Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie § Carter Stephen L. - Wladca Ocean Park PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Stephen L. Carter
Władca Ocean Park
Tłumaczenie
Bożena Jóźwiak
Strona 4
Tytuł oryginału
The Emperor of Ocean Park
Copyright © 2002 by Stephen L. Carter.
All rights reserved.
Projekt okładki
Waldemar Pawlik
Korekta
Anna Rzędowska
Współpraca w przekładzie
Biuro Tłumaczeń ARTIS www.bta.com.pl
Copyright O 2002 for the Polish edition by Sonia Draga Sp z o.o.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Bez pisemnej zgody Wydawcy nie wolno reprodukować i
przekazywać w żadnej postaci ani za pomocą jakichkolwiek środków elektronicznych czy
mechanicznych włącznie z fotokopiowaniem i nagrywaniem, ani za pomocą innego systemu
pozyskiwania i odtwarzania informacji, żadnej części niniejszej książki
ISBN: 83-914585-3-9
Wydanie I polskie,
Katowice 2002
Wydawnictwo Sonia Draga Sp z o.o.
PI. Grunwaldzki 8-10
40-950 KATOWICE
tel. 032/ 7826037, fax 032/ 2537728
email:
[email protected]
Sprzedaż internetowa: www.merlin.com.pl
Druk:
Drukarnia im. Karola Miarki
ul. Żwirki i Wigury 1, Mikołów
Strona 5
Dla mamy,
która uwielbiała zagadki
i dla taty, którego w tej nie ma:
Kocham was oboje, niezmiennie
Strona 6
Deux fous gagnent toujours, mais trois fous, non!
(W wolnym przekładzie: Para głupców zawsze zwycięża,
natomiast trzech nigdy!)
- Siegbert Tarrasch
(Uwaga: W języku francuskim określenie figury szachowej
zwanej gońcem brzmi le fou.)
Strona 7
PROLOG
Dom na Martha's Vineyard
Kiedy mój ojciec w końcu umarł, pozostawił bilety z meczów Redskinsów
mojemu bratu, dom przy Shepard Street mojej siostrze, a dom na wyspie
Martha's Vineyard mnie. Najcenniejsze z tego dziedzictwa były oczywiście
bilety z meczów futbolowych, ale w końcu Addison był zawsze ulubieńcem
ojca i zagorzałym kibicem. Jako jedyne z dzieci niemal dorównywał mu w
tej obsesji, no i tylko z nim ojciec rozmawiał w okresie, gdy po raz ostatni
spisywał testament. Addison to klejnot w koronie, jeśli wybaczycie mi to
określenie, natomiast między Mariah a mną panują dość chłodne stosunki
od chwili gdy, jak to ona określa, przeszedłem na stronę wroga. To skłoniło
ojca do zapisania nam domów odległych od siebie o czterysta mil.
Ucieszyłem się, że dostałem dom na Vineyard. Jest to schludny wikto-
riański domek na terenie Ocean Park w mieście Oak Bluffs, z mnóstwem
gotyckich drewnianych ozdóbek wzdłuż zapadającej się werandy i pięknym
widokiem na białą muszlę koncertową wynurzającą się z morza zielonej
trawy na tle morza jasnoniebieskiej wody. Moi rodzice chętnie opowiadali,
jak to kupili go za bezcen w latach sześćdziesiątych, kiedy wyspa oraz kolo-
nia utworzona przez przedstawicieli czarnej klasy średniej były jeszcze ele-
ganckie i mało znane. Później Martha's Vineyard stoczyła się na dno, przy-
najmniej zdaniem mojego ojca. Często powtarzał, że stała się zatłoczona i
hałaśliwa, a poza tym wpuszczają na nią każdego, kto chce, przez co rozu-
miał Murzynów, którym się powodziło gorzej niż nam. Budowano za dużo
nowych domów psujących piękno dróg i lasów koło najlepszych plaż. Po-
wstawały nawet bloki mieszkalne, szczególnie w pobliżu Edgartown, czego
nie mógł pojąć, gdyż uważał południową część wyspy za teren Kennedych -
miejsce, gdzie biali bogacze i ich rozpuszczone dzieci zjeżdżają się na waka-
cje. Ojciec zaś pielęgnował w sobie na poły gniewne, a na poły zazdrosne
przekonanie, że biali ludzie pozwalają członkom ciemniejszej nacji - jak
zwykł nazywać swoją rasę - roić się i tłoczyć, lecz pod warunkiem, iż dla nich
samych pozostanie dość otwartej przestrzeni.
Strona 8
Jednak mimo całego tego zgiełku, dom na Vineyard jest małym cudem.
Kochałem go już jako dziecko, a dzisiaj jeszcze bardziej. Każdy pokój, każdy
ciemny drewniany schodek i każde okno ma do przekazania jakąś zapamię-
taną tajemnicę. W dzieciństwie złamałem kostkę i nadgarstek, spadając ze
skośnego dachu za główną sypialnią. Teraz, po ponad trzydziestu latach,
zupełnie nie pamiętam, dlaczego tak mi zależało, żeby tam się wdrapać.
