Anna Kamieńska Rozalka Olaboga la książka przeznaczona jest (lin Ciebie, młody Czytelniku. Mumy nadzieję, że ilo kolejnych tomów tej serii — rozpoznasz ją łatwo po jednolitej szacie grafic/ncj. Wybierać będziemy do tej seiii książki szczególnie wartościowe i popularne; zabawne i poważne; takie, które się czyta „jednym tchem"; i takie, które czytamy powoli; smakując ich urodę. Słowem, będą to książki bardzo różne, lecz łączy je jedno: zostały napisane w Ludowej Polsce. \ Anną Kamieńska Rozalka Olaboga Ilustrowała Ewa Salaraon Nasza Księgarnia Warszawa Dkładka: Zbigniew Rychlicki Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz Fotografia autora: Janusz Marjaóski Co kto lubi robić Co kto lubi robić napisała pani dużymi drukowanymi bykami na tablicy. Podniosło się kilka rąk. — Łapać ryby! — krzyknął ktoś z ostatniej ławki. O, jak tak, to trzeba się śpieszyć, nie dać się wyprzedzić! — Rąbać drzewo! — Kosić w ogrodzie! — Jeździć oklep! — Sprzedawać jajka! — Patrzeć, jak budują. Zosia, jak mogła najgrzeczniej, wyciągała swoje palce z pierwszej ławki, że o mało nie wsadziła ich w oko pani. Wreszcie nie mogąc się doczekać wstała i wrzasnęła: — Ja bardzo lubię pomagać mamie! Ale pani ani myślała pochwalić Zosi, że to bardzo ładnie, że ona, Zosia, lubi pomagać mamie. — Pluć i łapać! — wrzasnął na to Klimek od okna. I zrobił się harmider nie do opisania, i zdawało się, że zaraz lampy, te niskie lampy — kołyszące się, kiedy ktoś biegł przez górny korytarz — spadną na głowy i rozbiją się i że zaraz wszyscy tu się zbiegną razem z panem kierownikiem i w ogóle co to się stało, że pani nic nie mówi, tylko stoi przy tablicy i patrzy sobie, i patrzy. I w ogóle •ani nie słyszy wcale tego, co się tu wyrabia i kiedy ) wszystko skończy. Więc z tego zdziwienia nagle lednego słowa robi się cicho, zupełnie cicho. I do- wtedy pani przypomniała sobie, że przecież to jest a, że ma lekcję zastępczą w tej nieszczęsnej klasie trzydzieści sześć par oczu patrzy na jej trochę po->ne, niemłode ramiona, i że trzeba coś mówić i coś \ć, i w ogóle żeby ten czas posuwał się pręd/.ej do dzwonka. Bo to już ostatni dzwonek. 1 zaraz po- będzie wielki ryk, i wielkie trzaskanie pulpitów zek, i otwarte drzwi na drogę, na słońce, na powie- na ptaki, na łąkę i na sobotę, na sobotę, po której niedziela. Wyjmijcie zeszyty od przyrody — mówi pani — .rysujcie, co kto lubi robić. Narysujcie swoje ulu-e zajęcie. Ty narysujesz rąbanie drzewa, a ty — enie, a ty — jak pomagasz mamie. Ale najtrudniej ędzie miał Klimek, bo on musi narysować, jak pluje )ie — tak powiedziała pani. — Jak pluje i łapie! robiło się jasne, że pani doskonale słyszała, co kto /ił, tylko udawała, że nie słyszy. Ta pani od przy-i jest w ogóle dziwna. I co to ma wspólnego z przy-\ — co kto lubi robić? I co to za nauka? Chyba dla uchów, które jeszcze nie umieją pisać. oczywiście zaczyna się szukanie ołówków i kredek, iżyczanie, i przebieganie chyłkiem od ławki do ławki. - Te, pożycz! Oddam. Nie bądź taki. - Kto ma temperówkę? - Gdzie mój zeszyt? ak jest zawsze. Ale i te przygotowania kończą się uż trzydzieści sześć ołówków gryzmoli, trzydzieści ić czół marszczy się, trzydzieści sześć języków po- ga. 'ani przechodzi między ławkami jakby nigdy nic. Niby nie patrzy. Ale widzi doskonale. Zenek zaczął rysować człowieka od końca młotka trzymanego w ręku. Teraz narysował rękę do łokcia. Nie wiadomo, czy dojdzie do głowy. No trudno, rysuje to, co dla niego najważniejsze. Felek w ogóle nie rysuje człowieka. Człowiek się nie zmieści na kartce jego zeszytu. Felek rysuje krowę, ogromną, potężną krowę przesłaniającą mu cały świat. Tę krowę pasie rankami, jeszcze przed szkołą, przy rowie. I dlatego często się spóźnia, bo mama nie zdąży go zastąpić, a od krowy odejść nie wolno. Zosia rysuje oczywiście kuchnię. Garnuszek po garnuszku wisi na ścianie, jak w tej naprawdę niezwykłej kuchni jej matki. Ojciec i starszy syn pracują na wykopie — wracają do domu utytłani w błocie, po pas unurzani w szlamie. A wielka kuchnia zawsze lśni od czystości. Podłogi są aż różowe od tego szorowania. Wszystko stoi na swoim miejscu, wszystko lśni, a nad kredensową półką z ciemnego drewna wiszą te barwne garnuszki. I to jest prawda, że Zosia pomaga mamie, choć może nieraz wolałaby wylecieć na dwór do koleżanek. Alfreda ma prawie pustą kartkę. Co to będzie? Na dole kwiatek obok kwiatuszka, a w górze nic. W ogóle nic. Czy to będzie zrywanie kwiatów? A może Alfreda rysuje właśnie nic, wielkie nicnierobienie w ramce z kwiatuszków? Bo tak jej się podoba. Ciekawe, co też nagryzmolił Klimek z tym swoim pluciem i łapaniem. A Klimek narysował dzikiego Indianina, jak łapie konia na lasso, i jakieś strasznie czerwone skały, a może płomienie. 1 ktoś skacze w te płomienie. I ratuje kogoś, kto ginie i krzyczy. I to będzie coś wspaniałego. Pani od przyrody uśmiecha się. 7 „Tak. Wszyscy narysowali wcale nie to, co lubią' robić, ale co muszą robić i co robią codziennie. Przecież oni prawie wszyscy pracują. I już zmęczeni przychodzą rano do szkoły. Tylko Klimek narysował to, o czym marzy. Klimek, Klimek" — myśli pani i zaraz przerywa jej dzwonek. I jest wielkie zdziwienie, bo pani zbicia zeszyty, chociaż to wcale nie była klasówka. I Zosia ofiaruje się nieść zeszyty do pani mieszkania. I to wcale nic jest dziwne, i chyba to nie dlatego, że Zosia chce się pod-lizać, ale że mieszka w sąsiednim domu i będzie jej po prostu po drodze. Zawsze odnosi zeszyty Zosia albo Klimek. Zosia drepce obok pani, od czasu do czasu sobie podskoczy, bo myśli, że pani nie widzi. A pani od przyrody idzie szybko, stąpa energicznie, po męsku. Dziwna jest ta pani od przyrody. I nagle już przed samym domem wcale nie patrząc przesuwa ręką po włosach Zosi i niżej aż po przykrótkim warkoczyku, który leży na karku, i po plecach. I mówi: — No, zmykaj! Zosia biegnie. A pani od przyrody dopiero teraz patrzy za nią. Stoi na ganeczku tego domu, gdzie mieszka, i patrzy za dziewczynką, aż ta przy furtce odwraca się, aby jeszcze raz zobaczyć, co sig stało pani od przyrody. Ale jej już nie ma na ganku. Już jej pochylone plecy znikają w drzwiach i drzwi się zatrzaskują. I Zosia już wcale o tym nie myśli. Bo w sobotę w domu jest więcej roboty. Bo to jest sobota. List przyjeżdża wtorek Co tam znowu za szarpanina u gospodarzy za ścianą? Jakieś harce, tupotania. Wreszcie krzyk: — Klimek! Klimek! A łobuz! Klimek! „Biec czy nie biec Klimkowi na ratunek? Na pewno grozi mu lanie. Ale nie wypada sig wtrącać. To sprawy rodzinne. Trzeba przeczekać" — myśli pani Bożkowa. Może potem porozmawia z gospodynią, że przecież tak nie wolno. Chłopak jest już duży. Od dawna powinna z nią porozmawiać. — Klimek! Klimek! „Nie, tego już za wiele! Nie wytrzymam". Pani Bożkowa naciska klamkę i wpada do mieszkania Kwietniów. Klimek skacze po ławkach, stołach, wdrapał się na kredens, tam tańczy i przytupuje, wszystkie garnki i garnuszki dzwonią w środku. Zaraz to wszystko runie. A pani Kwietniowa stoi pod kredensem jak ten lis, co czeka na ser z dzioba kruka. I woła: — Klimek! Klimek! Klimek! — A dasz w skórę? — Dam, łobuzie jeden! — Pani Kwietniowa, co to się stało? Co Klimek znowu zbroił? — A bo proszę pani, nie był dziś w szkole! Poszedł na wykop i tam się gapił, jak pracują. Koparki te ich przyjechały. Wszystko, co na drodze, koszą. I tego łobuza koparka podniosła do góry i rzuciła z wysoka, z dziesięciu metrów. Dobrze, że mu gnatów nie połamało. — Pani Kwietniowa, co pani mówi? Przecież Klimek był w szkole. Sama dzisiaj miałam ostatnią lekcję w ich klasie. Był w szkole. Jeszcze jaki piękny rysunek mi narysował. Indianina takiego, że ho-ho, prawda, Klimek? Spojrzały w górę. A Klinika już ani śladu. Uciekł. — Znowu mnie oszkapił! Znowu okłamał! Za to baj-czenie dostanie! Żeby nie wiem co — dostanie! — I pani Kwietniowa wychyliła się przez okno na dwór. Ale gdzie tam, już nawet kurz osiadł na drodze po śladach Klim- ka. — Coś musi być z tym jego kłamstwem — mówi w zamyśleniu pani Bożkowa. — Chłopak ma fantazję. — A obaj ją mają, obaj. Mój stary też ma fantazję. Właśnie zalewa ją „Pod dziewicą". O, słyszy pani, aż tu dochodzą te pijackie wrzaski. O, już idzie. Aha, zapomniałam na śmierć. Przynieśli telegramę do pani, jeszcze z samego rana. Tu leży na stole. — Telegram? Do mnie? — zlękła się pani Bożkowa. Przez okno dobiegał już podochocony głos gospodarza: O mój rozmarynie, rozwijaj się! — Słyszy pani? I to ma być przewodniczący miejskiej rady! — woła pani Kwietniowa trochę do nauczycielki, wzywając ją na świadka, a trochę już do męża, który gramoli się ciężko po schodkach. Pani Bożkowa chwyciła telegram i szybko ukryła się z nim w głębi swego mieszkania. Telegram zawsze zwiastuje coś złego. Serce jej biło. A w dodatku ta scena w domu przewodniczącego... Trzeba będzie zmienić mieszkanie, żeby tam nie wiem co. Ale z mieszkaniami teraz — to niepodobieństwo. Szkoda Klimka. Co też może być w tej depszy? Od kogo? Na pewno coś się stało z Różą. Może chora? Pani Bożkowa stała z depeszą w ręku i jeszcze jej nie otwierała. Zwłaszcza że za ścianą znów rozległ się rumor, a potem głuchy odgłos, jakby ktoś walnął pięścią w stół. — Ja tu jestem przewodniczącym, nie ty, kobieto! Poczekaj, aż cię wybiorą. — Poczekam, poczekam! Zdejmą cię raz, dwa. Już drugi raz przyjeżdżał dyrektor wykopu, a przewodniczącego nie ma i nie ma. Czarnym takim samochodem jak karawan przyjeżdżał i sam wysiadł, rękę mi podał. Nawet nie przez kierowcę, jak ten ich sekretarz, pytał, ale sam wysiadł i rękę mi podał. Boże, Boże! Dlaczego oni się ciągle kłócą? Co za straszne miasteczko! A było tak spokojnie. Wszystko przez tę rudę. To nie dla tych ludzi, nie na tę ich kulturę. O Boże, co może być w tej depeszy? Róża?! Za ścianą rozległ się szczęk talerzy. Pani Kwietniowa wzięła się do obiadu. Koniec kłótni. Tymczasem przynajmniej. Chyba że na horyzoncie pojawi się Klimek. Z nimi dwoma walczy pani Kwietniowa. I chyba ma rację. To ona tylko z całej tej rodziny chodzi po ziemi. Trzeba wreszcie otworzyć tę depeszę. Tak. Trzeba. Pani Bożkowa rozrywa żółtawy, sklejony krzywo papier telegramu: List przyjeżdża wtorek róża w drodze. Pani Bożkowa wpatruje się w treść telegramu, jaki by nagle zapomniała czytać. Powtarza słowo po słowie, ale nic nie układa się w logiczną całość. Oczywii ście tu chodzi o Różę. Ale co? Jak? List przyjeżdża... Jak ID to — list przyjeżdża? Co to znaczy: wtorek róża? A może wtorek róża w drodze? Nie, to raczej: list przyjeżdża wtorek. A Róża? Och, oczywiście: Róża przyjeżdża wtorek. List w drodze. Przestawiono słowa na poczcie. Czy możliwe? Róża przyjeżdża? Dlaczego? Po co? Przecież ma opłacony pobyt do końca roku! A gdzie zamieszka? Tutaj nie ma miejsca. Pani Kwietniowa surowo zapowiedziała... Co robić? Oddepeszować? Napisać? Już nie zdąży. Nie ma rady. Trzeba czekać. Zobaczyć, co to wszystko znaczy. — List przyjeżdża wtorek róża w drodze — powtarza pani Bożkowa. — List przyjeżdża wtorek. A dzisiaj co? Sobota. Jest jeszcze kilka dni czasu. Coś się urządzi. Poproszę Kwietniową. Tylko że ona dziś zła. Może pomówić z przewodniczącym? Podpił sobie, będzie spać. A i tak tu rządzi ona, choć on jest tym przewodniczącym. I nagle ogarnia panią Bożkową straszne zmęczenie. Dlaczego właściwie siedzi w tej dziurze, w tym mia-steczku-niemiasteczku, gdzie nie ma nawet porządnej szkoły ani mieszkania, żeby zabrać Różę do siebie. W szkole sypie się na głowę albo kapie w jesieni, trzeba dzieci przesadzać od strony okien, cisną się po troje na ławce. Zimno. Odór mokrych palt. A tu — te wieczne kłótnie, szarpanina, słychać każdy szmer, każdy oddźwięk tego rodzinnego szczęścia za ścianą. To nie miasteczko. To koszmar. Trzeba stąd uciekać. Uciekać jak najdalej. A tu mi jeszcze Róża potrzebna. Po co? Dlaczego? — Pani Bożkowa, może rosołku dobrego z kury? Ta Kwietniowa wcale nie jest zła. Tylko szorstka taka. — Och, nie, dziękuję. Nie będę jadła. — Przyniosłam. Niech pani skosztuje. Mój przewod- 12 niczący to dwie miski zjadł i oblizywał się, a teraz legł spać. Tyle spokoju. Ale co to? Pani płacze? Pani Bożkowa? Pani płacze? Co też pani! To ta telegrama... Czy kto umarł? — Nie, nie, nic się nie stało. Zdrzemnęłam się — broni się pani Bożkowa. — To ze snu. A Klimek już wrócił? Niech pani go nie bije. — Gdzie tam wrócił! Pęta się gdzieś po wykopie. Wszystkie dzieciska tam się gapią po całych dniach. Trzeba będzie coś z tym zrobić. Wszystko przez tę przeklętą rudę! Dopiero co tak samo myślała ona sama, pani Bożkowa. A przecież tak nie można. Tak nie trzeba. — Ale niech pani będzie spokojna. Rosół dla niego trzymam w duchówce. I kawał kury. Krzywdy mu nie zrobię, temu bajczarzowi. Ja wiem, że pani zawsze jest za nim. To dobrze, że pani nie płacze. Bo już mi się tak widziało. — Bo widzi pani, widzi pani, jest taka sprawa... — Dobrze, dobrze! Pani tymczasem sobie zje rosołku, a ja już mu krzywdy nie zrobię. I drzwi za panią Kwietniową trzasnęły. „Trzeba przyznać, że to energiczna kobieta. Taka byłaby burmistrzem czy jak to dziś mówią — przewodniczącą. Ale nie powiedziałam jej, a powiedzieć trzeba. Do wtorku. List przyjeżdża wtorek róża w drodze... O Boże, zobaczę moją Różę! Wszystko jedno — co i dlaczego. Zobaczę moją Różę!" Klucz Rostafińskiego Pani Bożkowa idzie przez miasto swoim energicznym, długim krokiem. Pani Bożkowa ma na nogach wysokie buty z cholewami. W jednym ręku trzyma laskę, a właściwie taki kij znaleziony w lesie, sękaty, dobry do ręki. A w drugiej ręce niesie pani Bożkowa maleńką książeczkę i przyciska ją mocno do siebie. Bardzo ważna jest ta książeczka. Wszyscy wiedzą. Bo pani Bożkowa nigdy się z tą książeczką nie rozstaje. Nawet z początku, kiedy przyjechała, wszyscy się dziwili, że pobożna taka, wszędzie chodzi z książką do nabożeństwa. Organista i kościelny kłaniali jej się nisko, a już kobiety — to wszystkie mówiły: — Porządna musi być pani, że wszędzie to modlenie zabiera. A odważna jaka. Ale widać nie umie się modlić z głowy. Aż pewnego razu któreś z dzieciaków, chyba to był Heniek kowala, bo on najodważniejszy, zaszedł pani drogę i powiada: — Pani pokaże swoją książeczkę do modlenia. Może mi ojciec taką samą kupi, — To wcale nie modlitewnik. To klucz do oznaczania roślin. Klucz Rostafińskiego. — Klucz? A co ten klucz otwiera? 14 — Co otwiera? — zaśmiała sie pani. — Otwiera łąkę, pole, las.' Powiem wam o tym w szkole. — I pani odeszła swymi krokami dragona, nie przestając mocno przyciskać swojej książeczki-klucza. A potem już wszyscy w szkole wiedzieli, co to za książeczkę pani Bożkowa nosi zawsze przy sobie. Wiedzieli, że to jest klucz do otwierania całego świata roślin. Że wszystkie rośliny są tu spisane, ponumerowane, narysowane ze wszystkim — z korzeniami, liśćmi, pąkami, kwiatami i nawet owocami. I że są podane wszystkie ich nazwy i po polsku, i po łacinie, jak w kościele. — Kto lubi rośliny — mówiła pani Bożkowa — powinien znać ich imiona. Czy to wypada nie wiedzieć, jak sig nazywa twój bliski kolega czy koleżanka, twój przyjaciel? Człowiek się obraża, jeśli ktoś przekręca jego nazwisko, i ma rację, bo to nazwisko jest jego znakiem, jest jego, jak to się czasem mówi, godnością. A rośliny? Czy nie lubimy roślin? Karmią nas, żywią, leczą, a choćby zachwycają pięknem i precyzyjną budową. Więc czy wypada nie znać ich imion? To byłby brak szacunku dla roślin. A co innego, kiedy idziemy i widzimy — to pszenica, to wyka, to koński ząb, a to ślaz, szczaw, centuria, smółka, róża, podbiał. To tak jakbyśmy przechodząc mówili: Dzień dobry, centurio. Znam cię. Lubię cię. Szanuję cię. Wiem, że jesteś mądrym zielem, leczysz ciężkie choroby. A przy tym masz takie miłe różowe kwiatuszki. Rośnij sobie, do widzenia, centurio. I tak ze wszystkim. A jak spotykam ziele nowe, jeszcze mi nie znane, zaraz sobie myślę: „Ejże, kto ty jesteś? Chodź no tu, zaraz cię poznamy. Jakie masz liście, łodygę, kwiaty. Zaraz się dowiemy, coś ty za jedna". I właśnie po to potrzebny jest klucz. — A bo, proszę pani — zająknął się Felek — mówili, że to modlenie, co pani nosi, Klucz Rostafińskiego Pani Bożkowa idzie przez miasto swoim energicznym, długim krokiem. Pani Bożkowa ma na nogach wysokie buty z cholewami. W jednym ręku trzyma laskę, a właściwie taki kij znaleziony w lesie, sękaty, dobry do ręki. A w drugiej ręce niesie pani Bożkowa maleńką książeczkę i przyciska ją mocno do siebie. Bardzo ważna jest ta książeczka. Wszyscy wiedzą. Bo pani Bożkowa nigdy się z tą książeczką nie rozstaje. Nawet z początku, kiedy przyjechała, wszyscy się dziwili, że pobożna taka, wszędzie chodzi z książką do nabożeństwa. Organista i kościelny kłaniali jej się nisko, a już kobiety — to wszystkie mówiły: — Porządna musi być pani, że wszędzie to modlenie zabiera. A odważna jaka. Ale widać nie umie się modlić z głowy. Aż pewnego razu któreś z dzieciaków, chyba to był Heniek kowala, bo on najodważniejszy, zaszedł pani drogę i powiada: — Pani pokaże swoją książeczkę do modlenia. Może mi ojciec taką samą kupi. — To wcale nie modlitewnik. To klucz do oznaczania roślin. Klucz Rostafińskiego. — Klucz? A co ten klucz otwiera? 14 — Co otwiera? — zaśmiała się pani. — Otwiera łąkę, pole, las! Powiem wam o tym w szkole. — I pani odeszła swymi krokami dragona, nie przestając mocno przyciskać swojej książeczki-klucza. A potem już wszyscy w szkole wiedzieli, co to za książeczkę pani Bożkowa nosi zawsze przy sobie. Wiedzieli, że to jest klucz do otwierania całego świata roślin, że wszystkie rośliny są tu spisane, ponumerowane, narysowane ze wszystkim — z korzeniami, liśćmi, pąkami, kwiatami i nawet owocami. I że są podane wszystkie ich nazwy i po polsku, i po łacinie, jak w kościele. — Kto lubi rośliny — mówiła pani Bożkowa — powinien znać ich imiona. Czy to wypada nie wiedzieć, jak sig nazywa twój bliski kolega czy koleżanka, twój przyjaciel? Człowiek sie obraża, jeśli ktoś przekręca jego nazwisko, i ma rację, bo to nazwisko jest jego znakiem, jest jego, jak to się czasem mówi, godnością. A rośliny? Czy nie lubimy roślin? Karmią nas, żywią, leczą, a choćby zachwycają pięknem i precyzyjną budową. Więc czy wypada nie znać ich imion? To byłby brak szacunku dla roślin. A co innego, kiedy idziemy i widzimy — to pszenica, to wyka, to koński ząb, a to ślaz, szczaw, centuria, smółka, róża, podbiał. To tak jakbyśmy przechodząc mówili: Dzień dobry, centurio. Znam cię. Lubię cie. Szanuję cię. Wiem, że jesteś mądrym zielem, leczysz ciężkie choroby. A przy tym masz takie miłe różowe kwiatuszki. Rośnij sobie, do widzenia, centurio. I tak ze wszystkim. A jak spotykam ziele nowe, jeszcze mi nie znane, zaraz sobie myślę: „Ejże, kto ty jesteś? Chodź no tu, zaraz cię poznamy. Jakie masz liście, łodygę, kwiaty. Zaraz się dowiemy, coś ty za jedna". I właśnie po to potrzebny jest klucz. — A bo, proszę pani — zająknął się Felek — mówili, że to modlenie, co pani nosi, — A może i takie to moje modlenie — rzekła panj i na tym ucięła sprawę. Więc idzie sobie pani Bożkowa przez miasto, przechodzi na ukos rynek, pusty, otoczony czworobokiem niskich domków, najwyżej piętrowych, bo niewielkie jest to miasteczko. Nazywa się Bór. Zawsze było Bór. Ale teraz nazwali je Średni Bór. Dlaczego Średni? Bo wioska Bór leżąca tuż obok, prawie stykająca się z miastem, została nazwana dla odróżnienia Dolnym Borem, a znów tam, gdzie tych kilka nowych bloków i gdzie wykopy — tamto nazywa się Górny Bór. I nagle tyle tych Borów się zrobiło, że trudno się połapać. Był po prostu Bór-miasto i Bór-wieś, a teraz Dolny, Górny, średni. A najgorzej ubodło to mieszkańców miasteczka, że ich oznaczono jako Średni Bór. Co to, średniaki są czy co? To oni mieszkają w prawdziwym mieście Bór, z dziada pradziada. Kiedyś nawet był tu pałac, prawie stolica, przyjeżdżali książęta, hrabiowie. A dziś Średni Bór. Do czego to podobne? Z tymi nazwami to coś jest nie w porządku. Pani Bożkowa mija w rogu rynku pomnik Emilii Plater, na którym ta dziewica-bohater, jak mówi poeta, stoi na rumowisku luf armatnich, połamanych kijów, pniaków i liści bluszczu otaczających herb miasta: pannę z kozą. Panna z kozą wymalowana na szyldach to blada jak trup, to różowa jak rak wyjęty z ukropu — podająca kozie zwiędłą kiść winogron — zdobi wiele domów miasteczka. Tuż za plecami pomnikowej dziewicy bucha gwarem gospoda z szyldem „Zacisze", ale to tylko dla niepoznaki. Wszyscy nazywają ją „gospodą pod dziewicą". Nie ma na to rady. — Co to za takie „Zacisze"? Zacisze?! — wzruszają ramionami kobiety, wrogo na ogół usposobione do gospody, a co za tym idzie i do dziewicy Emilii, chociaż — jako żywo — sama bohaterka nic im złego nie zrobiła i nie wiadomo, czy nawet w swojej ka- 16 anennej postaci pochwalała pijatyki, które odbywały się Ld. jej plecami. I teraz pani Bożkowa od razu skręca na drogę wiodącą ukosem do wsi. I tu miasto nagle jakby przestaje być miastem. Rynek jeszcze udaje swoją miejskość, jeszcze się sili. Ale tu z tyłu już nie ma co udawać. Płoty, płoty, garnki na płocie, gdzieś wstydliwie schowane, ale wyłażące wiechciem słomy lub siana — szopy i stodółki. Kury gdaczą, prosiaki chrząkają gdzieś blisko przy korytku albo i taplają się w błocie na podwórku. Ulica jak to ulica, wybrukowana, kamienista, a zabudowania i życie — jak na wsi. 1 dlatego taki dziwny jest ten Bór. 1 dlatego dzieci na temat „co lubią robić" rysują koszenie, rąbanie drzewa, zwózkę Tbaia., pasienie krowy. O, to Felek, właśnie Felek. Ten, co pasie rano krowę i co to wyrysował wielkiego krowiego potwora na cały zeszyt. Wylazł na płot. Siedzi okrakiem. Felek. Ale tam jeszcze ktoś jest, bo gadają. Czy to nie głos Klimka? Tak, to Klimek. Matka go szuka na wykopie, a ten tutaj się ukrył. Trzeba mu powiedzieć, żeby wracał do domu. Matka się niepokoi. Ale co on tam znowu baj-czy? — jak mówi Kwietniowa. Bajczy i bajczy, bajczarz zatracony! Klimek coś opowiada. Aż szkoda mu przerywać. A ten Felek to aż gębę otworzył, tak słucha. O, żeby tak w szkole słuchali... — I przyjdzie straszny deszcz. I będzie lało i lało. Lało i lało. I niebo połączy się z ziemią. 1 będzie płacz i zgrzytanie zębów. I zaleje góry i doliny. I zaleje miasta i wioski. I kościoły, i domy. I zaleje Bór średni i Dolny, i Górny. I rynek zaleje. I dziewicę. A jak już wszystko zaleje, to jeszcze zaleje naszą szkołę. I moją chałupę, i twoją, i obórkę, i stodołę, i chlewik. — O, Boże! — jęknął Felek. — A co z krową?! 2 — Rozalka Olaboga 11 Klimek! Co ty tu za bajki opowiadasz? — pyta Bożkowa. - O potopie — jęknął przerażony Felek. - Potop już był. - Ale jeszcze będzie. Bo wszystko, co było, znowu musi powtórzyć! - Nie pleć. Nie bój się, Felek, nic się twojej krowie stanie, tylko jej pilnuj, bo ci włazi do chlewa. - O Jezu! — Felek zsunął się jak błyskawica z płotu agnał w głąb podwórka. - A ty, Klimek, idź na obiad do domu. Jest rosół :ury. Matka się niepokoi. Szuka cię na wykopie. Tylko ! nie bajcz. - A czy ja bajczę? — zdumiał się Klimek i jednak ścił się do domu. Zapachniał mu rosół. A pani Bożkowa idzie dalej. I widzi, że znowu kuźnia kowala stoi zamknięta, głucha. Kowal nie pracuje. Co też on wyrabia po całych dniach? I kto ma podkuwać konie, jak kowal się gdzieś zabawia. Na dachu kuźni siedzi Heniek. Kłania się pani czapką z naderwanym daszkiem. Też coś filozofuje na tym dachu. A potem jeszcze długi, szczelny płot ogrodu organisty, największego chyba ogrodu z całej wsi. Aż tu, na drogę, schylają się gałęzie z zawiązanym już owocem. W ogrodzie organisty szczeka pies. Umyślnie takiego chowają, złego, rozjuszonego, żeby odstraszał chłopców, co się wybierają na jabłka. Już teraz na zieleninę się umawiają. Ale i tak nie upilnuje, choć ma psa i wysoki płot. A potem jeszcze tylko za kępą zdziczałych krzewów rumowisko dawnego pałacu, resztki bramy wjazdowej, zburzone dawno, chyba 2* 19 początku ostatniej wojny, i już nigdy nie podniesione. Mściciel mieszkał jeszcze jakiś czas w resztkach oficy-, ale i on się wyniósł. Został tam stary jakiś człowiek, >wią, że lokaj. Ale jakże można mieszkać w takiej rurze? [ już powiew otwartej przestrzeni. I już łąka. Pani żkowa zatrzymuje się chwilę, oddycha głęboko. Tak ;ba zawsze oddychać na polu. Porządnie, głęboko, zagnać się czystym, świeżym powietrzem! Dch, co za trawa tego roku. Wysoka, puszysta, do pa- A wszystko już, już prawie kwitnie. Wcześnie będą :ym roku sianokosy. 'ani Bożkowa stąpa teraz wolno, ostrożnie. Wypatruje iawych okazów. ^ łąka kołysze się, faluje, jak powierzchnia jeziora, iy przebiega po niej wiatr. List przyjeżdża wtorek róża w drodze" — przypomi-sobie pani Bożkowa. Ale teraz już bez popłochu. No, Ino, widocznie inaczej być nie może. A może to i do-i, że Róża będzie z nią razem. Uczy się obce dzieci, jskni się do własnego. I pani Bożkowa znów przypo-a sobie warkoczyk Zosi. Szkoda, że Róża tak się nie ;ze. - A tuś mi! Ciebie szukam! — to ty, przełączniku rzywolistny! Już mi nie ujdziesz! Dawaj tu swoją me-zkę! Zaraz cię określimy, coś ty za jeden, z jakiej ro-iy i klasy. To ciebie nazywają Veronica latifolia. Cwietniowa mówi, że ciebie tu nie ma. Wiedziałam, ię znajdę. Dostatecznie tu sucho dla ciebie i cieniście, śnie, właśnie... Ale kto to tam idzie ścieżką koło łą-Pani Bożkowa chętnie by się skryła. Ten telegram ją rozstroił, że nic dobrego nie spodziewa się dla sie- O niczym innym nie może myśleć. Nawet klucz Ro-ńskiego jakoś jest dziś bardziej suchy i bezduszny. A jeśli ją ten ktoś zagadnie, tu, od drogi — gotowa odpowiedzieć to jedno, co ma w głowie od tych paru godzin: — List przyjeżdża wtorek róża w drodze! I ktoś pomyśli, że zwariowała. Ale ten ktoś już się kłania wielkim kapeluszem. — O, dzień dobry panu, doktorze! — Doktor Mączka, jedyny człowiek, z którym można tu jeszcze zamienić parę ludzkich słów. Dobrze, że to tylko on. — Witam łaskawą panią dobrodziejkę! — woła doktor tym swoim zabawnym językiem sprzed stu lat. Mój Boże, przecież i doktor ma już chyba ze sto lat. Kiedyż przestanie pracować? — Skądże to pan doktor wraca? O tej porze! — Od pacjentów, od pacjentów, łaskawa pani. Nie wybierają pory śmierci i narodzin. — Czyżby ktoś umarł? — To podobne do pani. Dlaczego nie zapytała pani: czyżby ktoś się urodził? Zawsze łaskawa pani wybiera to gorsze. — Och, panie doktorze! Czy to wiadomo — co gorsze: urodzić się czy umrzeć? Z punktu widzenia przyrody — nie ma znów tak wielkiej różnicy. Wszystko sig przemienia, rodzi i umiera. I to właśnie jest świat. — Ale w międzyczasie, łaskawa pani, jest jeszcze coś niecoś do zrobienia. Dzisiaj pani nie najlepiej nastrojona. A przecież jest sobota, piękna pogoda, choć rano wcale się nie zanosiło na to. No, ale jak mówi moja gospodyni: Matka Boska pieluszki suszy. Czy coś dolega łaskawej pani? „Och — myśli pani Bożkowa. — Powiedzieć temu dobremu człowiekowi, poradzić się, podzielić się kłopotem? Komu, jeśli nie jemu, który tyle przeżył? Miał przecież podobno żonę, dzieci, a został na starość sam — jak palec. Powiedzieć mu". 21 Ale zamiast tego powtarza pani Bożkowa: — Czyżby ktoś umarł? — Zgadła pani. Stara Mazurkowa, tego tam rzeźbia-i z Dolnego Boru. — Na co umarła? — Na starość, łaskawa pani. Nic tam już nic było do soty. A on, Mazurek, nawet się nie oderwał od swego źbienia. „Żona umarła" — mówię mu. A on jeszcze aeklej macha tym swoim nożem. Podniósł na mnie tyl- oczy, takie wyblakłe, wodniste, pochylił się i dalej uga. A potem sig zerwał i wsadził mi w ręce ten klo-i: „Ostatni. Więcej nie będę rzeźbił" — i wyszedł chałupy na próg. Tylko ten chłopaczyna, Jasio, został :y babce. Musi go pani znać, bo mówi, że chodzi do :oły. — Jasio Mazurek. Trzecia ławka od okna. Dobry chło-c, tylko zahukany taki, cichy, każde słowo trzeba liego wydusić. — Wszyscy tam takie mruki w rodzinie. I dziadek taki. ijciec był taki sam. Matka umarła przy jego urodzeniu, en pokłócił się z ojcem i poszedł. — Jakże się mogli pokłócić, kiedy takie mruki? — O, u takich ludzi starczy jedno słowo i zaciśnięta ść. Zawzięci. Choćby ten stary z tym swoim: „To atnie. Nie będę więcej". Niech pani popatrzy. [ doktor rozwija ze szmatki świeżą jeszcze, ze śladami >chu drzewnego w zagłębieniach, rzeźbę Mazurka. Tego, to wszystkie okoliczne kapliczki kiedyś ozdabiał swy-figurami tak mało podobnymi do figur świętych. Rzeź-ludzi takich, jakich widział dokoła siebie, chłopów aby wiejskie o zniszczonych, pooranych twarzach. Jego ury — jak starzy, mądrzy chłopi — miały w twarzach iwiadczenie długiego ludzkiego życia, w oczach — ;erażenie na widok obrazu tego świata, wojen, klęsk, chorób i śmierci. A w sękatych rękach — miały cały trud chłopskiego rolniczego bytu. — Wielki artysta! — wyszeptała pani Bożkowa. Rzeźba Mazurka przedstawiała starą, bardzo starą kobietę, zgarbioną, skurczoną, okutaną w płachtę, taką, jak to ludzie na wsi używają na deszcz. Spod płachty wystawały tylko małe pazurki rąk i ogromne, jakby zbolałe stopy, które przechodziły całą ziemię. Twarz starej babki była skurczona grymasem, a jednocześnie mądra i dobrotliwa. Taka twarz, która mówi: „Wycierp do końca swoje, to, co masz wycierpieć. Do ostatniego włókienka, do ostatniej drzazeczki. Wycierp w milczeniu". „Dobrze, że nie powiedziałam dziś doktorowi" — myśli pani Bożkowa. — Tak, to wielki artysta. Zaraz pokażę pani stąd, gdzie mieszka. Pani tam zechce pójść na pewno. Pogrzebem zajmie się gmina, ale z tym dzieckiem, Jasiem, trzeba coś zrobić. Bo tak desperuje. ?-* I doktor gramoli się 23 . pagórek, który tu za łąką wzdyma się łagodnie, a za-z wchodzi nań z drugiej strony las. „Doktor ma rację. Trzeba pomyśleć o dziecku. A ja Iko swoje" — karci się w myślach pani Bożkowa. — O, widzi pani. Tam, przy końcu wsi — taka cha-nka przylepiona do cudzej stodoły, właściwie szopa. , o, tam, na samym skraju! Na prawo. To właśnie tam. .k stąd pięknie wygląda to całe nasze gospodarstwo! — ;>ła doktor i zatacza swoją laską wielki krąg w powie-zu. — Zupełnie jak coś z klucza Rostafińskiego. Widzi mi — Bór Górny — to jak korzenie — wryty w ziemię tych czarnych, lejowatych wykopach. Tych kilka no-ych domów — dyrekcja, bloki mieszkalne, to takie jak-f bulwy czy zgrubienia na tych korzeniach. Widzi pani, i będą budować nową szkołę, a tu ośrodek zdrowia, ary doktor Mączka będzie, jeździł lśniącym wehikułem, nie gmerał się w błocie w kaloszach jak przez całe /cie. — Tam szkoła? Nie w średnim Borze? ¦¦— O, mówi pani jak stara mieszkanka miasteczka. f najbliższej przyszłości cały ciężar życia i zaludnienia rzeniesie się tam — w stronę korzeni. W stronę Górnego oru. Średni Bór dotychczas nie może tego uznać i zro-umieć. Ludzie na razie traktują kopalnię jak intruza. — Na razie kopalnia nic im nie daje. — Ale perspektywy, łaskawa pani. Oczywiście, starym ¦udno się do tego wszystkiego przyzwyczaić. Ale zobacz-ly dalej, czy nie jest to wszystko tak, jakby narysował ' swym kluczu stary Rostafiński. Średni Bór to jakby )dyga i liście. Rynek, kościół, małe wąskie uliczki — ik żyły liścia. — O — podchwyciła pani Bożkowa — a wieś ma ształt prawidłowego kwiatostanu. Pani Bożkowa i doktor Mączka patrzyli z pagórka na rozłożoną szeroko dolinę, na piękne zakole rzeki, w jednym miejscu błyszczącej olśniewająco, w innych — ciemnej, opływającej ten wydłużony dziwny kształt ludzkiego trudu przypominający ogromną roślinę narysowaną przez botanika. — Tylko że w naturze roślina jest zgodnym organizmem. A tu idzie walka na całego. Teraz dopiero się zacznie, zobaczy pani. A wszystko przez tę rudę! Już trzeci raz dzisiaj ktoś powiedział to samo zdanie. Ale za każdym razem zabrzmiało ono jakoś inaczej. — Do widzenia, łaskawej pani! — Do widzenia, panie doktorze! Doktor schodzi teraz powoli, wsparty na swojej lasce. Kapelusz trzyma w ręku, pod pachą zawiniątko z rzeźbą starego Mazurka. Może to swoją umierającą żonę ludowy rzeźbiarz wyrzeźbił na pożegnanie w tej cierpiącej babuli z drewna? Siwe włosy doktora rozwiewają się na wietrze. Tak, przydałby się już naszemu doktorowi dobry wehikuł. Sam jest jak ten świątek uchodzony na dużych, zmęczonych stopach. Jak to powiedział doktor? „— Wszystko się rodzi i umiera. Przemienia się wszystko. — Tak, ale w międzyczasie, łaskawa pani, jest coś niecoś do zrobienia". Pani Bożkowa zamyka klucz Rostafińskiego. Swoim długim, męskim krokiem schodzi tam, gdzie wieś rozkłada się w dolinie podobna do prawidłowego kwiatostanu. 