Conrad Richter Światło w lesie Zmrok się więzienia zaczyna zamykać W chłopięcych latach, Lecz chłopiec widzi światło, wie, skąd ono wnika Do jego świata — Wonkwonh" * Przełożył Zygmunt Kubiak I Chłopiec miał około piętnastu lat. Kiedy usłyszał wia- domość, usiłował trzymać się bardzo prosto i stał bardzo spokojnie, ale w środku zapanował w nim mrok. Nie o to chodzi, że nie umiał znieść bólu. W lecie przytykał do ciała gorący kamień wyciągnięty z ognia, żeby się przekonać, jak długo wytrzyma. Zimą stał w lodowatej rzece, póki jego indiański ojciec, palący fajkę na brzegu, nie zawołał, że może już wyjść. Da mu to siłę do zniesienia wszelkiej oczekującej go niedoli, tak uważał ojciec. Ale czy i jak pomoże znieść to, co teraz na niego spadło, chłopiec nie umiał powiedzieć. Od wielu dni docierały do indiańskiej osady wieści, że ple- miona Lenni Lenape i Shawanose będą musiały oddać swoich białych jeńców. Chłopcu w ogóle nie przyszło do głowy, że to może dotyczyć jego. Przecież był jednym z nich, odkąd sięgał pamięcią! Cuyloga jest jego ojcem. Jedenaście lat temu wziął go do siebie na miejsce syna zmarłego na żółtą gorączkę. Sły- szał nieraz, jak to było, kiedy miał tylko cztery lata i ojciec wypowiedział słowa, które wyciągnęły z niego białą krew i zastąpiły ją krwią indiańską. Wygnano z niego białe myśli i białą niegodziwość i zamiast nich dano mu odważne myśli indiańskie. Od tamtej chwili jest Prawdziwym Synem, z krwi i kości synem Cuylogi. Jedenaście lat żyje tutaj, w tej wiosce nad brzegiem Tuscarawas, jest członkiem rodziny. Więc czy możliwe, żeby go wyrwano z domu rodzinnego, jak się wyrywa młode drzewko z ziemi, i oddano tym obeym białym, którzy są jego wrogami? W dniu, w którym ojciec mu to powiedział, chłopiec powziął postanowienie. Nigdy nie wyrzeknie się swojego indiańskiego życia. Nigdy! Nie zauważony wymknął się z wioski. Poczernił twarz zwęglonym drzewem z wygasłego ogniska. Na stoku nad Pockhapockink (słowo to oznacza strumień między dwoma wzgórzami) znalazł kiedyś dziuplę. Teraz się w niej ukrył. Zdawało mu się, że tylko on wie o istnieniu tego drzewa, więc wpadł w rozpacz, kiedy ojciec go tam znalazł. Co za upo- korzenie, być prowadzonym przez wieś z uczernioną twarzą i potem siedzieć związany w chacie ojca jak jeniec, który ma być spalony na stosie! Kiedy nazajutrz rano ojciec go wyprowadzał, wszyscy się przyglądali: matka i siostry, mieszkańcy wioski, wszystkie kuzynki i jego ulubiony kuzyn. Pół Strzały, z którym zawsze się bawił, chodził na ryby, polował. Rzadko się rozłączali, choćby na jeden dzień. Podczas całej porannej wędrówki z ojcem szalone myśli kłębiły się w głowie chłopca, jak rój komarów. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby jego ojciec postąpił źle. Czy możliwe, aby i teraz miał słuszność? Czy nie wiedząc o tym zostawił odrobinę białej krwi w jego żyłach i dlatego musi go teraz zwrócić? Nagle wyrosły przed nimi brzydkie obwarowania z grubych- bali i jednobarwne namioty białych żołnierzy i teraz chłopiec był już pewien, że w jego ciele nie ma ani kropli krwi, która by pamiętała te rzeczy. Widok i zapach białego człowieka napawały go nienawiścią i obrzydzeniem. Zebrał wszystkie swoje młode siły, żeby się wyrwać. Ojciec trzymał go bardzo mocno. W końcu zawlókł chłopca, wijącego się i wrzeszczącego, do domu zebrań białych ludzi i cisnął go na liście zaściełające podłogę. — Dałem mówiący papier, że go przyprowadzić — powiedział białym strażnikom. — Teraz on wasz. Więc to już koniec, chłopiec wiedział. Był jak nieżywy i leżał wśród innych pojmanych, twarzą w dół. Zdawał sobie sprawę, że ojciec nie odszedł. Czuł jego obecność i czuł zapach jego fajki — słodka kora purpurowej wierzby pomieszana z suszonymi liśćmi sumaku. Kiedy zapadła ciemność, przyszedł biały strażnik. Inni żołnierze wołali na niego Del, może z tej przyczyny, że umiał mówić językiem Delawarów: taką dziwaczną nazwą biali ludzie określali plemię Lenni Lenape. Prawdziwy Syn usłyszał, jak Del mówi jego ojcu, że przed zapadnięciem nocy wszyscy Indianie muszą wyjść z obozu. Chłopiec zorientował się po odgłosach, że ojciec wystukuje fajkę i chowa ją. A teraz wstał i pochylił się nad nim. — Masz iść, jak przystało na Indianina, Prawdziwy Synu — rzekł cicho, surowo. — Nie przynoś mi wstydu. Prawie natychmiast odszedł i chłopiec słyszał jego kroki na zeschłych liściach. Szelest coraz bardziej się oddalał. Kiedy chłopiec usiadł, ojca już nie było. Ale nigdy przedtem — i nigdy później — miejsce, do którego wracał ojciec, nie rysowało się w jego myślach tak wyraźnie i nie wydawało się tak piękne. W jesiennym zmierzchu widział górujące nad wioską ogromne dęby i hikory o złuszczonej korze, widział dym ulatujący w nie- bo z podwójnego rzędu chat i uliczkę między nimi, a dalej połyskliwe, białe odbicie nieba w wodach Tusearawas. Opadłe złote, brązowe i czerwone liście leżały na dachach i krzakach, na uliczce, na leśnym poszyciu. Widział stąpające po nich przyjazne postacie tych, których znał — wojowników, myśli- wych, kobiety, chłopców, psy i dziewczęta, z którymi się bawił. Przez otwarte drzwi chaty dostrzegał jarzący się ciepły ogień i pochyloną nad nim matkę i siostry, bo był to początek listopada, miesiąca Pierwszego Śniegu. Blisko ognia dostrzegał rozścieloną na ziemi grubą korę i na niej swoje dobrze znane posłanie i starą, wytartą skórę małego niedźwiedzia, którą przykrywał się w nocy. Ogarnęła go fala tęsknoty za domem, więc siedział i płakał. Niebawem poczuł na sobie czyjś wzrok. Podniósł głowę i zo- baczył białego strażnika imieniem Del; stał tam w mroku, który dla Indianina jest częścią- dnia i częścią nocy. Biały żołnierz miał ze dwadzieścia lat, rude włosy i na grzbiecie myśliwską koszulę z szorstkiej, brązowawej tkaniny. Przód koszuli sterczał mu jak wypchany worek, tyle nosił w niej rzeczy. Pas miał spięty z tyłu, a pelerynę zakończoną na brzegach nitkami, które w świetle dziennym były na zmianę czerwone i zielone. Jednakże najstraszniejsze było dla chłopca to, że biały strażnik śmiał się z niego. Prawdziwy Syn odwrócił się i położył znów twarzą do ziemi. Nienawiść rozlała się w nim jak trucizna. „Niech tylko rozwiążą mi ręce, a porwę jego nóż — przyrzekł sobie w duchu. — I zaraz go zabiję". II Kiedy Del Hardy wyruszał w październiku z Fort Pitt, wyobrażał sobie, że po raz ostatni spogląda na rzekę Alleghe-ny. Był to pierwszy okres jego służby — i jedyny — pod komendą pułkownika Bouqueta. Potem miał służyć pod dowództwem generałów Sullivana, Broadheada i Wayne'a, ale właśnie z Bouquetem, jak twierdził, najchętniej przeszedłby przez piekło. Pułkownik, mawiał Del, to najspokojniejszy człowiek na świecie, tylko że zupełnie zwariowany. Tego jesiennego dnia wyprowadzał swoich żołnierzy z Fort Pitt jak gdyby na paradę. A co to była za parada? No cóż, wyruszali na samobójczą wyprawę! Mieli się wedrzeć ponad sto mil w głąb wrogiego indiańskiego terytorium! I proszę pamiętać, że była to naj- dziksza puszcza, bez dróg, bez fortów i białych osiedli, w któ- rych mogliby znaleźć oparcie. Każdego dnia dzicy będą się czaić wokół nich między drzewami, jak jadowite węże. Będą mieli dwukrotną przewagę liczebną, może nawet większą. A mimo to pułkownik gadający wciąż o pokoju przysięgał, że się nie zatrzyma, póki nie staną nad Rozwidleniem Muskingum, znanym dotąd tylko niewielu jego żołnierzom. Del wcale się nie spodziewał, że dotrze tam żywy. Nie liczyło na to również wielu starszych i bardziej doświadczonych żołnierzy. Ale pułkownik dbał o nich jak o rodzonych synów. Kazał maszerować w dwóch rzędach, żeby się osłaniali wzajemnie, przy czym konie juczne i tabory szły w środku kolumny. Zabraniał rozmów w czasie marszu. Cały dzień przypominał Delowi i innym, żeby się strzegli zasadzki. Ale jego najtrudniejszy do spełnienia rozkaz brzmiał, że dopóki nie zostaną zaatakowani, nie wolno im podnieść ręki na czerwonoskórego. — I pomyślcie tylko — mawiał później Del — że połowa z nas to byli ochotnicy. Narażaliśmy się na oskalpowanie tylko z jednego powodu. Każdemu z nas Indianie porwali albo oskal- powali kogoś z rodziny i chodziło nam jedynie o to. żeby tych nieszczęśników uwolnić albo dobrać się Indianom do skóry. Kiedy trafialiśmy na jakieś indiańskie znaki albo wioskę, palce świerzbiły nas jak wszyscy diabli i zaciskały się na toporku lub dotykały cyngla. Przeklinaliśmy te rozkazy dowódcy na czym świat stoi. Ale dalej żaden się nic posunął. Nie tknęliśmy żadnego z tych czerwonoskórych, chociaż dobrześmy wiedzieli, że te dzikusy oskalpowały w swoim czasie niejednego z naszych. Kiedy dotarli do celu, Del nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ale według tych, co już tu bywali, to nędzne miejsce w puszczy było właśnie owym cudownym, świętym dla Indian Rozwidleniem Muskingum. Od północo-wschodu toczyła swoje wody Tuscarawas, od północo-zachodu wpadała do niej Waldhoning, czyli rzeka Białej Kobiety. I teraz, kiedy wdarli się tak głęboko w indiańskie terytorium i wyglądało na to, że nigdy się stąd nie wydostaną, pułkownik zrobił się jeszcze odważniejszy i jeszcze mocniejszy w gębie. Naurągał indiańskim wysłannikom, którzy do niego przyszli. Oznajmił, że nie będą mieli pokoju, dopóki nie przyprowadzą swoich białych jeńców. — Wytłumaczyłem pułkownikowi — mówił Del — że oni nigdy się na to nie zgodzą. — Sam we własnej osobie żyłem jako mały brzdąc między Delawarami i wiem, że oni białych jeńców albo raz-dwa zabijają, albo adoptują na miejsce jakiegoś zmarłego członka rodziny. Robią z nich brata albo siostrę, albo córkę, albo syna, albo żonę. I to nic jest żadne udawanie czy robota na niby. Ci Indianie naprawdę traktują swoich nowych białych krewnych, jak gdyby płynęła w nich indiańska krew. I za nic nie oddadzą, jak nie oddadzą żadnego ze swoich. W tym miejscu Del pocierał zwykle podbródek. — Ale trafiłem jak kulą w płot. Byli nieszczęśliwi, że ich muszą oddać, to prawda. Ale byliby jeszcze nieszczęśliwsi, gdyby tu, nad brzegami rzeki, powstała osada białych. Mierził ich sam widok naszych namiotów i palisad. Za każdą cenę chcieli powstrzymać nasze siekiery od wycinania ich puszczy i nasze trzody od skubania trawy nad brzegiem ich rzeki. Bali się, że zajmiemy tę ziemię. Wobec tego zaczęli przyprowadzać do obozu swoich krewnych. Tych scen Del Hardy nigdy nie zapomni. Sam pułkownik przecierał oczy na widok dzikusów, których imiona siały postrach na terenach pogranicza, płaczących rzewnymi łzami przy rozstaniu z białym dzieckiem czy białą żoną. Czepiali się ich, dawali im podarki na drogę, błagali białego kapitana, żeby był dla nich dobry. Ale było coś, ż czym żołnierze nie mogli się pogodzić, mianowicie z niewdzięcznością jeńców. Nie chcieli mieć nic wspólnego z białymi, którzy narażali życie, żeby ich oswobodzić. Wołali w języku Delawarów do swoich indiańskich opiekunów, żeby ich zabrali z powrotem do indiańskich domów. Ze wszystkich jeńców, których przyprowadzono w obecności Dela, piętnastoletni chłopiec z Pensylwanii był najdzikszy i najbardziej buntowniczy. Trzeba go było skrępować rzemieniami z bawolej skóry, ale nawet wtedy rzucał się niczym mała pantera. Imię wyrostka w języku Delawarów brzmiało, jak powiedział jego ojciec. Prawdziwy Syn, ale Delowi nie zdarzyło się widzieć dotąd kogoś, kto by z taką niechęcią wracał do prawdziwego ojca i prawdziwej matki. Del podszedł akurat do palisady na północnym brzegu Tuscawaras, kiedy ci dwaj po raz pierwszy ukazali się na ścieżce. Chłopiec miał na sobie nowiutką perkalową koszulę myśliwską, zapewne uszytą przez jego matkę i siostrę specjalnie na tę okazję, bo w ten sposób chciały dowieść, że mogą go ubrać nie gorzej niż biali. Koszula sięgała aż do połowy łydek. Włosy miał czarne, a twarz i ramiona smagłe jak u Indianina, ale nie było wątpliwości, że rysy są angielskie. Był najwyraźniej biały, kiedy jednak wyłonił się przed nim obóz białych, stanął w miejscu, wyraz dzikości pojawił się w jego rysach i chłopiec walczył jak ryś starając się uciec. Indiańskie kobiety i dzieci, które przyszły z innymi jeńcami, przyglądały mu się, wybałuszały oczy. Ani jeden mięsień nie drgnął im na twarzy, ale było widać, że współczują małemu. Kiedy Del ponownie objął straż, chłopiec leżał płasko twarzą do ziemi. Zapadła ciemność, ogniska przygasały i wartownik spostrzegł nagle, że chłopiec szarpie zębami supły krępujących go rzemieni. — Jeżeli chcesz posłuchać dobrej rady, to nie próbuj ucie- kać! — rzucił ostro w języku Delawarów. Chłopiec obrócił się do niego wściekły. — Pluję na białych ludzi! — krzyknął. — Nie zapominaj, że sam jesteś biały — odparował Del. — Jestem Indianinem! — zawołał chłopiec patrząc mu prosto w oczy. Wartownik nie roześmiał się. Bywały chwile, kiedy indiańskie uczucia ożywały w nim z wielką mocą. — Tak czy inaczej twój ojciec i twoja matka są biali —po- wiedział Del, usiłując przemówić mu do rozumu.. — Mój ojciec to Cuyloga, a moja matka to Quaquenga — powiedział. — Tak, ostatnio. Ale przedtem miałeś innego ojca i inną matkę. Tych, którzy cię urodzili. — Nie zależy od człowieka, kto go rodzi — oznajmił chło- piec z godnością. — Nie ma co, spierasz się jak prawdziwy Indianin — przyznał Del. — Tylko że skórę i tak masz białą. — To jest białe? — spytał chłopiec wyciągając ramię. — Przyjrzyjmy się skórze pod koszulą. — Ale chłopiec próbował ze wszystkich sił uderzyć wyciągniętą rękę. Nie pozwolił się dotknąć żołnierzowi. — Nie było cię u nas bardzo długo — Del chciał go teraz udobruchać. — Kiedy wrócisz na naszą ziemię, po jakimś czasie przywykniesz. — Nigdy nie wrócę na waszą ziemię. — Ona jest też twoją ziemią. — Tutaj jest moja ziemia! — wrzasnął z taką pasją, że Del wzruszył ramionami i odszedł. O świcie Prawdziwy Syn dalej leżał na płask, twarzą do ziemi. — Lepiej podnieś się i zjedz trochę. — Del szturchnął go lekko noskiem mokasyna. Chłopiec wzdrygnął się z obrzydzenia. — Palli aal! Odejdź. — Musisz coś zjeść. Nie możesz wędrować z powrotem do Pensylwanii o pustym brzuchu. — Ani myślę wracać do Pensylwanii. — A niby dokąd ty się wybierasz? — Do takiego miejsca, gdzie nie będziesz mógł mnie sztur- chać swoim wielkim kopytem. Co ten mały hultaj ma na myśli, zastanawiał się Del. Ale