13577
Szczegóły |
Tytuł |
13577 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13577 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13577 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13577 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Conrad Richter
Światło w lesie
Zmrok się więzienia zaczyna zamykać
W chłopięcych latach,
Lecz chłopiec widzi światło, wie, skąd ono wnika
Do jego świata
— Wonkwonh"
* Przełożył Zygmunt Kubiak
I
Chłopiec miał około piętnastu lat. Kiedy usłyszał wia-
domość, usiłował trzymać się bardzo prosto i stał bardzo
spokojnie, ale w środku zapanował w nim mrok. Nie o to
chodzi, że nie umiał znieść bólu. W lecie przytykał do ciała
gorący kamień wyciągnięty z ognia, żeby się przekonać, jak długo
wytrzyma. Zimą stał w lodowatej rzece, póki jego indiański ojciec,
palący fajkę na brzegu, nie zawołał, że może już wyjść. Da
mu to siłę do zniesienia wszelkiej oczekującej go niedoli, tak
uważał ojciec. Ale czy i jak pomoże znieść to, co teraz na
niego spadło, chłopiec nie umiał powiedzieć.
Od wielu dni docierały do indiańskiej osady wieści, że ple-
miona Lenni Lenape i Shawanose będą musiały oddać swoich
białych jeńców. Chłopcu w ogóle nie przyszło do głowy, że
to może dotyczyć jego. Przecież był jednym z nich, odkąd sięgał
pamięcią! Cuyloga jest jego ojcem. Jedenaście lat temu
wziął go do siebie na miejsce syna zmarłego na żółtą gorączkę. Sły-
szał nieraz, jak to było, kiedy miał tylko cztery lata i ojciec
wypowiedział słowa, które wyciągnęły z niego białą krew i
zastąpiły ją krwią indiańską. Wygnano z niego białe myśli i
białą niegodziwość i zamiast nich dano mu odważne myśli
indiańskie. Od tamtej chwili jest Prawdziwym Synem, z
krwi i kości synem Cuylogi. Jedenaście lat żyje tutaj, w tej
wiosce nad brzegiem Tuscarawas, jest członkiem rodziny.
Więc czy
możliwe, żeby go wyrwano z domu rodzinnego, jak się wyrywa
młode drzewko z ziemi, i oddano tym obeym białym, którzy są
jego wrogami?
W dniu, w którym ojciec mu to powiedział, chłopiec powziął
postanowienie. Nigdy nie wyrzeknie się swojego indiańskiego
życia. Nigdy! Nie zauważony wymknął się z wioski. Poczernił
twarz zwęglonym drzewem z wygasłego ogniska. Na stoku nad
Pockhapockink (słowo to oznacza strumień między dwoma
wzgórzami) znalazł kiedyś dziuplę. Teraz się w niej ukrył.
Zdawało mu się, że tylko on wie o istnieniu tego drzewa, więc
wpadł w rozpacz, kiedy ojciec go tam znalazł. Co za upo-
korzenie, być prowadzonym przez wieś z uczernioną twarzą i
potem siedzieć związany w chacie ojca jak jeniec, który ma być
spalony na stosie! Kiedy nazajutrz rano ojciec go wyprowadzał,
wszyscy się przyglądali: matka i siostry, mieszkańcy wioski,
wszystkie kuzynki i jego ulubiony kuzyn. Pół Strzały, z którym
zawsze się bawił, chodził na ryby, polował. Rzadko się
rozłączali, choćby na jeden dzień.
Podczas całej porannej wędrówki z ojcem szalone myśli
kłębiły się w głowie chłopca, jak rój komarów. Nigdy dotąd nie
zdarzyło się, żeby jego ojciec postąpił źle. Czy możliwe, aby i
teraz miał słuszność? Czy nie wiedząc o tym zostawił odrobinę
białej krwi w jego żyłach i dlatego musi go teraz zwrócić? Nagle
wyrosły przed nimi brzydkie obwarowania z grubych- bali i
jednobarwne namioty białych żołnierzy i teraz chłopiec był już
pewien, że w jego ciele nie ma ani kropli krwi, która by
pamiętała te rzeczy. Widok i zapach białego człowieka napawały
go nienawiścią i obrzydzeniem. Zebrał wszystkie swoje młode
siły, żeby się wyrwać. Ojciec trzymał go bardzo mocno. W
końcu zawlókł chłopca, wijącego się i wrzeszczącego, do domu
zebrań białych ludzi i cisnął go na liście zaściełające podłogę.
— Dałem mówiący papier, że go przyprowadzić —
powiedział białym strażnikom. — Teraz on wasz.
Więc to już koniec, chłopiec wiedział. Był jak nieżywy i leżał
wśród innych pojmanych, twarzą w dół. Zdawał sobie sprawę, że
ojciec nie odszedł. Czuł jego obecność i czuł zapach jego fajki
— słodka kora purpurowej wierzby pomieszana z suszonymi
liśćmi sumaku. Kiedy zapadła ciemność, przyszedł biały
strażnik. Inni żołnierze wołali na niego Del, może z tej
przyczyny, że umiał mówić językiem Delawarów: taką
dziwaczną nazwą biali ludzie określali plemię Lenni Lenape.
Prawdziwy Syn usłyszał, jak Del mówi jego ojcu, że przed
zapadnięciem nocy wszyscy Indianie muszą wyjść z obozu.
Chłopiec zorientował się po odgłosach, że ojciec wystukuje
fajkę i chowa ją. A teraz wstał i pochylił się nad nim.
— Masz iść, jak przystało na Indianina, Prawdziwy Synu —
rzekł cicho, surowo. — Nie przynoś mi wstydu.
Prawie natychmiast odszedł i chłopiec słyszał jego kroki na
zeschłych liściach. Szelest coraz bardziej się oddalał. Kiedy
chłopiec usiadł, ojca już nie było. Ale nigdy przedtem — i nigdy
później — miejsce, do którego wracał ojciec, nie rysowało się
w jego myślach tak wyraźnie i nie wydawało się tak piękne. W
jesiennym zmierzchu widział górujące nad wioską ogromne
dęby i hikory o złuszczonej korze, widział dym ulatujący w nie-
bo z podwójnego rzędu chat i uliczkę między nimi, a dalej
połyskliwe, białe odbicie nieba w wodach Tusearawas. Opadłe
złote, brązowe i czerwone liście leżały na dachach i krzakach,
na uliczce, na leśnym poszyciu. Widział stąpające po nich
przyjazne postacie tych, których znał — wojowników, myśli-
wych, kobiety, chłopców, psy i dziewczęta, z którymi się bawił.
Przez otwarte drzwi chaty dostrzegał jarzący się ciepły ogień i
pochyloną nad nim matkę i siostry, bo był to początek listopada,
miesiąca Pierwszego Śniegu. Blisko ognia dostrzegał
rozścieloną na ziemi grubą korę i na niej swoje dobrze znane
posłanie i starą, wytartą skórę małego niedźwiedzia, którą
przykrywał się w nocy. Ogarnęła go fala tęsknoty za domem,
więc siedział i płakał.
