13625
Szczegóły |
Tytuł |
13625 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13625 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13625 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13625 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Anna Kamieńska
Rozalka Olaboga
la książka przeznaczona jest
(lin Ciebie, młody Czytelniku.
Mumy nadzieję, że
ilo kolejnych tomów tej serii —
rozpoznasz ją łatwo
po jednolitej szacie grafic/ncj.
Wybierać będziemy do tej seiii
książki szczególnie wartościowe
i popularne; zabawne i poważne;
takie, które się czyta
„jednym tchem"; i takie, które czytamy
powoli; smakując ich urodę.
Słowem, będą to książki bardzo
różne, lecz łączy je jedno:
zostały napisane w Ludowej Polsce.
\
Anną Kamieńska
Rozalka Olaboga
Ilustrowała Ewa Salaraon
Nasza Księgarnia Warszawa
Dkładka: Zbigniew Rychlicki
Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz
Fotografia autora: Janusz Marjaóski
Co kto lubi robić
Co kto lubi robić napisała pani dużymi drukowanymi bykami na tablicy. Podniosło się kilka rąk.
— Łapać ryby! — krzyknął ktoś z ostatniej ławki.
O, jak tak, to trzeba się śpieszyć, nie dać się wyprzedzić!
— Rąbać drzewo!
— Kosić w ogrodzie!
— Jeździć oklep!
— Sprzedawać jajka!
— Patrzeć, jak budują.
Zosia, jak mogła najgrzeczniej, wyciągała swoje palce z pierwszej ławki, że o mało nie wsadziła ich w oko pani. Wreszcie nie mogąc się doczekać wstała i wrzasnęła:
— Ja bardzo lubię pomagać mamie!
Ale pani ani myślała pochwalić Zosi, że to bardzo ładnie, że ona, Zosia, lubi pomagać mamie.
— Pluć i łapać! — wrzasnął na to Klimek od okna.
I zrobił się harmider nie do opisania, i zdawało się, że zaraz lampy, te niskie lampy — kołyszące się, kiedy ktoś biegł przez górny korytarz — spadną na głowy i rozbiją się i że zaraz wszyscy tu się zbiegną razem z panem kierownikiem i w ogóle co to się stało, że pani nic nie mówi, tylko stoi przy tablicy i patrzy sobie, i patrzy. I w ogóle
•ani nie słyszy wcale tego, co się tu wyrabia i kiedy ) wszystko skończy. Więc z tego zdziwienia nagle lednego słowa robi się cicho, zupełnie cicho. I do-
wtedy pani przypomniała sobie, że przecież to jest a, że ma lekcję zastępczą w tej nieszczęsnej klasie trzydzieści sześć par oczu patrzy na jej trochę po->ne, niemłode ramiona, i że trzeba coś mówić i coś \ć, i w ogóle żeby ten czas posuwał się pręd/.ej do
dzwonka. Bo to już ostatni dzwonek. 1 zaraz po-
będzie wielki ryk, i wielkie trzaskanie pulpitów zek, i otwarte drzwi na drogę, na słońce, na powie-
na ptaki, na łąkę i na sobotę, na sobotę, po której niedziela.
Wyjmijcie zeszyty od przyrody — mówi pani — .rysujcie, co kto lubi robić. Narysujcie swoje ulu-e zajęcie. Ty narysujesz rąbanie drzewa, a ty — enie, a ty — jak pomagasz mamie. Ale najtrudniej ędzie miał Klimek, bo on musi narysować, jak pluje )ie — tak powiedziała pani. — Jak pluje i łapie! robiło się jasne, że pani doskonale słyszała, co kto /ił, tylko udawała, że nie słyszy. Ta pani od przy-i jest w ogóle dziwna. I co to ma wspólnego z przy-\ — co kto lubi robić? I co to za nauka? Chyba dla uchów, które jeszcze nie umieją pisać.
oczywiście zaczyna się szukanie ołówków i kredek, iżyczanie, i przebieganie chyłkiem od ławki do ławki.
- Te, pożycz! Oddam. Nie bądź taki.
- Kto ma temperówkę?
- Gdzie mój zeszyt?
ak jest zawsze. Ale i te przygotowania kończą się uż trzydzieści sześć ołówków gryzmoli, trzydzieści ić czół marszczy się, trzydzieści sześć języków po-
ga.
'ani przechodzi między ławkami jakby nigdy nic.
Niby nie patrzy. Ale widzi doskonale. Zenek zaczął rysować człowieka od końca młotka trzymanego w ręku. Teraz narysował rękę do łokcia. Nie wiadomo, czy dojdzie do głowy. No trudno, rysuje to, co dla niego najważniejsze.
Felek w ogóle nie rysuje człowieka. Człowiek się nie zmieści na kartce jego zeszytu. Felek rysuje krowę, ogromną, potężną krowę przesłaniającą mu cały świat. Tę krowę pasie rankami, jeszcze przed szkołą, przy rowie. I dlatego często się spóźnia, bo mama nie zdąży go zastąpić, a od krowy odejść nie wolno.
Zosia rysuje oczywiście kuchnię. Garnuszek po garnuszku wisi na ścianie, jak w tej naprawdę niezwykłej kuchni jej matki. Ojciec i starszy syn pracują na wykopie — wracają do domu utytłani w błocie, po pas unurzani w szlamie. A wielka kuchnia zawsze lśni od czystości. Podłogi są aż różowe od tego szorowania. Wszystko stoi na swoim miejscu, wszystko lśni, a nad kredensową półką z ciemnego drewna wiszą te barwne garnuszki. I to jest prawda, że Zosia pomaga mamie, choć może nieraz wolałaby wylecieć na dwór do koleżanek.
Alfreda ma prawie pustą kartkę. Co to będzie? Na dole kwiatek obok kwiatuszka, a w górze nic. W ogóle nic. Czy to będzie zrywanie kwiatów? A może Alfreda rysuje właśnie nic, wielkie nicnierobienie w ramce z kwiatuszków? Bo tak jej się podoba.
Ciekawe, co też nagryzmolił Klimek z tym swoim pluciem i łapaniem. A Klimek narysował dzikiego Indianina, jak łapie konia na lasso, i jakieś strasznie czerwone skały, a może płomienie. 1 ktoś skacze w te płomienie. I ratuje kogoś, kto ginie i krzyczy. I to będzie coś wspaniałego.
Pani od przyrody uśmiecha się.
7
„Tak. Wszyscy narysowali wcale nie to, co lubią' robić, ale co muszą robić i co robią codziennie. Przecież oni prawie wszyscy pracują. I już zmęczeni przychodzą rano do szkoły. Tylko Klimek narysował to, o czym marzy. Klimek, Klimek" — myśli pani i zaraz przerywa jej dzwonek.
I jest wielkie zdziwienie, bo pani zbicia zeszyty, chociaż to wcale nie była klasówka. I Zosia ofiaruje się nieść zeszyty do pani mieszkania. I to wcale nic jest dziwne, i chyba to nie dlatego, że Zosia chce się pod-lizać, ale że mieszka w sąsiednim domu i będzie jej po prostu po drodze. Zawsze odnosi zeszyty Zosia albo Klimek. Zosia drepce obok pani, od czasu do czasu sobie podskoczy, bo myśli, że pani nie widzi. A pani od przyrody idzie szybko, stąpa energicznie, po męsku. Dziwna jest ta pani od przyrody. I nagle już przed samym domem wcale nie patrząc przesuwa ręką po włosach Zosi i niżej aż po przykrótkim warkoczyku, który leży na karku, i po plecach. I mówi: — No, zmykaj!
