Joseph Conrad Wykolejeniec Tytuł oryginału: An outcast of the islands Przełożyła Aniela Zagórska Pues el delito mayoi del hombie es haber nacido Calderon EDWARDOWI E. SANDERSONOWI OD AUTORA Wygnaniec z wysp jest drugą moją powieścią w pełnym znaczeniu tego słowa: drugą w pomyśle, drugą w wykonaniu, drugą w samej swojej istocie. Między tą powieścią a Szaleństwem Almayera nie było żadnego wahania, żadnego zarysowanego planu, nieokreślonego zamysłu ani nawet nieokreślonego marzenia o czymkolwiek innym. Dręczyła mnie jedynie wątpliwość, czy po Szaleństwie Almayera powinienem coś jeszcze opublikować. W owych dniach, dziś tak dalekich, doznałem przejmujących wzruszeń. Z morzem nie zerwałem wówczas ani myślami, ani sercem. Naprawdę lgnąłem do niego desperacko, tym bardziej że wbrew własnej woli nie mogłem oprzeć się uczuciu, iż w moim stosunku do niego coś się zmieniło. Skończyłem Szaleństwo Almayera i rozstałem się z nim. Przeminął i sam nastrój. Ale pozostała pamięć o przeżyciu, które nie było związane z morzem ani myślą, ani uczuciem. Przypuszczam, że logiczne podstawy mojej istoty moralnej zostały poważnie zachwiane. Biernie poddałem się naporowi sprzecznych uczuć. Pogrążyłem się w opieszałości. Skoro nie mogłem obrać obu dróg, wolałem nie wybierać żadnej. Odkrycie nowych wartości w życiu jest wstrząsającym przeżyciem: okropną sumą zmagań, pomieszania pojęć, a czasami błądzenia po omacku. Pozwoliłem memu duchowi bezsilnie unosić się nad tym chaosem. Odpowiedzialność za napisanie tej książki ponosi właściwie pewne wyrażenie Edwarda Garnetta. Pierwszy z przyjaciół, jakich sobie zyskałem piórem, był w owym czasie z natury rzeczy odbiorcą moich zwierzeń. Gdy pewnego wieczora przy obiedzie opowiadałem mu o swoich trudnościach (obawiam się, że musiało go to trochę nużyć), zauważył, że nie widzi potrzeby, bym ostatecznie wytyczał swą przyszłą drogę. Potem dodał: „Ma pan styl, ma pan temperament; czemu nie napisać czegoś jeszcze?” Sądzę, że Edward Garnett bardzo sobie życzył, bym pisał nadal — tak bardzo, jak tego tylko może pragnąć człowiek, który chce wywrzeć wpływ na życie innego człowieka. I wówczas, i — mogę powiedzieć — później był wobec mnie bardzo cierpliwy i łagodny. Co jednak uderza mnie najbardziej w zacytowanym zdaniu, które podsunął mi lekkim, obojętnym tonem, to nie jego łagodność, ale praktyczna mądrość. Gdyby powiedział: ,,Czemu nie pisać dalej?”, to chyba odstraszyłby mnie na zawsze od pióra i atramentu; ale zwykła sugestia, by „napisać coś jeszcze” nie mogła nikogo odstraszyć ani zniechęcić. I w ten sposób martwy punkt w rozwoju moich spraw został chytrze przezwyciężony. Dokonały tego słowa „coś jeszcze”. W łagodną londyńską noc około jedenastej szedłem z Edwardem wzdłuż niekończących się ulic rozmawiając o wielu rzeczach; pamiętam, że przyszedłszy do domu usiadłem i napisałem przed zaśnięciem ponad pół strony Wygnańca z wysp. Było to definitywne związanie się — nie chcę powiedzieć: z innym życiem, ale z inną książką. Jest, widać, coś w moim usposobieniu, co nie pozwala mi porzucać na dobre jakiegokolwiek kawałka zaczętej pracy. Odkładałem na bok wiele początków. Odkładałem je ze smutkiem, z niesmakiem, z wściekłością, z melancholią, a nawet z pogardą dla samego siebie; ale nawet w najgorszym wypadku miałem dokuczliwą świadomość, że powrócę do nich. Wygnaniec z wysp należy do tych powieści, których nigdy nie odkładałem; a chociaż sprawił, że zaliczono mnie ,,do pisarzy egzotycznych”, nie sądzę, by ranga ta była w czymkolwiek usprawiedliwiona. Nic podobnego! W ogóle nie zauważyłem najsłabszego cienia egzotyzmu w koncepcji lub stylu tej powieści, chociaż z pewnością jest to najbardziej tropikalna z moich opowieści wschodnich. W miarę pisania sama sceneria wywierała na mnie wielki wpływ, dlatego zapewne (teraz mogę to wyznać otwarcie), że sama historia nigdy nie była bliska memu sercu. O wiele bardziej pobudzała wyobraźnię, niż wzruszała. Jeśli idzie o moje uczucie do Willemsa, to żywiłem przekonanie, że nie można przecież nieść pomocy własnemu tworowi. Oczywiście, nie mogłem być obojętny wobec człowieka, na którego głowę złożyłem tyle zła po prostu przez wyobrażenie go sobie takim, jakim jest w powieści — i to w dodatku na bardzo wątłej podstawie. Człowiek, który zasugerował mi postać Willemsa, nie był sam w sobie szczególnie interesujący. Ten pozbawiony zaufania, nielubiany, przeżyty Europejczyk wzbudził moje zainteresowanie swoją dziwną, niepewną i niezwykłą pozycją. Osada ukryta w sercu puszczy, w górze posępnej rzeki, gdzie z białych statków docierał tylko nasz, niechętnie tolerowała jego obecność. Miał zapadłe, gładko wygolone policzki, okazałe szare wąsy i oczy pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Nosił nieskazitelnie czystą piżamę, z przodu ozdobioną licznymi wyszyciami, i słomiane sandały na bosych nogach; chuda szyja była całkiem odsłonięta. W ciągu dnia błąkał się cicho między domami — prawie tak samo niemy jak zwierzę i na pewno o wiele bardziej bezdomny. Nie wiem, co robił ze sobą w nocy. Musiał mieć jakieś miejsce — chatę, budę z liści palmowych, rodzaj szopy, gdzie trzymał brzytwę i zmiany piżam. Wisiała nad nim atmosfera jakiejś tajemnicy, za którą kryła się afera może nie całkiem brudna, lecz z pewnością brzydka. „On wprowadził Arabów na rzekę” — to stwierdzał każdy, kogo o to pytałem — lecz nic poza tym. Musiało się to wydarzyć przed wieloma laty. Ale jakże on ich wprowadził? Chyba nie wniósł ich na ramionach jak kocięta. Wiem, że według Almayera wszystkie jego nieszczęścia rozpoczynały się od daty owego fatalnego zdarzenia. A mimo to spotkałem Willemsa na pierwszym obiedzie właśnie u Almayera. Siedział z nami przy stole niby kościotrup na uczcie, wyraźnie unikany przez wszystkich; nikt się doń nie odzywał. Ze zdumieniem obserwowałem, jak Almayer rzucał mu od czasu do czasu jadowite spojrzenia, co było jedynym przejawem uwagi dla istnienia Willemsa. Ten zaś przez cały wieczór odważył się na jedną tylko prostą uwagę, której nie zrozumiałem, bo miał kiepską dykcję jak człowiek, który zapomniał mówić. Byłem chyba jedyną osobą, która podchwyciła ów dźwięk. Willems speszył się. Niebawem odszedł zupełnie niepostrzeżenie — zapewne w puszczę. Jej ogrom był tuż, niespełna trzysta jardów od werandy, gotów do pochłonięcia wszystkiego. Almayer, rozmawiający właśnie z moim kapitanem, nie przestawał mówić wpatrując się gniewnie w oddalające się plecy. Czyż ten człowiek nie wprowadził Arabów na rzekę?! Mimo to jednak Willems wrócił następnego ranka na werandę Almayera. Z mostku parowca widzieć mogłem wyraźnie tych dwu jedzących razem śniadanie, t?te–?–t?te, jak przypuszczam, w martwym milczeniu: jeden z miną nie zdradzającą już zainteresowania dla tego świata, drugi podnoszący od czasu do czasu oczy z wyrazem głębokiej odrazy. Jasne było, że w owym czasie Willems żył z łaski Almayera. Jednakże po powrocie do Sembiru w dwa miesiące później usłyszałem, że udał się na wyprawę w górę rzeki na szalupie parowej należącej do Arabów, by zrobić jakieś odkrycie. Zupełnie nie mogłem ustalić prawdy w tej sprawie, ponieważ wszyscy przejawiali dziwną niechęć do mówienia o Willemsie, Co więcej, byłem nowoprzybyłym, najmłodszym z grona i, podejrzewam, że nie uważano mnie za całkiem godnego zaufania. Niezbyt mnie obchodziło to wykluczenie. Bawiła mnie ogromnie delikatna atmosfera spisków i tajemnic przenikająca wszystkie sprawy związane z interesami Almayera. Almayer był wyraźnie bardzo afektowany. Sądzę, że ogromnie mu brakowało Willemsa. Przybierał złowieszczo zaaferowaną minę i poufnie rozmawiał z kapitanem. Mogłem uchwycić tylko strzępki cedzonych przez zęby zdań. Pewnego ranka, kiedy szedłem wzdłuż pokładu, by zająć swoje miejsce przy stole, Almayer przerwał raptem ściszoną rozmowę. Twarz kapitana była doskonale nieprzenikniona. Po chwili głębokiego milczenia Almayer, jak gdyby nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął głośno złośliwym tonem: — Jedno jest pewne: jeżeli znajdzie tam coś wartościowego, otrują go jak psa. Zdanie to, zupełnie oderwane, warto było usłyszeć, chociażby dlatego, że pobudzało do myślenia. Opuściliśmy rzekę trzy dni później i nigdy już nie powróciłem do Sembiru; ale cokolwiek stało się z pierwowzorem mojego Willemsa, nikt nie może zaprzeczyć, że w powieści przeznaczyłem mu los nie tak nędzny. J. C. 1919 CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ PIERWSZY. Kiedy zboczył z prostego i wąskiego szlaku uczciwości — takiej, jak ją rozumiał — uczynił to w przekonaniu, że wróci bezwzględnie na jednostajną, lecz bezpieczną ścieżkę cnoty, z chwilą gdy jego mała wycieczka na przydrożne bagna osiągnie pożądany skutek. Miał to być krótki epizod wśród potoczystej opowieści jego życia, niejako zdanie w nawiasie — rzecz bez znaczenia, wykonana niechętnie, lecz zgrabnie, i prędko zapomniana. Wyobrażał sobie, iż będzie potem mógł w dalszym ciągu patrzeć na blask słońca, rozkoszować się cieniem, oddychać wonią kwiatów w ogródku przed domem. Myślał, że nic się nie zmieni, że jak dawniej będzie mógł tyranizować dobrodusznie żonę Metyskę, spoglądać z pogardliwą czułością na swe blade dziecko o żółtej cerze, opiekować się wyniośle ciemnoskórym szwagrem, który przepadał za różowymi krawatami, nosił lakierki na swych małych nogach i był bardzo pokorny wobec białego małżonka swej szczęśliwej siostry. Wszystko to stanowiło rozkosze jego życia; nie był w stanie zrozumieć, że moralne znaczenie jakiegoś jego czynu mogłoby wpłynąć ujemnie na samą istotę rzeczy; że mogłoby przyćmić blask słońca, zniweczyć woń kwiatów, uległość żony, uśmiech dziecka, lękliwy szacunek Leonarda Da Souza i całej jego rodziny. Uwielbienie tych ludzi było największym jego zbytkiem. Wykańczało i uzupełniało jego egzystencję utrwalając w nim nieustannie poczucie bezsprzecznej wyższości. Lubował się w pospolitych kadzidłach palonych przed ołtarzem białego człowieka, zaufanego urzędnika firmy Hudig i Ska — tego szczęściarza, który wyświadczył zaszczyt członkom rodziny Da Souza żeniąc się z ich córką, siostrą, kuzynką — który się wybił i zajdzie na pewno bardzo wysoko. Rodzina Da Souza stanowiła liczną, niechlujną gromadę, gnieżdżącą się na krańcach Makassaru w zniszczonych bambusowych domkach otoczonych zaniedbanymi dziedzińcami. Traktował krewnych żony z góry — może nawet lekceważąco; nie miał złudzeń co do ich wartości. Była to banda leniwych Metysów; zapatrywał się na nich trzeźwo — na tych chudych, drobnych mężczyzn w różnym wieku, obszarpanych i nieumytych, którzy wałęsali się bez celu, szurając pantoflami; na te nieruchawe stare kobiety, wyglądające jak potworne wory z różowego perkalu wypchane bezkształtnymi bryłami tłuszczu i rozmieszczone na zbutwiałych rotanowych* krzesłach po cienistych zakątkach werand pełnych kurzu; na te smukłe, długowłose młode kobiety o wielkich oczach i żółtej cerze, snujące się wśród brudu i śmieci swych mieszkań tak ociężale, jakby każdy ich krok miał być ostatni. Słuchał krzykliwych kłótni tych ludzi, wrzasku ich dzieciarni, pochrząkiwania ich świń; czuł zapachy płynące od kup śmieci na ich dziedzińcach i przejmowało go obrzydzenie. Ale żywił i odziewał tę bandę niechlujów, zwyrodniałe potomstwo zwycięzców portugalskich; był ich opatrznością, pobudzał ich do pochlebstw i czuł się uszczęśliwiony, gdy na jego cześć wyśpiewywali pochwały, tkwiąc w lenistwie, w brudzie nieopisanym i beznadziejnym. Potrzeby ich były duże, lecz mógł obdarzyć ich wszystkim, czego chcieli, nie rujnując się bynajmniej, W zamian miał milczący lęk, gadatliwe uwielbienie, hałaśliwą cześć. Pięknie jest być opatrznością i dzień w dzień o tym słyszeć. Daje to człowiekowi poczucie bezmiernej wyższości, a Willems się w tym lubował. Nie zgłębiał swych uczuć, lecz chyba najwyższą jego rozkoszą była głęboko zakorzeniona, choć nie wyrażana, pewność, że gdyby cofnął hojną dłoń, te wielbiące go istoty umarłyby z głodu. Hojność jego zdemoralizowała ich wszystkich. Łatwo to przyszło. Odkąd się do nich zniżył i poślubił Joannę, wszyscy jej krewni stracili tę nikłą zdolność i siłę do pracy, jaką mogliby z siebie wydobyć pod naciskiem konieczności. Żyli teraz z jego woli i łaski. Była to potęga. Wilierns rozkoszował się nią. Na innej, może niższej płaszczyźnie, nie brakowało mu mniej złożonych, lecz bardziej konkretnych rozrywek. Lubił proste gry polegające na zręczności, na przykład bilard; a także grę mniej prostą i wymagającą zręczności zupełnie innego rodzaju — pokera. Był najzdolniejszy z uczniów pewnego Amerykanina o spokojnych oczach i lapidarnej mowie, który wychynął tajemniczo z pustki Pacyfiku i znalazł się w Makassarze, gdzie się obijał czas jakiś wśród wirów miejskiego życia, po czym równie zagadkowo rzucił Makassar dla słonecznej samotności Oceanu Indyjskiego. Pamięć o cudzoziemcu z Kalifornii została uwieczniona w pokerze — ta gra stała się odtąd popularna w stolicy Celebesu — oraz w tęgim cocktailu, którego przepis po dziś dzień przekazują sobie w dialekcie kwantuńskim Chińczycy, najlepsi kelnerzy hotelu „Sunda”. Willems był znawcą trunków i adeptem gry w pokera. Nie chlubił się zbytnio tymi talentami. Lecz zaufaniem, którym darzył go zwierzchnik Hudig, pysznił się i przechwalał natrętnie. Wypływało to z wielkiej dobroduszności Willemsa i przesadnego poczucia obowiązku względem samego siebie oraz świata w ogóle. Czuł tę nieodpartą potrzebę pouczania ludzi, która łączy się ściśle z wielką ignorancją. Każdy ignorant wie o jakiejś jednej rzeczy, i właśnie ta rzecz jest jedynie godna poznania; zapełnia cały jego horyzont. Willems posiadał wiedzę o sobie. Począwszy od dnia, kiedy pełen złych przeczuć uciekł z holenderskiego wschodnio—indyjskiego statku na redzie Semarangu, zaczął się nad sobą zastanawiać, rozpatrywać swe właściwości, swe talenty — owe cechy, które pomogły mu wziąć los za łeb i zapewniły korzystne stanowisko, jakie obecnie zajmował. Skromny z natury, nie miał do siebie zaufania, więc też powodzenie zdumiało go, prawie przestraszyło; a gdy się wreszcie opanował po wielokrotnych wstrząsach zdumienia, stał się wściekle zarozumiały. Uwierzył w swoje wielkie zdolności i swoją znajomość świata. Niechże i inni dowiedzą się o nich — dla własnego dobra i dla większej chwały jego, Willemsa. Wszyscy ci życzliwi ludzie, co go klepali po plecach i witali hałaśliwie, powinni korzystać z jego przykładu. Oto dlaczego Willems musi mówić o sobie. Opowiadał też wszystko sumiennie. Po południu wykładał przy kawiarnianym stoliku swoją teorię powodzenia, maczając od czasu do czasu wąsy w drobno potłuczonym lodzie cocktailu; wieczorem zaś rozprawiał często przy bilardzie, z kijem w ręku, wobec jakiegoś młodocianego słuchacza. Kule bilardowe stały nieruchomo, jakby też zasłuchane, pod żywym blaskiem naftowych lamp wiszących nisko nad suknem i ocienionych kloszami; daleko w cieniu wielkiego pokoju znużony markier Chińczyk stał oparty o ścianę; maska jego twarzy pozbawionej wyrazu wyglądała blado pod mahoniową tablicą do zapisywania punktów, powieki opadały mu sennie wskutek zmęczenia wywołanego późną godziną, a szemrzący monotonnie potok niezrozumiałych słów płynął wciąż z ust białego. Zapadała nagła przerwa w rozmowie; potem gra rozpoczynała się znów głośnym stukiem i ciągnęła się jakiś czas wśród płynnego, cichego warkotu oraz przytłumionych, głuchych uderzeń, gdy kule toczyły się zygzakami ku niezawodnie udanemu karambolowi. Przez wielkie okna i otwarte drzwi wpływała słona wilgoć morza, słaba woń szlamu i kwiatów z hotelowego ogrodu, mieszając się z zapachem nafty płynącym od lamp i występując coraz silniej w miarę posuwania się nocy. Gdy gracze schylali się, aby uderzyć kule, głowy ich nurkowały w światło, odskakując po chwili żwawo w zielonawy mrok wielkich kloszów—, zegar tykał miarowo, niewzruszony Chińczyk powtarzał wciąż liczby bezdusznym głosem jak wielka gadająca lalka — i Willems partię wygrywał. Zaznaczał, że robi się późno i że jest człowiekiem żonatym, mówił protekcjonalnie dobranoc i wychodził na długą, pustą ulicę. O tej godzinie biały kurz na drodze wyglądał jak olśniewający pas księżycowego światła, a oko szukało spoczynku w ciemniejszym blasku rzadkich naftowych latarni. Willems szedł do domu wzdłuż murów, przez które przelewała się bujna ogrodowa roślinność. Domy na prawo i lewo kryły się za czarnymi masywami rozkwitłych krzewów. Willems miał ulicę wyłącznie dla siebie. Szedł pośrodku, a jego cień sunął przed nim uniżenie. Willems patrzył nań z upodobaniem. Cień szczęściarza! Trochę mu się kręciło w głowie od coctailów i upojenia własną chwałą. Jak często ludziom opowiadał, przybył na Wschód przed czternastu laty i był chłopcem do sprzątania kajut. Zupełnie małym chłopcem. I jego cień musiał być mały; Willems nie zdawał sobie wówczas sprawy, że nie posiada nic, że nawet własnego cienia nie śmiałby nazwać swoją własnością. A teraz patrzył na cień zaufanego urzędnika firmy Hudig i Ska, wracającego do domu. Cóż za wspaniały los! Jakie łaskawe jest życie dla szczęśliwych graczy! Willems wyszedł zwycięsko z gry życia, a także i z partii bilardu. Przyśpieszył kroku, pobrzękując wygranymi pieniędzmi i myśląc o pamiętnych dniach, które znaczyły jego drogę. Wspomniał wyprawę na Lombok po kuce — pierwszy ważny interes powierzony mu przez Hudiga; potem przebiegł myślą inne, ważniejsze sprawy: tajny handel opium, nielegalną sprzedaż prochu, wielką transakcję przemycaną bronią, trudną aferę z radżą Guaku. Tę ostatnią przeprowadził tylko dzięki odwadze; stawił czoło dzikiemu władcy w jego własnej izbie obrad, przekupił go pozłacaną oszkloną karetą, która — jak wieść niesie — służy teraz za kojec dla kur; zasypał go argumentami; nabrał go co się zowie. Oto jak się zdobywa powodzenie. Willems potępiał prymitywną nieuczciwość, która sięga do cudzej kasy; można przecież prawo omijać i naciągać zasady handlu do ostateczności. Niektórzy nazywają to oszustwem. Są to durnie, jednostki słabe, godne pogardy. Ludzie mądrzy, silni, szanowani w skrupuły się nie bawią. Gdzie wchodzą w grę skrupuły, tam siła jest wykluczona. Willems pouczał o tym często młodych ludzi. Była to jego doktryna, a on sam stanowił jaskrawy przykład jej słuszności. Co noc wracał do domu po dniu wypełnionym pracą i przyjemnościami, upojony dźwiękiem własnych słów wynoszących pod niebiosa jego powodzenie. Tak oto właśnie wracał w trzydziestą rocznicę swoich urodzin. Spędził w dobranym towarzystwie przyjemny, hałaśliwy wieczór i gdy szedł pustą ulicą, poczucie własnej wielkości ogarnęło go, uniosło ponad biały pył drogi, napełniło go radosnym uniesieniem i żalem. Tam, w hotelu, nie wymierzył sobie należytej sprawiedliwości, mówił o sobie zbyt mało, nie wywarł na słuchaczach dość silnego wrażenia. Nic nie szkodzi. Powetuje to sobie innym razem. A teraz, po powrocie do domu, każe żonie wstać z łóżka i słuchać. Dlaczegoby nie miała wstać i przygotować dla niego cocktailu, i słuchać cierpliwie? Otóż to właśnie. Będzie musiała wstać. Jeśli mu się spodoba, postawi na nogi całą rodzinę Da Souza. Na jedno słowo przyjdą wszyscy, zasiądą milcząc w nocnym odzieniu na twardej ziemi dziedzińca i będą go słuchali, póki nie przestanie wykładać ze szczytu schodów o swojej wielkości i dobroci. Słuchaliby go, a jakże. Ale na dziś wystarczy mu żona. Żona! Wzdrygnął się w duchu. Okropna kobieta o zastrachanych oczach i kącikach ust opuszczonych boleśnie; będzie go słuchała bez ruchu, milcząc, zgnębiona i pełna podziwu. Przyzwyczaiła się już do tych nocnych rozpraw. Zbuntowała się raz — na początku. Tylko jeden raz. A teraz, gdy pił i rozprawiał wyciągnięty na leżaku, stała u przeciwległego końca stołu, oparłszy ręce o jego brzeg; zalęknione jej oczy wisiały na wargach męża; stała bez słowa, nie śmiała drgnąć, ledwie śmiała oddychać; odprawiał ją wreszcie pogardliwym: „Idź spać, niedojdo.” Wówczas wzdychała głęboko i powoli wysuwała się z pokoju, z ulgą, lecz niewzruszona. Nic nie mogło jej zaskoczyć, doprowadzić do wymyślania lub płaczu. Nie skarżyła się ani buntowała. Pierwsze starcie między nimi było decydujące. Aż zanadto, myślał Willems z niezadowoleniem. Widocznie zastraszył ją raz na zawsze. Okropna kobieta. A niech to licho weźmie! Po cóż, u diabła, dał się dobrowolnie osiodłać! Hm! No tak — potrzebował domu, i miał wrażenie, że ten ożenek podoba się Hudigowi, i Hudig dał mu tę willę, ten ukwiecony dom, do którego teraz zdążał w chłodnym blasku księżyca, I plemię Da Souza go uwielbiało. Człowiek jego pokroju mógł wszystko przeprowadzić, wszystkiemu podołać, ubiegać się o wszystko. Nim znowu pięć lat upłynie, ci biali, którzy w niedzielę przychodzą na karty do gubernatora, przyjmą go do swego grona — wraz z żoną Metyską i wszystkim innym! Hura! Zobaczył, że jego cień rzucił się naprzód, wywijając kapeluszem wielkim jak baryłka rumu, u końca ramienia długiego na kilka jardów… Kto to krzyknął: hura?… Uśmiechnął się do siebie zawstydzony; zagłębił ręce w kieszeniach, przyśpieszając kroku, a twarz nagle mu spoważniała. Za Willemsem, na lewo, żarzyło się cygaro w bramie frontowego dziedzińca pana Vincka. Oparty o jeden z ceglanych słupów, pan Vinck, kasjer firmy Hudig i Ska, palił ostatnie wieczorne cygaro. Wśród cieni strzyżonych krzaków żwir zgrzytał lekko pod nogami pani Vinck, która chodziła miarowym krokiem po okrągłej ścieżce przed willą. — O, Willems wraca pieszo do domu, zdaje się, pijany — powiedział pan Vlinck przez ramię. — Widziałem, jak podskoczył i wywijał kapeluszem. Zgrzytanie żwiru ustało. — Wstrętny człowiek — rzekła spokojnie pani Vinck. — Mówią, że bije żonę. — Ach nie, kochanie, nic podobnego — mruknął roztargniony pan Vinck z nieokreślonym gestem. Obraz Willemsa bijącego żonę nie interesował go wcale. Jak to kobiety się mylą! Gdyby Willems chciał dręczyć żonę, użyłby sposobów mniej prymitywnych. Pan Vinck znał dobrze Willemsa i uważał go za człowieka bardzo zdolnego, bardzo sprytnego — aż zanadto. Pociągając szybko raz po raz dopalające się cygaro, myślał, że zaufanie okazywane Willemsowi przez Hudiga może w danych okolicznościach podlegać lojalnej krytyce ze strony kasjera tegoż Hudiga. — Willems staje się niebezpieczny; on za dużo wie. Trzeba się go pozbyć — powiedział głośno pan Vinck. Ale żona weszła już do domu; potrząsnął więc głową i odrzuciwszy cygaro ruszył za nią powoli. Willems szedł dalej snując nić swej olśniewającej przyszłości. Droga do potęgi leżała wyraźnie przed jego oczami, prosta i świetlana, żadnych przeszkód na niej nie widział. Zboczył ze ścieżki uczciwości sobie właściwej, ale wróci na nią niebawem, aby nigdy już jej nie opuścić 1 Tamto była drobnostka. Willems wkrótce wszystko naprawi. Tymczasem nie powinien dać się przyłapać; wierzył w swą zręczność, swoje szczęście, swą ustaloną reputację, która odparłaby podejrzenia, gdyby kto się ośmielił je powziąć. Ale nikt się nie ośmielił Prawda, Willems był świadom, że się z lekka sprzeniewierzył swym obowiązkom. Przywłaszczył sobie czasowo trochę pieniędzy Hudiga. Była to konieczność godna pożałowania. Lecz sądził siebie z pobłażliwością, którą należy okazywać słabostkom zdolnych ludzi. Naprawi swój błąd i wszystko będzie jak przedtem; nikt na tym nie straci, a on, Willems, będzie się posuwał dalej bez przeszkód ku wspaniałemu celowi, który wytknęła sobie jego ambicja. Wspólnik Hudiga! Przed wejściem na schody swego domu przystanął chwilę, rozstawiwszy nogi szeroko, i objął dłonią podbródek przyglądając się w myśli przyszłemu wspólnikowi Hudiga. Rozkoszne zajęcie. Widział go w pełni bezpieczeństwa, niewzruszonego jak mur, niezbadanego jak przepaść, milczącego jak grób. ROZDZIAŁ DRUGI Morze, zapewne wskutek zawartej w nim soli, nadaje szorstkość zewnętrznej powłoce swych sług, lecz zachowuje słodycz ich ducha. Dawne morze! Morze sprzed wielu lat, którego słudzy byli mu oddanymi niewolnikami; przechodzili z młodości do starości lub nagłego zgonu nie potrzebując wcale otwierać księgi życia, ponieważ oglądali wieczność odbitą w żywiole, który obdarzał życiem i zadawał śmierć. Jak piękna, pozbawiona skrupułów kobieta, morze przeszłości było czarowne w uśmiechu, nieodparte w gniewie, kapryśne, powabne, nielogiczne, nieodpowiedzialne — przedmiot miłości, przedmiot lęku. Czarowało, dawało radość, koiło, wzbudzając nieograniczone zaufanie, a potem zabijało w nagłym, bezpodstawnym gniewie. Lecz okrucieństwo morza okupywał urok jego niezbadanej tajemnicy, ogrom jego obietnic, .czarodziejstwo łask możliwych do osiągnięcia. Silni ludzie o dziecięcych sercach służyli mu wiernie, radzi, że żyją z jego łaski — że umierają z jego dopustu. Takie było morze, zanim francuska pomysłowość wprawiła w ruch mięsień sueski, stwarzając kanał posępny, lecz pożyteczny. A później wielki całun dymu tkany przez niezliczone parowce rozpostarł się nad niespokojnym zwierciadłem Nieskończoności. Dłoń inżyniera zdarła zasłonę okrywającą groźną piękność, aby chciwe szczury lądowe bez czci i wiary mogły zgarniać dywidendy. Tajemnica została unicestwiona. Jak wszystkie tajemnice żyła tylko w sercach swoich czcicieli. Serca zmieniły się; i ludzie się zmienili. Dawni kochający i oddani słudzy wystąpili zbrojni w ogień, w żelazo i poskromiwszy trwogę swych serc stali się wyrachowaną zgrają zimnych i wymagających władców. Morze lat minionych było niezrównanie piękną kochanką o niezbadanej twarzy, o oczach okrutnych i obiecujących. Morze dzisiejsze jest spracowaną wyrobnicą, pokrytą zmarszczkami i oszpeconą przez zbałwanione szlaki brutalnych śrub; wyrobnicą odartą z przykuwającego czaru wielkich przestrzeni, wyzutą ze swego piękna, swej tajemnicy i swych obietnic. Tom Lingard był władcą, kochankiem, sługą morza. Morze zabrało go w młodości, ukształtowało jego ciało i duszę; dało mu srogi wygląd, donośny głos, nieulękłe oczy, bezsensownie naiwne serce. Obdarzyło go hojnie wiarą w siebie aż do absurdu, głębokim pobłażaniem, miłością ogarniającą cały świat, pogardliwą surowością, rzetelną prostotą pobudek i uczciwością celów. Uczyniwszy go tym, czym był, jak kobieta służyło mu pokornie i pozwalało wygrzewać się bezpiecznie w słońcu swych straszliwie niepewnych łask. Tom Lingard wzbogacił się na morzu i przez morze. Kochał je gorącą miłością kochanka, lekceważył z pewnością siebie doskonałego mistrza, bał się go mądrym lękiem odważnego człowieka i poufalił się z nim jak rozpieszczony dzieciak z dobrodusznym, opiekuńczym olbrzymem z bajki. Żywił dlań wdzięczność w uczciwym sercu. Największą dumę Lingarda stanowiło głębokie przekonanie, że morze dochowa mu wierności, a zarazem niezachwiane poczucie, iż przejrzał do gruntu jego zdradliwość. Mały bryg „Błyskawica” pomógł Lingardowi do zdobycia bogactwa. Wyruszyli na północ — obaj młodzi — z australijskiego portu i po paru latach nie było białego człowieka na wyspach — od Palembangu do Ternate, od Ombawy do Palawanu — który by nie znał kapitana Toma i jego szczęśliwego okrętu. Lubiono Lingarda za rozrzutną hojność, za nieugiętą uczciwość, z początku zaś lękano się go trochę z powodu jego gwałtowności. Ale wkrótce przejrzeli go wszyscy na wskroś i rozeszło się między ludźmi, że wściekłość kapitana Toma jest mniej niebezpieczna niż uśmiech niejednego człowieka. Szczęście sprzyjało mu wiernie. Od pierwszej, i to pomyślnej walki z morskimi rozbójnikami, kiedy jak opowiadano, wyratował w okolicy wysp Karimata jacht jakiegoś dostojnika z Anglii, zaczęła się wielka popularność Lingarda i rosła szybko z biegiem czasu. Odwiedzał stale różne zapadłe miejscowości tej części świata i szukał wciąż nowych rynków zbytu — nie tyle dla zysku, co dla przyjemności ich odkrywania — więc też wkrótce stał się znany wśród Malajów, a zuchwałe, zwycięskie utarczki z piratami sprawiły, że jego imię zaczęło siać postrach. Biali, z którymi miał handlowe stosunki i którzy naturalnie czyhali na jego słabe strony, odkryli z łatwością, iż dość było nazwać Lingarda jego malajskim tytułem, aby mu wielce pochlebić. Toteż niekiedy — aby coś od niego uzyskać, a czasem po prostu z bezinteresownej dobroduszności — pomijano ceremonialny zwrot „kapitanie Lingard”, nazywając go na wpół żartobliwie Radja Laut — Król Morza. Dźwigał dzielnie to imię na szerokich barach, A dźwigał je już od wielu lat, jeszcze gdy wyrostek nazwiskiem Willems biegał boso po pokładzie statku „Kosmopoliet IV” na redzie Semarangu. Chłopiec przyglądał się naiwnie obcemu wybrzeżu, przeklinając bluźnierczymi wargami najbliższe swe otoczenie, gdy dziecinny jego mózg zaprzątała bohaterska myśl o ucieczce. Z rufy „Błyskawicy” Lingard widział wczesnym rankiem holenderski statek, który ruszył ociężale z miejsca, kierując się do portów wschodnich. Tego samego dnia późnym wieczorem stał na bulwarze przed udaniem się na pokład swego brygu. Noc była jasna, gwiaździsta, niewielki budynek komory .celnej już był zamknięty, a gdy powozik, który przywiózł Lingarda, znikł, wracając do miasta, w długiej alei pokrytych kurzem drzew, wydało się Lingardowi, iż jest sam na bulwarze. Obudził śpiącą załogę swej łódki i czekał, aż będzie gotowa do odjazdu, gdy nagle poczuł, że ktoś ciągnie go za rękaw i usłyszał cienki głos mówiący bardzo wyraźnie: — Angielski kapitanie. Lingard odwrócił się szybko, a wówczas coś, co wyglądało na bardzo chudego chłopca, odskoczyło w tył z szybkością godną uznania. — Kto jesteś? Skąd się tu wziąłeś? — zapytał Lingard, drgnąwszy ze zdumienia. Stojąc w bezpiecznej odległości, chłopiec wskazał towarowiec przycumowany u bulwaru. — Ukrywałeś się tam, co? — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz? Mówże, do licha. Chyba nie przyszedłeś tu dla kawału, żeby mnie na śmierć przestraszyć, co? Chłopiec usiłował odpowiedzieć łamaną angielszczyzną, ale Lingard przerwał mu zaraz. — Rozumiem! — wykrzyknął — uciekłeś z wielkiego żaglowca, który odpłynął dziś rano. Dlaczego nie pójdziesz tu do swoich rodaków? — Statek odejść bardzo blisko — Surabaja. Odesłać mnie z powrotem na statek — wyjaśnił chłopiec. — To byłoby dla ciebie najlepsze — potwierdził Lin—gard z przekonaniem. — Nie — odparł chłopiec — ja tu chcieć zostać; nie chcieć do domu. Tu zarobić pieniądze; w domu nic dobrego. — To wprost niesłychane — rzekł do siebie zdziwiony Lingard. — Więc chodzi ci o pieniądze? No, no! I nie bałeś się uciec, ty chudy szkrabie, ty! Chłopiec oznajmił, że boi się tylko jednego: aby go nie odesłano na statek. Lingard patrzył na niego w zamyśleniu i milczał. — Chodź no bliżej — rzekł w końcu. Wziął chłopca pod brodę, odchylił mu twarz i spojrzał w nią bystro. — Ile masz lat? — Siedemnaście. — Nie wyglądasz na tyle. Głodnyś? — Trochę. — Chcesz pojechać ze mną na tamtym brygu? Chłopiec ruszył bez słowa ku łódce i wlazł do dziobu. — Zna swoje miejsce — mruknął Lingard pod nosem, wstępując ciężko do łodzi; siadł na tylnej ławeczce i ujął linki steru. — W drogę! Malaje z załogi pochylili się jednocześnie w tył i łódź odskoczyła od brzegu, kierując się ku światłu kotwicznemu na „Błyskawicy”. Tak się zaczęła kariera Willemsa. Lingard dowiedział się w ciągu pół godziny o pospolitej historii chłopca. Ojciec jego pracował jako agent u jakiegoś pośrednika okrętowego w Rotterdamie; matka nie żyła. Willems był zdolny, ale leniwy. Miał dużo drobnego rodzeństwa, a w domu ciężkie warunki; dzieciarnię odziewano i żywiono dostatecznie, lecz poza tym chowała się samopas, a niepocieszony wdowiec dreptał cały dzień po błotnistych bulwarach w obszarpanym palcie i lichych trzewikach, wieczorem zaś, mimo znużenia, oprowadzał na wpół pijanych cudzoziemskich szyprów po miejscach tanich rozkoszy; wracał do domu późno, przesycony paleniem i piciem, gdyż musiał dotrzymywać towarzystwa owym ludziom, którzy spodziewali się grzeczności tego rodzaju ze względu na stosunki handlowe z firmą. Dobroduszny kapitan statku „Kosmopoliet IV”, chcąc się przysłużyć cierpliwemu i uczynnemu urzędnikowi, zaproponował, że weźmie na statek jego syna; mały Willems ucieszył się niezmiernie, ale tym większe spotkało go rozczarowanie, gdy morze, z daleka tak czarowne, przy bliższej znajomości okazało się surowe i wymagające. Nastąpił beznadziejny rozdźwięk przy tym zetknięciu się Willemsa z duchem morza, i w końcu chłopiec uciekł pod wpływem nagłego impulsu. Miał instynktowną pogardę dla tej uczciwej, prostej pracy, nie dającej w rezultacie nic, co by go pociągało. Lingard przeniknął to wkrótce. Zaproponował, że go odeśle do kraju na statku angielskim, ale chłopiec prosił gorąco, aby pozwolono mu zostać. Miał piękny charakter pisma, w krótkim czasie opanował doskonale angielski, dawał sobie świetnie radę z rachunkami i Lingard zatrudnił go w tej dziedzinie. Z wiekiem handlowe instynkty chłopca rozwinęły się zadziwiająco; Lingard zostawiał go często na którejś z wysp, powierzając mu handel, a sam robił wycieczki do różnych zapadłych miejscowości. Gdy Willems zapragnął wstąpić na służbę do Hudiga, Lingard na to zezwolił. Trochę mu było przykro, że go Willems opuszcza, bo w pewien sposób przywiązał się do swego protegowanego. Ale był zeń dumny i przemówił za nim lojalnie. Z początku mawiał o Willemsie: „To sprytny chłopak — ale żaden materiał na marynarza.” Potem, gdy Willems zaczął mu pomagać w handlu, Lingard określał go jako „tego zdolnego młodzieńca”. Jeszcze później, kiedy Willems stał się zaufanym agentem Hudiga, używanym do niejednej delikatnej sprawy, prostoduszny marynarz wskazywał palcem jego plecy szepcząc z podziwem do każdego, kto mu się nawinął: — To mądra sztuka; piekielnie mądra sztuka. Niech no pan na niego popatrzył Zaufany człowiek starego Hudiga. Znalazłem go w rynsztoku, że tak powiem, niby zagłodzonego kociaka. Wyglądał jak szkielet. Słowo daję! A teraz zna się lepiej ode mnie na handlu wyspiarskim. To fakt. Mówię zupełnie serio. Lepiej ode mnie! — powtarzał z powagą, a w jego uczciwych oczach malowała się niewinna duma. Z bezpiecznej wyżyny handlowych sukcesów Willems popierał protekcjonalnie Lingarda. Miał dla swego dobroczyńcy sympatię, lekceważył jednak surową prostotę cechującą postępowanie starego żeglarza. Ale były w charakterze Lingarda pewne rysy, dla których Willems czuł niejaki szacunek. Gadatliwy szyper umiał milczeć o pewnych sprawach bardzo dla Willemsa interesujących. Poza tym Lingard był bogaty, i już ta okoliczność sama w sobie wystarczała, aby wzbudzić niechętny podziw Willemsa. Podczas swych poufnych pogawędek z Hudigiem Willems mawiał zwykle o dobrodusznym Angliku: „Ten głupi stary szczęściarz”. Jawna irytacja dźwięczała w jego słowach. Na to Hudig mruczał coś potwierdzająco, i patrzyli sobie w oczy, nagle nieruchomiejąc, zaprzątnięci jakąś nie wypowiedzianą myślą. — Nie może pan wywąchać, skąd on bierze wszystek ten kauczuk, co? — pytał w końcu Hudig, po czym odwracał się i schylał nad papierami leżącymi na biurku. — Nie, panie szefie. Jeszcze nie. Ale staram się o to — odpowiadał niezmiennie Willems, jakby usprawiedliwiając się z żalem. — Stara się pan! Ciągle się pan stara! Zęby pan na tym połamie. I pewno ma się pan za mądrego — grzmiał Hudig nie podnosząc oczu. — A ja handluję z nim już od dwudziestu — od trzydziestu lat. Stary lis. Starałem się także. Phi! Wyciągnął krótką, grubą nogę wpatrując się w gołą stopę i pantofel z trawy wiszący na palcach. — Nie mógłby pan go spoić? — dodawał po chwili chrapliwego sapania. — Nie, panie szefie, doprawdy nie mogę — zapewniał Willems z powagą. — No więc daj pan temu pokój. Ja go znam. Daj pan pokój — radził szef. Pochyliwszy się znów nad biurkiem, patrzył z bliska w papier nabiegłymi krwią oczyma i kreślił pracowicie grubymi palcami smukłe, niepewne litery, załatwiając swą korespondencję, Willems zaś czekał karnie, czy szef nie raczy czegoś jeszcze powiedzieć, i wreszcie pytał tonem głębokiego uszanowania: — Czy pan ma jakie polecenie? — Hm, tak. Pójdzie pan do BunHina i dopilnuje, aby obliczyli i zapakowali dolary z tej wypłaty, a potem odstawi je pan na pokład parowca odchodzącego na Ternate. Powinien tu być dziś po południu. — Dobrze, panie szefie. — I niech pan posłucha. Gdyby się łódź spóźniła, zostawi pan skrzynkę aż do jutra w składzie u Bun–Hina. Trzeba ją zapieczętować. Osiem pieczęci, jak zwykle. Nie zabierze pan skrzyni ze składu, póki parowiec nie przyjdzie. — Tak, panie szefie. — I niech pan nie zapomni o tych skrzyniach z opium. To na dziś wieczór. Weźmie pan moich wioślarzy. Przewiezie pan skrzynie z „Karoliny” na bark arabski — ciągnął szef swym zachrypłym basem. — A żeby mi pan znów nie wyjechał z bujdą o skrzyni, co spadła za burtę, jak ostatnim razem — dodał z nagłą wściekłością, spoglądając na zaufanego urzędnika. — Nie, proszę pana. Będę się pilnował. — To już wszystko. Jak pan wyjdzie, powie pan temu durniowi, że jeśli nie będzie lepiej poruszał punkah*, połamię mu wszystkie kości — kończył Hudig ocierając fioletową twarz czerwoną jedwabną chustką prawie tej wielkości co kapa. Willems wychodził bez szmeru, zamykając za sobą ostrożnie małe zielone drzwi prowadzące do składu. Hudig przysłuchiwał się z piórem w ręku, jak Willems wymyśla chłopcu od punkah gwałtownie, ordynarnie, przejęty bezgraniczną troską o wygodę szefa — i zabierał się z powrotem do załatwiania korespondencji wśród szelestu papierów, które trzepotały się w powiewie idącym od punkah rozbujanego szeroko nad jego głową. Willems kiwał poufale głową panu Vinckowi, siedzącemu przy biurku blisko małych drzwi od gabinetu Hudiga, i z miną wyniosłą kroczył dalej przez skład. Na dystyngowanej twarzy pana Vincka malowała się niezmierna antypatia wyzierająca z każdej zmarszczki; oczy jego śledziły białą postać sunącą szybko w półmroku wśród stosów pak i skrzyń z towarami, póki Wiłlems nie wyszedł przez wielkie sklepione drzwi w blask ulicy. ROZDZIAŁ TRZECI Willems nie umiał się oprzeć pokusom wynikłym z nasuwających się okazji; pod naciskiem nagłej potrzeby zawiódł to zaufanie, które było jego dumą, nieustannym dowodem jego zdolności i ciężarem nad siły. Nastał okres, gdy szczęście w kartach mu nie sprzyjało, zawiodła go pewna niewielka spekulacja przedsięwzięta na własne ryzyko, ten albo ów członek rodziny Da Souza prosił niespodziewanie o pieniądze — i prawie zanim się Willems opatrzył, znalazł się już poza ścieżką uczciwości sobie właściwej. Szlak ten był tak niewyraźny i niedokładnie wytyczony, że Willems przekonał się dopiero po pewnym czasie, jak daleko zabłądził wśród kolczastych zarośli niebezpiecznej głuszy. Snuł się u jej skraju przez tyle lat, mając za przewodnika tylko własną wygodę i ową teorię powodzenia — teorię wynalezioną na własny użytek w księdze życia, w tych zajmujących rozdziałach, które pozwolono napisać diabłu, aby doświadczyć bystrości ludzkiego wzroku i hartu ludzkich serc. Na jedną chwilę, krótką, mroczną i samotną, przerażenie ogarnęło Willemsa; miał jednak tego rodzaju odwagę, która nie wspina się wprawdzie na wyniosłości, lecz brnie dzielnie przez błoto — w braku innej drogi. Postawił sobie za cel zwrot zabranych pieniędzy i oddał się staraniom, by go nie przyłapano. W trzydziestą rocznicę swych urodzin dokonał był już prawie tego dzieła — a przeprowadził je zręcznie i z całą gorliwością. Myślał, że niebezpieczeństwo minęło. Znowu mógł spoglądać z nadzieją ku celowi swych słusznych ambicji. Nikt nie ośmieli się go podejrzewać, a wkrótce nie będzie już żadnych podstaw do podejrzeń. Radość ponosiła Willemsa. Nie przeczuwał, że jego powodzenie osiągnęło już najwyższy poziom i że los zwraca się przeciw niemu. W dwa dni później dowiedział się o tym. Na skrzypnięcie klamki pan Vinck zerwał się od biurka — przy którym nasłuchiwał, drżąc, głośnej rozmowy w gabinecie szefa — i z nerwowym pośpiechem zagłębił twarz w wielkiej kasie. Po raz ostatni przekroczył Willems małe zielone drzwi od sanktuarium Hudiga; sądząc z piekielnego hałasu, panującego tam przez ostatnie pół godziny, można było wziąć gabinet szefa za jaskinię jakiejś dzikiej bestii. Opuściwszy to miejsce swego upokorzenia, Willems szybko ogarnął zmąconym wzrokiem ludzi i rzeczy. Ujrzał przestrach chłopca od punkah i zwrócone ku sobie nieme, pozbawione wyrazu twarze chińskich rachmistrzów przykucniętych na podłodze, i ręce ich zastygłe nad małymi stosami błyszczących, ustawionych w rzędy guldenów, i plecy pana Vincka oraz mięsiste, czerwone jego uszy. Ujrzał długą aleję ze skrzynek dżynu, ciągnącą się od miejsca, gdzie stał, aż do wielkich sklepionych drzwi, za którymi może będzie mógł odetchnąć. Koniec cienkiej liny leżał w poprzek drogi i Willems widział tę linę wyraźnie, a jednak potknął się o nią ciężko, jakby była sztabą żelaza. Wreszcie znalazł się na ulicy, ale i tam nie było dość powietrza, aby napełnić płuca. Szedł w stronę domu dysząc ciężko. Dźwięk obelg, które tkwiły mu w uszach, słabł stopniowo, a uczucie wstydu ustępowało zwolna wściekłemu gniewowi na samego siebie, jeszcze bardziej zaś na głupi zbieg okoliczności, co go pchnął do tego idiotycznego zapomnienia się. Zapomniał się idiotycznie — oto jak określił swą winę. Zważywszy na jego niewątpliwy spryt, nie mogło się stać nic gorszego. Cóż za fatalna pomyłka bystrego umysłu! Nie poznawał siebie. Musiał być szalony. Otóż to właśnie. Nagły przystęp szaleństwa. A teraz praca długich lat leżała w gruzach. Co się z nim stanie? Nim zdołał sobie na to odpowiedzieć, znalazł się w ogrodzie przed swą willą — darem ślubnym Hudiga — i spojrzał na nią jakby w zdumieniu, że ją tu zastaje. Jego przeszłość odpadła odeń tak zupełnie, iż ten dom, który do niej należał, wyglądał tu nie na miejscu — nietknięty, schludny i wesoły w blasku upalnego popołudnia. Był to ładny mały budynek z mnóstwem drzwi i okien; ze wszystkich stron otaczała go głęboka weranda wsparta na smukłych kolumnach odzianych w zielone listowie pnączy, zwieszających się frędzlą z wystającego okapu dachu, który sterczał wysoko. Willems wstępował zwolna po dwunastu schodkach. Zatrzymywał się na każdym. Musi wszystko żonie powiedzieć. Przestraszył się tej perspektywy, a jego niepokój przejął go trwogą. Boi się stanąć przed żoną! Nic nie mogło mu dać lepszego pojęcia, jak wielkie zmiany zaszły w nim i naokoło niego. Stał się innym człowiekiem i jego życie stało się inne, gdyż utracił wiarę w siebie. Cóż on może być wart, jeśli boi się pokazać tej kobiecie? Nie śmiał wejść do domu przez otwarte drzwi jadalni, lecz zatrzymał się niezdecydowany przy małym stoliku, z którego zwisał kawał białego perkalu z wetkniętą weń igłą, jakby ktoś porzucił szycie w pośpiechu. Widok Willemsa oddziałał podniecająco na kakadu o czerwonym czubie; zaczęła łazić niezdarnie, pracowicie, w górę i w dół po swej tyce, krzycząc niewyraźnie „Joanna” i rozciągając ostatnią sylabę imienia w przeciągłym skrzeku, podobnym do wybuchu wariackiego ,chichotu. Zasłona u drzwi poruszyła się lekko raz po raz w powiewie; za każdym razem Willems drgał, spodziewając się żony, lecz oczu nie podniósł, choć wytężał słuch, aby pochwycić odgłos jej kroków. Stopniowo popadł w zamyślenie starając się odgadnąć, jak żona przyjmie nowinę — i jego rozkazy. Pochłonięty tym, zapomniał prawie, że lęka się jej obecności. Będzie pewno płakała i rozpaczała, bezradna, zastraszona, bierna jak zawsze. A on musi wlec za sobą bez końca ten bezwładny ciężar przez mrok zrujnowanego życia. Okropność! Nie mógł oczywiście rzucić jej z dzieckiem na pastwę niezawodnej nędzy lub prawdopodobnej śmierci z głodu. Żona i dziecko Willemsa. Willemsa, któremu tak się powiodło; Willemsa spryciarza; Willemsa, zaufan… Brr! A czym jest Willems teraz? Ten Willems, który… Zdusił w sobie myśl na wpół sformułowaną i odchrząknął, aby zagłuszyć jęk. Ach! Jakże ludzie będą sobie strzępić języki dziś wieczór w sali bilardowej — w tym jego świecie, gdzie był pierwszym — wszyscy ci ludzie, do których zniżał się łaskawie z taką wyniosłością. Dopieroż będą rozprawiać ze zdumieniem i udanym żalem, i poważnymi twarzami, i mądrym kiwaniem głową. Niektórzy z nich winni mu byli pieniądze, ale nikogo nie przyciskał nigdy do muru. Nic podobnego. Willems, wzór dobrego kompana, jak go nazywali. A teraz ucieszą się na pewno z jego upadku. Zgraja durniów. W swym poniżeniu miał jednak poczucie wyższości nad tymi ludźmi, którzy byli tylko uczciwi lub których po prostu jeszcze nie przyłapano. Zgraja durniów! Potrząsnął pięścią w stronę wizji swoich kolegów, a przestraszona papuga zatrzepotała skrzydłami i wrzasnęła w przerażeniu. Willems podniósł wzrok i zobaczył żonę, która ukazała się zza węgła domu. Spuścił prędko oczy i czekał w milczeniu; podeszła blisko, stanęła po drugiej stronie stolika. Nie chciał patrzeć jej w twarz, ale widział czerwony szlafrok, który znał tak dobrze. Wlokła się przez życie w tym czerwonym szlafroku, poplamionym i krzywo zapiętym, przybranym z przodu od góry do dołu rzędem brudnych błękitnych kokard; podarta falbana pełzła po podłodze jak wąż, gdy Joanna krzątała się leniwie z niedbale zwiniętymi włosami i poplątanym kosmykiem zwisającym nieporządnie na plecy. Wzrok Willemsa wędrował w górę od kokardy do kokardy, zatrzymując się na tych, co wisiały już tylko na jednej nitce, ale nie posunął się wyżej podbródka. Patrzył na chudą szyję żony, na wydatny obojczyk, wyglądający z rozchełstanego szlafroka. Patrzył na cienkie ramię, na kościstą rękę obejmującą dziecko, które Joanna trzymała, i czuł bezgraniczną niechęć do :tych przeszkód w swym życiu. Czekał na odezwanie się żony czując, że patrzy na niego; ale ponieważ milczała uparcie, westchnął i zaczął mówić. Było to ciężkie zadanie. Mówił powoli, rozwodząc się nad wspomnieniami dawnego życia, aby opóźnić wyznanie, że oto nadszedł jego koniec, a zarazem początek mniej wspaniałej egzystencji. Willems był przekonany, iż dał żonie szczęście, zaspokajając w pełni wszystkie jej materialne potrzeby, i nie wątpił ani chwili, że jest gotowa mu towarzyszyć na drodze choćby najcięższej i najbardziej kamienistej. Ta pewność go nie zachwycała. Ożenił się z Joanną, aby się przypodobać Hudigowi, i wielkość tego poświęcenia powinna była ją uszczęśliwić bez dalszych z jego strony wysiłków. Miała swoje wspaniałe lata jako żona Willemsa, a także lata wygody, lojalnej opieki i takiej czułości, na jaką zasługiwała. Strzegł jej starannie od niedostatku, a o jakichkolwiek innych jej potrzebach nie miał najlżejszego pojęcia. Podkreślenie swej wyższości wobec żony uważał za jeszcze jedno dobrodziejstwo jej wyświadczone. Wprawdzie jego wyższość była rzeczą oczywistą, ale rozwodził się nad tym, aby Joanna w całej pełni odczuła wielkość swej straty. Była tak tępa, że inaczej by tego nie zrozumiała. A teraz przyszedł koniec na wszystko. Będą musieli stąd wyjechać. Opuścić ten dom, opuścić tę wyspę, wynieść się daleko, tam gdzie Willemsa nie znają. Może do angielskich Strait Settleiments*. Willems znajdzie tam jakiś punkt oparcia dla swych zdolności — znajdzie ludzi sprawiedliwszych od starego Hudiga. Zaśmiał się gorzko. — Joanno, czy masz pieniądze, które ci zostawiłem dziś rano? — zapytał. — Będą nam teraz potrzebne. Mówiąc te słowa, pomyślał, jaki z niego porządny człowiek. To zresztą nic nowego. Ale przeszedł w tej chwili własne oczekiwania. Są jednak rzeczy święte, do licha! Związek małżeński do nich należy i Willems nie jest człowiekiem, który by go zerwał. Niewzruszoność jego zasad sprawiała mu wielkie zadowolenie, lecz mimo to nie miał ochoty spojrzeć na żonę. Czekał na jej odezwanie się. Będzie ją musiał pocieszać, uspokajać jej płacz, mówić, żeby nie była głupia, żeby przygotowała się do wyjazdu. Ale dokąd jechać? Jak? Kiedy? Potrząsnął głową. Muszą wyjechać zaraz; to jest najważniejsze. Poczuł nagle, że chce wyjechać jak najprędzej. — No, Joanno — rzekł trochę niecierpliwie — nie stójże jak malowana. Słyszysz? Musimy… Spojrzał na żonę, i jeśli nawet miał zamiar coś dodać, nie wypowiedział tego. Joanna patrzała na niego wielkimi, skośnymi oczami, które wydały mu się dwa razy większe niż zwykle. Dziecko spało spokojnie, przyciskając do ramienia matki brudną twarzyczkę. Cichy pomruk kakadu, siedzącej teraz nieruchomo na pręcie, nie przerywał głębokiej ciszy domu, uwydatniał ją raczej. Willems patrzył wciąż na Joannę; górna jej warga podniosła się z jednej strony, nadając markotnej twarzy zły wyraz, zupełnie mu nie znany. Cofnął się w zdumieniu. — Ach! Ty wielki człowieku! — rzekła wyraźnie, lecz prawie nie głośniej od szeptu. Te słowa, a bardziej jeszcze ich ton, ogłuszyły Willemsa, jakby ktoś wystrzelił tuż przy jego uchu. Utkwił w niej ogłupiały wzrok. — Ach, ty wielki człowieku! — powtórzyła zwolna, spoglądając w prawo i w lewo, jakby obmyślała nagłą ucieczkę. — Wyobrażasz sobie, że będę razem z tobą umierać z głodu? Jesteś teraz niczym. Myślisz, że mama i Leonard pozwolą mi odjechać? I to z tobą? Z tobą — powtórzyła pogardliwie, podnosząc głos, co obudziło dziecko, które zaczęło cicho popłakiwać. — Joanno! — wykrzyknął Willems. — Nie mów do mnie. Tego, coś powiedział, spodziewałam się przez wszystkie te lata. Szkoda śliny na ciebie — na ciebie, coś tak mną pomiatał! Spodziewałam się tego. Ja się teraz nie boję. Nie potrzebuję ciebie; nie zbliżaj się do mnie. Ach! — wrzasnęła, gdy wyciągnął rękę błagalnym ruchem. — Ach! Nie dotykaj mnie! Precz! Precz! Cofała się spoglądając na niego ze strachem i złością. Willems patrzył w nią bez ruchu, w niemym zdumieniu nad tajemniczym gniewem i buntem żony. Skąd jej się to wzięło? Czy on jej kiedy co zrobił? To był doprawdy dzień niesprawiedliwości. Najpierw Hudig, a teraz żona. Zdjęło go przerażenie wobec tej nienawiści, która przez całe lata tliła się w ukryciu tak blisko niego. Chciał mówić, ale Joanna krzyknęła znów; przeszyło mu to serce na wylot. Podniósł rękę po raz drugi. — Na pomoc! — zawołała pani Willems świdrującym głosem. — Na pomoc! — Cicho bądź, głupia! — krzyknął Willems, usiłując zagłuszyć gniewnym głosem wrzask żony i dziecka, i w rozjątrzeniu targał gwałtownie małym żelaznym stolikiem. Od strony suteren, gdzie znajdowały się łazienki i schowanko na narzędzia, ukazał się Leonard z zardzewiałą żelazną sztabą w ręku. Zawołał groźnie, stojąc u stóp schodów: — Proszę jej nie bić! Pan jest dzikus, nie tak jak my, biali. — I ty także! — rzekł Willems w oszołomieniu. — Nawet jej nie dotknąłem. Czy to dom wariatów? Podszedł do schodów; Leonard upuścił sztabę ze szczękiem i skierował się ku bramie dziedzińca. Willems zwrócił się do żony: — A więc spodziewałaś się tego — powiedział. — To jest spisek! Kto tam płacze i jęczy w pokoju? Ktoś z twojej szanownej rodziny, co? Joanna była teraz spokojniejsza; posadziła płaczące dziecko na fotelu i podeszła do Willemsa z nagłą odwagą. — To moja matka — rzekła. — Moja matka, która przyszła, żeby mnie bronić przed tobą — ty przybłędo, ty włóczykiju! — Nie byłem dla ciebie przybłędą, kiedy rzucałaś mi się na szyję jeszcze przed ślubem — (rzekł Willems z pogardą. — A po ślubie postarałeś się o to, żebym przestała rzucać ci się na szyję — odparła zaciskając ręce i zbliżając twarz do jego twarzy. — Tyś się przechwalał, a ja cierpiałam i nic nie mówiłam. Co się stało z twoją wielkością — z naszą wielkością, o której ciągle opowiadałeś? Będę teraz żyła z łaski twojego szefa. Tak, żebyś wiedział! Zawiadomił mnie o tym przez Leonarda. A ty sobie stąd pójdziesz i gdzie indziej będziesz się przechwalał, i umrzesz z głodu. Tak! Ach, teraz odetchnę! Dom należy do mnie. — Dość tego! — rzekł Willems powoli, nakazując gestem milczenie. Joanna odskoczyła w tył, lęk wyjrzał znowu z jej oczu; porwała dziecko, przycisnęła je do piersi i padła na krzesło, bębniąc nieprzytomnie piętami o podłogę, która dudniła głośno. — Pójdę sobie — powiedział Willems spokojnie — dziękuję ci. Po raz pierwszy w życiu dajesz mi szczęście. Byłaś mi kulą u nogi, rozumiesz? Nie chciałem ci tego nigdy mówić, ale teraz mię do tego zmusiłaś. Zanim jeszcze przejdę tę bramę, nie będę już o tobie pamiętał. Bardzoś mi to ułatwiła. Dziękuję. Odwrócił się i zszedł ze schodów nie spojrzawszy na Joannę, a ona siedziała spokojnie, wyprostowana, z szeroko otwartymi oczami; dziecko darło się w jej ramionach. Przy bramie Willems spotkał nagle Leonarda, który się tam kręcił i nie umknął w czas z drogi. — Proszę się tak brutalnie nie zachowywać — rzekł spiesznie Leonard. — Między białymi to nie wypada, wszyscy krajowcy się przyglądają. — Łydki trzęsły się pod nim bardzo; głos jego wahał się między dyszkantem a basem i Leonard nawet nie usiłował go opanować. — Niech pan powstrzyma swą nieprzystojną gwałtowność — mruczał szybko. — Jestem przyzwoitym człowiekiem z bardzo dobrej rodziny, tymczasem pan… niestety… wszyscy to mówią… — Co takiego? — zagrzmiał Willems. Poczuł nagły poryw wściekłego gniewu,— nim zrozumiał, co się stało, zobaczył u Swych stóp Leonarda Da Souza tarzającego się w pyle. Przekroczył rozciągniętą postać szwagra i rzucił się na oślep w dół ulicy; każdy ustępował z drogi przed rozwścieczonym białym. Kiedy wrócił do przytomności, był już poza obrębem miasta; potknął się na twardej, spękanej ziemi ryżowego ścierniska. Jak się tam dostał? Było ciemno. Trzeba wracać. Idąc zwolna ku miastu Willems przebiegł myślą wypadki dnia i doznał uczucia gorzkiej samotności. Żona wypędziła go z jego własnego domu. Napadł brutalnie na szwagra, członka rodziny Da Souza — tej gromady jego, Willemsa, czcicieli. Tak postąpił! Ależ to nie on, to ktoś inny! A ten, który wraca teraz do miasta, to człowiek bez przeszłości i bez przyszłości, pełen bólu, wstydu, gniewu. Przystanął i rozejrzał się. Parę psów przesunęło się pustą ulicą i minęło go z lękliwym warknięciem. Był w środku dzielnicy malajskiej, której bambusowe domki kryły się w zieleni małych ogródków, ciemne i ciche. Spali tam mężczyźni, kobiety, dzieci. Istoty ludzkie. Czy będzie mógł jeszcze kiedy zasnąć, i gdzie? Czuł się jak wyrzutek całej ludzkiej społeczności; powiódł dokoła beznadziejnym wzrokiem, nim podjął znów swą uciążliwą wędrówkę, i wydało mu się, że świat stał się większy, noc bardziej rozległa i czarna; parł jednak zawzięcie naprzód ze spuszczoną głową, jakby sobie torował drogę wśród ciernistych zarośli. Nagle poczuł pod nogami deski; podniósł oczy i ujrzał czerwone światło u końca pomostu. Doszedł aż na sam jego kraniec; stanął pod latarnią, opierając się o słup, i patrzył na redę, gdzie dwa zakotwiczone statki chwiały smukłym osprzętem kołyszącym się między gwiazdami. Koniec pomostu; jeszcze krok dalej i koniec życia; koniec wszystkiego. Tak będzie najlepiej. Cóż innego mu pozostało? Nic nigdy nie wraca. Widział to jasno. Szacunek i podziw tych wszystkich ludzi, dawne przyzwyczajenia i dawne przywiązania przepadły nagle, z chwilą gdy Willems zrozumiał wyraźnie przyczyny swej hańby. Zdał sobie sprawę z wszystkiego i przez jakiś czas patrzył obcym okiem na siebie, na swój egoizm, na ciągłe zajęcie się swymi sprawami i pragnieniami; wyszedł na chwilę ze świątyni, gdzie był bóstwem, z kręgu myśli ześrodkowanych tylko na własnej osobie. Potem przeniósł się myślą do kraju. Stojąc wśród nagrzanej ciszy gwiezdnej nocy podzwrotnikowej poczuł tchnienie ostrego wschodniego wiatru, zobaczył wysokie i wąskie fasady domów pod mrokiem chmurnego nieba, a na błotnistych nabrzeżach ujrzał nędznie odzianą postać o wysoko podniesionych ramionach i cierpliwej, zwiędłej twarzy — postać znużonego człowieka, który zarabiał na chleb dla dzieci czekających nań w lichym mieszkaniu. Co za nędza. Ale to już nigdy nie wróci. Cóż mają wspólnego tamte wspomnienia z Willemsem — takim zdolnym, takim szczęściarzem. Zerwał wszystkie więzy z krajem już przed wielu laty. Wówczas tak było lepiej dla niego. A teraz tak lepiej dla nich. Wszystko to przeminęło, aby już nigdy nie wrócić; i nagle Willems zadrżał zrozumiawszy, że stoi sam wobec nieznanych, straszliwych niebezpieczeństw. Po raz pierwszy w życiu ogarnął go lęk przed przyszłością, bo stracił wiarę, wiarę we własne powodzenie. A zniszczył ją jak głupi własnymi rękami! ROZDZIAŁ CZWARTY Zamyślenie Willemsa, podobne do stopniowego oswajania się z myślą o samobójstwie, przerwał Lingard, który opuścił mu na ramię ciężką dłoń i krzyknął głośno: — Mam cię nareszcie! Tym razem stary żeglarz sam zboczył z drogi, aby odnaleźć nieciekawego rozbitka — wszystko, co zostało po nagłej, plugawej katastrofie. Szorstki i przyjazny głos sprawił Willemsowi nagłą, przelotną ulgę, po której nastąpił jeszcze ostrzejszy paroksyzm gniewu i próżnych żalów. Ów głos przeniósł go wstecz do początków jego obiecującej kariery; a kres tej kariery widać było jak na dłoni z mola, gdzie stali obydwaj. Willems wyrwał się z przyjaznego uścisku i rzekł gorzko: — Wszystko to pana wina. Niech mię pan teraz zepchnie do wody, bardzo proszę. Tylko pan może to zrobić. Stoję i czekam na pomoc. Ułatwił mi pan początek, a teraz powinien się pan przyczynić do mego końca. — Mam dla ciebie coś lepszego niż rzucenie na żer rybom — rzekł Lingard z powagą, biorąc Willemsa za ramię i zmuszając go łagodnie do skierowania się w stronę brzegu. — Latałem po mieście jak wściekły, szukając ciebie na wszystkie strony. A czego mi nie naopowiadali! Co tu gadać, święty nie jesteś, to pewne. Zbyt mądry także się nie okazałeś. Nie rzucam na ciebie kamieniem — dodał spiesznie, gdy Willems usiłował mu się wyrwać — ale nie będę obwijał w bawełnę. Nigdy tego nie umiałem. Siedź cicho, póki mówię. No? Z gestem rezygnacji i tłumionym jękiem Willems poddał się silniejszej woli. Obaj mężczyźni zaczęli chodzić zwolna tam i na powrót po dudniących deskach mola i Lingard wyjawiał Willemsowi okoliczności, które przyczyniły się do jego upadku. Gdy Willems otrząsnął się z oszołomienia, porwał go tak gwałtowny gniew, że nie był w stanie niczemu się dziwić. A więc to sprawka Vincka i Leonarda. Śledzili go, tropili jego wykroczenia, zawiadamiali o nich Hudiga. Przekupili jakichś tam Chińczyków, wydarli zwierzenia podchmielonym szyprom, dobrali się do różnych wioślarzy i w taki sposób wykryli historię jego uchybień. Bezecność tej ciemnej intrygi napełniła Willemsa zgrozą. Vincka rozumiał. Nie przepadali za sobą nigdy. Ale Leonard! Leonard! — Panie kapitanie — wybuchnął — przecież on lizał mi buty! — Tak, tak, tak — rzekł Lingard gniewnie — wszyscy to wiemy, a ty deptałeś po nim, ile wlezie. Nikt tego nie lubi, mój chłopcze. — Dawałem ciągle pieniądze tej głodnej zgrai — ciągnął wzburzony Willems. — Bez ustanku trzymałem rękę w kieszeni. Nie potrzebowali nigdy prosić dwa razy. — Otóż to właśnie! Twoja hojność ich przestraszyła. Zastanowiło ich, skąd bierzesz tyle pieniędzy, i doszli do przekonania, że bezpieczniej będzie pozbyć się ciebie. Jednak, mój drogi, Hudig jest znacznie większą figurą niż ty, a do niego mają też prawo. — Co pan chce przez to powiedzieć, kapitanie? — Co ja chcę przez to powiedzieć? — powtórzył zwolna Lingard. — No, nie uwierzę, abyś nie wiedział, że twoja żona jest córką Hudiga. Terefere! Willems przystanął nagle i zachwiał się. — Ach!… teraz rozumiem — wyszeptał. — Nigdy o tym nie słyszałem… Ostatnimi czasy zdawało mi się, że… Ale nie miałem o tym pojęcia. — Ach ty, głuptasie! — rzekł Lingard z politowaniem. — Słowo daję — mruknął do siebie — chyba naprawdę nie wiedział. No, no! Spokojnie. Opanuj się. Cóż w tym złego? Przecież ona jest dla ciebie dobrą żoną. — Aha, idealną — rzekł Willems ponuro, patrząc w dal ponad czarną, iskrzącą się wodą. — No więc w porządku — ciągnął Lingard coraz życzliwiej. — Nie ma w tym nic złego. Więc ty naprawdę myślałeś, że Hudig cię żeni, daje ci dom i Bóg wie co jeszcze z miłości dla ciebie? — Służyłem mu wiernie — odrzekł Willems. — A jak wiernie, pan wie sam najlepiej; czy był na wozie, czy pod wozem. Nie patrzyłem, jaka praca, jakie ryzyko, byłem zawsze na stanowisku, zawsze gotów na wszystko. Jakże wyraźnie widział ogrom swej pracy i olbrzymią niesprawiedliwość, która stała się jego nagrodą. Więc Joanna jest córką Hudiga! W świetle tego odkrycia dzieje ostatnich pięciu lat stanęły jasno i w pełni swego znaczenia przed oczyma Willemsa. Pierwszy raz rozmawiał z Joanną u drzwi jej domu, idąc wcześnie do pracy w cudowny, spłoniony ranek, kiedy kobiety i kwiaty są piękne nawet w oczach najbardziej tępego obserwatora. Jej rodzina, ze wszech miar porządna — dwie kobiety i młody mężczyzna — mieszkała w najbliższym sąsiedztwie Willemsa. Nikt nie bywał w ich małym domku, tylko niekiedy przychodził tam ksiądz, obcokrajowiec z wysp hiszpańskich. Tego młodzika, Leonarda, spotykał Willems w mieście od czasu do .czasu i pochlebiał mu bezmierny szacunek, który młodzieniec okazywał wielkiemu człowiekowi. Willems zezwalał, aby Leonard przynosił mu krzesło, wołał na kelnera, pocierał kredą kije przy bilardzie, wyrażał swój podziw w wyszukanych słowach. Kiedy Leonard napomykał o „naszym ukochanym ojcu”, agencie rządowym w Kutai, gdzie niestety umarł na cholerę — ofiara obowiązku, jak przystało na dobrego katolika i zacnego człowieka — Willems słuchał łaskawie i cierpliwie. Wszystko to wyglądało bardzo przyzwoicie i owe serdeczne wzmianki podobały się Willemsowi. Przy tym chełpił się, że nie ma uprzedzeń ani odrazy do ras kolorowych. Pewnego popołudnia zgodził się przyjąć zaproszenie pani Da Souza i pił u niej curaçao* na werandzie. Zapamiętał, że tego dnia Joanna kołysała się w hamaku. Nawet wtedy wyglądała brudno, i to było jedyne wrażenie, jakie wyniósł z tej wizyty. Nie miał czasu na miłość w owych wspaniałych dniach, nie miał czasu nawet na przelotną miłostkę, lecz stopniowo przyzwyczaił się zachodzić prawie co dzień do małego domku, gdzie witał go krzykliwy głos pani Da Souza, wołający na Joannę, żeby przyszła i zabawiła tego pana z firmy Hudig i Ska. A potem owa nagła, nieoczekiwana wizyta księdza. Willems przypomniał sobie jego płaską, żółtą twarz, cienkie nogi, przymilny uśmiech, błyszczące czarne oczy, pojednawcze obejście i mgliste napomknienia, których wówczas nie rozumiał. Zachodził w głowę, czego ten człowiek chce, i pozbył się go bez żadnej ceremonii. Pamiętał z całą wyrazistością ranek, kiedy spotkał znów tego samego księdza wychodzącego z biura Hudiga; jakże go zabawiła ta dziwaczna wizyta. Wreszcie tamta ranna rozmowa z Hudigiem! Czyż będzie mógł ją kiedy zapomnieć? Czy zapomni kiedy swoje zdumienie, gdy szef, zamiast pogrążyć się od razu w interesach, popatrzył na niego znacząco i zwrócił się, kryjąc uśmiech, ku papierom leżącym na biurku? Willems słyszy jeszcze teraz, jak Hudig zagrzebawszy nos w papierach cedzi zdumiewające słowa przerywane sapaniem: — Słyszałem… podobno pan tam często bywa… bardzo zacne kobiety… znałem dobrze ojca… porządny człowiek., to najlepsza rzecz dla młodego mężczyzny… ustatkować się… Osobiście bardzo miło mi słyszeć… rzecz załatwiona… Należyte uznanie cennych pana usług… Tak będzie najlepiej… to najlepsza rzecz, jaką pan może zrobić! I Willems uwierzył! Co za łatwowierność! Jaki z niego osioł! Hudig znał ojca! Wcale dobrze. A zapewne i wszyscy inni go znali; wszyscy prócz niego, Willemsa. Jaki był dumny, że Hudig zajął się tak życzliwie jego losem. Jaki był dumny, kiedy Hudig zaprosił go po przyjacielsku na wieś do swej małej willi, gdzie Willems mógł się spotkać z ludźmi na stanowiskach. Vinck zzieleniał wówczas z zazdrości. O tak! Willems uwierzył, że tak będzie najlepiej, i wziął dziewczynę, uznając to za szczęśliwe zrządzenie losu. Jak się przed Hudigiem przechwalał, że nie ma żadnych przesądów! A stary łotr pewno się śmiał w kułak z tego durnia — zaufanego swego urzędnika. Willems wziął dziewczynę, nie domyślił się niczego. I skądże miał się domyślić? Przecież twierdzono, że jakiś tam ojciec istniał. Ludzie go znali; mówili o nim. Był to chudy mężczyzna, Metys, to pewne, ale skądinąd podobno człowiek porządny. Podejrzani krewni wyszli na jaw dopiero później, lecz Willems — wolny od przesądów — nic przeciwko nim nie miał; pokorni i od niego zależni uzupełniali mu życie pełne tryumfów. Wzięto go na kawał! Hudig znalazł łatwy sposób, aby zabezpieczyć byt całej żebraczej bandzie. Zsunął brzemię swych młodzieńczych wybryków na barki zaufanego urzędnika; w tym samym czasie, kiedy Willems pracował dla szefa, szef go oszukał, zdusił jego indywidualność. A teraz Willems był żonaty. Należał do tej kobiety, bez względu na to, ,co ona zrobi… Przysiągł… na całe życie!… Zaprzedał się… I dziś rano tamten człowiek śmiał go nazwać złodziejem! A niech to jasna cholera! — Proszę mię puścić! — krzyknął usiłując nagłym szarpnięciem wyrwać się staremu marynarzowi. — Niech mnie pan puści, pójdę i zabiję tego… — Nie pójdziesz! — mruknął zdyszany Lingard trzymając go mocno. — Chcesz zabijać, tak? Ty wariacie. No, mam cię wreszcie. Uspokój się, rozumiesz? Mocowali się gwałtownie. Lingard pchał zwolna Willemsa w stronę poręczy. Pod ich nogami molo dudniło jak bęben wśród spokojnej nocy. U brzegu krajowiec pilnujący bulwaru śledził walkę, przykucnąwszy za bezpieczną osłoną jakichś wielkich pak. Następnego dnia opowiadał przyjaciołom ze spokojem i zadowoleniem, że dwaj biali pijacy walczyli z sobą na molo. Była to walka potężna. Bili się bez broni, jak dzikie zwierzęta, na sposób białych. Nie! nikt nie został zabity; całe szczęście! Byłby stąd wielki kłopot i trzeba by o tym zameldować. Któż to wie, dlaczego walczyli? Biali wpadają w gniew bez żadnego powodu. Lingard zaczynał się już bać, że nie będzie mógł dłużej przeciwstawiać się gwałtowności młodszego mężczyzny, ale w tej samej chwili poczuł, że muskuły Willemsa się odprężają; skorzystał z tego, aby ostatnim wysiłkiem przyprzeć go do bariery. Obaj dyszeli ciężko, w milczeniu, stykając się prawie twarzami. — Już dobrze — mruknął w końcu Willems. — Niech pan nie łamie mi krzyża o tę przeklętą barierą. Już będę spokojny. — No, oprzytomniałeś wreszcie — rzekł Lingard z wielką ulgą. — Co cię tak rozwścieczyło? — zapytał prowadząc go z powrotem na koniec mola. Trzymał go przezornie jedną ręką, a drugą poszukał świstawki i gwizdnął ostro, przeciągle. Po gładkiej wodzie przystani przypłynął w odpowiedzi słaby okrzyk od jednego z zakotwiczonych statków. — Moja łódź będzie tu zaraz — rzekł. — Namyśl się, co z sobą zrobisz. Odpływam dziś w nocy. — Cóż z sobą zrobię? Jedno mi tylko pozostało — rzekł Willems posępnie. — Słuchaj — powiedział Lingard — przygarnąłem cię, jak byłeś dzieckiem, i w pewien sposób czuję się za ciebie odpowiedzialny. Już od wielu lat sam swoim życiem kierujesz, ale… Zamilkł i nasłuchiwał, póki nie doszedł go rytmiczny zgrzyt wioseł w dulkach, po czym ciągnął dalej: — Załatwiłem wszystko z Hudigiem. Nic mu już winien nie jesteś. Wracaj do żony. To dobra kobieta. Wróć do niej. — Jak to! — wykrzyknął Willems — przecież ona… — Takie to było wzruszające — ciągnął Lingard nie zważając na jego słowa. — Zaszedłem po ciebie do waszego domu i widziałem jej rozpacz. Serce się krajało. Wołała ciebie; błagała, żebym cię odnalazł. Biedna kobieta, mówiła od rzeczy, że niby wszystko to jej wina. Willems słuchał w zdumieniu. Stary, zaślepiony bałwan! Jakże mógł się tak mylić! Ale jeśli to prawda, jeśli to nawet prawda, sama myśl o zobaczeniu Joanny napełniała Willemsa niewypowiedzianym wstrętem. Nie złamie swej przysięgi, ale wrócić do niej nie chce. Niech na nią spada grzech tej rozłąki, zerwanie świętego węzła. Rozkoszował się niezmierną czystością swego serca i wrócić do żony nie myślał. Niech ona wróci do niego. Miał przyjemne przekonanie, że nigdy już jej nie zobaczy, i to z jej własnej winy. W tym przeświadczeniu powiedział sobie uroczyście, że gdyby do niego wróciła, przyjmie ją i przebaczy wspaniałomyślnie, gdyż taka jest chwalebna niezłomność jego zasad. Zastanawiał się, czy wyjawić Lingardowi swe oburzające poniżenie. Wyrzucony z domu — i to przez żonę; przez tę kobietę, która jeszcze wczoraj ledwie śmiała w jego obecności oddychać. Milczał; nie mógł się zdecydować. Nie! Brak mu odwagi, aby opowiedzieć tę ohydną historię. Gdy łódź brygu ukazała się nagle na .czarnej wodzie tuż obok mola, Lingard przerwał przykre milczenie. — Myślałem zawsze — rzekł smutno — myślałem zawsze, że niezbyt wiele masz serca, i że łatwo ci odtrącać tych, co najbardziej ci są oddani. Odwołuję się do tego, co w tobie najlepsze: nie rzucaj tej kobiety. — Ja jej nie rzuciłem — odrzekł szybko Willems, świadom swej prawdomówności. — Dlaczegobym miał ją rzucać? Zauważył pan słusznie, że była dla mnie dobrą żoną. Bardzo dobrą żoną, spokojną, posłuszną, kochającą, i kocham ją tak, jak i ona mnie kocha. Akurat tak samo. Ale wrócić teraz do tego miejsca, gdzie… Znaleźć się znów wśród tych ludzi, co wczoraj gotowi byli przede mną się płaszczyć, czuć za sobą żądła ich litosnych albo zadowolonych uśmiechów… nie! nie mogę! Wolę ukryć się na dnie morza — ciągnął z energią. — Mam wrażenie, panie kapitanie — dodał spokojniej — mam wrażenie, że pan nie zdaje sobie sprawy, jakie stanowisko tam zajmowałem. Szerokim ruchem ręki objął od północy do południa śpiące wybrzeże, jakby mu rzucał dumne, groźne pożegnanie. Na krótką chwilę zapomniał o swym upadku wspominając dawne wspaniałe tryumfy. Wśród ludzi swego stanu i swego zawodu, śpiących w tamtych ciemnych domach, był pierwszy zaiste. — Ciężka sprawa — mruknął Lingard w zadumie. — Ale czyja to wina? — Kapitanie! — zawołał nagle Willems pod wpływem szczęśliwego natchnienia — jeśli pan zostawi mnie tu, na tym molo — to będzie morderstwo. Nie wrócę za żadne skarby — moja żona nie ma nic do tego. Lepiej niech pan od razu poderżnie mi gardło. Stary marynarz drgnął. — Nie staraj się mnie zastraszyć — rzekł bardzo surowo i zamilkł. Ponad głuchą rozpaczą dźwięczącą w słowach Willemsa posłyszał z wielkim niepokojem szept swego niemądrego sumienia. Namyślał się i wahał przez chwilę. — Mógłbym ci powiedzieć: weź i utop się, do wszystkich diabłów — rzekł, siląc się bezskutecznie na brutalność — ale nie zrobię tego. Jesteśmy odpowiedzialni jedni za drugich — niestety. Prawie się tego wstydzę, ale rozumiem twoją plugawą dumę. Rozumiem!… Urwał z głośnym westchnieniem i podszedł żwawo do schodków, przy których stało czółno wznosząc się i opadając łagodnie na lekkiej, niedostrzegalnej fali. — Hej, wy tam! Macie w łodzi latarkę? Zapalcie ją i niech ją tu który przyniesie. No, żywo! Wyrwał kartkę z notesu, zwilżył ołówek z wielką energią i czekał tupiąc niecierpliwie. — Już ja to przeprowadzę — mruknął pod nosem — już ja dopilnuję, żeby wszystko było w porządku. I będzie! Dasz mi tu wreszcie latarkę, psi synu? Czekam! Blask światła na papierze ułagodził gniew Lingarda. Stary żeglarz zaczął spiesznie gryzmolić; podpisując się zamaszyście, rozdarł papier robiąc w nim trójkątną dziurę, — Zanieś to do domu tego białego tuana. Przyślę łódź po ciebie za pół godziny. Bosman podniósł zwolna latarnię do twarzy Willemsa. — Do domu tego białego tuana? Tahu! Wiem. — No, raz, dwa! — rzekł Lingard biorąc od niego latarkę. Bosman oddalił się biegiem. — Kasi mem! Oddaj to samej pani! — krzyknął za nim Lingard. Gdy bosman zniknął, zwrócił się do Willemsa. — Napisałem do twojej żony — powiedział. — Jeśli nie chcesz powrócić na dobre, nie pozwolę ci wrócić tylko po to, aby raz jeszcze się żegnać. Musisz się zabrać, jak stoisz. Nie chcę, żebyś dręczył tę biedną kobietę. Już ja w tym, że się na długo nie rozstaniecie. Możesz być pewien. Willems wzdrygnął się i uśmiechnął w ciemności. — Nie ma strachu — mruknął zagadkowo. — Rozumie się, że panu wierzę, kapitanie — dodał głośniej. Lingard zszedł po schodkach, kołysząc latarką i mówiąc przez ramię do Willemsa: — Po raz drugi biorę ,cię na siebie, Willems. I ostatni — zapamiętaj to sobie. Po raz drugi: a tylko ta jest różnica pomiędzy wtedy a dziś, że byłeś wówczas bosy, a dziś masz trzewiki na nogach. Po czternastu latach. Mimo całego twego sprytu! Lichy rezultat. Przystanął chwilę na najniższym stopniu; blask latarki oświetlał podniesioną twarz wioślarza, który utrzymywał tuż przy schodkach burtę łodzi gotowej na przyjęcie kapitana. — Widzisz — dowodził Lingard w dalszym ciągu, majstrując coś przy górnej części latarki — takeś wsiąkł w szajkę tych gryzipiórków lądowych, żeś się ani rusz nie mógł z tego wygrzebać. Ot masz, co wynikło z twego gadania i z takiego życia. Człowiek widzi naokoło tyle fałszu, że zaczyna kłamać przed samym sobą. Brr! — otrząsnął się ze wstrętem. — Dla uczciwego człowieka jest tylko jedno miejsce na świecie. Morze, mój chłopcze, morze! Aleś go nigdy nie chciał; myślałeś, że za mało daje pieniędzy; a teraz widzisz, co się stało. Zdmuchnął światło; wstąpiwszy do łódki, wyciągnął szybko rękę ku Willemsowi ruchem życzliwym i opiekuńczym. Willems siadł obok niego w milczeniu i łódka odbiła od mola zataczając szeroki łuk w stronę brygu. — Pan współczuje tylko mojej żonie, panie kapitanie — odezwał się Willems posępnie. — Myśli pan, że ja jestem taki bardzo szczęśliwy? — Nie, nie! — rzekł serdecznie Lingard. — Nie powiem już ani słowa. Musiałem wypowiedzieć, co myślę, bo przecież znam cię od dziecka, że tak powiem. A teraz zapomnę o wszystkim; przecież jesteś jeszcze młody. Życie jest bardzo długie — dodał z bezwiednym smutkiem. — Niech to będzie dla ciebie nauka. Położył serdecznie rękę na ramieniu Willemsa i obaj siedzieli w milczeniu, póki łódka nie podjechała do trapu. Znalazłszy się na— pokładzie Lingard wydał rozkazy swemu oficerowi i poprowadził Willemsa na rufę, gdzie usiadł na sześciofuntowej mosiężnej armatce; było takich sześć na pokładzie. Łódka wyruszyła znowu po gońca. Gdy ujrzano ją wracającą, ciemne postacie ukazały się na masztach brygu; potem żagle opadły w festonach z szelestem ciężkich zwojów i wisiały bez ruchu pod rejami*, wśród głuchego spokoju pogodnej rosistej nocy. Z dziobu dochodził szczęk windy kotwicznej, a wkrótce potem rozległ się głos głównego oficera meldujący Lingątdowi, że łańcuch kotwiczny już skrócony. — Pozostać na stanowiskach! — odkrzyknął Liny gard — musimy czekać na bryzę lądową, zanim kotwica puści. Zbliżył się do Willemsa, który siedział na okienku od pokładu, pochylony, z głową spuszczoną i rękami wiszącymi bezwładnie między kolanami. — Wezmę cię do Sembiru — powiedział. — Nigdyś pewno nie słyszał o tej osadzie, co? Leży nad tą moją rzeką, o której ludzie tyle gadają i tak mało wiedzą. Wynalazłem wejście dla statku o pojemności „Błyskawicy”. Nie łatwo tam się dostać! Zobaczysz. Pokażę ci. Byłeś dość długo na morzu, aby się tym interesować… Jaka szkoda, że nie zostałeś na morzu. Płynę tam. Mam w tej miejscowości swoją własną stację handlową. Almayer jest moim wspólnikiem. Znasz go z czasów, kiedy pracował u Hudiga. Jest mu jak w niebie. Więc, uważasz, oni wszyscy tam siedzą u mnie w kieszeni. Radża to mój dawny przyjaciel. Każde moje słowo jest prawem — nie ma tam żadnego kupca poza mną. Ani jeden biały prócz Almayera nie dostał się nigdy do tej osady. Posiedzisz tam spokojnie, póki nie wrócę z wyprawy na zachód. Wtedy zobaczymy, co się da zrobić dla ciebie. Nic się nie bój. Wierzę, że nie zdradzisz mego sekretu. A trzymaj język za zębami, kiedy wrócisz znów między kupców. Niejeden dałby sobie rękę obciąć za tę wiadomość. Widzisz, ja właśnie stamtąd biorę wszystek mój kauczuk i rotan. To źródło wprost niewyczerpane, mój chłopcze. Przy pierwszych słowach Lingarda Willems spojrzał na niego szybko, ale wkrótce głowa opadła mu na piersi; pomyślał ze zniechęceniem, że wiadomość, której tak pragnęli obaj z Hudigiem, przyszła za późno. Zobojętniał i nadal siedział bezmyślnie. — Pomożesz Almayerowi w handlu, jeżeli będziesz miał na to ochotę — ciągnął Lingard — po prostu, aby zabić czas, póki po ciebie nie wrócę; za jakie sześć tygodni. Nad ich głowami wilgotne żagle trzepotały głośno w pierwszym słabym powiewie; potem, gdy bryza się wzmogła, statek wykręcił się do wiatru i uciszone żagle obwisły spokojnie. Oficer rzekł cicho, wyraźnie, stojąc w ciemnościach na rufie: — Mamy bryzę. Jak iść do wiatru, panie kapitanie? Spojrzenie Lingarda, utkwione w górze, skierowało się w dół ku zgnębionej postaci człowieka siedzącego na okienku. Stary żeglarz zdawał się wahać przez chwilę. — Na północ, na północ — odparł gniewnie, jakby rozdrażniony własną przelotną myślą — a weźcie się ostro do roboty. Każdy podmuch na tych morzach to pieniądze. Stał bez ruchu, nasłuchując zgrzytu bloków i klekotu pierścieni rejowych, gdy brasowano przednie reje*. Żagle zostały podniesione, windę kotwiczną obsadzono znów ludźmi, a Lingard wciąż nie ruszał się z miejsca, zatopiony w myślach. Ocknął się dopiero, gdy bosy marynarz przesunął się koło niego w milczeniu, idąc ku sterowi. — Ster lewo na burt! Tak trzymać — rzekł szorstkim głosem dowódcy do człowieka, którego twarz ukazała się nagle w ciemnościach, oświetlona blaskiem bijącym w górę od lamp kompasowych. Zamocowano kotwicę, doprowadzono reje do porządku i bryg zaczął wychodzić z przystani. Morze obudziło się pod naporem ostrego dziobu statku i mówiło po cichu do sunącego brygu czułym, szemrzącym szeptem, jakim przemawia niekiedy do tych, których niańczy i kocha. Lingard stał u bariery na rufie, nasłuchując z uśmiechem zadowolenia, póki „Błyskawica” nie zaczęła się zbliżać do jedynego statku na redzie. — Chodź tu, Willems!