chłopiec zacisnął usta i nie można było nic więcej z niego wydobyć. III Trzeci dzień przyniósł wyraźną zmianę wśród namiotów i palisad nad Tuscarawas. Życie obozowe toczyło się szybciej. Z zamkniętymi oczami wyczuwało się nerwową krzątaninę i podniecenie typowe dla białego człowieka. Żołnierze wykonywali swoje zadania prawie biegiem. Wołali do siebie ożywionymi głosami i nucili dziwnie brzmiące piosenki. — Czy to coś znaczy? — zwrócił się Prawdziwy Syn do kobiety, też pojmanej, która dobrze rozumiała mowę Yengwe (jankesów). — Jutro wyruszamy do Pensylwanii — odparła. Tego dnia leżał z rozpaczą w sercu. Jego życie było krótkie, ale teraz musi się skończyć. Prawdziwy Syn za nic nie pójdzie do kraju swoich wrogów. Jak mógłby żyć wśród obcych o tak niechlujnych obyczajach i wstrętnie brzmiącej mowie! Jak mógłby żyć i oddychać nie będąc Indianinem! Musi zacząć działać już teraz. Pamiętał przyjaciela swojego ojca, który nazywał się Początek Dnia i mieszkał w sąsiedniej wiosce. Jego też porzucono. Początek Dnia miał żonę i ta żona przeniosła się do chaty innego Indianina. Zabrała ze sobą dzieci. Początek Dnia znosił swoją samotność i hańbę przez kilka dni. Potem poszedł do lasu i zjadł korzeń majowego ziela. Był odważnym wojownikiem. Nikt nie uważał go za tchórza. Nikt też nie powie, że Prawdziwy Syn jest tchórzem, kiedy go znajdą — niemego i niedostępnego dla białych. Powiedzą, że Prawdziwy Syn zatryumfował nad swoimi wrogami. Biali nie uprowadzą go do Pensylwanii. Nie, jego ciało zostanie w ukochanej ziemi nad Tuscawaras. Ktoś da znać Cuyiodze, ojcu. Wioską popłynie żałobne wołanie: „Nie ma go już!" Ojciec i matka, siostry, wuj, ciotka, kuzyni przyjdą do niego. Położą na świeżej mogile kłody i ustawią słupy dla obrony przed wilkami. W ziemi, tuż obok jego głowy, umieszczą przysmaki Lenni Lenape, żeby miał co jeść w drodze. Trzy razy tego dnia chłopiec próbował wygrzebać korzeń majowego ziela. Uniemożliwił mu to Del, biały strażnik.' Ilekroć musiał wyjść na chwilę z domu zebrań, brał go jak zwierzę na postronek. Musi czekać, aż wyruszą w drogę. Jutro, o jakiejś godzinie będą szli stepem porosłym drzewami. Gdy zobaczy majowe ziele, rzuci się na ziemię. Kiedy go podniosą, będzie trzymał w dłoni śmiercionośny korzeń. Wyruszyli z Rozwidlenia Muskingum o szarym poranku. Przez jakiś czas posuwali się naprzód ścieżką, którą chłopiec przybył tu z ojcem. Radość wstąpiła w serce Prawdziwego Syna. Było niemal tak, jak gdyby wracał do domu. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie ścieżki się rozchodziły, coś w chłopcu chciało 7.awołać wielkim głosem. Na rozstaju rosła prastara sykomora. Jedna martwa gałąź wskazywała na posępną drogę wiodącą do Pensylwanii. Żywa gałąź po przeciwnej stronie wyciągała się ku ścieżce pełnej światła, która prowadziła na wolność i do domu. Jego obute w mokasyny stopy same wyrywały się na tę ścieżkę. Już mu się zdawało, że zwinny jak jeleń przeskakuje sploty korzeni i zwalone pnie. pędząc gęstą puszczą, przez pagórki i rozpadliny, do wioski nad Tuscarawas. Gwałtownie próbował się wyswobodzić, ale żołnierz popychał go do przodu. Przez spowijający go mrok rozpaczy przedarł się głos wo- łający w języku Delawarów. — Prawdziwy Synu! Spójrz! Nie tam. Tu. Jestem tu. Oczy chłopca wypatrzyły młodego Indianina w nagolennikach, przepasce na biodrach i grubej płóciennej koszuli. Szedł równo z nim brzegiem lasu. Prawdziwy Syn nie spodziewał się, że zazna jeszcze kiedykolwiek uczucia takiej radości zmieszanej z nadzieją. Rozpoznałby tę postać zawsze i wszędzie. — To ty, Pół Strzały? Żyjesz jeszcze? — zawołał. — Nie, to nie ja. To Zwalona Kłoda —odkrzyknął Pół Strzały rozbawionym głosem, bo Zwalona Kłoda był bardzo stary i kulawy i często sobie z niego żartowali. — Czekam tak długo. Myślałem, że nigdy nie przyjdziesz. A potem przychodzisz, ale widzę, że jesteś związany. Jakże to? Myślałem, że jesteś między przyjaciółmi i ze swoimi ziomkami. — Nie jestem między przyjaciółmi, tylko między wrogami — rzucił gorzko chłopiec. — Za to ja jestem twoim pobratymcem i jestem z tobą — pocieszał go kuzyn. — Jeżeli Mały Żuraw maszeruje ze swoją białą squaw, ja mogę maszerować z tobą i dotrzymywać ci towarzystwa. — Trudno mi w to uwierzyć. Co powie twój ojciec? — Pewnie będzie mówił i mówił. Ale pogadajmy o milszych i weselszych rzeczach. Jak by tu pozabijać tych białych diabłów, żebyś mógł wrócić ze mną do wioski? — Jukalla! Gdybym tylko mógł! Ale ich jest za dużo dla nas dwóch. — Im ich więcej, tym więcej zdobędziemy skalpów i łupów — oznajmił Pół Strzały z wielką żywością. — Sehe! Uważaj. Niektórzy znają naszą mowę — ostrzegł go Prawdziwy Syn, ale Pół Strzały tylko się roześmiał i Prawdziwy Syn wiedział, że jak zwykle paple po swojemu, z indiańskiej beztroski i żeby było raźniej, pół żartem i pół serio, ale bardziej żartem, bo szło tu prawie dwa tysiące uzbrojonych białych i nawet wszyscy wojownicy plemion Delaware i Shawanose nie odważyliby się ich zaatakować. Przez prawie cały dzień Pół Strzały rozmawiał z nim i wołał do niego. Nie widzieli się od trzech dni i teraz Pół Strzały nadrabiał paplaniną stracony czas. Mówiąc przeskakiwał niezmordowanie głazy i kłody i odgarniał gałęzie. Sam jego widok i głos działały na Prawdziwego Syna jak balsam. Miał wrażenie, że minęły wieki, odkąd słyszał indiański żart i widział ciemną twarz rozjaśniającą się w cudownym indiańskim uśmiechu. Nawet Mały Żuraw szedł ponury jak niedźwiedź obok swojej białej żony. Ale Pół Strzały był pogodny i miał do opowiedzenia mnóstwo rodzinnych i wioskowych ploteczek. Prawdziwy Syn nie zauważył nawet teraz, że przechodzą obok bezlistnych i zwiędłych łodyg majowego ziela. W południe mógł już trochę pożartować. — Hej, Pół Strzały! Wyjdź z lasu! Jesteś za czerwony na twarzy, żeby cię biali chcieli zabrać z powrotem do Pensylwanii. — Ale nie za czerwony na to, żeby mnie ustrzelili i zabrali mój skalp — rzucił szybko Pół Strzały. — Mogli do ciebie strzelać w każdej chwili w ciągu dnia — zwrócił mu uwagę Prawdziwy Syn. — Owszem, ale nie tak znowu łatwo. Tyle między nami rośnie drzew i krzaków. Zresztą kiepscy z nich strzelcy, a już specjalnie jak strzelają do Indianina, który skacze i tańczy. Ale niechbym tak tylko podszedł do ciebie blisko, jako twój kuzyn, mogliby mnie zarąbać i zadźgać swoimi tomahawkami i długimi nożami. — Małego Żurawia nie zarąbali. — Hm, w takim razie spróbuję szczęścia z tymi białymi diabłami — powiedział Pół Strzały i zaczął się po trochu przybliżać. Kiedy w końcu, bardzo ostrożnie, wyszedł spo- między drzew na ścieżkę, Prawdziwy Syn przyjrzał się ciekawie tobołkowi, który chłopiec niósł na plecach, chociaż nie byłoby grzecznie, gdyby dał poznać po sobie, że cokolwiek zauważył. Pół Strzały jadł chciwie chleb, którym Prawdziwy Syn z nim się podzielił, ale skrzywił się skosztowawszy mięsa. — Co za mięso oni ci dają? — To wołowina białego człowieka. — Aha, dlatego są tacy bladzi i krzywonodzy — stwierdził Pół Strzały. — Muszą jeść taką starą i włóknistą podeszew, kiedy Indianie żywią się soczystą sarniną i mięsem nie- dźwiedzim. Przez całe popołudnie chłopcy maszerowali ramię przy ramieniu i chwilami Prawdziwy Syn niemal zapominał o stra- sznym celu swej wędrówki. Wieczorny posiłek zjedli razem, ale rudowłosy strażnik nie pozwolił im spać obok siebie. India- ninowi nic należy ufać. Pół Strzały musi iść do lasu i tam samotnie spędzić noc, podobnie jak Mały Żuraw. — Będę spał w lesie — powiedział Pół Strzały z godnością — ale najpferw dam mojemu kuzynowi podarki. — Wydobył z zawiniątka woreczek z koźlej skóry napełniony prażoną kukurydzą. Przyniósł go, żeby Prawdziwy Syn był syty idąc z białymi i żeby pamiętał o swoim wuju, który mu przysłał tę kukurydzę. Potem wyjął mokasyny ozdobione czerwonym haftem przez matkę i siostry Prawdziwego Syna, żeby wracając do swojej białej rodziny był dobrze obuty i pamiętał o swoich kobietach. W końcu zostało już tylko to, z czego zawiniątko było zrobione — stara, zniszczona skóra niedźwiedzia, która w chacie służyła chłopcu za posłanie. — Twój ojciec to przysyła, żeby ci w drodze do białej ro- dziny było ciepło nocą i żebyś o nim pamiętał — rzekł Pół Strzały. Skrywając ogarniające go wzruszenie Prawdziwy Syn pod- niósł i rozpostarł skórę. Czując na ciele jej dotyk i mając w nozdrzach jej znajomy zapach niemal uwierzył, że jest z po- wrotem w domu, w ukochanej chacie. — Ale czym ty się przykryjesz w tę zimną noc? — spytał. — Ja? Będę dobrze przykryty, aż za dobrze! — przechwalał się Pół Strzały. — Mam grubą indiańską koszulę. No i zgarnę liście i zrobię z nich pagórek, zrobię całą górę i wpełznę do środka. Będę miał miękkie posłanie z liści pod sobą i grubą kołdrę z pięknie pachnących liści na sobie. Potem zacznę poruszać mięśniami i tak je napinać, że aż się spocę. A wtedy będzie mi ciepło i przyjemnie jak Zelozelosowi świerszczowi w ciepłym wigwamie. IV Przez całą drogę do Fort Pitt, tego miejsca o złowieszczo brzmiącej nazwie, Prawdziwy Syn starał się nie myśleć o stra- sznej chwili, kiedy Pół Strzały będzie musiał zawrócić i on zostanie sam. Jego kuzyn często o tym wspominał. — Wydaje mi się, że zawędrowałem już dość daleko w kie- runku wschodzącego słońca — zaczynał rozmowę rzeczowym tonem. Prawdziwy Syn miał w takich chwilach napięty, nienaturalny wyraz twarzy. — Tak. jutro powinieneś zawrócić. Elkesa! A co na to mówi twój ojciec? — Nic nie mówi, bo nie wie, jak daleko zaszedłem — przy- pomniał mu Pół Strzały. —- Wie, że nie ma cię jeszcze w domu. — Tak, ale wie, że Mały Żuraw też musi wrócić i że pewnie wrócimy razem. — A czy Mały Żuraw wróci? Oszalał z miłości do swojej białej squaw. Może z nią zostanie. — Wtedy wrócę sam. Na pewno nie zbłądzę na takiej sze- rokiej drodze. Wystarczy, żebym szedł śladem końskiego łajna. — Jakiś biały diabeł może się na ciebie zaczaić. — Ale mnie nie trafi — powiedział Pół Strzały z przechwał- ką w głosie. — On strzela, a ja skaczę. Niech tylko usłyszę jego strzelbę, a nie dorówna mi nawet Achto, jeleń. Nie więcej jak dziesięć susów od jednego obozu do drugiego. Nawet nie zamoczę nóg w rzekach. Przefrunę na drugi brzeg jak Ploeu, indyk. Po omówieniu we właściwy sposób sprawy powrotu Pół Strzały można ją było odłożyć do następnego razu. A chcąc ją tym lepiej pogrzebać i ukryć gawędzili o wielu rozmaitych rzeczach. Najczęściej o zaletach i wadach wierzchowców bia- łego człowieka oraz o tym, które konie by ukradli, gdyby się nadarzyła taka okazja, żeby pogalopować na nich do domu. Innym miłym tematem byli szczególnie nie lubiani strażnicy. Zastanawiali się, w jaki sposób by ich zabili i oskalpowali napotkawszy samotnic w lesie. Niekiedy Mały Żuraw zostawiał swoją białą squaw i szedł z chłopcami, żeby porozmawiać o niemądrych obyczajach białych ludzi. — Zachowują się tak — tłumaczył Mały Żuraw — ponieważ nie są ludźmi prawdziwymi. My, Indianie, jesteśmy prawdziwi. Wielki Duch zrobił nas od początku. Tylko spójrzcie! Włosy mamy zawsze czarne, nasze oczy i nasza skóra są zawsze ciemne, tak jest nawet u Prawdziwego Syna. Ale biali są różnej barwy, jak konie. Niektórzy jaśni, niektórzy ciemni, jeszcze inni ani tacy, ani siacy. Niektórzy mają włosy czarne, inni jasne. A jeszcze inni mają włosy jak gnijący pień drzewa. Niektórzy mają włosy jak sierść konia, co go dosiada pułkownik, a inni mają nawet czerwone jak jego derka. Ich oczy są tak samo różnokolorowe jak ich włosy. Wszystko dlatego, że są mieszanką różnych ludzi i to jest powód, że się zachowują tak głupio i tak dokuczliwie. Wielki Duch wie, jacy oni są. Musiał im dać Dobrą Księgę i nauczyć czytać, żeby wiedzieli, co jest złe, a co jest dobre. Otóż my, Indianie, wiemy, co jest złe i co jest dobre sami z siebie, bez książki i bez całej tej mordęgi czytania. — Myślę — odezwał się Pół Strzały — że oni wszyscy mają krótki wzrok. Zauważyliście, że jak się na nich natykamy, podchodzą blisko i wybałuszają na nas oczy? Prawie że depczą nam po nogach. A Indianin ma oczy bystre i widzi z daleka. Może z dużej odległości zobaczyć wszystko, co chce widzieć. — Chyba też źle słyszą — wtrącił Prawdziwy Syn. — Mówią głośno, chociaż stoją tak blisko siebie, że mogliby się dotknąć patykiem. — I mówią wszyscy naraz, jak wodospad — dorzucił Pół Strzały. — Jak mogą zrozumieć, o czym inni mówią? Dlaczego starsi nie nauczą ich, żeby trzymali język za zębami, dopóki przemawiający nie skończy? — To dlatego, że są takimi nowymi ludźmi — zaczął tłu- maczyć Mały Żuraw. — Są młodzi i nieroztropni jak dzieci. Popatrzcie, jak oni gromadzą skarby na podobieństwo dziecka, chociaż wiedzą, że muszą umrzeć i nie mogą zabrać rzeczy ze sobą. I tak by nie mieli pożytku ze skarbów, bo na tamtym świecie jest pod dostatkiem wszystkiego, co człowiekowi może być potrzebne. Białemu nie starcza miejsca w domu na wszystko, co zgromadzi, więc musi budować drugi dom, który nazywa stodołą. Dlatego między nimi jest tylu złodziei. Wszyscy biali muszą umieszczać na drzwiach coś, co nazywają zamkiem. Jest to zrobione z żelaza i trzeba nosić drugi kawałek żelaza, żeby ten zamek otworzyć. — Gdyby się dzielili wszystkim ze swoimi braćmi, jak robią Indianie, nie musieliby pracować przy budowie tego drugiego domu — rzekł Pół Strzały. — Czy oni tego nie rozumieją? — Och, biali to jakaś dziwna rasa i żaden rozsądny człowiek nie potrafi ich zrozumieć — odparł Mały Żuraw. — Zwróciliście kiedy uwagę, jak się zachowują w marszu? Czego szukamy my, Indianie? Szukamy zwierzyny albo szlaku, albo pa- trzymy, jak pięknie Wielki Duch ukształtował nasz kraj, ozdobił lasy drzewami, rzeki napełnił wodą, rozpostarł trawę na preriach. Ale biały prawie tego nie widzi. Patrzy najczęściej na ziemię. Przekopuje ją swoimi żelaznymi narzędziami, żeby zobaczyć, jak jest głęboka i czarna. Bywa, że się strasznie przejmuje drzewami. Mówi: patrzcie, tu rosną orzechy i hikory. i wiśnie, i drzewo świętojańskie, i klony cukrowe. Ale to wcale nie chodzi o drzewa, tylko o to, że ziemia, na której takie drzewa rosną, jest głęboka i czarna. Ale jak gdzieś znajdzie białe dęby i buki, które dostarczają pożywienia wiewiórkom i niedźwiedziom, i indykom, biały człowiek się krzywi. Takie okolice są do niczego. — Ja