Zosia biegnie. A pani od przyrody dopiero teraz patrzy za nią. Stoi na ganeczku tego domu, gdzie mieszka, i patrzy za dziewczynką, aż ta przy furtce odwraca się, aby jeszcze raz zobaczyć, co sig stało pani od przyrody. Ale jej już nie ma na ganku. Już jej pochylone plecy znikają w drzwiach i drzwi się zatrzaskują. I Zosia już wcale o tym nie myśli. Bo w sobotę w domu jest więcej roboty. Bo to jest sobota.
List przyjeżdża wtorek
Co tam znowu za szarpanina u gospodarzy za ścianą? Jakieś harce, tupotania. Wreszcie krzyk: — Klimek! Klimek! A łobuz! Klimek! „Biec czy nie biec Klimkowi na ratunek? Na pewno grozi mu lanie. Ale nie wypada sig wtrącać. To sprawy rodzinne. Trzeba przeczekać" — myśli pani Bożkowa. Może potem porozmawia z gospodynią, że przecież tak nie wolno. Chłopak jest już duży. Od dawna powinna z nią porozmawiać. — Klimek! Klimek!
„Nie, tego już za wiele! Nie wytrzymam". Pani Bożkowa naciska klamkę i wpada do mieszkania Kwietniów. Klimek skacze po ławkach, stołach, wdrapał się na kredens, tam tańczy i przytupuje, wszystkie garnki i garnuszki dzwonią w środku. Zaraz to wszystko runie. A pani Kwietniowa stoi pod kredensem jak ten lis, co czeka na ser z dzioba kruka. I woła:
— Klimek! Klimek! Klimek!
— A dasz w skórę?
— Dam, łobuzie jeden!
— Pani Kwietniowa, co to się stało? Co Klimek znowu zbroił?
— A bo proszę pani, nie był dziś w szkole! Poszedł na wykop i tam się gapił, jak pracują. Koparki te ich
przyjechały. Wszystko, co na drodze, koszą. I tego łobuza koparka podniosła do góry i rzuciła z wysoka, z dziesięciu metrów. Dobrze, że mu gnatów nie połamało.
— Pani Kwietniowa, co pani mówi? Przecież Klimek był w szkole. Sama dzisiaj miałam ostatnią lekcję w ich klasie. Był w szkole. Jeszcze jaki piękny rysunek mi narysował. Indianina takiego, że ho-ho, prawda, Klimek?
Spojrzały w górę. A Klinika już ani śladu. Uciekł.
— Znowu mnie oszkapił! Znowu okłamał! Za to baj-czenie dostanie! Żeby nie wiem co — dostanie! — I pani Kwietniowa wychyliła się przez okno na dwór. Ale gdzie tam, już nawet kurz osiadł na drodze po śladach Klim-
ka.
— Coś musi być z tym jego kłamstwem — mówi w zamyśleniu pani Bożkowa. — Chłopak ma fantazję.
— A obaj ją mają, obaj. Mój stary też ma fantazję. Właśnie zalewa ją „Pod dziewicą". O, słyszy pani, aż tu dochodzą te pijackie wrzaski. O, już idzie. Aha, zapomniałam na śmierć. Przynieśli telegramę do pani, jeszcze z samego rana. Tu leży na stole.
— Telegram? Do mnie? — zlękła się pani Bożkowa. Przez okno dobiegał już podochocony głos gospodarza:
O mój rozmarynie, rozwijaj się!
— Słyszy pani? I to ma być przewodniczący miejskiej rady! — woła pani Kwietniowa trochę do nauczycielki, wzywając ją na świadka, a trochę już do męża, który gramoli się ciężko po schodkach.
Pani Bożkowa chwyciła telegram i szybko ukryła się z nim w głębi swego mieszkania. Telegram zawsze zwiastuje coś złego. Serce jej biło. A w dodatku ta scena
w domu przewodniczącego... Trzeba będzie zmienić mieszkanie, żeby tam nie wiem co. Ale z mieszkaniami teraz — to niepodobieństwo. Szkoda Klimka. Co też może być w tej depszy? Od kogo? Na pewno coś się stało z Różą. Może chora? Pani Bożkowa stała z depeszą w ręku i jeszcze jej nie otwierała. Zwłaszcza że za ścianą znów rozległ się rumor, a potem głuchy odgłos, jakby ktoś walnął pięścią w stół.
— Ja tu jestem przewodniczącym, nie ty, kobieto! Poczekaj, aż cię wybiorą.
— Poczekam, poczekam! Zdejmą cię raz, dwa. Już drugi raz przyjeżdżał dyrektor wykopu, a przewodniczącego nie ma i nie ma. Czarnym takim samochodem jak karawan przyjeżdżał i sam wysiadł, rękę mi podał. Nawet nie przez kierowcę, jak ten ich sekretarz, pytał, ale sam wysiadł i rękę mi podał.
Boże, Boże! Dlaczego oni się ciągle kłócą? Co za straszne miasteczko! A było tak spokojnie. Wszystko przez tę rudę. To nie dla tych ludzi, nie na tę ich kulturę. O Boże, co może być w tej depeszy? Róża?!
Za ścianą rozległ się szczęk talerzy. Pani Kwietniowa wzięła się do obiadu. Koniec kłótni. Tymczasem przynajmniej. Chyba że na horyzoncie pojawi się Klimek. Z nimi dwoma walczy pani Kwietniowa. I chyba ma rację. To ona tylko z całej tej rodziny chodzi po ziemi. Trzeba wreszcie otworzyć tę depeszę. Tak. Trzeba. Pani Bożkowa rozrywa żółtawy, sklejony krzywo papier telegramu:
List przyjeżdża wtorek róża w drodze.
Pani Bożkowa wpatruje się w treść telegramu, jaki by nagle zapomniała czytać. Powtarza słowo po słowie, ale nic nie układa się w logiczną całość. Oczywii ście tu chodzi o Różę. Ale co? Jak? List przyjeżdża... Jak
ID
to — list przyjeżdża? Co to znaczy: wtorek róża? A może wtorek róża w drodze? Nie, to raczej: list przyjeżdża wtorek. A Róża? Och, oczywiście: Róża przyjeżdża wtorek. List w drodze. Przestawiono słowa na poczcie. Czy możliwe? Róża przyjeżdża? Dlaczego? Po co? Przecież ma opłacony pobyt do końca roku! A gdzie zamieszka? Tutaj nie ma miejsca. Pani Kwietniowa surowo zapowiedziała... Co robić? Oddepeszować? Napisać? Już nie zdąży. Nie ma rady. Trzeba czekać. Zobaczyć, co to wszystko znaczy.
— List przyjeżdża wtorek róża w drodze — powtarza pani Bożkowa. — List przyjeżdża wtorek. A dzisiaj co? Sobota. Jest jeszcze kilka dni czasu. Coś się urządzi. Poproszę Kwietniową. Tylko że ona dziś zła. Może pomówić z przewodniczącym? Podpił sobie, będzie spać. A i tak tu rządzi ona, choć on jest tym przewodniczącym.
