13651
Szczegóły |
Tytuł |
13651 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13651 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13651 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13651 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
Wykolejeniec
Tytu� orygina�u: An outcast of the islands
Prze�o�y�a Aniela Zag�rska
Pues el delito mayoi
del hombie es haber nacido
Calderon
EDWARDOWI E. SANDERSONOWI
OD AUTORA
Wygnaniec z wysp jest drug� moj� powie�ci� w pe�nym znaczeniu tego s�owa: drug� w pomy�le, drug� w wykonaniu, drug� w samej swojej istocie. Mi�dzy t� powie�ci� a Szale�stwem Almayera nie by�o �adnego wahania, �adnego zarysowanego planu, nieokre�lonego zamys�u ani nawet nieokre�lonego marzenia o czymkolwiek innym. Dr�czy�a mnie jedynie w�tpliwo��, czy po Szale�stwie Almayera powinienem co� jeszcze opublikowa�. W owych dniach, dzi� tak dalekich, dozna�em przejmuj�cych wzrusze�. Z morzem nie zerwa�em w�wczas ani my�lami, ani sercem. Naprawd� lgn��em do niego desperacko, tym bardziej �e wbrew w�asnej woli nie mog�em oprze� si� uczuciu, i� w moim stosunku do niego co� si� zmieni�o. Sko�czy�em Szale�stwo Almayera i rozsta�em si� z nim. Przemin�� i sam nastr�j. Ale pozosta�a pami�� o prze�yciu, kt�re nie by�o zwi�zane z morzem ani my�l�, ani uczuciem. Przypuszczam, �e logiczne podstawy mojej istoty moralnej zosta�y powa�nie zachwiane. Biernie podda�em si� naporowi sprzecznych uczu�. Pogr��y�em si� w opiesza�o�ci. Skoro nie mog�em obra� obu dr�g, wola�em nie wybiera� �adnej. Odkrycie nowych warto�ci w �yciu jest wstrz�saj�cym prze�yciem: okropn� sum� zmaga�, pomieszania poj��, a czasami b��dzenia po omacku. Pozwoli�em memu duchowi bezsilnie unosi� si� nad tym chaosem.
Odpowiedzialno�� za napisanie tej ksi��ki ponosi w�a�ciwie pewne wyra�enie Edwarda Garnetta. Pierwszy z przyjaci�, jakich sobie zyska�em pi�rem, by� w owym czasie z natury rzeczy odbiorc� moich zwierze�. Gdy pewnego wieczora przy obiedzie opowiada�em mu o swoich trudno�ciach (obawiam si�, �e musia�o go to troch� nu�y�), zauwa�y�, �e nie widzi potrzeby, bym ostatecznie wytycza� sw� przysz�� drog�. Potem doda�: �Ma pan styl, ma pan temperament; czemu nie napisa� czego� jeszcze?� S�dz�, �e Edward Garnett bardzo sobie �yczy�, bym pisa� nadal � tak bardzo, jak tego tylko mo�e pragn�� cz�owiek, kt�ry chce wywrze� wp�yw na �ycie innego cz�owieka. I w�wczas, i � mog� powiedzie� � p�niej by� wobec mnie bardzo cierpliwy i �agodny. Co jednak uderza mnie najbardziej w zacytowanym zdaniu, kt�re podsun�� mi lekkim, oboj�tnym tonem, to nie jego �agodno��, ale praktyczna m�dro��. Gdyby powiedzia�: ,,Czemu nie pisa� dalej?�, to chyba odstraszy�by mnie na zawsze od pi�ra i atramentu; ale zwyk�a sugestia, by �napisa� co� jeszcze� nie mog�a nikogo odstraszy� ani zniech�ci�. I w ten spos�b martwy punkt w rozwoju moich spraw zosta� chytrze przezwyci�ony. Dokona�y tego s�owa �co� jeszcze�.
W �agodn� londy�sk� noc oko�o jedenastej szed�em z Edwardem wzd�u� nieko�cz�cych si� ulic rozmawiaj�c o wielu rzeczach; pami�tam, �e przyszed�szy do domu usiad�em i napisa�em przed za�ni�ciem ponad p� strony Wygna�ca z wysp. By�o to definitywne zwi�zanie si� � nie chc� powiedzie�: z innym �yciem, ale z inn� ksi��k�. Jest, wida�, co� w moim usposobieniu, co nie pozwala mi porzuca� na dobre jakiegokolwiek kawa�ka zacz�tej pracy. Odk�ada�em na bok wiele pocz�tk�w. Odk�ada�em je ze smutkiem, z niesmakiem, z w�ciek�o�ci�, z melancholi�, a nawet z pogard� dla samego siebie; ale nawet w najgorszym wypadku mia�em dokuczliw� �wiadomo��, �e powr�c� do nich.
Wygnaniec z wysp nale�y do tych powie�ci, kt�rych nigdy nie odk�ada�em; a chocia� sprawi�, �e zaliczono mnie ,,do pisarzy egzotycznych�, nie s�dz�, by ranga ta by�a w czymkolwiek usprawiedliwiona. Nic podobnego! W og�le nie zauwa�y�em najs�abszego cienia egzotyzmu w koncepcji lub stylu tej powie�ci, chocia� z pewno�ci� jest to najbardziej tropikalna z moich opowie�ci wschodnich. W miar� pisania sama sceneria wywiera�a na mnie wielki wp�yw, dlatego zapewne (teraz mog� to wyzna� otwarcie), �e sama historia nigdy nie by�a bliska memu sercu. O wiele bardziej pobudza�a wyobra�ni�, ni� wzrusza�a. Je�li idzie o moje uczucie do Willemsa, to �ywi�em przekonanie, �e nie mo�na przecie� nie�� pomocy w�asnemu tworowi. Oczywi�cie, nie mog�em by� oboj�tny wobec cz�owieka, na kt�rego g�ow� z�o�y�em tyle z�a po prostu przez wyobra�enie go sobie takim, jakim jest w powie�ci � i to w dodatku na bardzo w�t�ej podstawie. Cz�owiek, kt�ry zasugerowa� mi posta� Willemsa, nie by� sam w sobie szczeg�lnie interesuj�cy. Ten pozbawiony zaufania, nielubiany, prze�yty Europejczyk wzbudzi� moje zainteresowanie swoj� dziwn�, niepewn� i niezwyk�� pozycj�. Osada ukryta w sercu puszczy, w g�rze pos�pnej rzeki, gdzie z bia�ych statk�w dociera� tylko nasz, niech�tnie tolerowa�a jego obecno��. Mia� zapad�e, g�adko wygolone policzki, okaza�e szare w�sy i oczy pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Nosi� nieskazitelnie czyst� pi�am�, z przodu ozdobion� licznymi wyszyciami, i s�omiane sanda�y na bosych nogach; chuda szyja by�a ca�kiem ods�oni�ta. W ci�gu dnia b��ka� si� cicho mi�dzy domami � prawie tak samo niemy jak zwierz� i na pewno o wiele bardziej bezdomny. Nie wiem, co robi� ze sob� w nocy. Musia� mie� jakie� miejsce � chat�, bud� z li�ci palmowych, rodzaj szopy, gdzie trzyma� brzytw� i zmiany pi�am. Wisia�a nad nim atmosfera jakiej� tajemnicy, za kt�r� kry�a si� afera mo�e nie ca�kiem brudna, lecz z pewno�ci� brzydka. �On wprowadzi� Arab�w na rzek� � to stwierdza� ka�dy, kogo o to pyta�em � lecz nic poza tym. Musia�o si� to wydarzy� przed wieloma laty. Ale jak�e on ich wprowadzi�? Chyba nie wni�s� ich na ramionach jak koci�ta. Wiem, �e wed�ug Almayera wszystkie jego nieszcz�cia rozpoczyna�y si� od daty owego fatalnego zdarzenia. A mimo to spotka�em Willemsa na pierwszym obiedzie w�a�nie u Almayera. Siedzia� z nami przy stole niby ko�ciotrup na uczcie, wyra�nie unikany przez wszystkich; nikt si� do� nie odzywa�. Ze zdumieniem obserwowa�em, jak Almayer rzuca� mu od czasu do czasu jadowite spojrzenia, co by�o jedynym przejawem uwagi dla istnienia Willemsa. Ten za� przez ca�y wiecz�r odwa�y� si� na jedn� tylko prost� uwag�, kt�rej nie zrozumia�em, bo mia� kiepsk� dykcj� jak cz�owiek, kt�ry zapomnia� m�wi�. By�em chyba jedyn� osob�, kt�ra podchwyci�a �w d�wi�k. Willems speszy� si�. Niebawem odszed� zupe�nie niepostrze�enie � zapewne w puszcz�. Jej ogrom by� tu�, niespe�na trzysta jard�w od werandy, got�w do poch�oni�cia wszystkiego. Almayer, rozmawiaj�cy w�a�nie z moim kapitanem, nie przestawa� m�wi� wpatruj�c si� gniewnie w oddalaj�ce si� plecy. Czy� ten cz�owiek nie wprowadzi� Arab�w na rzek�?! Mimo to jednak Willems wr�ci� nast�pnego ranka na werand� Almayera. Z mostku parowca widzie� mog�em wyra�nie tych dwu jedz�cych razem �niadanie, t?te�?�t?te, jak przypuszczam, w martwym milczeniu: jeden z min� nie zdradzaj�c� ju� zainteresowania dla tego �wiata, drugi podnosz�cy od czasu do czasu oczy z wyrazem g��bokiej odrazy.