zauważyłem głupotę białych w puszczy — przytaknął Pół Strzały. — Kiedy zbliża się czas rozbicia obozu na noc, oczy mają chyba zamknięte. Zamiast szukać suchego i wyso- kiego miejsca, rozkładają się gdzie bądź na wilgotnym i błot- nistym kawałku ziemi, byle tylko pod dużymi drzewami. Nie sprawdzą nawet, skąd wieje wiatr, zanim się wezmą do roz- palania ogniska. A kiedy bucha na nich dym, opędzają się rękami i kapeluszami, jakby to były komary. — Bisszik! — przyznał Prawdziwy Syn. — I z miejsca zawieszają kociołki nad ogniskiem, zanim przestanie lecieć najczarniejszy dym. Układają ognisko z każdego drzewa, jakie się znajdzie pod ręką. Biorą zielony dąb albo wiśnię, albo orzech, albo kasztan, które gęsto sypią iskrami. Na ich derkach i ubraniach jest zawsze pełno wypalonych dziur. — Wszystko, co mówicie, to najprawdziwsza prawda — oznajmił Mały Żuraw. — Ale nie chciałbym, żeby zmienili jeden ze swoich zwyczajów: sposób, w jaki układają się do snu. Żaden nie spojrzy w górę i nie sprawdzi, czy nic sterczy nad nim jakiś obumarły konar. Czasem mam nadzieję, że Wielki Duch ześle wichurę, która strąci to zeschłe drewno i pozabija ich wszystkich na posłaniu. Wszyscy trzej wybuchnęli śmiechem. Prawdziwy Syn nie wyobrażał sobie, co by z nim było, gdyby Pół Strzały i Mały Żuraw nie dotrzymywali mu towarzystwa. Ale pewne znaki wskazywały, że wkrótce nie będzie ich już miał przy sobie. Tego dnia przyłączył się do nich Mohawk z Północy. Powie- dział, że wkrótce trafią na wielką rzekę i że Fort Pitt jest na drugim brzegu tej rzeki. Nazajutrz było tak jak powiedział, ale wody rzeki wezbrały po deszczach. Będą musieli czekać z przeprawą, aż woda opadnie. Na drugi dzień rano, kiedy Mały Żuraw i Pół Strzały wyszli z lasu. natknęli się niedaleko od obozowiska na martwe ciało Mohawka. Ktoś go uśmiercił tomahawkiem i oskalpował. Delawarowie nic opłakują specjalnie śmierci Indian z ple-mieni Mingo, a zwłaszcza Mohawków, ale chociaż psy żrą się między sobą, walczą zgodnie z wilkami. — To jest robota białych żołnierzy — powiedział Mały Żuraw. — Jeden rozmawiał z nim jak przyjaciel, a drugi pod- szedł z tyłu i zarąbał go tomahawkiem. W sercu Prawdziwego Syna wezbrała nienawiść do wszy- stkich białych żołnierzy. Mohawkowie mogą być podli, ale są Indianami. Z trudem zapanował nad sobą. kiedy nazajutrz rudowłosy strażnik powiedział mu, że Pół Strzały i Prawdziwy Syn muszą się już pożegnać. Niedługo zacznie się przeprawa przez rzekę i kuzyn zostanie na tym brzegu. — Dlaczego ubliżasz mojemu kuzynowi? — spytał Praw- dziwy Syn. — Mały Żuraw też z nami nie pójdzie. Zbliżamy się już do osiedli białych. Niektórzy wiele ucierpieli od Indian i mogą go zabić. — Mogli go łatwo zabić po tej stronie rzeki, jak zabili Mo- hawka. — To jest rozkaz pułkownika. — On nic jest pułkownikiem Pół Strzały. Czemu miałby go słuchać? Strażnik zaczerwienił się. Umilkł i nie powiedział nic więcej. Ale kiedy kolumna ruszyła w kierunku brodu, wziął strzelbę i przytknąwszy lufę do piersi Pół Strzały wypchnął go z szeregu. Nowa fala nienawiści ogarnęła Prawdziwego Syna. Zdjęto mu pęta z rąk, żeby mógł nieść tobołek nad wodą. Puścił tobołek i rzucił się na białego strażnika. Zwalił go z nóg i usiłował najpierw wyszarpnąć mu nóż, a potem toporek. Szamotali się na ziemi, a tymczasem drugi żołnierz wziął Pół Strzały na muszkę i jednocześnie nadbiegli inni, żeby odciągnąć Prawdziwego Syna. — Ty mały głupcze z indiańskim bzikiem! — wykrztusił wstając i ciężko dysząc rudowłosy żołnierz. — Nie miałem zamiaru strzelać do niego... chciałem tylko uratować go od śmierci. Kiedy wiązano mu ręce. Prawdziwy Syn wciąż się wyrywał. Pół Strzały stał obok niego z twarzą poważną, kamienną. — Kiedyś dawno temu mój kuzyn miał białą krew — zwrócił się przepraszająco do strażnika. — Bądźcie spokojni. Zostanę po tej stronie rzeki, jak mi każecie. Ale zanim rozdzieli nas woda, chciałbym powtórzyć Prawdziwemu Synowi to, co kazał mu powiedzieć jego ojciec. — Możesz mu przekazać, co masz do przekazania — rzucił ostro rudowłosy strażnik. — Tylko nie próbuj podawać mu noża. Jeżeli to zrobisz, dostaniesz kulkę między żebra. Kiedy padł rozkaz wymarszu, Pół Strzały przysunął się do Prawdziwego Syna. Między drzewami widzieli z daleka rzekę. — Teraz mówię'za twojego ojca, Prawdziwy Synu — zaczął. — Powiedział, że mam ci to powtórzyć i żebym na pewno nie zapomniał. Mówił takie słowa: „Prawdziwy Synu. Pamiętaj, co się dzieje z białym, którego pojmie Indianin. Jeżeli biały znosi swój los z cierpliwością i pogodą, jego indiański opiekun lubi go. Wie, że będzie z niego dobry Indianin. Więc traktuje go sprawiedliwie i bierze za swojego. Praw dziwy Synu. Jeżeli biały jeniec walczy albo ociąga się w marszu, albo próbuje uciec, albo wciąż narzeka, Indianin wie, że nigdy nie stanie mu się podobny. Wtedy nie pozostaje nic innego, jak go oskalpować. Prawdziwy Synu. Jeżeli będziesz się ociągał w marszu i będziesz walczył, biały może cię oskalpować. Prawdziwy Synu. Lepiej, żebyś czekał, aż twój los dojrzeje, jak świdośliwka przy pierwszym śniegu, zanim zaczniesz walczyć. Prawdziwy Synu. Mądrzej jest być uległym i żywym niż buntowniczym i martwym, żeby twój ojciec i twoja matka, i twoje siostry musieli cię opłakiwać". Prawdziwy Syn zwiesił głowę. Te słowa tak bardzo pasowały do jego ojca, że w duchu słyszał niemal ojcowski głos. Pół Strzały mówił dalej: — To nie wszystko, co twój ojciec powiedział. Powiedział: „Prawdziwy Synu, pamiętasz, jak polowaliśmy nad Rzeką Białej Kobiety? Spotkaliśmy niedźwiedzia i kula przetrąciła mu kręgosłup. Niedźwiedź padł i zaczął zawodzić jak Długi Ogon, pantera. Twój ojciec podszedł do niego i uderzył go wyciorem strzelby po nosie. I powiedział: ^Niedźwiedziu, jesteś tchórzem, wcale nie wojownikiem, choć takiego udajesz. Wiesz, że nasze plemiona wojują. Gdybyś ty mnie zwyciężył, zachowałbym odwagę i umarł jak wojownik. Ale ty, niedźwiedziu, siedzisz tu i płaczesz niczym stara baba. Takim zachowaniem przynosisz hańbę swojemu plemieniu«". Pamiętasz to, Prawdziwy Synu? — Pamiętam — jęknął chłopiec. — Powiedz mu to. Po- wiedz, że będę znosił moją hańbę jak Indianin i nie zadam ciosu, zanim zdarzy się korzystna sposobność. Teraz chłopcy stąpali w milczeniu. Kiedy dotarli nad brzeg rzeki. Pół Strzały odsunął się na bok, a Prawdziwy Syn sam wszedł do wody, która była coraz głębsza, aż w końcu sięgała mu powyżej pasa. Dygotał, ale się nie odwrócił. Obejrzał się dopiero, kiedy wyszedł przemoczony na drugi brzeg i ruszył przed siebie wraz z całą kolumną. Na przeciwległym brzegu dostrzegł dwie postacie. Byli to Pół Strzały i Mały Żuraw stojący nad samym brzegiem wody. Chciał ich pożegnać gestem wzniesionej dłoni, ale ręce miał związane. Po chwili wraz z innymi zagłębił się w puszczę. V Chłopiec wiedział, że odtąd zdany jest na własne siły. Będzie musiał sam sobie radzić ze swoimi indiańskimi myślami i sam udzielać sobie indiańskich rad. Nie zdradził się z bólem chwytającym go za gardło ani z nienawiścią rozsadzającą serce, kiedy weszli do Fort Pitt, warowni białych. Posępne mury, mroczne uliczki, pijani mężczyźni, ohydna pyszałko-watość białoskórych żołnierzy i wśród tego wszystkiego kilku zdrajców indiańskich, żałosnych niewolników między śmiertelnymi wrogami. Ale dopiero po opuszczeniu Fort Pitt, kiedy przeprawiali się przez wschodnie góry, chłopiec odczuł całą niedolę swojego wygnania. Nigdy nie widział nad rzeką Tuscarawas takich ogromnych, dotykających nieba kopców ziemi i kamienia, które ciągnęły się dalej, niż sięgało oko. Kiedy zostawił je za sobą, wydało mu się, że są to jakby niemożliwe do przebycia palisady, oddzielające go od bliskich. Zrozumiał też, że dotarł do miejsca, o którym często słyszał — do smutnych, niewiarygodnych okolic, gdzie biali niszczyciele wyrąbali indiańską puszczę nie zostawiając schronienia dla indiańskiej zwierzyny. Tutaj spustoszoną powierzchnię ziemi oddano na pastwę zeschłych brązowych badyli i ściernisk, nad którymi górowały domy białych ludzi i opasłe składy ich dobytku. Fort Pitt był ohydny, ale znajdował się jeszcze w kra- ju Indian. A to, chłopiec wiedział, jest barbarzyńską ojczyzną białego wroga. Czuł ich wszędzie dokoła siebie. Jego mokasyny nie stąpały już po miękkich, porosłych mchem ścieżkach leśnych, tylko po stwardniałej, pociętej koleinami drodze. Dziwaczne drewniane bariery biegły wzdłuż niej regularnymi zygzakami, z rozcapierzonym drewnianym rogiem przy każdym załamaniu. Ktoś mu powiedział, że biali wznoszą je po to, żeby im trzoda nie uciekała. Kiedy żołnierze przechodzili, bydło stało potulne i otępiałe, ale biali wybiegali z domów i stawali po obu stronach drogi. Z wrzawy, jaką robili, można by sądzić, że biała armia wraca po stoczonej bitwie, z łupami i skalpami, a nie z garstką pojmanych w niewolę dzieci — nie wypaliwszy choćby z jednej strzelby. Z każdą godziną puszcza cofała się i przybywało domów. Późnym popołudniem tego dnia rozbili obóz obok ogromnej wsi białych. Jak mogą ludzkie istoty, dziwił się Prawdziwy Syn, żyć w takiej ciasnocie! Biali pozamykali się tutaj w więzieniach z szarego kamienia i z czerwonego kamienia, zwanego cegłą, a co większe domy drewniane były obłożone gładkimi malowanymi deskami, co im przydawało owego fałszywego przepychu, który tak jest miły sercu białych. Widocznie spo- dziewano się ich przybycia, bo czekało tu bardzo wiele ludzi. Wszędzie dokoła stały osiodłane konie. Mężczyźni i kobiety przyjechali chyba z bardzo daleka. Małe grupki usiłowały natychmiast dopaść jeńców, ale zostały powstrzymane przez żołnierzy. Tego wieczoru rudowłosy strażnik zwrócił się do Prawdzi- wego Syna w mowie Delawarów. — Bogu niech będą dzięki, że już niedługo przestanę cię niańczyć. Rano zabierze cię twój ojciec. Chłopiec nie odpowiedział, ale nagle dotarło do jego świadomości, kim są ci ludzie. Są to przyszli właściciele pojmanych indiańskich dzieci, którzy upomną się o nie i porwą je do swoich domów, by tam żyły w niewoli. Jest *w tej gromadzie i pewnie mu się teraz przygląda człowiek, który podaje się za jego rodzonego ojca. Rankiem wzeszło zimne, czerwone słońce. Popędzono ich w mroźnej mgle do środka osady, gdzie, z niewiadomych dla chłopca przyczyn, na dużej kwadratowej przestrzeni nie wy- budowano domów. Było jeszcze wcześnie, ale biali ludzie już czekali grzejąc się przy ogniskach. Zaledwie przyprowadzono jeńców, tamci rzucili się na nich — chwytali za ręce, wpatrywali się bacznie w twarze, rozchylali skąpe odzienie w poszukiwaniu przyrodzonych znamion, zasypywali gradem pytań, które Prawdziwy Syn rozumiał tylko częściowo. Wreszcie pułkownik ze swoimi ludźmi położył temu kres. Dowodziło to, że czegoś się od Indian nauczyli. Pułkownik oznajmił, że dość tego zamieszania. Wszystko będzie się odbywać przepisowo i w ustalonym porządku. Nawet najmniejszy fragment sceny, która się.teraz rozegrała, nie uszedł uwagi Prawdziwego Syna: tłoczący się biali, otuleni w płaszcze i peleryny, w kapeluszach i chustkach, a pośrodku gromadka pozostawionych na pastwę jeńców, na ogół młodych, z gołymi głowami, w prostym indiańskim odzieniu, częściowo obnażonych i wystawionych na podmuchy wczesnego zimowego wiatru. Żołnierze wypychali do przodu jednego po drugim opierających się jeńców, ktoś mówił, co było o nim czy o niej wiadomo, a następnie dawano posłuch tym, którzy chcieli dowieść pokrewieństwa. Kilka razy tłum dawał wyraz swemu wzruszeniu, ludzie ocierali oczy i nosy wielkimi, trzepoczącymi na wietrze kawałkami płótna — białego, czerwonego, niebieskiego i w innych kolorach. Nawet wielu białych żołnierzy nie kryło tego, co czują. Tylko jeńcy zachowywali się powściągliwie i oczy mieli suche. Prawdziwy Syn pomyślał, że indiańscy rodzice byliby z nich dumni. W końcu pozostało już bardzo niewielu, po których nikt się nie zgłosił, a wśród nich Prawdziwy Syn i dwie dziewczynki, może dwunastoletnie. Chłopca napełniało z wolna uczucie ulgi i budzącej się nadziei. Widocznie jego biały ojciec wcale go nie chce. Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Może teraz pozwolą mu wrócić do dalekiego domu nad Tuscawaras. Ale niebawem, ponad rózg warem oddalającego się tłumu, usłyszał w tym obcym mieście stukot końskich kopyt. Wkrótce ukazał się jeździec i Prawdziwy Syn zobaczył drobnego męż- czyznę na spienionym gniadym koniu, a za nim idącego luzem osiodłanego siwka. Zatrzymawszy się przed pułkownikiem i jego ludźmi mężczyzna zeskoczył na ziemię. Pułkownik uścisnął mu rękę i uśmiechnięty poprowadził do miejsca, gdzie Prawdziwy Syn i dwie dziewczynki, po które nikt się nie zgłosił, oczekiwali swego losu. Mróz przebiegł chłopcu po grzbiecie. Przecież nie może mieć nic wspólnego z tym niepozornym człowiekiem w czarnych wysokich butach, z twarzą bezbarwną jak glina i w śmiesznym kapeluszu na głowie. Zbliżył się ogromnie przejęty, jego bardzo jasne niebieskie oczy zamgliły się, gdy spojrzał w twarz chłopca, a wyciągnięta ręka barwy popiołu wyraźnie zadrżała. Prawdziwy Syn stał sztywny i nieporuszony. — Podaj mu rękę — rozkazał Del Hardy w mowie Dela- warów. Niechętnie chłopiec podał mężczyźnie rękę. Ten wyjąkał dużo dziwnie brzmiących słów. — Twój ojciec wita cię z radością — tłumaczył Del. — Dziękuje Bogu, żeś wrócił cały i zdrowy. — Kiedy chłopiec zacisnął wargi w milczeniu, Del rzucił: — Nic możesz po- wiedzieć, że się cieszysz, widząc rodzonego ojca po tylu latach? Chłopcu zdawało się, że ma w piersi kamień zamiast serca. Jak to możliwe, żeby ta śmieszna, marna postać w długim brązowym odzieniu, podobnym do szaty kobiecej, mogła mieć z nim coś wspólnego — ten bladawy stwór zdradzający swoje uczucia w obecności ludzi! Oczyma wyobraźni zobaczył swego ojca. Jakże inaczej by wyglądał, inaczej się zachowywał! Z jakąż godnością i powściągliwością umiał się znaleźć w każdej sytuacji — w czasie pokoju czy wojny, podczas narady czy na polowaniu, z fajką czy tomahawkiem, ze strzelbą czy nożem do zdejmowania skalpów. Ten słaby i bladoskóry człowiek w ogóle nie mógł się z nim równać. — To nie mój ojciec — powiedział. Del Hardy wykrzywił twarz. Kiedy powtórzył słowa chłopca białemu, ten jakby się skulił. Pułkownik stał obok śledząc wszystko pilnie swoimi cudzoziemskimi