I nagle ogarnia panią Bożkową straszne zmęczenie. Dlaczego właściwie siedzi w tej dziurze, w tym mia-steczku-niemiasteczku, gdzie nie ma nawet porządnej szkoły ani mieszkania, żeby zabrać Różę do siebie. W szkole sypie się na głowę albo kapie w jesieni, trzeba dzieci przesadzać od strony okien, cisną się po troje na ławce. Zimno. Odór mokrych palt. A tu — te wieczne kłótnie, szarpanina, słychać każdy szmer, każdy oddźwięk tego rodzinnego szczęścia za ścianą. To nie miasteczko. To koszmar. Trzeba stąd uciekać. Uciekać jak najdalej. A tu mi jeszcze Róża potrzebna. Po co? Dlaczego?
— Pani Bożkowa, może rosołku dobrego z kury?
Ta Kwietniowa wcale nie jest zła. Tylko szorstka taka.
— Och, nie, dziękuję. Nie będę jadła.
— Przyniosłam. Niech pani skosztuje. Mój przewod-
12
niczący to dwie miski zjadł i oblizywał się, a teraz legł spać. Tyle spokoju. Ale co to? Pani płacze? Pani Bożkowa? Pani płacze? Co też pani! To ta telegrama... Czy kto umarł?
— Nie, nie, nic się nie stało. Zdrzemnęłam się — broni się pani Bożkowa. — To ze snu. A Klimek już wrócił? Niech pani go nie bije.
— Gdzie tam wrócił! Pęta się gdzieś po wykopie. Wszystkie dzieciska tam się gapią po całych dniach. Trzeba będzie coś z tym zrobić. Wszystko przez tę przeklętą rudę!
Dopiero co tak samo myślała ona sama, pani Bożkowa. A przecież tak nie można. Tak nie trzeba.
— Ale niech pani będzie spokojna. Rosół dla niego trzymam w duchówce. I kawał kury. Krzywdy mu nie zrobię, temu bajczarzowi. Ja wiem, że pani zawsze jest za nim. To dobrze, że pani nie płacze. Bo już mi się tak widziało.
— Bo widzi pani, widzi pani, jest taka sprawa...
— Dobrze, dobrze! Pani tymczasem sobie zje rosołku, a ja już mu krzywdy nie zrobię.
I drzwi za panią Kwietniową trzasnęły.
„Trzeba przyznać, że to energiczna kobieta. Taka byłaby burmistrzem czy jak to dziś mówią — przewodniczącą. Ale nie powiedziałam jej, a powiedzieć trzeba. Do wtorku. List przyjeżdża wtorek róża w drodze... O Boże, zobaczę moją Różę! Wszystko jedno — co i dlaczego. Zobaczę moją Różę!"
Klucz Rostafińskiego
Pani Bożkowa idzie przez miasto swoim energicznym, długim krokiem. Pani Bożkowa ma na nogach wysokie buty z cholewami. W jednym ręku trzyma laskę, a właściwie taki kij znaleziony w lesie, sękaty, dobry do ręki. A w drugiej ręce niesie pani Bożkowa maleńką książeczkę i przyciska ją mocno do siebie. Bardzo ważna jest ta książeczka. Wszyscy wiedzą. Bo pani Bożkowa nigdy się z tą książeczką nie rozstaje.
Nawet z początku, kiedy przyjechała, wszyscy się dziwili, że pobożna taka, wszędzie chodzi z książką do nabożeństwa. Organista i kościelny kłaniali jej się nisko, a już kobiety — to wszystkie mówiły:
— Porządna musi być pani, że wszędzie to modlenie zabiera. A odważna jaka. Ale widać nie umie się modlić z głowy.
Aż pewnego razu któreś z dzieciaków, chyba to był Heniek kowala, bo on najodważniejszy, zaszedł pani drogę i powiada:
— Pani pokaże swoją książeczkę do modlenia. Może mi ojciec taką samą kupi,
— To wcale nie modlitewnik. To klucz do oznaczania roślin. Klucz Rostafińskiego.
— Klucz? A co ten klucz otwiera?
14
— Co otwiera? — zaśmiała sie pani. — Otwiera łąkę, pole, las.' Powiem wam o tym w szkole. — I pani odeszła swymi krokami dragona, nie przestając mocno przyciskać swojej książeczki-klucza.
A potem już wszyscy w szkole wiedzieli, co to za książeczkę pani Bożkowa nosi zawsze przy sobie. Wiedzieli, że to jest klucz do otwierania całego świata roślin. Że wszystkie rośliny są tu spisane, ponumerowane, narysowane ze wszystkim — z korzeniami, liśćmi, pąkami, kwiatami i nawet owocami. I że są podane wszystkie ich nazwy i po polsku, i po łacinie, jak w kościele.
— Kto lubi rośliny — mówiła pani Bożkowa — powinien znać ich imiona. Czy to wypada nie wiedzieć, jak sig nazywa twój bliski kolega czy koleżanka, twój przyjaciel? Człowiek się obraża, jeśli ktoś przekręca jego nazwisko, i ma rację, bo to nazwisko jest jego znakiem, jest jego, jak to się czasem mówi, godnością. A rośliny? Czy nie lubimy roślin? Karmią nas, żywią, leczą, a choćby zachwycają pięknem i precyzyjną budową. Więc czy wypada nie znać ich imion? To byłby brak szacunku dla roślin. A co innego, kiedy idziemy i widzimy — to pszenica, to wyka, to koński ząb, a to ślaz, szczaw, centuria, smółka, róża, podbiał. To tak jakbyśmy przechodząc mówili: Dzień dobry, centurio. Znam cię. Lubię cię. Szanuję cię. Wiem, że jesteś mądrym zielem, leczysz ciężkie choroby. A przy tym masz takie miłe różowe kwiatuszki. Rośnij sobie, do widzenia, centurio. I tak ze wszystkim. A jak spotykam ziele nowe, jeszcze mi nie znane, zaraz sobie myślę: „Ejże, kto ty jesteś? Chodź no tu, zaraz cię poznamy. Jakie masz liście, łodygę, kwiaty. Zaraz się dowiemy, coś ty za jedna". I właśnie po to potrzebny jest klucz.
— A bo, proszę pani — zająknął się Felek — mówili, że to modlenie, co pani nosi,
Klucz Rostafińskiego
Pani Bożkowa idzie przez miasto swoim energicznym, długim krokiem. Pani Bożkowa ma na nogach wysokie buty z cholewami. W jednym ręku trzyma laskę, a właściwie taki kij znaleziony w lesie, sękaty, dobry do ręki. A w drugiej ręce niesie pani Bożkowa maleńką książeczkę i przyciska ją mocno do siebie. Bardzo ważna jest ta książeczka. Wszyscy wiedzą. Bo pani Bożkowa nigdy się z tą książeczką nie rozstaje.
Nawet z początku, kiedy przyjechała, wszyscy się dziwili, że pobożna taka, wszędzie chodzi z książką do nabożeństwa. Organista i kościelny kłaniali jej się nisko, a już kobiety — to wszystkie mówiły:
— Porządna musi być pani, że wszędzie to modlenie zabiera. A odważna jaka. Ale widać nie umie się modlić z głowy.
Aż pewnego razu któreś z dzieciaków, chyba to był Heniek kowala, bo on najodważniejszy, zaszedł pani drogę i powiada:
— Pani pokaże swoją książeczkę do modlenia. Może mi ojciec taką samą kupi.
— To wcale nie modlitewnik. To klucz do oznaczania roślin. Klucz Rostafińskiego.
— Klucz? A co ten klucz otwiera?
14
— Co otwiera? — zaśmiała się pani. — Otwiera łąkę, pole, las! Powiem wam o tym w szkole. — I pani odeszła swymi krokami dragona, nie przestając mocno przyciskać swojej książeczki-klucza.