Jasne by�o, �e w owym czasie Willems �y� z �aski Almayera. Jednak�e po powrocie do Sembiru w dwa miesi�ce p�niej us�ysza�em, �e uda� si� na wypraw� w g�r� rzeki na szalupie parowej nale��cej do Arab�w, by zrobi� jakie� odkrycie. Zupe�nie nie mog�em ustali� prawdy w tej sprawie, poniewa� wszyscy przejawiali dziwn� niech�� do m�wienia o Willemsie, Co wi�cej, by�em nowoprzyby�ym, najm�odszym z grona i, podejrzewam, �e nie uwa�ano mnie za ca�kiem godnego zaufania. Niezbyt mnie obchodzi�o to wykluczenie. Bawi�a mnie ogromnie delikatna atmosfera spisk�w i tajemnic przenikaj�ca wszystkie sprawy zwi�zane z interesami Almayera. Almayer by� wyra�nie bardzo afektowany. S�dz�, �e ogromnie mu brakowa�o Willemsa. Przybiera� z�owieszczo zaaferowan� min� i poufnie rozmawia� z kapitanem. Mog�em uchwyci� tylko strz�pki cedzonych przez z�by zda�. Pewnego ranka, kiedy szed�em wzd�u� pok�adu, by zaj�� swoje miejsce przy stole, Almayer przerwa� raptem �ciszon� rozmow�. Twarz kapitana by�a doskonale nieprzenikniona. Po chwili g��bokiego milczenia Almayer, jak gdyby nie mog�c si� powstrzyma�, wybuchn�� g�o�no z�o�liwym tonem:
� Jedno jest pewne: je�eli znajdzie tam co� warto�ciowego, otruj� go jak psa.
Zdanie to, zupe�nie oderwane, warto by�o us�ysze�, chocia�by dlatego, �e pobudza�o do my�lenia. Opu�cili�my rzek� trzy dni p�niej i nigdy ju� nie powr�ci�em do Sembiru; ale cokolwiek sta�o si� z pierwowzorem mojego Willemsa, nikt nie mo�e zaprzeczy�, �e w powie�ci przeznaczy�em mu los nie tak n�dzny.
J. C.
1919
CZʌ� PIERWSZA
ROZDZIA� PIERWSZY.
Kiedy zboczy� z prostego i w�skiego szlaku uczciwo�ci � takiej, jak j� rozumia� � uczyni� to w przekonaniu, �e wr�ci bezwzgl�dnie na jednostajn�, lecz bezpieczn� �cie�k� cnoty, z chwil� gdy jego ma�a wycieczka na przydro�ne bagna osi�gnie po��dany skutek. Mia� to by� kr�tki epizod w�r�d potoczystej opowie�ci jego �ycia, niejako zdanie w nawiasie � rzecz bez znaczenia, wykonana niech�tnie, lecz zgrabnie, i pr�dko zapomniana. Wyobra�a� sobie, i� b�dzie potem m�g� w dalszym ci�gu patrze� na blask s�o�ca, rozkoszowa� si� cieniem, oddycha� woni� kwiat�w w ogr�dku przed domem. My�la�, �e nic si� nie zmieni, �e jak dawniej b�dzie m�g� tyranizowa� dobrodusznie �on� Metysk�, spogl�da� z pogardliw� czu�o�ci� na swe blade dziecko o ��tej cerze, opiekowa� si� wynio�le ciemnosk�rym szwagrem, kt�ry przepada� za r�owymi krawatami, nosi� lakierki na swych ma�ych nogach i by� bardzo pokorny wobec bia�ego ma��onka swej szcz�liwej siostry. Wszystko to stanowi�o rozkosze jego �ycia; nie by� w stanie zrozumie�, �e moralne znaczenie jakiego� jego czynu mog�oby wp�yn�� ujemnie na sam� istot� rzeczy; �e mog�oby przy�mi� blask s�o�ca, zniweczy� wo� kwiat�w, uleg�o�� �ony, u�miech dziecka, l�kliwy szacunek Leonarda Da Souza i ca�ej jego rodziny. Uwielbienie tych ludzi by�o najwi�kszym jego zbytkiem. Wyka�cza�o i uzupe�nia�o jego egzystencj� utrwalaj�c w nim nieustannie poczucie bezsprzecznej wy�szo�ci. Lubowa� si� w pospolitych kadzid�ach palonych przed o�tarzem bia�ego cz�owieka, zaufanego urz�dnika firmy Hudig i Ska � tego szcz�ciarza, kt�ry wy�wiadczy� zaszczyt cz�onkom rodziny Da Souza �eni�c si� z ich c�rk�, siostr�, kuzynk� � kt�ry si� wybi� i zajdzie na pewno bardzo wysoko.
Rodzina Da Souza stanowi�a liczn�, niechlujn� gromad�, gnie�d��c� si� na kra�cach Makassaru w zniszczonych bambusowych domkach otoczonych zaniedbanymi dziedzi�cami. Traktowa� krewnych �ony z g�ry � mo�e nawet lekcewa��co; nie mia� z�udze� co do ich warto�ci. By�a to banda leniwych Metys�w; zapatrywa� si� na nich trze�wo � na tych chudych, drobnych m�czyzn w r�nym wieku, obszarpanych i nieumytych, kt�rzy wa��sali si� bez celu, szuraj�c pantoflami; na te nieruchawe stare kobiety, wygl�daj�ce jak potworne wory z r�owego perkalu wypchane bezkszta�tnymi bry�ami t�uszczu i rozmieszczone na zbutwia�ych rotanowych* krzes�ach po cienistych zak�tkach werand pe�nych kurzu; na te smuk�e, d�ugow�ose m�ode kobiety o wielkich oczach i ��tej cerze, snuj�ce si� w�r�d brudu i �mieci swych mieszka� tak oci�ale, jakby ka�dy ich krok mia� by� ostatni. S�ucha� krzykliwych k��tni tych ludzi, wrzasku ich dzieciarni, pochrz�kiwania ich �wi�; czu� zapachy p�yn�ce od kup �mieci na ich dziedzi�cach i przejmowa�o go obrzydzenie.
Ale �ywi� i odziewa� t� band� niechluj�w, zwyrodnia�e potomstwo zwyci�zc�w portugalskich; by� ich opatrzno�ci�, pobudza� ich do pochlebstw i czu� si� uszcz�liwiony, gdy na jego cze�� wy�piewywali pochwa�y, tkwi�c w lenistwie, w brudzie nieopisanym i beznadziejnym. Potrzeby ich by�y du�e, lecz m�g� obdarzy� ich wszystkim, czego chcieli, nie rujnuj�c si� bynajmniej, W zamian mia� milcz�cy l�k, gadatliwe uwielbienie, ha�a�liw� cze��. Pi�knie jest by� opatrzno�ci� i dzie� w dzie� o tym s�ysze�. Daje to cz�owiekowi poczucie bezmiernej wy�szo�ci, a Willems si� w tym lubowa�. Nie zg��bia� swych uczu�, lecz chyba najwy�sz� jego rozkosz� by�a g��boko zakorzeniona, cho� nie wyra�ana, pewno��, �e gdyby cofn�� hojn� d�o�, te wielbi�ce go istoty umar�yby z g�odu. Hojno�� jego zdemoralizowa�a ich wszystkich. �atwo to przysz�o. Odk�d si� do nich zni�y� i po�lubi� Joann�, wszyscy jej krewni stracili t� nik�� zdolno�� i si�� do pracy, jak� mogliby z siebie wydoby� pod naciskiem konieczno�ci. �yli teraz z jego woli i �aski. By�a to pot�ga. Wilierns rozkoszowa� si� ni�.