4 Wszyscy przeciw wszystkim Od czasu kiedy zjechali tu i rozpoczęli te wykopy, skończył się spokój w miasteczku. Bo czy te dawne kłótnie sąsiedzkie albo i małżeńskie swary to było coś ważnego? Nie. Normalny szum życia. Tu się kłócą, tu trzepią chodniki, tu obgadują się, jak kto się ubrał w niedzielę, kto kupił szafę, a kto umarł, a kto się ożenił. Zwyczajnie, jak to w miasteczku, gdzie wszyscy żyją jak na dłoni i gdzie każdy wie, co się u drugiego w garnku gotuje. Ale to, co się teraz zaczęło — przechodzi wszelkie pojęcie. Kłócą się dorośli, a nawet kłócą się dzieci. Niewiele tam jeszcze tych dzieci z kopalni jest, jeszcze rodziny nie pozjeżdżały, a już zdążyli obić tego Tomcia, maminsynka, syna jakiegoś tam kierownika. Mamusia przybiegła z oburzeniem, w futrze, w kapeluszu, z lakierowanymi paznokciami. Tusz od rzęs i szminka rozmazały jej się po twarzy. Oczywiście, trzeba ją było uspokajać, a nawet przepraszać, obiecywać, że sprawcy zostaną ukarani. Ale kogo tu karać? I za co właściwie? Chłopcy mieli rację. Tomek rzeczywiście od razu zaczął zadzierać nosa w stosunku do „tubylców". I o tych tubylców poszło. O to się chłopaki obraziły i urządziły przybyszowi lanie zaraz za szkołą. Ale mamusia nie chciała tego zrozumieć. Ostatecznie 26 „tubylcy" to nie jest nic obraźliwego, to nie jest ordynarny wyraz, to nie obelga. A zresztą i „tubylcy" tłuką się między sobą coraz bardziej. Z byle powodu. „Jakiś taki bakcyl wisi w powietrzu" — mówi kierownik szkoły. A mój brat pracuje na kopalni. A mój za nic na świecie. A ja widziałem to. A ja owo. A koparka jest niemiecka. A właśnie że nie, bo francuska. Idź i czytaj, ślepoto! — I wystarczy. I już języki idą w ruch, a za językami — kułaki. Przedtem szkoła była po prostu szkołą. Dzieci ze wsi nie różniły się od tych z miasta. A teraz to wciąż tylko Górniaki to, a Dolniaki tamto, a znów Średniaki owanto. Szkoła podzieliła się na wrogie obozy. Najlepsi przyjaciele rozchodzili się i spuszczali sobie lanie. A dziewczyny coraz częściej obrażały się i nadymały, jak to jest w ich zwyczaju. A nauczyciele, którzy powinni niby trzymać jakoś tę szkołę, też zrobili się jakby rozdrażnieni, nieswoi. To, co dawniej ukrywało się jakoś w granicach nauczycielskiego pokoju, teraz wyładowuje się i na lekcjach. Nauczyciel od rysunków, pan Nosacki, kazał siódmej klasie narysować pana od śpiewu. I oczywiście wyszło tyle karykatur, ile rąk trzymających ołówki. Mało tego. Urządził na korytarzu wystawę tych rysunków. Wprawdzie nie było podpisu, ale wszyscy i tak wiedzieli, że to portret pana Ostrowskiego, od śpiewu. Pan Ostrowski zrobił się czerwony jak burak, o mało kark mu nie pękł ze złości. I wołał, że nie daruje. Kierownik mitygował go i uspokajał, i kazał zdjąć wystawę. Ale na pierwszej lekcji śpiewu pan Ostrowski nauczył klasę kanonu, a kanon świetnie się śpiewa i jak się zacznie, to nie można skończyć jak z tym rzeźnikiem, co to: Wlazł raz pies do kuchni i porwał mięsa ćwierć..; 27 To się śpiewa bez końca w kółko. Taki sam był ten kanon pana Ostrowskiego. I już cała szkoła huczała: En en enta nos wi wi gęba trzos Salwa taka, pika taka karierowicz won! I jak to kanon. Ledwie jedna grupa zaczęła: En en enta nos wi wi gęba trzos już następna podchwytywała od nowa: En en enta nos... I ten nos brzmiał nieustannie i rozgłośnie jak dzwon. Nie wiadomo, dlaczego pan Nosacki miałby być większym karierowiczem niż pan Ostrowski. Rzeczywiście miał domek i kawałek ogrodu po ojcu, ale wszyscy wiedzieli, że u Nosów, jak ich nazywano, nigdy się nie przelewało. I właśnie w poniedziałek, kiedy pani Bożkowa miała zamiar porozmawiać o telegramie z kierownikiem szkoły — cała szkoła huczała straszliwą pieśnią, zemstą pana od śpiewu. A pan od rysunków bardzo się śmiał, ale był blady i pił walerianę. A kierownik był wściekły i latał od jednego do drugiego. I wołał, że ta przeklęta szkoła już mu stoi kością w gardle i że w ogóle ma tego wszystkiego po dziurki w nosie. I kiedy powiedział „po dziurki w nosie" — zakaszlał się i zakrztusił, bo nie chciał przecież nic powiedzieć przeciwko panu Nosackiemu. Czegoś podobnego nigdy przedtem nie było. — Wszystko przez tę rudę! — zabrzmiało znowu zdanie, które pani Bożkowa ciągle słyszała w coraz innej intonacji, ale zawsze z rozdrażnieniem w" głosie. 28 — Bo co nam dała ta ruda? — odezwała się stara pani Świecka. — Co nam dała? Na razie nic. Ale perspektywy! — odpowiedział pan Rubanek. Pana Rubanka wszyscy lubili i nazywali go panem Jerzym. Uczył w starszych klasach historii i miał malownicze, płowe wąsy, które zapuścił sobie jeszcze jako partyzant w czasie wojny. Bo wszyscy partyzanci, wszyscy chłopcy z lasu, jak ich wtedy nazywano, nosili w czasie wojny nie wiadomo dlaczego buty z cholewami i płowe wąsy. I od razu można ich było poznać. Tylko Niemcy nie mogli się w tym jakoś połapać. I pan Jerzy, jak wyszedł z lasu, tak został z płowymi wąsami partyzanta. Tylko że te wąsy wcale nie były groźne, jak to wąsy bywają, bo nad nimi świeciły jasne, dobroduszne, zmrużone zawsze w jakimś wewnętrznym uśmiechu oczy pana Jerzego, nauczyciela historii. — Perspektywy? — parsknęła pani Świecka. — Ma pan już te perspektywy. Powszechna niezgoda, waśnie, kłótnie! Wszyscy przeciw wszystkim. Oto są perspektywy. — Ależ, koleżanko — mitygował ją pan Jerzy. — Powstanie tu niedługo wielkie miasto. I nagle pani, która kiedyś gorzko przeżywała wygnanie do tej podłej dziury, znajdzie się w środku wielkiego przemysłowego miasta. — Oczywiście! — rzuciła znów zjadliwie pani świecka. — W wielkim mieście, wraz z jego smrodem, brudem, zatłoczeniem, zadymieniem, ze wszystkimi plagami wielkich miast! — Więc pani jest wrogiem cywilizacji? — Nie, ale to koniec Boru. Koniec naszego miasteczka. Czy chce pan, aby jego mieszkańcy na ruinach własnego miasta tańczyli taniec radości? Prędzej czy później ich rodzinne domy legną w gruzach, przejadą po nich te wasze spychacze. Koniec Boru! To jest koniec tego miasta! — wieszczyła pani Świecka. 29 — Dziwię się bardzo — nie ustawał wąsaty pan Jerzy. — Osoba tak spokojna, opanowana jak pani, wybucha nagle gniewem na to, co się zmienia, co jest prawem życia i historii. — Nie mówiłem, że ten bakcyl sporu wisi w powietrzu? — wtrącił się kierownik. — Proszę państwa, za chwilę dzwonek. Nie czas na te namiętne dyskusje. Czy pani nie mogłaby zastąpić jeszcze raz chorej koleżanki? — zwrócił się kierownik do pani Bożkowej. — Oczywiście, ale chciałam, panie kierowniku... — Właśnie, właśnie, koleżanko! A co na to wszystko pani, miłośniczka przyrody, jej obrończyni? — zaatakowała panią Bożkową z drugiej strony pani świecka, w której wrzał dziś widocznie ogień buntu. Była rzeczy-wiście rozdrażniona. W jej klasie zdarzyły się znowu jakieś przykre sprawy. Pani Bożkowa, zaatakowana z dwóch stron, zdążyła ledwie otworzyć usta, kiedy głośno, terkotliwie rozbrzmiał dzwonek. Znowu nie zdążyła pomówić z kierownikiem. A przecież jutro już wtorek. Róża przyjeżdża wtorek. Nauczyciele powoli ostygali po rozpoczętej dyskusji, sięgali po dzienniki, wracali do swoich twarzy szkolnych, klasowych, pół-surowych i pół-dobrotliwych twarzy nauczycieli w momencie, kiedy wchodzą do klasy. Pani Bożkowa stanęła w drzwiach tej swojej nieszczęsnej klasy. Nikt nie siedział na miejscu, jak zwykle po dzwonku. W nieopisanym wrzasku, bo nic nie da się porównać z wrzaskiem tej klasy, dawały się wyłowić tylko słowa: kopalnia, Bór, miasteczko, ruda. „Ach, więc i tu toczy się dysputa na ten sam temat. Z większą dozą temperamentu, ale ta sama dysputa. Chłopcy mają potargane łby i przekrzywione marynarki". I w tę dysputę, w ten wrzask i gwar wkracza bohatersko pani Bożkowa. Rybacy Od dawna pan Jerzy postanowił we wtorek rano wybrać się na ryby. Z samego rana. Bo właśnie tak się układało, że tego dnia nie miał rano ani jednej godziny w szkole. A pogoda wyszła jak wymarzona. Ranek chłodny, przymglony, ale czuło się w powietrzu, że kiedy mgła opadnie — dzień będzie prawdziwie wiosenny. Pan Jerzy cieszył się na ten ranek. Robaków jakoś nie zdążył wczoraj naszykować, ale tam nad wodą znajdzie ich co niemiara. Miasteczko jeszcze spało, kiedy pan Jerzy z wędkami na ramieniu w swoich wspaniałych butach po kolana wyszedł z dusznej izby na poddaszu. Gdzieś na wsi szczekały psy. A potem rozległ się jeszcze daleki gwizd lokomotywy. W Borze nie było stacji kolejowej, tylko w Kłosach, dobrych kilka kilometrów stąd. Ale w wilgotnym powietrzu głos niesie daleko. Pan Jerzy postał chwilę na rynku, wciągnął głęboko orzeźwiające ranne powietrze. Wreszcie ruszył raźno przed siebie. Na płytach rynku zadudniły jego kroki, a potem zaraz ucichły, bo pan Jerzy skręcił w boczną drogę prowadzącą ku rzece. Tam jeszcze jakby kłębił się mrok odchodzącej nocy i mgła stała bardziej gęsta, ciężka, kołysząca się. O czym myśli rybak idący w taki wiosenny ranek nad rzekę? Oczywiście, myśli tylko o jednym: czy ryba będzie brała i jak za chwilę zarzuci wędkę, a splawik będzie 31 unosił się pięknie z prądem. Będzie cicho, cichuteńko, tak jak trzeba. Może tyiko kurka wodna odezwie się gdzieś w sitowiu albo zaszeleści kaczka siedząca w gnieździe na jajach. I człowiek patrzący na przepływającą wodę nagle poczuje się lekki, beztroski. Odejdą wszystkie sprawy i kłopoty, odejdzie całe — jak mówi pani Świę-cicka — bohaterstwo codzienności. 1 jak zamkniesz na chwile oczy, będzie ci się zdawało, że także jak woda płyniesz i płyniesz. Woda płynie, czas płynie — ale nie ma w tym nic groźnego. To sprawa wody — płynąć. To sprawa czasu — mijać. „Żeby tylko brała"... — myś!i pan Jerzy, takim myśleniem zagmatwanym i mglistym, właśnie jak dzisiejszy poranek. Wspaniałe miejsce wybrał sobie pan Jerzy, wysokie, ale nie za wysokie, osłonięte, ale nie za bardzo. Z ziemi wilgotnej pod krzakami wygrzebał kilka robaków. Na początek starczy. Starannie, z pedanterią doświadczonego rybaka* rozłożył swoje wędkarskie gospodarstwo. W tym miejscu rzeka rozlewała się trochę szerzej. Tam na lewo były doły, tam właśnie chłopcy wybierali raki i prąd był szybszy. Tu woda jakby zwalniała, kręciła się trochę w miejscu, przyciszała nawet swój chlupot. Pan Jerzy był jak najlepszej myśli. Zarzucił i oddał się znanej wszystkim rybakom spokojnej, ale czujnej kontemplacji. Plecy rybaków siedzących nad wodą wydają się guuśne, bierne i senne. Ale to tylko złudzenie. Jest w nich spokój, ale jest też czyhanie myśliwego, napięcie uwagi i gotowość do skoku i do działania. Pierwotny myśliwy w dżungli też wydaje się spokojny i senny. A przecież jest czujny jak napięta struna, w gotowości naprężonej cięciwy łuku. Tak samo zachowują się na polowaniu zwierzęta-drapieżniki. Zresztą zarówno myśliwy, jak i rybak zna, przeczuwa moment, kiedy uwaga ma dojść do szczytu, a zwierzę wyskoczyć z ukrycia lub też szarpnąć na uwięzi haczyka. 32 Taki właśnie moment naprężonej do ostateczności uwagi zbliżał się dla pana Jerzego. Jego spławik już, już miał zanurzyć się w wodę. I w tej właśnie chwili rozległ się głośny chlupot po drugiej stronie rzeki. — Diabli nadali! — syknął pan Jerzy. Całe naprężenie prysło, a zanurzenie się spławika było tylko imagi-nacją. A może ryba zdjęła robaka i poszła? Hałas ją spłoszył. « Diabli nadali! — powtórzył pan Jerzy. — „Albo kobieta przyniosła pranie i wtedy koniec z rybami, albo też któryś z chłopaków robi mi konkurencję!" *^ pomyślał. Chlupot ustał i pan Jerzy podniósł wzrok, żeby sprawdzić, co zakłóciło mu spokój. W wodzie po kolana stała dziewczynka. Obca jakaś, chyba nietutejsza. Była w płaszczu i w berecie, a w ręku trzymała waiizkę. Chyba wcale nie zdawała sobie sprawy z tego, że stoi w wodzie, bo brzeg płaszcza dotyka już powierzchni fali, a walizka po prostu sobie tańczy na wodzie, i gdyby dziewczynka jej nie trzymała mocno, na pewno walizka odpłynęłaby do samego Gdańska. Pan Jerzy patrzył na dziewczynkę, a ona nagle położyła palec na usta i gwałtownie wyciągnęła rękę pokazując na wędkę. Pan Jerzy szarpnął i wyciągnął. Ryba! Pierwsza, na szczęście! Dziewczynka teraz dopiero zachlupała energicznie i nie podnosząc swojej walizki brodziła do brzegu. Pan Jerzy podał jej rękę, a ona, żeby chwycić pomocną rękę, puściła walizkę. Więc teraz pan Jerzy wciągnął dziewczynę na brzeg, ale o mało z nią razem nie wywalił się w wodę. Co za dziewczynisko takie! Trzeba włazić w wodę po tę nieszczęsną walizkę. Niby woda tu spokojna, a przecież walizka w jednej chwili odjechała o kilka metrów, zatańczyła w miejscu, gdzie woda skręca, i na 3 — Rozalka Olaboga 33 unosił się pięknie z prądem. Będzie cicho, cichuteńko, tak jak trzeba. Może tylko kurka wodna odezwie się gdzieś w sitowiu albo zaszeleści kaczka siedząca w gnieździe na jajach. I człowiek patrzący na przepływającą wodg nagle poczuje się lekki, beztroski. Odejdą wszystkie sprawy i kłopoty, odejdzie całe — jak mówi pani Świę-cicka — bohaterstwo codzienności. I jak zamkniesz na chwilę oczy, będzie ci się zdawało, że także jak woda płyniesz i płyniesz. Woda płynie, czas płynie — ale nie ma w tym nic groźnego. To sprawa wody — płynąć. To sprawa czasu — mijać. „Żeby tylko brała"... — myśli pan Jerzy, takim myśleniem zagmatwanym i mglistym, właśnie jak dzisiejszy poranek. Wspaniałe miejsce wybrał sobie pan Jerzy, wysokie, ale nie za wysokie, osłonięte, ale nie za bardzo. Z ziemi wilgotnej pod krzakami wygrzebał kilka robaków. Na początek starczy. Starannie, z pedanterią doświadczonego rybaka* rozłożył swoje wędkarskie gospodarstwo. W tym miejscu rzeka rozlewała się trochę szerzej. Tam na lewo były doły, tam właśnie chłopcy wybierali raki i prąd był szybszy. Tu woda jakby zwalniała, kręciła się trochę w miejscu, przyciszała nawet swój chlupot. Pan Jerzy by! jak najlepszej myśli. Zarzucił i oddał się znanej wszystkim rybakom spokojnej, ale czujnej kontemplacji. Plecy rybaków siedzących nad wodą wydają się gnuśne, bierne i senne. Ale to tylko złudzenie. Jest w nich spokój, ale jest też czyhanie myśliwego, napięcie uwagi i gotowość do skoku i do działania. Pierwotny myśliwy w dżungli też wydaje się spokojny i senny. A przecież jest czujny jak napięta struna, w gotowości naprężonej cięciwy łuku. Tak samo zachowują się na polowaniu zwierzęta-drapieżniki. Zresztą zarówno myśliwy, jak i rybak zna, przeczuwa moment, kiedy uwaga ma dojść do szczytu, a zwierzę wyskoczyć z ukrycia lub też szarpnąć na uwięzi haczyka. 32 Taki właśnie moment naprężonej do ostateczności uwagi zbliżał się dla pana Jerzego. Jego spławik już, już miał zanurzyć się w wodę. I w tej właśnie chwili rozległ się głośny chlupot po drugiej stronie rzeki. — Diabli nadali! — syknął pan Jerzy. Całe naprężenie prysło, a zanurzenie się spławika było tylko imagi-nacją. A może ryba zdjęła robaka i poszła? Hałas ją spłoszył. =™ Diabli nadali! — powtórzył pan Jerzy. — „Albo kobieta przyniosła pranie i wtedy koniec z rybami, albo też któryś z chłopaków robi mi konkurencję!" — pomyślał. Chlupot ustał i pan Jerzy podniósł wzrok, żeby sprawdzić, co zakłóciło mu spokój. W wodzie po kolana stała dziewczynka. Obca jakaś, chyba nietutejsza. Była w płaszczu i w berecie, a w ręku trzymała walizkę. Chyba wcale nie zdawała sobie sprawy z tego, że stoi w wodzie, bo brzeg płaszcza dotyka już powierzchni fali, a walizka po prostu sobie tańczy na wodzie, i gdyby dziewczynka jej nie trzymała mocno, na pewno walizka odpłynęłaby do samego Gdańska. Pan Jerzy patrzył na dziewczynkę, a ona nagle położyła palec na usta i gwałtownie wyciągnęła rękę pokazując na wędkę. Pan Jerzy szarpnął i wyciągnął. Ryba! Pierwsza, na szczęście! Dziewczynka teraz dopiero zachlupała energicznie i nie podnosząc swojej walizki brodziła do brzegu. Pan Jerzy podał jej rękę, a ona, żeby chwycić pomocną rękę, puściła walizkę. Więc teraz pan Jerzy wciągnął dziewczynę na brzeg, ale o mało z nią razem nie wywalił się w wodę. Co za dziewczynisko takie! Trzeba włazić w wodę po tę nieszczęsną walizkę. Niby woda tu spokojna, a przecież walizka w jednej chwili odjechała o kilka metrów, zatańczyła w miejscu, gdzie woda skręca, i na 3 — Rozalka Olaboga szczęście oparła się o sitowie. Tu ją dopadł pan Jerzy, ale zapadł się w mulistym dnie wyżej kolan. Co za dziew-czynisko! Boże drogi! Skórę by wytrzepać! Odwrócił się, a ta mu jeszcze gestem każe się zatrzymać w wodzie. Już zarzuciła wędkę. O nie, moja panno, nie ma tak dobrze! Nie będę tu dla ciebie i dla twoich łaszków w tej przeklętej walizce sterczał w wodzie i naganiał ci ryby. Jeszcze czego! Dawaj no tę wędkę zaraz! — Ale właśnie kiedy pan Jerzy wyciągnął rękę po swoje wędzisko, dziewczynka najspokojniej wyciągnęła z wody niezłą sztukę. — Proszę! Nie zjem panu. To pana ryba. Nakopię robaków, bo się rozlazły. — I dziewczynisko pobiegło, z łopatką w krzaki. — Bierze! — ucieszył się pan Jerzy. I nawet zapomniał o dziewczynie. „Jakoś nie wraca. Poszła sobie, tym lepiej. Nie będę przecież za nią gonił". I zdawało się, że odda się za chwilę znowu świętej rybołówczej kontemplacji, kiedy dziewczynka wróciła z puszką rojącą się od robaków. Zamknęła ją starannie, ukazując przybrudzone świeżą ziemię gołe kolana, potem nie pytając wcale rozłożyła swój płaszczyk i siadła obok wąsatego pana. Brało. Najwyraźniej brało. Dziewczynka — jak stary rybak — milczała. Milczała jak stary rybak. Tylko od czasu do czasu westchnęła sobie głęboko. Nagle pan Jerzy przestraszył się. Co tu robi to dziecko w tym stroju, z tą walizką? Co to za jedna? Czyżbym zapomniał, że jestem nauczycielem? Pozwalam sobie pomagać tej smarkuli, trzymam ją tu, a to już na pewno po ósmej. Dziewczynina powinna siedzieć w szkole. A nie pętać się z walizkami i łazić przez rzeki z gołymi kolanami. Przecież ona ocieka wodą. Na pewno się zaziębi. I kto za to będzie odpowiadać? Pan Jerzy przestraszył się i zwrócił się nagle do dziewczynki: 34 — Mała, co tu robisz? Ale mała nie odpowiadała. Spała w najlepsze. Głowa jej była schylona, a z ust od czasu do czasu wyrywało się westchnienie. „Tego mi jeszcze brakowało" — pomyślał pan Jerzy i nagle wpadł w prawdziwą panikę. Wprawdzie był starym nauczycielem, uczył i chłopców, i dziewczynki, pakował ich do kątów, wyrzucał za drzwi i nie bacząc na żadne łzy i szlochy — stawiał dwóje, kiedy nie umieli daty bitwy pod Grunwaldem albo koronacji Chrobrego. Ale nigdy jeszcze nie pomagał wyłazić z wody dziewczynce ubranej w podróżny płaszczyk, nie łowił jej walizki, nie pozwalał zaopatrywać się w robaki i spać obok siebie w przemoczonych bucikach. To wszystko zdarzyło mu się po raz pierwszy. Ryby brały, a dziewczynka spała tak mocno, jakby tej nocy łowiła karaluchy. Przypomniało mu się to powiedzenie, które słyszał na wsi. — Mała, obudź się. Cóż to? Czyś tej nocy łowiła karaluchy? Czas do szkoły! Wstawaj! Dziewczynka powoli otworzyła oczy. Nad nią schylały się duże płowe" wąsy, a ponad nimi uśmiechały się jasne przymrużone oczy. — Skąd jesteś? — Z Krakowa. — Co tu robisz? — Przyjechałam. — No, widzę, że przyjechałaś, ale po co? Do kogo? — Szukam pracy. Proszę pana, czy pan ma gospodynię? Bo ja umiem robić jajecznicę i naleśniki. A może pan szuka żony? Mogłabym się zgodzić i za żonę. Bo ja, bo ja strasznie nie chcę chodzić do szkoły. ¦— A tuś mi! zupełnie nieźle trafiłaś. Nie mam ani gosposi, ani żony. Ale sam umiem robić jajecznicę i naleśniki. 3* 35 — O, to bardzo dobrze, bo jestem głodna. Pan Jerzy jeszcze nigdy nie był w tak kłopotliwym położeniu. Co robić? Ale dziecko jest głodne i całe mokre. Nie ma rady. Ryby na dzisiaj się skończyły. Adieu! Szczęśliwej drogi. — W rzece 'plusnęła właśnie jakaś większa sztuka! — No to idziemy! — westchnął pan Jerzy. Walizka dziewczynki ociekała wodą. Pan Jerzy powiesił ją na kiju i zarzucił na plecy. Dziewczynka zaś niosła puszkę, w której pluskały się złowione ryby. Szli przez pole obok siebie. — Jak się nazywasz? — Rozalka. A pan? — Słuchaj no, Rozalka, dam ci śniadanie, ale potem zaraz odstawię cię na milicję. Bo taki jest mój obowiązek. — Płowe wąsy pana Jerzego poruszyły się, jak mu się zdawało, bardzo groźnie. — Dobrze, proszę pana. Ale ja tam i tak przewrócę wszystko do góry nogami! — Jak to? — Zwyczajnie. Ciotka Adela mówi, że ja zawsze wszystko przewracam do góry nogami. Pierwszy raz jak uciekłam — to też mnie odstawili na milicję. Milicjant był nawet miły, trochę podobny do pana, tylko brzydszy, bo nie miał takich ładnych wąsów. I z tym milicjantem graliśmy w zapałki do dwunastej w nocy. Ale potem przyszła kobieta miłicjantka i zabrała mnie. A ten milicjant nawet żałował, bo dobrze nam szło. Czy pan umie grać w zapałki? — Nie. — Nauczę pana. — Dobrze, ałe daj no mi rękę, bo jeszcze znowu uciekniesz. Powiedz, dlaczego to dzieci uciekają? Źle ci było w domu, że uciekłaś od matki? 36 — Ja wcale nie uciekłam od matki. Ja uciekłam do matki. Ale mnie złapali. A potem jeszcze raz uciekłam. Ale mnie wydał jeden kolega, poleciał do ciotki Adeli na skargę, bo nocowałam u nich w domu pod schodami. Tam było bardzo ciepło. A pociąg odchodzi wcześnie rano. Musiałam przecież gdzieś przenocować. — Wiesz co, już ty to lepiej wszystko opowiesz na milicji. Skąd i dlaczego teraz znowu uciekłaś? — Ale ja wcale nie uciekłam. — Przecież mówisz, że uciekłaś. — To wtedy. Dwa razy uciekłam. Ale teraz to mnie ciotka Adela zapakowała i wsadziła do pociągu, a tu nikogo nie było na stacji i musiałam iść piechotą. I spotkałam pana. — Poczekaj, poczekaj. Jak ty się nazywasz? — Rozalka. A pan? — Ale nazwisko. Jakie masz nazwisko? — Rozalka Bożek! — Jezu Chryste! Córka pani Bożkowej, naszej nauczycielki? — Tak. To moja mama! — Och, trzeba było mówić od razu. Mama jest w szkole. O, tu mieszka, ale nie ma jej teraz w domu, bo ma lekcję. Poczekaj chwilę przy furtce, a ja zaraz mamę sprowadzę! I pan Jerzy pognał z wędkami i z walizką na kiju w kierunku szkoły. Rozalka stała grzecznie przy furtce trzymając w ręku puszkę z wodą i z rybami. Patrzyła za wąsatym panem. Z walizki ciągle kapała woda i mokry ślad zostawał na drodze. Jakaś furmanka podjechała wolno i zatrzymała się przed domem. Koń miał ładne czerwone fontazie przy uprzęży i takie złote blaszane kółeczka. Furman siedział 38 cierpliwie, a jego plecy czekały tak samo spokojnie jak Rozalka. Nagle za Rozalka skrzypnęła furtka. — Dzień dobry, panie Bieniarz. Dobrze, że pan przyjechał. Pociąg przyjeżdża koło dziesiątej. Rozalka obróciła sig gwałtownie i stanęła twarzą w twarz z mamą. Pani Bożkowa patrzy na dziewczynkę stojącą nieruchomo i trzymającą w ręku puszkę z rybami. — Różyczka! — Mama! Furman czekał spokojnie, aż minie długi uścisk. — No, co proszę pani profesorki, jedziemy? — Nie, kochany, nie trzeba. Już nie trzeba. Przyjechała! O Boże, dlaczego tak wcześnie! Róża! Moja Róża! — Nie trzeba, to nie — pan Bieniarz cmoknął i konie wolno ruszyły z miejsca. — Czy te ryby to cały twój bagaż, córeczko? Od strony szkoły biegł z wędkami pan Jerzy. Rozalka Olaboga W walizce był list od ciotki Adeli. Woda poplamiła go w zawiłe zacieki. Zaledwie udało się pani Bożkowej odcyfrować co dziesiąte słowo, a z każdego z tych słów wynikało, że Róża jest absolutnie niemożliwa, tak że wszystko przewraca do góry nogami. Że dwa razy uciekała, choć przecież ona, ciotka Adela, dogadza jej jak własnej córce. I nawet ostatnio zawiesiła jej nad łóżkiem białe firaneczki. I że może to miał być chłopiec, a nie dziewczynka. I że ona, ciotka Adela, nie może brać dłużej odpowiedzialności za to niemożliwe dziecko i chociaż do końca roku zostało niewiele czasu, zmuszona jest dziecko odesłać do kochanej kuzynki, czyli do matki. Pani Bożkowa rozkładała po pokoju mokre szmatki z walizki. Na oparciach krzeseł, na poręczach łóżka wisiały koszulki i sukienki Rozalki. „Żeby choć do końca roku tam pobyła — myśli pani Bożkowa — do tego czasu znalazłabym jakieś mieszkanie. Przecież Kwietniowa od początku zapowiedziała, że może dać pokój tylko samotnej osobie. A zresztą niedobrze jest zmieniać szkołę w ciągu roku szkolnego. No cóż, stało się. Trzeba teraz porozmawiać z Kwietniową. Jakoś tam cicho u nich, niezwykle cicho". Pani Bożkowa zapukała delikatnie i potem'głośniej. 40 Ale nikt nie odpowiadał. Uchyliła więc drzwi do kuchni Kwietniów. Było cicho i pusto. Ale na pewno ktoś jest w domu, bo z głębi mieszkania dochodzą jakieś odgłosy, stukanie, przesuwanie jakichś stołków. — Pani Kwietniowa! Przewodniczący Kwiecień o mało nie wpadł na panią Bożkowa. «= A! To pani. Nie ma żony. Nie ma. Ale zaraz wróci. Czy coś względem córeczki? — Ach, więc państwo już wiedzą? Chciałam właśnie prosić... — To żona. Żona. Ona tu rządzi. Zaraz wszystko będzie gotowe. — Co będzie gotowe? — Jak to co? Pokój dla córeczki. Moja Anula rozkazała, a jak ona każe — wszystko musi być zrobione jak należy. Dobrze będzie? — i przewodniczący otworzył drzwi do komory, w której dotychczas mieścił się składzik. Wszystko było wyniesione, wymiecione, a pod oknem uroczyście chwiała się prawdziwa wiejska kolebka pomalowana na zielono, z otworem w kształcie serduszka nad wezgłowiem. Pani Bożkowa zamarła z przerażenia. —- No co, dobrze będzie? — domagał się odpowiedzi pan Kwiecień. *— ściągnąłem ją ze strychu. To stara, rodzinna, kilka pokoleń w niej się wyhuśtało, a ostatni — Klimek. I wszystkim wyszła na zdrowie, wyrośli. No co, dobrze będzie? Pani Bożkowa przełknęła ślinę i skinęła potakująco głową. — Bo widzi pani, moja Anula strasznie lubi dzieci. 1 jak się dowiedziała, że pani ma córeczkę i że ją dzisiaj przywiozą, to zaraz mówi: „Józiu, komora koło pani pokoju ma być zaraz wysprzątana, a ja lecę po jakieś oble- 41 ,, czenie do kołyski, bo wszystko stare się wydarło. Kołyskę przynieś z góry, to się ją wyszoruje". I zrobiłem wszystko jak trzeba. Niech się pani nie boi, jak pani pójdzie do szkoły, to już moja Anula dopatrzy dzieciaka. Och, ona lubi dzieci. A tymczasem Bóg dał tylko jednego syna, Klimka. O, już idzie Anula. Pani z nią wszystko obgada. Zadowolona, taka zadowolona! Jak dawno nie była. Anna Kwietniowa wtargnęła do kuchni z paczkami w ręku. Władczym spojrzeniem ogarnęła sytuację. Przewodniczący podreptał od razu do drugiej izby. — Pani Kwietniowa, właśnie chciałam pani powiedzieć... — Nie trzeba, nie trzeba. Wszystko wiem, już mi powiedzieli. A co to pani myślała, że ja taka ciemna, że dzieciaka nie wpuszczę do domu? A jeszcze dziewuszkę? Dosyć mam tych dwóch chłopów, dosyć. Dziecko, czy ma ojca, czy nie ma, zawsze jest dzieckiem. 42 — Mój mąż nie żyje. Zamierzałam dziecko trzymać u kuzynki w Krakowie, aż znajdę mieszkanie. Ale nie udało się... — E, co też pani! Gdzie będzie pani szukać mieszkania! Tu pani źle? Pomieścimy się. Co takie maleństwo komu zawadzi. Słodkie toto, rozkoszne. Byle jeść i spać. — Tak, córeczka jest grzeczna, chociaż... trochę nerwowa, niespokojna. Pani wie, jak to bez matki... — A kiedyż ją pani przywiezie? — Już jest, już przyjechała. Jest na dworze. — Na taki wiatr? Przeziębi się jeszcze. A jak jej pani dała na chrzcie? — Rozalia. — Ładne imię. Takie trochę kwiatowe. Ale to dobrze, dziewczynka musi być jak kwiatek. „Boże! Boże!" — myślała pani Bożkowa. Kwietniowa otworzyła drzwi na podwórze. Pani Bożkowa zajrzała 43 czenie do kołyski, bo wszystko stare się wydarło. Kołyskę przynieś z góry, to się ją wyszoruje". I zrobiłem wszystko jak trzeba. Niech się pani nie boi, jak pani pójdzie do szkoły, to już moja Anula dopatrzy dzieciaka. Och, ona lubi dzieci. A tymczasem Bóg dał tylko jednego syna, Klinika. O, już idzie Anula. Pani z nią wszystko obgada. Zadowolona, taka zadowolona! Jak dawno nie była. Anna Kwietniowa wtargnęła do kuchni z paczkami w ręku. Władczym spojrzeniem ogarnęła sytuację. Przewodniczący podreptał od razu do drugiej izby. — Pani Kwietniowa, właśnie chciałam pani powiedzieć... — Nie trzeba, nie trzeba. Wszystko wiem, już mi powiedzieli. A co to pani myślała, że ja taka ciemna, że dzieciaka nie wpuszczę do domu? A jeszcze dziewuszkę? Dosyć mam tych dwóch chłopów, dosyć. Dziecko, czy ma ojca, czy nie ma, zawsze jest dzieckiem. 42 — Mój mąż nie żyje. Zamierzałam dziecko trzymać u kuzynki w Krakowie, aż znajdę mieszkanie. Ale nie udało się... — E, co też pani! Gdzie będzie pani szukać mieszkania! Tu pani źle? Pomieścimy się. Co takie maleństwo komu zawadzi. Słodkie toto, rozkoszne. Byle jeść i spać. — Tak, córeczka jest grzeczna, chociaż... trochę nerwowa, niespokojna. Pani wie, jak to bez matki... — A kiedyż ją pani przywiezie? — Już jest, już przyjechała. Jest na dworze. — Na taki wiatr? Przeziębi się jeszcze. A jak jej pani dała na chrzcie? — Rozalia. — Ładne imię. Takie trochę kwiatowe. Ale to dobrze, dziewczynka musi być jak kwiatek. „Boże! Boże!" — myślała pani Bożkowa. Kwietniowa otworzyła drzwi na podwórze. Pani Bożkowa zajrzała 43 I jej przez ramię. Nie, na podwórzu nie było nikogo. Kury grzebały przed domem i sennie wylegiwał się na piasku pies, nie zwracając na nic uwagi. — Gdzie ono? Klimek! Może on coś zmalował? Kli-mek! W dachu szopy, która stała naprzeciw domu, z trzaskiem otworzyło się okienko. — Klimek! Klimek! Z otworu wysunęły się ręce. Uczepiły się dachówki i oto zaczęła się pojawiać jakaś głowa. Ku przerażeniu pani Boźkowej była to głowa Różyczki. „Boże! Boże!" — myślała nadal pani Bożkowa. W otworze dachu pojawiły się następnie jakieś gołe kolana i na pochyłej powierzchni dachu stanęła kuso ubrana dziewczynka, której nogi wydawały się jeszcze dłuższe, niż były, i jeszcze cieńsze, niż być powinny. — Co to? Kto to? — zapytała zdumiona Kwietniowa. — To właśnie Rozalka. Zapanowała cisza. Pani Bożkowa myślała ciągle: „Boże, Boże!" — i była pewna, że popełniła coś strasznego i że za chwilę niebo zawali się na Rozalię, na dach szopy i na osłupiałą panią Kwietniową. Dziewczynka podniosła ręce, jakby chciała ulecieć z dachu w powietrze. — Rozalka! Olaboga! — krzyknęła Kwietniowa. Klimek — Więc ty się nazywasz Rozalka Olaboga? — Nie żadna Olaboga, tylko Bożek. Tak samo jak mama. — A mamusia mówi, że Olaboga. — Nazywam się Rozalka i tyle. — A ja Klimek. Skąd przyjechałaś? — Z Krakowa. Byłeś tam? — Pewnie, że byłem. Ile razy! — A w Wieliczce byłeś? — W Wieliczce też byłem. Tam jest kopalnia soli. A ja bardzo lubię sól. Więc poszedłem sobie do tej kopalni, na sam dół, tam gdzie już nikt nie dochodzi — i zacząłem jeść tę sól i jeść. Z początku to tylko lizałem, a potem hams! — ugryzłem tę ścianę z soli. A jak ugryzłem, to się otworzyło nowe przejście. Wchodzę, a tam sala wielka, piękna. Wszystko białe jak kryształ, wszystko błyszczy. I przypomniałem sobie, co opowiadali o duchach w kopalni. Ale tam nie było żadnego ducha. Tylko wyszła dziewczynka, taka nieduża, jak ty. — Ja nieduża? — Nawet trochę podobna. Tylko że włosy miała inne, długie. I mówi: „Dobrze, że ugryzłeś tę ścianę. Bo nie mogłam wyjść". „A jak się tu dostałaś?" Ś5 „Po prostu! Też ugryzłam ścianę, ale potem zapomniałam, w którym miejscu. A moja wycieczka już na pewno odjechała do Krakowa. I to bardzo smutne, bo obiecali nam dziś lody na deser po obiedzie. A podobno w Krakowie są dobre lody", „Pewno, że dobre". A ta wycieczka tej dziewczynki to była z Gdyni. Więc wyszliśmy z tej kopalni. A żadnej wycieczki już nie było, bo już był wieczór i już było po obiedzie i po lodach. I ta wycieczka miała wieczorem wracać do Gdyni. Więc ta dziewczynka zaczęła płakać i mówi: „Jak mnie odwieziesz do Gdyni, to pokażę ci okręt i pojedziesz w daleką podróż, bo mój tatuś jest kapitanem okrętu. A statek nazywa się właśnie «Wieliczka» i jutro odpływa do Ameryki". No więc oczywiście ją odwiozłem. — A pojechałeś tym statkiem? — Kapitan bardzo mnie namawiał, ale musiałem wracać do domu, żeby tam nie wiem co. Więc mu obiecałem, że na przyszły rok pojadę. — I pojechałeś? — Nie, bo jeszcze nie było przyszłego roku. Ale pojadę. — Weź mnie ze sobą. — Tam dziewczynek nie biorą. — To przebiorę się za chłopaka. — Poznają. i—: Nie poznają. A zresztą jak ładnie poproszę tego kapitana, to mi pozwoli. — Może pozwoli. Bo to bardzo dobry kapitan. — A pamiętasz, jak się nazywa? — Przypomnę sobie. Nie bój się! — A w Warszawie też byłeś? — W Warszawie też byłem. Bo jak wracałem z Gdyni, to spotkałem jednego pana, który był pisarzem. I zacząłem z nim rozmawiać o tym, jak się pisze książki. I ten pan powiedział tak: „Chcesz, to ci pokażę, jak pisarze piszą książki. Bo ja też jestem pisarzem", A ja oczywiście byłem bardzo ciekawy, bo pomyślałem sobie: nauczę się i też zostanę pisarzem. =- I nauczyłeś się? — Już się prawie nauczyłem. Ale to zależy. Są różni pisarze. Więc kiedy przyjechaliśmy do Warszawy — to ten pan mówi: „Chodź ze mną. Zaprowadzę cię do takiego domu, gdzie pisarze piszą książki". 