A potem już wszyscy w szkole wiedzieli, co to za książeczkę pani Bożkowa nosi zawsze przy sobie. Wiedzieli, że to jest klucz do otwierania całego świata roślin, że wszystkie rośliny są tu spisane, ponumerowane, narysowane ze wszystkim — z korzeniami, liśćmi, pąkami, kwiatami i nawet owocami. I że są podane wszystkie ich nazwy i po polsku, i po łacinie, jak w kościele.
— Kto lubi rośliny — mówiła pani Bożkowa — powinien znać ich imiona. Czy to wypada nie wiedzieć, jak sig nazywa twój bliski kolega czy koleżanka, twój przyjaciel? Człowiek sie obraża, jeśli ktoś przekręca jego nazwisko, i ma rację, bo to nazwisko jest jego znakiem, jest jego, jak to się czasem mówi, godnością. A rośliny? Czy nie lubimy roślin? Karmią nas, żywią, leczą, a choćby zachwycają pięknem i precyzyjną budową. Więc czy wypada nie znać ich imion? To byłby brak szacunku dla roślin. A co innego, kiedy idziemy i widzimy — to pszenica, to wyka, to koński ząb, a to ślaz, szczaw, centuria, smółka, róża, podbiał. To tak jakbyśmy przechodząc mówili: Dzień dobry, centurio. Znam cię. Lubię cie. Szanuję cię. Wiem, że jesteś mądrym zielem, leczysz ciężkie choroby. A przy tym masz takie miłe różowe kwiatuszki. Rośnij sobie, do widzenia, centurio. I tak ze wszystkim. A jak spotykam ziele nowe, jeszcze mi nie znane, zaraz sobie myślę: „Ejże, kto ty jesteś? Chodź no tu, zaraz cię poznamy. Jakie masz liście, łodygę, kwiaty. Zaraz się dowiemy, coś ty za jedna". I właśnie po to potrzebny jest klucz.
— A bo, proszę pani — zająknął się Felek — mówili, że to modlenie, co pani nosi,
— A może i takie to moje modlenie — rzekła panj i na tym ucięła sprawę.
Więc idzie sobie pani Bożkowa przez miasto, przechodzi na ukos rynek, pusty, otoczony czworobokiem niskich domków, najwyżej piętrowych, bo niewielkie jest to miasteczko. Nazywa się Bór. Zawsze było Bór. Ale teraz nazwali je Średni Bór. Dlaczego Średni? Bo wioska Bór leżąca tuż obok, prawie stykająca się z miastem, została nazwana dla odróżnienia Dolnym Borem, a znów tam, gdzie tych kilka nowych bloków i gdzie wykopy — tamto nazywa się Górny Bór. I nagle tyle tych Borów się zrobiło, że trudno się połapać. Był po prostu Bór-miasto i Bór-wieś, a teraz Dolny, Górny, średni. A najgorzej ubodło to mieszkańców miasteczka, że ich oznaczono jako Średni Bór. Co to, średniaki są czy co? To oni mieszkają w prawdziwym mieście Bór, z dziada pradziada. Kiedyś nawet był tu pałac, prawie stolica, przyjeżdżali książęta, hrabiowie. A dziś Średni Bór. Do czego to podobne? Z tymi nazwami to coś jest nie w porządku.
Pani Bożkowa mija w rogu rynku pomnik Emilii Plater, na którym ta dziewica-bohater, jak mówi poeta, stoi na rumowisku luf armatnich, połamanych kijów, pniaków i liści bluszczu otaczających herb miasta: pannę z kozą. Panna z kozą wymalowana na szyldach to blada jak trup, to różowa jak rak wyjęty z ukropu — podająca kozie zwiędłą kiść winogron — zdobi wiele domów miasteczka. Tuż za plecami pomnikowej dziewicy bucha gwarem gospoda z szyldem „Zacisze", ale to tylko dla niepoznaki. Wszyscy nazywają ją „gospodą pod dziewicą". Nie ma na to rady. — Co to za takie „Zacisze"? Zacisze?! — wzruszają ramionami kobiety, wrogo na ogół usposobione do gospody, a co za tym idzie i do dziewicy Emilii, chociaż — jako żywo — sama bohaterka nic im złego nie zrobiła i nie wiadomo, czy nawet w swojej ka-
16
anennej postaci pochwalała pijatyki, które odbywały się Ld. jej plecami.
I teraz pani Bożkowa od razu skręca na drogę wiodącą ukosem do wsi. I tu miasto nagle jakby przestaje być miastem. Rynek jeszcze udaje swoją miejskość, jeszcze się sili. Ale tu z tyłu już nie ma co udawać. Płoty, płoty, garnki na płocie, gdzieś wstydliwie schowane, ale wyłażące wiechciem słomy lub siana — szopy i stodółki. Kury gdaczą, prosiaki chrząkają gdzieś blisko przy korytku albo i taplają się w błocie na podwórku. Ulica jak to ulica, wybrukowana, kamienista, a zabudowania i życie — jak na wsi. 1 dlatego taki dziwny jest ten Bór. 1 dlatego dzieci na temat „co lubią robić" rysują koszenie, rąbanie drzewa, zwózkę Tbaia., pasienie krowy. O, to Felek, właśnie Felek. Ten, co pasie rano krowę i co to wyrysował wielkiego krowiego potwora na cały zeszyt. Wylazł na płot. Siedzi okrakiem. Felek. Ale tam jeszcze ktoś jest, bo gadają. Czy to nie głos Klimka?
Tak, to Klimek. Matka go szuka na wykopie, a ten tutaj się ukrył. Trzeba mu powiedzieć, żeby wracał do domu. Matka się niepokoi. Ale co on tam znowu baj-czy? — jak mówi Kwietniowa. Bajczy i bajczy, bajczarz zatracony!
Klimek coś opowiada. Aż szkoda mu przerywać. A ten Felek to aż gębę otworzył, tak słucha. O, żeby tak w szkole słuchali...
— I przyjdzie straszny deszcz. I będzie lało i lało. Lało i lało. I niebo połączy się z ziemią. 1 będzie płacz i zgrzytanie zębów. I zaleje góry i doliny. I zaleje miasta i wioski. I kościoły, i domy. I zaleje Bór średni i Dolny, i Górny. I rynek zaleje. I dziewicę. A jak już wszystko zaleje, to jeszcze zaleje naszą szkołę. I moją chałupę, i twoją, i obórkę, i stodołę, i chlewik. — O, Boże! — jęknął Felek. — A co z krową?!
2 — Rozalka Olaboga
11
Klimek! Co ty tu za bajki opowiadasz? — pyta
Bożkowa.
- O potopie — jęknął przerażony Felek.
- Potop już był.
- Ale jeszcze będzie. Bo wszystko, co było, znowu
musi powtórzyć!
- Nie pleć. Nie bój się, Felek, nic się twojej krowie stanie, tylko jej pilnuj, bo ci włazi do chlewa.
- O Jezu! — Felek zsunął się jak błyskawica z płotu
agnał w głąb podwórka.
- A ty, Klimek, idź na obiad do domu. Jest rosół :ury. Matka się niepokoi. Szuka cię na wykopie. Tylko
! nie bajcz.
- A czy ja bajczę? — zdumiał się Klimek i jednak
ścił się do domu. Zapachniał mu rosół.