Dwa lata później, wędrując w ciemnościach po domu w poszukiwaniu wody,
usłyszałem dziwny miaukliwy dźwięk, który skłonił mnie do przykucnięcia
na podeście schodów. Stamtąd wypatrywałem przez balustradę, co mogło
go spowodować i w ten sposób na tydzień przed swoimi dziesiątymi urodzi-
nami udało mi się rzucić okiem na najważniejszą tajemnicę świata doro-
słych. Dostrzegłem swojego o cztery lata starszego brata, Addisona, szamo-
czącego się z piętnastoletnią kuzynką Sally na wytartej burgundowej kana-
pie stojącej naprzeciw telewizora, w cieniu schodów. Żadne z nich nie było
kompletnie ubrane, jednak nie potrafiłem określić, których części garderoby
im brakuje. Moim pierwszym odruchem było uciekać. Tymczasem zamar-
łem w dziwnie ekscytującym letargu i obserwowałem, jak się przetaczają,
przeplatając ręce i nogi w pozornie przypadkowych pozach. Najwyraźniej
„robili to”, jak mawialiśmy w tych prostszych czasach, celowo nie wdając się
w szczegóły.
Moje lata dorastania, dłużące się i nudne podobnie jak wiek dorosły, po-
zbawione były takich przygód. Chyba najbardziej poruszające dla mnie zda-
rzenie miało miejsce pod koniec naszego ostatniego letniego pobytu na
Martha's Vineyard całą rodziną. Miałem trzynaście lat, a Mariah, będąca
wówczas dość pulchną piętnastolatką, wściekła się na mnie za jakąś „dow-
cipną” uwagę na temat jej tuszy. Poszła do kuchni po zapałki, po czym
ukradła moją ukochaną kartę baseballową firmy Topps z Willie Maysem i
wspięła się na strych po ściąganej na dół drabince składającej się z ośmiu
chybotliwych listewek. Kiedy ją w końcu dogoniłem, spaliła kartę na moich
oczach, gdy ja łkałem, klęcząc bezradnie w dusznym upale zakurzonego
strychu. Już wówczas byliśmy uwikłani w trwający całe życie schemat nie-
chęci. Tego samego lata moja siostra Abigail, uznawana wtedy za dziecko,
choć była zaledwie rok młodsza ode mnie, została gwiazdą naszej lokalnej
gazety, „Vineyard Gazette”, kiedy w parny sierpniowy wieczór wygrała chy-
ba z osiem nagród podczas powiatowego jarmarku. Trafiając strzałkami w
balony i piłeczkami baseballowymi w butelki od mleka, ugruntowała swoją
pozycję jedynego w rodzinie potencjalnego sportowca. Poza nią żadne z
rodzeństwa nawet nie próbowało zdobywać laurów w tej dziedzinie, gdyż
rodzice zawsze przedkładali rozum nad tężyznę fizyczną. Cztery lata później
nie słychać już było chłopięcego śmiechu Abby - ani w Ocean Park, ani nig-
dzie indziej. Jej radość życia i wesołość, którą wnosiła do naszego domu,
ulotniły się w jednej tragicznej chwili, gdy na śliskim od deszczu asfalcie
Strona 9
niedoświadczona nastolatka bezskutecznie próbowała uniknąć zderzenia z
roztańczonym na jezdni sportowym samochodem. Według świadków był to
jakiś luksusowy model, ale nikt go dokładnie nie potrafił opisać. W związku
z tym nigdy go nie znaleziono, gdyż kierowca, który zabił moją siostrę o
kilka przecznic od Washington Cathedral w pierwszą wiosnę prezydentury
Jimmy'ego Cartera, odjechał na długo przed przybyciem policji. To, że Abby
nie miała prawa jazdy, tylko uczniowskie zezwolenie, oraz że w jej pożyczo-
nym samochodzie znaleziono marihuanę, nigdy nie zostało publicznie
ujawnione. Ani policja, ani nawet prasa nie miały na to ochoty, gdyż mój
ojciec był, kim był i miał swoje powiązania, a ponadto w tamtych czasach
szarganie reputacji wielkich nie było jeszcze naszym sportem narodowym.
Dzięki temu Abby mogła umrzeć tak niewinna, jak udawaliśmy, że żyła.
W owym czasie Addison kończył już studia, a Mariah miała rozpocząć
drugi rok, w związku z czym mnie przypadła niewdzięczna rola jedynego
dziecka, jak nazywała mnie mama. Tamtego lata w Oak Bluffs, kiedy wiecz-
nie milczący ojciec dojeżdżał do sądu federalnego w Waszyngtonie, a matka
bezcelowo błąkała się po pokojach, postawiłem sobie za cel wyszukiwanie w
domu wspomnień po Abby. Pod stosem książek leżących na czarnym meta-
lowym wózku pod telewizorem znalazłem jej ulubioną grę „Życie”, a w
oszklonej szafce nad zlewem - biały fajansowy kubek z legendarnym napi-
sem CZARNE JEST PIĘKNE, kupiony, by zdenerwować ojca. Z kolei w na-
rożniku dusznego strychu leżała wygrana na jarmarku pluszowa panda no-
sząca imię George, na cześć męczeńskiego czarnego bojownika George'a
Jacksona, z której wysypywały się obrzydliwe, różowe paprochy. Teraz, gdy
osiągnąłem niebezpieczny wiek średni, muszę przyznać, że wszystkie te
wspomnienia z czasem bardzo wyblakły.
Ach, ten dom na Vineyard! Addison dwukrotnie zawierał w nim małżeń-
stwo, jedno mniej więcej udane, a ja też dwukrotnie stłukłem witrażową
szybę w podwójnych drzwiach frontowych, raz mniej lub bardziej celowo. W
czasach mojego dzieciństwa mieszkaliśmy tu każdego lata, gdyż do tego
właśnie służy letni dom. Każdej zimy ojciec narzekał na koszty jego utrzy-
mania i groził, że go sprzeda, gdyż to właśnie się robi, kiedy szczęście jest
wątpliwą inwestycją. A kiedy rak, który ścigał moją matkę przez sześć lat, w
końcu zwyciężył, umarła w tym domu, w najmniejszej sypialni z najpięk-
niejszym widokiem na Cieśninę Nantucket, gdyż tak właśnie się postępuje,
jeśli można sobie wybrać swój koniec.