1 ja się z tego bardzo ucieszyłem. I pojechaliśmy wielkim czarnym samochodem, takim samym, jakim jeździ dyrektor budowy. I był tam wielki dom, ale zupełnie taki sam jak plaster miodu. Były w nim korytarze, a z tych korytarzy takie komórecz-ki jak w plastrze, który robią pszczoły. I w każdej komo-reczce siedział pisarz i pisał książkę. Zaglądaliśmy przez takie małe okienka, bo to są okienka dla tych, co wy* dają książki, żeby zaglądali i wiedzieli, czy książka jest już napisana, czy nie. A który pisarz zobaczył, że zaglądamy przez to okienko, to zaraz pokazywał nam język. W jednej komórce siedział pan i trzymał nogi w miednicy, a piórem drapał się po plecach. „To mu pomaga" — powiedział ten pan. A drugi wcale się nie drapał i nie trzymał nóg w miednicy, tylko chodził sobie z kąta w kąt i śpiewał piosenkę o trzech boginiach i tak jakoś patrzył na boki. „Temu co innego pomaga" — powiedział ten pan. A inny strasznie się męczył i wykrzykiwał, i co napisał słowo, to nos aż mu podchodził pod ucho. A jeszcze inny to sobie tak pisał jak ptaszek i uśmiechał się, i przekrzywiał główkę na bok. '41 „Ten pan pewnie pisze bardzo wesołe książki" — zapytałem. „Nie. Ten pisze bardzo smutne książki" — powiedział ten pan. A ten, co pisał książki wesołe, wcale się nie uśmiechał i nie trzymał się za boki, tylko siedział taki ponury, jakby mu umarł mąż własnej żony. A jeszcze inny — tego innego w ogóle nie było. Bo sobie poszedł. „Czy ten już napisał książkę?" — zapytałem tego pana. „Nie, jeszcze nie napisał. Ale szuka natchnienia. I widocznie jeszcze nie znalazł". Chciałem się zapytać, gdzie on szuka tego natchnienia, ale nie zdążyłem, bo ten pisarz, co szukał natchnienia, widocznie je już znalazł, bo wrócił i śpiewał sobie: Góralu, czy ci nie żal. — No więc co? Chcesz zostać pisarzem? — Mógłbym. Wiem już, jak się pisze. Jak będę chciał, to pojadę i poproszę, żeby mi przydzielili taką komórecz-kę. Ale jeszcze nie wiem, czy będę chciał. — No pewnie. W takiej komóreczce to musi być nudno. — To zależy. — Klimek! Jutro muszę już iść do szkoły. Jak jest w waszej budzie? — Fajowo. Najlepiej to na historii. — A kto uczy historii? — Pan Jerzy. —- Ojejku! To jutro jest historia? — Pierwsza lekcja. — Ojejku! Powiesz mi, co było zadane? Urbanek W szerokiej nadrzecznej dolinie odkryta na kopalni ziemia dziwi się po raz pierwszy wiosennemu słońcu. Wielkie czworoboki wykopów parują wilgocią. Woda przeciska się strużkami z każdej strony, ale nie zaleje wykopu. Dudnią pracujące pompy, rury opasały brzegi. Tam nie można wchodzić, zresztą nie widać nikogo, nie widać robotników. Tylko błotniste dno i żółte, warstwami ułożone brzegi, a w dole, jak w pradawnym polodowcowym krajobrazie — po odpływie wód, sunie wielki zwierz, potężny dinozaur. Podnosi wysoko cienką szyję, trzęsie nią ponad ziemią, a potem gwałtownie schyla i zanurza paszczę w czarny miąższ. To koparka. Tam w jej wnętrzu pracuje człowiek i dzieci dobrze wiedzą, kto to taki. To Urbanek. Nie wiadomo, czy to imię, czy nazwisko. Wszyscy go nazywają Urbanek. Zna się na maszynie jak inżynier. Siedzi sobie i naciska tylko różne guziczki i korby. — Urbanku, pan mnie weźmie do koparki! Tylko troszkę. — Urbanku jedyny, pan mi tylko pokaże, jak to się robi! — Urbanku! Mnie! Mnie! — proszą chłopcy. Ale Urbanek — chociaż ma taką miłą okrągłą twarz i jest młody, niewiele starszy od tych, co jeszcze chodzą do szkoły, Urbanek tylko uśmiecha się od ucha do ucha 4 — Rozalka Olaboga 49 i nie zgadza się. Nie wolno. To niebezpieczne. Nawet nie opędza się od chłopaków. Odprowadzają go gromadą aż na brzeg wykopu. Jacek to nawet wziął go za rękę i zabiega mu drogę, i patrzy w oczy. A Urbanek kroczy dalej swoim spokojnym, niespiesznym krokiem i uśmiecha się. A potem zsuwa się w dół specjalnym przejściem i dopiero z dołu odwraca się i macha chłopakom ręką. Patrzą więc dalej, jak Urbanek wchodzi na deski, chwiejące się pod nim, i wygląda, jakby tańczył. A potem znika i dopiero po chwili jego głowa, mała jak szpilka, ukazuje się w oszklonej kabinie koparki. I od razu staje się ważny i obcy, i już nikt nie odważyłby się powiedzieć mu: „Ur-banku jedyny" ani brać go za rękę. Teraz Urbanek staje się władcą potężnej maszyny. Ogromna masa żelaza słucha jego rozkazów. Czasem głowa Urbanka ginie, a czasem znowu pokazuje się w szybie, a koparka terkoce, terkoce, cały jej stalowy korpus drga jak żywy i sunie powoli, z godnością. Chłopcy liczą odjeżdżające ciężarówki wypełnione ziemią. Tę ziemię potem zrzuca się aż tam za średnim Borem i powoli sypie się kopiec jakby kopiec Kościuszki. A koparka gryzie i gryzie tę ziemię, żeby się przegryźć do jej wnętrza, do cennej rudy, która tam głęboko czeka na wydobycie. Wiedzą o tym geologowie, oni już dawno zrobili mapę, podziemną mapę rudy, i ta mapa wisi teraz w świetlicy w barakach, tam gdzie mieszka Urbanek i gdzie czasami chłopcy odważają się zajrzeć przez okno. Więc ta ruda tam na pewno jest i trzeba tylko zdjąć pokrywkę ziemi. I właśnie to robi Urbanek. I dlatego jest taki ważny. I ma w baraku osobny pokoik, tóżko, a na ścianie wycięte z gazety fotografie jakichś pięknych pań. A wieczorem wyjmuje Urbanek z szafki skrzypce i gra sobie na nich. I mówi, że już mieszkanie się dla niego buduje i że jak się wybuduje, to sprowadzi sobie matkę i nie będzie już chodził do stołówki, bo matka najlepiej wie, co on, Urbanek, lubi. — Dziewczynę sobie sprowadź. Ożeń się! = krzyczą koledzy. A Urbanek znowu się śmieje, jak wtedy, kiedy nie chce żadnego z chłopców wziąć do koparki. A teraz to chyba coś się zacięło w tej koparce. Stanęła w pół drogi z pełną gardzielą ziemi. I ani rusz. — Udławiła się! — śmieją się chłopcy. — Trzeba by ją rąbnąć kułakiem w grzbiet! — Ojej, żeby się co Urbankowi nie stało! — Nie bój się, już on się na tym zna. A koparka dalej nic — ani drgnie. — Zepsuło się coś. Już dookoła robi się ruch, gwar. — Urbanek! Urbanek! — słychać krzyk. — Ojejku! — piszczy jakaś dziewczyna, która zaplątała się wśród chłopców. Czy to nie Rozalka? Już główny inżynier biegnie w dół, a za nim jeszcze kilku. — Dyrektor! Ten drugi, ten w szarym płaszczu! — Coś się stało. — Urbanek! Urbanek! — krzyczy Rozalka. — Nie wrzeszcz, głupia, i tak cię stąd nie usłyszy. Rozalka buch w dół. Zjechała po mokrej glinie. Zapadła się, ale dalej już lepiej, brodzi kilka kroków w błocie. Biegnie, biegnie. Beret przekrzywił jej się na ucho. — Rozalka! Rozalka! — Chłopcy popatrzyli po sobie. Nie wolno. Będzie miała za swoje. Cała dyrekcja tam jest. Było surowo zakazane. Ale tam Urbanek! Może mu się co stało. Zsuwa się za Rozalka Klimek, za nim Heniek. Wszyscy już zjeżdżają w dół na hajdawerach, nikt nawet nie skacze. Zjeżdżają jak na zjeżdżalni. — Stać! Stać! — ktoś woła. Ale ich jest za dużo. Jednego zawrócą. Ale całej gromady nikt nie zatrzyma. Co im zrobią? Jest ich tyle! Biegną, grzęzną w czarnym szlamie. Nie umieją biec tak lekko jak Rozalka. — Dzieci! Stać! Niewypał! Niewypał! Ale kto zatrzyma taką rozpędzoną gromadę! Tylko wiatr świszczę im w uszach. A nogi mają całe oblepione ziemią. Tam na brzegu wykopu zebrał się już tłum. Coś krzyczą, pokazują. Nie, już teraz się nie cofną. A kiedy dobiegają do koparki, wszyscy schylają się nisko nad ziemią i oglądają coś wielkiego, oblepionego gliną. — To chyba cała bomba — szepce Klimek. — Wystarczy, żeby zniszczyć miasteczko. Ale to, co robotnicy podnoszą ostrożnie do góry, wcale nie jest podobne do bomby. Podłużne, zakrzywione, jakby olbrzymi róg. Teraz dopiero dyrektor zauważył gromadę dzieci. — Co wy tu robicie? Tu nie wolno! — Ale Urbanek... Czy Urbankowi nic się nie stało? Wszyscy spojrzeli w górę. Urbanek wychylał się ze swojego okienka i machał z góry ręką. — Co to jest, panie dyrektorze? Co Urbanek znalazł? — pytała Rozalka. — Coś dla was. Tak, tak, coś do waszego szkolnego muzeum. Prawdziwy kieł mamuta. Tak twierdzą nasi geologowie, a komu wierzyć, jeśli nie im? Przeleżał tu sobie w ziemi dobrych kilkaset tysięcy lat. — Kieł mamuta? — krzyknęła Rozalka. — Jeśli jest kieł, to musi być i reszta czaszki! Może cały mamut? To będzie wielkie odkrycie! I wszystkie gazety zamieszczą fotografię Urbanka. Urbanek, odjedź z tą koparką, będziemy tu szukać! •— rozkazała Rozalka patrząc w górę. — Olaboga, panienko! Jak się nazywasz? 53 52 i— Rozalka. — Rozalka Olaboga! — wyrwał się któryś z chłopców. — Od rozkazywania, Rozalko, są tu inni — skarcił ją główny inżynier. I natychmiast przyłożywszy zwiniętą rękę do ust, zawołał w górę: — Urbanek, odjedź z tą koparką! No tak, powtórzył to samo, co mówiła Rozalka, ważny taki, a małpuje. — Teraz szukajcie! Wątpię tylko, czy rodzice będą zachwyceni waszymi butami. — Szukajcie! — triumfowała Rozalka. — Pewno, że będziemy szukać. Znaleziono jeszcze dwie kości. Część potężnej szczęki, podobną do płaskiej szabli, i kawałek rury, która była żebrem wielkiego zwierzęcia. Podobno w zamieszaniu któryś z chłopców wdrapał się jednak do wnętrza koparki, ale to były chyba tylko przechwalania. — No, koniec poszukiwań! Zaniesiemy to do biura projektów, tam się oczyści, zbada, a potem kiedy wybudujemy nową szkołę — mamut będzie pierwszym znaleziskiem szkolnego muzeum. No, trudno. Tak trzeba. Niech najpierw uczeni trochę się pobawią tym mamutem. — Ale my zaniesiemy! — Dobrze! Dalej! — Więc chociaż tyle naszego, że wejdziemy do środka do tego biura. Podobno tam jest bardzo ładnie. I w triumfie ponieśli kości mamuta. Heniek to nawet udawał werbel. A kieł musiało nieść aż czterech chłopców. A Rozalka szła przodem otwierając pochód i machała swoim beretem, jakby była zwycięskim rycerzem wjeżdżającym do miasta na koniu i jakby beret był wspaniałą czapką z pióropuszem. Tak właśnie machała Rozalka tym swoim wypłowiałym beretem. ^ Pod gorzkim kielichem Po tygodniu już Rozalka znała cały Średni Bór, a cały Średni Bór znał Rozalkę. — Rozalka Olaboga! — No tak, Rozalka Olaboga! Nazwanie Kwietniowej przyjęło się i biegło za Rozalka, gdzie tylko nie stąpnęła. Wystarczy, żeby weszła do sklepu, zaraz ktoś bąknął: — A, jest Rozalka Olaboga! — Rozalka Olaboga! — wołało ją coś zza płotów i zza węgłów domów. Dzieci chciały wypróbować, czy Rozalka się rozzłości, czy łatwo ją wyprowadzić z równowagi. Na początku Rozalka rzeczywiście nie wytrzymała i pobiegła za takim smarkulem, który schował się za krzakiem agrestu i wrzeszczał: — Rozalka! Rozalka Olaboga! Malec umykał szybko, tylko gołe pięty migały. Ale Rozalka była jeszcze szybsza. O, w bieganiu mało kto jej dorównał. Złapała malca za kołnierz, ale kiedy zaczął się wyrywać i beczeć, puściła go: — A niech ci będzie! Niech już będę Olaboga. Kto cię tego nauczył? — Ja nie wiem. Wszyscy mówią. I Rozalka przestała zwracać na to uwagę. A nawet właściwie była jakby trochę dumna, że ma swoje własne 55 przezwisko, swoje i tylko swoje. Bo ostatecznie co to za sztuka nazywać się tak, jak się kto urodził? Sztuka zdobyć sobie dobre przezwisko. A jej przezwisko nie było przecież najgorsze. Było w nim nawet coś jak gdyby... jak gdyby — bohaterskiego. Nie można go było przecież wypowiedzieć spokojnie, monotonnie, jak każde nazwisko, ale trzeba było je wykrzyknąć jak zawołanie bojowe, jak okrzyk zdumienia, podziwu i nie wiem jeszcze czego. Ale jej przezwisko w każdym razie na pewno miało za sobą wykrzyknik. A wykrzyknik to przecież najlepszy, najdowcipniejszy ze znaków przestankowych. Wszystkie inne są po prostu nudne jak flaki z olejem. Nawet ten skręcony wpół znak zapytania. Gdzie mu się równać z wykrzyknikiem! Tylko wykrzyknik ma swoją dumną i zawadiacką minę. I Ro-zalka przyjęła swoje nowe przezwisko, a nawet sama o sobie zaczęła mówić: Rozalka Olaboga! — Kto ty jesteś? Czyjaś ty? — Rozalka. — Olaboga?! — A jakże. Jestem Rozalka Olaboga! I już ten, co pytał, i ona, pytana, zanoszą się od śmiechu. I śmiech zaraz ich zbliża i łączy, bo już taka jest siła śmiechu. I od razu znają się bardzo dobrze, od wieków. I w ten właśnie sposób Rozalka od razu wszystkich w miasteczku poznała. W środku lewej strony rynku, prawie naprzeciwko dziewicy, chociaż dziewica stoi bardziej w rogu — mieści się w Borze Średnim apteka. Jak przy każdej starej aptece, przy drzwiach wisi szyld przedstawiający pozłacany kielich i węża, który owinął się wokół podstawy i już ma zamiar umoczyć swój cienki jęzor w środku kielicha. Ale tego nie robi, bo w aptece są gorzkie lekarstwa i na pewno w kielichu mieści się także jakieś apteczne paskudztwo. 56 W aptece są ciemne, uroczyste szafy z kolumienkami jak w jakimś kościele. Dlatego w aptece wszyscy mówią cicho. W szafach aptecznych są dziesiątki małych szufladek i w ogóle nie może być nic piękniejszego i ciekawszego. Nawet w kuchni, u Zosi. Bo tu w każdej szufla-deczce jest inne lekarstwo, inne ziele, a na każdym jest karteczka z nazwą, a te nazwy są po łacinie — też jak w kościele. I pachnie tymi lekarstwami i ziołami i gorzko, i świeżo, i przyjemnie. W aptece pracuje pan aptekarz. 57 Jest stary, nosi biały fartuch i grube okulary, ma białe, bielusieńkie włosy, a wszyscy mówią do niego: „Panie magistrze!" — a niektórzy to nawet: „Panie ministrze!" — tylko pan magister się wtedy śmieje i odma-chuje się ręką, jak od muchy, która łaskocze w ucho. — Różyczko — mówi mama, bo dla niej jednej Ro-zalka jest Różyczką — pójdziesz do apteki i przyniesiesz mi dziesięć proszków od bólu głowy. — A, to tam pod gorzkim kielichem! — Niech będzie pod gorzkim kielichem. Tylko wracaj zaraz, bo głowa mnie boli. — Już lecę. Pani Bożkowa uśmiecha się, bo wie, że Rozalka nie chodzi, nie biega, tylko zawsze leci. Rozalka naciska klamkę drzwi do apteki. Drzwi są ciężkie, a gdy się je otwiera, wąż znad kielicha jakby się wychyla i patrzy, kto idzie. Rozalka wpatrzyła się w tego węża i wpadła na kogoś, kto właśnie wychodził z apteki. Tym kimś był pan Jerzy. — O, przepraszam, ten wąż patrzy z góry — wybą-kała Rozalka. Pan Jerzy ukłonił się i wyszedł. „Nie zatrzymał się! Nic nie powiedział!" — myśli Rozalka. — Proszę pana, czy pana ryba była dobra? — próbuje jeszcze zatrzymać go z daleka. — Nie, nie była dobra! Była znakomita. — To tak jak nasza! Rozalka uśmiecha się zadowolona i wkracza do apteki. I zaraz otacza ją cisza, zapach ziół i uroczysty nastrój apteki, a pan aptekarz błyska oczami spoza swoich grubych szkieł. Rozalka stanęła cichutko w kolejce. Niewielka była ta kolejka, ale zawsze. 58 ! Jest stary, nosi biały fartuch i grube okulary, ma białe, bielusieńkie włosy, a wszyscy mówią do niego: „Panie magistrze!" — a niektórzy to nawet: „Panie ministrze!" — tylko pan magister się wtedy śmieje i odma-chuje się ręką, jak od muchy, która łaskocze w ucho. — Różyczko — mówi mama, bo dla niej jednej Ro-zalka jest Różyczką — pójdziesz do apteki i przyniesiesz mi dziesięć proszków od bólu głowy. — A, to tam pod gorzkim kielichem! — Niech będzie pod gorzkim kielichem. Tylko wracaj zaraz, bo głowa mnie boli. — Już lecę. Pani Bożkowa uśmiecha się, bo wie, że Rozalka nic chodzi, nie biega, tylko zawsze leci. Rozalka naciska klamkę drzwi do apteki. Drzwi są ciężkie, a gdy się je otwiera, wąż znad kielicha jakby się wychyla i patrzy, kto idzie. Rozalka wpatrzyła się w tego węża i wpadła na kogoś, kto właśnie wychodził z apteki. Tym kimś był pan Jerzy. — O, przepraszam, ten wąż patrzy z góry — wybą-kała Rozalka. Pan Jerzy ukłonił się i wyszedł. „Nie zatrzymał się! Nic nie powiedział!" — myśli Rozalka. — Proszę pana, czy pana ryba była dobra? — próbuje jeszcze zatrzymać go z daleka. — Nie, nie była dobra! Była znakomita. — To tak jak nasza! Rozalka uśmiecha się zadowolona i wkracza do apteki. I zaraz otacza ją cisza, zapach ziół i uroczysty nastrój apteki, a pan aptekarz błyska oczami spoza swoich grubych szkieł. Rozalka stanęła cichutko w kolejce. Niewielka była ta kolejka, ale zawsze. 58 ! A kiedy już została sama jedna przy ladzie, poprosiła grzecznie: — Mama prosi dziesięć proszków... — ale widzi, że pan aptekarz jej nie słyszy. Zrobił się czerwony, a potem blady i padł na fotel stojący z boku za ladą. — Proszę pana, czy pan jest chory? — Trochę. Poproś, dziecko, moją żonę. O, tędy! Rozalka przecisnęła się przez wąskie przejście za ladę i pobiegła schodami na górę. Schody były wąskie, strome. A tam na górze — tylko jedne drzwi. Rozalka zapukała, ale nikt nie odpowiedział. Więc nacisnęła klamkę i weszła. Weszła do najpiękniejszego pokoju na świecie. Był ogromny i pełen światła, i jakiegoś trzepotania. Z początku Rozalka nie wiedziała dlaczego, dopiero po chwili zorientowała się, że w pokoju wisi i stoi pełno klatek z ptakami i że wszędzie rozstawione są jakieś pnące rośliny. Ptaki trzepocą się w klatkach, liście też mają swój własny leciuteńki trzepot, wydaje się, że nawet muślinowe firaneczki i zasłonki w oknach delikatnie się poruszają. Ale tu chyba nie ma nikogo. — Proszę pani! — woła Rozalka. — Co takiego? Tu jesiem — odpowiada głos. Rozalka potyka się na progu, zaczepia rękawem o jakąś klatkę, potrąca wysuniętą gałąź rośliny i w przytulnej niszy w głębi pokoju na wprost okna znajduje wyciągniętą w fotelu małą panią. Pani ma włosy niebieskie, niebieściutkie, i takie same oczka, oczka zupełnie jak niezapominajki. Widać to z daleka. Na niebieskich włosach pięknej pani leży kawałek czarnej delikatnej koronki. Pani jest w sukni koloru piasku, a jej piękne, och, jakie piękne, maleńkie rączki, ustrojone w pierścionki, leżą na kolanach jak zabawki. — Proszę pani, pan magister jest chory, prosi panią. 60 — Och, och, co znowu! — zatrzepotała piaskowa pani zupełnie jak jej ptaszki w klatkach. — Co znowu? Zawsze mu mówię, ale on zawsze... — zerwała się i na swoich małych, maleńkich stopkach („Chyba takie miał Kopciuszek" — pomyślała Rozalka) podreptała przez pokój. Na widok pani, od jej ruchu i dreptania ptaki zaczęły piszczeć i tłuc się w klatkach. I zrobiło się pełno skrzydeł we wszystkich klatkach. — Już idę, już idę, synusiu! — wołała pani i zsuwała się w dół, ale ostrożnie, bez wprawy. Widocznie rzadko schodziła po tych schodach. Na widok męża przechylonego na fotelu zatrzepotała znowu rączkami: — A widzisz, a widzisz, synusiu. Jaki ty jesteś... — Nic, nic, już mi lepiej. Zaraz wstanę. Może załatwisz za mnie, Sabinko, albo lepiej zamknij aptekę. Ale w aptece zebrało się już kilka kobiet z Dolnego Boru. — Tylko proszki... — Tylko miksturę, panie magistrze! — Specjalnie przyjechałam. Piękną pani z niebieskimi włosami trzepocząc znowu swymi maleńkimi dłońmi zaczęła szukać po szufladkach i półeczkach, wysuwać i zamykać, ale jakoś jej to nie szło. Jakoś nie mogła sobie dać rady. — Już lepiej zamknij, Sabinko. — Ja wszystko znajdę, proszę pana, i najpierw panu pokażę, a potem wydam. Zaraz, zaraz! — i Rozalka delikatnie odsunęła piękną panią. A nawet właściwie nie musiała jej odsuwać, bo pani sama się usunęła i stojąc obok fotela męża kręciła swoją ptasią szyjką za ruchami Rozalki. — Proszki od bólu głowy. Proszę bardzo. Dobrze. — Mikstura na kaszel. Dla dziecka? — pyta Rozalka. Pan magister się uśmiecha. Ręką wskazuje, gdzie sto- 61 ją syropki dla dzieci. Ale Rozalka to widzi, jeszcze zanim jej pokazano. — Proszę. Na zdrowie! — dogaduje. — Od razu kaszleć przestanie. — Dziękuję panieneczce. — Co jeszcze? — Rumianek? Proszę bardzo. Po zapachu można poznać, że jest tutaj! Rozalka jest w swoim żywiole, kręci się wśród szaf i szufladek. Żałuje, że to już wszyscy obsłużeni. O, jeszcze ktoś idzie. — Proszę bardzo! Podnosi głowę. A to mama. — Róża! Co ty tu robisz? Co panu, panie magistrze? — Zasłabłem jakoś. Ale to przejdzie, to przejdzie, już przechodzi — wstydliwie opędza się pan aptekarz. — Różo! Jak możesz! Przede wszystkim trzeba zamknąć aptekę i natychmiast wezwać lekarza! — Dobrze, mamo. — Sama pójdę. Albo nie, leć ty, a ja pomogę panu wejść na górę. Trzeba się położyć. Ach, co za dziewczyna! — mówi pani Bożkowa, gdy drzwi za Rozalka trzasnęły głośniej, niż powinny. — To właśnie pani córeczka? Urocze dziecko — mówi pani Sabina. Pani Bożkowa prowadzi po schodach starego aptekarza, a pani z niebieskimi włosami idzie z tyłu i znowu trzepoce swymi rączkami, jakby miała bardzo, bardzo dużo roboty, aż tyle, że nie wiadomo, od czego tu zacząć. Pan aptekarz leży już w łóżku, pani Bożkowa wychodzi, za chwilę przyjdzie doktor. Aptekarz całuję małą, piękną rączkę. — Przepraszam, Sabciu. To nic. To nic. To przejdzie. 62 Po tygodniu pan magister znów stał w swojej aptecznej katedrze i królował pośród szaf, kolumienek, szufladek i zapachów ziół. Od tego dnia Rozalka jest zaprzyjaźniona z panem magistrem i z panią Sabiną o niebieskich włosach i niezapominajkowych oczach. Ta pani Sabina jest jak dziecko, taka bezradna i rozpieszczona. Krząta się po swoim pokoju pełnym roślin i ptaków, jest bardzo zajęta: albo pół leży na fotelu i przechylając główkę zupełnie jak jej ptaszki, rozmawia z nimi i droczy się, albo też siedzi sobie w świetle, w przepływających po niej cieniach firanek i liści, w jasnej sukni, bo on ją lubi w jasnych sukniach, on, to znaczy jej mąż, pan aptekarz, i patrzy na swoje drobne białe rączki. Czy się zmieniły? Są jakby coraz bledsze, a siateczka niebieskich żyłek coraz wyraźniej się na nich rysuje. Rozalka pomaga karmić ptaki, podlewać bluszcze, a wieczorami asystuje przy grze w garibaldkę. Pani Sabina bardzo nie lubi przegrywać i swoją białą rączką bije wtedy po ramieniu „synusia". Więc czasami pan magister trochę nawet podszachruje — Rozalka od razu to spostrzega — żeby Sabcia wygrała, żeby się roześmiała z uciechy. Kiedy pani Sabcia się śmieje, jej śmiech brzmi naprawdę perliście, pięknie. I choć Rozalka jest zupełnie inna, i jej mama jest inna, Rozalce podoba się pani apte-karzowa. Rozalka czasami siada na krześle tak samo jak pani Sabcia — przechylona w tył, jakby omdlała. Kładzie na kolanach ręce. „Jestem pani aptekarzowa" — wyobraża sobie. — Ale dłonie Rozalki są szorstkie, czerwone, takie brzydkie dziewczyńskie łapska. Nie, nigdy nie będzie miała Rozalka takich pięknych dłoni jak pani Sabcia. Nie ma na to rady. Na próżno też pani Sabina próbuje uczesać Rozalkę przed lustrem na panienkę. Włosy Rozalki są także szorstkie, sztywne jak druty, nieposłuszne, krnąbrne, jak i cała Rozalka. Bohaterowie — Znowu mi się odkleiła podeszwa — mówi Rozalka oglądając krytycznie swój bucik, który ugania i tak z podziwu godną wytrzymałością po najbardziej niemożliwych wertepach i bezdrożach. — Zanieś do pana Wichra. Zrobi ci na poczekaniu — rzuca mama. Rozalce tylko w to graj. Rozalka tylko na to czeka. Bo kiedy pan Wicher robi coś na poczekaniu, Rozalka dowie się mnóstwo ciekawych rzeczy. O, nie! Wcale nie dlatego, że pan Wicher jest gadułą i lubi opowiadać. Wprost przeciwnie. Wyciągnąć pana Wichra na jakiekolwiek wspominki to prawdziwa sztuka i tej sztuki dokonuje czasem Rozalka. Mówiąc szczerze, pan Wicher to po prostu mruk, mruk, jacy zdarzają się niekiedy na tym świecie. Pan Wicher jest szewcem. Całe dnie siedzi na swoim zydlu ze zgiętym grzbietem i naprawia buty. Rozalka lubi patrzeć, jak pan Wicher kraje skórę nożem, taką grubą skórę, a robi to tak, jakby krajał miękkie ciasto. — Jak pan to pięknie robi! — mówi Rozalka. A najpiękniej to pan Wicher wbija takie małe drewniane ćwieczki w podeszwę buta nałożonego na ciężkie kopyto. Trzyma te ćwieczki w blaszanej skrzynce od cygar, wyjmuje kilka kołeczków, kładzie między wargi, 64 unosi brwi i od tego jego dobroduszna, szeroka twarz przybiera wyraz zdziwienia. A potem tymi ćwieczkami robi piękny wzór naokoło podeszwy. A czasem nawleka dratew na grubą igłę, smaruje ją mydłem i czymś jeszcze i szyje. Pan Wicher mieszka prawie naprzeciwko apteki. Bo tu najpierw Rozalka robi swój rekonesans, a potem coraz dalej i dalej, jakby po kołach rozchodzących się po wodzie. Jest to parterowy domeczek pomalowany na ja-snozielono. Edmund Wicher. Szewc. Reperacja wszelkiego obuwia — głosi napis nad drzwiami. I wchodzi się do takiego małego, małego sklepiku, że właściwie oprócz pana Wichra nikt się tam już nie mieści. Niektórzy nawet załatwiają sprawy z panem Wichrem stojąc w otwartych drzwiach. Ale Rozalka wciśnie się wszędzie. — Proszę pana, bardzo proszę, niech mi pan to zrobi na poczekaniu! — pan Wicher na chwilę podnosi głowę, ale nawet nie patrzy na Rozalkę, tylko na robotę. Bierze bez słowa nieszczęsny bucik i już go kładzie na kopyto. Kilka gwoździków, klep, klep, ręką parę razy przejedzie w środku, czy coś nie wystaje, i gotowe. — Oj, tu coś kłuje — mówi Rozalka, bo oczywiście chce przedłużyć wizytę u pana Wichra. — Proszę pana, a jak to było, kiedy pana uratował doktor Mączka? Gdzie on pana znalazł? A skąd się tam wziął? — i już bierze pana Wichra w dwa ognie pytań. Niechętnie, pomaleńku pan Wicher bąknie to i owo. I Rozalka wie już bardzo wiele, bo trochę opowiadał jej też doktor Mączka, a trochę Klimek. I to było tak: Pan Wicher chyba wcale nie nazywał się tak dawniej, to znaczy jeszcze przed wojną. W każdym razie nikt go tu wtedy nie znał. Wicher to przezwisko partyzanckie, wojenne. Rozalka jest dumna, że 5 — Rozalka Olaboga 65 i ona ma swoje przezwisko. W lesie każdy nosił jakieś zmyślone nazwisko, żeby zatrzeć po sobie ślady. Nie wiadomo dlaczego, pan Wicher otrzymał właśnie taki pseu-ionim. Czy dlatego, że był tak szybki i zwinny w walce jak wicher, że przerzucał się z miejsca na miejsce myląc pogonie Niemców? A może tylko dla kontrastu — bo przecież to nazwisko strasznie do niego nie pasuje. Nie ma człowieka bardziej nieruchomego i spokojnego jak pan Wicher. Rozalka nie wyobraża sobie nawet, jak pan Wicher wstaje ze swego stołka, jak robi sobie jedzenie, jak się rusza po swojej izdebce, jak idzie spać. Wyobraża sobie, że pan Wicher tkwi zawsze na stołku — jakby jakiś krzak zakorzeniony w jednym miejscu, poruszający tylko pracowitymi rękami. Aż dziwne — pomyśleć, że w takiej izdebce, gdzie Rozalka sięga głową do lampy — mieszka Wicher, Wicher — czyli sama gwałtowność i ruchliwość. Ale doktor Mączka mówi, że Wicher należał, właśnie do tych najdzielniejszych i najruchliwszych partyzantów i że chodziły o nim słuchy i legendy. Wicher! Dziś tu in-« jutro wyskoczy o dziesięć kilometrów dalej. Tu rozładuje pociąg stojący na bocznicy, tam rozbije magazyny lub rozpędzi bydło przeznaczone na dostawę dla wojska. Nikt nie znał go i nie widział, ale szło przed nim nazwisko jak wieść wyzwolenia. Wicher! I doktor Mączka o nim słyszał, ale zdziwił się bardzo, gdy pewnego razu znalazł na polu człowieka niemal doszczętnie wykrwawionego, a na pytanie: „Ktoś ty?" — usłyszał odpowiedź wyszeptaną blednącymi wargami: „Wicher". — Więc jak, więc jak to było, panie doktorze? Gdzie go pan znalazł? — A tam, jak się schodzi do Dolnego Boru — gdzieś 66 „.-. ¦»*-. 5* koło łąki, gdzie twoja mama chodzi sobie z Rostafiń-skim na spacer. — A! Z kluczem! — No właśnie. Tam dopełznął resztką tchu. Kierował się ku wsi, ale zabrakło mu sił. W nocy była potyczka, został raniony i nie zdążono go zabrać albo też nie zauważono, że został, a potem było już za późno. — Dlaczego było za późno? — No, po prostu Niemcy otoczyli miasteczko. — A pan doktor się nie bał? — Bałem się. Wszyscy się wtedy bali. Ale nie można było rannego zostawić, żeby się wykończył. I dalej już doktor Mączka mówił bardzo mgliście i niewyraźnie. To dlatego, że był bardzo skromny i nie chciał ;ię przechwalać. Bo doktor Mączka, chociaż taki mały, iwy i niepozorny i chodzi z laseczką, jest takim samym >ohaterem jak Wicher. To szewc opowiedział Rozalce, e doktor, już i wtedy niemłody, przeniósł go na plecach o najbliższego budynku, do kowala. A stamtąd drugiego nia nad ranem wozem przykrytym plandeką, w karto-ach, przewieziono go do domu doktora. J doktor go 'yleczył. Ale rana była ciężka, postrzał w głowę, a jelcze wiele odłamków w całym ciele. Doktor wyleczył /ichra, ale Wicher stał się kimś zupełnie innym. Zrobił ę spokojny i smutny, milczący, zagłębiony tylko w sobie, imięć miał mglistą, niejasną. Pamiętał przeżycia leśne, imiętał jakieś sprawy z dzieciństwa, ale między tym deciństwem a lasem była pustka. Tak jakby Wicher osto z dziecinnego pokoju poszedł wojować do lasu stał się bohaterskim partyzantem. A zaraz potem prze-ił być bohaterem, stał się małym, cichym, nieśmiałym, rukliwym człowiekiem. W czasie rekonwalescencji u do-ora naprawiał mu buty, których doktor miał całą szaf- różnego kształtu i kroju, niektóre Z dawnych czasów młodości doktora, zupełnie już niemodne. Ale Wicher je naprawiał, bo miał do tego zręczność w palcach. I tak został szewcem. Ale nie wszystkie odłamki doktor wyjął z ciała Wi-chra. Nie było na to warunków ani sali operacyjnej, ani narzędzi, ani nawet czasu. W nodze Wichra utkwił w kości kawałek żelaza, ale jak tu się dobrać do niego? Przez długie lata doktor namawiał Wichra na wyjazd do szpitala, na operację. Ale Wicher, który nigdy się nie śmieje, uśmiechał się wtedy leciutko i mówił: — Nie, panie doktorze! Niech już tak zostanie. A nuż i na tamtym świecie znajdą się faszyści, to mi się jeszcze ten kawał żelaza przyda. Rozalka patrzy w twarz pana Wichra i pragnie go zobaczyć takim, jakim był wtedy — jako bohater, ale widzi tylko przywiędłe, obwisłe policzki, wielką szramę przecinającą łysą głowę od brwi i biegnącą aż na kark, i głęboko osadzone oczy, wyblakłe, zmęczone oczy szewca. „Gdyby zginął — myśli Rozalka — byłby bohaterem i może jego pomnik stałby na rynku naprzeciwko pomnika dziewicy. A tak jest niepozornym człowieczkiem, szewcem z małego miasteczka, i o jego bohaterstwie wszyscy już dawno zapomnieli". I Rozalka postanawia sobie, że ona nie zapomni... Dla niej pan Wicher zawsze będzie bohaterem, tak samo jak stary dobry doktor Mączka człapiący ociężale przez rynek miasteczka ku aptece. I teraz wobec każdego napotkanego człowieka o najbardziej zwykłej i pospolitej twarzy — Rozalka marszczy czoło i myśli: „A może to też bohater? Trzeba bardzo uważać, żeby nie przegapić. Bo teraz bohaterowie są starzy, niepozorni, mali i bardzo, bardzo zmęczeni". W ganku Alfredy —. Mamo, dlaczego ja mam takie okropne imię? — Ależ, Różyczko, nie znasz się, to piękne imię: Rozalia. — Już wolałabym Konwalia. A w ogóle to nie znoszę swojego imienia. Imię Róża jest śmieszne, bo czy ja jestem podobna do Róży, popatrz, mamo, to kpiny, nie imię. A Rozalia powinna być stara i nosić piętnaście podbródków. I Rozalka zbliża się do lustra wiszącego w pokoju mamy. Widzi przed sobą chude, kościste stworzenie o wystających i poobijanych kolanach, o rękach za długich, cienkich, z niesforną grzywą włosów bez żadnego koloru, po prostu burych, i o twarzy trochę za długiej, nieforem-nej. Rozalka wzdycha. — A do tego jestem brzydka, brzydka, brzydka! — Ależ, Rozalko, to nieprawda. Jesteś zwyczajną dziewczynką, masz miłą twarz, ładne oczy. A zresztą uroda to nie wszystko. A poza tym — dodaje pani Bożkowa dla wzmocnienia swojej perswazji — pani aptekarzowa mówi, że jesteś urocza. — Gwiżdżę — odpowiada Rozalka. — Gwiżdżę na urodę. Wcale nie chcę być urocza. Nie chcę. Nie chcę! — Jeśli nie chcesz, to nie. — A widzisz, mamo, sama mówisz, że nie, to nie- 70 \ prawda, że jestem urocza. Wiem, że jestem brzydka, mam brzydkie imię i wszyscy śmieją się ze mnie, i nikt mnie nie kocha! Chcę być chłopcem, nie chcę być dziewczyną! Rozalka wybiega z domu i jest wściekła. Ta rozmowa z mamą zdenerwowała Rozalkę, bo wcale nie chciała zdradzać się z tym, że cokolwiek robi sobie z tego, co kto o niej może myśleć lub mówić. A zresztą naprawdę chce być brzydka. Nie znosi tych szkolnych pięknotek. Taka Alfreda! „Z początku było mi jej żal, że ma imię tak samo okropne jak moje. Właściwie człowiek sam powinien sobie wybierać imię. Chciałabym być Marysią, Zosią, Małgosią, Anią — to są ludzkie imiona. Biedna ta Alfreda! Było mi jej żal i chciałam się do niej zbliżyć. Pożyczyłam jej ołówek, którego mi dotąd nie oddała, i podzieliłam się z nią bułką. Ale Alfreda nawet nie powiedziała: dziękuję! Uważa, że należą jej się od wszystkich hołdy, bo jest ładna". Alfreda ma okrągłą białą twarz, białą szyję, tak inną od szaroburej szyi Rozalki, którą mama na próżno stara się domyć, nie wierząc, że to jej przyrodzony kolor. Biała szyja Alfredy wychyla się z białego kołnierzyka, a na kołnierzyku leżą dwa najpiękniejsze, jakie można sobie wyobrazić, warkocze koloru miodu. Tak samo białe jak szyja Alfredy — jest jej czoło, spod którego patrzą oczy okrągłe, niebieskie, takie właśnie, jak być powinny. Tylko zęby ma Alfreda brzydkie, rzadkie, szczerbate. Poza tym jest duża, największa w klasie, pulchna jak dobrze wyrośnięte wielkanocne ciasto przelewające się z formy pod lnianym przykryciem. Alfreda jest jedyną córką organisty. To do niej, a właściwie do jej ojca należy ten wielki ogród, z którego gałęzie zwieszają się aż na drogę i gdzie szczekają psy przekrzykując się jak głos z echem. A jest to dlatego, że psy przywiązane są w budach w przeciwległych rogach ogro- 71 du. Co zagada jeden, to zaraz odezwie się drugi i zawsze to szczekanie jest jakby podwójne, jakby odbite od niewidzialnej ściany. Furtka do domu organisty jest zawsze szczelnie zamknięta i widać przez nią kawałek domu z gankiem opartym na dwóch grubych filarkach. To o tym ganku śpiewają chłopcy Alfredzie nie wiadomo skąd wygrzebaną piosenkę: W ganku Alf redy czekał młodzieniec, nadobny rycerz jej młodych lat. Chłopcy wyśmiewają się z Alf redy, bo jest ładna, a chłopcy zawsze dokuczają ładnym dziewczynom. A poza tym dlatego, że jest władczynią tego wielkiego ogrodu, gdzie już, już dojrzewają czereśnie, gdzie zawiązuje się zielony, unerwiony jak liść, agrest i gdzie najwcześniej, jakby w specjalnym cieple gęstej zieleni, dojrzewają pierwsze żółtozielone jabłka. Wyśmiewają się, bo Alfreda siedzi na schodkach swojego ganku ze swoją białą szyją, białym czołem i dwoma miodowymi warkoczami i patrząc na drogę niebieskimi wypukłymi oczyma lalki — gryzie pestki, pluje albo zanurza zęby w jakiś miękki owoc. Dlatego może taka biała jest ta Alfreda, że ciągle na tym ganku coś je i przeżuwa. — Chodź do nas! — rzekła łaskawie Alfreda. — Poczęstuję cię pestkami. Rozalka była szczęśliwa, że wreszcie ma przyjaciółkę. Objęła nawet Alfredę wpół, jak zwykle chodzą przyjaciółki, i idąc od czasu do czasu zaglądała jej w szklane oczy. Rozalka zawsze musiała kogoś strasznie kochać. Tym kimś mógł być psiak albo Klimek, chociaż on tna zawsze brudne ręce, albo pani aptekarzowa, podobna do egzotycznego ptaka w klatce, albo pan Wicher, albo doktor. 