Na innej, mo�e ni�szej p�aszczy�nie, nie brakowa�o mu mniej z�o�onych, lecz bardziej konkretnych rozrywek. Lubi� proste gry polegaj�ce na zr�czno�ci, na przyk�ad bilard; a tak�e gr� mniej prost� i wymagaj�c� zr�czno�ci zupe�nie innego rodzaju � pokera. By� najzdolniejszy z uczni�w pewnego Amerykanina o spokojnych oczach i lapidarnej mowie, kt�ry wychyn�� tajemniczo z pustki Pacyfiku i znalaz� si� w Makassarze, gdzie si� obija� czas jaki� w�r�d wir�w miejskiego �ycia, po czym r�wnie zagadkowo rzuci� Makassar dla s�onecznej samotno�ci Oceanu Indyjskiego. Pami�� o cudzoziemcu z Kalifornii zosta�a uwieczniona w pokerze � ta gra sta�a si� odt�d popularna w stolicy Celebesu � oraz w t�gim cocktailu, kt�rego przepis po dzi� dzie� przekazuj� sobie w dialekcie kwantu�skim Chi�czycy, najlepsi kelnerzy hotelu �Sunda�. Willems by� znawc� trunk�w i adeptem gry w pokera. Nie chlubi� si� zbytnio tymi talentami. Lecz zaufaniem, kt�rym darzy� go zwierzchnik Hudig, pyszni� si� i przechwala� natr�tnie. Wyp�ywa�o to z wielkiej dobroduszno�ci Willemsa i przesadnego poczucia obowi�zku wzgl�dem samego siebie oraz �wiata w og�le. Czu� t� nieodpart� potrzeb� pouczania ludzi, kt�ra ��czy si� �ci�le z wielk� ignorancj�. Ka�dy ignorant wie o jakiej� jednej rzeczy, i w�a�nie ta rzecz jest jedynie godna poznania; zape�nia ca�y jego horyzont. Willems posiada� wiedz� o sobie.
Pocz�wszy od dnia, kiedy pe�en z�ych przeczu� uciek� z holenderskiego wschodnio�indyjskiego statku na redzie Semarangu, zacz�� si� nad sob� zastanawia�, rozpatrywa� swe w�a�ciwo�ci, swe talenty � owe cechy, kt�re pomog�y mu wzi�� los za �eb i zapewni�y korzystne stanowisko, jakie obecnie zajmowa�. Skromny z natury, nie mia� do siebie zaufania, wi�c te� powodzenie zdumia�o go, prawie przestraszy�o; a gdy si� wreszcie opanowa� po wielokrotnych wstrz�sach zdumienia, sta� si� w�ciekle zarozumia�y. Uwierzy� w swoje wielkie zdolno�ci i swoj� znajomo�� �wiata. Niech�e i inni dowiedz� si� o nich � dla w�asnego dobra i dla wi�kszej chwa�y jego, Willemsa. Wszyscy ci �yczliwi ludzie, co go klepali po plecach i witali ha�a�liwie, powinni korzysta� z jego przyk�adu. Oto dlaczego Willems musi m�wi� o sobie.
Opowiada� te� wszystko sumiennie. Po po�udniu wyk�ada� przy kawiarnianym stoliku swoj� teori� powodzenia, maczaj�c od czasu do czasu w�sy w drobno pot�uczonym lodzie cocktailu; wieczorem za� rozprawia� cz�sto przy bilardzie, z kijem w r�ku, wobec jakiego� m�odocianego s�uchacza. Kule bilardowe sta�y nieruchomo, jakby te� zas�uchane, pod �ywym blaskiem naftowych lamp wisz�cych nisko nad suknem i ocienionych kloszami; daleko w cieniu wielkiego pokoju znu�ony markier Chi�czyk sta� oparty o �cian�; maska jego twarzy pozbawionej wyrazu wygl�da�a blado pod mahoniow� tablic� do zapisywania punkt�w, powieki opada�y mu sennie wskutek zm�czenia wywo�anego p�n� godzin�, a szemrz�cy monotonnie potok niezrozumia�ych s��w p�yn�� wci�� z ust bia�ego. Zapada�a nag�a przerwa w rozmowie; potem gra rozpoczyna�a si� zn�w g�o�nym stukiem i ci�gn�a si� jaki� czas w�r�d p�ynnego, cichego warkotu oraz przyt�umionych, g�uchych uderze�, gdy kule toczy�y si� zygzakami ku niezawodnie udanemu karambolowi. Przez wielkie okna i otwarte drzwi wp�ywa�a s�ona wilgo� morza, s�aba wo� szlamu i kwiat�w z hotelowego ogrodu, mieszaj�c si� z zapachem nafty p�yn�cym od lamp i wyst�puj�c coraz silniej w miar� posuwania si� nocy. Gdy gracze schylali si�, aby uderzy� kule, g�owy ich nurkowa�y w �wiat�o, odskakuj�c po chwili �wawo w zielonawy mrok wielkich klosz�w�, zegar tyka� miarowo, niewzruszony Chi�czyk powtarza� wci�� liczby bezdusznym g�osem jak wielka gadaj�ca lalka � i Willems parti� wygrywa�.
Zaznacza�, �e robi si� p�no i �e jest cz�owiekiem �onatym, m�wi� protekcjonalnie dobranoc i wychodzi� na d�ug�, pust� ulic�. O tej godzinie bia�y kurz na drodze wygl�da� jak ol�niewaj�cy pas ksi�ycowego �wiat�a, a oko szuka�o spoczynku w ciemniejszym blasku rzadkich naftowych latarni. Willems szed� do domu wzd�u� mur�w, przez kt�re przelewa�a si� bujna ogrodowa ro�linno��. Domy na prawo i lewo kry�y si� za czarnymi masywami rozkwit�ych krzew�w. Willems mia� ulic� wy��cznie dla siebie. Szed� po�rodku, a jego cie� sun�� przed nim uni�enie. Willems patrzy� na� z upodobaniem. Cie� szcz�ciarza! Troch� mu si� kr�ci�o w g�owie od coctail�w i upojenia w�asn� chwa��.
Jak cz�sto ludziom opowiada�, przyby� na Wsch�d przed czternastu laty i by� ch�opcem do sprz�tania kajut. Zupe�nie ma�ym ch�opcem. I jego cie� musia� by� ma�y; Willems nie zdawa� sobie w�wczas sprawy, �e nie posiada nic, �e nawet w�asnego cienia nie �mia�by nazwa� swoj� w�asno�ci�. A teraz patrzy� na cie� zaufanego urz�dnika firmy Hudig i Ska, wracaj�cego do domu. C� za wspania�y los! Jakie �askawe jest �ycie dla szcz�liwych graczy! Willems wyszed� zwyci�sko z gry �ycia, a tak�e i z partii bilardu. Przy�pieszy� kroku, pobrz�kuj�c wygranymi pieni�dzmi i my�l�c o pami�tnych dniach, kt�re znaczy�y jego drog�. Wspomnia� wypraw� na Lombok po kuce � pierwszy wa�ny interes powierzony mu przez Hudiga; potem przebieg� my�l� inne, wa�niejsze sprawy: tajny handel opium, nielegaln� sprzeda� prochu, wielk� transakcj� przemycan� broni�, trudn� afer� z rad�� Guaku. T� ostatni� przeprowadzi� tylko dzi�ki odwadze; stawi� czo�o dzikiemu w�adcy w jego w�asnej izbie obrad, przekupi� go poz�acan� oszklon� karet�, kt�ra � jak wie�� niesie � s�u�y teraz za kojec dla kur; zasypa� go argumentami; nabra� go co si� zowie. Oto jak si� zdobywa powodzenie. Willems pot�pia� prymitywn� nieuczciwo��, kt�ra si�ga do cudzej kasy; mo�na przecie� prawo omija� i naci�ga� zasady handlu do ostateczno�ci. Niekt�rzy nazywaj� to oszustwem. S� to durnie, jednostki s�abe, godne pogardy. Ludzie m�drzy, silni, szanowani w skrupu�y si� nie bawi�. Gdzie wchodz� w gr� skrupu�y, tam si�a jest wykluczona. Willems poucza� o tym cz�sto m�odych ludzi. By�a to jego doktryna, a on sam stanowi� jaskrawy przyk�ad jej s�uszno�ci.
Co noc wraca� do domu po dniu wype�nionym prac� i przyjemno�ciami, upojony d�wi�kiem w�asnych s��w wynosz�cych pod niebiosa jego powodzenie. Tak oto w�a�nie wraca� w trzydziest� rocznic� swoich urodzin. Sp�dzi� w dobranym towarzystwie przyjemny, ha�a�liwy wiecz�r i gdy szed� pust� ulic�, poczucie w�asnej wielko�ci ogarn�o go, unios�o ponad bia�y py� drogi, nape�ni�o go radosnym uniesieniem i �alem. Tam, w hotelu, nie wymierzy� sobie nale�ytej sprawiedliwo�ci, m�wi� o sobie zbyt ma�o, nie wywar� na s�uchaczach do�� silnego wra�enia. Nic nie szkodzi. Powetuje to sobie innym razem. A teraz, po powrocie do domu, ka�e �onie wsta� z ��ka i s�ucha�. Dlaczegoby nie mia�a wsta� i przygotowa� dla niego cocktailu, i s�ucha� cierpliwie? Ot� to w�a�nie. B�dzie musia�a wsta�. Je�li mu si� spodoba, postawi na nogi ca�� rodzin� Da Souza. Na jedno s�owo przyjd� wszyscy, zasi�d� milcz�c w nocnym odzieniu na twardej ziemi dziedzi�ca i b�d� go s�uchali, p�ki nie przestanie wyk�ada� ze szczytu schod�w o swojej wielko�ci i dobroci. S�uchaliby go, a jak�e. Ale na dzi� wystarczy mu �ona.
