zabawy, w którą w młodości tak bardzo lubiła się bawić? Proponuję wyścigi w workach! - Więc bawmy się w wyścigi w workach - ucieszyła się Grażynka. - Superowo. - Babcia uśmiechnęła się. - Posłuchajcie więc. Wygrywa ten, kto skacząc w worku, pierwszy dobiegnie do tamtego ciemnego zakątka. A w nagrodę dostanie smakołyk! Proponuję... leguminę, której zapach wyczułam już z daleka... No? Dzieci! Na jednej nóżce! Przynieście od pani kucharki talerz leguminy! - I babcia wskazała swym kosturkiem budynek kolonii letniej, gdzie szykowano już obiad dla dzieci. - Przydałoby się też parę pustych worków z magazynu - dodała. Wszystkie dzieci popędziły na wyścigi do kuchni i po worki, pozostawiając na chwilę babcię z wnuczkiem. - Ach, ty spryciarzu! - wrzasnął swoim głosem Dyrektor Ambaras, bo on to był wtłoczony w spodenki harcerzyka. - Tej leguminy nie było w naszym planie! Ach, ten twój wilczy apetyt! - dodał, sprawdzając, czy chustka dobrze zakrywa jego czarną brodę. - Ależ, drogi wnusiu... e, tego... Dyrektorze - poprawił się przebrany za babcię Arcykąsek - przecież możesz sam, szefie, wygrać ten wyścig, a wtedy legumina... - No... niby tak - zastanowił się Ambaras. - Jak by tak pobiec na skróty? W końcu chyba jestem szybszy niż te dzieciaki... He he! Po chwili nadbiegły dzieci z workami, a Grażynka przyniosła talerz pysznej leguminy. Babcia przygarbiła się i wyciągnęła kosmatą łapę po talerzyk. - No, spisałyście się na medal! Ach, mniam, co za pyszności! - zachrypiała, z zachwytem wąchając smakołyk. - Chyba trochę skosztuję... nie wytrzymam... tylko tyćkę... na ząbek. I już, już zamierzała skubnąć z talerzyka spory kęs, ale wnuczek złapał ją za rękę. - Hola, babciu! Nie ruszaj! - wrzasnął. - Puszczaj, Dyrektorku! - warknęła babcia wilczym głosem, ale zaraz przybrała łagodny ton, godny babuni. - Nie wymachuj tak rękami, wnusiu, bo się zgrzejesz. Wnuczek też się zorientował, że nieco przesadził, bo zaczął się tłumaczyć: - Ależ... babciu. Ja tylko tak... dla rozgrzewki. I znów babcia przejęła kierownictwo zabawy: - No, dzieci! Teraz babcia pokuśtyka z leguminą tam, do tego ciemnego zakątka, i ustawi nagrodę na spróchniałym pieńku, a jak zawoła: hop, ruszajcie! - Dobrze, babciu - powiedziały uradowane dzieci, gdyż nigdy jeszcze nie brały udziału w tak ciekawych wyścigach. - No, koleżanki i koledzy, chodźmy na start! - odezwał się wnuczek. - Rozpoczniemy bieg od tamtej huśtawki. I kiedy dzieci z wnuczkiem na czele pobiegły w kierunku placu z huśtawkami, babcia, unosząc talerz leguminy, wilczymi susami popędziła co tchu w przeciwną stronę. - He he! Jakem Arcykąsek, ani myślę zrezygnować z tego pysznego kąska! - I swoją kosmatą łapą od razu zgarnęła do paszczy połowę przysmaku. A potem resztę i wszystkie drobne okruszki. - Ostatecznie nagrodą może być ten oto ślicznie wylizany talerzyk! Hi hi! - zaśmiała się i wielkim czerwonym jęzorem wymiotła talerzyk do czysta. - Do biegu! Gotowi! - wrzasnęła babcia. - Hop! Po chwili rozległ się gwar głosów i śmiechy skaczących w workach dzieci. - O, co to, to nie! - powiedział do siebie Arcykąsek patrząc na lśniący talerzyk. - Na tak eleganckim nakryciu mógłbym sobie położyć pieczoną kurę albo złocisty pierniczek! Szkoda mi tego talerzyka, lepiej zrobię, jak zawinę go w chustkę! Nie namyślając się długo Arcykąsek zerwał z głowy chustkę, okręcił nią talerzyk i całe to zawiniątko usiłował wepchnąć do kieszeni. W tym jednak momencie na ścieżce pojawiła się grupa skaczących dzieci. Na przedzie pędził chłopczyk, za nim trzy dziewczynki, a dopiero na końcu czerwony z wysiłku wnuczek Ambeczek. - Hura, babciu! Wygrałem! - krzyknął radośnie chłopczyk. Babcia odwróciła się i dzieci zamarły z przerażenia. To nie była babcia, ale prawdziwe wilczysko - Wilk zjadł babcię! - krzyknęła Grażynka. - Na pomoc! - A ha ha! - zawył Arcykąsek. - Dyrektorze! Wiążemy je w tych workach! Dzieci cofnęły się przerażone i nagle zamiast kolegi Ambeczka zobaczyły człowieka, który przewracał wściekle białkami oczu. - Mam was! - wrzasnął Dyrektor Ambaras, nie myśląc już dłużej udawać wnuczka. Osaczone dzieci przycupnęły w workach, każde w swoim. Dwaj przestępcy tylko na to czekali. Powiązali szybko worki skakankami. - Superowo! He he - zarechotał Ambaras, unosząc w zarośla worki z dziećmi. Tymczasem na ścieżce biegnącej przez ciemny zakątek parku pojawił się, skacząc, mniejszy worek. Po chwili można już było odróżnić poszczególne głosy. Pierwszy należał do Miki Mola: - Szybciej, koledzy! Skaczmy równo. Musimy podkraść się jak najbliżej. - Tak jest, Miki Molu - odezwał się zdyszany Świetlik. - Trzeba ratować dzieci, trzeba ostrzec Grażynkę. Nie możemy jej opuścić! - biadał Mrówkolew. - Tylko nie wiem, czy zdążymy - odezwał się Świetlik. - Ach, musimy! Jak będziemy dłużej skakać, to pogubię wszystkie rymy! - Ciszej - syknął Miki Mol, ale było już za późno. Na ścieżce pojawił się Arcykąsek. Trzej Mole Książkowi przycupnęli na dnie worka, wstrzymując oddechy. - O, jeszcze jeden woreczek! - ucieszył się Arcykąsek. - Musiałem go przegapić. - Lecz kiedy zbliżył się do worka, worek raptownie odskoczył do tyłu. - Nie bój się, woreczku! - przymilał się Wilk. - No, zbliż się. - Nie czekając, aż worek znajdzie się w zasięgu jego łapy, rzucił się na niego. - Mam cię! - zawarczał, zadowolony, i zarzuciwszy sobie worek na plecy, popędził w zarośla. W najciemniejszym z najciemniejszych zakątków parku czekał na niego Ambaras. - No, a teraz jazda! Worki na plecy i do lasu! Lecz w tej chwili usłyszeli czyjeś głosy: Gonimy Ambarasa! Gonimy Arcykąska! Tak! Była to groźna pieśń pościgu obywatelskiego, który właśnie dotarł w pobliże kolonii. - Trzeba otoczyć ten park! - rozległ się czyjś gniewny głos. - Na pewno ukryli się tutaj! Rozdzielmy się! Wy tędy, a my tędy! - Do stu połamanych diabelskich kół! - zachrypiał Ambaras. - Jesteśmy otoczeni. - Szefie, z takimi ciężkimi bambetlami nie uciekniemy daleko! - jęknął Arcykąsek, wskazując pięć worków i Kuferek. - Mam! - wykrzyknął Ambaras. - Pamiętasz? Kiedy wrzucaliśmy do tego pudła różne rzeczy, wcale nie robiło się cięższe! - Racja, szefie! - A więc wrzućmy do niego worki. Będzie łatwiej nieść... No, jazda! Nie mamy czasu do stracenia! Ambaras otworzył wieko Czarodziejskiego Kuferka, a Arcykąsek zaczął wrzucać do środka worki z dziećmi. Worki jeden za drugim znikały w tajemniczej czeluści. Każdemu towarzyszył dziwny świst. To wicher historii targał lecącymi workami. Uwięzione w nich dzieci spadały w przeszłość. Zegarek na ręce Grażynki z wielką prędkością cofał swe wskazówki. - Mam cię! - Arcykąsek dopadł ostatniego worka, który skacząc usiłował umknąć z jego łap. - Hej, siup! - I worek z Trzema Molami Książkowymi również znikł w Kuferku. - Gonimy Ambarasa! Gonimy Arcykąska! - usłyszeli nagle tuż, tuż. W pobliżu zatrzeszczały gałęzie. Spłoszone ptaki podniosły spóźniony alarm. - Co robić, Dyrektorze?! - wrzasnął Arcykąsek. - Otoczono nas! Ale Dyrektor Ambaras nie stracił zimnej krwi. - Do stu połamanych diabelskich kół! Przede wszystkim nie dać się schwytać! - Złapał Arcykąska za szelki. - Wskakuj do pudła! - krzyknął wprost w wilcze ucho. - Nie, nie! Co to, to nie! - zawył Wilk. Ale Ambaras potrząsnął nim wściekle. - Wskakuj, mówię ci! Za chwilę wrzask i świst splątały się w jeden odgłos - Arcykąsek spadał w głąb historii. Ambaras rozejrzał się. - Nie ma rady, teraz na mnie kolej. - Przełożył nogę przez brzeg Kuferka i jak się to robi przed daniem nura pod wodę, złapał się za nos. - Jeszcze zobaczymy! - powiedział do siebie i wskoczywszy do Kuferka Czasu, zatrzasnął za sobą wieko. Rozdział VII Król Bifrulo I nudzi się, czyli deszcz niespodzianek Gdzieś w zakamarkach historii, między Kalamburgią a Sylabizancjum, leżało pewne królestwo. Była to Bifrulandia, w której panował siwobrody król. Król ten miał piękny pałac o wysokich wieżach, ozdobionych fantazyjną, rokokową architekturą. Pełno tu było pokręconych esów i floresów przedstawiających egzotyczne rośliny albo bestiariuszy z wizerunkami dzikich zwierząt oraz mnóstwo spiral i kręciołków nad bramami i oknami. Mimo to Król się nudził. Spoglądał przez okno sali tronowej na dziedziniec i rozmyślał: Umieram z nudów. Odkąd wstąpiłem na tron jako Król Bifrulo I, nie wypada mi się śmiać ani grać w piłkę...Złote jabłko królewskie wcale nie nadaje się do zjedzenia, a berło jest tak ciężkie, że nie mogę się nim podrapać za uchem! Nie mogę nawet wstać ze swego tronu, bo gdyby mi na przykład spadła korona, zaraz jakiś śmiałek włożyłby ją na głowę i ogłosił się królem. Jeszcze czego! I Król Bifrulo kazał przysunąć sobie tron do okna. Przynajmniej będę mógł teraz powyglądać - pomyślał, po czym zaraz dodał: -Oczywiście wyglądać dostojnie! Tuż koło królewskiego okna przebiegała blaszana rynna. W owych czasach nie było jeszcze kaloryferów, więc aby przekazać wiadomość z piętra na piętro, Król Bifrulo zwykł był stukać berłem o rynnę. Wezwę tu Szambelana - pomyślał Król i zastukał. Straszny łoskot przetoczył się przez system rynien po całym pałacu. Był to znak, że Król wzywa swego zarządcę. - Jestem do usług Waszej Królewskiej Mości. Szambelan stanął przed oknem i w głębokim ukłonie zamiótł swoją spiczastą bródką dziedziniec. - Powiedz mi, Szambelanie, czy od wczoraj wydarzyło się coś ciekawego w moim królestwie? - zapytał