72 Rozalce jest zawsze za mało tego kochania. Chce mieć jeszcze przyjaciółkę, taką prawdziwą od serca. Będzie nią Alfreda, piękna Alfreda, biała Alfreda! Ach, jaka szczęśliwa jest Rozalka. Idzie oto ze swoją przyjaciółką, niosą teczki pod pachą, obejmują się, a właściwie to tylko Alfreda pozwala się obejmować, idą nachylone ku sobie, gadają o tym i owym, śmieją się, same głupstwa przychodzą im do głowy, aż robi się bardzo przyjemnie i beztrosko. Idzie się kawałek drogi, bo ogród organisty leży już niemal za miasteczkiem, niedaleko pałacu. Przed furtką Alfreda woła: — Mamo! Wybiega kobieta okrągła, tęga, z grubymi rękami wyłaniającymi się z wywiniętych rękawów. Na widok córki z koleżanką jej pulchna twarz zagłębia się jak miseczka i w jej środku pływa cały rój uśmiechów. — Panieneczki! Proszę! Proszę! Wreszcie sobie Aldzia znalazła koleżankę. Och, jak to dobrze! Właśnie pieką się pyszne drożdżowe bułeczki! — mama Alf redy zniża głos tajemniczo i porozumiewawczo: — Z powidłami! A takich powideł, jak u nas, nigdzie panienka nie skosztuje. — Mamo, dosyć, chcemy pogadać! — chłodno przerwała matce Alfreda. — Daj nam pestek!' — Ależ, proszę, proszę, jest tu cały przetak! Jedzcie sobie i gadajcie. Bułeczki zaraz wyjdą z pieca! — i na palcach wycofała się w głąb domu, nic wiadomo, czy przez wzgląd na córkę i ważne rozmowy dziewczynek, czy ze względu na bułeczki, które zaraz wyjdą z pieca. — Moja matka jest nudna — rzekła Alfreda. — Ciągle tylko jedzenie i jedzenie. Ciągle gada. Nie lubię, jak kto tyle gada. Ojciec co innego. Ojciec nie gada. Tylko albo użera się z parobkiem, albo dogląda uli, albo gra. Przyjdziesz kiedy, to posłuchasz, jak mój ojciec gra. 73 W kościele — no to co innego. A w domu gra walczyki, tanga, różne stare, rzewne melodie, że się chce płakać. Masz peski, gryź! — Usiadły na kamiennych schodkach ganku. — Mój ojciec jest bogaty. Ten ogród jest wart wiele tysięcy, a oprócz tego dom i jeszcze pola kawał dzierżawimy. Bo rozumiesz, że jak się ma taki ogród, to trzeba trzymać i konia, i krowę, i prosiaki, potrzebna słoma i pasza. Ojciec mówi, że to wszystko będzie moje. Ale wiesz, Rozalka, co ja ci powiem? To już jest moje! Co tam rodzice, oni są starzy. Pfuj! Pfuj! — pluje Alfreda łupiny. Ma w tym taką wprawę, że nie wiadomo kiedy łyka te pestki. Wrzuca do buzi — raz obróci i pfuj — pluje. „Jakie piękne te róże przy płocie i te floksy. A te — chyba gardenie — będę musiała spytać mamy" — myśli Rozalka, rozglądając się po grządkach kwiatów przed gankiem. Szczęśliwa ta Alfreda! Ale o kwiatach Alfreda nic nie mówi. Mówi dalej o tym, ile ma kur, gęsi, indyków, prosiaków i cieląt. I kiedy się co ocieliło i oprosiło. Ile można z tego mieć, jeśli się sprzeda. I że to wszystko jest jej, Alfredy, jej samej. — Tobie jednej to mówię, bo inni to mi zazdroszczą i tylko myślą, jak by co urwać. Tu u nas to złodziej siedzi na złodzieju. A już najwięcej to chłopcy. Specjaliści. Dla tych specjalistów trzyma ojciec te dwa psy. Nie bój się, są uwiązane. Dopiero w nocy się je spuszcza. Raz to cielę wyrwało się z obory i psy rozszarpały je w kawałki. Wiesz co, Rozalka? Na Boże Ciało to matka mi taką suknię uszyje, że wszystkie pękną z zazdrości. Z zagranicznego jedwabiu! Z falbankami, do samej ziemi. Co ty na to? I z welonem, jak panna młoda. — Panienki! Skosztujcie bułeczek z powidłami! — cała w uśmiechach zjawia się znów mama Alfredy z ko- 74 piastą tacą białych i rumianych jak sama Alfreda bułeczek. Aż pachną. Rozalka dyga. — Dziękuję! Nie jestem głodna. — Bierz, bierz, dziecinko! Aldziu, poczęstuj koleżankę! — Nie chce, to niech nie je. Niech mama postawi, same sobie damy radę. — 1 Alfreda łapie z wierzchu najbardziej rumianą, puszystą bułkę. — Nie bądź głupia, jedz — mówi Alfreda ustami zapchanymi ciepłym ciastem. Rozalka bierze bułeczkę i nadgryza ją z boku. Ale nie może jeść. Bułeczka rośnie jej w ustach. Rozalce robi się nie wiadomo dlaczego bardzo smutno i obco, i tęskno do ciemnego, nieprzytulnego pokoju mamy, który nawet nie jest przecież pokojem mamy, bo jest pokojem Kwietniów. I choć mama Alfredy jest taka miła i gościnna, i pełna uśmiechów — nagle Rozalka zatęskniła za odgłosami awantur w domu Kwietniów, za Klimkiem, któremu zawsze grozi lanie i który nie może oduczyć się tego „baj-czenia". I w ogóle wśród tych smacznych bułeczek, na tym pięknym wybielonym ganku, wśród tych kwiatów —> Rozalce nagle robi się źle i duszno. — Muszę już iść — mówi Rozalka — i prawie biegiem puszcza się do furtki. — Głupia! — słyszy za sobą obojętny głos Alfredy. — Chamka. Nie powiedziała nawet do widzenia! Rozalka idzie do domu z opuszczoną głową. O czymś bardzo, bardzo usilnie myśli, ale o czym, sama nie wie dokładnie. „No, trudno, już jestem taka dziwaczka — myśli — zewsząd muszę uciekać^ Io dlatego. To na pewno dlatego". — Rozalka Olaboga! Rozalka odwraca się. Heniek. 75 — Rozalka, jak będziesz chciała, to przyjdź do nas utro na południe. — E, chyba nie! Nie będę mogła. Nie chcę. — To szkoda. Bo mój ojciec "będzie znowu próbował skrzydeł. Przyjdź, zobaczysz. — Będzie próbował skrzydeł? Znowu? Nie boi się? — Przyjdziesz? — Oczywiście, że przy gonię! Cześć! — Cześć, Rozalka. O Boże, będzie znowu próbował skrzydeł! Rozalka puszcza się pędem do domu. Nowina! Wielka nowina! Nowy lot Ikara! Mamo! Mamo! Ikar Pani Bożkowa idąc z Rostafińskim na spacer, jak to ładnie określał doktor Mączka, zauważyła, że wrota kuźni są przeważnie zamknięte. Rzadko widać było w uchylonych drzwiach płomień na palenisku potrzebny dla rozdmuchiwania miecha. Rzadko stał przed kuźnią jakiś koń cierpliwie podnosząc nogę do podkucia i leniwie, po ludzku spoglądając, jak długo potrwa jeszcze operacja. Zdarzyło się to dwa lub trzy razy. Częściej na wrotach wisiała wielka kłódka, a żelazny skobel przytrzymywał zamek dla większej pewności, że trudno, ale dziś kuźnia nieczynna, a pan kowal zajmuje się zgoła innymi, znaczniejszej doniosłości sprawami. Pani Bożkowa oczywiście nie wiedziała, co to są za sprawy. Choć pracowała w Borze już dobrych kilka miesięcy, prawie cały rok szkolny — żyła osobnym, własnym życiem. A może też była aż nazbyt delikatna, aby pytać i dowiadywać się o innych. Zamieniała z nimi tylko konkretne, potrzebne w danej chwili słowa. Nie umiała też słyszeć głosów, których zawsze pełno dokoła. Miała na nie uszy zamknięte nie dlatego, że nie lubiła ludzi, że jej nie interesowali. Nie, cierpiała nad tym, ale zawsze czuła się trochę na boku. Nie miała zmysłu do plotek, nie chciała ich słuchać. A przecież tak zwana plotka — to najprawdziwsza gazeta, zwłaszcza w takim miasteczku, jak Bór Średni z przyległościami. Kto żyłby tu poza plotką, poza ustną famą, byłby jak ślepiec posuwający się omackiem wśród tłoku, lękający się, że sam wpadnie na kogoś albo ktoś z tłumu go szturchnie i podepcze. Fama — ta potężna gazeta przez nikogo ni' redagowana, a jednak wielosłowna, wielomowna, kwiecista, sążnista, hojna, szczodra, wylewna i ile tam jeszcze znalazłoby się przymiotników — wszystkich ich byłoby za mało .— ta fama właśnie biegła rynkiem wszerz i na ukos, od baru „pod dziewicą" — do sklepu spożywczego, od kiosku z jarzynami i zwiędłymi jabłkami sprzed stu lat — do bab na wtorkowym rynku całych w dostojeństwie i obfitości śmietany, sera i jaj. Przeskakiwała (ta fama właśnie!) przez organistówkę i na skrzydłach leciała prosto do Boru Dolnego, gdzie już truchcikiem, opłotkami dyrdała od płotu do płotu, od zapola na okólnik. Ale to jeszcze nie koniec. Wracając dziarsko — przez kobiety z nabiałem, przez dziewczynę chodzącą ze spawaczem, przez dzieciaka ze szkoły — fama przesadzała olbrzymim susem przestrzeń wprost do stołówki kopalni, do biura geologów i projektantów, do świetlicy, gdzie w dymie, piwie i kawie — pokraczniała, nabierała groteskowych kształtów proszących się tylko, aby je wykpić celnym, najwłaściwszym słowem, nie zawsze nawet znajdującym się w wielotomowym słowniku ojczystego języka. Tak to było z tą famą, I chyba tylko pani Bożkowa, ciągle w Borze czująca się nową mieszkanką, która nie chciałaby za nic okazać się wścibska, natrętna i ciekawska, miała uszy dla niej zamknięte. Ale Rozalka? O, Rozalka była inna. Rozalka od pierwszego dnia nie była ani obca, ani nowa. Rozalka wcisnęła się wszędzie. Rozalka wiedziała wszystko o wszystkich dla wszystkich. Rozalka była jak chłonna na sprawy ludzkie bibuła. Rozalka od razu weszła obiema zabłoconymi nogami w prze- 78 11 ^^ -> j4 moczonych bucikach w sprawy wszystkich trzech Borów, od razu przyjęła je za własne. I jeśli kto wie, co to jest katalizator — takie ciało, które w pewnych procesach chemicznych przyśpiesza ich bieg — to właśnie Rozalka była jak katalizator. Wszędzie gdzie się pojawiła, zaczynało się coś dziać i nigdy z żadnych swoich wypraw, swoich latań — jak to określała matka — nie wracała bez wieści, mało — bez sensacyjnych, szokujących wieści! Rozalka kipiała cała od przygód, które może komu innemu wcale nie wydawałyby się przygodami, ale dla Ro-zalki były niezwykłymi zawsze przygodami. Kipiała, jakby otaczał ją rój niewidzialnych musujących banieczek, takich jak w szklance różowej oranżady. Dlatego właśnie na wieść, że ojciec Heńka będzie znowu próbował skrzydeł, Rozalka poderwała się jak dźgnięta ostrogą. Wydawało się jej, że nie doczeka jutra, a jutro — tego poobiedzia. Że coś ją rozerwie i rozniesie z niecierpliwości. I Wtedy jeszcze Rozalki nie było w Borze. To było jesienią, kiedy ojciec Heńka, kowal — pierwszy raz uniósł się nad swoją stodołą na skrzydłach przez siebie skonstruowanych i spadł, spadł na ziemię gruchocąc sobie kości i raniąc głowę. — A spadał! Mówię ci — opowiadał Klimek — spadał jak wielki nietoperz ze zwiędłymi skrzydłami! 1 Rozalka wyobrażała sobie, jak spada i z trzaskiem drewna i łomotem ciała i jak leżał, leżał bardzo długo, nie ruszając się wcale, tak że wszyscy już myśleli, że się zabił. Na szczęście żonę wyprawił kowal z dom a, bo byłaby dopiero narobiła lamentu. A tak, że jeszcze mało kto wiedział, co się święci — tylko kilku sąsiadów przeniosło go cichcem do stodoły na siano. A Heniek pognał po doktora. Oj, jak strasznie wymyślał i krzyczał doktor. — Ja ci tu pokażę! Ikara mu się zachciało! Leonardo — psiakrew! Kiedy ludzie latają już w maszynach od wieków. Ciemnota, więcej nic! Kości pogruchotał, a ty naprawiaj, człowieku! Stary, a głupi! Ile razy żyć ci dano? Niemiło ci, to sobie umieraj, ale sztuczek mi nie pokazuj ! Stary, dobry, łagodny doktor, najlepszy z ludzi, zwymyślał kowala od ostatnich, a ten leżał z przymkniętymi powiekami i nic nie mówił. Doktor go jakoś pozszywał, ponaprawiał, taką dobrą rękę ma ten doktor Mączka. I stary się wylizał. Choć leżał prawie całą zimę, a żona musiała koło niego chodzić. A czy to mu źle było? Leżał sobie w puchu, nakarmiony, obsłużony, tylko nawet jęknąć nie mógł, bo co jęknie, to mu żona skacze do gęby: — Dobrze ci? To nie jęcz! Skrzydeł ci się zachciało? Aniołka bożego naśladować? To leż cicho i ani dudu! Bo sobie pójdę. Głupi chłop gorszy od żadnego! A ledwie się wylizał, zabrał się do nowych skrzydeł. Bo tamtymi kowalka dawno napaliła w piecu. W tajem- 80 nicy przed żoną — w kuźni — niby to jakie ważne zamówienie, orczyk jaki albo lemiesz pługa — kowal budował swoje skrzydła na nowo. Poprawiał, ulepszał konstrukcję. Nie, na takich szalonych zapaleńców nie ma rady. Nawet baba nie pomoże. Nie mają dostatecznej nauki, ale w głowie im się pali, muszą obmyślać, budować, tworzyć, robić wynalazki, tacy dziwni zatraceńcy — czasami tylko dziwacy, a czasami — geniusze. Takim był i ten pierwszy wynalazca, co jak uczyliśmy się w szkole z mitologii, wykradł bogom ogień — Prometeusz. Taki był De-dal — architekt, pierwszy konstruktor skrzydeł, który chcąc uciec z Labiryntu przez siebie zbudowanego na Krecie na zamówienie króla Minosa — sporządził skrzydła z piór zlepionych woskiem. 1 wraz z synem [karem wzle-ciał w powietrze. Przestrzegał ojciec syna, aby nie zbliżał się zbytnio do słońca. Ale Ikar zasmakował w żywiole przestrzeni! Dalej! Wyżej! Ach, jakże łatwo zrozumieć Ikara! Niepomny przestróg ojca unosił się wciąż wyżej i zuchwałej. Ale tam wysoko słońce roztopiło wosk i skrzydła Ikara zaczęły więdnąć i po prostu uciekać mu z ramion. -I Ikar spadał. Wokoło niego krążyło pierze, lekki puch z ptaków, które już także nie mogły ulecieć. A Ikar poczuł, jak ciężkie jest ludzkie ciało i jak bardzo śpieszy się do ziemi, a właściwie do morza. Bo pod nim rozciągała się błękitna, połyskliwa, strojna białymi pianami otchłań morza. I spadał Ikar, im bliżej ziemi, czyli morza, tym drobniejszy, mniejszy, nic nie znaczący pyłek. Mało to ptaków spada codziennie w locie, tonąc w morzu? Mało to pięknych motyli, skrzydlatych owadów ginie w przestrzeni? A on — Ikar? Był tylko małym chłopcem, tak samo nieposłusznym jak wszyscy mali chłopcy, tak jak wszyscy mali chłopcy — upartym. Ojciec, lecąc równo i płynnie, obrócił się, aby spojrzeć na syna zdążającego za nim przez powietrze. Ale nie było już Ikara. 6 — Rozalka Olabcfsa 81 Może jeszcze mała nóżka lub rączka wystawała rozpaczliwie z wody — jak na obrazie wielkiego holenderskiego malarza. Ale może Dedal i tego nie zauważył. Nie było Ikara. Zginął Ikar. I choć był tylko małym chłopcem — nie Dedal, wielki architekt i konstruktor, pierwszy lotnik — został symbolem tęsknoty ludzkiej do skrzydeł, ale właśnie mały, uparty, krnąbrny Ikar. „Może dlatego — myśli Rozalka — że on pierwszy poczuł radość lotu. Bo gdyby nie czuł tej radości, nie wzbijałby się tak wysoko. A może dlatego, że choć nie był wynalazcą skrzydeł — on pierwszy oddał dla nich wszystko, co miał, co mieć może mały, bezradny człowiek — życie." I dlatego Rozalka bardzo lubi opowieść o Ikarze i lubi, kiedy opowiada ją mama, i lubi opowiadać ją Klimkowi, który teraz słucha, jak Rozalka „baj-czy", i oczy robią mu się okrągłe, okrągłe, coraz okrą-glejsze. Trofea doktora Mączki Rano Rozalka zerwała się i podbiegła do okna. Niedziela była szara i chmurna. Och, nic z tego! Na pewno dzisiaj nie poleci. Ale po śniadaniu zaczęło się jakby przecierać, Rozalka wyskoczyła na dwór i od razu na progu sieni spotkała Klinika, który też bacznie wpatrywał się w niebo. Chmury wyraźnie odchodziły, odchodziły całą ścianą, jakby pchała je jakaś niewidoczna siła. A w miejscu opuszczonym przez chmury lśniły coraz większe oka błękitu. — Klimek! Będzie pogoda! Poleci! — chwyciła Rozalka Klinika za ramiona. — Wiesz co, Rozalka, myślę sobie jedno... — Co takiego? .— Żeby zawiadomić doktora. —¦ Doktor nie pozwoli mu latać. — Ale potem może być za późno. — Więc co zrobić? Czy to nie będzie jednak skarży- pyctwo? — Nie wiem. A może powiedzieć doktorowi w ostatniej chwili, żeby nie zdążył nadejść na start, ale potem, jak spadnie. — To ty myślisz, że on znowu spadnie? — Skąd można wiedzieć? Ale lepiej, żeby miał ochronę. 6* 83 Może jeszcze mała nóżka lub rączka wystawała rozpaczliwie z wody — jak na obrazie wielkiego holenderskiego malarza. Ale może Dedal i tego nie zauważył. Nie było Ikara. Zginął Ikar. I choć był tylko małym chłopcem — nie Dedal, wielki architekt i konstruktor, pierwszy lotnik — został symbolem tęsknoty ludzkiej do skrzydeł, ale właśnie mały, uparty, krnąbrny Ikar. „Może dlatego — myśli Rozalka — że on pierwszy poczuł radość lotu. Bo gdyby nie czuł tej radości, nie wzbijałby się tak wysoko. A może dlatego, że choć nie był wynalazcą skrzydeł — on pierwszy oddał dla nich wszystko, co miał, co mieć może mały, bezradny człowiek — życie." I dlatego Rozalka bardzo lubi opowieść o Ikarze i lubi, kiedy opowiada ją mama, i lubi opowiadać ją Klimkowi, który teraz słucha, jak Rozalka „baj-czy", i oczy robią mu się okrągłe, okrągłe, coraz okrą-glejsze. Trofea doktora Mączki Rano Rozalka zerwała się i podbiegła do okna. Niedziela była szara i chmurna. Och, nic z tego! Na pewno dzisiaj nie poleci. Ale po śniadaniu zaczęło się jakby przecierać, Rozalka wyskoczyła na dwór i od razu na progu sieni spotkała Klimka, który też bacznie wpatrywał się w niebo. Chmury wyraźnie odchodziły, odchodziły całą ścianą, jakby pchała je jakaś niewidoczna siła. A w miejscu opuszczonym przez chmury lśniły coraz większe oka błękitu. — Klimek! Będzie pogoda! Poleci! — chwyciła Rozalka Klimka za ramiona. — Wiesz co, Rozalka, myślę sobie jedno... — Co takiego? ¦— Żeby zawiadomić doktora. ¦— Doktor nie pozwoli mu latać. — Ale potem może być za późno. — Więc co zrobić? Czy to nie będzie jednak skarży- pyctwo? — Nie wiem. A może powiedzieć doktorowi w ostatniej chwili, żeby nie zdążył nadejść na start, ale potem, jak spadnie. — To ty myślisz, że on znowu spadnie? — Skąd można wiedzieć? Ale lepiej, żeby miał ochronę. ń* 83 — Wiesz co, Klimek, pójdziemy do doktora i wybadany co i jak. Doktor zabierał się właśnie do swojej przedobiedniej lawy. Tego nigdy nie mógł sobie odmówić, zwłaszcza w niedzielę, choć bywało, że i w niedzielę wzywano doktora to tu, to tam. Choroba nie wybiera czasu. Ceremoniał parzenia kawy był ściśle uregulowany i doktor nie lubił, jeśli coś mu przerywało małą prywatną uroczystość. Dlatego dość niechętnie łypnął okiem na dwoje intruzów. — Czy ktoś chory? — Nie. Jeszcze nie — odpowiedziała Rozalka. Doktor starannie odmierzył łyżeczkę pachnącego proszku i zanurzył ją powtórnie w szufladce staroświeckiego drewnianego młynka. Nagle ręka mu opadła. — Jeszcze nie? Co to znaczy? Więc będzie chory? — Nie, nie — wycofywała się Rozalka. — Może będzie, a może nie będzie... — brnęła coraz bardziej. — Więc jak, zdecydujcie się! A ja tymczasem zaparzę kawę. O, już kipi! — I doktor starannie odmierzonymi ruchami zalał kawę wrzątkiem i przykrył specjalnym wieczkiem. — Oj, Rozalka Olaboga! Co z ciebie wyrośnie?... — Sama chciałabym to wiedzieć. Panie doktorze, czy możemy obejrzeć to? Doktor pozwolił. To — było szklaną szafką, w której doktor zamykał przedziwne trofea. Rozalka znała już te zbiory, ale zawsze zbliżała się do szklanej szafki z nabożeństwem, lękiem i ciekawością. — Chodź, Klimek, patrz! W szafce stały kubki i filiżanki, grube fajansowe ku-basy i cieniutkie przezroczyste filiżaneczki z różyczką lub ze złotym paseczkiem, leżała wyszczerbiona cynowa łyżka, 84 stał przedziwny świątek Mazurka — stara wiejska babunia o zmęczonych do ostateczności rękach i nogach. r-* Patrz, Klimek, patrz — szepce Rozalka — to wszystko od pacjentów doktora. Ile rzeczy — tylu ludzi doktor wyleczył. Bo od każdego dostaje rzecz, coś własnego, widzisz? Ale nie ta pierwsza półka była najciekawsza. Na drugiej poukładane systematycznie spoczywały sobie inne przedmioty: fajka z wiśniowego drzewa, poczerniała od dymu, z pogryzionym ustnikiem. Bacik, jakim bawią się dzieci. Odpustowa grzechotka, gwizdek. O, a tu niemowlęcy haftowany śliniaczek. Konik wystrugany z drewna, stary wysłużony modlitewnik o poślinionych, pożółkłych brzegach, modlitewnik, z którego modlą się starzy, wodząc grubym palcem za rządkami wielkich liter. Druciane okulary z jednej strony przytrzymane sznurkiem. —< A tu, o tu, na najwyższych półkach — Rozalka zastyga w osłupieniu. Bo tu siedzą i leżą lalki. Są tu lalki z łysymi czaszkami, korpusy bez ręki lub nogi, są pięknie ufryzowane i porcelanowe z obtłuczonym nosem, lalki, jakich już dawno nie ma. Lalki z zamykanymi oczami i bez oczu. Lalki wystrugane z klocka i lalki ze szmat, te lalki z chustek, jakie matki robiły dzieciom na wsi, śmieszne i smutne, groźne i najukochańsze, niezdarne i prawie żywe. —. To moje małe domowe muzeum — mówi doktor. —* Ta duża piękna lalka należała do córeczki aptekarza. — Więc pan aptekarz ma córeczkę? ¦— Nie ma. Umarła na koklusz. Pani Sabina nie mówiła? Nie, tego pani Sabina nie mówiła Rozalce. I nagle Rozalka w zupełnie innym świetle zobaczyła panią Sabinę, siedzącą samotnie w pokoju pełnym roślin i ptaków. O czym myślała pani Sabina, gdy tak siedziała nierucho- 86 mo z rękami złożonymi na kolanach? Może myślała wtedy o swojej małej córeczce, która odeszła? A oto lalka ją przeżyła, została i teraz siedzi sobie w szafie doktora i uśmiecha się, i wybałusza swoje szklane brązowe oczy. I naraz cała szafa doktora wydała się jakaś inna, pełna jakby ludzkich oddechów. Jedni wyleczyli się i odeszli, inni umarli. „Czyja była ta poczerniała wiśniowa fajka? Jakie dziecko bawiło się tym drewnianym konikiem? Może leżąc w gorączce, ściskało w rączce ulubioną zabawkę — tego właśnie konika, i przemawiało do niego. Czy wyzdrowiało? Czy odeszło jak córeczka aptekarza? Dawniej o wiele więcej dzieci umierało. Tyle jest na cmentarzu małych grobków dzieci, które powiększyły grono aniołków. Teraz jest dużo dobrych lekarstw i coraz mniej dzieci chorych" :— myśli Rozalka i zaraz postanawia, że też będzie lekarzem i będzie miała taką samą szafę jak doktor Mączka. Ale w jej szafie będą tylko zabawki dzieci, które wyzdrowiały, bo ani jedno nie może umrzeć. Och, czymże już nie postanawiała zostać Rozalka! Misjonarką, szewcem, lotniczką, podróżniczką, furmanem, a teraz jeszcze — lekarzem. '¦— No tak — mówi doktor =-= ale cóżeście to mówili tak zagadkowo o tym, że ktoś może być chory, ale nie jest, i byłby, i nie... Mów, moja panno! Coś masz na języku. Nie okłamiesz starego doktora. ¦—¦ Bo my w sprawie kowala... —= wyrwał się Klimek. — Co znowu? — Znowu będzie latać... Doktor zerwał się z fotela, aż filiżanki zadzwoniły na stole. — Będzie latać? Znowu? Ten szaleniec, wariat, ten urwany ze stryczka? Będzie latać? Nie dopuszczę! Kiedy? Gdzie? Och! — doktor opadł z powrotem na fo- 87 rei. — Czy w tej dziurze nie można mieć dnia spokojnego? (O, bardzo źle, jeśli doktor nazywa Bór dziurą!). — Raczej nie — odrzekła rzeczowo Rozalka. — Czy pan doktor myśli, że on znowu spadnie? — Czy spadnie? A gdzie poleci, moja panno, na księżyc? Spadnie i tym razem zabije się, jak amen w pacierzu. Ale niech będzie. Niech się zabija. Proszę bardzo. Ja umywam ręce — i już mówiąc ostatnie słowa, doktor pośpiesznie pakował do swojej starej skórzanej torby z metalową rączką narzędzia, buteleczki, bandaże. «¦= W drogę — zakomenderował. Temat dowolny Rozalka nienawidziła tematów dowolnych. Tematów dowolnych jest na świecie tyle, co pyłków kurzu na wiejskiej drodze, i wybierać temat dowolny — to znaczy liczyć i przebierać te pyłki kurzu. Ale tym razem była nawet zadowolona, że pani znowu napisała na tablicy: Temat dowolny. Miała o czym pisać. Chciała to komuś opowiedzieć, a że wszyscy w Borze dobrze znali całą historię, jak się odbyła, chciała ją chociaż opowiedzieć kartce papieru. Kartka papieru zawsze może być listem do kogoś, nawet jeśli jest tylko zwykłym wypracowaniem na dowolny temat. I-oto Rozalka nachylona nisko nad zeszytem, szorując niemal grzywą po papierze, pisze i przeżywa jeszcze raz to wszystko, tak jak zdarzyło, się tej niedzieli tak pochmurnej z rana, a potem niespodziewanie rozpogodzonej, rozpromienionej aż do najbłękitniejszego błękitu. I znowu zobaczyła, jak w tym najbłękitniejszym błękicie waży się dziwny stwór podobny do ptaka, ćmy i nietoperza. I Rozalka pisze: Dzisiaj opiszę latanie naszego kowala Józefa Śwista. Było to tak. Ja i Khmek, a właściwie Klitnek i ja biegliśmy przodem. Klimek niósł walizeczkę doktora, ja — nic. A doktor szedł za nami bardzo szybko, bo poły płaszcza tak łopotały, jakby doktor takie zaraz miał się wznieść w powietrze. Ale i tak doktor nie mógł nadążyć, bo myśmy z Klimkiem biegli jeszcze prędzej. Bo pan doktor powiedział, że teraz kowal się na pewno zabije, jak amen w pacierzu, i wtedy Heniek nie miałby ojca, a to przecież Ile nie mieć ojca. Więc to dlatego żeśmy się tak śpieszyli. I kiedy mijaliśmy organistówkę, już coś nas tknęło, bo sporo ludzi biegło w tę samą stronę, tylko kto zobaczył doktora, zaraz usuwał się na tok. A myśmy torowali mu drogę. Przychodzimy, a kowal Świst stoi już na dachu kuźni. Stoi z rozłożonymi skrzydłami. A skrzydła były Z drzewa, z takich cienkich deseczek jak wióry, a przed sobą na piersiach ma kowal też jakby nieszczelną skrzynkę. Stoi i patrzy w niebo. Jakby na coś czekał. Może na to, żeby zebrało się więcej ludzi, a może czeka na odpowiedni powiew wiatru. Nasz doktor, jak go zobaczył, zaczął wymachiwać laską i krzyczeć, żeby kowal się nie ważył, żeby natychmiast schodził z dachu i że jest stary i głupi. Ale potem już nie było słychać, co krzyczy doktor, bo za rogiem odezwała się trąbka straży i strażacy jechali jak do jakiego pożaru z chrzęstem i dzwonieniem. Dzieciaki, jak zobaczyły straż, podniosły krzyk i już nic nie było słychać. Ale za chwilę zrobiło się cicho, tak cicho, jak makiem zasiał, nie wiadomo dlaczego. I wszyscy spojrzeli w górę. A wtedy kowal Świst nacisnął coś w swojej skrzynce, podniósł skrzydła jeszcze wyżej i rzucił się w powietrze jak w wodę. Z początku zdawało się, że od razu spadnie, i już strażacy biegli z rozłożoną płachtą. Ale on nie upadł. A nawet podniósł się wyżej. Leciał! Trwało to bardzo krótko i nagle rozległ się huk. Wszyscy zamknęliśmy oczy, bo myśleliśmy, że już kowala rozerwało. Niektórzy nawet popadali na ziemię. A to coś pękło w tej skrzynce, może jakiś balon czy pęcherz, i kowal zaczął spadać, ale nie strasznie, tylko tak jak noski klonowe w jesieni. Trochę 90 spadnie w dół, trochę się zatrzyma, pokręci w miejscu i znów spada. Aż osiadł za płotem na kupie kompostu. Wszyscy rzucili się tam i połamali płot. — Doktora! Doktora! Miejsce dla doktora! — wołali. Kowal leżał na miękkiej kupie kompostu jak wielki chrabąszcz, który gmera się, gmera na ziemi i nie może się przewrócić grzbietem do góry. Doktor podszedł do leżącego, a wtedy kowal wrzasnął na całe gardło: — Panie doktorze, wiem już, wiem, jak to zrobić! Będę latał! Teraz już wiem! Doktor stuknął się palcem w czoło. 1 wszyscy zaczęli się śmiać. A strażacy to krzyczeli, że kowal musi im postawić pożarnego. Już! Zaraz! Wzięli go na płachtę i zanieśli do domu jak jakiego bohatera. Kowalka chciała coś gadać, ale jej nie wypadało, a potem musiała obczę-stować pół miasta wódką i ciastem, które miała przygotowane na Zielone Święta. I zrobiło się tak, jakby to były kowala imieniny, i Heniek był bardzo dumny, a my też byliśmy dumni, że mamy prawdziwego lotnika-Ikara. A Urbanek powiedział, że pośle fotografię Śwista do gazety i że na pewno umieszczę, bo takich ludzi jest mało. Takich odważnych i upartych. A kowal zapowiedział, to jeszcze nic. Że dopiero teraz pokaże, jak się lata; bo już wie, gdzie był błąd. A kowalka powiedziała, że ona też pokaże i że wynosi się z domu. Ale się nie wyniosła. Bo nie miała dokąd. A zresztą kto by kowalowi i Heńko-wi gotował obiad! Aurelia —; Rozalka! Czy ty umiesz zamawiać sny? — Jak to: zamawiać sny? — Zwyczajnie. Leżysz sobie i nagle myślisz: niech mi się przyśni koń. I zasypiasz, i przychodzi koń, i pędzisz na koniu po drodze. Nagle patrzysz, a tu droga kończy się pod nogami konia, koń zaczyna przebierać nogami w powietrzu i płynie sobie, i galopuje po chmurach, a jak jedna chmura się kończy, to przeskakuje na drugą, zupełnie jak na wyścigach. — Słuchaj, Klimek, czy ty znowu ba jeżysz? — Gdzie tam. Naprawdę mi się tak śni. Albo sobie mówię: zamawiam łąkę, żeby była kolorowa, miękka i żeby nad nią fruwały krowy jak wielkie, łaciate ważki. I zaraz przychodzi taka łąka. I są Zielone święta. I krowy mają rogi umajone brzozowymi gałązkami. I pachnie tatarak. — Klimek, czy zawsze ci się udaje zamawianie snów? ¦— Prawie zawsze. Już taki jestem. Albo wiesz, co zamawiam? Zamawiam sobie daleką, daleką podróż. Jak pociąg gwiżdże, to czasem u nas słychać na pogodę. Wtedy zamykam oczy i myślę sobie: to mój pociąg, a ja nim jadę, gdzie tylko zechcę. Mijam piękne miasta, rzeki, mosty. I widzę, jak wszystko wokół mnie pędzi i ucieka. A ja sobie jadę. A raz to sobie zamówiłem ducha... 92 — No i co, przyszedł? — Już nie pamiętam. Duchy się szybko zapomina, jeśli się przyśnią. Tak naumyślnie, bo one nie chcą się śnić. I jak tylko promień słońca przeniknie do oczu — duchy zaraz się zapomina. — Wiesz co, Klimek? Podoba mi się to zamawianie snów. Dzisiaj spróbuję. — A co zamówisz? — Jeszcze nie wiem. Potem ci powiem, ale to będzie coś bardzo ważnego. Klimek! Co to? Kto to? Klimek i Rozalka siedzą na górze w starej, opuszczonej dzwonnicy. Nikt tu nie zagląda. Łatwo się ukryć, a ukrywanie się jest główną namiętnością Rozalki. Szalenie lubi się ukrywać. Kiedy człowiek się ukryje, staje się sam sobie jakiś ciekawszy, bardziej niezwykły. Między ludźmi jest się po prostu Klimkiem czy Rozalką i niczym więcej. Koniec. Kropka. A tu, w ukryciu, można być i nie być, być Rozalką i nie być Rozalką. Można spokojnie myśleć — leżąc w trawie albo gdzieś na strychu, albo tu, w starej dzwonnicy. Słońce przechodząc przesuwa się w szparach desek i wokoło chodzą światełka. Leżą zwoje lin, drągi i deski i pośrodku wisi od dawna nie używany, stary milczący dzwon. Widać, że jest ciężki, a serce dzwonu na łańcuchu wygląda jak język. Rozalka chciała pociągnąć za linę. Ale Klimek krzyknął: — Zostaw! Całe miasto się zleci! Więc Rozalka zrezygnowała i tylko kiedy siedzi tu z Klimkiem i tak sobie gadają, wydaje się Rozalce, że oprócz nich dwojga jest jeszcze w dzwonnicy ktoś trzeci, kto wszystko słyszy. To dzwon. Ale przecież nie mówi: nic złego. Dzwonnica stoi na starym przykościelnym cmen tarzu, teraz już to nie jest cmentarz, ale kiedyś chyba był, bo jest na nim kilka kamiennych płyt zapadłych równo z ziemią. Trawa obrasta je gęsto dokoła, niektóre jej kęp- ki już włażą na kamień. Kiedyś murawa zarośnie wszystko. Ale teraz jeszcze widać z góry te prostokąciki obwiedzione zielenią. I właśnie na tym zawsze pustym starym cmentarzu Rozalka widzi jakąś postać. Kto to? To kobieta stara i gruba, może nawet nie tyle grubą — ile obwieszona szmatami. Ile ona ma spódnic! Wszystkie długie, do ziemi. Głowa wielka, prawie łysa, siwe rzadkie kosmyki zaplecione w warkoczyki jak u małej dziewczynki. Ale co ona robi? Tańczy! Tańczy na tych płytach cmentarnych, wrośniętych w ziemię, jakby to była karczma. Uniosła w palcach obu rąk dziesiątki swoich spódnic i wiruje, wiruje, przytupuje, zatacza się. — Hop! Hop! — dochodzi okrzyk. — Kliraek! Kto to? — Nie wiesz? To Aurelia. Głupia Aurelia. Głupia Aurelia tańczy, tańczy, coraz prędzej, bez opamiętania, wreszcie zatoczyła się i padła. — Klimek! Trzeba ją ratować! — Zostaw ją. Ona jest pijana. Zawsze tak tańczy na cmentarzu. Ona myśli, że to grób jej córki i że tańczy na jej weselu. Wszystko jej się pomieszało. — Klimek, a nie można jej pomóc? — Jak? Doktor raz ją umieścił w przytułku dla starych. To zaraz uciekła. — Uciekła... Gdzie ona mieszka? — Nigdzie nie mieszka, śpi raz tu, raz tam. Do domu nikt jej nie wpuszcza, bo brudna i ma robactwo. Zresztą ona nie chce. Lubi spać w chlewiku albo w obórce. Tam jej ciepło. Przytuli się do zwierzęcia i śpi. — Nie ma tu nikogo? Żadnych krewnych? — A jakże. Ma brata. Brat ją czasem siłą sprowadzi do domu, wsadzi do cebrzyka, wykąpie, wymyje, posadzi na ławie. A ta już za węzełek, za swoje spódnice, już ucieka. Zwyczajnie, jak głupia. 94 Rozalka patrzy szeroko otwartymi oczami. — Ona tu rzadko przychodzi. Włóczy się po Borze Dolnym. Żyje z żebraniny. — Muszę powiedzieć mamie! — Tu ją wszyscy znają. Nie ma na nią rady. Jej tak dobrze. Jak jej kto da kawałek szmatki, to się cieszy jak dziecko, ogląda, cmoka, przymierza sobie, czy jej ładnie, * tak paraduje. Wszystko co ma, nosi na sobie. Dlatego taka gruba. — Ale ona za długo tam leży. Klimek, idę do niej! Rozalka zsuwa się po stromych schodkach dzwonnicy, już jest na dole, wybiega na cmentarz. Schyla się iad postacią leżącą na ziemi. Dotyka jej ramienia. Z ziemi podnosi się głowa, wielka łysa głowa Aurelii. Dostrzega Rozalkę i rozdziawia wielkie, bezzębne usta w radosnym uśmiechu. — Córuś! Gdzieżeś była? Rozalka ucieka. *yła ta glina lepka i tłusta. Ale pewnego dnia, właśnie tam, w Borze Dolnym, Ro-alka odkryła coś okropnego. Nic wiadomo dlaczego, /szystko co najgorsze włazi w oczy Rozalki. Niedawno 04 odkryła Aurelię, najpierw od niej uciekła ze strachu, ale potem nawet się z Aurelią jakby zaprzyjaźniła i podarowała jej swoją starą wełnianą chusteczkę, którą w zimie nosiła zamiast szalika. Aurelia aż tańczyła z uciechy. Cieszyła się jak dziecko i zaraz sobie chustę zawiązała na głowie. Może dlatego tak bardzo chustka podobała się Aurelii, że była czerwona. I teraz nie wiadomo, czy Aurelia poznaje Ro-zalkę, czy nie, ale kiedy ją widzi, uśmiecha się szeroko, radośnie. I teraz już Rozalka nie boi się tego szerokiego, bezzębnego uśmiechu. Z Chrabeczkiem Rozalka bardzo się zaprzyjaźniła i pomagała mu w pracy, kiedy tylko stary czuł się lepiej i nie tak bardzo dokuczały mu zreu-matyzowane ręce i nogi. A zresztą Rozalka jakby zachęciła go na nowo do pracy, zachwycała się jegc figurkami i obiecała, że napisze do tego muzeum, żeby kupili nowe figurki. — Niech tam garnki lepią sobie Chrabczyk i Chrabiec. A my z panem, panie Chrabeczek, będziemy lepić tylko figurki, bo to nie każdy potrafi. — Dobrze, córeczko! Ale im pokażemy! Tym młodzia-kom! Ulepimy i Chrystusa Frasobliwego, co to stoi przy drodze i dziwi się światu, i sumuje się nad ludźmi. I świętego Jana — co ochrania wody, i świętego Floriana — od pożaru, i świętą Barbarkę... — A świętego Jerzego? I Jerzego ulepimy. A jakże, na koniu, ze smokiem pod nogami. Dawaj no glinę. Ulepimy tego Jerzego. To dobry święty. Czasami zjawia się w potrzebie, gdy ktoś potrzebuje obrony. Wystarczy zawołać, a gdzieś słychać, jak dudnią kopyta. I wtedy Rozalka usłyszała gdzieś z boku jakiś dziwny głos, ni to jęk, ni to ryk. Było w tym głosie coś ludzkiego, jakaś ludzka męka. 105 I — O, znowu! Co to może być? — To od sąsiadów — mówi żona Chrabeczka. — Krowa im choruje. Już od tygodnia tak się męczy. — No i co? — Był weterynarz. Powiesili ją w oborze. — Jak to powiesili? — Na pasach powiesili. Pod brzuch. Bo już nie może ani stać, ani leżeć. — Ojej! — Rozalka wymyka się, żeby zobaczyć, jak to możliwe, że krowę powiesili w oborze, na pasach, pod brzuch. Przecież to boli. A ten straszny ludzki ryk bólu znowu się powtarza. Patrzy Rozalka przez szpary. Wisi, wisi krowa, wychudła, straszna, brzuch jej się obsunął na dół, żebra tylko sterczą, łeb przechylony w bok, zaślinio-ny, oczy mętne. Boże! Jaka biedna! Rozalka przeciska się szparą do obórki, z tej strony, gdzie nikt nie chodzi, od tyłu, i myśli, że trzeba tej krowie przynajmniej obetrzeć pysk albo dać jej pić. Stąpa powoli, krok po kroku. Ale nagle jakby nastąpiła na coś, coś szurnęło prawie pod jej nogami, coś dużego, prosiak czy cielę? Trudno zobaczyć w tej ciemności. Rozalka stanęła i czeka. Czy to — jeszcze się poruszy? A może to kot. Może tu ma małe? Nie, to było coś większego i cięższego. Rozalka wytęża oczy, wzrok zaczyna się przyzwyczajać. Już lepiej widać. W tym ciemnym kącie w samym końcu obórki, w takim kojcu jakby dla prosiąt — stoi człowiek. Nie. To nie człowiek. To jest mniejsze. To dziecko. Dziewczynka. — Kto ty jesteś? Skąd tu się wzięłaś? Milczenie. — Powiedz, nie zrobię ci nic złego. Co tu robisz? Nikt nie odpowiada. Rozalka podsuwa się bliżej. Dziewczynka przywiera mocniej do desek ogrodzenia, jakby chciała w nie wsiąk- nąć. Rozalka wyciąga rękę. T wtedy rękę Rozalki chwyta ręka dziewczynki, chwyta mocno, mocno, przytrzymuje, a potem puszcza i palcami sunie po rękach Rozalki, aż do szyi, i potem chwyta jej włosy i dotyka twarzy. A potem zaraz się cofa. — Daj rękę! — mówi Rozalka. « Wyjdziemy na dwór. Dziewczynka znowu zamiera w bezruchu. Rozalka bierze ją za rękę. Ale dziewczynka wyrywa się. *« Nie chcesz, to nie. Trudno. Mogłybyśmy się bawić. Chodź, dam ci coś. Dam ci taki mały dzbanuszek. Sama go ulepiłam z gliny. Chodź. Może ty też potrafisz coś ulepić..? Dziewczynka podaje rękę i twarz podnosi ku górze, nie patrzy, tylko tak sunie za Rozalka, z twarzą obróconą do góry. „Ta dziewczynka jest niewidoma! — przeszywa Rozal-kę myśl. — Ale dlaczego siedzi tu, w tej oborze? Razem z tą straszną krową. Czy ona nie umie mówić?" — Chodź — mówi Rozalka, jak umie najłagodniej. — Pójdziemy do mamy. Mama ci da czystą sukienkę, umyje ci rączki... Dziewczynka znowu się cofa. Ale po chwili idzie dalej. Rozalka prowadzi dziewczynkę na dwór i teraz już wie na pewno, że to niewidoma dziewczynka. Nagle przez okno zobaczył ktoś Rozalkę z dziewczynką. Drzwi się otworzyły. Wybiegła kobieta, sucha i zła, szarpnęła niewidomą dziewczynkę do siebie. «-• Co tu chcesz? Wynoś się stąd! — krzyknęła do Rozalki. — Chciałam się tylko z nią pobawić! — Nie widzisz, że ona nie może się bawić? światło jej szkodzi! — i pchnęła dziewczynkę z powrotem, pro-i wadząc ją za ramię. 