�ona! Wzdrygn�� si� w duchu. Okropna kobieta o zastrachanych oczach i k�cikach ust opuszczonych bole�nie; b�dzie go s�ucha�a bez ruchu, milcz�c, zgn�biona i pe�na podziwu. Przyzwyczai�a si� ju� do tych nocnych rozpraw. Zbuntowa�a si� raz � na pocz�tku. Tylko jeden raz. A teraz, gdy pi� i rozprawia� wyci�gni�ty na le�aku, sta�a u przeciwleg�ego ko�ca sto�u, opar�szy r�ce o jego brzeg; zal�knione jej oczy wisia�y na wargach m�a; sta�a bez s�owa, nie �mia�a drgn��, ledwie �mia�a oddycha�; odprawia� j� wreszcie pogardliwym: �Id� spa�, niedojdo.� W�wczas wzdycha�a g��boko i powoli wysuwa�a si� z pokoju, z ulg�, lecz niewzruszona.
Nic nie mog�o jej zaskoczy�, doprowadzi� do wymy�lania lub p�aczu. Nie skar�y�a si� ani buntowa�a.
Pierwsze starcie mi�dzy nimi by�o decyduj�ce. A� zanadto, my�la� Willems z niezadowoleniem. Widocznie zastraszy� j� raz na zawsze. Okropna kobieta. A niech to licho we�mie! Po c�, u diab�a, da� si� dobrowolnie osiod�a�! Hm! No tak � potrzebowa� domu, i mia� wra�enie, �e ten o�enek podoba si� Hudigowi, i Hudig da� mu t� will�, ten ukwiecony dom, do kt�rego teraz zd��a� w ch�odnym blasku ksi�yca, I plemi� Da Souza go uwielbia�o. Cz�owiek jego pokroju m�g� wszystko przeprowadzi�, wszystkiemu podo�a�, ubiega� si� o wszystko. Nim znowu pi�� lat up�ynie, ci biali, kt�rzy w niedziel� przychodz� na karty do gubernatora, przyjm� go do swego grona � wraz z �on� Metysk� i wszystkim innym! Hura! Zobaczy�, �e jego cie� rzuci� si� naprz�d, wywijaj�c kapeluszem wielkim jak bary�ka rumu, u ko�ca ramienia d�ugiego na kilka jard�w� Kto to krzykn��: hura?� U�miechn�� si� do siebie zawstydzony; zag��bi� r�ce w kieszeniach, przy�pieszaj�c kroku, a twarz nagle mu spowa�nia�a.
Za Willemsem, na lewo, �arzy�o si� cygaro w bramie frontowego dziedzi�ca pana Vincka. Oparty o jeden z ceglanych s�up�w, pan Vinck, kasjer firmy Hudig i Ska, pali� ostatnie wieczorne cygaro. W�r�d cieni strzy�onych krzak�w �wir zgrzyta� lekko pod nogami pani Vinck, kt�ra chodzi�a miarowym krokiem po okr�g�ej �cie�ce przed will�.
� O, Willems wraca pieszo do domu, zdaje si�, pijany � powiedzia� pan Vlinck przez rami�. � Widzia�em, jak podskoczy� i wywija� kapeluszem.
Zgrzytanie �wiru usta�o.
� Wstr�tny cz�owiek � rzek�a spokojnie pani Vinck. � M�wi�, �e bije �on�.
� Ach nie, kochanie, nic podobnego � mrukn�� roztargniony pan Vinck z nieokre�lonym gestem.
Obraz Willemsa bij�cego �on� nie interesowa� go wcale. Jak to kobiety si� myl�! Gdyby Willems chcia� dr�czy� �on�, u�y�by sposob�w mniej prymitywnych. Pan Vinck zna� dobrze Willemsa i uwa�a� go za cz�owieka bardzo zdolnego, bardzo sprytnego � a� zanadto.
Poci�gaj�c szybko raz po raz dopalaj�ce si� cygaro, my�la�, �e zaufanie okazywane Willemsowi przez Hudiga mo�e w danych okoliczno�ciach podlega� lojalnej krytyce ze strony kasjera tego� Hudiga.
� Willems staje si� niebezpieczny; on za du�o wie. Trzeba si� go pozby� � powiedzia� g�o�no pan Vinck. Ale �ona wesz�a ju� do domu; potrz�sn�� wi�c g�ow� i odrzuciwszy cygaro ruszy� za ni� powoli.
Willems szed� dalej snuj�c ni� swej ol�niewaj�cej przysz�o�ci. Droga do pot�gi le�a�a wyra�nie przed jego oczami, prosta i �wietlana, �adnych przeszk�d na niej nie widzia�. Zboczy� ze �cie�ki uczciwo�ci sobie w�a�ciwej, ale wr�ci na ni� niebawem, aby nigdy ju� jej nie opu�ci� 1 Tamto by�a drobnostka. Willems wkr�tce wszystko naprawi. Tymczasem nie powinien da� si� przy�apa�; wierzy� w sw� zr�czno��, swoje szcz�cie, sw� ustalon� reputacj�, kt�ra odpar�aby podejrzenia, gdyby kto si� o�mieli� je powzi��. Ale nikt si� nie o�mieli� Prawda, Willems by� �wiadom, �e si� z lekka sprzeniewierzy� swym obowi�zkom. Przyw�aszczy� sobie czasowo troch� pieni�dzy Hudiga. By�a to konieczno�� godna po�a�owania. Lecz s�dzi� siebie z pob�a�liwo�ci�, kt�r� nale�y okazywa� s�abostkom zdolnych ludzi. Naprawi sw�j b��d i wszystko b�dzie jak przedtem; nikt na tym nie straci, a on, Willems, b�dzie si� posuwa� dalej bez przeszk�d ku wspania�emu celowi, kt�ry wytkn�a sobie jego ambicja.
Wsp�lnik Hudiga!
Przed wej�ciem na schody swego domu przystan�� chwil�, rozstawiwszy nogi szeroko, i obj�� d�oni� podbr�dek przygl�daj�c si� w my�li przysz�emu wsp�lnikowi Hudiga. Rozkoszne zaj�cie. Widzia� go w pe�ni bezpiecze�stwa, niewzruszonego jak mur, niezbadanego jak przepa��, milcz�cego jak gr�b.
ROZDZIA� DRUGI
Morze, zapewne wskutek zawartej w nim soli, nadaje szorstko�� zewn�trznej pow�oce swych s�ug, lecz zachowuje s�odycz ich ducha. Dawne morze! Morze sprzed wielu lat, kt�rego s�udzy byli mu oddanymi niewolnikami; przechodzili z m�odo�ci do staro�ci lub nag�ego zgonu nie potrzebuj�c wcale otwiera� ksi�gi �ycia, poniewa� ogl�dali wieczno�� odbit� w �ywiole, kt�ry obdarza� �yciem i zadawa� �mier�. Jak pi�kna, pozbawiona skrupu��w kobieta, morze przesz�o�ci by�o czarowne w u�miechu, nieodparte w gniewie, kapry�ne, powabne, nielogiczne, nieodpowiedzialne � przedmiot mi�o�ci, przedmiot l�ku. Czarowa�o, dawa�o rado��, koi�o, wzbudzaj�c nieograniczone zaufanie, a potem zabija�o w nag�ym, bezpodstawnym gniewie. Lecz okrucie�stwo morza okupywa� urok jego niezbadanej tajemnicy, ogrom jego obietnic, .czarodziejstwo �ask mo�liwych do osi�gni�cia. Silni ludzie o dzieci�cych sercach s�u�yli mu wiernie, radzi, �e �yj� z jego �aski � �e umieraj� z jego dopustu. Takie by�o morze, zanim francuska pomys�owo�� wprawi�a w ruch mi�sie� sueski, stwarzaj�c kana� pos�pny, lecz po�yteczny.