Ojciec zmarł przy swoim biurku. Z początku tylko moja siostra i kilka
najbardziej pijanych osób dzwoniących do nocnych programów radiowych
twierdziło, że został zamordowany.
Strona 10
CZĘŚĆ I
TEMAT NOWOTNEGO
Temat Nowotnego - W kompozycji szachowej
temat, w którym dwie czarne figury uniemożliwiają sobie
nawzajem obronę ważnych pól.
Strona 11
ROZDZIAŁ 1
Telefoniczne wieści
(I)
- To najszczęśliwszy dzień w moim życiu - słyszę w słuchawce podeks-
cytowany głos mojej poślubionej przed niemal dziewięcioma laty żony.
Wkrótce ma się okazać, że jednocześnie będzie on jednym z najsmutniej-
szych dla mnie.
- Rozumiem - mówię, wyrażając tonem urazę.
- Och, Misha, dorośnij wreszcie. Nie porównuję go z dniem naszego
ślubu. - Pauza. - Ani z urodzeniem dziecka - dodaje w charakterze przypisu.
- Wiem, rozumiem.
Znowu pauza. Nie znoszę pauz podczas rozmowy telefonicznej, ale wła-
ściwie to w ogóle nie znoszę telefonu i jeszcze wielu innych rzeczy. Na dru-
gim końcu linii słychać w tle męski śmiech. U mnie jest prawie jedenasta
rano, ale w San Francisco dobiega dopiero ósma. Nie ma jednak powodu do
podejrzliwości - może dzwoni z restauracji, sklepu lub sali konferencyjnej.
A może nie.
- Myślałam, że się ucieszysz - odzywa się w końcu Kimmer.
- Naprawdę się cieszę - zapewniam ją, o wiele za późno. - Tylko, że...
- Och, Misha, przestań - najwyraźniej straciła cierpliwość. - Nie jestem
twoim ojcem. Wiem, w co się pakuję. Mnie nie przydarzy się to, co jemu.
Naszemu synowi też nie przydarzy się to, co tobie. Zgoda, kochanie?
Mnie nic się nie przydarzyło - pragnę skłamać, ale się powstrzymuję. Wolę
się nacieszyć tak rzadką przyjemnością usłyszenia Kochanie. Teraz, kiedy
Kimmer jest w końcu tak szczęśliwa, lepiej nie wywoływać zadrażnień. Nie chcę
jej mówić, że moją radość nieco przyćmiewa obawa, jak na te wieści zareaguje
mój ojciec. Mówię zatem tylko: - Po prostu martwię się o ciebie, nic więcej.
Potrafię o siebie zadbać - zapewnia mnie, a jest to stwierdzenie tak
zgodne z prawdą, że aż przerażające. Podziwiam zdolność mojej żony do
ukrywania dobrych wieści, przynajmniej przed własnym mężem. Już wczo-
raj się dowiedziała, że lata delikatnych zabiegów oraz odpowiednich posu-
nięć politycznych w końcu zaowocowały i znalazła się w czołówce kandyda-
tów na wolne miejsce w federalnym sądzie apelacyjnym. Staram się nie
myśleć, z iloma osobami zdążyła się podzielić swoją radością, zanim w koń-
cu zadzwoniła do domu.
Strona 12
- Tęsknię za tobą - mówię.
- Miło to słyszeć, ale niestety, wygląda na to, że muszę tu zostać do jutra.
- Przecież miałaś wrócić dzisiaj.
- No, miałam, ale... po prostu nie mogę.
- Rozumiem.
- Oj, Misha, przecież nie zostaję tu celowo. To moja praca. Nic na to
nie poradzę. - Przez kilka sekund obydwoje zastanawiamy się nad tym
stwierdzeniem. - Wrócę do domu najszybciej jak to możliwe, wiesz przecież.
- Wiem, kochanie, wiem. - Stoję za biurkiem i spoglądam przez okno
na dziedziniec, gdzie studenci leżą na trawie z nosami w skryptach lub grają
w siatkówkę, starając się wykorzystać resztki październikowego słońca. Mój
gabinet jest jasny i przestronny, lecz nieco zabałaganiony, a to ostatnie
określenie można też w zasadzie zastosować do mojego życia. - Wiem - po-
wtarzam po raz trzeci, gdyż nasze małżeństwo przechodzi obecnie przez
etap, w którym czasem trudno podtrzymać rozmowę.
Po odpowiednio długiej chwili milczenia Kimmer powraca do spraw
praktycznych. - Wiesz co? Lada moment FBI zacznie rozmowy z moimi
kolegami, no i z mężem. Kiedy to usłyszałam od Ruthie, mówię: „Mam na-
dzieję, że nie zdradzi im wszystkich moich grzechów”. - Krótki śmiech, za-
razem ostrożny i pewny siebie. Wie, że może na mnie liczyć. Teraz nagle
zaczyna przejawiać skromność. - Wiem, że biorą też pod uwagę innych, a
niektórzy z nich mają duże osiągnięcia. Ale Ruthie twierdzi, że mam na-
prawdę duże szanse. - Ruthie to Ruth Silverman, nasza koleżanka ze stu-
diów prawniczych, dawna przyjaciółka Kimmer, a obecnie zastępca doradcy
Białego Domu.