— zawołał. — Widzisz tamten bark? To statek arabski. Biali kapitanowie przestali już prawie wszyscy mnie ścigać, ale ten człowiek puszcza się często moim śladem i żyje nadzieją, że przydybie mię w tej osadzie. Nie za mego życia jednak! Widzisz, przyniosłem dobrobyt tej miejscowości. Uspokoiłem kłótnie i patrzyłem, jak się ludność bogaci. Spokój i szczęście panują w Sembirze. Rządzę tam, jak mi się podoba, i jego holenderska ekscelencja z Batawii nie będzie miał nigdy równej mi władzy, gdy jaki ospały krążownik zabłądzi wreszcie na tę rzekę. Nie chcę wpuścić do Sembiru Arabów z ich kłamstwem i intrygami. Nie dopuszczę tego jadowitego plemienia, choćby mnie to kosztowało majątek. „Błyskawica” zrównała się spokojnie z barkiem i zaczęła go mijać, gdy biała postać podniosła się na rufie arabskiego statku i rozległ się głos: — Pozdrowienie dla Radja Laut! — Pozdrowienie dla ciebie! — odpowiedział po chwili wahania zaskoczony Lingard i zwrócił się do Willemsa z gorzkim uśmiechem: — To głos Abdulli. Jaki się nagle zrobił grzeczny, no, no! Ciekawym, co to ma znaczyć! Nic innego, tylko zwykła jego bezczelność. Et, co tam! Wszystko mi jedno, czy grzeczny, czy bezczelny. Wiem, że ten człowiek zaraz wyruszy i puści się za mną jak strzała. Nic mnie to nie obchodzi. Prześcignę każdy statek na tych morzach — dodał, a jego dumny i rozmiłowany wzrok pobiegł w górę i zawisł z zadowoleniem wśród wyniosłych masztów i wdzięcznych rej. ROZDZIAŁ PIĄTY — To było wypisane na jego czole — rzekł Babalatji i dorzucił parą patyków do małego ogniska. Siedział w kucki przy ogniu; nie patrzył na Lakambę, który leżał z drugiej strony rozżarzonych węgli, oparty na łokciu. — Było mu przeznaczone przy urodzeniu, że skończy życie w mroku, a teraz jest jak człowiek, co chodzi wśród czarnej nocy z otwartymi oczami i nie widzi nic. Znałem go dobrze, kiedy miał niewolników i wiele żon, i dużo towarów, i prau1 handlowe, i prau* do walki. Hai ja!* Był to wielki wojownik, zanim oddech Miłosiernego zgasił światło w jego oczach. Odbywał pielgrzymki, posiadał wiele cnót: był mężny, rękę miał szczodrą i wielkim był rozbójnikiem. Przez wiele lat przewodził ludziom, którzy pili krew na morzu: pierwszy w modlitwie, pierwszy w boju! Czyż za nim nie stałem, gdy odwracał się twarzą na Zachód? Czyż nie śledziłem u jego boku okrętów o wysokich masztach, gorejących prostym płomieniem na spokojnej wodzie? Czyż za jego przewodem nie chodziłem ciemną nocą między śpiących ludzi, co budzili się tylko po to, by umrzeć? Miecz jego szybszy był niż ogień z niebios, uderzył, nim zdążył błysnąć. Hai! Tuanie! Takie to były dni i taki dowódca, a ja sam byłem młodszy. W owych dniach nie spotykało się tylu okrętów z armatami, które zadają ognistą śmierć na odległość. Poprzez wzgórza i poprzez las — o tuanie Lakambo! — rzucali świszczące ogniste kule na zatokę, gdzie schroniły się nasze prau i gdzie biali ludzie nie śmieli ścigać wojowników dzierżących broń. Potrząsnął głową z ponurym żalem i dorzucił znowu garść chrustu do ognia. Buchnął jasny płomień oświetlając szeroką, ciemną, ospowatą twarz Babalatjego; grube jego wargi, poplamione sokiem betelu*, wyglądały jak głęboki, krwawiący otwór świeżej rany. W jednym oku odbił się jasny blask ognia i użyczył mu na chwilę dzikiego ożywienia, które zgasło razem z krótkotrwałym płomieniem. Szybkimi ruchami gołych rąk zgarnął żar na kupę, wytarł palce z ciepłego popiołu o przepaskę na biodrach — jedyne swoje odzienie — po czym objął cienkie nogi splecionymi rękami i oparł brodę o podciągnięte kolana. Lakamba poruszył się lekko, nie zmieniając pozy; nie odwrócił nawet oczu od żarzących się węgli, którym przyglądał się w sennym bezruchu. — Tak — ciągnął Babalatji cicho i jednostajnie, jakby wypowiadał głośno myśli, wynikłe z milczących rozważań o niestałości ziemskiej potęgi. — Tak. Był bogaty i silny, a teraz żyje z jałmużny; stary, słaby, niewidomy i samotny, mając tylko córkę przy sobie. Radża Patalolo daje mu ryż, a ta blada kobieta, jego córka, gotuje mu ten ryż, bo Omar nie ma niewolnicy. — Widziałem jego córkę z daleka — mruknął lekceważąco Lakamba. — Suka o białych zębach, podobna do kobiety orang putih*. — Aha — zgodził się Babalatji — ale z bliska jej nie widziałeś. Jej matka pochodziła z zachodu, była to kobieta Baghdadi* o zasłoniętej twarzy. Teraz córka Omara chodzi bez zasłony, jak nasze kobiety, bo jest biedna, a o jest ślepy, i nikt się do nich nie zbliżaj jeśli kto podejdzie, to tylko po to, żeby poprosić o amulet albo błogosławieństwo, i odchodzi szybko, bojąc się gniewu Omara i kary z ręki radży. Ty nie byłeś na tamtym brzegu rzeki? — Nie byłem dawno. Jeśli się tam udam… — Tak, tak, oczywiście — przerwał łagodząco Babalatji — ale ja często tam chodzę, dla twego dobra, i patrzę, i słucham. Gdy czas nadejdzie, gdy ruszymy obaj w stronę kampungu* radży, wejdziemy tam — aby pozostać! Lakamba usiadł i spojrzał chmurnie na Babalatjego. — To jest sprawiedliwa mowa, kiedy się ją słyszy raz albo dwa razy; ale słyszana zbyt często, staje się niedorzeczna jak paplanie dziecka. — Widziałem wielekroć niebo w chmurach, słyszałem wielekroć wicher deszczowej pory — rzekł Babalatji z namaszczeniem. — A gdzież jest twoja mądrość? Musiała pozostać z wiatrem i chmurami dawnych deszczowych pór, bo nie słyszę jej w twojej mowie. — Oto są słowa niewdzięcznika! — zawołał Babalatji w nagłym rozjątrzeniu. — Zaprawdę, jedyna nasza ucieczka w tym, który jest Jeden, Potężny… — Cicho! Cicho! — burknął zaskoczony Lakamba. — To są tylko słowa przyjaciela. Babalatji wrócił do poprzedniej pozy mrucząc coś pod nosem. Po chwili zaczął znów głośniej: — Odkąd Radja Laut zostawił w Sembirze drugiego białego człowieka, córka ślepego Omara el Badawi przemawia nie tylko do moich uszu. — Czyżby biały chciał słuchać tego, co mówi córka żebraka? — rzekł z powątpiewaniem Lakamba. — Hai!Ja widziałem… — I cóżeś ty widział! o jednooki! — wykrzyknął pogardliwie Lakamba. — Widziałem, jak obcy biały człowiek szedł wąską ścieżką, nim słońce zdążyło wysuszyć krople rosy na krzakach, i słyszałem szept jego głosu, gdy mówił poprzez dym rannego ogniska do tej kobiety o wielkich oczach i bladej skórze. Kobieta z ciała, lecz serce ma męża! Nie zna lęku ni wstydu. Jej głos także słyszałem. Kiwnął mądrze głową po dwakroć i oddał się cichym rozmyślaniom, utkwiwszy jedyne oko w prostej ścianie lasu po drugiej stronie rzeki. Lakamba leżał, milcząc, zapatrzony przed siebie. Pod nimi rzeka Lingarda szemrała cicho wśród pali podtrzymujących bambusowy taras małej strażnicy, na której leżeli. Za domkiem wznosiło się łagodnie niskie wzgórze ogołocone z wielkich drzew, lecz porośnięte gęsto trawą i wyschłymi krzewami, spalonymi długą letnią posuchą. Ta dawniej ryżowa polanka, leżąca od kilku lat odłogiem, była z trzech stron otoczona nieprzebytym, splątanym gąszczem nietkniętego lasu, a z czwartej strony schodziła ku błotnistemu brzegowi rzeki. Ani na lądzie, ani na rzece nie było najlżejszego powiewu, lecz wysoko na tle przejrzystego nieba drobne .chmurki mijały w pędzie księżyc, to jaśniejąc jak srebro w jego rozsianych promieniach, to znów przesłaniając mu twarz czernią hebanu. Daleko na środku rzeki ryby podskakiwały niekiedy z krótkim pluskiem uwydatniającym głębię przemożnego milczenia, które wchłaniało szybko ostry dźwięk. Lakamba zapadł w niespokojną drzemkę, ale czujny Babalatji siedział głęboko zamyślony; wzdychał od czasu do czasu i trzepał się ciągle po nagim torsie, usiłując daremnie odpędzić zbłąkane moskity, które — odbiwszy się od rojów znad rzeki — wznosiły się do wysokości tarasu i siadały z brzękiem tryumfu na niespodziewanej ofierze. Księżyc posuwał się cicho znojną swą ścieżką, aż osiągnął najwyższy punkt wzniesienia, spędził cień od okapu z twarzy Lakamby i stanął jakby bez ruchu nad głowami obu Malajów. Babalatji podsycił ogień i obudził towarzysza. Lakamba usiadł ziewając; otrząsnął się z niezadowoleniem. Babalatji znów zaczął mówić głosem, który był jak szmer strumyka, co bieży po kamieniach — cichy, jednostajny, wytrwały — i niszczy nieodpartą siłą najcięższe przeszkody. Lakamba słuchał, milczący, lecz zainteresowany. Byli to ambitni malajscy awanturnicy, cyganie swej rasy. Gdy się Sembir zaczął rozwijać, jeszcze zanim władca Patalolo odrzucił zwierzchność sułtana z Kutai, Lakamba pojawił się na rzece z dwoma małymi statkami handlowymi. Spotkał go zawód, gdyż zastał już coś w rodzaju organizacji wśród osadników różnych ras, którzy uznawali łagodne rządy starego Patalola. Lakambie zbywało na układności, nie potrafił więc ukryć rozczarowania. Oświadczył, że jest człowiekiem ze wschodu, z okolic, gdzie żaden biały jeszcze nie rządził; że pochodzi z plemienia uciśnionego, lecz krwi królewskiej. I miał istotnie wszystkie cechy wygnanego księcia. Był ciągle niezadowolony, niewdzięczny, pełen zawiści, gotów do knowań i awantur; na ustach miał czcze obietnice i mężne słowa. Był uparty, lecz jego wola polegała na krótkotrwałych porywach, toteż nie umiał nigdy osiągnąć .celu wytkniętego przez swoją ambicję. Gdy podejrzliwy Patalolo przyjął go chłodno, Lakamba zabrał się — nie pytając o pozwolenie — do karczowania lasu w dogodnym miejscu nad rzeką, jakieś czternaście mil poniżej Sembiru, i wybudował tam dom umocniony przez wysoką palisadę. Ponieważ miał wielką świtę i wyglądał na bardzo zuchwałego, stary radża uznał, że będzie przezorniej nie stawiać mu zbrojnego oporu. Osiadłszy, Lakamba wziął się zaraz do intryg. Z jego poduszczenia wybuchła kłótnia między Patalolem i sułtanem z Kutai, ale nie dała oczekiwanego rezultatu, ponieważ sułtan nie mógł poprzeć skutecznie Lakamby na tak wielką odległość. Zawiedziony w swoich zamysłach, Lakamba zorganizował szybko bunt osadników Bugisów; oblegał z wrzaskliwą odwagą i dużą możliwością zwycięstwa starego radżę zamkniętego w swym ostrokole, ale wówczas wkroczył na scenę Lingard z uzbrojonym brygiem. Stary marynarz pogroził włochatym palcem Lakambie i to powstrzymało zapał wojenny Malaja. Nikt nie chciał przeciwstawić się Radja Laut. Lakamba poddał się chwilowo konieczności, zabrał się do uprawy ziemi i do handlu; siedział w ufortyfikowanym domu, podsycając swój gniew, swe zawiedzione nadzieje i chował je na bardziej sprzyjającą okazję. Wciąż wierny swej roli pretendenta do tronu, nie chciał uznać prawowitej władzy; wysłańcom Patalola, którzy domagali się daniny z uprawnych pól, odpowiadał opryskliwie, aby radża sam przyszedł ją zabrać. Za radą Lingarda dano pokój Lakambie mimo jego buntowniczych nastrojów, i przez długi czas wygnaniec żył spokojnie wśród swych popleczników i żon, żywiąc wciąż tę uporczywą i bezpodstawną nadzieję lepszych czasów, która jest chyba ogólnym przywilejem wygnanych wielkości. Lecz mijające dni nie przynosiły odmiany. Nadzieje Lakamby osłabły, jego żarliwa ambicja wypaliła się; została tylko nikła, dogasająca iskierka energii wśród stosu ciemnych, stygnących popiołów, wśród niemrawej uległości wobec wyroków losu — aż wreszcie Babalatji rozdmuchał znów tę iskrę w jasny płomień. Babalatji przybłąkał się wypadkiem nad rzekę Lingarda, szukając bezpiecznego schronienia dla swej hańby. Był to morski włóczęga, prawdziwy orang laut*, w dniach pomyślności żył z rozboju, grabiąc wybrzeża i statki, a potem zarabiał na życie uczciwą, nudną pracą, gdy szczęście się odmieniło. Więc choć były czasy, że Babalatji przewodził rozbójnikom z plemienia Sulu, zdarzało się także, iż służył jako serang* na statkach krajowych; zwiedzał odległe morza, oglądał wspaniałości Bombaju, potęgę sułtana z Maskati, nawet walczył wśród pobożnego tłumu o przywilej dotknięcia wargami świętego kamienia w świętym mieście. Wzrastał w mądrość i doświadczenie w wielu krajach, a kiedy przystał do Omara el Badawi, udawał wielką pobożność (jak wypada pielgrzymowi), choć nie umiał czytać natchnionych słów Proroka. Był mężny, z gruntu krwiożerczy i nienawidził białych ludzi, którzy przeszkadzają rzemiosłu godnemu mężów, polegającemu na podrzynaniu gardeł, porywaniu ludzi, na handlu niewolnikami i podpalaniu — co jest jedynym zajęciem odpowiednim dla prawdziwego człowieka morza. Znalazł łaskę w oczach swego wodza, nieustraszonego Omara el Badawi, dowódcy korsarzy z plemienia Berunai, i towarzyszył mu z bezwzględną wiernością przez długie lata pomyślnych rozbojów. A gdy ta kariera morderstw, rabunków i gwałtów otrzymała pierwszy cios z rąk białych ludzi, Babalatji stał wiernie u boku swego Wodza i patrzył spokojnym okiem na pękające granaty; nie przeraziły go płomienie palącej się fortecy, śmierć towarzyszy, wrzaski ich kobiet, kwilenie dzieci ani też nagła zagłada i zniszczenie wszystkiego, co uważał za niezbędne dla życia wśród szczęścia i wspaniałości. Ubita ziemia między chatami stała się oślizgła od krwi, a w ciemnych zaroślach mangrowych* u brzegów zatok pełno było jęku konających ludzi, którzy zostali powaleni, nim jeszcze ujrzeli wroga. Umierali bezradnie, nie mogąc uciec w splątany gąszcz lasu, a chyże ich prau, na których tak często łupili wybrzeża i morza, paliły się gwałtownie, stłoczone w wąskiej zatoce. Babalatji widząc jasno, że koniec się zbliża, poświęcił całą swą energię na ocalenie choć jednego statku. Udało mu się to po jakimś czasie. Gdy wybuchły zapasowe beczki z prochem, zaczął natychmiast szukać swego wodza. Odnalazł go na wpół żywego i zupełnie oślepionego, a przy nim była tylko jego córka, Aisah, albowiem synowie padli w boju tego samego dnia, jak przystało tak odważnym mężom. Z pomocą dziewczyny o dzielnym sercu Babalatji zaniósł Omara na pokład lekkiego prau i udało im się ujść z nieliczną gromadką towarzyszy. Gdy wprowadzili statek w sieć ciemnych i cichych przesmyków, usłyszeli radosne okrzyki załóg z wojennych łodzi przypuszczających atak do wsi korsarza. Aisah siedziała wtedy na wysokiej rufie, trzymając na kolanach poczerniałą, krwawiącą głowę ojca, i patrzyła nieulękłym wzrokiem w Babalatjego. — Znajdą tam tylko dym i krew, i zabitych mężów, i kobiety oszalałe ze strachu, i oprócz nich żadnej żywej istoty — rzekła ponuro. Babalatji, przyciskając prawą ręką głęboką ranę W ramieniu, odrzekł ze smutkiem: — Oni są bardzo silni. Kiedy z nimi walczymy, możemy tylko umrzeć. A jednak — dodał groźnie — niektórzy z nas jeszcze żyją! Niektórzy z nas jeszcze żyją! ; Przez krótki czas marzył o zemście, ale rojenia jego rozproszył chłód, z jakim ich przyjął sułtan państwa Sulu. Schronili się najpierw do niego, lecz udzielił im gościnności niechętnie i pogardliwie. Omar, pielęgnowany przez Aisah, leczył się z ran, a Babalatji zabiegał pilnie około wzniosłego władcy, który wyciągnął ku nim opiekuńczą rękę. Jednak gdy Babalatji szepnął sułtanowi do ucha o projekcie wielkiej i korzystnej korsarskiej wyprawy, która miała objąć wyspę od Ternate aż do Atjeh, sułtan rozgniewał się bardzo. — Znam was, ludzie z zachodu! — wykrzyknął ze złością. — Wasze słowa są jak trucizna dla ucha władcy. Gadacie o ogniu i mordzie, i grabieży, ale zemsta za krew, którą pijecie, spada na nasze głowy. Precz! Nic się zrobić nie dało. Czasy zmieniły się. I to tak dalece, że gdy hiszpańska fregata zawinęła na wyspę i gdy zażądano, aby sułtan wydał Omara i jego towarzyszy, Babalatji nie zdziwił się usłyszawszy, że mają paść ofiarą politycznych warunków. Lecz od trzeźwej oceny niebezpieczeństwa do potulnej uległości krok był bardzo długi. I wówczas nastąpiła druga ucieczka Omara. Zaczęła się z bronią w ręku, gdyż mała gromadka musiała walczyć nocą na wybrzeżu, aby zdobyć czółenka, w których uszli ci, którzy ocaleli. Pamięć tej ucieczki żyje po dziś dzień w mężnych sercach. Ludzie rozprawiają o Babalatjim i o silnej kobiecie, co przeniosła ślepego ojca przez nadbrzeżne fale pod ogniem wojennego statku z północy. Pomarli już towarzysze tego korsarskiego Eneasza pozbawionego synów, lecz duchy ich błądzą nocą nad wyspami i naci morzem, zwyczajem duchów; nawiedzają ogniska otoczone zbrojnymi mężami — tak bowiem przystoi widmom nieustraszonych wojowników, którzy zginęli w boju. Słyszą z ust żywych ludzi opowieści o własnych czynach, o swej odwadze, o swych cierpieniach i śmierci. Historię Omara opowiadają w niejednym miejscu. Na chłodnych matach przewiewnych werand, w domach radżów, obojętni mężowie stanu wspominają o niej lekceważąco, lecz wśród zbrojnych ludzi, którzy zapełniają dziedzińce, opowieść ta ucisza szmer głosów i dźwięk obręczy na nogach, zatrzymuje krążące naczynie do sirih*, i sprawia, że oczy wpatrują się w przestrzeń. Toczy się rozmowa o walkach, o nieulękłej kobiecie, o mądrym mężu; o ich długich cierpieniach na chciwym morzu, w przeciekających czółnach; o tych, którzy polegli… Wielu poległo. Ocalał tylko wódz, kobieta i jeszcze jeden mąż, co się stał wielki. Nie było śladu przyszłej wielkości w skromnym przybyciu Babalatjego do Sembiru. Przypłynął z Omarem i Aisah na małym prau naładowanym zielonymi orzechami kokosowymi, i twierdził, że statek wraz z ładunkiem jest jego własnością. Jak się to stało, że Babalatji, uszedłszy z życiem w drobnym czółenku, zdołał ukończyć swą ryzykowną podróż na statku pełnym cennego towaru — jest jedną z owych tajemnic morza, które udaremniają najwnikliwsze badania. W gruncie rzeczy nikt tego usilnie nie badał. Krążyły pogłoski o zaginięciu handlowego prau w Menado, lecz były mgliste i nie zostały wyjaśnione. Babalatji opowiedział historyjkę, której nie dano wiary; co świadczy, że nie można odmówić Patalolowi dobrej znajomości życia. Gdy radża ośmielił się dać wyraz swym wątpliwościom, Babalatji zapytał go spokojnie tonem pełnym wyrzutu, czy może doprawdy przypuszczać, że dwóch mężczyzn w podeszłym wieku — posiadających razem tylko jedno oko — oraz młoda kobieta mogli czymkolwiek zawładnąć za pomocą gwałtu. Miłosierdzie jest cnotą zalecaną przez Proroka. Istnieją ludzie miłosierni; ręka ich otwarła się dla tych, co na to zasługiwali. Patalolo pokiwał z powątpiewaniem starą głową; Babalatji odszedł z miną zgorszoną i oddał się bezzwłocznie pod opiekę Lakamby. Dwaj ludzie, którzy dopełniali załogi prau, udali się wraz z nim do kampungu możnowładcy. Ślepy Omar i Aisah zostali pod opieką radży, a ładunek uległ konfiskacie na rzecz Patalola. Prau, wyciągnięte na błotnisty brzeg u zbiegu obu ramion Pantai, butwiało w deszczu, paczyło się w słońcu, rozpadało się na kawałki i nikło stopniowo w dymie ognisk domowych osady. Tylko zapomniana deska oraz parę wręg, porzuconych niedbale i tkwiących długi czas w błyszczącym mule, przypominały Babalatjemu w ciągu długich miesięcy, że jest przybyszem w tym kraju. Poza tym czuł się zupełnie jak u siebie w osiedlu Lakamby, gdzie uznano szybko jego odrębne stanowisko i wpływy; poddały się im niebawem nawet kobiety. Miał giętkość urodzonego włóczęgi, który potrafi się przystosować do chwilowego otoczenia. Wskutek przeżytych doświadczeń umiał zmieniać zapatrywania z wielką łatwością, co jest rzeczą niezbędną dla prawdziwego statysty, i dorównywał w tym najświetniejszym politykom wszystkich czasów; a posiadał taką zdolność przekonywania i wytrwałość w dążeniu do celu, że zdobył zupełną władzę nad chwiejnym umysłem Lakamby. W tym człowieku nie było nic trwałego poza ogarniającym wszystko niezadowoleniem. Babalatji je podsycał, budził zamierającą ambicję, miarkował naturalną niecierpliwość, która pchała biednego wygnańca do zajęcia pozycji wysokiej i dającej znaczne dochody. A Babalatji — człowiek gwałtu — potępiał w tym wypadku użycie siły, rozumiał bowiem jasno trudności położenia. Z tej samej przyczyny, choć żywił nienawiść do białych, nie był właściwie od tego, aby się oddać pod protektorat Holandii. Ale nie należało nic robić z pośpiechem. Bez względu na zdanie swego władcy, Lakamby, Babalatji utrzymywał, że otrucie Patalola jest bezcelowe. Można by oczywiście to zrobić, ale co by wówczas nastąpiło? Póki wpływ Lingarda jest przemożny, póki Almayer, przedstawiciel Lingarda, jest jedynym wielkim kupcem w osadzie, nie opłaci się Lakambie zawładnąć rządami młodego państwa, nawet gdyby to się dało wykonać. A zabójstwo Almayera i Lingarda byłoby tak trudne i ryzykowne, że należało porzucić ten zamiar jako niewykonalny. Czego Lakamba potrzebował, to przymierza — przymierza z kimś, kogo by się dało przeciwstawić wpływowi białych i kto by sprzyjał Lakambie, będąc jednocześnie w dobrych stosunkach z władzami holenderskimi. Trzeba znaleźć bogatego, szanowanego kupca. Tylko taka osobistość, zapuściwszy korzenie w Sembirze, pomogłaby wyrzucić starego radżę, odebrać mu władzę lub życie, gdyby innej drogi nie było. Wówczas przyszedłby czas na zwrócenie się do orang Belanda* o flagę, o uznanie chwalebnych zasług Lakamby i Babalatjego, o tę protekcję, która by na zawsze dała im bezpieczeństwo. Słowo jakiegoś bogatego i lojalnego kupca zaważyłoby u władcy w Batawii. Przede wszystkim należało wynaleźć takiego sprzymierzeńca i skłonić go do osiedlenia się w Sembirze. Biały kupiec do tego się nie nadawał. Nie zgadzałby się z ich zapatrywaniami, nie byłby człowiekiem godnym zaufania. Mąż, którego potrzebowali, powinien być bogaty, pozbawiony skrupułów, powinien być osobistością dobrze znaną na wyspach i mieć wielu popleczników. Takiego człowieka można by znaleźć wśród kupców arabskich. Zazdrość Lingarda, jak twierdził Babalatji, uniemożliwia innym kupcom dostęp do rzeki. Jedni się boją, inni nie wiedzą, jak się tam dostać, a jeszcze inni nie mają pojęcia o istnieniu Sembiru; wielu znajduje, że nie opłaci im się narażać na gniew Lingarda w zamian za wątpliwy przywilej handlu z tą niezbyt znaną osadą. Są to przeważnie ludzie niepewni i niegodni zaufania. Tu Babalatji wspomniał z żalem mężów, których znał za młodu: bogatych, stanowczych, gotowych na wszystko! Ale po co opłakiwać przeszłość i rozprawiać o zmarłych? Żyje pewien mąż — wielki — i mieszka niezbyt daleko… Taka była polityka Babalatjego, którą wykładał swemu ambitnemu protektorowi. Lakamba potakiwał, zarzucał tylko jedno: że to jest droga bardzo długa. W gorącym pragnieniu, aby pochwycić dolary i władzę, wygnaniec o słabym umyśle gotów był rzucić się w objęcia pierwszemu lepszemu wędrownemu zbójowi, którego pomoc można było sobie zapewnić. Babalatji miał wielkie trudności w powstrzymywaniu Lakamby od czynów gwałtownych i nierozważnych. Nie trzeba się zdradzać, że zamierzają wprowadzić nowy czynnik do społecznego i politycznego życia Sembiru. Jest zawsze możliwość, iż zamach się nie uda, a wówczas zemsta Lingarda spadnie na nich szybko i niezawodnie. Ryzykować nie należy. Muszą czekać. A tymczasem Babalatji przenikał do wszystkich zakątków osady, przysiadał codziennie na piętach u wielu ognisk domowych, badając nastrój mieszkańców oraz opinię publiczną — i nadmieniając zawsze o swym bliskim wyjeździe. Nocą brał często najmniejsze z czółenek Lakamby i wyruszał po cichu z tajemniczą wizytą do swego starego wodza po drugiej stronie rzeki. Omar mieszkał pod opieką Patalola, otoczony nimbem świętości. Między bambusowym płotem otaczającym domy radży i niedostępnym lasem leżała plantacja bananów; u jej krańca stały dwa domki zbudowane na niskich słupach w cieniu kilku cennych drzew owocowych rosnących nad przejrzystym strumieniem, który wypadał, pieniąc się, zza domu i biegł rączo w dół do wielkiej rzeki. Wzdłuż strumienia wąska ścieżka prowadziła przez zwarte poszycie zapuszczonej polanki do plantacji bananów i do chat, które radża przeznaczył na mieszkanie dla Omara. Rzucająca się w oczy pobożność starego wodza, jego liczne nieszczęścia, jego wyroczna mądrość i dostojne męstwo, z jakim znosił swoją niedolę, wszystko to wywierało na radży wielkie wrażenie. Stary władca Sembiru często odwiedzał nieoficjalnie ślepego Araba i z powagą przysłuchiwał się jego słowom w ciągu upalnych godzin popołudnia. Nocą przybywał Babalatji i przerywał spoczynek Omara, nie ściągając na siebie jego nagany. Aisah stała w milczeniu u drzwi którejś z chat i patrzyła na dwóch starych przyjaciół; siedzieli bez ruchu przy ogniu rozpalonym w środku klepiska między dwoma domkami i rozprawiali długo w noc cichym szeptem. Aisah nie mogła dosłyszeć ich słów, ale śledziła z ciekawością dwa niewyraźne cienie. Wreszcie Babalatji wstawał; brał jej ojca za przegub ręki, prowadził go z powrotem do domku, gdzie układał dlań maty, i wreszcie wychodził spokojnie. Zamiast się oddalić, nieświadom oczu Aisah, siadał często na powrót u ognia i długi czas oddawał się głębokim rozmyślaniom. Aisah patrzyła z szacunkiem na mądrego i dzielnego męża, którego przyzwyczaiła się widzieć u boku ojca, jak tylko mogła sięgnąć pamięcią; siedział samotnie, pogrążony w zadumie wśród cichej nocy; ciało jego tkwiło bez ruchu u gasnącego ogniska, a duch wędrował po kraju wspomnień lub — kto wie? — może szukał po omacku drogi wśród pustych obszarów niepewnej przyszłości. Gdy Babalatji zauważył przybycie Willemsa, zaniepokoił się tym wzrostem siły białych. Ale potem zmienił zdanie. Którejś nocy spotkał Willemsa na ścieżce wiodącej do chaty Omara i nie zdziwił się zbytnio zauważywszy, że niewidomy Arab chyba nie zdaje sobie sprawy z przechadzek nowego białego w sąsiedztwie swej siedziby. Raz Babalatji zjawił się niespodzianie w ciągu dnia i wydało mu się, że dostrzegł błysk białej kurtki w zaroślach po drugiej stronie strumienia. Przypatrywał się w zamyśleniu Aisah, która krzątała się, przygotowując wieczorny posiłek z ryżu; po chwili jednak odszedł spiesznie przed zachodem, odrzuciwszy gościnne zaproszenie Omara, który w imię Allacha prosił go, aby podzielił z nimi wieczerzę. Tego wieczoru Babalatji zaskoczył Lakambę oznajmieniem, że nadszedł wreszcie czas, aby uczynić pierwsze posunięcie w grze odkładanej tak długo. Podniecony Lakamba zażądał wyjaśnień. Babalatji potrząsnął odmownie głową; wskazał ruchem ręki migające cienie kobiet i niewyraźne męskie postacie u wieczornych ognisk na dziedzińcu. Oświadczył, że nie wypowie tutaj ani słowa. Ale gdy wszyscy domownicy udali się na spoczynek, Babalatji i Lakamba przeszli cichaczem między śpiącymi grupkami; znalazłszy się na brzegu rzeki, siedli do czółna i odbili ukradkiem, zmierzając ku rozpadającej się budce strażniczej na dawnej ryżowej polance. Tam byli zabezpieczeni przed wszystkimi oczami i uszami; gdyby zaszła potrzeba, mogli wymówić się polowaniem na jelenie, gdyż polankę znano dobrze jako miejsce, dokąd przychodzi pić wszelka zwierzyna. W tym spokojnym, odosobnionym zaciszu Babalatji wyłożył swój plan uważnemu Lakambie. Oto powziął myśl, aby użyć Willemsa dla zniweczenia wpływu Lingarda. — Znam białych ludzi, tuanie — rzekł w końcu. — Widziałem ich w wielu krajach; są zawsze niewolnikami swych pragnień, gotowi każdej chwili złożyć swą siłę i rozsądek w ręce kobiety. Los prawowiernych wyznawców wypisany jest ręką Potężnego, lecz ci, co czczą wielu bogów, rzuceni są na świat z gładkim czołem, i ręka byle jakiej kobiety może doń przyłożyć piętno zniszczenia. Niech się biali tępią nawzajem. Wolą Najwyższego jest, aby byli głupi. Umieją dotrzymywać wiary swym wrogom, lecz względem samych siebie są tylko oszustami. Hai! Widziałem to! Widziałem! Wyciągnął się jak długi przed ogniskiem i zamknął oczy, zasypiając czy też udając, że zasypia. Lakamba, niezupełnie przekonany, siedział długi czas, utkwiwszy wzrok w ciemnym żarze. W miarę jak się noc posuwała, lekka biała mgła wznosiła się z rzeki, a zachodzący księżyc, pochylony nad lasem, zdawał się tęsknić za spokojem ziemi niby kapryśny, zbłąkany kochanek, który wreszcie powraca, aby złożyć znużoną głowę na piersi swej umiłowanej. ROZDZIAŁ SZÓSTY — Niech mi pan pożyczy strzelbę — rzekł Willems do Almayera siedząc naprzeciw niego przy stole; kopcąca lampa paliła się czerwonym płomieniem wśród zastawy pozostawionej w nieładzie po wieczerzy. — Mam ochotę pójść i zapolować na jelenie, gdy wzejdzie księżyc. Almayer siedział bokiem do stołu z łokciem wsuniętym między brudne talerze, z brodą spuszczoną na piersi i nogami wyciągniętymi sztywno przed siebie; patrzył na czubki swych trepów plecionych z trawy; nagle zaśmiał się. — Mógłby pan odpowiedzieć „tak” albo „nie” bez tego rechotu — zauważył Willems z gniewnym spokojem. — Na pewno bym tak odpowiedział, gdybym wierzył choć jednemu pana słowu — odrzekł Almayer nie zmieniając pozy i mówiąc wolno, z przerwami, jakby upuszczał słowa na podłogę. — A że nie wierzę, więc po co? Pan wie, gdzie jest strzelba; może pan ją wziąć albo zostawić. Strzelba. Jeleń. Bzdury! Polowanie na jelenia! Akurat! Pan poluje na… gazelę, mój szanowny gościu. Potrzeba panu złotych kółek na nogi i jedwabnych sarongów* dla tej zwierzyny, świetny myśliwcze. Mogę pana zapewnić, że pan ich nie dostanie. Cały dzień siedzi pan wśród krajowców! Wielką pomoc mam z pana. — Nie powinien pan tak dużo pić — rzekł Willems cedząc wyrazy, aby ukryć wściekłość. — Słabą ma pan głowę. O ile pamiętam, zawsze miał pan słabą głowę, jeszcze w dawnych czasach, w Makassarze. Za dużo pan pije. — Piję za własne pieniądze — odciął się Almayer podnosząc głowę i rzucając Willemsowi gniewne spojrzenie. Te dwa okazy wyższej rasy spoglądały na siebie z wściekłością przez jakąś minutę, po czym obaj odwrócili głowy w tej samej chwili, jakby umówiwszy się, i wstali z krzeseł. Almayer zrzucił trepy i wlazł do hamaka, który był zawieszony między dwoma drewnianymi słupami werandy, w miejscu gdzie dochodził każdy powiew trafiający się rzadko w suchej porze roku. Willems stał niezdecydowany przez krótką chwilę, wreszcie zszedł bez słowa po schodach. Minął dziedziniec i skierował się w stronę małego drewnianego pomostu, gdzie były uwiązane czółenka i parę dużych białych łodzi; stateczki szarpały krótkimi linami, potrącając się w bystrym prądzie rzeki. Wskoczył do najmniejszego czółna i zakołysał się niezgrabnie; odczepiwszy rotanową linę niepotrzebnie odbił się z rozmachem od brzegu, przy czym o mało co nie przekoziołkował się przez burtę. Zanim odzyskał równowagę, czółno popłynęło już jakieś pięćdziesiąt jardów w dół rzeki. Ukląkł na dnie czółna i walczył z prądem długimi uderzeniami wiosła. Almayer siadł w hamaku, trzymając się za nogi; patrzył w rzekę z rozchylonymi ustami, póki nie dostrzegł ciemnej sylwety człowieka i czółna, torujących sobie drogę z powrotem obok pomostu. — Aha, jedzie pan! Tak też myślałem — krzyknął. — A nie weźmie pan strzelby, co?! — wrzeszczał, wytężając głos. Potem wyciągnął się z powrotem w hamaku i śmiał się po cichu, póki nie zasnął. Na rzece Willems patrzył pilnie przed siebie, wiosłując to z prawej strony, to z lewej i nie zwracał uwagi na słowa, które dochodziły go słabo. Trzy miesiące już upłynęły, odkąd Lingard przywiózł Wlllemsa do Sembiru i odjechał szybko, zostawiwszy go pod opieką Almayera. Obaj biali nie przypadli sobie do gustu. Almayer czuł wielką niechęć do swego gościa, gdyż pamiętał czasy, kiedy pracowali razem u Hudiga i kiedy Wilłems, zajmujący wyższe stanowisko, traktował go z obraźliwą łaskawością. Przy tym Almayer był zazdrosny o łaski Lingarda. Ożenił się z malajską dziewczyną, którą stary marynarz zaadoptował w napadzie nieobliczalnego miłosierdzia; pożycie małżeństwa nie było szczęśliwe i Almayer spodziewał się, że majątek Lingarda wynagrodzi mu przykrości matrymonialne. Pojawienie się Willemsa, który zdawał się mieć jakieś prawa do Lingarda, napełniło Almayera wielkim niepokojem, tym bardziej że stary marynarz ani myślał wtajemniczyć męża swej przybranej córki w dzieje Willemsa lub zwierzyć się ze swych zamiarów co do przyszłych losów tego osobnika. Almayer odniósł się podejrzliwie do Willemsa od pierwszej chwili; gdy ten starał się pomagać mu w handlu, udaremnił jego wysiłki, a kiedy Willems się cofnął, Almayer z charakterystyczną przewrotnością powziął doń urazę za jego obojętność. Stosunki ich, z początku chłodne i grzeczne, zmieniły się w milczącą nieprzyjaźń, a potem w jawną wrogość; obaj pragnęli gorąco powrotu Lingarda i końca sytuacji, która stawała się coraz nieznośniejsza. Czas wlókł się powoli. Willems patrzył dzień po dniu na wschód słońca, zapytując siebie ponuro, czy przed wieczorem zajdzie jaka zmiana w trapiącej go śmiertelnej nudzie. Brakowało mu zajęć handlowych związanych z jego przeszłym życiem, które wydawało mu się niezmiernie dalekie, stracone nieodwołalnie, zagrzebane pod gruzami dawnych powodzeń; szczęście go opuściło, nie zostawiając żadnej nadziei ratunku. Wałęsał się zgnębiony po dziedzińcu Almayera i śledził z daleka obojętnym wzrokiem czółna przybyłe z góry rzeki, wyładowujące kauczuk lub rotan i zabierające ryż albo towary europejskie z małego mola Lingard i Ska. Choć przestrzeń gruntów należących do Almayera była rozległa, Willems czuł, że mu ciasno w obrębie porządnych płotów otaczających posiadłość. On, który w ciągu długich lat przyzwyczaił się myśleć o sobie jako o człowieku niezbędnym dla innych, czuł gorycz i dziką wściekłość wobec okrutnej świadomości, że jest zbyteczny i na nic nie przydatny — wobec chłodnej nieprzyjaźni przebijającej ze spojrzeń jedynego białego w tym barbarzyńskim zakątku świata. Zgrzytał zębami na myśl o dniach marnowanych w towarzystwie opryskliwego, niechętnego mu durnia, który go wciąż podejrzewał. Dosłuchiwał się wyrzutów za swą bezczynność w szmerze rzeki, w nieustannym szepcie wielkich lasów. Naokoło niego wszystko poruszało się, mijało go pędem, sunęło — ziemia pod nogami i niebiosa nad głową. Nawet dzicy dążyli do czegoś, zmagali się, walczyli, pracowali — choćby jedynie po to, aby przedłużyć marną egzystencję — lecz żyli, żyli! Tylko on jeden był jakby poza obrębem świata i tkwił w beznadziejnej martwocie, pełen gniewnej udręki i gryzącego żalu. Przyzwyczaił się wędrować po osadzie. Sembir, który miał się stać kwitnącą miejscowością, powstał na bagnie, a jego młodość upłynęła wśród przyklej woni mułu. Domy tłoczyły się na wybrzeżu i jakby chcąc uciec od niezdrowych mokradeł, wchodziły śmiało do rzeki, rozpościerając nad nią zwarty szereg bambusowych tarasów wzniesionych na wysokich palach, między którymi nurt skarżył się cicho, nieustannie, szemrząc wśród wirów. Jedyna ścieżka osady biegła wzdłuż tylnych ścian domów, wzdłuż szeregu poczerniałych okrągłych plam, które znaczyły miejsce ognisk domowych. Po drugiej stronie ścieżki ciągnął się dziewiczy las, dotykając jej prawie; zdawało się, że wyzywa zuchwale przechodniów, aby rozwiązali posępną zagadkę jego głębi. Nikt nie przyjmował zwodniczego wyzwania. Na ścianie lasu dostrzegało się zaledwie w kilku miejscach nieudolne wysiłki, aby wyrąbać polankę; wybrzeża były niskie i rzeka, cofając się po corocznym wylewie, zostawiała na każdym takim miejscu coraz to mniejsze zagłębienie pełne błota, gdzie importowane bawoły, własność osadników bugiskich, tarzały się z rozkoszą podczas upału. Gdy Willems szedł ścieżką, gnuśni mężczyźni, rozłożeni po cienistej stronie domów, patrzyli nań ze spokojem i ciekawością, kobiety krzątające się u ognisk kuchennych spoglądały za nim z nieśmiałym zainteresowaniem, a dzieci, rzuciwszy nań wzrokiem, uciekały z wrzaskiem trwogi przed strasznym człowiekiem o czerwonej i białej twarzy. Te objawy dziecinnego wstrętu i strachu napełniały Willemsa poczuciem bezsensownego upokorzenia; szukał podczas spacerów względnej samotności polanek, lecz nawet bawoły parskały z niepokojem na jego widok gramoląc się niezgrabnie z .chłodnego mokradła; zwarte stado wpatrywało się w niego dzikim wzrokiem, gdy usiłował przemknąć się niepostrzeżenie skrajem lasu. Pewnego dnia, przy jakimś jego nieostrożnym i nagłym ruchu, stado bawołów uciekło ścieżką w popłochu, stratowało ogniska, rozpędziło kobiety uciekające wśród przenikliwych wrzasków i zostawiło za sobą szlak z rozbitych garnków, podeptanego ryżu, przewróconych dzieci; gromada rozgniewanych mężczyzn rzuciła się w pościg za stadem krzycząc i wywijając kijami. Zawstydzony Willems — niewinna przyczyna tego zamieszania — szedł pod pręgierzem złych spojrzeń i złośliwych uwag, aż schronił się nareszcie w kampungu Almayera. Odtąd nie chodził już do osady. Później, gdy przymusowa niewola coraz bardziej mu dokuczała, brał jedno z czółen Almayera i przeprawiał się przez główną odnogę Pantai szukając jakiegoś odosobnionego miejsca, gdzieby mógł ukryć swoje znękanie i zniechęcenie. Płynął w malutkim stateczku wzdłuż muru skłębionej zieleni, trzymając się martwej wody tuż przy brzegu, gdzie zwieszające się palmy nipah chwiały szerokimi liśćmi nad jego głową, jakby w pogardliwym współczuciu dla wędrownego wykolejeńca. Gdzieniegdzie napotykał wyloty ścieżek wyciętych w gęstwinie; opętany pragnieniem, aby się skryć przed nieustanną krzątaniną na rzece, wysiadał z czółenka, szedł wąską, krętą dróżką i przekonywał się, że ta dróżka nie prowadzi nigdzie, że się nagle urywa, zniechęcona ciernistym gąszczem. Wracał powoli w gorzkim, niedorzecznym poczuciu rozczarowania i smutku, prześladowany parnym zapachem ziemi, wilgoci i rozkładu w tych lasach, które jakby odpychały go bez litości w migotliwy blask słońca na rzece. I znów zaczynał wiosłować zmęczonymi ramionami, aby szukać innej ścieżki i spotkać się z nowym rozczarowaniem. Kiedy dopłynął do miejsca, gdzie ostrokół radży schodził ku rzece, palmy nipah łopocące liśćmi nad brunatną wodą zostały w tyle, a na brzegu pojawiły się wielkie drzewa, wysokie, silne, obojętne w niezmiernej trwałości swego życia, co się ciągnie przez wieki; obojętne dla tej krótkiej, przelotnej doli człowieka, który pełzł z trudem w ich cieniu i szukał ucieczki przed nieustannymi wyrzutami swych myśli. Wśród gładkich pni jasny strumień wił się i plątał czas jakiś, nim postanowił skoczyć ze stromego brzegu do śpieszącej się rzeki. Była tu i ścieżka, która wyglądała na uczęszczaną. Willems, wysiadłszy z czółna, ruszył ścieżką znęcony kapryśną jej obietnicą, i znalazł się wkrótce na sporej polance; skroś gałęzi i listowia przenikały pogmatwane słoneczne arabeski padając na łagodnie wygięty łuk strumienia, błyszczący niby jasne ostrze miecza upuszczone w wysoką, pierzastą trawę. Dalej ścieżka zważała się znowu wśród gęstego poszycia. U końca pierwszego zakrętu Willems ujrzał błysk bieli i barwności, migot złota, jakby słoneczny promień zagubił się w cieniu, i wizję czerni ciemniejszej od najgłębszych leśnych mroków. Przystanął zaskoczony; wydało mu się, że słyszy lekkie kroki — coraz lżejsze; ucichły. Rozejrzał się. Trawa chwiała się na brzegu strumienia; rozedrgany szlak srebrnoszarych kiści biegł od wody aż do skraju gęstwiny. A jednak nie było najlżejszego powiewu. Ktoś tędy przeszedł. Willems patrzył w zamyśleniu na trawę, która drgała już tylko leciutko i nagle zamarła w jego oczach; wysokie źdźbła tkwiły teraz bez ruchu, kiście zwisały w gorącym, stężałym powietrzu. Szedł szybko pod wpływem zbudzonej nagle ciekawości i dostał się na wąską drożynkę między krzakami. Minąwszy pierwszy zakręt, dostrzegł znowu przed sobą mignięcie barwnej tkaniny i czarnych włosów kobiecych. Przyśpieszył kroku i ujrzał w całej postaci przedmiot swego pościgu. Kobieta, niosąca dwie bambusowe konwie pełne wody, usłyszała jego kroki, przystanęła, stawiając naczynia na ziemi, i odwróciła się do połowy, aby spojrzeć za siebie. Willems zatrzymał się również na chwilę, a potem ruszył dalej spokojnym, pewnym krokiem, kobieta zaś usunęła się, aby go przepuścić. Patrzył prosto przed siebie, lecz prawie nieświadomie wchłaniał każdy szczegół wysokiej, wdzięcznej postaci. Gdy się zbliżył, kobieta odwróciła nieco głowę i swobodnym ruchem silnego, krągłego ramienia podniosła zwisającą masę czarnych włosów, zgarniając je na dolną część twarzy. Zaraz potem Willems przeszedł tuż obok sztywnym krokiem jak człowiek pogrążony w transie. Słyszał szybki jej oddech i poczuł spojrzenie rzucone spod przymkniętych powiek. Dotknęło zarazem jego mózgu i serca. Wydało się czymś głośnym i podniecającym jak krzyk, cichym i przeszywającym jak natchnienie. Przeszedł z rozpędu koło niej, lecz jakaś niewidzialna moc — na którą składał się podziw, ciekawość i pożądanie — sprawiła, że zawrócił natychmiast po wyminięciu kobiety. Dźwignęła już z ziemi swe brzemię, aby iść dalej ścieżką. Nagły ruch Willemsa zatrzymał ją przy pierwszym kroku, i stała znów, prosta, smukła, wyczekująca,— we wdzięcznym bezruchu jej postaci czuło się napiętą gotowość do ucieczki. Wysoko w górze gałęzie łączyły się, lśniąc przejrzyście jak falująca zielona mgła, przez którą deszcz żółtych promieni padał na głowę kobiety, spływał rozmigotany wzdłuż czarnych splotów, jaśniał na twarzy zmiennym blaskiem płynnego metalu, zapadał niknącymi iskrami w ciemne głębie oczu, które były teraz szeroko rozwarte i powiększoną źrenicą patrzyły spokojnie na człowieka zagradzającego drogę. A Willems zapatrzył się w tę kobietę, urzeczony owym czarem, w którym kryje się nieuchronna klęska, przeszyty uczuciem, co się zaczyna jak pieszczota, a kończy ciosem, tknięty nagłym bólem nowego wzruszenia, które przenika serce, porusza drzemiące uczucia, budzi je do nowych nadziei, nowych dróg, nowych pragnień — i daje ucieczkę przed samym sobą. Ruszyła krok naprzód i znów przystanęła. Powiew — który się przedostał skroś drzew, lecz jak się zdawało Willemsowi, płynął od sunącej kobiecej postaci — owiał mu ciało gorącą falą i sparzył twarz palącym dotknięciem. Willems wciągnął go w płuca głęboko w ostatnim długim oddechu — jak żołnierz przed ruszeniem do ataku, jak kochanek przed porwaniem w ramiona umiłowanej kobiety — w oddechu, co daje męstwo niezbędne dla zmierzenia się z groźbą śmierci lub z burzą namiętności. Kim ona jest? Skąd się tu wzięła? Odwrócił od niej oczy pełne podziwu i rozejrzał się po drzewach zwartego lasu; stały wielkie i proste, i nieruchome, jakby wstrzymywały dech, strzegąc ich obojga. Willems poczuł zdziwienie, odrazę, prawie strach wobec bujno—ści tropikalnego życia, które pragnie słońca, lecz pracuje wśród mroku; które wydaje się wcieleniem wdzięcznych barw, kształtów, wspaniałości i wesela, lecz jest tylko okwiatem śmierci; którego tajemnica kryje zapowiedź radości i piękna, lecz zawiera jad i zgniliznę. Już dawniej nachodził Willemsa ów lęk i mętne poczucie niebezpieczeństwa, lecz teraz, gdy spojrzał znów na to życie, wydało mu się, że przebił wzrokiem fantastyczną zasłonę z pnączy i liści, że przejrzał na wskroś masywne drzewa, odrażający mrok, i oto odkryła się tajemnica — czarowna, kojąca, piękna. Spojrzał na kobietę. W cieniu usianym bryzgami światła zjawiła mu się z nieuchwytną wyrazistością sennego widzenia, powabna i wspaniała, posępna i odpychająca: wcielony duch tego kraju pokrytego tajemniczymi lasami, duch stojący przed nim w zwiewnej piękności mglistych konturów, niby zjawisko za przejrzystą zasłoną utkaną z promieni i cienia. Podeszła do niego. Czuł dziwną niecierpliwość, w miarę jak się zbliżała. Zmącone myśli płynęły mu przez głowę, bezładne, nieokreślone, oszałamiające. Wtem usłyszał własny głos pytający: — Kto jesteś? — Jestem córką ślepego Omara — odrzekła cicho, lecz spokojnie. — A ty — ciągnęła trochę głośniej — jesteś białym kupcem, wielkim człowiekiem w osadzie. — Tak — rzekł Willems wytrzymując jej wzrok z poczuciem niezmiernego wysiłku. — Tak, jestem biały. — I dodał, mając wrażenie, że mówi o jakimś innym człowieku: — Ale jestem wyrzutkiem swego społeczeństwa. Słuchała go z powagą. Przez siatkę rozrzuconych włosów jej twarz wyglądała jak oblicze złotego posągu o żywych oczach. Ciężkie powieki opuściły się nieco, a spomiędzy długich rzęs padło bokiem spojrzenie — twarde, ostre, badawcze, jak połysk ostrej stali. Stanowcze, spokojne usta miały linię pełną wdzięku, lecz rozdęte nozdrza i głowa odgięta w tył, na wpół odwrócona, nadawały całej postaci wyraz dzikiego, mściwego wyzwania. Cień przebiegł po twarzy Willemsa. Przycisnął rękę do warg, jakby .chciał zatrzymać słowa cisnące mu się na usta w nieodpartym, gwałtownym porywie — słowa pobudzone władczą myślą, która biegnie od serca do mózgu i musi być wypowiedziana w obliczu zwątpienia, niebezpieczeństwa, trwogi, a nawet zagłady. — Jesteś piękna — wyszeptał. Rzuciła mu znów spojrzenie, które objęło jednym błyskiem ogorzałą twarz Willemsa, szerokie barki, prostą, wysoką, nieruchomą postać — i opadło na ziemię do jego stóp. Uśmiechnęła się. Na jej pięknej, mrocznej twarzy uśmiech ten zajaśniał jak brzask jutrzenki w pochmurny ranek — jak pierwszy promień zorzy strzelający przez ciemne chmury, przelotny i blady — zwiastun wschodu słońca i gromów. ROZDZIAŁ SIÓDMY Są w życiu krótkie okresy, które zapadają w pamięć tylko jako wspomnienie uczuć. Nie zostawiają wspomnień ruchów, czynów, w ogóle jakichkolwiek przejawów życia; wszystko gubi się w nieziemskiej wspaniałości lub nieziemskim mroku takich chwil. Żyjemy wówczas pochłonięci tym czymś w naszym ciele, co się raduje lub cierpi, podczas gdy ciało jak zwykle oddycha, czasem rzuca się instynktownie do ucieczki lub niemniej instynktownie walczy — a może i umiera. Lecz śmierć w takiej chwili jest przywilejem szczęśliwych, jest rzadkim i wielkim darem, łaską najwyższą. Willems wcale sobie nie przypominał, jak i kiedy rozstał się z Aisah. Złapał się na tym, że pije z dłoni błotnistą wodę; jego czółno płynęło środkiem rzeki i mijało ostatnie domki Sembiru. Z wracającą przytomnością opanowała go trwoga przed czymś nieznanym, co przeniknęło do jego serca, przed czymś nieuchwytnym i potężnym, co nie mogło mówić, a żądało posłuszeństwa. Pierwszym porywem Willemsa był bunt. Nigdy już tam nie wróci. Nigdy! Rozejrzał się zwolna po wspaniałości wszystkiego, co go otaczało pod zabójczym blaskiem słońca, i ujął wiosło. Jakże świat wydał mu się zmieniony! Rzeka była szersza, niebo wyższe. Jak prędko sunęło czółno pod uderzeniami jego wiosła! Odkądże nabrał siły przynajmniej dwóch ludzi? Spojrzał w górę i w dół Pantai na lasy u brzegów z na wpół świadomym wrażeniem, że jednym ruchem ręki mógłby zwalić do rzeki wszystkie te drzewa. Twarz paliła go. Napił się znów i drgnął od przewrotnej rozkoszy poczuwszy w wodzie smak mułu. Było już późno, gdy dotarł do domu Almayera, lecz szedł przez ciemny i nierówny dziedziniec bez potykania się, stąpając lekko pewnym krokiem w jakimś własnym, promiennym świetle, które było niewidzialne dla oczu innych. Opryskliwe powitanie gospodarza wstrząsnęło nim jak upadek z wielkiej wysokości. Siadł przy stole na swoim miejscu naprzeciw Almayera i usiłował rozmawiać wesoło z ponurym współbiesiadnikiem, lecz po wieczerzy, gdy palili w milczeniu, uczuł nagły upadek ducha, znużenie we wszystkich członkach i niezmierny smutek, jakby go spotkała jakaś wielka, niepowetowana strata. [Światło w nim zgasło.] Mrok nocy wszedł do jego serca wraz ze zwątpieniem, niepewnością i tępym gniewem na siebie, na cały świat. Miał ochotę krzyczeć ohydne przekleństwa, pokłócić się z Almayerem, dopuścić się jakiegoś gwałtu. Bez żadnej bezpośredniej przyczyny przyszło mu na myśl, że rzuciłby się z przyjemnością na tego nędznego, ponurego łotra. Spod namarszczonych brwi spojrzał dziko na Almayera. Bogu ducha winny Almayer palił w zadumie, układając zapewne w myślach plan jutrzejszej roboty. Jego spokój wydał się Willemsowi obelgą nie do zniesienia. Dlaczego ten idiota dziś nie rozmawia, kiedy on, Willems, ma na to ochotę? Kiedy indziej gotów jest paplać bez końca. I to same bzdury w dodatku! Willems usiłował poskromić swą bezsensowną wściekłość i wpatrzył się w poplamiony obrus poprzez gęsty dym z tytoniu. Poszli wcześnie spać, jak zwykle, lecz w środku nocy Willems wyskoczył z hamaka, tłumiąc przekleństwo, i zbiegł ze schodów na dziedziniec. Dwaj nocni stróże, którzy siedzieli przy małym ognisku rozmawiając monotonnie półgłosem, podnieśli głowy i spojrzeli ze zdziwieniem na zmienioną twarz białego, gdy przechodził przez krąg światła leżący dokoła ognia. Znikł w ciemności, a potem wrócił mijając ich tuż, lecz jego twarz nie wskazywała, aby sobie uświadamiał ich obecność. Chodził tam i z powrotem, mrucząc coś pod nosem, wobec czego obaj Malaje, po krótkiej naradzie szeptem, opuścili spokojnie ognisko, uznawszy, że nie jest bezpiecznie przebywać w pobliżu białego, który zachowuje się w tak dziwny sposób. Wycofali się za węgieł składu i przez całą noc śledzili z ciekawością Willemsa, aż wreszcie krótki świt ustąpił nagłemu blaskowi wschodzącego słońca i posiadłość Almayera zbudziła się do życia i pracy. Gdy tylko Willems mógł się wymknąć, niedostrzeżony wśród pracowitej krzątaniny wybrzeża, przepłynął rzekę w drodze do miejsca, gdzie spotkał Aisah. Rzucił się na trawę obok strumienia i nasłuchiwał jej kroków. Jaskrawy blask dnia padł przez otwór w wysokich gałęziach i spływał, łagodniejąc, między cienie wielkich pni. Gdzieniegdzie wąski promień obrzucał złotymi bryzgami szorstką korę drzewa, skrzył się na wodzie skaczącej w strumieniu lub spoczywał na liściu, który błyszczał i odcinał się wyraźnie na jednolitym tle ciemnej zieleni. Szybki lot białych ptaków o skrzydłach lśniących w słońcu przekreślił nad głową Willemsa jasną szparę błękitu; żar płynął z nieba lgnąc do parującej ziemi, kotłował się pod drzewami i spowijał Willemsa w miękkie, wonne zwoje powietrza, ciężkie od ostrej woni rozkładającego się życia i słabego zapachu kwiatów. W atmosferze tego warsztatu przyrody Willems czuł się ukojony; zapadł łagodnie w niepamięć o przeszłości, w obojętność tego, co będzie. Wspomnienia jego tryumfów, jego win i ambitnych planów znikały w tym upale, który jakby wytapiał mu z serca wszystką gorycz, wszystkie nadzieje, gniewy i wszystką siłę. Leżał senny i zadowolony w ciepłym, wonnym schronieniu, myśląc o oczach Aisah, wspominając dźwięk jej głosu, drżenie jej warg, zmarszczone jej brwi i uśmiech. Przyszła naturalnie. Był dla niej czymś nowym, nieznanym i dziwnym. Był wyższy, silniejszy od mężczyzn, których widywała dotychczas, i zupełnie różny od tych, których znała. Należał do rasy zwycięskiej. W Aisah żyło wciąż wspomnienie jej wielkiego nieszczęścia i w związku z tym Willems ukazał się jej otoczony urokiem potęgi i niebezpieczeństwa, urokiem zwalczonej, przezwyciężonej grozy, która się stała zabawką. Tamci zwycięscy mężowie mieli taki sam głęboki głos, patrzyli także na swych nieprzyjaciół twardymi niebieskimi oczami. A ona sprawiła, że te oczy patrzyły czule w jej twarz, że ten głos przemawiał do niej łagodnie I Zaprawdę był mężem. Nie mogła pojąć wszystkiego, co mówił jej o swym życiu, ale z fragmentów, które rozumiała, ułożyła sobie opowieść o człowieku wielkim wśród swego plemienia, mężnym i nieszczęśliwym — nieposkromionym zbiegu marzącym o zemście na wrogach. Miał dla niej urok tego, co nieznane i nieokreślone, nieprzewidziane i nagłe; urok stworzenia, które jest silne, niebezpieczne, żywe i ludzkie, gotowe oddać się w niewolę. Była pewna, że dojrzał do tego. Czuła to z niezawodną intuicją pierwotnej kobiety, której przyszło stanąć w obliczu naturalnego porywu. — Widywali się dzień w dzień. Gdy stała w pewnym oddaleniu przysłuchując się jego słowom i trzymając go w miejscu spojrzeniem, słabł jej nieokreślony strach wobec nowej zdobyczy i rozpływał się jak sen, a wzrastało poczucie owej pewności, wyraźne i przekonywające, i widzialne dla oczu jak coś rzeczywistego w pełnym blasku słońca. Była to dla niej głęboka radość, wielka duma, słodycz prawie dotykalna, która zostawiała jakby smak miodu na ustach. Willems leżał wyciągnięty nieruchomo u jej stóp, gdyż wiedział z doświadczenia, że najlżejszy ruch mógłby ją spłoszyć w owych pierwszych dniach znajomości. Leżał bardzo spokojnie; żar pragnienia drgał w jego głosie i błyszczał w oczach; ciało zastygło w martwocie. Patrzył na Aisah stojącą nad nim z głową pogrążoną w cieniu szerokich, wdzięcznych liści, które dotykały jej policzka; drobne łodygi bladozielonych orchidei spływały spośród gałęzi, mieszając się z czarnymi włosami naokoło jej twarzy, jakby wszystkie rośliny uważały Aisah za swoją — za ożywiony, wspaniały kwiat przebujnego życia, co urodzone w mroku walczy bez wytchnienia, przedzierając się ku słońcu. Podchodziła co dzień trochę bliżej. Śledził jej wolne postępy — stopniowe oswajanie tej kobiety słowami miłości. A słowa te były jednostajną pieśnią pochwalną przesyconą pragnieniem, pieśnią, co rozpoczęła się w dniu, kiedy świat powstał, i ogarnia go jak powietrze, a skończy się dopiero z kresem wszech—rzeczy — gdy nie będzie już warg do śpiewania i uszu, które mogłyby słuchać. Willems mówił Aisah, że jest piękna i upragniona, i wciąż to powtarzał na nowo, bo gdy jej to mówił, wypowiadał wszystko, co w nim było — wyrażał jedyną swą myśl, jedyne uczucie. I śledził, jak wyraz lękliwego zdziwienia i nieufności znika z jej twarzy dzień po dniu, jak oczy łagodnieją, jak uśmiech — niby wyczarowany rozkosznym snem — przebywa coraz dłużej na wargach; uśmiech rodzącej się tkliwości, w której czaił się poryw upajającego tryumfu. Kiedy Aisah znalazła się w pobliżu, znikał cały świat dla tego bezczynnego człowieka prócz jej spojrzenia i uśmiechu. Nie było nic w przeszłości ani w przyszłości, a w chwili bieżącej był tylko promienny fakt jej istnienia. Lecz gdy odchodziła, zapadał nagły mrok; Willems zostawał słaby i bezsilny, jakby ograbiony ze wszystkiego, co było jego istotą. On, który przeszedł przez życie zaprzątnięty wyłącznie swoją karierą, pogardliwie obojętny na wszelkie kobiece wpływy, pełen lekceważenia dla ludzi, co poddali im się choćby w najmniejszej mierze; on, taki silny, wyższy od innych nawet w siwych błędach, uświadomił sobie w końcu, że ręka kobiety obdarła go z indywidualności. Gdzież jego pewność siebie i duma ze swych uzdolnień, jego wiara w szczęście, gniew po upadku, pragnienie, aby odzyskać majątek, i pewność, że potrafi tego dokonać? Wszystko to przepadło. Przepadło całe jego męstwo, w sercu został tylko niepokój — w tym sercu, które stało się czymś godnym pogardy, które można było zmącić spojrzeniem lub uśmiechem, udręczyć słowem, ukoić obietnicą. Gdy upragniony dzień wreszcie nadszedł, gdy Aisah osunęła się na trawę obok Willemsa i szybkim ruchem ujęła jego rękę, siadł nagle i spojrzał jak człowiek zbudzony przez huk domu walącego się na głowę. Cała jego krew, wrażliwość i życie skupiły się w tej ręce, zostawiając go bez sił, wstrząsanego zimnym dreszczem wśród nagłej, lepkiej omdlałości, rzekłbyś, przeszytego śmiertelną kulą. Odrzucił brutalnie jej dłoń, jakby go sparzyła, i siedział bez ruchu z głową opuszczoną na piersi, wpatrzony w ziemię, chwytając oddech z trudem. Ten poryw lęku i pozornej odrazy nie przestraszył wcale Aisah. Twarz jej była uroczysta, a oczy patrzyły na Wilłemsa z powagą. Dotknęła palcami jego włosów u skroni, musnęła pieszczotliwie policzek, pokręciła leciutko koniec długiego wąsa; a gdy siedział drżąc od tych dotknięć, uciekła ze zdumiewającą chyżością wśród kaskady dźwięcznego śmiechu, wśród szelestu trawy i gałązek rozbujanych nad ścieżką, zostawiając za sobą tylko niknący szlak ruchu i dźwięku. Willems dźwignął się powoli jak człowiek obarczony ciężarem i skierował się ku rzece. Rozkoszował się wspomnieniem swej trwogi i swego szczęścia, lecz raz po raz powtarzał sobie z powagą, że na tym musi się skończyć jego przygoda. Zepchnął czółno do wody i podniósł oczy na brzeg, wpatrując się weń długo, spokojnie, jakby po raz ostatni ogarniał wzrokiem miejsce czarownych wspomnień. Szedł energicznym krokiem, z twarzą skupioną, ku domowi Almayera, niby człowiek, co powziął przed chwilą ważne postanowienie. Rysy jego miały wyraz spokojny, surowy, ruchy były rozważne i powolne. Trzymał siebie mocno w garści. Bardzo mocno. Miał wyraźne złudzenie — prawie tak wyraźne jak rzeczywistość — że strzeże zwinnego więźnia. Siedział naprzeciw Almayera w czasie tego obiadu — który był ostatnim ich wspólnym posiłkiem — z twarzą zupełnie spokojną i wzrastającym ciągle strachem, aby się sobie nie wymknąć. Niekiedy chwytał brzeg stołu i zaciskał mocno zęby w nagłym przypływie okrutnej rozpaczy, jak człowiek, który zsuwa się w przepaść po gładkiej, stromej pochyłości i usiłuje wbić palce w ustępującą powierzchnię, świadom, że zbliża się bezradnie do nieuchronnej zagłady. Nagle poczuł, iż wszystkie jego muskuły odprężają się, a wola załamuje. Coś jakby pękło mu w głowie, i tamto pragnienie, tamta myśl, odpychana w ciągu wszystkich tych godzin, wdarła mu się do mózgu z żarem i hukiem wybuchu. On musi tę kobietę zobaczyć. Natychmiast! Pojedzie zaraz! Dziś wieczór! Ogarnął go wściekły żal za każdą straconą godziną, każdą mijającą chwilą. Nie było już mowy o oporze. Ale przejęty instynktownym lękiem przed nieodwołalnym, pragnął z fałszem wrodzonym ludzkiemu sercu zostawić sobie możliwość powrotu. Nie wydalał się nigdy w ciągu nocy. Co Almayer wie o nim? Co sobie pomyśli? Lepiej poprosić o strzelbę. Księżycowa noc… polowanie… Pretekst zupełnie możliwy. Willems skłamie przed Almayerem. Cóż to szkodzi! Kłamał przed sobą przez całe życie. Dlaczego? Z powodu kobiety. I to takiej… Z odpowiedzi Almayera przekonał się, że kłamstwo było zbyteczne. Ludzie dowiadują się o wszystkim nawet i tutaj. A niech tam. Obchodzą go tylko stracone sekundy. A gdyby nagle umarł? Gdyby umarł, nie widząc jej przedtem? Nie mogąc… Gdy popędzał wiosłem czółno płynące ukośnie wśród silnego prądu i gdy śmiech Almayera zabrzmiał mu w uszach, usiłował wmówić w siebie, że każdej chwili będzie mógł wrócić. Po prostu pojedzie tylko i spojrzy na miejsce, gdzie się spotykali, na drzewo, pod którym leżeli, kiedy go wzięła za rękę, na trawę, gdzie siedziała u jego boku. Tylko pojedzie tam, a potem wróci, nic więcej; ale gdy czółno dotknęło brzegu, wyskoczył zapominając o lince; czółno tkwiło przez chwilę wśród krzaków, po czym wysunęło się i znikło mu z oczu, nim zdołał się rzucić do wody, aby je przymocować. Z początku był jak rażony piorunem. Nie mógł już teraz wrócić, chybaby się udał do podwładnych radży z prośbą o łódź i wioślarzy — a droga do kampungu Patalola prowadziła obok chaty Aisah! Wszedł na ścieżkę ociągając się, z rozgorzałymi oczami, jak człowiek, który goni za widmem, a gdy znalazł się w miejscu, gdzie zaczynała się wąska drożynka prowadząca do polanki Omara, przystanął z wyrazem twarzy bacznym i wytężonym, jakby nasłuchiwał odległego głosu — głosu swego przeznaczenia. Był to głos niewyraźny, lecz pełen głębokiej treści; gdy Willems go usłyszał, coś w jego piersi rozdarło się i poszarpało. Splótł palce; trzasnęły mu stawy u rąk i ramion. Na czoło wystąpił pot drobnymi perlistymi kroplami. Rozejrzał się nieprzytomnie. Nad głuchym mrokiem leśnego podszycia wznosiły się szczyty drzew o wysokich gałęziach i liściach rysujących się czarno na bladym niebie — niby fragmenty nocy płynące na księżycowym blasku. Pod nogami ciepła para wznosiła się z nagrzanej ziemi. Dokoła była głęboka cisza. Willems rozejrzał się za ratunkiem. Ta cisza, ten bezruch wydały mu się chłodną naganą, ostrą odmową, okrutną obojętnością. Wokół niego czyhało niebezpieczeństwo, a w samym sobie oparcia nie znajdował; był tam tylko obraz tej kobiety. Nagle przyszła na niego chwila jasnowidzenia — okrutnego jasnowidzenia, które zstępuje raz w życiu na najbardziej ograniczonego człowieka. [Odkrył w sobie dziwną słabość, brak logiki, ślepotę właściwą wszystkim naszym porywom.] Zdawało mu się, że widzi, co się w nim dzieje, i zgroza przejęła go na ten dziwny widok. On, człowiek biały! Człowiek ambitny, praktyczny, którego największą winą był dotąd pewien brak rozsądku i zbyt wielkie zaufanie do prawości swych bliźnich. Tamta kobieta jest ładną dzikuską i… Usiłował w siebie wmówić, że to rzecz bez znaczenia. Bez znaczenia! Daremne były jego wysiłki. [Wspólnik Hudiga był już pogrzebany; a teraz ogarnęło Willemsa bezlitosne uczucie, że on, ten zdolny Willems, przepada także.] Odebrały mu odwagę nowe wrażenia, których przedtem nie doświadczał nigdy w najlżejszym stopniu, którymi gardził ze swej bezpiecznej pozycji człowieka cywilizowanego. Rozczarował się do siebie. Zdawało mu się, że oddaje jakiemuś dzikiemu stworzeniu nieskalaną czystość swego życia, swej rasy, swej cywilizacji. [Nie uświadamiał sobie tego wszystkiego, tylko] miał wrażenie, iż się zagubił wśród rzeczy nieokreślonych, które były okropne i niebezpieczne. Usiłował walczyć, choć był przekonany o swej porażce — stracił grunt pod nogami — zapadł z powrotem w ciemność. Poddał się ze słabym okrzykiem, wyrzucając w górę ramiona, jak się poddaje wyczerpany pływak: bo nasiąknięty wodą statek zapadł mu się pod nogami; bo noc jest ciemna, a brzeg daleki — bo śmierć jest lepsza od walki. CZĘŚĆ DRUGA ROZDZIAŁ PIERWSZY Blask i żar spadły na osadę, polanki i rzekę, jakby rzucone gniewną ręką. Ziemia spoczęła niema, cicha, wspaniała pod lawiną palących promieni, które zniszczyły wszelki ruch i wszelkie dźwięki, pochłonęły wszystek cień, zdusiły każde tchnienie. Żadna żyjąca istota nie śmiała się przeciwstawić pogodzie tego nieba bez chmurki, zbuntować się przeciw uciskowi olśniewającego, srogiego słońca. Siła i stanowczość, ciało i duch były jednakowo bezradne i usiłowały się skryć przed potopem ognia płynącego z niebios. Tylko kapryśni tyrani kwiatów — delikatne motyle, nieustraszone dzieci słońca, fruwały śmiało przez otwartą przestrzeń, a roje ich drobniuchnych cieni muskały omdlewające kwiaty, sunęły lekko po przywiędłe] trawie lub przebiegały suchą, spękaną ziemię. Wszystkie głosy umilkły w to parne południe prócz słabego szmeru rzeki, która śpieszyła naprzód wśród kotłujących się wirów; roziskrzone jej fale ścigały się wzajem w radosnym biegu ku opiekuńczym głębiom, ku chłodnemu schronieniu morza. Almayer wyprawił robotników na południowy odpoczynek i przebiegł szybko przez podwórze z malutką córeczką na ramieniu, zdążając ku zacienionej werandzie. Położył zaspane dziecko na wielkim bujającym fotelu, na poduszce wyciągniętej z własnego hamaka i stał przez chwilę przyglądając się małej z czułością i zadumą. Zmęczone, zgrzane dziecko poruszyło się niespokojnie, westchnęło i spojrzało na ojca wzrokiem zamglonym przez senne znużenie. Almayer podniósł z ziemi połamany wachlarz z palmowego liścia i zwolna zaczął mim .chłodzić zaczerwienioną twarzyczkę. Powieki małej zatrzepotały; Almayer się uśmiechnął. Przelotny uśmiech rozjaśnił w odpowiedzi ociężałe oczy Niny, załamał się dołkiem w delikatnym policzku; powieki jej nagle opadły, odetchnęła głęboko przez rozchylone usta i zasnęła, nim jeszcze uśmiech zdołał zniknąć z twarzyczki. Almayer odszedł po cichu, wziął jeden z drewnianych foteli i umieściwszy go tuż przy balustradzie werandy siadł z westchnieniem ulgi. Oparł się łokciami o balustradę i złożył brodę na splecionych rękach, patrząc z roztargnieniem na Pantai, na pląsanie słońca po sunącej wodzie. Las u przeciwległego brzegu zmniejszał się stopniowo, jakby pogrążając się w rzece; kontury zafalowały, zmąciły się i rozpłynęły w powietrzu. Przed oczami Almayera była już tylko przestrzeń rozkołysanego błękitu — wielkie, puste niebo ciemniejące niekiedy… Gdzie się podziało słońce?