107 106 — Jesteś zła, wściekła! — wrzasnęła Rozałka. — Znęcasz się nad dzieckiem! Powiem to wszystkim! Powiem! Powiem! — i Rozalka puściła się pędem do domu, krzycząc jak szalona. — Co oni jej zrobili? Co oni z nią robią? Mamo! Nigdzie na drodze nie było widać świętego śpieszącego ku pomocy. I nigdzie nie słychać było stuku kopyt. Sprawa Gula Nie mogła zasnąć Rozałka. Myślała o krowie wiszącej na pasach w oborze i o ślepej dziewczynce, o dziewczynce w poszarpanej sukience, poplamionej gnojem, ze słomą we włosach. To myślenie było jak straszny, straszny sen, z którego Rozalka chciała się obudzić i nie mogła. Nie tak łatwo obudzić się ze snu rzeczywistości. Pani Bożko-wa też nie spała, nadsłuchiwała oddechu Rozalki, jej ciężkich westchnień, jej przewracania się na łóżku. Nad ranem Rozalka zapadła w kamienny sen i o mało nie spóźniła się do szkoły, W szkole siedziała senna i otępiała, zupełnie inna Rozalka, nie ta, co zawsze — strzelająca dokoła oczami, wszystko widząca, czujna, czujna przede wszystkim na każdą niesprawiedliwość, na wszystko, co było nie tak, jak powinno. A przecież wszędzie bywają i takie sytuacje. A na pierwszej od razu lekcji, na rachunkach, coś się wydarzyło. Zasnął chłopak, taki sobie chłopak, Gul się nazywał. Tadek Gul z Boru Dolnego. Pan w najlepsze coś tłumaczy przy tablicy, wymachuje kredą i gąbką, a tu cała klasa w śmiech. Pan myślał, że z niego się śmieją, z tego. co napisał na tablicy, patrzy na tablicę, nie, wszystko w porządku. Patrzy na siebie — czy z niego się śmieją? Nie... — Panie profesorze! Gul zasnął! 109 Rzeczywiście, w ostatniej ławce śpi chłopak, kiwa się i nawet z lekka pochrapuje przez sen. — Gul! — woła profesor. Ale Gul śpi. Profesor zbliża się i szarpie chłopca za ramię. — Gul! Co to ma znaczyć? Do tablicy! Powtórz, o czym była mowa. Ale skąd Gul ma wiedzieć, o czym była mowa, skoro chrapał w najlepsze. — Na miejsce! Po lekcji do kierownika. Gul wraca na miejsce, mruga czerwonymi oczami, zatacza się lekko. — Panie profesorze! — zrywa się Rozalka. — Może on nie spał w nocy? Może mu się coś wydarzyło? Profesor kiwa głową na znak, że proszę, znalazła się oto obrończyni uciśnionych, orędowniczka sprawiedliwości! Gul stoi z opuszczoną nisko głową. Głupi Gul! Zamiast coś powiedzieć, bronić się, wytłumaczyć — stoi jak kołek i milczy. Rozalce żal tego Gula, ale głupi on jest jak but. — No, Gul, co masz na swoje usprawiedliwienie? — Bo... panie profesorze... tak mnie wzięło... Klasa wybucha znowu gromkim śmiechem. Nie śmieje się tylko Rozalka. Marszczy brwi. Nienawidzi tego bezmyślnego śmiechu. Jak ktoś się przewróci — śmiech, jak się uderzy — śmiech, jak się potknie — śmiech. Bezlitosny, zły śmiech. — Siadaj! — Bo... panie profesorze... Bo... krowa nam zdechła! Nowy wybuch śmiechu. Ale już krótki, nagle urwany. Rozalka znowu się zrywa cała w pąsach. — Nie śmiejcie się! Śmiejecie się i, tego, że krowa zdechła? Czy to śmieszne?! Jeszcze jakiś dowcipniś znowu parsknął śmiechem. Krowa zdechła! Na rachunkach krowa zdechła! — Ty, Rozalka, siadaj — mówi profesor. — To nie twoja sprawa. Będzie się tłumaczył przed kierownikiem. Na miejsca! Wracamy do tematu. Gul, uważaj, nie śpij! Znowu ktoś parska śmiechem. Lekcja toczy się dalej. Na szczęście szybko przerywa ją dzwonek. — Gul, do kierownika! Nauczyciel wychodzi. Gul ociężale i niechętnie gramoli się z ławki i idzie do drzwi. Ale nie doszedł. Drogę zabiegła mu Rozalka. — Gul! To wasza krowa wisiała wczoraj na pasach pod brzuch? — Nasza. A bo co? — I zdechła? — Zdechła. Całą noc my przy niej warowali. Zdechła. Łeb jej opadł i zdechła. — Gul! To twoja siostra niewidoma siedzi w chlewie? — A bo co? — Gul! Gadaj mi prawdę! Mów! — Rozalka krzyczy, doskakuje do tego Gula. A cała klasa nagle zamilkła. Wszyscy podchodzą, otaczają Gula i Rozaikę. Co się tu dzieje? O co chodzi? Co ta Rozalka chce od chłopaka? Przecież ma iść do kierownika. — Gul! Powiedz mi zaraz prawdę! To twoja siostra? — Moja. A bo co? — I trzymacie ją w chlewie jak zwierzę? Jak zwierzę? — Rozalka krzyczy, prawie płacze. Doskakuje do chłopaka i szarpie go za kapotę. — Rozalka, odwal się! — mówi Gul. — Nie twoja sprawa. Ona jest ślepa i światło jej szkodzi. — Podli! Podli! Podli! — Zaczynasz? — krzyczy chłopak. 111 Za chwilę ma stanąć przed kierownikiem, żeby go tylko ze szkoły nie wyrzucili! A tu jakaś dziewczyna... — Zaczynasz? Masz! — Gul ma pięść twardą, chłopską. Buch! — rąbnął Rozalkę w pierś. Buch! — pod oko. Rozalka zatoczyła się, krew trysnęła z nosa, zalała fartuszek i biały kołnierzyk. Gul zrobił swoje. Gul wyszedł ciężko. Dziewczynki rzuciły się ratować Rozalkę. — Zawołajcie panią Bożkową! Prędko! — komenderują. — Nie trzeba — mówi Rozalka. — Sama się umyję. Nic mi nie jest. Zostawcie mnie! Ale pani Bożkowa już biegnie. Widzi Rozalkę całą we krwi. — Boże! Boże! — Gul ją tak rąbnął, proszę pani. — To nic, mamo. Ta krowa dzisiaj w nocy zdechła. Powiedz kierownikowi, że Gul zasnął, bo im krowa zdechła. Kwietniowa aż krzyknęła i załamała ręce, kiedy zobaczyła białą jak płótno Rozalkę prowadzoną przez matkę do domu. Zosia szła obok i niosła jej teczkę. Rozalka miała całe oko zakrwawione, a pod okiem czarny siniec. — Boże! Boże! Co się stało? Trzeba babki, liści babki, natychmiast! To od siniaków. Pomogła Rozalkę. rozebrać i położyć do łóżka. Przyniosła liście babki, przykładała chłodne, świeże liście, dopóki się nie ogrzały. Przyjemnie chłodziły te babkowe liście. Cała twarz piekła jak ogień. — Rozalka! Rozalka! — przygadywała Kwietniowa. — świata nie przerobisz! — A właśnie, że przerobię, a właśnie, że przerobię! — zerwała się Rozalka, ale zaraz upadła na poduszkę, bo ból uderzył ją na nowo. 112 — Przerobię... przerobię... — upierała się coraz słabiej i zasnęła. Za ścianą dopiero teraz się zaczęło: — Co z ciebie za przewodniczący! Na twoim terenie takie sprawy się dzieją! Dziecko niewidome chowają w chlewie! Jak zwierzę! Znęcają się. A ty nic! Dziew-czynina naraża się, walczy, bije się o sprawiedliwość. O mało nie zabili tego dziecka. A przewodniczący ele mele dudki albo pije Kuba do Jakuba... — Uspokój się, cicho. Pójdę. Zbadam sprawę. Zapłacą grzywnę. — Grzywnę! O grzywnę mu chodzi! A dziecko niech gnije. Do zakładu trzeba, do lekarzy, do szkoły. Ruszaj, załatwiaj, staraj się! Na co cię wybrali? I Kwietniowa już chustkę na głowę. Pędzi. Trzask drzwi. Drugi raz trzask drzwi. Cisza. Przewodniczący wyszedł za nią. Już ta Kwietniowa coś załatwi, skoro wzięła się do roboty. Pani Bożkowa siedzi na brzegu łóżka, cichutko, aby nie zbudzić Rozalki. Niech się wyśpi. Od wczoraj taka nerwowa. — „Świata nie przerobisz" — powiedziała Kwietniowa, a sama się bierze za przerabianie świata. — Co, mamo? •** Śpij, śpij, Różyczko... Rozalka walczy Gdy po kilku dniach Rozalka szła do szkoły, była jeszcze blada, a siniec pod oczami miał kolor farbki do prania. Gdy tylko weszła do klasy, spojrzała na ostatnią ławkę, gdzie siedział zawsze Tadek Gul. Ale jego miejsce było teraz puste. Koleżanki podbiegły do Rozalki. Wzięły od niej teczkę. <— Nie bój się, Rozalka, już nie ma Gula. Nic ci nie zrobi. '— Jak to nie ma? A gdzie jest? — Wyrzucili go. Rodzice przychodzą co dzień, proszą, ale Gul jest zawieszony. — Jak to zawieszony? Rozalka pamięta, że ta zdechła krowa Gulów zawieszona była na pasach. Ale Tadek Gul — zawieszony? — Do końca roku, a potem — nie wiadomo. — To niesprawiedliwe! ¦-— woła Rozalka i jej siniak staje się znowu aż czarny. ^ Nie denerwuj się, Rozalka -— mówi Felek. — Twoja mama powie kierownikowi, to go w ogóle wyrzucą i więcej go nie zobaczysz. <—> Kiedy ja wcale nie chcę. Wcale! Ja chcę, żeby chodził do szkoły. On musi chodzić do szkoły. To niesprawiedliwe! — woła Rozalka. w** Przecież cię bił, a ty go bronisz..; 114 s=* Bo to niesprawiedliwe! — upiera się Rozalka i jak furia wybiega z klasy. Pędzi korytarzem, aż rozwiewa się czarny fartuszek. Na końcu korytarza wpada na dwoje ludzi, którzy przed chwilą tu weszli i stoją <= jacyś bezradni, pochyleni jak dwa pniaki. Ach, ta kobieta to matka Gula i niewidomej dziewczynki. A to pewno ojciec Tadka. Przychodzą codziennie, prosić o zmiłowanie. Do czego to podobne? W tej chwili z trzaskiem otwierają się drzwi pokoju nauczycielskiego. Staje w nich kierownik. — A! to ty! Dobrze, że jesteś. Proszę, zobaczcie, to wasz syn tak urządził tę dziewczynkę. Dobrze, że nie zabił. Nie możemy trzymać w szkole chuligana. Gulowie jeszcze bardziej zgarbili się w sobie, jakby przycupnęli. Ze strachem patrzą na Rozalkę, na jej czarny siniak pod okiem. — Panie kierowniku! Gul musi wrócić do szkoły! *-= mówi twardo Rozalka. — A to dlaczego? -3- On nie był winny. — Uderzył cię? «-* Tak. Ale on nie był winny. Im wtedy krowa zdechła. — Krowa! ¦¦— jęknęła Gulowa po raz pierwszy otwierając usta. .— Co ma do tego krowa? — wołał kierownik. — Nic nie rozumiem. Nie brońcie mi chuligana, nic z tego nie będzie. A w dodatku trzymacie w chlewie niewidome dziecko, jak bydlę. Krowa ważniejsza dla was od dziecka! — krzyczy kierownik. — Krowa! — jęczy znowu Gulowa. — Panie kierowniku, ja wszystko wytłumaczę = mówi Rozalka. 115 e- Proszę tu poczekać — kierownik wskazuje ręką la weczkę pod ścianą. Ale dwa kloce Gulów stoją nieruchomo, wyczekująco, wodząc tylko wzrokiem od twarzy kierownika do sińca Rozalki. Drzwi za kierownikiem i Rozalką zamykają się. Dopiero wtedy dłoń Gula zwija się w ciężką pięść. Syczy przez zęby: — Zabiję tego łobuza, Tadka, zabiję jak psa! Gulowa milczy. Na pewno wie, że milczenie jest jej jedyną bronią. A pan kierownik każe Rozalce siadać na krzesełku po drugiej stronie biurka. — Rozalka. Chcę z tobą pomówić. Jesteś córką naszej nauczycielki, pani Bożkowej, prawda? Rozalka kiwa głową. Co to za pytanie! Oczywiście, że jest córką pani Bożkowej. Czy to coś złego? ¦— Jesteś córką nauczycielki — powtarza kierownik. — I dlatego nie zostałaś usunięta ze szkoły razem z tym Gu-lem. Tylko przez wzgląd na twoją matkę. Rozalka staje się czerwona jak burak, a jej siniak, dziwna rzecz, zupełnie bieleje. — Tak — mówi dalej pan kierownik. — Udzielam ci surowej nagany. Twarz Rozalki staje się teraz biała jak kreda, a siniak znowu czernieje i czernieje. — Czy wiesz za co? Usta Rozalki poruszają się, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. — Odbyła się specjalna konferencja nauczycielska. Wszyscy nauczyciele skarżą się na ciebie. Przeszkadzasz na lekcjach, kłócisz się z profesorami, zarzucasz im niesprawiedliwość. „Ach — myśli Rozalka, wreszcie coś może myśleć — 116 to dlatego mama codziennie wygląda jak zapłakana i nic nie mówi". — Zarzucasz profesorom niesprawiedliwość —^ powtarza pan kierownik. — To ich obraża. Pan od matematyki, na którego lekcji miał miejsce ten przykry incydent z Gu-lem — twierdzi, że ty byłaś winna wszystkiemu, powiedziałaś, że jest niesprawiedliwy. — Bo był niesprawiedliwy! — porwała się Rozalka. — Gul zasnął. Bo im w nocy krowa zdechła. Wisiała na pasach pod brzuch, bo już nie mogła ani stać, ani leżeć. A w nocy zdechła. 1 Tadek był przy tym. I całą noc nie spał. I dlatego zasnął na lekcji. A wszystkie dzieci się śmiały. I pan krzyczał na Gula. — A czy twoim zdaniem można spać na lekcjach? •— Nie, ale im w nocy krowa zdechła! — Słyszę to już po raz dziesiąty. Ale ty przecież bronisz tego chuligana, który cię uderzył? Bronisz go? — On nie jest chuliganem. Zdenerwował się, miał prawo. Bo nie dość, że im ta krowa zdechła, to jeszcze krzyczą na niego. I ja krzyczałam. I nie miałam racji. Bo co on winien, że matka trzyma dziecko w chlewie. To ciemni ludzie. A on chce się uczyć. Musi wrócić do szkoły! — Co do Gula to sprawa decyzji komitetu nauczycielskiego — rzekł kierownik wstając. — Nie wiem, czy twoje poglądy będą tu brane pod uwagę. — Panie kierowniku! Ale pan musi im wytłumaczyć! Gul chce się uczyć. A ja się na niego nie gniewam. Już lepiej ja sobie pójdę ze szkoły. Rozalki broda zaczyna się trząść niepokojąco. — Pan im to wytłumaczy, panie kierowniku! Gul na pewno przeprosi pana od matematyki! — i Rozalka wybiega z pokoju. Przy drzwiach roztrąca znowu stojące jeszcze nieruchomo i wyczekująco dwa kloce — Gula i Gulową. Gdzie jest Rozalka? Jest w klasie teczka Rozalki. Ale jej nie ma. Jej miejsce w klasie jest puste, tak samo jak miejsce Tadka Gula na ostatniej ławce. Gdzie jest Rozalka? Widziano, jak biegła przez korytarz. Może zaszyła się gdzieś w krzakach, żeby się wypłakać. Nie. Rozalka nigdy nie płacze. Pani Bożkowa prowadzi lekcję, ale jest niespokojna. Na pewno Rozalka siedzi gdzieś na dachu u Kwietniów. Jest rozżalona, zdenerwowana. Przejdzie jej. Wygłodnieje i wróci do domu na obiad. A może już jest w domu. No, trudno, straci jeszcze ten jeden dzień szkolny. A wieczorem z nią porozmawia. Na pewno, pomaga Kwietniowej zagniatać ciasto na kluski. Są podobne do siebie, Kwietniowa i Rozalka, energiczne i porywcze, szorstkie i jednocześnie skore do naprawiania świata. Ale Rozalka zostawiła książki. Leżą na jej pulpicie. Zjawi się na pewno przed historią. Nie opuści lekcji historii z panem Jerzym. Zjawi się na pewno. Ale Rozalka nie zjawia się na historii i oczy pana Jerzego są pełne zatroskania, kiedy spoglądają na puste miejsce Rozalki i jej książki leżące na ławce. Gdzie jest Rozalka? Znowu uciekła? Kierownik może trochę zbyt surowo ją potraktował, chociaż miał swoje racje. Uczniowie nie powinni się wtrącać w cudze sprawy. To jest punkt widzenia nauczycieli. Ale z drugiej strony 118 Rozalka odznacza się wielkim poczuciem sprawiedliwości. Boli ją każda krzywda. Tacy ludzie nie mają lekkiego życia, ale tacy ludzie są potrzebni. Właściwie tylko tacy są naprawdę ludźmi. Pan Jerzy powtarza sobie, że pójdzie z Rozalka na ryby. Koniecznie na ryby. A tam już porozmawia sobie z nią, załagodzi sytuację. Może pojutrze, w niedzielę, jeśli będzie pogoda. Rozalki nie ma do końca lekcji. Nie ma jej na historii i nie ma na matematyce. I potem Zosia odnosi jej książki do domu. Ale i w domu nie ma Rozalki. Kwietniowa nie widziała jej wcale. Kli-mek obszedł wszystkie kryjówki w gospodarstwie. Rozalki ani śladu. Pani Bożkowa jest na pozór spokojna, choć blada. s—i Niech się pani nie boi! ¦— pociesza Kwietniowa. ¦==* Wygłodnieje do kolacji, to wróci. -- Może, może... — Ale już pani Bożkowa nie jest tego pewna. Rozalka jest wytrzymała. J uparta. Och, jaka uparta. Jeśli nie zjawi się do wieczora, trzeba będzie nadać telegram do ciotki Adeli. Poza tym Rozalka nie ma nikogo. „Jeśli nie zjawi się do wieczora" .— myśli pani Bożkowa, a jednocześnie czuje, że to niemożliwe, nieprawdopodobne. Ale to nieprawdopodobne nadchodzi. Ponieważ nadchodzi wieczór, a Rozalki nie ma. I Klimek gdzieś zniknął, jak to Klimek. Pewno na wykopie. Kwietniowa krzyczy i oskarża męża, przewodniczącego, że to wszystko przez jego niedbalstwo i niedołęstwo. Takie sprawy się dzieją, że już dzieci się do tego mieszają, a on, przewodniczący, nic nie robi. Czy niewidoma już jest w specjalnej szkole? Nie, jeszcze nie, ale już w domu, wykąpana, ubrana i przestraszona. Przyzwyczaiła się do tego chlewka. Ale już Gulowa jej krzywdy nie zrobi, będzie się bała. A jutro pogada się, z kim trzeba, żeby się dzieckiem zajęli. 119 Podobno są szkoły dla niewidomych. Tam uczą ich nawet zawodu. Nie jutro, ale zaraz, dziś! Trzeba iść do sekretarza, do dyrekcji kopalni, pogadać, poradzić się. Tylko już, prędko! No, dobrze, ale co z Rozalką? Panią Bożkową już głowa boli od tego gadania. Wychodzi. Zajdzie do doktora. A nuż Rozalka była u niego? Po drodze wstępuje do pani Sabiny. Aptekarzowa aż rękami zatrzepotała z przestrachu. — Rozalka zginęła! Aż pani Bożkowa, choć sama niespokojna, musiała ją pocieszać: — No nie, schowała się gdzieś. Ona to lubi. Była zła i zdenerwowana, ale na pewno się znajdzie przed nocą. — O mój Boże, nic mi nie powiedziała! — powtarzała pani Sabina. Pani Bożkowa uśmiechnęła się na myśl, że Rozalka powinna była uprzedzić panią Sabinę, zanim zdecydowała się na ucieczkę. — Mam takie słabe nerwy... Uspokoiwszy panią Sabinę, pani Bożkowa udała się do doktora, ale przedtem nawet zajrzała przez uchylone drzwi do Wichra. Siedział na swoim stołeczku i wkładał but na wielkie kopyto. Spojrzał pustym wzrokiem przed siebie. Nie, on nic nie może wiedzieć. Przechodząc koło kościoła, pani Bożkowa kilka razy obejrzała się. Zdawało się jej, że ktoś na nią patrzy, że ktoś ją obserwuje. Głupstwo! Spojrzała w górę. Stadko gołębi wznosiło się nad starą dzwonnicą, przemykało się z prawa na lewo, w dziwnym wieczornym tańcu. Doktor Mączka zaniepokoił się nie na żarty. Kiedy wysłuchał całego opowiadania, zawołał: — Zuch dziewczyna! Nie, nie, chciałem powiedzieć: łobuzica! Żeby tak wszystkich niepokoić! Przydałoby się 120 położyć na kolanie, tak po staroświecku, i dobrze przetrzepać dziewczynisko! Popytam na wsi, popytam. A pani niech spokojnie wraca do domu. W naszym miasteczku krzywda jej się nie stanie. Wszyscy przecież Rozalkę znają i lubią. Uspokoiło to trochę panią Bożkową. A Klimek zjawił się w domu pogwizdując wesoło. — Milczałbyś, Klimek! — rzuciła matka. — Tu dziewczyna zginęła, wszyscy się zamartwiają. A ten sobie gwiżdże. Fiu! fiu! fiu! — E, mamo! Rozalka wróci. Jak tylko Gula przyjmą na powrót do szkoły. Choćby jutro. — Klimek! Gdzie ona jest? Ty coś wiesz? — Co mam wiedzieć?! — Gadaj zaraz. Bo tu matka oczy sobie wypłakuje. Pani Bożkowa właśnie weszła z oczami najzupełniej suchymi i spojrzała na Klimka bystro. Ale Klimek porwał kromkę chleba z masłem i serem i zatkał nią sobie usta tak dokładnie, że nie mógłby wykrztusić ani sylaby. Obie kobiety stały nad nim czekając, aż przełknie. No trudno, nie wywinie się. — Klimek! Ty wiesz, gdzie jest Rozalka, prawda? — Proszę pani, Rozalka wróci, jak Gul przyjdzie na powrót do szkoły. To wiem. A o Rozalce nic nie wiem. A na bajczenie nie mam dziś ochoty. — Na bajczenie nie mam dziś ochoty! Te! Te! Te! — przedrzeźniała Klimka matka. Klimek przełknął ostatni kęs i wymknął się spod potężnej ręki opartej na stole. Pani Bożkowa okryła plecy szalem i wyszła znowu z domu. Na dworze już porządnie ciemniało. Sam na sani' z sercem dzwonu Rozalka upadła na zwój lin. Szlocha. Tylko dwa razy w życiu płakała: raz, kiedy zrozumiała, że jest dziewczyną., i drugi raz wtedy, gdy stwierdziła, że jest brzydka. Teraz płacze po raz trzeci. Ale to się nie liczy. Bo nikt tych łez nie widzi. Kapią na stare, poczerniałe liny i na nieszczelne deski pod nimi. Nagle Rozalka słyszy, że ktoś nadchodzi, skuliła się w sobie i patrzy przez szpary podłogi. Jest. To Klimek. Patrzy do góry i chyba od razu zobaczył jej oko w szparze, bo wspina się po drabinie szybko, jak kot. Rozalka cofa się w cień, żeby nie było widać, że płakała. Całe wzburzenie opadło z niej razem ze łzami. Woła: <-n Klimek! Szepcą długo i naradzają się. Klimek wyjmuje zza pazuchy kawał chleba. •¦— Będziesz głodna! •¦— Coś ty! Najadłby się tym pułk żołnierzy na manewrach. — Dobra! — mówi Klimek. — A nie będziesz się bała w nocy? — Czego? — Może ja też ucieknę i przyjdę do ciebie? i— Za nic na świecie. Powiedziałam ci, co masz robić! Gul musi wrócić do szkoły. Żeby tam nie wiem co! Żebym miała nigdy nie wrócić do domu! 122 —-i Fajno, Rozalka! Trzymaj się ciepła! —< Trzymam się. Cześć, Klimek. Jeszcze od dołu Klimek zadziera głowę i macha ręką w kierunku oka Rozalki w szparze podłogi. I znów jest cisza. Czym jest ta cisza? W słupie światła tańczy kurz. To chyba w tym tańcu jest ta cisza. Przesypuje się, prószy, smuży się szczelinami światła. Prawie ją słychać. Rozalka wsłuchuje się w tę ciszę i nagle czuje, że nie jest sama tu, na górze. Czuje obok czyjąś obecność ogromną i ciężką. Jakby ktoś uporczywie wpatrywał się w nią, widział ją na wskroś i osądzał. Rozalka ogląda się powolutku. To on! To stary dzwon patrzy na nią, jest tu obok, niby obojętny, ale wewnątrz jakby groźny i surowy, jakby o coś natarczywie pytający. ^ Tak. To ja. Rozalka. Rozalka Olaboga. Ta sama. Czy pozwolisz mi tu pobyć razem z tobą? Dzwon milczy. Ale jego zwisające ciężkie żelazne serce jakby drgnęło i zakołysało się leciutko. •¦— Pozwalasz. Ja wiem, że jesteś dobry. Dzwon przecież ma serce, prawda? Czy wiesz, co się stało? Zaraz ci opowiem. Gul zasnął na lekcji. Pan od matematyki krzyczał na niego. Ale nie miał racji, bo tej nocy zdechła im krowa. Już od wielu dni wisiała na pasach pod brzuch, bo nie.mogła ani stać, ani leżeć... Pytasz, dlaczego mam siniak pod okiem? To Gul mnie uderzył. Ale nie myśl, że ten Gul jest zły. To ja nie miałam racji, bo on i tak miał wielkie zmartwienie z tą krową. A niewidoma dziewczynka była w chlewie nie z jego winy. Rozumiesz? Rozumiesz? Dzwon leciuteńko, leciuteńko chwiał się i swoją połyskliwą stroną wpatrywał się w Rozalkę bacznie, wyczekująco. — Ja wiem. Oskarżasz mnie o to, że uciekłam i że 123 wszyscy się niepokoją. Najwięcej to mama. Ale i pani Kwietniowa, i pani Sabina. Dzisiaj miałyśmy spryskiwać te wielkie, zielone liście, którym ciężko oddychać od kurzu. One lubią deszcz. A może pan Jerzy. Może i on się niepokoi. Chociaż on chyba nie bardzo. Ale zawsze. Czy oskarżasz mnie o to, wielki dzwonie? Ale Tadek Gul musi wrócić do szkoły. A pan kierownik powiedział, że moje poglądy nie będą brane pod uwagę. Więc musiałam coś zrobić. Sądzisz, że tak się nie postępuje? Że człowiek odważny inaczej występuje do walki? Na pewno masz rację, dzwonie, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. To się zrobiło samo. To moje nogi. To nie moja wina, kochany dzwonku! Nie wiń mnie. Powiedz mi, dlaczego tak jest? Powiedz, dlaczego wszystko nie może być tak jak w książkach z obrazkami dla grzecznych dzieci? Tam nie ma niewidomych dziewczynek. Ani głupiej Aurelii. Ani tych kłótni o rudę, całej tej wojny między Borem Górnym, Średnim i Dolnym. Tam nie ma chorych krów ani żaden Gul nie uderzy grzecznej Rozalki i nie nabije jej guza. Powiedz, dzwoneczku, czy te książki dla dzieci kłamią, czy też ten nasz Bór jest taki nie do wytrzymania? Przecież tu jest wszystko inaczej. I wszystko chciałoby się naprawiać. A wiesz co, dzwoneczku, pani Kwietniowa mówi, że świata nie przerobię. A ja ci coś powiem na ucho, dzwonie, tylko nie powtórz nikomu. To prawda, że bardzo bym chciała trochę przerobić ten świat. Nie całkiem. Tylko trochę, troszeczkę. Bo przecież jest bardzo dużo dobrych ludzi, niektórzy nawet wcale o tym nie wiedzą, że są dobrzy. I są kwiaty, i drzewa, i ptaki, i chmury. Prawda, dzwonie? O, patrz, patrz. Idzie mama! Cofnijmy się, bo ogląda się i patrzy w górę. Nie, nie może nas widzieć. Patrzy na gołębie. Teraz idzie dalej. Zatrzymuje się koło pana Wichra. Pewno mnie szuka. Biedna mama. Jak myślisz, gdybym ją teraz stąd zawołała, czy mnie usłyszy? 124 Zawołam! Nie chcę, żeby się długo martwiła. Mamo! — I ty zawołaj: Mamo! — Nie. Nie słyszy nas. Idzie do doktora. Co powie doktor? Na pewno powie: trzeba było jej dać klapsa! Kochany pan doktor. Znasz pana doktora Mączkę? Ach, prawda, ty wszystkich znasz. Przecież stąd widać wszystko. Widać kopalnię. Teraz już nie ma tam nikogo. Już po pracy. Ale stoją koparki i transportery. Może myślisz, że to są przedpotopowe potwory, dinozaury? Nie, to po prostu koparki. Znasz Urbanka? To ten, co jeździ na tej największej koparce. A stąd widać rynek i patrz, idzie gdzieś nasz przewodniczący. Jak energicznie stąpa. Gdzie on idzie? Może na zebranie rady? Nie, do kopalni. Może będzie załatwiać sprawę niewidomej dziewczynki? Kopalnia da piękny samochód i dziewczynka pojedzie do specjalnej szkoły. To na pewno po to idzie przewodniczący. Żona go wysłała. A tu, widzisz, w tym domku za rogiem, mieszka pan Jerzy. Ja z nim pójdę na ryby, zobaczysz. To będzie pięknie. A tam dalej, dalej, już 125 słabo widać, bo się ściemnia *- tam mieszka Tadek Gul i Mazurek — ten, co rzeźbi i co mu żona umarła, i garncarze: Chrabiec, Chrabczyk i Chrabeczek. I tam też chodzi od domu do domu głupia Aurelia. Ty ją znasz, bo ona tu przychodzi tańczyć na cmentarzu, jak sobie podpi-je. Zazdroszczę ci, dzwonku, że tak sobie mieszkasz tu na górze i ria wszystko patrzysz z góry, i wszystko widzisz. Ale nic nie mówisz, bo jesteś bardzo, bardzo stary i bardzo mądry. I zdaje ci się, że to wszystko, co tam na dole się toczy — to jest jakby jakaś rzeka, która płynie i płynie. I musi płynąć. Ale ty nie wiesz, że czasem jest źle i że dzieje się komuś krzywda. Gdybyś o tym wiedział, nie milczałbyś, tylko byś dzwonił, dzwonił i dzwonił na trwogę. Na każdą krzywdę —= uderzenie dzwonu, na każdy maleńki ból — uderzenie dzwonu. I może wtedy byłoby lepiej. A może ja powinnam teraz rozkołysać dzwon na znak, że dzieje się komuś krzywda? Ale nie, zaraz zlecieliby się tu wszyscy. Nie trzeba. Lepiej, dzwoneczku, zamówmy sobie sen. Na przykład, że idziemy razem, ja z tobą, przez takie piękne kwitnące łąki i wszystkie dzwoneczki na łące cię poznają i dzwonią. A my sobie idziemy tacy dumni i zadowoleni. I nic się nie martwimy. I jest pogoda... Zamawiam sen... Nagle ktoś dudni, dudni bosymi piętami po .deskach dzwonnicy. — Rozalka! Tadek Gul jest w szkole. Normalnie! W klasie. Złaź! Przecież to już dzień. Co ty jeszcze śpisz? To ja, Klimek! Coś ty myślała? Zjeżdżamy. Wrócisz, jakby nigdy nic na drugą lekcję. Zdążymy. Masz tu chleba, przełknij po drodze. Mówię ci, co za pogoda dzisiaj. Prędzej! Rozalka! Prędzej! Prywatne towarzystwo archeologiczne W wysokich zielskach, wśród olbrzymich łopuchów o liściach wielkich jak parasole — chodzi Doliński. Wszystko tu takie zarośnięte. Nie wiadomo, gdzie kiedyś biegły ścieżki, gdzie były klomby i altany. Kępa krzaków na środku murawy i wokoło morze zielska. To wszystko zostało, po pięknym ogrodzie wokół pałacu. Zresztą i pałacu już nie ma. Sczerniała rudera, pogorzelisko, podnoszące się tylko jednym bokiem oficyny. Tam właśnie mieszka Doliński. Ciekawie jest zaglądać do jego mieszkania przez okno umieszczone tak wysoko, że trzeba bosymi nogami, nie inaczej, bo noga się obsunie, stanąć na framudze muru. Doliński pędzi wszystkich z ogrodu, a zwłaszcza z resztek pałacu. Uważa je za swoją własność, pilnuje, chodzi koło tych ruin jak koło ołtarza. Ale przecież wie, co robi. Ciągle grzebie jeszcze w tych zwęglonych belkach i nadpalonych cegłach, choć już chyba wszystko wygrzebał, co się dało. Niektóre rzeczy rzucił na bok, niepotrzebne, jakieś dziurawe naczynie, pogięte oparcie żelaznego łóżka. Leży ta kupa rupieci obrośnięta gęstą trawą, już przez dziurawy garnek wylazły i rozkwitły żółte mlecze. A on ciągle jeszcze chodzi i grzebie. Ma w ręku wielki gruby kij i tym 127 kijem szpera w pogorzelisku. Od czasu do czasu schyla się, coś podnosi i rzuca. A jego izba jest jedną wielką rupieciarnią. Czego tam nie ma! Jest prawdziwe siodło do jazdy konnej, chyba jeszcze z dawniejszych czasów, kiedy DoMski był czymś w rodzaju rządcy, ekonoma czy lokaja. Podobno był lokajem, ale lubi się chwalić, że był rządcą i że bez niego właściciel majątku w ogóle nie mógłby egzystować. Podobno brał udział w polowaniach. To prawda, wisiała u niego stara strzelba, ale mówiono też, że kiedyś, dawno, ze strzelby tej strzelał do dziewczyny, która służyła w kuchni i która mu w czymś dokuczyła. Trafił ją w nogę. Były to stare i niejasne historie. O Dolińskim mało już gadano, zwłaszcza wtedy, kiedy przyjechała do Boru Ro-zall i. Czasy Dolińskiego już minęły. On sam posiwiał, zmalał, prawie tonął w tych wysokich chwastach. Widać było tylko jego stary, zapocony kapelusik tyrolski. I czego tam szukał — w tych zielskach — nie wiadomo. Tkwił na osobności. Czasem tylko zachodził do niego na rozmówkę kościelny Szperaj. Siadali na jakiejś przerzuconej belce, wspominali dawne czasy, dziwili się, że z dawnych ludzi, a tyle ich się tu kręciło, nikt nie wracał, nikt się nie interesował tym, co zostało. Ta cała rupieciarnia w izdebce Dolińskiego miałaby tu kogoś ciągnąć poza chłopakami z miasteczka? O, ci dawno rozgrabiliby to wszystko, gdyby ich tylko przypuścić. Dla nich to byłyby prawdziwe skarby te stare przedmioty, fragmenty rzeźbionych mebli, szklane kawałki żyrandoli migocące światłem, poczerniałe ramy od obrazów, dziwne przyrządy, a nawet kawałek klawiatury od fortepianu z poodklejanymi kościanymi klawiszami i wybrzuszona noga od fortepianu, jak wielka kula jednonogiego olbrzyma. Wszystkich tych skarbów Do-liński pilnował jak pies, nie odszedł na krok, żeby nie 128 zamknąć izby na cztery potężne rygle, do których pasowały cztery różne klucze. O, wszystko to dobrze wypatrzyli chłopcy, a zwłaszcza Heniek świst, ten od kowala, któremu tu z kuźni niedaleko. Brzęczał Doliński swymi kluczami u pasa jak prawdziwy klucznik. Chodził i coś sobie mruczał i przepowiadał, jak to ludzie przyzwyczajeni do samotności, którzy rozmawiają ze sobą albo też z cieniami przeszłości. Tak i Doliński. Chodził i mruczał. Przypominał sobie wiersze, które układał niegdyś z pomocą gospodyni sprowadzonej ze specjalnej szkoły od hodowli drobiu. Już dawno jej nie ma. Ale było tu tego drobiazgu, było, te perlice tak wrzeszczały, że trudno było wytrzymać. A po ogrodzie chodził stary kolorowy paw. Zachowało się kilka złocistych piór z jego ogona. Och, to był ptak! Też się spalił. Byłaby z niego niezła pieczeń, gdyby nie to, że spalił się na popiół. Więc z tą gospodynią od drobiu, od kur, gęsi, kaczek i perlić — układał Doliński te wiersze gratulacyjne przed każdymi imieninami i urodzinami państwa, paniczów, panienki, a nawet niektórych rezydentów, starych ciotek, przebywających tu niby w gościnie całe wieki. Jakoś mu to szło. Jakoś te słowa się same kleiły. A teraz nawet przypomnieć je trudno. Ale trzeba będzie przypomnieć. Trzeba. Podobno teraz dyrektor kopalni większy niż sam dziedzic. Doliński wybiera się do niego, dobrze byłoby z powinszowaniami. Może coś kapnie. Przecież zawsze za te powinszowania otrzymywało się ciężki srebrny pieniądz albo i dwa. Żeby tylko sobie przypomnieć i żeby pasowały. Jak to idzie? DLA PANI Nasza pani nadobruejsza, Nad wszystkie panie śliczniejsza, I dalej: Po pokojach nóżką drobi, A wieniec jej czoło zdobi. Zaś wieńca owego kwiatki To jej piękne pańskie dziatki. Niech nam żyje w zdrowiu, chwale, Niech kwitnie jak kwiat wspaniałe. Och, jak to pięknie. Pani aż kraśniała z zadowolenia. Niby śmiała się i opędzała rączką od komplementów, ale przecież zaraz kazała podać kieliszek słodkiej wiśniówki i w rękę coś wsunęła. A dla pana? Co było dla pana, bo to najważniejsze. Jak słońce ponad polami, tak nasz dziedzic ponad nami. Trzeba zmienić: Jak słońce ponad polami, pan dyrektor ponad nami. To brzmi wcale zgrabnie. Dalej będzie trudniej: Wszystko wokół mu zazdrości Pieniędzy i majętności. To opuścimy. Co dalej? Pięknej, żony, miłych dziatek i dobrych sług na ostatek. Tak, to aluzja także do siebie. Był sługą. Był dobrym sługą. Ale jak to zastosować do dyrektora kopalni? Nawet nie wiadomo — czy ma żonę i dziatki. No, jak by też dyrektor mógł nie mieć żony i dzieci? To człowiek na stanowisku, poważny, a mówią, że bogatszy od dzie- 130 dzica. Czarną limuzyną jeździ, o, takiej nie miał nawet pan, gdy wracał z zagranicy. Więc nawet i włości, i majętności — można by zatrzymać. A ze sług — zrobimy robotników. I sprawa załatwiona. A na końcu życzenia: Rośnij zdrowo, paniczyku! Nie, to dla panicza, nie dla pana. Jaki też był rym do: paniczyku? Pewno chłopczyku... A dla pana: Zdrowia, szczęścia winszujemy, Panu zawsze służyć chcemy. Dobra nasza! — mamrocze Doliński, przedzierając się przez gąszcz rabarbaru, który rozrósł się do rozmiarów tropikalnych gąszczy. — Wystarczy mała zapomoga i rozpoczynamy naszą działalność! Od wielu, wielu lat narastało w Dolińskim przekonanie, które zmieniło się w pewność. Widział, jak kiedyś wieczorem, tu, w tej części ogrodu, pani z panem grzebali w ziemi. Tu, na pewno tu, jest zakopany skarb. Nie ukradnie. Nie. Wyjmie tylko i przechowa dla potomków, którzy na pewno kiedyś się zgłoszą. Dobrze, że wszystko tu zarosło. Nikt nie podejrzewa. Przed drzwiami oficyny czeka kościelny. Patrzy na zamknięte rygle jak wrona w kość. — Dzień dobry, panie Doliński. — Dzień dobry, panie Szperaj. Co słychać? Namówił go pan? — A czemu by nie! Zaraz tu będzie. Wszystko jak należy. — No, dobrze, byleby nie wygadał. — On? Pan nie wie, że grabarze to milczący naród? Z kim ma rozmawiać? Z nieboszczykami? Z duchami? Ludzie zanadto nie lubią grabarzy. A ten stary mało co wychodzi na miasto. »• •¦ 131 — To bardzo dobrze. Powiemy mu, że zakłada się Prywatne Towarzystwo Archeologiczne. — Kto będzie prezesem? Pan? ¦— Jakże by inaczej? Ja znam teren. Brak tylko narzędzi i funduszów. Narzędzi i rąk dostarczy grabarz. Co jak co, ale kopać ziemię on umie. A fundusze będą. Skromne. Ale na pewno coś kapnie. Udamy się do dyrektora kopalni. :— Do Boru Górnego? ¦— Nie wiem, jak wy to nazywacie. Przedtem nazywało się Pustka. — Do dyrektora kopalni? — A czemu by nie? — Nie zechce z nami rozmawiać. Będzie miał podejrzenia... — Panie Szperaj, to może lepiej do proboszcza. — E, nie, nie, już lepiej, żeby ksiądz proboszcz nic nie wiedział o tym przedsięwzięciu. A zresztą nie da. — Więc pójdziemy do