- Bo masz, jeśli będą decydować sprawy merytoryczne - odpowiadam
lojalnie.
- Brzmi, jakbyś myślał, że nie dostanę tego stanowiska.
- Myślę, że powinnaś je dostać. - Naprawdę tak sądzę. Kimmer jest
drugim w kolejności najinteligentniejszym prawnikiem, jakiego znam. Jest
partnerem w największej kancelarii prawnej w Elm Harbor, które moja
żona uważa za małe miasteczko, ja zaś za miasto średniej wielkości. Tylko
dwie inne kobiety zaszły tak wysoko, ale nikt inny, kto nie jest biały.
- Może faktycznie ktoś już je sobie załatwił - przyznaje.
- Mam nadzieję, że nie. Chcę, żebyś dostała to, czego pragniesz i na co
zasługujesz. - Waham się przez chwilę, po czym ryzykuję: - Kocham cię,
Kimmer. Zawsze będę cię kochał.
Żona nie odwzajemnia się podobnym wyznaniem, natomiast rozpoczyna
nowy wątek. - Będzie chyba czterech czy pięciu końcowych kandydatów.
Ruthie mówi, że są wśród nich profesorowie prawa, a dwóch lub trzech to
twoi koledzy. - Uśmiecham się niewesoło. Ruthie jest zbyt sprytna, by wy-
mieniać nazwiska, lecz obydwoje z Kimmer wiemy, że dwóch lub trzech
Strona 13
kolegów sprowadza się do Marca Hadleya. Uważany jest on przez niektó-
rych za najbardziej błyskotliwego wśród wykładowców, mimo że przez
ćwierć wieku nauczania prawa wydał zaledwie jedną książkę, i to dwadzie-
ścia lat temu. Marc i ja byliśmy w dość bliskich stosunkach, a nie mogę tego
powiedzieć o zbyt wielu ludziach, szczególnie z uniwersytetu. Jednak nie-
spodziewana śmierć sędziego Juliusa Krantza cztery miesiące temu zburzyła
naszą wątłą przyjaźń, gdyż zapoczątkowała zakulisowy wyścig, który do-
prowadził nas do tego momentu.
- Mało prawdopodobne, żeby prezydent wybrał kolejnego profesora
prawa - stwierdzam, żeby coś powiedzieć. Marc zabiegał o stanowisko sę-
dziego znacznie dłużej od mojej żony, a ponadto pomógł Ruthie, niegdyś
ulubionej studentce, w osiągnięciu jej obecnej pozycji.
- Najlepsi sędziowie wywodzą się spośród osób, które zajmowały się
praktyką prawną. - Słowa Kimmer zabrzmiały, jakby cytowała oficjalne
zasady konkursu.
- Zgadzam się z tobą.
- Miejmy nadzieję, że prezydent też tak uważa.
- Racja. - Wyciągam przed siebie zdrętwiałą rękę. Jestem tak obolały,
że nie mogę wygodnie usiąść. Po śniadaniu zawiozłem Bentleya do jego
przepłacanego przedszkola, a potem spotkałem się z Robem Saltpeterem,
kolegą z pracy, z którym od czasu do czasu grywam w koszykówkę. Jak zwy-
kle, nie graliśmy na boisku uniwersyteckim, by nie skompromitować się
przed studentami, lecz w YMCA, gdzie większość graczy jest w co najmniej
średnim wieku, jak my.
- Ruthie mówi, że decyzję podejmą w ciągu sześciu do ośmiu tygodni -
dodaje moja żona. Te słowa wzmagają moje podejrzenie, że świętuje o wiele
za wcześnie. Jednocześnie zdumiewa mnie uczucie, z jakim wymawia imię
Ruthie, jeśli zważyć, że zaledwie dwa tygodnie temu mówiła o niej Ta mała
selekcjonerka sędziów. - Dowiemy się akurat na Boże Narodzenie.
- Naprawdę uważam, że to wspaniałe wieści, kochanie. Może kiedy
wrócisz do domu, moglibyśmy...
- Och, Misha, kochanie, muszę lecieć. Jerry mnie woła. Przepraszam,
porozmawiamy później.
- Dobrze. Kocham cię - powtarzam. Jednak deklaracja moich uczuć
pada w próżnię.
(II)
Jerry mnie woła. Na spotkanie? Do telefonu? Z powrotem do łóżka?
Torturuję się tymi przypuszczeniami aż do chwili wyjścia na zajęcia, które
mam poprowadzić o jedenastej. Jak zapewne już się domyśliliście, jestem
Strona 14
profesorem prawa. Mam około czterdziestki i w zamierzchłej przeszłości
prowadziłem nawet praktykę prawniczą. Obecnie zarabiam na życie, pisząc
uczone artykuły, zbyt niezrozumiałe, aby mogły mieć jakieś znaczenie, oraz
kilka razy w tygodniu starając się wtłoczyć w głowy studentów prawo o czy-
nach niedozwolonych (w semestrze jesiennym) i prawo administracyjne (w
semestrze wiosennym). Nasi studenci są zbyt inteligentni, by zadowolić się
oceną dobrą, a zarazem zbyt zaabsorbowani sobą, by trwonić cenną energię
na szczegóły niezbędne do uzyskania oceny bardzo dobrej. Większości z
nich zależy tylko na zaliczeniach, a nie wiedzy, jaką oferujemy. Kolejne po-
kolenia studentów w coraz większym stopniu traktują nas jak szkołę zawo-
dową, w miarę jak przestają dostrzegać związek pomiędzy zdobyciem upra-
gnionego dyplomu a zrozumieniem prawa. Dla profesora prawa nie są to
zbyt krzepiące myśli, ale większość z nas co pewien czas się z nimi boryka, a
dziś najwyraźniej nadeszła moja kolej.