… Czuł się ukojony i szczęśliwy, jakby łagodna, niewidzialna dłoń zdjęła z jego duszy brzemię ciała. Potem wydało mu się, że płynie w .chłodną jasność, gdzie nie istnieją takie rzeczy jak pamięć i ból. Co za rozkosz. Oczy zamknęły mu się, otworzyły, znowu zamknęły. — Almayer! Drgnął całym ciałem i wyprostował się w fotelu chwyciwszy oburącz za poręcz; mrugał idiotycznie oczami. — Co to? Co takiego? — wymruczał rozglądając się niepewnie. — Tu jestem! tutaj, na dole. Almayer uniósł się z krzesła, spojrzał ponad balustradą w dół werandy i usiadł z powrotem gwizdnąwszy cicho ze zdziwienia. — Duch, słowo daję i — wykrzyknął cicho pod nosem. — Czy pan mnie wysłucha? — ciągnął ochrypły głos z dziedzińca. — Czy mogę przejść tam na górę? Almayer wstał i oparł się o balustradę. — Niech mi się pan nie waży — odrzekł głosem stłumionym, lecz wyraźnym. — Niech się pan nie waży! Dziecko tu śpi. A ja nie chcę pana słuchać ani z panem mówić. — Pan musi mnie wysłuchać! Chodzi o coś ważnego. — Z pewnością nie dla mnie. — Owszem. Dla pana. Coś bardzo ważnego. — Zawsze był pan blagierem — rzekł pobłażliwie Almayer po krótkim milczeniu. — Zawsze. Pamiętam to z dawnych czasów. Niektórzy twierdzili, że nie ma równego panu spryciarza, ale mnie pan nigdy nie nabrał — tak na całego. Nigdy nie wierzyłem w pana naprawdę, panie Willems. — Uznaję pańską wyższą inteligencję — odparł Willems tonem niecierpliwej pogardy. — Będzie to jeszcze jeden jej dowód, jeśli pan mnie wysłucha. Jeśli nie, będzie pan tego żałował. — Jakiż pan śmieszny! — rzekł Almayer drwiąco. — No niech tam. Może pan tu przyjść, tylko proszę nie hałasować. Jeszcze tam pana szlag trafi w słońcu i umrze pan pod moim progiem. Nie chcę tu żadnej tragedii. No, proszę! Nim skończył mówić, głowa Willemsa ukazała się nad poziomem podłogi, potem wynurzyły się stopniowo jego barki i stanął wreszcie przed Almayerem — cudaczny upiór tego, który był dawniej zaufanym urzędnikiem najbogatszego kupca na wyspach. Miał na sobie brudną, podartą kurtkę, a poniżej pasa zniszczony i wypłowiały sarong. Zerwał kapelusz odkrywając długie, poplątane włosy, przyklejone w kosmykach do spoconego czoła i zwisające na oczy, które połyskiwały głęboko w orbitach, niby ostatnie iskry wśród czarnych żużli wypalonego ogniska. Niechlujna broda wyrastała z jam ogorzałych policzków. Ręka, którą wyciągnął do Almayera, trzęsła się wyraźnie. Kąty ust — niegdyś stanowczych — opadły, zdradzając udrękę ducha i fizyczne wyczerpanie. Był boso. Almayer przyglądał mu się długo ze spokojem. — No więc? — rzekł w końcu, nie ujmując wyciągniętej ręki, która opadła zwolna do boku Willemsa. — Przyszedłem — zaczął Willems. — Widzę to — przerwał Almayer. — Mógł mi pan tej przyjemności oszczędzić, nic bym na tym nie stracił. Nie było pana sześć tygodni, jeśli się nie mylę. Radziłem sobie bez pana bardzo dobrze, a teraz, kiedy się pan znalazł, niezbyt pięknie pan wygląda. — Niech mi pan da mówić! — zawołał Willems. — Proszę tak nie krzyczeć. Czy pan myśli, że jest pan w lesie u swoich… swoich przyjaciół? Tu jest dom człowieka cywilizowanego. Białego człowieka. Zrozumiano? — Przyszedłem — zaczął znów Willems — przyszedłem ze względu na pana i na siebie. — Wygląda pan, jakby pan przyszedł dobrze się najeść — rąbnął nieposkromiony Almayer; Willems machnął ręką ze zniechęceniem. — Widać pana tam głodzą — pokpiwał Almayer w dalszym ciągu — ci, jakże ich tam, nowi pana krewni. Ten stary ślepy łotr musi być uszczęśliwiony z pańskiego towarzystwa. Pan wie, on był największym wodzem i mordercą na tych morzach. No, jakże tam, pewno się sobie zwierzacie? Niech mi pan powie, czy pan zabił kogoś w Makassarze, czy pan tylko coś skradł? — To nieprawda! — zawołał Willems porywczo. — ja tylko pożyczyłem… Oni wszyscy kłamią! Ja… — Szszsz! — syknął ostrzegawczo Almayer rzucając wzrokiem na śpiące dziecko. — A więc pan ukradł — ciągnął z tłumionym rozradowaniem. — Ja też myślałem, że tam było coś w tym rodzaju. — A teraz pan tutaj znów kradnie. Po raz pierwszy Willems podniósł wzrok na Almayera. — Och, mnie pan nie okradł. Nic mi nie brakuje — powiedział Almayer szybko, z drwiną w głosie. — Ale ta dziewczyna! No jakże, pan ją przecież ukradł. Nie zapłacił pan temu staremu. Teraz on już nic za nią nie weźmie. — Dość tego! W głosie Willemsa zabrzmiało coś, co sprawiło, że Almayer zamilkł. Spojrzał uważnie na człowieka stojącego przed sobą i mimo woli poczuł się wstrząśnięty jego widokiem. — Almayer — powiedział Willems — niech pan mnie wysłucha. Wysłucha mnie pan, jeśli w panu jest coś ludzkiego. Cierpię strasznie — i to przez pana. Almayer podniósł brwi. — No, no! Jakim sposobem? Pan ma chyba źle w głowie — dodał niedbale. — Ach! pan nie wie — szepnął Willems. — Ona uciekła. Uciekła — powtórzył ze łzami w głosie — uciekła przed dwoma dniami. — Nie! — wykrzyknął zdumiony Almayer. — Uciekła? Jeszcze o tym nie słyszałem. — Wybuchnął tłumionym śmiechem. — To pyszne! Miała pana już dość? Wie pan, to nie jest dla pana pochlebne, mój wybitny rodaku. Willems, jakby go nie słysząc, oparł się o jeden ze słupów podpierających dach i patrzył na rzekę. — Z początku — szepnął w rozmarzeniu — było mi jak w raju… albo w piekle; sam nie wiem. Odkąd odeszła, wiem, co mrok, co potępienie. Wiem, co czuje człowiek, którego rozrywają na sztuki. Ja właśnie to czuję. — Może pan wrócić i znów u mnie zamieszkać — rzekł chłodno Almayer. — Mimo wszystko Lingard, którego nazywam ojcem i szanuję jak ojca, zostawił pana pod moją opieką. Spodobało się panu odejść. W porządku. Teraz chce pan wrócić. Niech i tak będzie. Nie jestem pana przyjacielem. Robię to dla kapitana Lingarda. — Wrócić? — powtórzył Willems namiętnie. — Wrócić do pana i opuścić ją? Czy pan myśli, że oszalałem? Bez niej! Człowieku! chyba nie masz krwi w żyłach! Wiedzieć, że ona porusza się, żyje, oddycha, i nie widzieć jej! Zazdroszczę wiatrowi, że ją owiewa, powietrzu, którym oddycha, ziemi, która czuje pieszczotę jej stóp, słońcu, co teraz na nią patrzy, podczas gdy ja… Nie widziałem jej przez dwa dni — dwa dni. Siła jego uczuć poruszyła trochę Ałmayera, ale udał, że ziewa. — Pan mnie nudzi — mruknął. — Dlaczego pan za nią nie pójdzie zamiast mnie nachodzić? — To prawda, dlaczego? — Pan nie wie, gdzie ona jest? Nie może być bardzo daleko. Żaden statek krajowców nie opuścił rzeki w ciągu ostatnich paru tygodni. — Tak! ona jest niedaleko i nawet powiem panu gdzie. Jest w kampungu Lakamby. Willems wpatrzył się z natężeniem w twarz Ałmayera. — Fiu! — gwizdnął Almayer. — A Patalolo wcale mi o tym nie doniósł. Dziwna rzecz — mówił w zamyśleniu. — Czy pan się boi tej bandy? — dodał po krótkiej chwili. — Czy ja się boję! — A więc ze względu na swoją godność wstrzymuje się pan od pójścia za nią, szlachetny kolego? — spytał Almayer z drwiącą troskliwością. — Jakie to wzniosłe! Zapadło krótkie milczenie, po czym Willems rzekł spokojnie: — Dureń z pana. Z przyjemnością bym pana kopnął. — Nie ma strachu — odrzekł Almayer niedbale — za słaby pan na to. Wygląda pan na zagłodzonego. — Nie jadłem chyba przez ostatnie dwa dni; a może i dłużej, nie pamiętam. To wszystko jedno. Cały płonę — rzekł Willems posępnie. — Niech pan patrzy! — i obnażył ramię pokryte świeżymi bliznami. — Gryzłem sam siebie, żeby z bólu zapomnieć o ogniu, co pali mnie tu. — Uderzył się gwałtownie pięścią w pierś, zatoczył się pod tym uderzeniem, padł na krzesło stojące w pobliżu i zamknął powoli oczy. — Wstrętna komedia — rzekł wyniośle Almayer. — Co też ojciec mógł w panu widzieć? Tyłeś pan wart, co kupa śmieci. — I to pan mówi! Pan, który sprzedał duszę za kilka guldenów — mruknął Willems ze znużeniem, nie otwierając oczu. — Ładne kilka — odparował machinalnie Almayer i na chwilę umilkł zmieszany. Lecz prędko ochłonął i mówił dalej: — Ale pan, pan sprzedał swoją duszę za nic; rzucił ją pan do stóp nędznej dzikuski, która zrobiła już z pana pomiotło, i wkrótce zabije pana tak czy inaczej, przez swą miłość albo nienawiść. Mówił Pan przed chwilą o guldenach. Pewnie pan myślał o pieniądzach Lingarda. Otóż cokolwiek sprzedałem i za jakąkolwiek cenę, ani myślę pozwolić, aby pan — właśnie pan — popsuł moją transakcję. Czuję się jednak dość bezpieczny. Nawet ojciec, nawet kapitan Lingard brzydziłby się pana dotknąć; nie dotknąłby pana nawet szczypcami, nawet trzymetrowym kijem. Mówił podniecony jednym tchem; nagle zamilkł i wlepił oczy w Willemsa, dysząc przez nos w przypływie mściwej złości. Willems patrzył na niego chwilę spokojnie, wreszcie wstał. — Panie Almayer — rzekł stanowczo — chcę być kupcem w tej osadzie. Almayer wzruszył ramionami. — Tak. A pan mi to urządzi. Potrzebuję domu i towarów, może trochę pieniędzy. Proszę pana o to. — I czego więcej? Może tej marynarki? — Almayer rozpiął kurtkę — albo mojego domu? albo moich butów? — To przecież naturalne — ciągnął Willems nie zwracając żadnej uwagi na Almayera — to naturalne, że ona liczy na korzyści, które… a potem mógłbym zamknąć tego starego łotra, a potem… Urwał; twarz rozjaśniła mu się łagodnym światłem marzącego uniesienia, wzniósł oczy ku niebu. Jego chudość i nędzny wygląd nadawały mu pozór pustelnika ascety, nagrodzonego wspaniałą, olśniewającą wizją za wyrzeczenie się świata. Szepnął dalej namiętnie: — A potem będę ją miał tylko dla siebie, odciętą od jej otoczenia — tylko dla siebie — tylko pod moim wpływem — żeby ją urabiać — kształtować — wielbić — ugłaskać… O rozkoszy! A potem — potem — wyjedziemy gdzieś daleko, gdzieby nie znała nikogo, gdzie byłbym dla niej całym światem, całym światem! Nagle twarz mu się zmieniła. Oczy błądziły przez chwilę i naraz stały się spokojne. — Zwróciłbym panu naturalnie wszystko co do centa — powiedział rzeczowym tonem, który miał coś z jego dawnej wiary w siebie. — Co do centa. Nie chcę przeszkadzać panu w interesach. Wyszukam sobie drobnych handlarzy spośród krajowców. Mam różne pomysły, ale dość o tym na razie. A kapitan Lingard zgodzi się na to, jestem pewien. Przecież to właściwie pożyczka i miałby mię pan pod ręką. Żadne ryzyko dla pana. — Aha! Kapitan Lingard zgodziłby się! zgodziłby się… Almayerowi zabrakło tchu. Ogarnęła go wściekłość na myśl, że Lingard mógłby Willemsowi dopomóc. Zrobił się purpurowy. Bełkotał jakieś obelgi. Willems patrzył nań chłodno. — Zapewniam pana — rzekł grzecznie — że domagam się tego na podstawie zupełnie realnej. — Bezczelny zuchwalec! — Niech mi pan wierzy, położenie pana tutaj nie jest takie bezpieczne, jak pan myśli. Nieuczciwy rywal zniszczyłby pana handel w przeciągu roku. To by była ruina. A długa nieobecność Lingarda dodaje pewnym ludziom odwagi. Wie pan, słyszałem ostatnio moc różnych rzeczy. Proponowano mi, abym… Pan tu jest bardzo osamotniony. Nawet Patalolo… — Do licha z Patalolem! Ja tu jestem panem. — Ale ,czy pan nie widzi… — Tak, widzę. Widzę tajemniczego osła — przerwał gwałtownie Almayer. — Co znaczą te ukryte groźby? Czy pan sobie wyobraża, że ja nic nie wiem? Knują tu już od lat, i jakoś nic się nie stało. Arabowie myszkują od dawna przy ujściu rzeki, a jednak jestem tu wciąż jedynym kupcem i panem. Czy pan przyszedł wypowiedzieć mi wojnę? W takim razie niech pan mówi tylko za siebie, bo ja znam wszystkich innych swych wrogów. Powinienem dać panu w łeb. Szkoda na pana prochu i kuli. Powinno się zabić pana kijem, jak węża. Głos Almayera obudził dziewczynkę, która siadła na poduszce z przenikliwym krzykiem. Almayer podbiegł do fotela, chwycił dziecko na ręce, wrócił z rozpędem, potknął się o kapelusz Willemsa leżący na podłodze i wściekłym kopnięciem zrzucił ten kapelusz ze schodów. — Wynosić mi się! — wrzasnął. Willems usiłował coś powiedzieć, lecz Almayer go zakrzyczał: — Precz! Precz! Precz! Czy pan nie widzi, dziecko się ciebie przelękło, ty strachu na wróble! Nie bój się, nie bój się, kochanie — mówił uspokajając córeczkę, podczas gdy Willems schodził zwolna ze schodów werandy. — Cicho, nie płacz. Patrz! Zły człowiek odchodzi. Patrz! Boi się tatusia. Niegrzeczny zły człowiek. Nie wróci już nigdy. Będzie mieszkał w lesie i nie zbliży się więcej do mojej córeczki. A gdyby przyszedł, tatuś go zabije — o tak! — Uderzył pięścią w balustradę, aby pokazać, jak zabije Willemsa; posadził sobie uspokojone dziecko na ramieniu i objął je wskazując oddalającego się gościa. — Patrz, jak on ucieka, córuchno — rzekł przymilnie. — Prawda, jaki zabawny? Krzyknij na niego „świnia”, córuchno. Krzyknij. Poważna twarzyczka Niny rozpłynęła się w dołkach. Pod długimi rzęsami błyszczącymi od świeżych łez wielkie oczy zaiskrzyły się wesołością. Dziewczynka chwyciła się mocno jedną rączką włosów Almayera, a drugą zamachała radośnie, wołając ze wszystkich sił czystym głosikiem, miękkim i wyraźnym jak szczebiot ptaka: — Świnia! Świnia! Świnia! ROZDZIAŁ DRUGI Pod rozpłomienionym błękitem przebiegło westchnienie, śpiące morze zadrżało, powiał chłodny dech, jakby otwarły się drzwi od zamarzłych przestworów świata, i z trzepotem liści, z rozbujaniem konarów, ze drżeniem wątłych gałązek morska bryza uderzyła o brzeg, pobiegła w górę rzeki, omiotła jej szerokie zakręty i wędrowała dalej wśród łagodnego szmeru ciemniejącej wody, wśród szeptu gałęzi i szumu listowia zbudzonych lasów. Dmuchnęła w kampungu Lakamby na ciemną czerwień gasnącego żaru, który zbladł i zajaśniał; pod jej dotknięciem wątłe, prostopadłe spirale dymu, snujące się nad każdym rozżarzonym stosem, drgnęły, zakołysały się i spłynęły w dół wirując; półmrok pod kępami cienistych drzew wypełniła aromatyczna woń palących się polan. Obudzili się ludzie, drzemiący w cieniu podczas gorących godzin popołudnia, ciszę wielkiego dziedzińca zmąciły niepewne szepty sennych jeszcze głosów, pokaszłiwania i ziewnięcia; gdzieniegdzie rozległ się wybuch śmiechu, głośny krzyk, jakieś imię lub żart rzucony łagodnym, przeciągłym głosem. Ludzie zasiedli w kucki małymi grupkami wkoło niewielkich ognisk i jednostajny, przyciszony chór rozmów wypełnił objęty ogrodzeniem dziedziniec — rozmów bez końca, barbarzyńskich, spokojnych, o monotonnym rytmie miękkich zgłosek o śpiewnych tonach; chór rozpraw prowadzonych przez leśnych i morskich ludzi, którzy gotowi są rozmawiać przez większą część dnia i całą noc; którzy nigdy nie wyczerpują przedmiotu i, rzekłbyś, nie są zdolni doprowadzić jakiś wątek do końca; dla których rozmowa jest poezją i malarstwem, i muzyką, wszelką sztuką i wszelką historią — jedynym ich talentem, jedyną wyższością, jedyną rozrywką. Rozmowa przy wojennych ogniskach o męstwie i przebiegłości, o dziwnych wypadkach i dalekich krajach, o dniu wczorajszym i o jutrze. Rozmowa o umarłych i o żyjących, o tych, którzy walczyli, i o tych, którzy kochali. Lakamba wyszedł na taras przed swym domem — spocony, zaspany, markotny — i zasiadł w drewnianym fotelu, w cieniu wystającego okapu. Przez ciemny otwór drzwi dochodził do uszu Lakamby cichy szczebiot jego kobiet pracujących przy warsztatach, na których tkały dla swego władcy kraciaste sarongi. Z prawej i z lewej strony Lakamby, na elastycznej bambusowej podłodze spali na matach ci z jego popleczników, którym wysokie urodzenie, wieloletnie oddanie czy też wierna służba dały przywilej zamieszkania w domu wodza; spali lub dopiero co się ocknęli i siedli przecierając oczy, mniej senni zaś, zdobywszy się na energię, nakreślili czerwoną gliną szachownicę na cienkiej macie, a teraz obmyślali w milczeniu swe posunięcia. Gracze leżeli na brzuchu z głową wspartą o dłoń; pogrążeni w grze, ruszali leniwie zadartymi stopami, a nad nimi tkwili gdzieniegdzie widzowie, spoglądający w dół z beznamiętnym, lecz głębokim zaciekawieniem. U brzegu tarasu skórzane sandały na wysokich korkach ustawione były starannie równym szeregiem; o prostą drewnianą poręcz wspierały się cienkie drzewca włóczni należących do dworzan, a szerokie ostrza z ciemnej stali robiły wrażenie bardzo czarnych w coraz czerwieńszym świetle bliskiego zachodu. Chłopiec mniej więcej dwunastoletni, osobisty służący Lakamby, przykucnął u stóp pana i podał mu srebrne pudełko do sirih. Lakamba wziął je powoli, otworzył, oddarł kawałek zielonego liścia, na którym położył szczyptę wapna, odrobinę gambiru*, malutką cząstkę orzecha areki i zwinął to wszystko zręcznym ruchem. Zatrzymał się z kęskiem w ręku, zdawało się, że mu czegoś brakuje; rozejrzał się, obracając zwolna głowę, jakby miał sztywny kark, i wykrzyknął opryskliwym basem: — Babalatji! Gracze spojrzeli szybko w górę i natychmiast spuścili oczy. Ci, co stali bliżej, poruszyli się niespokojnie, jakby ukłuci dźwiękiem tego głosu. Człowiek stojący tuż przy Lakambie powtórzył po chwili jego wołanie wychyliwszy się przez poręcz ku dziedzińcowi. Ludzie u ognisk podnieśli głowy jednocześnie i rytmiczny, śpiewny okrzyk rozległ się po dziedzińcu. Ucichło stukanie drewnianych tłuków, w których łuskano ryż na wieczerzę, a imię Babalatjego podjęły znów przenikliwe głosy kobiet o różnych tonach. W oddali ktoś coś zawołał, inny głos powtórzył to bliżej; powstał krótki hałas i zamarł jak nożem uciął. Człowiek, co pierwszy powtórzył okrzyk Lakamby, zwrócił się do niego i rzekł leniwie: — On jest u ślepego Omara. Wargi Lakamby drgnęły bezgłośnie. Malaj, który się przed chwilą odezwał, pogrążył się znowu w partii rozgrywającej się u jego stóp, a wódz, jakby zapomniał już, co było przed chwilą, siedział z nieporuszoną twarzą wśród swoich dworzan. Rozparty w fotelu, z rękoma na poręczach, rozstawiwszy kolana, mrugał wielkimi oczami nabiegłymi krwią, rzekłbyś, olśniony wzniosłą próżnią swych myśli. Babalatji wybrał się do Omara późno po południu. Był tak pochłonięty ostrożnym obchodzeniem się z wrażliwością starego korsarza i zręcznym wygrywaniem gwałtownych popędów Aisah, że nie mógł się zająć żadną inną sprawą ani spełniać codziennych swych obowiązków względem szefa i protektora; nie mógł nawet spać w ciągu trzech ostatnich nocy [co stwierdzała raz po raz jego żona, dar Lakamby, rozwodząc się nad tym krzykliwie i robiąc mężowi wymówki]. Gdy opuścił swą bambusową chatę — stojącą wśród innych domów w kampungu władcy — serce uciskał mu niepokój oraz wątpliwość, czy uknuta przez niego intryga się uda. Szedł powoli i jak zwykle wydawał się obojętny na wszystko, niby to nie zdając sobie sprawy, że wiele sennych oczu śledzi go ze wszystkich stron, sunącego ku małej furtce po przeciwległej strome dziedzińca. Owa furtka prowadziła do oddzielnie ogrodzonej przestrzeni, gdzie stał dość duży dom z desek, przygotowany przez Lakambę na przyjęcie Omara i Aisah. Był to budynek lepszy od innych i Lakamba przeznaczył go na mieszkanie dla swego głównego doradcy, którego uzdolnienia zasługiwały, jego zdaniem, na ów zaszczyt. Lecz kiedy Babalatji ujawnił swój plan podczas narady na opuszczonej polance, zgodzili się obaj, że nowy dom powinien być najpierw użyty na schronienie dla Omara i Aisah, gdy się ich namówi, aby opuścili posiadłość radży, albo gdy się ich stamtąd porwie — ,co się mogło przydarzyć. Babalatji nie miał nic przeciwko temu, aby odłożyć swą przeprowadzkę do honorowej rezydencji, ponieważ sprzyjało to pod wielu względami spokojnemu wykonaniu jego zamierzeń. Dom ów był dosyć odosobniony; miał własne ogrodzenie, które łączyło się z prywatnym dziedzińcem Lakamby leżącym za jego rezydencją, dziedzińcem wydzielonym dla żeńskiego dworu wodza. Jedyny dostęp do rzeki prowadził przez wielki frontowy dziedziniec zawsze pełen zbrojnych ludzi i bacznych oczu. Za grupą budynków ciągnęły się gładkie ryżowe polanki, które z kolei były objęte murem nietkniętych lasów o podszyciu tak gęstym i pogmatwanym, że tylko kula, i to wystrzelona dość blisko, mogła przeniknąć tam na pewną odległość. Babalatji przesunął się spokojnie przez małą furtkę, zamknął ją i przymocował starannie wiązadłami z rotanu. Przed domem duży kwadrat gruntu ubity był na twardo do gładkości asfaltu. Wielkie drzewo o konarach podpartych słupami, olbrzym zostawiony umyślnie przy karczowaniu, okrywało całą wolną przestrzeń ogromnym baldachimem sękatych gałęzi i gęstego, ciemnego listowia. Na prawo, w pewnym oddaleniu od dużego domu, stał mały szałas z trzciny pokryty matami, zbudowany umyślnie dla wygody Omara, któremu wskutek ślepoty i kalectwa trudno było wejść na stromą kładkę prowadzącą do solidniejszej siedziby. Domek miał taras i był osadzony na niskich słupach. Tuż obok wielkiego drzewa, naprzeciw drzwi szałasu, jaśniało garścią żaru pośród szerokiego koła białych popiołów palenisko domowe. Stara kobieta, uboga krewna którejś z żon Lakamby, przeznaczona do pomagania Aisah, siedziała w kucki przy ogniu. Podniosła kaprawe oczy i spojrzała obojętnie na Babalatjego sunącego szybko przez dziedziniec. Babalatji objął całe ogrodzenie bystrym spojrzeniem jedynego oka i wymruczał jakieś pytanie nie patrząc na staruszkę. Kobieta milcząc wyciągnęła ku szałasowi drżące, wychudłe ramię. Babalatji podszedł kilka kroków w tę stronę, lecz zatrzymał się w słońcu przed drzwiami. — O! Tuanie Omarze, Omarze besar!* To ja, Babalatji! Wewnątrz dał się słyszeć słaby jęk, atak kaszlu i niewyraźny szept, wystękany przerywanym głosem, niby nieokreślona skarga. Zachęcony widać tymi oznakami posępnego życia, Babalatji wszedł do szałasu i po jakimś czasie ukazał się z powrotem, prowadząc z pieczołowitością niewidomego Omara, który kroczył za nim, wsparty obiema rękami o ramiona przewodnika. Pod drzewem stał prosty stołek; Babalatji skierował się tam ze swym starym wodzem; ślepiec usiadł z westchnieniem ulgi i oparł się ciężko o chropowaty pień. Promienie zachodzącego słońca przebiły rozpostarte gałęzie, padając na biało odzianą postać siedzącą sztywno, dostojnie, z głową w tył przechyloną, na szczupłe ręce poruszające się z niepokojem, na obojętną twarz o powiekach zakrywających oślepione oczy. Była to twarz zastygła w bezruchu, niby gipsowy odlew pożółkły od starości. — Czy słońce prędko już zajdzie? — spytał Omar tępym głosem. — Bardzo prędko — odrzekł Babalatji. — Gdzie ja jestem? Dlaczego zabrano mię z miejsca, które znałem i gdzie mogłem się poruszać bez lęku —ja, człowiek niewidomy. Ślepota jest jak czarna noc dla tych, co widzą. Słońce już blisko zachodu, a ja od rana nie słyszałem odgłosu jej kroków! Dwa razy obca ręka podała mi dziś pożywienie. Dlaczego? Dlaczego? Gdzie ona jest? — Jest blisko — powiedział Babalatji. — A on? — spytał Omar z nagłą zapalczywością, zniżając głos. — Gdzie on jest? Nie ma go tutaj. Nie ma! — Obrócił powoli głowę w prawo i w lewo, jakby się chciał rozejrzeć. — Nie, nie ma go tutaj — rzekł Babalatji uspokajająco. Po chwili dodał bardzo cicho: — Ale niedługo powróci. — Powróci! O przebiegły mężu! Czy powróci? Przekląłem go po trzykroć! — wykrzyknął porywczo słabym głosem. — On jest na pewno przeklęty — rzekł pojednawczo Babalatji — a jednak zjawi się tu niedługo, wiem o tym! — Jesteś przebiegły i zdradliwy. Uczyniłem cię wielkim. Byłeś pyłem pod mymi stopami, mniej niż pyłem — rzekł Omar głosem drżącym, lecz pewnym. — Walczyłem u twego boku wiele razy — rzekł spokojnie Babalatji. — Dlaczego on przybył? — ciągnął Omar. — Czy to ty go przysłałeś? Dlaczego przybył, aby pokalać powietrze, którym oddycham, aby szydzić z mego losu, aby zatruć jej duszę i skraść jej ciało. Serce jej stało się dla mnie twarde. Twarde i bezlitosne, i podstępne jak skały, które wydzierają okrętowi życie, tkwiąc pod gładką powierzchnią morza. — Odetchnął głęboko, pasując się z gniewem, i nagle się załamał. — Bywałem głodny — ciągnął ze szlochem w głosie — bywałem często bardzo głodny, zaniedbany i zziębnięty, a koło mnie nie było nikogo. Zapomniała o mnie, a moi synowie pomarli, a tamten człowiek jest niewierny i jest psem. Dlaczego tu przyszedł? Czy to ty pokazałeś mu drogę? — Sam znalazł drogę, o wodzu mężnych — rzekł smutno Babalatji. — A ja odkryłem drogę prowadzącą do zagłady białych i do naszej wielkości. Jeśli to jest droga właściwa, nigdy już więcej głodu cierpieć nie będziesz. Pokój zstąpi na nas, i chwała, i bogactwa. — A ja jutro umrę — mruknął gorzko Omar. — Któż to wie? Te rzeczy są zapisane od początku świata — szepnął Babalatji w zadumie. — Nie pozwól mu wrócić! — wykrzyknął Omar. — On także nie może ujść swemu losowi — ciągnął Babalatji. — On wróci, a potęga mężów, których zawsze nienawidziliśmy, ty i ja, rozsypie się w proch w naszych rękach. — Dodał z zapałem: — Będą walczyli jeden przeciw drugiemu i zginą obaj. — Ty to wszystko zobaczysz, ale ja… — To prawda! — szepnął z żalem Babalatji. — Dla ciebie życie jest mrokiem. — Nie! Płomieniem! — wykrzyknął stary Arab, na wpół się podnosząc, po czym znów opadł na stołek. — Płomieniem tamtego dnia! Widzę jeszcze ten płomień — ostatnią rzecz, jaką widziałem. I słyszę huk rozdartej ziemi, w chwili kiedy oni wszyscy umarli. A ja żyję i jestem igraszką w ręku przebiegłego męża — dodał z niekonsekwentnym porywem gniewu. — Jesteś zawsze mym panem — rzekł pokornie Babalatji. — Jesteś bardzo mądry — i w swej mądrości przemówisz do Saida Abdulli, kiedy tu się zjawi; przemówisz do niego tak, jak ci radziłem, ja, twój sługa, mąż, który walczył przez wiele lat po twojej prawicy. Doniesiono mi przez gońca, że Said Abdulla przybędzie dziś wieczór, zapewne bardzo późno; albowiem te rzeczy muszą się dokonać tajemnie, aby biały człowiek, kupiec osiadły wyżej nad rzeką, nie dowiedział się o nich. Lecz Abdulla przybędzie z pewnością Wręczono surat* Lakambie. W tym piśmie Said Abdulla donosi, że dziś o południowej godzinie opuści swój okręt, który jest zakotwiczony przy ujściu rzeki. Będzie tu przed świtem, jeśli taka jest wola Allacha. Mówił z oczami wbitymi w ziemię i zdał sobie sprawę z obecności Aisah, dopiero gdy umilkł i podniósł głowę. Zbliżyła się tak cicho, że nawet Omar nie posłyszał jej kroków; stała i patrzyła na nich z troską w oczach, z rozchylonymi wargami, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz na błagalny gest Babalatjego milczała w dalszym ciągu. Omar siedział pogrążony w myślach. — Ai wa!* No tak — rzekł w końcu słabym głosem. — Więc mam wypowiedzieć twoją mądrość, o Babalatji! Mam rzec Abdulli, aby wierzył białemu człowiekowi! Nie rozumiem. Jestem stary, ślepy i słaby. Nie rozumiem. Bardzo mi zimno — ciągnął ciszej, wzruszając niespokojnie ramionami. Umilkł, a potem zaczął mówić od rzeczy słabym szeptem: — Oni są synami czarownic, a ich ojcem jest szatan. Synowie czarownic. Synowie czarownic. — Po krótkim milczeniu spytał nagle pewniejszym głosem: — Ilu jest białych ludzi, o przebiegły człowieku? — Tutaj jest dwóch. Dwóch białych, którzy będą z sobą walczyli — odrzekł żywo Babalatji. — A ilu ich jeszcze zostanie? Ilu? Powiedz mi, ty, któryś jest mądry. — Zagłada wroga jest pociechą dla nieszczęśliwych — rzekł sentencjonalnie Babalatji. — Oni są na wszystkich morzach i tylko mądrość Najwyższego zna ich liczbę; ale ty będziesz wiedział, że niektórzy z nich cierpią. — Powiedz mi, Babalatji, czy oni umrą? Czy umrą obaj? — rzekł Omar z nagłym podnieceniem. Aisah poruszyła się. Babalatji podniósł ostrzegawczo rękę. — Umrą, na pewno umrą — rzekł spokojnie, patrząc nieugiętym wzrokiem w Aisah. — Ai wa! Ale niech umrą prędko! Tak, abym mógł przesunąć dłoń po ich twarzach, kiedy Allach je uczyni sztywnymi. — Jeśli takie jest twoje i ich przeznaczenie — odparł bez wahania Babalatji. — Bóg jest wielki! Gwałtowny napad kaszlu zgiął wpół Omara, który kiwał się w tył i w przód, sapiąc i jęcząc na przemian, a Babalatji z Aisah przyglądali mu się w milczeniu. Potem oparł się wyczerpany o drzewo. — Sam jestem, sam — zawodził słabym głosem, macając naokoło drżącymi rękami. — Czy jest kto przy mnie? Czy tu ktoś jest? Boję się tego obcego miejsca. — Jestem u twego boku, o wodzu mężnych — rzekł Babalatji dotykając lekko jego ramienia. — Zawsze u twego boku, jak w dawnych dniach, gdy obaj byliśmy młodzi; jak w dniach, gdyśmy obaj chodzili z bronią w ręku. — Czy był kiedy taki czas, o Babalatji? — rzekł Omar gwałtownie. — Już zapomniałem. A teraz, gdy umrę, nie będzie męża, nieulękłego męża, który by opowiadał o męstwie swego rodzica. Była przy mnie kobieta! Kobieta! I porzuciła mię dla niewiernego psa. Dłoń Miłosiernego cięży na mojej głowie! O klęsko! O wstydzie! Uciszył się po chwili i zapytał spokojnie: — Czy słońce zaszło, Babalatji? — Jest już nisko, sięga najwyższego drzewa, jakie stąd widzę — odrzekł Babalatji. — Nadszedł czas modlitwy — powiedział Omar usiłując się dźwignąć. Babalatji pomógł skwapliwie wstać staremu wodzowi i ruszyli zwolna w stronę szałasu. Omar poczekał u drzwi, a Babalatji wszedł do środka i ukazał się zaraz z powrotem, ciągnąc za sobą dywan modlitewny starego Araba. Z miedzianego naczynia polał wodą rozgrzeszenia wyciągnięte ręce Omara i troskliwie pomógł mu klęknąć, albowiem czcigodny rozbójnik był zbyt słaby, żeby się utrzymać na nogach. Gdy Omar zaintonował pierwsze słowa modlitwy i skłonił się w stronę świętego miasta, Babalatji podszedł cicho ku Aisah, która przez cały ten czas ani drgnęła. Patrzyła spokojnie na jednookiego mędrca; zbliżał się do niej z oznakami wielkiego szacunku, Przez chwilę stali naprzeciw siebie bez słowa. Twarz Babalatjego wyrażała zakłopotanie. Aisah chwyciła go za ramię nagłym, szybkim ruchem i wyciągnęła rękę w kierunku opuszczającej się czerwonej tarczy, która przebłyskiwała przez wieczorne opary unoszące się nad ziemią. — Trzeci zachód słońca! Ostatni! A jego nie ma — szepnęła. — Coś ty zrobił, człowieku bez wiary? Coś ty zrobił? — Dotrzymałem słowa, zaiste — szepnął z powagą Babalatji. — Dziś rano Bulangi wyruszył czółnem, aby go szukać. Bulangi to człowiek obcy, lecz nasz przyjaciel; będzie trzymał się blisko niego i pilnował go niepostrzeżenie. A o trzeciej godzinie dnia posłałem drugie czółno z czterema wioślarzami. Zaprawdę, mąż, za którym tęsknisz, o córko Omara, może przybyć, kiedy mu się spodoba. — Lecz nie ma go tutaj! Czekałam wczoraj na niego. I dzisiaj. A jutro odejdę. — Żywa nie odejdziesz! — mruknął do siebie Babalatji. — Czyżbyś wątpiła o swojej władzy — powiedział głośniej — ty, któraś dla niego piękniejsza od hurysy siódmego nieba? Jest twym niewolnikiem. — Niewolnik czasem ucieka — rzekła posępnie — a wówczas pan musi pójść go szukać. — Czy chcesz żyć i umrzeć jak żebraczka? — spytał niecierpliwie Babalatji. — Wszystko mi jedno! — wykrzyknęła łamiąc ręce; czarne źrenice jej szeroko rozwartych oczu rzucały się tu i tam, oszalałe jak mewy przed burzą. — Szsz! — syknął Babalatji spoglądając w stronę Omara. — Czy myślisz, o Aisah, że on sam zgodziłby się żyć jak żebrak, choćby u twego boku? — On jest wielki — rzekła z zapałem. — On wami wszystkimi pogardza! On wami pogardza! To jest zaiste mężczyzna! — Ty wiesz o tym najlepiej — mruknął Babalatji z przelotnym uśmiechem — ale pamiętaj, kobieto o mężnym sercu, że aby go teraz przy sobie utrzymać, musisz być dla niego jak wielkie morze dla spragnionych ludzi: nieustanną udręką i szaleństwem. Umilkł; stali bez słowa patrząc w ziemię, i przez jakiś czas poza trzaskaniem ognia słychać było tylko śpiew Omara chwalącego Boga, swego Boga, i wiarę, swą wiarę. Potem Babalatji nastawił uszu i zaczął się przysłuchiwać uważnie szmerowi głosów na głównym dziedzińcu. Tępy hałas rozrósł się do wyraźnych okrzyków, potem do wielkiego zgiełku, który to zamierał, to się wzmagał, aby znów nagle ustać; a podczas tych krótkich przerw ostre wrzaski kobiece biegły w górę ku spokojnemu niebu jak wypuszczone z uwięzi. Aisah i Babalatji jednocześnie ruszyli z miejsca, lecz stary Malaj chwycił dziewczynę za ramię i zatrzymał ją przemocą. — Czekaj — szepnął. Furtka w ciężkiej palisadzie, oddzielającej zagrodą Omara od prywatnych gruntów Lakamby, otwarła się szybko; ukazał się w niej szlachetny banita z miną wzburzoną, z krótkim nagim mieczem w ręku. Turban władcy, na wpół odwinięty, wlókł się za nim końcem po ziemi. Kurtka Lakamby była rozpięta. Oddychał z trudem przez chwilę, nim zaczął mówić: — Przyjechał łódką Bulangiego i szedł spokojnie, póki się nie znalazł przede mną, a wówczas bezrozumna wściekłość białych ludzi napadła go i sprawiła, że rzucił się na mnie. Byłem w wielkim niebezpieczeństwie — ciągnął ambitny dostojnik z troską w głosie. — Słyszysz, Babalatji? Ten zjadacz świń zamierzył się nieczystą pięścią na moją twarz. Usiłował rzucić się na mych domowników. Teraz trzyma go sześciu ludzi. Nowy wybuch wrzasków przerwał przemowę Lakamby. Gniewne głosy krzyczały: „Trzymajcie gol Na ziemię z nim! Po łbie go!” Nagle wrzawa ustała zupełnie, jakby zduszona potężną dłonią; po chwili zdumiewającego milczenia zabrzmiał głos Willemsa wyjący przekleństwa po malajsku, po holendersku i po angielsku. — Słyszysz — rzekł Lakamba drżącymi wargami — on urąga swojemu Bogu. Jego mowa jest jak majaczenie oszalałego psa. Czyż możemy trzymać go wiecznie? Trzeba go zabić! — Dureń! — mruknął Babalatji spoglądając na Aisah, która stała, zaciąwszy zęby, z błyszczącymi oczyma i rozdętymi nozdrzami, jednak posłuszna dotknięciu hamującej dłoni. — To już trzeci dzień, i obietnica spełniona — rzekł do niej bardzo cicho. — Pamiętaj! — dodał ostrzegawczo — jak morze dla spragnionego! A teraz — rzekł głośno, puszczając Aisah i odstępując w tył — biegnij, nieustraszona córko, biegnij! Szybka i cicha jak strzała znalazła się w mig przy ogrodzeniu i znikła w furtce prowadzącej na dziedziniec. Lakamba i Babalatji patrzyli za nią. Usłyszeli ponowny zgiełk i głos Aisah wołający: „Puśćcie go!” Potem nastała przerwa w hałasie, nie dłuższa niż pół ludzkiego oddechu, i zabrzmiało imię Aisah — głośno, zgrzytliwie, przeszywająco. Wstrząsnął ich mimowolny dreszcz. Lakamba spojrzał z posępną pogardą w stronę nieludzkiego dźwięku, stary Omar opadł na dywan i jęknął słabo, a Babalatji zdobył się na uśmiech; wypchnął swego znakomitego protektora przez wąską furtkę w palisadzie, wysunął się za nim i zamknął ją szybko. Stara kobieta, która prawie cały ten czas klęczała przy ogniu, dźwignęła się teraz, rozejrzała lękliwie i ukryła za drzewem przypadłszy do ziemi. Furtka prowadząca na wielki dziedziniec rozwarła się z hukiem od wściekłego kopnięcia i wpadł Willems z Aisah w ramionach. Przebiegł jak wicher przez podwórzec Omara przyciskając do piersi młodą kobietę, która go obejmowała za szyję; głowa jej zwisła z jego ramienia, oczy były zamknięte, a długie włosy muskały prawie ziemię. Ukazali się na mgnienie w blasku ognia, Willems wbiegł olbrzymimi krokami po kładce z desek i znikł ze swym ciężarem w drzwiach domu. I wewnątrz ogrodzenia, i wszędzie dokoła zapanowała cisza. Omar leżał wsparty na łokciu, a pełna zgrozy jego twarz o spuszczonych powiekach nadała mu wygląd człowieka dręczonego przez senną zmorę. — Co się tu dzieje? Na pomoc! pomóżcie mi wstać! — zawołał słabym głosem. Zgrzybiała wiedźma, wciąż przycupnięta w cieniu, wpatrywała się kaprawymi oczami w otwarte drzwi dużego domu, nie zwracając żadnej uwagi na wołanie Omara. Starzec przez chwilę nasłuchiwał, potem ramię jego osłabło i opadł znękany na dywan z głuchym westchnieniem. Konary drzewa drgnęły i zaczęły się chwiać w niepewnych prądach lekkiego wiatru. Liść spłynął powoli z jakiejś wysokiej gałęzi i spoczął bez ruchu na ziemi w blasku ognia, jak gdyby na zawsze; lecz niebawem drgnął, wzniósł się nagle i poleciał, wirując w aromatycznym powiewie, gnany bezradnie w ciemną noc, która ogarnęła ziemię. ROZDZIAŁ TRZECI Przez czterdzieści lat z górą Abdulla chodził drogami Pana. Syn bogatego Saida Selima ben Sali, potężnego mahometańskiego kupca ze Straits, puścił się w wieku lat siedemnastu w pierwszą podróż handlową jako przedstawiciel swego ojca na statku pielgrzymim, wynajętym przez bogatego Araba, aby dostawić tłum pobożnych Malajów do świętego grobu. Działo się to w dniach, kiedy para nie była jeszcze w użyciu na tamtych morzach lub przynajmniej nie w tym stopniu co dzisiaj. Podróż trwała długo, oczy młodzieńca rozwierały się na cuda wielu krajów. Z wyroku Allacha Abdulla stał się pielgrzymem w bardzo młodym wieku. Była to wielka łaska niebios, a nie mogła spaść na człowieka, który by więcej ją cenił i bardziej na nią zasługiwał przez swą niezachwianą pobożność i religijną powagę obejścia. Z czasem okazało się, że w księdze jego losu zapisane jest życie wędrowne. Abdulla zwiedził Bombaj i Kalkutę, zajrzał do Zatoki Perskiej, oglądał także wysokie, jałowe brzegi Suezu i tu był kres jego wędrówek na Zachód. Miał wówczas lat dwadzieścia siedem i losy orzekły, iż nadchodzi czas, aby powrócił do Straits i wziął z rąk umierającego ojca liczne nici interesów rozproszonych po całym Archipelagu: od Sumatry do Nowej Gwinei, od Batawii do Palawanu. Zręczność Abdulli, jego wola silna aż do uporu i mądrość ponad wiek sprawiły, że uznano go wkrótce za głowę rodziny, której członków i krewnych można było znaleźć wszędzie na tamtych morzach. Tu wuj, ówdzie brat; teść w Batawii, ktoś inny w Palembangu; mężowie licznych sióstr; niezliczeni kuzyni rozsiani po północy, południu, wschodzie i zachodzie, w każdym miejscu, gdzie istniał handel; rozgałęziona ich rodzina ogarniała niby sieć wszystkie wyspy. Udzielali pożyczek książętom, wywierali wpływ na przebieg obrad państwowych, umieli w razie potrzeby przeciwstawić się spokojnie i nieulękle białym władcom, którzy trzymali ląd i morza pod groźbą ostrych mieczów; a wszyscy odnosili się do Abdulli z wielkim szacunkiem, słuchali jego rad, przyłączali się do jego planów, albowiem był mądry, pobożny i szczęśliwy. Obejście jego cechowała pokora właściwa prawowiernemu, który nie zapomina nigdy, choćby przez jedną jedyną chwilę swego życia na jawie, że jest sługą Najwyższego, Był bardzo dobroczynny, albowiem dobroczynny mąż jest przyjacielem Allacha; a gdy opuszczał swój dom — zbudowany z kamieni tuż pod miastem Pinang — i gdy szedł do własnych składów w porcie, musiał często usuwać szybko rękę spod ust ludzi swojej rasy i wiary, wymawiając się od tych oznak ,czci lub nawet strofując surowo prawowiernych, którzy usiłowali dotknąć końcami palców jego kolan z wdzięcznością lub prośbą. Był bardzo piękny; małą głowę trzymał prosto z łagodną powagą. Jego wyniosłe czoło, wąska, ciemna twarz o delikatnie rzeźbionych rysach i prostym nosie składały się na powierzchowność arystokraty świadczącą o czystej krwi. Brodę nosił krótką, zaokrągloną. Duże brunatne oczy patrzyły ze spokojną słodyczą, której przeczył wyraz ciemnych warg. Twarz jego była pogodna. Wierzył w swoją pomyślność; wierzył, że nic jej zachwiać nie może. Niestrudzony jak wszyscy jego rodacy, rzadko przebywał dłużej w swym pięknym domu w Pinangu. Jako właściciel statków spędzał dużo czasu na morzu, przecinając we wszystkich kierunkach pole swego działania. W każdym porcie miał domowników — swoich własnych lub domowników swych krewnych, którzy witali go z objawami wielkiej radości. W każdym porcie byli bogaci i wpływowi ludzie pragnący go widzieć, były interesy do omówienia, ważne listy do przeczytania — olbrzymia korespondencja zawarta w jedwabnych kopertach — korespondencja, która nie stykała się wcale z białymi urzędnikami poczty kolonialnej, lecz dostawała się do rąk Abdulli krętymi a bezpiecznymi drogami. Milczący nakhoda* z tubylczych statków handlowych zostawiali dlań listy; wręczali mu je także wśród głębokich pokłonów znużeni ludzie okryci podróżnym kurzem, wzywając przed pożegnaniem Allacha, aby błogosławił hojnego dawcę wspaniałych wynagrodzeń. Wieści były zawsze dobre, wszystkie zamiary Abdulli zawsze się udawały, a w jego uszach dźwięczał nieustannie chór podziwu, wdzięczności, pokornych błagań. Fortuna sprzyjała mu. Szczęście jego było zupełne, albowiem dobre duchy, które ułożyły gwiazdy przy jego urodzeniu, w swej wyszukanej uczynności — dziwnej u istot tak prymitywnych — nie omieszkały go obdarzyć pragnieniem trudnym do zaspokojenia i wrogiem trudnym do pokonania. Zazdrość Abdulli z powodu politycznych i handlowych powodzeń Lingarda, chęć, aby go przewyższyć pod każdym względem, stały się manią Araba, głównym zainteresowaniem jego życia, solą jego istnienia. W ciągu kilku ostatnich miesięcy odbierał tajemnicze listy z Sembiru naglące do stanowczego działania. Odkrył Pantai już przed paru laty i zakotwiczał się nieraz przy jej ujściu, gdzie wartka dotąd rzeka rozlewa się leniwie po niskiej płaszczyźnie i jakby się waha, zanim popłynie zwolna przez dwadzieścia przesmyków, przez labirynt błotnych ławic, piaszczystych rew oraz skał, aby wpaść do oczekującego na nią morza. Lecz Abdulla nie usiłował nigdy wejść na rzekę, ponieważ ludziom jego rasy — dzielnym i przedsiębiorczym podróżnikom — brakuje prawdziwego marynarskiego instynktu, i lękał się, żeby okrętu nie rozbić. Nie dopuszczał myśli, aby Radja Laut mógł się przechwalać, że Abdulli ben Selimowi — tak jak i innym ludziom mniej od niego potężnym — zdarzyło się nieszczęście, gdy usiłował wydrzeć mu tajemnicę. Więc też słał w odpowiedzi krzepiące listy do swych nieznanych przyjaciół w Sembirze i czekał na sposobność, spokojny, przekonany o swym ostatecznym triumfie. Takim był mąż, którego Lakamba i Babalatji spodziewali się ujrzeć po raz pierwszy w ową noc, gdy Willems wrócił do Aisah. Babalatjego już od trzech dni dręczył niepokój, czy się aby nie przeliczył knując swój spisek, ale teraz był już pewien swego białego, toteż z sercem przepełnionym radością pilnował na dziedzińcu przygotowań do przybycia Abdulli. W połowie drogi między domem Lakamby a rzeką przygotowano stos suchego drzewa, aby go zapalić pochodnią w chwili przybycia potężnego Araba. Zaś między stosem a domem ustawiono w półkole niskie bambusowe ławy, na których leżały wszystkie dywany i poduszki domowników. Postanowiono, że przyjęcie odbędzie się pod gołym niebem i że trzeba dodać mu wspaniałości przez obecność licznych popleczników Lakamby, którzy w czystych białych szatach, w czerwonych sarongach, z nożem u boku i lancą w ręku krążyli po dziedzińcu lub zebrani w małe grupki omawiali gorliwie zbliżającą się uroczystość. Dwa małe ogniska paliły się jasno u skraju wody po obu stronach przystani. Niewielki stos pochodni z gumowego drzewa damar leżał przy ogniskach, między którymi Babalatji kroczył tam i na powrót; przystawał często z twarzą zwróconą ku rzece i przechyloną głową, nasłuchując dźwięków niosących się z ciemności nad wodą. Noc była bezksiężycowa i jasna, lecz gdy po południu bryza ustała wśród dorywczych podmuchów, opary zawisły nad połyskliwą powierzchnią Pantai i przylgnęły do brzegów, zasłaniając środek rzeki. We mgle rozległ się okrzyk, potem drugi, i nim Babalatji zdążył odpowiedzieć, ukazały się dwa czółenka pędzące ku przystani; dwaj obywatele Sembiru spomiędzy najwybitniejszych, Daud Sahamin i Hamet Bahasun, których zaproszono poufnie na spotkanie z Abdullą, przybili szybko do brzegu i powitawszy Babalatjego ruszyli ku domowi ciemnym dziedzińcem. Lekkie zamieszanie z powodu ich przybycia uspokoiło się prędko i znowu czas wlókł się wśród ciszy przez długą godzinę; Babalatji kroczył wciąż od ogniska do ogniska, a z każdą chwilą niepokój wzrastał na jego twarzy. Wreszcie posłyszano głośny okrzyk niosący się z dołu rzeki. Na rozkaz Babalatjego ludzie zbiegli ku samemu brzegowi; chwyciwszy pochodnie, wsadzili je w ogień, a potem wywijali nimi nad głowami, póki nie buchnęły płomieniem. Dym płynął w górę gęstymi, kosmatymi kłębami i zawisł rumianą chmurą nad blaskiem, który rozjaśnił dziedziniec i oświetlił wodę, ukazując trzy długie czółna obsadzone przez licznych wioślarzy nieco w tył odchylonych; ludzie ci podnieśli wiosła wysoko, a potem zanurzyli je swobodnym ruchem, utrzymując małą flotyllę na miejscu, wśród silnego prądu, u samej przystani. W największej łodzi podniósł się człowiek i zawołał: — Said Abdulla ben Selim jest tutaj! Babalatji odpowiedział głośno ceremonialnym tonem: — Allach uszczęśliwił nasze serca! Wysiądźcie! Pierwszy wysiadł Abdulla, opierając się na wyciągniętej ręce Babalatjego. W ciągu krótkiej chwili, gdy szli od łodzi do brzegu, zamienili baczne spojrzenia i kilka szybkich słów: — Kto jesteś? — Babalatji. Przyjaciel Omara. Zaufany Lakamby. — To ty pisałeś? — Moimi były pisane słowa, o dawco jałmużny! Abdulla szedł ze spokojną twarzą między dwoma rzędami ludzi trzymających pochodnie i spotkał się z Lakambą przy wielkim stosie, który trzaskał rozpalając się potężnym płomieniem. Przystanęli chwilę i splótłszy dłonie w uścisku wzywali nawzajem spokoju na swoje głowy, po czym Lakamba, dzierżąc wciąż czcigodnego gościa za rękę, poprowadził go naokoło ogniska ku przygotowanym ławom. Babalatji szedł tuż za swym protektorem, Abdulli zaś towarzyszyli dwaj Arabowie. Wszyscy trzej byli odziani w długie białe szaty z nakrochmalonego muślinu, który spływał prosto od szyi sztywnymi fałdami. Szata Abdulli była zapięta od góry aż po biodra na malutkie złote guziczki; obcisłe rękawy zdobiła wąska złota tasiemka. Na wygolonej głowie miał niewielką myckę plecioną z trawy, a na gołych nogach lakierki. Różaniec z ciężkich drewnianych paciorków zwisał okręcony o prawą jego dłoń. Zasiadł powoli na honorowym miejscu, zsunął lakierki i podciągnął przyzwoicie nogi pod siebie. Ustawione naprędce ławy tworzyły szerokie półkole, którego koniec najbardziej oddalony od ognia — jakie dziesięć metrów — znajdował się najbliżej domu Lakamby. Gdy najważniejsze osobistości siedziały już na swych miejscach, weranda Lakamby zapełniła się w milczeniu zakwefionymi postaciami kobiet z jego dworu. Skupiły się przy poręczy i spoglądały w dół, szepcząc po cichu. Między Lakambą i Abdullą, którzy siedzieli obok siebie, odbywała się czas jakiś wymiana przepisowych grzeczności. Babalatji przykucnął pokornie u stóp swego protektora na twardej ziemi przykrytej tylko cienką matą. Zapadło milczenie. Abdulla rozejrzał się wzrokiem wyczekującym; Babalatji, który siedział bez ruchu w zadumanej postawie, po chwili jakby się ocknął z wysiłkiem i zaczął mówić tonem łagodnej perswazji. Opisał w potoczystych zdaniach początki Sembiru, zwadę obecnego władcy, Patalola, z sułtanem Kutai i wynikłe z tego zamieszki zakończone buntem osadników bugiskich pod wodzą Lakamby. W ciągu swej opowieści zwracał się często o potwierdzenie do Sahamina i Bahasuna, którzy siedzieli przysłuchując się ze skwapliwością i gorliwie potakiwali półgłosem: Betul! Betul! Prawda! Prawda! Babalatji rozgrzewał się swym tematem w miarę opowiadania; mówił teraz o faktach związanych z akcją Lingarda w krytycznym okresie tych sporów wewnętrznych. Opisywał wszystko głosem opanowanym, ale ze wzrastającą energią i oburzeniem. I czymże on jest, ten człowiek o srogim wyglądzie, człowiek, co ich odciął od całego świata? Czy on jest rządem? Z czyjego ramienia stał się władcą? Opanował duszę Patalola i sprawił, że jego serce stwardniało; włożył mu do ust surowe słowa i kazał jego ręce uderzać na prawo i lewo. Prawowierni ledwo dyszą pod bezrozumnym uciskiem niewiernego. Muszą z nim handlować, przyjmować takie towary, jakie daje, taki kredyt, na jaki zechce się zgodzić. I każdego roku zmusza ich do spłaty należności. — Święta prawda! — wykrzyknęli jednocześnie Sahamin i Bahasun. Babalatji spojrzał na nich z uznaniem i zwrócił się do Abdulli. — Słuchaj tych ludzi, o opiekunie uciśnionych! — wykrzyknął. — Co mieliśmy robić? Człowiek musi handlować. Nikogo innego nie było. Sahamin powstał trzymając laskę; przemówił do Abdulli z powagą i dwornością, podkreślając swoje słowa uroczystymi gestami prawej ręki: — To jest tak. Dokuczyło nam płacenie długów tamtemu białemu człowiekowi, który jest synem Radja Laut, Ów biały — oby grób jego matki został pohańbiony! — nie zadowala się tym, że trzyma nas wszystkich w swej okrutnej garści. On chce doprowadzić nas do zagłady. Prowadzi handel z leśnymi Dajakami*, którzy nie są lepsi od małp. Kupuje od nich kauczuk i rotan — a my umieramy z głodu. Zaledwie przed dwoma dniami poszedłem do niego i powiedziałem: „Tuanie Almayer — tak! tak! musimy przemawiać grzecznie do tego przyjaciela szatana — tuanie Almayer, mam na sprzedaż takie a takie towary. Czy je kupisz?” A on do mnie mówi — ci biali nie mają najmniejszego wyobrażenia o grzeczności — mówi do mnie, jakbym był niewolnikiem: „Daud, szczęśliwy z ciebie człowiek — zauważ, o pierwszy wśród prawowiernych: przez te słowa mógł ściągnąć nieszczęście na moją głowę — szczęśliwy z ciebie człowiek, że masz coś do sprzedania w tych ciężkich czasach. Przynieś mi prędko swoje towary, a ja je przyjmę jako zapłatę za to, co mi jesteś winien z zeszłego roku.” I roześmiał się, i uderzył mię po ramieniu otwartą dłonią. Oby piekło stało się jego udziałem! — Będziemy z nim walczyć — rzekł ostro młody Bahasun. — Będziemy walczyć, jeśli dostaniemy pomoc i wodza. Tuanie Abdullo, czy się do nas przyłączysz? Abdulla zrazu nie odpowiedział. Wargi jego poruszały się w cichym szepcie, a paciorki różańca sunęły przez jego pałce z suchym szczękiem. Wszyscy czekali w kornym milczeniu. — Przyłączę się, jeśli mój statek będzie mógł wejść na tę rzekę — rzekł w końcu uroczyście. — Będzie mógł, tuanie! — wykrzyknął Babalatji. — Jest tutaj biały człowiek, który… — Chcę zobaczyć Omara el Badawi i tego białego, o którym pisałeś — przerwał Abdulla. Babalatji podniósł się szybko j wszyscy wstali z miejsc. Kobiety stojące na werandzie znikły prędko wewnątrz domu; z tłumu, który się trzymał dyskretnie w odległych częściach dziedzińca, dwaj ludzie wybiegli z naręczami suchego chrustu i rzucili go na ogień. Jeden z nich zbliżył się na znak Babalatjego; odebrawszy rozkaz, ruszył ku furtce i wszedł do ogrodzenia Omara. Czekając na jego powrót, Lakamba, Abdulła i Babalatji rozmawiali zniżonym głosem. Sahamin siedział oddzielnie, żując sennie betelowe orzechy słabym, leniwym ruchem ciężkich szczęk. Bahasun z ręką na głowni miecza przechadzał się tam i z powrotem w pełnym świetle ognia; wyglądał bardzo walecznie i nieustraszenie, wzbudzając zazdrość i podziw popleczników Lakamby, którzy stali grupkami lub migali tu i ówdzie bez szmeru w .cieniach dziedzińca. Człowiek wysłany do Omara powrócił i stał w pewnej odległości, czekając, aby go zauważono. Babalatji kiwnął na niego. — Co on powiedział? — spytał. — Powiedział, że będzie rad, jeśli Said Abdulla teraz go odwiedzi. Lakamba mówił po cichu do Abdulli, który słuchał z głębokim zajęciem. — …Moglibyśmy znaleźć osiemdziesięciu ludzi, gdyby zaszła potrzeba. Osiemdziesięciu ludzi w czternastu czółnach. Jedyna rzecz, której nie mamy, to proch… — Hai! walki nie będzie — wtrącił Babalatji. — Wystarczy strach przed twoim imieniem i groza twego przybycia. — Proch może także się znaleźć — mruknął niedbale Abdulla — gdy okręt wejdzie bezpiecznie na rzekę. — Jeśli serce jest mężne, okręt będzie bezpieczny — rzekł Babalatji. — Pójdziemy teraz do Omara el Badawi i do białego człowieka, którego mam tutaj. Tępe oczy Lakamby ożywiły się nagle. — Strzeż się, tuanie Abdullo — powiedział — strzeż się. Ten nieczysty biały obłąkaniec szaleje z wściekłości. Zamierzył się na mnie… — Jesteś bezpieczny, o dawco jałmużny, ręczę za to głową! — przerwał Babalatji. Abdulla powiódł wzrokiem od jednego do drugiego i leciutki błysk przelotnego uśmiechu zmącił na chwilę jego spokój pełen powagi. Zwrócił się do Babalatjego i rzekł stanowczo: — Idziemy. — Tędy, o władco naszych serc! — terkotał Babalatji z ostentacyjną czcią. — Uczynisz tylko kilka kroków i zobaczysz mężnego Omara oraz białego człowieka o wielkiej sile i chytrości. O, tędy. Dał znak Lakambie, aby pozostał za nimi, i dotykając z szacunkiem łokcia Abdulli prowadził go ku furtce u przeciwległego końca dziedzińca. Szli zwolna w towarzystwie dwóch Arabów trzymających się w tyle; Babalatji mówił szybko półgłosem do wielkiego człowieka, który nie spojrzał nań ani razu, choć wydawało się, że słucha z pochlebnym zajęciem. W pobliżu furtki Babalatji wysunął się naprzód i stanął naprzeciw Abdulli z ręką na zasuwce. — Ujrzysz ich obu — rzekł. — Każde moje słowo o nich jest prawdziwe. Gdym go zobaczył ujarzmionego przez tę, o której ci mówiłem, wiedziałem, że będzie miękki w mych rękach jak rzeczny muł. Z początku odpowiedział mi złymi słowami swojej mowy, jak to zwykle biali ludzie. Potem słuchając głosu, który ukochał, zaczął się wahać. Wahał się przez wiele dni, zbyt wiele. Znając go dobrze, namówiłem Omara, aby tu przybył ze… swymi domownikami. Wówczas ten czerwonolicy człowiek szalał przez trzy dni jak czarna zgłodniała pantera. A dziś wieczór, właśnie dziś, przybył. Mam go tu. Jest w mocy człowieka, który nie zna litości. Jest tu — zakończył Babalatji uderzając dłonią w furtkę z radosnym uniesieniem. — To dobrze — szepnął Abdulla. — On poprowadzi twój okręt i będzie przewodził w boju, jeśli bój nastąpi — ciągnął Babalatji. — Jeżeli trzeba będzie zabijać, niech on będzie zabójcą. Powinieneś mu dać broń, krótką strzelbę, która strzela wiele razy. — Tak, na Allacha! — rzekł powoli zamyślony Abdulla. — I będziesz musiał otworzyć hojną dłoń, o najwspaniałomyślniejszy! — ciągnął Babalatji. — Będziesz musiał zaspokoić łapczywość białego męża, a także istoty, która nie jest mężem i dlatego pożąda ozdób. — Będą zadowoleni — rzekł Abdulla — ale… Zawahał się i spuścił oczy gładząc brodę, a Babalatji czekał niespokojnie z rozchylonymi ustami. Po krótkiej chwili Abdulla przemówił znów urywanym, niewyraźnym szeptem, tak że Babalatji musiał zwrócić ku niemu głowę, aby zrozumieć słowa: — Tak… Lecz Omar jest synem wuja mego ojca… i cała jego rodzina należy do prawowiernych… a tamten człowiek jest niewierny. To niewłaściwe… bardzo niewłaściwe. On nie może żyć w moim cieniu — ten pies! Kajam się! W Bogu moja ucieczka — mruknął szybko. — Jakże on może żyć na mych oczach z tą kobietą, która jest prawowierna? Zgorszenie! Ohyda! Skończył jednym tchem i zaczerpnął głęboko powietrza, po czym dodał niepewnie: — A gdy ten człowiek zrobi wszystko, czego nam trzeba, co się z nim pocznie? Stali tuż obok siebie milczący i zamyśleni, błądząc leniwie wzrokiem po dziedzińcu. Wielkie ognisko paliło się jasno, chwiejne bryzgi światła leżały u ich stóp na ciemnej ziemi, a ociężały dym wił się zwolna połyskliwymi zwojami wśród czarnych konarów. Widzieli, jak Lakamba, wróciwszy na swoje miejsce, zasiadł na poduszkach, skulony i upadły na duchu; Sahamin podniósł się znów i stał przy Lakambie, jakby doń przemawiając z ożywieniem pełnym godności. Mężczyźni przechodzili po dwóch, po trzech z cienia w światło, spacerując powoli, i znów zagłębiali się w cień, zwróceni twarzą ku sobie; ręce ich poruszały się opanowanymi gestami. Bahasun krążył spokojnie wokół ogniska jak planeta dokoła słońca; głowa jego była dumnie wzniesiona, a klejnoty, hafty i rękojeść miecza skrzyły się w świetle. Chłodny powiew wilgotnego powietrza powiał z mroku od rzeki; Abdulla i Babalatji wstrząsnęli się i obudzili z zadumy. — Otwórz furtkę i pójdź przodem — rzekł Abdulla. — Czy nie ma niebezpieczeństwa? — Nie, ręczę życiem — odrzekł Babalatji podnosząc kółko z rotanu. — Pełen jest spokoju i zadowolenia, jak człowiek spragniony, który po wielu dniach napił się wody. Otworzył furtkę szeroko, uszedł kilka kroków, zagłębiając się w mrok ogrodzonej przestrzeni, i nagle wrócił. — On może się nam przydać w niejednym — szepnął do Abdulli, który przystanął widząc, że tamten wraca. — O grzechu! O pokuso! — jęknął słabo Abdulla. — Nasza ucieczka jest w Najwyższym. Czyż będę mógł karmić wiecznie tego niewiernego? — dodał z niecierpliwością. — Nie — tchnął Babałatji. — Nie! To nie będzie trwało wiecznie. Tylko dopóki on będzie służył twoim zamysłom, o rozdawco dobrodziejstw Allacha! Kiedy przyjdzie czas, wydasz rozkaz… Przysunął się blisko do Abdulli i musnął delikatnie rękę, która zwisała niedbale, trzymając różaniec. — Jestem twym niewolnikiem i twoją ofiarą — szepnął wyraźnie i grzecznie do ucha Abdulli. — Gdy mądrość twoja przemówi, można będzie znaleźć trochę trucizny, która nie zawiedzie. Któż to wie? ROZDZIAŁ CZWARTY Babalatji widział Abdullę wchodzącego przez niskie, wąskie drzwi do szałasu Omara i słyszał, jak zamieniali zwykłe powitania; znakomity gość zapytał: ,,Czy nie dotknęło ciebie — broń Boże — żadne inne nieszczęście poza ślepotą?” Tu Babalatji zdał sobie sprawę z karcących spojrzeń obu Arabów, towarzyszy Abdulli, poszedł więc za ich przykładem i usunął się z zasięgu głosów dochodzących z szałasu. Zrobił to niechętnie, choć wiedział dobrze, iż na to, co teraz zajdzie, żadnego wpływu wywrzeć nie może. Przez chwilę błąkał się niezdecydowany; wreszcie podszedł do ogniska, które spod drzewa zostało przeniesione bliżej szałasu i paliło się u wejścia, nieco z boku, w miejscu wystawionym na wiatr. Babalatji przysiadł na piętach i w zamyśleniu zaczął bawić się żarem, jak zwykle, kiedy był pochłonięty myślami; niekiedy — oparzywszy palec wśród głębokiej zadumy — cofał rękę nagłych ruchem i potrząsał nią nad głową. Siedząc tam słyszał szmer rozmowy wewnątrz szałasu i mógł rozróżnić głosy, ale nie słowa. Abdulla mówił głębokim basem, którego płynną jednostajność przerywał niekiedy kłótliwy wykrzyk starca, drżąca jego skarga lub jęk. Tak. To przykre, że nie można dosłyszeć, co oni mówią, myślał Babalatji siedząc ze wzrokiem utkwionym w zmienny blask ognia. Ale będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Abdulla natchnął go ufnością. Odpowiadał w pełni jego oczekiwaniom. Od pierwszej chwili, ledwie Babalatji rzucił wzrokiem na Araba, uczuł pewność, że ten człowiek — którego znał tylko z opinii — ma bardzo silną wolę. Może zbyt silną. Może będzie chciał później zbyt dużo zagarnąć. Cień przemknął po twarzy Babalatjego. W wilię spełnienia swych pragnień poczuł gorzki smak tej kropli wątpliwości, która tkwi w słodyczy każdego powodzenia. Gdy usłyszał kroki na werandzie dużego domu i podniósł głowę, cień znikł z jego twarzy, ustępując wyrazowi czujnej baczności. Willems schodził po kładce na dziedziniec. Światło wewnątrz domu przeciekało przez szpary w źle spojonych ścianach. W jasnej framudze drzwi ukazała się postać Aisah. Ona także zagłębiła się w mrok i znikła z oczu. Babalatji zastanowił się, dokąd mogła pójść, i zapomniał na chwilę o zbliżającym się Willemsie. Kiedy głos białego rozległ się szorstko nad jego głową, Babalatji zerwał się jak wyrzucony w górę potężną sprężyną. — Gdzie Abdulla? Babalatji wskazał ręką szałas i stał nasłuchując pilnie. Głosy wewnątrz szałasu ucichły, potem rozległy się znów. Malaj zerknął z ukosa na Willemsa, którego niewyraźna postać górowała nad żarem zamierającego ogniska. — Podsyć ogień — rzekł raptem Willems. — Chcę spojrzeć ci w twarz. Z uprzejmym uśmiechem Babalatji rzucił na węgle trochę chrustu ze stosu leżącego pod ręką, patrząc wciąż bacznie na Willemsa. Gdy się wyprostował, ręka jego powędrowała prawie machinalnie do lewego biodra i pomacała rękojeść krisa* między fałdami saronga; usiłował przybrać wygląd obojętny pod gniewnym wzrokiem Willemsa. — Jesteś w dobrym zdrowiu, daj Boże? — mruknął. .— Aha! — odrzekł Willems tak głośno, że Babalatji wzdrygnął się nerwowo. — Aha!… W dobrym zdrowiu… Ty!… Jeden długi krok, i opuścił obie ręce na ramiona Malaja. W tym potężnym uchwycie Babalatji zwiotczał chwiejąc się na wszystkie strony, ale twarz jego była równie spokojna jak przed chwilą, kiedy siedział drzemiąc przy ognisku. Wreszcie Willems puścił go, potrząsnąwszy nim ze złością, odwrócił się na pięcie i wyciągnął ręce nad ogniskiem. Babalatji zatoczył się w tył, odzyskał równowagę i z trudem zaczął poruszać barkami. — Ce! ce! ce! — cmokał uniżenie. Po krótkiej chwili ciągnął dalej z ostentacyjnym zachwytem: — Co to za mąż! Co to za silny mąż! Taki mąż — zakończył tonem zadumy i podziwu — taki mąż mógłby przewracać góry — góry! Przez chwilę patrzył wzrokiem pełnym nadziei na szerokie plecy Willemsa, po czym zwrócił się do tych wrogich pleców z ,cichą perswazją: — Ale skąd twój gniew, tuanie? I to na mnie, który myślę tylko o twoim szczęściu! Czy nie udzieliłem jej przytułku we własnym domu? Tak, tuanie! To jest mój własny dom. Użyczę ci go bez żadnej zapłaty, ponieważ ona musi mieć dach nad głową. Dlatego będziecie tu mieszkać oboje. Któż zna duszę kobiety? I to takiej kobiety! Zachciało jej się opuścić tamto miejsce, a kimże ja jestem, abym mógł się sprzeciwić jej woli? Jestem sługą Omara. Rzekłem: „Uszczęśliw mi serce, mieszkając w mym domu.” Czy dobrze rzekłem? — Powiem ci coś — rzekł Willems nie zmieniając pozy. — Jeśli zechce jej się opuścić teraz to miejsce, źle na tym wyjdziesz. Skręcę ci kark. — Kiedy serce jest pełne miłości, nie ma w nim miejsca na sprawiedliwość — podjął Babalatji z nie—zamąconą wytrwałą słodyczą. — Po co mnie zabijać? Ty wiesz, tuanie, czego ona chce. Wspaniały los jest jej pragnieniem, tak jak i wszystkich kobiet. Zostałeś skrzywdzony i odrzucony przez swoich. Ona to wie. Lecz jesteś odważny, jesteś silny, jesteś mężczyzną; i, tuanie — starszy jestem od ciebie — ona trzyma cię w ręku. To los silnych mężów. A ona jest z rodu szlachetnego i nie może żyć jak niewolnica. Znasz ją — i jesteś w jej ręku. Jesteś jak ptak schwytany w sidła z powodu swej siły. I — pamiętaj, żem dużo widział — ulegnij, tuanie, ulegnij… Bo inaczej… Wycedził z wahaniem ostatnie słowa i urwał. Willems zaśmiał się krótko, ponuro; zapytał nie odwracając głowy i wyciągając wciąż nad ogniskiem to jedną rękę, to drugą: — Bo inaczej — co? — Ona może znów odejść. Któż to wie? — zakończył Babalatji łagodnym, przymilnym tonem. Tym razem Willems odwrócił się gwałtownie. Babalatji odstąpił w tył. — Jeśli odejdzie, będziesz miał za swoje — rzekł Willems groźnie. — To będzie twoja sprawka i… Babalatji odezwał się ze spokojną wzgardą, stojąc poza kręgiem światła: — Hai ja! Już to słyszałem. Jeśli odejdzie, wówczas ja umrę. Tak. Czy myślisz, że moja śmierć odda ci ją, tuanie? Jeśli to będzie moja sprawka, wykonam ją dobrze, o biały człowieku! i — kto wie — może będziesz musiał żyć bez niej. Willems chwycił ustami powietrze i cofnął się raptem jak ufny podróżnik, który myślał, że ścieżka jest bezpieczna i nagle w sam czas ujrzał przed sobą bezdenną rozpadlinę. Babalatji wszedł znowu w krąg światła; zbliżył się bokiem do Willemsa z głową, zadartą i nieco przechyloną, aby jego jedyne oko mogło spojrzeć prosto w twarz rosłego białego męża. — Grozisz mi — rzekł Willems niewyraźnie. — Ja, tuanie?! — wykrzyknął Babalatji z nieznacznym odcieniem ironii w głosie udającym zdziwienie. — Ja? Nie! Ja mówiłem tylko o życiu. Tylko o życiu. O życiu długim dla samotnego człowieka. Stali przedzieleni ogniskiem i obaj milczeli zdając sobie sprawę, każdy na swój sposób, z wagi upływających chwil. Fatalizm Babalatjego był dlań nieznaczną tylko ulgą w tym napięciu, bo żaden fatalizm nie może zabić myśli o przyszłości ani żądzy powodzenia, ani bolesnego oczekiwania na nieodwołalne wyroki niebios. Fatalizm zrodził się ze strachu przed przegraną, gdyż wierzymy wszyscy, że człowiek trzyma szczęście w swym ręku, i podejrzewamy, że nasze ręce są słabe. Babalatji patrzył na Willemsa i winszował sobie zręczności, z jaką ujarzmiał tego białego. Oto miał pilota dla Abdulli, a zarazem ofiarę dla przebłagania gniewu Lingarda, w razie gdyby się rzecz nie udała. Postara się pilnie, aby we wszystkim wysunąć na pierwszy plan Willemsa. W każdym razie niech biali załatwią to między sobą. To głupcy. Nienawidził ich — tych głupców obdarzonych potęgą — i wiedział, że niezawodny tryumf będzie nagrodą jego sprawiedliwej mądrości. Willems badał ponuro głębię swego poniżenia. On, człowiek biały, podziwiany przez białych ludzi, był w ręku tych dzikusów i miał się stać ich narzędziem. Czuł dla nich wszystkich nienawiść swej rasy, swej moralności, swej inteligencji. Patrzył na siebie z przerażeniem i litością. Aisah trzymała go w ręku. Słyszał o takich historiach. Słyszał o kobietach, które… Nigdy nie chciał wierzyć tym rzeczom… A jednak były prawdziwe. Tylko że jego własna niewola wydała mu się bardziej zupełna, straszliwa i ostateczna, bez jakiejkolwiek nadziei ratunku. Dziwił się, że Opatrzność jest taka zła, ta Opatrzność, która uczyniła go tym, czym był i która — co gorzej — pozwalała żyć takiej kreaturze jak Almayer. Willems spełnił swój obowiązek udając się do niego. Dlaczego Almayer go nie zrozumiał? Wszyscy ludzie są głupi. Willems podsunął mu przecież sposób wybrnięcia z sytuacji. A ten dureń nie pomiarkował się. Jakież to ciężkie dla niego, dla Willemsa. Chciał zabrać Aisah z grona jej bliskich. Dlatego zdobył się na pójście do Almayera. Wejrzał w siebie badawczo. Pomyślał z lękiem, że naprawdę żyć bez niej jakoś nie może. To było straszne i rozkoszne. Wspomniał pierwsze dni ich znajomości. Jej wygląd, jej twarz, uśmiech, oczy, słowa. Dzika kobieta! Ale spostrzegł, że nie potrafi myśleć o niczym innym tylko o trzech dniach ich rozstania i o kilku ostatnich godzinach, odkąd są znów razem. Więc dobrze. Ponieważ nie może jej zabrać, pójdzie za nią… Przez chwilę doznał przewrotnej przyjemności na myśl, że tego, co zrobił, cofnąć nie można. Wydał się w ich ręce, Ogarnęła go duma. Gotów był zrobić wszystko, stawić czoło wszystkiemu. Nie dbał o nic, o nikogo. Uważał się za nieustraszonego, ale w gruncie rzeczy był tylko pijany — pijany trucizną rozkosznych wspomnień. Wyciągnął ręce nad ogniem, rozejrzał się i zawołał: — Aisah! Musiała być tuż, bo pojawiła się zaraz w świetle ogniska. Była owinięta w pofałdowaną gęsto zasłonę, która zakrywała jej czoło; koniec zasłony, przerzucony z ramienia na ramię, zasłaniał dolną część twarzy. Tylko oczy były widoczne — ciemne i połyskujące jak gwiaździsta noc. Patrząc na tę dziwną, zakwefioną postać, Willems uczuł zdumienie, gniew, bezsilność. Zaufany ongi urzędnik bogatego Hudiga trzymał się uporczywie pewnych wyobrażeń o przyzwoitości. Szukał w nich ucieczki od posępnych zarośli mangrowych, od mroku lasów i pogańskich dusz dzikich, którzy byli jego panami. Aisah wyglądała jak sztuka taniego perkalu! To go rozjątrzyło. Przybrała się tak, ponieważ człowiek z jej rasy był blisko! Willems zakazał jej tego, a ona nie posłuchała. Czy jego pojęcia zmienią się kiedy do tego stopnia, aby mógł się zgodzić z jej wyobrażeniem o tym, co wypada, co jest właściwe i przyzwoite? Miał uczucie, że z czasem tak będzie, niestety. Wydało mu się to okropne. Ona się nigdy nie zmienił Ten przejaw jej pojęć o przyzwoitości był nową oznaką beznadziejnego rozdźwięku między nimi — był dla Willemsa jakby jeszcze jednym krokiem w dół. Aisah zanadto od niego się różni. On jest taki cywilizowany! Uderzyło go nagle, że nie mają nic wspólnego — żadnej myśli, żadnego uczucia; nie mógł jej wyjaśnić najprostszych przyczyn jakiegokolwiek swego postępku… i nie mógł bez niej żyć. Odważny człowiek stojący naprzeciw Babalatjego odetchnął nagle westchnieniem podobnym do jęku. Ten drobny szczegół, to przywdzianie przez Aisah zasłony wbrew jego życzeniu, podziałało na Willemsa jak wykrycie jakiejś wielkiej klęski. Wzmocniło jego pogardę dla siebie jako dla niewolnika namiętności, którą zawsze wyśmiewał, jako dla człowieka niezdolnego do przeprowadzenia swej woli. Ta jego wola, wszystkie jego uczucia, cała jego osobowość — wszystko, rzekłbyś, zatracało się w ohydnym pożądaniu tej kobiety, w bezcennej obietnicy jej ciała. Willems oczywiście nie był w stanie dostrzec jasno przyczyn swego nieszczęścia, ale nie ma ludzi tak tępych, aby nie znali bólu, tak prostych, aby nie czuli starcia walczących ze sobą porywów, aby z tego powodu nie cierpieli. Człowiek tępy, zarówno jak i najmędrszy, musi czuć sprzeczność swych impulsów i cierpieć z tego powodu, ale dla ludzi nieoświeconych ból walki i przegranej wydaje się dziwny, tajemniczy, nieusprawiedliwiony i możliwy do uniknięcia. Willems stał, śledząc Aisah, śledząc siebie. Trząsł się z wściekłości od stóp do głów, jakby go społiczkowano. Nagle roześmiał się, ale jego śmiech zabrzmiał niby zmącone echo jakiejś odległej, nieszczerej wesołości. Z drugiej strony ognia Babalatji rzeld spiesznie: — Oto tuan Abdulla. ROZDZIAŁ PIĄTY Natychmiast po wyjściu z szałasu Abdulla dostrzegł Willemsa. Spodziewał się naturalnie, że zobaczy białego człowieka, ale nie tego, który był mu tak dobrze znany. Każdy, kto handlował na wyspach i miał stosunki z Hudigiem, znał Willemsa. Przez ostatnie dwa lata swego pobytu w Makassarze zaufany urzędnik Hudiga prowadził cały handel miejscowy spółki pod nadzorem — bardzo powierzchownym — jedynie samego szefa. Stąd każdy znał Wiłlemsa — między innymi i Abdulla — lecz Arab nie wiedział nic o jego niełasce. Trzymano istotnie całą rzecz w tajemnicy — i to tak ścisłej, iż wielu ludzi w Makassarze spodziewało się powrotu Willemsa przypuszczając, że wyjechał w jakiejś poufnej misji. Zaskoczony Abdulla zawahał się na progu. Przygotował się na spotkanie z jakimś marynarzem, dawnym oficerem Lingarda, prostakiem, z którym może trudno będzie się porozumieć — ale nie z równym sobie. Tymczasem zobaczył kogoś, kto uchodził za bardzo zdolnego do interesów, o czym Abdulla dobrze wiedział. Jakim sposobem znalazł się tu i dlaczego? Abdulla opanował zdziwienie i ruszył z godnością w stronę ogniska, utkwiwszy spokojnie oczy w Willemsie. Zatrzymał się o dwa kroki od niego i podniósł prawą rękę, witając go z powagą. Willems skinął z lekka głową i rzekł po chwili, udając swobodę i obojętność: — Znamy się, tuanie Abdullo. — Handlowaliśmy z sobą — odpowiedział uroczyście Abdulla — ale to było daleko stąd. — Tutaj możemy także handlować — rzekł Willems. — Miejsce nie ma żadnego znaczenia. Tylko otwarty umysł i szczere serce potrzebne są do interesów. — To wielka prawda. Moje serce jest tak samo otwarte jak mój umysł. Powiem ci, dlaczego tu się znalazłem. — I po co? Opuszczając dom człowiek się uczy życia. Podróżujesz. Podróż to zwycięstwo. Wrócisz wzbogaciwszy się w mądrość. — Nie wrócę nigdy — przerwał Willems, — Skończyłem ze swymi rodakami. Jestem człowiekiem pozbawionym braci. Niesprawiedliwość jest dla wierności zagładą. Abdulła podniósł brwi wyrażając tym zdziwienie. Jednocześnie zaś uczynił nieokreślony ruch ręką, który można było wziąć za potakujące i pojednawcze: „Otóż to właśnie!” Aż do tej chwili Arab nie zwracał najmniejszej uwagi na stojącą przy ognisku Aisah, która przemówiła teraz wśród ciszy zapadłej po oświadczeniu Willemsa. Głosem stłumionym przez zasłonę wyrzekła do Abdulli kilka słów powitania nazywając go krewnym. Abdulla rzucił na nią spojrzenie trwające nie dłużej sekundy, po czym jako człowiek doskonale wychowany utkwił wzrok w ziemi. Aisah wyciągnęła do niego rękę okrytą końcem zasłony, Abdulla zaś ujął ją, uścisnął dwukrotnie i puścił, zwracając się do Willemsa. Spojrzała badawczo na obu mężczyzn, a potem cofnęła się i jakby wsiąkła w noc. — Wiem, po co tu przybyłeś, tuanie Abdullo — rzekł Willems — powiedział mi to tamten człowiek. — Skinął głową w stronę Babalatjego i powiedział wolno: — To będzie rzecz trudna. — Allach czyni wszystko łatwym — wtrącił pobożnie Babalatji stojący opodal. Obaj mężczyźni odwrócili się szybko; patrzyli w zadumie na Babalatjego, jakby się namyślali głęboko nad prawdą tego twierdzenia. Pod ich przeciągłym wzrokiem Babałatji doświadczył niezwykłego mu uczucia nieśmiałości i nie odważył się podejść bliżej. Wreszcie Willems posunął się naprzód, Abdulla ruszył za nim natychmiast i poszli obaj dziedzińcem; głosy ich ucichły w ciemnościach. Wkrótce Babalatji usłyszał, że wracają; rozmowa ich stała się wyraźniejsza, z chwilą gdy wyłonili się z mroku. U ogniska zawrócili i Babalatji pochwycił parę słów. Willems mówił: — Byłem z nim długi czas na morzu za moich młodych lat. Skorzystałem teraz ze swej wiedzy, aby zauważyć, którędy wchodzi na rzekę. Abdulla potakiwał z pewną rezerwą. — W różnorodności wiedzy jest bezpieczeństwo — powiedział i znów oddalili się poza obręb słuchu. Babalatji pobiegł do drzewa; zajął stanowisko w gęstym mroku pod konarami, oparłszy się o pień. Znajdował się tam mniej więcej w połowie drogi między ogniskiem a końcem ścieżki, którą się przechadzali obaj mężczyźni. Przeszli tuż koło niego: Abdulla smukły, bardzo prosty, z głową wzniesioną i opuszczonymi rękami, obracał machinalnie paciorki różańca; Willems rosły, szeroki w barach, wydawał się większy i silniejszy niż zwykle przez kontrast ze szczupłą białą postacią, obok której szedł niedbale, stawiając jeden krok na dwa tamtego; wielkie jego ramiona były w ciągłym ruchu; gestykulował zapalczywie, pochylając się, aby zajrzeć w twarz Abdulli. Przeszli kilka razy tam i z powrotem blisko Babalatjego, a za każdym razem, gdy się znaleźli między nim a ogniem, widział ich dość wyraźnie. Czasem przystawali raptownie; Willems mówił coś z naciskiem, Abdulla przysłuchiwał się z naprężoną uwagą, a gdy tamten skończył, pochylał z lekka głowę, jakby się zgadzał na prośbę albo przytakiwał jakiemuś oświadczeniu. Niekiedy Babalatji chwytał tu i ówdzie słowo, fragment zdania, głośny okrzyk. Znaglony ciekawością, podpełzł na sam skraj czarnego cienia pod drzewem. Zbliżali się właśnie i Babalatji usłyszał, jak Willems mówił: — Wypłacisz tę sumę, z chwilą kiedy się znajdę na statku. Muszę ją mieć. Nie mógł dosłyszeć odpowiedzi Abdulli. Kiedy go znów mijali, Willems mówił: — Moje życie jest tak czy owak w twym ręku. Łódź, która mię przywiezie na pokład, zabierze pieniądze do domu Omara. Musisz je przygotować w zapieczętowanym worku. Znaleźli się znów poza obrębem słuchu, ale zamiast wrócić, zatrzymali się naprzeciw siebie obok ogniska. Willems gestykulował—, potrząsnął ręką wysoko, nie przestając mówić, potem opuścił ją jednym szarpnięciem i tupnął. Przez krótką chwilę stali obaj nieruchomo. Babalatji wytężając wzrok dojrzał, że wargi Abdulli poruszyły się prawie niedostrzegalnie. Nagle Willems chwycił bierną rękę Araba i potrząsnął nią. Babalatji odetchnął z głęboką ulgą. Narada była skończona. Doszli widać do porozumienia. Ośmielił się teraz zbliżyć do obu mężczyzn, którzy zobaczyli go i czekali w milczeniu. Willems już się znów opanował; wyglądał chmurnie i obojętnie. Abdulla odszedł od niego parę kroków; Babalatji spojrzał nań badawczo. — Odjeżdżam — rzekł Abdulla — i będę czekał na ciebie, tuanie Willems, przy ujściu rzeki, aż do drugiego zachodu. Wiem, że masz tylko jedno słowo. — Tylko jedno słowo — powtórzył Willems. Biały został sam przy ognisku, Abdulla zaś i Babalatji skierowali się razem ku dziedzińcowi Lakamby. Dwaj Arabowie towarzyszący Abdulli wyprzedzili ich i przeszli od razu przez furtkę w światło i gwar wielkiego dziedzińca, natomiast Babalatji i Abdulla zatrzymali się jeszcze. Abdulla powiedział: — Wszystko dobrze. Mówiliśmy o wielu rzeczach. On się zgadza. — Kiedy? — zapytał skwapliwie Babalatji. — Na drugi dzień po jutrzejszym. Obiecałem wszystko. Mam zamiar wiele dotrzymać. — Dłoń twoja zawsze jest szczodrobliwa, o najhojniejszy spośród wyznawców! Nie zapomnisz o swoim słudze, który cię tu wezwał. Czyż nie mówiłem prawdy? Ta kobieta zmieniła jego serce w kawał pieczonego mięsa. Abdulla uczynił poziomy gest ręką, jakby odsuwał od siebie te słowa, i rzekł zwolna bardzo znacząco: — On musi być zupełnie bezpieczny, rozumiesz? Zupełnie bezpieczny, jak między swoimi, dopóki… — Dopóki? — szepnął Babalatji. — Dopóki nie powiem — rzekł Abdulla. — A teraz, co do Omara. — Zawahał się chwilę, po czym ciągnął cicho: — On jest bardzo stary. — Hai ja! Stary i chory — mruknął Babalatji z nagłą melancholią. — Chciał, abym zabił tego białego. Prosił, aby zaraz go zabić — rzekł pogardliwie Abdulla ruszając znów w stronę furtki. — Niecierpliwy jest jak ci, co czują śmierć blisko siebie — usprawiedliwiał starca Babalatji. — Omar będzie mieszkał u mnie — ciągnął Abdulla — póki… Ale mniejsza z tym. Pamiętaj! Biały człowiek musi być bezpieczny. — Żyje w twym cieniu — odrzekł uroczyście Babalatji. — To mi wystarcza! — Dotknął czoła i cofnął się, aby puścić przodem Abdullę. I znów są na wielkim dziedzińcu, skąd na ich widok znika beztroska, a wszystkie twarze stają się czujne i pełne zainteresowania. Lakamba zbliża się do gościa, ale wzrok jego spoczywa na Babalatjim, który uspokaja go porozumiewawczym skinieniem głowy. Lakamba zdobywa się na nieporadny uśmiech; patrzy spode łba z wrodzoną, niezatartą posępnością na człowieka, którego chce uczcić, i zapytuje, czyby nie zechciał przyjąć posiłku i zasiąść na przygotowanej ławie. Albo może wolałby się oddać wypoczynkowi? Ten dom należy do niego i wszystko, co w nim jest, i ta liczna gromada ludzi, co stoją w oddali przypatrując się rozmowie. Said Abdulla przyciska do piersi rękę gospodarza i oświadcza poufnym szeptem, że obyczaje jego są ascetyczne, a usposobienie skłonne do melancholii. Nie potrzebuje ani wypoczynku, ani pożywienia, ani tych wielu ludzi, którzy do niego należą. Saidowi Abdulli pilno odjechać. Lakamba — chmurny i niezdecydowany jak zwykle — pełen jest smutku i uprzejmości. Tuan Abdulla musi dostać świeżych wioślarzy, i to wielu, aby nużąca podróż w ciemnościach krócej trwała. Hai ja! Hej tam! Łodzie! Hałaśliwa, bezładna ruchliwość ogarnia niewyraźne postacie u rzeki. Słychać krzyki, żarty, rozkazy, wymyślania. Rozbłyskują pochodnie dające znacznie mniej światła niż dymu, a w czerwonym ich świetle zjawia się Babalatji i oznajmia, że łodzie gotowe. Wśród ponurego blasku sunie Said Abdulla w długiej białej szacie, jak majestatyczna zjawa, w asyście dwóch pośledniejszych cieni; zatrzymuje się chwilę u przystani, aby się pożegnać ze swym gospodarzem i sprzymierzeńcem, którego kocha. Said Abdulla mówi to wyraźnie przed wejściem do łodzi, gdzie zasiada w samym środku pod małym baldachimem z niebieskiego perkalu, rozpiętym na czterech tykach. Przed Saidem Abdulla i za nim ludzie przykucnięci u burt trzymają podniesione wiosła czekając na rozkaz, aby je razem zanurzyć. Gotowe? Jeszcze nie. Stać! Salid Abdulla raz jeszcze zabiera głos, a Lakamba i Babalatji podeszli na sam brzeg, aby słyszeć, co mówi. Jego słowa są pokrzepiające. Nim słońce zajdzie po raz drugi, spotkają się znów i okręt Abdulli będzie płynął po wodach tej rzeki — nareszcie! Lakamba i Babalatji nie wątpią, że się tak stanie, jeśli Allach pozwoli. Obaj są w ręku Miłosiernego. To jest pewne. I Said Abdulla, wielki kupiec nie znający słowa „niepowodzenie”, i biały człowiek, najzręczniejszy handlowiec na wyspach, który leży teraz przy ognisku Omara z głową na kolanach Aisah, podczas gdy Said Abdulla sunie szybko błotnistą rzeką w łodzi pędzonej prądem i wiosłami, wśród ciemnych ścian śpiącego lasu; sunie ku jasnemu, otwartemu morzu, gdzie „Władca Wysp” (pochodzący z Greenock, lecz wycofany z obiegu, sprzedany i zarejestrowany jako statek z Pinangu) czeka na swego właściciela i kołysze się dziwacznie na kotwicy wśród prądów kapryśnego przypływu, blisko kruszących się czerwonych skał Tandjung Merah. Lakamba, Sahamin i Bahasun wpatrywali się pewien czas milcząc w wilgotny mrok, który połknął wielką łódź niosącą Abdullę i jego niezłomne szczęście. Potem obaj goście nawiązali rozmowę dając wyraz swym radosnym przewidywaniom. Czcigodny Sahamin obmyślał z rozkoszą plan działań wybiegających w dość daleką przyszłość, jak przystało człowiekowi w wieku tak poważuym. Zamierzał kupić kilka prau, urządzać wyprawy w górę rzeki, rozszerzyć swój handel i wzbogacić się szybko z pomocą kapitałów Lakamby. Bardzo szybko. Tymczasem byłoby wskazane pójść jutro do Almayera, korzystając z ostatniego dnia pomyślności tego znienawidzonego męża, i wydostać odeń trochę towarów na kredyt. Sahamin uważał, że to się da zrobić przy pomocy zręcznych pochlebstw. W gruncie rzeczy ten syn szatana jest durniem; trzeba do niego się udać, ponieważ bliski przewrót wymaże wszystkie długi. Sahamin wybuchnął starczym chichotem i podzielił się tą myślą ze swymi towarzyszami, gdy zwolna szli razem od rzeki ku rezydencji. Lakamba o byczym karku słuchał, wydawszy wargi, bez śladu uśmiechu, bez najlżejszego błysku w tępych, nabiegłych krwią oczach, i powłóczył nogami, sunąc zwolna przez dziedziniec między swymi dwoma gośćmi. Lecz nagle Bahasun przerwał gadaninę starca z szlachetnym zapałem młodości. Handel jest rzeczą bardzo cenną. Ale zmiana, która ma ich uszczęśliwić, jeszcze się nie dokonała. Białego człowieka powinno się wyzuć ze wszystkiego, i to bez ceremonii! Bahasun gorączkował się, podnosił głos i trzymając rękę na głowni miecza rozprawiał bez ładu i składu o słynnej odwadze swych przodków oraz o zaszczytnych zajęciach polegających na podrzynaniu gardeł i podpalaniu. Babalatji pozostał w tyle, sam na sam z wielkością swoich pomysłów. Bystry mąż stanu rzucił pogardliwe spojrzenie szlachetnemu swemu protektorowi i jego przyjaciołom, po czym zatrzymał się medytując o przyszłości, która wydawała się innym tak pewna. Inaczej było z Babałatjim; za swoją mądrość płacił mętnym poczuciem niebezpieczeństwa, które odpędzało sen od znużonego ciała. Gdy wreszcie zdecydował się opuścić wybrzeże, wybrał samotną dróżkę wzdłuż płotów, unikając środkowego dziedzińca, gdzie drobne ogniska świeciły i mrugały jak gwiazdy pogodnego nieba przeglądające się w posępnym mroku. Minął cichaczem furtkę prowadzącą do zagrody Omara i skradał się cierpliwie wzdłuż lekkiej bambusowej palisady, aż wreszcie zatrzymał się w rogu, który tworzyła palisada w połączeniu z ciężkim ostrokołem biegnącym naokoło gruntu Lakamby. Stojąc tam mógł widzieć znad płotu szałas Omara i ognisko przed drzwiami. Mógł także dojrzeć cienie dwojga ludzkich stworzeń siedzących między nim a czerwonym blaskiem. Mężczyznę i kobietę. Widok ten, rzekłbyś, natchnął stroskanego mędrca pustą chętką do śpiewu. Nie był to właściwie śpiew, raczej coś w rodzaju rapsodu bez krzty rytmu, rapsodu wypowiedzianego szybko, lecz wyraźnie, głosem skrzekliwym i niepewnym; a jeśli Babalatji uważał to za pieśń, miała ona cel określony i może dlatego zbywało jej na artyzmie. Była to nieporadna improwizacja na ponury temat. Opiewała rozbicie okrętu i męki pragnienia, i bratobójstwo wynikłe na tle sprzeczki o naczynie z wodą. Wstrętna opowieść, która zapewne miała jakiś cel, ale nie można było z niej wysnuć żadnego morału. Jednak podobała się widać Babalatjemu, bo powtórzył ją drugi raz, i to głośniej, wzniecając niepokój wśród ptaków gnieżdżących się w konarach wielkiego drzewa na dziedzińcu Omara. W gęstym listowiu nad głową śpiewającego rozległ się bezładny trzepot skrzydeł, senne uwagi w ptasim języku, głośny szelest liści. Postacie u ognia poruszyły się; cień kobiety zmienił postawę, a pieśń Babalatjego urwała się nagle w napadzie cichego, uporczywego kaszlu. Po tej przerwie Babalatji nie podjął już swego rapsodu, lecz oddalił się cichaczem, aby znaleźć jeśli nie sen, to przynajmniej wypoczynek. ROZDZIAŁ SZÓSTY Kiedy Abdulla opuścił wraz z towarzyszami zagrodę Omara, Aisah podeszła do Willemsa i stanęła u jego boku. Nie zwracał uwagi na oczekiwanie malujące się w jej postaci, a gdy wreszcie dotknęła go łagodnie, rzucił się na nią z wściekłością, zdarł z jej twarzy zasłonę i podeptał jak śmiertelnego wroga. Aisah spojrzała na niego z nikłym uśmiechem, .cierpliwym i pełnym ciekawości, zdumiona i zainteresowana jak ignorant śledzący ruch skomplikowanej maszynerii. Wyładowawszy swą wściekłość Willems wpatrzył się znów w ognisko, surowy i nieugięty, lecz kiedy Aisah dotknęła mu palcami karku, twarde linie koło ust znikły natychmiast, oczy zaczęły błądzić niespokojnie, a wargi zadrżały. Zwrócił się ku niej z nieodpartą szybkością cząsteczki żelaza, która, chwilę przedtem spokojna, skacze ku potężnemu magnesowi, porwał Aisah w ramiona i przycisnął gwałtownie do piersi. Puścił ją równie szybko; potknęła się, odstąpiła wstecz dysząc przez rozchylone wargi i rzekła z żartobliwym wyrzutem: — O szalony człowieku! A co by się stało, gdybyś mnie zdusił w swoich silnych ramionach? — Chcesz żyć… i znów chcesz uciec ode mnie — rzekł łagodnie. — Powiedz mi, czy to prawda? Podeszła do niego drobniutkimi krokami, z głową nieco przechyloną, z rękoma na biodrach, kołysząc się lekko; to zbliżanie się było większą udręką niż ucieczka. Patrzył na nią spragniony, oczarowany. Odezwał się żartobliwie: — Cóż mam powiedzieć człowiekowi, który porzucił mię na trzy dni? Trzy! — powtórzyła podnosząc figlarnie trzy palce do oczu Willemsa. Chciał pochwycić jej rękę, lecz miała się na baczności i cofnęła ją za plecy. — Nie — rzekła. — Schwytać mnie nie można. Ale przyjdę. Przyjdę sama, bo tak chcę. Nie ruszaj się. Nie dotykaj mnie potężnymi rękami, o dziecko! Mówiąc to uczyniła ku niemu krok, potem drugi — Willems stał jak wryty. Przywarła do niego podnosząc się na czubki palców, aby zatopić w nim wzrok, a oczy jej jakby się rozszerzyły, połyskliwe i czułe, wymowne i obiecujące. Tym spojrzeniem wyssała duszę z Willemsa przez nieruchome jego źrenice; ostatnia iskra rozsądku znikła mu z twarzy, zastąpił ją wyraz fizycznej rozkoszy, szał zmysłów, który zawładnął sztywnym ciałem, wygnał żale wątpliwości, wahania i obwieścił swe straszne dzieło, nadając twarzy przerażający wyraz idiotycznej błogości. Willems nie poruszał się wcale i ledwie oddychał; stał jak wryty chłonąc każdym nerwem rozkosz bliskiego kontaktu. — Bliżej! Bliżej! — szeptał. Podniosła zwolna ramiona, objęła go za szyję i splotła mu ręce na karku odsuwając się o całą długość ramion. Głowa jej odchyliła się, powieki z lekka opadły, a włosy zwisły prostopadle ku ziemi hebanowym gąszczem muskanym czerwonymi błyskami ognia. Willems stał nieugięty pod jej ciężarem, masywny i nieruchomy jak wielkie drzewa pobliskich lasów; oczy jego spoglądały na zarys jej podbródka, kontur szyi, na wzdymające się linie piersi pożądliwym i skupionym wzrokiem zgłodniałego człowieka patrzącego na pożywienie. Podciągnęła się ku niemu na ramionach i powoli, łagodnie potarła głowę o jego policzek. Westchnął. Obejmując go wciąż za szyję spojrzała w górę na spokojne gwiazdy i rzekła: — Pół nocy już minęło. Skończymy ją u tego ogniska. U tego ogniska powtórzysz mi wszystko: swoje słowa i słowa Abdulli; będę ciebie słuchała i zapomnę o tamtych trzech dniach, bo jestem dobra. Powiedz, czy jestem dobra? — Tak — odrzekł sennie. Aisah pobiegła do dużego domu; gdy wróciła, niosąc na głowie zwój cienkich mat, Willems podsycił już ogień i pomógł jej w urządzaniu legowiska przy ogniu od strony najbliższej szałasu. Osunęła się na maty ruchem szybkim, lecz wdzięcznym i opanowanym, a on rzucił się na ziemię jak długi z pośpiechem i niecierpliwością, jakby chciał kogoś uprzedzić. Położyła jego głowę na swych kolanach; gdy poczuł dotknięcie jej rąk na twarzy i palce igrające z włosami, doznał wrażenia, że objęła go w posiadanie; poczuł spokój, wytchnienie, szczęście, kojącą błogość. Ręce jego podniosły się, splotły się na szyi Aisah i pociągnęły ją ku sobie, aby zbliżyć jej twarz do swojej. Szepnął: — Chciałbym tak umrzeć — zaraz! Spojrzała na niego wielkimi, mrocznymi oczami, w których nie zatlił się błysk zrozumienia. Jego słowa były dla niej tak niedostępne, że nie zwróciła na nie uwagi, jak na powiew wiatru lub pęd sunącej chmury. Choć była kobietą, nie mogła w swej prostocie zrozumieć pochlebstwa bez granic zawartego w tym szepcie tchnącym śmiertelną błogością, szepcie szczerym i bezpośrednim, który płynął prosto z serca jak każde zepsucie. Był to głos szału, obłąkanego spokoju, szczęścia, co jest haniebne, tchórzliwe i tak rozkoszne, że upodlona dusza nie dopuszcza myśli, aby mogło przeminąć; bowiem dla ofiar takiego szczęścia chwila jego kresu jest wznowieniem tortury, która stanowi jego cenę. Aisah, pochłonięta swym ściśle określonym pragnieniem, zmarszczyła lekko brwi i rzekła: — A teraz opowiedz mi wszystko. Wszystkie słowa, które padły między tobą a Saidem Abdullą. Powiedzieć — co? Jakie słowa? Głos Aisah przywrócił Willemsowi świadomość, która znikła pod jej dotknięciem; zdał sobie sprawę, że minuty upływają, a każda z nich była jakby wymówką; padały w przeszłość zwolna, niechętnie, nieodwołalnie, znacząc jego kroki na drodze do potępienia. Nie miał jednak żadnej pewności, żadnego pojęcia, jak ta bolesna droga może się skończyć. Ogarnęło go niejasne uczucie, niby groźba cierpienia czy nieokreślona przestroga o rychłej chorobie — mętne przewidywanie zła, na które składały się trwoga i rozkosz, rezygnacja i bunt. Willems zawstydził się swoich uczuć. Czego właściwie się lęka? Czyżby to były skrupuły? Skąd ta niechęć do myślenia, do rozmowy o tym, co robić zamierza? Skrupuły są dobre dla durniów. Jego oczywisty obowiązek to zdobyć dla siebie szczęście. Czyż składał kiedy przed Lingardem przysięgę wierności? Nie. A więc nie pozwoli, aby jakikolwiek wzgląd na tego starego idiotę stanął między Willemsem a szczęściem Willemsa. Szczęściem? A może jest na fałszywym tropie? Szczęście to są pieniądze. Dużo pieniędzy. Przynajmniej myślał tak zawsze, póki nie doświadczył tych nowych uczuć, które… Pytanie Aisah, powtórzone z niecierpliwością, przerwało jego rozpamiętywania; spojrzał w górę na twarz jaśniejącą nad nim w mętnym świetle ogniska, przeciągnął się lubieżnie i, posłuszny jej życzeniu, jął mówić zwolna cichym szeptem. Z twarzą u jego warg słuchała czujnie, bez ruchu, pochłonięta, zaciekawiona. Na wielkim dziedzińcu ustały stopniowo różne hałasy za sprawą snu, który uciszył wszystkie głosy i zamknął wszystkie powieki. Nagle ktoś zanucił pieśń, kończąc każdy wiersz przeciągłym nosowym dźwiękiem. Willems drgnął. Aisah położyła szybko rękę na jego wargach i wyprostowała się. Usłyszeli słaby kaszel, szelest liści, a potem głucha cisza objęła świat w posiadanie; cisza chłodna, ponura, głęboka, bardziej podobna do śmierci niż do spokoju, trudniejsza do zniesienia od najgwałtowniejszego hałasu. Z chwilą gdy Aisah cofnęła rękę, Willems zaczął zaraz mówić, tak nieznośna była dlań ta cisza bezwzględna i doskonała, w której myśli jego, rzekłbyś, rozlegały się jak głośne krzyki. — Kto tam tak hałasował? — spytał. — Nie wiem. Poszedł już — odrzekła prędko. — Powiedz, ty nie wrócisz do swoich? nie wrócisz beze mnie? I ze mną także nie wrócisz. Czy mi to obiecujesz? — Już obiecałem. Ja nie mam rodziny. Czy nie mówiłem ci, że jesteś dla mnie wszystkim? — Tak, mówiłeś — odpowiedziała powoli — ale chcę, abyś to powtarzał każdego dnia i każdej nocy, za każdym razem, gdy cię zapytam; i abyś nie gniewał się o to, że pytam. Boję się białych kobiet, które są bezwstydne i mają okrutne oczy. — Przez chwilę wpatrywała się w niego badawczo i rzekła: — Czy one są piękne? One muszą być piękne. — Nie wiem — odszepnął w zamyśleniu. — A jeśli wiedziałem kiedykolwiek, zapomniałem patrząc na ciebie. — Zapomniałeś! A przez trzy dni i trzy noce zapomniałeś i o mnie! Dlaczego? Dlaczegoś się na mnie rozzłościł, kiedy wspomniałam pierwszy raz o tuanie Abdulli, wówczas gdyśmy mieszkali nad strumieniem? Wtedy jeszcze o kimś pamiętałeś. O kimś — w tamtym kraju, skądeś przyjechał. Twój język jest fałszywy. Jesteś zaiste biały, a twoje serce pełne oszustwa. Wiem o tym. Ale nie potrafię ci nie wierzyć, kiedy mówisz o swej miłości do mnie. Tylko się boję! Gwałtowność jej pochlebiała mu, a jednocześnie była mu przykra. — Jestem teraz przy tobie — powiedział. — Wróciłem. I to ty przecież mnie porzuciłaś. — Gdy pomożesz Abdulli przeciwko Radja Laut, który jest wśród białych najpierwszy, wtedy już nie będę się bała — szepnęła. — Musisz mi wierzyć, kiedy mówię, że nie istniała dla mnie nigdy żadna inna kobieta; że nie mam czego żałować, że wspominam tylko swych wrogów. — Skąd tu przybyłeś? — rzekła namiętnym szeptem pod wpływem nagłego porywu.