oczami. Teraz zaczął mówić. Prawdziwy Syn niewiele mógł zrozumieć z jego dziwacznej, splątanej mowy Yangwe, ale wyglądało na to. że rzuca jakiś rozkaz. Kiedy skończył, rudowłosy strażnik zwrócił się do chłopca z groźną miną: — Miałem nadzieję, że już się ciebie pozbędę — powiedział językiem Delawrów. — Ale każą mi z wami jechać i służyć ci za tłumacza w rozmowach z twoją własną rodziną. Chłopiec milczał. Jego oczy patrzyły twardo, nieprzyjaźnie. Instynkt mówił mu, że Del jedzie nie tylko po to, żeby tłu- maczyć. Uzbrojony żołnierz został wysłany, żeby pilnować jego. Prawdziwego Syna, a może też bronić tego pewnego siebie, chuderlawęgo białego, który utrzymuje, że jest jego ojcem. Uczucie gorzkiego zawodu ogarnęło chłopca. Nie będzie mógł przeprowadzić swojego planu tak prędko, jak się tego spodziewał. VI Kiedy Del Hardy dojrzał spoza drzew Fort Pitt, rzucił czapkę w powietrze. Przez wiele tygodni żył w puszczy między dzikimi. Teraz. Bogu za to chwała, jego oczy spoczęły znów na osiedlu białych. Widok kominów, widok dachów o charakterystycznej spadzistosci, z powiewającą nad nimi Hagą brytyjską, głęboko go wzruszył. Te ściany z kamienia związanego zaprawą murarską mówiły mu o jego własnej rasie. Francuzi czy też Anglicy budowali swoje domy. żeby tu zostać. Może jest to teraz ich najdalej wysunięta placówka, ale nie zostanie nią długo. Słyszał od wielu żołnierzy, że wrócą tu. by wykarczować lasy i osiedlić się na czarnej ziemi, którą odkryli nad Yellow Creek za rzeką Ohio. Stąpał lekko jak jeleń wspinając się na wzgórza i zbiegając z opadających ku wschodowi stoków. Pomyślał, że jedno z najmilszych doznań białego człowieka to gdy po dniach wędrówki przez nic kończące się lasy stanic na wykarczowanej ziemi i spojrzy w dal ponad otwartą przestrzenią pól. To samo odnosi się do dróg. Przemaszerował blisko trzysta mil po dzikich ścieżkach i tropach, potykając się o korzenie i kłody, brnąc przez strumienie i bagniska. Teraz, ubita, twarda ziemia polnej drogi pod nogami wprawiła go w dobry humor., Jego wzrok spoglądał ciepło na poczciwe koieiny, na dobrze znajome zygzaki płotów. Bydło za nimi stało spokojnie i nie płoszyło się. gdy je mijali. W tych stronach ani człowiek, ani zwierzę nie musi się bać własnego ciel nia. Stodoły i szopy zbudowane z bali świadczyły o pracowitości białych, a ich domy mieszkalne tchnęły spokojem. Ż3 wszystkich wysypywali się starzy i młodzi i biegli na drogę] witając radośnie przechodzące mimo wojsko i oswobodzonych jeńców. Było to dzień czy dwa temu. Wczoraj w Carlisle uwolnieni biali jeńcy wrócili na łono swoich rodzin. Mogłoby się zdawać, że do tego czasu nauczyli się już cenić swoje szczęście. Ale wystarczy spojrzeć na takiego chłopaka Butlerowi który jedzie przodem u boku ojca ponury jak chmura gradowa i udaje, że nie rozumie ani słowa z. tego. co ojciec mówił Patrząc na chłopaka i słuchając jego indiańskiego szwargotu; można by pomyśleć, że angielski to jakieś pieskie narzecze, a mowa Delawarów jest jedyną godną człowieka. Widać jasno, że wciąż, uważa się za dzikiego, a ci wszyscy, którzy pomagali w odnalezieniu go i zwróceniu rodzinie, to łajdacy i handlarze niewolników. Ale ci Indianie to dziwne typy. Del jako dziecko mieszkał w bliskim ich sąsiedztwie. Poznał obyczaje czerwonoskórych, ale nigdy nie zdołał ich zrozumieć. Bogu niech będą dzięki, powiedział sobie, kiedy dotarli do rodzimej rzeki. Ten widok przynajmniej na jakiś czas odwróci jego myśli od chłopca. Wielka rzeka płynęła z gór na południe, wspaniała masa wód. szeroka na milę. Samo patrzenie na nią napawało go spokojem i przenikało zachwytem. Prom odbijający od dalekiego przeciwległego brzegu był świadectwem cywilizacji białej rasy. Dalej na północ orszak wysp zdawał się płynąć z prądem, jak statki, a jeszcze dalej ku północy widać było majestatyczne przełomy Gór Błękitnych, przez które przedzierała się rzeka. Był to dla Dela najwspanialszy widok, jaki znał na świecie. Węższa choć głębsza Ohio nie mogła się z tą rzeką nawet równać. Ale gdy spojrzał na chłopca, przekonał się. że ten siedzi w siodle nieporuszony. nic nie widzący. Ocknął się dopiero, kiedy weszli na prom. Było to w chwili, gdy jego ojciec nazwał rzekę Susquehanna. Podniósł szybko głowę, jak gdyby ta nazwa była mu już znana! Objął wzrokiem ogromny obszar wód. z domami i polami uprawnymi na dalekim drugim brzegu. I teraz posypały się z jego ust gorzkie słowa w języku Delawarów. — Co on mówi? — spytał ojciec. Del skrzywił się. — Mówi. że Susc|iichanna i wszystkie jej dopływy należą do Indian. Mówi. że jego indiański ojciec mieszkał nad jej brzegiem, dalej ku północy. Nad tą rzeką są groby jego przodków. Mówi. że słyszał często od ojca. jak to biali ukradli Indianom rzekę i groby, i ziemię. Na twarzy Butlera odmalowało się zmęczenie. — Proszę mu powiedzieć, że porozmawiamy o tym innym razem. Proszę mu powiedzieć, że zbliżamy się teraz do domu. Jeżeli spojrzy na te pagórki po tamtej stronie, zobaczy miasteczko Paxton. gdzie przyszedł na świat. Jeszcze zanim te słowa zostały przetłumaczone. Del był pewien, że chłopiec je zrozumiał. Spojrzał na przeciwległy brzeg z nagłym wyrazem przerażenia. — W miejscu Pesztank biali ludzie? — spytał gardłową indiańską angielszczyzną. Jego ojciec wydawał się uradowany. Serdecznym gestem położył dłoń na ramieniu chłopca. — Tak jest. synu. Pesthank czy Paxton znaczy to samo. My ich nazywamy chłopcami z Paxton. Powiem ci nie bez dumy. że wielu z nich to twoi krewni. Chłopiec miał taką minę. jakby ktoś zdzielił go biczem. Patrzył dziko na wznoszące się przed nim wzgórza. Przewoźnik zanurzył bosak odpychając się od dna. Woda bulgotała pod płaskim dziobem promu. Sykomory i klony na wschodnim brzegu były coraz bliżej. Nagle, nim łódź dobiła do brzegu, chłopiec spiął konia piętami mokasynów i skoczył na płytką wodę. Natychmiast zaczął ostrymi indiańskimi okrzykami ponaglać konia, by wspiął się na wysoki stromy brzeg. Gdy Del i Butler znaleźli się na brzegu, mignął im już tylko koń i chłopiec znikający w lesie na północy. — Zatrzymają go w Fort Hunter — powiedział ojciec chłopca. Ale zanim dotarli do Fortu, natknęli się na samotnego konia stojącego na ścieżce. Del zsunął się z siodła i pochylił nad ziemią. W rozmiękłym gruncie wypatrzył miejsce, w którym siwek spłoszył się na widok białej szmaty przywiązanej do krzaka w rozwidleniu ścieżek. Dojrzał też miejsce, w którym chłopiec wylądował na ziemi. Gorzej było z wytropieniem śladów jego stóp. ale Del pobiegł w dół ścieżką prowadzącą nad rzekę. Zatrzymał się w gęstwinie olch i już po chwili wyciągnął spomiędzy zarośli kopiącego i gryzącego chłopca. Butler musiał pomagać, gdy wlekli go z powrotem do konia i podniósłszy usadowili w siodle. Wracając ścieżką na drogę trzymali teraz siwka mocno między dwoma wierzchowcami. Jechali obok młyna, obok otwartych pól, obok chat z ka- mienia i z drzewa. Droga pięła się stokami wzgórz. Teraz zobaczyli żyzną uprawną ziemię i na farmach solidne domy mieszkalne i stodoły. Ojciec chłopca skręcił na drogę wysa- dzaną młodymi kasztanami. Przed nimi wyłoniła się stodoła o węgłach z kamienia i Del Hardy pomyślał, że chyba nigdy nie zdarzyło mu się widzieć tak długiego budynku. Obok stał dom dzierżawcy, z piaskowca, a dalej, za źródłem, wznosiła się bryła murowanego dworu z szerokimi drzwiami na froncie. Kiedy jeźdźcy podjechali bliżej, na ganek wyszedł chłopiec j służąca, a zaraz za nimi kobieta o stanowczym wyglądzie. Del zerknął na Butlera. Ten minę miał niewyraźną. Na pewno wyczekiwał powrotu syna. Ale nie tak wyobrażał sobie ów powrót. Będzie to dla nich wszystkich czas ciężkiej próby. Obaj mężczyźni zeskoczyli na ziemię przed stopniami ganku, ale chłopiec zsunął się z siodła dopiero na rozkaz. Dcl ujął go za ramię i podprowadził do stopni. — Twój brat wrócił do nas — rzekł ojciec do stojącego na ganku małego chłopca, wyraźnie skrępowany, po czym zwrócił się do Prawdziwego Syna: — Nie znasz Gordiego. Przyszedł na świat, kiedy cię tu już nie było. Ale na pewno pamiętasz ciotkę Kate. Starszy z chłopców stał w swoim indiańskim stroju milcząc, nie zwracając na nic uwagi. Służąca szła już do niego i raptem zatrzymała się z wyrazem przykrości na twarzy, ciotka Kate patrzyła z nieukrywanym potępieniem i niedowierzaniem. Wydawało się, że tylko malec nie dostrzega w tej scenie niczego niezwykłego; spoglądał na starszego brata ze szczerym podziwem i zachwytem. — No to wejdźmy — rzekł ojciec odchrząknąwszy z trudem i wszyscy wkroczyli do obszernego holu. — Harry! — przypłynął do nich z góry pełen przejęcia głos kobiecy. Pan Butler i ciotka Kate wymienili spojrzenia. — Harry — rozległo się znowu wołanie. — Nie przypro- wadzisz go do mnie? Spojrzenie Butlera zdawało się mówić, że jest w sytuacji bez wyjścia. — Lepiej, żeby pan z nami poszedł — rzekł znacząco do żołnierza. Zaczęli obaj popychać Prawdziwego Syna w kierunku schodów, gdy tymczasem mały chłopiec biegł przodem, a ciotka Kate zamykała pochód. Nie było łatwo nakłonić go do wejścia. Ile razy ten chłopiec wspinał się na skały i drzewa wyższe od tego. pomyślał Del'. Ale teraz spoglądał na schody i poręcz jak na wynalazek diabła. Przez chwilę żołnierzowi zdawało się, że niewielka odległość z piętra na piętro okaże się najtrudniejszym etapem ich drogi. I nagle dzięki Gordiemu. który biegł przodem, sytuacja się zmieniła. Malec wskakiwał na stopnie z taką łatwością, rozglądając się w biegu, że jego brat strząsnął z ramion ręce, które usiłowały mu pomóc. Przez chwilę mierzył wzrokiem tę dziwaczną drabinę białych, dość szeroką, żeby pomieścić dwóch albo trzech ludzi obok siebie, spoglądał na deski dębowe tak gładkie jak rękojeść topora i wybłyszczone chyba woskiem pszczelim. Po czym na pół skulony, przesadzając po dwa stopnie naraz, wszedł na podest pierwszego piętra. Korytarz biegł w poprzek całego domu, z drzwiami po jednej i drugiej stronie. — Tędy, synku — rzekł Butler i podprowadził chłopca do otwartych drzwi, w których czekał już jego młodszy brat. Pokój, do którego weszli, był obszerny i słoneczny, o białych ścianach w zielone wzory. Na podłodze z szerokich de-i sek stało mnóstwo sprzętów — biurko z czerwonej wiśni, pięknie błyszcząca komoda, dwa czy trzy stoliki i dwakroć: tyle krzeseł, duże łóżko o imponujących słupkach podtrzymujących baldachim i pod oknem kanapa, na której półleżała kobieta w niebieskim szlafroku. Łatwej było poznać po czarnych włosach i oczach, i po żarliwym, pełnym miłości spojrzeniu wlepionym w chłopca, że jest jego matką. Mimo to ojciec musiał go popychać w drodze do kanapy, przy czym chłopiec miał taką minę, jakby matki w ogóle nie zauważył. Dopiero gdy przyciągnęła do siebie jego głowę i pocałowała, zesztywniał z wyrazem bólu, potwierdzając tym samym, że jest świadomy jej obecności. Ach, John, wyglądasz jak Indianin! — wykrzyknęła. — I nawet ruchy masz Indianina. Los ciężko cię doświadczył, ale Bogu dzięki uniknąłeś śmierci i wróciłeś do nas. Cieszysz się? Prawdziwy Syn owinął się znów w płaszcz powściągliwości. W głosie jego matki brzmiało żywe współczucie. — Czy on w ogóle nie pamięta angielskiego? — Rozumie chyba dużo — odparł jego ojciec. — Ale nie wszystko. Nie wiemy jeszcze, jak dużo umiałby powiedzieć. Dotąd było to zaledwie kilka słów. Del musi mówić z nim językiem Delawarów. — Jestem pewna, że mnie rozumie — oznajmiła matka. — Widzę to po jego oczach, kiedy się do niego zwracam. Rozu- miesz mnie, prawda, John? Chłopiec nic zareagował. Mówiła dalej szybko, współczu- jąco: — Bardzo długo przebywałeś poza domem, John. Twoja edukacja została przerwana. Żyłeś wśród pogańskiego nieuctwa i ciemnoty. Teraz trzeba nadrobić stracony czas. Jesteś już prawie młodzieńcem. Pierwsza i najważniejsza rzecz to się nauczyć ojczystego języka. Zaraz rozpoczniemy naukę. Ja jestem twoją matką, nazywam się Myra Butler. To jest twój ojciec, Harry Butler. Twój brat nazywa się Gordon Butler. A ty jesteś John C. Butler. Powtórz za mną: John Cameron Butler. Chłopiec milczał, twarz miał kamienną. Ciotka Kate wybiegła z pokoju, jak gdyby nie mogła znieść tego dłużej. — Nie wie, jak się nazywa. Nie wie nawet, kiedy jest nie- dziela — usłyszał Del jej słowa skierowane do służącej na schodach.Ale Myra Butler w swoim pokoju ani myślała rezygnować! Była osobą chorą, to prawda, ale każdy by się zorientował,! że to ona rządzi w tym domu. — Chcę, żebyś powtórzył za mną swoje imię. Powiedz! John, John! — Chwyciła go za rękę, potrząsnęła i odwróciła się bezradnie. — Mamusiu, może on jest głuchoniemy? — zawołał mały Gordie. To rozładowało napięcie i wszyscy się uśmiechnęli wszyscy z wyjątkiem chłopca w indiańskim odzieniu. Jego posępne, uporczywe milczenie przytłaczało grupkę osób zgromadzonych w pokoju. Myra Butler najwyraźniej powzięła postanowienie. — Doskonale, John — rzekła zaciskając wargi. — Widzę, że jesteś uparty i krnąbrny jak twój wuj Wilse. Będziemy musieli wyciągnąć z tego konsekwencje. Jutro przyjeżdżają cię powitać nasi krewni i przyjaciele, a ja nie życzę sobie, żebyś stanął przed nimi nieokrzesany i ciemny jak dzikus z puszczy. Zostaniesz w tym pokoju, dopóki nic nauczysz się wymawiać swego imienia. Widać było, że chłopiec zrozumiał. Wyraz, zawziętości pojawił się na jego twarzy. Powiedział szybko kilka słów w ję- zyku Delawarów. Del musiał je przetłumaczyć. — Mówi, że ma na imię Lenni Quis. Po angielsku znaczył to mniej więcej Właściwy Syn czy Prawdziwy Syn. Myra Butler wysłuchała go w spokoju. — Ale nie jest już wśród Delawarów. Jest w domu, pod naszym wspólnym dachem i będzie musiał uznać swoje prawdziwe imię. Chłopiec skierował na nią palące spojrzenie czarnych oczu, bardzo podobnych do oczu matki. — Prawdziwy Syn moje jedno imię — rzekł swoją głuchą angielszczyzną, potykając się na literze „r". — Mój ojciec i matka dać mi to imię. — Ma na myśli swoich indiańskich rodziców — wyjaśnił Del. Twarz Myry Butler poczerwieniała. — Myślę, że dość tego na dzisiaj — rzekła. — W każdym razie powiedział kilka słów po angielsku. Sięgnęła po leżące obok niej na kanapie sztuki odzieży, którą cerowała. Chłopcu zrobiło się duszno, kiedy zobaczył, że są to szare spodnie Yangwe i żółta chłopięca kurtka. — Kiedy się