Niebawem poczuł na sobie czyjś wzrok. Podniósł głowę i zo-
baczył białego strażnika imieniem Del; stał tam w mroku, który
dla Indianina jest częścią- dnia i częścią nocy. Biały żołnierz
miał ze dwadzieścia lat, rude włosy i na grzbiecie myśliwską
koszulę z szorstkiej, brązowawej tkaniny. Przód koszuli sterczał
mu jak wypchany worek, tyle nosił w niej rzeczy. Pas miał
spięty z tyłu, a pelerynę zakończoną na brzegach nitkami, które
w świetle dziennym były na zmianę czerwone i zielone.
Jednakże najstraszniejsze było dla chłopca to, że biały strażnik
śmiał się z niego.
Prawdziwy Syn odwrócił się i położył znów twarzą do ziemi.
Nienawiść rozlała się w nim jak trucizna.
„Niech tylko rozwiążą mi ręce, a porwę jego nóż — przyrzekł
sobie w duchu. — I zaraz go zabiję".
II
Kiedy Del Hardy wyruszał w październiku z Fort Pitt,
wyobrażał sobie, że po raz ostatni spogląda na rzekę Alleghe-ny.
Był to pierwszy okres jego służby — i jedyny — pod komendą
pułkownika Bouqueta. Potem miał służyć pod dowództwem
generałów Sullivana, Broadheada i Wayne'a, ale właśnie z
Bouquetem, jak twierdził, najchętniej przeszedłby przez piekło.
Pułkownik, mawiał Del, to najspokojniejszy człowiek na
świecie, tylko że zupełnie zwariowany. Tego jesiennego dnia
wyprowadzał swoich żołnierzy z Fort Pitt jak gdyby na paradę.
A co to była za parada? No cóż, wyruszali na samobójczą
wyprawę! Mieli się wedrzeć ponad sto mil w głąb wrogiego
indiańskiego terytorium! I proszę pamiętać, że była to naj-
dziksza puszcza, bez dróg, bez fortów i białych osiedli, w któ-
rych mogliby znaleźć oparcie. Każdego dnia dzicy będą się
czaić wokół nich między drzewami, jak jadowite węże. Będą
mieli dwukrotną przewagę liczebną, może nawet większą. A
mimo to pułkownik gadający wciąż o pokoju przysięgał, że się
nie zatrzyma, póki nie staną nad Rozwidleniem Muskingum,
znanym dotąd tylko niewielu jego żołnierzom.
Del wcale się nie spodziewał, że dotrze tam żywy. Nie liczyło
na to również wielu starszych i bardziej doświadczonych
żołnierzy. Ale pułkownik dbał o nich jak o rodzonych synów.
Kazał maszerować w dwóch rzędach, żeby się osłaniali
wzajemnie, przy czym konie juczne i tabory szły w środku
kolumny. Zabraniał rozmów w czasie marszu. Cały dzień
przypominał Delowi i innym, żeby się strzegli zasadzki. Ale
jego najtrudniejszy do spełnienia rozkaz brzmiał, że dopóki nie
zostaną zaatakowani, nie wolno im podnieść ręki na
czerwonoskórego.
— I pomyślcie tylko — mawiał później Del — że połowa z
nas to byli ochotnicy. Narażaliśmy się na oskalpowanie tylko z
jednego powodu. Każdemu z nas Indianie porwali albo oskal-
powali kogoś z rodziny i chodziło nam jedynie o to. żeby tych
nieszczęśników uwolnić albo dobrać się Indianom do skóry.
Kiedy trafialiśmy na jakieś indiańskie znaki albo wioskę, palce
świerzbiły nas jak wszyscy diabli i zaciskały się na toporku lub
dotykały cyngla. Przeklinaliśmy te rozkazy dowódcy na czym
świat stoi. Ale dalej żaden się nic posunął. Nie tknęliśmy
żadnego z tych czerwonoskórych, chociaż dobrześmy wiedzieli,
że te dzikusy oskalpowały w swoim czasie niejednego z
naszych.
Kiedy dotarli do celu, Del nie mógł uwierzyć własnym
oczom. Ale według tych, co już tu bywali, to nędzne miejsce w
puszczy było właśnie owym cudownym, świętym dla Indian
Rozwidleniem Muskingum. Od północo-wschodu toczyła swoje
wody Tuscarawas, od północo-zachodu wpadała do niej
Waldhoning, czyli rzeka Białej Kobiety. I teraz, kiedy wdarli się
tak głęboko w indiańskie terytorium i wyglądało na to, że nigdy
się stąd nie wydostaną, pułkownik zrobił się jeszcze
odważniejszy i jeszcze mocniejszy w gębie. Naurągał
indiańskim wysłannikom, którzy do niego przyszli. Oznajmił, że
nie będą mieli pokoju, dopóki nie przyprowadzą swoich białych
jeńców.
— Wytłumaczyłem pułkownikowi — mówił Del — że oni
nigdy się na to nie zgodzą. — Sam we własnej osobie żyłem
jako mały brzdąc między Delawarami i wiem, że oni białych
jeńców albo raz-dwa zabijają, albo adoptują na miejsce jakiegoś
zmarłego członka rodziny. Robią z nich brata albo siostrę, albo
córkę, albo syna, albo żonę. I to nic jest żadne udawanie czy
robota na niby. Ci Indianie naprawdę traktują
swoich nowych białych krewnych, jak gdyby płynęła w nich
indiańska krew. I za nic nie oddadzą, jak nie oddadzą żadnego ze
swoich.
W tym miejscu Del pocierał zwykle podbródek.
— Ale trafiłem jak kulą w płot. Byli nieszczęśliwi, że ich
muszą oddać, to prawda. Ale byliby jeszcze nieszczęśliwsi,
gdyby tu, nad brzegami rzeki, powstała osada białych. Mierził
ich sam widok naszych namiotów i palisad. Za każdą cenę
chcieli powstrzymać nasze siekiery od wycinania ich puszczy i
nasze trzody od skubania trawy nad brzegiem ich rzeki. Bali się,
że zajmiemy tę ziemię. Wobec tego zaczęli przyprowadzać do
obozu swoich krewnych.
Tych scen Del Hardy nigdy nie zapomni. Sam pułkownik
przecierał oczy na widok dzikusów, których imiona siały
postrach na terenach pogranicza, płaczących rzewnymi łzami
przy rozstaniu z białym dzieckiem czy białą żoną. Czepiali się
ich, dawali im podarki na drogę, błagali białego kapitana, żeby
był dla nich dobry. Ale było coś, ż czym żołnierze nie mogli
się pogodzić, mianowicie z niewdzięcznością jeńców. Nie
chcieli mieć nic wspólnego z białymi, którzy narażali życie,
żeby ich oswobodzić. Wołali w języku Delawarów do swoich
indiańskich opiekunów, żeby ich zabrali z powrotem do
indiańskich domów.
Ze wszystkich jeńców, których przyprowadzono w obecności
Dela, piętnastoletni chłopiec z Pensylwanii był najdzikszy i
najbardziej buntowniczy. Trzeba go było skrępować rzemieniami
z bawolej skóry, ale nawet wtedy rzucał się niczym mała pantera.