—Co to za kraj, tam za wielkim morzem, ten kraj, z któregoś przyjechał? To kraina kłamstwa i zła, skąd przychodzi do nas tylko nieszczęście — do nas, którzy nie jesteśmy biali. Czyż z początku nie chciałeś mnie tam zabrać? Właśnie dlatego odeszłam. — Nigdy już chcieć tego nie będę. — I żadna kobieta tam na ciebie nie czeka? — Żadna! — odrzekł Willems stanowczo. Pochyliła się nad nim. Wargi jej błądziły nad twarzą Willemsa, długie włosy muskały mu policzki. — Nauczyłeś mnie miłości swego plemienia, która jest z diabła — szepnęła i pochylając się jeszcze bardziej spytała cicho: — Czy tak? — Tak, o tak! — odrzekł jeszcze ciszej głosem z lekka drżącym od pragnienia, a ona przycisnęła nagle usta do jego warg. Zamknął oczy w ekstazie rozkoszy. Zapadło długie milczenie. Gładziła jego głowę dotykając mu lekko włosów; leżał sennie pogrążony w szczęśliwości, która byłaby bez skazy, gdyby nie prześladująca go wyraźna wizja dobrze mu znanej postaci człowieka, co od niego odchodził i malał w długiej alei fantastycznych drzew—, każdy liść był okiem patrzącym za tym człowiekiem, który odchodził i wciąż się zmniejszał, ale nie ginął z oczu mimo nieustannego posuwania się naprzód. Willems zapragnął, aby ta postać znikła, niecierpliwił się i gorączkował śledząc ją bacznie z przykrym wysiłkiem. Było w niej coś znajomego. Jak to! przecież to on sam! Drgnął i otworzył oczy, dygocąc, wstrząśnięty prędkim powrotem z oddali, wzruszony tym, że się znalazł u ogniska z szybkością błyskawicy. Był to na wpół sen, na wpół jawa; zdrzemnął się na parę sekund w ramionach Aisah. To początek snu — nic więcej. Ale upłynął pewien czas, zanim odzyskał przytomność po wstrząsie, jakiego doznał, widząc siebie odchodzącego z całą świadomością, tak nieopatrznie, tak bezpowrotnie — dokąd? Gdyby się w czas nie obudził, nie byłby mógł stamtąd wrócić — z tego jakiegoś miejsca, dokąd szedł. Oburzył się. To było jak ucieczka, jak ucieczka więźnia, który łamie dane słowo — ta postać oddalająca się ukradkiem podczas jego snu. Dotknęły go do żywego te bezsensowne uczucia i przejęły zdziwieniem. Aisah poczuła, że zadrżał, i przycisnęła jego głowę do piersi szepcząc coś czule. Ogarnął go znów wielki spokój, który był równie głęboki jak cisza dokoła. Szepnął: — Zmęczona jesteś, Aisah. Odpowiedziała głosem tak cichym, że było to jakby westchnienie przemieniające się w nikłe słowa: — Będę strzegła twego snu, o dziecko! Leżał bardzo spokojnie i przysłuchiwał się biciu jej serca. Ten odgłos lekki, szybki, ciągły, spokojny — rytm jej życia, który wyczuwał policzkiem — dawał mu wyraźne poczucie bezpiecznego nad nią władztwa, umacniał jego wiarę w posiadanie tej ludzkiej istoty, był niby rękojmią nieokreślonego szczęścia na przyszłość. Znikły żale, wątpliwości, wahania. A czy kiedykolwiek istniały? Wszystko wydawało się dalekie, zamierzchłe, nierzeczywiste i blade, jak blaknące wspomnienie gorączkowych bredzeń. Udręka, walka, wszystkie cierpienia ubiegłych dni, upokorzenie i gniew Willemsa po jego upadku, wszystko to było ohydną zmorą, majakiem zrodzonym we śnie, skazanym na zapomnienie i zniknięcie bez śladu — a prawdziwe życie to ten senny bezruch, to jego głowa oparta o serce Aisah bijące tak spokojnie. Był teraz zupełnie rozbudzony i czuł tę gorączkową czujność znużonego ciała, która następuje po kilku odżywczych sekundach nieodpartego snu; szeroko rozwarte jego oczy patrzyły z roztargnieniem na otwór drzwi w szałasie Omara. Trzcinowe ściany połyskiwały w świetle ogniska, którego dym, wątły i niebieski, płynął ukośnie w kręgach i spiralach w poprzek tych otwartych drzwi; pusta ich czerń wydawała się nieprzenikniona i zagadkowa jak kotara zasłaniająca rozległą przestrzeń pełną niespodzianek. Było to tylko przywidzenie, ale Willems tak się nim przejął, że nie zdziwiło go nagłe ukazanie się głowy wyłaniającej się z ciemności; może to wynik jego czczych urojeń, a może początek innego krótkiego snu, innego dziwactwa przemęczonego mózgu. Twarz stara, chuda, żółta, o zamkniętych powiekach, o rozrzuconej, długiej białej brodzie dotykającej ziemi. Twarz bez ciała, obracająca się z boku na bok u skraju świetlnego kręgu, jakby wystawiała kolejno oba policzki na ciepło promieniejące z ogniska. Willems śledził ją z biernym zdumieniem, coraz wyraźniejszą, jakby coraz bliższą, i dostrzegał za nią nieokreślone zarysy ciała pełznącego ku ogniowi cal za calem, cicho, niepostrzeżenie. Zdziwiło Willemsa pojawienie się tej niewidomej głowy, ciągnącej za sobą bez szmeru kalekie ciało o ślepej, nieporuszonej twarzy, to wyraźnej, to zmąconej w grze światła, które przyciągało ją ku sobie wytrwale. Niema twarz z krisem między wargami. To nie sen. Twarz Omara. Ale co to znaczy? Czego on chce? Willems zapadł zbyt głęboko w szczęśliwą omdlałość chwili, aby odpowiedzieć na to pytanie; mignęło mu przez myśl i znikło, pozwalając znów słuchać swobodnie bicia jej serca, tego drogocennego, delikatnego odgłosu, który wypełniał spokojny ogrom nocy. Spojrzawszy w górę, zobaczył nieruchomą głowę Aisah i jej źrenice w płynnym blasku białek, patrzące w niego czule spomiędzy długich rzęs, których cień spoczywał na łagodnej krągłości policzka; pod pieszczotą tego wzroku znikło niespokojne zdumienie, znikł nieokreślony lęk przed tamtą zjawą, to przypadającą do ziemi, to pełznącą ku ognisku, swemu przewodnikowi — ów lęk i zdumienie utonęły w spokoju wszystkich zmysłów, jak ból tonie w sennej pogodzie, która następuje po zażyciu opium. Willems przekręcił głowę nieznacznie i teraz mógł wygodnie patrzeć na zjawę, którą ujrzał przed minutą i o której prawie zapomniał. Podpełzła bliżej bez szmeru jak cień nocnej zmory, wysunąwszy jedną rękę i jedno kolano; oto była tuż, bardzo blisko, nieruchoma i cicha, jakby nasłuchiwała z wyciągniętą szyją i twarzą zwróconą w pełni do ognia. Willems widział wychudłe oblicze, skórę połyskującą na wydatnych kościach, czarne cienie wklęsłych skroni, zapadłe policzki i dwie plamy czerni nad oczami, nad tymi oczami, które były martwe i widzieć nie mogły. Jakiż poryw wypędził w noc ślepego kalekę, czającego się i pełznącego ku ognisku? Willems patrzył nań urzeczony, lecz twarz, po której przesuwały się światła i cienie, nie zdradzała nic, zamknięta, nieprzenikniona jak ściana. Omar ukląkł ii przysiadł na piętach; ręce wisiały przed nim bezwładnie. Willems patrzył w ponurym odrętwieniu i widział wyraźnie kris między cienkimi wargami, jak kresę przecinającą twarz; z jednej strony twarzy wygładzone drzewo rękojeści chwytało czerwone błyski ognia, z drugiej cienka linia ostrza urywała się na matowym, czarnym końcu. Willems poczuł wewnętrzne wstrząśnienie, które nie tknęło jego ciała, biernego w objęciach Aisah, lecz napełniło mu piersi zgiełkiem bezsilnego strachu. Zrozumiał nagle, że to własna jego śmierć pełznie doń po omacku; że to nienawiść do niego i do miłości Aisah ku niemu znagliła ten bezsilny szczątek człowieka — ongi słynnego, śmiałego korsarza — do porwania się na rozpaczliwy czyn, który miał się stać najwyższym ukojeniem i chwałą nieszczęśliwej starości. Obezwładniony strachem kochanek Aisah patrzył na jej ojca — zjawę pełznącą ostrożnie, ślepą jak los, nieugiętą jak przeznaczenie — a jednocześnie słuchał z chciwością, jak bije serce córki, lekko, prędko, spokojnie, wyczuwał jego rytm głową. Był w mocy okropnego strachu, który zimną dłonią obdziera swoją ofiarę z woli i wszelkiej siły, z wszelkiego pragnienia ucieczki, oporu, ruchu; który unicestwia zarówno nadzieję, jak rozpacz i trzyma niby w kleszczach puste, bezwładne ciało pod zbliżającym się ciosem. Nie był to strach przed śmiercią — Willems stawiał już czoło niebezpieczeństwu — nie był to nawet strach przed tą właśnie postacią śmierci. Nie był to strach przed końcem, gdyż Willems czuł, że jego koniec jeszcze nie nadszedł. Jakieś poruszenie, skok, okrzyk, obroniłyby go przed słabą ręką starego ślepca, przed tą ręką, która sunęła teraz ostrożnie po ziemi szukając jego ciała w ciemnościach. Był to instynktowny strach wynikający z wejrzenia w nieznane, w pobudki, porywy, pragnienia, o których Willems nie miał pojęcia, lecz które żyły w piersi pogardzanych ludzi, tuż pod jego bokiem, i ukazały mu się na mgnienie, aby skryć się znów za czarną mgłą wątpliwości i złudzeń. To nie śmierć przerażała Willemsa, lecz ohydne, obłędne życie, gdzie nic i nikogo naokoło siebie nie mógł zrozumieć; gdzie nie mógł nikim kierować, nikim władać, nikogo i nic pojąć — nawet siebie samego. Poczuł, że ktoś dotyka jego boku. To dotknięcie, lżejsze niż pieszczota matczynej ręki na policzku śpiącego dziecka, miało dla niego siłę miażdżącego ciosu. Omar podpełzł blisko, a teraz, klęcząc nad nim, trzymał kris w jednej ręce, podczas gdy druga muskała kurtkę Willemsa sunąc delikatnie ku jego piersi; lecz ślepa twarz, zwrócona wciąż ku .ciepłu ogniska, była spokojna i niewzruszona w wyrazie kamiennej obojętności na rzeczy, których nie mogła zobaczyć. Willems odwrócił z wysiłkiem oczy od tej trupiej maski i skierował je ku Aisah. Siedziała bez ruchu, jakby była częścią uśpionej ziemi, lecz nagle ujrzał, że oczy jej rozszerzają się w przeszywającym spojrzeniu i poczuł konwulsyjny nacisk jej rąk, przyciskających mu ramiona do ciała. Upłynęła sekunda, powolna i gorzka jak dzień żałoby; sekunda pełna bólu i żalu za tą wiarą w nią, w Aisah, za wiarą, co uciekła, gdy ufność jego rozpadła się w gruzy. Aisah trzymała go! Więc i ona! Poczuł, jak skoczyło jej serce; osunął się głową na jej kolana, zamknął oczy i wszystko ucichło. Nie słyszał nic. Zdawało się, że umarła; że serce jej uciekło w noc opuszczając go bezbronnego i osamotnionego na pustym świecie. Głowa Willemsa uderzyła ciężko o ziemię, w chwili gdy Aisah odepchnęła go zrywając się nagle. Leżał na wznak jak ogłuszony, nie śmiał się poruszyć i nie widział walki, lecz usłyszał przenikliwy wrzask obłąkanego strachu, potem ciche, gniewne słowa i znowu wrzask zakończony jękiem. Kiedy wreszcie się dźwignął, zobaczył Aisah klęczącą nad ojcem i plecy jej zgięte w wysiłku, aby go przyprzeć do ziemi; ujrzał kalekie członki Omara, rękę wzniesioną nad głową Aisah i szybki jej ruch chwytający tę rękę. Willems instynktownie rzucił się naprzód, ale zwróciła ku niemu błędną twarz i krzyknęła przez ramię: — Odejdź! Nie zbliżaj się! Nie… Słowa te zamieniły go w kamień; stanął jak wryty z rękami wiszącymi bezwładnie, Aisah bała się gwałtowności Willemsa, tymczasem on, w pomieszaniu wszystkich pojęć, powziął okropną myśl, że sama woli zabić ojca — własnymi rękami. Patrzył jak przez czerwoną mgłę na ostatnią fazę ich walki; majaczyła przed nim dziko i złowrogo, niby przeciwna naturze potworna zbrodnia, która pod osłoną tej straszliwej mocy czyniła go wspólnikiem. Przejął go wstręt i wdzięczność zarazem; Aisah pociągała go nieodparcie, jednocześnie zaś gotów był uciec. Z początku nie mógł się ruszyć — a potem już nie chciał. Pragnął widzieć, co się stanie. Patrzył, jak Aisah ze strasznym wysiłkiem niosła do szałasu martwe na pozór ciało, i stał w miejscu po jej zniknięciu; w oczach miał żywy obraz głowy Omara chwiejącej się na ramieniu córki — głowy z opadłą szczęką, bezsilnej, biernej, pozbawionej wyrazu jak głowa trupa. Po chwili doszedł z szałasu głos Aisah, szorstki, porywczy; w odpowiedzi rozległy się jęki i urywany szept zdradzający wyczerpanie. Mówiła teraz głośniej. Zawołała gwałtownie: — Nie! Nie! Nigdy! I znów rozległ się żałosny, błagalny szept, jakby ktoś ostatnim tchem żebrał o najwyższą łaskę. Aisah odrzekła: — Nigdy! Prędzej bym zatopiła nóż we własnej piersi. Ukazała się w drzwiach, zadyszana, stała krótką chwilę na progu, a potem weszła w krąg światła. W ślad za nią popłynęły przez ciemność słowa wzywające pomsty niebios na jej głowę tonem coraz wyższym, ostrym, wysilonym, powtarzającym przekleństwo raz po raz — wreszcie wśród namiętnego krzyku głos załamał się, przeszedł w ochrypły pomruk i zamarł w głębokim, przeciągłym westchnieniu. Aisah stała naprzeciw Willemsa trzymając jedną rękę za plecami, a drugą nakazując uwagę; słuchała, póki się wszystko w szałasie nie uspokoiło. Potem uczyniła krok naprzód, a ręka jej zwolna opadła. — Nic prócz nieszczęścia — szepnęła do siebie w roztargnieniu. — Nic prócz nieszczęścia dla nas, którzy nie jesteśmy biali. Gniew i podniecenie znikły z jej twarzy; patrzyła wprost na Willemsa z posępnym napięciem. Odzyskał nagle zmysły i mowę. — Aisah! — krzyknął — Aisah! — słowa wydzierały mu się z ust gorączkowo — jakże ja mogę tu żyć? Zaufaj mi. Wierz mi. Odejdźmy stąd. Daleko! Bardzo daleko! ty i ja! Nie zatrzymał się, aby rozważyć, czy mógłby uciec, i jak, i dokąd. Uniósł go potok nienawiści, wstrętu, pogardy białego człowieka do tej krwi, która nie jest jego krwią, dla tej rasy, która nie jest jego rasą, dla brunatnej skóry, dla serc fałszywszych niż morze, czarniejszych niż noc. To uczucie odrazy opanowało jego duszę i narzuciło mu wyraźne przekonanie, że nie podobna mu żyć wśród otoczenia Aisah. Nalegał gwałtownie, aby z nim uciekła, bo z całej tej znienawidzonej zgrai potrzebował tej jednej kobiety, ale potrzebował jej z dala od nich, z dala od tej rasy niewolników i rzezimieszków, z której pochodziła. Pragnął jej dla siebie, daleko od wszystkich, wśród bezpiecznej, głuchej samotności. W miarę jak mówił, wzmagał się jego gniew i jego pogarda, nienawiść zmieniła się prawie w trwogę, a pożądanie stało się olbrzymie, palące i bezlitosne; wołało na Willemsa wszystkimi jego zmysłami, gwałtowniejsze od jego nienawiści, silniejsze od jego trwogi, głębsze od jego pogardy — nieodparte i pewne jak sama śmierć. Aisah stała w pewnym oddaleniu, na samym skraju światła, a zarazem na progu tej ciemności, z której wyszła, i słuchała z jedną ręką ciągle w tył założoną, a drugą wyciągniętą i na wpół otwartą jakby dla schwytania lecących słów, które rozbrzmiewały wokół niej, namiętne, groźne, błagalne, lecz wszystkie zabarwione bólem i męką, wszystkie gnane niecierpliwością żrącą pierś Willemsa. Aisah czuła słuchając, że serce jej biło coraz wolniej, w miarę jak znaczenie tych zaklęć stawało jasno przed jej oburzonymi oczami, w miarę jak dostrzegała z wściekłością i żalem, że gmach jej miłości — własne jej dzieło — powoli rozpada się w gruzy, zniszczony przez obawy tego mężczyzny, przez jego fałsz. Stanęły jej w pamięci dni u strumienia, kiedy słuchała innych słów, innych myśli i obietnic, innych błagań płynących z ust Willemsa na rozkaz jej spojrzenia lub uśmiechu, na ruch jej głowy, na szept jej warg. Czyż w jego sercu było wówczas coś innego niż jej wizerunek, niż pragnienie jej miłości, niż lęk przed jej utratą? Co się stało? Czy się zestarzała lub zbrzydła w jednej chwili? Przerażenie, zdumienie, gniew ogarnęły Aisah, gniew płynący z niespodzianego upokorzenia; oczy jej utkwiły bez ruchu, chmurne i spokojne, w tym człowieku z kraju gwałtu i zła, z kraju, skąd tylko nieszczęście przychodzi do tych, co nie są biali. Zamiast myśleć o jej pieszczotach, zamiast zapomnieć w jej objęciach o całym świecie, on myślał o swym plemieniu — o tym plemieniu, które kradnie każdy kraj, włada każdym morzem, które nie zna litości ni prawdy, nie zna nic prócz własnej potęgi. Mąż silnej ręki i fałszywego serca! Miałażby towarzyszyć mu do odległego kraju, zagubić się w tłumie chłodnych oczu, fałszywych serc — i stracić go tam? Nigdy! On oszalał, oszalał z trwogi, ale on jej nie ujdzie! Aisah zatrzyma go, aby był jej niewolnikiem i jej panem, tu, gdzie jest z nią sam na sam, gdzie będzie musiał żyć dla niej lub umrzeć. Ona ma prawo do jego miłości, która jest jej dziełem, do tej miłości, która i teraz w nim była, gdy mówił słowa bez sensu. Aisah musi stworzyć między nim a białymi przegrodę nienawiści. On musi nie tylko zostać, ale dotrzymać obietnicy danej Abdulli obietnicy, której wypełnienie da Aisah bezpieczeństwo. — Aisah, uciekajmy! Z tobą u boku rzuciłbym się na nich z gołymi rękami. Albo nie! Jutro będziemy już tam, na statku Abdulli. Popłyniesz ze mną i wówczas będę mógł… Gdyby okręt przypadkiem się rozbił, moglibyśmy ukraść czółno i uciec wśród zamieszania… Ty się morza nie boisz.,, morza, które mi da wolność… Zbliżał się do niej powoli z wyciągniętymi rękami, wśród żarliwych błagań, wśród potoku zapalczywych, bezładnych słów, które się prześcigały nawzajem. Odstępowała w tył, utrzymując między sobą a nim tę samą odległość; z oczami utkwionymi w twarzy Willemsa śledziła grę jego zwątpień i nadziei przenikliwym wzrokiem, który, rzekłbyś, docierał do najtajniejszych zaułków jego myśli. Zdawało się, że Aisah zwolna ściąga ku sobie mrok, że owija się w jego falujące zwoje, które ją czynią niewyraźną i mglistą. Willems szedł tuż za nią, aż wreszcie stanęli naprzeciw siebie pod wielkim drzewem pośrodku dziedzińca. Samotny wygnaniec lasów, wielki, nieruchomy i uroczysty w swym opuszczeniu, odcięty od życia pradawnej puszczy przez pigmejów* pełznących u jego stóp, wznosił się nad głowami tych dwojga, wysoki i prosty. Zdawał się na nich spoglądać, imponujący, beznamiętny w swej samotnej wielkości; rozpościerał gałęzie daleko ruchem wyniosłym i opiekuńczym, jakby chciał ich ukryć w ciemnym schronieniu pod dachem z niezliczonych liści, jakby — tknięty lekceważącym współczuciem silnych, pogardliwą litością wiekowego olbrzyma — chciał zasłonić walkę dwojga ludzkich serc przed wzrokiem gwiazd chłodnych i migotliwych. Ostatnia błagalna prośba Willemsa o litość rozległa się głośno, wibrując pod ciemnym baldachimem, przeniknęła między konary, płosząc białe ptaki śpiące skrzydło w skrzydło, i zamarła bez echa, stłumiona przez zwartą masę nieruchomego listowia. Willems nie mógł widzieć twarzy Aisah, lecz słyszał jej westchnienia i obłąkany szept niewyraźnych słów. A gdy wsłuchiwał się w nie z zapartym tchem, wykrzyknęła nagle: — Słyszałeś go? Przeklął mnie, bo cię kocham. Przyniosłeś mi cierpienie i walkę — i jego przekleństwo. A teraz chcesz mnie zabrać daleko, gdziebym cię utraciła, gdzie utraciłabym życie; bo moje życie teraz to twoja miłość. Co mi zostało? Nie zbliżaj się! — krzyknęła gwałtownie, gdy się z lekka poruszył. — Nie mów nici Weź to! Spij w spokoju! Ujrzał niewyraźny ruch jej ręki. Coś świsnęło i uderzyło za nim o ziemię blisko ognia. Odwrócił się instynktownie i spojrzał. Nagi kris leżał obok żarzących się węgli; zakręcony ciemny przedmiot, wyglądający jak coś, co kiedyś żyło, a teraz spoczywało zmiażdżone, martwe, zupełnie nieszkodliwe — czarny falisty kształt, bardzo wyraźny i nieruchomy w ciemnoczerwonym blasku. Podszedł machinalnie, aby go podnieść, i schylił się smutnym, pokornym ruchem żebraka sięgającego po jałmużnę rzuconą w pył drogi. Więc to była odpowiedź na jego błagania, na gorące i żywe słowa płynące prosto z serca? Więc to była odpowiedź, rzucona jak obelga, ta rzecz z drzewa i żelaza, błaha i jadowita, drobna i śmiertelna? Trzymał ją za ostrze i patrzył tępo na rękojeść; po chwili puścił kris, który upadł z powrotem do jego stóp. Willems odwrócił się i ujrzał przed sobą tylko noc — olbrzymią, głęboką, spokojną — morze ciemności, w którym Aisah znikła bez śladu. Ruszył naprzód niepewnym krokiem, wyciągając przed siebie z rozpaczą obie ręce jak człowiek, który nagle oślepł. — Aisah! — krzyknął — chodź tu natychmiast! Niechby tylko jej dotknął, niechby do niej przemówił trzymając ją w ramionach, tuż przed oczami, blisko, twarzą w twarz! Tkliwość jego pieszczoty stopiłaby jej upór, zniweczyłaby jej strach; pod wpływem jedynej mowy wspólnej im obojgu — mowy bez wyrazów, mowy zmysłów — ‘Aisah zrozumiałaby go, zgodziłaby się na wszystkie jego życzenia. Zawołał znów, a tym razem głos jego drżał od niecierpliwości i niepokoju: — Aisah! Wytężał wzrok i nasłuchiwał, ale nie zobaczył nic i nic nie usłyszał. Po chwili gęsty mrok, rzekłbyś, zakołysał się przed jego wzrokiem niby kotara, co zdradza ruchy, lecz kształty ukrywa; Willems posłyszał lekkie, spieszne kroki, a potem krótkie trzaśniecie furtki od prywatnego dziedzińca Lakamby. Gdy skoczył naprzód i oparł się o szorstkie drzewo, usłyszał słowa: „Prędko! Prędko!”, i łoskot drewnianej sztaby, zasuniętej po drugiej stronie dla umocnienia furtki. Wzniósłszy ramiona oparł się dłońmi o palisadę i osunął się na ziemię. — Aisah — rzekł błagalnie, przyciskając usta do szpary między palami. — Aisah, czy mnie słyszysz? Wracaj! Zrobię, co chcesz, dam ,ci wszystko, czego pragniesz, choćbym miał spalić cały Sembir i pożar ugasić krwią. Tylko wróć. Teraz. Natychmiast! Czy tam jesteś? Słyszysz mnie? Aisah! Z drugiej strony palisady rozległy się lękliwe szepty niewieście, krótki, trwożny śmiech nagle urwany, cichy głos jakiejś kobiety: „Oto jest dzielna mowa!” Po krótkiej chwili milczenia Aisah zawołała: — Spij w spokoju, bo czas twego odjazdu jest bliski. Ja teraz ciebie się boję. Boję się twego strachu. Kiedy wrócisz z tuanem Abdullą, będziesz wielki. Znajdziesz mię tutaj. I nie będzie już nic prócz miłości. Nic! Na zawsze! Aż do śmierci! Słuchał szelestu oddalających się jej kroków i dźwignął się na nogi oniemiały z wściekłego gniewu na to stworzenie tak dzikie i tak pełne czaru; nienawidził jej, siebie, wszystkich ludzi, jakich znał w życiu, ziemi, nieba, nawet powietrza, które wciągał znękaną piersią; nienawidził powietrza, ponieważ dawało mu życie, nienawidził jej, bo mu zadawała cierpienie. Ale nie mógł opuścić tej furtki, przez którą się wysunęła. Oddalił się trochę, zatoczył koło, wrócił i znów padł na ziemię przy palisadzie; nagle zerwał się w nowym wysiłku, aby otrząsnąć się z czaru, który go trzymał, któremu musiał ulegać, niemy, posłuszny, wściekły. I pod nieruchomymi gałęźmi rozpostartymi szeroko nad jego głową gestem wyniosłym i opiekuńczym, pod wysokimi gałęźmi, gdzie białe ptaki spały skrzydło w skrzydło, ukryte wśród niezliczonych liści, Willems miotał się jak ziarenko piasku wśród wichru — krążył, osuwając się i dźwigając raz po raz, zawsze blisko tej furtki. Wśród leniwej nocnej ciszy mocował się bez wytchnienia z tym, co nieuchwytne; mocował się z cieniami, z mrokiem, z milczeniem. Mocował się bez słowa, zadając ciosy w próżnię, ciskał się na wszystkie strony, uparty, zwątpiały i zawsze odpierany, jakby go ktoś zaczarował w niewidzialnym kręgu magicznego koła. CZĘŚĆ TRZECIA ROZDZIAŁ PIERWSZY — Tak! Kot, pies, w ogóle coś, co może drapać lub gryźć, byle tylko było niebezpieczne i parszywe. Chory tygrys najbardziej by pana uszczęśliwił. Na wpół żywy tygrys; mógłby pan się nad nim rozczulać, a potem wtrynić go jakiemuś nieborakowi, który od pana zależy, żeby go, biedak, pielęgnował i niańczył za pana. A jak na tym wyjdzie ów biedak, to pana nic nie obchodzi. Niech go tygrys rozszarpie czy pożre! Nie ma pan krzty litości dla ofiar swego piekielnego miłosierdzia, o nie! Pana czułe serce boleje tylko nad tym, co jadowite i drapieżne. Przeklinam dzień, kiedy pana litościwe oczy spoczęły na tym człowieku. Przeklinam… — No, no! no, no! — pomrukiwał Lingard pod wąsem. Almayer, który aż się zachłysnął od gadania, odetchnął głęboko i ciągnął dalej: — Tak! Zawsze ta sama historia. Zawsze. Jak tylko sięgnę pamięcią. Chyba pan sobie przypomina? Na przykład ten zagłodzony pies, którego pan przyniósł na pokład w Bankoku. Przyniósł go pan własnoręcznie, do licha! Wściekł się na drugi dzień i pokąsał seranga. Nie powie mi pan chyba, że pan zapomniał. Najlepszy ze wszystkich pana serangow! Sam pan to mówił, kiedy pan nam pomagał przywiązać go do bariery na chwilę przedtem, nim dostał konwulsji i umarł. Może tak nie było? Wszystko to przez pana… Ten człowiek zostawił dwie żony i mnóstwo dzieci. A wówczas w Cieśninie Formoskiej, kiedy pan zboczył z drogi i naraził statek na rozbicie, żeby wyratować kilku Chińczyków z tonącej dżonki? To był także pyszny interes, co? Dwa dni nie minęły, a te przeklęte Chińczyki urządziły panu bunt. Ci biedni rybacy to byli po prostu zbóje. Pan wiedział, że to są zbóje, ale podpłynął pan do brzegu wśród burzy, mając ląd od nawietrznej — bo zachciało się panu ich wyratować. Istne szaleństwo I A wiem, że gdyby nie byli łotrami — skończonymi łotrami— nie narażałby pan dla nich statku na rozbicie. Nie narażałby pan życia swych marynarzy — których pan tak kochał — i swego własnego. Czy to nie wariactwo? 1 W dodatku nie postąpił pan uczciwie. Przypuśćmy, że byłby pan utonął. Znalazłbym się wówczas tutaj w rozkosznym położeniu, sam na sam z tą pańską adoptowaną córką. Obowiązkiem pana było myśleć przede wszystkim o mnie. Ożeniłem się z tą dziewczyną, bo pan obiecał zapewnić mi przyszłość, pan wie o tym doskonale. A w trzy miesiące później zrobił pan taki wściekły kawał — i to jeszcze dla bandy Chińczykowi Dla Chińczyków! Pan nie ma poczucia moralności. Mógł pan jak nic mnie zrujnować dla tych morderców, tych zbójów! W końcu trzeba ich było wyrzucić za burtę, kiedy zabili kilku ludzi z pana załogi, ukochanej pana załogi! I pan uważa, że to jest uczciwe? — No, no! — pomrukiwał Lingard żując nerwowo niedopałek zgasłego cygara i’ patrząc na Almayera, który rozbijał się gwałtownie po werandzie. Stary żeglarz przypominał zupełnie pasterza przyglądającego się ulubionej owcy ze swego posłusznego stada, owcy, która rzuca się nań raptem we wściekłym buncie. Twarz miał skłopotaną, pełną gniewu i pogardy, a jednak z lekka ubawioną; był przy tym trochę urażony, jakby strojono zeń przykre żarty. Almayer nagle zamilkł; skrzyżowawszy ręce na piersi pochylił się naprzód i znów zaczął mówić: — Ładnie byłbym wtedy wyglądał! A wszystko dlatego, że pan tak idiotycznie lekceważy swe bezpieczeństwo. Lecz nie miałem o to żalu. Znam pana słabe strony. Ale teraz — kiedy o tym wszystkim pomyślę! Teraz jesteśmy zrujnowani. Zrujnowani! Zrujnowani! Moja biedna Nina. Zrujnowani! Trzasnął się po udach, zaczął chodzić tu i tam drobnymi krokami, wreszcie chwycił krzesło, postawił je z hukiem przed Lingardem i siadł wpatrując się posępnie w starego marynarza. Lingard, odwzajemniając niewzruszenie jego wzrok, zapuszczał powoli rękę do różnych kieszeni, wyłowił w końcu pudełko zapałek i wziął się do starannego zapalania cygara; obracał je w kółko między wargami i ani na chwilę nie spuszczał wzroku ze zrozpaczonego Almayera. Wreszcie przemówił spokojnie zza chmury tytoniowego dymu: — Gdybyś bywał w tarapatach równie często jak ja, mój chłopcze, nie zachowywałbyś się w taki sposób. Niejeden raz bankrutowałem. No i jestem tutaj, jak widzisz. — Tak, jest pan tutaj — przerwał Almayer. — Wiele mi z tego przyjdzie. Gdyby pan znalazł się tu przed miesiącem, byłoby się to na coś przydało. Ale teraz!… Mógłby pan sobie być o tysiąc mil. — Wymyślasz jak pijana przekupka — rzekł Lingard pogodnie. Wstał z krzesła i podszedł zwolna ku barierze werandy. Podłoga zatrzęsła się, cały dom zadrżał pod jego ciężkim krokiem. Przez chwilę stał tyłem do Almayera, rozglądając się po rzece i lesie na wschodnim wybrzeżu, potem odwrócił się i spoglądając łagodnie rzekł: — Bardzo tu pusto dziś rano. Co? Almayer podniósł głowę. — Aha! spostrzegł pan to, doprawdy? Ja myślę, że tu jest pusto! Tak, kapitanie Lingard, pana czas w Sembirze już minął. Zaledwie przed miesiącem ta weranda byłaby pełna ludzi przybywających, aby pana powitać. Wchodziliby na te schody szczerząc zęby i bijąc pokłony i panu, i mnie. Ale nasz czas już minął. I nie z mojej winy. Tego pan powiedzieć nie może. To ten łotr, ten pana gagatek tak się spisał. Udał się panu! Szkoda, że go pan nie widział na czele tego piekielnego tłumu. Byłby pan dumny ze swego dawnego faworyta. — Zdolny, szelma — mruknął Lingard w zamyśleniu. Almayer zerwał się z okrzykiem: — I to wszystko, co pan ma do powiedzenia! Zdolny! O Chryste Panie! — Nie rób z siebie błazna. Siadaj. Porozmawiajmy spokojnie. Chcę się o wszystkim dowiedzieć. Więc to on nimi kierował? — Był duszą tego wszystkiego. Wprowadził na rzekę statek Abdulli. Trzymał w ręku wszystko i wszystkim rozkazywał — rzekł Almayer, który usiadł znów z miną zrezygnowaną. — Kiedy się to stało — dokładnie? — Szesnastego doszły mnie pierwsze słuchy, że okręt Abdulli jest na rzece; z początku nie chciałem wierzyć. Nazajutrz już wątpić nie mogłem. U Lakamby odbywała się jawnie wielka narada, w której brali udział prawie wszyscy ludzie z Sembiru. Osiemnastego „Władca Wysp” został zakotwiczony w obrębie osady, naprzeciw mego domu. Zaraz, zaraz… Dziś upływa akurat sześć tygodni. — I wszystko to stało się ot tak, po prostu? Ni stąd ni zowąd? Nic przedtem nie słyszałeś, żadnego ostrzeżenia? Nic? Nie miałeś pojęcia, że coś się dzieje? No, Almayer! — Słyszeć, no tak, słyszałem coś niecoś, i to co dzień. Przeważnie kłamstwa. Czy tu się słyszy co innego w Sembirze? — Mogłeś kłamstwom nie wierzyć — zauważył Lingard. — Nie powinieneś był wierzyć wszystkiemu, co ci opowiadano, nie jesteś żółtodziobem, który pierwszy raz puścił się w świat. Almayer poruszył się niespokojnie na krześle i powiedział: — Ten łajdak przyszedł tu raz. Nie było go przez parę miesięcy, mieszkał z tą kobietą. Słyszałem tylko o nim czasami od ludzi Patalola, kiedy tu przychodzili. No i pewnego dnia, koło południa, ukazał się na tym dziedzińcu, jakby go wyrzucono z piekła, gdzie jest jego właściwe miejsce. Lingard wyjął z ust cygaro i słuchał uważnie; usta miał pełne białego dymu, który wydostawał się przez rozchylone wargi. Po krótkiej chwili Almayer ciągnął dalej patrząc chmurnie w podłogę: — Muszę przyznać, że wyglądał okropnie. Pewno miał porządny atak malarii. Lewy brzeg jest bardzo niezdrowy. To dziwne, że tylko szerokość rzeki… Zapadł w głęboką zadumę, jakby zapomniał o swych krzywdach, rozpamiętując gorzko złe warunki zdrowotne w dziewiczym lesie na tamtym brzegu. Lingard skorzystał ze sposobności, aby wydmuchnąć potężny kłąb dymu, i cisnął przez ramię niedopałek cygara. — Dalej — rzekł po chwili. — Więc przyszedł do ciebie… — Ale niestety tamten fatalny klimat nie dał mu rady! — ciągnął Almayer ocknąwszy się — i jak mówiłem, łajdak zjawił się tu z niesłychaną bezczelnością. Straszył mnie, rzucał mętne pogróżki. Chciał mię przerazić, chciał mię szantażować. Mnie! I — słowo daję! — mówił, że pan by go poparł. Pan! Czy można sobie wyobrazić podobną bezczelność? Nie rozumiałem dobrze, do czego zmierza. Gdybym był zrozumiał, byłbym mu dogodził. O tak! dostałby w łeb, jak się patrzy. Ale skąd mogłem zgadnąć, że on potrafi wprowadzić statek na rzekę? Pan zawsze mówił, że wejście jest takie trudne. A w gruncie rzeczy było to jedyne niebezpieczeństwo. Z każdym innym kupcem mogłem dać sobie radę, lecz kiedy przybył Abdulla… Ten jego bark jest uzbrojony. Ma dwanaście mosiężnych sześciofuntowych armatek i około trzydziestu ludzi. To dryblasy gotowe na wszystko. Sumatrańczycy z Dęli i Atjeh. Biją się przez cały dzień, a wieczorem proszą o jeszcze. Ten rodzaj ludzi. —— Wiem, wiem — rzekł niecierpliwie Lingard. — Więc naturalnie poczynali sobie z bezczelnością wprost niemożliwą, kiedy statek zakotwiczył się naprzeciw naszego pomostu. Sam Willems wprowadził go na najlepsze leże. Widziałem z werandy, jak stał na dziobie razem z szyprem Metysem. Ta kobieta była tam również. Tuż przy nim. Podobno zabrali ją na pokład z posiadłości Lakamby, bo Willems powiedział, że bez niej nie pojedzie. Szalał i wściekał się. Pewno ich zastraszył. Musiał się w to wdać Abdulla. Przyjechała sama czółnem i jak tylko znalazła się na pokładzie, upadła Willemsowi do nóg wobec .całej załogi, objęła jego kolana, płakała, mówiła od rzeczy, błagała go o przebaczenie. Ciekaw jestem dlaczego. Wszyscy w Sembirze gadają tylko o tym. Nigdy nic podobnego nie widzieli i nie słyszeli. Mówił mi o tym wszystkim Ali, który chodzi po osadzie i przynosi mi wiadomości. Powinienem przecież wiedzieć, co się dzieje — prawda? O ile mogłem zrozumieć, wszyscy ich uważają — jego i tę kobietę — za coś tajemniczego,—niepojętego. Niektórzy mają ich za obłąkanych. Mieszkają oboje ze starą kobietą za kampungiem Lakamby i są otoczeni wielkim szacunkiem, a raczej lękiem. Przynajmniej on. Bardzo jest gwałtowny. Ona nie zna nikogo, nie widuje nikogo, nie chce mówić do nikogo poza nim. Nie opuszcza go nigdy ani na chwilę. Wszyscy o nich gadają. Słyszałem także inne pogłoski. Z tego, co mówią, przypuszczam, że ten łajdak znudził się już Lakambie i Abdulli. Opowiadają, że odjedzie na „Władcy Wysp”, kiedy statek wyruszy stąd na południe; że będzie czymś w rodzaju agenta Abdulli. W każdym razie Willems musi statek wyprowadzić. Metys tego jeszcze nie potrafi. Lingard, który dotąd słuchał z uwagą, zaczął teraz chodzić miarowo po werandzie. Almayer zamilkł i wodził oczami za starym marynarzem, który spacerował tam i na powrót rozkołysanym krokiem jak po pokładzie, szarpiąc i kręcąc długą białą brodą; twarz miał skłopotaną i zamyśloną. — Więc najpierw przyszedł do ciebie, co? — spytał Lingard nie przestając chodzić. — Tak. Mówiłem panu. Przyszedł, przyszedł. Żeby wyłudzić pieniądze, towary — i czy ja wiem co. Chciał założyć handel — świnia! Kopnąłem jego kapelusz ze schodów i wyniósł się za nim, i potem już go nie widziałem, póki się nie pokazał z Abdullą. Skądże miałem wiedzieć, że on może taką szkodę wyrządzić, że w ogóle może nam szkodzić. Każdą miejscową ruchawkę mogłem łatwo stłumić własnymi ludźmi przy pomocy Patalola. — Ach tak! Patalolo. On jest do niczego, co? Czy się w ogóle do niego zwracałeś? — Ma się rozumieć! — wykrzyknął Almayer. — Poszedłem do niego dwunastego. To było na cztery dni przed wejściem Abdulli na rzekę. Tak, tego dnia, kiedy Willems chciał mnie naciągnąć; czułem się potem trochę nieswojo. Patalolo zapewnił mnie, że nie ma człowieka w Sembirze, który by mnie nie kochał. Wyglądał mądrze jak sowa. Mówił mi, żeby nie słuchać kłamstw złych ludzi z dołu rzeki. Miał na myśli tego Bulangiego, który mieszka niedaleko ujścia; to właśnie on przysłał mi wiadomość, że obcy statek jest zakotwiczony na morzu; powtórzyłem to oczywiście Patalolowi. Nie chciał wierzyć. Mruczał wciąż: „Nie! Nie!”, jak stara papuga; głowa mu się trzęsła i cały był umazany sokiem z betelu. Pomyślałem od razu, że dzieje się z nim coś szczególnego. Wydał mi się jakiś taki niespokojny, jakby się chciał mnie pozbyć. No więc następnego dnia ten jednooki złoczyńca, co to mieszka u Lakamby — jak mu tam — Babalatji, zjawił się tu we własnej osobie. Przyszedł koło południa, niby przypadkiem, i stał na werandzie gawędząc o tym i owym. Pytał, kiedy się pana spodziewam, i tak dalej. Potem rzekł mimochodem, że bardzo im się sprzykrzył — Ba—balatjemu i jego panu — okrutny biały człowiek, mój przyjaciel, który włóczy się za tą kobietą, córką Omara, Pytał mnie o radę. Był pełen szacunku i zachowywał się bardzo przyzwoicie. Powiedziałem mu, że ten biały nie jest moim przyjacielem i że najlepiej wziąć go za kark i wyrzucić. Na to odszedł wśród salamów* zapewniając o swej przyjaźni i życzliwości swego pana. Teraz naturalnie już wiem, że ten czarny diabeł przyszedł na przeszpiegi i odmówił kilku moich ludzi. W każdym razie brakowało mi trzech przy wieczornej zbiórce. To mnie zaniepokoiło. Nie śmiałem zostawić domu bez straży, pan przecież wie, jaka jest moja żona. A że nie chciałem brać z sobą dziecka — godzina była późna — więc posłałem gońca do Patalola z tym, że powinniśmy się naradzić, że krążą różne pogłoski i że w osadzie jest niepokój. Wie pan, jaką dostałem odpowiedź? Lingard przystanął nagle przed Almayerem, który po efektownej pauzie mówił dalej z coraz większym ożywieniem: — Przyniósł ją Ali: „Radża śle przyjazne pozdrowienie i listu nie rozumie.” To było wszystko. Ali nie mógł z niego wydobyć ani słowa więcej. Widziałem, że Ali porządnie jest nastraszony. Przygotował mi hamak i kręcił się po werandzie. Przed samym odejściem wspomniał, że w posiadłości radży śluza od rzeki jest mocno zaryglowana, a na dziedzińcu widział bardzo mało ludzi. Wreszcie rzekł: „W domu naszego radży jest ciemno, ale nie ma tam snu. Tylko mrok i strach, i zawodzenie kobiet.” Przyjemne, co? Poczułem, że zimny dreszcz zbiega mi po grzbiecie. Ali wysunął się, a ja stałem tu, przy tym stole, i słuchałem krzyków i bębnienia w osadzie. Hałasowali jak najęci. Było Wtedy trochę po północy. Almayer przerwał znów opowiadanie i zacisnął usta, jakby nie miał już nic do powiedzenia, a Lingard stał wpatrzony w niego, zadumany i milczący. Wielka błękitna mucha wleciała zuchwale na chłodną werandę i wpadła z głośnym brzękiem między obu mężczyzn, Lingard zamierzył się na nią kapeluszem. Mucha poleciała w bok i Almayer uchylił przed nią głowę. Potem Lingard machnął znów kapeluszem bez skutku, Almayer zaś porwał się i zaczął wywijać rękami. Mucha brzęczała rozpaczliwie; drganie maluchnych skrzydełek dźwięczało wśród spokoju wczesnego ranka jak daleka smyczkowa orkiestra towarzysząca głuchemu, energicznemu tupaniu obu mężczyzn. Zawzięli się na natręta; to zadzierali głowy wywijając ramionami wysoko, to znów schylali się z wściekłym rozpędem. Lecz brzęczenie zamarło nagle w cieniutkim trylu wśród otwartej przestrzeni dziedzińca, zostawiając Lingarda i Almayera twarzą w twarz w chłodnej ciszy poranka; stali obaj bezczynnie, z opuszczonymi ramionami, jakby skłopotani i zniechęceni złowróżbną przegraną. — Widzicie ją! — mruknął Lingard. — A jednak uciekła. — To nieznośne — rzekł Almayer takim samym tonem. — Pełno ich na wybrzeżu. Ten dom jest źle położony… moskity… te wielkie muchy… zeszłego tygodnia jedna ugryzła Ninę… dziecko chorowało cztery dni… biedactwo… Chciałbym wiedzieć, na co te paskudztwa są stworzone! ROZDZIAŁ DRUGI Zapadło długie milczenie. Almayer podszedł do stołu i usiadł z głową wspartą na rękach patrząc prosto przed siebie; Lingard, spacerujący znów po werandzie, odchrząknął i rzekł: — Na czym skończyłeś? — Aha! Tak… szkoda, że pan nie widział osady w tamtą noc. Chyba nikt się spać nie położył. Zszedłem aż do przylądka, bo stamtąd mogłem wszystko widzieć. Rozpalili wielki ogień w lasku palmowym i gadali do samego rana. Kiedym tu wrócił i siadł na ciemnej werandzie w tym spokojnym domu, poczułem się taki strasznie samotny, że zakradłem się po cichu do pokoju, wyjąłem dziecko z kołyski i przyniosłem je tu na hamak. Gdyby nie Nina, byłbym z pewnością zwariował, taki się czułem samotny i bezsilny. Niech pan pamięta, że nie miałem od pana wiadomości przez cztery miesiące. Nie wiedziałem, czy pan żyje, czy też pan umarł. Patalolo nie chciał mieć ze mną nic do czynienia. Moi ludzie uciekli jak szczury z tonącego statku. To były ciężkie chwile, panie kapitanie, kiedym tu siedział nie wiedząc, co za parę minut nastąpi. Tacy byli podnieceni, swarliwi — bałem się naprawdę, że przyjdą i spalą mi dach nad głową. Poszedłem, przyniosłem rewolwer. Nabiłem go i położyłem na stole. Od czasu do czasu słychać było straszne wrzaski. Na szczęście Nina się nie obudziła; patrzyłem na nią, taka była śliczna, spała tak cichutko, trochę mnie to uspokajało. Nie mogłem uwierzyć, że istnieją gwałty na świecie, kiedym patrzył, jak leży spokojnie, nieświadoma wszystkiego, co się dzieje. Bardzo to było ciężkie. Wszystko przewróciło się do góry nogami. Trzeba panu wiedzieć, że tej nocy nie było żadnego rządu w Sembirze. W razie czego nic by tłumu nie zatrzymało. Patalolo załamał się zupełnie. Moi ludzie opuścili mnie i cała ta zgraja mogła wywrzeć na mnie swoją wściekłość, gdyby się im spodobało. Oni nie znają wdzięczności. Ileż razy ocaliłem tę osadę od głodu! Dosłownie od głodu. Jeszcze przed trzema miesiącami rozdałem znów na kredyt mnóstwo ryżu. Nie mieli nic do jedzenia w tej przeklętej dziurze. Przychodzili i błagali na kolanach. Nie ma człowieka w Sembirze, biednego czy bogatego, który by nie był zadłużony u Lingarda i Ska. Ani jednego. Powinien pan się cieszyć. Zawsze pan twierdził, że to jest dla nas właściwy sposób postępowania. No więc trzymałem się go. Ach, kapitanie, taką politykę powinno się poprzeć nabitymi strzelbami… — Miałeś je! — krzyknął Lingard wśród swego spaceru, który w miarę jak Almayer mówił, stawał się coraz szybszy, niby marsz na oślep człowieka mającego zamiar popełnić coś gwałtownego. Weranda napełniła się kurzem duszącym i dokuczliwym, który wzbijał się spod nóg starego marynarza i raz po raz przyprawiał Almayera o kaszel. — Tak, miałem! Dwadzieścia. I ani jednego palca, żeby pociągnąć za cyngiel. Łatwo to mówić — wykrztusił czerwony jak rak. Lingard opadł na krzesło i przerzucił jedną rękę przez oparcie, a drugą wyciągnął na stole. Kurz osiadł; słońce wyłoniło się zza lasu zalewając werandę jasnym światłem. Almayer wstał i zaczął spuszczać zasłony z łupanego rotanu wiszące między słupami werandy. — Fiu! — gwizdnął Lingard — dzień będzie gorący. Masz rację, chłopcze. Nie puszczaj słońca. Nie mamy ochoty upiec się żywcem. Almayer wrócił, usiadł i zaczął mówić bardzo spokojnie: — Rano przeprawiłem się przez rzekę do Patalola. Oczywiście dziecko zabrałem ze sobą. Zastałem śluzę od rzeki zamkniętą i musiałem iść naokoło przez krzaki. Patalolo przyjął mnie leżąc na podłodze w ciemności przy zamkniętych okiennicach. Nic nie mogłem z niego wydobyć oprócz lamentu i jęków. Powiedział mi, że pan umarł na pewno. Że Lakamba przyjdzie teraz z armatami Abdulłi i wszystkich wytępi. Że jemu osobiście obojętne, czy go zabiją, czy nie, ponieważ jest już stary, ale najgorętsze jego pragnienie to odbyć pielgrzymkę. Zbrzydła mu ludzka niewdzięczność, spadkobierców nie ma, postanowił więc udać się do Mekki i tam umrzeć. Poprosi Abdullę, żeby mu pozwolił wyjechać. Potem zaczął szlochać, wymyślać na Lakambę, a trochę i na pana. Pan go powstrzymał, kiedy chciał się starać o flagę*, którą by uszanowano — w tym miał rację; teraz, kiedy jego wrogowie są silni, czuje się słaby, a pana nie ma, aby go obronić. Usiłowałem dodać mu trochę ducha, mówiłem, że ma cztery duże armaty — wie pan, te mosiężne sześciofuntówki, które pan tu zostawił zeszłego roku — i że może potrafilibyśmy razem stawić czoło Lakambie. Zakrzyczał mnie po prostu. Wszystko jedno, jak postąpi — wrzeszczał — biali go doprowadzą do zguby, a on chce tylko być pielgrzymem i żyć w spokoju. Jestem przekonany — dodał Almayer po krótkiej chwili, patrząc tępym wzrokiem w Lingarda — że ten stary dureń wiedział od dawna, co się święci, i nie tylko był zbyt przerażony, aby coś przedsięwziąć, ale bał się zawiadomić pana lub mnie o swych podejrzeniach. Jeszcze jeden pana faworyt! No, muszę powiedzieć, że pan to ma szczęśliwą rękę! Lingard palnął nagle pięścią w stół. Rozległ się ostry trzask pękającego drzewa. Almayer porwał się gwałtownie z miejsca, potem opadł na krzesło i przyjrzał się stołowi. — Masz tobie! — rzekł markotnie — pan nie zna własnej siły. Zepsuł mi pan stół na amen. Jedyny stół, który uratowałem przed żoną. Niedługo będę musiał jeść siedząc w kucki na ziemi jak krajowcy. Lingard roześmiał się serdecznie. — No więc nie ciosaj mi kołków na łbie niby żona pijanemu mężowi. — Po chwili spoważniał i dodał: — Gdyby nie to, że straciłem „Błyskawicę”, byłbym tu przyjechał przed trzema miesiącami i wszystko by było w porządku. Nie ma co lamentować. Uspokój się, Kasprze. Zaprowadzimy tu ład bardzo prędko. — Jak to? Przecież pan nie zamierza wygnać stąd siłą Abdulli! Mówię panu, że to niemożliwe. — Ani myślę! — wykrzyknął Lingard. — To już chyba przepadło. Wielka szkoda. Będzie teraz Sembir miał za swoje. Abdulla przydusi ich porządnie. Wielka szkoda. Psiakrew! Tak mi ich żal, że gdybym miał „Błyskawicę”, spróbowałbym siły. Oho! Na pewno! Ale biedna „Błyskawica” przepadła, i koniec. Biedny stary kalosz. Pamiętasz, Almayer? Odbyłeś ze mną parę podróży. Kochana „Błyskawica”! Wszystkiemu umiała podołać, brakowało jej tylko mowy. Była dla mnie więcej niż żona. Nie wymyślała mi nigdy. I na co mi przyszło! Że musiałem zostawić jej biedne stare kości nadziane na rafę, jakbym był skończonym durniem, szyprem z południa, który musi mieć pół mili wody pod kilem i dopiero wtedy czuje się bezpieczny! No tak! Tylko ci, co nic nie robią, nie popełniają błędów. Ale mi ciężko. Ciężko! Pokiwał smutno głową patrząc w ziemię. Almayer przyglądał mu się ze wzrastającym oburzeniem. — Słowo daję, pan nie ma serca! — wybuchnął — ani krzty serca! Cóż z pana za egoista! Wcale panu nie przyjdzie na myśl, że tracąc swój okręt — z pewnością przez własną niedbałość — zrujnował pan mnie, nas i moją Ninę. Co się teraz z nią stanie — i ze mną? Chciałbym to wiedzieć! Przywiózł mnie pan tutaj, zrobił mnie pan swoim wspólnikiem, a teraz kiedy wszystko diabli wzięli — podkreślam, że z pana winy — mówi pan o swoim statku… o statku! Może pan sobie kupić drugi! Ale chodzi o handel, o tutejszy handel. Przepadł z powodu Willemsa. Pańskiego najdroższego Willemsa! — Daj pokój Willemsowi. To moja sprawa — rzekł Lingard surowo. — A co do handlu… Zrobisz jeszcze przeze mnie karierę, mój chłopcze. Nic się nie bój. Czy masz jaki ładunek dla szkunera, który mnie przy wiózł? — Szopa jest pełna rotanu — odrzekł Almayer — a w studni mam około osiemdziesięciu ton kauczuku. To pewno ostatni mój zapas — dodał gorzko. — Więc w gruncie rzeczy rabunku nie było. Właściwie nic nie straciłeś. Trzeba więc… No, no! co to znaczy? — Rabunku? Nie! — wrzasnął Ałmayer wyrzucając ręce do góry. Opadł na krzesło; twarz mu zsiniała. Trochę białej piany pojawiło się na ustach i ściekło po brodzie; wyprężył się pokazując białka wywróconych oczu. Kiedy wrócił do przytomności, zobaczył nad sobą Lingarda trzymającego pusty dzbanek od wody. — Miałeś jakiś atak — rzekł stary marynarz, bardzo zaniepokojony. — Co to takiego? Okropnie się zląkłem. To przyszło tak nagle. Almayer wyprostował się na krześle i siedział z mokrymi włosami przylepionymi do głowy, jakby dał nurka w wodę. — Zniewaga I Potworna zniewaga! Ja… Lingard odstawił dzbanek; milczał patrząc bacznie w Almayera. Almayer przesunął ręką po czole i ciągnął dalej niepewnym tonem: — Kiedy to sobie przypomnę, tracę panowanie nad sobą. Mówiłem panu, że on zakotwiczył statek Abdulli naprzeciw naszego pomostu, u tamtego brzegu, blisko posiadłości radży. Statek był otoczony łodziami. Wyglądało to, jakby osiadł na tratwie. Wszystkie łódki z Sembiru znalazły się tam co do jednej. Przez lornetkę rozróżniałem twarze ludzi na rufie — Abdullę, Willemsa, Lakambę, wszystkich. Ten stary podlizujący się szelma, Sahamin, był tam także. Widziałem ich wyraźnie. Zdawało się, że rozmawiają o czymś i dyskutują. W końcu zobaczyłem, że spuszczają łódź. Jakiś Arab wsiadł do niej i łódź skierowała się do przystani radży. Podobno radża ich nie przyjął — przynajmniej tak mówią. A ja myślę, że śluza nie została odryglowana dość szybko i to się nie podobało dostojnemu wysłannikowi. W każdym razie łódź wróciła prawie natychmiast. Przypatrywałem się temu z zaciekawieniem; zobaczyłem, że Willems i kilku innych poszło naprzód — krzątali się tam zawzięcie. Ta kobieta była też z nimi. Ach, ta kobieta… Almayerowi zabrakło tchu; zdawało się, że znów jest bliski ataku, ale zdobył się na gwałtowny wysiłek woli i odzyskał względny spokój. — Nagle — ciągnął dalej — bum I strzelili z armaty w bramę Patalola; nim zdążyłem przyjść do siebie — może pan sobie wyobrazić, jaki byłem przestraszony — rozległ się drugi wystrzał i rozwalił bramę. Pewnie myśleli, że to na razie wystarczy; byli widać głodni, dość, że na rufie zaczęła się uczta. Abdulla siedział wśród nich jak bóstwo; skrzyżował nogi, ręce trzymał na kolanach. On jest zbyt wielki, aby jeść razem z innymi, ale prezydował, uważa pan. Willems kręcił się to tu, to tam po dziobie, z daleka od tłumu, i patrzył na mój dom przez lornetkę. Nie mogłem wytrzymać. Pogroziłem mu pięścią. — Otóż to właśnie — rzekł Lingard z powagą. — Najwłaściwsza rzecz w danym wypadku. Jeśli nie można kogoś zwyciężyć, najlepiej go rozgniewać. Almayer machnął ręką z wyższością i ciągnął dalej niewzruszony: — Niech pan mówi, co się panu podoba. Nie może pan zdać sobie sprawy z moich uczuć. Tamten mnie zobaczył; nie odejmując lornetki od oczu, podniósł rękę, jakby odpowiadał na powitanie. Myślałem, że z kolei będą strzelać do mnie, więc wywiesiłem flagę brytyjską na słupie w podwórzu; nie miałem innej osłony. Prócz Alego zostało przy mnie tylko trzech ludzi, a właściwie trzy kaleki, zanadto byli chorzy, aby uciec. Taka mnie porwała wściekłość, że byłbym chyba się bił z nimi sam jeden, gdyby nie Nina. Co miałem z nią robić? Nie mogłem posłać jej z matką w górę rzeki. Pan wie, żonie ufać nie mogę. Postanowiłem, że przywaruję w cichości, ale nie dopuszczę, aby kto wylądował na naszym brzegu. To przecież własność prywatna, zagwarantowana przez Patalola. Chyba miałem do tego prawo, co? Ranek był bardzo spokojny. Po uczcie na barku Abdulli większość ludzi rozeszła się do domów; zostały same wielkie figury. Około trzeciej Sahamin przeprawił się przez rzekę w małym czółenku. Zszedłem na nasz pomost ze strzelbą, aby się z nim rozmówić, ale wylądować mu nie pozwoliłem. Stary hipokryta oświadczył, że Abdulla śle pozdrowienia i pragnie pomówić ze mną o interesach; czybym się nie wybrał na statek. Odrzekłem, że nie; że się nie wybiorę. Powiedziałem, że jeśli Abdulla do mnie napisze, to mu odpowiem, ale nie chcę żadnej rozmowy ani na pokładzie jego statku, ani na brzegu. Powiedziałem też, że gdyby ktoś usiłował wylądować na moim terenie, będę strzelał, wszystko jedno do kogo. Na to Sahamin podniósł ręce ku niebu, zgorszony, a potem odpłynął wiosłując żwawo — pewnie aby zdać z tego sprawę. W godzinę lub później zobaczyłem, że Willems wysadził łódź pełną ludzi w przystani radży. Odbyło się to bardzo spokojnie. Nie strzelono ani razu i krzyków prawie wcale nie słyszałem. Te mosiężne armatki, które pan dał w zeszłym roku Patalolowi, wrzucili do rzeki. Tam jest głęboko przy brzegu. Pamięta pan, prąd biegnie tamtędy. Około piątej Willems wrócił na statek; widziałem, jak się spotkał z Abdulla na rufie, blisko steru. Mówił długo, wywijając rękami jakby coś tłumaczył; wskazywał mój dom, potem rzekę. Wreszcie tuż przed zachodem przeciągnęli na cumach statek w dół rzeki prawie o pół mili, aż do miejsca, gdzie się rozwidlają oba ramiona — i bark stoi tam do dziś dnia, jak pan widział. Lingard skinął głową. — Mówiono mi, że tego samego wieczoru, kiedy zrobiło się ciemno, Abdulla wysiadł po raz pierwszy na brzeg w Sembirze. Przyjmował go u siebie Sahamin. Posłałem Alego do osady po wiadomości. Wrócił około dziewiątej i doniósł mi, że Patalolo siedzi po lewej stronie Abdulli przed ogniskiem Sahamina. Odbywali wielką naradę. Alemu zdawało się, że Patalolo jest więźniem, ale tak nie było. Urządzili ten kawał bardzo sprytnie. Przed północą nastąpiło zupełne porozumienie, o ile mogłem wymiarkować. Patalolo wrócił do swej rozwalonej twierdzy, eskortowany przez tuzin łodzi z pochodniami. Podobno prosił Abdullę o przejazd na „Władcy Wysp” do Pinangu. Stamtąd ma się wybrać do Mekki. O strzałach wspomniano jako o pomyłce. I z pewnością była to w pewnym sensie pomyłka, bo Pataloło ani myślał się opierać. Więc pojedzie z nimi, kiedy statek będzie gotów do podróży. Nazajutrz radża udał się na pokład w towarzystwie trzech kobiet i kilku starców w jego wieku. Abdulla rozkazał, aby go przyjęto salwą siedmiu strzałów armatnich i odtąd — będzie już pięć tygodni — Patalolo mieszka na statku. Wątpię, aby żywy opuścił rzekę. W każdym razie nie dojedzie żywy do Pinangu. Lakamba przejął cały jego dobytek i dał mu przekaz na dom Abdulli, płatny w Pinangu. Pataloło musi umrzeć, zanim się tam dostanie. Pan przecież rozumie! Przez chwilę siedział milcząc, zwątpiały i zamyślony, po czym ciągnął dalej: — Naturalnie słyszałem kilka razy zgiełk w ciągu nocy. Różni ludzie korzystali z niepewnej sytuacji, aby uregulować dawne porachunki i załatwić dawne pretensje. Spędziłem noc na tym oto krześle, drzemiąc niespokojnie. Niekiedy wybuchał wielki hałas, rozlegały się wrzaski i budziłem się z rewolwerem w ręku. Ale nie zabili nikogo. Kilka porozbijanych łbów — to było wszystko. Wczesnym rankiem Willems wywołał wśród ludności nowy rozruch, ,czym — przyznaję — bardzo byłem zdziwiony. Jak tylko się rozwidniło, zaczęli ustawiać słup od flagi na wolnej przestrzeni u drugiego końca osady, tam gdzie Abdulla buduje teraz domy. Wkrótce po wschodzie słońca zebrała się naokoło słupa duża gromada. Zeszli się wszyscy. Willems stał oparty o słup, obejmując ramieniem tę kobietę. Przy—niesiono fotel dla Patalola; Lakamba stanął z prawej strony starego, który wygłosił mowę. Był tam cały Sembir, kobiety, niewolnicy, dzieci, wszyscy co do jednego! Patalolo zabrał głos. Powiedział, że z łaski Najwyższego wyrusza na pielgrzymkę. Najgorętsze pragnienie jego serca miało się spełnić. Zwrócił się do Lakamby i prosił go o sprawiedliwe rządy w czasie jego, Patalola, nieobecności. Tu rozegrała się krótka komedia. Lakamba oświadczył, że nie godzien jest tego zaszczytnego brzemienia, a Patalolo nalegał. Biedny stary dureń! Musiała to być dla niego gorzka chwila. Po prostu zmuszono go do błagania tego łotra. Niech pan sobie wystawi człowieka, któremu kazano błagać zbója, aby go obrabował! Ale stary taki był przerażony! Więc zrobił, co mu polecono, i Lakamba w końcu się zgodził. Potem Willems wygłosił mowę do tłumu. Oświadczył, że w podróży na zachód radża — to jest Patalolo — zobaczy się z wielkim białym władcą w Batawii i uzyska dla Sembiru jego opiekę. „A tymczasem — mówił dalej — ja, orang Belanda i wasz przyjaciel, podnoszę flagę, w której cieniu jest bezpieczeństwo.” I wciągnął na maszt holenderską chorągiew. W nocy uszyto ją spiesznie z perkalu, a że była ciężka, zwisła wzdłuż masztu. Tłum się gapił. Ali opowiadał mi, że rozległ się głośny szmer zdumienia, ale nie padło ani jedno słowo, póki Lakamba nie wystąpił naprzód i nie oznajmił, że przez cały ten dzień każdy, kto będzie przechodził obok flagi, musi odkryć głowę i złożyć pokłon przed godłem. — Cóż u diabła! — wykrzyknął Lingard — przecież Abdulla to poddany brytyjski! — Abdulli tam wcale nie było, nie opuszczał tego dnia statku. Lecz Ali, który jest spryciarzem, zauważył, że miejsce, gdzie zebrał się tłum, znajdowało się pod obstrzałem „Władcy Wysp”. Zarzucili na brzeg cumę z włókien kokosowych i statek wykręcił się na prądzie, stając burtą do masztu z flagą. Dowcipne, co? Nikomu ani się śniło o oporze. Kiedy ludzie ochłonęli ze zdumienia, podrwiwali spokojnie z tego wszystkiego; Bahasun zaczął Lakambie gwałtownie wymyślać, póki jeden z ludzi Lakamby nie dał mu laską po łbie. Podobno okropnie rozwalił mu głowę. Wówczas drwiny ucichły. Tymczasem Patalolo odszedł, Lakamba zasiadł na fotelu u stóp masztu z chorągwią, a tłum falował dokoła, jakby ludzie nie mogli się zdobyć na odejście. Nagle wybuchnął wielki hałas za fotelem Lakamby. To ta kobieta rzuciła się na Willemsa. Ali mówi, że była jak dzikie zwierzę, ale Willems wykręcił jej ręce i zmusił ją do czołgania się w pyle. Nikt nie wie dokładnie, o co jej chodziło. Niektórzy mówią, że o flagę. Willems zabrał tę wiedźmę, rzucił ją do czółna i zawiózł na statek Abdulli. Po tym wszystkim Sahamin pierwszy złożył salam przed flagą. Inni także. Przed południem panował już zupełny spokój w osadzie; Ali wrócił i opowiedział mi wszystko. Almayer odetchnął głęboko. Lingard wyciągnął nogi. — Mów dalej! — rzekł. Almayer zdawał się z sobą walczyć. Wreszcie wykrztusił: — Najgorszego jeszcze nie powiedziałem. To było wprost potworne! Zniewaga! Piekielna zniewaga! ROZDZIAŁ TRZECI — No, gadaj, co tam masz na wątrobie. Nie mogę sobie wyobrazić… — zaczął Lingard po chwili milczącego oczekiwania. — Nie może pan sobie wyobrazić! Ja myślę! —przerwał Almayer. — Skądżeby! Niech pan tylko posłucha. Kiedy Ali wrócił, zrobiło mi się trochę lżej na sercu. Zdawało się, że jakiś porządek zapanował w Sembirze. Wywiesiłem flagę angielską od samego rana,— zacząłem się czuć bezpieczniejszy. Kilku moich ludzi pokazało się po południu. Nie wypytywałem ich wcale; zasadziłem ich do pracy jakby nigdy nic. Pod wieczór — była może piąta lub wpół do szóstej — stałem z dzieckiem na naszym pomoście, kiedy doszły mnie krzyki z końca osady. Z początku nie zwracałem na nie uwagi. Po jakimś czasie przychodzi do mnie Ali i mówi: „Tuanie, daj mi dziecko, w osadzie jest wielki niepokój.” Więc dałem mu Ninę; wróciłem do domu, wziąłem rewolwer i poszedłem na tylny dziedziniec. Schodząc ze schodów zobaczyłem, że wszystkie dziewczęta uciekają z szopy kuchennej; usłyszałem wycie tłumu po drugiej stronie wyschłego rowu, który jest granicą naszej posiadłości. Nie mogłem widzieć tej zgrai, bo wzdłuż rowu rosną krzaki, ale słyszałem, że są wściekli i że kogoś ścigają. Stałem i zachodziłem w głowę, o co im chodzi, kiedy Djim Eng — wie pan, ten Chińczyk, który osiedlił się tu przed paru laty!… — To był mój pasażer; przywiozłem go tutaj! — wykrzyknął Lingard. — Bardzo porządny Chińczyk. — Ach tak? Zapomniałem. No więc ten Djim Eng wylatuje z krzaków i wpada, że tak powiem, w moje objęcia. Mówi, łapiąc dech, że go ścigają, bo nie chciał zdjąć kapelusza przed flagą. Nie był taki znów nastraszony, ale bardzo oburzony i zły. Naturalnie, że musiał uciekać, bo pędziło za nim z pięćdziesięciu ludzi — stronników Lakamby, ale wykazał wielką wojowniczość. Mówił, że jest Anglikiem i że nie zdejmuje kapelusza przed żadną inną flagą tylko przed brytyjską. Starałem się go ułagodzić, a przez ten czas tamci krzyczeli po drugiej stronie rowu. Namawiałem go, żeby wziął jedno z moich czółen, przeprawił się przez rzekę i został tam parę dni. Nie chciał. Broń Boże! Jest Anglikiem i będzie się bił przeciwko całej gromadzie. Mówił: „Przecież to są tylko czarni. My, biali — niby on i ja — pobijemy wszystkich w Sembirze.” Szalał z gniewu. Tamci uspokoili się trochę i myślałem, że będę mógł przechować u siebie Djim Enga bez wielkiego ryzyka, gdy nagle usłyszałem głos Willemsa. Krzyknął do mnie po angielsku: „Niech pan wpuści na dziedziniec czterech ludzi po tego Chińczyka.” Nic nie odrzekłem i powiedziałem Dijm Engowi, żeby też siedział cicho. Po chwili Willems krzyknął znów: „Niech pan się nie opiera! Dobrze panu radzę. Powstrzymuję tłum. Niech pan się nie opiera!” Głos tego łajdaka rozwścieczył mnie; nie mogłem się opanować. Krzyknąłem do niego: „Ty kłamco!” W tej samej chwili Djim Eng, który zrzucił kurtkę i zakasał spodnie przygotowując się do walki, wyrwał mi z rąk rewolwer i wypalił do nich Przez krzaki. Rozległ się ostry krzyk — Djim Eng widać kogoś zranił — potem ogłuszające wrzaski; w mgnieniu oka przeskoczyli rów, przedarli się przez zarośla i dalejże na nas! Przetoczyli się po nas po prostu. Nie było w ogóle mowy o oporze. Mnie stratowano. Dijm Eng odniósł kilka ran, wlekli nas z rozpędu przez pół dziedzińca. Oczy i usta miałem pełne kurzu; leżałem na wznak, a na mnie siedziało trzech czy czterech ludzi. Usłyszałem, że Djim Eng usiłuje kląć gdzieś niedaleko. Od czasu do czasu ściskali mu gardło i rzęził. Ledwie mogłem oddychać z dwoma drabami na piersiach. Przybiegł Willems, kazał mnie podnieść, ale trzymać mocno. Zaprowadzili mię na werandę. Rozglądałem się, lecz nie zobaczyłem ani dziecka, ani Alego. Ulżyło mi. Zacząłem się wyrywać… O Boże! Twarz Almayera wykrzywiła się przelotnym spazmem wściekłości. Lingard poruszył się z lekka na krześle. Almayer ciągnął dalej po krótkiej chwili milczenia: — Trzymali mnie i krzyczeli mi w twarz obelgi. Willems odczepił hamak i rzucił go im. Wyciągnął szufladę z tego stołu, znalazł tam liść palmowy, igłę i trochę żaglowego szpagatu. Szyliśmy płócienny namiot dla pana brygu, tak jak pan kazał, kiedy pan tu był ostatnim razem. Wiedział naturalnie, gdzie szukać, czego mu było trzeba. Na jego rozkaz położyli mnie na podłodze i zawinęli w hamak, a on dalejże mnie zaszywać w ten hamak jak trupa, zaczynając od nóg. Szył i śmiał się złośliwie. Wyzywałem go od wszystkich słów, jakie tylko przyszły mi na myśl. Kazał im położyć brudne łapy na moich ustach i nosie. O mało się nie udusiłem. Kiedy zaczynałem się rzucać, walili mnie pięściami w żebra. Gdy jedna nitka się skończyła, nawlekał drugą i szył dalej spokojnie. Zaszył mnie aż po gardło. Potem wstał i powiedział: ,,Dosyć, puśćcie go.” Ta kobieta stała koło niego; musieli się już widać pogodzić. Klaskała w ręce. Leżałem na podłodze jak bela towaru, on gapił się na mnie, a kobieta wykrzykiwała z radości. Jak bela towaru! Wszyscy szczerzyli zęby, pełno było ludzi na werandzie. Chciałem umrzeć — słowo daję, kapitanie, że chciałem umrzeć! A i teraz, za każdym razem, gdy o tym pomyślę! Twarz Lingarda wyrażała współczucie i oburzenie [ale to nie przyniosło ulgi Almayerowi]; opuścił głowę na ramiona oparte o stół i mówił dalej niewyraźnym, stłumionym głosem nie podnosząc oczu: — W końcu kazał mię rzucić na wielki bujający fotel. Zaszył mnie tak ciasno, że byłem sztywny jak kawał drewna. Wydawał bardzo głośno rozkazy, a Babalatji pilnował, żeby je wykonywano. Słuchali go jak pies kija. Przez ten czas leżałem na fotelu niby kłoda; ta kobieta wytańcowywała przede mną, stroiła miny i prztykała mi palcami przed nosem. Jakie kobiety są złe! prawda? Przecież nigdy jej przedtem nie widziałem, o ile pamiętam. Nigdy jej nic nie zrobiłem. A była jak diablica. Czy pan to może zrozumieć? Chwilami odchodziła ode mnie, żeby mu się wieszać u szyi, potem wracała do fotela i zaczynała na nowo. Patrzył na to z pobłażliwością. Pot spływał mi po twarzy, zalewał oczy — ręce miałem zaszyte. Prawie ciągle byłem oślepiony; od czasu do czasu widziałem wyraźniej. Zaciągnęła go przede mnie. „Jestem jak biała kobieta” — powiedziała trzymając go za szyję. Trzeba było widzieć twarze tych ludzi na werandzie. Byli zgorszeni i wstydzili się jej zachowania. Nagle zapytała Willemsa: „Kiedy go zabijesz?” Może pan sobie wyobrazić, jak się czułem. Pewno zemdlałem. Nie pamiętam dobrze, co było dalej, przypuszczam, że się pokłócili. Willems był zły. Gdy odzyskałem przytomność, siedział tuż przy mnie, a jej nie było. Widocznie posłał ją do mojej żony, która się ukryła w pokoju od strony podwórza i nie pokazała się wcale podczas tego wszystkiego. Powiedział do mnie (słyszę jeszcze jego głos, zachrypły i tępy): „Włos panu z głowy nie spadnie.” Nie pisnąłem ani słowa. Mówił dalej: „Proszę zauważyć, że flaga, którą pan wywiesił i która, nawiasem mówiąc, nie jest pańska, że flaga została uszanowana. Niech pan to powie kapitanowi Lingardowi, kiedy pan go zobaczy. Ale — ciągnął dalej — pan pierwszy strzelił do tłumu.” „Łżesz, hultaju!” — krzyknąłem. Żachnął się, widziałem to dobrze. Ubodło go, że się nie boję. „W każdym razie — rzekł — strzelił ktoś od pana z dziedzińca i zranił człowieka. Lecz własność pańska będzie uszanowana ze względu na flagę brytyjską. Przy tym nie ma żadnych nieporozumień między mną a kapitanem Lingardem, który jest głównym wspólnikiem w tym interesie. A co się tyczy pana — ciągnął — nie zapomni pan dnia dzisiejszego, choćby pan żył sto lat, chyba że nie znam pana natury. Zapamięta pan do ostatniego tchu gorzki smak tego upokorzenia, i to jest zapłata za pana dobroć dla mnie. Zabiorę panu cały proch. Wybrzeże zostało oddane pod opiekę Holandii i nie ma pan prawa trzymać u siebie prochu. Gubernator zakazał, o czym pan wie dobrze. Gdzie klucz od małego magazynu?” Nie odpowiedziałem ani słowa; poczekał chwilę i wstał mówiąc: ,,To będzie pana wina, jeśli narobią szkody.” Kazał Babalatjemu wyważyć zamek we drzwiach od biura i poszedł tam; grzebał we wszystkich szufladach, ale nie mógł znaleźć klucza. Potem ta kobieta, Aisah, poprosiła o klucz moją żonę i dostała go. Za chwilę toczyli wszystkie baryłki do rzeki. Osiemdziesiąt trzy cetnary. Pilnował tego sam i patrzył na każdą baryłkę toczącą się do wody. Ludzie szemrali. Babalatji był zły, usiłował protestować, ale Willems przemówił mu do słuchu. Muszę przyznać, że był nieustraszony wobec tych drabów. Potem wrócił na werandę, siadł przy mnie i mówi: „Znaleźliśmy Alego z pana córeczką ukrytych w krzakach nad rzeką. Przyprowadziliśmy ich. Nic im się oczywiście nie stanie. Pozwolę sobie panu powinszować: jaka pana córeczka jest sprytna! Poznała mnie od razu i krzyknęła: «Świnia!» i to tak naturalnie, jakby pan sam to zrobił. Uczucia zmieniają się pod wpływem okoliczności; szkoda, że pan nie widział, jaki Ali był przerażony. Zatknął jej usta rękami. Moim zdaniem, psuje pan dziecko. Ale się nie gniewam. Naprawdę, wygląda pan tak śmiesznie na tym krześle, że nie mogę się gniewać.” Wytężyłem wszystkie siły, chciałem rozerwać hamak i rzucić się temu łotrowi do gardła, ale tylko spadłem z fotela, który się na mnie przewrócił. Willems roześmiał się i rzekł: „Zostawiam panu połowę naboi do rewolweru, a połowę zabieram. Jesteśmy obaj biali i powinniśmy się nawzajem popierać. Może mi będą potrzebne.” Krzyknąłem na niego spod fotela; ,,Ty złodzieju!” — ale nawet na mnie nie spojrzał i odszedł; jedną ręką obejmował wpół tę kobietę, a drugą oparł na ramieniu Babalatjego, do którego mówił coś nakazujące, zdaje się, że coś mu wyjaśniał. W niecałe pięć minut nie było już na dziedzińcu nikogo. Wkrótce znalazł mię Ali i wyswobodził. Od tamtej chwili nie widziałem ani Willemsa, ani nikogo. Zostawiono mnie w spokoju. Dałem sześćdziesiąt dolarów człowiekowi, który został raniony: przyjął je. Djim Enga uwolniono nazajutrz, kiedy flaga już była zdjęta. Posłał do mnie sześć skrzyń opium na przechowanie, ale sam został w domu. Chyba teraz jest mniej więcej bezpieczny. Wszędzie już zupełnie spokojnie. Pod koniec opowiadania Almayer dźwignął głowę ze stołu; rozsiadł się w krześle głęboko i utkwił wzrok w bambusowych krokwiach dachu. Lingard siedział rozparty w fotelu, nogi wyciągnął przed siebie. W spokojnym półmroku werandy o spuszczonych zasłonach słychać było słabe odgłosy zewnętrznego świata zalanego słonecznym żarem; jakiś okrzyk na rzece, odpowiedź z wybrzeża, zgrzyt bloku — dźwięki krótkie, urywane, jakby wchłonięte nagle przez wspaniałość południowej godziny. Lingard dźwignął się zwolna i podszedł do balustrady; uchyliwszy zasłony, wyjrzał na dwór, milcząc. Poprzez wodę i pusty dziedziniec przypłynął wyraźny głos z małego szkunera przycumowanego u pomostu Lingarda: — Serang, podciągnijcie tam główne fały*! Gafel* opada. Rozległ się świdrujący gwizd, który zamarł wśród przeciągłego, rytmicznego przyśpiewu ludzi ciągnących linę. Ten sam głos rzekł ostro: „Dosyć!” Inny głos, prawdopodobnie seranga, odpowiedział: ,,Ikat!”