dowiedziałam, że wracasz — ciągnęła Myra Butler — pożyczyłam tę garderobę od twojego kuzyna Alka. Ubierz się, proszę, bo chcę zobaczyć, jak te rzeczy na tobie leżą. Chłopiec nie zrobił najmniejszego gestu. — Czy zrozumiałeś, John? — spytała surowo. — Włóż to na siebie, żebym mogła się przekonać, jak wyglądasz w cy- wilizowanym odzieniu. Chłopiec patrzył z odrazą na spodnie i kurtkę. Były dla niego symbolem wszystkich kłamstw, wszystkich kradzieży i zbrodni, jakie popełniali biali ludzie. A teraz żądano od niego, żeby się ubrał w te nienawistne szmaty. Równie dobrze można by namawiać jelenia, żeby się ubrał w skórę swego wroga wilka. — Słyszałeś, co powiedziała twoja matka? — rzucił ostro Del i powtórzył żądanie w języku Delawarów. Chłopiec dalej stał bez ruchu. Jakżeby mógł dotknąć tych rzeczy? Gdyby przed kominkiem leżały drwa. wziąłby ubranie na Koniec jakiejś szczapy i wyniósł z pokoju, trzymając możliwie jak najdalej od siebie. Ale nie było nawet patyka. I nagle Gordie wziął za niego ubranie. — Prawdziwy Synu, czy jak włożysz to na siebie, dasz mi swoje indiańskie rzeczy? — spytał z przejęciem, kiedy wy| chodzili z pokoju. — Wtedy ja też będę Indianinem. Starszy chłopiec nie odpowiedział ani nie zdjął indiańskiego odzienia, gdy znaleźli się w pokoju, do którego zaprowadził go Gordie, ale na krótką chwilę pojawił się w oczach braci błysk wzajemnego szacunku i zrozumienia. VII Tej nocy chłopiec leżał w obcym miejscu, wyznaczonym] na nocleg jemu i Delowi. Ściany i sufity były wyłożone czymś, w rodzaju białej gliny. A chcąc lepiej je uszczelnić jego biali krewni oblepili wysuszoną glinę papierem. Jedyne otwory] w ścianach były zatkane drewnianymi ramami i tafiami szkła. Czuł się odcięty od świata, jak gdyby był w grobie. Teraa już wiedział, dlaczego Anglicy są tacy bladzi. Odgradzają się od świeżego powietrza. Są jak zielona trawa, która pod kamieniem traci kolor, czy też jak białawe kłącze paproci rosnące w mroku leśnym, dokąd nigdy nic dociera słońca Serce białych musi się różnić od serca Indian, jak różni się owca od jelenia. Indianin i jeleń zmarnieliby i umarli w takim zamknięciu, ale białemu widocznie odpowiada to ciężkie stęchłe powietrze, jak pchłom w jego murach i kornikom w balach chaty. Wstaje wypoczęty po nocy spędzonej ni zatęchłym posłaniu z pierza, wysokim niczym grzęda indycza — oddalony od matki ziemi. Znosi nawet to narzędzia tortur zwane poduszką, które zgina jego postać i wykrzywia mu szyję jak u żurawia, w odróżnieniu od prostego ni czym struna Indianina. Ale tej pierwszej nocy najbardziej spędzało chłopcu sen z powiek uczucie, że jest wśród nieprzyjaciół. Zdawało mu się. że wciąż słyszy „opowieść o Pcshtank". która jak zaraza przeszła przez, wioskę i sąsiednie osiedla indiańskie. Wciąż, miał przed oczami ciemne indiańskie twarze opowiadającego i słuchaczy. — Był to miesiąc, w ktprym według białych urodził się ich dobry, łaskawy Bóg i Pan — rozpoczął swą opowieść ojciec. — Nasi krewni z plemienia Costenogo przyjęli religię białego człowieka. Była ich garstka żyjących na stopie pokojowej z białymi. Potem nagle zjawiła się gromada białych dzikusów z Pcshtank, przyjechali na koniach uzbrojeni w strzelby i toporki. Costenogowie pozostali wierni swej religii. Nie stawiali oporu. Uszli-z życiem tylko ci. co przebywali poza wioską. — Ilu się uratowało? — spytała żałośnie siostra Prawdzi- wego Syna, A'astonah. — W końcu żaden się nic uratował — rzekł ojciec chrapli- wym głosem. — Gdy Costenogowie, którzy przebywali w pusz- czy, wrócili do domu. nie było już wioski. Zobaczyli spalone chaty, pomordowanych swoich braci i siostry. Wtedy pojechali do miasta białych, do Lancaster. Prosili, żeby ich zamknięto w więzieniu białego człowieka. Zdawało im się. że będą tam bezpieczni. Stracili swą indiańską czujność. Za długo żyli między białymi. Na dzień czy dwa przed narodzinami ich chrześcijańskiego wodza i Boga znowu przybyli biali bar- barzyńcy. Wyłamali drzwi więzienia i żaden biały w mieście nie podniósł ręki w ich obronie. Młodzi Costenogowie wołali, żeby ich nie zabijano, bo oni lubią białych. Wiecie, że my, Indianie, mamy zwyczaj przyjmowania za swoich tych jeńców, którzy nas lubią. Taki jeniec staje się jednym z nas i wszystko, co mamy, należy do niego. Ale biali nie chcą się dzielić z Indianami nawet powietrzem. Prawdziwy Syn jeszcze teraz słyszał w głosie ojca gniew i pogardę dla białych tchórzów, kiedy wymieniał imiona ich ofiar. — Shalehaha, mały chłopiec, i Exundas, inny mały chłof piec. Tonquas, malec ledwie odrosły od ziemi, i Hyyenaes, niewiele od niego większy. Mała dziewczynka imieniem Koquaeunquas, inna dziewczynka Karendouah i najmniejsza z nich wszystkich Canukiesung. Tego było jeszcze nie dość białym barbarzyńcom, więc zdjęli skalpy z dzieci. Popełniali okropności. Odrąbywali ręce mężczyznom i kobietom. Włożyli lufę strzelby do ust jednego z naszych kuzynów i kiedy jeszcze mówił, strzałem rozsadzili mu głowę. Tej nocy na samo wspomnienie Prawdziwy Syn czuł w sercu] lód nienawiści. Jutro ci sami mężczyźni i ich kobiety przyjadą, żeby go powitać. Będą go ściskali skrwawionymi rękami, będą go nazywali siostrzeńcem, kuzynem. Sama myśl o tym napawała go odrazą. Trudno było mu znieść nawet bliskość białego żołnierza, który leżał obok głęboko uśpiony. Przy każdym chlapnięciu chłopiec odsuwał się od niego bardzo ostrożnie, najpierw jedna noga, potem druga. Trwało długo, zanim znalazł się na brzegu łóżka i jeszcze dłużej, nim zsunął się z łóżka na podłogę. Ruchami małej pantery przepełzł do kominka, gdzie żarzyło się jeszcze kilka głowni. I tam się wyciągnął. Cudownie było czuć pod sobą twardość i chłód obmurowania paleniska. Powietrze płynęło leciutkim prądem1 spod drzwi, owiewało mu twarz i ulatywało kominem w górę.i Chłopiec naciągnął na siebie starą skórę niedźwiedzią. Jej! znajoma woń ukoiła go. Przeniosła z powrotem do chaty ojca,; odgrodziła od wstrętnych zapachów białego człowieka. Futro; poruszało się wraz z jego oddechem, zasnął. O świcie zerwał się z posłania. Zostawił obmierzłą kurtkę i spodnie w pokoju, wisiały na kołku wbitym w ścianę. Podczas śniadania biały ojciec i ciotka Kate spoglądali na jego indiański ubiór z naganą. Matki nie widział. Gordie mu wytłumaczył, że rano nie wolno wchodzić do jej pokoju. Kiedy Prawdziwy Syn przyszedł w południe na obiad, wciąż w indiańskiej bluzie myśliwskiej i nagolennikach, ciotka Kate zrobiła bardzo groźną minę. Skończywszy posiłek wstał z krzesła, a wtedy ona też się podniosła. — Mam tego dość, Johnny — powiedziała. — Po południu przyjeżdżają do nas w odwiedziny twoi krewni i nic pozwolę, żebyś w domu własnego ojca paradował ubrany jak półnagi i brudny dzikus. Jeżeli się nie umyjesz i nie ubierzesz, pójdę na górę i własnoręcznie cię umyję i ubiorę. Prawdziwy Syn nie znał wszystkich wypowiedzianych przez nią słów, zrozumiał jednak dość, żeby poczuć w sercu lodowatą trwogę. Ta silna, brzydka biała squaw nie żartowała. Przypomniało mu to opowieści o kobietach z plemienia Ottawa, które uganiają się za młodymi chłopcami, a jak którego złapią, rozbierają go do naga. — Idę patrzeć na ubranie — oznajmił z godnością, po an- gielsku. — Pójdziesz nie tylko na nie popatrzyć! — rzuciła surowo. — Pójdziesz je na siebie włożyć. A przedtem umyjesz się od stóp do głów albo ja to zrobię za ciebie. Prawdziwy Syn wzdrygnął się. Gordie spostrzegł to swoim bystrym okiem. — Pokażę mu jak, ciociu — zapewnił. — Masz przypilnować, żeby to zrobił starannie, bo inaczej ja się tym zajmę! — ostrzegła ciotka. — A teraz chodź ze mną. Johnny, dam ci w kuchni wody do mycia. Czuł się poniżony. Był Indianinem wykonującym rozkazy białej squaw, która go zmusiła, by zaniósł własnymi rękami na górę wiadro parującej wody. U nich w domu nad Tuscarawas była to praca odpowiednia dla kobiety. Pocieszał się tylko myślą, że nie ma przy tym jego indiańskiego ojca. Zdawało mu się. że dostrzega rozbawienie na twarzy Dela, kiedy obaj z Gorcłicm kazali mu stanąć w drewnianym cebrzyku. Następnie nauczyli go. jak połączyć wodę z mydłem z białej glinianej miseczki i rozprowadzić je po ciele. Kiedy to zostało zrobione. Prawdziwy Syn nie mógł dłużej odwlekać klęski, jaką było dla niego włożenie ubrania. Gordie pokazał mu. gdzie jest przód, a gdzie tył. Ze wstrętem wciągał na siebie pogardzane szmaty. Sam ich dotyk parzył go i obezwładniał. Był teraz potrójnym więźniem — po pierwsze więźniem w tym obcym kraju, po drugie w tym domu i pokoju Yangwe. po trzecie w spodniach i kurtce białego. Odwrócił się od okna. kiedy zobaczył przybywających pod dom pierwszych gości. Żaden nie szedł pieszo, wszyscy dumnie dosiadali koni. Gordie przychodził po niego dwa razy. zanim chłopiec zgodził się zejść na dół. Będzie pamiętał o tym. co mu przykazywał jego indiański ojciec: nie zdradzi wrogom swych prawdziwych uczuć. Najpierw kazano mu pójść i przywitać się z matką w jej pokoju, a także z obcą kobietą, która jej towarzyszyła. Potem wolno zszedł ze schodów. Ojciec oprowadził go po dużym salonie. Z tuzin osób ściskało mu rękę — biali wujkowie, ciotki, kuzyni. Nie umiałby odróżnić jednego z tych ludzi od drugiego. Było prawdą, co Obcięte Palce mówił im kiedyś w domu nad Tuscarawas: że wszyscy biali wyglądają tak samo. Wyróżniał się tylko biały grubawy chło- piec, wpatrujący się w jego odzienie, i Prawdziwy Syn odgadł ze szczególnego wyrazu jego twarzy, że jest to kuzyn Alce, którego spodnie i kurtkę ma na sobie. W końcu ojciec zostawił chłopca obok jego dwóch wujów. Obaj siedzieli wygodnie rozparci, paląc. Jeden, chudy i dłut gonogi, ze sflaczałą skórą na podbródku, nazywał się George Owens. — Podziękuj swoim szczęśliwym gwiazdom, Johnny, że cię wyrwano z rąk tych diabłów — powiedział. Wuj Wilse, silny, mocno zbudowany mężczyzna, zmierzył chłopca spojrzeniem już nie tak przyjaznych ciemnoszarych oczu. — Dla mnie dalej wygląda jak Indianin — rzucił mrukliwie i Prawdziwy Syn przypomniał sobie słowa Gordicgo. że wuj Wilse był przywódcą „chłopców z Paxton". Usiłował nie myśleć o obu tych uwagach. — Jak długo był między tymi dzikusami? — ciągnął tymczasem wuj Wilse. — Dwanaście lat. Hm. kto raz jest Indianinem, ten zostanie Indianinem do końca życia. Można zrobić Indianina z białego, ale nie uda się zrobić białego z Indianina. — Johnny nie jest Indianinem — wtrącił niespokojnie jego ojciec. — Ma taką samą białą krew jak ty i ja. — Może kiedyś była biała — zgodził się wuj Wilse. — Ale te dzikusy zmieniły ją na czerwoną. Chodzi o to. że wbijały mu do głowy pogańskie przykazania. Dobro jest złe, a zło jest dobre. Kradzież, to cnota. Kłamstwo to sztuka. A mordowanie i skalpowanie białych kobiet i dzieci jest najwyższym osiągnięciem. Chłopiec stał nieporuszony i obojętny, chociaż czuł, jak krew napływa mu do twarzy. Wuj Wilse przyglądał mu się posępnie. — Tylko na niego spójrzcie. Stoi sobie jak gdyby nigdy nic, prawdziwy czerwonoskóry. Głowę daję, że obmyśla w duchu jakieś szatańskie sztuczki. — Kiedy tak patrzał na Prawdziwego Syna, w jego ciemnoszarych oczach zapłonęły nie bezpieczne fioletowe ognie, które dotąd tylko się tliły. — Mów prawdę, chłopcze! Mam słuszność, że coś knujesz? Prawdziwy Syn nic dał po sobie poznać, że go słyszy. — Co z nim? — warknął wuj Wilse. — Głuchy jest czy co? A jak nie jest, to czemu nie odpowiada, kiedy dorosły się do niego zwraca? Dcl Hardy, który cały czas przysłuchiwał się rozmowie, podszedł teraz i powtórzył chłopcu pytanie w języku De- lawarów. Wuj Wilse mu przerwał. — Co to za język? — Kiedy mu powiedziano, wrzasnął: — Nie potrafi mówić po angielsku, tylko indiańskim bełkotem? A jak nie umie nic innego, to dlaczego nim nie mówi? Del przetłumaczył. Chłopiec uznał, że nie może już dłużej milczeć bez uszczerbku dla honoru. Trzymając się najprościej jak mógł, odpowiedział w języku Delawarów. — Co on mówi? — spytał wuj Wilse. — Powiedział, że mowa Delawarów to nie indiański bełkot, za jaki pan ją uważa. Powiedział, że jak się spotykają Indianie z rozmaitych plemion, rozmawiają ze sobą właśnie w tym języku. Jest to najgłówniejszy język Indian, i w tym ma rację. Większość plemion go się uczy, żeby móc się dogadać z innymi plemionami. Na twarzy wuja Wilse pojawił się wyraz szyderstwa. — A czy to ważne, po jakiemu szwargocą Indianie? Prawdziwy Syn słuchał uważnie, po czym wyrzucił z siebie potok słów. Del zaczął je tłumaczyć: — Powiada,.