Imię wyrostka w języku Delawarów brzmiało, jak powiedział
jego ojciec. Prawdziwy Syn, ale Delowi nie zdarzyło się widzieć
dotąd kogoś, kto by z taką niechęcią wracał do prawdziwego ojca
i prawdziwej matki. Del podszedł akurat do palisady na
północnym brzegu Tuscawaras, kiedy ci dwaj po raz pierwszy
ukazali się na ścieżce. Chłopiec miał na sobie nowiutką
perkalową koszulę myśliwską, zapewne uszytą przez jego matkę
i siostrę specjalnie na tę okazję, bo w ten sposób chciały
dowieść, że mogą go ubrać nie gorzej niż biali. Koszula sięgała
aż do połowy łydek. Włosy miał czarne, a twarz i ramiona
smagłe jak u Indianina, ale nie było wątpliwości, że rysy są
angielskie. Był najwyraźniej biały, kiedy jednak wyłonił się
przed nim obóz białych, stanął w miejscu, wyraz dzikości
pojawił się w jego rysach i chłopiec walczył jak ryś starając się
uciec. Indiańskie kobiety i dzieci, które przyszły z innymi
jeńcami, przyglądały mu się, wybałuszały oczy. Ani jeden
mięsień nie drgnął im na twarzy, ale było widać, że współczują
małemu.
Kiedy Del ponownie objął straż, chłopiec leżał płasko twarzą
do ziemi. Zapadła ciemność, ogniska przygasały i wartownik
spostrzegł nagle, że chłopiec szarpie zębami supły krępujących
go rzemieni.
— Jeżeli chcesz posłuchać dobrej rady, to nie próbuj ucie-
kać! — rzucił ostro w języku Delawarów.
Chłopiec obrócił się do niego wściekły.
— Pluję na białych ludzi! — krzyknął.
— Nie zapominaj, że sam jesteś biały — odparował Del.
— Jestem Indianinem! — zawołał chłopiec patrząc mu
prosto w oczy. Wartownik nie roześmiał się. Bywały chwile,
kiedy indiańskie uczucia ożywały w nim z wielką mocą.
— Tak czy inaczej twój ojciec i twoja matka są biali —po-
wiedział Del, usiłując przemówić mu do rozumu..
— Mój ojciec to Cuyloga, a moja matka to Quaquenga —
powiedział.
— Tak, ostatnio. Ale przedtem miałeś innego ojca i inną
matkę. Tych, którzy cię urodzili.
— Nie zależy od człowieka, kto go rodzi — oznajmił chło-
piec z godnością.
— Nie ma co, spierasz się jak prawdziwy Indianin — przyznał
Del. — Tylko że skórę i tak masz białą.
— To jest białe? — spytał chłopiec wyciągając ramię.
— Przyjrzyjmy się skórze pod koszulą. — Ale chłopiec
próbował ze wszystkich sił uderzyć wyciągniętą rękę. Nie
pozwolił się dotknąć żołnierzowi.
— Nie było cię u nas bardzo długo — Del chciał go teraz
udobruchać. — Kiedy wrócisz na naszą ziemię, po jakimś czasie
przywykniesz.
— Nigdy nie wrócę na waszą ziemię.
— Ona jest też twoją ziemią.
— Tutaj jest moja ziemia! — wrzasnął z taką pasją, że Del
wzruszył ramionami i odszedł.
O świcie Prawdziwy Syn dalej leżał na płask, twarzą do ziemi.
— Lepiej podnieś się i zjedz trochę. — Del szturchnął go
lekko noskiem mokasyna.
Chłopiec wzdrygnął się z obrzydzenia.
— Palli aal! Odejdź.
— Musisz coś zjeść. Nie możesz wędrować z powrotem do
Pensylwanii o pustym brzuchu.
— Ani myślę wracać do Pensylwanii.
— A niby dokąd ty się wybierasz?
— Do takiego miejsca, gdzie nie będziesz mógł mnie sztur-
chać swoim wielkim kopytem.
Co ten mały hultaj ma na myśli, zastanawiał się Del. Ale
chłopiec zacisnął usta i nie można było nic więcej z niego
wydobyć.
III
Trzeci dzień przyniósł wyraźną zmianę wśród namiotów i
palisad nad Tuscarawas. Życie obozowe toczyło się szybciej. Z
zamkniętymi oczami wyczuwało się nerwową krzątaninę i
podniecenie typowe dla białego człowieka. Żołnierze
wykonywali swoje zadania prawie biegiem. Wołali do siebie
ożywionymi głosami i nucili dziwnie brzmiące piosenki.
— Czy to coś znaczy? — zwrócił się Prawdziwy Syn do
kobiety, też pojmanej, która dobrze rozumiała mowę Yengwe
(jankesów).
— Jutro wyruszamy do Pensylwanii — odparła.
Tego dnia leżał z rozpaczą w sercu. Jego życie było krótkie,
ale teraz musi się skończyć. Prawdziwy Syn za nic nie pójdzie
do kraju swoich wrogów. Jak mógłby żyć wśród obcych o tak
niechlujnych obyczajach i wstrętnie brzmiącej mowie! Jak
mógłby żyć i oddychać nie będąc Indianinem!
Musi zacząć działać już teraz. Pamiętał przyjaciela swojego
ojca, który nazywał się Początek Dnia i mieszkał w sąsiedniej
wiosce. Jego też porzucono. Początek Dnia miał żonę i ta żona
przeniosła się do chaty innego Indianina. Zabrała ze sobą dzieci.
Początek Dnia znosił swoją samotność i hańbę przez kilka dni.
Potem poszedł do lasu i zjadł korzeń majowego ziela. Był
odważnym wojownikiem. Nikt nie uważał go za tchórza. Nikt też
nie powie, że Prawdziwy Syn jest tchórzem, kiedy go znajdą —
niemego i niedostępnego dla białych. Powiedzą, że Prawdziwy
Syn zatryumfował nad swoimi wrogami. Biali nie uprowadzą go
do Pensylwanii. Nie, jego ciało zostanie w ukochanej ziemi nad
Tuscawaras. Ktoś da znać Cuyiodze, ojcu. Wioską popłynie
żałobne wołanie: „Nie ma go już!" Ojciec i matka, siostry, wuj,
ciotka, kuzyni przyjdą do niego. Położą na świeżej mogile kłody
i ustawią słupy dla obrony przed wilkami. W ziemi, tuż obok
jego głowy, umieszczą przysmaki Lenni Lenape, żeby miał co
jeść w drodze.
Trzy razy tego dnia chłopiec próbował wygrzebać korzeń
majowego ziela. Uniemożliwił mu to Del, biały strażnik.' Ilekroć
musiał wyjść na chwilę z domu zebrań, brał go jak zwierzę na
postronek. Musi czekać, aż wyruszą w drogę. Jutro, o jakiejś
godzinie będą szli stepem porosłym drzewami. Gdy zobaczy
majowe ziele, rzuci się na ziemię. Kiedy go podniosą, będzie
trzymał w dłoni śmiercionośny korzeń.
Wyruszyli z Rozwidlenia Muskingum o szarym poranku.
Przez jakiś czas posuwali się naprzód ścieżką, którą chłopiec
przybył tu z ojcem. Radość wstąpiła w serce Prawdziwego Syna.
Było niemal tak, jak gdyby wracał do domu. Kiedy dotarli do
miejsca, gdzie ścieżki się rozchodziły, coś w chłopcu chciało
7.awołać wielkim głosem. Na rozstaju rosła prastara sykomora.
Jedna martwa gałąź wskazywała na posępną drogę wiodącą do
Pensylwanii. Żywa gałąź po przeciwnej stronie wyciągała się ku
ścieżce pełnej światła, która prowadziła na wolność i do domu.
Jego obute w mokasyny stopy same wyrywały się na tę ścieżkę.