*, a gdy Lingard puścił zasłonę i odwrócił się, zapadła znów cisza, jakby nie było nic po tamtej stronie prócz światła, które legło na martwym kraju, wspaniałe, ciężkie, surowe, jak całun z ognia. Lingard siadł znów naprzeciw Almayera wspierając się łokciem o stół w zadumie. — Ładny mały szkuner — mruknął Almayer znużonym głosem. — Czy pan go kupił? — Nie — odrzekł Lingard. — Kiedy straciłem „Błyskawicę”, dotarliśmy w łodziach do Palembangu. Tam go wynająłem na sześć miesięcy. Od młodego Forda, pamiętasz go? To jego własność. Chciał spędzić jakiś czas na lądzie, więc wziąłem ten szkuner. Naturalnie cala załoga jest Forda. Obcy ludzie. Musiałem popłynąć do Singapuru ze względu na ubezpieczenie, a potem oczywiście do Makassaru. Miałem długą podróż. Ani krzty wiatru. To było jak jakie przekleństwo. I moc kłopotów ze starym Hudigiem. Dlatego ta zwłoka. — Z Hudigiem? A dlaczego z Httfligiem? — spytał machinalnie Almayer. — Ach, to chodziło o… kobietę — wymruczał Lin—gard [przez zęby]. Almayer spojrzał na niego ociężałym, zdziwionym wzrokiem, Stary marynarz wygładził w szpic białą brodę i z kolei podkręcał gwałtownie wąsa. Jego małe zaczerwienione oczy, te oczy, które go piekły od słonych bryzgów wszystkich mórz, które patrzyły nieugięcie ku nawietrznej wśród sztormów wszystkich szerokości geograficznych — wpatrywały się teraz w Almayera spod namarszczonych brwi, jak para zalękłych dzikich zwierząt przyczajonych w gąszczu. — Masz tobie! To bardzo do pana podobne. Co pana obchodzą kobiety Hudiga. Stary grzesznik! — rzekł Almayer obojętnie. — Co ci też w głowie! To żona mojego przyjaciela… to jest znajomego… — Mimo to nie rozumiem… — wtrącił niedbale Almayer. — Człowieka, którego znasz. I to dobrze. Bardzo dobrze. — Znałem tylu ludzi, zanim pan kazał mi się zagrzebać w tej dziurze — burknął nieuprzejmie Almayer. — Jeśli ona ma do czynienia z Hudigiem — ta żona — to co ona tam może być warta. Współczuję jej mężowi — dodał i poweselał na wspomnienie skandalicznych ploteczek z przeszłości, kiedy sam był młodzieńcem mieszkającym w drugiej stolicy wysp i miał zawsze takie dobre informacje. Wybuchnął śmiechem. Zmarszczka na czole Lingarda pogłębiła się. — Nie pleć głupstw! To żona Willemsa. Almayer rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy chwyciwszy się krzesła. — Co? Jak to! — wykrzyknął oszołomiony. — Żona Willemsa — powtórzył Lingard wyraźnie. — Mam nadzieję, że nie jesteś głuchy, co? Żona Willemsa. Tak. A dlaczego? Bo przyrzekłem. I nie wiedziałem, co się tu stało. — Co też pan zrobił! Założę się, że pan dał jej pieniądze! — zawołał Almayer. — Jeszcze nie — rzekł Lingard z namysłem. — Ale przypuszczam, że będę musiał… Almayer jęknął. — Właściwie mówiąc — ciągnął Lingard powoli i spokojnie — właściwie to… przywiozłem ją tu. Tutaj. Do Sembiru. — Na miłość boską! Dlaczego? — krzyknął Almayer zrywając się z krzesła, które przechyliło się i wolno upadło. Podniósł splecione ręce nad głową i opuścił je gwałtownie, rozłączając palce z wysiłkiem, jakby je od siebie oddzierał. Lingard kiwał szybko głową raz po raz. — Tak. Głupia historia. Co? — rzekł patrząc z zakłopotaniem na Almayera. — Słowo daję — rzekł płaczliwie Almayer — niepodobna pana zrozumieć. Co też pan jeszcze wymyśli! Żona Willemsa! — Żona i dziecko. Mały chłopczyk, uważasz. Są na szkunerze. Almayer spojrzał nagle podejrzliwie na Lingarda i odwrócił się, żeby podnieść krzesło, po czym siadł tyłem do starego marynarza i usiłował gwizdać, ale zaraz dał temu pokój. Lingard mówił dalej: — Otóż Willems miał przykrości z Hudigiem. Wzruszył mnie. Obiecałem, że załagodzę tę sprawę. I załagodziłem. Mnóstwo z tym miałem kłopotu. Hudig był na nią zły, że ona chce jechać do męża. To stary drab bez żadnych zasad. Wiesz, ona jest jego córką. Otóż powiedziałem, że się nią zaopiekuję, że pomogę Willemsowi rozpocząć nowe życie, i tak dalej. Mówiłem z Craigiem w Palembangu. Starzeje się i potrzebuje dyrektora albo wspólnika. Powiedziałem mu, że ręczę za sprawowanie Willemsa. Ustaliliśmy wszystko. Craig to mój dawny kamrat. W czterdziestych latach kolegowaliśmy na jednym statku. On teraz na niego czeka. Wpadłem porządnie! Co ty o tym myślisz? Almayer wzruszył ramionami. — Ta kobieta zerwała z Hudigiem, bo ją zapewniłem, że wszystko pójdzie dobrze — ciągnął Lingard ze wzrastającym popłochem. — Zerwała z nim. To było przecież najwłaściwsze. Żona, mąż… razem… tak być powinno… Zdolny chłop… drań skończony… To dopiero pasztet! Cholera! Almayer roześmiał się złośliwie. — A to mu pan zrobi przyjemność — powiedział. — Uszczęśliwi pan dwoje ludzi. Co najmniej dwoje! — Roześmiał się znów. Strapiony Lingard patrzył na jego barki wstrząsane śmiechem. — No, kiedy jak kiedy, ale tym razem to się rozbiłem o brzeg — mruknął. — Niech pan ją prędko odeśle z powrotem — poddał Almayer tłumiąc nowy napad śmiechu. — Co tak szczerzysz zęby? — warknął gniewnie Lingard. — Jeszcze sobie z tym wszystkim poradzę. A tymczasem musisz ją wziąć do siebie. — Do mojego domu! — wykrzyknął Almayer odwracając się. — Ten dom jest też trochę moim, co? — rzekł Lingard. — Nie sprzeciwiaj mi się! — krzyknął, kiedy Almayer otworzył usta. — Słuchać rozkazów i trzymać język za zębami! — O, jeśli pan z tego tonu zaczyna — mruknął Almayer i machnął ręką na znak, że się poddaje. — Takiś dokuczliwy, mój chłopcze — rzekł stary żeglarz z nagłym spokojem. — Musisz mi dać trochę czasu na rozejrzenie się. Nie mogę jej trzymać cały czas na statku. Trzeba jej coś powiedzieć. Na przykład, że Willems pojechał w górę rzeki. Że lada dzień go oczekujemy. Otóż to właśnie. Słyszysz? Poddasz jej tę myśl i będziesz ją utrzymywał w tym przekonaniu, a ja tymczasem postaram się wybrnąć z sytuacji. Na Boga, życie jest podłe! — wykrzyknął po krótkiej chwili. — A jednak… A jednak! Człowiek musi patrzeć bystro przed siebie, aby statek płynął, zanim pójdzie na dno — na zawsze. A teraz pilnuj się tego, co ci powiedziałem — dodał ostro — jeśli nie chcesz się ze mną pokłócić, mój chłopcze. — Nie chcę się z panem kłócić — mruknął Almayer z mimowolnym szacunkiem. — Ale chciałbym pana zrozumieć. Wiem, że pan jest moim najlepszym przyjacielem, kapitanie Lingard, tylko że, słowo daję, nie mogę pana czasem przeniknąć. A chciałbym… Lingard wybuchnął głośnym śmiechem, który utonął nagle w głębokim westchnieniu. Zamknął oczy i złożył głowę na oparciu fotela; jego twarz, spalona bezchmurnym słońcem wielu znojnych lat, przybrała na chwilę wyraz zmęczenia i starości, który przestraszył Almayera jak niespodziane objawienie zła. — Zmordowany jestem — rzekł cicho Lingard. — Zmordowany na amen. Całą noc trzeba było sterczeć na pokładzie, żeby prowadzić ten szkuner w górę rzeki. Potem znowu rozmowa z tobą. Zdaje mi się, że zasnąłbym stojąc. Ale chciałbym coś przegryźć. Zajmij się tym, Kasprze. Almayer klasnął w ręce; nie otrzymując odpowiedzi chciał zawołać, gdy w środkowym korytarzu przecinającym dom, za czerwoną firanką, która zasłaniała wejście na werandę, rozległ się rozkazujący, przenikliwy głos dziecka: — Weź mnie zaraz na ręce. Chcę, żebyś mnie zaniósł na werandę. Bo będę się bardzo gniewać! Weź mnie na ręce. W odpowiedzi przyciszony, męski głos zaczął napominać pokornie. Twarze Almayera i Lingarda rozjaśniły się natychmiast. Stary marynarz zawołał: — Przynieś dziecko. Lekas!* — Zobaczy pan, jak urosła! — wykrzyknął Almayer tryumfalnie. Zza firanki wiszącej u drzwi ukazał się Ali z malutką Niną Almayer na ramieniu. Dziewczynka trzymała go jedną ręką za szyję, a drugą obejmowała dojrzałe pomelo*, prawie tak duże jak jej główka. Różowa sukienka bez rękawów nieomal zsunęła się z jej ramion; oliwkowa twarzyczka o wielkich czarnych oczach, patrzących z dziecinną powagą, była okolona długimi czarnymi włosami, które spadały na jej plecy i ramię Alego, bujne, wspaniałe, niby gęsta, delikatna sieć z jedwabnych nitek. Lingard wstał, aby do niej podejść, a Nina, spostrzegłszy go, puściła pomelo i wyciągnęła rączki z okrzykiem radości. Kiedy ją wziął z rąk Alego, chwyciła go za wąsy tak serdecznie, że do małych, zaczerwienionych jego oczu napłynęły łzy, rzadkie u starego marynarza. — Nie tak mocno, malutka, nie tak mocno — szeptał przyciskając ogromną dłonią do swego policzka główkę dziecka, która kryła się zupełnie w tej dłoni. — Podnieś moje pomelo, Królu Morza! — rzekła bardzo szybko wysokim, jasnym głosikiem. — Jest tam, pod stołem. Prędko, prędko! Ty się biłeś daleko z wielu ludźmi. Tak mówi Ali. Ty jesteś wielki wojak. Tak mówi Ali. Na dużym morzu, daleko, daleko, daleko! Poruszyła wyciągniętą rączką i zapatrzyła się marząco w przestrzeń, a tymczasem Lingard, wciąż na nią spoglądając, przykucnął i szukał po omacku pomela pod stołem. — Gdzie ona się tego nauczyła? — rzekł, wstając ostrożnie, do Almayera, który wydawał Alemu rozkazy. — Jest zawsze z robotnikami. Ileż razy zastałem ją wieczorem sięgającą paluszkami do ich misy z ryżem. Ale matki nie lubi — miło mi to stwierdzić. Jaka ona ładna — a jaka bystra! Żywy mój obraz. Lingard postawił dziecko na stole i obaj mężczyźni wpatrywali się w nie rozpromienieni. — Zupełnie mała kobietka — szepnął Lingard. Tak, kochany chłopcze, my z niej coś zrobimy. Zobaczysz! — Teraz się na to nie zanosi — zauważył Almayer ze smutkiem. — Co ty tam wiesz! — wykrzyknął Lingard biorąc znów dziecko na ręce i chodząc z nim po werandzie tam i z powrotem. — Ja mam różne plany. Ja… Posłuchaj. I zaczął wyjaśniać zaciekawionemu Almayerowi swoje projekty na przyszłość. Pomówi z Abdullą i z Lakambą. Trzeba dojść do porozumienia z tymi ludźmi teraz, kiedy są górą… Tu urwał i zaczął kląć ile wlazło, a tymczasem Nina, gmerając mu pilnie u szyi, znalazła świstawkę i gwizdała głośno od czasu do czasu tuż nad jego uchem; wstrząsał się i śmiał, przytrzymując jej ręce i łając ją pieszczotliwie. Tak, to się łatwo da zrobić. Lingard jest człowiekiem, z którym trzeba jeszcze się liczyć. Almayer wie o tym najlepiej. A więc dobrze. Trzeba będzie dużo cierpliwości, żeby sklecić jakiś niewielki handel. To się zrobi. Ale najważniejsza rzecz — tu Lingard stanął jak wryty przed zasłuchanym Almayerem — najważniejsza rzecz to wyszukanie złota tam w górze nad rzeką. On, Lingard, zupełnie się temu poświęci. Był już raz w środku wyspy. Są tam olbrzymie złoża aluwialnego złota. Bajeczne. Jest tego pewien. Widział te miejsca. Niebezpieczna robota? Naturalnie! Ale co za nagroda! Będzie tam szukał — i znajdzie. Na pewno. Pal diabli niebezpieczeństwo. Najpierw wydobędą sami tyle złota, ile się da. Nie zdradzą tego nikomu. Po jakimś czasie założą spółkę. W Batawii albo w Anglii. Lepiej w Anglii. Oczywiście wszystko uda się wspaniale. A to dziecko będzie najbogatszą kobietą świata. On, Lingard, pewnie tego już nie zobaczy, choć czuje, że przetrwa jeszcze dobrych kilka lat, lecz Almayer zobaczy. Oto coś, dla czego warto żyć. Prawda? Tymczasem najbogatsza kobieta świata krzyczała od pięciu minut świdrującym głosikiem: „Radja Laut! Radja Laut! Hai! Słuchaj.” A stary marynarz mówił machinalnie coraz głośniej, aby przekrzyczeć głębokim basem niecierpliwe wołanie dziecka. Nagle zatrzymał się i rzekł czule: — Czego chcesz, mała kobietko? — Nie jestem mała kobietka. Jestem białe dziecko. Anak putih. Białe dziecko; a biali ludzie to moi bracia. Tatuś tak mówi. I Ali także tak mówi. Ali tyle wie, co i tatuś. Wszystko. Almayer nie posiadał się z ojcowskiej dumy. — Nauczyłem ją! Nauczyłem ją tego — powtarzał śmiejąc się do łez. — Prawda, jaka bystra? — Jestem niewolnikiem białego dziecka — rzekł Lingard z żartobliwą powagą. — Co rozkażesz? — Ja chcę domu — szczebiotała z zapałem. — Ja chcę domu, I drugiego domu na dachu, i jeszcze jednego na dachu — wysoko. Wysoko! Jak te miejsca, gdzie oni mieszkają — moi bracia — w kraju, gdzie śpi słońce. — Na Zachodzie — wyjaśnił szeptem Almayer. — Ona wszystko pamięta. Chce, żeby pan jej zbudował domek z kart. Tak jak ostatnim razem, kiedy pan tu był. Lingard usiadł z dzieckiem na kolanach, Almayer zaś wyciągał porywczo jedną szufladą za drugą szukając kart, jakby los świata zależał od jego pośpiechu. Wydostał dwie brudne talie, których używano tylko podczas wizyt Lingarda w Sembirze; grywali czasem wieczorami w grę, którą Lingard nazywał chińskim bezikiem. Nudziło to Almayera, lecz stary żeglarz przepadał za ową grą, uważając ją za wybitny owoc chińskiego geniuszu; miał dla Chińczyków niepojętą sympatię i podziw. — No, teraz zaczynamy, moja ty perełko — rzekł ustawiając z niezmierną ostrożnością dwie karty, które wyglądały dziwnie krucho w jego wielkich palcach. Mała Nina przypatrywała się z głęboką powagą, jak budował parter, a Lingard mówił w dalszym ciągu do Almayera z głową odwróconą, aby nie uszkodzić budowli oddechem: — Ja wiem, co mówię… byłem w czterdziestym dziewiątym w Kalifornii… Nie bardzo mi się wtedy udało… potem znów w Wiktorii na samym początku… Znam to wszystko jak własną kieszeń. Ufaj mi. A przy tym nawet ślepiec by mógł… Siedź spokojnie, siostrzyczko, bo wszystko przewrócisz… Mam jeszcze wcale pewną rękę! Co, Kasprze? A teraz, rozkoszy mego serca, postawimy jeszcze trzeci na tych dwóch… Siedź spokojniutko… Jak już mówiłem, tylko się schylić i zgarniać garście złota… złotego proszku,., tak. Udało się! Trzy domki jeden na drugim. Wspaniale! Rozparł się w krześle i jedną ręką gładził machinalnie główkę dziecka, a drugą gestykulował, mówiąc do Almayera: — Kiedy już się znajdziemy na miejscu, będzie kłopot tylko ze zbieraniem surowca. Potem udamy się do Europy. Trzeba przecież dziecko wychować. Będziemy bogaci. Co tam bogaci, nie ma na to słów. W Devonshire, skąd pochodzę, był człowiek, który zbudował sobie dom pod Teignmouth, a w tym domu było tyle okien, co iluminatorów na trzypokładowcu. Zbił pieniądze gdzieś tu w tych okolicach za dawnych dobrych czasów. Ludzie opowiadali, że to był korsarz. My, chłopcy — byłem wtedy chłopcem okrętowym na trawlerze z Brixham — wierzyliśmy w to święcie. Jeździł po swojej posiadłości w fotelu na kółkach. Miał szklane oko… — Wyżej! Wyżej! — zawołała Nina ciągnąc za brodę starego żeglarza. — Ależ ty mnie nudzisz — rzekł łagodnie Lingard całując ją czule. — Jak to! Jeszcze jeden domek na szczycie tych wszystkich? No, spróbuję. Dziecko śledziło go z zapartym tchem. Kiedy trudne dzieło zostało dokonane, Nina zaczęła klaskać w ręce, wpatrzyła się w domek i po .chwili odetchnęła głęboko z zadowoleniem. — Ach! Uważaj! — krzyknął Almayer. Budowla zapadła się nagle pod lekkim oddechem dziecka. Lingard zmieszał się na chwilę, Almayer wybuchnął śmiechem, ale dziewczynka zaczęła płakać. — Weź ją — rzekł nagle stary żeglarz. Potem, gdy Almayer odszedł z płaczącym dzieckiem, siedział w dalszym ciągu przy stole patrząc posępnie na stos kart. — Do licha z tym Willemsem — mruknął pod nosem. — A jednak ja tego dokonam! Podniósł się i gniewnym pchnięciem ręki zmiótł karty ze stołu. Potem opadł znowu na fotel. — Zmęczony jestem jak pies — westchnął zamykając oczy. ROZDZIAŁ CZWARTY Świadomie lub też nieświadomie ludzie są dumni ze swej siły woli, ze swej stanowczości, z jasności w dążeniu do celu. Idą wprost po linii swych pragnień, do—skonaną się w cnocie — czasem w występku — w podniosłym przekonaniu, że są niezłomni. Wędrują drogą życia wytkniętą przez swe upodobania, przesądy, wzgardę lub zapał — na ogół uczciwi, zawsze ograniczeni, i pysznią się tym, że nie zbaczają z raz obranego kierunku. Jeśli się zatrzymują, to tylko po to, by znad przydrożnych płotów, zapewniających im bezpieczeństwo, rzucić okiem na przesłonięte oparami doliny, na odległe szczyty, na skały i trzęsawiska, na ciemne lasy i zamglone płaszczyzny, gdzie inne ludzkie istoty po omacku szukają z trudem swej drogi, potykając się o kości mędrców, o nie pogrzebane szczątki swych poprzedników, którzy umarli samotnie w mroku lub w blasku słońca, dążąc gdzie bądź, w niewiadomym kierunku. Człowiek świadomy swych celów nie rozumie ich porażki i idzie dalej ze wzgardą. Nigdy się nie błąka. Wie, dokąd zmierza i czego chce. Dąży naprzód, przebywa wielkie odległości, zapatrzony w swój ciasny horyzont, dobija wreszcie do mety, zdrożony, zbrukany, strudzony i osiąga nagrodę swej wytrwałości, swej cnoty, swego zdrowego optymizmu: kłamliwy pomnik na grobie ponurym i prędko zapomnianym. Lingard nie wahał się nigdy. I czemu miałby się wahać? Szczęście sprzyjało mu wiernie w handlu, w walkach; żeglował sprawnie i był bez kwestii najlepszym marynarzem tych mórz. Wiedział o tym. Czyż nie słyszał głosu ogólnego uznania? Głosu świata, który .cenił go tak wysoko, głosu całego swego świata; albowiem nasz wszechświat nie sięga poza grono znanych nam ludzi. Nic dla nas nie istnieje prócz paplaniny pochwalnej lub potępiającej na ustach znajomych, a poza ich kręgiem jest tylko rozległy chaos śmiechu i łez, które nas nic nie obchodzą; śmiechu i łez przykrych, złych, chorobliwych, godnych pogardy — ponieważ słyszymy je niedokładnie uszami opornymi na obce dźwięki. Lingardowi, który był pełen prostoty, wszystko wydawało się proste. Czytał bardzo mało. Nie leżało to w jego upodobaniach, a przy tym musiał ciężko pracować, prowadząc statek i handlując. Posłuszny wrodzonej uczynności, wpływał nieraz decydująco na losy wykolejonych ludzi, z którymi stykał się tu i ówdzie w swym czynnym życiu. Pamiętał z dzieciństwa lekcje w niedzielnej szkółce wsi rodzinnej i przemowy jegomościa w czarnym tużurku, działacza pracującego w misji rybackiej i marynarskiej. Wspomnienie o tym człowieku — pędzącym przez deszcz i szkwał na jolu* między statkami przybrzeżnymi zatoki Falmouth — należało do owych cennych wizerunków z młodości, które przechowały się w pamięci Lingarda. — Taki to jak nic wholuje cię do nieba — mawiał z przeświadczeniem — a nie spotkałem nikogo, kto by z równym mistrzostwem władał łodzią w każdą pogodę! Tego rodzaju czynniki ukształtowały w ogólnych zarysach młodą duszę Lingarda, zanim wyruszył na poznanie świata jako marynarz statku dążącego na południe; zanim wyruszył — naiwny, szczęśliwy młodzik o ciężkiej ręce, czystym sercu i zuchwałej mowie — aby się oddać wielkiemu morzu, które zagarnęło jego życie i dało mu majątek. Gdy Lingard rozmyślał o swej świetnej karierze — z dowódcy statków stał się ich właścicielem, a potem szanowanym ogólnie wielkim kapitalistą, jednym słowem Lingardem, Królem Morza — własny los zdumiewał go, przejmował podziwem i lękiem, wydawał się nieoświeconej jego duszy najniezwyklejszym ze zdarzeń w dziejach ludzkości. Swoje doświadczenie uważał za olbrzymie i ostateczne, nauczyło go bowiem, jakie życie jest proste. I w życiu, i w marynarskim rzemiośle są tylko dwa sposoby postępowania: dobry i zły. Rozsądek i doświadczenie uczą nas, jak postępować należy. Zły sposób postępowania właściwy jest niedojdom i durniom; w sztuce żeglarskiej prowadzi do utraty masztów i żagli lub zatonięcia, w życiu zaś do utraty pieniędzy i szacunku lub do porządnego guza. Lingard nie uważał, aby łajdacy zasługiwali na gniew. Irytowały go tylko rzeczy, których nie mógł zrozumieć, a wobec ludzkich słabości umiał zawsze zdobyć się na wzgardliwą wyrozumiałość. Ponieważ było jasne, że jest mądry i ma szczęście — bo inaczej skądżeby mu się tak w życiu powiodło? — miał więc skłonność do prostowania dróg innych ludzi; z tej samej przyczyny trudno mu się było powstrzymać od wtrącania się do czynności głównego swego oficera — co w morskiej etykiecie jest niedopuszczalne — kiedy załoga podnosiła nową stengę* lub w ogóle kiedy była zajęta czymś, co Lingard nazywał „ciężką harówką”. Wtrącał się do wszystkiego bez cienia zarozumiałości; nie poczytywał sobie za zasługę, że się zna na niektórych rzeczach. „Nauczyłem się rozumu w ciężkich opałach, mój chłopcze — mawiał. — Dobrze na tym wyjdziesz, jeśli posłuchasz rady człowieka, który swojego czasu był głupi. No, jeszcze jedną kolejkę.” A „chłopiec” zwykle przyjmował chłodny napój, radę i pomoc; udzielanie jej Lingard uważał za swój punkt honoru jako człowiek uczciwy, odpowiedzialny za swoje zdanie. Kapitan Tom żeglował od wyspy do wyspy, pojawiając się niespodzianie w różnych miejscowościach; rozpromieniony, hałaśliwy, sypiący anegdotami, chwalił lub krytykował, lecz zawsze był pożądany. Dopiero po ostatnim powrocie do Sembini stary marynarz poznał, co to zwątpienie i niedola. Wstrząsnęła nim utrata „Błyskawicy”, która w niepewnym świetle chmurnego ranka nadziała się solidnie i już na zawsze na występ skalny u północnego końca cieśniny Gaspar; po przybyciu zaś do Sembiru odebrał zdumiewające wiadomości, które nie mogły kojąco na niego podziałać. Gnany żądzą przygód, wynalazł był przed laty śród niezmiernych trudów przesmyki prowadzące na rzekę Pantai i zachował je na własny użytek, słyszał bowiem od krajowców, że powstaje tam nowa osada malajska. Nie ulega wątpliwości, że myślał wówczas głównie o własnych zyskach, lecz przyjęty serdecznie i życzliwie przez Patalola, polubił wkrótce tego władcę i jego lud, wystąpił z radami, z pomocą i — nie wiedząc nic o Arkadii — zamarzył o arkadyjskiej szczęśliwości* dla tego zakątka świata, który chętnie uważał za swoją własność osobistą. Typowe dla Lingarda było głębokie i niewzruszone przekonanie, że tylko on, on jedyny wie, co dla mieszkańców Sembiru jest dobre; i właściwie nie mylił się tak dalece. Twierdził, że da im szczęście w taki lub inny sposób i zawziął się, iż to zrobi. Jego handel przyniósł dobrobyt młodemu państwu, a strach przed ciężką ręką Lingarda zapewnił Sembirowi spokój na wiele lat. Lingard spoglądał z dumą na swoje dzieło. Z każdym rokiem kochał coraz bardziej kraj, ludzi, błotnistą rzekę i postanowił uczynić wszystko, aby żaden statek poza ,,Błyskawicą” nie wpłynął nigdy na muliste przyjazne fale Pantai. Prowadząc zwolna bryg w górę rzeki, ogarniał doświadczonym wzrokiem nadrzeczne polanki i wypowiadał uroczyście swoje zdanie o przyszłych zbiorach ryżu. Znał wszystkich osadników na wybrzeżach między morzem a Sembirem; znał ich żony, ich dzieci; znał każdego poszczególnego człowieka z barwnych grup, które stały na kruchych tarasach małych trzcinowych chat zbudowanych nad wodą, machając do niego rękami i krzycząc przenikliwie: „O! Kapal lajar*! Hai!” A „Błyskawica” sunęła zwolna między zaludnionymi brzegami, potem zaś wpływała na puste przestrzenie połyskliwej brunatnej wody obramionej zwartym i milczącym lasem, którego wielkie drzewa chwiały łagodnie rozpostartymi konarami w nikłym, ciepłym powiewie — niby znak powitania pełnego czułości i melancholii. Lingard kochał to wszystko: krajobraz — brunatne złoto i wspaniałe szmaragdy pod sklepieniem z rozpalonego szafiru, szemrzące, wielkie drzewa i rozmowne Palmy nipah, które łopotały gadatliwie liśćmi w nocnym powiewie, jakby im było spieszno zwierzyć się Lingardowi ze wszystkich tajemnic wielkiego lasu. Kochał ciężki aromat kwiatów i czarnej ziemi, owo tchnienie życia i śmierci, które unosiło się nad brygiem w wilgotnym powietrzu ciepłych, spokojnych nocy. Kochał wąskie i ciemne zatoki, co nigdy nie widywały słońca, czarne, gładkie, kręte — jak mroczne ścieżki rozpaczy. Lubił nawet gromady małp o żałośliwych twarzach, małp bezczeszczących te ciche miejsca kapryśnymi skokami i wariackimi gestami pełnymi nieludzkiego szaleństwa. Kochał to wszystko, i to, co żywe, i to, co martwe; nawet błoto na wybrzeżu, nawet aligatory, olbrzymie i niewzruszone, wygrzewające się w mule z wyzywającą obojętnością. Ich rozmiary były źródłem dumy dla Lingarda. — Kolosalne draby! Dwa razy takie jak w Palembangu! Słowo daję! — wykrzykiwał szturchając żartobliwie w żebra któregoś ze swoich kompanów. — Mówię ci: choć nie jesteś ułomkiem, połknęłyby cię jak nic razem z kapeluszem, butami i tak dalej! Wspaniałe, szelmy! Chciałbyś je pewno zobaczyć, co? Ha–ha–ha! Grzmiący śmiech napełniał werandę, rozlegał się po hotelowym ogrodzie, spływał na ulicę, zatrzymując na chwilę sunące bezszelestnie bose brunatne nogi; głośne jego echa płoszyły nawet oswojonego ptaka gospodarza — bezczelną mina*, która przez krótki czas zachowywała się przyzwoicie ukryta pod najbliższym krzesłem. W wielkim bilardowym pokoju spoceni mężczyźni w cienkich perkalowych koszulach przestawali grać i z kijem w ręku nasłuchiwali chwilę u otwartych okien, kiwając do siebie znacząco wilgotnymi twarzami i szepcząc: „Stary mówi o swojej rzece.” O swojej rzece! Szepty zaciekawionych ludzi, tajemnica otaczająca całą tę sprawę, wszystko to było dla Lingarda źródłem niewyczerpanej rozkoszy. Ludzie plotkowali, nic właściwie nie wiedząc i wyolbrzymiając dochody Lingarda z osobliwego monopolu. A on, na ogół bardzo prawdomówny, chętnie w tym wypadku zbijał ludzi z tropu przechwałkami pełnymi chłodnego szyderstwa. Jego rzeka! Przez nią był nie tylko bogaty, był zajmujący. Sekret, który wyróżniał go spomiędzy wszystkich kupców na tych morzach, nasycał ukrytą chęć wyodrębnienia się, wspólną mu z ogółem ludzi, choć Lingard nie zdawał sobie sprawy, że ta chęć w nim istnieje. Tajemnica Lingarda stanowiła główne źródło jego szczęścia, ale przekonał się o tym, dopiero gdy to szczęście utracił w sposób tak nieprzewidziany, nagły i okrutny. Po rozmowie z Almayerem udał się na pokład szkunera, wysłał Joannę na brzeg i zamknął się w swojej kabinie, czując się bardzo niedobrze. Rozwodził się o swym zdrowiu jak najszerzej przed Almayerem, który odwiedzał go dwa razy na dzień. Tego niedomagania użył Lingard za pretekst, aby nic jeszcze nie robić. Chciał przemyśleć wszystko do gruntu. Nurtował go gniew. Na siebie, na Willemsa. Gniew wywołany tym, ,co Willems zrobił, a także tym, czego Willems nie zrobił. Ten człowiek nie był doskonały w swoim łotrostwie. Pomysł miał świetny, lecz wykonanie w niepojęty sposób zawiodło. I dlaczego? Powinien był poderżnąć gardło Almayerowi, spalić całą posiadłość, a potem uciec. Usunąć się z drogi jemu, Lingardowi! Ale tego nie zrobił. Co to oznaczało? zuchwałość, pogardę czy co innego? Lingard czuł się dotknięty lekceważeniem swej potęgi tkwiącym w postępowaniu Willemsa i niedociągnięte łotrostwo tej całej historii bardzo go niepokoiło. Brakowało tam czegoś, co dałoby mu wolną rękę w odwecie. Postępkiem właściwym i narzucającym się było zabicie Willemsa. Ale czyż Lingard mógł go zabić? Gdyby ten człowiek stawiał opór, gdyby walczył lub uciekł, gdyby zdradził w jakikolwiek sposób, że jest świadom wyrządzonego zła, zabicie go byłoby bardziej możliwe i naturalne. Tymczasem Willems nie tylko nie uczynił żadnej z tych rzeczy, ale ośmielił się przesłać list do Lingarda. Chciał się z nim zobaczyć. Po co? Tamta historia była nie do wytłumaczenia. Zdrada bezprzykładna, popełniona z zimną krwią, okropna, niezrozumiała. Dlaczego on to zrobił? Dlaczego? Dlaczego? W dusznej samotności małej kajuty stary żeglarz wyjęczał nie raz i nie dwa to pytanie, uderzając się dłonią po skłopotanym czole. W ciągu czterech dni swego odosobnienia Lingard odebrał dwa listy z Sembiru, z tego świata, który tak nagle i tak ostatecznie wysunął się z jego uchwytu. Jeden list, to było kilka słów od Willemsa napisanych na kartce wyrwanej z małego notesu; drugi — wręczony w zielonej jedwabnej kopercie — pochodził od Abdulli i był wykaligrafowany starannie na dużym arkuszu papieru sztywnym niemal jak tektura. Pierwszego listu Lingard nie mógł zrozumieć. Brzmiał on: ,,Niech Pan do mnie przyjedzie. Ja się nie boję. A Pan? W.” Lingard podarł list w gniewie, ale zanim drobne kawałeczki brudnego papieru zdążyły opaść na ziemię, gniew minął i ustąpił uczuciu, pod którego wpływem Lingard ukląkł, zebrał części podartej kartki, złożył je na pokrywie chronometru i przypatrywał im się długo w zadumie, jakby miał nadzieję, że wyczyta rozwiązanie ohydnej zagadki z samego kształtu liter składających się na tę nową obelgę. List Abdulli przeczytał starannie i wsunął go do kieszeni również z gniewem, ale ten gniew rozpływał się w uśmiechu na wpół zrezygnowanym, na wpół ubawionym. Postanowił nie ustępować, póki jest jeszcze nadzieja. ,,W zasadzie najbezpieczniej statku nie opuszczać, dopóki się trzyma na wodzie” — należało do ulubionych jego powiedzeń. „Najbezpieczniej i najwłaściwiej. Łatwo porzucić przeciekający statek, ale to partactwo. Partactwo I” Lingard był jednak dość inteligentny, aby zdać sobie sprawę z klęski i pogodzić się z położeniem po męsku, bez skargi. Gdy Almayer przybył na statek, Lingard podał mu list bez słowa. Almayer przeczytał list, zwrócił go milcząc i oparł się o tylną barierę (stali obaj na pokładzie), zapatrzony w pląsanie wirów naokoło steru szkunera. Wreszcie rzekł nie podnosząc oczu: — To list dość przyzwoity. Abdulla wydaje go w pana ręce. Mówiłem panu, że oni mają go już dość. Co pan teraz zrobi? Lingard odchrząknął, szurgnął nogami, otworzył usta stanowczym ruchem, ale nic przez chwilę nie mówił. W końcu mruknął: — Niech mnie powieszą, jeśli wiem — przynajmniej teraz. — Chciałbym, żeby pan prędko coś postanowił… — Po co ten gwałt? — przerwał Lingard. — On uciec nie może. Rzeczy tak stoją, że zdany jest na moją łaskę, jak mi się zdaje. — Aha — rzekł Almayer z namysłem — i wcale na łaskę nie zasługuje. O ile można coś wyczytać między tymi wszystkimi komplementami, Abdulla daje do zrozumienia: „Uwolnij mię od tego białego, a wówczas będziemy żyli w spokoju i podzielimy się handlem.” — Ty w to wierzysz? — zapytał Lingard z pogardą. — Niezupełnie — odrzekł Almayer. — Naturalnie, że przez jakiś czas będzie się dzielił handlem, póki nie zdoła wszystkiego zagarnąć. No więc co pan zrobi? Mówiąc to, podniósł oczy i zdziwił się, zobaczywszy zmienioną twarz Lingarda. — Pan jest niezdrów. Czy pana co boli? — zapytał z prawdziwą troskliwością. — Było mi tak jakoś niewyraźnie przez tych parę ostatnich dni, ale nic mnie nie boli — odrzekł Lin—gard. — Uderzył się kilkakrotnie w szeroką pierś, odchrząknął potężnie i powtórzył: — nie, nic mnie nie boli. Wytrzymam jeszcze dobrych kilka lat. Ale gryzie mię to wszystko, bo gryzie! — Musi pan dbać o siebie — rzekł Almayer. Po chwili dodał: — Pan się chyba zobaczy z Abdullą, co? — Nie wiem. Jeszcze nie teraz. Mam czas — rzekł Lingard niecierpliwie. — Niechże pan już coś zrobi — nalegał markotnie Almayer. — Widzi pan, ta kobieta zanudza mię niemożliwie. Ona i jej szczeniak. Baba ujada przez cały dzień. A dzieci ani rusz nie mogą się z sobą pogodzić. Wczoraj ten wstrętny bęben rzucił się na moją Ninę. Podrapał jej twarz. Dzikus skończony! Wykapany papa, słowo daję. Ona martwi się mężem i skomli od rana do nocy. Jeśli nie płacze, wścieka się na mnie. Wczoraj dręczyła mnie, żebym powiedział, kiedy on wróci, i płakała, że dostał taką niebezpieczną robotę. Powiedziałem coś w tym rodzaju, że to nic strasznego i że nie potrzebuje się wygłupiać, a ta jak się na mnie nie rzuci, jak dziki kot. Nazwała mię brutalem, egoistą, człowiekiem bez serca, bredziła, że jej ukochany Piotr naraża dla mnie życie, a ja sobie nic z tego nie robię. Wygadywała, że wyzyskuję jego szlachetny charakter, że go zaprzęgam do niebezpiecznej roboty — mojej własnej roboty. Że on jest wart dwudziestu takich jak ja. Że ona panu powie, że otworzy panu oczy na to, jaki ze mnie człowiek, i tak dalej! Widzi pan, co ja muszę znosić przez pana. Mógłby pan naprawdę mieć dla mnie jakieś względy. Wprawdzie nie obdarłem nikogo — ciągnął Almayer imając się gorzkiej ironii — ani nie sprzedałem najlepszego przyjaciela, ale powinien pan mieć nade mną trochę litości. Żyję jak w gorączce. Ona jest niespełna rozumu. Pan zmienił mój dom w przytułek dla łotrów i wariatów. Tak się nie godzi. Słowo daję, że tak się nie godzi! Kiedy przyjdą na nią te jej fochy, robi się okropnie brzydka i wrzeszczy, aż się flaki przewracają w człowieku. Bogu dzięki, moja żona dostała napadu histerii i wyniosła się z domu. Mieszka w szałasie nad rzeką od czasu tamtej historii — pamięta pan. Ale i sama Willemsowa, to już więcej niż można wytrzymać. Pytam się siebie, dlaczego ja mam to znosić. Pan jest wymagający, nie ma co mówić. Dziś rano myślałem, że ona mi oczy wydrapie. Niech pan sobie wyobrazi, miała ochotę przelecieć się po osadzie. Mogłaby tam przecież coś posłyszeć, więc powiedziałem, żeby tego nie robiła, że poza naszym ogrodzeniem nie jest bezpiecznie. A ta jak się nie rzuci z dziesięciu pazurami do moich oczu! „Ty nędzniku — wrzeszczała — nawet tu nie jest bezpiecznie, a ty go wysłałeś w podróż po tej okropnej rzece, on tam może stracić życie! Jeśli on umrze i nie przebaczy mi, Bóg cię skarze za twoją zbrodnię…” Za moją zbrodnię! Zapytuję siebie chwilami, czy ja śnię. Rozchoruję się od tego wszystkiego! Straciłem już apetyt. Rzucił kapelusz na pokład i chwycił się w rozpaczy za włosy. Lingard patrzył na niego z troską i współczuciem. — Cóż ona chciała przez to powiedzieć? — mruknął w zamyśleniu. — Co chciała powiedzieć! Przecież mówię panu, że to wariatka, a i ja wkrótce zwariuję, jeśli to potrwa. — Trochę cierpliwości, Kasprze — prosił Lingard. — Jeszcze z parę dni. Almayerowi ulżyło po tym gwałtownym wybuchu, a może poczuł się zmęczony; uspokoił się, podniósł kapelusz i jął się nim wachlować, wsparty o nad—burcie. — Lata idą — rzekł z rezygnacją — a takie rzeczy postarzają człowieka przedwcześnie. Nad czym się tu zastanawiać? nie rozumiem! Abdulla mówi wyraźnie, że jeśli pan się podejmie wyprowadzić jego statek i jeśli pan pouczy Metysa, to on, Abdulla, rzuci Willemsa bez ceremonii i będzie na zawsze pana przyjacielem. Wierzę święcie temu, co mówi o Willemsie. To takie naturalne. Co do jego przyjaźni dla pana, łże oczywiście, ale tymczasem nie potrzebujemy sobie tym zawracać głowy. Pan po prostu zgodzi się na propozycję Abdulli i nikomu nic do tego, co się potem stanie z Willemsem. Urwał i milczał przez chwilę; potoczył dokoła wzrokiem, zacisnąwszy zęby i rozdawszy nozdrza. — Niech mi pan to powierzy, już ja w tym, że mu się coś stanie — rzekł w końcu ze spokojnym okrucieństwem. Lingard uśmiechnął się blado. — Szkoda strzału na tego człowieka. Po co się fatygować — szepnął jakby do siebie. Almayer nagle wybuchnął: — Tak pan myśli! — zawołał. — Pana nie zaszyli w hamak na pośmiewisko zgrai dzikusów. Przecież ja tu nikomu w twarz nie śmiem spojrzeć, póki ten łotr chodzi po świecie… Ja… ja się z nim porachuję. — Nie zdaje mi się — burknął Lingard. — Pan myśli, że się go boję? — Cóż znowu! — rzekł Lingard z pośpiechem. — Bać się nie boisz. Ja cię znam. Nie wątpię o twojej odwadze. Ale co do twego rozumu, mój chłopcze, co do twego rozumu… — Otóż to! — rzekł stroskany Almayer. — Niech pan mówi dalej. Dlaczego pan od razu nie nazwie mnie durniem? — Bo mi się nie chce — wybuchnął Lingard w nerwowym podrażnieniu. — Gdybym chciał nazwać cię durniem, nie pytałbym o pozwolenie. — Zaczął chodzić w poprzek wąskiej rufy, odsuwając kopnięciem końce lin i mrucząc pod nosem: — Jaki mi delikacik… I co jeszcze powiesz?… Napracowałem się zdrowo, nim jeszcze zacząłeś raczkować. Rozumiesz? Będę gadał, co mi się podoba. — No dobrze już, dobrze — rzekł Almayer udając rezygnację. — W ostatnich dniach nie można się do pana odezwać. Włożył kapelusz i podszedł leniwym krokiem do trapu; przystanął z nogą na wewnętrznej drabince, jakby się namyślał, po czym wrócił i zagrodził drogę Lingardowi zmuszając go, aby się zatrzymał i słuchał: — Zrobi pan naturalnie, co pan będzie chciał. Nigdy pan żadnej rady nie przyjmie, wiem o tym; ale niech pan pozwoli sobie powiedzieć, że to nie byłoby uczciwe, gdyby wypuścić stąd tego człowieka. Łajdak odjedzie z pewnością na statku Abdulli, jeśli pan temu nie zaradzi. Abdulla użyje go za narzędzie, aby dokuczać panu i innym ludziom gdzie indziej. Willems za dużo wie o naszych sprawach. Ściągnie to na pana mnóstwo kłopotów. Niech pan zapamięta moje słowa. Mnóstwo kłopotów. Na pana — a może i na innych. Niech pan to rozważy, kapitanie Lingard. To już wszystko, co mam do powiedzenia. Teraz muszę wracać na brzeg. Mam całą furę roboty. Jutro rano na pierwszy ogień pójdzie ładowanie tego szkunera. Wszystkie paki są już gotowe. Gdybym był Panu na co potrzebny, niech pan wywiesi jakąś flagę na głównym maszcie. W nocy sprowadzą mnie dwa strzały. — Potem dodał przyjaźnie: — Czyby pan nie przyszedł dziś na obiad? To nie jest zdrowo dla pana tak się smażyć dzień po dniu w kajucie. Lingard nic nie odpowiedział. Zamilkł pod wpływem obrazu wywołanego przez Alrnayera; urzekła go złowroga wizja Willemsa grasującego po wyspach i psującego harmonię wszechświata rozbojami, gwałtami, oszustwem. Almayer, poczekawszy chwilę, ruszył niechętnie ku trapowi, ociągał się przy nim, wreszcie westchnął i przelazł przez burtę, schodząc powoli szczebel za szczeblem. Głowa jego znikła za barierą. Lingard, który patrzył na niego z roztargnieniem, porwał się nagle, podbiegł do burty i wychylił się wołając: — Hej tam! Kasprze! poczekaj no trochę! Almayer dał znak wioślarzom, aby przestali wiosłować, i odwrócił głowę w stronę Lingarda. Łódź dryfowała zwolna ku szkunerowi, zatrzymując się prawie burta w burtę. — Słuchaj no — rzekł Lingard patrząc w dół na Almayer a — potrzebuję na dziś porządnego czółna z czterema ludźmi. — Zaraz? — spytał Almayer. — Nie! Chwyć tę linę. Cóż z ciebie za niezgraba!… Nie, Kasprze — ciągnął Lingard, gdy dziobowy chwycił koniec wodzy rei rzuconej do łodzi — nie zaraz. Nie mogę znieść tego słońca. I lepiej załatwić swoje sprawy po cichu. Przyślij czółno — i czterech porządnych wioślarzy, uważasz — i swoje płócienne krzesło, żebym miał na czym siedzieć. Przyślij to mniej więcej o zachodzie. Słyszysz? — Dobrze, ojcze — rzekł raźno Almayer — poślę Alego na sternika i najlepszych ludzi, jakich mam, i co jeszcze? — Nic więcej, mój chłopcze. Tylko dopilnuj, żeby się nie spóźnili. — Pewnie nie warto pytać, dokąd pan jedzie — rzekł Almayer, ciągnąc za język Lingarda. — Bo jeśli na spotkanie z Abdułlą, to ja… — Nie będę się widział z Abdullą. Nie dziś. No, jazda. Patrzył, jak czółno rzuciło się ku brzegowi, skinął ręką w odpowiedzi na ukłon Almayera i poszedł do tylnej bariery wygładzając list Abdulli dobyty z kieszeni. Przeczytał go starannie, zmiął powoli z uśmiechem i ścisnął mocno w palcach trzeszczący papier, jakby trzymał Abdullę za gardło. Kładł już z powrotem list do kieszeni, ale rozmyślił się, rzucił zmiętą kulę za burtę i patrzył w zadumie, jak przez chwilę kręciła się w wirach, póki prąd jej nie poniósł w dół rzeki, ku morzu. CZĘŚĆ CZWARTA ROZDZIAŁ PIERWSZY Noc była bardzo ciemna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wschodnie wybrzeże spało oddzielone od gwiazd zasłoną nieruchomej chmury, która sunęła ze wschodu przez całe popołudnie, pędzona pierwszym tchnieniem deszczowego musonu; ścigała zachodzące słońce masą szarą i czarną, co, rzekłbyś, goniła za światłem żywiąc złe zamiary — goniła posępnie, złowróżbnie, wytrwale, jakby zdawała sobie sprawę, że jest zwiastunem gwałtu i zamętu. Gdy słońce znikło za horyzontem, olbrzymia chmura popędziła szybciej i zaczęła się mocować z zorzą uchodzącego światła. Stoczyła się ku zygzakowatym, wyraźnym zarysom odległych gór, zawisła nad parującym lasem i tkwiła nisko milcząca, groźna, nad nieruchomymi wierzchołkami drzew, powstrzymując błogosławieństwo deszczu, pielęgnując gniew swoich grzmotów, jakby w zadumie lub niepewności, czy obrócić swoją potęgę na zło, ,czy na dobro. Babalatji wyszedł na dwór z czerwonego, przesyconego dymem światła swej bambusowej chatki, wciągnął długim oddechem ciepłe, nieruchome powietrze i stał przez chwilę, zamknąwszy szczelnie zdrowe oko, jakby onieśmielony niezwykłą, głęboką ciszą na dziedzińcu Lakamby. Gdy otworzył powieki, odzyskał wzrok na tyle, że mógł rozróżnić rozmaite stopnie bezkształtnej czerni, które znaczyły na ciemnym tle nocy miejsce drzew, opuszczonych domów, przybrzeżnych zarośli. Stroskany mędrzec przeszedł ostrożnie przez opustoszałe podwórze i stanął na wybrzeżu wsłuchując się w głos niewidzialnej rzeki, która płynęła u jego stóp — w łagodne jej szepty, głębokie pomruki, nagłe bulgoty i krótkie syki rączego prądu pędzącego wzdłuż brzegu przez parny mrok. Stał z twarzą zwróconą ku rzece i zdawało mu się, że lżej oddycha wiedząc, iż ma przed sobą rozległą przestrzeń; po krótkiej chwili pochylił się, oparł ciężko na lasce, spuścił głowę na piersi i odpowiedział głębokim westchnieniem na samolubny rozhowor rzeki, która pędziła szybko i nieustannie, nie bacząc na radości i smutki, na cierpienie i walkę, na porażki i tryumfy tych, co mieszkali nad jej brzegami. Oto brunatna woda, gotowa nieść przyjaciół lub wrogów, kołysać miłość lub nienawiść na uległym, nieczułym łonie, gotowa pomagać lub przeszkadzać, ocalić życie lub zadać śmierć; wielka, bystra rzeka; wyzwolenie, niewola, przytułek albo grób. Może tego rodzaju myśli sprawiły, że Babalatji posłał znów żałosne westchnienie w mgły rozesłane nad obojętną Pantai. Polityk–barbarzyńca zapomniał o niedawnym powodzeniu swych knowań, pogrążony w melancholijnych rozmyślaniach, w zgryzocie, która czyniła noc czarniejszą, lepki upał bardziej duszącym, nieruchome powietrze cięższym, i nasycała głuchą samotność udręką mącącą spokój. Babalatji spędził poprzednią noc u boku umierającego Omara, a teraz, po upływie dwudziestu czterech godzin, wracał ciągle pamięcią do niskiego, ponurego szałasu z trzciny, skąd odleciała sroga dusza niezrównanego korsarza, aby na tamtym świecie poznać zbyt późno swe ziemskie błędy. Dziki mąż stanu, doświadczony ciężko przez poniesioną stratę, poczuł na .chwilę tak jasno ciężar swego osamotnienia, jakby miał we krwi uczuciowość wysubtelnioną przez wszelkie wyrafinowanie tkliwych uczuć, które wspaniała cywilizacja przynosi z sobą na ten doskonały świat wśród innych cnót i błogosławieństw. Przez jakich trzydzieści sekund półnagi pesymista żujący betel stał u brzegu tropikalnej rzeki, na skraju cichych, olbrzymich lasów, gniewny, bezsilny, zawiedziony w swych nadziejach, tłumiąc gorzki okrzyk niezadowolenia cisnący mu się na usta; okrzyk, który gdyby się był rozległ, zabrzmiałby w dziewiczej głuszy lasu równie szczerze, potężnie, głęboko, jak wybuch goryczy jakiegoś zagłębionego w fotelu myśliciela, zakłócający plugawą pustkę dachów i kominów. Przez pół minuty, nie więcej, stawiał Babalatji czoło bogom, ogarnięty buntem, tym najwyższym przywilejem; potem jednooki dyplomata stał się znów sobą — człowiekiem przezornym, mądrym, twórcą dalekosiężnych planów, a zarazem ofiarą dręczących zabobonów swej rasy. Noc, choćby najspokojniejsza, nigdy nie jest bezwzględnie cicha dla czujnych uszu i wydało się teraz Babalatjemu, że dosłuchuje się w niej innych szelestów niż szum wodnego odmętu. Rozejrzał się szybko, a potem obrócił w mig na pięcie z lękliwą czujnością, jakby się spodziewał, że zobaczy ślepą marę swego przywódcy wędrującą w mroku pustym dziedzińcem. Ale nic nie zobaczył. Jednak słyszał przedtem jakiś odgłos; bardzo dziwny odgłos! To z pewnością upiorna skarga gniewnego ducha. Babalatji nasłuchiwał. Cisza była zupełna. Uspokojony, uszedł kilka kroków w stronę domku, gdy tym razem odgłos na wskroś ludzki — chrypliwy kaszel — dosięgnął go od strony rzeki. Przystanął, nasłuchując uważnie, ale już bez śladu wzruszenia, i wrócił żwawo ku brzegowi, gdzie stanął wyczekująco z rozchylonymi ustami, usiłując przebić wzrokiem ruchomą zasłoną mgły nisko nad rzeką. Nie widział nic, lecz jacyś ludzie w łodzi musieli być bardzo blisko, bo doszły go słowa wypowiedziane zwykłym tonem: — Myślisz, że to tutaj, Ali? Ja nic nie widzę. — To musi być gdzieś blisko, tuanie — odpowiedział drugi głos. — Czy spróbujemy wylądować? — Nie! Podryfujmy trochę dalej. Jeśli będziesz po ciemku obijał się czółnem o brzeg, nadziejesz się na kłodę. Musimy być ostrożni… Dryfujmy, dryfujmy… Zdaje się, że tu jest coś w rodzaju polanki. Może zobaczymy światło w jakim domu. Czy w kampungu Lakamby dużo jest domów? — Bardzo dużo, tuanie… Nie widzę żadnego światła. — Ani ja — mruknął znowu pierwszy głos, tym razem prawie na wprost milczącego Babalatjego; malajski statysta spojrzał niespokojnie w stronę swej chaty, której odrzwia jaśniały przyćmionym światłem od palącej się wewnątrz pochodni. Chata stała bokiem do wybrzeża, a drzwi jej były zwrócone w dół rzeki i Babalatji wywnioskował szybko, że nieznajomi nie mogli dojrzeć światła z miejsca, gdzie się łódź znajdowała. Wahał się, czy do nich przemówić, a podczas gdy się namyślał, usłyszał znów głosy, ale tym razem poniżej przystani, obok której się zatrzymał. — Nic nie widać. To z pewnością nie tutaj. Ruszajmy, Ali! Dajung!* Po tym rozkazie nastąpił plusk wioseł, a wkrótce zabrzmiał okrzyk: — Widzę światło. Widzę! Teraz wiem, gdzie lądować, tuanie. Znowu rozległ się plusk, gdy czółno zawróciło ostro i płynęło w górę rzeki tuż przy brzegu. — Zawołaj — rzekł bardzo blisko głęboki głos, który — Babalatji był tego pewien — musiał należeć do białego. — Zawołaj, i niech tu kto przyjdzie z pochodnią. Nic nie widzę. Głośny okrzyk, który rozległ się po tych słowach, zabrzmiał prawie pod nosem milczącego słuchacza. Aby zachować pozory, Babalatji pobiegł długimi, bezszelestnymi krokami aż do połowy dziedzińca i zawrócił; dopiero wtedy krzyknął w odpowiedzi i pokrzykiwał w dalszym ciągu, wracając powoli ku wybrzeżu. Zobaczył niewyraźny zarys łodzi znajdującej się prawie na wprost przystani. — Kto mówi na rzece? — zapytał Babalatji nadając zdziwiony ton swoim słowom. — Biały człowiek — odpowiedział Lingard z czółna. — Czy w kampungu bogatego Lakamby nie znajdzie się ani jedna pochodnia, aby poświecić lądującemu gościowi? — Nie ma pochodni i nie ma ludzi. Jestem tu sam — rzekł Babalatji z pewnym wahaniem. — Sami — wykrzyknął Lingard. — A kto ty jesteś? — Jestem tylko sługą Lakamby. Ale wysiądź, tuan putih*, i spojrzyj na moją twarz. Oto moja ręka. Nie! Tutaj!… Zechciej łaskawie… Ada!* Teraz jużeś bezpieczny. — Czy jesteś tu sam? — spytał Lingard idąc ostrożnie dziedzińcem. — Jak ciemno — mruknął do siebie — myślałby kto, że świat został pomalowany na czarno. — Tak. Jestem sam. A co jeszcze powiedziałeś, tuanie? Nie zrozumiałem twej mowy. — Nic. Myślałem, że tu zastanę… Gdzież oni wszyscy? — Czyż to nie obojętne, gdzie oni są? — rzekł posępnie Babalatji. — Przybyłeś, aby zobaczyć się z mymi rodakami? Ostatni z nich wyruszył w długą podróż — i jestem sam. Jutro wyjeżdżam także. — Przybyłem, aby się zobaczyć z białym człowiekiem — rzekł Lingard idąc powoli naprzód, — On chyba nie wyjechał, co? — Nie! — odrzekł Babalatji tuż przy Lingardzie. — Człowiek o czerwonej skórze i bezlitosnych oczach — ciągnął z zadumą — ramię jego jest silne, a serce głupie i słabe. Biały człowiek… Ale jednak człowiek. Znajdowali się teraz u stóp krótkiej drabiny prowadzącej do bambusowego tarasu, który otaczał chatę Babalatjego. Słabe światło padło z drzwi na twarze obu ludzi, gdy stanęli przypatrując się sobie z ciekawością. — Czy on jest tam? — spytał Lingard po cichu, wskazawszy ręką ku górze. Babalatji, wpatrując się z natężeniem w dawno oczekiwanego gościa, zrazu nie odpowiedział. — Nie, nie tam — rzekł w końcu, stawiając nogę na najniższym szczeblu i oglądając się w tył. — Nie tam, tuanie, lecz niezbyt daleko. Czy nie zechcesz spocząć pod moim dachem? Mam w domu ryż i rybę i czystą wodę — nie z rzeki, ale ze źródła… — Nie jestem głodny — przerwał Lingard — i nie przybyłem, aby rozgościć się w twoim domu. Zaprowadź mię do białego, który na mnie czeka. Nie mam czasu do stracenia. — Noc jest długa, tuanie — ciągnął łagodnie Babalatji — a po niej nastąpią inne noce, inne dnie. Długie. Bardzo długie… Ileż to czasu musi upłynąć, nim człowiek umrze… O Radja Laut! Lingard drgnął. — Znasz mnie! — wykrzyknął. — Ai wa! Widziałem już twoją twarz i poczułem twą rękę przed wielu laty — rzekł Babalatji i przystanął na drabinie w pół drogi, pochylając się, aby zajrzeć w podniesioną twarz Lingarda. — Ty nie pamiętasz, lecz ja nie zapomniałem. Takich jak ja jest wielu, ale jeden jest tylko Radja Laut. Wspiął się z nagłą zwinnością po kilku ostatnich szczeblach, zapraszając ruchem ręki Lingarda, który ruszył za nim po krótkiej chwili wahania. Elastyczna bambusowa podłoga chaty ugięła się pod ciężarem starego marynarza, gdy przekroczył próg, usiłując przebić wzrokiem dymny półmrok niskiego mieszkania. Pochodnia tkwiła w rozszczepionym kiju przymocowanym pod kątem prostym do środkowej podpory głównego słupa i rzucała na podłogę plamę czerwonego blasku, ukazując parę lichych mat i róg wielkiej drewnianej skrzyni ginącej w mroku. Głębiej w ciemnościach ostrze lancy, mosiężna tarcza zawieszona na ścianie, długa lufa strzelby opartej o skrzynię chwytały błędne połyski dymnego światła, które drżało migotliwie, chwiało się, nikło, ukazywało się, znów gasło, wracało — rzekłbyś, w nierównej walce z mrokiem, co czyhał w odległych kątach i jakby rzucał się z wściekłością na słabego nieprzyjaciela. Rozległą przestrzeń pod wysoko sterczącym dachem wypełniał gęsty dym — od dołu gładki jak sufit — i odbijał światło chwiejnych, przyćmionych płomieni, a od góry przesiąkał na dwór przez nieszczelną strzechę z suchych liści palmowych. Powietrze przenikał skomplikowany, trudny do określenia zapach, składający się z wyziewów wilgotnej ziemi, butwiejących roślin i zapachu suszonych ryb. Zaraz u progu Lingard pociągnął mocno nosem; usiadłszy na skrzyni, oparł się łokciami o kolana i objął rękoma głowę wpatrując się z zadumą w otwór drzwi. Babalatji krążył w mroku i szeptał do paru niewyraźnych cieni poruszających się w dalekim końcu izby. Lingard, siedząc bez ruchu, spojrzał szybko w bok i dostrzegł zakwefione ludzkie postacie, które kręciły się przez chwilę u skraju światła i nagle cofnęły się w ciemność. Babalatji podszedł i siadł u nóg Lingarda na zwiniętych matach. — Czy chcesz zjeść ryżu i napić się air sagu*? — zapytał. — Obudziłem już swych domowników. — Przyjacielu — rzekł Lingard nie patrząc na niego — gdy przybywam, aby się widzieć z Lakambą lub kimkolwiek z jego sług, nigdy nie jestem ani głodny, ani spragniony. Tahu! Wiedz o tym! Czy myślisz, żem wyzbyty z rozumu? Że tam nie ma nic? Wyprostował się, utkwił nagle wzrok w Babalatjim i znacząco postukał się w czoło. — Ce, ce, ce! Jak możesz mówić takie rzeczy, tuanie! — wykrzyknął Babalatji tonem pełnym zgrozy. — Mówię, co myślę. Przeżyłem już wiele lat — rzekł Lingard sięgając niedbale po strzelbę, którą jął oglądać ze znawstwem, podnosząc kurek i spuszczając go kilkakrotnie. — To dobra sztuka. Z fabryki w Mataram. Stara — ciągnął dalej. — Hai! — wtrącił Babalatji z zapałem. — Zdobyłem ją w młodości na kupcu z Ani; miał wielki brzuch, głos donośny i był odważny — bardzo odważny. Gdy szarym rankiem dogoniliśmy jego prau, stał na rufie krzycząc do swych ludzi i dał ognia z tej strzelby raz jeden. Tylko raz! — Babalatji umilkł, zaśmiał się po cichu i ciągnął rozmarzonym, cichym głosem: — Dogoniliśmy ich szarym rankiem j było nas czterdziestu milczących ludzi na zwinnej prau z Sulu, a kiedy słońce stało ot, tak wysoko — tu podniósł ręce odchylając je od siebie o jakie trzy stopy — gdy słońce stało zaledwie tak wysoko, tuanie, ukończyliśmy naszą pracę — a uczta dla ryb w morzu była gotowa. — Aha! — mruknął Lingard kiwając powoli głową. — Rozumiem. Czemu pozwoliłeś jej tak zardzewieć? — dodał. Opuścił strzelbę między kolana i rozsiadł się głębiej oparłszy głowę o ścianę chaty i skrzyżowawszy ramiona. — Dobra strzelba — ciągnął Babalatji. — Niesie daleko i celnie. Lepiej niż to — tutaj. Czubkami palców dotknął delikatnie rękojeści rewolweru wyglądającej z prawej kieszeni białej kurtki Lingarda. — Ręce przy sobie — rzekł Lingard ostro, lecz pogodnie, bez najlżejszego ruchu. Babalatji uśmiechnął się i odsunął trochę dalej na zwiniętych matach. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Lingard z odchyloną w tył głową patrzył spod spuszczonych powiek na Babalatjego, który kreślił palcem niewidzialne linie na macie między swymi nogami. Słyszeli, jak Ali i wioślarze gawędzą ze śmiechem wokół ogniska rozpalonego przez nich na wielkim opustoszałym dziedzińcu. — Więc cóż tam z tym białym? — rzekł Lingard spokojnie. Zdawało się, że Babalatji nie dosłyszał pytania. Przez długą chwilę kreślił wciąż na podłodze wymyślne desenie. Lingard czekał bez ruchu. W końcu Malaj podniósł głowę. — Hai! Biały człowiek. Wiem, wiem! — szepnął roztargniony. — Czy ten, czy inny… Tuanie — rzekł głośno z nagłym ożywieniem — ty jesteś człowiekiem morza? — Znasz mnie. Po co pytać? — rzekł cicho Lingard. — Tak. Jesteś człowiekiem morza — tak samo jak i my. Prawdziwy orang laut — cięgnął Babalatji w zadumie — nie tak jak inni biali. — Jestem taki sam jak inni biali i nie chce mi się mówić wielu słów, gdy prawda jest krótka. Przybyłem tu, aby widzieć się z białym, co pomagał Lakambie przeciwko radży Patalolowi, który jest mym przyjacielem. Pokaż mi, gdzie mieszka ten biały; chcę, aby wysłuchał mojej mowy. — Chcesz tylko tego? Tuanie, na co ten pośpiech? Noc jest długa, a śmierć nadbiega szybko — powinieneś to wiedzieć, ty, któryś zadał ją tylu mężom z mego plemienia. Przed wielu laty stawiałem ci czoło z bronią w ręku. Nie pamiętasz? To było u wysp Karimata — daleko stąd. — Nie mogę pamiętać każdego włóczęgi, który znalazł się na mojej drodze — oświadczył Lingard z powagą. — Hai! Hai! przed wielu łaty — ciągnął niewzruszenie rozmarzony Babalatji. — Wówczas to wszystko — tu spojrzał nagle na brodę Lingarda i przesunął palcami pod swym bezwłosym podbródkiem — wówczas to wszystko było jak złoto w słońcu, a teraz jest jak piana gniewnego morza. — Może być, może być — rzekł cierpliwie Lingard i westchnął lekko w mimowolnym hołdzie dla wspomnień przeszłości wywołanych słowami Babalatjego. Obcował z Malajami tak blisko przez długie lata, że niezmierna powolność i krętość ich myślowego procesu przestała zbytnio go drażnić. Może tego wieczoru cierpliwszy był niż kiedykolwiek. Nie chciało mu się słuchać tego Malaja, ale dlaczego nie dać mu się wygadać. Widział jasno, że ten człowiek chce mu coś powiedzieć, i spodziewał się, że słowa Babalatjego rzucą promień światła w gęsty mrok niepojętej zdrady, że ukażą wyraźnie — choćby na chwilę — człowieka, na którym Lingard miał dokonać wymiaru sprawiedliwości. Tylko sprawiedliwości! Nic nie było mu bardziej obce od rzeczy tak bezcelowej jak zemsta. Chodziło tylko o sprawiedliwość. Obowiązek wymagał, aby sprawiedliwości stało się zadość, aby ręka Lingarda ją wymierzyła. Nie miał ochoty myśleć, jak się to stanie. Podobnie jak Babalatji, uważał, że noc będzie dość długa, aby mógł swego dzieła dokonać. Ale nie określał przed samym sobą, jak się weźmie do tego, i siedział bez ruchu pod’ groźnym naciskiem wewnętrznego nakazu, zwlekając umyślnie. Po co nad tym się zastanawiać? To jest nieuniknione i stanie się niebawem. Lecz nie miał władzy nad wspomnieniami, które obiegły go w tej cuchnącej chacie, gdzie Babalatji mówił płynnie i monotonnie; tylko jego wargi poruszały się wśród sztucznego bezruchu twarzy i całej postaci. Szybki prąd wspomnień miotał Lingardem na wszystkie strony niby zakotwiczonym statkiem, który się zerwał z łańcucha. Przytłumiony dźwięk cichych słów rozlegał się dokoła, ale Lingard nie słyszał ich, to myśląc o dniach przeżytych ongi u wysp Karimata, dniach pełnych walk i słodyczy, to rozpamiętując z niepokojem i zdziwieniem swoją omyłkę co do Willemsa — rozpamiętując złowrogi, ślepy przypadek, który skłonił go przed wielu laty do wyratowania zgłodniałego wyrostka, zbiega z holenderskiego statku na redzie Semarangu. Jakże lubił tego człowieka! jego pewność siebie, rozmach, pragnienie wybicia się, wesołą zarozumiałość i swadę pełną egoizmu. Lubił nawet jego wady, w których widział tyle cech sympatycznych. Postępował z nim uczciwie od samego początku i teraz również postąpi z nim uczciwie — aż do samego końca. Ostatnia myśl zaciemniła rysy Lingarda groźną chmurą. Wykonawca sprawiedliwości siedział z zaciśniętymi wargami, z ciężkim sercem, a tymczasem w ciemnym mroku na zewnątrz chaty cichy świat, rzekłbyś, czekał z zapartym tchem na tę sprawiedliwość, którą Lingard dzierżył w ręku, w swym silnym ręku, gotów zadać cios, myśląc z niechęcią o poruszeniu się z miejsca. ROZDZIAŁ DRUGI Babałatji przestał mówić. Lingard poruszył lekko nogami, rozplótł ramiona i zwolna potrząsnął głową. Opowieść o wypadkach sembirskich, wygłoszona z punktu widzenia przebiegłego statysty, opowieść, której sens Lingard chwytał od czasu do czasu roztargnionym uchem, była nicią przewodnią w mrocznym labiryncie jego myśli; a teraz wydostał się z labiryntu, z powikłanej przeszłości, w naglącą konieczność dnia bieżącego. Z dłońmi na kolanach i rozstawionymi łokciami Lingard spoglądał w dół na starego Malaja; Babałatji siedział sztywno, niemy, pozbawiony wyrazu, niby gadająca lalka, której nakręcony mechanizm wyczerpał się w końcu. — Wszystko to wasza sprawka — rzekł wreszcie Lingard — będziecie żałować, nim suchy wiatr znów powieje. Głos Abdulli sprowadzi tu rządy Holendrów. Babałatji wskazał ręką w stronę ciemnego otworu drzwi. — Tam są lasy. Lakamba rządzi teraz krajem… Powiedz mi, tuanie, czy myślisz, że wielkie drzewa znają imię władcy? Nie. Rodzą się, rosną, żyją i umierają — ale nic nie wiedzą ani nie czują. Ten kraj należy do nich. — Nawet wielkie drzewo może zginąć od małej siekiery — rzekł sucho Lingard. — I pamiętaj, jednooki przyjacielu, że siekierę zrobiły białe ręce. Prędko się o tym przekonasz, ponieważ wywiesiłeś flagę Holendrów. — Ai wa! — rzekł zwolna Babalatji. — Postanowione , jest, że ziemia należy do tych, którzy mają jasną skórę i twarde a głupie serca. Im dalej od pana, tym lżej niewolnikowi, tuanie! Ty byłeś zbyt blisko. Twój głos rozbrzmiewał wciąż w naszych uszach. Teraz już tak t nie będzie. Wielki radża w Batawii jest silny, ale można go oszukiwać. Musi przemawiać bardzo głośno, aby go aż tu usłyszano. Ale jeśli wypadnie nam krzyczeć, wówczas będzie musiał usłyszeć liczne głosy wzywające opieki. On jest tylko białym człowiekiem. — Jeśli przemawiałem kiedy do Patalola jak starszy brat, to tylko dla waszego dobra — dla dobra was wszystkich — rzekł Lingard z wielką powagą. — Oto mowa białego człowieka! — wykrzyknął Babalatji z gorzkim uniesieniem. — Ja was znam. Tak właśnie przemawiacie nabijając wasze strzelby i ostrząc wasze miecze; a kiedy jesteście już gotowi, wówczas mówicie do tych, co są słabi: „Słuchajcie nas i bądźcie szczęśliwi lub umierajcie!” Dziwni jesteście wy, biali. Myślicie, że tylko wasza mądrość, wasza cnota i wasze szczęście są prawdziwe. Jesteście silniejsi od dzikich zwierząt, ale mniej od nich mądrzy. Czarny tygrys wie, kiedy już jest syty — a wy nie wiecie. Tygrys zna różnicę między sobą a tymi, co umieją mówić; wy nie rozumiecie różnicy między wami a nami, którzy jesteśmy ludźmi. Jesteście mądrzy i potężni — i będziecie zawsze głupi. Wyrzucił ręce w górę, mącąc senną chmurę dymu zawisłą nad głowami, i uderzył otwartymi dłońmi o kruchą podłogę z obu stron swych wyciągniętych nóg. Cała chata zatrzęsła się; Lingard patrzył z ciekawością na podnieconego męża stanu. — Apa! Apa!* O co ci chodzi? — mruknął łagodząco. — Kogo tu zamordowałem? Gdzie moje armaty? Co zawiniłem? Kogo pożarłem? Babalatji uspokoił się i zaczął mówić z wyszukaną dwornością: — Ty, tuanie, jesteś człowiekiem morza, jesteś podobniejszy do nas niż inni biali. Dlatego mówię do ciebie wszystkie słowa, które mam w sercu… Raz tylko morze było silniejsze niż Radja Laut. — Wiesz o tym, co? — rzekł sucho Lingard dotknięty do żywego. — Hai! Słyszeliśmy o twoim okręcie — i niektórzy się cieszyli. Ale ja nie. Wśród białych, którzy są szatanami, ty jesteś człowiekiem. — Terima kasih! Składam ci dzięki — rzekł Lingard poważnie. Babalatji spuścił oczy ze wstydliwym uśmiechem, lecz jego twarz zachmurzyła się natychmiast, a kiedy znowu przemówił, głos miał żałosny: — Gdybyś był przyjechał dzień wcześniej, tuanie, oglądałbyś śmierć swego wroga. Byłbyś widział, jak umiera twój nieprzyjaciel, biedny, ślepy, nieszczęśliwy — nie zostawiając syna, który by wykopał mu grób i rozpowiadał o jego mądrości i męstwie. Tak; byłbyś ujrzał śmierć męża, co dawnymi czasy walczył przeciw tobie u wysp Karimata — byłbyś ujrzał, jak umierał samotnie mając przy sobie tylko jednego przyjaciela. Piękne widowisko dla ciebie. — Nie dla mnie — odparł Lingard. — Nawet nie pamiętałem tego męża, póki nie wymówiłeś przed chwilą jego imienia. Wy nas nie rozumiecie… Walczymy, zwyciężamy — i zapominamy. — Prawda, prawda — rzekł Babalatji z uprzejmą ironią — wy, biali, jesteście tak wielcy, że nie raczycie pamiętać waszych nieprzyjaciół. I to nie! — ciągnął tym samym tonem — wy po prostu macie dla nas tyle litości, że na wspomnienia miejsca już nie ma. O, wy jesteście wielcy i dobrzy! Ale coś mi się zdaje, że między sobą pamiętacie wszystko. Czy tak nie jest, tuanie? Lingard nie odrzekł nic. Wzruszył nieznacznie ramionami. Położył strzelbę na kolanach i patrzył z roztargnieniem na kurek. — Tak — ciągnął Babalatji w nowym przypływie żalu — tak, twój wróg umarł w ciemności. Siedziałem obok niego i trzymałem go za rękę, ale on nie mógł widzieć twarzy męża, co śledził nikły oddech na jego wargach. Ta, którą przeklął z powodu białego człowieka, była tam również i płakała z zakrytą twarzą. Biały krążył po dziedzińcu robiąc wiele hałasu. Niekiedy podchodził do drzwi i patrzył na nas pogrążonych w żałości. Wpatrywał się w nas złymi oczami, i wtedy byłem szczęśliwy, że ten, ,co umiera, jest ślepy. Mówię prawdę. Byłem szczęśliwy; bo niedobrze jest patrzeć w oczy białego, jeśli wygląda z nich diabeł, który w nim siedzi. — Diabeł! Hm! — rzekł do siebie Lingard półgłosem, jakby uderzony jakąś nową myślą. Babalatji mówił dalej: — O pierwszej godzinie dnia usiadł — on, taki słaby — i powiedział wyraźnie kilka słów, które nie były przeznaczone dla ludzkich uszu. Trzymałem go mocno za rękę, ale jego czas się wypełnił i wódz dzielnych mężów musiał iść między wiernych, którzy są szczęśliwi. Moi domownicy przynieśli biały całun i zacząłem kopać grób w szałasie, gdzie umarł. Córka zawodziła głośno. Biały podszedł do drzwi i krzyknął. Był zły. Był na nią zły, ponieważ biła się w piersi, i wyrywała sobie włosy, i wydawała ostre krzyki zawodząc, jak przystoi kobiecie. Czy rozumiesz, co ja mówię, tuanie? Ten biały wszedł do szałasu z wielką wściekłością, i wziął ją za ramię, i wywlókł ją na dwór. Tak, tuanie. Widziałem martwego Omara i widziałem ją u stóp tego białego psa, który mnie oszukał. Widziałem jego twarz szarą jak zimna mgła poranna; widziałem jego blade oczy patrzące na córkę Omara, która tłukła głową o ziemię u jego stóp. U stóp tego, który jest niewolnikiem Abdulli. Tak, on żyje, ponieważ taka jest wola Abdulli. Dlatego powściągnąłem swą rękę patrząc na to wszystko. Powściągnąłem swą rękę, ponieważ jesteśmy teraz pod flagą orang Belanda, i Abdulla może przemawiać do uszu wielkich ludzi. Nie wolno nam zadzierać z białymi. Tak rzekł Abdulla, a ja muszę słuchać. — Więc to tak! — burknął Lingard pod wąsern. Potem rzekł po malajsku: — Czyżbyś się gniewał, o Babalatji! — Nie, nie gniewam się, tuanie — odrzekł Malaj zstępując z niepewnych wyżyn oburzenia w bezpieczne głębie nieszczerej pokory. — Nie gniewam się. Cóżem jest, aby się gniewać? Jestem tylko orang laut i uciekałem przed twymi rodakami wiele razy. Bywałem to sługą, to zausznikiem; udzielałem rad różnym mężom za garść ryżu. Cóżem jest, aby się gniewać na białego człowieka? Czymże jest gniew, kiedy się nie ma siły ugodzić? A wy, biali, zabraliście wszystko: i ląd, i morze, i moc zadawania ciosów! I nic nam nie zostało na wyspach prócz sprawiedliwości białych ludzi; waszej wspaniałej sprawiedliwości, która nie zna gniewu. Podniósł się i stał na chwilę we drzwiach wdychając gorące powietrze dziedzińca, po czym odwrócił się i oparł o podporą głównego słupa, stanąwszy twarzą ku Lingardowi, który nie ruszał się ze skrzyni. Dogasająca pochodnia paliła się z trzaskiem. W samym środku płomienia wybuchało coś raz po raz leciutko i słało przez mglisty blask gęste, drobne kosmyki białego dymu niewiększe od ziaren grochu; unosił je na dwór słaby powiew ciągnący od niewidzialnych szpar w bambusowych ścianach. Ostry, zgniły zapach nieczystości pod chatą i dokoła niej wzmagał się, pętał energię Lingarda i padał mu czadem na mózg. Lingard rozmyślał sennie o sobie i o tym człowieku, który chciał się z nim widzieć — który czekał na niego. Który czekał! Dzień i noc. Czekał… Mignęła Lingardowi mściwa, lecz niejasna myśl, że takie czekanie nie mogło być bardzo przyjemne. Ale niech czeka. Zobaczy Lingarda jeszcze dość prędko. A jak długo potrwa ich spotkanie? Pięć sekund? Pięć minut? Przemówić do niego czy nie? I co powiedzieć? Nic! Pozwolić mu tylko na jedno spojrzenie, a potem… Nagle Babalatji odezwał się cichym głosem. Lingard zamrugał powiekami, odchrząknął i wyprostował się na skrzyni. — Wiesz teraz wszystko, tuanie. Lakamba mieszka w warownym domu Patalola; Abdulla zaczął budować składy z desek i kamieni; a teraz umarł ten Omar. Ja także stąd się wyniosę, zamieszkam przy Lakambie i będę przemawiał do jego ucha. Służyłem wielu mężom. Najdzielniejszy z nich śpi pod ziemią w białym całunie, a na grobie jego nie ma nic prócz popiołów chaty, w której umarł. Tak, tuanie! Biały człowiek spalił ją własnoręcznie. Z płonącą pochodnią w ręku chodził dokoła chaty wielkimi krokami i wzywał mnie, abym wyszedł — mnie, który rzucałem ziemię na ciało wielkiego wodza. Taki Klął się na imię waszego i naszego Boga, że spali w chacie i mnie i tę kobietę, jeśli się nie pośpieszymy… Hai! Biali są bardzo potężni i bardzo mądrzy. Wywlokłem ją szybko. — A niech go diabli! — wykrzyknął Lingard i rzekł po malajsku z powagą: — Posłuchaj. Ten człowiek nie jest podobny do innych białych. Ty wiesz o tym. On wcale nie jest mężem. On jest… ja nie wiem sam. Babalatji podniósł rękę błagalnym gestem. Oko mu błysnęło, a grube, poplamione czerwienią wargi, rozchylone w bezbarwnym uśmiechu, odsłoniły szereg czarnych zębów spiłowanych równo aż po dziąsła. — Hai! Hai! On jest całkiem inny od ciebie — mówił głosem coraz cichszym, w miarę jak się zbliżał do tematu, który najbardziej mu leżał na sercu podczas tej upragnionej rozmowy. — Zupełnie inny od ciebie, tuanie, który jesteś taki jak my, tylko mędrszy i silniejszy. Ale on także pełen jest wielkiej chytrości i mówi o tobie bez żadnego szacunku, jak to biali ludzie, kiedy opowiadają o sobie nawzajem. Lingard podskoczył na skrzyni jak oparzony. — Mówi! A cóż on mówi? — zawołał. — Ależ, tuanie, co znaczy jego mowa, jeśli on nie jest mężem? — zapewniał spokojnie Babalatji. — Jam proch wobec ciebie — na co mi powtarzać słowa jednego białego o drugim? Przechwalał się wobec Abdulli, że w minionych latach korzystał wiele z twojej mądrości. Inne jego słowa zapomniałem. Naprawdę, tuanie… Lingard przerwał zapewnienia Babalatjego pogardliwym ruchem ręki i poprawił się z godnością na skrzyni. — Wyniosę się stąd — rzekł Babalatji — a biały tu pozostanie sam na sam z duchem umarłego i z nią, która była rozkoszą jego serca. On, jako biały, nie może słyszeć głosu tych, co umarli… Powiedz mi, tuanie — Ciągnął patrząc z ciekawością na Lingarda — powiedz mi, tuanie, czy wy, biali, słyszycie kiedy głosy niewidzialnych? — Nie — odrzekł Lingard — ponieważ ci, których nie możemy widzieć, nie mówią. — Nie mówią! I nie skarżą się nigdy dźwiękami pozbawionymi słów? — wykrzyknął z powątpiewaniem Babalatji. — Może to i prawda — a może wasze uszy są tępe. My, Malaje, słyszymy wiele dźwięków blisko miejsc, gdzie ludzie są pogrzebani. Dziś w nocy słyszałem… Tak, nawet ja słyszałem… I nie chcę słyszeć już więcej — dodał nerwowo. — Może zbłądziłem wówczas gdy… Są rzeczy, których żałuję. On umarł z sercem pełnym zgryzoty. Czasem zdaje mi się, że zbłądziłem… ale nie chcę słyszeć, jak niewidzialne usta się skarżą. Dlatego stąd odejdę, tuanie. Niech duch niespokojny mówi do swego wroga, do białego, który nie wie, co to strach czy miłość, czy litość — który zna tylko pogardę i gwałt. Zbłądziłem. Zbłądziłem. Hai! Hai! Stał przez chwilę oparłszy łokieć na lewej dłoni i przyciskając prawą do warg, jakby chciał stłumić dokuczliwe wyrzuty sumienia. Spojrzał na dopalającą się pochodnię, podszedł do ściany obok skrzyni, poszperał tam i nagle otworzył z rozmachem wielką okiennicę plecioną z trawy w lekkiej drewnianej ramie. Lingard odwrócił się szybko, przerzucając nogi przez róg skrzyni. — Cóż to znowu? — rzekł zaskoczony. Chmura dymu drgnęła; oderwał się od niej leniwy kłąb i przez okno zaczął wytaczać się na dwór. Pochodnia zamigotała, syknęła i zgasła, a rozżarzony jej koniec zleciał na matę; Babalatji podniósł go i wyrzucił przez czworokątny otwór. Szczątek pochodni zatoczył czerwony łuk i padł świecąc słabo w ciemnościach. Babalatji nie cofnął ręki wyciągniętej w pustkę nocy. — O tam, tuanie — rzekł — możesz zobaczyć dziedziniec białego i jego dom. — Nie widzę nic — odrzekł Lingard wystawiając głowę przez otwór. — Za ciemno. — Poczekaj, tuanie — nalegał Babalatji. — Patrzyłeś długo na zapaloną pochodnię. Wkrótce zobaczysz. Uważaj na strzelbę, tuanie. Jest nabita. — Brakuje w niej skałki. Nie znajdziesz tu krzemienia na mile wkoło — rzekł Lingard gniewnie. — Cóż to za głupi pomysł, żeby nabijać tę strzelbę. — Ja mam krzemień. Dostałem go od męża mądrego i pobożnego, który mieszka w Minangkabau. Bardzo pobożny mąż — bardzo dobry ogień. Ów mąż wymówił nad tym krzemieniem słowa, które nadały moc jego iskrom. A strzelba jest także dobra — niesie prosto i daleko. Sądzę, tuanie, że kula sięgnęłaby stąd aż do drzwi białego człowieka. — Tidak apa!* Nic mi do twojej strzelby — mruknął Lingard patrząc wytężonym wzrokiem w bezkształtną ciemność. — Czy to jest dom, ta czarna plama tam daleko? — zapytał. — Tak — odrzekł Babalatji — to jego dom. Mieszka tam z woli Abdulli i będzie tam mieszkał, póki… Z miejsca, gdzie stoisz, tuanie, możesz spojrzeć nad płotem przez dziedziniec prosto w drzwi — w drzwi, z których wychodzi każdego rana, a wygląda jak człowiek, co we śnie widział piekło. Lingard cofnął głowę. Babalatji po omacku dotknął jego ramienia. — Poczekaj, tuanie. Siedź spokojnie. Ranek już niedaleko — ranek bez słońca po nocy bez gwiazd. Ale wystarczy ci światła, aby ujrzeć człowieka, który powiedział niedawno, że za jego sprawą znaczysz w Sembirze mniej od dziecka. Babalatji poczuł lekkie drżenie pod ręką, cofnął ją zaraz i zaczął szukać strzelby macając po wieku skrzyni za plecami Lingarda. — Co tam robisz? — rzekł niecierpliwie Lingaid. — Ciągle się cackasz z tym gratem. — Lepiej zapal światło. — Światło! Mówię ci, tuanie, że światło nieba bardzo już blisko — rzekł Babalatji, który dobrał się wreszcie do przedmiotu swej troskliwości i trzymając go mocno za długą lufę oparł kolbą o podłogę u swoich stóp. — Może i jest blisko — rzekł Lingard; wyjrzał w noc, wsparty łokciami o ramę prymitywnego okna.— Bardzo jeszcze ciemno na dworze — zakończył niedbale. Babalatji wiercił się z niepokojem. — Nie trzeba, abyś siedział tu, gdzie można cię zobaczyć — mruknął. — Dlaczego? — zapytał Lingard. — Biały śpi, to prawda — wyjaśnił po cichu Babalatji — lecz może wyjść z domu wcześnie, i ma broń. — Ach tak. Ma broń? — rzekł Lingard. — Ma; krótką strzelbę, która strzela wiele razy — jak ta twoja. Dał mu ją Abdulla. Lingard słyszał słowa Babalatjego, ale nie poruszył się wcale. Staremu marynarzowi nie przychodziło wcale na myśl, że ognista broń może być groźna także i w cudzych rękach, a cóż dopiero w rękach Willemsa. Taki był pochłonięty tym, co uważał za swój święty obowiązek, że nie mógł się zastanawiać nad przypuszczalnymi czynami Willemsa. Myślał o nim, jak się myśli o strąconym zbrodniarzu — ze zdumieniem i gniewem miarkowanym przez pogardliwą litość. Siedział patrząc w mrok, co jak niknąca mgła stawał się z każdą chwilą przejrzystszy pod jego zamyślonym wzrokiem — i Willems wydał mu się postacią należącą całkowicie do przeszłości — postacią, która w żaden sposób nie mogła już wtargnąć do jego życia. Powziął decyzję, i cała sprawa była tak jakby załatwiona. Przekreślił w znużonych myślach ten nieszczęsny, zagadkowy, wstrętny epizod. Najgorsze już się stało. Nadchodzące dni ujrzą wymierzenie kary. Już parę razy w życiu Lingard usuwał z drogi swej wrogów i załatwiał wielekroć bardzo ciężkie porachunki. Kapitan Tom bywał dla niejednego dobrym przyjacielem, ale wszyscy wiedzieli — od Honolulu aż po Diego Suarez — że jeśli się Lingard na kogoś zaweźmie, nie można sobie poradzić z nim w pojedynkę. Lingard mawiał często, iż nie ukrzywdzi i muchy, jeśli go ta mucha zostawi w spokoju; lecz żaden człowiek nie może żyć latami poza obrębem cywilizacji nie wytwarzając na swój użytek jakichś dziwacznych pojęć o sprawiedliwości. Nikt ze znajomych Lingarda nie postarał się mu wykazać, że jego pojęcia są błędne; nie warto było walczyć z jego wyobrażeniem o porządku rzeczy. A tego wyobrażenia zaczerpnął Lingard od mądrości mórz Południa i Archipelagu Wschodniego; nigdzie nie rozumiano go lepiej niż w zatraconych zakątkach świata — w tych zakątkach, które napełniał echami swej hałaśliwej obecności, władczy i nie napotykający sprzeciwu. Nie na wiele się przyda dyskusja z kimś, kto się chełpi, że nie żałował nigdy żadnego ze swych postępków, i kto na łagodną uwagę odpowiada dobrodusznym okrzykiem: „Co tam pan wie! Drugi raz zrobiłbym to samo. Tak, łaskawco!” Wspólnicy i znajomi Lingarda odnosili się do niego, do jego zasad i czynów, jako do czegoś, co jest nieuniknione i niezmienne; patrzyli na różne jego wybryki z biernym zdumieniem nie pozbawionym podziwu należącego się słusznie takiemu szczęściarzowi. Ale nikt dotąd nie widział Lingarda w usposobieniu, w jakim się znajdował obecnie. Nikt nigdy nie widział, aby Lingard był niezdecydowany, aby poddawał się zwątpieniu i nie umiał nic postanowić lub zdobyć się na czyn; aby był to nieśmiały i pełen wahań, to gniewny, lecz bezczynny, jednym słowem — zaskoczony przez sytuację, która go dręczyła swą niezasłużoną, straszliwą niesprawiedliwością; nieokrzesany, lecz prawy z natury, Lingard czuł w tym wyraźnie jakby posmak siarki z dna piekielnej otchłani. Pobladł gładki mrok zapełniający otwór okiennicy; ukazały się na nim plamy nieokreślonych kształtów, jakby nowy wszechświat wyłaniał się z ciemnego chaosu. Potem wystąpiły kontury, zaznaczając niewyraźne sylwety tu drzewa, tam krzewu, czarny pas lasu w oddali, prosty zarys domu, szczyt wysokiego dachu w pobliżu. Wewnątrz chaty Babalatji, który dotychczas był tylko przekonywającym głosem, stał się ludzką postacią; wspierał nieostrożnie brodę na otworze strzelby i toczył niespokojnym okiem po wyłaniającym się świecie. Dzień nadszedł prędko, posępny, uciśniony przez rzeczną mgłę i gęste opary nieba — blady dzień bez słońca, zawodny i smutny. Babalatji pociągnął lekko Lingarda za rękaw, a gdy stary żeglarz podniósł pytająco głowę, Malaj wskazał palcem dom Willemsa, widoczny teraz wyraźnie na prawo za wielkim drzewem. — Patrz, tuanie — rzekł. — On mieszka tam. Oto drzwi, jego drzwi. Tam się wkrótce ukaże, potargany, z ustami pełnymi przekleństw. Zaiste, to człowiek biały i nigdy nie jest zadowolony. Myślę, że gniewa się nawet we śnie. Niebezpieczny człowiek. Jak widzisz, tuanie — ciągnął dalej z ugrzecznieniem — jego drzwi są na wprost tego otworu, przy którym raczysz siedzieć i który jest ukryty przed oczami wszystkich. Na wprost i niedaleko. Zauważ, tuanie, niedaleko. — Tak, tak, widzę. Zobaczę go, jak się obudzi. — Z pewnością, tuanie. Jak się obudzi… Jeśli tu pozostaniesz, to on ciebie nie zobaczy. Odejdę szybko i sam przygotuję swoje czółno. Jestem tylko biedakiem i muszę się udać do Sembiru, aby powitać Lakambę, gdy otworzy oczy. Muszę się pokłonić Abdulli, który posiada siłę — większą nawet od twojej. Więc jeśli tu pozostaniesz, ujrzysz z łatwością człowieka, co się chełpił przed Abdullą, że był twym przyjacielem; chełpił się, a jednocześnie gotował się do pognębienia tych, którymi się opiekujesz. Tak, to on uknuł z Abdullą, abyśmy się dostali pod tę przeklętą flagę. Lakamba był ślepy, a ja się dałem oszukać. Ale, o tuanie, pamiętaj, że ciebie jeszcze gorzej oszukał. Przechwalał się tym wobec wszystkich. Oparł spokojnie strzelbę o ścianę przy oknie i rzekł cicho: — Czy mam już odejść, tuanie? Ostrożnie ze strzelbą. Włożyłem do niej skałkę. Skałkę mędrca, która nigdy nie zawodzi. Lingard utkwił wzrok w otworze dalekich drzwi. Przed jego oczami mignął wielki gołąb w szarej pustce dziedzińca i machając ociężale skrzydłami dążył ku lasom z głośnym buczącym krzykiem podobnym do dźwięku głębokiego gongu — jaskrawy ptak, który w mroku groźnego dnia wyglądał czarno jak kruk. Zwarte stado białego ptactwa wzbiło się nad drzewami ze słabym skwirem i krążyło bezładną gromadą, która nagle rozpadła się na wszystkie strony, jakby pękła od bezgłośnego wybuchu. Lingard słyszał za plecami szelest nóg; to kobiety opuszczały chatę. Z drugiego dziedzińca doszedł głos skarżący się na zimno, bardzo słaby, lecz niezmiernie wyraźny wśród głębokiej ciszy rozpostartej nad opuszczonymi domami i polankami. Babalatji zakaszlał dyskretnie. Pod chatą rozległy się niespodzianie uderzenia drewnianych tłuków do łuszczenia ryżu. Słaby, lecz wyraźny głos z dziedzińca naglił znowu: ,,Rozdmuchaj żar, o bracie!” Inny cienki głos odpowiedział przeciągle śpiewnym, rytmicznym tonem: „Rozdmuchaj sam, o drżąca świnio!” Na ostatnim wyrazie przeciągły głos urwał się nagle, jakby człowiek mówiący te słowa wpadł do głębokiej dziury. Babalatji zakaszlał znów z pewną niecierpliwością i rzekł poufnym tonem: — Czy nie myślisz, tuanie, że czas mi już iść? Może zechcesz zaopiekować się moją strzelbą? Jestem człowiekiem, co umie być posłuszny — nawet względem Abdulli, który mnie oszukał. Ta strzelba niesie daleko i celnie — jeśli cię to interesuje, tuanie. Nabiłem ją podwójną miarką prochu i trzema siekańcami*. Tak, tuanie. A teraz może już pójdę. Na pierwsze słowa Babalatjego Lingard odwrócił się powoli i wlepił weń tępy, niechętny wzrok chorego człowieka, który budzi się do nowych cierpień. W miarę jak chytry mąż stanu mówił, brwi Lingarda ściągały się coraz bardziej, oczy jego ożywiły się i wielka żyła wystąpiła mu na czoło rysując się groźnym marsem. Przy ostatnich słowach Babalatji zająknął się i umilkł zbity z tropu przez spokojny wzrok starego żeglarza. Lingard wstał. Twarz jego rozjaśniła się, spojrzał w dół z nagłą łaskawością na zaniepokojonego Malaja. — Aha! Więc o to ci chodziło — rzekł kładąc .ciężką rękę na uginającym się ramieniu Babalatjego, — Myślałeś, że przybywam, aby go zamordować. Co? Odezwijże się, ty wierny psie arabskiego kupca! — A po cóż byś tu przybywał, tuanie! — krzyknął Babalatji w gniewnym wybuchu szczerości — po cóż byś tu przybywali Pamiętaj, co on zrobił; i pamiętaj, że zatruwał nam wciąż uszy gadaniem o tobie. Jesteś mężczyzną. Jeśli nie przybyłeś, aby zabić, tuanie, to albo ja jestem głupi, albo… — Urwał, uderzył się dłonią w nagą pierś i dopowiedział zniechęconym szeptem: — albo ty, tuanie. Lingard spojrzał na niego z pogodną wzgardą. Po długich i uciążliwych rozmyślaniach o zagadkowym, ohydnym postępowaniu Willemsa, kręte, ale logiczne wywody Babalatjego były mu miłe jak światło dnia. Oto nareszcie coś, co można zrozumieć — jasny skutek prostej przyczyny. Uczuł pobłażliwość dla zwątpiałego mędrca. — A więc gniewasz się na swego przyjaciela, o jednooki! — rzekł zwolna kiwając srogim obliczem tuż nad zmieszaną twarzą Babalatjego. — Coś mi się zdaje, że maczałeś gorliwie palce we wszystkim, co się tu stało ostatnimi czasy. Może nie? Ty diabelski synu! — Niech zginę z twojej ręki, o władco morza, jeśli moje słowa nie są prawdziwe! — rzekł Babalatji nie bacząc na nic w swym podnieceniu. — Otaczają cię tutaj wrogowie. On jest z nich najgorszy. Abdulla nic by bez niego nie zrobił, a ja nie byłbym zrobił nic bez Abdulli. Uderz we mnie — a uderzysz we wszystkich! — Kim jesteś! — wykrzyknął Lingard z pogardą — ty, który śmiesz nazywać siebie mym wrogiem! Kimże jesteś? Błotem! Niczym! Idź naprzód — ciągnął surowo, — Lekas! Prędko! Marsz! Wypchnął Babalatjego przez drzwi i zszedł za nim na dziedziniec po krótkiej drabinie. Wioślarze przykucnięci u ognia obrócili oczy powoli, jakby z trudem, w ich stronę; potem na pozór obojętni skupili się znów u ogniska wyciągając ręce nad żarem. Kobiety przerwały pracę i z podniesionymi tłukami w raku rzucały szybkie, ciekawe spojrzenia z mroku pod domem. — Tędy się idzie? — zapytał Lingard wskazując głową ku małej furtce prowadzącej do zagrody Willemsa. — Jeśli szukasz śmierci, oto pewna do niej droga — odrzekł beznamiętnym głosem Babalatji jakby wyczerpawszy wszystkie wzruszenia. — On mieszka tutaj — ten, który zniszczył twoich przyjaciół; który przyśpieszył śmierć Omara; który knuł z Abdullą najpierw przeciw tobie, potem przeciw mnie. Byłem jak dziecko. O hańbo!