kopalni. Prywatne Towarzystwo Archeologiczne. Prezes. We własnej osobie. Sekretarz. — Skłonił się Szperajowi. — O, a oto i Siła Wykonawcza. Pan... pan... — Biskup. — Ho, ho, ho! Wspaniałe nazwisko pan nosisz, panie Biskup! — Teraz Doliński naśladował swego dawnego pana, mówił do grabarza tonem protekcyjnym i żartobliwym, jak się mówi do dzieci. — Jakaż pana profesja? — Co proszę? — Zawód jaki pan uprawiasz? — Zawód? ^— Co pan robisz? — Co mam robić? Co robi grabarz? Ha! ha! Co robi grabarz? = 1 grabarz także chciał się popisać swoim hu- 132 morem, ale widocznie humor grabarzy musi być trochę ponury. — Kopię groby, do usług. — Co to znaczy — do usług? — To znaczy, że i szanownemu panu Dolińskiemu mogę służyć. Jeśli zajdzie potrzeba, oczywiście. A o co chodzi, panowie? Czy ktoś umarł? Czy trzeba potajemnie... ten... tego... szast... prast... — wysilał się dalej grabarz na swój wisielczy humor, zacierając duże, czarne ręce, o wiele za wielkie na jego cały korpus drobny, mizerny i niepozorny. — Panie Biskup! Zakładamy Prywatne Towarzystwo Archeologiczne. Proponujemy panu, aby zechciał pan do niego należeć. Zrób nam ten zaszczyt! — Doliński mówił znowu jak dziedzic, to łechtając grabarza „panem Biskupem", to znów mówiąc mu ty. Grabarzowi nikt jeszcze jako żywo nigdy niczego nie proponował poza wykopaniem dołu, nie proponował mu tym bardziej należenia do czegokolwiek, a zwłaszcza do jakiegoś towarzystwa. O, nie, grabarz nie był człowiekiem do towarzystwa. Szklanka wódki z kościelnym po pogrzebie — za pokładne — to było jego jedyne towarzystwo. I jeszcze żona — stara, ślepa i dewotka. A jeszcze: „Zrób nam ten zaszczyt!", „Panie Biskup, zrób nam ten zaszczyt!" — grabarz osłupiał, a kościelny znając swego kompana, czym prędzej zaproponował wypicie kieliszeczka na początek zaklepanej sprawy, o ile, oczywiście, prezes, pan Doliński, nie ma nic przeciwko temu. Pan Doliński znikł na chwilę, aby wynieść małe metalowe kubeczki, może srebrne. Ho, ho, z takich pić to jak sam dziedzic albo ksiądz. — Albo dyrektor! — dorzucił Doliński, któremu już po głowie snuł się nowy wierszyk gratulacyjny dla dyrektora, trochę przerobiony z tego starego, przeznaczonego dla dziedzica, ale też zawierający zupełnie nowe rymy. Trzeba by tu wpakować pracę, trud i pot, a może, może i socjalizm. O, to im się spodoba. A tymczasem Biskup wykopie swoimi rękami skarb. O, tam, drzemie on sobie cichutko pod parasolami z liści łopianu i nic nie przeczuwa, że oto powstaje Prywatne Towarzystwo Archeologiczne. — No to cyk! — Cyk! — Dla dobra nauki archeologii... — Co to takiego archeologia? — pyta grabarz. — Archeologia? Kopanie ziemi. — A, jak tak, to jesteśmy w domu — powiada grabarz i wychyla nową szklaneczkę, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Rzeczpospolita Zwierzyniecka Jest targ w Borze Średnim. Cały rynek wypełniony ludźmi. Co za wspaniały dzień! Roją się ludzie jak w mrowisku. Ale i tu jest swój porządek, nie wiadomo kiedy i przez kogo ustalony. Dlaczego na przykład tu, a nie gdzie indziej, przycupnęły kobiety ze śmietaną, serem i jajami? Dlaczego tu i zawsze tu rozkładają się kosze z zieleniną, z pierwszymi owocami, a nawet, o dziwo — z grzybami. Tu zaś barwna alejka kwiatów. Ile tych konwalii! Stoją w wiadrach i dzieżach. Rozalka kupi dla mamy bukiecik konwalii. Są i ogromne kule piwonii, krzykliwe i rubaszne przy delikatnych dzwoneczkach konwalii, ale też mają swój wiejski wdzięk. Ostróżki ze śmiesznymi niebieskimi ostrogami jak małe buciki, i jakieś nie znane Rozalce kwiaty, które są brzydkie, za to mają silny, odurzający zapach i długo stoją w wazonie. Ale to jeszcze nic! Na straganie zielarki leżą w rozwiniętych woreczkach przeróżne nasionka. Jedne maleńkie, mniejsze od ziarnka maku, naprawdę niniejsze, czarniut-kie, inne wzorzyste, w różne esy-floresy, które wymalowała sama 'natura, fasolki łaciate jak małe cielątka, a nawet dziwne, rzeźbione kuleczki, pełne misternych rowków i zagłębień jak różańcowe ziarnka. Nad straganem wiszą pęki ziół pachnących odurzająco. Zielarka zbiera je, każde o swojej porze, zna się na tym, wie, na co które ziele 135 pomaga. Doktor Mączka nie śmieje się z zielarek, kupuje od nich zioła, uczy, jak ich używać. A jeszcze są tu wielkie zabawne grzyby drzewne, jak półki na ścianę. Też podobno lecznicze. Tu rozłożyli się garncarze, jest nawet stary pan Chrabe-czek ze swymi figurkami. Obstąpiły go dzieci i kobiety. Rozalka się cieszy. Przykuśtykał też stary Mazurek i postawił u nóg koszyk z drewnianymi łyżkami. Są białe, nowiutkie, pięknie wygładzone. Po drugiej stronie rynku stoją furmanki, tam rej wodzą mężczyźni. Oglądają cielęta, prosiaki leżące na wozie pod płócienną płachtą, palą, gadają. Ach, jakie gaduły. Kobie-cinki z nabiałem stoją cichutko, milcząco. A tam rejwach i gwar. Wszędzie pełno sieczki, słomy, końskiego nawozu. Jak odjadą, będzie dużo roboty. Gołębie i wróble skaczą pod nogami koni. Nic się nie boją. O! a tam? Kto to jedzie tym plecionym wózkiem? W zielonym mundurze, w czapce ze srebrzystymi oznakami. — Klimek! — I już biegną za wozem. Wóz jedzie teraz wolno, wolniutko, przedzierając się przez tłum. Więc od razu go dogonili. Na wozie przykryty lekko zielonymi gałązkami — leży... Czy to cielątko? Och, nie, to sarenka, prawdziwa sarenka... Jaka piękna. Jakie ma smutne oczy. Pewno jest chora, jej nóżki leżą nieruchomo w bok jak ciemne patyczki. Na pewno -— do weterynarza. Klimek kłania się panu na wozie. Pan przykłada dwa palce do daszka. Salutuje jak oficer. Uśmiecha się. Ma taką długą twarz, brodę jakby trochę krzywą, uśmiecha się jednym kącikiem ust. Oczy pod czapką są duże i czarne, czarne jak tarki. — Klimek! Ty go znasz? Co to za jeden? — Pan Sontag. To jest człowiek! — Opowiedz, Klimek! 136 Idą w milczeniu. Rozalka nie nalega. Wie, że to nie tak talwo opowiedzieć. Więc niech Klimek się namyśli. — Cześć! — Cześć! To Heniek. Idą teraz we trójkę. Wymijają ludzi. Siadają na schodkach starego domu zamkniętego, zaryglowanego. Tu modlili się Żydzi. Teraz nie ma już Żydów. Niemcy ich wywieźli i zamordowali wszystkich, od starców do malutkich dzieci. A dom ciągle stoi pusty, straszą puste okna z powyrywanymi okiennicami. I tylko dwie niegdyś białe, odrapane kolumienki, przyciśnięte do ściany, mówią jeszcze o tym, że była to przecież taka mała świątynia. Ile jest jeszcze do zrobienia w naszym mieście! Od lat mówi się o tym, że tu będzie biblioteka. Brak u nas miejsca na bibliotekę, a teraz tyle ludzi chciałoby czytać. I wszyscy młodzi na budowie. Więc może teraz, kiedy jest kopalnia, i ta sprawa ruszy z miejsca. — Ten lasek, tu, za łąką, jest mały i przetrzebiony. Ledwo wejdziesz i już widać koniec między drzewami. — No, nie przesadzaj! — mówi Rozalka. — Nie," to nie — zacina się Klimek. — Mów dalej. — Wal! — dorzuca Heniek bardziej przekonywająco. — Tam, z drugiej strony za Borem Górnym, widać tylko taką- czarną kreseczkę na horyzoncie. To też las. Ale zupełnie inny. Prawdziwy las. Ogromny. Teraz już nie ma takich lasów. Tam są konwalie! Można by je wozić wozami, a takie duże, jak u nas dzwonki. Bo tam mało kto chodzi. Samochód czy rower w ogóle tam nie przejedzie. Taki gąszcz, że tylko można się przedzierać w pojedynkę, piechotą. Właśnie tam mieszka pan Sontag, gajowy. Mówiono, że to Niemiec, ale to wcale nie Niemiec, bo w czasie okupacji tam u niego było najwięcej partyzantki, a pan Sontag im pomagał, przechowywał, karmił i nawet 137 leczył. Niemcy mu nic nie zrobili, bo bali się wchodzić w środek lasu. Żaden stamtąd nie wyszedł. Tam, jak się jedzie, to nie ma zwykłych znaków drogowych, zakrętów ani innych takich, tylko znak z sarną w skoku. Bo ten las nazywa się zwierzyniec. I właśnie tam, w tym lesie, pan Sontag założył Rzeczpospolitą Zwierzyniecką. — Ojej! — westchnęła Rozalka. — Tak ją nazwali partyzanci. Że niby tam wolność i niepodległość, ani śladu Niemca. Rzeczpospolita Zwierzyniecka. Jakby takie osobne państewko. Ale to jest naprawdę Rzeczpospolita Zwierzyniecka. Tam rządzą zwierzęta. To jest państwo zwierząt. I tylko jeden człowiek — pan Sontag. Pan Sontag mieszka w samym środku, w największej głuszy. A z nim razem mieszkają zwierzęta. W domu mieszkają sarny, kozły, jelenie. Po podwórzu chodzą bażanty. W kuchni wygrzewają się jeże. Zające skaczą po ogrodzie. I cały las jest jak wielki ogród zoologiczny, tylko że bez klatek i bez krat. Mają własną konstytucję i ustawy. Pilnują praw. A pomaga gajowemu jeden stary łoś. On ma rogi podobne do szerokich blaszanych tarcz, a jeden róg jest nadłamany, bo łoś bił się z jednym chłopem, który przyszedł z piłą kraść drzewo. 1 tą piłą chłop odłamał mu róg. Ale sam ledwie uciekł z życiem. Prawa są surowe, ale sprawiedliwe. Zwierzęta mają prawo polować tylko wtedy, kiedy czują głód. Nigdy dla zabawki. Pan Sontag rozmawia ze wszystkimi zwierzętami, uczy je, urządza dla nich pogadanki i wieczornice. A kiedy trzeba dostarczyć do leśnictwa spis zwierząt, ile jakiej zwierzyny jest w lesie, pan Sontag po prostu pyta o to zwierzęta, a one dostarczają mu najlepsze dane, bo wiedzą, gdzie się co urodziło. W czasie wojny zwierzęta pomagały partyzantom, przenosiły rannych, czuwały nad nimi, ostrzegały. W ogóle 138 warty nikt nie musiał pełnić w lesie. Wartę pełniły zwierzęta. Nawet pana Wichra zwierzęta przyciągnęły na sam brzeg drogi, żeby znalazł go tam doktor. — Muszę o tym powiedzieć mamie. — Rozalka! O, już wszystko wypapla! — Jeśli nie wolno, nic nie pisnę. Ale ty bajczysz, Kli-mek? — Rozalka spojrzała podejrzliwie. — Szkoda byłoby, gdyby Rzeczpospolita Zwierzyniecka, taka piękna opowieść — była tylko bajką. Klimek zaczął się zaklinać na miłość do babki, ale i Heniek zapewniał, że wszyscy wiedzą i że Rzeczpospolita Zwierzyniecka istnieje naprawdę. Pan Sontag czasem, chociaż bardzo rzadko, przyjeżdża do kuźni, do ojca Heń-ka. Nawet raz przyjeżdżał z tym starym łosiem, swoim pomocnikiem, i pan Świst wyrwał łosiowi bolący ząb. A teraz przywiózł sarnę. Pewnie nogę złamała i założą jej gips- — A wiecie co? Powstało w Borze Prywatne Towarzystwo Archeologiczne. — Ojejku! I Heniek Świst opowiedział o spisku Dolińskiego, Szperają i Biskupa. I był bardzo ważny, że wie coś, czego nie wie jeszcze nawet Rozalka Olaboga. Archeologia jest zaraźliwa Archeologia jest zaraźliwa. Bo ledwie rozeszła się wieść o powstaniu Prywatnego Towarzystwa Archeologicznego, zaczęły wyrastać podobne Towarzystwa jak grzyby po deszczu. Przede wszystkim Rozalka z Heńkiem i Klimkiem uradzili przystąpić do Prywatnego Towarzystwa Archeologicznego. Czemu by nie? Byłoby zabawnie. Wybrali się więc do Dolińskiego z propozycją współpracy. Brzmiało to bardzo poważnie. Ale Doliński w ogóle nie potrafił docenić powagi propozycji i po prostu zaczął wymachiwać kijem i krzyczeć: — Jeszcze czegoi Jeszcze czego! Wynosić mi się stąd! Łobuzeria! Chuligani! Węszą tylko, gdzie by co ukraść! — Pan się głęboko myli... — próbowała jeszcze pertraktować Rozalka. Ale Klimek i Heniek już brali nogi za pas, widocznie bardziej doświadczeni, jeśli chodzi o ciężar kija Dolińskiego. Musiała więc i Rozalka zrejterować. Krokiem niedbałym, aczkolwiek coraz bardziej przyśpieszonym, im bliżej muru, Rozalka wycofała się i odnalazła towarzyszy przy szczątkach dawnej bramy. — Wiecie co? — rzekła. — Poprzysięgam zemstę. A poza tym — dodała spojrzawszy na chłopców — zakładam Autentyczne Towarzystwo Archeologiczne. Kto się chce przyłączyć? 140 — Ja! — Ja! — odpowiedzieli jednogłośnie. — Znakomicie! Zaklepane! Pamiętajcie! My nie będziemy wykopywać byle czego. Stare zbroje, monety, co najmniej z czasów Jagiellonów. Nasza specjalność to miecze i buzdygany — rzekła Rozalka i poszli się kąpać. Tego dnia nie mówiło się więcej o sprawie. Czasami szkoda tracić słów. Trzeba, żeby wszystko samo dojrzało. Autentyczne Towarzystwo Archeologiczne nie było ostatnie. Kopali wszyscy, a przynajmniej wszyscy w Borze Średnim. Wyciągnięto wszystkie stare łopaty, nawet te z połamanymi trzonkami. Koszt takiej łopaty wynosił pięć bułek z kiełbasą albo przynajmniej dobrą ściągę z fizyki. Kopano wokół szkoły, kopano w ogródkach. Kwietniowa poradziła, żeby raczej skopać cały rynek i zasadzić bratki, bo ma już dosyć tego tałatajstwa w dzień targowy. Niektóre towarzystwa archeologiczne składały się tylko z jednej osoby, zwłaszcza te, które nastawione były raczej na korzyść osobistą niż dobro samej nauki archeologii. Jak dotąd. wykopano gdzieś guzik żołnierski z czasów ostatniej wojny, wyszczerbiony przedhistoryczny talerz, ale któraś z kobiet zaklinała się, że sama wyrzuciła go w zeszłym roku na śmieci, i podobno — monetę tak wytartą i spleśniałą, że mogła pochodzić od samego Piasta Kołodzieja. A tymczasem wykop pod łopuchami powiększał się codziennie. Co prawda jednocześnie zmniejszał się zapas alkoholu w szafce Dolińskiego, bo grabarz Biskup twierdził, że kopanie ziemi to mokra robota i bez wypicia ani przystąp do łopaty. Postępów roboty i pogłębiania wykopu dozorowało codziennie Autentyczne Towarzystwo Archeologiczne poprzez mur, pod którym pokrzywy zostały wycięte w pień. Im wykop ten był głębszy, tym narady Autentycznego Towarzystwa Archeologicznego stawały się gorętsze. 141 — Przyszedł czas zemsty — rzekła Rozalka. =e Czy są propozycje? — Mam taką blaszaną skrzynkę — rzekł Heniek. — Ona jest po herbacie. Ale duża. W tej skrzynce zrobimy dziurki i zakopiemy ją na dnie wykopu. — Ee! — Ale przedtem nałapiemy żab, nie tych zielonych, rzekotek, ale takich wielkich brunatnych ropuch. Ja znam takie miejsce, gdzie ich jest pełno. Więc nałapiemy tych żab i wsadzimy do pudełka. Jak odkopią skarb, żaby po-wskakują im na głowy. — Żaby się uduszą — rzekła Rozalka. —¦ Niezły pomysł. Może są inne? Ale innych pomysłów nie było. — Można zakopać byle co. Ale uciecha będzie krótka, trzeba zrobić coś takiego, żeby to trwało długo. Na przykład... Już wiem... — I trzy głowy pochyliły się ku sobie, aby zaraz odskoczyć w wybuchu radości. Tego dnia grabarz był nie w humorze. Wypłata obiecanych należności opóźniała się, a kieliszeczki były coraz bardziej skąpe. Podobno dyrektor kopalni w ogóle nie wykazał zrozumienia dla talentów poetyckich pana Doliń-skiego ani też dla nauki archeologii. Prawdę mówiąc, aż wstyd, nawet wyśmiał aspiracje Prywatnego Towarzystwa Archeologicznego. Poza tym był młody i nie miał ani żony, ani dzieci. Powiedział, że na terenie byłego dworu powstanie park. I że zabiorą się za to zaraz, jak tylko zakończy się pierwsze budowy na terenie kopalni. — Wielki mi dyrektor! — zrzędził do siebie Doliński wracając z niefortunnej wizyty, która zresztą trwała nie więcej jak pięć minut. Dyrektor się śpieszył, ciągle jakieś telefony, wezwania, i nie chciał nawet wysłuchać starannie przygotowanych przemów i gratulacji. Opędzał się od nich jak od złej, uprzykrzonej muchy. —¦- Wielki mi dyrektor! 142 Młodzik jakiś! Gołowąs! Co prawdą ma aż trzy telefony na biurku i auto stoi przed domem niczego. Ale podobno mieszka w baraku jak prosty robotnik! — i pan Doliński zaczerpnąwszy powietrza, prychnął pogardliwie kilka razy. Właśnie w wyniku tej nieudanej wizyty Biskup był nie w humorze. Zajrzał do kieliszeczka, w którym dziś płynu było ledwo, ledwo, tyle co na dnie, wychylił, skrzywił się niemiłosiernie, splunął i rzekł groźnie: — Jeśli dziś się nie dokopiemy — rezygnuję. Kopcie sami! — i zlazł ciężko do dołu. Doliński wzdychając nachylił się nad wykopem. Od bramy pędził Szperaj. Spóźnił się, bo były nieszpory. Biegł zadyszany, jakby się bał, że Doliński i Biskup już podzielili między siebie skarby, złoto i brylanty. A jego przy tym nie było. Nic im nie udowodni! Biskup ruszył łopatą raz, drugi i od razu coś brzęknęło. Doliński o mało nie wpadł do dołu, tak się nachylił, a Szperaj zamachał ramionami jak wiatrak i znieruchomiał. Trzy twarze obserwowały tę scenę z wysokości wyszczerbionego w tym miejscu muru. Autentyczne Towarzystwo Archeologiczne czuwało, wytrzeszczywszy trzy pary oczu i nastawiwszy trzy pary uszu o nierównym stopniu czystości. — Skrzynka! Biskup rękami poplamionymi ziemią podniósł skrzynkę i ustawił u stóp Dolińskiego tak ostrożnie, jakby skrzynka mogła zawierać bombę wybuchową. — Butelka! — Pusta! — Nie! Jest papier! — Wielkie mecyje! — krzyknął Biskup i znowu splunął do rowu. — List! List! Na pewno coś ważnego. Jakaś wskazówka! Panie Biskup, to ważne, to bardzo ważne. Wyjmij pan ten papier. 143 — A wyjmuj pan sobie sam! Mnie butelki interesują tylko wtedy, kiedy są pełne. Wiadomo z czym. Dolińskiemu drżały ręce, patykiem gmerał w butelce, ale daremnie. Szperaj wyrwał mu butelkę i buch — rąbnął nią o kamień. Trzy głowy na chwilę znikły za murem. Szperaj tak się zamachnął, że butelka mogła równie dobrze wylądować na murze. — List! List! — Czytaj pan, przestań się trząść jak baba! — Czytam, czytam. — No, czytaj pan głośno. Trele, morele! Sprawa jasna. — Tu są tylko trzy słowa... — Dalej, dalej! — Właśnie. List brzmi: Kopcie dalej, psubraty! Biskup podniósł w górę łopatę. — O, ale tu jeszcze coś jest. Podpis. Niewyraźny, trzy litery: H R K. Hr! Hr! Oczywiście, hrabia! Hrabia daje nam wskazówkę zza grobu. Hrabia! — niemal płakał rozczulony Doliński. — Hrabia! Jakże mogłem nie poznać. „Psubraty" — to przecież było jego ulubione powiedzonko. Psubraty! — To on zawsze mówił: psubraty. Na wszystko i na wszystkich: psubraty. Na ludzi, na konie, nawet na własne dzieci, gdy się zirytował. Panie Biskup! Panie Szperaj! To trzeba uczcić! Wskazówka! Wielka wskazówka zza grobu! Autentyczne Towarzystwo Archeologiczne było zmuszone wycofać się wskutek nieposkromionej chęci do śmiechu. Kliinek tarzał się po ziemi. — Rozalka! —- szepnął Heniek. — Nasze litery: H R K on odczytał jako hrabia. Niech skonam! 144 — To ja wymyśliłem „psubraty" ¦— chwalił się Kli-mek. — Przygotujcie na jutro drugi skarb z butelką — rzekła Rozalka. -— Do jesieni daleko. — Och, ta Rozalka! — powiedział Heniek. — Och, ta Rozalka! — powiedział tego samego wieczora doktor Mączka. O szale archeologii dowiedział się już i on. Doktor Mączka zakopał gdzieś w czasie wojny szablę, którą zostawił u niego przyjaciel oficer nocujący u doktora. Szablę trzeba było usunąć przed Niemcami, bo zawsze to broń, a posiadanie broni groziło śmiercią wszystkich domowników. A cóż prostszego, jak ukryć szablę w ziemi. Tłuc się z nią po mieście, wrzucać do rzeki, zgubić w lesie — te wszystkie możliwości doktor wówczas zarzucił. Pozostawało zakopać szablę w ogródku. No i zakopał ją, w nocy, jak złodziej. Zakopał pod trzecim krzakiem agrestu. Pamiętał to na pewno. Szabla była w pochwie, zawinięta w papiery i w płótno, cała zabandażowana i zaszyta jak mumia. Pomagała w tym doktorowi jego stara gospodyni, dziś już nieżyjąca. No, a potem, kiedy wojna się skończyła, doktor chciał odkopać szablę, ot tak, dla własnej przyjemności, bo oficer i tak nigdy się po nią przecież nie zgłosi. Zginął w bitwie. Więc doktor wziął łopatę i poszedł pod ten trzeci krzak agrestu. Kopał, kopał, aż krzak się cały przechylił z korzeniami, korzenie się rozrosły, rozpanoszyły, ale przecież szabli nie wessały. Jednak szabli nie było. Może ją gosposia wykopała potem, bojąc się, że szabla, nawet leżąc w ziemi, może grozić ukochanemu panu doktorowi. „Głupia, stara Adela!" — myślał doktor z rozczuleniem. Ale mógł także podpatrzeć doktora ktoś inny i szablę wykopać. Często przecież doktora nie było w domu. „No 10 Rozalka Olaboga trudno, nie ma, to nie ma. Nie takie rzeczy ginęły w tym strasznym czasie" — myślał dalej doktor, ale pozostał w nim niepokój, że przecież szabla nie mogła sama wy-wędrować, a ziemia jej nie pożarła. *— Rozalka! Możecie kopać u mnie w ogrodzie. Kiedyś, bardzo dawno temu, podobno pod trzecim krzakiem agrestu zakopano skarb. «— Och, to cudownie, panie doktorze! Bo nasze Towarzystwo się rozrasta. Przystąpił do nas Tadek Gul. On jest silny, bardzo się przydaje. Więc i pan doktor będzie członkiem naszego Towarzystwa Archeologicznego? — No, jeśli tylko zechcecie mnie przyjąć! — Będzie pan pierwszym honorowym członkiem! I archeolodzy zaczęli kopać w ogrodzie doktora. Pewnego dnia z triumfem przynieśli doktorowi znalezisko, nadżartą już przez rdzę szablę. — Na pewno pochodzi z XVII wieku! — rzekła dumnie Rozalka. =— Czy była pod trzecim krzakiem agrestu? — Nie. Pod drugim — rzekł Tadek Gul. — Ale możliwe, że pod trzecim, bo te krzaki się rozrosły i złączyły. Odbyło się uroczyste zebranie Autentycznego Towarzystwa Archeologicznego, na którym doktor Mączka — honorowy członek Towarzystwa — zaznajomił innych członków z historią owej szabli. Niestety, nie była ona tak stara, jak spodziewała się Rozalka, nie pochodziła z XVII wieku, ale z roku 1939 i należała do przyjaciela doktora, dzielnego żołnierza, który poległ za ojczyznę. :— To jeszcze ważniejsze! Prawda, panie doktorze? — usiłowała się pocieszyć Rozalka. — Oczywiście, że sto razy ważniejsze — orzekli chłopcy z pełnym przekonaniem. Szabla była prawie cała, tylko pochwę miała nadżartą przez rdzę. 146 Pozostał problem, co zrobić z szablą. Kto ma być jej właścicielem. =- Oczywiście, że pan doktor! — orzekła Rozalka. — Nie, moi drodzy. Oczyścimy ją ładnie i zaniesiemy panu Jerzemu. Przecież to już historia, więc niech szabla zawiśnie tymczasem w jego klasie, a potem, gdy będzie już nowa szkoła — w pracowni historycznej. Zgadzacie się? Rozalka nic nie powiedziała. Ale spojrzała na doktora z wdzięcznością. Tak, właśnie tak zrobimy, jak mówi pan doktor. Pan Jerzy na pewno się ucieszy. Poziomki Czasami nie wiadomo dlaczego, z jakiego powodu człowieka rozpiera radość. A zresztą może są powody. Ma się te jedenaście lat. Jest wiosna, a właściwie już prawie lato. Tak ciepło i słonecznie. Rozalka idzie po lesie. Rozalka bardzo lubi chodzić sama, przepadać, niknąć z oczu ludziom choć na krótko. Gdy człowiek jest sam, może być naprawdę sobą. Może sobie myśleć albo po prostu być. W lesie jest cicho, ale gdy się dobrze wsłuchać, słyszy się tysiące głosów i szmerów. Przede wszystkim odzywają się ptaki. Słychać szelest ich skrzydeł, szmer gałęzi, które potrącają w locie. Jeden ptaszek tak śmiesznie i uparcie odzywa się: tiu! tiu! — ciągle na tej samej nucie, regularnie. Ciekawe, jak się nazywa. Siedzi gdzieś w gąszczu choiny, wcale go nie widać. Może to samiczka, co siedzi na jajach, czeka na samczyka i niecierpliwi się. Nie ma wiatru, ale wierzchołki sosen leciutko kołyszą się od własnego ciężaru, a pnie cichuteńko skrzypią. Gdy przyłożyć do nich ucho — także coś słychać w środku. Może to soki wspinają się w górę, może to robaczki pod korą ruszają się pracowicie, prowadzą jakieś swoje dzieła. A niżej — w samym mchu — ile krzątaniny, szelestu, jakiegoś cykania, szurania, chrzęstu. Może to od tej krzątaniny, której las jest pełen, robi się tak wesoło. A może od tego, że włosy są takie ciepłe, nagrzane, podnoszą się 148 i jakby fruwają koło głowy. Mama je wczoraj sama myła. Jej pierścionek z zielonym oczkiem stukał o dno miednicy i raz nawet boleśnie zaplątał się we włosy Rozalki. I mama powiedziała, że włosy Rozalki są teraz ładniejsze, odkąd je płucze w rumianku i szałwii, bardziej puszyste i lekkie. Rozalka odęła wargi pogardliwie, ale właściwie bardzo ją to ucieszyło. I teraz na słońcu te włosy stają się jeszcze ładniejsze. Rozalka potrząsa głową i opuszcza całą grzywę na oczy. Patrzy teraz przez te włosy jak przez jakąś złotą siatkę. Na każdym włosie widać otoczkę tęczy. Jest to bardzo zabawne. Ale niedługo można tak iść, bo się człowiek potknie na jakimś korzeniu. A poza tym tu są poziomki. Jeszcze kwitną, ale niektóre już dojrzewają i rumienią się u nasady, a koniuszki mają jeszcze twarde i zielone. Przyjemnie jest rozgryźć taką poziomkę i czuć na języku jej ciepło i gorycz, i słodkość. I może też dlatego jest tak radośnie. A może i dlatego, że Rozalka dostała dziś dobry stopień z historii, bo bardzo się stara. Ma najładniejszy zeszyt i wkleja do niego różne wycinki z gazet i fotografie, i ozdoby. Żaden jej zeszyt nie jest taki ładny jak zeszyt od historii. Prawdę mówiąc, inne zeszyty Rozalki są takie, jakby je zapisywała kura swoim brudnym pazurem. Ale nie zeszyt od historii. Nie. Ten jest inny,, czyściutki, zawsze oprawiony w czysty papier, z zakładką z wstążeczek, białej i czerwonej. Bo to jest zeszyt od historii. I dzisiaj właśnie pan Jerzy pochwalił ją i postawił jej dobry stopień. Co prawda ta pochwała brzmiała krótko i rzeczowo, ale pan Jerzy nigdy nie mówi za dużo. Jedno słowo jego pochwały liczy się więcej niż całe tyrady kogoś innego. — Zeszyt Rozalki Bożkówny jest ładny i staranny. Piątka. To wszystko. To wystarczy. Więc może dlatego Rozalka dziś ma w sobie dużo tej dziwnej radości, która śpiewa, 149 Poziomki Czasami nie wiadomo dlaczego, z jakiego powodu człowieka rozpiera radość. A zresztą może są powody. Ma się te jedenaście lat. Jest wiosna, a właściwie już prawie lato. Tak ciepło i słonecznie. Rozalka idzie po lesie. Ro-zalka bardzo lubi chodzić sama, przepadać, niknąć z oczu ludziom choć na krótko. Gdy człowiek jest sam, może być naprawdę sobą. Może sobie myśleć albo po prostu być. W lesie jest cicho, ale gdy się dobrze wsłuchać, słyszy się tysiące głosów i szmerów. Przede wszystkim odzywają się ptaki. Słychać szelest ich skrzydeł, szmer gałęzi, które potrącają w locie. Jeden ptaszek tak śmiesznie i uparcie odzywa się: tiu! tiu! — ciągle na tej samej nucie, regularnie. Ciekawe, jak się nazywa. Siedzi gdzieś w gąszczu choiny, wcale go nie widać. Może to samiczka, co siedzi na jajach, czeka na samczyka i niecierpliwi się. Nie ma wiatru, ale wierzchołki sosen leciutko kołyszą się od własnego ciężaru, a pnie cichuteńko skrzypią. Gdy przyłożyć do nich ucho — także coś słychać w środku. Może to soki wspinają się w górę, może to robaczki pod korą ruszają się pracowicie, prowadzą jakieś swoje dzieła. A niżej — w samym mchu — ile krzątaniny, szelestu, jakiegoś cykania, szurania, chrzęstu. Może to od tej krzątaniny, której las jest pełen, robi się tak wesoło. A może od tego, że włosy są takie ciepłe, nagrzane, podnoszą się 148 i jakby fruwają koło głowy. Mama je wczoraj sama myła. Jej pierścionek z zielonym oczkiem stukał o dno miednicy i raz nawet boleśnie zaplątał się we włosy Rozalki. I mama powiedziała, że włosy Rozalki są teraz ładniejsze, odkąd je płucze w rumianku i szałwii, bardziej puszyste i lekkie. Rozalka odęła wargi pogardliwie, ale właściwie bardzo ją to ucieszyło. I teraz na słońcu te włosy stają się jeszcze ładniejsze. Rozalka potrząsa głową i opuszcza całą grzywę na oczy. Patrzy teraz przez te włosy jak przez jakąś złotą siatkę. Na każdym włosie widać otoczkę tęczy. Jest to bardzo zabawne. Ale niedługo można tak iść, bo się człowiek potknie na jakimś korzeniu. A poza tym tu są poziomki. Jeszcze kwitną, ale niektóre już dojrzewają i rumienią się u nasady, a koniuszki mają jeszcze twarde i zielone. Przyjemnie jest rozgryźć taką poziomkę i czuć na języku jej ciepło i gorycz, i słodkość. I może też dlatego jest tak radośnie. A może i dlatego, że Rozalka dostała dziś dobry stopień z historii, bo bardzo się stara. Ma najładniejszy zeszyt i wkleja do niego różne wycinki z gazet i fotografie, i ozdoby. Żaden jej zeszyt nie jest taki ładny jak zeszyt od historii. Prawdę mówiąc, inne zeszyty Rozalki są takie, jakby je zapisywała kura swoim brudnym pazurem. Ale nie zeszyt od historii. Nie. Ten jest inny, czyściutki, zawsze oprawiony w czysty papier, z zakładką z wstążeczek, białej i czerwonej. Bo to jest zeszyt od historii. I dzisiaj właśnie pan Jerzy pochwalił ją i postawił jej dobry stopień. Co prawda ta pochwała brzmiała krótko i rzeczowo, ale pan Jerzy nigdy nie mówi za dużo. Jedno słowo jego pochwały liczy się więcej niż całe tyrady kogoś innego. — Zeszyt Rozalki Bożkówny jest ładny i staranny. Piątka. To wszystko. To wystarczy. Więc może dlatego Rozalka dziś ma w sobie dużo tej dziwnej radości, która śpiewa, ćwierka gdzieś w środku, i wcale nie musi się wiedzieć, dlaczego i skąd się bierze. Rozalka siadła na pieńku i suchymi igłami sosnowymi spina liście, robi z nich koszyczek. Nazbiera takich najładniejszych, dojrzałych poziomek dla mamy i zaniesie je w tym koszyczku z liści. I już Rozalka schyla się i wypatruje czerwonych poziomek. Niełatwo je znaleźć, bo chowają się umyślnie pod listki. Jedna. Druga. Trzecia. O, tu cała kępa poziomkowa. Rozalka przyklęka i zrywa poziomki. Coś szurnęło z boku. Pewno zając. Rozałka patrzy, ale nic nie widać. Jest znowu cicho. I prawie słychać, jak po naciętych pniach sosen ścieka żywica i kapie do kubeczków. Bo tu się odbywa żywicowanie. Nagrzana żywica pachnie i klei się, gdy ją rozgnieść w palcach. Ktoś idzie. Słychać najpierw szelest liści pod nogami. Głosy. A potem śmiech. I ten śmiech nagle poznaje Rozalka. Już chce skoczyć i zawołać: i—. Mamo! >—> Ale mama nie jest sama. Z kimś idzie, rozmawia i śmieje się. Jak rzadko Rozalka słyszy śmiech mamy! Tak rzadko go słyszy, że wszędzie go rozpozna. Z kim mama idzie? Ten ktoś, kto idzie obok mamy — to pan Jerzy. Ten sam, który dzisiaj w szkole powiedział: — Zeszyt Rozalki Bożkówny jest ładny i staranny. Piątka. I naraz Rozalce się zdaje, że były to słowa oziębłe i zdawkowe. „Zeszyt Rozalki Bożkówny jest ładny i staranny". To wszystko. Czy to jest właściwie pochwała? Ani jednej cieplejszej nutki. Tak byle zbyć. Bez uśmiechu i bez spojrzenia. Nagle Rozalce się zdaje, że była bardzo głupia i nie wiadomo, dlaczego tak jej było wesoło. A ten las jest okropny i naprawdę, jak mówi Klimek, kiedy się wejdzie, od razu widać koniec. Rozalka nachyliła się nisko za zwalonym pniem, prawie rozpłaszczyła się na ziemi, żeby jej nie było widać. Za nic na świecie nie pokaże się 150 teraz mamie. I poziomki podepce. O, same się przewróciły pod kolanami Rozalki, wysypały się z zielonego koszyczka, plamią czystą, świeżo wypraną sukienkę. Niech tam! Przeszli. O czym oni tak rozmawiają? Rozalkę to wcale nie obchodzi, ale zdaje się, że słyszała swoje imię. „Zeszyt Rozalki Bożkówny jest ładny i staranny". Ładny i staranny! Śmiechu warte! Rozalka wraca do domu ponura, w poplamionej sukience. Jej włosy już nie podnoszą się lekko, ale sterczą potargane, są w nich nawet igły sosnowe i strzępki mchu. Ręce ma czarne od żywicy, żywica bardzo plami. Rozalka wpada do domu jak bomba i w drzwiach zderza się z piersią pana Jerzego. Znowu on! Wszędzie on! Pan Jerzy chwyta Rozalkę pod ramiona, jakby była dzieckiem, ale ona nagle rzuca się i zaczyna tłuc kułakami w jego pierś. Pan Jerzy, zdumiony, puszcza ją i odchodzi. Pan Jerzy odchodzi, a Rozalka staje twarz w twarz z matką. — Co się stało? Różyczko! Przecież lubisz pana Jerzego? - — Nienawidzę go! Nienawidzę! — ciska Rozalka i rzuca się na chleb. Zapycha sobie usta jak dzikuska. — Sukienka jest cała poplamiona — mówi mama cicho. — Bo mi się tak podoba! — krzyczy Rozalka o wiele za głośno. „Właściwie nie wiadomo, jak postępować z tymi dziećmi..." ¦.