Zajęcia z czynów niedozwolonych przebiegły jak zwykle - cóż nowego
można powiedzieć na temat systemu odszkodowań bez orzekania o winie? -
i udało mi się kilka niezbyt oryginalnych, lecz dowcipnych sformułowań,
dzięki czemu moich pięćdziesięcioro troje studentów przez większość czasu
się śmiało. O wpół do pierwszej wraz z dwoma kolegami powlokłem się na
lunch. Ethan Brinkley jest jeszcze na tyle młody, że podnieca go fakt otrzy-
mania dożywotniej posady profesorskiej, a Theo Mountain uczył prawa
konstytucyjnego mojego ojca i mnie, przy czym dzięki przepisom o zakazie
dyskryminacji ze względu na wiek oraz niezmordowanej kondycji fizycznej
może uczyć jeszcze moje wnuki. Siedząc z nimi w Poście (tylko niewtajem-
niczeni nazywają to miejsce „U Posta”), ponurym barze garmażeryjnym o
dwie przecznice od uczelni, słucham, jak Ethan relacjonuje komiczne wy-
powiedzi Tisha Kirschbauma podczas przyjęcia, które odbyło się w ostatni
weekend u Petera Van Dyke'a. Po raz kolejny uderza mnie myśl, że w naszej
szkole prawniczej istnieje białe kółko towarzyskie, które wiruje wokół mnie
tak szybko, iż tylko chwilami dostrzegam jego zarys. Dopóki Ethan o tym
nie powiedział, nie miałem pojęcia, że u Petera Van Dyke'a odbyło się ostat-
nio przyjęcie, nie mówiąc o tym, że nie dano mi okazji wymówić się od
przyjścia. Peter mieszka dwie przecznice ode mnie, ale znajduje się o niebo
wyżej w hierarchii naszej szkoły. Natomiast Ethan teoretycznie stoi o wiele
niżej ode mnie, a jednak nawet w tak liberalnej instytucji kolor skóry decy-
duje o stworzeniu zupełnie innej hierarchii.
Ethan nie przestaje mówić. Theo, którego bujna biała broda jest już po-
brudzona musztardą, zaśmiewa się z jego opowieści. Ja natomiast, starając
się włączyć do rozmowy, zastanawiam się, czy powiedzieć im o Kimmer,
żeby przez jedną wspaniałą chwilę zobaczyć, jak pyszałkowatość ulatnia się
z ich białych twarzy. Pragnę komuś o tym powiedzieć. Jednak po chwili
uświadamiam sobie, że jeśli rozpowszechnię tę wiadomość, a następnie to
Strona 15
Marc zdobędzie nominację - a spodziewam się, że zdobędzie, choć niezasłu-
żenie - cała ich buta powróci w jeszcze większym nasileniu.
Poza tym Marc na pewno i tak wie. Ruthie nie powiedziałaby Kimmer na-
zwiska Marca, ale założę się, że jego powiadomiła o niej. Tak się przynajmniej
przekonuję, wracając samotnie na uczelnię. Po lunchu Theo, który ma już
wnuczkę na studiach, gdy dzieci większości z nas chodzą jeszcze do szkoły
podstawowej, udał się na spotkanie. Ethan, ekspert od terroryzmu i prawa
wojennego, wyruszył do siłowni, gdyż stara się utrzymywać w dobrej formie
fizycznej na wypadek, gdyby zaprosiła go telewizja CNN lub MSNBC. Ja nie
mam nic specjalnego do roboty, więc wracam na uniwersytet. Mijają mnie
studenci o najrozmaitszych kolorach skóry i stylach ubioru, przy czym wszy-
scy poruszają się tym samym dziwnie bezczelnym krokiem: głowy spuszczo-
ne, ramiona zwieszone, łokcie przy bokach, stopy ledwie się unoszą nad zie-
mię, a mimo wszystko wyczuwa się w nim energię, która w każdej chwili mo-
że się wyzwolić. Marc zapewne i tak wie. Nie potrafię się uwolnić od tej myśli.
Mijam granitowy czworobok Wydziału Nauk Przyrodniczych, pochłaniający
chyba wszystkie wolne środki uniwersytetu. Przechodzę obok grupki ciemno-
skórych żebraków, każdemu z nich dając dolara. Kimmer nazywa ten zwyczaj
spłacaniem poczucia winy. Przez chwilę zastanawiam się, ilu z nich to oszu-
ści, ale to jest „niegodna myśl”, jak mawiał mój ojciec. Jesteś lepszy niż takie
poglądy - tłumaczył w tych rzadkich chwilach, kiedy wpadał w gniew i kazał
nam kontrolować swoje myśli.
Marc prawdopodobnie wie, powtarzam sobie, wspinając się po szerokich
schodach głównego wejścia do budynku prawa. Mogę się założyć, że Ruthie
Silverman wszystko mu powiedziała. Theo też ją uczył, a Kimmer i ja byli-
śmy z nią w jednej grupie podczas studiów, ale to Marcowi Hadleyowi jest
najbardziej oddana, podobnie jak wielu naszych studentów.
- Na tym polega problem ze studentami - mruczę do siebie pod nosem.