Już mu się zdawało, że zwinny jak jeleń przeskakuje sploty
korzeni i zwalone pnie. pędząc gęstą puszczą, przez pagórki i
rozpadliny, do wioski nad Tuscarawas. Gwałtownie próbował się
wyswobodzić, ale żołnierz popychał go do przodu.
Przez spowijający go mrok rozpaczy przedarł się głos wo-
łający w języku Delawarów.
— Prawdziwy Synu! Spójrz! Nie tam. Tu. Jestem tu.
Oczy chłopca wypatrzyły młodego Indianina w nagolennikach,
przepasce na biodrach i grubej płóciennej koszuli. Szedł równo
z nim brzegiem lasu. Prawdziwy Syn nie spodziewał się, że
zazna jeszcze kiedykolwiek uczucia takiej radości zmieszanej z
nadzieją. Rozpoznałby tę postać zawsze i wszędzie.
— To ty, Pół Strzały? Żyjesz jeszcze? — zawołał.
— Nie, to nie ja. To Zwalona Kłoda —odkrzyknął Pół Strzały
rozbawionym głosem, bo Zwalona Kłoda był bardzo stary i
kulawy i często sobie z niego żartowali. — Czekam tak długo.
Myślałem, że nigdy nie przyjdziesz. A potem przychodzisz, ale
widzę, że jesteś związany. Jakże to? Myślałem, że jesteś między
przyjaciółmi i ze swoimi ziomkami.
— Nie jestem między przyjaciółmi, tylko między wrogami
— rzucił gorzko chłopiec.
— Za to ja jestem twoim pobratymcem i jestem z tobą —
pocieszał go kuzyn. — Jeżeli Mały Żuraw maszeruje ze swoją
białą squaw, ja mogę maszerować z tobą i dotrzymywać ci
towarzystwa.
— Trudno mi w to uwierzyć. Co powie twój ojciec?
— Pewnie będzie mówił i mówił. Ale pogadajmy o milszych
i weselszych rzeczach. Jak by tu pozabijać tych białych diabłów,
żebyś mógł wrócić ze mną do wioski?
— Jukalla! Gdybym tylko mógł! Ale ich jest za dużo dla nas
dwóch.
— Im ich więcej, tym więcej zdobędziemy skalpów i łupów
— oznajmił Pół Strzały z wielką żywością.
— Sehe! Uważaj. Niektórzy znają naszą mowę — ostrzegł go
Prawdziwy Syn, ale Pół Strzały tylko się roześmiał i Prawdziwy
Syn wiedział, że jak zwykle paple po swojemu, z indiańskiej
beztroski i żeby było raźniej, pół żartem i pół serio, ale bardziej
żartem, bo szło tu prawie dwa tysiące uzbrojonych białych i
nawet wszyscy wojownicy plemion Delaware i Shawanose nie
odważyliby się ich zaatakować.
Przez prawie cały dzień Pół Strzały rozmawiał z nim i wołał
do niego. Nie widzieli się od trzech dni i teraz Pół Strzały
nadrabiał paplaniną stracony czas. Mówiąc przeskakiwał
niezmordowanie głazy i kłody i odgarniał gałęzie. Sam jego
widok i głos działały na Prawdziwego Syna jak balsam. Miał
wrażenie, że minęły wieki, odkąd słyszał indiański żart i widział
ciemną twarz rozjaśniającą się w cudownym indiańskim
uśmiechu. Nawet Mały Żuraw szedł ponury jak niedźwiedź obok
swojej białej żony. Ale Pół Strzały był pogodny i miał do
opowiedzenia mnóstwo rodzinnych i wioskowych ploteczek.
Prawdziwy Syn nie zauważył nawet teraz, że przechodzą obok
bezlistnych i zwiędłych łodyg majowego ziela. W południe
mógł już trochę pożartować.
— Hej, Pół Strzały! Wyjdź z lasu! Jesteś za czerwony na
twarzy, żeby cię biali chcieli zabrać z powrotem do Pensylwanii.
— Ale nie za czerwony na to, żeby mnie ustrzelili i zabrali
mój skalp — rzucił szybko Pół Strzały.
— Mogli do ciebie strzelać w każdej chwili w ciągu dnia —
zwrócił mu uwagę Prawdziwy Syn.
— Owszem, ale nie tak znowu łatwo. Tyle między nami
rośnie drzew i krzaków. Zresztą kiepscy z nich strzelcy, a już
specjalnie jak strzelają do Indianina, który skacze i tańczy. Ale
niechbym tak tylko podszedł do ciebie blisko, jako twój kuzyn,
mogliby mnie zarąbać i zadźgać swoimi tomahawkami i długimi
nożami.
— Małego Żurawia nie zarąbali.
— Hm, w takim razie spróbuję szczęścia z tymi białymi
diabłami — powiedział Pół Strzały i zaczął się po trochu
przybliżać. Kiedy w końcu, bardzo ostrożnie, wyszedł spo-
między drzew na ścieżkę, Prawdziwy Syn przyjrzał się ciekawie
tobołkowi, który chłopiec niósł na plecach, chociaż nie byłoby
grzecznie, gdyby dał poznać po sobie, że cokolwiek zauważył.
Pół Strzały jadł chciwie chleb, którym Prawdziwy Syn z nim się
podzielił, ale skrzywił się skosztowawszy mięsa.
— Co za mięso oni ci dają?
— To wołowina białego człowieka.
— Aha, dlatego są tacy bladzi i krzywonodzy — stwierdził
Pół Strzały. — Muszą jeść taką starą i włóknistą podeszew,
kiedy Indianie żywią się soczystą sarniną i mięsem nie-
dźwiedzim.
Przez całe popołudnie chłopcy maszerowali ramię przy
ramieniu i chwilami Prawdziwy Syn niemal zapominał o stra-
sznym celu swej wędrówki. Wieczorny posiłek zjedli razem, ale
rudowłosy strażnik nie pozwolił im spać obok siebie. India-
ninowi nic należy ufać. Pół Strzały musi iść do lasu i tam
samotnie spędzić noc, podobnie jak Mały Żuraw.
— Będę spał w lesie — powiedział Pół Strzały z godnością
— ale najpferw dam mojemu kuzynowi podarki. — Wydobył z
zawiniątka woreczek z koźlej skóry napełniony prażoną
kukurydzą. Przyniósł go, żeby Prawdziwy Syn był syty idąc z
białymi i żeby pamiętał o swoim wuju, który mu przysłał tę
kukurydzę. Potem wyjął mokasyny ozdobione czerwonym
haftem przez matkę i siostry Prawdziwego Syna, żeby wracając
do swojej białej rodziny był dobrze obuty i pamiętał o swoich
kobietach. W końcu zostało już tylko to, z czego zawiniątko
było zrobione — stara, zniszczona skóra niedźwiedzia, która w
chacie służyła chłopcu za posłanie.
— Twój ojciec to przysyła, żeby ci w drodze do białej ro-
dziny było ciepło nocą i żebyś o nim pamiętał — rzekł Pół
Strzały.
Skrywając ogarniające go wzruszenie Prawdziwy Syn pod-
niósł i rozpostarł skórę. Czując na ciele jej dotyk i mając w
nozdrzach jej znajomy zapach niemal uwierzył, że jest z po-
wrotem w domu, w ukochanej chacie.
— Ale czym ty się przykryjesz w tę zimną noc? — spytał.