Król Bifrulo. Szambelan jeszcze raz się ukłonił, po czym wydobył z szerokiego rękawa rulon. - Przeczytaj! - rozkazał Król. Szambelan rozwinął rulon i zaczął czytać: Wtorek. Koniec lata. Imieniny miesiąca. Punkt I. W ogrodzie królewskim pięknie zakwitły memorabilie i kilkakrocie. Punkt II. Na moście zwodzonym znaleziono słowicze piórko. Punkt III. Burmistrz nadepnął kotu na ogon. Punkt IV. Cielę oknem wyleciało... - Dość! Mam tego dość! - przerwał mu Król. - To wcale nie jest ciekawe. Wczoraj rozkazałem ci, byś wysłał do najdalszych zakątków mego królestwa gońców, którzy by sprawdzili, czy wydarzyło się coś SPECJALNIE ciekawego. - Wasza Królewska Mość, polecenie wykonałem, lecz jeszcze nikt nie wrócił - zaczął tłumaczyć się Szambelan, gdy nagle u bram pałacu rozległ się tętent kopyt konia i dźwięk trąbki. Za chwilę na dziedziniec wbiegł królewski posłaniec. - Najjaśniejszy Królu, jabłka spadły! - wykrzyknął zdyszany. - Co?! Co ty gadasz? - zdziwił się Król. - Powiadasz, jabłka spadły? - Zamyślił się. - Ależ tak, oczywiście, to zrozumiałe! - wykrzyknął. - Mamy przecież koniec lata i dojrzałe jabłka zaczynają spadać z drzew - domyślił się Król i bardzo się z tego powodu ucieszył. - Ale te jabłka wcale nie spadły z drzew - powiedział posłaniec. - One spadły z... nieba! Król zamrugał oczami. - Powiadasz, spadły z nieba? Hmm... No tak... I w tym nie ma nic dziwnego. Po prostu z nieba mi spadły, ponieważ mam ogromną ochotę napić się kompotu. Rozkażcie kucharzowi, żeby mi go przyrządził. - Tak jest! - Zawołali zgodnym chórem Szambelan i posłaniec, po czym razem udali się do kuchni, by wydać odpowiednie dyspozycje. - Doprawdy, czy to ma być ciekawe?! - złościł się Bifrulo. - Co w tym nadzwyczajnego? Ja się nadal nudzę. Rozkazuję, żeby w moim królestwie wydarzyło się coś ciekawego!!! - krzyknął, zniecierpliwiony, i zatrzasnął okiennice. Tymczasem Szambelan, szarpiąc w tajonej złości swoją spiczastą bródkę, snuł w myślach zdradzieckie plany: He he, najwyższy czas, żeby zagarnąć koronę i zawładnąć królestwem! Ach, gdyby tak Król wychylił się trochę bardziej z okna... He he, może by wtedy korona sama spadła?! Oczywiście prosto w moje ręce. Tak, tak, ale najpierw muszę pozyskać wspólników do tajnego spisku... U bram pałacu znów rozległ się tętent konia i niebawem trąbka obwieściła przybycie z najdalszych zakątków królestwa drugiego posłańca. - Hej! Co tam?! - zapytał Król otworzywszy okiennice. - Czy wydarzyło się coś ciekawego? - O tak, Wasza Królewska Mość! - zawołał posłaniec. - Oto w górach, które od niepamiętnych czasów nasz lud zowie Górami Przyszłości, wylądowała jakaś szalona jejmość i zaraz zażądała cholagogi. A kiedy kapitan straży chciał ją zatrzymać, spadła na niego z góry damska parasolka i stado rozgdakanych kur z rozwścieczonym kogutem na czele i zaatakowało naszą armię! - Hm... to ciekawe... ciekawe - ożywił się Król. - A czy sytuacja została opanowana? Tak jest, Wasza Królewska Mość! Po krótkiej i zwycięskiej bitwie jejmość z kurami została zatrzymana i aż do wyjaśnienia zamknięta w wieży. Owa jejmość, podająca się za Ciocię Zgryzeldę, miała przy sobie podejrzany szyfr! A oto on. Posłaniec wydobył zza pazuchy arkusik kratkowanego papieru, na którym wypisana była wierszem tajemnicza recepta. Jej tytuł brzmiał: Szczere złoto, czyli palce lizać. - No czytaj, czytaj - niecierpliwił się Król Bifrulo. Posłaniec skłonił się i wyrecytował: Gdyś umył rączki, Weź dwa przetaki I nasyp mączki. Wbij dla potrzeby W nią jajek osiem I mieszaj, żeby Zmieszało to się! Wlej chochlę miodu, Wrzuć masła faskę, Dwie łyżki słodu, Wanilii laskę! Przełam migdałki Na dwa kawałki, Potnij rodzynki Na ociupinki. A gdy olbrzymie Ugnieciesz ciasto, Okładaj ty je Wałkiem coraz to. Potem w foremce Ułóż lub w garze, Niech w pieca wnęce Praży się w żarze. A gdy wystygnie, Zdziwisz się: Co to? Jest tak złociste Jak szczere złoto! Królowi aż korona podskoczyła na głowie. - Doprawdy! To nie szyfr, to na pewno jest przepis na otrzymywanie złota! Wspaniale! Natychmiast polecić naszym uczonym alchemikom, żeby ten przepis sprawdzili! - Tak jest - odpowiedział posłaniec i pobiegł z receptą do wieży, w której znajdowała się Królewska Eksperymentalna Pracownia Alchemiczna, w skrócie: KEPA. - Najwyższy czas napełnić po brzegi mój opustoszały skarbiec - pomyślał Bifrulo i zastukał berłem w rynnę. Kiedy na dziedzińcu pojawił się Szambelan, Król rzekł: - Przynieś tu moją szkatułę i postaw pod oknem. Niebawem nasi uczeni napełnią ją po brzegi złotem. Szambelan skłonił się nisko i odszedł spełnić królewski rozkaz. - Hm... to ciekawe! - zastanawiał się Król Bifrulo. - Zaczynam podejrzewać, że jestem jednak potężnym władcą, skoro na mój rozkaz zaczęły spadać z nieba same niespodzianki! A ponieważ mam trochę poczucia humoru, więc i niespodzianki są takie dziwne... - Oto szkatuła, Najjaśniejszy Królu Bifrulu - odezwał się Szambelan, stawiając pod królewskim oknem ogromną kasetę. - Dobrze, a teraz otwórz - rozkazał Bifrulo. - O tak. A gdyby wydarzyło się coś ciekawego, natychmiast daj mi znać, mój drogi Szambelanie. Ja tymczasem wypiję kompocik i utnę sobie krótką drzemkę. To powiedziawszy, Król Bifrulo I zamknął królewskie okiennice. Szambelan rozejrzał się dokoła, czy nikt go nie podsłuchuje, i zaśmiał się złośliwie do siebie. - He he... co ja słyszę? Bifrulo chce mieć szkatułę pełną złota?! W jego oczach odmalowała się zawiść. Nagle tuż nad jego głową rozległ się świst i coś złocistego wpadło jak meteor wprost do szkatuły. Szambelan trwożnie zajrzał do środka. - A to co? Hola! Foremne, złociste... wygląda mi to na sztabę... złota! - Już, już miał zawołać Króla, ale powstrzymał się. - O nie, nie, ta sztaba złota będzie moja! Opłacę nią moich wspólników! Raz jeszcze rozejrzał się po dziedzińcu, a stwierdziwszy, że nikt nie był świadkiem tej sceny, złapał tajemniczą sztabkę i, zawinąwszy zdobycz w połę szaty, pobiegł ukryć ją w komnacie. Kiedy Król Bifrulo otworzył oczy i sprawdził, czy ktoś przypadkiem nie sprzątnął z jego nocnej szafki królewskiej korony, usłyszał za oknem dziwny świst. Potem coś zatrzepotało jak wielki ptak i klapnęło na dziedziniec. Bifrulo zerwał się, otworzył okiennice i przytrzymując koronę, spojrzał w dół. Jakież było jego zdziwienie, gdy wśród opadającego kurzu ujrzał na środku dziedzińca książkę. Książka była pięknie oprawiona, miała dwie kolorowe wstażki- zakładki i dużą literę E na okładce. Król zastukał berłem w rynnę. - Szambelanie! Potykając się o swe obfite szaty wbiegł na dziedziniec Szambelan. - A, jesteś - rzekł Bifrulo i berłem wskazał książkę. - Ta książka spadła z... góry. Zechciej zapoznać się z jej treścią. Może to zbiór niezwykłych bajek? - dodał z nadzieją. Szambelan ruszył ku książce, lecz ta zerwała się nagle jak źrebak na równe nogi. - Bajeczko, bajeczko - odezwał się przymilnie, ale książka zatrzepotała zakładkami, stanęła dęba i odskoczyła w bok. - A może jesteś... jakimś romansem? - próbował dalej Szambelan, usiłując przy tym zbliżyć się do niezwykłej książki, lecz jej znów się udało odskoczyć. - No to może jesteś... książką podróżniczą? - zagadywał. - A może kryminałem?! - wrzasnął i skoczył na jej wytłaczany grzbiet. - Brawo, brawo! Musisz ją oswoić! - dopingował Król galopującego wokół dziedzińca Szambelana. Książka była jednak tak rozjuszona i tak wysoko wierzgała i podskakiwała w górę, że Szambelan, wywinąwszy potężnego kozła, wylądował na ziemi. - Oj! Najciemniejszy Koniu, Król uziemił mnie na trzepaku - jęknął Szambelan, co miało oznaczać: O! Najjaśniejszy Królu, ten koń trzepnął mną o ziemię, aż mi w oczach pociemniało. - Ha ha ha! - zaśmiał się Bifrulo. - To naprawdę zaczarowana księga. Książka stała w kącie dziedzińca, gniewnie potrząsając zakładkami i grzebiąc rogiem jak kopytkiem w ziemi. - Zaczarowana książko! - przemówił do niej Król uroczyście. - Ja, Król Bifrulo I, rozkazuję ci natychmiast otworzyć się na stronie tytułowej! Ale książka wcale nie zamierzała okazać posłuszeństwa. - Coś podobnego - zmartwił się Król. - Co za uparta książka. - Lecz nagle stuknął się berłem w koronę i powiedział: - Szambelanie, pod moją królewską koroną zaświtał pomysł! Oto w najbliższym czasie ma się odbyć w pałacu turniej rycerski. My, król Bifrulo I, ogłosimy więc, że każdy będzie mógł spróbować swych sił w ujeżdżaniu najbardziej narowistej książki z naszej królewskiej biblioteki. W nagrodę zwycięzca otrzyma... hm... otrzyma rękę królewny... albo nie, nie... powiedzmy, jedną piątą mego królestwa! A teraz Szambelanie, zapędź naszą wspaniałą księgę do biblioteki i przygotuj afisz o turnieju. - A sio! A sio! - krzyknął Szambelan i pobiegł za umykającą książką. - No, nareszcie, dzieje się coś naprawdę ciekawego - pomyślał Bifrulo. - Może nad moim królestwem pękła bania albo rozwiązał się worek z prezentami? W tym momencie posypał się na dach pałacu istny deszcz brzęczących monet. Monety, odbijając się od kolorowych dachówek, staczały się do blaszanych rynien biegnących wzdłuż brzegów pałacowego dachu. - A to dopiero! - krzyknął zachwycony Król. - Pieniądze! Dukaty! Talary! Funty! Marki! Guldeny! Szambelanie, Szambelanie! Zdyszany Szambelan pojawił się na dziedzińcu. - Och! - spadłeś mi z nieba! - ucieszył się król. - Ależ skąd! - zaprotestował królewski zarządca. - Przybiegłem