— myśli mama. Entomologla Na zakończenie roku szkolnego urządzono wycieczkę. Wzięły w niej udział trzy starsze klasy. Uczestników wycieczki podzielono na grupy. Jedną grupą opiekował się pan Jerzy, drugą pani Bożkowa, a trzecią pan Nosacki, nauczyciel rysunków, popularny „Nos", ten sam, który nie znosił pana Ostrowskiego od śpiewu i który urządził wystawę karykatur nauczyciela śpiewu, za co ten odpłacił się melodyjnym kanonem o wątpliwej wartości poetyckiej: En enta enta nos Rozalka tak kombinowała, aby nie znaleźć się ani w grupie pana Jerzego, ani w grupie mamy. Wycieczka szkolna z mamą — to w ogóle żadna przyjemność, a tym bardziej, jeśli mama jest jednocześnie panią. Nie, pana Jerzego Rozalka nie znosiła od czasu, gdy zaczął bywać coraz częściej w ich pokoiku u Kwietniów. Umyślnie wtedy wymykała się z domu. Przed wycieczką więc tak kluczyła i celowała, aż znalazła się w grupie dowodzonej przez pana Nosackiego. Nos był w całym swoim rynsztunku. Miał spodnie do pół łydki, jakich teraz już nikt nie nosi, skarpetki i wysokie sznurowane kamasze. Obwieszony dziwnymi puszkami i słoikami — uwijał się, jakby odmlodniał o sto lat. Jego rynsztunek dzwonił i telepał przy każdym kroku, tak że cała grupa szła przy akompaniamencie tych wielce .152 naukowych dźwięków. Bowiem bagaż ten był naukowym rynsztunkiem entomologa. Entomologia to nauka o owadach, entomolog — to ten, kto bada, zbiera, klasyfikuje owady. Nos uczył rysunków, ale prawdziwą jego pasją była entomologia. Wiedzieli o tym wszyscy w szkole. Te duże gablotki z motylami za szkłem, wiszące w klasie, to dar Nosa. Chłopcy znosili mu różne ciekawe okazy. Nos bardzo się gniewał, jeśli kto męczył owady, wyrywał muchom nóżki lub skrzydełka. Dziewczynki w ogóle nie wykazywały entuzjazmu dla entomologii. Brzydziły się owadów. Nawet Rozalka nie wzięłaby w rękę chrabąszcza, a pająków bała się jak samego diabla. Pewnego razu, gdy zobaczyła nad łóżkiem na ścianie pająka z takimi długimi, długimi nogami i spuchniętym jak czereśnia odwłokiem — Rozalka przesiedziała do północy na krzesełku i zapowiedziała, że spać nie będzie do rana. Mama nawet zawołała Klinika, żeby zabrał pająka, a Klimek go tylko nastraszył i udawał, że ma go w ręku, i straszył Rozalkę, aż piszczała. Chłopcy nie brzydzą się tak owadów. A Nos nauczył ich odróżniać okazy ciekawe od pospolitych, których zbierać nie warto, nauczył usypiać i nakłuwać na szpilki. Niejeden miał już niezły zbiór owadów, ale żaden z tych zbiorów nie mógł się równać ze zbiorem samego Nosa. Miał on gniazda os i trzmieli, olbrzymie pudła motyli, chrząszczy i innych gadzin, wszystko poukładane, posegregowane w sposób wielce naukowy. Poza tym Nos zbierał książki o owadach, fotografie, znaczki pocztowe z owadami, a nawet wiersze i poematy o owadach, postanowił bowiem wydać całą antologię poezji tego rodzaju. Widocznie Nos spodziewał się dzisiaj zdobyć jakieś ciekawe okazy do swoich zbiorów, bo przecież inaczej nie zabierałby swoich puszek i innych nieznanych przyborów w tajemniczych puzderkach i neseserach. Bo wycieczka miała się odbyć, wyobraźcie sobie, tak! do Rzeczypospo- 153 litej Zwierzynieckiej, do tego wspaniałego państwa zwierząt, o którym cuda opowiadał Rozalce i Heńkowi Kli-mek. Więc zobaczymy, czy to wszystko prawda, czy zwykłe bajczenie. Podobno pan Sontag czeka na wycieczkę z wielkim zadowoleniem, będzie ją oprowadzać po lesie wraz ze starym łosiem, a ponadto przyjmie dzieci w swej gajówce obiadem, który już się gotuje od wczoraj, bo wczoraj pojechała na miejsce pani Kwietniowa i żona kierownika. Ale przedtem, jeszcze przed Lasem Zwierzynieckim — dzieci mają iść piechotą do Boru Górnego, na kopalnię. Eędą gośćmi dyrektora, zobaczą kopalnię i budowę osiedla mieszkaniowego Bór Górny, zobaczą plany rozbudowy Boru nie tylko Górnego, ale też Średniego, zobaczą to, co ruda ofiaruje miasteczku, które ciągle jeszcze czuje się pokrzywdzone, bo z roli samodzielnego miasta nagle stało się tylko ogonkiem do tego nowego intruza, Boru Górnego. Rozłożył się on w miejscu, które przedtem, jak mówił Doliński, nazywało się Pustka i było naprawdę pustką. Ani wsi, ani roli, ani lasu. Nic tu nie rosło, wiatr przeganiał kłęby sypkiego piachu ponad kępami zielska. Tylko tu i ówdzie sterczały białe kamienie, nie wiadomo skąd przyniesione. Podobne były do białych potężnych czaszek i kości wyłażących z ziemi i taka też o nich była legenda. Pustka. Cmentarz. Mogiła — tak mówiono o tej ziemi. A tymczasem przyszli geologowie, ustawili swoje sondy, zajrzeli głęboko do wnętrza ziemi. Znaleźli rudę, cenną rudę, którą przetapiać się będzie na stal. Młody dyrektor, gdy tu przyjechał, był jeszcze dyrektorem pustki. Sam się z tego śmiał. Skakał z kamienia na kamień, z kępy na kępę, wytyczał, wymierza} razem z inżynierami przyszły plan odkrywkowej kopalni, tupał, walił obcasami w ziemię, tak mu spieszno było dostać się do tej rudy, jakby jej chciał tym tupaniem dać do zrozumienia: — Poczekaj, już my cię wydostaniemy, niedługo! Potem zawarczały motory, zahuczały jakieś wielkie, nieznane maszyny. Pustka napełniła się ich jazgotem. Białe kamienie podobne do kości umarłych furczały w powietrzu. I pierwsza koparka wgryzła się żelaznym pyskiem w miąższ ziemi. Nie było jeszcze Urbanka. Urbanek przyjechał trochę później z całą grupą młodych robotników. Na razie wszyscy wraz z dyrektorem i inżynierami stanowiącymi jakby sztab generalny tej bitwy o rudę — wszyscy mieszkali w barakach pomalowanych na zielono. Ale tam na wzniesieniu już budowano piękne bloki mieszkalne. Na razie dziwnie one wyglądały w tej pustce, jakby kto przeniósł je z wielkiego jakiegoś miasta albo z samej stolicy — i tu postawił na pośmiewisko tej kupki małych domków, jaką wydawał się teraz cały Bór Średni z wioskowym odgałęzieniem Boru Dolnego. W biurze dyrektora wisiał plan całej okolicy. Było na nim wszystko, nawet rynek i pomnik dziewicy, nawet kuźnia i organistówka, i dzwonnica koło kościoła, i ruina pałacu, której pilnował Doliński. A obok plan przyszłości. Przede wszystkim drogi. — Drogi — mówił dyrektor — są teraz problemem najważniejszym. Tymi drogami nasza ruda pójdzie w/ świat. Tymi drogami przyjdą nasi robotnicy do pracy, dzieci do nowej szkoły, która stanie tu, w Borze Średnim. Tymi drogami jeździć będą autobusy, które połączą Bór Górny, średni i Dolny w jeden organizm, w jeden Bór. Tymi drogami, które zbudujemy, przyjadą do nas: kino, teatr, cyrk, książki, towary. Dyrektor wziął pałeczkę, taką samą, jak ta, którą posługuje się pani od geografii do pokazywania na mapie, i pokazał, którędy pójdą główne drogi, jedna — ta, co połączy wszystkie Bory w jeden Bór, druga — na zachód, trzecia na północ i południe, 154 — Jedna z tych szos pójdzie tędy — i dyrektor przejechał na planie przez sam środek organistówki, przez kuźnię i dawny teren pałacu, tą samą drogą, którą chodziła na spacer pani Bożkowa z Rostafińskim, jak mówił doktor, czyli z kluczem botanicznym Rostafińskiego. — Jak to?! — zawołał Heniek. — Przez naszą kuźnię? — Przez organistówkę? — pisnęła Alfreda. — Przez Dolińskiego? Prywatne Towarzystwo Archeologiczne? — rzuciła Rozalka. — Dokładne plany wytyczą inżynierowie. Ja pokazuję tylko kierunek. — Jeszcze lepiej! — szepnęła Alfreda. — Ziemia przy szosie idzie w cenie. — Tss! — skarciła ją Rozalka. — Lepiej słuchaj, bo zostaniesz bez ziemi. — Proszę pana, Rozalka się pcha! — rzekła Alfreda z godnością, nie wiadomo do kogo, bo pan Nosacki pilnie wpatrywał się w plany i wcale nie słyszał, co się działo za jego plecami. Z pewnością to, co pani Bożkowa patrząc z góry na wszystkie trzy Bory widziała jako przekrój rośliny od kwiatu do korzenia, pan Nos widział jako rozpiętego pod szkłem owada, którego głową był Bór Górny, tułowiem Średni, a odwłokiem Bór Dolny. Zaś te kierunki szos są jak nóżki owada pomalowane na czerwono. Poza tym Nos był też obywatelem Boru średniego i jego interesował problem, który formułowano w Borze Średnim po prostu w ten sposób: Co nam dała ta ruda? — Teraz dyrektor pokazywał, czym będzie Bór za kilka lat. Będzie pięknym, nowoczesnym miastem z kinem, może z teatrem, z komunikacją, z pięknymi sklepami i z parkiem, wspaniałym parkiem, który powstanie tu, gdzie stał dawniej pałac. Park ten w sposób naturalny połączy się z sąsiednim lasem i będzie stanowił zielone płuca miasta. Tak właśnie powiedział dyrektor: zielone płuca miasta. W biu- 156 rze kopalni oglądano próbki rudy, można było nawet wziąć je do ręki, ciężkie, brunatne, prawie czerwone, gdzieniegdzie lśniące metalicznie. Niektórzy wąchali je, a byli też tacy, którzy próbowali rudy językiem, choć tego robić nie wolno. Była bez smaku, ale zimna i trochę jakby cierpka, leciutko szczypiąca w koniec języka. W biurze poznała też Rozalka swoje kły i żebro mamuta. Wisiały teraz uroczyście nad oszkloną szafką z próbkami rudy. >— To nasze? — spytała. — Tak. Są własnością waszej szkoły — rzekł dyrektor i uśmiechnął się pod wąsem. Nie, dyrektor nie miał ani śladu wąsów, w przeciwieństwie do pana Jerzego, ale był całkiem, całkiem przystojny i wcale nie stary, a na dodatek okazało się, że też ma na imię Jerzy. — A teraz prosimy do naszej skromnej stołówki na herbatę — rzekł dyrektor. Wszyscy rzucili się hurmem, bo bardzo chciało się pić. Herbata okazała się wspaniałym poczęstunkiem, z ciastkami i cukierkami. Ale trzeba było się śpieszyć, bo już na dworze czekały auta, które miały zawieźć dzieci do gajówki zwierzynieckiej, do pana Sontaga. Niektórzy wypchali sobie kieszenie cukierkami. No cóż, miały zostać? Przydadzą się. Dyrektor wraz ze swoim sztabem zaproszony został do szkoły na uroczyste zakończenie roku szkolnego. Wszyscy z biura kopalni wylegli, żeby zobaczyć, jak dzieci będą odjeżdżać, pomagali wsiadać dziewczynkom. Wreszcie usadowiono się jakoś nie bez pisku i popycha- nia. — Panie dyrektorze, czy Urbanek nie mógłby z nami pojechać? — Urbanek? Gdzie Urbanek? — Przecież siedzi tu, w szoferce, i udaje trusia! — Oczywiście, że z wami pojedzie. — Urbanek! Urbanek! Z nami! Chodź do nas, Urbanek! — Ale Urbanek, tak jak w swojej maszynie, wysoko nad ziemią, tak i tu, siedział i tylko uśmiechał się łagodnie. Zawarczały motory. Pojechali! — O! o! o! Zając! Wiewiórka! <— wołały dzieci, gdy wjechali do lasu. Ale potem zwierzęta odstraszone warkotem motoru pochowały się. W pewnym miejscu kończyła się szeroka droga, dalej można iść tylko piechotą. Samochody tu sobie poczekają. — Ale Urbanek z nami! Oczywiście i Urbanek, i dwaj inni kierownicy ruszyli w las z całą gromadą. I dla nich było to święto, odpoczynek od pracy. Szli w milczeniu, bo zdawało im się, że ze wszystkich stron patrzą na nich jakieś oczy. Czujne, uważne patrzą z ukrycia, obserwują. To te zwierzęce warty, o których mówił Klimek. Jedne tylko wiewiórki śmigały nad głowami całkiem jawnie i zrzucały na idących szyszki, i suche kępki igieł. Ale na pewno robiły to dla zabawy. Tylko na podwórzu gajówki, gdzie witał wszystkich pan Sontag, stał w postawie pełnej godności i powagi stary łoś z nadłamanym rogiem, a mała sarenka jak psiak trzymała się nogi pana Sontaga. — Czy to prawda, co mówią, że Rzeczpospolita Zwierzyniecka ma swoje prawa, swoją konstytucję? — zapytała Rozalka, choć Klimek ciągnął ją za rękaw. i— Prawda — odparł pan Sontag. — Przyjechaliście tu jakby do innego zaprzyjaźnionego kraju. Las jest państwem roślin i zwierząt. Choć nie pisane, mają one swoje ścisłe prawa. Szanują je wszyscy w samym lesie. Powinni szanować i goście. Przede wszystkim obowiązuje cisza. Nie wolno bezmyślnymi krzykami płoszyć zwierzyny, a zwłaszcza ptactwa, które teraz karmi i wyprowadza 158 159 swoje potomstwo. Nie wolno zrywać i niszczyć roślinności, a tym bardziej śmiecić w lesie czy palić ognie. Ale o tym wszyscy już wiedzieli i rozumieli. Za to pan Sontag idąc z dziećmi w las opowiadał piękne historie o zwierzętach, o ich solidarności, o zaufaniu, jakim darzą człowieka. Opowiedział, jak ludzie pomagają zwierzętom, jak dokarmiają je w zimie, bo zima to dla nich najcięższy okres. I wtedy Rozalka pomyślała sobie, że dlaczego nie mogłaby zostać gajowym jak pan Sontag? Las stał ogromny, gęsty. Słońce przedzierało się przez gałęzie, przez pnie, kładąc jakby słupy światła między drzewami. Było trochę tak jak w pięknej budowli, jak w jakimś ogromnym kolumnowym teatrze. Mimo woli przyciszało się głos, bo w ciszy lasu było coś uroczystego, nakazującego szacunek. W pewnej chwili wszyscy stanęli olśnieni. Jeziorko w lesie. Stało w obramowaniu wysokiej żółtej dziewanny i rdzawego szczawiu, w kosmatym wianku bujnych paproci. Woda od cienia drzew zdawała się czarna, gęsta, tylko kolumny blasku przeszywały ją na wskroś. W samym środku jeziorka leżał w wodzie biały świetlisty obłok, taki sam, jaki stał nad jeziorkiem na niebie. Wyglądał jak ogromny łabędź z szeroką, białą piersią. Nos od razu wypatrzył jakąś nadzwyczajną ważkę i goniąc ją o mało nie wpadł w wodę. Rozległ się śmiech. A po chwili wrócił z drugiej strony, potem z boku. To amfiteatralna ściana lasu odrzucała głos echem. Teraz już wszyscy zaczęli kusić echo i próbować, jak też powróci i ile razy. Ale że wszyscy chcieli próbować od razu, zrobił się tylko hałas, jakby nad wodą stał cały wielki tłum. Pan Sontag tego nie bronił. Echo to naprawdę ciekawa rzecz, jak go nie wywołać? Wołano: Hop! Hop-!-Zosiu! Alf redo! Rozalko! A potem wykrzykiwano całe 160 wiersze, a wracały tylko rymy i goniły się, zderzały gdzieś nad wodą. A potem pan Nosacki zaczął opowiadać najprzedziw-niejsze rzeczy o owadach: Bo to jeziorko w lesie to znowu jest naprawdę Rzeczpospolita Owadzia. I nis ma w przyrodzie nic przedziw-niejszego od cyklu rozwojowego owadów, od tej prawdziwej wędrówki dusz owada przez różne, zupełnie odmienne formy życia. Weźcie tylko tego poczciwego tęgopokry-wego chrabąszcza, co on ma wspólnego z tłustym, białym robakiem, który żyje w ziemi pod nazwaniem pędraka? A przecież jest to ten sam chrabąszcz w innej postaci. Ale zanim stanie się skrzydlatym chrabąszczem, musi przeżyć jeszcze jedno życie — w postaci martwej na pozór larwy. W baśniach ludowych często bohaterowie zmie-nieją kształty. Ropucha staje się pięknym księciem, chłopiec zamienia się w zwierzę, dziewczyna w ptaka. W świecie owadów te baśniowe przemiany dzieją się naprawdę, w rzeczywistości. A każda poczwarka owada jest jak prawdziwa śpiąca królewna, którą pocałunek słońca zbudzi do nowego życia. Nos mówił o tym, jak przemyślnie niektóre drobne owady przystosowane są do swego bytowania, jak przygotowują podłoże dla potomstwa w twardym drzewie rozpuszczając jego miąższ własną śliną. Wreszcie mówił: — Owady tylko przypadkiem pozostały na swoim szczeblu rozwoju i nie opanowały całego świata, choć są przystosowane do tego, aby stać się panami świata. Człowiek odebrał im panowanie, ale owady przewyższają człowieka organizacjami społecznymi, tak doskonałymi, że aby stworzyć podobne, człowiek wysila się całe wieki wśród potu, krwi i mordów. Ale bohaterem wycieczki stał się Nos dopiero potem, gdy wrócono do gajówki. 11 • Rozalka Olaboga Dwie inne grupy już siedziały przy długich stołach rozstawionych pod drzewami, gdy nadeszła grupa Nosa z Alfreda, Rozalką, Klimkiem i Heńkiem. Już łyżki dzwoniły w najlepsze. Uwijała się pani Kwietniowa i gospodyni pana Sontaga. — Oj, zjedzą nam całą zupę! — zauważył ktoś. — Nie szkodzi — rzekł Nos. — Nie wiecie, że na dnie zupa jest najgęstsza, najpożywniejsza? Zasiedli prędko, a już dyżurni biegli z dymiącymi talerzami. Nos zanurzył łyżkę w zupie i nagle zamarł. Oczy jego zrobiły się wielkie, wielkie, o mało nie wyskoczyły z orbit. Na łyżce Nosa leżał ogromny, ogromny karaluch. Pani Kwietniowa biegła przerażona, dziewczynki powstawały z miejsc, nawet pan Sontag śpieszył i wyciągał ręce poprzez stół, aby zabrać nieszczęsny talerz. — Nie! — zawołał Nos, jakby ocknąwszy się z głębokiego osłupienia. — Nie. To wspaniały okaz. Poszukuję go od lat. Tego mi tylko brakowało! — I zaczął odpinać torbę, wyjmować z niej lupę i przyrządy do zabezpieczenia owada. Nawet pierogi z jagodami podane na drugie nie mogły zatrzeć wrażenia heroicznego wyczynu entomołoga. Jasio Mazurek—¦ trzecia ławka od okna Kiedy pani Bożkowa wybrała się na spacer z Rostafiń-skim tuż przed przyjazdem Rozalki, wtedy gdy to otrzymała tę dziwną, alarmującą depeszę „List przyjeżdża wtorek róża w drodze" — spotkała doktora Mączkę i dowiedziała się o śmierci starej Mazurkowej, babki Jasia. „Jasio Mazurek — trzecia ławka od okna" uprzytomniła sobie pani Bożkowa. Spokojny i małomówny, trudno się zorientować, co umie. Pani Bożkowa schowała wtedy swego Rostafińskiego pod pachę i zeszła do wsi, w kierunku ukazanym przez doktora. Była tu po raz drugi. Zaszła kiedyś do pierwszych zabudowań Boru Dolnego. Ze wszystkich stron wypatrywały za nią oczy dzieci i dorosłych. Czuła się jak na cenzurowanym, a w dodatku, aż wstyd się przyznać, pani Bożkowa nie lubiła gęsi. A właściwie nie tak. To gęsi nie lubiły pani Bożkowej. Była nawet gotowa uwielbiać te piękne ptaki podnoszące się z drogi z godnością, ale gdy tylko się zbliżyła, gąsior wyciągał szyję i gnał jej naprzeciw, celując swym krzepkim, zębatym dziobem prosto w łydkę pani Bożkowej. Za nim z gęganiem i trzepaniem piór toczyło się całe stadko, wszystko z wyciągniętymi wężowymi szyjami, z gęganiem, sykiem i jakimś trudnym do powstrzymania zapamiętaniem. Psów wcale się nie bała pani Bożkowa, nawet tych najgorszych, ujadających, podskakujących 163 wokół niej. Wiedziała, że jeśli nie okaże strachu "ani gestu ucieczki i słabości, pies jej nie ruszy. Wierzyła w to, w sforę psów wkraczała spokojnie, ufna w ten swój spokój i pewność siebie. Ale z gęsiami była zupełnie inna sprawa. Były jakieś bezrozumne, tępe, jak nakręcony złośliwy mechanizm. Tego dnia pierwszego spaceru do wsi miała jeszcze jakiś czerwony pasek u sukni i czerwony szal, co widocznie tak bardzo roznamiętniło gęsi. Biegły za nią aż do ostatniej chałupy. I choć pani Bożkowa udawała, że idzie normalnym swoim krokiem ani trochę nie przyśpieszając — na pewno z boku wyglądało to jak sromotna ucieczka. No, stało się, naraziła się na śmieszność wobec całej wsi. Bo czy może być śmieszniejszy widok, jak ktoś wynoszący łydki w jedwabnych pończochach z pogoni gęsich dziobów? Historia uczy, że gęsi obroniły rzymski Kapitol. Z pewnością jednak ośmieszyły niejednego bohatera. Jak się skończyła pierwsza wyprawa pani Bożkowej na wieś. Teraz zaś szła już nie na spacer, ale z konkretnym celem i gotowa była bohatersko przebrnąć przez wszystkie gęsi, jakie zjawią się na jej drodze. Na szczęście gęsi taplały się gdzieś za płotami w wilgotnych rowach i bajorkach po niedawnym deszczu i pani Bożkowa szła zwycięsko naprzód. Przed lepianką Mazurka stała już grupka kobiet rozmawiających z ożywieniem, śmierć zawsze jest tematem ciekawym i pasjonującym. Oparte o ściang stało wieko prostej, skleconej z surowych desek, trumny. Kobiety rozstąpiły się przed nią z zaciekawieniem. W sionce siedział stary Mazurek na jakiejś skrzynce okrytej workiem. Siedział spokojnie, z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała. — Jestem nauczycielką Jasia — przedstawiła się pani Bożkowa. Mazurek zrobił nieokreślony ruch ręką, że Jasio jest tam w izbie. 164 Był tam rzeczywiście. Także nie płakał. Siedział tylko 'i wpatrywał się w twarz babci leżącej w trumnie. U wezgłowia paliła się jedna brunatna świeca. W oczach Jasia był wyraz bezgranicznego zdziwienia. Babka była jakaś inna, obca, nie krzątała się jak zawsze, nie podawała wnukowi klusek, nie kładła mu na głowie swojej sękatej, ale lekkiej ręki. Nie było jej, leżała obojętna, jakby już nie lubiła Jasia, zapomniała, że czas obiadu dawno minął, a kuchnia wystygła i garnki są puste. Pani Bożkowa wzięła Jasia za rękę i powiedziała: — Chodź, trzeba coś ugotować dla dziadka. Chłopiec nie ociągając się wstał i poszedł za nią. Przyniósł drew i pomógł jej rozpalić ogień. Pokazał, gdzie mąka i ziemniaki. Sam wziął nożyk, siadł na stołku, na którym na pewno siadywała babka, postawił cebrzyk między nogami, jak pewno i ona robiła — i zaczął strugać ziemniaki. Tylko od czasu do czasu odwracał się i zerkał na babkę. Ogień zaczął wesoło buzować pod blachą, ogień nie rozumie nic, robi swoje. Pani Bożkowa zagniotła kluski i rzuciła je na wrzącą wodę. — Musisz teraz, Jasiu, dbać o dziadka, żeby zjadł, żeby odpoczął. Jasio nic nie odpowiedział, tylko kiwnął głową. Pani Bożkowej to nie zraziło. Doktor powiedział, że to taka rodzina mruków. Mało mówią, więc każde słowo i każdy gest więcej u nich znaczył. Wyszła uspokojona i namówiła kobiety, aby zajęły się Jasiem i staruszkiem, może przenocują ich w sąsiedztwie do jutrzejszego pogrzebu. Na pogrzebie Mazurkowej też była pani Bożkowa z delegacją klasy, która położyła na mogile piękny wieniec z kwiatów, ten wieniec uplotła mama Alfredy z najpiękniejszych kwiatów. Może Alfreda chciała się tak pochwalić, że taka dobra, ale faktem jest, że to ona przyniosła ten piękny wieniec, jakiego w ciągu całego życia nie wi- 165 działa stara Mazurkowa dreptająca wśród świniaków i kilku kur koło nędznej chatynki, dźwigająca na plecach płachty z pokrzywą, cała zgięta od kopania kartofli, od pielenia i przerywania buraków. Jaś Mazurek spoglądał teraz śmielej i przyjaźniej na nauczycielkę ze swojej ławki trzeciej od okna. Już nawet kilka razy zgłaszał się do odpowiedzi, a choć bąkał niewyraźnie, otrzymał raz czwórkę, a raz czwórkę z plusem z odpowiedzi. Pani Bożkowa cieszyła się i dowiadywała się, że życie w małej chatce Mazurka powróciło do normy, jeśli można tak mówić o domu bez kobiecej ręki, bez kobiecego doglądu. Dziadek po pierwszym otępieniu wziął się jakoś do roboty, nawet naprawił strzechę, a Jasio pomagał mu, gotował. Ze swojego wyrka na ławie przeniósł się na łóżko babki. Wieczorem starannie wycierał stół z okruchów i wilgoci, zapalał naftową lampkę i rozkładał swoje książki i zeszyty. Z czego żyli? Nie wiadomo. Podobno dwa czy trzy razy przyszły jakieś pieniądze ze świata. Znak, że ojciec Jasia żyje i pracuje. A przecież tym dwojgu wiele nie potrzeba. I tak to szło. — Jakoś to idzie — uspokajali się sąsiedzi i czuli się zwolnieni od kłopotu. No cóż, każdy ma swoje zmartwienia. Ludzie nie są źli. A to któraś sąsiadka porwie koszulę Jasia, upierze, odniesie czystą albo podetknie kawał placka przez okno, jak gdyby nigdy nic, przypadkiem. Prosto, nie na pokaz, a tak z samego dobrego serca. Pierwsze pieniądze, które przyszły ze świata, przypomniały Jasiowi, że ma ojca. Nazwa miejscowości, z której pieniądze wysłano, była nieczytelna, jakaś krótka, ale imię i nazwisko wypisane było na przekazie wyraźnie: Mazurek Józef. Ojciec! Jaś myślał o nim nieustannie. W szkole, gdy się zamyślił, trzeba go było budzić szarpnięciem. Patrzy przez okno na drogę, bo ławkę ma przy oknie. A drogą idzie mężczyzna w butach. Ojciec! Oj- 166 ciec! krzyczy coś w Jasiu. Ogląda się po klasie, czy nikt nie słyszał, ale nie, to w nim zamknięty jest ten głos, który woła: Ojciec! Potem pieniądze przyszły jeszcze raz. W samą porę, bo Jasiowi skończyły się buty. Po prostu odpadły podeszwy, już dłużej nie można ich podwiązywać sznurkiem i spinać drutem. Nikt ich już nie przyszyje, bo postrzępione. Więc te pieniądze poszły na buty i niedużo zostało. To na naftę, bo trzeba się uczyć, a za dnia nie ma kiedy, tyle roboty koło domu. A potem pieniądze się urwały i była cisza. W domu Mazurków zawsze była cisza. Dziadek nie tracił słów, mógł przez tydzień ust nie otworzyć, a i Jaś nie był do gadania. Milczeli tak razem, milczeli, aż czasem zdawało się, że to milczenie rośnie, rośnie do samego nieba i że robią się z niego wysokie ściany, wysokie! I że każdy siedzi w tych swoich ścianach zamknięty jak w jakim więzieniu. Wystarczyłoby może dobyć głosu, ściany by się rozpadły, runęły. Ale po co? I co tu gadać? Po próżnicy — gadanie. 1 gardło zarasta tym milczeniem jak staw szuwarem, że już chyba i nie potrafią mówić. Obaj stękają tylko, pojękują, wzdychają, po gospodarsku, po męsku. Panna z kozą Od razu na początku wakacji na drodze do wsi zaroiło się od ludzi. Chodzili, mierzyli. Było z tego wiele gadania i plotek. A niektóre plotki to już takie głupie, że coś okropnego. Mówiono, że Bór Dolny, jako że leży w dolinie, zostanie zalany wodą i będzie takie sztuczne je/ioro, żeby pan dyrektor z panami inżynierami mieli sobie gdzie pływać, opalać się i łapać rybki. — Potopią nas jak wszy! — gadano. A byli tacy, co już martwili się, skąd wziąć łodzie i sieci. Inna gadka poszła, że będzie płacony podatek od drogi. Ile metrów na każdego przypadnie, tyle tysięcy będzie musiał wpłacić do kopalni. Bo z czego ma żyć to wszystko? Z tej jednej rudy? Z tych kamieni? Tego nie ugryzie. — A co będzie z tymi, co mieszkają z tyłu, nie od drogi? — A co będzie z tymi, co nie zapłacą? 1 już wieść niesie, że tych będą usuwać ze wsi i wywozić na zachód i w ogóle koniec świata i sąd ostateczny. Ale po kilku dniach przywieziono wysokie słupy i zrzucono je wzdłuż drogi, a potem grube szpule kabli, na których siadały zaciekawione wrony. Więc już było jasne, że zakładają elektryczność, że 168 tymi kablami popłynie prąd z Boru Górnego do Dolnego, że nie będą potrzebne już lampy naftowe, że będzie światło i radio. Ten i ów z gospodarzy zaczął myśleć, że i maszyny można będzie sprowadzić, a może i motorek do wody. Na razie wkopywano w grunt gołe słupy. Gdy się przyłożyło do nich ucho — huczały, jakby uwięziony był w nich wiatr wszystkich jesieni ściętego drzewa, z którego zrobiono maszt. Dzieci uwijały się wśród robotników, znały ich już z imienia i nazwiska. Bo bez dzieci nic się nie może obyć, bez ich uwagi i kontroli. Przynosiły robotnikom wodę albo i maślankę do picia. A już na polach obok zaczęły się małe żniwa. Najpierw na rogach pól pojawiły się ły-sinki z odwiecznymi wstążkami i powrósełkami na związanych promieniach żyta. Według dawnych pogańskich obyczajów wiązano je co roku dla odegnania złych sił, zanim gospodarz wszedł na dobre w żyto i zamachnął się kosą. Tu już elektryczność kroczyła w uwalanych gliną buciorach monterów, a tu czerwieniły się te zabobonne warkoczyki pól wśród niebieskich bławatków. W szczęk kos wplatały się tego roku uderzenia młotków, brzęk łopat. Monterzy popijali gościnnie kwas z nakrytych płachtą dzbanków, a żeńcy odpalali od tamtych skręconego papierosa, zamieniali słowo jedno, drugie. Wszyscy mieli na koszulach ciemne plamy potu. Niektórzy pracowali rozebrani, opaleni na brąz, błyszczący od potu, jakby polani wodą. Tak się jakoś zaczęły te wakacje na drodze prowadzącej z Boru Średniego do Dolnego. Tam stał obłok kurzu, stamtąd dochodził terkot ciężarówek, uderzenia ciężkiego młota wbijającego słupy, zupełnie jakby kopalnia nie pracowała tak samo pełną parą. Tylko że do odgłosów kopalni już się przyzwyczajono, oswojono ją. 169 — Rozalka Olaboga, potrzymaj no! — wołał młody monter z młotkiem w ręku. — Rozalka Olaboga, podaj no! Rozalka uwijała się. Chciała nie tylko obserwować i kontrolować, ale i pomagać. A okazało się, że jest dla niej wiele do roboty. Żeby tam nie wiem co, Rozalka wszędzie miała co robić. Tu sobie ktoś skaleczył paluch, trzeba przemyć i opatrzeć. — Rozalka Olaboga, ratuj no! — nawet nie trzeba wołać. Rozalka już jest tam, gdzie grubymi kroplami kapie z rozciętego palca krew i wsiąka w kurz drogi. Rozalka nie boi się krwi. Sama, jak się skaleczy, possie palec, krew jest ciepła i słona, smaczna. Poliże ranę jak młody psiak i rana już się goi. Dlatego nie boi się krwi, umie krew zatamować, umie obchodzić się z bandażem i ze wszystkim, co mają monterzy w apteczkach w swoich ciężarówkach. Za opatrzenie tego palucha to nawet Rozalka przejechała się ciężarówką. Siedziała koło kierowcy w szoferce, dumna jak paw. Tylko jak samochód ruszył, zrobiło się strasznie gorąco i Rozalka wyskoczyła przy pierwszej chałupie. Przy studni na podwórzu kobieta brała wodę. —- Można się napić? — Pij! Rozalka nabrała wody w złożone dłonie. Woda zimna, smaczna, cudowna. Kołysze się i błyska srebrną bryłą w dużym drewnianym cebrze uwiązanym na łańcuchu. Łańcuch jest do połowy mokry, ale szybko schnie na słońcu. Widać, jak słońce pije z niego wilgoć. Już jest suchy. Rozalka rozgląda się po podwórzu, a tam na środku, pod gruszą, na rozścielonej płachcie leżą dzieci. Rozalka okropnie lubi dzieci. Takie małe dzieci. Piękne są małe psiaki, kocięta, kurczaczki, małe cielątka i źrebaki. Nawet małe świnki są bardzo miłe i okropnie przyjemne 170 w dotyku Ale najpiękniejsze są małe dzieci.. Tylko że matki bardzo nie lubią, jak je brać na ręce i pieścić. Krzyczą, boją się, że się je złamie. Główka im opada, jeszcze nie mają siły trzymać jej prosto. Trzeba umieć się z nimi obchodzić. Tak jak z królikami, którym łatwo złamać grzbiet, gdy się je bierze pod spód. Króliki bierze się za uszy. Może i małe dzieci można by brać za. uszy, ale uszy ich są też malutkie i kruche. Już lepiej patrzeć się na nie z daleka. Malec podniósł nóżki w górę i usiłuje włożyć do buzi wielki palec od nogi. Jaki śmieszny! Otwiera buzię szeroko, szeroko, celuje tym palcem, wywija tą różową piętką i nic. Nie udaje mu się. Matka go bierze i układa na brzuszku. Jaki zadowolony! Podnosi, podnosi w górę ten swój mechaty łebek, aż z buzi cieknie mu ślina, nóżkami kopie, kolankami orze chustę pod sobą. — Niedługo będzie pełzać — mówi matka dziecka i uśmiecha się do niego, do tej jego silnej, puchatej główki, do tych różowych pięt, do tych wałków mocnych nóżek. Ale co z tym drugim? leży niemrawo, główka opuszczona ha bok jak zwiędnięty i złamany kwiatek. Co ją matka próbuje ułożyć na drugą stronę, to główka sama przechyla się z powrotem na swój bok. Ta główka z tej strony jest zupełnie płaska i łysa. Dziecko śpi, ale nie jest to sen mocny i zdrowy. Nawet jedno oko ma otwarte i cieknie z niego coś żółtego. Dziecko jest chude i wyciągnięte, nie tak jak niemowlę, które ma zgięte rączki i nóżki. — To bliźniaki? — Ano. Piotr i Paweł — odpowiada kobieta. I dodaje: — Ten drugi, Paweł, już się urodził taki. Nie do życia. Nie pożyje... — I znowu bierze Piotrusia na ręce, podrzuca, cmoka. Dziecko rozdziawia w uśmiechu całą bezzębną paszczę. 171 Rozalka patrzy przerażona. — Nie pożyje... Nie, proszę pani! Powiem doktorowi, trzeba je ratować, leczyć. Doktor Mączka na pewno je uleczy. — Szkoda fatygi — wzdycha kobieta. — Idź już, idź. Mam robotę. — I kobieta wraca do balii, ustawionej przy schodkach wiodących do domu. Całe to podwórze nagle zdaje się Rozalce ciemne jak noc. Zamyka oczy i otwiera je. A to dziecko tam leży. 1 mucha chodzi po jego buzi, koło oka, z którego ścieka żółta ciecz. Doktor miał czas dopiero pod wieczór. Kobieta jest zła na Rozalkę, że go sprowadziła. I to tak niespodziewanie. Wszystkie pieluchy dopiero uprane, mokre, nie ma nawet dziecka w co zawinąć. W domu bałagan, nie zamiecione, bo prała. Mąż z pola zziajany, spocony, brudny. Trzeba by mu kartofli ugotować do mleka. Grosza nie ma. A tu doktor, z tą smarkatą. Obejrzał dziecko, powiedział, że trzeba je trzymać osobno. — Kiedy kołyska jest tylko jedna. — W koszyku pani mu zrobi posłanie. Lekarstwa przyniesie Rozalka, tylko proszę dawać wszystko, tak jak trzeba. Piersią go pani karmi? — Piersią.. Ale on nie ma siły ssać. Zaraz zasypia. — Panie doktorze, czy on będzie żyć? — pyta Rozalka, gdy wraca z doktorem do Boru Średniego. — Trzeba by tu szpitala. Specjalnego pokarmu. Mieszanek. Ta kobieta ich nie przygotuje. — Więc umrze? — Zrobimy wszystko, żeby żyło. Ale mimo lekarstw doktora Mączki Pawełek był ciągle bardzo słaby. Kobieta tylko wzruszała ramionami. — Już takie jego przeznaczenie. Nie sądzone mu żyć. 172 Rozalka siedziała przy chorym dziecku. Odpędzała muchy z jego buzi. Co tam elektryczność, co tam monterzy! Tu jest chore dziecko. Gdy ją kobieta przepędzała, Rozalka szła i oglądała się jeszcze za siebie. Kobieta okrywała koszyk z dzieckiem białą merlą, żeby go muchy nie jadły. Kochała go na swój sposób. Potem brała na kolana Piotrusia. Kopał i cmokał z radości i rozdziawiał tę swoją różową mordkę. Rozalka szła przed siebie. Nawet nie zauważyła, że zaszła na łąkę. Nagle zrobiło jej się w bucie mokro. Nogą stąpnęła w rów zarośnięty niezapominajkami i gęstą trawą, która była tu ciemnozielona, aż czarna od zieleni. Zaczęła Rozalka rwać te niezapominajki. No trudno, i tak w trepkach już pluszcze woda. I nagle posłyszała głos. Coś beczało za kępą krzaków. To na pewno jakiś chłopak, chce ją nastraszyć. — Beee! — odpowiedziała. Ale zamiast chłopca wyjrzała zza krzaków biała główka z parą zdumionych oczu otoczonych białą rzęsą i z parą białych uszu. — Koza! Koziu! Koziuniu! Na, na, na! Nie wiadomo, jak się woła na kozy. 173 — Meee! — koza otworzyła swój biały pysk i znowu zabeczała żałośnie, ale becząc wyszła zza krzaka i stanęła przed Rozalką patrząc na nią pytająco. — Masz! — Koza wyciągnęła szyję, ale nie uszczknęła ani jednej niezapominajki z bukiecika Rozalki. — Nie chcesz jeść, to czego chcesz? Koza obróciła się bokiem i Rozalka zauważyła, że koza ma duże czerwone wymię, jakby nabrzmiałe. — Trzeba cię wydoić, ale jak i w co? I nagle błysnęła Rozalce myśl. — Koza! Koza i chore dziecko. Kozie mleko jest zdrowe. Trzeba mu dać koziego mleka. Rozalka rozejrzała się, czy kto nie idzie, może właściciel kozy. Czyja ona? Ale nikt się nie zbliża. Nikt nie szuka kozy. — Koziu! Koziu! Dobra kozia! Przyszła, żeby wyleczyć chorego dzidziusia! — Rozalka głaszcze kozę po szyi i delikatnie prowadzi ją za sobą. Koza idzie za jej głosem posłusznie jak pies. Widocznie bardzo jej dokucza nabrzmiałe wymię. Rozalka przyprowadza kozę do matki chorego dziecka. — Doktor kazał dać dziecku koziego mleka! — rozkazuje. Kłamie, bo przecież doktor nic takiego nie kazał. A co będzie, jak kozie mleko mu zaszkodzi? Kobieta wzrusza ramionami, ale co ma robić. Przynosi stołek, stawia przy kozie, przynosi drewniany cebrzyk od dojenia. Ciur! Ciur! — leje się kozie mleko, żółtawe, gęste. — Kozie mleko jest zdrowe! — powtarza sobie Rozalka. — Kozie mleko jest na pewno zdrowe! — Trzeba je przegotować — rozkazuje. — Sama mu dam. Kobieta już nie protestuje. Bywa, że dobrze jest, kie- 174 dy ktoś za nas działa i postanawia. Niech już tak będzie, jak chce ta smarkula, Rozalka Olaboga. Dobrze chce, a dziecko najwyżej prędzej .skończy swoją mękę. Dziecko już nie ma sił ssać. Rozalka wlewa mu do buzi łyżeczkę, jedną, drugą. Mleko wylewa się z buzi. Rozalka wlewa dalej, po troszeczku, po kropelce. Połknął. I znowu mleko cieknie po buzi. Kobieta stoi, kiwa głową. Otarła nawet łzy. A dziecko pije. Znowu przełknęło łyżeczkę. Znowu. — Za godzinę damy mu jeszcze raz. Teraz będzie się go karmić tylko kozim mlekiem. Tak kazał doktor — zarządziła Rozalka. — Dobrze, panienko, a czyja ta koza? Nie poskarżą, żeśmy ją ukradli? — Koza jest moja — rzekła Rozalka. Na drugi dzień Pawełek nauczył się pić z łyżeczki. Rozalka podtrzymywała mu główkę, która ciągle jeszcze leciała w bok, w stronę, gdzie była spłaszczona. Gdy doktor obejrzał dziecko po kilku dniach, spojrzał rozjaśniony na matkę dziecka: — No? Dobrze! Będzie żyło! Kobieta buch do ręki doktora. — To za tę kozę, co pan doktor nam przysłał. To ona uratowała dziecko. — Koza? — I spojrzał pytająco na Rozalkę. — Oj, koza! Koza! Udał się nam Pawełek, co, Rozalka? Rozalka promieniała. Ale zaraz nazajutrz była znowu tragedia. Ledwie Rozalka przybiegła do Pawełka, a tu matka wychodzi i woła: — Zabrali kozę! Nie ma kozy! O, mój Pawełeczku! Mój synku! — Pawełek ssał palec przez sen i nie wiedział, że lamentują już po nim, jak po umarłym. — Kto zabrał? Gdzie? — Przyszedł gospodarz, wymachiwał kijem, krzyczał, 175 że do sądu poda, krzyczał: złodzieje! Nie chciał słowa wysłuchać, uwiązał kozę na postronku i zabrał. Dobrze, że z rannego udoju został garnuszek. Do wieczora starczy. Ale co potem? Rozalka dowiedziała się dokładnie, co to za jeden, skąd, i ruszyła, ale wcale nie we wskazanym kierunku. Ruszyła do domu, do Kwietniów. — No, wkraczaj! Wkraczaj w swoje obowiązki! — napominała Kwietniowa. — A pewnie że wkroczę. Jeszcze jak wkroczę! — rzekł przewodniczący i u boku Rozalki podskakującej co drugi krok udał się we wskazanym kierunku. — Nie skacz jak ten wróbel, bo mi się w głowie mąci! — rzekł tylko przewodniczący w drodze. Więc Rozalka szła już spokojnie i dostojnie, a zaraz potem dreptała z kozą na postronku z powrotem do Pawełka. — Czego to nasz przewodniczący nie załatwi! — przy-pochlebiała się na odchodnym. — Panna z kozą! — rzucił Kwiecień, uśmiechając się pod wąsem. — Panna z kozą jak w herbie naszego miasta. I to było drugie, nowe przezwisko Rozalki. — Tak! Tylko Rozalka potrafi ukraść kozę i za dwa dni otrzymać ją jakby w podarunku. Inny za tę kozę poszedłby do kozy! — zawyrokował Klimek. I przyszła chwila, gdy do nachylonej Rozalki uśmiechnęła się szeroko bezzębna, cała różowa w środku paszcza małego Pawełka. — Nie widziane, nie słyszane! Ludzie chodzą po ścianie. Jak muchy! — mówiła stara kobieta z Boru Dolnego, która po raz pierwszy w życiu oglądała film. Bo przyjechało kino. W remizie strażackiej rozwiesili białe płótno. Zgasło światło. A na płótnie zaczęły drżeć jakieś litery, jak na książce do nabożeństwa, ale jeszcze większe. Biegły tak szybko, że trudno było odczytać. A zaraz potem na ścianę wjechał samochód, prawie tak wielki i piękny, jak ten, którym jeździ dyrektor kopalni. Z samochodu wysiadł jakiś pan i coś mówił do chłopca siedzącego w samochodzie. Potem obraz się zmienił. Jakaś bardzo piękna pani siedziała przed lustrem i płakała. Płakała tak ślicznie, że choć łzy leciały jej z oczu — ani się nie skrzywiła, ani nie utarła nosa. Potem długo, długo były jakieś place, ulice, biegły, biegły, zmieniały się, przeskakiwały jedna w drugą, aż nagle wszystko rozstąpiło się i na rozjaśnionym płótnie zabłysło morze. Tak, to było morze. Sama woda, a na wodzie błyski i migotanie, i fala podnosi się, bije o brzeg, zdaje się, że opryska śnieżną pianą tych, co siedzą najbliżej. Potem znowu obraz biegnie i biegnie, i pokazuje samotnego człowieka, który idzie brzegiem morza. Jest boso, nogawki spodni podwinięte, ubranie zwyczajne, widać, że stare i wytarte. Idzie. Nogi zanurzają się w sypkim piasku i zostawiają na . 