— Ja? Będę dobrze przykryty, aż za dobrze! — przechwalał
się Pół Strzały. — Mam grubą indiańską koszulę. No i zgarnę
liście i zrobię z nich pagórek, zrobię całą górę i wpełznę do
środka. Będę miał miękkie posłanie z liści pod sobą i grubą
kołdrę z pięknie pachnących liści na sobie. Potem zacznę
poruszać mięśniami i tak je napinać, że aż się spocę. A wtedy
będzie mi ciepło i przyjemnie jak Zelozelosowi świerszczowi w
ciepłym wigwamie.
IV
Przez całą drogę do Fort Pitt, tego miejsca o złowieszczo
brzmiącej nazwie, Prawdziwy Syn starał się nie myśleć o stra-
sznej chwili, kiedy Pół Strzały będzie musiał zawrócić i on
zostanie sam. Jego kuzyn często o tym wspominał.
— Wydaje mi się, że zawędrowałem już dość daleko w kie-
runku wschodzącego słońca — zaczynał rozmowę rzeczowym
tonem.
Prawdziwy Syn miał w takich chwilach napięty, nienaturalny
wyraz twarzy.
— Tak. jutro powinieneś zawrócić. Elkesa! A co na to mówi
twój ojciec?
— Nic nie mówi, bo nie wie, jak daleko zaszedłem — przy-
pomniał mu Pół Strzały.
—- Wie, że nie ma cię jeszcze w domu.
— Tak, ale wie, że Mały Żuraw też musi wrócić i że pewnie
wrócimy razem.
— A czy Mały Żuraw wróci? Oszalał z miłości do swojej
białej squaw. Może z nią zostanie.
— Wtedy wrócę sam. Na pewno nie zbłądzę na takiej sze-
rokiej drodze. Wystarczy, żebym szedł śladem końskiego łajna.
— Jakiś biały diabeł może się na ciebie zaczaić.
— Ale mnie nie trafi — powiedział Pół Strzały z przechwał-
ką w głosie. — On strzela, a ja skaczę. Niech tylko usłyszę jego
strzelbę, a nie dorówna mi nawet Achto, jeleń. Nie więcej jak
dziesięć susów od jednego obozu do drugiego. Nawet nie
zamoczę nóg w rzekach. Przefrunę na drugi brzeg jak Ploeu,
indyk.
Po omówieniu we właściwy sposób sprawy powrotu Pół
Strzały można ją było odłożyć do następnego razu. A chcąc
ją tym lepiej pogrzebać i ukryć gawędzili o wielu rozmaitych
rzeczach. Najczęściej o zaletach i wadach wierzchowców bia-
łego człowieka oraz o tym, które konie by ukradli, gdyby się
nadarzyła taka okazja, żeby pogalopować na nich do domu.
Innym miłym tematem byli szczególnie nie lubiani strażnicy.
Zastanawiali się, w jaki sposób by ich zabili i oskalpowali
napotkawszy samotnic w lesie.
Niekiedy Mały Żuraw zostawiał swoją białą squaw i szedł z
chłopcami, żeby porozmawiać o niemądrych obyczajach białych
ludzi.
— Zachowują się tak — tłumaczył Mały Żuraw — ponieważ
nie są ludźmi prawdziwymi. My, Indianie, jesteśmy prawdziwi.
Wielki Duch zrobił nas od początku. Tylko spójrzcie! Włosy
mamy zawsze czarne, nasze oczy i nasza skóra są zawsze
ciemne, tak jest nawet u Prawdziwego Syna. Ale biali są różnej
barwy, jak konie. Niektórzy jaśni, niektórzy ciemni, jeszcze inni
ani tacy, ani siacy. Niektórzy mają włosy czarne, inni jasne. A
jeszcze inni mają włosy jak gnijący pień drzewa. Niektórzy mają
włosy jak sierść konia, co go dosiada pułkownik, a inni mają
nawet czerwone jak jego derka. Ich oczy są tak samo
różnokolorowe jak ich włosy. Wszystko dlatego, że są
mieszanką różnych ludzi i to jest powód, że się zachowują tak
głupio i tak dokuczliwie. Wielki Duch wie, jacy oni są. Musiał
im dać Dobrą Księgę i nauczyć czytać, żeby wiedzieli, co jest
złe, a co jest dobre. Otóż my, Indianie, wiemy, co jest złe i co
jest dobre sami z siebie, bez książki i bez całej tej mordęgi
czytania.
— Myślę — odezwał się Pół Strzały — że oni wszyscy mają
krótki wzrok. Zauważyliście, że jak się na nich natykamy,
podchodzą blisko i wybałuszają na nas oczy? Prawie że depczą
nam po nogach. A Indianin ma oczy bystre i widzi z daleka.
Może z dużej odległości zobaczyć wszystko, co chce widzieć.
— Chyba też źle słyszą — wtrącił Prawdziwy Syn. — Mówią
głośno, chociaż stoją tak blisko siebie, że mogliby się dotknąć
patykiem.
— I mówią wszyscy naraz, jak wodospad — dorzucił Pół
Strzały. — Jak mogą zrozumieć, o czym inni mówią? Dlaczego
starsi nie nauczą ich, żeby trzymali język za zębami, dopóki
przemawiający nie skończy?
— To dlatego, że są takimi nowymi ludźmi — zaczął tłu-
maczyć Mały Żuraw. — Są młodzi i nieroztropni jak dzieci.
Popatrzcie, jak oni gromadzą skarby na podobieństwo dziecka,
chociaż wiedzą, że muszą umrzeć i nie mogą zabrać rzeczy ze
sobą. I tak by nie mieli pożytku ze skarbów, bo na tamtym
świecie jest pod dostatkiem wszystkiego, co człowiekowi może
być potrzebne. Białemu nie starcza miejsca w domu na
wszystko, co zgromadzi, więc musi budować drugi dom, który
nazywa stodołą. Dlatego między nimi jest tylu złodziei.
Wszyscy biali muszą umieszczać na drzwiach coś, co nazywają
zamkiem. Jest to zrobione z żelaza i trzeba nosić drugi kawałek
żelaza, żeby ten zamek otworzyć.
— Gdyby się dzielili wszystkim ze swoimi braćmi, jak robią
Indianie, nie musieliby pracować przy budowie tego drugiego
domu — rzekł Pół Strzały. — Czy oni tego nie rozumieją?
— Och, biali to jakaś dziwna rasa i żaden rozsądny
człowiek nie potrafi ich zrozumieć — odparł Mały Żuraw. —
Zwróciliście kiedy uwagę, jak się zachowują w marszu? Czego
szukamy my, Indianie? Szukamy zwierzyny albo szlaku, albo pa-
trzymy, jak pięknie Wielki Duch ukształtował nasz kraj, ozdobił
lasy drzewami, rzeki napełnił wodą, rozpostarł trawę na
preriach. Ale biały prawie tego nie widzi. Patrzy najczęściej na
ziemię. Przekopuje ją swoimi żelaznymi narzędziami, żeby
zobaczyć, jak jest głęboka i czarna. Bywa, że się
strasznie przejmuje drzewami. Mówi: patrzcie, tu rosną orzechy
i hikory. i wiśnie, i drzewo świętojańskie, i klony cukrowe. Ale
to wcale nie chodzi o drzewa, tylko o to, że ziemia, na której
takie drzewa rosną, jest głęboka i czarna. Ale jak gdzieś znajdzie
białe dęby i buki, które dostarczają pożywienia wiewiórkom i
niedźwiedziom, i indykom, biały człowiek się krzywi. Takie
okolice są do niczego.