z biblioteki. - No tak, tak, mniejsza z tym. Na dach pałacu spadł deszcz pieniędzy. Szybko! Podstaw moją szkatułkę pod rynnę! - krzyknął Bifrulo. Kiedy szambelan spełnił rozkaz, Król uderzył mocno berłem w rurę. I oto do szkatuły potoczył się strumień monet. - Wspaniale! - krzyknął uradowany Bifrulo. - Czy to już wszystkie? I tak mocno walił berłem, że aż odcinek rynny w pobliżu królewskiego okna spłaszczył się jak rozjechany przez walec krokiet. Kiedy już wszystkie pieniądze znalazły się w szkatule, Szambelan ugryzł jedną z monet i rzekł: - Najjaśniejszy Królu! Może to są i pieniądze, ale ani ze złota, ani ze srebra! - Co?! Nie może być! W takim razie po co mi te metalowe, bezwartościowe blaszki? - zdenerwował się Król. - Wygląda mi to na brzydki żart - odparł Szambelan. Król zmarszczył brwi i widać było, że usiłuje znaleźć jakieś rozwiązanie. - Mam! - krzyknął po chwili namysłu. - Już wiem! Wywiercimy w nich po dwie dziurki i... zrobimy paradne guziki dla mojej Gwardii Królewskiej. A teraz weź je i przelicz wszystkie - rozkazał. - Jedna... druga... trzecia... - liczył Szambelan - to razem trzy. Do tego jeszcze jedna i znowu druga... Och, pomyliłem się! - Przydałyby ci się okulary - zaśmiał się Król. Ledwo to powiedział, rozległ się świst i na monety w szkatule spadły okulary w drucianej oprawce. - Dziękuję, Waszej Królewskiej Mości - powiedział Szambelan, myśląc, że rzuciła je łaskawa dłoń Króla. - Nie ma z co, to nie moje - wyprowadził go z błędu Król. - One spadły z... nieba! - Królu, to jakieś dziecięce psoty - zdenerwował się Szambelan. - Rzeczywiście - przyznał Bifrulo i niepewnie spojrzał w górę. Ale nie zobaczył tam nic szczególnego. Niebo nad królestwem było pogodne i czyste, tylko nad pałacem przepływały pojedyncze obłoczki. Te, jakby chcąc dopasować się do pałacowej architektury, przybierały spiralne kształty i wyglądały jak baranki z kręconymi rogami albo bezy z marmoladą. Wtem dźwięk trąbki zwrócił uwagę Króla na dziedziniec. - Wasza Królewska Mość, znalazłem cztery worki! - oznajmił trzeci posłaniec, a kiedy nieco ochłonął, dodał: - W środku są dzieci! - A mówiłem, że to jakieś dziecięce żarty? - zamruczał Szambelan. - Dzieci? - zdziwił się Król. - A może krasnoludki? - To są prawdziwe dzieci, Najjaśniejszy Królu - powtórzył posłaniec. - Coś podobnego! - Bifrulo aż podskoczył na swym tronie. - Wytwórnia kompotu jabłkowego, więzienie Cioci Zgryzeldy, kurza ferma, stajnia dla narowistej książki, fabryka guzików, a teraz musimy założyć przedszkole! Hm, no cóż. A więc my, Król, rozkazujemy rozdać dzieciom po kubku gorącego kakao i po rogaliku z dżemem oraz zorganizować dla nich świetlicę. Zechciej tego dopatrzyć, Szambelanie. Kiedy Szambelan opuścił dziedziniec, dwaj słudzy dworscy wnieśli dużą szkatułę ustawili ją pod królewskim oknem. Jeden z dworaków złożył ukłon i powiedział: - Najjaśniejszy Królu, czcigodni uczeni alchemicy na rozkaz Waszej Królewskiej Mości sporządzili w swych retortach tajemniczą substancję według przepisu Cioci Zgryzeldy. - No, brawo, brawo! A jak pięknie pobłyskuje - ucieszył się Bifrulo. - Niech natychmiast jeden z was przyniesie mi tu na górę to złoto! - rozkazał. - Och, jeszcze ciepłe - zauważył dworzanin, wyjmując ze szkatuły foremną sztabkę, po czym po marmurowych schodach udał się do sali tronowej. - Tylko żebym długo nie czekał - poganiał król Bifrulo, pomagając sobie berłem przy zamykaniu okiennic. Tymczasem Trzej Mole Książkowi, wrzuceni do Czarodziejskiego Kuferka Czasu, długo lecieli w dół. Słyszeli, jak zegar dziejów pędzi w przeciwnym kierunku. Na zewnątrz worka szalał wicher historii. Oto odgłosy wojny, karabinowe strzały, urywki pieśni masowych. Gdzieś pikował samolot, skądś doleciały chrapliwe dźwięki gramofonu i kichnął obudzony ze snu pradziadek samochodu. W chwilę potem rozległ się gwizd pierwszego statku parowego i rozległo się coś, co mogło być puszczonym od końca mazurkiem Chopina. Potem Trzej Mole Książkowi znów słyszeli maszerujące armie, wybuchy armat i wiatr dmący w żagle dalekomorskich fregat. Minęło jedno stulecie, minęło drugie, minęło jeszcze kilkadziesiąt lat... - Czy daleko do dinozaurów? - zapytał z niepokojem Mrówkolew. - Ho ho! - odpowiedział Miki Mol. - Musielibyśmy lecieć milion razy dłużej. Daleko nam jeszcze do czasów, gdy mój Pradziadek Mól uwięziony został w kropli żywicy. - Mam wrażenie, że spadamy coraz wolniej - zauważył Świetlik. I rzeczywiście, Trzej Mole Książkowi poczuli, że od jakiegoś czasu worek zwalnia lot. - Chyba schodzimy do lądowania - powiedział fachowo Świetlik. - Trzymajmy się mocno worka, uwaga! - krzyknął Miki Mol. Trzej Mole Książkowi odczuli potężny wstrząs. Równocześnie ucichł świst na zewnątrz worka. - Ojej! - jęknął Mrówkolew. - Zdaje się, że wylądowaliśmy - domyślił się Świetlik. - Chyba znowu wyskoczył mi siniak - westchnął Mrówkolew pocierając swój pasiasty odwłok. Pierwszy odważył się wyjrzeć z worka Miki Mol. - Spokojnie, przyjaciele - powiedział po zbadaniu sytuacji. - Wpadliśmy chyba w jakąś odległą epokę historyczną. Nasz worek spadł prosto na dziedziniec królewskiego pałacu. Trzej Mole Książkowi zaczęli gramolić się z worka. Mrówkolew rozglądał się z ciekawością, zastanawiając się, co to mogą być za czasy. - A ja wiem! - wykrzyknął nagle Miki Mol. Świetlik i Mrówkolew popatrzyli na niego pytająco. - Skąd wiesz? - Mam nosa - odparł Miki Mol. - O, nos, drogi Miki Molu, masz niewąski! - przyznał Mrówkolew. - A więc zaraz wam wszystko wyjaśnię. Spójrzcie tylko na tę bogatą architekturę. Ile tu rokokowych esów i floresów, fantastycznie powyginanych ozdób! - No tak - zgodził się Świetlik. - Ale co to ma wspólnego z twoim nosem? - Jak to? - zdziwił się Miki Mol. - Mój nos jest zakręcony w stylu rokoko. - Ro-co-co? - zapytał Świetlik. - Roko koko kooo! - zagdakał mu do ucha Mrówkolew i zatrzepotał rękami, naśladując koguta. - To jakiś rozgdakany styl - zauważył Świetlik. - Taki właśnie styl obowiązywał w architekturze z górą dwieście lat temu. Tak więc niewątpliwie znajdujemy się w rokokowym pałacu jakiegoś władcy sprzed dwustu pięćdziesięciu lat - wyjaśnił Miki Mol. Trzej Mole Książkowi rozeszli się ostrożnie po dziedzińcu. Miki Mol zauważył jakąś dużą szkatułę, podszedł więc do niej i zajrzał do środka. - Słuchajcie, odkryłem szkatułę pełną pysznych pierników! - krzyknął. - A więc jesteśmy na dobrej drodze. Takie pierniczki piecze tylko Ciocia Zgryzelda. A Świetlik, który zerknął do drugiej szkatuły, zawołał: - W tej są wszystkie pieniądze ukradzione przez Ambarasa i Arcykąska w Lunaparku! - Musimy się mieć na baczności - powiedział Miki Mol po namyśle. - Uważam, że lada chwila może tu wpaść Ambaras z Arcykąskiem. Pościg obywatelski na pewno ich w końcu dogoni i otoczy, a wtedy jedynym ratunkiem dla drabów będzie skok do Kuferka Czasu. - I wpadną prosto w nasze ręce! - zawołał gniewnie Świetlik, błyskając bateriami. - Nie minie ich zasłużona kara. - Mrówkolew pogroził swoją laseczką. - A teraz, drodzy przyjaciele, chodźmy odszukać Ciocię i dzieci. Miki Mol skrzyknął przyjaciół i Trzej Mole Książkowi, zabrawszy worek, zapuścili się ostrożnie w labirynt pałacowych korytarzy. Rozdział VIII Straszne zamieszanie w pałacu, czyli dokąd potoczyła się korona Króla? Zaledwie Trzej Mole Książkowi zniknęli wśród krużganków, okiennice królewskiego okna rozwarły się z trzaskiem i pojawił się w nim rozgniewany Król Bifrulo I. - Och, ty łobuzie! Gagatku! - krzyczał wymachując berłem. Z bramy wybiegł sługa, ten sam, któremu Król rozkazał przynieść na górę złocistą sztabkę cennej substancji. - Straże, straże! Łapcie go! - darł się Bifrulo łomocząc berłem w rynnę. Nieszczęsny dworak na próżno usiłował przemknąć pomiędzy halabardami strażników. - Mam cię, gagatku! - zawołał z triumfem Król, kiedy strażnicy, złapawszy nieszczęśnika, przywiedli go z powrotem pod królewskie okno. - Gadaj, co zrobiłeś z połową sztaby złota?! Sługa dworski zadrżał ze strachu. - Najjaśniejszy Królu, gdy niosłem to złoto po schodach, zapachniało mi ono przecudnie... nie mogłem się powstrzymać. - Ach, zapachniało! I co? - zapytał gniewnie Bifrulo. - I... I... - jąkał przerażony dworak - i ugryzłem kawałek. - Ugryzł! - krzyknął król. - A potem zjadłem jeszcze... odrobinkę - wyjąkał nieszczęsny więzień. Król nie posiadał się z oburzenia. - A więc połknąłeś moje złoto? Straże, natychmiast zrobić mu lewatywę! - Najjaśniejszy Królu, zechciej najpierw sam skosztować choć kawałeczek - jęknął dworzanin. - Skosztować? - zdziwił się Król. - Jest pyszne - zapewnił skwapliwie więzień. - Pyszne, powiadasz? - Król spojrzał na leżącą koło niego na talerzu obłamaną sztabkę. Wziął odkruszony kawałek i ostrożnie podniósł do ust. - Hm... mniam, mniam... - Smakował przez chwilę. Nagle twarz jego rozpłynęła się w szerokim uśmiechu. - Rzeczywiście, to wcale nie jest złoto! - zawołał. - To jest niezły, całkiem niezły... - Bifrulo szukał w myślach odpowiedniego słowa. - Tak! - wykrzyknął radośnie - to jest całkiem niezły PIERNICZEK! Odwołuję lewatywę, przynieście mi tu zaraz więcej tego. Dworzanin i strażnicy pochwycili szkatułę z piernikami i ponieśli ją po marmurowych schodach do sali tronowej. - Doprawdy, nie jadłem jeszcze nigdy czegoś tak smakowitego - zachwycał się Bifrulo, odłupując sobie berłem coraz większe