A p�niej wielki ca�un dymu tkany przez niezliczone parowce rozpostar� si� nad niespokojnym zwierciad�em Niesko�czono�ci. D�o� in�yniera zdar�a zas�on� okrywaj�c� gro�n� pi�kno��, aby chciwe szczury l�dowe bez czci i wiary mog�y zgarnia� dywidendy. Tajemnica zosta�a unicestwiona. Jak wszystkie tajemnice �y�a tylko w sercach swoich czcicieli. Serca zmieni�y si�; i ludzie si� zmienili. Dawni kochaj�cy i oddani s�udzy wyst�pili zbrojni w ogie�, w �elazo i poskromiwszy trwog� swych serc stali si� wyrachowan� zgraj� zimnych i wymagaj�cych w�adc�w. Morze lat minionych by�o niezr�wnanie pi�kn� kochank� o niezbadanej twarzy, o oczach okrutnych i obiecuj�cych. Morze dzisiejsze jest spracowan� wyrobnic�, pokryt� zmarszczkami i oszpecon� przez zba�wanione szlaki brutalnych �rub; wyrobnic� odart� z przykuwaj�cego czaru wielkich przestrzeni, wyzut� ze swego pi�kna, swej tajemnicy i swych obietnic.
Tom Lingard by� w�adc�, kochankiem, s�ug� morza. Morze zabra�o go w m�odo�ci, ukszta�towa�o jego cia�o i dusz�; da�o mu srogi wygl�d, dono�ny g�os, nieul�k�e oczy, bezsensownie naiwne serce. Obdarzy�o go hojnie wiar� w siebie a� do absurdu, g��bokim pob�a�aniem, mi�o�ci� ogarniaj�c� ca�y �wiat, pogardliw� surowo�ci�, rzeteln� prostot� pobudek i uczciwo�ci� cel�w. Uczyniwszy go tym, czym by�, jak kobieta s�u�y�o mu pokornie i pozwala�o wygrzewa� si� bezpiecznie w s�o�cu swych straszliwie niepewnych �ask. Tom Lingard wzbogaci� si� na morzu i przez morze. Kocha� je gor�c� mi�o�ci� kochanka, lekcewa�y� z pewno�ci� siebie doskona�ego mistrza, ba� si� go m�drym l�kiem odwa�nego cz�owieka i poufali� si� z nim jak rozpieszczony dzieciak z dobrodusznym, opieku�czym olbrzymem z bajki. �ywi� dla� wdzi�czno�� w uczciwym sercu. Najwi�ksz� dum� Lingarda stanowi�o g��bokie przekonanie, �e morze dochowa mu wierno�ci, a zarazem niezachwiane poczucie, i� przejrza� do gruntu jego zdradliwo��.
Ma�y bryg �B�yskawica� pom�g� Lingardowi do zdobycia bogactwa. Wyruszyli na p�noc � obaj m�odzi � z australijskiego portu i po paru latach nie by�o bia�ego cz�owieka na wyspach � od Palembangu do Ternate, od Ombawy do Palawanu � kt�ry by nie zna� kapitana Toma i jego szcz�liwego okr�tu. Lubiono Lingarda za rozrzutn� hojno��, za nieugi�t� uczciwo��, z pocz�tku za� l�kano si� go troch� z powodu jego gwa�towno�ci. Ale wkr�tce przejrzeli go wszyscy na wskro� i rozesz�o si� mi�dzy lud�mi, �e w�ciek�o�� kapitana Toma jest mniej niebezpieczna ni� u�miech niejednego cz�owieka.
Szcz�cie sprzyja�o mu wiernie. Od pierwszej, i to pomy�lnej walki z morskimi rozb�jnikami, kiedy jak opowiadano, wyratowa� w okolicy wysp Karimata jacht jakiego� dostojnika z Anglii, zacz�a si� wielka popularno�� Lingarda i ros�a szybko z biegiem czasu. Odwiedza� stale r�ne zapad�e miejscowo�ci tej cz�ci �wiata i szuka� wci�� nowych rynk�w zbytu � nie tyle dla zysku, co dla przyjemno�ci ich odkrywania � wi�c te� wkr�tce sta� si� znany w�r�d Malaj�w, a zuchwa�e, zwyci�skie utarczki z piratami sprawi�y, �e jego imi� zacz�o sia� postrach. Biali, z kt�rymi mia� handlowe stosunki i kt�rzy naturalnie czyhali na jego s�abe strony, odkryli z �atwo�ci�, i� do�� by�o nazwa� Lingarda jego malajskim tytu�em, aby mu wielce pochlebi�. Tote� niekiedy � aby co� od niego uzyska�, a czasem po prostu z bezinteresownej dobroduszno�ci � pomijano ceremonialny zwrot �kapitanie Lingard�, nazywaj�c go na wp� �artobliwie Radja Laut � Kr�l Morza.
D�wiga� dzielnie to imi� na szerokich barach, A d�wiga� je ju� od wielu lat, jeszcze gdy wyrostek nazwiskiem Willems biega� boso po pok�adzie statku �Kosmopoliet IV� na redzie Semarangu. Ch�opiec przygl�da� si� naiwnie obcemu wybrze�u, przeklinaj�c blu�nierczymi wargami najbli�sze swe otoczenie, gdy dziecinny jego m�zg zaprz�ta�a bohaterska my�l o ucieczce. Z rufy �B�yskawicy� Lingard widzia� wczesnym rankiem holenderski statek, kt�ry ruszy� oci�ale z miejsca, kieruj�c si� do port�w wschodnich. Tego samego dnia p�nym wieczorem sta� na bulwarze przed udaniem si� na pok�ad swego brygu. Noc by�a jasna, gwia�dzista, niewielki budynek komory .celnej ju� by� zamkni�ty, a gdy powozik, kt�ry przywi�z� Lingarda, znik�, wracaj�c do miasta, w d�ugiej alei pokrytych kurzem drzew, wyda�o si� Lingardowi, i� jest sam na bulwarze. Obudzi� �pi�c� za�og� swej ��dki i czeka�, a� b�dzie gotowa do odjazdu, gdy nagle poczu�, �e kto� ci�gnie go za r�kaw i us�ysza� cienki g�os m�wi�cy bardzo wyra�nie:
� Angielski kapitanie.
Lingard odwr�ci� si� szybko, a w�wczas co�, co wygl�da�o na bardzo chudego ch�opca, odskoczy�o w ty� z szybko�ci� godn� uznania.
� Kto jeste�? Sk�d si� tu wzi��e�? � zapyta� Lingard, drgn�wszy ze zdumienia.
Stoj�c w bezpiecznej odleg�o�ci, ch�opiec wskaza� towarowiec przycumowany u bulwaru.
� Ukrywa�e� si� tam, co? � rzek� Lingard. � No wi�c czego chcesz? M�w�e, do licha. Chyba nie przyszed�e� tu dla kawa�u, �eby mnie na �mier� przestraszy�, co?
Ch�opiec usi�owa� odpowiedzie� �aman� angielszczyzn�, ale Lingard przerwa� mu zaraz.
� Rozumiem! � wykrzykn�� � uciek�e� z wielkiego �aglowca, kt�ry odp�yn�� dzi� rano. Dlaczego nie p�jdziesz tu do swoich rodak�w?
� Statek odej�� bardzo blisko � Surabaja. Odes�a� mnie z powrotem na statek � wyja�ni� ch�opiec.
� To by�oby dla ciebie najlepsze � potwierdzi� Lin�gard z przekonaniem.
� Nie � odpar� ch�opiec � ja tu chcie� zosta�; nie chcie� do domu. Tu zarobi� pieni�dze; w domu nic dobrego.
� To wprost nies�ychane � rzek� do siebie zdziwiony Lingard. � Wi�c chodzi ci o pieni�dze? No, no! I nie ba�e� si� uciec, ty chudy szkrabie, ty!
Ch�opiec oznajmi�, �e boi si� tylko jednego: aby go nie odes�ano na statek. Lingard patrzy� na niego w zamy�leniu i milcza�.
� Chod� no bli�ej � rzek� w ko�cu. Wzi�� ch�opca pod brod�, odchyli� mu twarz i spojrza� w ni� bystro. � Ile masz lat?
� Siedemna�cie.
� Nie wygl�dasz na tyle. G�odny�?
� Troch�.
� Chcesz pojecha� ze mn� na tamtym brygu? Ch�opiec ruszy� bez s�owa ku ��dce i wlaz� do dziobu.
� Zna swoje miejsce � mrukn�� Lingard pod nosem, wst�puj�c ci�ko do �odzi; siad� na tylnej �aweczce i uj�� linki steru. � W drog�!
Malaje z za�ogi pochylili si� jednocze�nie w ty� i ��d� odskoczy�a od brzegu, kieruj�c si� ku �wiat�u kotwicznemu na �B�yskawicy�.
Tak si� zacz�a kariera Willemsa.