A pani Bożkowa idzie dalej. I widzi, że znowu kuźnia kowala stoi zamknięta, głucha. Kowal nie pracuje. Co też on wyrabia po całych dniach? I kto ma podkuwać konie, jak kowal się gdzieś zabawia. Na dachu kuźni siedzi Heniek. Kłania się pani czapką z naderwanym daszkiem. Też coś filozofuje na tym dachu. A potem jeszcze długi, szczelny płot ogrodu organisty, największego chyba ogrodu z całej wsi. Aż tu, na drogę, schylają się gałęzie z zawiązanym już owocem. W ogrodzie organisty szczeka pies. Umyślnie takiego chowają, złego, rozjuszonego, żeby odstraszał chłopców, co się wybierają na jabłka. Już teraz na zieleninę się umawiają. Ale i tak nie upilnuje, choć ma psa i wysoki płot. A potem jeszcze tylko za kępą zdziczałych krzewów rumowisko dawnego pałacu, resztki bramy wjazdowej, zburzone dawno, chyba
2*
19
początku ostatniej wojny, i już nigdy nie podniesione. Mściciel mieszkał jeszcze jakiś czas w resztkach oficy-, ale i on się wyniósł. Został tam stary jakiś człowiek, >wią, że lokaj. Ale jakże można mieszkać w takiej rurze?
[ już powiew otwartej przestrzeni. I już łąka. Pani żkowa zatrzymuje się chwilę, oddycha głęboko. Tak ;ba zawsze oddychać na polu. Porządnie, głęboko, zagnać się czystym, świeżym powietrzem! Dch, co za trawa tego roku. Wysoka, puszysta, do pa-
A wszystko już, już prawie kwitnie. Wcześnie będą :ym roku sianokosy.
'ani Bożkowa stąpa teraz wolno, ostrożnie. Wypatruje iawych okazów.
^ łąka kołysze się, faluje, jak powierzchnia jeziora, iy przebiega po niej wiatr.
List przyjeżdża wtorek róża w drodze" — przypomi-sobie pani Bożkowa. Ale teraz już bez popłochu. No, Ino, widocznie inaczej być nie może. A może to i do-i, że Róża będzie z nią razem. Uczy się obce dzieci, jskni się do własnego. I pani Bożkowa znów przypo-a sobie warkoczyk Zosi. Szkoda, że Róża tak się nie ;ze.
- A tuś mi! Ciebie szukam! — to ty, przełączniku rzywolistny! Już mi nie ujdziesz! Dawaj tu swoją me-zkę! Zaraz cię określimy, coś ty za jeden, z jakiej ro-iy i klasy. To ciebie nazywają Veronica latifolia. Cwietniowa mówi, że ciebie tu nie ma. Wiedziałam, ię znajdę. Dostatecznie tu sucho dla ciebie i cieniście, śnie, właśnie... Ale kto to tam idzie ścieżką koło łą-Pani Bożkowa chętnie by się skryła. Ten telegram ją rozstroił, że nic dobrego nie spodziewa się dla sie-
O niczym innym nie może myśleć. Nawet klucz Ro-ńskiego jakoś jest dziś bardziej suchy i bezduszny.
A jeśli ją ten ktoś zagadnie, tu, od drogi — gotowa odpowiedzieć to jedno, co ma w głowie od tych paru godzin:
— List przyjeżdża wtorek róża w drodze!
I ktoś pomyśli, że zwariowała. Ale ten ktoś już się kłania wielkim kapeluszem.
— O, dzień dobry panu, doktorze! — Doktor Mączka, jedyny człowiek, z którym można tu jeszcze zamienić parę ludzkich słów. Dobrze, że to tylko on.
— Witam łaskawą panią dobrodziejkę! — woła doktor tym swoim zabawnym językiem sprzed stu lat. Mój Boże, przecież i doktor ma już chyba ze sto lat. Kiedyż przestanie pracować?
— Skądże to pan doktor wraca? O tej porze!
— Od pacjentów, od pacjentów, łaskawa pani. Nie wybierają pory śmierci i narodzin.
— Czyżby ktoś umarł?
— To podobne do pani. Dlaczego nie zapytała pani: czyżby ktoś się urodził? Zawsze łaskawa pani wybiera to gorsze.
— Och, panie doktorze! Czy to wiadomo — co gorsze: urodzić się czy umrzeć? Z punktu widzenia przyrody — nie ma znów tak wielkiej różnicy. Wszystko sig przemienia, rodzi i umiera. I to właśnie jest świat.
— Ale w międzyczasie, łaskawa pani, jest jeszcze coś niecoś do zrobienia. Dzisiaj pani nie najlepiej nastrojona. A przecież jest sobota, piękna pogoda, choć rano wcale się nie zanosiło na to. No, ale jak mówi moja gospodyni: Matka Boska pieluszki suszy. Czy coś dolega łaskawej pani?
„Och — myśli pani Bożkowa. — Powiedzieć temu dobremu człowiekowi, poradzić się, podzielić się kłopotem? Komu, jeśli nie jemu, który tyle przeżył? Miał przecież podobno żonę, dzieci, a został na starość sam — jak palec. Powiedzieć mu".
21
Ale zamiast tego powtarza pani Bożkowa:
— Czyżby ktoś umarł?
— Zgadła pani. Stara Mazurkowa, tego tam rzeźbia-i z Dolnego Boru.
— Na co umarła?
— Na starość, łaskawa pani. Nic tam już nic było do soty. A on, Mazurek, nawet się nie oderwał od swego źbienia. „Żona umarła" — mówię mu. A on jeszcze aeklej macha tym swoim nożem. Podniósł na mnie tyl-
oczy, takie wyblakłe, wodniste, pochylił się i dalej uga. A potem sig zerwał i wsadził mi w ręce ten klo-i: „Ostatni. Więcej nie będę rzeźbił" — i wyszedł chałupy na próg. Tylko ten chłopaczyna, Jasio, został :y babce. Musi go pani znać, bo mówi, że chodzi do :oły.
— Jasio Mazurek. Trzecia ławka od okna. Dobry chło-c, tylko zahukany taki, cichy, każde słowo trzeba liego wydusić.
— Wszyscy tam takie mruki w rodzinie. I dziadek taki. ijciec był taki sam. Matka umarła przy jego urodzeniu, en pokłócił się z ojcem i poszedł.
— Jakże się mogli pokłócić, kiedy takie mruki?
— O, u takich ludzi starczy jedno słowo i zaciśnięta ść. Zawzięci. Choćby ten stary z tym swoim: „To atnie. Nie będę więcej". Niech pani popatrzy.
[ doktor rozwija ze szmatki świeżą jeszcze, ze śladami >chu drzewnego w zagłębieniach, rzeźbę Mazurka. Tego, to wszystkie okoliczne kapliczki kiedyś ozdabiał swy-figurami tak mało podobnymi do figur świętych. Rzeź-ludzi takich, jakich widział dokoła siebie, chłopów aby wiejskie o zniszczonych, pooranych twarzach. Jego ury — jak starzy, mądrzy chłopi — miały w twarzach iwiadczenie długiego ludzkiego życia, w oczach — ;erażenie na widok obrazu tego świata, wojen, klęsk,
chorób i śmierci. A w sękatych rękach — miały cały trud chłopskiego rolniczego bytu.
— Wielki artysta! — wyszeptała pani Bożkowa.
Rzeźba Mazurka przedstawiała starą, bardzo starą kobietę, zgarbioną, skurczoną, okutaną w płachtę, taką, jak to ludzie na wsi używają na deszcz. Spod płachty wystawały tylko małe pazurki rąk i ogromne, jakby zbolałe stopy, które przechodziły całą ziemię. Twarz starej babki była skurczona grymasem, a jednocześnie mądra i dobrotliwa. Taka twarz, która mówi: „Wycierp do końca swoje, to, co masz wycierpieć. Do ostatniego włókienka, do ostatniej drzazeczki. Wycierp w milczeniu".