… Lecz idź, tuaniie. Idź. — Pójdę, gdzie mi się spodoba — rzekł Lingard z naciskiem — a ty możesz iść do diabła; nie jesteś mi już potrzebny. Prędzej wyspy zapadną się na tych morzach, niż ja, Radja Laut, stanę się narzędziem kogokolwiek z twego plemienia. Thau!* I słuchaj, co ci powiem: wszystko mi jedno, co z nim zrobisz po dniu dzisiejszym. A mówię to, ponieważ jestem miłosierny. — Tidak!* Nie zrobię nic — rzekł BabaJatji potrząsając głową z gorzką apatią. — Jestem w ręku Abdulli i nic mnie to nie obchodzi tak jak i ciebie. Nic a nic! — dodał odwracając się. — Zdobyłem dziś rano wiele mądrości. Nie ma mężczyzn. Wy, biali, jesteście okrutni dla waszych przyjaciół i litościwi dla waszych wrogów — a tak postępują głupcy. Poszedł w stronę rzeki i nie obejrzawszy się ani razu znikł w niskich oparach mgły leżących na wodzie i brzegu. Lingard patrzył za nim w zadumie. Po chwili ocknął się i zawołał do swych wioślarzy: — Hai ja! Słuchajcie! Jak zjecie ryż, będziecie czekać na mnie przy wiosłach. Zrozumiano? — Ada, tuan! — odpowiedział Ali przez dym rannego ogniska, który rozpościerał się powoli, łagodnie po dziedzińcu — słyszymy! Lingard otworzył zwolna małą furtkę, uszedł kilka kroków pustym dziedzińcem i stanął. Poczuł nad głową krótki oddech powiewu, który przeleciał dalej, wstrząsnął wszystkimi liśćmi na wielkim drzewie i zamarł w prawie niedostrzegalnym drżeniu gałęzi i witek. Lingard spojrzał instynktownie w górę z nałogu marynarza. Nad nim pod szarą, nieruchomą pustką burzliwego nieba sunęły niskie, czarne opary w wyciągniętych ławicach, w bezkształtnych plamach, w zwiniętych kosmykach i skręconych zwojach. Nad dziedzińcem i domem płynęła okrągła, ciemna leniwa chmura, ciągnąc za sobą tren z poplątanych, przejrzystych pasem, niby rozczochrane włosy żałobnicy. ROZDZIAŁ TRZECI — Strzeż się! Ten cichy, drżący okrzyk, wysilony, urywany, zdziwił Lingarda swym tonem nieodpowiednim do treści — zdziwił go bardziej niż nagłość przestrogi udzielonej nie wiadomo komu i nie wiadomo przez kogo. W zasięgu jego wzroku nie było na dziedzińcu nikogo. Krzyk się nie powtórzył; czujne oczy starego marynarza, badając ostrożnie mroczną, pustą zagrodę Willemsa, napotykały wszędzie tępą obojętność rzeczy nieożywionych; wielkie, posępne drzewo, zamknięty, ślepy dom, połyskujące płoty z bambusów, a dalej wilgotne, obwisłe zarośla; wszystkie te rzeczy, skazane na wieczne przyglądanie się niepojętym zgryzotom lub radościom rodzaju ludzkiego, przejawiają w swym chłodnym, obojętnym wyglądzie dostojeństwo właściwe nieożywionej materii, która otacza — próżna, wyzbyta z ciekawości i wzruszeń — tajemniczy niepokój życia, co wiecznie się zmienia i nigdy nie kończy. Lingard odstąpił w bok, aby oddzielić się od domu pniem drzewa; obszedł ostrożnie jeden ze słupów podtrzymujących konary i nagle stanął jak wryty, żeby nie rozdeptać kupki ciemnego żaru, na którą natknął się niespodzianie po drugiej stronie. Chuda staruszka, drobna, wyschnięta, stała za drzewem wpatrzona w dom; drgnęła, zwróciła się ku Lingardowi, wlepiła w intruza wyblakłe oczy pozbawione wyrazu i kulejąc ruszyła z miejsca .chcąc się wymknąć. Lecz jakby zdawszy sobie sprawę z beznadziejności lub trudności swego zamiaru, przystanęła, zawahała się i wróciła powoli chwiejnym krokiem; mrugając tępo oczami padła raptem na kolana wśród białego popiołu, pochyliła się nad stosem tlejących węgli i wydęła zapadłe policzki dmuchając uparcie, by rozniecić iskry w pożyteczny płomień. Lingard spoglądał na nią, ale poskąpiła mu najlżejszej choćby uwagi; widać uważała, że resztka życia kołacząca się w jej wychudłym ciele może służyć tylko do spełnienia najprostszego z domowych obowiązków. Lingard poczekał chwilę i zapytał: — Czemu wołałaś, o córko? — Zobaczyłam, jakeś wchodził — zaskrzeczała po cichu, przykucnięta, z twarzą pochyloną wciąż nad popiołem — i zawołałam, aby ją ostrzec. Tak mi kazała. Kazała mi — powtórzyła z jękliwym westchnieniem. — A czy usłyszała twoje wołanie? — ciągnął Lingard łagodnym, spokojnym głosem. Wystające łopatki starej kobiety poruszyły się niespokojnie pod cienką tkaniną obcisłego kaftana. Z trudem dźwignęła się z ziemi i pokuśtykała zrzędząc pod nosem ku stosowi suchego chrustu, który się piętrzył przy płocie. Lingard patrzył za nią bezmyślnie; usłyszał skrzyp kładki prowadzącej od ziemi do drzwi domu. Wysunął głowę poza osłaniające go drzewo i zobaczył Aisah, która schodziła na dziedziniec zamknąwszy drzwi za sobą. Podeszła spiesznie ku drzewu, zatrzymała się w pół kroku z wysuniętą nogą, jakby tknięta nagłym przerażeniem, i potoczyła dzikim wzrokiem na prawo i lewo. Głowę miała odsłoniętą. Ciemnoniebieskie płótno spowijało szczelnie całą jej postać obcisłymi ukośnymi fałdami; koniec płótna zarzucony był na plecy. Pukiel czarnych włosów zabłąkał się na piersiach. Nagie ręce o otwartych dłoniach i wyciągniętych palcach opadły i przywarły do ciała; w odchylonej wstecz postaci i głowie nieco wsuniętej w ramiona malowało się wyzwanie, a zarazem jakby lęk przed oczekiwanym ciosem. Gdy tak stała samotnie wśród ciszy i bezruchu w nienaturalnym, groźnym brzasku posępnego dnia, wydało się Lingardowi, że zrodziła się tam na miejscu z czarnych oparów i złowróżbnych, nikłych błysków słońca, które usiłowało przebić gęstniejące chmury i dostać się na bezbarwną pustkę świata. Lingard ogarnął krótkim, lecz uważnym spojrzeniem zamknięty dom i wysunąwszy się zza drzewa szedł zwolna ku Aisah. Rozbiegane jej oczy znieruchomiały nagle, ręce drgnęły w lekkim skurczu, i to były jedyne oznaki, że spostrzegła Lingarda; lecz gdy szedł dalej ku domowi, jakby chciał ją wyminąć, rzuciła się naprzód, stanęła przed nim rozłożywszy ramiona i otwarła szeroko .czarne oczy; z rozchylonych jej ust, które jakby usiłowały coś powiedzieć, nie padł żaden dźwięk i nie zmącił znaczącej ciszy tego spotkania. Lingard przystanął; spojrzał na Aisah z powagą i ciekawością. Po chwili rzekł spokojnie: — Puść mnie. Przybyłem tu, aby porozmawiać z pewnym mężem. Czy on się ukrywa? Czy ciebie wysłał? Zbliżyła się o krok; ramiona jej opadły, lecz zaraz potem wyciągnęła je przed siebie dotykając prawie piersi Lingarda. — On nie zna lęku — rzekła cicho głosem drżącym, lecz wyraźnym, wysuwając głowę naprzód. — To mój własny lęk kazał mi tu przyjść. On śpi. — Dość długo już spał — rzekł zwolna Lingard. — Oto przybyłem, i czas, aby się zbudził. Idź i powiedz mu to, bo inaczej własny mój głos go zawoła. Głos, który on zna dobrze. Odsunął ręce Aisah stanowczym ruchem i znów chciał ją minąć. — Stój! — krzyknęła i padła mu do nóg jak podcięta kosą. Nagłość jej ruchu zaskoczyła Lingarda; odstąpił w tył. — Cóż to znaczy? — wyszeptał zdziwiony i dodał zaraz rozkazującym, szorstkim tonem: — Wstań! Podniosła się natychmiast i patrzyła na niego, bojaźliwa i nieulękła; stała niepewnie, jakby pragnęła uciec, lecz w oczach jej palił się zuchwały ogień, świadczący jasno, że postanowiła osiągnąć swój cel, choćby kosztem życia. Lingard ciągnął dalej surowym głosem: — Zejdź mi z drogi. Jesteś córką Omara i powinnaś wiedzieć, że gdy mężowie spotykają się w świetle dnia, kobiety muszą milczeć i poddać się swemu losowi. — Kobiety! — odparła z tłumioną gwałtownością. — Tak, jestem kobietą! Twoje oczy widzą to, Radja Laut, ale ,czy widzą moje życie? O człowieku wielu bitew! Ja także słyszałam głos broni ognistej; ja także czułam padający na głowę deszcz młodych gałązek i liści ściętych kulami; ja także umiem patrzeć w milczeniu na gniewne twarze i silne ręce wznoszące wysoką ostrą stal. Ja także widywałam dokoła siebie rażonych śmiercią mężów padających bez okrzyku trwogi lub żalu, i pilnowałam snu zmęczonych zbiegów, i patrzyłam w nocny mrok pełen gróźb i śmierci, patrzyłam oczami, które były samą czujnością. Stawiałam czoło bezlitosnemu morzu — tu głos jej załamał się żałośnie — i trzymałam na łonie głowy tych, co skonali szalejąc z pragnienia, i brałam z ich zimnych rąk wiosła i tak pracowałam, iż ci, którzy ze mną byli, nie wiedzieli, że znów jeden mąż umarł. Robiłam to wszystko. Cóżeś ty więcej uczynił? To było moje życie. A jakie było twoje? Treść i ton jej słów zatrzymały Lingarda, który słuchał stojąc bez ruchu, uważnie, życzliwie, wbrew własnej woli. Umilkła [i odetchnęła głęboko]; z jej zapatrzonych czarnych źrenic — które błyszczały, wielkie, spokojne, okrągłe, obrzeżone wąskim pierścieniem białek — padły dwa promienie duszy wytężonej w zapamiętałym pragnieniu, by przeniknąć najtajniejsze zamysły jego serca. Milczała przez długą chwilę chcąc uwydatnić znaczenie swoich słów, po czym szepnęła z gorzkim żalem: — I klęczałam u twoich nóg! I boję się! — Jesteś kobietą, której serce — jak mi się zdaje — dość jest wielkie, aby wypełnić pierś męża — rzekł Lingard powoli, patrząc z zainteresowaniem w jej oczy — ale mimo to jesteś kobietą, i ja, Radja Laut, nie mam ci nic do powiedzenia. Słuchała przechyliwszy głowę, z napiętą uwagą; głos Lingarda wydał się jej niespodziewany, daleki, nieziemski, jak głosy, co we śnie mówią po cichu rzeczy przerażające, okrutne lub bezsensowne, na które odpowiedź jest niemożliwa. Ten człowiek nie ma jej nic do powiedzenia! Załamała ręce, ogarnęła dziedziniec wytężonym, obłędnym wzrokiem, który nic nie dostrzegał, potem spojrzała w górę na beznadziejne, sinoczarne niebo o ciemnych chmurach; na niespokojną żałobę gorących, wspaniałych niebios, co patrzyły na początek jej miłości, co słyszały jego błagania i jej odpowiedzi, widziały jego żądzę i jej lęk, oglądały jej radość, jej poddanie się — i jego porażkę. Lingard poruszył się z lekka, a ten nieznaczny ruch sprawił, że rozproszone, bezładne myśli Aisah zamieniły się w spieszne słowa. — Czekaj! — wykrzyknęła zduszonym głosem i ciągnęła dalej szybko, bezładnie: — Stój! Słyszałam. Mężowie rozmawiali często u ogniska… mężowie z mego plemienia. I mówili o tobie — pierwszym z mężów na morzu —— mówili, że w czas bitwy byłeś głuchy na ludzkie krzyki, lecz potem… Nie! nawet w ciągu walki twoje uszy były otwarte na głos dzieci i kobiet. Mówili… mówili to. A teraz ja, kobieta… Zamilkła nagle, stała przed nim bez ruchu ze spuszczonymi oczyma i rozchylonymi ustami, jakby się przemieniła w bezduszny, głuchy, ślepy posąg, który nie wie, co to strach lub nadzieja, gniew lub rozpacz. Zdumiewający spokój pojawił się na jej twarzy, nagły, rozpaczliwy, niewzruszony; drgały tylko delikatne jej nozdrza rozdymając się i opadając szybko w urywanym trzepocie jak skrzydła pochwyconego ptaka. — Jestem biały — rzekł dumnie Lingard patrząc na nią spokojnie; prostoduszna jego ciekawość ustępowała litości i rozdrażnieniu — mężowie, którym przysłuchiwałaś się u ognisk wieczornych, mówili samą prawdę. Moje uszy są otwarte dla twoich próśb. Ale wysłuchaj mnie, zanim przemówisz. O siebie lękać się nie potrzebujesz. Możesz zabrać się ze mną choćby i zaraz; znajdziesz schronienie u Saida Abdulli — on przecież wyznaje twą wiarę. A wiedz także i o tym: cokolwiek byś powiedziała, nie wpłynie to na moje zamiary w stosunku do człowieka, co śpi albo kryje się w tym domu. Znów uderzyła w niego spojrzeniem, które było jak cios — nie gniewu, lecz pragnienia; silnego, przemożnego pragnienia, by zapuścić w niego wzrok, by przejrzeć go, by zrozumieć wszystko: każdą myśl, każde uczucie, każdy zamiar; każdy poryw, każde wahanie w duszy tego człowieka, tego odzianego w biel obcego stworu, który patrzył na nią, który mówił do niej, który oddychał jak każdy inny człowiek, ale był większy,. czerwonolicy, białowłosy i pełen tajemnic. Była to przyszłość zaklęta w ciało, było to jutro Aisah; wszystkie dni, wszystkie lata jej życia znalazły się przed mą( żywe i tajemne, zawarte z całą jej dolą i niedolą w piersi tego człowieka, którego można było przekonać, ugłaskać, przebłagać, może wzruszyć, udręczyć, może nawet przerazić — któż to wie? — gdyby najpierw można go było zrozumieć! Aisah wiedziała już od dawna, dokąd zmierzały wypadki. Zauważyła pogardliwy, groźny chłód Abdullij słuchała zaniepokojona, lecz niedowierzająca, posępnych napomknień Babalatjego, ukrytych jego aluzji i niejasnych podszeptów, aby opuściła bezużytecznego białego człowieka, albowiem jego los będzie ceną pokoju zapewnionego przez mądrych i dobrych, którzy go już nie potrzebują. A on… on sam?… Przylgnęła do niego. Nie ma nikogo poza nim. Nie ma nic poza nim. Będzie usiłowała pozostać z nim zawsze — przez całe życie! A jednak był od niej daleko. I co dzień się oddalał. Co dzień wydawał się bardziej odległy; szła za nim cierpliwie z otuchą, na oślep, lecz wytrwale przez wszystkie bezdroża jego ducha. Szła za nim w miarę swych sił. Ale niekiedy, w ostatnich czasach bardzo często, czuła się zagubiona jak człowiek, co zbłądził w skłębionym gąszczu wielkiego lasu. Dawny urzędnik starego Hudiga wydawał się jej równie daleki, równie wspaniały, równie groźny, równie niezbędny jak słońce bezchmurnych niebios, które daje życie tym krajom, słońce, które olśniewa i wysusza, dobroczynne i złe — źródło światła, rozkosznych woni i zarazy. Śledziła Willemsa — śledziła go z bliska, urzeczona miłością, urzeczona niebezpieczeństwem. Był teraz sam, nie miał poza nią nikogo i widziała — zdawało jej się, że widzi — iż jest jako człowiek, który się czegoś boi. Czyż to możliwe? On miałby się bać? Kogo? Tego białego starca, który miał przybyć, który przybył! Możliwe. Słyszała o tym mężu, odkąd mogła sięgnąć pamięcią. Bali się go najdzielniejsi! Co teraz myśli ten stary, stary człowiek, który wygląda tak potężnie? Co uczyni ze światłem jej życia? Czy je zgasi? Zabierze? Zabierze na zawsze! i zostawi ją w mroku; nie wśród ruchliwej, rozszeptanej nocy pełnej nadziei, kiedy uciszony świat oczekuje powrotu słońca, ale wśród nocy bez kresu, wśród grobowej ciemności, gdzie nic nie oddycha, nic się nie porusza, nic nie myśli — wśród ostatecznego mroku, chłodu i milczenia, bez żadnej nadziei na wschód słońca. Krzyknęła: — Twoje zamiary! Ty nic nie wiesz. Ja muszę… Przerwał jej podniecony bez powodu, jakby przeszczepiła w niego spojrzeniem coś z własnej niedoli: — To, co wiem — wystarczy. Zbliżyła się i stanęła przed Lingardem kładąc obie ręce na jego ramionach; zdziwiony tą śmiałością, zamrugał oczami czując, jak się w nim budzi nieznane mu wzruszenie — dziwne, przeszywające i smutne — pod wpływem jej słów, jej głosu, jej dotknięcia, pod wpływem bliskości tej dziwnej kobiety, tej istoty dzikiej i tkliwej, silnej i delikatnej, trwożliwej i stanowczej, która wplątała się tak złowrogo w życie ich obu — jego własne i tamtego białego, tamtego wstrętnego łotra. — Skąd możesz wiedzieć? — ciągnęła wnikliwym głosem, który płynął jakby prosto z jej serca — skąd możesz wiedzieć? Ja jestem z nim cały dzień. Całą noc. Patrzę na niego; widzę każdy jego oddech, każde spojrzenie jego oczu, każde poruszenie jego warg. Widzę tylko to! Nic dla mnie nie ma poza tym! I nawet ja go nie rozumiem. Nie rozumiem go! Jego! Mego życia! Jego, który jest dla mnie taki wielki, .że zakrywa ziemię i niebo przed moim wzrokiem! Lingard stał wyprostowany z rękoma w kieszeniach kurtki. Mrugał szybko raz po raz, bo Aisah mówiła z twarzą tuż przy jego twarzy. Męczyła go: zdawał sobie sprawę ze swych wysiłków, aby przeniknąć znaczenie jej słów, choć czuł mimo woli, że to wszystko na próżno. Dodała po chwili [milczenia]: — Był czas, kiedy go rozumiałam. Kiedy wiedziałam, co w nim jest, lepiej niż on sam. Kiedy czułam go. Kiedy był w mojej mocy… A teraz uciekł. — Uciekł? Jak to! Nie ma go? — krzyknął Lingard. — Uciekł ode mnie — rzekła — zostawił mnie samą. Samą. Jestem przy nim zawsze. Ale sama. Ręce jej zsunęły się powoli z ramion Lingarda i opadły bezsilnie, ze zniechęceniem, jakby odsłonił się przed nią, istotą dziką, ciemną, gwałtowną, jakby w owej chwili odsłonił się przed nią wyraźnie wstrząsający fakt naszego odosobnienia, naszej samotności nieprzeniknionej i oczywistej, nieuchwytnej i wiecznej; niepokonanej samotności, która otacza, ogarnia, spowija każdą duszę ludzką od kolebki do grobu, a może i poza grobem. — Aha! Tak. Rozumiem. Jego twarz odwróciła się od ciebie — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz? — Chcę… Szukałam pomocy… wszędzie… przeciwko ludziom… Przeciwko wszystkim… Ja nie wiem. Najpierw przybyli oni, niewidzialni biali ludzie i zadawali śmierć z daleka… Potem przybył on. Przybył do mnie, smutnej i osamotnionej. Przybył rozgniewany na swoich braci; potężny wśród swego plemienia; rozżalony na tych, których nie widziałam, na plemię, którego mężczyźni nie znają litości, a kobiety wstydu. Należał do nich i był wśród nich wielki. Prawda, że był wielki? Lingard potrząsnął z lekka głową. Aisah ściągnęła brwi i mówiła dalej spiesznie, bezładnie: — Posłuchaj. Ujrzałam go. Żyłam dawniej u boku dzielnych mężów… u boku wodzów. Kiedy przybył, byłam córką żebraka — ślepca bez sił i nadziei. Przemówił do mnie, jakbym była jaśniejsza od słońca, bardziej rozkoszna niż chłodna woda w strumieniu, u którego spotkaliśmy się, bardziej… Niespokojne oczy Aisah dostrzegły na twarzy Lingarda jakiś przelotny wyraz, który zatamował jej oddech na mgnienie i sprawił, że wybuchnęła bólem i tak gwałtowną wściekłością, iż Lingard cofnął się o krok, niby pchnięty niespodzianym podmuchem wiatru. Podniósł obie ręce dziwacznym, jakby ojcowskim ruchem, zaskoczony, czcigodny, kojący. Aisah wyciągnęła szyję i krzyknęła: — Mówię ci, że byłam dla niego wszystkim. Wiem! Widziałam!… Bywają chwile, że nawet wy, biali, mówicie prawdę. Widziałam jego oczy. Mówię ,ci, że czułam jego oczy! Widziałam, jak drżał, kiedy podeszłam do niego, kiedy mówiłam, kiedy go dotknęłam. Spójrz na mnie! Ty też byłeś młody. Spójrz, Radja Laut! Wpatrzyła się w Lingarda wyzywającym, nieruchomym wzrokiem, a potem odwróciła szybko głowę i rzuciła przez ramię spojrzenie pokorne i lękliwe na dom sterczący wysoko za jej plecami — ciemny, zamknięty, koślawy i cichy, na krzywych słupach. Oczy Lingarda spojrzały w tę samą stronę i zawisły wyczekująco na domu. Po chwili mruknął patrząc podejrzliwie na Aisah: — Jeżeli teraz nie usłyszał twego głosu, to albo jest daleko — albo jest martwy. — Jest tutaj — szepnęła trochę ciszej, lecz wciąż niespokojnie — jest tutaj. Czekał przez trzy dni. Czekał na ciebie dzień i noc. A ja czekałam z nim razem. Czekałam śledząc jego twarz, jego oczy, jego usta, słuchając jego słów. Słów, których nie mogłam zrozumieć. Słów, które mi mówił dniem, i słów, które mi mówił nocą podczas krótkiego snu. Słuchałam. Mówił do siebie chodząc tam i z powrotem nad rzeką obok zarośli. A ja chodziłam za nim. Chciałam się dowiedzieć — i nie mogłam! Męczyły go rzeczy, które kazały mu mówić słowami jego plemienia. Mówić do siebie, nie do mnie. Nie do mnie! Co on mówił? Co on chciał zrobić? Czy bał się ciebie? Czy bał się śmierci? Co było w jego sercu?… Strach?… Gniew?… Jakie pragnienia?… Jaki smutek?… Mówił i mówił; bardzo wiele słów. Cały czas! a ja zrozumieć nie mogłam. Był głuchy na moje słowa. Szłam za nim wszędzie czyhając na jakiś wyraz, który bym mogła zrozumieć; ale jego duch był w kraju jego plemienia — daleko. Kiedy go dotknęłam, rozgniewał się — o tak! Uczyniła ruch człowieka odpychającego szorstko natrętną rękę i spojrzała niepewnie na Lingarda oczami pełnymi łez. Przez krótką chwilę dyszała z trudem, jakby zmęczona prędkim biegiem lub walką, a potem spuściła oczy i ciągnęła dalej: — Dzień po dniu, noc po nocy żyłam śledząc go, i nic nie widziałam. Serce moje było ciężkie — ciężkie od śmierci, która wśród nas przebywała. Nie mogłam uwierzyć… Myślałam, że on się boi. Że boi się ciebie! A potem ja sama poznałam strach… Powiedz, Radja Laut, czy znasz strach pozbawiony głosu — milczący strach, co przychodzi, kiedy nie ma w pobliżu nikogo — kiedy nie ma nigdzie ani bitwy, ani krzyków, ani gniewnych twarzy lub zbrojnych rąk. Strach, przed którym nie ma ucieczki! Zamilkła, utkwiła znów oczy w zakłopotanym Lingardzie i ciągnęła dalej z rozpaczą: — I wtedy zrozumiałam, że nie będzie bił się z tobą! Dawniej—przed wielu dniami — odeszłam od niego dwa razy, aby go zmusić do posłuszeństwa mej woli — do walki z ludźmi jego krwi — bo chciałam, żeby był mój, tylko mój! O klęsko! Jego ręka była równie zawodna jak wasze białe serca. Uderzyła, pchnięta moim pragnieniem — i jego pragnieniem mego ciała… Uderzyła ta silna ręka i — o hańbo! — nie zabiła nikogo! Jej okrutny, kłamliwy cios zbudził nienawiść nie budząc strachu. Naokoło mnie było tylko kłamstwo. Jego siła była kłamstwem. Ludzie mego własnego plemienia kłamali przede mną — i przed nim. Nie znalazł się nikt, kto by stanął u jego boku podczas spotkania z tobą, z twoją potęgą nie znalazł się nikt oprócz mnie. Prócz mnie — z moją wściekłością, z moim bólem, z moją słabością. Tylko ja byłam przy nim. A on nie chciał do mnie nawet przemówić. Głupi! Podeszła blisko do Lingarda skradającym się krokiem, jak obłąkana, co pragnie się zwierzyć z wariackiej tajemnicy — wynaturzonej, rozdzierającej i śmiesznej; jak obłąkana, co pragnie wyjawić którąś z tych strasznych myśli, błądzących nieustannie w mroku szaleństwa niby potwory — fantastyczne, okrutne, żałosne. Lingard patrzył na nią zdziwiony, lecz nieugięty. Rzekła mu bardzo cicho prosto w twarz: — On jest mi wszystkim! Wszystkim. Jest moim oddechem, moim światłem, moim sercem… Odejdź… Zapomnij o nim… Nie ma już w nim ani odwagi, ani mądrości, a ja utraciłam swą władzę… Odejdź i zapomnij. Masz innych wrogów… Zostaw mi go. On był kiedyś mężem… Jesteś zbyt wielki. Nikt ci się oprzeć nie może… Usiłowałam ci się oprzeć… a teraz wiem… Żebrzę o miłosierdzie. Zostaw mi go i odejdź! Urywki tych zaklęć jak gdyby miotały się na falach jej łkań. Lingard na pozór obojętny stał ze wzrokiem utkwionym w dom i czuł w sobie głęboki, nieodparty krytycyzm — ów nielogiczny poryw niechęci, który jest na wpół wstrętem, na wpół mętną trwogą i budzi się w sercach wobec wszystkiego, co nowe, niezwykłe, co nie mieści się w ramach naszego sumienia — owo przeklęte uczucie złożone z gniewu, lekceważenia i świadomości własnej podniosłej cnoty, uczucie, które zmienia nas w istoty głuche, ślepe i wzgardliwe, tępe na wszystko, co różni się od nas. Odpowiedział nie patrząc na nią zrazu i mówiąc w stronę domu, który pociągał nieodparcie jego wzrok: — Ja mam odejść? Przecież on sam chciał, żebym tu przybył!… To ty musisz odejść. Nie wiesz, czego żądasz. Posłuchaj. To człowiek stracony. Odejdź do swoich. Zostaw go. On… Urwał, zwrócił na nią spokojne, zaczerwienione oczy; zastanowił się, jakby szukając odpowiedniego wyrazu, wreszcie strzepnął palcami i rzekł: — Koniec. Odstąpiła w tył z oczami wbitymi w ziemię, podniosła zwolna ramiona szerokim ruchem pełnym nieświadomego tragizmu i przycisnęła obie ręce do skroni. Odezwała się głosem łagodnym, wibrującym, jakby głośno rozmyślając: — Powiedz strumieniowi, żeby nie biegł do rzeki; powiedz rzece, żeby nie biegła do morza. Krzycz. Gniewaj się. Może usłuchają. Ale ja sądzę, że strumień nie zwróci uwagi na twoje słowa. Strumień, który tryska z górskiego zbocza i biegnie do wielkiej rzeki. Nie zwróci uwagi na twoje słowa, bo nie dba nawet o górę, co dała mu życie, bo rozdziera ziemię, z której wytryskuje. Rozdziera ją, zjada, niszczy, aby dążyć szybciej ku rzece i zatracić się w niej na zawsze… O Radja Laut! Ja nie dbam o nic. Zbliżała się znów do Lingarda, powoli, opornie, niby pchana niewidzialną ręką i mówiła dalej słowami jakby wyszarpniętymi z głębi jestestwa: — Nie dbałam o własnego ojca. O mego ojca, który umarł. Byłabym raczej… Ty nie wiesz, co ja zrobiłam… ja… — Daruję ci jego życie — rzekł spiesznie Lingard. Stali obok siebie patrząc sobie w oczy; Aisah nagle uciszona, a Lingard zamyślony i niespokojny, przejęty mętnym uczuciem jakby porażki. A przecież porażki nie doznał. Nie chciał wcale zabić tego człowieka, chyba w pierwszym porywie gniewu, już dawno. Dni gorzkiego zdziwienia zabiły gniew; zostało tylko gorzkie oburzenie i gorzka chęć, aby sprawiedliwości stało się zadość. Był niezadowolony i zaskoczony. Zetknął się niespodziewanie z ludzką istotą — i to kobietą — która sprawiła, że wyjawił przedwcześnie swą rolę. Będzie go miała. Ale ona musi wiedzieć, musi pojąć, że dla takich ludzi jak Willems nie ma łaski ani przebaczenia. — Zrozum — rzekł zwolna — że daję ci jego życie nie z litości, ale po to, by go ukarać. Drgnęła; śledziła każde słowo na jego ustach, a gdy skończył mówić, trwała dalej w bezruchu, zdumiona, cicha, niema. Pojedyncza kropla deszczu, olbrzymia, przejrzysta i ciężka, jak nadludzka łza lecąca szybko wprost z góry, rzekłbyś, przedarła się przez ponure niebo, uderzyła głośno o suchą ziemię między nimi i rozprysnęła się promieniście. Aisah załamała ręce, oszołomiona strachem nowym dla niej i niezrozumiałym. Jej szept pełen męki bardziej był przeszywający od najostrzejszego krzyku: — Za jaką karę? Czy go zabierzesz? Zabierzesz go ode mnie? Posłuchaj, co uczyniłam. To ja… — Ach! — wykrzyknął Lingard, który patrzył w stronę domu. — Kapitanie Lingard, niech pan jej nie wierzy! — zawołał Willems ode drzwi, gdzie się ukazał z zapuchniętymi powiekami i nagą piersią. Chwyciwszy z obu stron framugę drzwi, stał przez chwilą i patrzył dziko, wijąc się, jakby przybity do krzyża. Nagle pochylił się i zbiegł na dół pomostem, a deski odpowiadały głucho na każdy jego krok. Aisah usłyszała go. Jej twarz drgnęła lekko i słowa zatrzymane na wargach padły z powrotem w mroczną jej duszę; padły na błoto, na kamienie i kwiaty, które są na dnie każdego serca. ROZDZIAŁ CZWARTY Gdy Willems poczuł pod nogami twardy grunt dziedzińca, powściągnął swój zapamiętały bieg i zaczął iść zwykłym krokiem. Stawiał sztywno nogi patrząc z niezmierną uwagą w twarz Lingarda; nie spoglądał ani w prawo, ani w lewo, tylko na jego twarz, jakby nie było na świecie nic prócz tego oblicza, które znał dobrze i którego się lękał, prócz tej siwej, surowej i groźnej głowy; wpatrywał się w nią z natężeniem, rzekłbyś, usiłując przeczytać z daleka drobny druk. W chwili gdy Willems zszedł z pomostu, cisza, spłoszona nierównym odgłosem jego kroków, opadła znów na dziedziniec; cisza chmurnych niebios i bezwietrznego powietrza, posępna ,cisza ziemi zgnębionej widokiem nadciągającej zawieruchy, cisza świata zbierającego siły, aby stawić czoło burzy. Willems przebił się przez tę ciszę i stanął o jakie sześć stóp od Lingarda. Stanął, bo po prostu nie mógł iść dalej. Ruszył ode drzwi z zuchwałym zamiarem: chciał poklepać starego po ramieniu. Nie miał pojęcia, iż ten człowiek okaże się taki wysoki, taki barczysty, taki niedostępny. Wydało się Willemsowi, że jeszcze nigdy w życiu nie widział Lingarda. Zaczął z trudem: Niech pan nie wierzy… Zakaszlał się, słowa jego przeszły w ,cichy bełkot; zaraz potem podniósł brodę i jak gdyby przełknął parę kamyków. Lingard, który patrzył na niego bacznie, zobaczył, że pod skórą jego szyi przesunęła się dwa razy w górę i w dół kość — spiczasta i trójkątna jak głowa węża. Potem to ustało. Znieruchomiał. — No — rzekł Lingard i urwał niespodzianie na tym słowie. Trzymając rękę w kieszeni ścisnął mocno rękojeść rewolweru wypychającego mu kurtkę na biodrze; pomyślał, jak prędko by mógł zakończyć spór z tym człowiekiem, co tak pragnął wydać się w jego ręce — i jaki niewłaściwy byłby taki koniec! Nie mógł znieść myśli, aby ten człowiek mu uszedł rozstając się z życiem; aby uszedł strachowi, zwątpieniu, wyrzutom sumienia i pogrążył się w spokojnej, niezawodnej śmierci. Lingard miał go teraz w ręku. I ani myślał go wypuścić — pozwolić, by zniknął na zawsze w lekkim niebieskawym dymie wystrzału. Gniew wzbierał w Lingardzie. Czuł jakby dotknięcie palącej dłoni na sercu. Nie na piersiach, lecz na samym sercu, na tej drgającej, niezmordowanej odrobinie materii, która odpowiada na każde wzruszenie, która łopoce z radości, przerażenia lub gniewu. Odetchnął głęboko. Widział przed sobą nagą pierś Wiłlemsa wzdymającą się raz po raz pod rozchełstaną kurtką. Spojrzał w bok i zobaczył, że łono stojącej przy Willemsie Aisah faluje w szybkim oddechu poruszającym z lekka jej rękę przyciśniętą do piersi; zdawało się, że ta ręka o rozstawionych i trochę zakrzywionych palcach chwyta coś, czego chwycić nie może. Upłynęła prawie minuta — jedna z tych minut, podczas których głos zamiera, a myśli kłębią się w głowie jak uwięzione w klatce ptaki, rzucające się na próżno, wyczerpane rozpaczą. W ciągu owej minuty milczenia gniew Lingarda wzmógł się i spiętrzył jak olbrzymia, czubata fala biegnąca po zmąconej płaszczyźnie. Ryk tej fali napełnił mu uszy, potężny i drażniący; Łingard doznał wrażenia, że głowa mu pęknie natychmiast od wzrastającej siły tego dźwięku. Spojrzał na tego człowieka. Ta wstrętna figura o kamiennych oczach stała nieruchomo, sztywno, jakby wyzionęła w tej chwili podłego ducha, a trup nie zdążył jeszcze się zwalić. Przez ułamek sekundy Lingard ulegał temu złudzeniu i ogarnął go łęk; wydało mu się, że łotr skonał pod wściekłym wejrzeniem jego oczu. Powieki Willemsa zatrzepotały, a nieświadome, przelotne drgnienie przebiegające jego wyprostowaną, sztywną postać rozjątrzyło Lingarda jak nowa zniewaga. Ten człowiek śmie się poruszać! Śmie mrugać oczami, oddychać, istnieć; tutaj, pod jego wzrokiem! Palce ściskające rewolwer rozluźniły się stopniowo. W miarę jak się wzmagała wściekłość Lingarda, rosło także jego lekceważenie dla narzędzi, które przeszywają lub zadają ciosy, narzędzi, które stają między ręką i przedmiotem nienawiści. Pragnął innego zadośćuczynienia. Gołymi rękami, na Boga! Żadnej broni palnej. Rękami, które mogą chwycić Willemsa za gardło, uniemożliwić mu obronę, zmasakrować twarz na bezkształtne mięso; rękami, które poczują całą rozpacz jego oporu i przezwyciężą ten opór wśród gwałtownej rozkoszy zbliżenia, długiego i pełnego wściekłości, bliskiego i brutalnego. Puścił rewolwer, stał przez chwilę w niepewności, potem wyciągnął szybko ręce, rzucił się naprzód — i wszystko znikło mu z oczu. Nie widział już tego mężczyzny, tej kobiety, ani ziemi, ani nieba — nie widział nic, jakby w tym jednym kroku zostawił za sobą świat i dostał się w czarną pustkę. W mroku tym słyszał wkoło siebie krzyki podobne do smutnych, żałosnych krzyków morskiego ptactwa, które zamieszkuje samotne skały na wielkich oceanach. Nagle jakaś twarz ukazała się o parę cali od jego twarzy. Twarz Willemsa, Poczuł coś w lewej ręce. Jego gardło… Ach! Coś, co się rzuca w górę i w dół jak głowa węża… Ścisnął mocno. Był z powrotem na świecie. Ujrzał szybki trzepot powiek nad oczami, z których widać było tylko białka, ujrzał grymas podciągniętej wargi, rząd zębów błyszczących poprzez obwisłe wąsy… Mocne białe zęby. Wepchnie je w to kłamliwe gardło… Cofnął do ramienia prawą rękę zaciśniętą w pięść. Spod jego stóp wznosiły się krzyki morskich ptaków. Tysięcy morskich ptaków. Coś trzymało mu nogi… Cóż u diabła! Wymierzył cios wprost od ramienia, poczuł wstrząs aż w łopatce i nagle zdał sobie sprawę, że uderza w bierną masę, która nie stawia oporu. Serce ścisnęło mu się z zawodu, z wściekłości, z upokorzenia. Wyrzucił naprzód lewą rękę, otworzył ją z pośpiechem, jakby spostrzegłszy, że chwycił przypadkiem coś wstrętnego, i śledził osłupiałymi oczami Willemsa, który zatoczył się w tył trzymając biały rękaw kurtki w poprzek twarzy. Lingard patrzył, jak odległość zwiększała się między nimi, choć nie ruszał się z miejsca; nie był w stanie wytłumaczyć sobie, dlaczego taka duża przestrzeń ich przedzieliła. Powinno było stać się na odwrót. Powinni byli zetknąć się jeszcze bliżej i… Ach! Więc on nie chciał walczyć, nie chciał się opierać, nie chciał się bronić! Ten nędznik! Tak, nędznik! Zdumiało to Lingarda, pognębiło, napełniło goryczą—, poczuł rozpaczliwą pustkę, niby małe dziecko ograbione z zabawki. Krzyknął z niedowierzaniem: — Czy będziesz mnie oszukiwał do końca? Czekał na jakąś odpowiedź. Czekał z niepokojem i niecierpliwością, która podrywała go z miejsca. Czekał na jakieś słowo, jakiś znak; na jakiś groźny ruch. Nic! Tylko dwoje nieruchomych oczu wpatrzonych w niego błyszczało nad białym rękawem. Widział, jak wzniesione ramię oderwawszy się od twarzy opadło wzdłuż ciała. Ramię z wielką plamą na bieli rękawa. Plamą czerwieni. Policzek był rozcięty. Krwawił. Z nosa także płynęła krew i ciekła mokrą pręgą po szczęce wzdłuż przystrzyżonej brody; jeden wąs zmienił się w ciemny łachman sterczący nad wargą. Kropla krwi zawisła na kępce zlepionych włosów; wisiała przez chwilę i skoczyła na ziemię. Za nią pociekło wiele innych kropel, goniły się skacząc szybko. Jedna upadła na pierś i zsunęła się natychmiast krętą drogą niby uciekający owad; zostawiła wąski ciemny ślad na białej skórze. Lingard patrzył na to, patrzył na drobne, ruchliwe krople, patrzył na swoje dzieło z głuchym zadowoleniem, z gniewem, z żalem. To nie wyglądało na wymiar sprawiedliwości. Pragnął podejść bliżej do tego człowieka, usłyszeć, jak mówi, usłyszeć jakieś rzeczy wstrętne, złe, które by usprawiedliwiły gwałtowny cios. Chciał ruszyć z miejsca i naraz zdał sobie sprawę, że coś pęta mu ciasno nogi tuż pod łydkami. Targnął machinalnie nogą, przerwał więzy i poczuł od razu, że przeniosły się na drugą nogę; więzy ludzkich ramion, ciepłe, miękkie, rozpaczliwe. Spojrzał w dół oszołomiony. Ujrzał ciało Aisah wyciągnięte na ziemi jak .ciemnobłękitny łachman. Czołgała się z twarzą przy ziemi czepiając się uparcie jego nogi obu rękami. Widział wierzch jej głowy, długie czarne włosy spływające na jego stopę, na zdeptaną ziemię naokoło trzewika. Te włosy zakrywały mu nogę. Usłyszał krótki, miarowy jęk jej oddechu. Ujrzał w myśli niewidzialną jej twarz tuż przy swojej pięcie. Jedno kopnięcie w tę twarz mogło go wyswobodzić. Nie śmiał się jednak poruszyć i krzyknął: — Puść mnie! Puść! Puść! Jedynym skutkiem tego wołania było zacieśnienie jej ramion. Z niezmiernym wysiłkiem starał się przysunąć prawą nogę do lewej i poniekąd mu się to udało. Usłyszał wyraźnie tarcie jej ciała wlokącego się po ziemi. Usiłując się wyswobodzić szarpnął nogę do góry. Tupnął. Rozległ się głos mówiący ostro: — Spokojnie, kapitanie Lingard, spokojnie! Na dźwięk tego głosu oczy Lingarda pobiegły ku Willemsowi; znieruchomiał nagle pod wpływem zbudzonych wspomnień, uspokojony jasnym dźwiękiem znajomych słów — uspokojony jak dawniej, kiedy razem handlowali, kiedy Willems był mu zaufanym zaradnym towarzyszem w miejscowościach odludnych i niebezpiecznych; kiedy ten człowiek, który umiał się opanować o wiele lepiej niż Lingard, oszczędził mu niejednego kłopotu, powstrzymał go od niejednego porywczego, gwałtownego czynu ostrzegając w porę dobrodusznym szeptem lub okrzykiem: „Spokojnie, kapitanie Lingard, spokojnie.” Zdolny człowiek. To Lingard go wychował. Najzdolniejszy człowiek na wyspach. Gdyby był u Lingarda pozostał, wówczas wszystko to… Zawołał do Willemsa: — Powiedz jej, żeby mię puściła, bo inaczej… Willems coś krzyknął; Lingard czekał przez chwilę, potem spojrzał niepewnie w dół i ujrzał Aisah wciąż wyciągniętą w milczeniu i bezruchu z głową u jego stóp. Poczuł nerwową niecierpliwość podobną do strachu. — Mówię ci, każ mię puścić, każ jej odejść. Dość tego! — krzyknął. — Już pana puściła — odrzekł spokojny głos Willemsa. — Pan stoi na jej włosach. Ona nie może się ruszyć. Lingard skoczył w bok i odwrócił się szybko. Zobaczył, że Aisah usiadła i zakryła twarz rękami; okręcił się powoli na pięcie i spojrzał na Willemsa. Willems trzymał się bardzo prosto, ale stał niepewnie na nogach i wciąż dreptał prawie na miejscu, jak pijak, który stara się zachować równowagę. Lingard patrzył nań chwilę, po czym zawołał, gniewny i rozżalony: — Co masz na swoje usprawiedliwienie? Willems ruszył ku niemu. Szedł powoli zataczając się trochę za każdym krokiem; przyłożył rękę do twarzy, potem spojrzał na tę rękę podnosząc ją do oczu, jakby w zagłębieniu dłoni ukrywał jakiś drobny przedmiot, któremu chciał przypatrzyć się skrycie. Nagle gwałtownym ruchem pociągnął ręką po kurtce i zostawił na niej długą pręgę. — A to się pan spisał — rzekł. Stał przed Lingardem z jednym okiem zapadłym głęboko w policzek puchnący coraz bardziej i machinalnie dotykał raz po raz nadwerężonej twarzy; po każdym takim dotknięciu przyciskał dłoń do czystego miejsca na kurtce pokrywając biały materiał krwawymi śladami jakby zniekształconej potwornej ręki. Lingard patrzył i milczał. Wreszcie Willems przestał tamować krew i stał opuściwszy ręce, z twarzą stężałą, wy krzywioną pod plamami zakrzepłej krwi; zdawało się, że go tam postawiono ludziom na przestrogę — zagadkową postać pokrytą jakimiś okropnymi, symbolicznymi znakami o niezmiernej doniosłości. Powtórzył tonem wyrzutu wymawiając słowa z trudnością. — A to się pan spisał! — Okazało się, że miałem o tobie za dobre pojęcie — odrzekł gorzko Lingard. — A ja o panu. Czy pan nie rozumie, że mogłem kazać zabić tamtego durnia i spalić całą posiadłość, zetrzeć ją z oblicza ziemi. Gdybym chciał, znalazłby pan tam tylko kupę popiołu. Mogłem to zrobić. Ale nie chciałem. — Nie umiałeś na to się zdobyć. Nie śmiałeś. Ty łotrze! — krzyknął Lingard. — Po co mi pan wymyśla? — Prawda — odparł Lingard — nie ma na ciebie dość ciężkiej obelgi. Zapadło krótkie milczenie. Na dźwięk tych szybko wymienionych słów Aisah dźwignęła się z ziemi, gdzie siedziała żałosna i zgnębiona, i zbliżyła się do obu mężczyzn. Stała z boku patrząc chciwie i wytężając umysł w rozpaczliwym wysiłku; oczy jej były rozbiegane i oszalałe jak u kogoś, kto dałby życie, aby przeniknąć znaczenie zdań wypowiedzianych w obcym języku — znaczenie złowróżbne, wyroczne, ukryte w dźwiękach tajemniczych wyrazów, zdumiewających, nieznanych i obcych. Willems pominął milczeniem słowa Lingarda; lekkim ruchem ręki jakby odepchnął je ku innym cieniom przeszłości. Potem rzekł: — Pan mnie uderzył; pan mnie znieważył… — Znieważyłem cię! — przerwał Lingard gwałtownie. — Kto, co może cię znieważyć! ty… ty… Zatchnął się, uczynił krok naprzód. — Powoli, powoli — rzekł Willems spokojnie. — Mówię panu, że bić się nie będę. Rozumie pan, co ja mówię? Nie — ruszę — nawet — palcem. Mówił zwolna podkreślając każde słowo lekkim targnięciem głowy i patrzył na Lingarda; prawe oko miał otwarte i duże, lewe małe i prawie zamknięte z powodu obrzęku twarzy, która wyglądała jak ściągnięta cała na jedną stronę, niby odbita we wklęsłym zwierciadle. Stali naprzeciw siebie; jeden — wysoki, szczupły, oszpecony, drugi — wysoki, ociężały, surowy, ciągnął dalej: — Gdybym chciał pana zranić, gdybym chciał pana zabić, łatwo by mi to przyszło. Stałem we drzwiach dość długo, aby pociągnąć za kurek — a pan wie, że strzelam celnie. — Byłbyś chybił — rzekł Lingard z przekonaniem. — Jest na świecie taka rzecz jak sprawiedliwość. Na dźwięk tego słowa wymówionego własnymi wargami zatrzymał się zmieszany, jakby usłyszał znienacka druzgocący wyrzut. Gniew jego urażonej dumy, gniew jego skrzywdzonego serca wyczerpał się w ciosie zadanym Willemsowi; zostało tylko poczucie jakiejś niezmiernej hańby — czegoś niejasnego, wstrętnego i strasznego, co, rzekłbyś, otaczało go ze wszystkich stron, czaiło się naokoło nieuchwytnymi, skradającymi się ruchami, niby banda morderców w mrokach rozległych i groźnych. Czyż istnieje pod słońcem taka rzecz jak sprawiedliwość? Wpatrzył się z takim natężeniem w człowieka stojącego przed sobą, że przeniknął go wzrokiem jakby na wskroś, że w końcu widział tylko nieokreśloną mgłę o ludzkim zarysie. Czy ta mgła rozwieje się z pierwszym tchnieniem powiewu i nic po sobie nie zostawi? Drgnął gwałtownie na dźwięk głosu Willemsa. Willems mówił: — Prowadziłem się bardzo moralnie, pan to wie dobrze. Chwalił pan zawsze moje niezłomne zasady — przecież pan to pamięta. Pan wie także, że nigdy nie kradłem — jeśli pan to ma na myśli. Zaciągnąłem dług. Pan wie, ile spłaciłem. Była to z mojej strony pomyłka. Ale niech pan sobie uprzytomni, jakie stanowisko zajmowałem w Makassarze. Powinęła mi się noga w interesach prowadzonych na własny rachunek i zadłużyłem się. Czy miałem pójść na dno w oczach tych wszystkich ludzi, którzy mi zazdrościli? Ale to już minęło. To była pomyłka. Zapłaciłem za nią. Pomyłka. Oniemiały Lingard milczał ze spuszczonymi oczami. Patrzył na gołe stopy Willemsa, a gdy Willems zamilkł, powtórzył bezdźwięcznie: — Pomyłka… — Tak jest — wycedził Wilłems w zadumie i ciągnął dalej ze wzrastającym ożywieniem: — Jak powiedziałem, prowadziłem się zawsze moralnie. Moralniej niż Hudig, niż pan. Tak, moralniej niż pan. Trochę piłem, trochę grałem w karty. Któż tego nie robi? Ale od dziecka miałem zasady. Właśnie zasady. Interes jest interesem, a ja nigdy osłem nie byłem. Nie ceremoniowałem się z durniami. Obrywali zawsze po łbie za swoją głupotę, kiedy mieli ze mną do czynienia. Zło było w nich, nie we mnie. Ale jeśli chodzi o zasady, to już inna sprawa. Unikałem kobiet. Nie wolno zadawać się z kobietami — i nie miałem na to czasu, i pogardzałem nimi. Teraz ich nienawidzę! Wysunął koniec języka, różowy i wilgotny, który przebiegał tu i tam pod spuchniętą, poczerwieniałą wargą, jakby żył samoistnym życiem. Czubkami palców dotknął rany na policzku, obmacał ją wkoło ostrożnie; nieuszkodzona strona jego twarzy wyglądała przez chwilę, jakby była zatroskana i niespokojna o stan tej drugiej połowy, takiej obolałej i drętwej. Zaczął znów mówić, a głos mu drgał jakby od poskromionego wzruszenia: — Gdy pan zobaczy się w Makassarze z moją żoną, niech pan zapyta, czy nie mam racji jej nienawidzić. Była niczym, a ja zrobiłem z niej panią Willems. Z tej Metyski! Niech pan zapyta, jak mi okazała wdzięczność. Niech pan zapyta… Ale mniejsza z tym. No więc przywiózł mnie pan tu i rzucił na ląd jak wór śmiecia; rzucił mnie pan tu i zostawił; nie miałem żadnego zajęcia, żadnych widoków na przyszłość — gryzły mnie tylko wspomnienia. Zostawił mię pan tu na łasce Almayera, tego durnia, który mię o coś podejrzewał. A o co? Diabli go wiedzą. Ale podejrzewał mnie i nienawidził od samego początku; pewno dlatego, że pan okazywał mi przyjaźń. O, ja umiem w nim czytać jak w otwartej księdze. On nie jest bardzo sprytny, ten pana wspólnik sembirski, ale umie być nieprzyjemny. Mijały miesiące. Myślałem, że umrę po prostu z nudów, że mnie zadręczą myśli i żale. A wówczas… Uczynił szybko krok w stronę Lingarda, a jednocześnie i Aisah przysunęła się do nich, jakby pod wpływem tej samej myśli, tego samego instynktu, pchnięta wolą Willemsa. Stali w zwartej grupie; obaj mężczyźni poczuli, że nieruchome powietrze między ich twarzami zafalowało od lekkiego oddechu niespokojnej kobiety, która ogarniała ich pytającym, rozpaczliwym i zdumionym spojrzeniem dzikich, żałosnych oczu. ROZDZIAŁ PIĄTY Willems odwrócił się od niej trochę i zniżył głos. — Niech pan na to spojrzy — rzekł, kiwnąwszy głową prawie niedostrzegalnie w stronę Aisah, do której stał bokiem. — Niech pan na to spojrzy! Nie trzeba jej wierzyć. Co ona panu mówiła? Co? Spałem. Musiałem wyspać się wreszcie. Czekałem na pana trzy dni i trzy noce. Przecież trzeba trochę się przespać. Kazałem jej czuwać i pilnować pana przyjścia, i natychmiast mnie zawołać. Czuwała. Ale nie można jej wierzyć. Nie można wierzyć żadnej kobiecie. Któż zgadnie, co świta im w głowie? Nikt. Nic wiedzieć nie można. Wie się tylko jedno: inaczej myślą, a inaczej mówią. Żyją obok nas. Wydaje się, że nas nienawidzą albo kochają; pieszczą nas albo dręczą; porzucają nas albo lgną do nas z niesłychaną uporczywością dla jakichś swoich niezbadanych i strasznych przyczyn, których się nigdy nie pozna! Niech pan spojrzy na nią i niech pan spojrzy na mnie. Na mnie — piekielne jej dzieło. Co ona panu mówiła? Głos jego zniżył się do szeptu. Lingard słuchał bardzo uważnie wsparłszy podbródek na ręce, którą obejmował białą brodę; łokieć jego spoczywał w dłoni drugiej ręki. Patrzył wciąż w ziemię. Szepnął nie podnosząc wzroku: — Jeśli chcesz wiedzieć, błagała mię o twoje życie, jakby to było coś, co warto wziąć lub darować! — A mnie przez trzy dni błagała, abym pana sprzątnął — rzekł szybko Willems. — Przez trzy dni nie miałem ani chwili spokoju. Gadała bez ustanku. Obmyślała zasadzki. Szukała wciąż tu naokoło miejsca, gdziebym mógł się ukryć i powalić pana niezawodnym strzałem, kiedy pan będzie się zbliżał. To jest prawda. Daję panu na to słowo. — Twoje słowo! — mruknął Lingard z pogardą. Willems nie zwrócił na to uwagi. — Och, cóż to za dzikie stworzenie — ciągnął dalej. — Pan nie wie… Kiedy pan odjechał, chciałem zabić czas — coś robić, zająć czymś myśli… zapomnieć o wszystkich troskach, póki pan nie wróci. I… niech pan na nią spojrzy… Wzięła mnie, jakbym do siebie nie należał. Wzięła mnie. Ona, ta dzikuska. Nie wiedziałem, że jest we mnie coś, czego ona może się uczepić. We mnie, w Europejczyku cywilizowanym i mądrym! Ona, która ma tyle rozumu, co dzikie zwierzę! Ale wynalazła coś we mnie. Wynalazła to, i byłem zgubiony. Wiedziałem, że jestem zgubiony. Dręczyła mnie. Byłem gotów na wszystko. Opierałem się — ale byłem gotów. I o tym wiedziałem także. Przerażało mnie to bardziej od wszystkiego, bardziej niż własne cierpienia, a niech mi pan wierzy, że cierpiałem strasznie. Lingard słuchał urzeczony, zdumiony, jak dziecko słucha czarodziejskiej baśni; poruszył z lekka nogami, gdy Willems zatrzymał się, by nabrać tchu. — Co on mówi?! — krzyknęła nagle Aisah. Obaj mężczyźni spojrzeli szybko na nią, a potem na siebie. Wilłems zaczął znów mówić z pośpiechem: — Usiłowałem jakoś sobie radzić. Chciałem zabrać ją od tamtych ludzi. Poszedłem do Almayera; największy dureń, jaki… Potem przyjechał Abdulla — i ona uciekła. Zabrała z sobą coś ze mnie, co musiałem odzyskać. Musiałem. A jeśli chodzi o pana, kapitanie Lingard, zmiana, która tu zaszła, musiała nastąpić prędzej czy później; nie mógł pan pozostać tu władcą na zawsze. Dręczę się nie tym, co zrobiłem. Dręczę się tym, dlaczego to zrobiłem. Tym obłędem, który pchnął mnie do tego. Tym czymś, co mnie napadło. To może jeszcze kiedy wróci. — Mogę cię zapewnić, że wtedy nikomu to już krzywdy nie wyrządzi — rzekł Lingard znacząco. Willems spojrzał na niego tępym wzrokiem i ciągnął dalej: — Walczyłem z nią. Pchała mię do gwałtów, do morderstwa, pchała mię cały czas, wytrwale, rozpaczliwie — nie wiadomo dlaczego. Na szczęście Abdulla miał olej w głowie. Inaczej nie wiem, ,co bym zrobił. Trzymała mnie wówczas w ręku. Trzymała mnie jak zmora straszliwa i słodka. Wkrótce się to zmieniło. Obudziłem się. Znalazłem się obok zwierzęcia złego jak dziki kot. Pan nie wie, przez co ja przeszedłem. Jej ojciec chciał mnie zabić — i ona go o mało co nie zabiła. Nie wiem, co było okropniejsze. Jestem pewien, że nie cofnęłaby się przed niczym, aby swoją własność obronić. I kiedy pomyślę, że to ja, ja, Willems… Nienawidzę jej. Jutro może będzie chciała mnie zabić. Skąd mam wiedzieć, co w niej jest? Może teraz z kolei mnie zechce zabić! Umilkł rozdygotany i dodał z lękiem: — Ja nie .chcę tu umrzeć. — Ach tak? — rzekł Lingard w zamyśleniu. Willems zwrócił się do Aisah i wskazał na nią kościstym palcem: — Niech pan na nią spojrzy. Zawsze jest przy mnie. Zawsze tuż przy mnie. Zawsze mnie śledzi, śledzi… czegoś wypatruje. Niech pan spojrzy na jej oczy. Jakie wielkie! Jak one patrzą! Nie uwierzyłby pan, że umie je zamknąć jak wszyscy ludzie. Chyba nigdy ich nie zamyka. Zasypiam, jeśli mi się uda, pod ich spojrzeniem, a kiedy się budzę, utkwione są we mnie nieruchomo niby oczy trupa. Póki leżę cicho, one się nie ruszają. Słowo daję, nie drgną, póki ja się nie ruszę, a wówczas nie opuszczają mnie jak para szpiegów. Siedzą mnie; kiedy się zatrzymam, czekają cierpliwe i błyszczące na chwilę mej nieuwagi, czekają, jakby chciały coś popełnić. Popełnić coś okropnego. Niech pan spojrzy na jej oczy! Nic z nich wyczytać nie można. Są wielkie, groźne — i puste. Oczy przeklętej dzikuski, pół Arabki, pół Malajki. Dręczą mnie! Niech pan mię stąd zabierze. Przysięgam panu, że tego nie wytrzymam. Jestem biały! Jestem biały! Krzyczał ku posępnemu niebu obwieszczając rozpaczliwie pod gęstniejącymi chmurami o swym nieskalanym, wyższym pochodzeniu. Krzyczał z podniesioną głową, wywijał obłędnie rękoma, wychudły, obszarpany, oszpecony — jak wariat szalejący z jakiejś niewiadomej przyczyny, stwór niedorzeczny, wstrętny, żałosny i śmieszny. Lingard, który patrzył w ziemię pogrążony w zadumie, rzucił mu spod brwi szybkie spojrzenie. Aisah stała ze splecionymi dłońmi. Na przeciwległym końcu dziedzińca stara Malajka — niewyraźna, zgrzybiała zjawa — dźwignęła się bezszelestnie, aby zobaczyć, co się dzieje, po czym opadła ukradkiem na ziemię i przycupnęła nad małą kupką żaru. Głos Willemsa rozlegał się po dziedzińcu potężniejąc z każdym słowem i nagle umilkł, niby woda, która przestała się lać z przewróconego naczynia, W tej samej chwili grzmot, rzekłbyś, podchwycił słowa Willemsa i zawarczał głucho od strony wzgórz w głębi lądu. Warkot rósł wśród niewyraźnych pomruków, potężniał do ryku; zbliżył się pędząc w dół rzeki, przebiegł tuż w ogłuszającym łoskocie i osłabł natychmiast zamierając wśród monotonnych, tępych ech między niezliczonymi zakrętami niższego biegu Pantai. Nad wielkim lasem, nad mnogim ludem nieruchomych drzew — nad całym tym żywym ludem olbrzymim, niemym, zastygłym w bezruchu — zawisło milczenie, które nadbiegło w ślad za przelotnym hukiem, milczenie tak głębokie i głuche, jakby od prawieków nic go nie zamąciło. Po jakimś czasie skroś tego milczenia dosięgnął uszu Lingarda głos bieżącej rzeki, słaby, dyskretny i smutny, jak uporczywe, łagodne głosy, które wśród .ciszy marzeń mówią nam o przeszłości. Lingard czul w sercu pustkę. Miał wrażenie, że pierś mu wypełnia wielka mroczna przestrzeń, a jego myśli błądzą samotnie w tym mroku, nie mogąc uciec, nie mogąc odpocząć, nie mogąc rozwiać się ani zniknąć i uwolnić się od straszliwego ucisku. Słowa, czyny, gniew, przebaczenie, wszystko wydało mu się jednakowo niepotrzebne i daremne, wydało mu się bezskuteczne, niegodne fizycznych lub umysłowych wysiłków. Dlaczegóżby nie miał tak stać po wieki wieków w zupełnej bezczynności? Zdawało mu się, że jakiś ciężki łańcuch więzi go w miejscu. Dość tego! Odstąpił od Willemsa i Aisah stojących obok siebie i spojrzał na nich. Odstąpił tylko o jakie trzy kroki, ale przez chwilę miał wrażenie, że gdyby uczynił jeszcze jeden krok, znalazłby się na zawsze poza obrębem ich głosu. Wydało mu się, że stoją znacznie dalej, niż stali naprawdę, że są nieco mniejsi niż w rzeczywistości; zarysy ich występowały z niezmierną precyzją, jak u posągów wyrzezanych bardzo dokładnie i wykończonych z artyzmem. Lingard opanował się. Wróciło mu silne poczucie własnej indywidualności. Doznał wrażenia, że przygląda się tym dwojgu z wielkiej, niedostępnej wyżyny. Rzekł powoli: — Byłeś opętany przez diabła. — Tak — odpowiedział posępnie Willems spoglądając na Aisah. — Ładny ten diabeł, co? — Słyszałem już historie tego rodzaju — rzekł Lin,—gard pogardliwie i urwał; po chwili ciągnął dalej spokojnie: — Nie żałuję niczego. Zabrałem cię z brzegu jak zagłodzonego kociaka — Bóg świadkiem. Nie żałuję niczego: żadnego ze swych postępków. Szpiegował mnie i Abdulla, i dwudziestu innych, pewno i Hudig. Mieli w tym swój interes. Ale żebyś ty… Pieniądze należą do tego, który je znajdzie i dość jest silny, aby je zatrzymać — ale ta sprawa to było co innego. To była część mego życia… Stary wariat ze mnie. Miał słuszność. Tchnienie słów, które wymawiał, podsycało w jego piersi iskrę boskiego szaleństwa sprawiając, że ten uparty awanturnik o ciężkiej pięści wybijał się ponad tłum — tłum plugawy, wesoły, hałaśliwy, pozbawiony skrupułów — tłum ludzi tak do niego podobnych. Willems rzekł z pośpiechem: — To nie moja wina. Zło było nie we mnie, kapitanie Lingard. — A gdzież, u licha? Gdzieżby, jak nie w tobie? — przerwał Lingard podniesionym głosem. — Czy widziałeś kiedy, abym oszukiwał, kłamał i kradł? Odpowiadaj! Widziałeś, co? Z jakiejże, psiakrew, dziury wylazłeś, kiedy się na ciebie natknąłem… Mniejsza z tym. Więcej już szkodzić nie będziesz. Willems przysunął się bliżej patrząc niespokojnie w Lingarda, który mówił dalej powoli i dobitnie: — Czego się spodziewałeś, kiedyś prosił o widzenie się ze mną? Czego? Znasz mnie. Jestem Lingard. Żyłeś obok mnie. Słyszałeś, co ludzie mówili. Wiedziałeś, coś zrobił. No więc! Czegoś się spodziewał? — Bo ja wiem — jęknął Willems załamując ręce. — Byłem sam jeden wśród tej przeklętej hordy dzikusów. Byłem wydany w ich ręce. Kiedy to się już stało, czułem się taki słaby, taki osamotniony, że byłbym wezwał samego diabła na pomoc, gdyby to mogło na ,coś się przydać — gdyby nie był już swego dzieła dokonał. Na całym świecie istniał tylko jeden człowiek, którego obchodziłem. Tylko jeden biały człowiek. Pani Lepsza jest nienawiść od samotności. I śmierć jest lepsza! Spodziewałem się… wszystko jedno czego. Byle się czegoś spodziewać. Czegoś, co by pomogło mi stąd się wydostać. Co by uwolniło mnie od jej obecności! Roześmiał się. Ten śmiech jakby wyszarpnął się zeń wbrew jego woli, przedarł się przez jego gorycz, jego pogardę dla samego siebie, jego rozpaczliwe zdumienie nad własną naturą. — Kiedy pomyślę, że z początku, gdym ją poznał, wydawało mi się, że nie starczy mi całego życia, aby… A teraz, kiedy na nią spojrzę! To ona wszystkiemu winna. Musiałem być szalony. Byłem szalony. Za każdym razem, co na nią spojrzę, przypominam sobie swoje szaleństwo. Boję się go… A kiedy pomyślę, że z całego mego życia, całej mojej przeszłości, całej mojej przyszłości, mojej inteligencji, mojej pracy, została tylko ona, przyczyna mojego nieszczęścia, i pan, którego na śmierć obraziłem… Ukrył na chwilę twarz w rękach, a kiedy je opuścił, z rysów jego znikł wyraz względnego spokoju i ustąpił dzikiej rozpaczy. — Kapitanie Lingard… byle ,co… jakaś bezludna wyspa… gdziekolwiek… obiecuję panu… — Milcz! — krzyknął szorstko Lingard. Willems nagle zaniemówił. Blade światło chmurnego ranka opuszczało zwolna podwórze, polanki, rzekę, jakby uchodziło niechętnie, żeby się skryć w zagadkowych głębiach posępnych, milczących lasów. Chmury nad głową zbiły się w niskie, jednolicie czarne sklepienie. Powietrze było nieruchome i niewypowiedzianie ciężkie. Lingard rozpiął kurtkę, otworzył ją szeroko i przechyliwszy się trochę na bok obtarł czoło ręką, którą potem strzepnął. Spojrzał na Willemsa i powiedział: — Żadna z tych obietnic nie ma dla mnie znaczenia. Teraz ja tobą pokieruję. Uważaj na to, co powiem. Jesteś moim więźniem. Głowa Willemsa drgnęła nieznacznie; zesztywniał i znieruchomiał. Zdawało się, że przestał oddychać. — Zostaniesz tutaj — ciągnął Lingard z posępną rozwagą. — Nie można ciebie puścić między ludzi. Kto mógł przeniknąć, kto mógł odgadnąć, kto mógł wyobrazić sobie, co w tobie jest? Ja nie mogłem! Jesteś moim błędem. Ukryję cię tutaj. Gdybym cię wypuścił, poszedłbyś między ludzi Bogu ducha winnych i kłamałbyś, i kradłbyś, i oszukiwałbyś za parę groszy albo dla przypodobania się jakiejś kobiecie. Nie chce mi się ciebie zastrzelić. To by było najbezpieczniej. Ale nie zrobię tego. Nie spodziewaj się, że ci przebaczę. Aby komuś przebaczyć, trzeba czuć najpierw gniew, a potem pogardę — tymczasem ja nic nie czuję: ani gniewu, ani pogardy, ani rozczarowania. Nie jesteś dla mnie Willemsem, człowiekiem, z którym się przyjaźniłem, któremu pomagałem w niejednej potrzebie, po którym spodziewałem się wiele… Nie jesteś ludzkim stworzeniem, które można zabić, któremu można przebaczyć. Jesteś gorzką myślą, jesteś czymś, co nie ma ciała i co trzeba ukryć… Jesteś moją hańbą. Umilkł i rozejrzał się zwolna. Jakże było ciemno! Wydało się Lingardowi, że światło zamiera przedwcześnie na świecie, a powietrze jest już martwe. — Oczywiście — ciągnął dalej — będę pilnował, abyś nie umarł z głodu. — Pan chyba nie chce powiedzieć, że muszę tu zostać? — rzekł Willems jakimś machinalnym głosem pozbawionym wyrazu. — Czy słyszałeś kiedy, abym mówił coś, czego nie myślę? — spytał Lingard. — Powiedziałeś, że nie chcesz tu umrzeć — no więc musisz żyć… Chyba że zmienisz jeszcze zdanie — dodał jakby w odpowiedzi na mimowolną myśl. Spojrzał bacznie na Willemsa i potrząsnął głową. — Jesteś sam — ciągnął dalej. — Nic ci nie pomoże. Nikt ci pomagać nie będzie. Nie jesteś ani biały, ani kolorowy. Jesteś bez barwy i bez serca. Twoi wspólnicy oddali cię w moje ręce, bo muszą jeszcze ze mną się liczyć. Nie masz nikogo prócz tej oto kobiety. Mówisz, że zrobiłeś to dla niej. No więc ją masz. Willems coś mruknął, a potem nagle złapał się oburącz za włosy i tak pozostał. Aisah, która spoglądała na niego, zwróciła się do Lingarda. — Co powiedziałeś, Radja Laut?! — krzyknęła. Cienkie nitki jej rozrzuconych włosów poruszyły się z lekka, zarośla u brzegu rzeki drgnęły, wielkie drzewo pochyliło się nad nimi gwałtownie z nagłym szelestem, jakby się porwało z niespokojnego snu — i oddech gorącej bryzy przewiał, lekki, szybki, palący, pod chmurami, które kręciły się w kółko falując bez przerwy jak niespokojne widmo posępnego morza. Lingard spojrzał na Aisah z litością, nim odpowiedział: — Powiedziałem mu, że musi zostać tu na całe życie… z tobą. Wreszcie słońce zagasło niby światło pełgające hen nad chmurami, a w dusznym mroku dziedzińca stały trzy postacie bezbarwne i ciemne, jakby otoczone czarną, rozprażoną mgłą. Aisah spojrzała na Willemsa; tkwił na miejscu bez ruchu, zdawało się, że skamieniał w momencie gdy rwał sobie włosy. Aisah zwróciła głowę ku Lingardowi i krzyknęła: — Kłamiesz! kłamiesz, biały człowieku! Jak wy wszyscy. Ty… którego Abdulla uczynił małym. Kłamiesz! Jej słowa zabrzmiały ostro, jadowite od tajonej pogardy, od gwałtownego pragnienia, żeby zranić na nic nie bacząc; ogarnęła ją zuchwała kobieca żądza, by zadać cierpienie za wszelką cenę, zadać je dźwiękiem własnego głosu, by wszczepić truciznę swej myśli w znienawidzone serce. Willems opuścił ręce i znów zaczął coś pomrukiwać. Lingard instynktownie nadstawił ucha; posłyszał jak gdyby słowa: „bardzo dobrze” — potem znów pomruk i wreszcie westchnienie. — Jeśli chodzi o resztę świata — rzekł Lingard, poczekawszy chwilę, z czujnym wyrazem twarzy — twoje życie jest skończone. Nikt nie będzie mógł mi wypomnieć żadnej z twoich podłości; nikt nie będzie mógł wskazać ciebie i powiedzieć: „Tego oto łotra wychował Lingard.” Tu jest twój grób. — Myśli pan, że tutaj zostanę… że się poddam?! — krzyknął Willems, jakby nagle odzyskał mowę. — Nie potrzebujesz zostać tu, na tym miejscu — rzekł sucho Lingard. — Tam są lasy, a tu rzeka. Możesz sobie pływać. Piętnaście mil w górę albo czterdzieści w dół. U jednego końca napotkasz Almayera, u drugiego — morze. Wybieraj. Wybuchnął krótkim, bezbarwnym śmiechem i dodał z surową powagą: — Jest jeszcze inna droga. — Pan mnie pcha do samobójstwa, pan chce mię posłać do piekła, ale nic z tego — rzekł Willems w dzikim podnieceniu. — Chcę żyć. Odpokutuję. Może uda mi się uciec… Niech pan ją zabierze. Ta kobieta jest grzechem. Grot ognia rozdarł na dwoje ciemność odległego horyzontu i rozjaśnił mrok ziemi olśniewającym, upiornym płomieniem. Potem grom zabrzmiał daleko jak niewiarogodnie potężny głos mruczący pogróżki. Lingard powiedział: — Wszystko mi jedno, co się stanie, ale powiem ci, że bez tej kobiety życie twoje niewiele jest warte — nie warte i szeląga. Tu jest pewien człowiek, który… a i Abdulla nie będzie się z tobą ceremoniował. Rozważ to. Poza tym ona odejść nie zechce. Mówiąc to zaczął schodzić powoli ku furtce. Nie oglądał się, ale był tak pewny, że Willems za nim idzie, jakby go prowadził na sznurku. Gdy minął furtkę i wszedł na wielki dziedziniec, usłyszał za sobą głos, który mówił: — Myślę, że ona miała rację. Powinienem był pana zabić. Gorzej mi być nie może. — Jeszcze masz czas — odrzekł Lingard nie zatrzymując się i nie oglądając. — Tylko, uważasz, nie zdobędziesz się na to. Nawet na to ciebie nie stać. — Niech pan mnie nie wyzywa, kapitanie Lingard! — krzyknął Willems. Lingard odwrócił się szybko. Willems i Aisah zatrzymali się. Zygzak błyskawicy przeciął znów chmury nad nimi i trysnął na twarze blaskiem gwałtownym, złowróżbnym, przelotnym; w tej samej chwili ogłuszył ich bliski, pojedynczy huk grzmotu, po którym nastąpił szybki warkot, podobny do trwożnego westchnienia zalękłej ziemi. — Nie wyzywać ciebie! — powtórzył stary żeglarz, gdy grzmot przebrzmiał. — Nie wyzywać ciebie! Czyż jest w tobie coś, co można wyzywać? I cóż mię to obchodzi! — Łatwo panu tak mówić, kiedy pan wie, że nigdzie — że na całym świecie nie mam przyjaciela — rzekł Willems. — Czyja to wina? — powiedział ostro Lingard. Po wstrząsającym, potężnym hałasie głosy ich dziwnie raziły — wydawały im się cienkie, nikłe niby głosy Pigmejów; zamilkli nagle jakby właśnie z tego powodu. Wioślarze Lingarda schodzili w dół dziedzińcem i przeszli obok nich idąc gęsiego z wiosłami na ramionach; głowy mieli zwrócone prosto przed siebie, a wzrok utkwiony w rzece. Ali, który szedł na ostatku, zatrzymał się przed Lingardem bardzo sztywny i wyprostowany. Powiedział: — Ten jednooki Babalatji zabrał się stąd ze swymi kobietami. Wziął wszystko. Wszystkie garnki i skrzynie. Wielkie. Ciężkie. Trzy skrzynie. Wykrzywił wargi w uśmiechu, jakby to było coś zabawnego, i dodał z niepokojem i troską: — Będzie deszcz. — Wracamy — rzekł Lingard. — Przygotujcie czółno. —Rozkaz, panie kapitanie! — wykrzyknął dobitnie Ali i ruszył dalej. Był podoficerem u Lingarda, nim postanowił zostać w Sembirze jako zaufany człowiek Almayera. Kroczył wyniośle w stronę przystani i myślał z dumą, że jest czymś zupełnie innym niż tamci ciemni wioślarze i że umie odpowiedzieć jak się należy największemu ze wszystkich białych kapitanów. — Pan mnie od początku nie rozumiał, kapitanie Lingard — rzekł Willems. — Tak? To nic nie szkodzi, o ile wiesz dobrze, co myślę o tobie — odparł Lingard kierując się powoli ku rzece. Willems szedł za nim, a za Willemsem Aisah. Dwie ręce wyciągnęły się, aby pomóc Lingardowi przy wchodzeniu do długiej, wąskiej łódki. Wstąpił do niej ostrożnie, ciężko i usiadł na składanym płóciennym krześle umieszczonym w samym środku. Oparł się o tylną poręcz zwracając głowę ku dwóm postaciom stojącym na brzegu nieco powyżej niego. W oczach Aisah utkwionych w Lingardzie malowało się jawne pragnienie, aby jak najprędzej odjechał. Willems patrzył prosto przed siebie ponad łódkę na las u przeciwległego brzegu rzeki. — Jedziemy, Ali — rzekł Lingard półgłosem. Twarze Malajów ożywiły się, cichy szept przebiegł wzdłuż ich szeregu. Pierwszy wioślarz odepchnął się od brzegu końcem wiosła i wprowadził dziób łódki w prąd; łódź zboczyła zaraz pod naporem brunatnej wody i otarła się łagodnie rufą o niski brzeg. — Spotkamy się jeszcze, kapitanie Lingard! — krzyknął Willems niepewnym głosem. — Nigdy! — rzekł Lingard, na wpół się odwracając, aby spojrzeć na Willemsa. Jego srogie, zaczerwienione oczy połyskiwały bezlitośnie nad wysokim oparciem krzesła. — Musimy przepłynąć na drugą stronę. Tam woda mniej bystra — rzekł Ali. Z kolei odepchnął łódkę od brzegu ze wszystkich sił, targnąwszy się śmiało całym ciałem na rufę. Cofnął się w samą porę, przykucnął w pozie małpy siedzącej na wysokiej skale i krzyknął; — Dajung! Wiosła uderzyły jednocześnie o wodę. Łódka rzuciła się naprzód i sunęła spokojnie w poprzek rzeki ukośną linią, wypadkową własnej szybkości i prądu dążącego ku morzu. Lingard patrzył na brzeg za rufą. Kobieta pogroziła mu pięścią i przysiadła u stóp mężczyzny stojącego nieruchomo, na wybrzeżu. Po chwili wstała, sięgnęła do jego głowy i wówczas Lingard zrozumiał, że zwilżyła rąbek zasłony, że usiłuje zmyć zaschłą krew z nieporuszonej twarzy Willemsa, który zdawał się nic o tym nie wiedzieć. Lingard odwrócił się od nich, rozparł na krześle i wyciągnął nogi, sapnąwszy ze zmęczenia. Pochylił głowę; pod czerwonym jego obliczem biała broda leżała wachlarzowato na piersiach; końce cienkich, długich jej włosów poruszały się w słabym powiewie wywołanym przez szybki ruch łódki unoszącej Lingarda od jego więźnia — od jedynej rzeczy w życiu, którą chciał ukryć. Płynąc w poprzek rzeki łódka dostała się w zasięg wzroku Willemsa; ujrzał ją i pobiegł za nią chciwie oczami, śledził, jak sunęła drobna, lecz wyraźna na ciemnym tle lasu. Willems widział dobrze postać człowieka siedzącego pośrodku łódki. Przez całe życie czuł za sobą tego człowieka, jego życzliwe poparcie, jego gotowość do pomocy, do pochwały, do rady; człowieka przyjaznego w naganie, pełnego zapału w uznaniu, wzbudzającego ufność swoją siłą, swym męstwem, nawet słabością swego prostego serca. A teraz ten człowiek odchodził. Trzeba go przywołać z powrotem. Willems krzyknął, lecz słowa, które pragnął rzucić przez rzekę, zdawały się opadać bezradnie do jego stóp. Aisah chcąc go powstrzymać położyła mu na ramieniu rękę, ale ją strząsnął. Chciał przyzwać z powrotem swoje życie, które uchodziło od niego. Krzyknął znów — i tym razem nawet sam siebie nie usłyszał. Na próżno. On nigdy nie wróci. Willems stał w ponurym milczeniu, wpatrzony w białą postać rozpartą na krześle pośrodku czółna i człowiek ten wydał mu się nagle bardzo straszny, pozbawiony serca i zagadkowy — gdy, rzekłbyś, pędził niesamowicie po wodzie pogrążony w leniwym wypoczynku. Przez jakiś czas cała ziemia na pozór znieruchomiała prócz tego czółna, które sunęło w górę rzeki tak równo i gładko, że wcale to na ruch nie wyglądało. Na niebie tkwiły gęste chmury, zwarte i spokojne, jakby ktoś je trzymał w potężnym uchwycie, lecz na ich nierównej powierzchni tliła się nieustannie drżąca poświata, słabe odbicie dalekich błyskawic burzy, która wybuchła już na morskim wybrzeżu, a teraz torowała sobie drogę w górę rzeki wśród głuchych, groźnych pomruków. Willems patrzył, równie nieruchomy jak wszystko wokół niego i nad nim. Zdawało się, że żyją tylko jego oczy śledzące bieg czółna, które oddalało się spokojnie, stanowczo, nieodwołalnie, jakby dążyło nie w górę rzeki ku ruchliwemu, podnieconemu Sembirowi, lecz prosto w przeszłość — zatłoczoną, lecz pustą, jak ten stary cmentarz pełen zaniedbanych grobów, gdzie leżą martwe nadzieje, co nigdy nie wskrzesną. Od czasu do czasu Willems czuł na twarzy przelotne, ciepłe dotknięcie potężnego tchnienia zza lasu, jakby przyśpieszony oddech ciemiężonego świata. Potem przez ciężkie powietrze przebił się ostry zryw wiatru przynosząc świeżą, wilgotną zapowiedź deszczu; niezliczone wierzchołki drzew przed oczami Willemsa przegięły się w lewo i odskoczyły z powrotem wśród szumu rozkołysanych gałęzi i wstrząsów listowia. Lekka zmarszczka przebiegła po rzece, chmury zakotłowały się powoli zmieniając wygląd, lecz nie posuwając się naprzód, jakby obróciły się ciężko na miejscu; a gdy ten nagły rozruch ustał w przyśpieszonym drżeniu najcieńszych gałązek, nastał krótki okres groźnej ciszy w górze i na ziemi. Ciszę tę przerwał głos gromu, który odezwał się przeciągłym, dobitnym, drgającym łoskotem wśród gwałtownych wybuchów potężnego trzasku; zdawało się, że to jakiś rozgniewany bóg miota groźby. Na chwilę grzmot zamarł, a wówczas przewiał znowu zryw wiatru pędząc przed sobą białą mgłę, która zapełniła przestrzeń chmurą wodnego pyłu i skryła nagle przed Willemsem czółno, lasy, nawet rzekę. Wstrząśnięty dreszczem, ocknął się z odrętwienia; rozejrzał się wokoło z rozpaczą, lecz widział tylko kotłujące się opary deszczowych bryzgów pędzonych coraz chłodniejszym wiatrem, a poprzez te opary wielkie krople padały dokoła niego uderzając głośno i szybko o suchą ziemię. Willems ruszył spiesznie pod górę dziedzińcem i został zatrzymany przez olbrzymią taflę wody, która spadła na niego, zleciała nagle z chmur i ogłuszyła go tamując oddech, spływając po głowie, po torsie, po ramionach, po nogach. Stał chwytając powietrze, a woda biła w niego prostopadłym zalewem, przebiegała po nim ukośnymi falami; czuł krople uderzające z góry i zewsząd; krople wielkie, gęste, które nacierały, jakby ciskało je mnóstwo gniewnych rąk. Spod jego nóg wznosił się gęsty opar rozpylonej wody; Willems poczuł, że ziemia staje się miękka, roztapia się pod nim — i ujrzał wodę tryskającą z suchej ziemi na spotkanie wody lejącej się z ponurych niebios. Obłąkany strach ogarnął Willemsa, strach przed tą wszystką wodą dokoła niego, przed wodą, co zbiegała ku niemu dziedzińcem, napadała nań ze wszystkich stron — przed padającą ukośnie wodą, która siekła mu twarz chwiejnymi strugami, lśniącymi bladą czerwienią od migotu przepływających przez nie błyskawic — jakby ogień i woda, zmieszane potwornie, padały razem na ogłuszoną ziemię. Chciał uciec, ale gdy ruszył z miejsca, zaczął ślizgać się z trudem po tej ziemi, która stała się tak nagle błotem pod jego nogami. Torował sobie drogę jak człowiek przepychający się przez tłum, z głową pochyloną, z ramieniem wystawionym naprzód, zatrzymując się często, niekiedy zniesiony w tył o parę kroków prądem wody, gdyż brakło mu odwagi, by przeciwstawić się jej pędowi. Aisah szła tuż za nim zatrzymując się, kiedy przystawał, cofając się razem z nim, idąc naprzód pod górę znojną jego drogą, śliską pochyłością dziedzińca, skąd wszystko zostało jakby zmiecione przez pierwszy pęd potężnej zlewy. Nie widzieli nic. Wielkie drzewo, zarośla, dom i płoty — wszystko znikło w gęstwie deszczu. Mokre włosy przy—kleiły im się do głów, sieczone deszczem odzienie oblepiło ciała; woda lała się z nich; z głów na ramiona. Sunęli powoli naprzód, cierpliwi, wyprostowani, ciemni wśród jasnego lub ognistego migotu padających kropel, pod nieustannym łoskotem grzmotów, niby dwoje topielców, którzy — skazani na wieczną włóczęgę po wodzie — opuścili rzekę, aby popatrzeć na świat zalany potopem. Z lewej strony wielkie drzewo jakby wyszło na ich spotkanie, zamglone, wyniosłe, nieruchome i cierpliwe; skarżyło się szeleszcząc niezliczonymi liśćmi, przez które każda kropla z osobna przedzierała się z okrutnym pośpiechem. A potem na prawo dom wystąpił z mgły, bardzo czarny, hałaśliwy od plusku ulewy chłoszczącej wysoki dach, plusku górującego nad spokojnym chlupotem wody lejącej się z okapu. Po deskach pomostu spływał płytki, przejrzysty strumień i rozprysnął się o nogi Willemsa, który wstąpił na deski i szedł jakby stromym zboczem w łożysku bystrego potoku. Za piętami Willemsa dwie płynne smugi błota plamiły przez chwilę przejrzystość bieżącej wody; rzucił się naprzód wśród plusku i stanął na bambusowym tarasie przed otwartymi drzwiami, pod osłoną wystającego okapu — nareszcie! Cichy jęk, zakończony urywanym, żałosnym pomrukiem, zatrzymał Willemsa na progu. Rozejrzał się w półcieniu pod dachem i zobaczył starą Malajkę, która osunęła się bezkształtną masą na ziemię pod ścianą; gdy na nią patrzył, poczuł nagle dotknięcie dwojga rąk na ramionach. Aisah! Zapomniał o niej. Odwrócił się szybko; chwyciła go natychmiast za szyję i przytuliła się do niego mocno, jakby lękając się, że Willems wybuchnie gniewem lub ucieknie. Zesztywniał cały ze wstrętu, z odrazy, czując tajemniczy bunt w sercu, a ona przywarła do niego, jakby był ucieczką od niedoli, od burzy, od znużenia, od strachu, od rozpaczy; przywarła do niego w uścisku straszliwym, zażartym, żałosnym, wytężając wszystkie siły, aby go spętać, aby go utrzymać na zawsze. Nie powiedział nic. Patrzył w oczy Aisah mocując się z rękami splecionymi na swoim karku; nagle rozerwał jej ręce, chwyciwszy je mocno w przegubie, i rzekł przysuwając blisko spuchniętą twarz do jej twarzy: — To wszystko przez ciebie. Ty… Nie zrozumiała go — ani słowa. Mówił w języku swego plemienia — tego plemienia, które nie zna litości ani wstydu. Gniewał się. Niestety! zawsze się teraz gniewał i zawsze mówił słowa, których nie mogła zrozumieć. Stała w milczeniu patrząc na niego niecierpliwymi oczyma, a on wstrząsnął jej rękami i odrzucił je. — Nie idź za mną! — krzyknął. — Chcę być sam — rozumiesz? Wszedł do domu zostawiając drzwi za sobą otwarte. Nie poruszyła się. Po co rozumieć słowa wypowiedziane takim głosem? Głosem brzmiącym nie jak jego głos, tamten głos, którym mówił do niej przy strumieniu, wówczas kiedy się nigdy nie gniewał i zawsze był uśmiechnięty 1 Utkwiła wzrok w ciemnym otworze drzwi, ręce jej podniosły się machinalniej zgarnęła włosy i przechyliwszy z lekka głowę wyżymała długie czarne sploty skręcając je uparcie raz po raz, smutna, zatopiona w myślach jak ktoś, kto przysłuchuje się wewnętrznemu głosowi daremnego, gorzkiego żalu. Grzmot ucichł, wiatr się uspokoił, a deszcz padał prostopadle i spokojnie wśród wielkiej bladej jasności — wśród blasku odległego słońca wracającego zwycięsko spoza czerni rozpraszających się chmur. Stała blisko drzwi. Był tam w głębi — sam w mrocznej izbie. Był sam. Nic nie mówił. Co było teraz w jego duszy? Jaki strach? Jakie pragnienie? Nie było to pragnienie jej ciała, jak w owych dniach, kiedy się uśmiechał… Skąd mogła wiedzieć, co się z nim dzieje? Westchnienie dźwigające się z głębi serca popłynęło w świat przez rozchylone wargi Aisah. Westchnienie ciche, urywane, głębokie, pełne bólu i jęku, jak u tych, co stoją wobec nieznanego — stoją w samotności, w zwątpieniu, wyzbyci z nadziei. Puściła włosy które rozsypały się po jej plecach jak żałobny welon, i nagle opadła u drzwi na podłogę. Objęła nogi splecionymi rękoma, złożyła głowę na podciągniętych kolanach i trwała bez ruchu pod spływającym kirem włosów. Zatopiła się w myślach o nim, o dniach przy strumieniu, o wszystkim, co było ich miłością, i siedziała w pozie pełnej żałości, jak ci, co opłakują umarłych, jak ci co czuwają przy zwłokach pogrążeni w żałobie. CZĘŚĆ PIĄTA ROZDZIAŁ PIERWSZY Almayer siedział sam na werandzie swego domu, wsparty obu łokciami o stół; obejmując głowę rękoma patrzył przed siebie, hen ponad dziedziniec porosły młodą kiełkującą trawą, ponad krótki pomost z grupą małych czółen, wśród których wielka jego łódź sterczała wysoko, jak biała matka tego ciemnego wodnego potomstwa. Patrzył na rzekę, poza szkuner zakotwiczony w środku łożyska, poza łasy na lewym wybrzeżu; wzrok jego przenikał złudę materialnego świata. Słońce zachodziło. Pod niebem rozpostarła się biała włóknista sieć, cienka i zwarta, w którą gdzieniegdzie zaplątały się kłęby białych, gęstych oparów; ku wschodowi, zza nierównej bariery lasu, wyłoniły się szczyty łańcucha wielkich chmur rosnących zwolna; zbliżały się niedostrzegalnym ruchem, jakby nie chcąc zamącić gorejącej ciszy ziemi i nieba. Na wprost domu nie było na wodzie nic poza nieruchomym szkunerem. Samotny pień ukazał się spoza zakrętu i płynął zwolna prostym korytem Pantai — martwe, wędrowne drzewo sunące ku swemu grobowi, ku morzu, między dwoma rzędami drzew żywych i nieruchomych. Almayer siedział z twarzą w dłoniach, patrząc nienawistnie na wszystko: na błotnistą rzekę, na spłowiały błękit nieba, na czarny pień odbywający swą pierwszą i ostatnią podróż, na zielone morze liści — to morze, co gorzało i lśniło falując nad jednostajnym, nieprzeniknionym mrokiem lasów — radosne morze żywej zieloności, posypanej roziskrzonym pyłem ukośnych promieni. Nienawidził tego wszystkiego; żałował każdego dnia, każdej minuty życia spędzonej w Sembirze — żałował gorzko, pełen gniewu, pełen zaciekłego, bezgranicznego żalu, jak skąpiec, który musi ustąpić bliskiemu krewnemu część swego skarbu. A jednak wszystko to było dlań bardzo cenne. Były to zadatki wspaniałej przyszłości. Odepchnął stół niecierpliwie, wstał, uczynił kilka kroków bez celu, a potem stanął u balustrady i spojrzał znów na rzekę — na tę rzekę, która byłaby mu dała majątek, gdyby nie… gdyby… — Co za wstrętny łotr! — powiedział. Był sam, ale mówił głośno, jakby pod wpływem jakiejś pochłaniającej myśli. — Co za łotr! — mruknął znowu. Rzeka była teraz ciemna; leżał na niej szkuner, czarny, samotny, o wdzięcznej sylwetce i dwóch smukłych masztach, które strzelały w górę dwiema delikatnymi liniami. Wieczorny ,cień wspinał się na drzewa z gałęzi na gałąź, aż wreszcie długie promienie słońca biegnącego od zachodniego horyzontu śmignęły lekko nad najwyższymi gałęźmi, a potem wzniosły się między spiętrzone chmury, które rozpaliły się ostatnim rumieńcem i sposępniały. Nagle światło znikło, jakby zagubione w pustym ogromie błękitu. Słońce zaszło; lasy zmieniły się w prostą ścianę bezkształtnej czerni. Nad nimi, na skraju zapóźnionych chmur, pojedyncza gwiazda migotała od czasu do czasu, przesłaniana szybkim lotem wysokich, niewidzialnych oparów. Almayer usiłował zwalczyć dręczący go niepokój. Za jego plecami kręcił się Ali nakrywając do kolacji i Almayer wsłuchiwał się z dziwną uwagą w odgłosy jego krzątaniny — krótki, suchy stuk talerza postawionego na stole, dźwięk szkła, metaliczny brzęk noża i widelca. Malaj odszedł. Teraz znów wraca. Zaraz się odezwie; i Almayer, mimo ważności pochłaniających, go myśli, czekał na spodziewane słowa. Usłyszał je wymówione po angielsku mozolnie i wyraźnie: — Gotowe, proszę pana. — Dobrze — rzekł krótko Almayer. Nie poruszył się. Siedział wciąż w zadumie tyłem do stołu, na którym Ali postawił zapaloną lampę. Rozmyślał, gdzie może być teraz Lingard. Prawdopodobnie na statku Abdulli, w połowie drogi rzeką ku morzu. Wróci pewno za jakie trzy dni — może i prędzej. A wtedy? Wtedy trzeba będzie wyprowadzić szkuner na morze, gdy zaś statek odpłynie, obaj — on i Lingard — pozostaną tu sam na sam z nieustanną myślą o tamtym .człowieku znajdującym się tak blisko. Co za dziki pomysł, by go tam na zawsze uwięzić. Na zawsze! Cóż to znaczy — zawsze? Może rok, może dziesięć lat. Niesłychane I Trzymać go tam przez dziesięć lat — a może i dwadzieścia! Willems mógł żyć więcej niż dwadzieścia lat. A przez ten czas trzeba będzie nad nim czuwać, żywić go, pilnować. Tylko Lingardowi mogło coś podobnego przyjść na myśl. Dwadzieścia lat! Dajmy na to mniej; w niespełna dziesięć lat zdobędą majątek i wyjadą z Sembiruj udadzą się najpierw do Batawii — tak, do Batawii — a potem do Europy. Oczywiście do Anglii. Lingard będzie chciał jechać do Anglii. A czy zostawią tutaj tego człowieka? I jak on będzie za dziesięć lat wyglądał? Pewnie bardzo staro. A niech go licho weźmie. Nina skończy wtedy piętnaście lat. Będzie bogata i bardzo ładna, a on sam nie będzie jeszcze taki stary… Almayer uśmiechnął się, patrząc w noc. …Tak, będzie bogata. A jakże! Naturalnie! Kapitan Lingard jest człowiekiem zaradnym i nawet jeszcze teraz ma mnóstwo pieniędzy. Już są bogaci, ale to za mało. Stanowczo za mało. Pieniądz przyciąga pieniądz. Ten interes ze złotem jest dobry. Pyszny! Kapitan Lingard to człowiek wybitny. Powiedział, że złoto tam jest — i jest na pewno. Lingard wie, co mówi. Ale pomysły to ma dziwaczne. Na przykład z tym Willemsem. I po co go trzymać przy życiu? Po co? — A, łotr — mruknął Almayer znowu. — Makan, tuan!