— Ja zauważyłem głupotę białych w puszczy — przytaknął
Pół Strzały. — Kiedy zbliża się czas rozbicia obozu na noc,
oczy mają chyba zamknięte. Zamiast szukać suchego i wyso-
kiego miejsca, rozkładają się gdzie bądź na wilgotnym i błot-
nistym kawałku ziemi, byle tylko pod dużymi drzewami. Nie
sprawdzą nawet, skąd wieje wiatr, zanim się wezmą do roz-
palania ogniska. A kiedy bucha na nich dym, opędzają się rękami
i kapeluszami, jakby to były komary.
— Bisszik! — przyznał Prawdziwy Syn. — I z miejsca
zawieszają kociołki nad ogniskiem, zanim przestanie lecieć
najczarniejszy dym. Układają ognisko z każdego drzewa, jakie
się znajdzie pod ręką. Biorą zielony dąb albo wiśnię, albo
orzech, albo kasztan, które gęsto sypią iskrami. Na ich derkach i
ubraniach jest zawsze pełno wypalonych dziur.
— Wszystko, co mówicie, to najprawdziwsza prawda —
oznajmił Mały Żuraw. — Ale nie chciałbym, żeby zmienili jeden
ze swoich zwyczajów: sposób, w jaki układają się do snu. Żaden
nie spojrzy w górę i nie sprawdzi, czy nic sterczy nad nim jakiś
obumarły konar. Czasem mam nadzieję, że Wielki Duch ześle
wichurę, która strąci to zeschłe drewno i pozabija ich
wszystkich na posłaniu.
Wszyscy trzej wybuchnęli śmiechem. Prawdziwy Syn nie
wyobrażał sobie, co by z nim było, gdyby Pół Strzały i Mały
Żuraw nie dotrzymywali mu towarzystwa. Ale pewne znaki
wskazywały, że wkrótce nie będzie ich już miał przy sobie.
Tego dnia przyłączył się do nich Mohawk z Północy. Powie-
dział, że wkrótce trafią na wielką rzekę i że Fort Pitt jest na
drugim brzegu tej rzeki. Nazajutrz było tak jak powiedział, ale
wody rzeki wezbrały po deszczach. Będą musieli czekać z
przeprawą, aż woda opadnie.
Na drugi dzień rano, kiedy Mały Żuraw i Pół Strzały wyszli z
lasu. natknęli się niedaleko od obozowiska na martwe ciało
Mohawka. Ktoś go uśmiercił tomahawkiem i oskalpował.
Delawarowie nic opłakują specjalnie śmierci Indian z ple-mieni
Mingo, a zwłaszcza Mohawków, ale chociaż psy żrą się między
sobą, walczą zgodnie z wilkami.
— To jest robota białych żołnierzy — powiedział Mały
Żuraw. — Jeden rozmawiał z nim jak przyjaciel, a drugi pod-
szedł z tyłu i zarąbał go tomahawkiem.
W sercu Prawdziwego Syna wezbrała nienawiść do wszy-
stkich białych żołnierzy. Mohawkowie mogą być podli, ale są
Indianami. Z trudem zapanował nad sobą. kiedy nazajutrz
rudowłosy strażnik powiedział mu, że Pół Strzały i Prawdziwy
Syn muszą się już pożegnać. Niedługo zacznie się przeprawa
przez rzekę i kuzyn zostanie na tym brzegu.
— Dlaczego ubliżasz mojemu kuzynowi? — spytał Praw-
dziwy Syn.
— Mały Żuraw też z nami nie pójdzie. Zbliżamy się już do
osiedli białych. Niektórzy wiele ucierpieli od Indian i mogą go
zabić.
— Mogli go łatwo zabić po tej stronie rzeki, jak zabili Mo-
hawka.
— To jest rozkaz pułkownika.
— On nic jest pułkownikiem Pół Strzały. Czemu miałby go
słuchać?
Strażnik zaczerwienił się. Umilkł i nie powiedział nic więcej.
Ale kiedy kolumna ruszyła w kierunku brodu, wziął
strzelbę i przytknąwszy lufę do piersi Pół Strzały wypchnął go z
szeregu. Nowa fala nienawiści ogarnęła Prawdziwego Syna.
Zdjęto mu pęta z rąk, żeby mógł nieść tobołek nad wodą. Puścił
tobołek i rzucił się na białego strażnika. Zwalił go z nóg i
usiłował najpierw wyszarpnąć mu nóż, a potem toporek.
Szamotali się na ziemi, a tymczasem drugi żołnierz wziął Pół
Strzały na muszkę i jednocześnie nadbiegli inni, żeby odciągnąć
Prawdziwego Syna.
— Ty mały głupcze z indiańskim bzikiem! — wykrztusił
wstając i ciężko dysząc rudowłosy żołnierz. — Nie miałem
zamiaru strzelać do niego... chciałem tylko uratować go od
śmierci.
Kiedy wiązano mu ręce. Prawdziwy Syn wciąż się wyrywał.
Pół Strzały stał obok niego z twarzą poważną, kamienną.
— Kiedyś dawno temu mój kuzyn miał białą krew — zwrócił
się przepraszająco do strażnika. — Bądźcie spokojni. Zostanę
po tej stronie rzeki, jak mi każecie. Ale zanim rozdzieli nas
woda, chciałbym powtórzyć Prawdziwemu Synowi to, co kazał
mu powiedzieć jego ojciec.
— Możesz mu przekazać, co masz do przekazania — rzucił
ostro rudowłosy strażnik. — Tylko nie próbuj podawać mu noża.
Jeżeli to zrobisz, dostaniesz kulkę między żebra.
Kiedy padł rozkaz wymarszu, Pół Strzały przysunął się do
Prawdziwego Syna. Między drzewami widzieli z daleka rzekę.
— Teraz mówię'za twojego ojca, Prawdziwy Synu — zaczął.
— Powiedział, że mam ci to powtórzyć i żebym na pewno nie
zapomniał. Mówił takie słowa: „Prawdziwy Synu.
Pamiętaj, co się dzieje z białym, którego pojmie Indianin. Jeżeli
biały znosi swój los z cierpliwością i pogodą, jego indiański
opiekun lubi go. Wie, że będzie z niego dobry Indianin. Więc
traktuje go sprawiedliwie i bierze za swojego. Praw
dziwy Synu. Jeżeli biały jeniec walczy albo ociąga się w marszu,
albo próbuje uciec, albo wciąż narzeka, Indianin wie, że nigdy
nie stanie mu się podobny. Wtedy nie pozostaje nic innego, jak
go oskalpować. Prawdziwy Synu. Jeżeli będziesz się ociągał w
marszu i będziesz walczył, biały może cię oskalpować.
Prawdziwy Synu. Lepiej, żebyś czekał, aż twój los dojrzeje, jak
świdośliwka przy pierwszym śniegu, zanim zaczniesz walczyć.
Prawdziwy Synu. Mądrzej jest być uległym i żywym niż
buntowniczym i martwym, żeby twój ojciec i twoja matka, i
twoje siostry musieli cię opłakiwać".