porcje. Po chwili uderzył w rynnę. - Jestem, do usług Waszej Królewskiej Mości - odezwał się Szambelan, pojawiając się pod oknem komnaty. - Szambelanie, rozkazuję zwolnić z wieży jejmość Ciocię Zgryzeldę! - przemówił Król tonem uroczystym. - Ktoś, kto wymyślił tak wspaniały przepis na piernik pod tytułem Szczere złoto, czyli palce lizać, na pewno lubi dzieci. Zatem w dowód mego uznania mianuję Ciocię Zgryzeldę opiekunką dzieci, które niedawno spadły tu w workach. Sam tymczasem zajmę się jedzeniem pysznych pierniczków. Oczywiście będę popijał kompotem - dodał, po czym oblizując się łakomie, zamknął dokładnie rokokowe okiennice. - Pozwolę sobie życzyć smacznego czcigodnemu podniebieniu Jego Królewskiej Mości. - Szambelan skłonił się uniżenie i mruknął: - Niedoczekanie! Mam już tego dość, Ciocię Zgryzeldę wrzucę do worka, i tyle ją siwobrody zobaczy! Okiennice znienacka otworzyły się i Król spytał: - Mówiłeś coś, Szambelanie? Szambelan aż przysiadł ze strachu. W swoich ponurych szatach wyglądał jak nietoperz z rozłożonymi skrzydłami. - Ja... tego wybąkał - nie, nie. Nic podobnego, Królu, śpiewam sobie... piosenkę... mruczankę. - Aha, to dobrze. - Król skinął łaskawie głową. - Nie zapomnij zabrać szkatuły z guzikami dla mojej Gwardii Królewskiej i osobiście przesyp je do worka. Niech odeślą worek do nadwornego krawca. Dopilnuj też, żeby z okazji turnieju dziedziniec i krużganki przystrojono w girlandy i królewskie barwy. Bifrulo z trzaskiem zamknął okiennice. Szambelan ze złością dźwignął szkatułę. A im cięższa mu się wydawała, tym podstępniejszy spisek rodził się w jego myślach. Oto namówi Króla, żeby sam ujeździł narowistą księgę. Wówczas Bifrulowi spadnie korona. - Już moja w tym głowa, żeby potoczyła się prosto do wora - zamruczał złowrogo. Tymczasem na wieży zegarowej pojawił się zakatarzony człowieczek z czerwonym nosem. Wysypał na wierzch dłoni szczyptę tabaki i wciągnął ją do nosa. Był to Osobisty Doradca Króla do Spraw Zabijania Czasu. Po chwili trzykrotnym kichnięciem obwieścił godzinę trzecią. Służba dworska rozwijała paradne dywany i wywieszała kolorowe makaty, na których królewna osobiście wyhaftowała sceny z życia Króla Bifrula i stosowne napisy w rodzaju: „Mądry władca tym się chlubi, że tak rządzi, jak lud lubi” i „Nawet pszczoła w ulu bzyczy o Bifrulu”. Zawieszono lampiony i girlandy. A kiedy Osobisty Doradca Króla do Spraw Zabijania Czasu znów pojawił się na wieży, żeby kichnąć pięć razy, wszystko było już przygotowane do turnieju. Służba biblioteczna przyprowadziła z królewskiej biblioteki narowistą księgę, a fanfarzyści uroczyście zadęli w trąby. Cały dwór wyległ na dziedziniec. Witano kawalerów i śmiałków przybyłych z czterech stron świata. Damy dworu w wytwornych sukniach chichotały, kryjąc się za swymi wachlarzykami. Wreszcie brama królewska otworzyła się i po marmurowych schodach zszedł na dziedziniec sam Król Bifrulo I. Wzniósł dostojnie berło do góry i rozkazał, żeby Herold wygłosił orędzie. Herold wyjął z bufiastego rękawa wielki rulon z pieczęciami, rozwinął go i zaczął czytać: - Uwaga, uwaga! Szanowne damy i rycerze, dworzanie i kawalerowie, śmiałkowie z dalekich stron! Ale w tej samej chwili dolna część rulonu zwinęła się jak sprężyna. Damy dworu wybuchnęły śmiechem i zamachały wachlarzykami. Herold znów rozwinął rulon, lecz tym razem jego dolną część przydeptał trzewikiem. - Oto przed wami tajemnicza księga - podjął przerwaną mowę. - Kto z was spróbuje opanować tę księgę i otworzyć na dowolnej stronie? Śmiałek, który oswoi i przyswoi ją sobie, stanie się uczonym i bogatym w wiedzę człowiekiem. Pozjada wszystkie rozumy, a w dodatku dostanie w nagrodę od Jego Królewskiej Mości, naszego wspaniałego Króla Bifrula, jedną piątą naszego pięknego królestwa! Rozległy się burzliwe oklaski, które Król uciszył wzniesieniem berła. - Kochani moi poddani i zacni goście! - zaczął. - Było to tak... Pewnego razu okropnie się nudziłem, aż wreszcie tupnąłem nogą i rozkazałem, żeby w moim królestwie zaczęło się dziać coś ciekawego. I proszę, tupnąłem tak mocno, że z drzew pospadały wszystkie jabłka, a potem pojawiła się Ciocia z przepisem na wspaniały piernik. A zaraz za nią jej parasolka i stado kur. I wreszcie spadła ta oto wspaniała książka, która nie wiedzieć czemu zaciekle, niczym dziki rumak, broni swych sekretów. Nie chce uchylić nawet rąbka tajemnicy. Może znajdzie się wśród was waleczny kawaler, który zostanie jest zwycięzcą. Zapytuję więc, czy jest taki śmiałek. W ciszy rozległo się znaczące chrząknięcie. Wszyscy popatrzyli na Szambelana, a Król zapytał zdziwiony: - Ty, Szambelanie?! Przecież ciebie pierwszego strąciła ze swego grzbietu. Damy dworu znów zachichotały. - Ależ nie, Wasza Królewska Mość - speszył się Szambelan. - Chciałem jedynie nadmienić uniżenie, za pozwoleniem, że przed każdym ze śmiałków pierwszeństwo ma nasz najdzielniejszy i nieustraszony Król Bifrulo I. Tu Szambelan skłonił się aż do ziemi. Rozległy się wiwaty na cześć królewskiej odwagi. - Chcesz powiedzieć... ja? No... tego... owego... - Bifrulo wpadł w zakłopotanie, ale czując, że wobec tak hucznych wiwatów nie wypada mu dłużej się wykręcać, rzekł: - Tak, tak, oczywiście, niewątpliwie... masz rację, mój Szambelanie. Trzeba będzie spróbować. - Najjaśniejszy Królu, byłoby szkoda, gdyby ktoś obcy przywłaszczył sobie jedną piątą królestwa - szepnął Szambelan. - No dobrze, dobrze... - powiedział, Bifrulo, a w myślach pocieszył się: A swoją drogą, mam okazję, aby zażyć nieco ruchu. Znów zerwały się burzliwe oklaski, a herold ogłosił: - Szanowni zebrani, oto nasz wielki Król Bifrulo I zaszczyci was widokiem swej królewskiej osoby ujeżdżającej księgę! - He he - zarechotał pod nosem Szambelan, widząc, jak Król niezgrabnie gramoli się na książkę, przytrzymywaną przez królewską służbę biblioteczną. - Zdaje się, że mój genialny plan powiedzie się. Te złowrogie słowa zostały zagłuszone przez oklaski zgromadzonych, gdyż oto Król Bifrulo, pochwyciwszy zakładki książki, ruszył z kopyta. W szalonym tempie przemierzył dziedziniec, co chwila niknąc z oczu, gdyż tak wysoko podrzucała go czarodziejska książka. Zebrani zamarli z emocji. Wreszcie rozjuszona księga stanęła dęba i parsknęła groźnie kartkami. I wtedy stała się rzecz straszna. Korona spadła z głowy Bifrula i stoczyła się po jego ramionach na dziedziniec. - Korona! Królowi spadła korona! - jęknął tłum. - Łapcie moją koronę! - krzyczał Bifrulo, podskakując jak pacynka na grzbiecie wierzgającej książki. Dworzanie rozbiegli się w poszukiwaniu korony. Na dziedzińcu pałacowym powstał nieopisany zamęt. Damy dworu tak szybko poruszały wachlarzykami, że się jedna po drugiej przeziębiały i mdlały. Tylko Szambelan nie stracił w tym zamieszaniu głowy. Niepostrzeżenie wyjął spod szaty wór. Korona królewska po raz ostatni zabłysła w świetle zachodzącego słońca i wtoczyła się w czarną paszczę wora. - Mam ją - cichutko zarechotał Szambelan, a głośno zawołał: - Ach, tu jej nie ma! - I tutaj też jej nie ma - odezwały się głosy z drugiej strony dziedzińca. - Ojej! - jęknął Król i wywijając w powietrzu koziołka wylądował na ziemi. Wszyscy pośpieszyli mu z pomocą, a wtedy Szambelan, unosząc zdobycz, pobiegł do swej komnaty. - Zrzuciła mnie na ziemię - biadał zdziwiony Bifrulo. - Jakaż to uparta książka. Ale, ale... gdzie moja korona? Szambelan, który właśnie przebiegał krużgankami, pojawił się na chwilę w oknie i zawołał: - Czy jest jeszcze jakiś śmiałek-kandydat? I wtedy na dziedzińcu pojawili się Trzej Mole Książkowi, a Miki Mol powiedział uroczyście: - Oto jestem. Król zdziwił się wielce, widząc przed sobą tak kolorowe towarzystwo. Na przedzie kroczył Miki Mol, ubrany w czerwony fraczek i czerwoną pomponiawkę. Pod szyją elegancko różowiła mu się duża kokarda w białe grochy. Za nim, dziarsko wywijając laseczką, kroczył zielony Mrówkolew w dużych okularach na nieco piegowatym nosie. Ostatni człapał, kiwając się z nogi na nogę, gruszkowaty Świetlik, cały w odcieniach żółci. - Kim jesteście, dzielni przybysze? - Ja nazywam się Miki Mol, Wasza Królewska Mość. Wywodzę się ze starego rodu Moli Książkowych, a oto moi dwaj asystenci: magister Mrówkolew i inżynier Świetlik. Król przyjrzał mu się z niedowierzaniem i spytał: - Czyżbyś to ty, Miki Molu, zamierzał obłaskawić to dzikie zwierzę? - Tak jest, Wasza Królewska Mość! - odrzekł Miki Mol. - To zwierzę to po prostu Encyklopedia. - En-cy-klo-pe-dia! - chórem powtórzyli zebrani dostojnicy. - A co to właściwie takiego... ta Encyklopedia? - zapytał Król, zaciekawiony. - Encyklopedia to księga zawierająca mnóstwo mądrych i zabawnych słów, a także wiele pożytecznych wiadomości - wyjaśnił Miki Mol. - Każdy wielki król powinien codziennie studiować Encyklopedię, aby być dobrym i mądrym władcą! - Hmm, no tak, tak, oczywiście - przyznał Bifrulo i zmienił temat: - A może jednak przywiążesz sobie z tyłu i z przodu poduszki, szlachetny Miki Molu? - Dziękuję, Królu. Poduszki nie będą mi potrzebne. Miki Mol bez wahania ruszył ku Encyklopedii, którą przecież znał tak dobrze. Lekko wskoczył na jej grzbiet, po czym z wdziękiem objechał wkoło dziedziniec. Zerwały się gromkie oklaski. - Brawo, Hura! Niech żyje Miki Mol! - wznosiły okrzyki damy dworu. A kiedy Miki Mol podjechał na Encyklopedii do Króla i lekko zeskoczył na ziemię, Bifrulo