Mówię sam do siebie przez całe życie, choć moja żona uznaje ten nawyk za
objaw niepoczytalności. - Oni nigdy nie przestają być wdzięczni.
Niemniej jednak rozwaga zwycięża i postanawiam nikomu nie zdradzać
wieści od Kimmer. Prawdę mówiąc, większość spraw zachowuję dla siebie.
Moje życie, choć czasami bolesne, jest na ogół spokojne, i to mi odpowiada.
Tego słonecznego jesiennego popołudnia przez myśl by mi nie przeszło, że
wkrótce zapanuje w nim przemoc i strach.
(III)
Przechodząc przez wysoko sklepiony hol, wpadam na jedną z moich ulu-
bionych studentek, Crystę Smallwood, która przejawia ogromne zamiłowa-
nie do danych liczbowych. Crysta jest ciemna, przysadzista i obdarzona
Strona 16
licznymi zdolnościami intelektualnymi. Przed przyjściem do nas studiowała
język francuski w Pomonie i nigdy nie wymagano od niej umiejętności ope-
rowania liczbami. Po przybyciu do Elm Harbor niemal oszalała ze szczęścia,
gdy odkryła statystykę. Zeszłej jesieni uczęszczała na moje zajęcia z czynów
niedozwolonych i dzieliła większość czasu pomiędzy dwie swoje pasje - na-
szą poradnię prawną, gdzie pomagała matkom na zasiłku uniknąć eksmisji,
oraz zestawienia statystyczne, za pomocą których zamierzała udowodnić, że
biała rasa zmierza ku autodestrukcji. Trzeba przyznać, że była to perspek-
tywa, która ją cieszyła.
- Halo, profesorze Garland? - słyszę jej głos z wyraźnym akcentem z
Zachodniego Wybrzeża.
- Dzień dobry, panno Smallwood - odpowiadam formalnie, gdyż prze-
konałem się już na własnej skórze, że lepiej zbytnio nie spoufalać się ze stu-
dentami. Dalej idę w kierunku schodów.
- Wie pan co? - odcina mi drogę, nie zważając na to, że mogę gdzieś gię
spieszyć. Crysta nosi bardzo krótkie afro, jedno z ostatnich w tej szkole.
Pamiętam jeszcze czasy, gdy większość czarnych kobiet w jej wieku miała
taką fryzurę, lecz nacjonalizm okazał się bardziej modą niż ideologią. Oczy
ma nieco zbyt szeroko rozstawione, sprawiające niekiedy wrażenie, jakby
zezowała. Porusza się bardzo szybko, jak na kobietę o takiej wadze, i trudno
przed nią umknąć. - Ponownie przyjrzałam się tym liczbom. Dotyczącym
białych kobiet.
- Rozumiem. - Złapany, wpatruję się w sufit, ozdobiony stiukami
przedstawiającymi symbole religijne, girlandy liści cisu oraz symbole koja-
rzące się ze sprawiedliwością. Wszystko to przemalowywano już tyle razy, że
figury straciły swoje wyraźne krawędzie.
- No, i wie pan co? Ich współczynnik płodności, tych białych kobiet,
jest tak niski, że około 2050 roku nie będą już się rodziły białe niemowlęta.
- O... jest pani pewna tych liczb? - pytam, gdyż Crysta, choć tak bystra,
jest również zbzikowana na punkcie swojej pracy. Będąc jej nauczycielem,
przekonałem się, że kiedy da się ponieść entuzjazmowi, robi się nieuważna i
z wielką pewnością siebie podaje dane, których wcale nie przemyślała.
- Może w 2075 roku? - rzuca przyjaznym tonem, sugerując, że jest
skłonna do negocjacji.
- Wydaje się to trochę naciągane, panno Smallwood.
- To z powodu aborcji. - Udało mi się ruszyć z miejsca, ale Crysta bez
trudu dotrzymuje mi kroku. - Bo zabijają swoje dzieci? To główny powód.
- Naprawdę uważam, że powinna pani zastanowić się nad innym tema-
tem pracy. - Robię zwód i wymijam ją, starając się dotrzeć do marmuro-
wych schodów wiodących do gabinetów wykładowców.
- To nie tylko aborcja - goni mnie jej głos, a jeden z moich kolegów,
drobny i nerwowy Joe Janowski, wychyla się przez poręcz, żeby sprawdzić,
Strona 17
kto to wykrzykuje - to również mieszane małżeństwa, bo białe kobiety...
W tym momencie zamykają się za mną podwójne drzwi prowadzącego
do naszego korytarza i dalsze spekulacje Crysty już do mnie nie docierają.
Kiedyś byłem taki jak ona, przypominam sobie, wchodząc do gabinetu. Z
taką samą pewnością rozprawiałem o tematach, o których nie miałem zielo-
nego pojęcia. Będąc intelektualnie młodszy, byłem równocześnie intelektu-
alnie śmielszy. Zapewne przede wszystkim dzięki temu dostałem tu pracę.
Nie bez znaczenia był też fakt, iż byłem synem swojego ojca, gdyż jego
wpływy na uczelni tylko nieznacznie zmalały po szoku, jakim było jego prze-
słuchanie w Senacie. Nawet obecnie, choć od upadku Sędziego minęło już
ponad dziesięć lat, zatrzymują mnie studenci, aby się upewnić, że mój ojciec
to rzeczywiście ten, o którym słyszeli. Z kolei koledzy wypytują mnie, jak się
czułem, gdy dzień po dniu musiałem ze stoickim spokojem przysłuchiwać
się, jak jest metodycznie niszczony przez członków komisji.