Lingard dowiedzia� si� w ci�gu p� godziny o pospolitej historii ch�opca. Ojciec jego pracowa� jako agent u jakiego� po�rednika okr�towego w Rotterdamie; matka nie �y�a. Willems by� zdolny, ale leniwy. Mia� du�o drobnego rodze�stwa, a w domu ci�kie warunki; dzieciarni� odziewano i �ywiono dostatecznie, lecz poza tym chowa�a si� samopas, a niepocieszony wdowiec drepta� ca�y dzie� po b�otnistych bulwarach w obszarpanym palcie i lichych trzewikach, wieczorem za�, mimo znu�enia, oprowadza� na wp� pijanych cudzoziemskich szypr�w po miejscach tanich rozkoszy; wraca� do domu p�no, przesycony paleniem i piciem, gdy� musia� dotrzymywa� towarzystwa owym ludziom, kt�rzy spodziewali si� grzeczno�ci tego rodzaju ze wzgl�du na stosunki handlowe z firm�. Dobroduszny kapitan statku �Kosmopoliet IV�, chc�c si� przys�u�y� cierpliwemu i uczynnemu urz�dnikowi, zaproponowa�, �e we�mie na statek jego syna; ma�y Willems ucieszy� si� niezmiernie, ale tym wi�ksze spotka�o go rozczarowanie, gdy morze, z daleka tak czarowne, przy bli�szej znajomo�ci okaza�o si� surowe i wymagaj�ce. Nast�pi� beznadziejny rozd�wi�k przy tym zetkni�ciu si� Willemsa z duchem morza, i w ko�cu ch�opiec uciek� pod wp�ywem nag�ego impulsu. Mia� instynktown� pogard� dla tej uczciwej, prostej pracy, nie daj�cej w rezultacie nic, co by go poci�ga�o. Lingard przenikn�� to wkr�tce. Zaproponowa�, �e go ode�le do kraju na statku angielskim, ale ch�opiec prosi� gor�co, aby pozwolono mu zosta�. Mia� pi�kny charakter pisma, w kr�tkim czasie opanowa� doskonale angielski, dawa� sobie �wietnie rad� z rachunkami i Lingard zatrudni� go w tej dziedzinie. Z wiekiem handlowe instynkty ch�opca rozwin�y si� zadziwiaj�co; Lingard zostawia� go cz�sto na kt�rej� z wysp, powierzaj�c mu handel, a sam robi� wycieczki do r�nych zapad�ych miejscowo�ci. Gdy Willems zapragn�� wst�pi� na s�u�b� do Hudiga, Lingard na to zezwoli�. Troch� mu by�o przykro, �e go Willems opuszcza, bo w pewien spos�b przywi�za� si� do swego protegowanego. Ale by� ze� dumny i przem�wi� za nim lojalnie. Z pocz�tku mawia� o Willemsie: �To sprytny ch�opak � ale �aden materia� na marynarza.� Potem, gdy Willems zacz�� mu pomaga� w handlu, Lingard okre�la� go jako �tego zdolnego m�odzie�ca�. Jeszcze p�niej, kiedy Willems sta� si� zaufanym agentem Hudiga, u�ywanym do niejednej delikatnej sprawy, prostoduszny marynarz wskazywa� palcem jego plecy szepcz�c z podziwem do ka�dego, kto mu si� nawin��:
� To m�dra sztuka; piekielnie m�dra sztuka. Niech no pan na niego popatrzy� Zaufany cz�owiek starego Hudiga. Znalaz�em go w rynsztoku, �e tak powiem, niby zag�odzonego kociaka. Wygl�da� jak szkielet. S�owo daj�! A teraz zna si� lepiej ode mnie na handlu wyspiarskim. To fakt. M�wi� zupe�nie serio. Lepiej ode mnie! � powtarza� z powag�, a w jego uczciwych oczach malowa�a si� niewinna duma.
Z bezpiecznej wy�yny handlowych sukces�w Willems popiera� protekcjonalnie Lingarda. Mia� dla swego dobroczy�cy sympati�, lekcewa�y� jednak surow� prostot� cechuj�c� post�powanie starego �eglarza. Ale by�y w charakterze Lingarda pewne rysy, dla kt�rych Willems czu� niejaki szacunek. Gadatliwy szyper umia� milcze� o pewnych sprawach bardzo dla Willemsa interesuj�cych. Poza tym Lingard by� bogaty, i ju� ta okoliczno�� sama w sobie wystarcza�a, aby wzbudzi� niech�tny podziw Willemsa. Podczas swych poufnych pogaw�dek z Hudigiem Willems mawia� zwykle o dobrodusznym Angliku: �Ten g�upi stary szcz�ciarz�. Jawna irytacja d�wi�cza�a w jego s�owach. Na to Hudig mrucza� co� potwierdzaj�co, i patrzyli sobie w oczy, nagle nieruchomiej�c, zaprz�tni�ci jak�� nie wypowiedzian� my�l�.
� Nie mo�e pan wyw�cha�, sk�d on bierze wszystek ten kauczuk, co? � pyta� w ko�cu Hudig, po czym odwraca� si� i schyla� nad papierami le��cymi na biurku.
� Nie, panie szefie. Jeszcze nie. Ale staram si� o to � odpowiada� niezmiennie Willems, jakby usprawiedliwiaj�c si� z �alem.
� Stara si� pan! Ci�gle si� pan stara! Z�by pan na tym po�amie. I pewno ma si� pan za m�drego � grzmia� Hudig nie podnosz�c oczu. � A ja handluj� z nim ju� od dwudziestu � od trzydziestu lat. Stary lis. Stara�em si� tak�e. Phi!
Wyci�gn�� kr�tk�, grub� nog� wpatruj�c si� w go�� stop� i pantofel z trawy wisz�cy na palcach.
� Nie m�g�by pan go spoi�? � dodawa� po chwili chrapliwego sapania.
� Nie, panie szefie, doprawdy nie mog� � zapewnia� Willems z powag�.
� No wi�c daj pan temu pok�j. Ja go znam. Daj pan pok�j � radzi� szef. Pochyliwszy si� zn�w nad biurkiem, patrzy� z bliska w papier nabieg�ymi krwi� oczyma i kre�li� pracowicie grubymi palcami smuk�e, niepewne litery, za�atwiaj�c sw� korespondencj�, Willems za� czeka� karnie, czy szef nie raczy czego� jeszcze powiedzie�, i wreszcie pyta� tonem g��bokiego uszanowania:
� Czy pan ma jakie polecenie?
� Hm, tak. P�jdzie pan do BunHina i dopilnuje, aby obliczyli i zapakowali dolary z tej wyp�aty, a potem odstawi je pan na pok�ad parowca odchodz�cego na Ternate. Powinien tu by� dzi� po po�udniu.
� Dobrze, panie szefie.
� I niech pan pos�ucha. Gdyby si� ��d� sp�ni�a, zostawi pan skrzynk� a� do jutra w sk�adzie u Bun�Hina. Trzeba j� zapiecz�towa�. Osiem piecz�ci, jak zwykle. Nie zabierze pan skrzyni ze sk�adu, p�ki parowiec nie przyjdzie.
� Tak, panie szefie.
� I niech pan nie zapomni o tych skrzyniach z opium. To na dzi� wiecz�r. We�mie pan moich wio�larzy. Przewiezie pan skrzynie z �Karoliny� na bark arabski � ci�gn�� szef swym zachryp�ym basem. � A �eby mi pan zn�w nie wyjecha� z bujd� o skrzyni, co spad�a za burt�, jak ostatnim razem � doda� z nag�� w�ciek�o�ci�, spogl�daj�c na zaufanego urz�dnika.
� Nie, prosz� pana. B�d� si� pilnowa�.
� To ju� wszystko. Jak pan wyjdzie, powie pan temu durniowi, �e je�li nie b�dzie lepiej porusza� punkah*, po�ami� mu wszystkie ko�ci � ko�czy� Hudig ocieraj�c fioletow� twarz czerwon� jedwabn� chustk� prawie tej wielko�ci co kapa.
Willems wychodzi� bez szmeru, zamykaj�c za sob� ostro�nie ma�e zielone drzwi prowadz�ce do sk�adu. Hudig przys�uchiwa� si� z pi�rem w r�ku, jak Willems wymy�la ch�opcu od punkah gwa�townie, ordynarnie, przej�ty bezgraniczn� trosk� o wygod� szefa � i zabiera� si� z powrotem do za�atwiania korespondencji w�r�d szelestu papier�w, kt�re trzepota�y si� w powiewie id�cym od punkah rozbujanego szeroko nad jego g�ow�.
Willems kiwa� poufale g�ow� panu Vinckowi, siedz�cemu przy biurku blisko ma�ych drzwi od gabinetu Hudiga, i z min� wynios�� kroczy� dalej przez sk�ad. Na dystyngowanej twarzy pana Vincka malowa�a si� niezmierna antypatia wyzieraj�ca z ka�dej zmarszczki; oczy jego �ledzi�y bia�� posta� sun�c� szybko w p�mroku w�r�d stos�w pak i skrzy� z towarami, p�ki Wi�lems nie wyszed� przez wielkie sklepione drzwi w blask ulicy.