* — wykrzyknął nagle Ali bardzo głośno i nagląco. Almayer podszedł do stołu, usiadł; skłopotana jego twarz znalazła się w kręgu światła rzuconym przez lampę. Nabrał machinalnie z półmiska i zaczął jeść wielkimi kęsami. …Lingard to bez kwestii człowiek, którego należy się trzymać! Nieustraszony, silny, gotów na wszystko. Jak prędko powziął nowe plany na przyszłość, gdy zdrada Willemsa zniszczyła ich stanowisko w Sembirze! A nawet i teraz ich położenie nie jest jeszcze takie złe. Jaki nadzwyczajny posłuch ma Lingard u tych wszystkich Arabów, Malajów i tak dalej. Nie ma co, wygodnie nazywać ojcem takiego człowieka. Wcale, wcale wygodnie! Ile też on ma właściwie pieniędzy? Ludzie opowiadają… naturalnie, że to przesada, ale gdyby miał tylko połowę tego, co mówią… Wypił, odchyliwszy w tył głowę, i zabrał się znów do jedzenia. …Gdyby ten Willems umiał wyzyskać swoje atuty, gdyby był się trzymał starego, znajdowałby się teraz na miejscu Ałmayera, byłby żonaty z przybraną córką Lingarda i miałby przed sobą wspaniałą przyszłość… — Ten łajdak — warknął Almayer między dwoma kęsami. Ali stał sztywno, wyprostowany, z twarzą obojętną, ze wzrokiem utkwionym w noc, co się cisnęła naokoło małego kręgu światła jaśniejącego na stole, na szklance, na butelce i na głowie Almayera, który pochylał się nad talerzem poruszając szczękami. …Wspaniały człowiek ten Lingard — ale nigdy nie wiadomo, co mu przyjdzie do głowy. Wszyscy wiedzą, że zastrzelił kiedyś białego człowieka za przewinienie daleko mniejsze niż to, które zrobił Willems. Mniejsze?… Ależ za nic po prostu! Nie był to nawet osobisty zatarg Lingarda. Chodziło o jakiegoś Malaja wracającego z pielgrzymki z żoną i dziećmi. Temu Malajowi porwano kogoś czy obrabowano go, czy coś w tym rodzaju. Głupia historia, stara jak świat. A teraz Lingard wybrał się do Willemsa — i nic. Wrócił mówiąc Bóg wie co o swoim więźniu, ale właściwie niewiele powiedział. Co mu ten Willems nagadał? Co zaszło między nimi? Stary, widać, ma coś na myśli, kiedy nic temu łotrowi nie zrobił. A Joanna! Jak nic starego omota. Na pewno. I wtedy Lingard może Willemsowi przebaczy. Nie, to niemożliwe! Ale wyrzuci na nich moc pieniędzy. Stary zawzięty jest w nienawiści, lecz tak samo w przywiązaniu. Zna tę bestię, Willemsa, od dziecka. Upłynie jakiś rok i pogodzą się. Wszystko jest możliwe: czemu Lingard nie rzucił się od razu na Willemsa i nie zabił kanalii? Byłoby to podobniejsze do Lingarda… Almayer położył nagle łyżkę, odepchnął talerz i rozparł się w krześle. …Niebezpieczna historia. Stanowczo niebezpieczna. Almayer ani myśli dzielić się z kimkolwiek pieniędzmi Lingarda. Pieniądze Lingarda są poniekąd pieniędzmi Niny. Gdyby Willemsowi udało się wrócić do przyjaznych stosunków z Lingardem, byłoby to groźne dla Almayera. To łajdak bez skrupułów! Wysadziłby go ze stanowiska. Kłamałby, oczerniałby go. Wszystko byłoby stracone. Stracone! Biedna Nina. Co by się z nią stało? Biedne dziecko. Przez wzgląd na nią trzeba tego Willemsa usunąć. Koniecznie. Ale jak? Lingard wymaga posłuszeństwa. Nie podobna zabić Willemsa. Nużby się Lingard rozgniewał? To nie do wiary, ale tak jest. Nużby… Fala gorąca przebiegła po Ałmayerze, pokryła mu twarz rumieńcem i oblała go potem. Wiercił się na krześle splatając ręce pod stołem. Co za straszna perspektywa! Wydało mu się, że widzi, jak Lingard i Willems odchodzą pogodzeni trzymając się pod rękę i zostawiają go w tej zatraconej dziurze — w tym Sembirze — w tym podłym bagnie! Na nic wszystkie jego ofiary — poświęcenie swej niezależności, swych najlepszych lat, na nic jego uległość wobec wybryków i kaprysów Lingarda! To straszne! Pomyślał o córeczce — o swojej córeczce! — i przygniotła go okropność tych przewidywań. Ogarnięty nagłym, głębokim wzruszeniem ujrzał to młode życie zwichnięte w zaraniu i zrobiło mu się słabo. Życie ukochanej jego córeczki! Przechylił się w tył na krześle i ukrył twarz w dłoniach. Ali spojrzał na niego i rzekł obojętnie: — Pan skończyć? Almayer zagubił się w ogromie współczucia dla siebie i dla swej córki, która może nie będzie najbogatszą kobietą świata, wbrew obietnicom Lingarda. Nie zrozumiał pytania Alego i mruknął żałośnie nie odrywając rąk od twarzy: — Co ty mówisz? Co takiego? Co skończyć? — Sprzątnąć medja?* — spytał Ali. — Sprzątnąć! — wybuchnął Almayer z niezrozumiałym rozjątrzeniem. — Idź do diabła razem z twoim sprzątaniem. Bałwan! Gaduła! Tjelaka!* Precz! Pochylił się naprzód, patrząc ze złością na zaufanego sługę, po czym rozsiadł się znów głęboko, a ręce jego zwisły z obu stron krzesła. Siedział bez ruchu pogrążony w tak wielkim skupieniu, tak pochłonięty myślami, że wszelki wyraz znikł z jego twarzy jakby wpatrzonej w próżnię. Ali sprzątał ze stołu. Położył niedbale szklankę na zatłuszczonym półmisku, rzucił nań łyżkę i widelec, a potem wsunął talerz między resztki jedzenia. Wziął półmisek, wetknął butelkę pod pachę i odszedł. — Hamak! — krzyknął za nim Ałmayer. — Ada! Zaraz wrócę — odpowiedział Ali ode drzwi obrażonym tonem, oglądając się przez ramię… Przecież nie mógł jednocześnie wieszać hamaka i sprzątać ze stołu. Ja wa! Każdy biały jest taki sam. Oni chcą, żeby wszystko robić na raz. Jak dzieci… Niewyraźny pomruk jego zrzędzenia oddalił się i zamarł razem z cichymi krokami bosych nóg w ciemnym korytarzu. Przez jakiś czas Almayer siedział bez ruchu. Myśli jego pracowały nad ważnym postanowieniem i zdawało mu się, że wśród głuchej ciszy domu rozlegają się odgłosy tej pracy, jakby dokonywał jej za pomocą młotka. Gdzieś nisko w piersi czuł uderzenia, słabe, głębokie, niepokojące, a jednocześnie zdawał sobie sprawę z głuchego stukotu w uszach, urywanego i szybkiego. Niekiedy powstrzymywał bezwiednie oddech zbyt długo, a potem dla ulżenia sobie oddychał głębiej, wypuszczając powietrze z tępym świstem przez ściągnięte wargi. Światło lampy rzucało krąg na podłogę, gdzie wystawały spod stołu wyciągnięte stopy Almayera, sztywne, sterczące, jak nogi trupa; kamienna jego twarz o nieruchomych oczach byłaby też wyglądała jak martwa, gdyby nie jej wyraz świadomy, choć oderwany — wyraz twardy, tępy, zastygły, kogoś, kto wprawdzie nie umarł, ale jest przytłoczony próchnem i zgnilizną egoistycznych myśli, podłego lęku, samolubnych pragnień. — Ja to zrobię! Ałmayer nie zdawał sobie sprawy, że mówi głośno, póki nie usłyszał dźwięku własnych słów. Przestraszyło go to. Podniósł się. Stał nieruchomo z ręką wspartą o brzeg stołu, z wysuniętą nogą, z rozchylonymi wargami, i rozmyślał, że nie jest bezpiecznie wywodzić w pole Lingarda. Ale trzeba ryzykować. Innej drogi nie widzi. I trzeba powiedzieć Joannie. Ona ma trochę rozsądku. Gdybyż byli już o tysiąc mil! O sto tysięcy mil. Tak. A jeśli się nie uda? Jeśli ona Lingardowi wszystko wypaple? Wygląda na głupią. Ale nie; chyba uciekną. A jeśli uciekną, to czy mu Lingard uwierzy? Uwierzy. Almayer nigdy przed nim nie kłamał. Chociaż nie wiadomo… Może i nie uwierzy… — Muszę to zrobić. Muszę! — przekonywał siebie głośno. Przez długi czas stał nieruchomo, zapatrzony w próżnię, jakby śledził prawie niedostrzegalne drganie czułej wagi, która uspokajała się zwolna. Na lewo od niego, w bielonej ścianie domu stanowiącej tył werandy, były zamknięte drzwi. Wymalowane na nich czarne litery głosiły, że tutaj znajduje się biuro Lingarda i Ska. Sam Lingard umeblował to biuro, zbudowawszy dom dla przybranej córki i jej męża, a umeblował je z niezmierną rozrzutnością. Było tani biurko, obracające się krzesło, półki na książki, ogniotrwała kasa; wszystko to miało dogodzić słabostkom Almayera, który uważał, że takie sprzęty są niezbędne dla powodzenia w handlu. Lingard śmiał się z Almayera, ale zadał sobie niezmierny trud, aby sprowadzić te rzeczy. Przyjemnie mu było uszczęśliwić swego protegowanego, swego zięcia. Była to dla Sembiru wielka sensacja przed jakimi pięciu laty. Podczas wyładowywania tych sprzętów dosłownie cała osada roztasowała się na brzegu rzeki naprzeciw domu Radja Laut, aby patrzeć, aby zdumiewać się, aby podziwiać… Jaka wielka medja, a ileż na niej skrzynek, i z wierzchu, i pod spodem… Co biały człowiek zrobi z takim stołem? Patrzcie, patrzcie, o bracia! Oto wielka zielona kwadratowa skrzynia ze złotą blachą na wierzchu, skrzynia taka ciężka, że dwudziestu ludzi nie może jej wywlec na brzeg. Chodźmy, bracia, pomóżmy ciągnąć za liny, może zobaczymy, co tam jest w środku. Na pewno skarb. Złoto jest ciężkie i trudne do udźwignięcia, o bracia! Chodźmy, dostaniemy nagrodę od srogiego Króla Morza, który tam oto stoi z czerwoną twarzą i krzyczy. Patrzcie! Tamten człowiek wynosi z łodzi stos ksiąg! Ileż ich jest! Do czego one służą?… Stary djuru mudi*, który zjeździł wiele mórz i przysłuchiwał się świętym mężom w odległych krajach, wyjaśnił małej grupce naiwnych obywateli Sembiru, że w tych księgach są czary — czary, które prowadzą po morzu okręty białych ludzi, które im dają ich złą mądrość i siłę, wielkość i nieprzezwyciężoną potęgę za życia, a po śmierci — Allachowi niech będą dzięki! — czynią z nich ofiary szatana i niewolników piekła. Duma wezbrała w Almayerze, gdy ujrzał umeblowane biuro. Ten gryzipiórek o pustym mózgu wyobraził sobie, uniesiony radością, że dzięki owym meblom stał się szefem poważnego przedsiębiorstwa. Sprzedał się Lingardowi za te rzeczy, ożeniwszy się z adoptowaną przez niego maiajską dziewczyną, i dostał w nagrodę meble oraz wielkie bogactwa, które będą niezawodnym skutkiem starannego prowadzenia ksiąg. Przekonał się wkrótce, że handel w Sembirze polegał na czymś zupełnie innym. Nie podobna było kierować Patalolem, trzymać w ryzach nieposkromionego starego Sahamina lub powściągać młodzieńcze wybryki dzikiego Bahasuna za pomocą pióra, papieru i atramentu. Almayer nie znalazł skutecznej magii na pustych kartkach ksiąg handlowych i stopniowo zatracił dawny punkt widzenia w trzeźwiejszej ocenie sytuacji. Pokój przeznaczony na biuro uległ zaniedbaniu niby świątynia zwietrzałych przesądów. Z początku, kiedy żona jego miewała nawroty swej dzikości, chronił się tam niekiedy, ale gdy dziecko ich zaczęło mówić i poznawać ojca, stał się śmielszy, bo znalazł odwagę i pociechę w ślepej, namiętnej miłości do córeczki; otoczył nieprzeniknionym płaszczem egoizmu siebie i to maleństwo, którego życie było także i jego życiem. Gdy na rozkaz Lingarda Almayer przyjął do domu Joannę, umieścił składane łóżko w biurze — w jedynym pokoju, jaki był wolny. Wielkie biurko zostało odsunięte pod ścianę i Joanna wprowadziła się ze swym nędznym kuferkiem i z dzieckiem,— rozgościła się tam w sobie właściwy senny, opieszały sposób; objęła w posiadanie kurz, brud, niechlujstwo, wśród których zdawała się czuć jak u siebie; wiodła życie nudne i posępne, przechodząc od gorzkich wyrzutów sumienia do trwożnej nadziei, otoczona rozpaczliwym nieładem, ruiną tych wszystkich symbolów cywilizowanego handlu. Skrawki białej tkaniny, gał—ganki żółte, różowe, niebieskie, gałganki wiotkie, jaskrawe i brudne walały się na podłodze, na biurku, wśród ciemnych okładek ksiąg — poplamionych, powalanych, lecz prężących sztywno grzbiety — może dzięki swemu europejskiemu pochodzeniu. Największa półka z książkami była częściowo zasłonięta przez spódnicę zaczepioną paskiem o grzbiet cienkiej księgi, którą trochę wysunięto z szeregu, aby mogła służyć jako kołek. Składane łóżko płócienne, umieszczone prawie na środku pokoju, nie stało równolegle do żadnej ze ścian — stało byle jak, jakby zmęczeni tragarze zostawili je tam przypadkiem, niosąc gdzieś daleko. Na rozrzuconych kołdrach, piętrzących się w nieładzie u brzegu łóżka, siedziała Joanna prawie cały dzień, trzymając gołe nogi na poduszkach, które jakoś zawsze poniewierały się po ziemi. Czasem dręczyły ją mgliste myśli o nieobecnym mężu, ale przeważnie myślała żałośnie o niczym, patrząc omdlewającym wzrokiem na małego synka — na chorowitego Ludwika Willemsa o dużej głowie i nalanej twarzy, który toczył po podłodze szklany kałamarz z zaschniętym atramentem i dreptał za nim ze śmieszną powagą, na wskroś pochłonięty swoim zajęciem, jak zwykle małe dzieci. Przez uchyloną okiennicę promień słońca, bezlitosny, surowy, wpadł do pokoju i uderzył wczesnym rankiem o kasę w odległym kącie; podróżując wraz ze słońcem, o południu przeciął na pół wielkie biurko klinem zwartego blasku — gorącego blasku, w którym unosił się rój much pląsając nad brudnym talerzem, zapomnianym od wielu dni wśród żółtych papierów. Ku wieczorowi cyniczny ów Promień uczepił się podartej spódnicy i zatrzymał się na niej, ciesząc się złośliwie nędzą, którą cały dzień pokazywał; potem ociągał się długo na rogu zakurzonej półki z książkami i oświetlał ją rozjarzonym, drwiącym, czerwonym blaskiem, aż bliskie zachodu słońce porwało go niespodzianie, sprzątnęło z drogi nadciągającej nocy. I wkroczyła do pokoju noc nagła, nieprzenikniona, zalewając wszystko powodzią ciemności; noc chłodna i miłosierna; ślepa noc, która nic nie wiedziała, lecz słyszała kapryśne popłakiwanie dziecka, skrzyp łóżka, głębokie westchnienia Joanny przewracającej się bezsennie z boku na bok, przejętej nieokreślonym poczuciem swej winy, pogrążonej w myślach o tym mężczyźnie władczym, jasnowłosym i silnym, może twardym, ale jednak jej mężu,— jej zdolnym i pięknym mężu, z którym obeszła się tak okrutnie za radą złych ludzi — swych krewnych — oraz własnej matki, biednej, kochanej, oszukanej. Dla Almayera obecność Joanny była ciągłym udręczeniem — niewidocznym, lecz niewypowiedzianie dokuczliwym — i ciągłą, choć zwykle niemą przestrogą o grożącym niebezpieczeństwie. Almayer znał idiotycznie miękkie serce Lingarda i wszystkich, którym stary żeglarz okazywał najlżejsze zainteresowania, uważał tym samym za swoich wrogów. Często ulegał uczuciom tego rodzaju i w poufnych z sobą rozmowach pochwalał siebie często za czujność i zrozumienie sytuacji. W podobny sposób i z tych samych pobudek nienawidził wielu osób różnymi czasy. Ale do nikogo nie czuł takiej nienawiści, nikogo tak się nie lękał, jak nienawidził i lękał się Wiłlemsa. Nawet po zdradzie Wiłlemsa, która jak gdyby usunęła go poza obręb ludzkiego współczucia, Almayer nie dowierzał położeniu; jęczał w duchu za każdym razem, gdy zobaczył Joannę. We dnie widywał ją bardzo rzadko. Ale podczas krótkiego opałowego zmierzchu albo w lazurowym półmroku gwiaździstych wieczorów dostrzegał często przed zaśnięciem smukłą, wysoką kobietę, za którą podarty ogon białej sukni wlókł się tam i z powrotem po zaschłym błocie wybrzeża. Parę razy, kiedy Almayer siedział późno w noc na werandzie z nogami założonymi na sosnowy stół obok lampy — czytając przywieziony przez Lingarda numer ,,North China Herald” sprzed siedmiu miesięcy — słyszał skrzyp schodów i, wyjrzawszy zza gazety, dostrzegał szczupłą, wychudzoną postać, która wyłaniała się stopień za stopniem, a potem szła z trudem przez werandę, dźwigając wielkie, tłuste dziecko; głowa chłopczyka, leżąca na kościstym ramieniu Joanny, wydawała się niemal tak duża jak głowa matki. Joanna napadała kilkakrotnie na Almayera z płaczliwym krzykiem lub obłędnymi zaklęciami, dopytując się o męża, chcąc wiedzieć, gdzie jest, kiedy wróci; a każdy taki wybuch kończył się tym, że robiła sobie rozpaczliwe, bezładne wyrzuty o coś, czego Almayer ani w ząb nie mógł zrozumieć. Parę razy zasypywała przekleństwami swego gospodarza twierdząc, że nieobecność męża jest sprawką jego, Almayera. Te sceny wybuchające znienacka kończyły się nagłą ucieczką Joanny wśród szlochów oraz trzaśnięciem drzwi; wzniecały w domu niespodziane, gwałtowne, przelotne zamieszanie, niby zagadkowa trąba powietrzna, która bez żadnej widocznej przyczyny wznosi się, pędzi i znika wśród martwej płaszczyzny jałowych i nędznych równin spalonych przez słońce. Ale owego wieczoru dom był cichy, śmiertelnie cichy, gdy Almayer przystanął, jakby śledząc uważnie czułe szalki, na których ważył wszystkie swoje szansę: inteligencję Joanny, łatwowierność Lingarda, zuchwałą odwagę Willemsa, jego pragnienie ucieczki i gotowość do chwycenia w lot niespodzianej okazji. Rozważał niespokojnie i bacznie z jednej strony swoje trwogi i swoje pragnienia, z drugiej — groźne ryzyko kłótni z Lingardem… Tak. Lingard wpadnie w gniew. Będzie prawdopodobnie przypuszczał, że Almayer przyłożył ręki do ucieczki Willemsa, lecz na pewno nie pokłóci się z Almayerem o tych ludzi, kiedy już raz się wyniosą, kiedy pójdą do diabła w swoją drogę. A przy tym Almayer trzymał w ręku Lingarda przez Ninę. To dobrze. Willems więźniem! Co za przykrość! Jak gdyby można go tam było zatrzymać. Ucieknie na pewno pierwszego lepszego dnia. Oczywiście. Takie położenie przeciągać się nie może. To jasne dla każdego. Dziwactwa Lingarda przechodzą wszelkie granice. Można zabić człowieka, ale nie trzeba go torturować. To prawie zbrodnia. Wynikają stąd troski i przykrości… Przez chwilę Almayer uniósł się gniewem na Lingarda. Miał do niego żal za swoją udrękę, za udrękę niepewności i trwogi; za zmuszenie jego, Almayera, trzeźwego, niewinnego człowieka, do takich przykrych wysiłków ducha — do poszukiwania jakiegoś wyjścia z idiotycznych sytuacji stwarzanych przez Lingarda, przez bezsensowną czułostkowość jego niedopuszczalnych wybryków. — A gdyby Willems umarł, wszystko byłoby w porządku — rzekł Almayer jakby do werandy. Poruszył się z lekka, drapiąc nos w zamyśleniu i na chwilę puścił wodze fantazji; wyobraził sobie, że siedzi skulony w wielkiej łodzi, znajdującej się — dajmy na to — o pięćdziesiąt jardów od przystani Willemsa. Na dnie łodzi leży strzelba. Nabita strzelba. Jeden z wioślarzy nawołuje, a Willems odpowiada ukryty w krzakach. Łotr jest podejrzliwy. Naturalnie. Potem wioślarz zaczyna machać kartką papieru, nagląc Willemsa, aby zbliżył się do przystani i odebrał ważne polecenie. „Od Radja Laut!” krzyczy Malaj w łodzi dobijającej do brzegu, i to Willemsa przyciąga. Chyba przyciągnie go? Oczywiście! Teraz Almayer widzi siebie: oto wyskakuje z łódki w odpowiedniej chwili, bierze na cel, pociąga za kurek — i Willems pada twarzą w wodę — ta świnia! Wydało się Almayerowi, że słyszy odgłos strzału. Dreszcz przebiegł go od stóp do głów… Jakie to proste!… Na nieszczęście… Lingard… Westchnął, potrząsnął głową. Szkoda. Niepodobieństwo. Ale nie podobna również Willemsa tam zostawić. Gdyby Arabowie znów go opanowali — na przykład dla poprowadzenia wyprawy w górę rzeki! Bóg raczy wiedzieć, jakie by zło z tego wynikło… Szale stanęły nieruchomo, przeważając na stronę natychmiastowego czynu. Almayer podszedł bardzo blisko do drzwi biura, zastukał głośno i odwrócił głowę, jakby się przeląkł na chwilę tego, co zrobił. Poczekawszy trochę, przyłożył ucho do drzwi i słuchał. Cisza. Przybrał miły wyraz twarzy, nasłuchując wciąż, i pomyślał: „Słyszę ją. Chyba płacze. Zdaje się, że zgłupiała do reszty, płacze dzień i noc, odkąd zacząłem ją przygotowywać do wiadomości o śmierci męża — jak mi Lingard przykazał. Ciekawym, co ona myśli. To zupełnie patrzy na ojca, żeby kazać mi wymyślać Bóg wie po co te wszystkie historie. Z dobroci. Ładna mi dobroć! Cóż, u diabła!… Przecież ta kobieta nie jest głucha.” Zastukał znowu i rzekł przyjaźnie, uśmiechając się z życzliwością do zamkniętych drzwi: — To ja, proszę pani. Chciałbym z panią pomówić. Mam… mam… ważne wiadomości. — Co takiego? — powtórzył wyraźnie Almayer. — Wiadomości o pani mężu. O mężu pani! Niech go cholera — dodał pod nosem. Usłyszał szybkie kroki, potknięcie się. Jakieś meble upadły. Wzburzony głos Joanny zawołał: — Wiadomości?! Jakie? Jakie? Zaraz idę. — Nie, nie! — odkrzyknął Almayer. — Niech pani coś włoży na siebie i wpuści mię do pokoju. To… to bardzo poufne. Ma tam pani świecę, co? Obijała się na oślep wśród mebli. Przewróciła lichtarz. Almayer słyszał, jak pocierała na próżno zapałki. Pudełko wypadło jej z rąk. Rzuciła się na kolana, szukając po omacku na podłodze i jęcząc wśród obłędnej rozpaczy: — Boże mój! Wiadomości! Tak… tak… Ach gdzież… gdzież jest… ta świeca. O mój Boże!… nie mogę znaleźć… Niechże pan nie odchodzi, na miłość boską… — Ani myślę odchodzić — rzekł niecierpliwie Almayer przez dziurkę od klucza — ale niech się pani śpieszy. To poufna rzecz… to bardzo pilne. Tupnął z lekka nogą i czekał trzymając rękę na klamce. Myślał z niepokojem: „Ta baba jest skończoną idiotką. Dlaczegobym miał odejść? Ona straci głowę do reszty. Nie ma mowy, aby zrozumiała, o co mi chodzi. Za głupia.” Krzątała się teraz spiesznie, milcząc. Czekał. W pokoju nastała chwila zupełnej ciszy; wreszcie Joanna przemówiła wyczerpanym głosem, a słowa jej wyłaniały się jakby z zamierającego westchnienia, lekkiego i głębokiego — zdawało się, że szepcze je kobieta zapadająca w ciężkie omdlenie: — Proszę wejść. Otworzył drzwi. Ali, który wchodził z korytarza na werandę, przyciskając do piersi stos poduszek i kołder sięgający mu po brodę, zobaczył na progu biura swego pana, nim drzwi się za nim zamknęły, Taki był zdziwiony, że upuścił wszystko i stanął wpatrując się długo w te drzwi. Słyszał tam w środku głos pana. Pan rozmawiał z tą kobietą — kobietą Serani*? Kto ona jest? Nigdy właściwie o tym nie myślał. Przez chwilę pogrążył się w mglistych dociekaniach. To kobieta Serani — i brzydka. Skrzywił się pogardliwie, podniósł pościel i zabrał się do roboty; zaczął przywiązywać hamak do dwóch słupów werandy… Wszystko to nic go nie obchodzi. Ona jest brzydka i przywiózł ją tutaj Radja Laut, i jego pan rozmawia z nią po nocy. Bardzo pięknie. On, Ali, ma swoją robotę. Trzeba zawiesić hamak, obejść posiadłość i przypilnować, aby stróże nocni nie spali, rzucić okiem na cumy łódek, na kłódkę od wielkiego składu — potem iść spać. Przebiegł go przyjemny dreszcz. Oparł się oburącz o hamak pana i zdrzemnął się lekko. Kobiecy krzyk nagły, świdrujący wybuchnął naraz w najwyższych tonach i urwał się, urwał tak raptownie, że wyglądało to na nagłą śmierć; Ali uskoczył w bok od hamaka, a cisza, która zapadła, wydała mu się równie przerażająca jak ten okropny krzyk. Skamieniał ze zdumienia. Almayer wyszedł z biura, zostawiając drzwi uchylone, otarł się prawie o Alego, nie zwróciwszy nań uwagi, i podszedł wprost do naczynia z wodą wiszącego na gwoździu w przewiewnym miejscu. Zdjął je i wrócił, przeszedłszy tuż obok osłupiałego Malaja. Sunął wielkimi krokami, ale mimo pośpiechu przystanął u drzwi i odchyliwszy głowę wlał sobie do gardła cienki strumień wody. A podczas gdy szedł po wodę i wracał, i przystanął, aby się napić, przez cały ten czas dochodził bez przerwy z ciemnego biura płacz słaby, uporczywy, płacz zaspanego, przestraszonego dziecka. Napiwszy się wody Almayer wszedł do pokoju zamykając starannie drzwi. Ali stał jak wryty. To krzyknęła kobieta Serani! Poczuł gwałtowną ciekawość, bardzo niezwykłą wobec wrodzonej jego obojętności. Nie mógł oderwać wzroku ode drzwi. Czy ona leży tam martwa? Jakie to interesujące i ucieszne! Stał z otwartymi ustami, póki nie usłyszał znów skrzypu klamki. To pan. Zawrócił w mig na pięcie i udał, że wpatruje się w noc. Usłyszał kroki Almayera za swymi plecami. Rozległ się szmer przesuwanych krzeseł. Pan usiadł. — Ali — rzekł Almayer. Twarz jego była chmurna 4 zamyślona. Spojrzał na zaufanego sługę, który podszedł do stołu. Wyciągnął zegarek; idzie. Ilekroć Lingard był w Sembirze, zegarek Almayera szedł zawsze. Almayer nastawiał go według zegara w kajucie i mówił sobie za każdym razem, że w przyszłości musi dopilnować, aby zegarek szedł. I za każdym razem, kiedy Lingard odpływał, zegarek zatrzymywał się, nie nakręcony, i Almayer mierzył swoje znużenie wschodami i zachodami słońca, w apatycznej obojętności na godziny — na marne godziny, które nie miały znaczenia w życiu Sembiru, w nużącym zastoju pustych dni; w tym Sembirze, gdzie nic Almayera nie obchodziło poza gatunkiem kauczuku i rozmiarami rotanu; gdzie nie wyczekiwał nawet drobnych rozrywek; gdzie nie miał przed sobą ani pociechy, ani czegoś ciekawego lub pożądanego; gdzie nie spodziewał się żadnej goryczy — prócz powolności mijających dni — i żadnych miłych wrażeń poza nadzieją, daleką, wspaniałą nadzieją — nużącą, bolesną i cenną — że się stąd wydostanie. Spojrzał na zegarek. Pół do ósmej. Ali czekał obojętnie. — Idź do osady — rzekł Almayer — i powiedz Mahmat Bandjarowi, że chcą z nim pomówić dziś wieczór. Ali odszedł mrucząc pod nosem. Nie podobało mu się to zlecenie. Bandjar i jego dwaj bracia byli włóczęgami z plemienia Badjau. Pojawili się niedawno w Sembirze; pozwolono im zająć opuszczony, walący się szałas na trzech palach, który należał do Lingarda i Ska i stał( tuż za ogrodzeniem otaczającym posiadłość. Ali potępiał łaskawość okazaną obcym włóczęgom. Wszelkiego rodzaju domostwa były wówczas cenne, a jeśli pan nie potrzebował tej starej rozwalonej budki, mógł ją dać Alemu, swemu słudze, zamiast obdarowywać złych ludzi. Każdy wiedział, że to źli ludzie. Wiedziano ogólnie, iż ukradli łódź Hinopariego, który był bardzo stary i słaby i nie miał synów; a przy tym tak nastraszyli biednego staruszka zuchwałym, dzikim obejściem, że pary z ust nie puścił. Ale wszyscy o tym wiedzieli. Był to jeden z tolerowanych sembirskich skandali, potępionych i przyjętych do wiadomości; był to objaw nikczemnej zgody na czyjąś zręczną podłość, objaw tego milczącego, tchórzliwego pobłażania dla siły, które istnieje, haniebne i nieuleczalne, na dnie wszystkich serc, we wszystkich społeczeństwach, we wszystkich ludzkich skupiskach; i w bardziej rozległych i cnotliwych miejscowościach niż Sembir, a także i w Sembirze, gdzie — jak na każdym innym miejscu — jednemu człowiekowi wolno ukraść bezkarnie łódź, a drugi nie ma prawa wziąć wiosła. Almayer siedział rozparty na krześle i rozmyślał. Im dłużej medytował, tym głębiej był przekonany, że Bandjar i jego bracia są właśnie ludźmi, jakich mu trzeba. Byli to morscy cyganie i mogli zniknąć nie zwracając niczyjej uwagi; a gdyby wrócili, nikomu by się nie śniło — a najmniej ze wszystkich Lingardowi — zasięgać u nich języka. Przy tym nie byli niczym związani z tym, co się działo w Sembirze — nie należeli do żadnego stronnictwa — nie będą sobie zdawać sprawy z niczego. Zawołał głośno: — Proszę pani! Joanna ukazała się szybko, zaskoczyła go niemal, rzekłbyś, wyłoniła się z podłogi po drugiej stronie stołu. Przedzielała ich lampa; Almayer odsunął ją na bok i spojrzał, siedząc, na żonę Willemsa. Płakała. Płakała spokojnie, cicho, nieustannym potokiem łez, które nie sączyły się kroplami, ale jakby płynęły spod powiek jasną strugą, zalewając równocześnie całą twarz, policzki i brodę, połyskującą w świetle wilgocią. Plecy i barki Joanny wstrząsały się raz po raz od konwulsyjnych, bezgłośnych łkań, a po każdym spazmatycznym szlochu jej żałosna, niewielka głowa obwiązana czerwoną chustką drżała na długiej szyi, pod którą koścista ręka przytrzymywała włożoną pośpiesznie suknię. — Niech pani się uspokoi — rzekł Almayer. W odpowiedzi rozległ się niewyraźny dźwięk, który zabrzmiał jak słaby, bardzo daleki, ledwie słyszalny krzyk śmiertelnej rozpaczy. Łzy jej płynęły dalej wśród głębokiej ciszy. — Musi pani zrozumieć, że powiedziałem pani to wszystko, bo jestem przyjacielem, prawdziwym przyjacielem — rzekł Almayer popatrzywszy na nią chwilę z jawnym niezadowoleniem. — Pani, jego żona, powinna zdać sobie sprawę, jakie mu grozi niebezpieczeństwo. Pani wie, kapitan Lingard to straszny człowiek. Wybełkotała pociągając nosem wśród szlochów: — Czy… czy pan… mówi… teraz… teraz… prawdę? — Daję na to słowo honoru. Przysięgam na głowę mego dziecka — zapewniał Almayer. — Musiałem panią oszukiwać przez wzgląd na kapitana Lingarda. Ale nie mogłem już tego znieść. Niech pani sobie uprzytomni, co ja ryzykuję mówiąc to pani — gdyby się kiedy Lingard dowiedział! A po .co to robię? Z czystej przyjaźni. Kochany Piotr był moim kolegą w Makassarze, przed laty, uważa pani. — Co ja mam robić… co ja mam robić! — wykrzyknęła słabym głosem, rozglądając się na wszystkie strony, jakby nie mogła się zdecydować, w którą stronę ma pobiec. — Musi pani dopomóc mu do ucieczki, teraz, póki nie ma Lingarda. Mąż pani obraził Lingarda, a to nie są żarty. Lingard powiedział, że go zabije. I zrobi to — rzekł Almayer z powagą. Joanna załamała ręce. — Ach, jaki to zły człowiekl Jaki zły, zły człowiek! — jęczała kiwając się z boku na bok. — Tak, tak! on jest straszny — przytakiwał Almayer. — Nie powinna pani tracić ani chwili. No, czy mnie pani rozumie? Niech pani pomyśli o swoim mężu. O swoim biednym mężu. Jaki on będzie uszczęśliwiony! Ocali mu pani życie — dosłownie życie. Niech pani o tym pomyśli! Przestała się kiwać i wtuliła głowę w ramiona skrzyżowawszy ręce na piersi; patrzyła w Almayera błędnym wzrokiem, szczękając zębami, dzwoniąc bardzo głośno, gwałtownie, bez przerwy, wśród głębokiej ciszy domu. — O Matko Najświętsza! — zawodziła. — O ja nieszczęśliwa! Czy on mi przebaczy? Ten biedny, ten niewinny człowiek. Czy on mi przebaczy? Ach, panie, on jest taki surowy! Błagam, niech mi pan dopomoże!… Ja nie śmiem… Pan nie wie, co ja mu zrobiłam. Ja nie śmiem! Ja nie mogę!… Boże, ulituj się nade mną! Ostatnie słowa wykrzyknęła z rozpaczą. Gdyby obdzierano ją żywcem ze skóry, nie mogłaby słać do nieba skargi straszliwszej, boleśniejszej i bardziej rozdzierającej. — Szsz! — syknął Almayer zrywając się z krzesła. — Obudzi pani wszystkich tym krzykiem. Szlochała dalej bezgłośnie; patrzył na nią w nieopisanym zdumieniu. Przyszło mu do głowy, że może źle zrobił zaufawszy jej, i tak go to wytrąciło z równowagi, iż przez chwilę nie mógł zebrać myśli. Wreszcie powiedział: — Przysięgam pani — Willems jest w takim położeniu, że powitałby z radością nawet diabła… niechże pani słucha uważnie… nawet diabła, gdyby ten diabeł przyjechał do niego czółnem. Chyba że bardzo się mylę — dodał szeptem. Potem rzeki głośno: — Jeśli pani posprzeczała się z mężem i chce się pogodzić, to zapewniam panią, przysięgam pani: teraz albo nigdy! Miał wrażenie, iż zapał, z jakim dowodził, przekonałby każdego. Spostrzegł z zadowoleniem, że Joanna jakby zaczynała rozumieć. Mówił dalej powoli: — Niechże pani słucha. Ja nic zrobić nie mogę. Nie śmiem. Ale ot, co pani powiem. Za jakie pięć minut przyjdzie tu pewien Bugis — pani zna ich język, bo pani jest z Makassaru. On ma duże czółno; zabierze panią do męża. Powie pani temu Bugisowi, żeby jechał do polanki radży. Jest ich trzech braci; będą gotowi na wszystko, jeśli pani im zapłaci… pani ma trochę pieniędzy, co? Joanna znieruchomiała nagle — może słuchając — ale nie zdradzała niczym, że rozumie, o co chodzi; patrzyła w podłogę, jakby okropność położenia, przytłaczające poczucie własnej winy i wielkiego niebezpieczeństwa, które groziło Willemsowi, ogłuszyły jej umysł, jej serce, jej wolę, zostawiając tylko możność oddychania i utrzymania się na nogach. Almayer wymyślał na nią w duchu co się zowie, klnąc się, że nigdy w życiu nie spotkał równie głupiego i niemrawego stworzenia. — Czy pani mnie słyszy? — zapytał podnosząc głos. — Niech pani postara się zrozumieć. Czy pani ma pieniądze? Pieniądze. Dolary. Guldeny. Pieniądze! Co pani jest? Nie podnosząc wzroku, rzekła głosem brzmiącym słabo i niepewnie, jakby wysilała rozpaczliwie pamięć: — Dom został sprzedany. Pan Hudig się gniewał. Almayer chwycił ze wszystkich sił za brzeg stołu. Oparł się dzielnie niezwalczonemu wręcz porywowi, aby się na nią rzucić i wytargać ją za uszy. — Pewno został sprzedany za pieniądze — rzekł dobitnie ze sztucznym spokojem. — Czy pani je ma? Kto je ma? Spojrzała na Almayera podnosząc z wielkim wysiłkiem spuchnięte powieki; opuszczone kąciki ust nadawały żałosny wyraz jej twarzy, brudnej i umazanej łzami. Wyszeptała potulnie: — Leonard wziął trochę pieniędzy. Chciał się żenić. I wuj Antonio; siedział na progu i nie chciał odejść. I Aghostina, ona jest taka biedna… a ma tyle dzieci, małych dzieci. I Luiz, mechanik. On nie powiedział nigdy słowa na mego męża. I nasza kuzynka Maria. Przyszła i krzyczała; taki miałam ból głowy, a serce bolało mnie jeszcze bardziej. I kuzyn Salwator, i stary Daniel Da Souza, który… Almayer słuchał, niemy z wściekłości. Myślał: „Muszę teraz dać tej idiotce pieniędzy. Muszę! Muszę pozbyć się jej, nim Lingard wróci.” Dwa razy usiłował się odezwać, aż wreszcie wybuchnął: — Nie chcę znać tych cholernych imion! Niechże pani mówi, czy ta, psiakrew, hołota coś pani zostawiła? Pani! Tego chcę się dowiedzieć! — Mam dwieście piętnaście dolarów — rzekła Joanna zalęknionym głosem. Almayer odetchnął z ulgą. Powiedział bardzo życzliwie: — To wystarczy. Nie jest to dużo, ale wystarczy. A teraz, kiedy ten człowiek przyjdzie, ja się usunę. Pani sama z nim pomówi. Da mu pani trochę pieniędzy; niedużo, niech pani pamięta! I obieca pani dać więcej. Potem, jak się pani już do męża dostanie, wtedy naturalnie on panią pokieruje. A niech pani nie zapomni mu powiedzieć, że kapitan Lingard jest przy ujściu rzeki, u północnego wejścia. Będzie pani pamiętać, prawda? Na północnej odnodze. Lingard — to śmierć. Joanna wzdrygnęła się. Almayer ciągnął dalej prędko: — Byłbym dał pani pieniędzy, gdyby pani potrzebowała. Słowo daję! Niech pani powie mężowi, że to ja panią do niego wysłałem. I żeby czasu nie tracił. A także niech mu pani powie ode mnie, że się kiedyś spotkamy, że nie mógłbym umrzeć spokojnie, gdybym go raz jeszcze nie spotkał. Tylko raz. Ja go kocham, uważa pani. Daję tego dowód. To okropne ryzyko dla mnie cała ta historia! Joanna chwyciła rękę Almayera i, zanim się spostrzegł, przycisnęła ją do ust. — Pani Willems! Nie trzeba… Co też pani… — krzyknął zawstydzony Almayer wyrywając rękę, — Ach, pan jest taki dobry! — zawołała z nagłym uniesieniem. — Pan jest szlachetny… co dzień się będę modliła… do wszystkich świętych… Będę… — Nie ma za co… nie ma za co! — bąkał zmieszany Almayer nie wiedząc dobrze, co mówi. — Tylko niech się pani strzeże Lingarda… Bardzo mi miło, że mogę… w pani ciężkim położeniu… Proszę mi wierzyć… Stół ich przedzielał; Joanna miała oczy spuszczone, a jej twarz w półcieniu nad lampą wyglądała jak przybrudzona rzeźba ze starej kości słoniowej, z bardzo, bardzo starej kości słoniowej, rzeźba o rysach zaostrzonych niepokojem. Almayer patrzył na Joannę z nieufnością, z nadzieją. Mówił sobie: „Jaka ona wątła! Dmuchnąłbym, i już by się przewróciła. Zdaje się, że zaczyna rozumieć, co ma zrobić, ale czy będzie miała dość siły to wykonać? Muszę teraz zdać się na los!” Gdzieś w głębi dziedzińca głos Alego zabrzmiał nagle, upominając z gniewem: — Dlaczego zamknąłeś bramę, ty ojcze wszelkiego zła! I ty masz być stróżem? Jesteś tylko dzikusem. Czy ci nie powiedziałem, że wrócę? Ty… — Odchodzę, proszę pani! — wykrzyknął Almayer. — Ten człowiek już tu jest z moim służącym. Niech pani zachowa spokój. Niech pani… Usłyszał kroki dwóch ludzi na korytarzu i nie kończąc zdania zbiegł szybko po schodach ku rzece. ROZDZIAŁ DRUGI Przez następne pół godziny Almayer, który chciał zostawić Joannie dość czasu, potykał się wśród rupieci w odległych .częściach obejścia, skradał się wzdłuż płotów lub wstrzymywał oddech, rozpłaszczony na plecionych z trawy ścianach różnych przybudówek — a wszystko to, żeby ujść przed Alim, który go poszukiwał z iście nieodpowiednią gorliwością. Almayer słyszał, jak Ali rozmawiał z głównym stróżem — chwilami blisko w ciemnościach — jak odchodził i znów wracał, dziwiąc się, a wreszcie zaczynając się niepokoić. — Chyba nie wpadł do rzeki? Gadajże, ty ślepy stróżu! — burczał Ali ze złością do drugiego Malaja. — Kazał mi sprowadzić Mahmata, a kiedy wróciłem prędko, nie znalazłem go w domu. Jest tam ta kobieta Serani, więc Mahmat nic ukraść nie może, ale tak mi się coś zdaje, że pół nocy upłynie, zanim pójdę spać. Krzyknął: — Panie! O panie! O pa… — Czego tak wrzeszczysz? — rzekł Almayer surowo, ukazując się tuż przy nich. Obaj Malaje odskoczyli od siebie w zdumieniu. — Możesz odejść. Już nie będę ciebie potrzebował — ciągnął Almayer. — Czy jest Mahmat? — Może znudziło się już czekać temu gburowatemu dzikusowi. Ci ludzie nie wiedzą, co to grzeczność. Biali nie powinni się do nich odzywać — rzekł Ali z urazą. Almayer skierował się ku domowi zostawiając swych Malajów pogrążonych w zdumieniu; nie mogli zrozumieć, skąd pan wyłonił się tak niespodzianie. Stróż napomknął coś niejasno, że pan umie się stać niewidzialny i że często w nocy… Ali przerwał mu z wielką pogardą. Nie wszyscy biali mają tę siłę. Na przykład Radja Laut umie się stać niewidzialny. Umie także być jednocześnie w dwóch miejscach, o czym każdemu wiadomo; każdemu prócz niego — niemrawego stróża — który wie o białych ludziach tyle co dziki wieprz. Ja wa! I Ali powlókł się w stronę swej chaty głośno ziewając. Wchodząc po schodach Almayer usłyszał trzaśniecie drzwiami, a gdy znalazł się na werandzie, zobaczył tylko Mahmata blisko wejścia na korytarz. Mahmat wyglądał, jakby go przyłapano, w chwili gdy zamierzał się wymknąć; Almayer zauważył to z zadowoleniem. Ujrzawszy białego Mahmat zmienił zamiar i oparł się o ścianę. Był to krępy, tęgi, barczysty mężczyzna o bardzo ciemnej skórze i szerokich ustach zabarwionych jaskrawą czerwienią; gdy mówił, widać było zwarty rząd czarnych, błyszczących zębów. Oczy miał wielkie, wypukłe, marzące i niespokojne. Rzekł posępnie patrząc spode łba: — Biały tuanie, jesteś wielki i silny, a ja jestem biedak. Powiedz, jaka jest twoja wola, i pozwól mi odejść w imię Boga. Już późno. Almayer przypatrywał mu się w zamyśleniu. Jakby się tu przekonać, czy… Aha, już wie! Niedawno używał tego człowieka i dwóch jego braci jako przygodnych wioślarzy dla przewożenia towarów, żywności i nowych siekier do obozu robotników wycinających rotan, obozu położonego nieco wyżej nad rzeką. Wyprawa taka trwała trzy dni. Almayer wiedział już, jak wypróbować Mahmata. Powiedział niedbale: — Chcę, abyście wyruszyli zaraz do obozu i zawieźli swat do Kawitana. Dolara za dzień. Mahmat niby to zaczął się tępo namyślać, ale Almayer, który znał swoich Malajów, osądził z jego wyglądu, że nic go nie zmusi do pojechania. Zaczął nalegać: — To ważna sprawa, a jeśli zajedziecie tam szybko, dam dwa dolary za ostatni dzień. — Nie, tuanie. Nie pojedziemy — rzekł Mahmat chrapliwym szeptem. — Dlaczego? — Jedziemy już gdzie indziej. — Dokąd? — Do takiego jednego miejsca — rzekł Mahmat trochę głośniej, lecz z uporem patrząc w ziemię. Almayer uczuł bezgraniczną radość. Rzekł udając rozdrażnienie: — Mieszkacie w moim domu, jak gdyby do was należał. Może będę potrzebował go wkrótce. Mahmat podniósł oczy na Almayera. — Jesteśmy ludźmi morza i nie dbamy o dach nad głową, byleśmy mieli czółno, gdzie we trzech się pomieścimy, i wiosło w ręku. Morze jest naszym domem. Pokój tobie, tuanie. Odwrócił się i odszedł prędko; Almayer usłyszał zaraz potem, jak wołał z dziedzińca na stróża, aby otworzył mu bramę. Mahmat minął bramę w milczeniu, ale nim ją zaryglowano, postanowił, że gdyby biały człowiek chciał kiedy wyrugować go z chaty, spali ją, a także wszystkie inne budynki, do których zdoła bezpiecznie się dobrać. I zaczął nawoływać braci, zbliżając się do zrujnowanego szałasu. — Świetnie! — mruknął pod nosem Almayer wyjmując trochę jawajskiego tytoniu z szuflady w stole. — Gdyby teraz coś się wydało, jestem w porządku. Żądałem od tego człowieka, żeby pojechał w górą rzeki. Nalegałem. Przyzna to sam. Doskonale. Zaczął napychać porcelanową fajkę o długim wiśniowym cybuchu i wygiętym ustniku, ugniatając tytoń wielkim palcem i myśląc: „Nie. Więcej już jej nie zobaczę. Nie chcę. Puszczę ją dobry kawał naprzód, a potem rozpocznę pościg i wyślę łódź po ojca. Tak będzie najlepiej.” Zbliżył się do drzwi biura i rzekł wyjmując fajkę z ust: — Szczęśliwej drogi! Proszę nie tracić czasu. Może pani przejść przez zarośla; tam płot jest zepsuty. Niech pani się śpieszy. Proszę nie zapominać, że tu chodzi o… życie lub śmierć. I niech pani pamięta, że ja nie wiem o niczym. Ufam pani. Usłyszał wewnątrz pokoju jakby stuk opadającego wieka od skrzyni. Joanna uczyniła kilka kroków. Rozległo się westchnienie, głębokie, długie, a potem kilka słów, których nie zrozumiał. Oddalił się ode drzwi na palcach, kopnął pantofle w róg werandy i wszedł na korytarz pykając z fajki; stąpał ostrożnie po lekko skrzypiących deskach i zwrócił się w lewo ku wejściu zasłoniętemu firanką. Był tam obszerny pokój. Na podłodze niewielki ogarek od kompasu — dostał się tu przed laty z rupieciarni „Błyskawicy” — palił się zastępując nocną lampę. Światełko jego błyszczało nikle i blado wśród ciemności. Almayer podszedł do lampki, podniósł ją i rozjaśnił płomień, wyciągnąwszy knot palcami, które zaraz potem strzepnął, krzywiąc się z bólu. Śpiące postacie, nakryte z głową białymi prześcieradłami, leżały wkoło na matach. W środku pokoju niewielka kołyska pod białą czworokątną siatką od moskitów — jedyny mebel w tych czterech ścianach — wyglądała jak przejrzysty marmurowy ołtarz w posępnej świątyni. Kobieta na wpół leżąca na podłodze, z głową opartą o ramiona skrzyżowane na podstawie kołyski, obudziła się, gdy Almayer przestąpił przez wyciągnięte jej nogi. Siadła bez słowa, pochyliła się naprzód i objęła rękami kolana wpatrując się w podłogę smutnym, sennym wzrokiem. Almayer stał przed zasłoniętą kołyską z kopcącym światłem w jednej ręce, a fajką w drugiej, przyglądając się córeczce — malutkiej Ninie — tej części jego samego, tej drobnej i nieświadomej cząstce ludzkości, cząstce, w której zawarła się niejako cała jego dusza. I poczuł, że ogarnia go jasna, ciepła fala czułości wielkiej jak świat, cenniejszej od życia; uczucie jedynie istotne, żywe, słodkie, uchwytne, piękne i bezpieczne wśród przemijających, wynaturzonych, groźnych cieniów istnienia. Twarz Almayera, oświetlona niewyraźnie przez krótki, żółty płomień lampki, przybrała wyraz skupionego zachwytu: patrzył w przyszłość córeczki. A czego tam nie było! Cudowne, wspaniałe wizje przesuwały się przed nim roztaczając czarodziejstwo przepysznych obrazów — wydarzeń świetnych, szczęśliwych, pełnych niezrównanej chwały, z których będzie się składało jej życie. On to sprawi! On tego dokona! Dla niej — dla tego dziecka. I gdy tak stał wśród cichej nocy, zatopiony w czarownych marzeniach o przyszłej świetności, cienkie nici tytoniowego dymu rozpostarły się nikłą niebieskawą chmurą nad jego głową; wyglądał jak pobożny wyznawca, mistyk zatopiony w ekstazie, wielbiący, oniemiały, porwany zachwytem — mistyk, który pali kadzidło przed ołtarzem dziecięcego bożka o zamkniętych oczach; przed czystym ołtarzem z mgły, ołtarzem małego bóstwa, co śpi, wątłe, bezsilne, nieświadome niczego. Gdy Ali, obudzony przez głośny krzyk powtarzający raz po raz jego imię, wypadł, potykając się, z chaty, ujrzał wąską pręgę drżącego złota nad lasem i blade niebo o wyblakłych gwiazdach: oznaki zbliżającego się dnia. Jego pan stał przed drzwiami powiewając kartką papieru i wołał wzburzony: „Prędko, Ali, prędko!” Ujrzawszy Malaja, Almayer rzucił się ku niemu i wcisnął mu kartkę do ręki, rozkazując gniewnym tonem (Ali pomyślał, że stało się coś okropnego), aby Ali w mig przygotował wielką łódź do podróży — natychmiast, natychmiast — i wyruszył po kapitana Lingarda. Podniecony Ali zaczął perswadować, zaraziwszy się obłędnym pośpiechem Almayera: — Jeśli prędko jechać, lepsze czółno. Wielka łódź nie dogoni, tak samo jak małe czółenko. — Nie! Nie! Weźmiesz wielką łódź! Ty bałwanie! Ty nędzniku! — ryknął Almayer, zupełnie jakby zwariował. — Wołaj ludzi, prędko. Leć! Ali zaczął biegać po podwórzu; otwierał kopnięciem drzwi chat i wsadzał głowę do środka, wrzeszcząc straszliwie; w miarę jak przelatywał od chaty do chaty, wychodzili zaspani, dygocący ludzie i gapili się na niego, skrobiąc się po żebrach w apatycznym oszołomieniu. Bardzo było trudno wprawić ich w ruch. Minęła dobra chwila, nim przestali przeciągać się i dygotać. Kilku z nich chciało coś zjeść. Jeden oświadczył, że jest chory. Nikt nie wiedział, gdzie się ster zawieruszył. Ali latał na wszystkie strony, rozkazując, lżąc, popychając to jednego, to drugiego, i zatrzymując się niekiedy, aby załamać prędko ręce i jęknąć, ponieważ wielka łódź była znacznie mniej szybka od najgorszego z czółen, a pan nie chciał wcale słuchać jego perswazji. Almayer zobaczył nareszcie, że łódź rusza; ludzie wiosłowali niedbale, zziębnięci, głodni, nadąsani. Stał na pomoście i śledził, jak płynęli w dół rzeki. Był wówczas już jasny dzień i na niebie nie dostrzegało się najmniejszej chmurki. Almayer poszedł na chwilę do siebie. Wśród jego domowników panowało zamieszanie; wszystkich zdumiało dziwne zniknięcie kobiety Serani, która zabrała dziecko i zostawiła rzeczy. Almayer nie odezwał się do nikogo, zabrał rewolwer i wrócił nad rzekę. Wskoczył do małego czółenka i sam zaczął wiosłować kierując się w stronę szkunera. Posuwał się bardzo wolno, ale gdy dotarł do szkunera i zaczął obwoływać cichy statek, przybrał ton i wygląd człowieka, który śpieszy się bez pamięci. — Hej tam, szkuner! Hej, szkuner! — krzyczał. Szereg obojętnych twarzy pojawił się nad nadburciem. Po chwili jeden z Malajów, człowiek o wełnistej czuprynie, rzekł: — Tuan! — Wołajcie oficera, oficera! Zawołaj go, stewardzie! — rzekł Almayer, w podnieceniu chwytając gwałtownie rzuconą przez kogoś linę. Nim upłynęła minuta, wychylił głowę porucznik. Spytał zaskoczony: — Czym mogę panu służyć? — Niech pan zaraz spuści gik*, panie Swan — natychmiast. Proszę o to w imieniu kapitana Lingarda, Potrzebuję koniecznie gika. To kwestia życia lub śmierci. Wzburzenie Almayera podziałało silnie na porucznika. — Dobrze, proszę pana. Załoga do łodzi! Serang, pomóżcie tam!… Gik wisi na rufie. Niech pan siada do gika — rzekł spoglądając w dół na Almayera. — Ludzie zejdą po linie. Almayer wgramolił się na tylną ławkę, czterech kelasich* było już w giku, a wiosła podawano przez barierę na rufie. Porucznik przyglądał się. Nagle rzekł: — Czy to coś niebezpiecznego? Może pan potrzebuje pomocy? Pojechałbym z panem… — Tak, tak! — zawołał Almayer. — Niech pan się zabiera. Proszę się śpieszyć. Niech pan weźmie rewolwer. Prędko! Prędko! Lecz mimo gorączkowego pośpiechu rozparł się w giku ze spokojem i siedział obojętnie, póki oficer nie dostał się do łódki i nie umieścił się obok niego przeszedłszy po ławkach. Wówczas Almayer jakby obudził się i zawołał: — Puszczajcie, puszczajcie linę! — Linę puść! linę! — wrzasnął dziobowy szarpiąc nią. Ludzie na pokładzie krzyczeli również: „Linę puść!”, aż wreszcie ktoś się domyślił, że trzeba linę odrzucić, i łódź odsunęła się szybko od statku wśród zapadłego nagle milczenia. Almayer sterował. Porucznik siedział u jego boku, wsuwając naboje do komór rewolweru. Po nabiciu broni zapytał: — Co się stało? Czy pan kogo ściga? — Tak — odrzekł krótko Almayer z oczami utkwionymi w rzece. — Musimy schwytać niebezpiecznego człowieka. — Lubię takie polowanko — oświadczył porucznik, lecz zniechęcony surowym i zamyślonym wyglądem Almayera, nic więcej nie powiedział. Minęła prawie godzina. Kelasi to pochylali się naprzód, to kładli się na plecach twarzą do nieba, kołysząc się miarowo i pędząc wiosłami łódź, która śmigała po wodzie; dwaj biali siedzieli wyprostowani na tylnej ławce, chwiejąc się z lekka w rytm silnych uderzeń długich wioseł. — Na szczęście jest odpływ — zauważył oficer. — Prąd zawsze płynie w dół na tej rzece — rzekł Almayer. — Tak, wiem — odparł tamten — ale płynie szybciej z odpływem. Niech pan spojrzy na brzeg, zobaczy pan, jak szybko się posuwamy! Ten prąd robi chyba jakie pięć węzłów. — Hm! — mruknął Almayer. Potem nagle rzekł: — Tam jest między dwiema wyspami przesmyk, który oszczędzi nam cztery mile. Przy niskiej wodzie te dwie wyspy wyglądają o suchej porze roku jak jedna, z błotnistym rowem pośrodku. Ale warto spróbować. — To trudna sprawa ze względu na odpływ — rzekł chłodno porucznik. — Pan wie najlepiej, czy zdążymy tamtędy się przedostać. — Spróbujemy — rzekł Almayer śledząc bacznie wybrzeże. — Uważać tam! Pociągnął mocno linkę steru. — Wiosła skróć! — krzyknął porucznik. Łódź obróciła się i weszła w wąski otwór przesmyku, który rozszerzył się, nim zdążyli stracić szybkość. — Do wioseł!… Dość tu miejsca — mruknął porucznik. Był to ponury przesmyk o czarnej wodzie usianej złotem rozproszonych promieni przesianych przez konary, co się spotykały górą, tworząc wyniosłe, ruchliwe sklepienie; ciche, drżące szepty błądziły wysoko wśród zwartego listowia. Pnącza pięły się po rosnących gęsto drzewach pochylonych nad wodą, drzewach, które stały jakby niepewnie, podmyte przez prąd wyżerający ziemię spod korzeni. W tym jadowitym, okrutnym mroku zamierały rośliny, tęskniąc na próżno za słońcem; ostry, cierpki zapach zbutwiałych liści i kwiatów, rzekłbyś, przygniatał wodę, połyskliwą, nieruchomą, wijącą się kreto wśród wiecznego, nieubłaganego cienia. Almayer wydał się niespokojny. Sterował źle. Kilka razy pióra wioseł zaczepiały o krzaki to z jednej, to z drugiej strony, zatrzymując łódź w biegu. Kiedy tak raz przystanęli, wyplątując się z gąszczu, jeden z kelasich rzekł coś szybko do drugich po cichu. Spojrzeli na wodę. Porucznik także. — Patrzcie! — wykrzyknął. — No, panie Almayer! Niech pan spojrzy! Woda ucieka. Widzi pan? Ugrzęźniemy. — Zawracać! Zawracać! musimy zawrócić! — wołał Almayer. — Może lepiej płynąć dalej? — Nie; wracamy! wracamy! Pociągnął za linę steru i wpędził dziób łódki na brzeg. Stracono znowu trochę czasu na zepchnięcie jej. — Prędzej, chłopcy! prędzej! — popędzał niespokojnie porucznik. Ludzie wiosłowali, zacisnąwszy wargi i rozdawszy nozdrza, ciężko dysząc. — Za późno — rzekł nagle porucznik. — Wiosła dotykają dna. Przepadło. Łódź uwięzła. Ludzie wyciągnęli wiosła i siedzieli zdyszani skrzyżowawszy ramiona. — Tak, ugrzęźliśmy — rzekł Almayer spokojnie. — To fatalne! Woda opadała dokoła łodzi. Porucznik śledził płaty błotnistego dna wyłaniające się na wierzch. W pewnej chwili zaśmiał się i rzekł wskazując palcem na przesmyk: — Niech pan patrzy, przeklęta rzeka uciekła od nas. Ostatnia kropla wody znika za tamtym zakrętem. Almayer podniósł głowę. Woda znikła; patrzył na kręty szlak błota — miękkiego, czarnego błota kryjącego febrę, zgniliznę i zło pod gładką, szklistą powierzchnią. — Musimy tu tkwić do wieczora — powiedział z wesołą rezygnacją. — Robiłem, co mogłem. To nie moja wina. — Trzeba przespać dzień — rzekł porucznik. — Nie ma nic do jedzenia — dodał chmurnie. Almayer wyciągnął się na rufie. Malaje leżeli zwinięci w kłębek na dnie między ławkami. — A to dopiero kawał — rzekł porucznik zrywając się po długiej przerwie. — Spieszyłem się jak wariat, żeby utknąć w błocie na cały dzień. To ci używanie, no, no! Spali lub siedzieli cierpliwie bez ruchu. Gdy słońce podniosło się wyżej, powiew zamarł i zupełna cisza objęła pusty przesmyk. Ukazało się stado długonosych małp; skupiły się na gałęziach nad wodą, zapatrzone w łódkę i nieruchomych ludzi z poważnym, smutnym napięciem, przerywanym bez powodu wybuchami obłędnej gestykulacji. Mały ptaszek o szafirowej piersi kołysał się na cienkiej gałązce przecinając tam i z powrotem ukośny promień słońca i za każdym razem rozbłyskiwał jak klejnot spuszczony z nieba. Jego malutkie czarne oczko zapatrzyło się na dziwne, spokojne stworzenia w łodzi. Po chwili za—szczebiotał cienkim głosikiem, który zadźwięczał impertynencko i zabawnie wśród uroczystej ciszy głuchego pustkowia — wśród wielkiej ciszy nabrzmiałej walką i śmiercią. ROZDZIAŁ TRZECI Po odjeździe Lingarda samotność i milczenie otoczyły Willemsa: okrutna samotność człowieka opuszczonego przez wszystkich, pełne wyrzutu milczenie, które towarzyszy wykolejeńcowi odepchniętemu przez społeczeństwo; milczenie nie zmącone najlżejszym szeptem nadziei; głuche, nieprzeparte milczenie chłonące bez echa jęki żalu i buntownicze okrzyki. Gorzki spokój opuszczonych polanek ogarnął serce Willemsa, w którym już nic żyć nie mogło prócz wspomnień nienawistnej przeszłości. Nie odczuwał wyrzutów sumienia. Nie było miejsca na skruchę w duszy .człowieka owładniętego silnym poczuciem swej indywidualności, jej pragnień i jej praw; owładniętego niewzruszonym przekonaniem o doniosłym znaczeniu swej osoby, znaczeniu, które było dlań tak oczywiste i bezsprzeczne, że wszystkim pragnieniom Willemsa, wszystkim jego wysiłkom i jego błędom nadawało dostojeństwo nieuniknionych wyroków losu. Płynęły dni. Płynęły nieznacznie, niepostrzeżenie wśród mijających szybko jaskrawych wschodów słońca, wśród krótkotrwałej zorzy łagodnych zachodów, wśród miażdżącego ucisku bezchmurnych godzin południa. Ile dni minęło? Dwa — trzy czy też więcej? Nie wiedział. Odkąd Lingard odjechał, zdawało się Willemsowi, że czas upływa wśród głębokiej ciemności. Zapanowała w nim noc. Wszystko znikło mu z oczu. Błądził na oślep po opustoszałych dziedzińcach, wśród pustych domostw, które tkwiły wysoko na palach i spoglądały nieprzyjaźnie na niego, białego przybysza, człowieka z innej strony świata; spoglądały wrogo i niemo, pełne wspomnień o życiu malajskim, wspomnień błąkających się między butwiejącymi ścianami. Potykał się o sczerniałe głownie wygasłych ognisk, wzniecając czarny, lotny pył zimnego popiołu, który płynął kłębami z powiewem i osiadał na młodej trawie strzelającej z twardego gruntu wśród cienistych drzew. Chodził bez ustanku nie zatrzymując się wcale; zataczał coraz dalsze koła, wędrował krętymi ścieżkami, które nigdzie nie prowadziły; parł naprzód, strudzony, z zastygłą w rozpaczy twarzą, a w jego znękanym mózgu wrzały myśli — niespokojne, posępne, splątane, przejmujące chłodem, ohydne i jadowite jak kłąb wężów. Chmurny wzrok Aisah i kaprawe oczy starej Malajki śledziły wychudłą, chwiejną postać włóczącą się bez ustanku wzdłuż płotów, między domami, wśród dzikiej bujności nadrzecznego gąszczu. Te trzy ludzkie stworzenia, opuszczone przez wszystkich, były jak rozbitkowie, których odpływ gniewnego morza osadził na niepewnym, śliskim skalnym występie; rozbitkowie, co nasłuchują odległych ryków oceanu, żyją w męce pod groźbą jego powrotu, pod beznadziejnym uciskiem straszliwego osamotnienia — wśród burzy namiętności, żalów, wstrętu, rozpaczy. Tchnienie nawałnicy rzuciło tam dwoje ludzi ograbionych ze wszystkiego — nawet z rezygnacji. Trzecia ludzka istota — znękany wiekiem świadek ich walk i tortur — z właściwą sobie tępotą przyjmowała rzeczywistość: utratę młodości i sił, bezużyteczną starość, ostatnią ciężką służbę; odtrącenie przez swego wodza, swych bliskich, którzy postanowili, aby przeżyła jałową resztkę kołaczącego się w niej życia między dwojgiem tych niezrozumiałych, posępnych wykolejeńców jako zgrzybiała, obojętna, bierna towarzyszka ich klęski. Willems obracał oczy ku rzece niby więzień, który wpatruje się w drzwi celi. Jeśli jest jeszcze dla niego ratunek, przyjdzie od rzeki, przez rzekę. Całymi godzinami stał nieraz w słońcu, a morska bryza, sunąc po pustej Pantai, trzepotała jego podartym odzieniem; ostra słona bryza, pod którą wstrząsał się nieraz wśród zalewu spiekoty. Patrzył na brunatną roziskrzoną pustkę wody, płynącej nieustannie, swobodnie u jego stóp wśród cichego, chłodnego szemrania. Zdawało się, że tu jest kraniec świata. Lasy na drugim brzegu wyglądały niedosiężnie, zagadkowo, niedościgłe jak gwiazdy na niebie i równie obojętne. W górze i w dole rzeki las po stronie Willemsa schodził ku wodzie zwartą mnogością wyniosłych drzew, piętrzących się pokręconymi gałęźmi rozpostartymi szeroko nad gęstym poszyciem; wielkich, krzepkich drzew, które wyglądały posępnie i surowo, nieżyczliwe w swej obojętności, niby wrogi tłum bezlitosnych olbrzymów cisnących się w milczeniu dokoła Willemsa, aby patrzeć na powolną jego agonię. Był samotny, bezsilny, zdruzgotany. Myślał o ucieczce — o tym, że musi coś przedsięwziąć. Ale co? Trzeba by zbudować tratwę! Wyobrażał sobie, że pracuje nad tym gorączkowo, rozpaczliwie, że ścina drzewa, związuje pnie, a potem płynie z prądem w dół rzeki, przez morze, do cieśnin. Tam są okręty, pomoc, biali. Ludzie tacy jak on. Dobrzy ludzie, którzy go wyratują, zabiorą hen daleko — gdzie są domy i handel, i jeszcze inni ludzie, co potrafią go zrozumieć, ocenić jego zdolności; gdzie jest przyzwoite pożywienie; gdzie są pieniądze, łóżka, noże, widelce, powozy, orkiestry, chłodzące napoje, kościoły pełne dostatnio ubranych modlących się ludzi. On także będzie się modlił. Tam daleko jest cywilizowany kraj, gdzie będzie mógł siedzieć w fotelu, jeść przekąskę na białym obrusie, witać skinieniem głowy kolegów, dobrych kolegów, gdzie stanie się popularny — jak zawsze; gdzie będzie człowiekiem cnotliwym, poprawnym, zajmie się interesami, będzie pobierać pensję, palić cygara, kupować różne rzeczy w sklepach — nosić trzewiki… gdzie osiągnie szczęście, wolność, majątek. O Boże! I czego na to trzeba? Ściąć kilka drzew. Nie! Jedno drzewo wystarczy. Słyszał, że robią czółna wypalając środek pnia. Tak! Jedno drzewo wystarczy. Trzeba ściąć jedno drzewo… Rzucał się naprzód i stawał jak wryty. Miał tylko scyzoryk. Wówczas osuwał się na ziemię obok rzeki. Był zmęczony, wyczerpany, jakby już zbudował tę tratwę, dokonał podróży, zdobył majątek. Oczy jego stawały się szkliste, te oczy wpatrzone beznadziejnie w przybierającą Pantai; wielkie kłody i wyrwane z korzeniami drzewa sunęły w blasku środkowym nurtem — długi korowód czarnych, nierównych plam. Mógłby popłynąć i puścić się z prądem na jednym z tych drzew. Uciec! Uciec byle jak! Za wszelką cenę! Mógłby przywiązać się do uschłych gałęzi. Szarpała go żądza ucieczki, szarpała go trwoga; brak odwagi uciskał mu serce. Obracał się plecami do góry, głowę wspierał na ramionach. Zjawiały się straszliwe wizje — to bezchmurnych widnokręgów, gdzie błękit nieba stykał się z błękitem morza, to znów okrągłej, gorącej pustki, po której martwy człowiek, uwiązany do martwego drzewa, płynął bez końca, wznosząc się i opadając na połyskliwych falach cieśnin. Nie było tam statków. Tylko śmierć. Rzeka prowadziła do śmierci. Siadał na ziemi z głośnym jękiem. Tak, do śmierci. I po co umierać? Lepsza samotność, lepsze beznadziejne, samotne wyczekiwanie. Samotność! Nie! nie był sam, śmierć patrzyła na niego zewsząd, z zarośli, z chmur — słyszał, jak mówiła do niego w szmerze rzeki; wypełniała sobą przestrzeń, dotykała mu serca, dotykała mózgu chłodną ręką. Nic innego nie widział, nie mógł myśleć o niczym innym. Widział ją — niezawodną śmierć — wszędzie. Widział ją tak blisko, że ciągle chciał ją odepchnąć rękami Zatruwała wszystko, na co patrzył, co robił: nędzną strawę, którą jadł, błotnistą wodę, którą pił; nadawała przerażający wygląd wschodom i zachodom słońca, jasności gorącego południa, chłodnym cieniom wieczoru. Dostrzegał straszliwą jej postać wśród wielkich drzew, w sieci pnączy, w fantastycznych zarysach liści, wielkich powycinanych liści, które wyglądały jak olbrzymie ręce z szerokimi dłońmi, ze sztywnymi palcami wyciągającymi się, aby go schwytać; jak ręce o łagodnych ruchach lub ręce straszliwie nieruchome, czujne, czekające na sposobność, aby go pojmać, objąć, zdławić, trzymać, póki nie umrze: ręce, które będą go trzymać i po śmierci, które nie wypuszczą go nigdy, które przylgną do jego ciała na zawsze, póki nie sczeźnie, póki nie przepadnie w ich uporczywym, zażartym uścisku. A przecież świat pełen był życia. Wszystkie rzeczy, wszyscy ludzie, których znał, istnieli, poruszali się, oddychali; widział ich w dalekiej perspektywie, w zmniejszeniu, wyraźnych, upragnionych, niedosiężnych… na zawsze przepadłych. Naokoło szalał nieustannie bezgłośny wir tropikalnego życia. Po śmierci Willemsa wszystko to pozostanie! Pożądał gwałtownie wrażeń; pragnął chwytać, obejmować coś materialnego, pragnął dotykać, czepiać się wszystkiego naokół, ,coś trzymać, obracać w rękach, chłonąć wzrokiem. Wszystko to pozostanie — przez lata, przez wieki, na zawsze. Wszystko to przetrwa jego nędzną śmierć, będzie istniało w radosnym słońcu, będzie oddychało chłodem pogodnych nocy. I po co? Przecież on będzie już martwy. Będzie leżał wyciągnięty na ciepłej, wilgotnej ziemi, nic nie czując, nic nie wiedząc; będzie leżał sztywny, bierny, gnijąc powoli; a nad nim, pod nim, wewnątrz niego wyroi się nieskończone mrowie skrzętnych owadów, uwijających się bez przeszkody, mrowie malutkich błyszczących potworów odrażającego kształtu — zaopatrzonych w rogi, w szpony, w szczypce — wyroi się potokami, rzuci się nań, walcząc zawzięcie o jego zwłoki, i będzie się roiło, uporczywe, okrutne, żarłoczne, póki z Willemsa nie zostanie nic oprócz połysku kości bielejących w wysokiej trawie; w trawie, która strzeli pierzastymi kitami spomiędzy nagich, wygładzonych żeber. Oto jedyny ślad, jaki pozostawi po sobie; nikt nie poczuje jego braku; nikt go nie będzie pamiętał. Głupstwo! To niemożliwe. Są przecież sposoby, aby się stąd wydostać. Ktoś się zjawi. Zjawią się jakieś ludzkie istoty. Będzie do nich mówił, będzie błagał — użyje siły, aby wymusić na nich pomoc. Poczuł się silny; bardzo silny. Zmusi je… Zniechęcenie, przekonanie o znikomości tych nadziei powracało ściskając mu serce ostrym bólem. I znów rozpoczynał bezcelową wędrówkę. Chodził do upadłego, nie mogąc fizycznym trudem zagłuszyć zgryzoty. Nie było wypoczynku, nie było spokoju na ogołoconej ziemi jego więzienia. Nie było ulgi, chyba w mrocznym wytchnieniu snu, głuchego snu bez żadnych zwidzeń; snu, który spadł ciężki, brutalny, jak zadający śmierć ołów. Zapomnieć w unicestwiającym śnie, wśród blasku dnia zapaść na oślep w noc zatraty — była to dla Willemsa jedyna rzadka ulga w tym życiu, którego nie miał odwagi ani znieść, ani zakończyć. Żył i walczył z nieuchwytnymi majakami swych myśli pod wzrokiem milczącej Aisah. Dzieliła jego mękę wśród dotkliwego zdziwienia, wśród bolesnej tęsknoty, zrozpaczona, niezdolna zrozumieć przyczyny jego gniewu i wstrętu; nienawiści jego spojrzeń, tajemnicy jego milczenia, groźby nielicznych słów, rzucanych w języku białych ludzi, rzucanych z wściekłością, z pogardą, z jawnym pragnieniem, aby ją zranić — ją, która oddała siebie, swe życie, wszystko, co dać mogła — temu białemu; ją, która pragnęła wskazać mu drogę do prawdziwej wielkości, która usiłowała mu pomóc, przejęta kobiecym marzeniem o uczuciu wiecznym, trwałym, niezmiennym. Odkąd Aisah zetknęła się przelotnie z białymi w chwili starej klęski, która unicestwiła jej dawne życie, pozostało jej imponujące wrażenie nieodpartej potęgi, okrutnej siły. I oto spotkała męża z tej zwycięskiej rasy, męża posiadającego wszystkie jej zalety. Każdy biały jest taki sam. Ale w sercu tego mężczyzny gorzał gniew na jego własnych rodaków — i gorzało pożądanie jej ciała. Upoiło ją to nadzieją wielkich rzeczy, zrodzoną z dumy i tkliwego poczucia własnego wpływu. Lęk i zdziwienie zagościły w niej przelotnie wobec jego wahań, jego oporu, jego kompromisów; lecz z kobiecą wiarą w trwałość uczuć, w nieodparty swój czar, pchała go naprzód, pełna nadziei, ufając ślepo przyszłości; była pewna, że osiągnie u jego boku gorące pragnienie swego życia, jeśli tylko zdoła go pociągnąć tak daleko, iż nie będzie mógł już się cofnąć. Nie wiedziała nic o jego — tak wzniosłych — ideałach, nie umiała ich sobie przedstawić. Wyobraziła sobie, że ten mężczyzna jest wojownikiem i wodzem, że gotów jest do walki, do gwałtów, do zdrady własnego plemienia — dla niej. Cóż naturalniejszego? Czyż nie jest mężem wielkim i silnym? Każde z tych dwojga — otoczone nieprzeniknionym murem swych dążeń — było beznadziejnie samotne, niezdolne ujrzeć się nawzajem, niezdolne się porozumieć; każde z nich stanowiło ośrodek różnych, odległych horyzontów; każde stało na innej ziemi, pod innym niebem. Ona pamiętała jego słowa, jego oczy, jego drżące usta, jego wyciągnięte ręce; pamiętała wielką, bezgraniczną słodycz swego poddania, ten początek swojej władzy, która miała trwać aż do śmierci. On pamiętał bulwary i składy towarów, podniecające życie wśród wiru srebrnych monet; wspaniałe emocje pościgu za pieniędzmi; swoje liczne zdobycze, utracone możliwości bogactwa i wynikające stąd uchwały. Ona, kobieta, była ofiarą swego serca, swej kobiecej wiary, że nie ma na świecie nic poza miłością — tym wiecznym uczuciem. On był ofiarą swych dziwacznych zasad, swego wstrzemięźliwego życia, ślepej wiary w siebie, uroczystej czci dla swego bezgranicznego nieuctwa. W chwili bezczynności, wahania, upadku ducha zjawiła się ta kobieta — to wstrętne stworzenie — i dotknięciem ręki zniszczyła jego przyszłość, jego godność mądrego cywilizowanego człowieka; zbudziła w jego piersi haniebne porywy, które pchnęły go do tego, co zrobił, i do nędznego końca w dzikiej pustce; ona jest przyczyną, że ludzie zapomną o nim lub będą go wspominali z nienawiścią, ze wzgardą. Willems nie śmiał patrzeć na Aisah, bo ilekroć na nią spojrzał, zdawało mu się, że dotyka myślą grzechu — że grzech wyciąga ku niemu rękę. Aisah patrzyła tylko na Willemsa, na nic innego patrzeć nie mogła. Cóż poza nim było na świecie? Śledziła go lękliwym wzrokiem — zawsze wyczekującym, cierpliwym, błagalnym. W oczach jej malowało się zdziwienie i rozpacz zwierzęcia, które nie zna nic prócz cierpienia; rozpacz prymitywnej duszy, która zna ból, ale nie zna nadziei; która nie może znaleźć ucieczki przed żydem w złudnym przekonaniu o swej godności, o wzniosłym istnieniu po śmierci; rozpacz duszy, dla której nie ma niebiańskiej pociechy płynącej z wiary w boskie źródło swego losu. W ciągu pierwszych trzech dni po odjeździe Lingarda Willems wcale do Aisah nie mówił. Wolała jego milczenie od dźwięku nienawistnych, niezrozumiałych słów, którymi zasypywał ją dziko, gwałtownie, przerzucając się nagłe do zupełnej apatii. W ciągu tych trzech dni nie odchodził prawie od rzeki, jakby na jej błotnistym brzegu czuł się bliżej wolności. Zostawał tam długo, aż do zachodu słońca; patrzył na złoty żar przemieniający się wśród posępnych obłoków w jaskrawy rumieniec, niby w bryzg ciepłej krwi. Wydawało mu się to złowróżbną, okropną zapowiedzią gwałtownej śmierci, która zewsząd dawała mu znaki — nawet z nieba. Pewnego wieczoru został na brzegu długi czas po zachodzie słońca, nie zważając na nocną mgłę, ,co go spowiła i przylgnęła doń jak mokry całun. Oprzytomniał pod wpływem lekkiego dreszczu i ruszył dziedzińcem ku domowi. Aisah podniosła się od ognia błyskającego czerwono przez dym, który się gromadził i gęstniał pod konarami wielkiego drzewa. Podeszła z boku do Willemsa, gdy się znalazł u kładki. Widział, że przystanęła, by puścić go przodem. W ciemności postać jej wyglądała jak widmo kobiety ze splecionymi rękoma wyciągniętymi w błagalnym geście. Stanął i nie mógł się powstrzymać, aby na nią nie spojrzeć. Posępny wdzięk jej postaci, jej członki, jej rysy — wszystko było niewyraźne i mgliste prócz oczu połyskujących w słabym świetle gwiazd. Odwrócił od niej głowę i ruszył dalej. Czuł za sobą kroki na uginających się deskach pomostu, ale szedł wciąż nie odwracając głowy. Wiedział, czego ona chce. Chciała wejść za nim do izby. Wzdrygnął się na myśl, co by mogło się stać w nieprzeniknionej ciemności tego domu, gdyby pozostali sam na sam — choćby przez chwilę. Przystanął na progu i usłyszał, jak mówi: — Wpuść mię. Skąd ten gniew? Skąd to milczenie?… Pozwól mi czuwać… u twego boku. Przecież czuwałam wiernie. Czy stało ci się kiedy co złego, gdy przy mnie zamknąłeś oczy?