krzyknął z podziwem: - Brawo, Miki Molu! - Berłem dał wszystkim znak, żeby się uciszyli, a zwróciwszy się do Miki Mola przemówił: - Szlachetny śmiałku, zwyciężyłeś w moim królewskim konkursie, przyjmij zatem w nagrodę jedną piątą mego królestwa. Miki Mol skłonił się z uszanowaniem i rzekł: - Wasza Królewska Mość, jestem niezmiernie rad z nagrody, lecz gdyby Wasza Królewska Mość zechciał nieco ją zmienić... - Zmienić? - zdziwił się Król. - Zmienić? - jak echo powtórzyli zaskoczeni dworzanie. - A cóż byś sobie, dzielny Miki Molu, życzył w zamian? - zapytał Bifrulo i podrapał się w łysinę. - Moje życzenie, Królu, jest skromne. Zamiast części tego pięknego królestwa ofiaruj mi, Królu, najszybszą karetę z twej królewskiej wozowni, a do tego dodaj parę rączych koni, chciałbym bowiem wraz z mymi przyjaciółmi udać się w dalszą drogę na poszukiwanie zaginionych dzieci i Cioci Zgryzeldy. - Dzieci? - Król aż uniósł się ze swego polowego tronu. - Ależ one przebywają właśnie w mej królewskiej świetlicy, pod troskliwą opieką zacnej Cioci. - Są dzieci! - wykrzyknął uradowany Mrówkolew. - A czy zdrowe? - Ależ tak, czują się świetnie - zapewnił Król. - Oczywiście, dam wam królewską karocę zaprzężoną w rącze rumaki, abyście mogli bezpiecznie i szybko odwieźć dzieci do ich stęsknionych rodziców. Lecz karoca i rumaki to za mało. - Bifrulo zamyślił się, podczas gdy cały dwór wiwatował i bił brawo w dowód uznania dla królewskiej wspaniałomyślności. - A może chciałbyś jakiś podarunek-niespodziankę z tych, które ostatnio powpadały do mego królestwa? Na przykład damską parasolkę albo... pierniczek? - Wspaniale, Królu - ucieszył się Miki Mol. - Zechciej więc podarować nam to, co jeszcze tu wpadnie. - To, co jeszcze wpadnie? - powtórzył z niedowierzaniem Bifrulo. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że to nie koniec niespodzianek? Miki Mol wyjaśnił Królowi historię porwania dzieci. Opowiedział mu o niecodziennych wyczynach Dyrektora Ambarasa i Wilka Arcykąska. Król i dworzanie słuchali z największym zaciekawieniem i raz po raz wznosili okrzyki oburzenia. - Rzeczywiście, dzieci siedziały w workach zawiązanych skakankami - zauważył Bifrulo. - Ale do czego potrzebne były tym łobuzom dzieci? - Prawdopodobnie zamierzali pozamieniać je w marionetki! - rzekł Mrówkolew, a Świetlik dodał: - Możliwe nawet, że przestępcy nie zrezygnowali jeszcze z tego zamiaru. - Zamienić dzieci w marionetki?! - wykrzyknął oburzony Bifrulo. - To brzmi jak kryminał! Ho ho! Już my się z nimi rozprawimy! Niech no tylko tu się pokażą! A więc zgoda, dzielny Miki Molu. Będą twoi, przyrzekam ci to na moją królewską koronę... - Tu Bifrulo chciał stuknąć się berłem w koronę, lecz w porę przypomniał sobie, że na głowie jej nie ma. Zwrócił się więc do swych dworzan: - Ale, ale, czy znalazła się już moja korona? Dworzanie spuścili wzrok. - Niestety, nigdzie jej nie ma! - odparli odważniejsi. - Nie możemy jej znaleźć. Król stropił się bardzo i rozkazał: - Rozpocznijcie poszukiwania na nowo. Szukajcie, a znajdziecie. - Wasza Królewska Mość, my również pragniemy wziąć udział w poszukiwaniach królewskiej korony - przemówił Świetlik w imieniu pozostałych Moli. - Tak, tak! - rozległy się wokoło ochocze głosy. - Szukajmy korony! - krzyknęły damy dworu. - Trzeba przeszukać kordegardę! - zaproponował Herold. A Król Bifrulo I pomyślał: Może wytoczyła się za bramę i trafiła do lasu? Rozdział IX Fatamorgana inżyniera Świetlika, czyli opuszczamy Bifrulandię - A cóż to ze mnie za król bez korony - biadał Bifrulo, przechadzając się samotnie po dziedzińcu, kiedy wszyscy rozbiegli się na poszukiwanie. - Cyt, cyt! - usłyszał nagle za plecami czyjś głos. Obejrzał się i zobaczył Szambelana. - Najjaśniejszy Królu, jakże mi ciężko na duszy, gdy patrzę na zatroskane czoło mego władcy! - odezwał się Szambelan, a jego głos zdawał się być przepojony bezmiernym współczuciem. - Pozwoliłem więc sobie przynieść rezerwowe nakrycie głowy. Wszak władca zawsze powinien mieć coś na głowie. Proszę, oto ono. I Szambelan wyjął z głębi swego szerokiego rękawa coś, co wyglądało na kapelusik ozdobiony resztką wyschniętej stokrotki. - Nie bardzo to przypomina koronę - powiedział Bifrulo, przyglądając się - nieufnie nakryciu głowy, które wręczył mu Szambelan. Wygląda to jak zmięty kapelusik z kwiatkiem - pomyślał. Szambelan zaczął go przekonywać: - Ależ, Królu! To gustowne nakrycie głowy znalazłem na samym czubku najwyższej wieży królewskiego skarbca. Bardzo pięknie dyndało sobie na wietrze. - Hm... hm - mruknął Król. Po czym ostrożnie włożył kapelusik na głowę. - No i jak się prezentuję? - zapytał niepewnym głosem. Szambelan skłonił się nisko. - Ośmielam się rzec: WSPANIALE. A do tego niezwykle dostojnie. - No... dobrze, skoro tak, będę to nosił tymczasowo - dał się przekonać Bifrulo. - A teraz, mój drogi i wierny Szambelanie, zechciej dopilnować, żeby wtoczono na dziedziniec karocę oraz przygotowano w termosach dużo gorącego kakao dla naszych dzieci. Szambelan skłonił się nisko, by w połach szaty ukryć złośliwy uśmiech, król bowiem wyglądał w kapelusiku nad wyraz smętnie i żałośnie. Kiedy Szambelan wyszedł, Bifrulo spróbował przejrzeć się w błyszczącej metalowej rynnie, ale zupełnie mu się to nie udało. Tymczasem służba dworska wciągnęła na dziedziniec piękny, biały, bogato złocony pojazd w stylu rokoko. Za atłasowymi zasłonami kryło się zaciszne i komfortowe wnętrze. Do bocznych drzwiczek przymocowane były wielkie królewskie herby Bifrulandii. - Świetnie, świetnie. - Król z zadowoleniem pokiwał głową i wysłał służbę do królewskiej stajni, żeby przygotowała do podróży dwa najszybsze rumaki. Kiedy Bifrulo został sam na sam z karocą, podszedł do oszklonych drzwiczek i spróbował przejrzeć się w szybce, okazało się to jednak trudne, gdyż atłasowe zasłony za szybkami nie były ciemne, lecz jasnoróżowe, co uniemożliwiło wyraźne odbicie królewskiego oblicza. Król Bifrulo raz jeszcze rozejrzał się, czy go ktoś nie widzi, i wykonał serię zabawnych grymasów, dotknął berłem jakiegoś pryszcza na nosie, a wreszcie wziąwszy się pod boki, tupnął nogą i podśpiewując zatańczył wkoło. Ten Bifrulo, ten malutki Kapelusik ma i bułki, Usia siusia, usia siusia. Tańczy Bifcio dokolusia, Nikt nie widzi, jak król hasa, Hejże hola i hopsasa! Król zrobił jeszcze parę niezgrabnych ruchów tanecznych, ale czując, że mu to specjalnie nie wychodzi, zrezygnował. Zabląblikał palcem na wardze i chrząknął, aby przywrócić sobie dostojeństwo. Jeszcze raz rozejrzał się, czy nie ma nikogo w pobliżu. Potem pomyślał, że dobrze by było pójść do kuchni i przejrzeć się w wypolerowanej jak lustro największej patelni. Ale kiedy ruszył ku bramie, usłyszał głośny świst, a niemal równocześnie z nim coś w rodzaju stłumionego wilczego wycia i gniewne: „Do stu połama...” Bifrulo obejrzał się i zobaczył chmurę kurzu, która wzbiła się nagle ze środka dziedzińca. A to co takiego? - pomyślał i machnąwszy berłem spróbował rozpędzić tuman. - Ojej! - jęknął ktoś tubalnym głosem. Za chwilę rozległ się drugi, cieńszy jęk: - Nabiłem sobie siniaka, auu, auu! Kiedy tuman opadł, oczom zdumionego Króla ukazało się dwóch osobników, dokładnie takich, jakich opisał mu Miki Mol. Ten chudszy, podobny do wilka, rozejrzał się dookoła i zawołał: - Hej, szefie! Gdzieśmy wylądowali? - A kim wy jesteście? - zapytał gniewnie Król Bifrulo. Osobnik z czarną brodą, który właśnie wstał z ziemi, niezmiernie zdziwiony tym pytaniem, przerwał na chwilą poprawianie pomiętego surduta. - Jak to?! - oburzył się. - Czyżbyś, dobry człowieku, nie wiedział, z kim masz zaszczyt? Jestem największym i najsłynniejszym Dyrektorem Wszechlunaparków, Honorowym Obywatelem Smutnych i Wesołych Miasteczek! Dyrektor Ambaras we własnej osobie. - Ach tak, to wy... - Bifrulo nie miał już wątpliwości, z kim ma do czynienia. - Szefie, ten facet wcale się nam nie przedstawił. - Arcykąsek pokazał łapą stojącego przed nim Bifrula. - Hej, ty! - zwrócił się niegrzecznym tonem do Króla. - Gadaj zaraz, kto cię wrzucił do kufra? Bifrulo z gniewu omal nie wypuścił berła z dłoni. - Co takiego?! - wykrzyknął. - Mnie do kufra? Do jakiego kufra? Ja jestem Królem. Dyrektor Ambaras zarechotał. - Szanowny pan daruje... Królem? Bez korony? W tym momencie Arcykąsek ujrzał na królewskiej głowie swój kapelusik. - Szefie, niech mi szelki trzasną! - zawył. - Ten facet ma na głowie mój kapelusik! Łobuzie, oddaj mój kapelusik! Król cofnął się i poczerwieniał z wściekłości. - Ha ha ha! - ryknął Ambaras. - Odkąd to monarcha zamiast korony nosi mój stary, nadjedzony przez szczypawki kapelusik, który kiedyś podarowałem Arcykąskowi?! Ha ha ha! Arcykąsek natarł na króla: - No już, oddawaj kapelusik i gadaj, kto cię wrzucił do kufra! - Wy zbóje! - krzyknął Król, groźnie unosząc w górę berło. - Ośmielacie się kpić z mego królewskiego majestatu?! Strażee! Na dziedziniec wbiegło dwóch strażników pobrzękując halabardami. - Aresztować ich! - krzyknął Bifrulo. Strażnicy złapali Ambarasa za kołnierz, a Arcykąska za szelki. - A teraz związać ich, wsadzić do worków i zamknąć w wieży. Zanim oddamy ich w ręce Miki Mola, niech posiedzą w celi z glistami i nietoperzami - rozkazał monarcha. - To skandal! Złożę protest w moim związku zawodowym - odgrażał się Dyrektor Ambaras, lecz strażnicy, nie zważając na