- Jakbym oglądał kogoś w zugzwangu*- odpowiadam zawsze, lecz oni
nie potrafią naprawdę grać w szachy, więc tego nie rozumieją. Ponieważ
jednak są profesorami, udają, że zrozumieli.
*zugzwang - sytuacja, w której każdy ruch strony mającej wykonać posunięcie osłabia jej
pozycję (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki)
Chcąc się oderwać od tych niewesołych myśli, zaczynam przeglądać swo-
ją skrzynkę z korespondencją. Notatka z biura rektora na temat opłat za
parking. Zaproszenie na konferencję dotyczącą czynów niedozwolonych,
która odbędzie się w Kalifornii za trzy miesiące, ale muszę sam opłacić po-
dróż. Pocztówka od faceta w Idaho, który jest moim przeciwnikiem w kore-
spondencyjnym turnieju szachowym - udało mu się znaleźć pewne posunię-
cie, a ja liczyłem, że nie znajdzie. Przypomnienie od Bena Montoi, prodzie-
kana, że dziś wieczorem będzie przemawiał jakiś znany prawnik. Umiarko-
wanie groźny list z biblioteki uniwersyteckiej dotyczący zgubionej najwy-
raźniej przeze mnie książki. Ze środka stosu wyciągam nowy numer
„Harvard Law Review” i przeglądam spis treści, po czym szybko odrzucam
czasopismo. Zawiera kolejny uczony artykuł wyjaśniający, dlaczego mój
niesławny ojciec jest zdrajcą swojej rasy. Do tego właśnie poziomu zeszła
ciemniejsza nacja - mimo że nie potrafimy wpłynąć na żadne zdarzenie w
białej Ameryce, trwonimy cenny czas i energię intelektualną na obrzucanie
się oszczerstwami, tak jakby to najlepiej służyło sprawie rozwoju naszej
rasy.
No, dobrze, wykonałem już swoją pracę na dzisiaj.
Nagle dzwoni telefon.
Wpatruję się w niego, nie pierwszy raz rozmyślając, jakie to paskudne,
nachalne, niecywilizowane urządzenie - irytuje, przeszkadza, wdziera się do
umysłu. Nie wiem, dlaczego Alexander Graham Bell uchodzi za takiego
wspaniałego wynalazcę. Jego dzieło zniszczyło wszelką prywatność. Telefon
Strona 18
nie ma sumienia - dzwoni, kiedy śpimy, kąpiemy się, modlimy, kłócimy,
czytamy i uprawiamy miłość. Również wówczas, gdy rozpaczliwie pragnie-
my być sami. Postanawiam nie odbierać. Dość już się wycierpiałem, i to nie
tylko dlatego, że moja nieprzewidywalna żona tak nagle zakończyła rozmo-
wę. Był to jeden z tych dziwnych czwartków, kiedy telefon nieustannie
gniewnie domaga się uwagi. Zadzwoniła zdenerwowana redaktorka czaso-
pisma prawniczego, żądając wstępnej wersji artykułu, z którym się spóźnia-
łem. Potem niezadowolony student chciał się umówić na spotkanie, a pra-
cownik American Express próbował wyjaśnić sprawę płatności za zeszły
miesiąc. Dziekan naszej szkoły prawniczej, Lynda Wyatt - która chce, by
wykładowcy, studenci i absolwenci zwracali się do niej „dziekanie Lyndo” -
zadzwoniła tuż przed lunchem, informując mnie, że znalazłem się w kolej-
nym z tworzonych przez nią ad hoc komitetów. - Proszę cię o to, bo cię
uwielbiam - nalegała matczynym głosem, ale wiem doskonale, że mówi te
słowa wszystkim, których nie lubi.
Telefon nie przestaje dzwonić. Czekam, aż się włączy automatyczna se-
kretarka, ale ta, jak większość niskobudżetowego uniwersyteckiego sprzętu,
działa najlepiej wówczas, gdy jest niepotrzebna. Mam zamiar go zignoro-
wać, lecz przychodzi mi na myśl, że może to Kimmer chce naprawić niemile
wrażenie po naszej rozmowie.
Albo dalej się kłócić.
Podnoszę słuchawkę, przygotowany na obie możliwości, tymczasem za-
miast głosu żony słyszę Mallory'ego Corcorana, partnera i ostatniego przy-
jaciela ojca, znanego z umiejętności załatwiania w Waszyngtonie różnych
spraw, który mnie informuje, że Sędzia odszedł.
Strona 19
ROZDZIAŁ 2
Wizyta na wybrzeżu
(I)
Przyjeżdżam do Waszyngtonu w piątek po południu, nazajutrz po śmier-
ci ojca. Zostawiam bagaże w domu Milesa i Very Madison, moich nieśmia-
łych i przyzwoitych teściów, a następnie udaję się na Shepard Street, gdzie
okazuje się, że Mariah załatwiła już większość tego, co było do zrobienia.
Bez porozumiewania się wiedzieliśmy, że rodzina nie może liczyć na nieod-
powiedzialnego Addisona, który musiał jeszcze pozmieniać swoje plany
podróży.
Dawno temu Mariah była pulchnym, nieporządnym dzieckiem cierpią-
cym na ogromny kompleks niższości z powodu młodszej siostry posiadają-
cej jaśniejszy kolor skóry. Obsesyjne przejmowanie się pigmentacją jest
nadal przekleństwem naszej rasy, szczególnie w rodzinach takich jak moja.