Prawdziwy Syn zwiesił głowę. Te słowa tak bardzo pasowały
do jego ojca, że w duchu słyszał niemal ojcowski głos. Pół
Strzały mówił dalej:
— To nie wszystko, co twój ojciec powiedział. Powiedział:
„Prawdziwy Synu, pamiętasz, jak polowaliśmy nad Rzeką Białej
Kobiety? Spotkaliśmy niedźwiedzia i kula przetrąciła mu
kręgosłup. Niedźwiedź padł i zaczął zawodzić jak Długi Ogon,
pantera. Twój ojciec podszedł do niego i uderzył go wyciorem
strzelby po nosie. I powiedział: ^Niedźwiedziu, jesteś tchórzem,
wcale nie wojownikiem, choć takiego udajesz. Wiesz, że nasze
plemiona wojują. Gdybyś ty mnie zwyciężył, zachowałbym
odwagę i umarł jak wojownik. Ale ty, niedźwiedziu, siedzisz tu i
płaczesz niczym stara baba. Takim zachowaniem przynosisz
hańbę swojemu plemieniu«". Pamiętasz to, Prawdziwy Synu?
— Pamiętam — jęknął chłopiec. — Powiedz mu to. Po-
wiedz, że będę znosił moją hańbę jak Indianin i nie zadam ciosu,
zanim zdarzy się korzystna sposobność.
Teraz chłopcy stąpali w milczeniu. Kiedy dotarli nad brzeg
rzeki. Pół Strzały odsunął się na bok, a Prawdziwy Syn sam
wszedł do wody, która była coraz głębsza, aż w końcu sięgała
mu powyżej pasa. Dygotał, ale się nie odwrócił. Obejrzał się
dopiero, kiedy wyszedł przemoczony na drugi brzeg i ruszył
przed siebie wraz z całą kolumną. Na przeciwległym brzegu
dostrzegł dwie postacie. Byli to Pół Strzały i Mały Żuraw
stojący nad samym brzegiem wody. Chciał ich pożegnać gestem
wzniesionej dłoni, ale ręce miał związane. Po chwili wraz z
innymi zagłębił się w puszczę.
V
Chłopiec wiedział, że odtąd zdany jest na własne siły. Będzie
musiał sam sobie radzić ze swoimi indiańskimi myślami i sam
udzielać sobie indiańskich rad. Nie zdradził się z bólem
chwytającym go za gardło ani z nienawiścią rozsadzającą serce,
kiedy weszli do Fort Pitt, warowni białych. Posępne mury,
mroczne uliczki, pijani mężczyźni, ohydna pyszałko-watość
białoskórych żołnierzy i wśród tego wszystkiego kilku zdrajców
indiańskich, żałosnych niewolników między śmiertelnymi
wrogami.
Ale dopiero po opuszczeniu Fort Pitt, kiedy przeprawiali się
przez wschodnie góry, chłopiec odczuł całą niedolę swojego
wygnania. Nigdy nie widział nad rzeką Tuscarawas takich
ogromnych, dotykających nieba kopców ziemi i kamienia, które
ciągnęły się dalej, niż sięgało oko. Kiedy zostawił je za sobą,
wydało mu się, że są to jakby niemożliwe do przebycia palisady,
oddzielające go od bliskich. Zrozumiał też, że dotarł do miejsca,
o którym często słyszał — do smutnych, niewiarygodnych
okolic, gdzie biali niszczyciele wyrąbali indiańską puszczę nie
zostawiając schronienia dla indiańskiej zwierzyny. Tutaj
spustoszoną powierzchnię ziemi oddano na pastwę zeschłych
brązowych badyli i ściernisk, nad którymi górowały domy
białych ludzi i opasłe składy ich dobytku. Fort Pitt był ohydny,
ale znajdował się jeszcze w kra-
ju Indian. A to, chłopiec wiedział, jest barbarzyńską ojczyzną
białego wroga.
Czuł ich wszędzie dokoła siebie. Jego mokasyny nie stąpały
już po miękkich, porosłych mchem ścieżkach leśnych, tylko po
stwardniałej, pociętej koleinami drodze. Dziwaczne drewniane
bariery biegły wzdłuż niej regularnymi zygzakami, z
rozcapierzonym drewnianym rogiem przy każdym załamaniu.
Ktoś mu powiedział, że biali wznoszą je po to, żeby im trzoda
nie uciekała. Kiedy żołnierze przechodzili, bydło stało potulne i
otępiałe, ale biali wybiegali z domów i stawali po obu stronach
drogi. Z wrzawy, jaką robili, można by sądzić, że biała armia
wraca po stoczonej bitwie, z łupami i skalpami, a nie z garstką
pojmanych w niewolę dzieci — nie wypaliwszy choćby z jednej
strzelby.
Z każdą godziną puszcza cofała się i przybywało domów.
Późnym popołudniem tego dnia rozbili obóz obok ogromnej
wsi białych. Jak mogą ludzkie istoty, dziwił się Prawdziwy Syn,
żyć w takiej ciasnocie! Biali pozamykali się tutaj w więzieniach
z szarego kamienia i z czerwonego kamienia, zwanego cegłą, a
co większe domy drewniane były obłożone gładkimi
malowanymi deskami, co im przydawało owego fałszywego
przepychu, który tak jest miły sercu białych. Widocznie spo-
dziewano się ich przybycia, bo czekało tu bardzo wiele ludzi.
Wszędzie dokoła stały osiodłane konie. Mężczyźni i kobiety
przyjechali chyba z bardzo daleka. Małe grupki usiłowały
natychmiast dopaść jeńców, ale zostały powstrzymane przez
żołnierzy.
Tego wieczoru rudowłosy strażnik zwrócił się do Prawdzi-
wego Syna w mowie Delawarów.
— Bogu niech będą dzięki, że już niedługo przestanę cię
niańczyć. Rano zabierze cię twój ojciec.
Chłopiec nie odpowiedział, ale nagle dotarło do jego
świadomości, kim są ci ludzie. Są to przyszli właściciele
pojmanych indiańskich dzieci, którzy upomną się o nie i
porwą je do swoich domów, by tam żyły w niewoli. Jest *w
tej gromadzie i pewnie mu się teraz przygląda człowiek, który
podaje się za jego rodzonego ojca.
Rankiem wzeszło zimne, czerwone słońce. Popędzono ich w
mroźnej mgle do środka osady, gdzie, z niewiadomych dla
chłopca przyczyn, na dużej kwadratowej przestrzeni nie wy-
budowano domów. Było jeszcze wcześnie, ale biali ludzie już
czekali grzejąc się przy ogniskach. Zaledwie przyprowadzono
jeńców, tamci rzucili się na nich — chwytali za ręce, wpatrywali
się bacznie w twarze, rozchylali skąpe odzienie w poszukiwaniu
przyrodzonych znamion, zasypywali gradem pytań, które
Prawdziwy Syn rozumiał tylko częściowo. Wreszcie pułkownik
ze swoimi ludźmi położył temu kres. Dowodziło to, że czegoś
się od Indian nauczyli. Pułkownik oznajmił, że dość tego
zamieszania. Wszystko będzie się odbywać przepisowo i w
ustalonym porządku.