pogróżki, powlekli go razem z Arcykąskiem do wieży zwanej Wieżą Dusiołków. W wieży tej, stojącej na skraju pałacowego wysypiska śmieci, straszyło po nocach. Zawsze o godzinie dwunastej zlatywały się tam duchy i błędne ogniki z dalekich bagien i wygrywały do znudzenia na starym pianinie, niemiłosiernie kalecząc gamy i pasaże. - Uff - odetchnął z ulgą Bifrulo, lecz nagle stwierdził, że ze zdenerwowania dostał kolki. Trzymając się za bok, poczłapał do sali tronowej. Kiedy tylko za Królem zamknęła się brama, atłasowa zasłona w okienku karocy poruszyła się, a drzwiczki cicho skrzypnęły. Z karocy wyjrzał Szambelan. Ten perfidny zamachowiec przez cały czas obserwował ze swego ukrycia rozgrywające się na dziedzińcu wydarzenia. Dobra nasza - rozmyślał. - Wszystko widziałem i wszystko słyszałem! Oto nadarza się wspaniała okazja pozyskania do mego spisku dwóch niezawodnych wspólników! Z tymi typami, które tu wylądowały, szybko dojdę do porozumienia. Przekupię ich sztabą złota. Tak, tak, trzeba będzie uwolnić ich z Wieży Dusiołków. A jak już zostanę królem, pozwolę im w nagrodę zabrać te dzieciaki dokąd tylko zechcą. Szambelan wyszedł na dziedziniec i rozejrzał się ostrożnie. Powoli zapadała bezksiężycowa noc. Z sali tronowej mimo zamkniętych okiennic dobiegało chrapanie króla, który znużony zasnął na tronie. Gdzieś w odległym skrzydle pałacu Mole Książkowi i dworzanie przetrząsali wszystkie kąty w poszukiwaniu korony Bifrula. Świetnie, pod osłoną nocy uwolnię Ambarasa i Arcykąska - pomyślał zamachowiec. A kiedy spojrzał na pusty dyszel karocy, przyszedł mu do głowy znakomity pomysł. Zatarł ręce z uciechy i jak wielki czarny nietoperz przemknął krużgankami ku samotnej Wieży Dusiołków. Na stromym wysypisku śmieci zaskrzypiał mu pod nogami pancerny złom. Zardzewiałe przyłbice starych zbroi kłapały usiłując pochwycić w żelazne dzioby rozwiane szaty Szambelana. Zerwał się wiatr i jękliwie zagwizdał na strzaskanych lufach porzuconych armat. Szambelan wyciągnął z płaszcza wielki czarny klucz i otworzył nim ciężkie drzwi wieży. - Coś ty za jeden? - zapytał Ambaras, gdy Szambelan rozwiązał wór z Dyrektorem. - Swój - zasyczał czarny cień. - Jaki tam swój! - burknął Ambaras nieufnie. - Szefie, może to jakiś tresowany nietoperz? - zagabnął Arcykąsek. - Gadaj zaraz, ktoś ty! - Jestem królewskim Szambelanem, zarządcą pałacu, ale od jutra będę królem! A teraz posłuchajcie, muszę zaprząc was do karocy. - Co takiego? Ja mam być koniem? - zaperzył się Ambaras. - Szanowny pan daruje. - To jedyny sposób, żeby was przemycić za bramy pałacu - wyjaśnił Szambelan i dla zachęty dodał: - W nagrodę dostaniecie wasze dzieciaki. - To za mało! - targował się Ambaras. - Dam jeszcze sztabę złota - obiecał Szambelan. - Sztabę złota? Trzeba było mówić tak od razu, drogi Szambelanie. - Ambaras rozchmurzył się. - A więc chodźmy! Trzej spiskowcy, zjechawszy po omacku w dół wysypiska śmieci, opuścili rejon Wieży Dusiołków. Po chwili byli już przy karocy. Szambelan wydobył z jej wnętrza wielkie ozdobne kapy na konie. - Szybko, Arcykąsku. Przebierzemy się za konie - przynaglał Dyrektor, któremu plan Szambelana zaczął się podobać. Za chwilę Arcykąsek i Ambaras stali zaprzężeni do dyszla karocy. - A teraz ani mru-mru - ostrzegł Szambelan. - Ja idę po dzieciaki. I przeskakując chyżo z mroku w mrok popędził z dwoma pustymi workami do królewskiej świetlicy. - Ten Szambelan to wielki spryciarz - szepnął do Arcykąska Ambaras ukryty pod ozdobną narzutą. - Ale nie sądzisz chyba, że jest sprytniejszy ode mnie? - Czyżby szef wpadł na lepszy pomysł? - He he... A co byś powiedział, Arcykąsuniu, gdybym to ja został... królem? - Szef chce zostać królem? W tym kraju? - zdziwił się Wilk. - Nawet gdybyśmy znaleźli drogę powrotną do naszej zaczarowanej skrzyni, to wpadlibyśmy na pewno w łapy pościgu. A tu można by było przeczekać najgorsze, he he he! - zaśmiał się Ambaras. - Mógłbym nawet mianować cię swoim szambelanem - dodał zachęcająco. - Mnie? - Arcykąsek zawahał się. - Ja... bardzo chętnie. Szefie, a może jeszcze szefem kuchni i kustoszem spiżarni? - Dobra, dobra, pomyślę o tym, ale teraz bądź cicho - syknął Ambaras, z ciemności bowiem dobiegły podejrzane szmery. To na dziedzińcu zjawił się Szambelan oraz kilkoro zaspanych dzieci w piżamach. - No już, już - przynaglał Szambelan. - Proszę, wsiadajcie do karocy! - Jestem taka śpiąca - ziewnęła Grażynka. - Dlaczego pan nas obudził? - A gdzie jest Ciocia Zgryzelda? - zapytał chłopczyk. Szambelan niecierpliwie zamachał rękami. - No jazda, wsiadajcie! Nie marudźcie! Wracacie przecież do mamuś i tatusiów... Dzieci, przekonane o dobrych zamiarach Szambelana, wsiadły posłusznie. Szambelan opuścił za nimi zasłony. - A teraz, moje dzieciaczki, dobrej nocy, śpijcie spokojnie - powiedział słodko, rzucając na dach powozu swój podróżny wór. Po chwili dzieci spały smacznie w wygodnym wnętrzu karocy, zupełnie nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. - Śpią jak aniołki - ucieszył się Szambelan. - A teraz, kamraci... wio, ruszamy! - I Szambelan, usadowiwszy się wygodnie na koźle, szarpnął lejcami. - Hej, rób! - sieknęli Ambaras z Arcykąskiem. Pojazd ruszył wolno ku zwodzonemu mostowi. Potem wjechał na drogę i potoczył się w kierunku lasu. Tymczasem Miki Mol i Świetlik wracali (galopując na Encyklopedii) z bezowocnych poszukiwań. - To naprawdę bardzo ciekawe, gdzie mogła zapodziać się tak duża i ciężka korona - mówił Miki Mol. - Przeszukaliśmy cztery dziedzińce, kaplicę, sześć komnat i kordegardę. Bez skutku. - Może znajdzie ją Mrówkolew - powiedział Świetlik. (Mrówkolew bowiem udał się do świetlicy, aby spotkać się z dziećmi). - Powiedz mi, Miki Molu, dlaczego nasza Encyklopedia wszystkich zrzucała - zagadnął po namyśle. - Uważała widocznie, że jest jeszcze za wcześnie, aby Król przeczytał na przykład o elektrycznym prodiżu albo o froterce, albo o telewizji. - Albo dowiedział się o laserze i sputniku - dodał świetlik. - No właśnie, przecież oni nie znają jeszcze elektryczności. Tak rozmawiając wjechali na dziedziniec. I tu ujrzeli biegnącego za nimi przyjaciela. Mrówkolew, wymachując rozpaczliwie swą laseczką, krzyczał z daleka: - Miki Mol, Świetliku, w świetlicy nie ma ani dzieci, ani Cioci Zgryzeldy! Miki Mol zeskoczył z Encyklopedii. - Czy są jakieś ślady? - Tak - odparł zdyszany Mrówkolew. - Kilka potłuczonych termosów i rozlane kakao! - Obawiam się, że Ambaras i Arcykąsek uprzedzili nas! - powiedział ponuro Świetlik. - Zdołali porwać dzieci, kiedy wszyscy zajęci byli szukaniem korony. Królewskie okiennice otworzyły się i z okna wyjrzała zaspana twarz Bifrula. - Co to za hałasy? - zapytał. - Czy znaleziono już moją koronę? - Niestety, Królu, nigdzie nie ma królewskiej korony, a w dodatku ci zbóje porwali dzieci - odpowiedział Miki Mol. - Co?! - zdziwił się Król. - To niemożliwe, przecież Ambaras i Arcykąsek z mojego rozkazu zostali wsadzeni do worków i zamknięci w Wieży Dusiołków. Ale, ale - mruknął i jeszcze bardziej wychylił się z okna - nie widzieliście mojej karocy? Stała tu przecież przygotowana do waszej podróży... Świetlik oświetlił bateriami ziemię i krzyknął: - Tu są ślady jakiegoś powozu! Prowadzą do zwodzonego mostu! - Nic nie rozumiem, nic nie rozumiem - zmartwił się Król. - Szambelanie, Szambelanie - zawołał i uderzył berłem w rynnę. W całym pałacu zapłonęły świece, lecz zamiast Szambelana na dziedziniec wbiegli dwaj strażnicy. - Gdzie się podział Szambelan? - niepokoił się Król. - Nie widziałem go nigdzie, Wasza Królewska Mość - odpowiedział Mrówkolew. Miki Mol, Świetlik i dwaj strażnicy pędzili już co sił do Wieży Dusiołków. Kiedy Król Bifrulo zastanawiał się, kto mógł porwać jego karocę, a Mrówkolew wyrywał sobie włosy z głowy, wymyślając słowa najsmutniejszej elegii o porwaniu, strażnicy przytaszczyli dwa wielkie wory. Miki Mol i Świetlik przynieśli za nimi halabardy. - No widzicie?! - krzyknął Bifrulo na widok worków. - W jednym worku jest Ambaras, a w drugim Arcykąsek, obiecałem wam przecież, że ich schwytam. W Miki Molu obudziło się straszne podejrzenie. Czuł, że powinien natychmiast zobaczyć, co naprawdę kryją worki znalezione w Wieży Dusiołków. Po chwili jeden z worków był już rozwiązany. Lecz co to?! Worek, w którym spodziewano się znaleźć Ambarasa, wypełniony był po brzegi pieniędzmi! - Ależ to są pieniądze z portmonetek i portfeli oszukanych klientów Lunaparku! - krzyknął zaskoczony Miki Mol. - Szybko, rozwiążcie drugi worek! - niecierpliwił się Bifrulo. Ku zdumieniu wszystkich z drugiego worka wyskoczyła Ciocia Zgryzelda. - To ja, Miki Molu, twoja Ciocia! - zawołała. - Co się stało, Ciociu? - zaniepokoił się Miki Mol. - Gdzie są dzieci? - Och! - jęknęła Ciocia. - Stała się rzecz straszna. Gdy niosłam dla moich dzieci termosy z kakao, napadł na mnie Szambelan! - Szambelan?! - Król omal nie wypadł z okna; straszne myśli zakłębiły mu się w głowie. - Tak, tak, niestety - ciągnęła Ciocia. - Narzucił mi worek na głowę i zwiał! To Szambelan wypuścił Ambarasa i Arcykąska, a mnie i ten wór pieniędzy podrzucił zamiast nich do Wieży Dusiołków! - Szambelan! A to zdrajca! - wołał oburzony monarcha. - To na pewno on ukradł moją koronę, porwał dzieci i sprzymierzywszy się z drabami, uciekł moją królewską karocą. Trzeba ich natychmiast dogonić! - Król złapał się za bok