W miarę dorastania Mariah stawała się majestatyczną, niemal królewską
pięknością, jednak nie cieszyła się specjalnym zainteresowaniem mężczyzn
ze Złotego Wybrzeża (jak nazywamy wąski pas zamieszkiwany przez wyższą
klasę średnią ciemniejszej nacji). Obecnie zaczyna tyć, ale tego można się
było spodziewać po urodzeniu pięciorga dzieci, twierdzi moja żona uważają-
ca się za amatorskiego guru dbałości o sylwetkę. Sama Kimmer urodziła
tylko jedno dziecko, na poły planowane. Nasz syn otrzymał imię Bentley,
będące panieńskim nazwiskiem jego babki.
Dorosła Mariah jest fantastycznie zorganizowana - jako jedyna odziedzi-
czyła po ojcu tę cechę - i niezmordowana. Jednak kiedy tylko przekraczam
próg brzydkiego, chaotycznie zbudowanego domu przy Shepard Street, w
którym oboje mieszkaliśmy jako nastolatki, natychmiast zrzuca na mnie
resztę pracy. Nie robi tego bynajmniej ze złośliwości czy wyczerpania. Kie-
ruje nią to samo przekonanie, które kazało jej rzucić pracę dziennikarki, by
poświęcić się wychowywaniu dzieci. Mariah przejawia szczególne, dobro-
wolne podporządkowanie wobec mężczyzn, odziedziczone po naszej matce,
która wymagała od swoich dwóch córek nie tyle odgrywania określonej roli,
co prezentowania pewnej postawy - że są zadania nieodpowiednie dla ich
płci. Kimmer nie znosi u mojej siostry tej cechy i nie może jej wybaczyć, że
marnuje umysł, dzięki któremu dostała się do stowarzyszenia Phi Beta Kap-
pa na Uniwersytecie Stanforda. Powiedziała jej to nawet w oczy podczas
Strona 20
przyjęcia bożonarodzeniowego odbywającego się dwa lata temu w tym wła-
śnie domu. Mariah odparła spokojnie i z uśmiechem, że jej dzieci zasługują
na najlepsze lata jej życia. Kimmer, która po urodzeniu Bentley a niemal nie
przerwała swojej kariery zawodowej, uznała jej słowa za osobisty atak i na-
tychmiast powiedziała to głośno. W ten sposób mieliśmy z siostrą jeszcze
jeden powód, żeby się do siebie nie odzywać.
Wszystkie te nieporozumienia nie zmieniają jednak faktu, że kocham i
szanuję swoją siostrę. Kiedy byliśmy młodsi, Mariah była przez wszystkich
uznawana za najzdolniejsze z czwórki dzieci moich rodziców, a przy tym
najusilniej i z największym zapałem starała się zrobić rzecz niewykonalną -
zyskać sobie ich aprobatę. Ojca cieszyły jej sukcesy w liceum i na studiach.
Mamie sprawiła radość, zawierając tylko jedno, i to szczęśliwe, małżeństwo.
Na szczęście poprzedni nieodpowiedni narzeczony uciekł z jej najlepszą
przyjaciółką. Po wyjściu za mąż rodziła wnuki z regularnością, która cieszyła
oboje rodziców. Jej mężem jest biały i nudny bankier zajmujący się inwe-
stycjami, dziesięć lat od niej starszy. Mariah powiedziała rodzinie, że pozna-
ła go na randce w ciemno, ale Kimmer złośliwie utrzymuje, że raczej przez
ogłoszenia matrymonialne. Prawdę mówiąc, Mariah zawsze miała pociąg do
białych mężczyzn, już od czasów liceum w Sidwell Friends, gdy pod czujnym
okiem ojca zaczęła się umawiać na randki.
Teraz w domu przy Shepard Street Mariah wita gości w holu, poważna i
oficjalna w ciemnogranatowej sukni z pojedynczym sznurem pereł - praw-
dziwa pani domu, jak powiedziałaby moja matka. Z głębi domu dobiegają
dźwięki świadczące o okropnym guście muzycznym ojca: Puccini z librettem
w języku angielskim. Hol jest mały i ciemny, a na dodatek zastawiony przy-
padkowo dobranymi meblami z ciężkiego drewna. Po lewej stronie znajduje
się wejście do salonu, po prawej do jadalni, a z tyłu korytarz prowadzący do
pokoju rodzinnego i kuchni. Przy drzwiach do jadalni zaczynają się szero-
kie, proste schody wiodące na piętro, a wzdłuż korytarza na górze ciągnie
się galeryjka, gdzie nieraz kucałem, żeby obserwować przyjęcia i partyjki
pokera moich rodziców. Tam również kazał mi się ukryć Addison, żeby mi
udowodnić, że nie ma Świętego Mikołaja. Za galeryjką znajduje się ogromny
gabinet, w którym umarł mój ojciec. Ku swemu zdumieniu dostrzegam tam
kilka osób opierających się o poręcz, zupełnie jakby do nich należała. W
ogóle w domu jest znacznie więcej ludzi, niż się spodziewałem. Cały parter
wypełniają ciemne garnitury. Większość białych Amerykanów zapewne
nawet nie przypuszcza, że jest aż tylu dobrze sytuowanych Afroamerykanów
niezajmujących się sportem lub rozrywką. Zastanawiam się przez chwilę, ilu
gości cieszy się ze śmierci naszego ojca znacznie bardziej, niż wskazuje na to
wyraz ich twarzy.
Podchodzę do Mariah, lecz ona zamiast mnie uścisnąć, cmoka powietrze
koło moich policzków i mruczy: - Tak się cieszę, że tu jesteś - zupełnie jak-