ROZDZIA� TRZECI
Willems nie umia� si� oprze� pokusom wynik�ym z nasuwaj�cych si� okazji; pod naciskiem nag�ej potrzeby zawi�d� to zaufanie, kt�re by�o jego dum�, nieustannym dowodem jego zdolno�ci i ci�arem nad si�y. Nasta� okres, gdy szcz�cie w kartach mu nie sprzyja�o, zawiod�a go pewna niewielka spekulacja przedsi�wzi�ta na w�asne ryzyko, ten albo �w cz�onek rodziny Da Souza prosi� niespodziewanie o pieni�dze � i prawie zanim si� Willems opatrzy�, znalaz� si� ju� poza �cie�k� uczciwo�ci sobie w�a�ciwej. Szlak ten by� tak niewyra�ny i niedok�adnie wytyczony, �e Willems przekona� si� dopiero po pewnym czasie, jak daleko zab��dzi� w�r�d kolczastych zaro�li niebezpiecznej g�uszy. Snu� si� u jej skraju przez tyle lat, maj�c za przewodnika tylko w�asn� wygod� i ow� teori� powodzenia � teori� wynalezion� na w�asny u�ytek w ksi�dze �ycia, w tych zajmuj�cych rozdzia�ach, kt�re pozwolono napisa� diab�u, aby do�wiadczy� bystro�ci ludzkiego wzroku i hartu ludzkich serc. Na jedn� chwil�, kr�tk�, mroczn� i samotn�, przera�enie ogarn�o Willemsa; mia� jednak tego rodzaju odwag�, kt�ra nie wspina si� wprawdzie na wynios�o�ci, lecz brnie dzielnie przez b�oto � w braku innej drogi. Postawi� sobie za cel zwrot zabranych pieni�dzy i odda� si� staraniom, by go nie przy�apano. W trzydziest� rocznic� swych urodzin dokona� by� ju� prawie tego dzie�a � a przeprowadzi� je zr�cznie i z ca�� gorliwo�ci�. My�la�, �e niebezpiecze�stwo min�o. Znowu m�g� spogl�da� z nadziej� ku celowi swych s�usznych ambicji. Nikt nie o�mieli si� go podejrzewa�, a wkr�tce nie b�dzie ju� �adnych podstaw do podejrze�. Rado�� ponosi�a Willemsa. Nie przeczuwa�, �e jego powodzenie osi�gn�o ju� najwy�szy poziom i �e los zwraca si� przeciw niemu.
W dwa dni p�niej dowiedzia� si� o tym. Na skrzypni�cie klamki pan Vinck zerwa� si� od biurka � przy kt�rym nas�uchiwa�, dr��c, g�o�nej rozmowy w gabinecie szefa � i z nerwowym po�piechem zag��bi� twarz w wielkiej kasie. Po raz ostatni przekroczy� Willems ma�e zielone drzwi od sanktuarium Hudiga; s�dz�c z piekielnego ha�asu, panuj�cego tam przez ostatnie p� godziny, mo�na by�o wzi�� gabinet szefa za jaskini� jakiej� dzikiej bestii. Opu�ciwszy to miejsce swego upokorzenia, Willems szybko ogarn�� zm�conym wzrokiem ludzi i rzeczy. Ujrza� przestrach ch�opca od punkah i zwr�cone ku sobie nieme, pozbawione wyrazu twarze chi�skich rachmistrz�w przykucni�tych na pod�odze, i r�ce ich zastyg�e nad ma�ymi stosami b�yszcz�cych, ustawionych w rz�dy gulden�w, i plecy pana Vincka oraz mi�siste, czerwone jego uszy. Ujrza� d�ug� alej� ze skrzynek d�ynu, ci�gn�c� si� od miejsca, gdzie sta�, a� do wielkich sklepionych drzwi, za kt�rymi mo�e b�dzie m�g� odetchn��. Koniec cienkiej liny le�a� w poprzek drogi i Willems widzia� t� lin� wyra�nie, a jednak potkn�� si� o ni� ci�ko, jakby by�a sztab� �elaza. Wreszcie znalaz� si� na ulicy, ale i tam nie by�o do�� powietrza, aby nape�ni� p�uca. Szed� w stron� domu dysz�c ci�ko.
D�wi�k obelg, kt�re tkwi�y mu w uszach, s�ab� stopniowo, a uczucie wstydu ust�powa�o zwolna w�ciek�emu gniewowi na samego siebie, jeszcze bardziej za� na g�upi zbieg okoliczno�ci, co go pchn�� do tego idiotycznego zapomnienia si�. Zapomnia� si� idiotycznie � oto jak okre�li� sw� win�. Zwa�ywszy na jego niew�tpliwy spryt, nie mog�o si� sta� nic gorszego. C� za fatalna pomy�ka bystrego umys�u! Nie poznawa� siebie. Musia� by� szalony. Ot� to w�a�nie. Nag�y przyst�p szale�stwa. A teraz praca d�ugich lat le�a�a w gruzach. Co si� z nim stanie?
Nim zdo�a� sobie na to odpowiedzie�, znalaz� si� w ogrodzie przed sw� will� � darem �lubnym Hudiga � i spojrza� na ni� jakby w zdumieniu, �e j� tu zastaje. Jego przesz�o�� odpad�a ode� tak zupe�nie, i� ten dom, kt�ry do niej nale�a�, wygl�da� tu nie na miejscu � nietkni�ty, schludny i weso�y w blasku upalnego popo�udnia. By� to �adny ma�y budynek z mn�stwem drzwi i okien; ze wszystkich stron otacza�a go g��boka weranda wsparta na smuk�ych kolumnach odzianych w zielone listowie pn�czy, zwieszaj�cych si� fr�dzl� z wystaj�cego okapu dachu, kt�ry stercza� wysoko.
Willems wst�powa� zwolna po dwunastu schodkach. Zatrzymywa� si� na ka�dym. Musi wszystko �onie powiedzie�. Przestraszy� si� tej perspektywy, a jego niepok�j przej�� go trwog�. Boi si� stan�� przed �on�! Nic nie mog�o mu da� lepszego poj�cia, jak wielkie zmiany zasz�y w nim i naoko�o niego. Sta� si� innym cz�owiekiem i jego �ycie sta�o si� inne, gdy� utraci� wiar� w siebie. C� on mo�e by� wart, je�li boi si� pokaza� tej kobiecie?
Nie �mia� wej�� do domu przez otwarte drzwi jadalni, lecz zatrzyma� si� niezdecydowany przy ma�ym stoliku, z kt�rego zwisa� kawa� bia�ego perkalu z wetkni�t� we� ig��, jakby kto� porzuci� szycie w po�piechu. Widok Willemsa oddzia�a� podniecaj�co na kakadu o czerwonym czubie; zacz�a �azi� niezdarnie, pracowicie, w g�r� i w d� po swej tyce, krzycz�c niewyra�nie �Joanna� i rozci�gaj�c ostatni� sylab� imienia w przeci�g�ym skrzeku, podobnym do wybuchu wariackiego ,chichotu. Zas�ona u drzwi poruszy�a si� lekko raz po raz w powiewie; za ka�dym razem Willems drga�, spodziewaj�c si� �ony, lecz oczu nie podni�s�, cho� wyt�a� s�uch, aby pochwyci� odg�os jej krok�w. Stopniowo popad� w zamy�lenie staraj�c si� odgadn��, jak �ona przyjmie nowin� � i jego rozkazy. Poch�oni�ty tym, zapomnia� prawie, �e l�ka si� jej obecno�ci. B�dzie pewno p�aka�a i rozpacza�a, bezradna, zastraszona, bierna jak zawsze. A on musi wlec za sob� bez ko�ca ten bezw�adny ci�ar przez mrok zrujnowanego �ycia. Okropno��! Nie m�g� oczywi�cie rzuci� jej z dzieckiem na pastw� niezawodnej n�dzy lub prawdopodobnej �mierci z g�odu. �ona i dziecko Willemsa. Willemsa, kt�remu tak si� powiod�o; Willemsa spryciarza; Willemsa, zaufan� Brr! A czym jest Willems teraz? Ten Willems, kt�ry� Zdusi� w sobie my�l na wp� sformu�owan� i odchrz�kn��, aby zag�uszy� j�k. Ach! Jak�e ludzie b�d� sobie strz�pi� j�zyki dzi� wiecz�r w sali bilardowej � w tym jego �wiecie, gdzie by� pierwszym � wszyscy ci ludzie, do kt�rych zni�a� si� �askawie z tak� wynios�o�ci�. Dopiero� b�d� rozprawia� ze zdumieniem i udanym �alem, i powa�nymi twarzami, i m�drym kiwaniem g�ow�. Niekt�rzy z nich winni mu byli pieni�dze, ale nikogo nie przyciska� nigdy do muru. Nic podobnego. Willems, wz�r dobrego kompana, jak go nazywali. A teraz uciesz� si� na pewno z jego upadku. Zgraja durni�w. W swym poni�eniu mia� jednak poczucie wy�szo�ci nad tymi lud�mi, kt�rzy byli tylko uczciwi lub kt�rych po prostu jeszcze nie przy�apano. Zgraja durni�w! Potrz�sn�� pi�ci� w stron� wizji swoich koleg�w, a przestraszona papuga zatrzepota�a skrzyd�ami i wrzasn�a w przera�eniu.