„Dobrze, że nie powiedziałam dziś doktorowi" — myśli pani Bożkowa.
— Tak, to wielki artysta. Zaraz pokażę pani stąd, gdzie mieszka. Pani tam zechce pójść na pewno. Pogrzebem zajmie się gmina, ale z tym dzieckiem, Jasiem, trzeba coś zrobić. Bo tak desperuje. ?-* I doktor gramoli się
23
. pagórek, który tu za łąką wzdyma się łagodnie, a za-z wchodzi nań z drugiej strony las. „Doktor ma rację. Trzeba pomyśleć o dziecku. A ja Iko swoje" — karci się w myślach pani Bożkowa.
— O, widzi pani. Tam, przy końcu wsi — taka cha-nka przylepiona do cudzej stodoły, właściwie szopa. , o, tam, na samym skraju! Na prawo. To właśnie tam. .k stąd pięknie wygląda to całe nasze gospodarstwo! — ;>ła doktor i zatacza swoją laską wielki krąg w powie-zu. — Zupełnie jak coś z klucza Rostafińskiego. Widzi mi — Bór Górny — to jak korzenie — wryty w ziemię
tych czarnych, lejowatych wykopach. Tych kilka no-ych domów — dyrekcja, bloki mieszkalne, to takie jak-f bulwy czy zgrubienia na tych korzeniach. Widzi pani, i będą budować nową szkołę, a tu ośrodek zdrowia, ary doktor Mączka będzie, jeździł lśniącym wehikułem,
nie gmerał się w błocie w kaloszach jak przez całe /cie.
— Tam szkoła? Nie w średnim Borze?
¦¦— O, mówi pani jak stara mieszkanka miasteczka. f najbliższej przyszłości cały ciężar życia i zaludnienia rzeniesie się tam — w stronę korzeni. W stronę Górnego oru. Średni Bór dotychczas nie może tego uznać i zro-umieć. Ludzie na razie traktują kopalnię jak intruza.
— Na razie kopalnia nic im nie daje.
— Ale perspektywy, łaskawa pani. Oczywiście, starym ¦udno się do tego wszystkiego przyzwyczaić. Ale zobacz-ly dalej, czy nie jest to wszystko tak, jakby narysował ' swym kluczu stary Rostafiński. Średni Bór to jakby )dyga i liście. Rynek, kościół, małe wąskie uliczki — ik żyły liścia.
— O — podchwyciła pani Bożkowa — a wieś ma ształt prawidłowego kwiatostanu.
Pani Bożkowa i doktor Mączka patrzyli z pagórka na
rozłożoną szeroko dolinę, na piękne zakole rzeki, w jednym miejscu błyszczącej olśniewająco, w innych — ciemnej, opływającej ten wydłużony dziwny kształt ludzkiego trudu przypominający ogromną roślinę narysowaną przez botanika.
— Tylko że w naturze roślina jest zgodnym organizmem. A tu idzie walka na całego. Teraz dopiero się zacznie, zobaczy pani. A wszystko przez tę rudę!
Już trzeci raz dzisiaj ktoś powiedział to samo zdanie. Ale za każdym razem zabrzmiało ono jakoś inaczej.
— Do widzenia, łaskawej pani!
— Do widzenia, panie doktorze!
Doktor schodzi teraz powoli, wsparty na swojej lasce. Kapelusz trzyma w ręku, pod pachą zawiniątko z rzeźbą starego Mazurka. Może to swoją umierającą żonę ludowy rzeźbiarz wyrzeźbił na pożegnanie w tej cierpiącej babuli z drewna? Siwe włosy doktora rozwiewają się na wietrze. Tak, przydałby się już naszemu doktorowi dobry wehikuł. Sam jest jak ten świątek uchodzony na dużych, zmęczonych stopach. Jak to powiedział doktor?
„— Wszystko się rodzi i umiera. Przemienia się wszystko.
— Tak, ale w międzyczasie, łaskawa pani, jest coś niecoś do zrobienia".
Pani Bożkowa zamyka klucz Rostafińskiego. Swoim długim, męskim krokiem schodzi tam, gdzie wieś rozkłada się w dolinie podobna do prawidłowego kwiatostanu.
4
Wszyscy
przeciw wszystkim
Od czasu kiedy zjechali tu i rozpoczęli te wykopy, skończył się spokój w miasteczku. Bo czy te dawne kłótnie sąsiedzkie albo i małżeńskie swary to było coś ważnego? Nie. Normalny szum życia.
Tu się kłócą, tu trzepią chodniki, tu obgadują się, jak kto się ubrał w niedzielę, kto kupił szafę, a kto umarł, a kto się ożenił. Zwyczajnie, jak to w miasteczku, gdzie wszyscy żyją jak na dłoni i gdzie każdy wie, co się u drugiego w garnku gotuje.
Ale to, co się teraz zaczęło — przechodzi wszelkie pojęcie. Kłócą się dorośli, a nawet kłócą się dzieci. Niewiele tam jeszcze tych dzieci z kopalni jest, jeszcze rodziny nie pozjeżdżały, a już zdążyli obić tego Tomcia, maminsynka, syna jakiegoś tam kierownika. Mamusia przybiegła z oburzeniem, w futrze, w kapeluszu, z lakierowanymi paznokciami. Tusz od rzęs i szminka rozmazały jej się po twarzy.
Oczywiście, trzeba ją było uspokajać, a nawet przepraszać, obiecywać, że sprawcy zostaną ukarani. Ale kogo tu karać? I za co właściwie? Chłopcy mieli rację. Tomek rzeczywiście od razu zaczął zadzierać nosa w stosunku do „tubylców". I o tych tubylców poszło. O to się chłopaki obraziły i urządziły przybyszowi lanie zaraz za szkołą. Ale mamusia nie chciała tego zrozumieć. Ostatecznie
26
„tubylcy" to nie jest nic obraźliwego, to nie jest ordynarny wyraz, to nie obelga. A zresztą i „tubylcy" tłuką się między sobą coraz bardziej. Z byle powodu. „Jakiś taki bakcyl wisi w powietrzu" — mówi kierownik szkoły.
A mój brat pracuje na kopalni. A mój za nic na świecie. A ja widziałem to. A ja owo. A koparka jest niemiecka. A właśnie że nie, bo francuska. Idź i czytaj, ślepoto! — I wystarczy. I już języki idą w ruch, a za językami — kułaki. Przedtem szkoła była po prostu szkołą. Dzieci ze wsi nie różniły się od tych z miasta. A teraz to wciąż tylko Górniaki to, a Dolniaki tamto, a znów Średniaki owanto. Szkoła podzieliła się na wrogie obozy. Najlepsi przyjaciele rozchodzili się i spuszczali sobie lanie. A dziewczyny coraz częściej obrażały się i nadymały, jak to jest w ich zwyczaju.