i jęknął: - Ach, znowu dostałem kolki ze zdenerwowania! - Natychmiast zaparzę Królowi cholagogi! - zawołała dobra Ciocia i pobiegła po schodach do sali tronowej. - Co robić? Co robić? - mamrotał Mrówkolew. - Spróbujmy poradzić się Encyklopedii - zaproponował Miki Mol. - Wiecie, przyjaciele, że zawsze dobrze nam radziła. - Strona czterdziesta siódma - powiedział Świetlik bez namysłu. - Hasło siódme od góry - uzupełnił Mrówkolew, któremu nie wiadomo dlaczego przyszła na myśl liczba piegów widniejących na jego nosie. Za chwilę Miki Mol wertował księgę, a Świetlik przyświecał mu swym zielonkawym promieniem. Mam - krzyknął. Miki Mol i przeczytał: „FATAMORGANA jest to miraż, czyli zjawisko optyczne polegające na tworzeniu się w powietrzu świecących obrazów nie istniejących gór, drzew lub domów. Występuje na pustyniach, morzach i różnych manowcach”. - Hura! Już wiem, co zrobię! - wykrzyknął uradowany Świetlik wskazując na swoje baterie. Równocześnie w myślach ukazał mu się portret jego własnego pradziadka. Trzej Mole Książkowi poszeptali coś między sobą i Świetlik wskoczył na Encyklopedię. - Powodzenia! - krzyknęli za nim Miki Mol i Mrówkolew. Świetlik przegalopował przez zwodzony most i ruszył prosto ku czarnej ścianie pobliskiego boru. - Doprawdy nie wiem, jak mam pani dziękować, droga Ciociu - mówił Król idąc z Ciocią po schodach. - Na sam widok pani ziółek opuściła mnie kolka - zachwycał się Bifrulo. - Teraz będę mógł przystąpić do pościgu za niegodziwym Szambelanem i drabami. Hej, straże! Dworzanie! Za chwilę dziedziniec wypełnił się dworzanami. Wielu z nich, ubranych w nocne koszule i mycki, trzymało w rękach świece. - Co się stało? Alarm o tej porze? - pytali, zaspani. - Natychmiast gońcie Szambelana! - rozkazał Bifrulo. - Porwał mi koronę, dzieci i nową karocą... e.... tego... to jest... uciekł w kierunku ciemnego boru! - Wasza Królewska Mość - przerwał Miki Mol - zbiegowie niebawem zostaną schwytani. Inżynier Świetlik wyruszył właśnie w pościg. - Sam? - spytał z niedowierzaniem Król. - W jaki sposób odnajdzie zbiegów w tak ciemną i bezksiężycową noc? - Nic nie szkodzi, da sobie radę. Ta bezksiężycowa noc okaże się naszym sprzymierzeńcem. Za poradą Encyklopedii Świetlik zastosuje niezawodną metodę, zwaną Metodą Fatamorgany. Proszę tylko o absolutną ciszę i zgaszenie świec w całym pałacu. Król Bifrulo nie znał Metody Fatamorgany i dlatego nie bardzo był przekonany o jej skuteczności. - Hm, hm, no dobrze, e... - mruknął z powątpiewaniem. - Rozkazuję zdmuchnąć świece i zabraniam wszystkim, a także chwilowo sobie, rozmawiania i ruszania się z miejsca. Pałac królewski pogrążył się w zupełnej ciszy i utonął w ciemnościach nocy. Ambaras i Arcykąsek ciągnęli z mozołem po leśnej drodze karocę z dziećmi i Szambelanem. Szambelan co chwila wywijał nad nimi batem i popędzał: - Wiśta wio! - Szambelanie - stęknął Ambaras - ta karoca jest bardzo ciężka. Może by pan użył nam nieco i zsiadł z kozła? - Tam do licha! Nie marudźcie - mruknął Szambelan. - Rano będziemy już w odległej części królestwa. Wio, wio! - Szefie, w tych okropnych ciemnościach nie widać drogi - jęknął Arcykąsek. - A może byśmy tak zatrzymali się gdzieś na chwilę i odpoczęli? - zaproponował Ambaras, ocierając rękawem spływający mu z czoła pot. - Hej, patrzcie tam! - zawołał Arcykąsek. W oddali, między drzewami błyszczało okienko jakiejś leśnej chatynki. - Smaży się tam na pewno na patelni przepyszna jajecznica na boczku! - pomyślał Arcykąsek, którego kiszki zapiszczały tęskne: mniam. - Odpocznijmy w tamtym domku - warknął Ambaras. - Dobrze - zgodził się niechętnie Szambelan i dodał podstępnie: - Ja też rad rozprostuję kości. No to wio, jazda! - Szarpnął lejcami. Karoca potoczyła się ku chatce. Szambelan snuł głośno swe plany. - Kiedy znajdziemy się w odległej części królestwa, włożę sobie na głowę koronę królewską, ogłoszę się królem i wzniecę przeciw Bifrulowi bunt! He he he! Jego dni są już policzone! A jak będziecie grzeczni, mianuję was ministrami! - A gdzie masz, Szambelanie, koronę? - spytał podchwytliwie Ambaras. Szambelan zachichotał. - Mam ją ze sobą, w tym worze. - Ach tak - mruknął Dyrektor. - A gdzie masz sztabę złota, którą nam obiecałeś? - Bądźcie spokojni. Ją także mam w worze. - No to pokaż - zażądał Ambaras. - Tam do licha, nie wierzycie? - zdenerwował się Szambelan. - Nie - zawarczał Arcykąsek. Cóż było robić, Szambelan sięgnął do worka. - Macie, łapcie! - powiedział i ze złością cisnął im cenną sztabkę. Arcykąsek pochwycił ją w locie. - Szefie - odezwał się po chwili do Ambarasa - jak ta sztabka ładnie pachnie... Na mój wilczy nos, jest to... PIERNIK! - Piernik?! - wrzasnął Ambaras. - Ależ tak - potwierdził Wilk. - I to w dodatku ten sam, który wrzuciłem do tej naszej skrzynki! - Ejże! Pokaż mi, Kąsuniu, ten piernik. Arcykąsek podał sztabkę Dyrektorowi, który ująwszy ją aż krzyknął ze zdziwienia: - Jeżeli mnie wzrok nie myli, to w ten piernik wbite są dwa kurki od kranu. - Ma się rozumieć - przytaknął zadowolony z siebie Arcykąsek. - Urwałem je z kranu gospodyni. Przecież szef powiedział, żeby zabrać wszystkie kurki, jakie tam znajdę. - Szambelanie! - krzyknął groźnie Ambaras. - Oszukałeś nas! Zamiast złotem chcesz się wykpić miodowym piernikiem! - Co takiego? Czyżbym się pomylił? Nie wierzę! Szambelan mocno szarpnął lejcami, z których jeden przyczepiony był do szelek Ambarasa, a drugi do ogona Arcykąska. - Gdy tylko dojdziemy do tej chatki, zbadamy dokładnie przy świetle tę... he he, pachnącą sprawę. - wycedził przez zęby Ambaras. Arcykąsek już, już zamierzał wbić swe wygłodniałe wilcze zębiska w piernik, ale coś go widocznie zaniepokoiło, bo odezwał się do Ambarasa: - Szefie, nic nie rozumiem, jedziemy i jedziemy, a ta chatka wcale się nie zbliża. - O, zgasło światełko! - zawołał Szambelan. - Nie, jest tam - wskazał ręką Ambaras. - A teraz tam - zdziwił się Arcykąsek. - Mam już tego dość! - rozgniewał się Ambaras. - Zapłacisz nam za swe oszustwa, Szambelanie. Zamiast sztaby złota oddasz mi koronę, którą masz w worku. - Korona należy do mnie, nikczemny Ambarasie! - zagrzmiał Szambelan. - To ja ją zdobyłem! To ja złapałem ją do worka, gdy stoczyła się z głowy niedołężnego Bifrula! To ja unieszkodliwiłem Ciocię Zgryzeldę, a was wypuściłem z więzienia! I jaka wdzięczność spotyka mnie za to? To wy mnie oszukujecie. Od pewnego czasu ciągniecie karocę w kółko! - Nie sprzeczajcie się, jesteśmy na miejscu - wtrącił się do awantury Arcykąsek, który zauważył, że są nie opodal pobłyskującego okienka. - Zejdę i zapukam, a wy poczekajcie. Szambelan zaczepił lejce o rączkę hamulca i zwinnie zeskoczył z kozła. Jego czarna sylwetka na tle jasnego okienka wyglądała jak przedpotopowy pterodaktyl. Kościstym palcem, zdobnym w drogocenny sygnet, zastukał w szybkę. I nagle stała się rzecz dziwna. Światło w okienku zamrugało i zmieniło kolor na zielonkawy, a równocześnie rozległ się głos: - Kto mnie tłucze po brzuchu? - Och, co to? - Szambelan odskoczył do tyłu. - Ktoś ty? Gdzie chatka? - wyjąkał przestraszony. - Ja nazywam się Świetlik, a to, w co zapukałeś, to moje baterie, którymi wywołałem fatamorganę. Na dźwięk tego słowa mroki nocy rozjarzyły się rzęsistym światłem niezliczonych świec. Karoca, Ambaras, Arcykąsek i Szambelan stali oto na środku pałacowego dziedzińca. - Ach, więc to była fatamorgana. Jesteśmy znów w pałacu - wyszeptał Szambelan i zrobił się blady jak pieczarka. Przed nim stał Król Bifrulo, dworzanie i strażnicy oraz Trzej Mole Książkowi i Ciocia Zgryzelda. Król oświadczył Szambelanowi, że słyszał całą jego rozmowę ze zbiegami, po czym rozkazał strażnikom aresztować go w imieniu królewskiego prawa. Ach, gdybym naprawdę był pterodaktylem albo nietoperzem! - pomyślał Szambelan i zamachał rozpaczliwie szerokimi jak skrzydła rękami. Na próżno jednak. Straże otoczyły go zwartym murem. Tymczasem Ciocia Zgryzelda i Mrówkolew podbiegli do karocy i otworzyli drzwiczki. - Dzieci, są nasze dzieci! Sabinko, Malwinko! - cieszyła się Ciocia. - Grażynko, jesteś wolna! - zawołał Mrówkolew i na wiwat podrzucił wysoko swój kapelusik. Grażynka wysiadła z karocy, podała mu dłoń i powiedziała: - Dziękuję ci, dzielny kawalerze. Można być pewnym, że te słowa długo jeszcze brzmiały w zielonych uszach Mrówkolwa. Trzeba dzieciom zaparzyć cholagogi - chciała powiedzieć Ciocia Zgryzelda, ale nagle przyszło jej na myśl, że lepsze byłoby kakao ze słodką bitą śmietaną. - Dziękujemy ci, Królu Bifrulu - chórem zawołały dzieci. Dziewczynki dygnęły, a chłopczyk szastnął nogą. - A pan, panie Ambarasie? - Ciocia Zgryzelda zatrzymała się przed Dyrektorem, który zdziwiony i oszołomiony tym, co się stało, wyzierał spod końskiego przebrania. - Jak panu nie wstyd? Ach, gdybym miała przy sobie parasolkę, połamałabym ją panu na grzbiecie! Ambaras zatrząsł się ze strachu. - Szanowna dobrodziejko, tylko nie to - jęknął. - Mam zadyszkę. - No, no - Ciocia pogroziła mu palcem. - W pana wieku bawić się w konia? A więc zaparzę panu cholagogi. I dostaniecie obaj rycynusu! - dodała bezlitośnie, przyglądając się podejrzanie spuchniętej paszczy Arcykąska. - Och, tylko nie to! - zawył smętnie Wilk, ukazując zebranym starannie ukryty w pysku piernik. Król i dworzanie wybuchnęli śmiechem. - Mógł się pan udławić! - Ciocia załamała ręce. - Szanowna