że biali też posługują się językiem Delawarów. Powiada, że używamy słów tomahawk i wigwam i nazwy Susquehanna i wielu innych. Powiada, że nie jest to ubogi, tylko bogaty język. Jest dużo sposobów określenia tej samej rzeczy. Zawsze można wyrazić to, co się ma na myśli. Powiada, że po angielsku mówimy Bóg. Ale wic od Cuylogi, swojego indiańskiego ojca. że język Delawarów zna więcej niż dwa dzieścia sjów na określenie Boga i każde znaczy co innego. Więc najpierw Eliwuleck. To znaczy Ten, który jest nad wszystkim. Dalej Eluwitschanessik. To znaczy Ten, który jest najsilniejszy i najpotężniejszy. Wreszcie Eluwilissit. To znaczy Ten, który jest największy w swojej dobroci... Wuj Wilsc przerwał. Trzeba było widzieć jego twarz! — Dość tego! Chce pan powiedzieć — zwrócił się do Dela — że ten indiański poganin, Cuyloga. który ukradł Johnny'ego i utrzymuje, że jest jego ojcem, mówi o Bogu, zanim idzie mordować chrześcijańskich mężczyzn i kobiety? Słysząc wzmiankę o swym indiańskim ojcu Prawdziwy Syn poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość. Nagle mówienie przez tłumacza wydało mu się zbyt powolne. Przemówił wprost do wuja, używając takiej angielszczyzny, na jaką umiał się zdobyć. — Wuju, mówisz, że ty chrześcijanin. Ale mordujesz Indian Conestogo. Gruba twarz rozjarzyła się gniewem. — Więc okłamałeś nas, kiedyś powiedział, że nic potrafisz mówić po angielsku. — Ja nie kłamać. Ja nic nie mówić. — Słusznie, ale swoją drogą próbowałeś nas oszukać, boś milczał i udawał, że nic nie rozumiesz. To typowa indiańska sztuczka i dlatego ci z plemienia Conestogo dostali w końcu, co im się sprawiedliwie należało. Udawali, że są chrześcijanami, bo w ten sposób mogli mordować białych bezkarnie i bez ryzyka, że ktoś ich na tym złapie. Kiedy ich ktoś próbował aresztować i postawić przed sądem, jak każdego innego człowieka, kwakrzy raz-dwa zabierali ich do Filadelfii. A tam byli tylko biednymi nawróconymi z pogaństwa chrześcijanami. Bzdury! Byli nie lepszymi chrześcijanami od wilków! — Ja nie wiedzieć — rzekł Prawdziwy Syn. — Ale oni byli ludzie. Niektórzy dobrzy ludzie, inni źli. Wy chrześcijanie! j I wy byli czterdzieści, pięćdziesiąt. Macie konie. noże. to- mahawki, strzelby. Pakować ołów w głowy indiańscy ludzie.] Zabijać kobiety i dzieci. Nikt nie zostaje. Rąbać toma- hawkami. Odcinać ręce i nogi... Wuj Wilse miał twarz zniekształconą z gniewu. Podniósł się i na pół z. krzesła. — Tak. i to było najlepsze, co mogło ich spotkać. Dostali, co im się należało. Tak urządziliśmy mężczyzn, żeby nie mor-J dowali więcej białych. I tak urządziliśmy kobiety z dziećmi, żeby nie wydawały więcej na świat morderców. Słysząc jego wrzask Alec przysunął się do ojca. I stał przy nim rzucając Prawdziwemu Synowi zjadliwe spojrzenia. — Tatku, daliśmy mu moje ubranie — powiedział — a teraz on nas obraża. Prawdziwy Syn żachnął się. — Ja nie prosić o ubranie. Teraz zdjąć ubranie i nigdy nie włożyć. — Nie, tego już dość! — ocknął się nagle Harry Butler. — Johnny, nie wolno ci mówić w taki sposób do starszych! Prze- proś wuja Wilse! Chłopiec zacisnął wargi. Wuj Wilse rzucił szwagrowi gnie- wne, znaczące spojrzenie. — Powiem tylko jedno, Harry. Radzę ci dobrze go pilno- wać. Jeżeli będzie dalej brał stronę nieprzyjaciół swoich krewnych i sąsiadów, może go spotkać coś złego. Teraz przemówił drugi z wujów Prawdziwego Syna, ten, który się dotąd nie odzywał. — Chcę ci coś powiedzieć, chłopcze. Byłoby mi przykro, gdybyś źle zrozumiał swoich krewnych, zwłaszcza ojca, wuja Wilsona i innych mężczyzn z Paxton. W życiu prywatnym jesteśmy porządnymi, ogólnie szanowanymi obywatelami tego kraju. Jesteśmy członkami kongregacji naszego kościoła, dajemy składki na cele dobroczynne. Ale niech nikt nam nie mówi o Indianach. Mamy za dużo doświadczeń. Jeżeli biały zabije Indianina, nazywa się go morderca. Nic wolno mu wytaczać procesu tutaj, gdzie z pewnością byłby uniewinniony. Nie. zabierają go do Filadelfii, gdzie zostaje skazany na śmierć przez powieszenie. Ale jak Indianin zabije białego, jest po prostu biednym poganinem, który sam nie wie. co robi. Jego też nie wolno stawiać przed sądem tutaj, gdzie z pewnością byłby skazany na śmierć przez powieszenie. Więc posyłają go do Buck County albo do Filadelfii, gdzie wszyscy mu nadskakują, rozpieszczają go i chronią, i w ogóle ani myślą go sądzić. Tak się mają sprawy między nami i czerwonoskórymi i dlatego sami musimy wymierzać sprawiedliwość. Wuj Wilse patrzał na chłopca kiwając ponuro głową. — A ja ci powiem coś innego. Lepiej, żeby żaden z twoich przyjaciół nie przychodził cię tu odwiedzać. Jeżeli oczekujesz wizyty tego indiańskiego poganina, który cię porwał, daj mu znać. żeby się trzymał z. daleka. Chłopca ogarnęło przerażenie na myśl. że ojciec może tu przyjść po niego. Zwracając się do wuja Wilse wyrzucił z siebie potok gorzkich słów. — Kiedyś biały człowiek mieszkał u Indianie. Ożenił indiańska squaw znad Muskingum. Mieli trzy dzieci. Same dziewczyny. Jeden dzień biały człowiek chce wrócić do biali. Zabija squaw i trzy dzieci. Bierze skalpy do Filadelfii, żeby za skalpy pieniądze. Imię miał Dawid Owen. On twój brat? Z szybkością olbrzymiego kota wuj Wilse zerwał się i wymierzył chłopcu policzek. Siła uderzenia o mało nie zwaliła go z nóg. — Nie. nie jestem jego bratem! — zaryczał. — Ale żałuję. że nic jestem. Spełnił tylko swój obowiązek wobec ojczyzny i współziomków. Uważał, że robactwo należy tępić. Ja też tak uważam. Z ogromnym trudem Prawdziwy Syn odzyskał panowanie: nad sobą. Stał teraz sztywno wyprostowany, nieruchomy. Ani jedno słowo więcej, powiedział sobie, nic wyjdzie dzisiaj z jego ust. A wokół tych ust widać było białe ślady ciężkiej ręki wuja Wilse. Chłopiec patrzył na mężczyznę oczami, w których płonęła posępna, żrąca nienawiść. VIII Prawdziwy Syn dotrzymał słowa. Tego wieczoru zdjął nienawistne ubranie swego kuzyna Alka i nikt nie zdołał goj nakłonić, żeby je na siebie włożył. Rano ubrał się w strój in- diański. Kiedy ojciec zabronił mu schodzić na dół w tym odzieniu, chłopiec uczynił ze swego pokoju więzienie. Po kilku dniach przyszedł Peter Wormley, miejscowy krawiec. Skrzywił się boleśnie na widok prymitywnej myśliwskiej bluzy i nagolenników. Do czego to doszło, narzekał, że zostawia piękny sukienny płaszcz kapitana Rebucka, żeby przykryć: grzbiet półnagiemu indiańskiemu chłopcu! W czasie swego pobytu Peter Wormley uszył chłopcu dwa garnitury, jeden z nowego materiału, na niedzielę, i drugi, przerobiony ze starego ubrania ojca, na dni powszednie. — Szanuj je — przestrzegł na odchodnem. — Pamiętaj, że nie jesteś już czerwonoskórym wyrostkiem uganiającym się po puszczy. Następnie zjawił się Andy Goff, miejscowy szewc. Przy- miarki i grymasy krawca wydawały się chłopcu udręką, a ubrania, które uszył, były równie brzydkie jak Alka. Jed- nakżę szewc okazał się gorszy. Buty, które pozbijał za pomocą młotka, wydawały się dwoma kawałkami wydrążonej kłody. Ściskały stopy, miażdżyły palce i wpijały się w kostki. Chłopice miał uczucie, że mu uwiązano do nóg kamienie młyńskie. Dlaczego biali tak się męczą, kiedy mogliby biegać lekko i swobodnie w mokasynach? Nazajutrz Prawdziwy Syn wrócił do swojego indiańskiego odzienia. Potem którejś nocy, kiedy leżał na pół uśpiony, przyszła ciotka Kate i zabrała obie pary mokasynów. Wyniosła też jego indiańskie odzienie i teraz, jeśli chłopiec nie chciał spędzać całych dni w łóżku, nie miał innej rady, jak ubrać się w więzienny strój i chodzić łomocząc twardymi skórzanymi butami. Zrobili to. podejrzewał, żeby mu uniemożliwić ucieczkę, bo żaden chłopiec czy dorosły mężczyzna tak skrępowany ubraniem nic przedarłby się przez puszczę. Del Hardy wrócił już do swojego pułku. W pierwszej chwili Prawdziwy Syn był zaciowolony, że odjeżdża, ale bardzo prędko zaczął odczuwać jego brak. Spośród wszystkich białych znał żołnierza najdłużej. Był jedynym ogniwem łączącym go z Pół Strzały i resztą bliskich znad Tuscarawas. Nie miał już z. kim rozmawiać w języku Lenni Lenape. Runął na niego teraz cały nieznośny ciężar odrażającego, pozbawionego radości życia białych ludzi, ich niezrozumiałych obyczajów. Każdego popołudnia, oprócz, szóstego i siódmego, był więźniem w pokoju matki, gdzie uczył się czytać, stawiając przerażająco nudne znaki Yangwe na tabliczce. Siódmego ranka siedział niczym więzień między ciotką Kate i ojcem w budynku, który oni nazywali Domem Wielkiego Ducha, pośród duszącego zapachu białych i woni ich odzienia. Biali są strasznie dziecinni, jeżeli im się zdaje, że Bóg całego wszechświata godziłby się przebywać w takim ciasnym i dusznym miejscu. Indianie są mądrzejsi, bo wiedzą, że Wielki Duch kocha swobodę lasów i strumieni, gdzie powietrze jest czyste, gdzie ptaki śpiewają, a natura sama tworzy miejsca modlitwy i świątynie. Niekiedy zdawało mu się. że Wielki Duch zapomniał o nim. porzuconym w kraju białego człowieka. Potem nagle przypominał sobie, co mówił im Kringas. tam. w puszczy nad Tuscarawas. Kringas. stryjeczny dziadek Pół Strzały, był bardzo wiekowy i cały pokrzywiony ze starości. — Bratankowie. Niech wam się nigdy nie zdaje, że Wielki Duch o was zapomina. Niektórzy Indianie uważają, że on okazuje więcej łaski białym, ponieważ, biali mają swoje stada bydła i jak s;j głodni, mogą z nich zabijać pojedyncze sztuki. Mają stodoły napełnione ziarnem i wedle potrzeby mogą wkładać ziarno do garnka. Indianie tego nie mają. Bratankowie. Niektórym się zdaje, że to jest źle. ale klnę się prawdą. że to jest dobrze. To pokazuje Indianinowi, że dostarczycielem jego żywności nie są składy towarów, tylko Władca Nieba. Bratankowie. Byłem młody i teraz jestem stary. Często bywałem w potrzebie. Nauczyło to mnie. że Wielki Duch czyni tak z. nami. bo ma w tym swój cel. Chce nam pokazać, że jesteśmy zależni od Niego.-który jest naszym Ojcem, i chce nam powiedzieć, że jeśli będziemy robili, co do nas należy, on zawsze dostarczy nam żywności we właściwym czasie. Jeżeli będziemy cierpliwi i na to zasłużymy, odda wrogów w nasze ręce. Dzisiaj, kiedy wysłano go po nowy kosz na bieliznę. Praw- dziwy Syn zastanawiał się. czy ma z tym coś wspólnego Wielki Duch. Ciotka Kate kazała Gordiemu iść z nim i wskazać mu drogę do domu koszykarza, ale chłopiec podejrzewał, że Gordie ma dopilnować jego powrotu. Mogła być spokojna, że nie ucieknie takiego dnia jak dzisiejszy, bo był to jeszcze miesiąc Mrozu. Od Którego Pękają Drzewa. Słońce na bez- leśnej białej przestrzeni oślepiało go, a. buty ślizgały się w śniegu, inaczej niż mokasyny. Niebawem dotarli do niewielkiego, ciemnego lasu nad po- tokiem. W lesie stała chata z bierwion. Z jej komina ulatywał niebieski dym. Kiedy zastukali, otworzyły się drzwi i przywitał ich bardzo stary człowiek o brązowej, pomarszczonej twarzy. Przez krótką chwilę chłopcu zdawało się, że jest z powrotem w wiosce nad Tuscarawas. Od koszyków z rozszczepionego drewna i łoziny bił zapach puszczy Ohio i Prawdziwy Syn poczuł w sercu ostry ból tęsknoty za domem. Usiadł na ubitej ziemi klepiska, na macie uplecionej z wió- rów, i przyglądał się brązowej ręce, która rozszczepiała łozinę i plotła z niej kosz. — Jesteś chłopakiem Butlera, co to go porwali kiedyś Indianie? — spytał stary koszykarz. — Słyszałem o tobie. Mnie też porwali, jak byłem malcem ledwie odrosłym od ziemi. Plemię Wyandotte, zamieszkujące Wirginię. Jak miałem dwadzieścia lat, uwonił mnie kapitan z Pensylwanii i od tego czasu pracuję dla niego. — Bo jesteś niewolnikiem, Abe — wtrącił mały Gordie. — Ano jestem, chłopcze — rzekł pogodnie Murzyn. — Podobnie jak ty i twój brat, chociaż jeszcze o tym nic wiecie. Ja wiem aż za dobrze. Bo prawie przez sześćdziesiąt lat chciało mi się łowić ryby wiosną i latem, a na jesieni i w zimie chodzić ze strzelbą do lasu. Ale każdego roku wiosną i latem musiałem pracować w polu, a każdego roku jesienią i zimą musiałem pracować w lesie. Teraz, kiedy nie daję rady pracować w polu i w lesie, nie mogę też chodzić na ryby i na polowanie. Zdatny jestem już tylko do tego, żeby całe dnie siedzieć na ławeczce i wyplatać koszyki dla białych. — Bo nie jesteś wolny jak my — upierał się mały Gordie. — Nie, nie jestem wolny i nigdy się od białych nie uwolnię — przyznał stary. — Ty też nie jesteś wolny, ani twój brat. Co dzień okręcają was nowym cienkim postronkiem. Obwiązują was po trochu, żebyście za bardzo tego nie poczuli. Prędzej czy później całkiem was skrępują więzami, ale wtedy tak już przywykniecie, że wyda wam się to czymś zwyczajnym. Będziecie jedli łyżką i widelcem, spali w łóżku. Będziecie mieli dom i kawałek ziemi i będziecie płacili podatki. Cały dzień będziecie chodzić z motyką po polu i karczować ziemię w trudzie i mozole. Po trochu tak was okiełznają, że będziecie jak zwierzęta spędzać noce w stajni, a w dzień ciągnąć ładunki, co nie przysporzy żadnego dobra duszy uwięzionej w środku waszego ciała. Prawdziwy Syn poczuł skurcz w piersi. — Ja nigdy nie będę niewolnikiem białych — oznajmił. — Och, tak ci się zdaje, chłopcze. Mnie też się tak zdawało. Myślałem, że wydobywam się z ciemnej puszczy. Wracałem do domu, do dobrych ludzi i dobrego życia. Wracałem do ładnych domów i stodół, i narzędzi, do pól obsianych żytem i jęczmieniem, do zegarów, które wybijają czas, i do kaznodziejów, którzy nauczają z ksiąg i modlitwą wypraszają dla naszej duszy drogę do nieba. Teraz mam osiemdziesiąt cztery lata, albo coś koło tego, i najlepsze, co w życiu pamiętam, to lata przebyte w puszczy, kiedy byłem chłopcem. Oglądam się i widzę za sobą życie, jakby to był długi sznur. Najmilszy w nim kawałek, to kiedy biegałem swobodnie po lasach. Miało to w sobie jasność, jakiej już nigdy później nie widziałem. Prawdziwy Syn wpatrywał się w niego chciwie. — Czy mówisz językiem Lenape? — Mówiłem w młodości. Nie Lenape, tylko Wyandotte. Trajkotałem, jakby to była mowa moich ojców. Ale Wayn- tlotte i Lenni Lenape nie mogą się zrozumieć. Za to Shawanosi j Lenape mogą. — Nie za dobrze, ale mogą — przyznał Prawdziwy Syn. — Tak też mówię. Shawanosi i Lenape rozumieją się nawzajem. Kiedyś znałem niezgorzej Lenape. Teraz pamiętam tylko, że nitschu to przyjaciel, że anwin kachew to kto jesteś, że kella znaczy tak. a mat ty znaczy nie. Nawet Wyandotte nie- bardzo już pamiętam. Kiedyś, jak pracowałem w górze rzeki u pana McKee, przechodził jeden Wyandotte. Rozumiałem wszystko, co do mnie mówił, ale było mi wstyd, że nie mogę mu odpowiedzieć. — Miałem nadzieję, że będziesz mówił ze-mną językiem Lenape — zmartwił się Prawdziwy Syn. — Nie, chłopcze. W tych stronach został już tylko jeden człowiek, który zna mowę Lenni Lenape czy Delawarów, jak o nich mówią biali. To jest stary Dębowy Liść, co mieszka na Trzeciej Górze i ma ze sto lat. — Gdzie jest Trzecia Góra? — Znasz Górę Kittaniny? Widać ją z każdego miejsca w Paxton. No więc niektórzy mówią na nią Pierwsza Góra. Druga Góra jest zaraz za nią. A dalej na północ nieduża góra, co ją czasem zwą Kamienną Górą. Nie dotyka rzeki. To jest Trzecia Góra. Na wierzchołku Wszechmogący zostawił stos kamieni niczym kościół, a na szczycie tych kamieni jakby kazalnicę. I tam pomiędzy kamieniami mieszka stary Dębowy Liść. Ludzie nic wiedzą, jak on tam żyje. bo nie schodzi nigdy na dół. Boi się, że go chłopcy z Paxton oskalpują. Po powrocie do domu Prawdziwy Syn myślał nieustannie o starym Indianinie na szczycie Trzeciej Góry, który znał mowę Lenape. Większość stycznia. Miesiąca, W Którym Ziemne Wiewiórki Zaczynają Biegać, spędził przy oknie i spoglądał przez małe szybki na północ. Nie mógł dojrzeć Trzeciej Góry, ale widział Pierwszą Górę. Wyrastała nad polami, ciemnobrązowa i puchata jak grzbiet ogromnego zwierzęcia. Niedawno spadł śnieg i ścieżki na stoku znaczyły się wyraźnymi liniami. Ścieżki jeleni były krótkie. Ścieżki wilków były dłuższe i przecinały górę w najniższych punktach grani. U stóp góry, zaraz na początku zbocza, dość szeroka ścieżka prowadziła prosto w kierunku zachodnim. To jest na pewno ścieżka indiańska, powiedział sobie chłopiec. Widział