A nauczyciele, którzy powinni niby trzymać jakoś tę szkołę, też zrobili się jakby rozdrażnieni, nieswoi. To, co dawniej ukrywało się jakoś w granicach nauczycielskiego pokoju, teraz wyładowuje się i na lekcjach. Nauczyciel od rysunków, pan Nosacki, kazał siódmej klasie narysować pana od śpiewu. I oczywiście wyszło tyle karykatur, ile rąk trzymających ołówki. Mało tego. Urządził na korytarzu wystawę tych rysunków. Wprawdzie nie było podpisu, ale wszyscy i tak wiedzieli, że to portret pana Ostrowskiego, od śpiewu. Pan Ostrowski zrobił się czerwony jak burak, o mało kark mu nie pękł ze złości. I wołał, że nie daruje. Kierownik mitygował go i uspokajał, i kazał zdjąć wystawę. Ale na pierwszej lekcji śpiewu pan Ostrowski nauczył klasę kanonu, a kanon świetnie się śpiewa i jak się zacznie, to nie można skończyć jak z tym rzeźnikiem, co to:
Wlazł raz pies do kuchni i porwał mięsa ćwierć..;
27
To się śpiewa bez końca w kółko. Taki sam był ten kanon pana Ostrowskiego. I już cała szkoła huczała:
En en enta nos
wi wi gęba trzos Salwa taka, pika taka karierowicz won!
I jak to kanon. Ledwie jedna grupa zaczęła:
En en enta nos wi wi gęba trzos
już następna podchwytywała od nowa: En en enta nos...
I ten nos brzmiał nieustannie i rozgłośnie jak dzwon.
Nie wiadomo, dlaczego pan Nosacki miałby być większym karierowiczem niż pan Ostrowski.
Rzeczywiście miał domek i kawałek ogrodu po ojcu, ale wszyscy wiedzieli, że u Nosów, jak ich nazywano, nigdy się nie przelewało.
I właśnie w poniedziałek, kiedy pani Bożkowa miała zamiar porozmawiać o telegramie z kierownikiem szkoły — cała szkoła huczała straszliwą pieśnią, zemstą pana od śpiewu. A pan od rysunków bardzo się śmiał, ale był blady i pił walerianę. A kierownik był wściekły i latał od jednego do drugiego. I wołał, że ta przeklęta szkoła już mu stoi kością w gardle i że w ogóle ma tego wszystkiego po dziurki w nosie. I kiedy powiedział „po dziurki w nosie" — zakaszlał się i zakrztusił, bo nie chciał przecież nic powiedzieć przeciwko panu Nosackiemu. Czegoś podobnego nigdy przedtem nie było.
— Wszystko przez tę rudę! — zabrzmiało znowu zdanie, które pani Bożkowa ciągle słyszała w coraz innej intonacji, ale zawsze z rozdrażnieniem w" głosie.
28
— Bo co nam dała ta ruda? — odezwała się stara pani Świecka.
— Co nam dała? Na razie nic. Ale perspektywy! — odpowiedział pan Rubanek. Pana Rubanka wszyscy lubili i nazywali go panem Jerzym. Uczył w starszych klasach historii i miał malownicze, płowe wąsy, które zapuścił sobie jeszcze jako partyzant w czasie wojny. Bo wszyscy partyzanci, wszyscy chłopcy z lasu, jak ich wtedy nazywano, nosili w czasie wojny nie wiadomo dlaczego buty z cholewami i płowe wąsy. I od razu można ich było poznać. Tylko Niemcy nie mogli się w tym jakoś połapać. I pan Jerzy, jak wyszedł z lasu, tak został z płowymi wąsami partyzanta. Tylko że te wąsy wcale nie były groźne, jak to wąsy bywają, bo nad nimi świeciły jasne, dobroduszne, zmrużone zawsze w jakimś wewnętrznym uśmiechu oczy pana Jerzego, nauczyciela historii.
— Perspektywy? — parsknęła pani Świecka. — Ma pan już te perspektywy. Powszechna niezgoda, waśnie, kłótnie! Wszyscy przeciw wszystkim. Oto są perspektywy.
— Ależ, koleżanko — mitygował ją pan Jerzy. — Powstanie tu niedługo wielkie miasto. I nagle pani, która kiedyś gorzko przeżywała wygnanie do tej podłej dziury, znajdzie się w środku wielkiego przemysłowego miasta.
— Oczywiście! — rzuciła znów zjadliwie pani świecka. — W wielkim mieście, wraz z jego smrodem, brudem, zatłoczeniem, zadymieniem, ze wszystkimi plagami wielkich miast!
— Więc pani jest wrogiem cywilizacji?
— Nie, ale to koniec Boru. Koniec naszego miasteczka. Czy chce pan, aby jego mieszkańcy na ruinach własnego miasta tańczyli taniec radości? Prędzej czy później ich rodzinne domy legną w gruzach, przejadą po nich te wasze spychacze. Koniec Boru! To jest koniec tego miasta! — wieszczyła pani Świecka.
29
— Dziwię się bardzo — nie ustawał wąsaty pan Jerzy. — Osoba tak spokojna, opanowana jak pani, wybucha nagle gniewem na to, co się zmienia, co jest prawem życia i historii.
— Nie mówiłem, że ten bakcyl sporu wisi w powietrzu? — wtrącił się kierownik. — Proszę państwa, za chwilę dzwonek. Nie czas na te namiętne dyskusje. Czy pani nie mogłaby zastąpić jeszcze raz chorej koleżanki? — zwrócił się kierownik do pani Bożkowej.
— Oczywiście, ale chciałam, panie kierowniku...
— Właśnie, właśnie, koleżanko! A co na to wszystko pani, miłośniczka przyrody, jej obrończyni? — zaatakowała panią Bożkową z drugiej strony pani świecka, w której wrzał dziś widocznie ogień buntu. Była rzeczy-wiście rozdrażniona. W jej klasie zdarzyły się znowu jakieś przykre sprawy.
Pani Bożkowa, zaatakowana z dwóch stron, zdążyła ledwie otworzyć usta, kiedy głośno, terkotliwie rozbrzmiał dzwonek. Znowu nie zdążyła pomówić z kierownikiem. A przecież jutro już wtorek. Róża przyjeżdża wtorek.
Nauczyciele powoli ostygali po rozpoczętej dyskusji, sięgali po dzienniki, wracali do swoich twarzy szkolnych, klasowych, pół-surowych i pół-dobrotliwych twarzy nauczycieli w momencie, kiedy wchodzą do klasy.
Pani Bożkowa stanęła w drzwiach tej swojej nieszczęsnej klasy. Nikt nie siedział na miejscu, jak zwykle po dzwonku. W nieopisanym wrzasku, bo nic nie da się porównać z wrzaskiem tej klasy, dawały się wyłowić tylko słowa: kopalnia, Bór, miasteczko, ruda.
„Ach, więc i tu toczy się dysputa na ten sam temat. Z większą dozą temperamentu, ale ta sama dysputa. Chłopcy mają potargane łby i przekrzywione marynarki". I w tę dysputę, w ten wrzask i gwar wkracza bohatersko pani Bożkowa.
Rybacy
Od dawna pan Jerzy postanowił we wtorek rano wybrać się na ryby. Z samego rana. Bo właśnie tak się układało, że tego dnia nie miał rano ani jednej godziny w szkole. A pogoda wyszła jak wymarzona. Ranek chłodny, przymglony, ale czuło się w powietrzu, że kiedy mgła opadnie — dzień będzie prawdziwie wiosenny. Pan Jerzy cieszył się na ten ranek. Robaków jakoś nie zdążył wczoraj naszykować, ale tam nad wodą znajdzie ich co niemiara. Miasteczko jeszcze spało, kiedy pan Jerzy z wędkami na ramieniu w swoich wspaniałych butach po kolana wyszedł z dusznej izby na poddaszu. Gdzieś na wsi szczekały psy. A potem rozległ się jeszcze daleki gwizd lokomotywy. W Borze nie było stacji kolejowej, tylko w Kłosach, dobrych kilka kilometrów stąd. Ale w wilgotnym powietrzu głos niesie daleko. Pan Jerzy postał chwilę na rynku, wciągnął głęboko orzeźwiające ranne powietrze. Wreszcie ruszył raźno przed siebie. Na płytach rynku zadudniły jego kroki, a potem zaraz ucichły, bo pan Jerzy skręcił w boczną drogę prowadzącą ku rzece. Tam jeszcze jakby kłębił się mrok odchodzącej nocy i mgła stała bardziej gęsta, ciężka, kołysząca się.