… Czekałam… czekałam na twój uśmiech, na twoje słowo… Nie mogę już czekać dłużej… Spójrz na mnie… przemów do mnie. Czy zły duch w ciebie wstąpił? Zły duch, który pożarł twą odwagę i twoją miłość? Pozwól mi siebie dotknąć. Zapomnij o wszystkim… O wszystkim. Zapomnij o złych sercach, o gniewnych twarzach… i pamiętaj tylko dzień, kiedy przyszłam do ciebie! O moje serce! O moje życie! Błagalny smutek jej wezwania napełnił przestrzeń drżeniem cichych słów, które wniosły czułość i łzy do wielkiego spokoju uśpionego świata. Naokoło nich lasy, polanki, rzeka nakryta milczącą zasłoną nocy, rzekłbyś, obudziły się i chłonęły z cichą uwagą słowa Aisah. Gdy głos jej zamarł w stłumionym westchnieniu, wszystko dokoła było wciąż zasłuchane; i nic się nie poruszało wśród bezkształtnych cieni prócz niezliczonych robaczków świętojańskich, które świeciły zmiennymi rojami, sunęły parami lub wędrowały jak samotne punkciki — jak połyskliwy, rozproszony gwiezdny pył. Willems odwrócił się zwolna, niechętnie, jakby ulegając przemożnej sile. Aisah ukryła twarz w rękach; patrzył nad jej schyloną głową w posępną wspaniałość nocy. Była to jedna z tych nocy dających poczucie nieogarnionej przestrzeni, kiedy niebo wydaje się wyższe, kiedy przelotne powiewy ciepłego wiatru, rzekłbyś, przynoszą ciche szepty spoza gwiazd. W powietrzu pełno było słodkich woni, czarodziejskich, przenikliwych, namiętnych jak poryw miłości. Willems patrzył w rozległy mrok przesycony tchnieniem życia, tajemnicą istnienia, odrodzoną, płodną, niezniszczalną — i poczuł lęk przed swą samotnością, samotnością ciała, samotnością duszy w obliczu tej świadomej, zażartej walki, tej wyniosłej obojętności, tej bezlitosnej, tajemniczej woli przedłużającej w nieskończoność walkę i śmierć w pochodzie stuleci. Po raz drugi w życiu zapragnął — w nagłym poczuciu swego znaczenia — rzucić w głąb puszczy okrzyk wzywający ratunku, i po raz drugi uświadomił sobie, jak beznadziejna jest jej obojętność. Mógł wzywać ratunku na wszystkie strony — i nikt by nie odpowiedział. Mógł wyciągać ręce, wołać o pomoc, o poparcie, o litość, o ulgę — i nikt by nie przyszedł. Nikt. Nie było przy nim nikogo — prócz tej kobiety. Serce Willemsa wzruszyło się, nabrzmiało współczuciem dla własnej samotności. Gniew na Aisah, na tę, która była przyczyną wszystkich nieszczęść, rozwiał się wobec niezmiernego pragnienia jakiejkolwiek pociechy. Jeśli musi się poddać losowi, może Aisah pozwoli mu zapomnieć. Zapomnieć! W przypływie rozpaczy tak głębokiej, że wyglądała jak zapowiedź spokoju, postanowił, że zejdzie rozmyślnie ze swego piedestału, że odrzuci swą wyższość, wszystkie swoje nadzieje, dawne ambicje, niewdzięczną cywilizację. Przez chwilę zapomnienie w ramionach Aisah wydało mu się możliwe; pod wpływem tej możliwości odrodzona na pozór żądza ogarnęła go wraz z zuchwałym lekceważeniem wszystkiego, co się znajdowało poza nim — wraz z dziką pogardą dla Ziemi i Nieba. Powiedział sobie, że nie będzie żałował niczego. Kara za jedyny jego grzech zbyt silnie go przygniotła. Nie było dlań zmiłowania pod słońcem. On zmiłowania nie potrzebuje. Pomyślał z rozpaczą, że gdyby mógł znowu zaznać z Aisah dawnego szału, tego dziwnego szału, który go odmienił, który ściągnął na niego klęskę — byłby gotów zapłacić za to wiecznym piekłem. Był upojony subtelną wonią nocy, był oczarowany wymownym tchnieniem ciepłego powiewu, zawładnął nim poryw zrodzony z samotności, z ciszy, ze wspomnień, z obecności tej kobiety oddającej mu się w uległym cierpliwym ubóstwieniu — kobiety, która przyszła do niego w imię wspólnie przeżytych dni, kiedy nie myślał o niczym, kiedy nie widział i nie pożądał niczego — prócz jej uścisku. Wziął ją nagle w ramiona—, objęła go za szyję z cichym okrzykiem radości i zdumienia. Wziął ją w ramiona i czekał na ten zachwyt, na ten szał, na te uczucia pamiętne i utracone; i podczas gdy szlochała cicho na jego piersi, trzymał ją chłodny, pełen nudy, zmęczenia, rozjątrzony swym zawodem — i wreszcie zaczął siebie przeklinać. Cisnęła się do niego, drżąc z ogromu szczęścia i miłości. Słyszał, jak z głową ukrytą na jego ramieniu, szeptała o minionym smutku, o przyszłym szczęściu, które będzie trwało bez końca; o niezachwianej wierze w jego miłość. Ona mu zawsze wierzyła. Zawsze! Nawet wówczas kiedy odwrócił od niej twarz w ciągu owych ponurych dni — wówczas kiedy jego duch wędrował po rodzinnym kraju, wśród swego plemienia. Ale teraz jego dusza już powróciła i nigdy jej nie opuści. On zapomni o zimnych twarzach i twardych sercach okrutnych ludzi. Co tam jest do pamiętania? Nic? Prawda? Słuchał beznadziejnie cichego jej szeptu. Stał nieruchomo i sztywno, tuląc ją machinalnie do piersi i myśląc, że nie ma dlań nic na świecie. Był ograbiony ze wszystkiego: ze swego szału, swojej wolności, z zapomnienia i z pociechy. Aisah szalała z rozkoszy, szepcząc cicho o miłości, o blasku, o spokoju, o długich latach… Patrzył ponuro nad jej głową w gęsty mrok dziedzińca. I nagle wydało mu się, że spogląda w ciemny dół, w głęboki czarny dół pełen zgnilizny i pobielałych kości — w ogromny, nieunikniony grób pełen rozkładu, gdzie prędzej czy później musi nieodwołalnie się znaleźć. Rano wyszedł wcześnie i przystanął na chwilę we drzwiach, słuchając lekkiego oddechu za sobą — w izbie. Spała. Willems nie zmrużył oka przez całą noc. Stał chwiejąc się — potem wsparł się o odrzwia. Był wyczerpany do ostatka, ledwie zdawał sobie sprawę, że żyje. Czuł do siebie wstręt; w miarę jak patrzył na gładkie morze mgły u swoich stóp, wstręt rozpływał się w tępej obojętności. Była to jakby nagła i ostateczna zgrzybiałość jego zmysłów, jego ciała, jego myśli. Stojąc na wysokim tarasie patrzył na przestrzeń niskich nocnych oparów, nad którymi sterczały gdzieniegdzie pierzaste głowy wysokich bambusowych kęp i okrągłe szczyty pojedynczych drzew podobnych do małych wysepek, czarnych i zwartych, wyłaniających się z upiornego, nieuchwytnego morza. Na tle nikłej wschodniej zorzy ciemna pręga wielkich lasów okalała gładką przestrzeń białej mgły, niby brzeg fantastyczny i niedosiężny. Willems patrzył, nic nie widząc — myśląc wciąż o sobie. Przed jego oczami światło wschodzącego słońca trysnęło nad lasem jak nagły wybuch. Willems nie widział nic. Po chwili wyrzekł cicho pod obuchem przeszywającej myśli: — Jestem zgubiony. Potrząsnął wzniesioną ręką niedbałym, tragicznym gestem i zstąpił w mgłę, która zamknęła się nad nim, falując świetliście pod pierwszym tchnieniem rannego powiewu. ROZDZIAŁ CZWARTY Willems zaczął iść apatycznie ku rzece, a potem zawrócił w stronę drzewa i opadł na ławkę w jego cieniu. Słyszał, jak z drugiej strony olbrzymiego pnia stara Malajka krzątała się, głośno wzdychając, mrucząc pod nosem, łamiąc suche patyki, rozdmuchując ogień. Po chwili kłąb dymu przypłynął do Willemsa. Poczuł głód; była to jakby nowa obelga dodana do nieznośnego brzemienia upokorzeń. Dławiły go łzy. Był niezmiernie osłabiony. Podniósł chudą rękę do oczu i śledził przez chwilę jej drżenie. Skóra i kości! Jaki jest wynędzniały! Miewał często ataki febry; uświadomił sobie z żałosnym osłupieniem, że Lingard przysłał mu wprawdzie żywność — i to jaką, mój Boże! trochę ryżu i suszonych ryb, co jest zupełnie dla białego nieodpowiednie — ale nie przysłał żadnego lekarstwa. Co ten stary bałwan sobie myśli? że Willems nie choruje nigdy, jak dzikie zwierzę? Potrzebował chininy. Oparł głowę o drzewo i zamknął oczy. Majaczyło mu się, że gdyby mógł schwytać Lingarda, obdarłby go żywcem ze skóry; ale była to myśl przelotna i mętna. Wyobraźnia Willemsa, wyczerpana powtarzającymi się wciąż wizjami, nie miała dość sił, aby przejąć się myślą o zemście. Nie czuł oburzenia ani buntu, przygnieciony ogromem swej klęski. Podobnie jak większość ludzi, był święcie przekonany, że cały świat mieści się w jego piersi; zbliżający się koniec wszechrzeczy, który nastąpi wraz z zagładą jego własnej osobowości, napełniał go panicznym strachem. Waliło się wszystko. Mrugał szybko oczami i zdawało mu się, że nawet blask porannego słońca napomyka o czymś tajnym, złowrogim. W bezmyślnej trwodze usiłował się skryć w głębi siebie samego. Podciągnął nogi na ławkę, objął je, przyciskając ręce do boków, wtulił głowę w ramiona. Tkwił bez ruchu, skurczony, zalękły i cichy, pod wysokim, olbrzymim drzewem, które wynurzało się wspaniale z mgły w jasny blask słońca, rozpościerając krzepkie, wyniosłe konary wśród radosnego trzepotu niezliczonych liści. Willems błądził wzrokiem po ziemi, a potem zaczął śledzić z idiotycznym uporem kilkanaście czarnych mrówek wchodzących odważnie do kępy wysokiej trawy, którą pewnie uważały za ciemną, niebezpieczną dżunglę. Pomyślał nagle: ,,Musi tam być coś nieżywego. Jakiś martwy owad.” Wszędzie śmierć! Zamknął znów oczy, dygocąc boleśnie. Wszędzie śmierć — gdziekolwiek się spojrzy. Nie chciał widzieć tych mrówek. Nie chciał .nic widzieć, nikogo. Pogrążył się w niedoli, którą sam sobie zgotował, rozmyślając z goryczą, że nie ma dla niego spokoju. Usłyszał jakieś głosy… Złudzenie. Rozpacz! Męczarnia! Któż by do niego przyszedł? Któż by przemówił? Jak on może słyszeć głosy?… a jednak dochodzą słabo od strony rzeki. Dosięgły go nikłe słowa: „Wrócimy prędko…”, jakby je ktoś krzyknął w oddali. Obłęd… szyderstwo! Kto by mógł wrócić? Nikt nigdy nie wraca! Tylko febra wraca. Rano miał znów atak febry. To dlatego… Usłyszał nagłe gdzieś blisko pomruk starej Malajki. Obeszła drzewo i znalazła się po tej samej stronie co Willems. Otworzył powieki; zobaczył przed sobą jej zgięte plecy. Ocieniając ręką oczy patrzyła ku przystani. Potem odeszła. Zobaczyła, co chciała zobaczyć, a teraz wraca do swego gotowania; nie interesuje się niczym, nie oczekuje niczego — wyzuta ze strachu i nadziei. Znikła za drzewem, a Willems zobaczył teraz kobiecą postać na ścieżce wiodącej do przystani. Przynajmniej zdawało mu się, że to kobieta — w czerwonej sukni — trzymająca jakieś ciężkie zawiniątko,— zjawisko niespodziane, znajome, dziwaczne. Zaklął przez zęby… Tylko tego brakowało! Żeby też widzieć takie rzeczy w biały dzień! Bardzo z nim źle, bardzo źle… Przeraził się okropnie; ten groźny objaw świadczy o rozpaczliwym stanie jego zdrowia. Przerażenie Willemsa trwało ułamek sekundy i nagle pojął, że ta kobieta jest czymś rzeczywistym; że idzie w jego stronę; że to jego żona! Spuścił szybko nogi na ziemię i siedział bez ruchu. Otworzył oczy szeroko. Był taki zdumiony, że zapomniał na chwilę o wszystkim. Jedno tylko miał na myśli: po cóż, u licha, ona tu przyjechała? Joanna szła pod górę z radosnym pośpiechem. Niosła dziecko zawinięte w białą kołdrę Almayera, ściągniętą z łóżka w ostatniej chwili przed opuszczeniem domu. Wyglądała, jakby była olśniona przez słońce świecące jej w oczy, jakby obce otoczenie ją oszałamiało. Szła rozglądając się szybko w prawo i w lewo, oczekując z niecierpliwością, że lada chwila zobaczy męża. Podszedłszy do drzewa, dostrzegła nagle coś na kształt wyschniętego, żółtego trupa; ten trup siedział bardzo sztywno w cieniu na ławce i patrzył na nią wielkimi oczami, które żyły. To był jej mąż. Stanęła jak wryta. W głębokiej ciszy patrzyli na siebie zdumionym wzrokiem, oszalałym od wspomnień rzeczy odległych, które, rzekłbyś, zatraciły się w czasie. Spojrzenia ich skrzyżowały się, przeniknęły nawzajem, pędziły ku sobie jakby z niewiarogodnej dali, jakby z krainy Niemożliwości. Podeszła bliżej, patrząc w męża bez przerwy, i położyła na ławce dziecko zawinięte w kołdrę. Mały Ludwik, który przez większą część nocy darł się ze strachu wśród mroków rzeki, spał teraz mocno i nie obudził się. Willems wodził oczyma za żoną, obracając powoli głowę w ślad za nią. Przyjął do wiadomości jej obecność, poddając się ze znużeniem temu fantastycznemu nieprawdopodobieństwu. Wszystko jest możliwe. Po co ona tu przyjechała? Była jednym z czynników jego nieszczęścia. Spodziewał się po trochu, że się rzuci na niego, zacznie go targać za włosy, podrapie mu twarz. Dlaczego nie? Wszystko jest możliwe! W przesadnym poczuciu swego wielkiego osłabienia Willems obawiał się z jej strony napaści. W każdym razie będzie na niego krzyczała. Znał ją dobrze. Umiała krzyczeć. Myślał, że się jej pozbył na zawsze. Przyszła tu zapewne, aby zobaczyć koniec… Nagle Joanna zwróciła się ku Willemsowi i objąwszy go, osunęła się powoli na ziemię. Zaskoczyło go to. Szlochała cicho z czołem opartym o jego kolana. Patrzył chmurnie na jej głowę. Czego ona chce? Nie miał siły poruszyć się — odejść. Szeptała coś; schylił się, aby usłyszeć. Pochwycił słowo: „Przebacz!” Więc dlatego tu przyjechała! Z tak daleka! Kobiety są dziwne. Przebaczyć? Ani mu w głowie… Nagle przeszyła go myśl: „Jak ona przyjechała? W łodzi. Łódź! Łódź!” Krzyknął: ,,Łódź!”, i zerwał się przewracając Joannę. Nim zdążyła się podnieść, rzucił się na nią i dźwignął ją z ziemi. Ledwie się znalazła na nogach, objęła go mocno za szyję i zasypała rozpaczliwymi pocałunkami jego twarz, oczy, usta, nos. Wykręcał głowę na wszystkie strony, potrząsał Joanną trzymając ją za ramiona, usiłował ją odsunąć, mówić do niej, pytać… Przyjechała w łodzi, w łodzi, w łodzi… Mocowali się i kręcili, drepcząc w kółko. Willems bełkotał: „Puść mnie. Posłuchaj” — i szarpał jej ręce. To spotkanie małżeńskiego przywiązania i szczerej radości podobne było do walki. Mały Ludwik spał spokojnie pod kołdrą. Wreszcie Willems zdołał się wyrwać i odsunął Joannę, przycisnąwszy jej ramiona do boków. Patrzył na nią. Podejrzewał, że śni. Wargi mu drżały, oczy błądziły niepewnie powracając wciąż do jej twarzy. Spostrzegł, że jest taka sama jak zawsze w jego obecności. Wyglądała na zalęknioną, drżącą, gotową do płaczu. Nie budziła w nim zaufania. Krzyknął: — Jak tu przyjechałaś? Odrzekła spiesznie, przyglądając mu się z natężeniem: — W wielkim czółnie z trzema ludźmi. Wiem o wszystkim. Lingarda nie ma. Przyjeżdżam cię wyratować. Ja wiem… Almayer mi powiedział. — W czółnie!… Almayer… Kłamstwo. Powiedział ci… powiedział… — bąkał Willems w oszołomieniu. — Dlaczego tobie? Co ci powiedział? Zabrakło mu słów. Wpatrywał się w żonę myśląc z lękiem, że użyto jej — tej idiotki — za narzędzie w jakimś zdradzieckim spisku… na jego zgubę. Joanna rozpłakała się. — Nie patrz tak na mnie, Piotrze. Co ja ci zrobiłam? Przyjechałam błagać cię… błagać… o przebaczenie. Ocalić cię… Lingard… grozi ci niebezpieczeństwo… Dygotał z niecierpliwości, z nadziei, ze strachu. Wpatrując się w niego, wybuchnęła łkaniem w nowym przypływie żalu: — Ach, Piotrze! Co ci jest? Czyś chory?… Wyglądasz na bardzo chorego… Potrząsnął nią tak gwałtownie, że zamilkła, zdumiona i przerażona. — Jak śmiesz!… Jestem zdrów… zupełnie zdrów… Gdzie ta łódź? Czy powiesz mi w końcu, gdzie jest ta łódź? Łódź, mówię!… Słyszysz!… — Boli! — jęknęła. Puścił ją; zapanowawszy nad przerażeniem, stała drżąc i patrząc w niego z dziwnym napięciem. Posunęła się naprzód, ale gdy podniósł palec, zatrzymała się i westchnęła głęboko. Uspokoił się nagle i spoglądał na nią zimno, krytycznie, jak dawniej, w przeszłości, kiedy rachunki domowe nie były w porządku. Poczuła coś na kształt bolesnej rozkoszy w tym raptownym nawrocie do dawnego życia, do dawnej swej uległości. Stał teraz na pozór opanowany i słuchał bezładnej opowieści Joanny. Słowa jej zdawały się padać dokoła z oszałamiającym łoskotem, jak grad. Chwytał gdzieniegdzie ich sens i gubił go natychmiast w nadludzkim wysiłku, aby powiązać logicznie wypadki. Jest łódź. Łódź. Wielka łódź, którą Willems będzie mógł popłynąć do morza. To było jasne. Joanna nią przyjechała. Dlaczego Almayer tak ją okłamał? Czy to jest spisek, aby wciągnąć Willemsa w jakąś zasadzkę? Lepsze to niż beznadziejna samotność. Joanna ma pieniądze. Ci Malaje pojadą, gdzie im się każe… Tak mówi Joanna. Przerwał jej: — Gdzie oni poszli? — Wrócą natychmiast — odrzekła ze łzami. — Natychmiast. Powiedzieli, że tu niedaleko są zastawione sieci. Wrócą natychmiast. Zaczęła znów mówić łkając. Prosiła, żeby jej przebaczył. Przebaczył? Ale co? Aha! tę scenę w Makassarze. Jakby miał czas o tym myśleć! Cóż go obchodzi to, co zrobiła kiedyś tam przed miesiącami! Miał wrażenie, że się szamoce w pętach powikłanego snu; gdzie wszystko jest niemożliwe, lecz naturalne, gdzie przeszłość nabiera wyglądu przyszłości, a teraźniejszość leży kamieniem na sercu i trzyma za gardło jak ręka wroga. A podczas gdy Joanna błagała go, zaklinała, całowała mu ręce, płacząc na jego ramieniu, wzywając go w imię Boga, by przebaczył, by zapomniał, by wymówił upragnione przez nią słowo, by spojrzał na swego chłopca, by uwierzył w jej smutek i jej oddanie — oczy Willemsa, urzeczone, błyszczące, nieruchome, patrzyły w dal, hen poza Joannę, poza rzekę, poza ten kraj, poza dni, tygodnie, miesiące; patrzyły w wolność, w przyszłość, w tryumf… w możliwość wstrząsającej zemsty. Poczuł nagle, że chce mu się tańczyć i krzyczeć. Zawołał: — A jednak spotkamy się jeszcze, kapitanie Lingard! — Ach nie! Nie! — krzyknęła Joanna składając ręce. Spojrzał na nią, zaskoczony. Zapomniał o Joannie, póki ten okrzyk nie wtargnął między monotonne, błagalne jej słowa, póki nie przyzwał go z powrotem na ziemię spośród radosnego wiru marzeń. Bardzo było dziwnie ujrzeć ją tu obok siebie. Poczuł dla niej niemal serdeczność. Jednak zjawiła się w samą porę. Nagle pomyślał: „Tamta druga! Muszę pozbyć się jej bez awantury. Kto wie; może się okaże niebezpieczna…” I natychmiast zdał sobie sprawę, że nienawidzi Aisah nienawiścią bez granic, że dusi go wprost ta nienawiść. Rzekł do żony: — Poczekaj chwilę. Joanna przełknęła posłusznie słowa, które chciały jej się wydrzeć. Mruknął: „Zostań tu”, i znikł za drzewem. Woda w żelaznym kociołku wrzała wściekle na ogniu buchając wielkimi kłębami białej pary, która mieszała się z cienką czarną nicią dymu. Stara Malajka przykucnięta za ogniskiem ukazała się Willemsowi jakby przez mgłę, obojętna, dziwaczna. Willems podszedł do niej blisko i zapytał: — Gdzie ona jest? Kobieta nawet nie podniosła głowy, ale odpowiedziała natychmiast, jakby czekała od dawna na to pytanie: — Kiedy spałeś pod drzewem, zanim przybyło obce czółno, wyszła z domu. Widziałam, jak spojrzała na ciebie i poszła dalej z wielką jasnością w oczach. Z wielką jasnością. I skierowała się tam, gdzie był sad naszego pana, Lakamby. Kiedy nas było tu wielu* Wielu, wielu. Mężowie z orężem u boku. Wielu mężów… I rozmowy… I pieśni… Bredziła cichym głosem jeszcze długo po odejściu Willemsa. Wrócił do żony. Podszedł blisko i przekonał się, że nie ma jej nic do powiedzenia. Skupił się w sobie, rozmyślając, jak ma postąpić, aby uniknąć spotkania z Aisah. Ona zostanie może cały ranek w tym gaju. Dlaczego ci, psiakrew, wioślarze odeszli? Przejmował go fizyczny wstręt na myśl o zobaczeniu Aisah. A gdzieś na samym dnie serca czaił się lęk przed nią. Dlaczego? Cóż ona mogłaby mu zrobić? Nic na świecie teraz go nie zatrzyma. Czuł się silny, zuchwały, bezlitosny i wyższy nad wszystko. Chciał ocalić wobec żony wzniosłą czystość swego charakteru. Myślał: „Ona nie wie. Almayer nie pisnął o Aisah ani słowa. Ale jeśli się dowie, jestem zgubiony. Gdyby nie chłopiec, to bym… uwolnił się od obydwóch…” — mignęło mu przez głowę. Ale nie, broń Boże! Jest żonaty… Przysiągł uroczyście. Nie wolno!… Święte więzy… Patrząc na żonę, poczuł pierwszy raz w życiu coś na kształt wyrzutów sumienia. Wyrzutów sumienia, związanych z jego wyobrażeniem o strasznej potędze przysięgi złożonej u ołtarza… Nie trzeba, żeby Joanna się dowiedziała… Ach, gdyby miał tę łódź!… Musi pobiec do domu i wziąć rewolwer. Bez broni nie miałby odwagi powierzyć się tym ludziom z plemienia Badjau. Pójdzie po rewolwer, póki nie ma Aisah. Ach, ta łódź!… Nie śmiał pójść nad rzekę i wołać. Pomyślał: ,,Mogłaby mnie usłyszeć… Pójdę i wezmę rewolwer… naboje… to już wszystko… nic więcej. Nic.” Stał pogrążony w myślach, nie mogąc się zdecydować na pójście do domu, a Joanna, uczepiona jego ramienia, błagała, by jej przebaczył, błagała rozpaczliwie, żałośnie, tracąc wszelką nadzieję za każdym razem, gdy popatrzyła na jego twarz, która w jej oczach uosabiała nieubłaganą prawość, surową cnotę, bezlitosną sprawiedliwość. Błagała pokornie, onieśmielona wobec męża, wobec niewzruszonego wyglądu tego człowieka, którego skrzywdziła wbrew prawom ludzkim i boskim. Nie słyszał ani słowa, póki nie podniosła głosu w ostatnim zaklęciu: — Czy nie rozumiesz, że cię zawsze kochałam? Nagadali mi o tobie okropnych rzeczy… I to moja własna matka! Powiedzieli, że ty… żeś mnie zdradził, a ja… — To wstrętne kłamstwo! — krzyknął Willems budząc się na chwilę, tknięty szlachetnym oburzeniem. — Ja wiem! wiem! Bądź wspaniałomyślny! Pomyśl, jak rozpaczałam po twoim wyjeździe. Ach! o mało sobie nie odgryzłam języka!… Nigdy nikomu już wierzyć nie będę… Popatrz na chłopca… Ulituj się… Nie miałabym chwili spokoju, gdybym ciebie nie odnalazła… Powiedz mi… jedno słowo… jedno jedyne słowo… 362 .— Czegóż ty chcesz, u diabła! — wykrzyknął Willems spoglądając w stronę rzeki. — Gdzież ta cholerna łódź? Dlaczego pozwoliłaś im odjechać? Ty idiotko! — Ach, Piotrze! Wiem, że już przebaczyłeś w głębi serca… jesteś taki szlachetny… ale chcę to usłyszeć z twoich ust… Powiedz, przebaczasz mi? — Tak, tak! — rzekł Willems niecierpliwie — przebaczam ci. Nie bądź głupia. — Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie tu samej. Co nam grozi? Tak się boję… Czy jesteś tu sam? Na pewno? Chodźmy stąd! — Masz rację — rzekł Willems patrząc wciąż z niepokojem w stronę rzeki. Łkała po cichu opierając się o jego ramię. — Puść mnie — powiedział. Ujrzał nad stromym brzegiem głowy trzech ludzi, sunące gładko. Gdy brzeg się obniżył, ukazało się duże czółno i zawinęło zwolna do przystani. — Przyjechali — rzekł żywo. — Muszę wziąć rewolwer. Uczynił kilka spiesznych kroków w stronę domu, ale — jakby coś spostrzegłszy — zawrócił w miejscu i podszedł znów do Joanny. Wpatrzyła Się w niego, zatrwożona nagłą zmianą w jego twarzy, z której wyglądał wielki niepokój. Zaczął mówić zacinając się z lekka: — Weź dziecko. Zejdź do łodzi i powiedz, żeby natychmiast ukryli ją za krzakami. Słyszysz? Prędko! Przyjdę tam zaraz do .ciebie. Spiesz się! — Piotrze! Co to znaczy? Ja ciebie nie opuszczę. Tu grozi nam jakieś niebezpieczeństwo! — Zrobisz, co ci każę! — rzekł Willems gniewnym szeptem. — Nie! nie! nie! Nie opuszczę ciebie. Nie chcę ciebie znów stracić. Powiedz, co nam grozi? Zza domu doszedł daleki śpiew. Willems potrząsnął Joanną; — Rób, co ci każę I Leć natychmiast! Złapała Willemsa za ramię i uczepiła się go rozpaczliwie. Spojrzał w niebo, jakby je brał na świadka beznadziejnej głupoty tej kobiety. Śpiew rozlegał się coraz głośniej, potem nagle ustał i pojawiła się Aisah, idąc wolno z rękami pełnymi kwiatów. Wyszła zza węgła domu, wchodząc w słońce, które ogarnęło ją potokiem blasku wspaniałym, czułym, pieszczotliwym, jakby pociągnięte szczęściem jaśniejącym na jej twarzy. Przystroiła się świątecznie w ten uroczysty dzień, pamiętny dzień jego powrotu do niej, do miłości, która trwać będzie wiecznie. Ranne promienie załamywały się w podłużnej klamrze haftowanego pasa obejmującego jedwabny sarong. Olśniewająco biała tkanina obcisłego kaftana przecięta była srebrno—żółtą szarfą, a w czarnych włosach zwiniętych wysoko na małej głowie jaśniały kule złotych szpilek wśród czerwonego pąkowia i białych gwiaździstych kwiatów, którymi się uwieńczyła, aby oczarować jego oczy; te oczy, co odtąd nie miały nic widzieć na świecie prócz jej rozpromienionej twarzy. Szła zwolna, chyląc głowę nad snopem niepokalanie białych kwiatów tjempaka i jaśminu, które przyciskała w rozmarzeniu do piersi, upojona słodką wonią i słodszą jeszcze nadzieją. Zdawało się, że nic nie spostrzega; przystanęła chwilę u stóp kładki prowadzącej do domu, zostawiła tam drewniane sandały o wysokich korkach i wbiegła lekko na deski — prosta, wdzięczna, bezgłośna, jakby ją niosły ku drzwiom niewidzialne skrzydła. Willems wepchnął szorstko żonę za drzewo; postanowił pobiec do domu, chwycić rewolwer i… Różne myśli, wątpliwości, plany kipiały w jego mózgu. Mignęła mu błyskawiczna wizja czynów dokonywanych z wariackim pośpiechem: oto zadaje ogłuszający cios, związuje tę ukwieconą kobietę w ciemnym domu, aby ocalić swoją powagę, swoją wyższość — coś niezmiernie doniosłego… Nie uczynił i dwóch kroków, gdy Joanna skoczyła za nim, złapała go za obszarpaną kurtkę wydzierając z niej duży strzęp i oburącz wczepiła się w kołnierz: tak to zaskoczyło Willemsa, że o mało co nie padł na wznak, zdołał jednak utrzymać się na nogach. Stojąc za nim szeptała bez tchu do jego ucha: — Ta kobieta! Kto jest ta kobieta? Ach! to o tym mówili wioślarze. Słyszałam ich… słyszałam… słyszałam… w nocy. Mówili o jakiejś kobiecie. Nie miałam odwagi zrozumieć. Nie chciałam pytać,,, słyszysz?… nie chciałam wierzyć! Jakże mogłam wierzyć? Więc to prawda. Nie! Powiedz, że to nieprawda!… Kto jest ta kobieta? Chwiał się na nogach prąc naprzód. Szarpała go, póki guzik nie puścił; Willems na wpół wysunął się z kurtki, odwrócił się i zastygł w dziwnym bezruchu. Miał wrażenie, że serce bije mu w gardle. Dusił się — chciał mówić — nie mógł znaleźć słów. Pomyślał z wściekłością: „Zabiję obie.” Przez chwilą zupełny spokój panował na dziedzińcu wśród wielkiej jasności dnia. Tylko hen u przystani drzewo beringin, rozgorzałe gronami czerwonych jagód, zdawało się drgać od rojących się malutkich ptaszków, które napełniały gorączkowym trzepotem gąszcz przeciążonych gałęzi. Nagle różnobarwne stado wzniosło się w górę spokojnie wirując i rozproszyło tnąc sztywnymi, spiczastymi skrzydełkami mgłę złocistą od słońca. Mahmat i jeden z jego braci ukazali się od strony rzeki, każdy z lancą w ręku; przyszli po swych pasażerów. Aisah wyszła na próg z pustymi rękoma i spostrzegła dwóch zbrojnych ludzi. Wydała cichy okrzyk zdumienia, znikła z powrotem i w mgnieniu oka ukazała się znów trzymając rewolwer Willemsa. Dla niej pojawienie się jakiejkolwiek ludzkiej istoty mogło oznaczać jedynie coś złowrogiego. Na zewnątrz byli tylko wrogowie. Ona i człowiek, którego kochała, byli sami, okrążeni przez groźne niebezpieczeństwa, ale nic jej to nie obchodziło; gdyby przyszła śmierć, wszystko jedno z czyjej ręki, zginęliby oboje razem. Śmiałe jej oczy objęły dziedziniec jednym spojrzeniem. Zauważyła, że dwaj obcy ludzie przystanęli i oparli się o gładkie drzewca lanc. Zaraz potem spostrzegła Willemsa, który był zwrócony do niej plecami i widać mocował się z kimś pod drzewem. Nie przyjrzawszy się dokładniej, zbiegła bez wahania po kładce wołając: ,,Idę!” Usłyszał jej krzyk i niespodzianym rzutem pchnął żonę ku ławce. Padła na nią; wyszarpnął się z kurtki do reszty, a Joanna zakryła twarz tym brudnym łachmanem. Przysunął się do niej i spytał: — Po raz ostatni, czy weźmiesz dziecko i pójdziesz? Jęknęła zza brudnych szczątków kurtki. Mruczała coś. Schylił się nasłuchując. Mówiła: — Nie odejdę! Każ pójść precz tej kobiecie. Nie mogę na nią patrzeć! — Idiotka! Zdawało się, że plunął na nią tym słowem, potem odwrócił się, by stawić czoło Aisah. Zbliżała się powoli z bezgranicznym zdumieniem na twarzy. Przystanęła i patrzyła w Willemsa, który stał obnażony po pas, z odkrytą głową, ponury. Opodal Mahmat i jego brat wymieniali szybko słowa spokojnym szeptem… Oto dzielna córka tego świętego męża, który umarł. Biały jest mężczyzną bardzo wysokim. Trzeba będzie zabrać z powrotem trzy kobiety, dziecko i jeszcze tego białego, który ma pieniądze… Brat Mahmata wrócił do łodzi; Mahmat przyglądał się dalej. Stał jak wartownik; ostrze lancy w kształcie liścia połyskiwało nad jego głową. Willems nagle przemówił: — Daj mi to — rzekł wyciągając rękę po rewolwer. Aisah cofnęła się. Wargi jej drżały. Rzekła bardzo cicho: — To twoi? Uczynił ruch potakujący. Potrząsnęła głową w zamyśleniu i kilka delikatnych płatków kwiecia zamierającego we włosach opadło do jej stóp jak wielkie krople szkarłatu i bieli. — Wiedziałeś? — szepnęła. — Nie — rzekł Willems. — Przysłali po mnie. — Każ im odjechać. Oni są przeklęci. Co może być wspólnego między nimi a tobą — tobą, który nosisz moje życie w swym sercu! Willems nic nie odpowiedział. Stał przed nią patrząc w ziemię i powtarzając w myśli: „Muszę wydostać od niej rewolwer, zaraz, natychmiast. Niemożliwe, abym powierzył się tym ludziom bez broni. Muszę mieć rewolwer.” Zapytała popatrzywszy w milczeniu na szlochającą cicho Joannę: — Kto to jest? — Moja żona — odrzekł Willems nie podnosząc oczu. — Moja żona według naszych białych praw, które pochodzą od Boga! — Twoje prawa! Twój Bóg! — mruknęła pogardliwie. — Daj mi ten rewolwer — rzekł rozkazująco. Czula niechęć do zetknięcia się z nią, do odebrania rewolweru siłą. Nie zwróciła na to uwagi i ciągnęła dalej: — Twoje prawa… czy twoje kłamstwa? W co mam wierzyć? Szłam, biegłam, by cię obronić, kiedy zobaczyłam tych obcych ludzi. Kłamały mi twoje wargi, twoje oczy. Masz fałszywe serce. — Nagle zamilkła i dodała po krótkiej pauzie: — Ach! Ona jest pierwsza. Więc ja mam być niewolnicą? — Bądź sobie, czym chcesz — rzekł Willems brutalnie. — Odjeżdżam. Aisah przylgnęła wzrokiem do kołdry spostrzegłszy, że coś pod nią z lekka drgnęło. Rzuciła się ku ławce. Willems odwrócił się za nią. Doznał wrażenia, że jego nogi są z ołowiu. Zrobiło mu się słabo i na chwilę owładnęła nim rozpacz; przeraził się, iż umrze na miejscu, nim zdoła uciec od grzechu i klęski. Aisah podniosła róg kołdry; ujrzała śpiące dziecko i nagły dreszcz zatrząsł nią jak na widok rzeczy niewypowiedzianie strasznej. Wlepiła w Ludwika Willemsa oczy skamieniałe z niedowierzania i zgrozy. Potem palce jej otworzyły się zwolna i cień padł na jej twarz, jakby coś mrocznego i złowieszczego stanęło między nią a słońcem. Stała ze spuszczonymi oczami pogrążona w zadumie, niby śledząc żałosny korowód swych myśli na dnie posępnej otchłani. Willems ani drgnął. Wszystkie jego myśli skupiły się na bliskim wyzwoleniu. I dopiero teraz pewność tego wyzwolenia owładnęła nim z niezmierną siłą; usłyszał jakby głos wołający w niebiosach, że wszystko przeminęło, że za pięć, za dziesięć minut rozpocznie nową egzystencję; że ta kobieta, jego obłęd, jego grzech, jego żale, wszystko zapadnie w przeszłość, rozwieje się jak pył, jak dym, jak przelotna chmura — przestanie istnieć! Tak! zachłanna przeszłość pochłonie wszystko — nawet pamięć o jego pokusie i jego upadku. Nic go nie obchodziło. Nie dbał o nic. Zapomniał o Aisah, o żonie, o Lingardzie, o Hudigu — zapomniał o wszystkich w błyskawicznym widzeniu przyszłości opromienionej nadzieją. Po chwili usłyszał, jak Aisah mówiła: — Dziecko! Dziecko! Cóż ja uczyniłam, aby się stać pastwą tej żałości i tego bólu? Twój syn i jego matka żyli, a ty rai powiedziałeś, że nie masz nic do wspominania w kraju, z którego przybywasz! Myślałam, że możesz być mój. Myślałam, że będę… Głos Aisah zamarł w urywanym szepcie, a wraz z nim zgasły w jej sercu najpiękniejsze, najdroższe nadzieje nowego życia. Roiła, że w przyszłości słabe dziecinne ręce złączą ich oboje więzami, których mc nie rozerwie na ziemi, więzami przywiązania, wdzięczności, tkliwego szacunku. Będzie pierwsza — będzie jedyna! Lecz z chwilą gdy ujrzała syna tamtej drugiej kobiety, poczuła, że jest strącona w chłód, mrok, milczenie samotności nieprzeniknionej i głuchej — że jest daleko od niego, poza wszelką nadzieją — w otchłani krzywdy, na którą nie ma ratunku. Zbliżyła się do Joanny. Ogarnął ją gniew na tę kobietę, zazdrość, zawiść. Czuła się wobec niej upokorzona i wściekła. Chwyciła zwisający rękaw kurtki, w której Joanna ukryła twarz; wyrwała kurtkę z jej rąk wołając: — Niechże zobaczę oblicze tej, przy której jestem tylko sługą i niewolnicą. Ja wa! Widzę cię! Jej niespodziany krzyk wypełnił słoneczną przestrzeń polanki, wzniósł się wysoko i poleciał w głąb kraju nad nieruchomymi szczytami lasu. Stanęła jak wryta patrząc na Joannę w zdumieniu i pogardzie. — Kobieta Serani! — rzekła wolno zdziwionym głosem. Joanna rzuciła się do Willemsa i uczepiła się go wrzeszcząc: — Broń mnie, Piotrze! Broń mnie przed nią! — Cicho bądź. Nic ci nie grozi — mruknął niewyraźnie. Aisah patrzyła na nich wzgardliwie. — Bóg jest wielki! Siedzę w pyle u twoich stóp! — wykrzyknęła szyderczo, składając ręce nad głową gestem drwiącej pokory. — Wobec ciebie jestem niczym. — Zwróciła się gwałtownie do Willemsa otwierając szeroko ramiona. — Coś ty ze mnie uczynił?! — krzyknęła — ty kłamliwe dziecko przeklętej matki! Coś ty ze mnie uczynił! Niewolnicę niewolnicy! Nie mów nic! Twoje słowa są gorsze niż jad węża. Kobieta Serani. Kobieta z plemienia pogardzanego przez wszystkich. Wskazała palcem Joannę, odstąpiła w tył i wybuchnęła śmiechem. — Piotrze, każ jej milczeć! — wrzasnęła Joanna. — Tej pogance! To poganka! Poganka! Wybij ją, Piotrze! Willems spostrzegł rewolwer, który Aisah położyła na ławce obok dziecka. Rzekł do żony po holendersku, nie odwracając głowy: — Chwyć dziecko i rewolwer. Widzisz — leży tam. Biegnij do łodzi. Ja ją zatrzymam. Natychmiast! Aisah podeszła bliżej. Patrzyła na Joannę i mówiła w zapamiętaniu wśród krótkich wybuchów śmiechu, szarpiąc gwałtownie klamrę swego paska. — Dla niej! Dla niej! — matki tego, który będzie mówił o twej mądrości, o twoim męstwie. Wszystko dla niej. Ja nie mam nic. Nic. Weź to, weź. Zerwała pasek i cisnęła do nóg Joannie. Ciskała z pośpiechem bransolety, złote szpilki, kwiaty; długie jej włosy opadły i rozsypały się po ramionach okalając czernią dziko podnieconą twarz. — Odpędź ją, Piotrze. Odpędź tę pogankę — mówiła raz po raz Joanna. Zdawało się, że zupełnie straciła głowę. Tupała czepiając się oburącz ramienia Willemsa. — Patrz! — zawołała Aisah. — Patrz na matkę swojego syna. Boi się. Dlaczego nie zejdzie mi z oczu? Patrz na nią. Jest brzydka. Joanna jak gdyby odczuła pogardliwy ton jej słów. Gdy Aisah cofnęła się znów w kierunku drzewa, Joanna puściła ramię męża, podbiegła do niej w szale i uderzyła ją w twarz; potem, odwróciwszy się, rzuciła się ku dziecku, które płakało już dłuższą chwilę, czego nikt nie zauważył, porwała je i zaczęła uciekać w stronę rzeki wydając wrzask za wrzaskiem w napadzie obłędnego strachu. Willems chciał pochwycić rewolwer, Aisah wyprzedziła go i pchnęła niespodzianie, tak że się zatoczył i oddalił od drzewa. Chwyciła broń, schowała ją za siebie i krzyknęła: — Nie dam! Idź za nią. Idź naprzeciw niebezpieczeństwa… Idź naprzeciw śmierci… Idź bezbronny… Idź z pustymi rękoma i słodkimi słowami na ustach… tak jak do mnie przyszedłeś… Idź bezsilny i kłam lasom, kłam morzu… kłam śmierci, która czeka na ciebie… Umilkła, jakby ją kto chwycił za gardło. Mijały straszliwe sekundy, a ona patrzyła na tego półnagiego mężczyznę, który stał przed nią jak obłąkaniec; słyszała dochodzące słabo znad rzeki przenikliwe, wariackie wrzaski Joanny wzywającej ratunku. Blask słońca spływał na Aisah, na Willemsa, na niemy kraj, na szemrzącą rzekę — lecz zdawało się Aisah, że okropne błyskawice mroku przeszywają łagodną jasność pogodnego ranka. Nienawiść wypełniała świat, wypełniała przestrzeń między nimi dwojgiem — nienawiść rasy, nienawiść krwi, nienawiść płynąca z beznadziejnych przeciwieństw; nienawiść do człowieka z kraju kłamstw i zła, skąd tylko nieszczęście przychodzi do tych, co nie są biali. Szał ponosił Aisah: usłyszała tuż przy sobie głos zmarłego Omara szepczący jej do ucha: „Zabij! Zabij!” Krzyknęła widząc, że Willems się poruszył: — Nie zbliżaj się do mnie… bo zginiesz natychmiast! Odejdź, póki jeszcze pamiętam… póki pamiętam… Willems skupił się do walki. Bał się odejść bezbronny. Rzucił się naprzód i zobaczył, że podniosła rewolwer. Spostrzegł, iż nie odwiodła kurka; nawet jeśli strzeli, chybi z pewnością. Strzał pójdzie górą; kurek się zacinał. Willems uczynił krok naprzód; widział, jak długa lufa chwiała się u końca jej wyciągniętego ramienia. Pomyślał: „Teraz nadeszła chwila.” Zgiął lekko kolana podając się naprzód, i skoczył nabierając rozpędu. Ujrzał przed oczami wybuch czerwonego płomienia; ogłuszył go wystrzał głośniejszy chyba niż piorun. Coś zatrzymało go w miejscu; stanął wciągając nozdrzami cierpki zapach niebieskiego dymu, który odpływał sprzed jego oczu jak olbrzymia chmura… Chybiła, na Boga!… Tak też myślał… I zobaczył hen daleko, jak wzniosła ręce nad głową gwałtownym ruchem, a rewolwer, taki mały, leżał między nimi na ziemi… Chybiła!… Teraz Willems pójdzie i podniesie rewolwer. W tej sekundzie odczuł jak jeszcze nigdy radość, rozkosz, wspaniałość słonecznego blasku i życia. Usta jego napełniły się czymś słonym i ciepłym. Usiłował od—kaszlnąć; splunął… Któż to krzyczy: „Boże, on umiera! on umiera!” Kto umiera?… Trzeba podnieść… Noc! — Co to?… Już noc. * * * Po wielu latach Almayer opowiadał historię wielkiej rewolucji w Sembirze przygodnemu gościowi z Europy. Był to Rumun, na poły uczony przyrodnik, na poły handlarz storczyków. Każdemu, kto tylko chciał słuchać, oświadczał po pięciu minutach znajomości, że ma zamiar napisać naukowe dzieło o krajach podzwrotnikowych. Podczas swej podróży w głąb kraju wkwaterował się do Almayera. Był to człowiek dość wykształcony, ale pił dżyn bez żadnej domieszki lub co najwyżej wciskał pół małej cytryny do czystego alkoholu; twierdził, że mu to służy. Z tym lekarstwem przed sobą opisywał zdziwionemu Almayerowi cuda stolic europejskich; Almayer zaś zanudzał go w zamian wypowiadając ze swadą swe ujemne opinie o towarzyskim i politycznym życiu Sembiru. Rozmawiali długo w noc siedząc naprzeciw siebie na werandzie przy stole, a jasnoskrzydłe, drobne, wątłe owady, którym nie wystarczało światło księżyca, roiły się między nimi i ginęły tysiącami naokoło płomienia kopcącej, smrodliwej lampy. Almayer mówił z wypiekami na twarzy: — Nie widziałem tego naturalnie. Mówiłem już, że ugrzęźliśmy w przesmyku — wszystko to z powodu wrażliwości ojca — kapitana Lingarda. Robiłem, co mogłem, by ułatwić temu człowiekowi ucieczkę, bo — rozumie pan — nie można było przemówić do rozsądku takiemu człowiekowi jak kapitan Lingard. Akurat przed zachodem woda się podniosła na tyle, że mogliśmy się wydostać z przesmyku. Dotarliśmy o zmroku do polanki Lakamby. Było zupełnie cicho; pomyślałem naturalnie, że odjechali, i bardzo się ucieszyłem. Kiedyśmy szli w górę dziedzińcem, zobaczyłem, że coś wielkiego leży tam pośrodku. Oderwała się od tego Aisah i rzuciła się na nas. Mój Boże… czy pan słyszał te historie o wiernych psach, które strzegą zwłok swoich panów? Nie pozwalają się zbliżyć nikomu, trzeba je w końcu odpędzić — i tak dalej… No więc daję panu słowo, że musieliśmy ją odpędzić. Musieliśmy! Była jak furia. Nie pozwalała nam go dotknąć. Nie żył już oczywiście. Ja myślę! Przestrzeliła mu lewe płuco wysoko i z bliska, bo oba otwory były małe. Kula wyszła przez łopatkę. Kiedyśmy się z nią uporali — nie uwierzy pan, jaka ta kobieta była silna, dopiero we trzech daliśmy jej radę! — zanieśliśmy ciało do łodzi i odbiliśmy od brzegu. Myśleliśmy, że zemdlała, ale dźwignęła się i wbiegła za nami do wody. No więc pozwoliłem jej wdrapać się do czółna. Cóż miałem robić? W rzece pełno aligatorów. Nie zapomnę nigdy tej jazdy nocą w górę rzeki — póki żyję. Siedziała na dnie łodzi trzymając jego głowę na kolanach i raz po raz obcierała mu twarz swymi włosami. Pełno miał zaschłej krwi naokoło ust i brody. I przez cały czas, cośmy płynęli — sześć godzin — szeptała czule do tego trupa!… Był ze mną porucznik ze szkunera. Ten człowiek powiedział mi potem, że za nic w świecie nie przeżyłby drugi raz czegoś podobnego — nawet za garść brylantów. I wierzę mu — słowo daję. Sam się wstrząsam, kiedy sobie o tym wspomnę. Czy pan myśli, że on to słyszał? To jest… nie! ja chcę powiedzieć, czy coś… czy ktoś… słyszał? — Jestem materialistą — oświadczył mąż nauki drżącą ręką przechylając butelkę nad opróżnioną szklanką. Almayer potrząsnął głową i ciągnął dalej: — Właściwie to nikt nie widział, jak się to stało, prócz tego Malaja, Mahmata. Mówił mi nieraz, że znajdował się od nich nie dalej niż o dwie długości lancy. Podobno te kobiety wymyślały sobie nawzajem, a Willems stał między nimi. Mahmat opowiadał, że kiedy Joanna uderzyła Aisah i uciekła, tych dwoje jakby nagle oszalało. Rzucali się to tu, to tam. Mahmat mówi — to jego własne słowa: „Zobaczyłem, że stała trzymając pistolet, który strzela wiele razy, i wodziła nim po całym kampungu. Bałem się, żeby mnie nie zabiła, i skoczyłem w bok. Potem spostrzegłem, że biały człowiek biegnie do niej szybko. Rzucił się jak nasz pan, tygrys, kiedy wybiega z dżungli na włócznie nastawione przez ludzi. Nie wzięła go wcale na cel. Pistolet chodził o tak — w obie strony, a w jej oczach ujrzałem nagle okropny lęk. Strzał był tylko jeden. Krzyknęła; biały człowiek stał bardzo prosto, mrugając oczami, tyle czasu, ile trzeba, aby policzyć zwolna raz, dwa, trzy; potem zakaszlał i zwalił się na twarz. Córka Omara krzyczała jednym tchem, aż wreszcie upadła. Wówczas odszedłem i zostawiłem za sobą milczenie. To wszystko nic mnie nie obchodziło, a w mojej łodzi była ta kobieta, która mi obiecała pieniądze. Odbiliśmy natychmiast nie zważając na jej wrzaski. Jesteśmy biedni ludzie i dostaliśmy marne wynagrodzenie za naszą pracę!” Tak opowiada Mahmat — zawsze tymi samymi słowami. Niech go pan zapyta. To ten człowiek, od którego pan wynajął łodzie na wyprawę w górę rzeki. — Najchciwszy złodziej, jakiego spotkałem! — wykrzyknął niewyraźnie podróżnik. — Hm! To porządny człowiek. Jego dwaj bracia zginęli przebici włóczniami — dobrze im tak. Rabowali groby Dajaków. Tam są złote ozdoby, uważa pan. Dobrze im tak. Ale Mahmat zachowywał się przyzwoicie i dorobił się. Tak! Każdy się dorobił prócz mnie. A wszystko przez tego łotra, który tu sprowadził Arabów. — De mortuis nil ni… num — mruknął gość Almayera. — Mógłby pan mówić po angielsku zamiast szwargotać tym swoim językiem, którego nikt nie rozumie — powiedział nadąsany Almayer. — Niech pan się nie gniewa — odrzekł tamten wśród czkawki. — To są słowa łacińskie, bardzo mądre słowa. I znaczą: Nie marnuj słów na wymyślanie umarłym. Nic w tym obraźliwego. Lubię pana. Pan ma nieporozumienia z Opatrznością — ja także. Miałem być profesorem, a tymczasem — niech pan na mnie spojrzy. Pokiwał głową. Siedział trzymając szklankę. Almayer chodził tam i z powrotem; naglą zatrzymał się: — Tak, wszyscy oni dorobili się prócz mnie. I dlaczego? Jestem więcej wart od każdego z nich. Lakamba nazywa siebie sułtanem; kiedy idę do niego w interesie, wysyła tego swojego jednookiego diabła, Babalatjego, który mi mówi, że władca śpi i będzie jeszcze spał długo. A Babalatji! Jest sjahbandarem* państwa — ni mniej ni więcej. Chryste Panie! Sjahbandarem! Ta świnia! Włóczęga, któremu nie pozwoliłem wejść na te schody, kiedy pierwszy raz przyszedł… Teraz niech pan posłucha o Abdulli. Mieszka w Sembirze, bo — jak mówi — woli być daleko od białych. Ale ma setki tysięcy. Ma dom w Pinangu. Statki. Czego on nie miał, kiedy mi ukradł mój handel! Zapędził tu wszystkich w kozi róg; z jego powodu ojciec zaczął poszukiwać złota, a potem wyjechał do Europy, gdzie przepadł. Niechże pan pomyśli: taki człowiek jak kapitan Lingard znika niby zwyczajny kulis. Moi znajomi pisali do Londynu pytając o niego. Nikt nigdy o nim nie słyszał! Niech pan sobie wyobrazi! Nikt nie słyszał o kapitanie Lingardzie! Uczony zbieracz storczyków podniósł głowę. — To był sen–sentyment–talny stary korsarz — wybełkotał. — Lubię go. Ja sam jestem sentymentalny. Mrugnął do Almayera, który się roześmiał: — Aha! Mówiłem panu o nagrobku. Tak! Sto dwadzieścia dolarów wyrzuconych za okno. Gdybym je teraz miał! Zachciało się ojcu gwałtem tego nagrobka. A napis! Ha–ha–ha!: „Piotr Willems, wybawiony przez miłosierdzie boskie od swego wroga.” Któż był jego wrogiem, jeśli nie sam kapitan Lingard? I w ogóle to nie ma sensu. On — ojciec — to był wielki człowiek, ale dziwak pod wielu względami… Nie widział pan tego grobu? Jest tam na szczycie wzgórza, z drugiej strony rzeki. Muszę go panu pokazać! Pójdziemy tam. — Ani myślę! — odrzekł uczony podróżnik. — Nie interesuję się tym… i… w takim słońcu… za wielkie zmęczenie… Chyba że pan mię tam zaniesie. I rzeczywiście został tam zaniesiony w kilka miesięcy później; jego grób stał się drugim grobem białego w Sembirze; na razie jednak był żywy, choć porządnie . pijany. Spytał nagle: — A ta kobieta? — Ach, naturalnie że Lingard utrzymywał w Makassarze i ją, i tego jej wstrętnego bębna. Takie karygodne marnowanie pieniędzy! Licho wie, co się stało z nimi po wyjeździe ojca do kraju. Ja musiałem zająć się swoją córką. Dam panu bilecik do pani Vinck w Singapurze, kiedy pan będzie wracał. Zobaczy pan tam Ninę— szczęśliwy z pana człowiek. Ona jest piękna i jak słyszę, taka wykształcona, taka… — Słyszałem już sto… tysiąc razy o pana córce. A cóż t–ta dru–druga, Aisah? — Ona? O, zatrzymaliśmy ją tutaj. Przez długi czas miała taki sobie spokojny obłęd. Ojciec bardzo ją szanował. Dał jej na mieszkanie domek w moim kampungu. Włóczyła się po całej osadzie nie odzywając się do nikogo, chyba że zobaczyła Abdullę; wtedy ogarniał ją szał, krzyczała i przeklinała na czym świat stoi. Zdarzało się często, że znikała — a wtedy wszyscy musieli jej szukać, bo ojciec nie dawał mi spokoju, póki nie przywieźliśmy jej z powrotem. Znajdowaliśmy ją w przeróżnych miejscach. Raz w opuszczonym kampungu Lakamby, czasem po prostu błądziła wśród gąszczu. Miała jedno ulubione miejsce, gdzieśmy zawsze najpierw szukali. Prawie na pewno można ją było tam znaleźć; to coś w rodzaju łąki nad brzegiem strumyka. Nie mam pojęcia, dlaczego upodobała sobie to miejsce. A jak trudno było ją stamtąd wyciągnąć! Musieliśmy ją wlec przemocą. Z czasem zrobiła się spokojniejsza i jakoś się ustatkowała. Ale wszyscy moi ludzie drżeli przed nią. To moja Nina ją oswoiła. Uważa pan, to dziecko nie bało się niczego i było przyzwyczajone do postawienia zawsze na swoim; szło do niej i ciągnęło ją za sarong, i kazało jej robić to lub owo — tak jak wszystkim naokoło. Zdaje mi się, że Aisah naprawdę pokochała Ninę. Widzi pan, nikt nie mógł się oprzeć temu maleństwu. Zrobiła się z niej doskonała niańka. Raz, kiedy to małe licho odbiegło ode mnie i wpadło do rzeki z końca pomostu, Aisah wskoczyła do wody i w mig ją wyciągnęła. Ledwie nie umarłem ze strachu. Teraz oczywiście mieszka z moją żeńską służbą, ale robi, co jej się podoba. Póki mam garść ryżu i sztukę perkalu w składzie, nie będzie jej brakowało niczego. Pan ją widział. Przyniosła obiad razem z Alim. — Jak to! ta zgięta wpół baba? — Hm! one prędko się tu starzeją — rzekł Almayer. — A długie, mgliste noce spędzane w lesie łamią wnet najtęższe plecy — jak pan się sam o tym przekona. — O–obrzydliwe — burknął podróżnik. Zdrzemnął się. Almayer stał przy balustradzie patrząc w niebieskawą jasność księżycowej nocy. Lasy, niezmienne i mroczne, jak gdyby wisiały nad wodą, wsłuchane w nieustanny szept wielkiej rzeki, a za ciemną ich ścianą wzgórze, na którym Lingard pochował ciało swego byłego więźnia, wznosiło się czarnym, zaokrąglonym masywem na tle srebrnej bladości nieba. Almayer patrzył długo na czysty profil szczytu, jakby usiłował dostrzec poprzez mrok i odległość zarys tego kosztownego nagrobka. Kiedy odwrócił się wreszcie, zobaczył, że jego gość śpi z głową wspartą o ramiona złożone na stole. — Słuchaj no pan! — krzyknął uderzając dłonią w stół. Przyrodnik obudził się i siedział bezwładnie, wytrzeszczając oczy jak sowa. — Słuchaj pan! — ciągnął Almayer bardzo głośno, waląc o stół — ja chcę wiedzieć! Pan mówi, że pan czytał wszystkie książki, więc niech mi pan powie… dlaczego takie okropne rzeczy w ogóle są dozwolone. Na przykład — ja. Nie zrobiłem nikomu krzywdy, prowadziłem życie uczciwe… a tu taki łotr, który urodził się w Rotterdamie czy gdzieś tam na drugim końcu świata, przyjeżdża tu, okrada swojego szefa, ucieka od żony, doprowadza do ruiny i mnie, i moje dziecko — mówię panu, że mnie zrujnował — i wreszcie ginie zabity przez jakąś nieszczęsną dzikuskę, która właściwie nic o nim nie wie. Jaki jest sens w tym wszystkim? Gdzież ta Opatrzność? Co komu z tego przyszło? Świat to oszustwo! Oszustwo! Dlaczego ja mam cierpieć? Co ja zrobiłem, żeby tak się ze mną obchodzić? Wyrzucił z siebie żałośnie ten szereg pytań i nagle zamilkł. Niedoszły profesor z nadludzkim wysiłkiem starał się powiedzieć wyraźnie: — Kochany panie, czy pan nie widzi, że sam fakt pańskiego istnienia jest gorszący… Ja… ja pana lubię… lubię… Padł znowu głową na stół i zakończył swoje uwagi niespodzianym, przeciągłym chrapnięciem. Almayer wzruszył ramionami i podszedł znów do balustrady. Rzadko pił swój dżyn przeznaczony na sprzedaż i wówczas śmiesznie mała ilość alkoholu doprowadzała go do buntowniczej postawy względem porządku świata. I teraz znów, wychylony za poręcz, krzyczał zuchwale w noc zwracając się ku tej dalekiej niewidzialnej płycie importowanego granitu, gdzie Lingard uznał za stosowne uwiecznić boskie miłosierdzie i wyzwolenie Willemsa. — Ojciec mylił się, mylił! — wrzeszczał. — Ja chcę, żebyś cierpiał za swoje winy! Musisz cierpieć za swoje winyl Gdzie ty jesteś, Willems? Hop, hop! Tam, gdzie nie ma dla ciebie zmiłowania — w tym cała moja nadzieja! — Nadzieja — powtórzyły szeptem zaskoczone lasy, rzeka i wzgórza; Almayer, który stał czekając uważnie z pijackim uśmiechem na ustach, nic więcej nie usłyszał. POSŁOWIE Józef Teodor Konrad Nałęcz–Korzeniowski, znany na całym świecie pod pseudonimem literackim Josepha Conrada, urodził się w Berdyczowie dnia 3 grudnia 1857 r. Ojcem jego był poeta i działacz niepodległościowy Apollon Korzeniowski. W Polsce przebywał Conrad do roku 1874. Następnie przez lat dwadzieścia był marynarzem, przeważnie w służbie angielskiej. Rozpoczął pracę jako zwykły majtek, w roku 1886 uzyskał dyplom kapitański. Osiem lat później osiadł na stałe w Anglii. W roku 1895 debiutował powieścią Szaleństwo Almayera*. W latach następnych wydał jeszcze dwadzieścia pięć tomów powieści, zbiorów opowiadań i przeróbek dramatycznych własnych utworów (ponadto trzy tomy wydano pośmiertnie). Zmarł na udar serca 3 sierpnia 1924 roku. * Wykolejeniec powstał bezpośrednio po Szaleństwie Almayera. Jeszcze zanim pierwsza powieść wyszła w druku, Conrad miał już gotowy kawał następnej. „Między tą powieścią a Szaleństwem Almayera nie było żadnego wahania, żadnego zarysowanego planu, nieokreślonego zamysłu ani nawet nieokreślonego marzenia o czymkolwiek innym” — pisze we wstępie, opowiadającym o genezie swego drugiego dzieła. Mieszkał Conrad w owym czasie w Londynie, często zresztą podróżując po kontynencie. Ulubioną rozrywką, której poświęcał wiele czasu, były przybrzeżne wycieczki małym jachtem, należącym do przyjaciela, G.F.W. Hope’a. Atmosfera tych eskapad, noclegów w małych zatoczkach Tamizy, długich gawęd w marynarskich tawernach, włóczęgi wzdłuż wschodnich wybrzeży Anglii, przeniknęła później na karty Losu i Jądra ciemności. U progu roku 1894 spotkał Conrada ciężki cios osobisty: 29 stycznia umarł mu wuj Tadeusz Bobrowski, opiekun i od wielu lat najserdeczniejszy przyjaciel. Majątek wuja, Kazimierówka na Ukrainie, był przez cały czas morskiej włóczęgi domem dla Conrada — rzadko co prawda odwiedzanym. Mógł jednak do niego w każdej chwili zawitać, mógł o nim myśleć jako o przystani i miejscu oparcia. Ze śmiercią wuja urywały się nici osobiste wiążące Conrada z Polską. Nie miał tam już domu, bliskiej rodziny ani przyjaciół. W Anglii natomiast poznał we wrześniu tegoż roku pannę Jessie George, swą przyszłą żonę. Ślub odbył się 24 marca 1896 r. W tym okresie życia Conrad nie jest jeszcze ostatecznie zdecydowany na rozstanie się z morzem. Przeciwnie, rozmaitymi drogami stara się o dowództwo statku i nieufnie traktuje możliwość zarabiania piórem. Nawet wydanie Szaleństwa Almayera i rozpoczęcie pracy nad Dwoma włóczęgami (taki miał być początkowo tytuł Wykolejeńca) nie przerywają projektów powrotu do służby morskiej. Szaleństwo Almayera ukazało się w kwietniu 1895 roku i wywołało bardzo rozbieżne, choć na ogół przychylne sądy krytyczne. Podkreślano urok egzotyzmu powieści, barwne obrazy natury, chwalono styl partii opisowych, wyrazistą charakterystykę postaci. Powszechna przygana spotkała sposób prowadzenia akcji, oceniony jako nienaturalny i zawiły. Ogólny sąd brzmiał, że powieść jest raczej zapowiedzią wielkiego talentu pisarskiego niż pełnym osiągnięciem. Omówień i recenzyj ukazało się kilkadziesiąt — zarówno w Anglii, jak w Stanach Zjednoczonych i Francji — jednak powodzenie wśród czytelników było niewielkie. Zresztą i sam Conrad zwierzał się w jednym z listów, że „wszyscy krytycy (poza dwoma czy trzema) przecenili książkę”. * W połowie sierpnia 1894 roku, jeszcze przed otrzymaniem od wydawców odpowiedzi w sprawie Szaleństwa Almayera, zasiadł Conrad do pisania Wykolejeńca. Zawiłe, sensacyjne niemal losy tego utworu znalazły odbicie w listach do mieszkającej w Brukseli kuzynki pisarza, literatki Margarety Poradowskiej. 18 sierpnia donosił jej: „Zacząłem pisać, ale dopiero przedwczoraj. Chcę napisać rzecz bardzo krótką — powiedzmy dwadzieścia do dwudziestu pięciu stron takich, jak w «Revue [des Deux Mondes]». Nazwałem ją Two Vagabonds [dwaj włóczędzy] i chcę naszkicować w szerokim zarysie, bez cieniowania drobiazgów, dwa wraki ludzkie, jakie spotkać można w zapadłym kącie świata. Białego człowieka i Malaja. Widzisz, że nie mogę zerwać z Malajami. Jestem przywiązany do Borneo. Co mnie najbardziej dręczy, to to, że moje postacie są tak rzeczywiste. Znam je tak dobrze, że krępują mi wyobraźnię. Biały człowiek jest towarzyszem Ałmayera. Malaj to nasz stary przyjaciel Babalatji przed osiągnięciem stanowiska premiera i poufnego doradcy radży. To jest. Ale nie ma dramatycznego klimatu. Mam pustą głowę i trudności nawet z zaczęciem! Nie powiem Ci nic więcej! Powinienem także i poprzednio tego zaniechać. — Czy myślisz, że można zrobić rzecz interesującą bez udziału kobiety?!” Jak widać, początkowy zamiar różnił się kolosalnie od ostatecznego wyniku. Powieść liczy paręset stron, a kobieta odgrywa w niej rolę niezmiernie ważną. Niezadowolenie i niepewność autora towarzyszyły początkom Wykolejeńca. 8 września doniósł nawet Poradowskiej o spaleniu rękopisu. Później tekst rósł niesłychanie powoli i opornie. Listy Conrada pełne są skarg i rozterki: „Jestem zniechęcony. Myśli nie chcą przychodzić [23 października].” A w następnym liście (29 października): „Od trzech dni siedzę przed czystą kartką papieru — i kartka jest ciągle czysta wyjąwszy «IV» na górze.” Dalej opowiada Conrad o nowej koncepcji utworu: „Przede wszystkim tematem jest nieokiełznana, szalona próżność pewnego ignoranta, któremu sprzyjało szczęście, ale który nie kieruje się innymi motywami prócz zaspokojenia własnej próżności. Nie jest wierny nawet sobie samemu. Stąd klęska, nagłe oddanie się tego człowieka w psychiczną niewolę zupełnie dzikiej kobiety. Widziałem to! Katastrofę sprowadzą intrygi w małym państwie malajskim, gdzie ostatnim słowem jest otrucie. Powieść kończy się samobójstwem, ciągle z próżności. Wszystko to będzie raczej naszkicowane (…), ograniczone do tomu z 36 000 słów.” Ten projekt jest już całkiem bliski powieści, jaką dziś znamy — choć nie ma w niej samobójstwa, nikt nikogo nie truje, a ilość słów jest z górą dwa razy większa, niż przewidywał autor. Jednak bliższe sprecyzowanie treści książki nie pozbawiło Conrada dalszych kłopotów w pracy. W liście z dnia 27 grudnia skarżył się: „Postanowienie zapadło. Zmieniłem tytuł. Będzie brzmiał: An Outcast oj the Islands [Wygnaniec z wysp — tytuł polski Wykolejeniec pochodzi od tłumaczki]. I samo dzieło jest zmienione. Wszystko jest zmienione poza moją niepewnością. (…) No, oto rozdział VIII skończony. Jeszcze cztery do napisania! Cztery wieki udręki, cztery minuty rozkoszy, a później koniec — pustka w głowie, zniechęcenie i wieczna niepewność.” Ilość rozdziałów zaplanowanych i wykonanych rosła w nieprzewidzianym tempie. 12 kwietnia 1895 roku pisze Conrad: „Osiągnąłem siedemnasty rozdział. Będzie ich, jak myślę, dwadzieścia — jeśli nie dwadzieścia jeden. Tym razem podaję dobrą miarę.” (W rezultacie powstało dwadzieścia sześć rozdziałów.) Wreszcie 17 września tegoż roku wysyła do Edwarda Garnetta, lektora firmy, która wydała Szaleństwo Almayera, żartobliwy list — uczucie ulgi łączy się tutaj z żalem za odchodzącymi na zawsze postaciami: „Jest moim bolesnym obowiązkiem poinformować Pana o smutnej śmierci Mr Petera Willemsa — z Rotterdamu i Makassaru — który został zamordowany 16 bm. o godz. 4 po południu, podczas gdy słońce świeciło radośnie, a katarynka na chodniku wygrywała wstrętne intermezzo z okropnej Cavallerii, Skoro tylko przyszedłem do siebie po wstrząsie, wziąłem się do załatwiania spraw obu niepocieszonych wdów po naszym opłakanym zmarłym przyjacielu, i miło mi powiedzieć, że — z pomocą kapitana Lingarda, który wziął na siebie wszelkie zajęcia związane z pogrzebem — wszystko zostało przed północą przyzwoicie załatwione. Wie Pan, jak mocne uczucie żywiłem dla biednego nieboszczyka, nie będzie więc Pan zdziwiony słysząc, że od wczoraj życie wydaje mi się pustą, niemą samotnością, z której wszystko, nawet cienie, absolutnie zniknęło. Almayer odszedł ostatni, ale zanim udało mi się go pozbyć, unieszczęśliwił mnie zupełnie swoim gderaniem o kłopotach i wydatkach połączonych ze smutnym wypadkiem i nieczułymi uwagami o drobnych wadach zmarłego. Znieważał także Mrs Willems, która była porażona rozpaczą i zachowywała się raczej jak niezdarny manekin niż jak żywa kobieta. Ze smutkiem powiedzieć muszę, że Almayer nie był tak roztropny, jak powinien być wobec smutnych perspektyw na przyszłość i jak zwykle wydawał się nie zdawać sobie sprawy z czyjejkolwiek rozpaczy i cierpienia poza własnymi — co uderzyło mnie jako cecha w najwyższym stopniu nienaturalna. Byłem rad, że zniknie, ale — taka jest niekonsekwencja serca ludzkiego — jeszcze nie odszedł, a ja już zacząłem dotkliwie żałować jego nieobecności. Przez chwilę miałem koncepcję, aby wyskoczyć i zawołać go z powrotem, ale zanim otrząsnąłem się z tęsknego smutku odszedł nieodwołalnie.” Tak obszerne wyznanie, opowiadające o stosunku do bohaterów jeszcze w trakcie tworzenia powieści, jest u Conrada wyjątkiem. Zaciekawiać nas może tym bardziej, że atmosfera Wykolejeńca jest raczej nieprzytulna, a i sam Conrad wyznaje we wstępie, że „sama historia nigdy nie była bardzo bliska memu sercu”. * Tekst Wykolejeńca wyraźnie prześladował pech. Nie tylko w czasie powstawania, ale i później: wydawca od razu zaakceptował powieść, lecz pożar zniszczył gotowe już matryce. Ostatecznie An Outcast ukazał się w marcu 1896 roku w nakładzie trzytysięcznym. Głosy krytyki były podobne jak po Szaleństwie Almayera. Z uznaniem spotkały się przede wszystkim partie opisowe, chwalono też charakterystykę postaci. H. G. Wells napisał niezwykle pochlebną recenzję. Jedno z pism podkreślało jako zaletę antyimperialne motywy książki; inne znowu atakowały Conrada właśnie za krytyczne przedstawienie białych władców Borneo. Zawiły tok narracji był nadal niestrawny dla krytyków — i od tej strony powieść najczęściej ganiono. * Miejscem akcji Wykolejeńca — tak samo, jak wcześniej napisanego Szaleństwa Almayera, mówiącego o wypadkach kilkanaście lat wcześniejszych — jest wschodnie wybrzeże Borneo. Wyspa ta — trzecia co do wielkości w świecie — była wówczas w znaczniejszej części nominalnie pod władzą Holendrów (północna część do dziś pozostaje w posiadaniu Wielkiej Brytanii). Conrad poznał brzegi Borneo w latach 1887–88, kiedy płynął jako drugi oficer na małym parowcu „Vidar” między Singapurem a portami Jawy, Borneo i Celebesu. Poznał w tym czasie człowieka, który stał się pierwowzorem Almayera. Był to Holender Olmeijer, zamieszkały w osadzie Beraun (holenderska nazwa Berouw, w powieści jest to Sembir) nad rzeką tejże nazwy. Spotkanie z Olmeijerem–Almayerem opisał Conrad bardzo plastycznie w tomie Ze wspomnień. O Willemsie, którego prototyp (także Holender) nazywał się De Veer i mieszkał razem z Almayerem, nie ma tam mowy, podobnie jak nie jest nawet wspomniany w Szaleństwie. Pisząc pierwszą powieść nie myślał Conrad jeszcze o opisaniu wcześniejszych dziejów Lingarda i „jego” rzeki. Dlatego też, chociaż akcja obu powieści toczy się na tym samym terenie i przeważnie w gronie tych samych ludzi, stosowana w nich chronologia nie pokrywa się. Tak na przykład według Szaleństwa stary radża, poprzednik Lakamby, był opiekunem Almayera także już po przybyciu Arabów do Sembiru — z Wykolejeńca dowiadujemy się, że zjawienie się Abdulli jest równoczesne z usunięciem Patalola. Inna jest w obu książkach geneza niepowodzenia misji handlowej Almayera. Sam Almayer jest trochę inny: w nowej powieści jest postacią o wiele płytszą, budzi wyłącznie obrzydzenie. Inne postacie wspólne obu powieściom miały, podobnie jak główni bohaterowie, swoje autentyczne pierwowzory spotkane przez autora w czasie żeglugi po wodach Oceanu Indyjskiego. Tylko Lingard, postać niezwykle charakterystyczna dla Conrada, ma bardziej zawiły rodowód: połączył w sobie rysy pierwszego żeglarskiego mistrza Conrada, Korsykanina Domenica Cervoni i autentycznego Toma Lingarda, kapitana szkunera z Singapuru. Ciekawe, że pisarz zostawał na ogół wierny — i to bardzo skrupulatnie — tylko w oddaniu zewnętrznego wyglądu prototypów swoich postaci, często zostawiał im te same nazwiska, natomiast ich cechy psychiczne i koleje życia są niemal całkowicie „wymyślone”. Jak znaczny był wszakże stopień autentyzmu, świadczy fakt, że po ukazaniu się książki koledzy Conrada marynarze bez trudu identyfikowali poszczególne postacie (przeważnie jeszcze żyjące). * Wykolejeniec to z pewnością najbardziej zawiła i nierówna powieść Conrada. Skomplikowana i bogata problematyka nie układa się tu w myśl jednej zasady porządkującej — jak na przykład w Zwycięstwie. Trudno też mówić o jednolitości stylistycznej. Fabularnie Wykolejeniec bardzo przypomina Szaleństwo Almayera — przynajmniej z początku. Willems, podobnie jak Almayer, jest nieudanym pupilem Lingarda. Również zostaje skazany przez opiekuna na życie w odludziu, pozornie dla własnego dobra. Obaj mają żony innej rasy, obaj żyją z nimi w niezgodzie. Obaj są chciwi na majątek Lingarda. Wreszcie, jak powiedzieliśmy, miejsce akcji jest to samo. Ale tu i koniec analogii. Charakter Willemsa jest zupełnie inny (choć równie niemiły) i podstawowe konflikty książki są także inne — chociaż problem stosunku ludzi dwu różnych ras i tu został postawiony. Willems to jakby karykatura nietzscheańskiego nadczłowieka: silny, rozrośnięty, nie uznający skrupułów, stosujący własne zasady moralne, uważający siebie za skończenie mądrego. „Ludzie mądrzy, silni, szanowani w skrupuły się nie bawią. Gdzie wchodzą w grę skrupuły, tam siła jest wykluczona. Willems pouczał o tym często młodych ludzi. Była to jego doktryna, a on sam stanowił jaskrawy przykład jej słuszności.” Pojęcie uczciwości ma więc także swoiste — oparte, jak i całe postępowanie, na wierze we własną wielkość i powodzenie. By zaspokoić potrzeby swej próżności „pożycza” pieniądze z kasy pracodawcy. I oto to drobne (w oczach Willemsa) przewinienie przerywa jego świetną karierę. W ciągu paru godzin staje się wyrzutkiem społeczeństwa, nikomu niepotrzebnym, pozbawionym szacunku „wykolejeńcem”. Willems zatraca poczucie sensu istnienia: wszystkie jego cele uległy zagładzie. Wartość życia leżała dla niego w budzeniu podziwu innych — teraz nikt go nie podziwia, nikt nie potrzebuje. Pochlebcze uszanowanie zastąpiła wroga obojętność. W owym momencie ostrego kryzysu psychicznego spotyka Willems kobietę, która niespodziewanie rozpala jego namiętność. Jej nieme, pełne podziwu uwielbienie pozwala zapomnieć o doznanym upokorzeniu, jej wiara w wielkość kochanka nadaje nowy sens jego życiu. Zupełne zatracenie się w namiętnym uczuciu do Aisah tłumaczy później Willems — przed sobą i innymi — nader wykrętnie. Oczywiście że działało tu jako czynnik bardzo istotny oszołomienie zmysłowe człowieka, który jak sam wyznaje, przez całe dotychczasowe życie stronił od kobiet. Ale przecież Willems nie stawiał prawie żadnego oporu tajemniczemu dla niego samego porywowi. Dlaczegóż miałby mu się oprzeć? Był zawsze prawem sam dla siebie, a przy tym nie posiadał ani odrobiny siły duchowej, był okazem człowieka małodusznego. Nie było w nim nic prócz sprytu i pychy. Gdy minął szał erotyczny, gdy podziw Aisah przestał Willemsowi wystarczać, gdy wspaniała przeszłość znów stanęła mu przed oczyma — a zwłaszcza gdy zarysowała się możliwość powrotu do cywilizowanego świata — wykolejeniec odepchnął swoją pocieszycielkę, swoją wybawczynię. Zrozumiał nagle, że nie ma z nią nic wspólnego: zwyczajów, pragnień, myśli, uczuć. Ten prostak i egoista nie mógł po prostu mieć wspólnych myśli i uczuć z żadnym właściwie człowiekiem. „Pozbawiony rasy”, jak zauważył Lingard, obłudnie tłumaczył zerwanie z Aisah konfliktem ras. Konieczny, fatalistyczny konflikt ras jest mitem, który tworzy Willems usiłując ukryć przed sobą i całym światem własną nicość. Naprawdę jest tutaj tylko rasowe nieporozumienie — i to od strony Aisah. Aisah uważa Willemsa za członka rasy zwycięskiej, zdobywczej i potężnej: imponuje jej zawładnięcie tym nad—człowiekiem. Przekonanie o „wyższości rasowej” Willemsa jest w niej tak silne, że dopiero w ostatniej chwili uświadamia sobie pomyłkę. Konflikt między Aisah i Willemsem nie jest oparty na przeciwstawieniu człowieka „kolorowego” — białemu, ale człowieka — „nadczłowiekowi”. Pogarda rasowa Willemsa jest zdecydowaną mistyfikacją. Natomiast rozwiewanie mitów i wyższej wartości rasy białej to stały motyw powieści. Nie ma w Wykolejeńcu, to prawda, pełnego obrazu systemu kolonialnego na Borneo. Szkoda, że Conrad nie pokazał nam dokładniej tej wyspy, do dziś tajemniczej, gdzie na wybrzeżach grasowali do niedawna kolonialni spekulanci i grabieżcy, a teraz walczy z trudnościami rząd indonezyjski, gdzie w głębi kraju nie znane etnologom plemiona Dajaków do dziś polują z zamiłowaniem na ludzkie głowy. Nie znajdziemy też w Wykolejeńcu otwartego potępienia polityki kolonialnej, jakie wypowie Conrad w trochę późniejszej Placówce postępu. Ale te elementy krytyczne, jakie są, wystarczają do sformułowania ogólnego sądu. I choć na pierwszym planie stale widnieją jednostkowe problemy etyczne, to konkretna rzeczywistość społeczna i polityczna nigdy nie znika z horyzontu, przeciwnie, tworzy podstawę dla sądów moralnych. Biali uważają, że tylko ich własne wyobrażenia o mądrości, cnocie i szczęściu są słuszne — a przynoszą tylko niedolę. Kraj białych — „to kraina kłamstwa i zła, skąd przychodzi do nas tylko nieszczęście — do nas, którzy nie jesteśmy biali”. To zdanie powraca wielokrotnie w ustach Aisah i Babalatjego. Babalatji, półnagi Makiawel, dzikus i eks–bandyta morski, nieoczekiwanie staje się wyrazicielem myśli autora. W rozmowie z Lingardem po jego stronie najwyraźniej jest prosta i jasna słuszność i sympatia autora. A przecież Lingard jest ulubionym bohaterem Conrada, najbardziej „pozytywną” postacią wśród białych w powieści. Biali jako przedstawiciele „rasy zwycięzców” są demaskowani, krytykowani, nieraz wręcz wydrwiwani (jak w zdaniu o „dwóch okazach wyższej rasy”, Almayerze i Willemsie). Mocne słowa o „chciwych szczurach lądowych bez czci i wiary” „zgarniających dywidendy” uzupełniają opinię o roli Europejczyków na Wyspach Sundajskich. * Ponure motto Wykolejeńca („największą zbrodnią człowieka jest to, że się urodził”) usprawiedliwione jest artystycznie nie tylko przez los Willemsa (choć ten pyszałkowaty wyrzutek staje się przy końcu książki tragiczny i wzniosły w swej okrutnej samotności) i rozczarowanie Aisah, ale przez wykazanie iluzoryczności poglądów i marzeń najpotężniejszego bohatera, Lingarda. I znowu nie o to idzie, że Lingard utracił „swoją rzekę”, że rozbił „Błyskawicę”, że poniósł klęskę w walce z Arabami. Conrad pokazuje (a kiedy nie może czy nie umie pokazać, to po prostu mówi), że podstawy poglądu Lingarda na świat, choć szlachetne, były nierealne, często fałszywe, w gruncie rzeczy egoistyczne. „Spokój i szczęście” w Sembirze zaprowadził — za cenę strachu — ale tubylcy woleli się od tego szczęścia uwolnić. „Wszystko wydawało mu się proste”, bo sam był „pełen prostoty” — ale nie zawsze okazywała się ona cnotą. Nie umiał postępować z ludźmi, był naiwny, uparty, odważny, wspaniałomyślny, i nagle okazało się, że całe jego powodzenie opierało się nie na słuszności indywidualistycznych zasad starego romantyka, ale na sprzyjającym mu przez dłuższy czas szczęściu. Morze, „jedyne miejsce na świecie” godne „uczciwego człowieka”, zabrało mu ukochany statek. Pod wpływem porażki i Lingard nagle zwątpił w sprawiedliwość, stracił grunt pod nogami. W ostrej rozmowie z Almayerem to jego przeciwnik — mały, podły człowieczek — ma rację, nie on, wspaniały, szlachetny żeglarz–marzyciel. Jego klęska jest najcięższą klęską w Wykolejeńcu, porażką szlachetnego idealisty. Ona nadaje powieści ton zdecydowanie ponury — ale też jest świadectwem zwycięstwa Conradowskiego realizmu nad urokami efektownej pozy. Sprawy Willemsa, Aisah, Lingarda, Babalatjego i Omara, sprawa stosunku dwu ras — wszystkie zasługują na odpowiednie rozwinięcie w powieści, na uczynienie z nich centralnych ognisk akcji. Tak się nie stało. Wykolejeniec jest konstrukcyjnym dziwotworem, ale z cechami prawdziwej wielkości. Jakże łatwo wytykać błędy tej powieści! Kulminacyjna scena: spotkanie obu żon Willemsa jest kiepskim melodramatem. Nieznośna maniera zapowiadania mających nastąpić zdarzeń pojawia się parę razy — żałosny relikt anachronicznej techniki powieściowej. Abdulla niepotrzebnie ustawiony jest na koturnach, Babalatji razi niekiedy łatwym cwaniactwem. Irytuje nas zbytnie rezonerstwo i hałaśliwość stylistyczna niektórych scen. Ileż jednak obok tego partii świetnych (oprócz niewątpliwej świetności psychologicznej książki). Z melodramatem sąsiadują doskonałe relacje o myślach Willemsa, ulatujących — z progu śmierci — w wymarzoną wolność. Przejmujący jest obraz zagłady, która spogląda na Willemsa ze wszystkich stron kipiącego życiem egzotycznego świata. Podziwiamy symboliczne widzenie Willemsa obserwującego samego siebie, jak znika w oddali — niby scena ze współczesnego filmu. Opisy przyrody są jedynym niezawodnym tematem, tu Conrad czuje się najpewniej, operuje mistrzowską ręką. I zarazem cóż to za szkoła stylu! Widać to w oryginale oczywiście daleko lepiej niż w przekładzie: jak Conrad zmienia strukturę narracji, jak próbuje coraz to nowych form. Na jeden z takich „eksperymentalnych” fragmentów sam zwrócił uwagę w liście do Garnetta: jest to początek szóstego rozdziału pierwszej części. Następną po Wykolejeńcu powieścią Conrada był Murzyn z załogi „Narcyza”. Trudno uwierzyć, że to dzieło tego samego pióra: tak jest dojrzałe, wyrównane, subtelne. Ciężka i mozolna praca nad An Outcast nie poszła więc na marne. Wyraził się kiedyś Conrad o swej drugiej powieści, że to „kupa piasku”. Jest dużo słuszności w tym złośliwym określeniu — ale i piasek jest potrzebny przy budowie twardych murów. Wartość Wykolejeńca na pewno nie ogranicza się do tego, że tworzy on nowy etap na drodze rozwoju Conrada—artysty. Uważny czytelnik odkryje cechy wielkości i w tym pozornie tak słabym utworze. Tekst An Outcast jest terenem walki ideowej z kilkoma rozmaitymi postawami wobec życia. Walki tym cięższej, że pisarz rozumie wprawdzie błędność tych postaw, ale nie potrafi jeszcze znaleźć odpowiedzi na pytanie: ubi veritas? Taka walka jest równie trudna jak godna szacunku. Więc „wybaczcie błędy autorowi”, jak mawiali dawni dramatopisarze. Zdzisław Najder W wydaniu z r. 1919 Conrad poddał powieść rewizji stylistycznej i wprowadził wiele uproszczeń. Ten zrewidowany tekst powieści jest oczywiście obowiązujący. Aniela Zagórska dokonała przekładu z wydania niepoprawionego. Usunięte przez autora zdania i wyrazy wydrukowane zostały w niniejszym wydaniu w nawiasach kwadratowych — podobnie jak to zrobiono w Szaleństwie Almayera. * Rotan — palma pnąca, używana do wyrobu plecionek. * Punkah (ang. z hind.) — wachlarz z olbrzymiego liścia palmy lub z materiału rozpiętego na ramie; jest wprawiany w ruch przez specjalnego człowieka za pomocą sznurka. * Straits Settlements (ang.) — dosł.: osiedla nad cieśniną — nazwa brytyjskich posiadłości położonych na wschodnim wybrzeżu Półwyspu Malajskiego, obejmujących Singapur i okolice nad cieśniną Malakka. * Curaçao — trunek przyrządzany ze spirytusu i skórek gorzkich pomarańcz z cukrem. Nazwa pochodzi od holenderskiej wyspy Curacao u wybrzeży Wenezueli (Am. Płd.), słynącej ze specjalnego gatuku gorzkich pomarańcz. * Reje — drzewca poziome przymocowane do masztów; służą do rozpinania żagli prostokątnych. * Brasować reje — zmieniać położenie rej w zależności od kierunku wiatru. * Prau — łódź malajska. * hej! (mal.) * Betel — szeroko rozpowszechniony na Malajach środek do żucia o gorzko—aromatycznym smaku, składający się z orzeszków palmy areka i szczypty wyprażonego wapna, owiniętych w liście rośliny Pipei betle. * biali ludzie (mal) * z Bagdadu (mal) * Kampung (mal) — gospodarstwo, obejście, wioska. * człowiek morza (mal.) * Serang (z hind.) — tubylczy bosman albo kapitan statku dowodzący załogą krajowców. * Zarośla mangrowe porastają bagniste wybrzeża mórz tropikalnych. * po malajsku betel * malajska nazwa Holendrów * Sarong —, narodowy strój malajski zrobiony z długiego pasa materiału owiniętego wokół bioder na kształt spódnicy. * Gambir — wywar z liści drzewa Uncaria gambir, używany m.in. jako dodatek do betelu. * wielki (mal.) * pismo, list (mal.) * no tak, oho (mal.) * Nakhoda (mai.) — kapitan. * Dajakowie — ludność indonezyjska zamieszkała w głębi wyspy Borneo. * Kris — sztylet malajski. * Pigmeje — karłowate plemiona zamieszkujące Afrykę, Azję płd. i Nową Gwineę. Stąd określenie to zostało przeniesione na ludzi i rzeczy odznaczające się małymi rozmiarami. * Salam (mal.) — pozdrowienie wyrażające słowa „pokój z tobą”. Jest to zwrot bardzo uprzejmy, podkreślający, że rozmówcę uważa się za równego sobie. Wykonuje się, przy tym głęboki ukłon z prawą dłonią przyciśniętą do serca. * Chodzi ty prawdopodobnie o protektorat holenderski. * Fały — liny na statku służące do podnoszenia żagla. * Gafel — górne drzewce do rozpinania żagla czworobocznego, potocznie może też oznaczać żagiel czworoboczny. * mocuj (mal.) * prędko (mal.) * rodzaj grape–fruita * Jo1 — rodzaj dwumasztowego jachtu żaglowego o trójkątnych żaglach. * Stenga — najwyższa część masztu złożonego z kilku członów. * Osławiona w poezji szczęśliwość arkadyjska polega na prostym, sielankowym życiu na łonie natury, z dala od cywilizacji. Nazwa pochodzi od Arkadii, pasterskie] krainy na Półwyspie Peloponeskim w płd. Grecji, słynącej z łagodnego klimatu i malowniczego krajobrazu. * statek żaglowy (mal.) * ptak podobny do kawki (mal.) * wiosłuj! (mal.) * biały panie (mal.) * tak! (mal.) * napój z sago (mal.) * Okrzyk malajski znaczący mniej więcej: Co takiego?! * cóż z tego (mal.) * Siekaniec — gatunek grubego śrutu. * wiesz (mal.) * nie (mal.) * Jedzenie, panie! (mal.) * stół (mal.) * przeklęty (mal.) * sternik (mal.) * Nazwą tą określają Malajczycy chrześcijan, w szczególności katolickich Portugalczyków lub mieszańców. * Gik (gig) — lekka łódź okrętowa; szalupa. * Kelasi (mal.) — marynarz. * Sjahbandar (mal.) — wysoki funkcjonariusz miejscowy, sprawujący władzę nad portem, a także kontrolujący wwóz i wywóz towarów. * W posłowiu do tej powieści (wyd. PIW, 1956) znajdzie czytelnik obszerniejszy życiorys Conrada do roku 1894,