ją w myślach biegnącą dalej, dalej, przebywającą brodem rzekę Saosquahanaunk, przedzierającą się przez szczyty gór i rzeki, i w końcu docierającą nad Tuscarawas, gdzie niebieski dym ulatuje z ciemnych starych chat. a cisza i spokój otulają ,wszystko. Był teraz luty. Miesiąc, W Którym Skrzeczą Pierwsze Żaby. Któregoś dnia zimno odeszło i przyszły deszcze. Niemal z dnia na dzień ścieżki zniknęły, góra pozbyła się swojej bieli i była teraz czymś ciemnym, kosmatym i cudownie dzikim. Od samego patrzenia na nią z. chłopcem coś się działo. Miał wrażenie, że czuje zapach lasu. pachnącego jak lasy nad Tuscarawas. kiedy spadnie deszcz i drzewa nasiąkłe wodą są czarne jak heban, a mech na korze i na ziemi jest zielony niczym bryzgi farby. Złoszczona kora rzecznych brzóz będzie powiewała na podobieństwo chorągwi, czerwona w zachodzącym słońcu. Ogon sadzącego długimi susami jelenia będzie się podnosił, biały i giętki, przy każdym skoku. Chłopiec poczuł w sercu ból bezmiernej tęsknoty. Słyszał niemal, jak przecina powietrze ostry, płynący nad rzeką świst kuli ze strzelby jego indiańskiego ojca i czuł w nozdrzach aromat Kaak. dzikiej gęsi. piekącej się na węglu drzewnym razem z jego ulubionymi plackami z mąki kukurydzianej zmieszanej z fasolową. Chyba najbardziej tęsknił za widokiem indiańskiej twarzy — twarzy ojca, ciemnoczerwonej, sokolej, zawsze wystawionej na wiatr, zawsze podniesionej wysoko, twarzy, do której nie miały dostępu sprawy drobne, sprawy wioski. Tęsknił za twarzą matki, świeżą i brązową, ale pociętą du- żymi łukami bruzd na policzkach i wokół ust. które zrodził śmiech i uśmiechy, a na czole poznaczoną poprzecznymi liniami, przypominającymi indiański znak błyskawicy, zrodzonymi nic ze śmiechu, tylko z wojny i z opowieści o wojnie, i z trosk rodzinnych, z wysiłku ciężkiej pracy. Tęsknił za młodymi twarzami sióstr, gładkimi i okrągłymi niczym księżyc, które nie są blade i chorowite jak twarze białych dziewcząt, lecz płoną ciepłą brązową barwą ziemi. Tęsknił za pełnymi życia, czarnymi oczami spoglądającymi spod najczarniejszych i najgęstszych włosów, zawsze ozdobionych kawałkiem jasnoczerwonej tkaniny, przez co wydają się tym ładniejsze. Chłopiec czuł, że nawet od widoku twarzy Dębowego Liścia, która zapewne przypomina brązową pomarszczoną maskę, zrobi mu się lżej na duszy. Minęły Dni Zbioru Melonów. Nadszedł Miesiąc Połowu Ryb. Korzenie traw napełniły zapachem odtajałą ziemię i powietrze. Nie mógł już dłużej czekać. Któregoś dnia wziął bochenek chleba i kawał zimnej wołowiny ze skrzynki wiszącej w piwnicy. Jak młodziutka pantera, która bawi się w podchodzenie zwierzyny wokół własnego legowiska, pobiegł chyłkiem do stodoły. Dock. siwek, na którego grzbiecie przyjechał tu z Carlisle. stał w swojej przegrodzie potrząsając długą grzywą. Uzda i siodło wisiały na dębowych kołkach. Chłopiec uwinął się szybko z przygotowaniami do drogi, chleb i mięso wsunął do torby przy siodle. I teraz, zasłonięty od strony domu stodołą, poprowadził konia ku wolności. — Prawdziwy Synu! Dokąd jedziesz? Weź mnie ze sobą! — wołał Gordie biegnąc za nim. Podsadził chłopca i usadowił go na siodle, a potem usiadł za nim. Kiedy nikt nie mógł go już dojrzeć z okien, wyprowadził Docka poza niskie ogrodzenie, na otwartą drogę. Po jakimś czasie przejeżdżali obok piętrowego domu. ze stojącą opodal szopą bednarza. — To jest dom wuja Wilse! — zawołał Gordic. — I jest kuzyn Alec. Biegnie do warsztatu powiedzieć wujowi, że nas widział. Prawdziwy Syn wcale się tym nic przejął. Ziemia jest rozległa. Niebo jest jak rozpostarte skrzydła ogromnego ptaka. Słońce grzało. Dock rozpryskiwał kopytami wodę rwących,; hucznych potoków. U stóp długiego wzgórza wjechali w ciemny, zielony las, w gęstwinę świerków i sosen. Przecinały goj tajemnicze ścieżki. Rwący potok pienił się na dnie jaru, a zachwycające, natarczywe wonie biły od ziemi i zarośli. Chłopiec ściągnął wędzidło i długą chwilę stał bez ruchu. — Prawdziwy Synu, widzisz coś? Słyszysz coś? — dopytywał się Gordie. Ale jak mógł odpowiedzieć młodszemu bratu, co widzi i słyszy? Nie popędzał konia, pozwalał mu stać w lesie i szczypać gałązki i pąki. Dlaczego biali zamykają się jak więźniowie w domach i stodołach, kiedy wszędzie dokoła rozpościera się ożywiona puszcza? Kringas mówił prawdę. Może Władca Nieba i Ziemi uwięził go po to, żeby tym bardziej cenił wolność po wydostaniu się z zamknięcia? Nigdy nad Tuscarawas otwarta ścieżka nie miała dla chłopca takiego uroku — wonne powietrze, zielony las. Przed nim leżały szerokie przestrzenie Saosquahanaunk — cieniste przełęcze, niewidoczne doliny, a dalej Krótka Góra, i tam, na szczycie, stał wśród głazów Dębowy Liść i wołał do niego w prawdziwej mowie Lenape. Wyłoniła się już przed nim Przełęcz, kiedy nagle usłyszeli za sobą stukot kopyt końskich. Tu, w tym urwistym, świętym miejscu, gdzie rzeka przedzierała się przez Górę Kitta-niny. Prawdziwy Syn wolałby być sam. Uzbroił się w odwagę przed spotkaniem z obcymi jeźdźcami, którzy za chwilę go dogonią. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył ze zdumieniem ojca, wuja Wilse i farmera nazwiskiem Neal. — Chciałeś uciec! — zawołał oskarżycielsko ojciec. — Jedziemy odwiedzić Dębowego Liścia — odparł chło- piec. — Nie okłamuj ojca! — wrzasnął wuj Wilse i chłopiec na- prężył mięśnie w oczekiwaniu na cios. — Dębowy Liść nie żyje od wielu lat — powiedział ojciec. Prawdziwy Syn milczał. Wuj Wilse sięgnął do wypchanych toreb. — A to co takiego? — spytał wyciągnąwszy chleb i mięso. — Wziąłem jedzenie dla Dębowego Liścia — wyjaśnił chłopiec, ale czuł, że nikt mu nic wierzy. — Wiedziałeś, że to dla Dębowego Liścia? — zwrócił się wuj Wilse do Gordicgo, który milczał z nieszczęśliwą miną. — A więc kłamiesz i kradniesz! — powiedział oskarży- cielsko ojciec chłopca. — Mówiłem ci. czego się możesz spodziewać — wtrącił wuj Wilse. — Od dzisiaj będziemy mieli baczniejsze oko na niego — przyrzekł ojciec. Prawdziwy Syn usiłował nie zdradzać żadnych uczuć. Wygładził mięśnie twarzy, jak robił to jego indiański ojciec. Teraz, kiedy zajechał już tak daleko, najtrudniejszą rzeczą było zawrócić. Stracił wszystkie te bezcenne cudowności, które rozpościerały się przed nim i wabiły go ku sobie. A prawic już do niego należały — niewidoczne doliny, brody, przez które nikt się dotąd nic przeprawiał, lasy nie tknięte stopą ludzką, góry. na które nikt się jeszcze nie wspinał i które) usiłowały zepchnąć białego człowieka do rzeki, jeśli podszedł za blisko. IX Był to jeden z owych łagodnych dni. jakie zdarzają się. niekiedy W marcu na nizinnych terenach Sustjuehanna. Za oknami świeciło słońce. Drozd śpiewał swoją pieśń. Trawa; między drzewami sadu już się zazieleniła. Dwa klony cukrowe, całe obsypane kwieciem, czerwieniły się na tle ciemnych,' dalekich gór. Od strony pola, które orał Neal z najemnym parobkiem, płynął dobry, ciepły zapach skib ziemi: kury i jedna raszka szły za pługiem po bruzdach. Ale na piętrze w dużej sypialni Myry Butler okna były zamknięte, a story zaciągnięte. Myra Butler leżała na kanapie w miłym półmroku, z oczami przymkniętymi. Myślała, jak się to zdarzało tylekroć. o owym lipcowym dniu przed jedenastu laty. Był czas żniw i Harry pomagał kosiarzom. Wziął ze sobą maleńkiego Johnny'ego. Kosili pszenicę na najdalej położonym polu. które wrzynało się na podobieństwo szerokiego sierpa w otaczający je z trzech stron las. Teraz nic było już tego lasu i większości puszczy oddzielającej osadę od Suscjuehanna — wycięto ją i zniszczono w czasie wojen z. Indianami. Ale wtedy stała gęsta i ciemna, jak w czasach, kiedy przybyli tu pierwsi osadnicy. Setki razy słyszała tę historię i setki razy ją powtarzała — jak to dzicy ukryli się w lesie i obserwowali żniwiarzy. Czyj byli tam długo, tego nikt nie wiedział, ale z diabelską przebiegłością wyczekali chwili, kiedy biali znaleźli się na środku pola. z daleka od strzelb ustawionych w kozły obok płotu wtedy zaczęli strzelać. Tom Galaugher zginął od kuli. A Mary Awl, wiążąca snopki, została ranna. Reszta żniwiarzy uciekła — wszyscy oprócz malca, który bawił się w cieniu ogromnego drzewa budując domek z kory. Kiedy mężczyźni wrócili z odsieczą, chłopca nie było. Dokąd mogli, ukrywali tę wiadomość przed matką, ale w końcu musieli jej powiedzieć, że dzicy uprowadzili dziecko. Od tamtej chwili Myra Butler nie opuszczała łóżka. Kiedy tak leżała owego marcowego ranka z półprzymkniętymi oczami, wydało jej się. że ktoś podjeżdża konno pod dom. Po chwili rozległy się kroki na schodach, pukanie do drzwi i energiczna, czerwona twarz Kate pokazała się w drzwiach. — Przyjechał pastor Elder — powiedziała Kate wchodząc. Pośpiesznie uporządkowała pokój, rozsunęła zasłony. uczesała bratową i pomogła jej włożyć szlafrok. Niebawem wszedł szczupły, siwowłosy mężczyzna w czarnym surducie i spodniach do kolan, w czarnych pończochach i pantoflach ozdobionych pięknymi srebrnymi klamrami. W obu osiedlach powszechnie darzono go miłością. Jego skupiona twarz rzadko traciła wyraz powagi, nie straciła go też w momencie, kiedy przeszedłszy cichym krokiem pokój uścisnął rękę chorej. — Spotkałem wczoraj Harry'ego w młynie. Powiedział, że nie czuje się pani najlepiej. — Nic w tym niezwykłego wielebny pastorze — odparła Myra Butler. — Ale zawsze jestem rada z pańskich odwiedzin. — A właśnie, że to jest coś niezwykłego! — wybuchnęła Kate. Pastor zatrzymał spojrzenie najpierw na jednej, potem na drugiej twarzy. Był jednym z pierwszych obywateli okręgu. wieloletnim pastorem kościoła w Derry, pułkownikiem miej- scowej milicji, energicznym farmerem, doskonale gospo-1 darującym na swojej ziemi, i człowiekiem nieskorym do przej- mowania się cudzymi skargami i kłopotami. Teraz przysunął krzesło do kanapy i usiadł w takiej pozie, jaką zwykle przybierał wzywany do chorej doktor Childsley. — Proszę mi wszystko opowiedzieć. — Kiedy nie ma nic do opowiadania — odparła Myra Butler. — Wie pan dobrze, pastorze, że od jedenastu blisko lat nie jestem zdrowa. — Ale ostatnio ma się gorzej — wtrąciła Kate. — I zaraz powiem, jaki jest powód. To prze?. Johnny'ego. Pamięta pan pastor, jak często modliliście się z nią w tym pokoju, żeby dobry Bóg zwrócił jej to dziecko. Wasze modły były sprawiedliwe i Bóg ich wysłuchał. A teraz musi pan coś z tym zrobić, bo to pan jest odpowiedzialny za powrót tego chłopca. Pastor nie patrzył na Kate, tylko na Myrę Butler. — Co on tym razem zrobił? — zapytał spokojnie. — Wie pan pastor, że próbował uciec i na dodatek wziął ze sobą małego Gordiego? Szczęście, że Harry i Wilse dogonili go, zanim umknął. Ale to tylko drobna cząstka naszych zmartwień. Jest utrapieniem dla nas wszystkich, może z wyjątkiem Gordiego. Jest niewdzięczny. Nie chce uznać, że ma białą skórę. Ciągle uważa się za Indianina. Powiada, że Indianie nie mają regularnych posiłków, i przychodzi jeść tylko wtedy, kiedy jest głodny. Zawstydza nas w obecności naszych krewnych i przyjaciół. Nie chce uczestniczyć w naszych rozmowach. Powiada, że to, o czym mówimy, jest nieciekawe. Chodzi mu o to. że nie rozmawiamy o rzeczach interesujących dzikusów, jak niedźwiedzie i pantery, i bobry, i futra, i skalpy, bo o tym mówią Indianie. Uważa, że Indianie są bezgrzeszni i doskonali. A nawet wierzy, że kradzież j kłamstwo to cnota. .— Jestem pewna, że tak nie jest! — rzuciła pośpiesznie Myra Butler. — Jeżeli tak nic jest, to rzeczy wychodzą z tego domu na własnych nogach — powiedziała zgryźliwie jej szwagierka. — Zaczęło się od twojego noża do mięsa. Potem zniknęła strzelba Harry'ego. Na szczęście nie ta najlepsza. Mosiężne okucie jest odłamane. zresztą Harry nie bardzo ją lubi, bo jest z drzewa klonowego, a od klonu rdzewieje lufa. Ale można z niej strzelać i zabijać, a Harry powiada, że zginęło mu trochę prochu i ołowiu. Brakuje mi też mąki kukurydzianej. Dwa razy zauważyłam, że w worku jest mniej, niż było. — Ale nie masz pewności, że ktoś te rzeczy zabrał — upie- rała się Myra Butler. — Nic, nie mam całkowitej pewności. Wiem tylko, że jest tu z nami ktoś, kto nas nie lubi. Nic chodzi o mnie. ale to takie bolesne, że on traktuje własnego ojca i matkę, jakby byli ludźmi obcymi. Pismo powiada: „Czcij ojca twego i matkę twoją, aby Twój Pan i Bóg dał ci długie dni żywota na ziemi". Ale on czci tylko swoich udawanych indiańskich rodziców i dlatego Myra tak źle się czuje. — Kate — Mam rację, Myro. i ty wiesz o tym. Korzysta z każdej nadarzającej się okazji, żeby mówić o tym Cuylodze i tej królowej Hadze czy jak się tam ona nazywa. Mieszka w naszym domu, to prawda, ale dalej jest do szpiku kości dzikusem. Gdyby nie był kropla w kroplę jak jego dziadek Espy. dałabym głowę, że pułkownik Bouquet pomylił się i przysłał nam dziecko jakiejś indiańskiej squaw i trzeciorzędnego kupca. Myra Butler drgnęła. Pastor Elder spostrzegł to i rozsiadł się wygodnie na krześle. Miał czas i mógł pozwolić sobie na przemyślenie wszystkiego. Sprawa była trudna. — Może byłoby dobrze, żebym porozmawiał z chłopcem -1 rzekł. — Miałam nadzieję, że pan pastor się zgodzi. Zaraz przy prowadzę Johnny’go — powiedziała Kate wychodząc. Ani pastor, ani Myra Butler nie usłyszeli, gdy chłopiec wszedł do pokoju. Rozmawiali we dwójkę i nagle spostrzegli że stoi w drzwiach, smukła postać o ciemnej twarzy. W swojej kurtce, spodniach i butach mógł uchodzić za jednego z wielu zamożnych chłopców miasteczka, ale przy wnikliwym spojrzeniu odkrywało się pewną odmienność w jego postawie: w wyprostowanych plecach, napiętej sylwetce ciała była jakaś obca niezawisłość, której nie sposób określić. Chłopcy przyprowadzani przed oblicze groźnego pastora na ogół szli z niechęcią, niektórzy się bali, wszyscy czuli się nieswojo.. Ten chłopiec stanął przed nim bez lęku czy poczucia niższości. Tylko jego oczy zdradzały ślady bólu i skrywaną wrogość. Zanim któreś z. nich zdążyło się odezwać, weszła zamaszyście ciotka Kate niosąc dzbanek i szklanki na miedzia- nej tacy. — Nie musisz stać, Johnny — zwróciła się do chłopca. Zgiął nogi w kolanach i usiadł na podłodze, a pastor zauważył skurcz bólu na twarzy jego matki. — Johnny, jest tu obok mnie krzesło — zwrócił się do chłopca. — Przywykłem do siedzenia na podłodze — odparł. — A