O czym myśli rybak idący w taki wiosenny ranek nad rzekę? Oczywiście, myśli tylko o jednym: czy ryba będzie brała i jak za chwilę zarzuci wędkę, a splawik będzie
31
unosił się pięknie z prądem. Będzie cicho, cichuteńko, tak jak trzeba. Może tyiko kurka wodna odezwie się gdzieś w sitowiu albo zaszeleści kaczka siedząca w gnieździe na jajach. I człowiek patrzący na przepływającą wodę nagle poczuje się lekki, beztroski. Odejdą wszystkie sprawy i kłopoty, odejdzie całe — jak mówi pani Świę-cicka — bohaterstwo codzienności. 1 jak zamkniesz na chwile oczy, będzie ci się zdawało, że także jak woda płyniesz i płyniesz. Woda płynie, czas płynie — ale nie ma w tym nic groźnego. To sprawa wody — płynąć. To sprawa czasu — mijać. „Żeby tylko brała"... — myś!i pan Jerzy, takim myśleniem zagmatwanym i mglistym, właśnie jak dzisiejszy poranek.
Wspaniałe miejsce wybrał sobie pan Jerzy, wysokie, ale nie za wysokie, osłonięte, ale nie za bardzo. Z ziemi wilgotnej pod krzakami wygrzebał kilka robaków. Na początek starczy. Starannie, z pedanterią doświadczonego rybaka* rozłożył swoje wędkarskie gospodarstwo. W tym miejscu rzeka rozlewała się trochę szerzej. Tam na lewo były doły, tam właśnie chłopcy wybierali raki i prąd był szybszy. Tu woda jakby zwalniała, kręciła się trochę w miejscu, przyciszała nawet swój chlupot. Pan Jerzy był jak najlepszej myśli. Zarzucił i oddał się znanej wszystkim rybakom spokojnej, ale czujnej kontemplacji. Plecy rybaków siedzących nad wodą wydają się guuśne, bierne i senne. Ale to tylko złudzenie. Jest w nich spokój, ale jest też czyhanie myśliwego, napięcie uwagi i gotowość do skoku i do działania. Pierwotny myśliwy w dżungli też wydaje się spokojny i senny. A przecież jest czujny jak napięta struna, w gotowości naprężonej cięciwy łuku. Tak samo zachowują się na polowaniu zwierzęta-drapieżniki. Zresztą zarówno myśliwy, jak i rybak zna, przeczuwa moment, kiedy uwaga ma dojść do szczytu, a zwierzę wyskoczyć z ukrycia lub też szarpnąć na uwięzi haczyka.
32
Taki właśnie moment naprężonej do ostateczności uwagi zbliżał się dla pana Jerzego. Jego spławik już, już miał zanurzyć się w wodę. I w tej właśnie chwili rozległ się głośny chlupot po drugiej stronie rzeki.
— Diabli nadali! — syknął pan Jerzy. Całe naprężenie prysło, a zanurzenie się spławika było tylko imagi-nacją. A może ryba zdjęła robaka i poszła? Hałas ją spłoszył.
« Diabli nadali! — powtórzył pan Jerzy. — „Albo kobieta przyniosła pranie i wtedy koniec z rybami, albo też któryś z chłopaków robi mi konkurencję!" *^ pomyślał.
Chlupot ustał i pan Jerzy podniósł wzrok, żeby sprawdzić, co zakłóciło mu spokój.
W wodzie po kolana stała dziewczynka. Obca jakaś, chyba nietutejsza. Była w płaszczu i w berecie, a w ręku trzymała waiizkę. Chyba wcale nie zdawała sobie sprawy z tego, że stoi w wodzie, bo brzeg płaszcza dotyka już powierzchni fali, a walizka po prostu sobie tańczy na wodzie, i gdyby dziewczynka jej nie trzymała mocno, na pewno walizka odpłynęłaby do samego Gdańska. Pan Jerzy patrzył na dziewczynkę, a ona nagle położyła palec na usta i gwałtownie wyciągnęła rękę pokazując na wędkę.
Pan Jerzy szarpnął i wyciągnął. Ryba! Pierwsza, na szczęście! Dziewczynka teraz dopiero zachlupała energicznie i nie podnosząc swojej walizki brodziła do brzegu. Pan Jerzy podał jej rękę, a ona, żeby chwycić pomocną rękę, puściła walizkę. Więc teraz pan Jerzy wciągnął dziewczynę na brzeg, ale o mało z nią razem nie wywalił się w wodę. Co za dziewczynisko takie! Trzeba włazić w wodę po tę nieszczęsną walizkę. Niby woda tu spokojna, a przecież walizka w jednej chwili odjechała o kilka metrów, zatańczyła w miejscu, gdzie woda skręca, i na
3 — Rozalka Olaboga
33
unosił się pięknie z prądem. Będzie cicho, cichuteńko, tak jak trzeba. Może tylko kurka wodna odezwie się gdzieś w sitowiu albo zaszeleści kaczka siedząca w gnieździe na jajach. I człowiek patrzący na przepływającą wodg nagle poczuje się lekki, beztroski. Odejdą wszystkie sprawy i kłopoty, odejdzie całe — jak mówi pani Świę-cicka — bohaterstwo codzienności. I jak zamkniesz na chwilę oczy, będzie ci się zdawało, że także jak woda płyniesz i płyniesz. Woda płynie, czas płynie — ale nie ma w tym nic groźnego. To sprawa wody — płynąć. To sprawa czasu — mijać. „Żeby tylko brała"... — myśli pan Jerzy, takim myśleniem zagmatwanym i mglistym, właśnie jak dzisiejszy poranek.
Wspaniałe miejsce wybrał sobie pan Jerzy, wysokie, ale nie za wysokie, osłonięte, ale nie za bardzo. Z ziemi wilgotnej pod krzakami wygrzebał kilka robaków. Na początek starczy. Starannie, z pedanterią doświadczonego rybaka* rozłożył swoje wędkarskie gospodarstwo. W tym miejscu rzeka rozlewała się trochę szerzej. Tam na lewo były doły, tam właśnie chłopcy wybierali raki i prąd był szybszy. Tu woda jakby zwalniała, kręciła się trochę w miejscu, przyciszała nawet swój chlupot. Pan Jerzy by! jak najlepszej myśli. Zarzucił i oddał się znanej wszystkim rybakom spokojnej, ale czujnej kontemplacji. Plecy rybaków siedzących nad wodą wydają się gnuśne, bierne i senne. Ale to tylko złudzenie. Jest w nich spokój, ale jest też czyhanie myśliwego, napięcie uwagi i gotowość do skoku i do działania. Pierwotny myśliwy w dżungli też wydaje się spokojny i senny. A przecież jest czujny jak napięta struna, w gotowości naprężonej cięciwy łuku.