Nawet najmniejszy fragment sceny, która się.teraz rozegrała,
nie uszedł uwagi Prawdziwego Syna: tłoczący się biali, otuleni
w płaszcze i peleryny, w kapeluszach i chustkach, a pośrodku
gromadka pozostawionych na pastwę jeńców, na ogół młodych,
z gołymi głowami, w prostym indiańskim odzieniu, częściowo
obnażonych i wystawionych na podmuchy wczesnego zimowego
wiatru. Żołnierze wypychali do przodu jednego po drugim
opierających się jeńców, ktoś mówił, co było o nim czy o niej
wiadomo, a następnie dawano posłuch tym, którzy chcieli
dowieść pokrewieństwa. Kilka razy tłum dawał wyraz swemu
wzruszeniu, ludzie ocierali oczy i nosy wielkimi, trzepoczącymi
na wietrze kawałkami płótna — białego, czerwonego,
niebieskiego i w innych kolorach. Nawet wielu białych
żołnierzy nie kryło tego, co czują. Tylko jeńcy zachowywali się
powściągliwie i oczy mieli suche. Prawdziwy Syn pomyślał, że
indiańscy rodzice byliby z nich dumni.
W końcu pozostało już bardzo niewielu, po których nikt się
nie zgłosił, a wśród nich Prawdziwy Syn i dwie dziewczynki,
może dwunastoletnie. Chłopca napełniało z wolna uczucie ulgi i
budzącej się nadziei. Widocznie jego biały ojciec wcale go nie
chce. Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Może teraz
pozwolą mu wrócić do dalekiego domu nad Tuscawaras.
Ale niebawem, ponad rózg warem oddalającego się tłumu,
usłyszał w tym obcym mieście stukot końskich kopyt. Wkrótce
ukazał się jeździec i Prawdziwy Syn zobaczył drobnego męż-
czyznę na spienionym gniadym koniu, a za nim idącego luzem
osiodłanego siwka. Zatrzymawszy się przed pułkownikiem i
jego ludźmi mężczyzna zeskoczył na ziemię. Pułkownik
uścisnął mu rękę i uśmiechnięty poprowadził do miejsca, gdzie
Prawdziwy Syn i dwie dziewczynki, po które nikt się nie zgłosił,
oczekiwali swego losu. Mróz przebiegł chłopcu po grzbiecie.
Przecież nie może mieć nic wspólnego z tym niepozornym
człowiekiem w czarnych wysokich butach, z twarzą bezbarwną
jak glina i w śmiesznym kapeluszu na głowie. Zbliżył się
ogromnie przejęty, jego bardzo jasne niebieskie oczy zamgliły
się, gdy spojrzał w twarz chłopca, a wyciągnięta ręka barwy
popiołu wyraźnie zadrżała.
Prawdziwy Syn stał sztywny i nieporuszony.
— Podaj mu rękę — rozkazał Del Hardy w mowie Dela-
warów.
Niechętnie chłopiec podał mężczyźnie rękę. Ten wyjąkał
dużo dziwnie brzmiących słów.
— Twój ojciec wita cię z radością — tłumaczył Del. —
Dziękuje Bogu, żeś wrócił cały i zdrowy. — Kiedy chłopiec
zacisnął wargi w milczeniu, Del rzucił: — Nic możesz po-
wiedzieć, że się cieszysz, widząc rodzonego ojca po tylu latach?
Chłopcu zdawało się, że ma w piersi kamień zamiast serca.
Jak to możliwe, żeby ta śmieszna, marna postać w długim
brązowym odzieniu, podobnym do szaty kobiecej, mogła mieć z
nim coś wspólnego — ten bladawy stwór zdradzający swoje
uczucia w obecności ludzi! Oczyma wyobraźni zobaczył swego
ojca. Jakże inaczej by wyglądał, inaczej się zachowywał! Z jakąż
godnością i powściągliwością umiał się znaleźć w każdej
sytuacji — w czasie pokoju czy wojny, podczas narady czy na
polowaniu, z fajką czy tomahawkiem, ze strzelbą czy nożem do
zdejmowania skalpów. Ten słaby i bladoskóry człowiek w ogóle
nie mógł się z nim równać.
— To nie mój ojciec — powiedział.
Del Hardy wykrzywił twarz. Kiedy powtórzył słowa chłopca
białemu, ten jakby się skulił. Pułkownik stał obok śledząc
wszystko pilnie swoimi cudzoziemskimi oczami. Teraz zaczął
mówić. Prawdziwy Syn niewiele mógł zrozumieć z jego
dziwacznej, splątanej mowy Yangwe, ale wyglądało na to. że
rzuca jakiś rozkaz.
Kiedy skończył, rudowłosy strażnik zwrócił się do chłopca z
groźną miną:
— Miałem nadzieję, że już się ciebie pozbędę — powiedział
językiem Delawrów. — Ale każą mi z wami jechać i służyć ci za
tłumacza w rozmowach z twoją własną rodziną.
Chłopiec milczał. Jego oczy patrzyły twardo, nieprzyjaźnie.
Instynkt mówił mu, że Del jedzie nie tylko po to, żeby tłu-
maczyć. Uzbrojony żołnierz został wysłany, żeby pilnować jego.
Prawdziwego Syna, a może też bronić tego pewnego
siebie, chuderlawęgo białego, który utrzymuje, że jest jego
ojcem. Uczucie gorzkiego zawodu ogarnęło chłopca. Nie będzie
mógł przeprowadzić swojego planu tak prędko, jak się tego
spodziewał.
VI
Kiedy Del Hardy dojrzał spoza drzew Fort Pitt, rzucił czapkę
w powietrze. Przez wiele tygodni żył w puszczy między dzikimi.
Teraz. Bogu za to chwała, jego oczy spoczęły znów na osiedlu
białych. Widok kominów, widok dachów o charakterystycznej
spadzistosci, z powiewającą nad nimi Hagą brytyjską, głęboko go
wzruszył. Te ściany z kamienia związanego zaprawą murarską
mówiły mu o jego własnej rasie. Francuzi czy też Anglicy
budowali swoje domy. żeby tu zostać. Może jest to teraz ich
najdalej wysunięta placówka, ale nie zostanie nią długo. Słyszał
od wielu żołnierzy, że wrócą tu. by wykarczować lasy i osiedlić
się na czarnej ziemi, którą odkryli nad Yellow Creek za rzeką
Ohio.
Stąpał lekko jak jeleń wspinając się na wzgórza i zbiegając z
opadających ku wschodowi stoków. Pomyślał, że jedno z
najmilszych doznań białego człowieka to gdy po dniach
wędrówki przez nic kończące się lasy stanic na wykarczowanej
ziemi i spojrzy w dal ponad otwartą przestrzenią pól. To samo
odnosi się do dróg. Przemaszerował blisko trzysta mil po
dzikich ścieżkach i tropach, potykając się o korzenie i kłody,
brnąc przez strumienie i bagniska. Teraz, ubita, twarda ziemia
polnej drogi pod nogami wprawiła go w dobry humor., Jego
wzrok spoglądał ciepło na poczciwe koieiny, na dobrze znajome
zygzaki płotów. Bydło za nimi stało spokojnie i nie płoszyło się.
gdy je mijali. W tych stronach ani człowiek, ani zwierzę nie
musi się bać własnego ciel nia. Stodoły i szopy zbudowane z bali
świadczyły o pracowitości białych, a ich domy mieszkalne
tchnęły spokojem. Ż3 wszystkich wysypywali się starzy i młodzi
i biegli na drogę] witając radośnie przechodzące mimo wojsko i
oswobodzonych jeńców.
Było to dzie