Willems podni�s� wzrok i zobaczy� �on�, kt�ra ukaza�a si� zza w�g�a domu. Spu�ci� pr�dko oczy i czeka� w milczeniu; podesz�a blisko, stan�a po drugiej stronie stolika. Nie chcia� patrze� jej w twarz, ale widzia� czerwony szlafrok, kt�ry zna� tak dobrze. Wlok�a si� przez �ycie w tym czerwonym szlafroku, poplamionym i krzywo zapi�tym, przybranym z przodu od g�ry do do�u rz�dem brudnych b��kitnych kokard; podarta falbana pe�z�a po pod�odze jak w��, gdy Joanna krz�ta�a si� leniwie z niedbale zwini�tymi w�osami i popl�tanym kosmykiem zwisaj�cym nieporz�dnie na plecy. Wzrok Willemsa w�drowa� w g�r� od kokardy do kokardy, zatrzymuj�c si� na tych, co wisia�y ju� tylko na jednej nitce, ale nie posun�� si� wy�ej podbr�dka. Patrzy� na chud� szyj� �ony, na wydatny obojczyk, wygl�daj�cy z rozche�stanego szlafroka. Patrzy� na cienkie rami�, na ko�cist� r�k� obejmuj�c� dziecko, kt�re Joanna trzyma�a, i czu� bezgraniczn� niech�� do :tych przeszk�d w swym �yciu. Czeka� na odezwanie si� �ony czuj�c, �e patrzy na niego; ale poniewa� milcza�a uparcie, westchn�� i zacz�� m�wi�.
By�o to ci�kie zadanie. M�wi� powoli, rozwodz�c si� nad wspomnieniami dawnego �ycia, aby op�ni� wyznanie, �e oto nadszed� jego koniec, a zarazem pocz�tek mniej wspania�ej egzystencji. Willems by� przekonany, i� da� �onie szcz�cie, zaspokajaj�c w pe�ni wszystkie jej materialne potrzeby, i nie w�tpi� ani chwili, �e jest gotowa mu towarzyszy� na drodze cho�by najci�szej i najbardziej kamienistej. Ta pewno�� go nie zachwyca�a. O�eni� si� z Joann�, aby si� przypodoba� Hudigowi, i wielko�� tego po�wi�cenia powinna by�a j� uszcz�liwi� bez dalszych z jego strony wysi�k�w. Mia�a swoje wspania�e lata jako �ona Willemsa, a tak�e lata wygody, lojalnej opieki i takiej czu�o�ci, na jak� zas�ugiwa�a. Strzeg� jej starannie od niedostatku, a o jakichkolwiek innych jej potrzebach nie mia� najl�ejszego poj�cia. Podkre�lenie swej wy�szo�ci wobec �ony uwa�a� za jeszcze jedno dobrodziejstwo jej wy�wiadczone. Wprawdzie jego wy�szo�� by�a rzecz� oczywist�, ale rozwodzi� si� nad tym, aby Joanna w ca�ej pe�ni odczu�a wielko�� swej straty. By�a tak t�pa, �e inaczej by tego nie zrozumia�a.
A teraz przyszed� koniec na wszystko. B�d� musieli st�d wyjecha�. Opu�ci� ten dom, opu�ci� t� wysp�, wynie�� si� daleko, tam gdzie Willemsa nie znaj�. Mo�e do angielskich Strait Settleiments*. Willems znajdzie tam jaki� punkt oparcia dla swych zdolno�ci � znajdzie ludzi sprawiedliwszych od starego Hudiga. Za�mia� si� gorzko.
� Joanno, czy masz pieni�dze, kt�re ci zostawi�em dzi� rano? � zapyta�. � B�d� nam teraz potrzebne.
M�wi�c te s�owa, pomy�la�, jaki z niego porz�dny cz�owiek. To zreszt� nic nowego. Ale przeszed� w tej chwili w�asne oczekiwania. S� jednak rzeczy �wi�te, do licha! Zwi�zek ma��e�ski do nich nale�y i Willems nie jest cz�owiekiem, kt�ry by go zerwa�. Niewzruszono�� jego zasad sprawia�a mu wielkie zadowolenie, lecz mimo to nie mia� ochoty spojrze� na �on�. Czeka� na jej odezwanie si�. B�dzie j� musia� pociesza�, uspokaja� jej p�acz, m�wi�, �eby nie by�a g�upia, �eby przygotowa�a si� do wyjazdu. Ale dok�d jecha�? Jak? Kiedy? Potrz�sn�� g�ow�. Musz� wyjecha� zaraz; to jest najwa�niejsze. Poczu� nagle, �e chce wyjecha� jak najpr�dzej.
� No, Joanno � rzek� troch� niecierpliwie � nie st�j�e jak malowana. S�yszysz? Musimy�
Spojrza� na �on�, i je�li nawet mia� zamiar co� doda�, nie wypowiedzia� tego. Joanna patrza�a na niego wielkimi, sko�nymi oczami, kt�re wyda�y mu si� dwa razy wi�ksze ni� zwykle. Dziecko spa�o spokojnie, przyciskaj�c do ramienia matki brudn� twarzyczk�. Cichy pomruk kakadu, siedz�cej teraz nieruchomo na pr�cie, nie przerywa� g��bokiej ciszy domu, uwydatnia� j� raczej. Willems patrzy� wci�� na Joann�; g�rna jej warga podnios�a si� z jednej strony, nadaj�c markotnej twarzy z�y wyraz, zupe�nie mu nie znany. Cofn�� si� w zdumieniu.
� Ach! Ty wielki cz�owieku! � rzek�a wyra�nie, lecz prawie nie g�o�niej od szeptu.
Te s�owa, a bardziej jeszcze ich ton, og�uszy�y Willemsa, jakby kto� wystrzeli� tu� przy jego uchu. Utkwi� w niej og�upia�y wzrok.
� Ach, ty wielki cz�owieku! � powt�rzy�a zwolna, spogl�daj�c w prawo i w lewo, jakby obmy�la�a nag�� ucieczk�. � Wyobra�asz sobie, �e b�d� razem z tob� umiera� z g�odu? Jeste� teraz niczym. My�lisz, �e mama i Leonard pozwol� mi odjecha�? I to z tob�? Z tob� � powt�rzy�a pogardliwie, podnosz�c g�os, co obudzi�o dziecko, kt�re zacz�o cicho pop�akiwa�.
� Joanno! � wykrzykn�� Willems.
� Nie m�w do mnie. Tego, co� powiedzia�, spodziewa�am si� przez wszystkie te lata. Szkoda �liny na ciebie � na ciebie, co� tak mn� pomiata�! Spodziewa�am si� tego. Ja si� teraz nie boj�. Nie potrzebuj� ciebie; nie zbli�aj si� do mnie. Ach! � wrzasn�a, gdy wyci�gn�� r�k� b�agalnym ruchem. � Ach! Nie dotykaj mnie! Precz! Precz!
Cofa�a si� spogl�daj�c na niego ze strachem i z�o�ci�. Willems patrzy� w ni� bez ruchu, w niemym zdumieniu nad tajemniczym gniewem i buntem �ony. Sk�d jej si� to wzi�o? Czy on jej kiedy co zrobi�? To by� doprawdy dzie� niesprawiedliwo�ci. Najpierw Hudig, a teraz �ona. Zdj�o go przera�enie wobec tej nienawi�ci, kt�ra przez ca�e lata tli�a si� w ukryciu tak blisko niego. Chcia� m�wi�, ale Joanna krzykn�a zn�w; przeszy�o mu to serce na wylot. Podni�s� r�k� po raz drugi.
� Na pomoc! � zawo�a�a pani Willems �widruj�cym g�osem. � Na pomoc!
� Cicho b�d�, g�upia! � krzykn�� Willems, usi�uj�c zag�uszy� gniewnym g�osem wrzask �ony i dziecka, i w rozj�trzeniu targa� gwa�townie ma�ym �elaznym stolikiem.
Od strony suteren, gdzie znajdowa�y si� �azienki i schowanko na narz�dzia, ukaza� si� Leonard