12 — Rozalka Olaboga 177 że do sądu poda, krzyczał: złodzieje! Nie chciał słowa wysłuchać, uwiązał kozę na postronku i zabrał. Dobrze, że z rannego udoju został garnuszek. Do wieczora starczy. Ale co potem? Rozalka dowiedziała się dokładnie, co to za jeden, skąd, i ruszyła, ale wcale nie we wskazanym kierunku. Ruszyła do domu, do Kwietniów. — No, wkraczaj! Wkraczaj w swoje obowiązki! — napominała Kwietniowa. — A pewnie że wkroczę. Jeszcze jak wkroczę! — rzekł przewodniczący i u boku Rozalki podskakującej co drugi krok udał się we wskazanym kierunku. — Nie skacz jak ten wróbel, bo mi się w głowie mąci! — rzekł tylko przewodniczący w drodze. Więc Rozalka szła już spokojnie i dostojnie, a zaraz potem dreptała z kozą na postronku z powrotem do Pawełka. — Czego to nasz przewodniczący nie załatwi! — przy-pochlebiała się na odchodnym. — Panna z kozą! — rzucił Kwiecień, uśmiechając się pod wąsem. — Panna z kozą jak w herbie naszego miasta. I to było drugie, nowe przezwisko Rozalki. — Tak! Tylko Rozalka potrafi ukraść kozę i za dwa dni otrzymać ją jakby w podarunku. Inny za tę kozę poszedłby do kozy! — zawyrokował Klimek. I przyszła chwila, gdy do nachylonej Rozalki uśmiechnęła się szeroko bezzębna, cała różowa w środku paszcza małego Pawełka. — Nie widziane, nie słyszane! Ludzie chodzą po ścianie. Jak muchy! — mówiła stara kobieta z Boru Dolnego, która po raz pierwszy w życiu oglądała film. Bo przyjechało kino. W remizie strażackiej rozwiesili białe płótno. Zgasło światło. A na płótnie zaczęły drżeć jakieś litery, jak na książce do nabożeństwa, ale jeszcze większe. Biegły tak szybko, że trudno było odczytać. A zaraz potem na ścianę wjechał samochód, prawie tak wielki i piękny, jak ten, którym jeździ dyrektor kopalni. Z samochodu wysiadł jakiś pan i coś mówił do chłopca siedzącego w samochodzie. Potem obraz się zmienił. Jakaś bardzo piękna pani siedziała przed lustrem i płakała. Płakała tak ślicznie, że choć łzy leciały jej z oczu — ani się nie skrzywiła, ani nie utarła nosa. Potem długo, długo były jakieś place, ulice, biegły, biegły, zmieniały się, przeskakiwały jedna w drugą, aż nagle wszystko rozstąpiło się i na rozjaśnionym płótnie zabłysło morze. Tak, to było morze. Sama woda, a na wodzie błyski i migotanie, i fala podnosi się, bije o brzeg, zdaje się, że opryska śnieżną pianą tych, co siedzą najbliżej. Potem znowu obraz biegnie i biegnie, i pokazuje samotnego człowieka, który idzie brzegiem morza. Jest boso, nogawki spodni podwinięte, ubranie zwyczajne, widać, że stare i wytarte. Idzie. Nogi zanurzają się w sypkim piasku i zostawiają na nim ślady. Gdzie idzie? Po co? Zaraz zobaczymy, bo jakaś łódź przybija do brzegu. Woda opryskuje ciemne, zwaliste głazy. Już są. Co to za jedni? Ale to nieważne. To zupełnie nieważne. Znowu jest piękna pani. Znowu pan z chłopczykiem. Samochód pędzi szosą brzegiem szybko, szybko, szybko. Gdzie on tak pędzi? Kogo goni? Czy dogoni? Ale i to jest nieważne. Bo obraz już się zmienia. Gdy się patrzy na film pierwszy raz, jakoś trudno się w tym połapać, ale ten prostokątny kawałek płótna wydzielony długą smugą światła jest jak czarodziejskie okno, przez które widać inny jakiś, daleki świat. Czy to sen? Niejeden przeciera oczy. A tu obok jacyś ludzie chodzą, rozmawiają, śmieją się i płaczą, podbiegają ulice obcych miast, podbiegają fale morza, otwierają się jakieś nieznane drogi, tak prawdziwe, że chętnie by się spróbowało ich własnymi nogami. Otwierają się drzwi obcych domów, widać wszystko, co się w nich dzieje, jakby kto zdjął dachy i ukazał życie, które się toczy w głębi domów, albo jakby ktoś z czapką niewidką, z sezamowym kluczem szedł sobie przez nieznane pokoje, nie zauważony, niewidzialny. Ludzie coś mówią, ale nie słychać tego bardzo dobrze, bo jeszcze gdzieś z głębi płynie muzyka. Ta muzyka jest wszędzie, wszystko wypełnia. Ta muzyka, którą wszystko tętni, jest jak powietrze tego drugiego, świetlistego świata, dla którego płótno jest oknem. Tą muzyką oddychają i ludzie tamtego świata, i fale morza, i ptaki, i domy. I kiedy ta muzyka cichnie, cichnie i nagle urywa się — wiadomo, że już jest koniec filmu, choć wszyscy jeszcze siedzą i wpatrują się w puste płótno. Okno już zatrzaśnięte. Muzyka umilkła. Nie miałyby już czym oddychać rzeczy i ludzie tamtego świata. Koniec. Trzeba się budzić z tego snu. Trzeba się zbierać. Trzeba wracać do domu, do swojego życia, do gotowania ziemniaków, do naganiania dzieci spać, do zamykania na 178 noc kur, do tego wszystkiego, co na czas trwania filmu odeszło gdzieś daleko, rozpłynęło się, przepadło, zgasło. — Tfu! Czarodziejstwo! Śmieją się mechanicy. Pytają, czy film się podobał, czy mają jeszcze przyjechać i o czym ma być to drugie kino. Bo teraz, jak jest światło we wsi, to już nie ma problemu. Cały świat można zaprosić do Boru Dolnego. A przed remizą stoi samochód, którym przyjechali ki-niarze i te ich aparaty, i filmy. Ile tego wszystkiego tu się mieści, ile tego życia obcego! Gdzie ono? W tych taśmach, w tych szpulach skręconych, czarnych? Dzieci obchodzą samochód, próbują nawet włazić do środka, niemal obwąchują go, dotykają każdej śrubki. — No, bywajcie! Wrócimy tu do was. Niedługo. — Pięknie prosimy. Dziękujemy. Samochód już warczy, już rusza, a ludzie jeszcze stoją na drodze. Jeszcze pogadują. Powoli, niechętnie rozchodzą się do domów. Najpierw kobiety, bo te mają najpilniejszą robotę w domu, ciągną za sobą dzieci. A mężczyźni jeszcze stoją, palą papierosy, gadają. Ci zawsze mają o czym mówić. Od filmu do kopalni. Od kopalni do wielkiej polityki. A od wielkiej polityki, od wojny i pokoju, do suszy i upału, do tegorocznego ziarna, do tytoniu, który mokry, palić się nie chce. I tak zapada noc. Szczekają psy. Potem ucisza się wszystko, gasną światła. Zaszumi drzewo pod oknem, uderzy w szybę gałązka i spać, spać. Tylko stary Mazurek przewraca się na swym łóżku. Chce mu się pić, a Jasia jeszcze nie ma. Poleciał na to kino i nie wraca. Stary od wielu już dni źle się czuje. Nic nie mówi wnukowi, żeby go nie straszyć, ale jest coraz słabszy. A z czego ma być silny? Z tych kilku ziemniaków bez okrasy, z tego kubka mleka? A i starość już robi swoje. Stary podrepce koło domu, podniesie źdźbło 12* 179 słomy i potem ciężko mu się wyprostować. Znowu po-drepce, przepędzi z grządki kurę i wraca na próg. Siada. Znowu coś struga. Same ręce strugają. Te ręce to ma takie od maleńkiego. Radują się, kiedy trzymają klocek drewna i kozik. Choćby i drzazgę jaką. Już kozik się rusza. Już z drzazgi skrzydełko jakieś wyskakuje, już głowa, oko, koczkodan jakiś nie widziany, ni to diabeł, ni to pasikonik. A może nie ma takich na świecie? Na świecie jest wszystko. Na świecie jest wszystko, co pomyśli głowa, co zrobią ręce. Bawi się tak stary, struga, a myśli chodzą mu po głowie. Im więcej milczy, im więcej nie ma się do kogo odezwać, teraz po śmierci żony, tym więcej myśli w nim się zbiera i gadają mu w głowie, gadają, aż źle się robi od tego gadania. Gadają i o tym, jaki świat jest wielki, piękny i nieznany, i jak to wszystko w nim jest. Gadają i o tym, że życie przepływa jak woda. Dopiero był młody, klecił tę chatkę dla swojej dziewczyny, dla żony. Chciał dla niej pałace, ale wyszła chatynka mała i uboga. Dopiero było to budowanie, a już jest po wszystkim, już znowu sam z tym tylko nieszczęsnym chłopakiem. Józek, Józef — myślał stary gniewnie i niechętnie. O jedno słowo się obraził, zabrał się i poszedł. Nie zobaczyła go matka przed śmiercią. Nie położyła mu ręki na głowie. Choć może i nie wiedziała o tym, bo wnuka Jasia wołała ostatnio Józuś. A kiedy z nim się żegnała, żegnała się z synem, nie z wnukiem. I syn Józek znowu był dla niej małym chłopcem, a to, co było potem, i jego ożenienie, i wnuk, i jego odejście — to było już wymazane, zapomniane i nieprawdziwe. Tak to w nim wszystko gada i gada. A jeszcze gadają te stwory, co je rzeźbi, te baby i te dziadygi, co mu wyłażą spod noża. Jeszcze i one gadają i robi się wokół starego i w nim samym zgiełk nie do zniesienia. Więc wstaje ciężko i kładzie się na łóżku. Wszyscy poszli do tego kina i Jaś pobiegł. Pobiegł i nie 180 wraca. Ciemno już wszędzie, cicho. A ten nie wraca. Ojca nie ma. Nie ma kto skóry mu wygarbować. A bez tego się nie wychowa, na porządnego człowieka nie wyrośnie. Gdzie on gania? Gdzie się obraca? Tego nie bywało. A Jasio nie zjawił się ani z wieczora, ani w nocy, ani z rana. Przepadł. Nie utopił się chyba, bo rzeka tu płytka, spokojna. «*, Wszyscy już wiedzą, że Jasia nie ma. Sąsiadki starego nakarmiły, obrządziły trochę. Przypominają sobie, że Jasiek jakoś bardzo się wczoraj kręcił koło kiniarzy, koło tego ich samochodu. Ani chybi, że z nimi odjechał. Tak zostawić starego, toż to wstyd! Jasio wrócił dopiero pod wieczór. Był obdarty, zakurzony, czarny na twarzy, w straszliwie zdemolowanych butach. Wyglądał tak, że nikt nie śmiał go zaczepić ani zagadnąć, gdy tak szedł wzdłuż płotów z rękami ciężko zwisającymi, długimi. Dziadek siedział na progu. Podniósł się na widok wnuka i zaczął się gramolić do środka, może chciał mu coś naszykować do jedzenia. — Gdzieś bywał? — Szukałem ojca. — No? — Nic. To była ich cała rozmowa. Nazajutrz stary zwlókł się z łóżka, siadł na stołku i wziął w rękę zaczętą wczoraj kukiełkę z drzewa. Ale sam kozik wyleciał mu z rąk i potoczył się po ziemi, a nie dokończona rzeźba upadła pod nogi stołka. Na próżno Jaś pakował dziadkowi na powrót do rąk drewno i nóż. Ręce nie chciały ich trzymać, wszystko z nich wypadało. — Starzyście, dziadku — rzekł Jaś ułożywszy starego na łóżku. — Ja za was dokończę. — I Jaś po raz pierwszy w życiu wziął do ręki dziadkowy nóż. W lewej ręce 181 trzymał obciosany już klocek, w prawej — kozik. Namyślał się chwilę. A potem jak zacznie strugać! Aż mu palce dygotały, aż nóż migał, a z klocka wyłaniała się coraz wyraźniej jakaś postać. Ręce, nogi, głowa. Wszystko jak trzeba, wszystko jak się patrzy. Dziadek błyszczącymi oczyma przyglądał się tej robocie. A potem przymknął oczy i zapłakał. Łzy były dobre i ciche. Dużo ich się zebrało. — Zasnął dziadek — pomyślał Jasio. Policzki mu pałały, nie wiedział od czego. Wyszedł przed dom, żeby poczuć na twarzy chłód wiatru. Nieznajomy Okropnie niespokojne było to lato. Ciągle się coś działo. Ledwie skończyła się elektryfikacja i czas przerwy między małymi a większymi żniwami, gdy nagle obudził Rozalkę miarowy odgłos uderzeń. Aż siadła na łóżku. Przecież to dziś niedziela. Przecież żniwa jeszcze nie skończone. A tu — młocka. Buch! Buch! Buch! Buch! Buch! Buch! Dudniło regularnie, jakby potężne cepy waliły o klepisko. - — Co to? Mama nie wiedziała. Rozalka wskoczyła w sukienkę i wybiegła na ulicę. — Wesele. W Borze Dolnym wesele — powitała ją Kwietniowa. To, co Rozalka brała za odgłos cepów — to była kapela, to była weselna muzyka. Ojej, zupełnie jakby młócili żyto. Bo to daleko, słychać tylko bęben, a inne instrumenty wiatr odwiewa. Wesele przetoczyło się przez tę niedzielę jak letnia burza. Poranne bębny były tylko zapowiedzią, jakby dalekim echem grzmotów. Potem przyszło prawdziwe strzelanie z korków, pukanina jak na. wielkiej wojnie, aż się konie' płoszyły, wrzask dzieci, głośny szloch dziewczyn, 183 któremu wtórowały łobuzerskie pokrzyki starych kobiet, huk bryczek po kamieniach rynku, trzaskanie z batów/ tupanie obcasów na specjalnie położonym drewnianym pomoście do tańca, przetaczanie beczek piwa, brzęk misek i szkła. I potem długo w noc jakieś zawodzenia i szelesty, jakby po burzy wiatr przelatywał kałuże dziennej ulewy i z gałęzi trząsł rosę. A potem przyjechały nowe wielkie maszyny polakiero-wane na czerwono i niebiesko. Ponad wykopem kopalni rozpostarł się jakby wąski ruchomy most wysunięty z gardzieli maszyn, a po tym moście biegły kawały rudy, ocierając się o siebie, biegły, biegły i znikały w gardle innej maszyny. Można było stać godzinami i wpatrywać się w ten przedziwny taniec kamieni. Z daleka dobiegał terkot. To koparka Urbanka, to on siedzi tam wysoko i trzyma rękę na sterze okropnej paszczy, która gryzie i gryzie ziemię jak jabłko. Ale potężne jest to jabłko. Ciągle go dosyć. Ciągle go nie ubywa. Och, żeby dostać takie jabłko wielkie, ogromne. Żeby je gryźć i gryźć i żeby go nie ubywało. A u Alfredy w sadzie jabłka już duże, już bieleją. Chłopcy od dawna się na nie namawiają. Myśli Rozalki skaczą z tematu na temat. Jej nogi w uwalanych gliną trepkach zwisają z wykopu i kołyszą się miarowo. Trudno im wytrzymać bez ruchu. Nagle ktoś staje za Rozalką. Rozalka czuje na sobie cień. Nogi przestają się kołysać. Zamierają, na chwilę. Rozalka ogląda się i widzi obcego, nieznanego mężczyznę. Nie boi się go. Ale jest jej trochę nieprzyjemnie. Co on chce od niej? Stoi i patrzy. Patrzy i nic nie mówi. — Pan tu pracuje, na kopalni? — Yhy. — Zna pan Urbanka? Nieokreślony ruch ręki w odpowiedzi. — Piękne te maszyny — próbuje dalej Rozalka. 184 Rozmowa jest chyba wyczerpana. Nic klei się. Nogi Rozalki nadal podejmują swój pląs nad rowem wykopu. Ale nieznajomy nie odchodzi. A nawet przykuca obok niej. Pachnie od niego tytoniem. — Ty z Boru? — pyta. — Yhy — odpowiada teraz Rozalka. — Z Dolnego? — Średniego. Mężczyzna, jakby zawiedziony, znowu milczy. Wreszcie pyta: — Mazurka znasz? — Jasia Mazurka? Trzecia ławka pod oknem. To ar-tysta-rzeźbiarz. Ma wielki talent. — Dziadek? — Jasio. Dziadek chory, ledwo zipie, a babka umarła. Już dawno! — I nagle Rozalka doznaje olśnienia. — Pan jest ojcem Jasia?! — Mężczyzna prędko wstaje, podnosi się i odchodzi. Rozalka za nim. O, nie ma tak dobrze! Tak łatwo go nie puści. Rozalka biegnie za nieznajomym mężczyzną, biegnie, ledwie może nadążyć za tymi wielkimi nogami w ciężkich butach, które uciekają od niej. Biegnąc opowiada, jak Jaś zakradł się do wozu kinotechników, pojechał, żeby szukać ojca. Wyrzucili go gdzieś po stu kilometrach, a ten chodził od wsi do wsi, od domu do domu i pytał o Mazurka. O Józefa Mazurka. Bo tak się nazywa jego ojciec. Znalazł nawet jakiegoś Mazura, ale Mazurka nie było. Bo Jasio jest bardzo biedny i bardzo samotny, chociaż nic nie mówi. On nie lubi dużo mówić. Nawet wtedy, kiedy mu babka umarła, nie powiedział ani słowa, ani wtedy, kiedy dziadek na dobre się położył do łóżka. To, co Rozalka wie o Jasiu, to tylko ludzie gadają, on sam nic się nie skarży. Chodzi koło dziadka i tylko rzeźbi. Tymi rzeźbami to nawet już trochę zara- 185 bia, bo kupił od niego i doktor, i mama, i dyrektor kopalni. I dyrektor powiedział, że kopalnia da Jasiowi takie stypendium i on pojedzie się uczyć do stolicy, do akademii, bo ma wielki talent. Nieznajomy zatrzymuje się i rzuca poza siebie: — Odczep się! Rozalka na chwilę się obraża. Ale tylko na chwilę, bo już biegnie i zabiega drogę nieznajomemu mężczyźnie pachnącemu tytoniem. — Czy pan jest Józef Mazurek? — A bo co? — Bo Jasio na pana czeka. I dziadek Jasia. Pan musi tam iść. — Pójdę, jak mi się spodoba. Mężczyzna ramieniem odsuwa Rozalkę z drogi i odchodzi. Rozalka już nie nalega. Znalazła ojca Jasia Mazurka! Jest tu! Pracuje na kopalni. Lecieć, lecieć, powiedzieć Jasiowi. Ale nie, a nuż ojciec nie zechce go znać, odpędzi go tak jak ją. Rozalka patrzy za odchodzącym. Jest w jego kroku ciężkim i powolnym jakaś groźna siła. On nie idzie po ziemi, ale depce ziemię. Jest zły. Zły na tę ziemię i depce ją nogami. Rozalka to rozumie. O, człowiek często jest zły. I Rozalka była tak samo zła, kiedy zobaczyła w lesie mamę i pana Jerzego. Była zła i też chciało jej się kopać i deptać ziemię. Ale plecy ma pochylone jakimś wielkim smutkiem. On nie może być zły. To ojciec Jasia. Rozalka nie ma ojca. Gdy myśli „ojciec", odczuwa tylko lekki skurcz gardła. On jest straszny. Ale on nie może być zły. Błąka się Rozalka nad wykopem. Błąka się godzinami, prawie do wieczora. Z poczuciem najcięższej dziecinnej bezradności. Już wszystko dokoła opustoszało. Praca skończona. I Urbanek poszedł do domu. Wielkie maszyny stoją jak samotne zwierzęta. Rozalka myśli, co robić. 186 Nic nie może wymyślić. Mogłaby pójść, poszukać na budowie Józefa Mazurka. Gdyby chodziła od samego rana, na pewno by go znalazła. A wtedy powie mu wszystko, wszystko. Jakie ma być to wszystko — Rozalka wiedziała tylko mgliście. Bała się spotkania z tym Józefem Ma-żurkiem, ale zdawało jej się, że byleby go spotkała, znajdzie się samo jakieś najpotrzebniejsze słowo, żeby skłonić go do powrotu. Przywlokła się Rozalka do domu. — Zgoniona, zziajana, wymęczona jak ten psiak! — biada Kwietniowa. — Na kolację są pierożki z serem i z miętą. Smaczne. Rozalka czuje jeszcze w gardle kurz i trudno jej wymówić słowo. Dobre są te pierożki. Dobre. Mięta tak drapie i chłodzi w środku. A Kwietniowa dolewa śmietany. — A wiesz co, Rozalka? — Uhm? — pyta Rozalka z ustami pełnymi pierogów. — Wrócił Mazurek. Rozalka z pełnymi ustami zamieniła się w słup soli. — No! Wiesz który, ojciec Jasia Mazurka. Przyjechał na pracę i od razu po pracy przychodzi do domu. Bo co ma mieszkać tam, kiedy autobus odwozi robotników codziennie z Boru Dolnego? A tam i w domu jest co robić... Rozalka bohatersko przełknęła pierogi. — Naprawdę? — pyta. Rzuca się, wytrąca z rąk Kwietniowej garnek ze śmietaną, ściska ją i całuje w oba policzki. — Rozalka Olaboga! — krzyczy Kwietniowa. — Moja śmietana! Jabłko olbrzyma Jak to pięknie, kiedy po ulewie zabłyśnie słońce. Blask jest jakby zawstydzony i nieśmiały. Niebo bladoniebieskie jak lazurek do okładania zeszytów. A wszystko wymyte po deszczu błyszczy. Niebo przegląda się w lusterkach dużych kałuż. Obłoki tak się bawią, że biegną od jednego lusterka do drugiego i wszędzie przypatrują się sobie. I biegną dalej. Bo wiatr je popycha. A lusterka się mącą, bo jeszcze raz po raz wpada w nie kropla strącona z drzewa. Liście drżą, a z nimi razem kołyszą się leciutko gałęzie. A na gałęziach między liśćmi wiszą ciężkie, żółtawe już jabłka. Na tych jabłkach, na ich tłustej skórce, leżą krople rosy jak łzy na policzkach dziecka, które jeszcze płacze, a już się uśmiecha. I jabłka trochę płaczą tą łezką deszczową, a trochę uśmiechają się kółkiem blasku, który rzuca na nie słońce po deszczu. I te jabłka kołyszą się razem z gałęźmi. A jest ich tyle, że jabłoniom aż ciężko i że trzeba niektóre gałęzie podpierać mocnymi drągami, żeby się nie złamały. Alfreda chodzi pod drzewami dumna ze swego gospodarstwa. Podniesie jabłko, nadgryzie i rzuci. Jeszcze zielone. Ale chłopcy już się czają na tę zieleninę. Coraz to ukazują się ponad murem jakieś ręce i oczy. Dobrze, że 188 organista przeprowadził wokół muru drut kolczasty. Ale są i tacy, którzy nie przestraszą się nawet kolczastego drutu. Co tam, przy odrobinie wprawy, najwyżej trochę się podrapią, postrzępią portki. Nieważne. A te jabłka, nawet zielone, jai je długo tłuc ze wszystkich stron, nabierają słodko-cierpkirn sokiem. Dobre! Na tych ryzykantów są dwa psy — Zagraj i Szczekaj. Okropnie złe, silne, rozjuszone. Ale i psy nie zawsze zdążą. Zanim organista dobiegnie, żeby je spuścić z łańcucha, złodziej już na-pcha kieszenie i hajda za mur. Jeszcze siądzie i ogryz-kiem ciśnie w otwarte paszczęki wsparte na murze przednimi łapami z okropnym ujadaniem. A są jeszcze wynalazcy, co nie narażając się ani na podarcie portek, ani rozprucie łydek, wymyślają jakieś haki, zaczepy, jakieś drabinki, żeby skłonić ciężką od owoców gałąź do wychylenia się poza mur. A to, co za murem — już wspólne, niczyje, swoje. Zdolnych wynalazców jest na świecie niemało. A najgorsza to jest ta banda Walka Górala. Sześciu -ich jest. Chłopaki wyrośnięte, suche, czarne od słońca. .Nic tylko im te jabłka chodzą po głowie i jak się do nich dobrać. A zwłaszcza że to organiścine. A krążą gadki, nie wiadomo, czy prawdziwe, że organista, jak kogo złapie, to łoi bykowcem, gdzie popadnie. Nikt jeszcze nie widział tego zbitego, ale takie wieści powstają jakoś same, rodzą się na kamieniu. I dlatego w innych sadach jabłka sobie wiszą, dojrzewają i nie przyciągają nikogo oprócz much i robaków. A może i ten mur wysoki obwiedziony drutem kolczastym kusi i prowokuje. Z dziewczyn tylko Rozalkę dopuszczają chłopcy od Walka do jakiej takiej komitywy. Ale Rozalka ma głupie pomysły. Chodzi, chodzi i nagle zagada: — A wiecie co? Żeby było takie jabłko, ogromne jabłko, jabłko olbrzyma. Żeby było wspólne i żeby można 189 je było ze wszystkich stron jeść, jeść, i żeby nic nie ubywało. — Mowa! — zawyrokował sam Wałek i strzyknął śliną przez zęby. — A co, nie można sobie myśleć? — No i co jeszcze wymyśliłaś? — Coś wymyśliłam, ale jak nie chcecie, to nie powiem. ¦— Niech gada! — zawyrokował znowu Wałek i najzupełniej obojętnie popatrzył w niebo. Wszyscy jego kumple także popatrzyli w niebo. Spojrzała i Rozalka, ale niebo było puste. Ani jednej chmurki. — Po co kraść i narażać się? — rzekła Rozalka. — Każdy by chciał zjeść jabłek, ale można je dostać zwyczajnie. — Na przykład? — Obiecuję wam, że jutro każdy z was dostanie worek jabłek. No, nie cały worek. Woreczek. — W sposób? — Wałek miał zwyczaj mówić półsłówkami, a ten jego zwyczaj naśladowali jego kompani. — W sposób bardzo prosty. Musicie się tylko zobowiązać, że nie będziecie kraść. — Brzydkie słowo! — wycedził przez zęby Wałek i skrzywił się od ucha do ucha. — Przepraszam. Chciałam powiedzieć — nie będziecie organizować. — A, tak to co innego — rzucił Stasiek. «—. To wszystko? — Tak. A nawet coś więcej. Organista skarży się, że nie ma komu zbierać jabłek. Samych spadów nie ma komu zbierać. Myślę, że opłacałoby mu się wpuścić nas do sadu... — Nas? — No tak, nas. Opłacałoby mu się wpuścić nas do sadu, żebyśmy wyzbierali jabłka, na razie te, co leżą, ale 19Q te są najlepsze, najdojrzalsze, a za to dostalibyśmy takie jabłko olbrzyma, które podzieliłoby się po równo, a może i dla wszystkich by wystarczyło. Dla całej szkoły. Wałek mrugnął na kolegów. = Namyślimy się. — To się namyślajcie. Ja wam to załatwię. — Dostać się do ogrodu, bramą, normalnie «-* to nie byłoby takie głupie... — I zafasować odpowiednio... —. Tak. Ale warunek! — przypomniała Rozalka. — Jasne. — No, więc jak, spróbować? — Poczekajmy dzień, dwa. Niech będzie tego więcej. A poza tym mamy na warsztacie pewien wynalazek... t-= Jak chcecie... znajdziecie mnie jutro w tym samym miejscu. Ale tej właśnie nocy wydarzyło się coś okropnego. Całą noc szczekały psy, tak szczekały, że trudno było spać. —- Znowu te jabłka u organistów obrabiają —. narzekała Kwietniowa przewracając się z boku na bok. — Że też nie ma sposobu na tych złodziei. Trzeba by ręce obcinać do łokcia. — Och, och... — dorzucał przewodniczący przez sen. A te psy wcale nie na darmo tak szczekały. Tej nocy jacyś spryciarze, nie, to nie był Wałek ani takie tam wisusy, ale prawdziwi złodzieje, pewno z budowy, nakra-dli jabłek, nałamali gałęzi, mnóstwo szkód narobili. Tych gałęzi już się nie uratuje, stracone. Pełno liści i mniejszych gałązek leży na ziemi pod murem, a gałęzie ogołocone zwisają smutne, okaleczone, ranne. Wygląda to okropnie. Co oni zadali tym psom, że psy tylko szczekały, nie przepędziły ich? Trzeba teraz zrywać jabłka, nawet te mniej dojrzałe, bo wszystko rozkradną. A tak dojrzeją choć na sianie. 191 je było ze wszystkich stron jeść, jeść, i żeby nic nie ubywało. — Mowa! — zawyrokował sam Wałek i strzyknął śliną przez zęby. — A co, nie można sobie myśleć? — No i co jeszcze wymyśliłaś? — Coś wymyśliłam, ale jak nie chcecie, to nie powiem. •¦— Niech gada! — zawyrokował znowu Wałek i najzupełniej obojętnie popatrzył w niebo. Wszyscy jego kumple także popatrzyli w niebo. Spojrzała i Rozalka, ale niebo było puste. Ani jednej chmurki. — Po co kraść i narażać się? — rzekła Rozalka. — Każdy by chciał zjeść jabłek, ale można je dostać zwyczajnie. — Na przykład? — Obiecuję wam, że jutro każdy z was dostanie worek jabłek. No, nie cały worek. Woreczek. — W sposób? — Wałek miał zwyczaj mówić półsłówkami, a ten jego zwyczaj naśladowali jego kompani. — W sposób bardzo prosty. Musicie się tylko zobowiązać, że nie będziecie kraść. — Brzydkie słowo! — wycedził przez zęby Wałek i skrzywił się od ucha do ucha. — Przepraszam. Chciałam powiedzieć — nie będziecie organizować. <— A, tak to co innego — rzucił Stasiek. t—-. To wszystko? ¦— Tak. A nawet coś więcej. Organista skarży się, że nie ma komu zbierać jabłek. Samych spadów nie ma komu zbierać. Myślę, że opłacałoby mu się wpuścić nas do sadu... — Nas? — No tak, nas. Opłacałoby mu się wpuścić nas do sadu, żebyśmy wyzbierali jabłka, na razie te, co leżą, ale 19Q te są najlepsze, najdojrzalsze, a za to dostalibyśmy takie jabłko olbrzyma, które podzieliłoby się po równo, a może i dla wszystkich by wystarczyło. Dla całej szkoły. Wałek mrugnął na kolegów. •= Namyślimy się. — To się namyślajcie. Ja wam to załatwię. — Dostać się do ogrodu, bramą, normalnie — to nie byłoby takie głupie... — I zafasować odpowiednio... — Tak. Ale warunek! — przypomniała Rozalka. — Jasne. — No, więc jak, spróbować? — Poczekajmy dzień, dwa. Niech będzie tego więcej. A poza tym mamy na warsztacie pewien wynalazek... •r. Jak chcecie... znajdziecie mnie jutro w tym samym miejscu. Ale tej właśnie nocy wydarzyło się coś okropnego. Całą noc szczekały psy, tak szczekały, że trudno było spać. te-* Znowu te jabłka u organistów obrabiają —. narzekała Kwietniowa przewracając się z boku na bok. — Że też nie ma sposobu na tych złodziei. Trzeba by ręce obcinać do łokcia. — Och, och... —. dorzucał przewodniczący przez sen. A te psy wcale nie na darmo tak szczekały. Tej nocy jacyś spryciarze, nie, to nie był Wałek ani takie tam wisusy, ale prawdziwi złodzieje, pewno z budowy, nakra-dli jabłek, nałamali gałęzi, mnóstwo szkód narobili. Tych gałęzi już się nie uratuje, stracone. Pełno liści i mniejszych gałązek leży na ziemi pod murem, a gałęzie ogołocone zwisają smutne, okaleczone, ranne. Wygląda to okropnie. Co oni zadali tym psom, że psy tylko szczekały, nie przepędziły ich? Trzeba teraz zrywać jabłka, nawet te mniej dojrzałe, bo wszystko rozkradną. A tak dojrzeją choć na sianie. 191 Organista ogropnie się sroży. Nawet Alfreda ucieka mu z drogi, a matka Alfredy zamknęła się w kuchni i nie wychodzi, tylko smaży marmoladę z tych jabłek i smaży. Rozalka znowu ma taką minę, o której Kwietniowa mówi, że Rozalka chce przerabiać świat. — Rozalka Olaboga! .Świata nie przerobisz... Z tą miną Rozalka przed wieczorem zjawia się przed bramą ogrodu organisty. Wyjrzała wystraszona Alfreda, otworzyła Rozalce. Furtka jest ciężka, zaryglowana. Mocuje się Alfreda z tą furtką, a Rozalka coraz mniej ma odwagi. — Po coś przyszła? — pyta Alfreda mało uprzejmie i zamyka na powrót ciężkie rygle. — Tak sobie —< kłamie Rozalka. .-= Czy jest twój ojciec? — Ojciec? Jest, ale zły, że nie podchodź do niego. Złodzieje dziś nałamali gałęzi i nakradli jabłek. Mówiłam ci, że to wszystko złodziejstwo. A ty z nimi trzymasz. — Ja z nikim nie trzymam. Dzień dobry panu! «— dygnęła Rozalka, bo wyszedł przed dom organista. Skinął głową, nie powiedział nawet dzień dobry. Widać, że zły. „Może lepiej dać spokój" — myśli Rozalka. Ale organista sam ją zaczepił: ¦— Czego chcesz? Może jabłek? Nazbieraj sobie dla matki. Przecież twoja matka jest nauczycielką, prawda? — Moja mama uczy przyrody. ¦— Nazbieraj sobie, nazbieraj. Daj jej koszyk. Alda. ..—: Dziękuję panu. Ja chciałabym... Ja proszę... — No? — mruknął organista i nagle zdawało się Rozalce, że jego niebieskie oko błysnęło łezką dobroci: „On jest dobry. Wszyscy są dobrzy — przemknęło Rozalce — nie trzeba się bać. Tak samo ojciec Jasia Mazurka był taki straszny, a okazało się, że jest dobry". — Ja z taką propozycją — zaczęła Rozalka i prędko, 192 prędko, jakby się paliło, wyrecytowała, o co jej chodzi. « To bardzo dobrzy chłopcy, proszę pana. Tylko oni lubią jabłka. I mama mówi, że młody organizm potrzebuje witamin. I jeśli my razem wyzbieramy wszystkie jabłka — to będzie tylko zarobek. A chłopaki są zgrabne i chodzą po drzewach jak małpy. A najwięcej to Wałek Góral. — Wałek Góral? — wtrąciła się Alfreda. — Ten złodziej? Tato, Wałek Góral to największy złodziej w całej szkole. To na pewno on w nocy nakradł tych jabłek i. na-łamał gałęzi. On ze swoimi kumplami. To jego sprawka. Wpuścić Walka Górala, jeszcze czego? Tato! Bo umrę ze śmiechu! To tak jakby wpuścić wilka do owczarni. Nic z tego, Rozalka... Rozalka chciała już się obrazić i odejść. — Czekaj, czekaj — zatrzymał ją organista. — Ale ty możesz sobie nazbierać jabłek. Masz tu koszyk. — Nie, dziękuję. Do widzenia. — Słuchaj! — zawołał za nią organista. — A skąd wiesz, że nie nakradną przy tym ile wlezie? — To moja sprawa. Ja za nich ręczę — rzekła Rozalka. — Wiesz co, zgadzam się. Nie ma komu zrywać. Niech przyjdą jutro. A dla matki weź tymczasem to — i organista wsadził jej do rąk pełny koszyk. — Dziękuję. Przyjdziemy z samego rana! Cześć, Alfreda! Do widzenia. Alfreda stała z otwartą buzią, zdumiona decyzją ojca. Zdawało jej się, że ona tu rządzi. Rozalka obejrzała się na nią od furtki i parsknęła śmiechem. Nazajutrz rano cała banda zjawiła się przed furtką organisty. Był tam i Wałek Góral, i Stasiek, i Jasiek, którego zwali Nepomucek, i Klimek, i Heniek, i nawet grzeczna Zosia, której nie wolno było zadawać się z tą zgrają, jak mówiła jej matka, i nieśmiały Felek, który dziś ko- Rozaika Olaboga 193 muś odstąpił swą nieśmiertelną krowę. Zjawili się wszyscy z Rozalką na czele. Alfreda fukała jak rozgniewany jeż. Wzruszała tylko ramionami, kiedy ojciec rozdawał im puste kosze, koszyki i całe skrzynki. = Alfreda, pójdziesz z nami? =-= zapytała Rozalka. — Ja? Ja mogę tylko pilnować, żebyście kieszeni nie napakowałi albo żeby coś nie leciało za mur. — Przestań, Alfreda! — ściął ją Wałek. Przerażona zamilkła i odeszła na ganek. Siadła na schodkach i udawała, że łuska groch. Ale ciągle zerkała w głąb ogrodu. Ojej, aż grzbiety bolały od tego zginania się, A Felek oberwał nawet ciężkim jabłkiem po głowie, bo Nepomu-cek siedział na drzewie i potrząsnął gałęzią, a jabłko spadło akurat na głowę Felka. Było twarde jak kamień. ¦— Jabłko olbrzyma! Może to było to jabłko olbrzyma, o którym mówiła Rozalka! — zawył Felek. Jabłko olbrzyma to była nazwa całej operacji, jej tajne hasło wymyślone przez Rozalkę. Bo gdyby wszystko było tak zwyczajnie, jawnie Wróciłeś? — pyta Rozalka. *-* Sandał mi nawalił — kłamie Klimek najbezczelniej, bo przecież widać, że sandały są w porządku. i*-. Rozalka! Mama cię szuka. I pan Jerzy. I tam są lody malinowe. I karuzela. — Lody malinowe! Lećmy! — Rozalka rozkłada ręce jak skrzydła i pędzi. Ledwie Klimek za nią nadąża, choć chłopak. — Rozalka! — Co? = Rozalka Olaboga! — wrzeszczy Klimek jak głupi. Warszawa, 1966 Spis 'treści Co kto lubi robić -........ 5 List przyjeżdża wtorek....... 9 Klucz Rostafińskiego........ 14 Wszyscy przeciw wszystkim...... 26 Rybacy........... 31 Rozalka Olaboga.......... 40 Klimek........... 45 Urbanek ........... 49 Pod Gorzkim Kielichem....... 55 Bohaterowie.......... 64 W ganku Alfredy......... 70 Ikar............ 77 Trofea doktora Mączki....... 83 Temat dowolny -........ . 89 Aurelia........... 92 Chrabiee, Chrabczyk, Chrabeczek .... 97 Nie słychać kopyt........ 104 Sprawa Gula .......... 109 Rozalka walczy......... 114 Gdzie jest Rozalka?........ 118 Sam na sam z sercem dzwonu..... 122 Prywatne Towarzystwo Archeologiczne . . . 127 Rzeczpospolita Zwierzyniecka...... 135 Archeologia jest zaraźliwa...... 140 238 Poziomki . ......* • • 148 Entomologia.......... 152 Jasio Mazurek — trzecia ławka od okna . . . 163 Panna z kozą........• • 168 Kino............ 177 Nieznajomy.......< 183 Jabłko olbrzyma......... 188 Smak wakacji.......... 198 Geometria i ludzie........ 205 Porwanie świętej Tekli....... 209 Pasieka........... 217 Święte ule........... 2,23 Nowina........... 229 Śpiąca królewna.........233 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia' Warszawa 1973. Wydanie trzecie. Nakład 100 000+277 egzemplarzy Ark. wyd. 10,5. Ark. druk. A-l 12,15 Papier druk. sat. kl. V, 62g, 82X104/32 Oddano do składania li VII 1973 r. Podpisano do druku 17 Xli 1973 r. Druk ukończono w marcu 1974 r. Drukarnia Wydawnicza w lirakowie Zatn; ni 1149/73. B-07-2447