Ciociu, poprawimy się - bąknął Ambaras. - Obiecujecie? - spytała groźnie Ciocia. - Obiecujemy - stęknęły draby, a Arcykąsek z trudem przełknął kawał piernika. Tymczasem Miki Mol wskoczył na dach karocy i wyjął z worka królewską koronę. - Hura, niech żyje nasz Król Bifrulo I! Niech żyje Miki Mol i wszystkie Mole Książkowe! - krzyknęli zachwyceni dworzanie i damy dworu. Na widok Miki Mola Arcykąsek omal nie wbił zębów w dyszel karocy. - O rety, szefie! Chyba mi się to wszystko śni! To przecież ten sam kapturek w majonezie. Król Bifrulo wzniósł w górę berło i przemówił wzruszonym głosem: - Dziękuję wam, dzielni i dobrzy przyjaciele! Natychmiast wydam specjalne polecenie, aby urządzono na waszą cześć wspaniały bal. Będziemy bawić się przez trzy dni i trzy noce! - Jesteśmy wdzięczni Waszej Królewskiej Mości - odezwał się Miki Mol, a trzymana przez niego korona zabłysła tysiącem świecowych płomyków - ale pragniemy najszybciej, jak to tylko będzie możliwe, odwieźć dzieci tam, skąd je porwano. - Rozumiem, rozumiem, drodzy przyjaciele. Skoro tak, nie będę was zatrzymywał. Zaraz każę przygotować cztery najszybsze rumaki i honorową eskortę rycerzy, którzy odprowadzą was aż do granicy mego królestwa - powiedział Król. - Hura! - zawołały dzieci, a kapitan straży, wystąpiwszy z szeregu, uroczyście wręczył Cioci Zgryzeldzie parasolkę oraz klatkę z kurami. Król zdjął z głowy kapelusik z wyschniętą stokrotką i rzekł: - Oddajcie ten szkaradny kapelusik Arcykąskowi, przestał mi się podobać. Miki Mol podszedł do Króla i wręczył mu odzyskaną koronę. W tej chwili cały dwór zaczął wiwatować z okazji tak doniosłego wydarzenia. - Drogi Królu - przemówił Miki Mol - w dowód wdzięczności za tak miłe przyjęcie my, Mole Książkowe, postanowiliśmy wypożyczyć Waszej Królewskiej Mości do czytania Encyklopedię. Słowa Mola zostały przyjęte przez zebranych nową porcją oklasków. - A teraz w drogę - rzekł Miki Mol do Świetlika i Mrówkolwa. - A więc w drogę! - zakrzyknięto zewsząd. - Odprowadzimy naszych przyjaciół do Gór Przyszłości. Eskorta zabrzęczała halabardami, powóz ruszył, a król zawołał: - Wpadnijcie tu jeszcze kiedyś! - I zaśmiał się, gdyż zauważył, że przypadkowo udał mu się żart. Karoca wjechała na most zwodzony i potoczyła się drogą przez las. Dzieci i Ciocia, pokrzepione gorącym kakao z bitą śmietaną, smacznie spały na miękkich siedzeniach. W dwóch przywiązanych do dachu workach Ambaras i Arcykąsek rozpamiętywali swoje złe uczynki. Miki Mol powoził, a Świetlik rozjaśniał drogę. Powoli wstawał dzień. Mrówkolew ziewnął przeciągle i spoglądając na wyłaniające się na tle liliowego nieba Góry Przyszłości, ułożył na poczekaniu taki oto wierszyk: Opuszczamy Bifrulandię, Bo spadliśmy tu jak deszczyk. Lecz wątpliwość jeszcze mam tę, Czy już wszyscy się znaleźli. Rozdział X Niech żyją nasturcje! Czyli zostań molem książkowym! Miki Mol, popijając swą ulubioną herbatkę z dzikiej róży, siedział w bibliotece przy maszynie do pisania. Zanim wykręcił z maszyny kartkę, odczytał sobie na głos tekst, jaki właśnie napisał: Po długiej podróży przez Góry Przyszłości ekspedycja nasza natrafiła na drogowskaz z napisem: wyjście z sytuacji. Tutaj opuściliśmy królewską karocę i pożegnawszy eskortę rycerzy, ruszyliśmy pieszo pod górę. Po pewnym czasie zanurzyliśmy się w gęstych jak wata cukrowa chmurach i Ciocia Zgryzelda zahaczyła parasolką o dno Kuferka. Podnieśliśmy wieko. Zaczarowany Kuferek Czasu stał tam, gdzie go porzucili Arcykąsek z Ambarasem. Miki Mol przerwał i spojrzał w okno. Słońce łagodnie oświetlało fasadę budynku z małym balkonem, na którym pięknie rozkwitły pomarańczowe nasturcje. Nad kwiatami fruwały wielkie trzmiele i migotały kokardy cytrynowych motyli. Miki Mol czytał dalej: Dzieci wróciły na kolonię i nawet nikt nie zauważył ich nieobecności. Ciocia Zgryzelda wytargała za uszy Arcykąska, a ten ze strachu naprawił jej kurki w kranach. Ambaras pod groźbą cholagogi i rycynusu oddał wszystkie pieniądze obywatelom i porozsyłał do nich na ozdobnych blankietach telegramy z przeprosinami. My, Trzej Mole Książkowi, powróciliśmy z Zaczarowanym Kuferkiem Czasu do naszej ukochanej biblioteki, gdzie ja, Miki Mol, mogę teraz w ciszy i spokoju pogrążyć się w spisywaniu niezwykłych przygód. Miki Mol już chciał na końcu tekstu postawić kropkę, gdy nagle usłyszał głośne: puk! puk! Puk, puk - podyktował sobie odruchowo i wystukał to na maszynie. Hm, a teraz postawić pytajnik czy wykrzyknik? - pomyślał. - Wykrzyknik! - usłyszał nad uchem głos Mrówkolwa. - Ach, to ty, Mrówkolwie! - ucieszył się na widok przyjaciela. - Drogi Miki Molu, czy mógłbyś w sprawozdaniu z naszej wyprawy umieścić moją najnowszą odę? - Oczywiście. - Miki Mol wkręcił do maszyny nową kartkę. - Bardzo chętnie. - A więc wygłoszę ci ją z podwyższenia - zdecydował Mrówkolew i nie namyślając się długo, ułożył na Kuferku Czasu stertę książek. - Tylko nie spadnij - ostrzegł Miki Mol, widząc niebezpieczną wspinaczkę przyjaciela na tak chwiejną budowlę. - O nie, tym razem nie stracę równowagi - zapewnił Mrówkolew i spoglądając melancholijnym wzrokiem przez okno na żółtopomarańczową nasturcję, zadeklamował: Choć nazywam się Mrówkolew, Żadnej mrówki bym nie ruszył. Ja poetą zostać wolę I wierszami cieszyć uszy! Nos rad cieszyć bym zapachem, Co z nasturcji żółtej wionie. Oczy zaś uśmiechem twoim, Gdy cię widzę na balkonie. Z podniosłego nastroju wyrwało ich nagle głuche pukanie. - Ktoś stuka - powiedział Mrówkolew i natychmiast grzecznie zawołał zwracając się ku drzwiom: - Prosimy bardzo! Ale w drzwiach nikt się nie zjawił. - Czy na pewno ktoś pukał? - zapytał Miki Mol. W tym momencie wieko Kuferka Czasu z lekkim skrzypnięciem uniosło się w górę i sterta książek zsunęła się, pociągając za sobą Mrówkolwa. - Ojej! - stęknął lądując na podłodze. - Tak, tak, to ja pukałem. - z Kuferka wyłonił się myśliwy z fuzją. Wydarzenia, potoczyły się teraz błyskawicznie, bo oto w drzwiach biblioteki pojawiła się Ciocia Zgryzelda witając wszystkich od progu głośnym: dzień dobry, kochani. Zdumionym jej oczom ukazał się dziwny widok. Mrówkolew, trzymając się za stłuczony nos, na czworakach szukał swoich okularów, a obok Pan Nadleśniczy we własnej osobie z zakłopotaniem kręcił wąsa. - Pan Nadleśniczy! - zawołała Ciocia i nagle zrozumiała, co się stało. - Dalibóg, więc i pan wpadł do Kuferka? - Niestety, pani Zgryzeldo, również i ja wpadłem, tyle że zawisłem gdzieś na gałęzi drzewa i podczas gdy wy przeżywaliście ciekawe przygody, ja wisiałem na szelkach jak wisienka i powiewałem jak zaczepiony o druty latawiec. W końcu jednak odstrzeliłem z mej fuzji gałąź, na której wisiałem, i znalazłem wyjście. - Całe szczęście, całe szczęście! - ucieszyła się Ciocia, a Mrówkolew, mimo iż stuknął się w nos, radował się, że oto rozwiała się jego ostatnia wątpliwość. - A teraz następna niespodzianka - powiedziała uroczyście Ciocia i końcem parasolki wskazała na drzwi. I oto na progu pojawił się Świetlik w kucharskiej czapie. Na tacy niósł pyszny czekoladowy tort upieczony przez Ciocię. Za nim wbiegła Grażynka z talerzykami. - Och, kawalerze - zawołała na widok Mrówkolwa - pan chyba upadł! Ma pan spuchnięty nos. Natychmiast zrobię panu okład z listka nasturcji! Ciocia Zgryzelda już, już chciała dodać coś o cholagodze, ale zamiast tego uśmiechnęła się tylko do siebie. - Ach, byłbym zapomniał - odezwał się nagle Pan Nadleśniczy i zaczął szukać czegoś po kieszeniach. - Proszono mnie, żebym doręczył Trzem Molom Książkowym ważny list - rzekł wyjmując wielką kopertę z pieczęcią. Wręczył ją Miki Molowi. - List od Króla Bifrula - ucieszył się Miki Mol. Szybko rozerwał kopertę i przeczytał na głos: My, Król Bifrulo I, dziękujemy Wam Przyjaciele za wspaniały prezent, jakim okazała się być Wasza Encyklopedia, a także przepis na piernik! W całym kraju zajadając pyszne pierniczki, wszyscy uczą się z Encyklopedii mnóstwa słów i dowiadują się wielu nowych, ciekawych rzeczy. Z dnia na dzień Encyklopedia odsłania przed Nami nowe tajemnice i przyczynia się do rozkwitu naszego pięknego kraju. I teraz już nikt się nie nudzi! Moje królewskie pozdrowienia BIFRULO - Hura! - krzyknęli wszyscy obecni i wtedy Mrówkolew podszedł do zamkniętego Kuferka, położył na nim parę grubych książek i powiedział: - Drodzy przyjaciele, zanim poczęstujemy się pysznym tortem Cioci Zgryzeldy i przy herbatce z dzikiej róży wysłuchamy opowieści Pana Nadleśniczego, zaśpiewajmy sobie ulubioną piosenkę Moli Książkowych! To powiedziawszy, wskoczył na podwyższenie i laseczką niby batutą dyrygenta dał znak. I wszyscy zaśpiewali tak: Nie męcz mamy i taty pytaniami, co znaczy Legumina, ambaras, rokoko! Otwórz encyklopedię, A w niej znajdziesz potrzebne Wyjaśnienia: co, kiedy i po co? Zostań molem książkowym, Idź po rozum do głowy, To jest podróż naprawdę przyjemna! Towarzyszyć ci będzie, Byś nie zgubił się w błędzie, Wszechwiedząca encyklopedia! Bądź jak twoi koledzy. Którzy dążą do wiedzy: Miki Mol i Mrówkolew, i Świetlik, Wtedy przygód bez liku Czeka cię, czytelniku, Więc do naszej wstąp BIBLIOTEKI! - Brawo, jak ładnie! - Grażynka klasnęła w dłonie, a Mrówkolew zastygł w uroczystym bezruchu z uniesioną w górę laseczką i kapelusikiem. I wtedy nagle wszyscy zebrani usłyszeli tętent, a potem sygnał trąbki i głośne pukanie. Pukanie dobiegało z Kuferka!