na dworze też na trawie. To są kolana mojej matki. Ziemi. Ciotka Kate rzuciła pastorowi wymowne spojrzenie. „No proszę!", zdawało się mówić. Kiedy napełniała szklanki, słodkawy zapach whisky rozszedł się po pokoju. Taki był zwyczaj owych czasów — pełna szklaneczka dla pastora, odrobinę mniej dla siebie i dla bratowej i zmieszana z wodą dla Gordiego, który przyszedł z nią na górę. Teraz podniosła piątą szklankę, już napełnioną wodą. —- Ty, Johnny? — spytała, ale było widać, że nic oczekuje jego przyzwolenia. Pastor przyjął odmowę chłopca spokojnie. — Okazałbyś więcej szacunku, Johnny, gdybyś się do nas przyłączył — rzekł powściągliwie. — Ciotka zaprosiła cię do naszego grona, a dobrze być posłusznym i zgodnym. — Nie lubię — rzucił chłopiec krótko. — Wcale nie jestem pewien, czy lubimy specjalnie wszystko to, co nam przychodzi robić na ziemi — zauważył pastor Elder z namysłem. — Jednakże ludzie cywilizowani potrafią odkładać na bok sprawy ciała i okazywać miłosierdzie, stawiać wyżej sprawy ducha, zwłaszcza w rodzinie. Gdybyś zechciał poćwiczyć się w grzeczności i wypił z nami łyk. może poczułbyś się bliższy Bogu i ludziom. — Ojciec mi mówił, dlaczego biały człowiek daje India- ninowi rum — brzmiała odpowiedź chłopca. — Indianin się upija. Biały kupi tanio futro. Potem Indianin jest trzeźwy-. Nie ma pieniędzy, nie ma futra, nie ma nic. Nienawidzi białych ludzi. Któregoś dnia ich zabija. Ciotka Kate dała rum Gordiemu. Pan* chce dać rum mnie. Chcecie, żebyśmy was nienawidzili? Chcecie, żebyśmy was jednego dnia zabili? — Dość tego, Johnny! — rzuciła gniewnie ciotka Kate. — Ja z nim porozmawiam — oznajmił pastor. Zwrócił się do chłopca: — John, to, co mówisz o niektórych białych kupcach, jest przypuszczalnie prawdziwe. Nigdy nie zdarzyło mi się z tym zetknąć, ale słyszałem o tym i nie pochwalam takich praktyk. Wśród białych jest dużo zła, tak jak wszędzie indziej. Ale w tym, co robimy, nie ma nic złego. Jest to po prostu towarzyska okazja. Zebraliśmy się lu w gronie przyjaciół. Niczego od ciebie nic żądamy. W oczach chłopca pojawiło się niedowierzanie. — Chce być mój przyjaciel, pan mówi. Może chce. Żebym robił wszystko jak on. Może chce. żebym się ochrzcił albo modlił do waszego Boga, albo uwierzył w coś i potem będę tego żałował? Zapadło niezręczne milczenie. Twarz duchownego po- ciemniała. — Rzeczywiście pragnąłbym, żebyś uwierzył w pewne prawdy, które są dobre dla twojej duszy — przyznał. — Prawdy, w które niemal wszyscy biali wierzą i według których postępują. I rzeczywiście chcę. żebyś robił pewne rzeczy, o których ci mówiłem. Na przykład, żebyś traktował swoją matkę z serdecznością. 1 żebyś nic kłamał, nie kradł i nie przeklinał. — Indianie tylko przeklinają, jak się nauczą od białych — powiedział chłopiec. — Mój ojciec mówi, że był mały i słyszał, jak biały przeklina niech to piekło pochłonie. Niech to piekło pochłonie, jak pada, i nich to piekło pochłonie, jak iskra nie chwyci prochu. To mój ojciec też. mówi niech to piekło pochłonie. Potem ktoś mówi, co to znaczy — że Wielki Duch musi tę rzecz smażyć w ogniu piekielnym już zawsze. Mój ojciec zdziwiony. Czemu Wielki Duch miałby smażyć w ogniu piekielnym już zawsze proch, który nic chwyta iskry? Po co ma smażyć w piekle deszcz, który sam zrobił i sprowadza na ziemię? Potem mój ojciec nigdy nie przeklina. Mnie nie każe przeklinać. To jest kłamstwo białego człowieka. — Cóż, rad jestem słyszeć takie nauki z ust poganina —j rzekł pastor Elder z godnością i odrobiną sarkazmu. — Polecił ci też okazywać rodzicom miłość i posłuszeństwo? — Zawsze okazuję moim rodzicom miłość i posłuszeństwo. — Ma na myśli swoich indiańskich rodziców — wyjaśniła ciotka Kate. — Za nic nie chce przyznać, że jego ojciec robił kiedykolwiek rzeczy złe i przerażające, jak skalpowanie białych dzieci i roztrzaskiwanie ich biednych główek o pień drzewa. — Nieprawda! — zawołał chłopiec zrywając się na nogi. — Ale jest prawda, że mężczyźni z Paxton zabili dzieci z plemienia Conestogo, a pułkownik Elder jest kapitan łudzi z Paxton. Sarkazm, rysujący się wymowną linią wokół ust pastora, powoli się rozpłynął. — Nikt lepiej niż ci, którzy głoszą Ewangelię, nie zna niezgłębionych mroków ludzkiego serca — powiedział ze smutkiem. — Niekiedy najprzykładniejszy chrześcijanin wy- myka się z rąk. — Czy dobry człowiek, jak ten, co głosi Ewangelię, też wymyka się z rąk? — spytał chłopiec. Pastor patrzał mu w oczy nie spuszczając wzroku. — Nie, nieczęsto — odparł. — Robiłem, co mogłem. Jako ich dowódca kazałem im się rozejść i wrócić do domu. Ale odmówili. Gdybym się upierał, zastrzeliliby mojego ulubionego konia. — Lepiej nieżywy ulubiony koń jak nieżywe ulubione dzieci biednych Indian — zapewnił go chłopiec. Patrząc na pastora Eldera Myra Butler pomyślała, że nigdy jeszcze nie było w nim tak wielkiej mocy i opanowania. — Zapewniam cię, Johnny, że nie tylko biali łamią piąte przykazanie — rzekł z pokorą. — Obie strony popełniały wbrew woli Boga czyny złe i hańbiące. Osiem, dziewięć lat temu nie ośmieliłbym się wygłosić kazania, gdybym nie trzymał obok siebie na ambonie dwóch naładowanych strzelb. Także mężczyźni z mojej kongregacji siedzieli w ławkach z naładowanymi strzelbami. Robiliśmy tak, żeby przypadkiem! twoi czerwonoskórzy przyjaciele, którzy zaglądali przez okna, nie próbowali zdjąć skalpów z nas i naszych dzieci.j Powiadasz, że twój przybrany indiański ojciec nigdy nie skrzywdził białego dziecka. Może to i prawda. Przykro mi, ale muszę ci powiedzieć, że ja osobiście znam wiele sprawdzonych przypadków, w których białe dzieci zostały zabite i okaleczone przez Indian. Wiem o jednym przykładzie, kie-] dy użyto głowy jako piłki nożnej. — To nieprawda! — wybuchnął chłopiec. — Widziałem dużo skalpów w naszej wiosce, ale nie skalpy dzieci! Mój ojciec mówi, że ludzie tchórze, jak walczą z dziećmi. Ciotka Kate poderwała się, żeby zmusić chłopca do milczenia. ale pastor ją powstrzymał. Twarz miał białą. Mimo to z wielkim opanowaniem podniósł szklankę do ust. Popijając trunek małymi łykami mówił chłopcu z wielką mocą i powagą o braterstwie ludzi i obowiązkach chrześcijan względem siebie, tak białych, jak i czerwonoskórych. Nie zadawał pytań, które wymagałyby odpowiedzi, nie wygłaszał prowokujących deklaracji i nie pozwalał, by mu przerywano. Na zakończenie odmówił długą, żarliwą modlitwę i odprawił chłopca. Po jego odejściu zahartowany w bojach pastor poprosił znużonym głosem o jeszcze jedną szklaneczkę whisky. — Żyjąc tu na pograniczu, mamy nasze własne szczególne udręki i ciężkie doświadczenia — rzekł. — Przypadek Johnny'ego nie jest łatwy. Ale sądzę, że nie powinniśmy poddawać się zbytniemu zniechęceniu. W tych okolicznościach jest rzeczą dość naturalną, że chłopiec tak się zachowuje. Był w rękach pogan przez ponad dziesięć lat. Właściwie można powiedzieć, że go wychowali. Miło mi stwierdzić, że cha rakterem i filozofią życiową przewyższają zwykły poziom dzikich, i za to powinni państwo dziękować Bogu. Jednakże nie byli to ludzie biali, nie byli to z pewnością chrześcijanie, i teraz trzeba znosić jakiś czas rezultat ich wpływu. Długo trwa oduczanie od tego, czego się ktoś uczył przez dziesięć lat. Mówi się: „Naucz dziecko, jaką drogą ma kroczyć, a na starość z niej nie zboczy". Otóż Johna nauczono kroczyć drogą, jakiej nie wyznaczył mu jego Stwórca, i potrzebny będzie spory wysiłek, aby skłonić go do zmiany kierunku. Ale czas jest naszym sprzymierzeńcem. — Co mamy robić? — spytała żałośnie Myra Butler. — Dokładnie to, co pani dotąd robiła. Proszę dziękować Bogu, że zwrócił chłopca, póki jego młody umysł jest podatny na wpływy. Niech pani codziennie odbywa z nim lekcje. Proszę się nie zniechęcać. Widuje go pani codziennie i dlatego nie zauważa poprawy. Ale ja spotykam go tylko w niedzielę lub kiedy czasem tu wpadnę, więc dostrzegam już ogromną zmianę. Wbrew niemu samemu jego angielszczyzna jest już lepsza. Już w jego gestach i sposobie chodzenia jest mniej cech indiańskich. Nie może pani oczekiwać, że z dnia na dzień zmieni się w anioła czy świętego. Proszę go zanadto nie ponaglać, raczej tylko nim kierować. Jest już wiosna i niedługo będzie pracował w polu, a wtedy zechce dzielić posiłek z innymi. Prędzej czy później wpadnie mu w oko jakaś ładna, miła dziewczyna. Módlmy się, żeby ją pokochał. Wtenczas nie trzeba będzie długo czekać, aż przyjmie nasze obyczaje, obyczaje białych. X Harry Butler stał w drzwiach. A więc to był pokój jogo syna. Wydawało się bardzo dziwne, że nie był tutaj od powrotu Johnny'cgo i że prawdopodobnie nie przyszedłby teraz, gdyby nie jego choroba. Nikt dokładnie nie wiedział, co to za choroba. Doktor Childsley przyjeżdżał dwukrotnie: za drugim razem otworzył chłopcu żyłę na nodze i puścił krew do groźnie wyglądającego aptecznego słoika, który wyjął z torby przy siodle. Ale nie chciał powiedzieć, na czym choroba polega. Kostyczny lekarz z hrabstwa Lancaster zrobił tyko posępną minę i mamrotał jak za pierwszym razem, że chłopiec zbyt wiele lat mieszkał wśród Indian, narażony na zły wpływ ich niecywilizowanego pożywienia i na trudy wynikające z ich sposobu życia. Indianie ulegają tajemniczym miazmalom leśnym i zdarza się, że pada na nich pomór jak na gołębie. Mimo całej wiedzy medycznej biali lekarze niewiele wiedzą o schorzeniach atakujących ów dziki lud. Jak się takiego poganina rozkraje, widać, że ma takie same organy i mięśnie: jak człowiek cywilizowany, a także kości tego samego rozmiaru i kształtu. Buchająca z nich krew jest identycznie czerwona i gęsta jak u człowieka białego, ale istnieją w tej tubylcza, rasie nie rozpoznane prymitywne cechy i podatność, pogarsza je zaś mnóstwo zabobonów, czających się w zakamarkach nie ćwiczonego umysłu. Doktor tylko jedno wie-dział 7. całą pewnością, a mianowicie, że chłopca nęka jakaś nieznana gorączka, będąca prawdopodobnie rezultatem długiej i ciężkiej niewoli. Ta gorączka trzyma się nie zmieniona od blisko tygodnia. Nie zdołały jej zwalczyć mocne napary ani proszki. Prędzej czy później nastąpi kryzys, a po nim chłopiec albo rozpocznie rekonwalescencję, albo zejdzie do grobu. Ta wypowiedź przeraziła Harry'ego Butlera. Bardzo pragnął jakoś pomóc. Chłopiec był ofiarą nieszczęsnego losu. Gdyby nie zabrał go ze sobą wtedy, przed jedenastu laty, żeby się bawił opodal pola pszenicy, Indianie nie dostaliby go w swoje ręce. Dziś byłby zupełnie inną istotą, wychowaną według chrześcijańskich zasad i wykarmioną dobrym pożywieniem, odpowiednim dla jego rasy. Pragnął porozmawiać z chłopcem, przekazać mu te swoje myśli. Mogłoby to zdjąć ów ciężar, który od dawna przytłaczał mu piersi. Naturalnie on sam nie był niczemu winien, winny był ślepy zbieg okoliczności, który wykorzystało zło. Jednakże gdyby otworzył serce, przyniosłoby mu to ulgę i może Johnny z kolei otworzyłby przed nim swoje serce i wyraził synowski żal z powodu swej uporczywej i niezdrowej miłości do indiańskiego sposobu życia i zaciętej niechęci do uładzonego, gospodarnego bytu swoich białych ziomków. Może nawet wyznałby, że to za jego sprawą zniknęła stara strzelba, i poprosił o przebaczenie. W takim wypadku Harry Butler przebaczyłby mu bez wahania i powiedział, że i tak miał zamiar dać mu ją w podarunku. Ale mimo żarliwości pragnienia, przepełniającego serce ojca, chłopiec nie reagował na jego bliskość. Leżał płasko na łóżku rezygnując z dobrodziejstwa zagłówka, a ciemne oczy w jego rozpalonej twarzy wpatrywały się nieruchomo w sufit. Kiedy ojciec do niego przemówił, nie wykonał żadnego gestu i dopiero po chwili odpowiedział. Ale nie było w tym ciepła ani uczucia — nic prócz szybkiej, mechanicznej reakcji. Ojciec równie dobrze mógł być człowiekiem obcym, nie mającym prawa zakłócać jego samotności i spokoju. Zaskakujące, że w tym momencie, w cieniu śmierci, przedmioty związane z bezbronnym chłopcem tak bardzo wzruszyły ojca, że nie śmiał powiedzieć o tym nawet swojej żonie. Z drewnianych kołków tkwiących rzędem w ścianie zwisało nieruchomo i cicho odzienie, które Johnny nosił, kiedy był okazem zdrowia — codzienne spodnie i kurtka, przerobione z garnituru uszytego przez krawca w Reading dla ojca, kiedy ten był jeszcze młodzieńcem; ubranie odświętne, w którym chłopiec uczęszczał na nabożeństwa i słuchał słowa Bożego; i wreszcie żałosny i nędzny strój indiański, w którym wrócił z niewoli do domu. Kiedy zachorował, ciotka Kate wyjęła z ukrycia te szmaty i powiesiła je na kołku w nadziei, że ich widok może go pocieszy, a przy okazji uciszy jej wyrzuty sumienia. W końcu ojciec odszedł od łóżka chorego, przygnębiony i nie pocieszony. Udał się na dół do małego pokoiku, który niegdyś był przeznaczony na wierzchnie okrycia, a teraz pełnił funkcję kantorku, i stanąwszy przy wysokim pulpicie otworzył ciężką, oprawną w skórę księgę rachunkową. Zaledwie zaczął wnosić do niej dzienne przychody, rozległ się przed domem stuk kopyt końskich. Usłyszał pukanie do drzwi i po chwili głos przywołującej go Kate. Wyszedł do sieni i zobaczył syna pastora, najwyraźniej powściągającego wzburzenie. Poczekał, aż ciotka Kate odejdzie. — Ojciec mnie przysłał. Ostrzega, że w okolicy są Indianie. Butler natychmiast zaprowadził młodzieńca do swojego gabinetu i zamknął drzwi. Obrócił się do niego wstrząśnięty. — Indianie? Przecież zawarliśmy z nimi pokój! — Może myśmy zawarli, ale nie oni — odparł tamten. — Jednego zastrzelono dziś w nocy na pastwisku Mehargue'a. Leży tam jeszcze. Ponieważ tatko jest komendantem milicji, pan Mehargue przyszedł zaraz do niego. — Zaatakowali któregoś z naszych? — Jeszcze nie wiemy. Jak dotąd widziano tylko dwóch dzikusów. Przyszli do młyna i pytali o białego chłopca, za- branego Indianom. Ludzie w młynie posłali ich do warsztatu bednarskiego pana Owena. A przynajmniej tam się Indianie skierowali. Mój ojciec przypuszcza, że ludzie w młynie powiedzieli im tylko, że pan Owen jest wujem Johnny'ego, ale Indianie bardzo słabo rozumieli po angielsku i wydało im się, że Johnny tam mieszka. Jednakże inni uważają, że ci w młynie zrobili to rozmyślnie, ze zwykłej złośliwości. Wiedzą, jak pana szwagier nienawidzi Indian. Ale wygląda na to. że pan Owen przyjął ich bardzo grzecznie i gościnnie. Jak jeden z. tych czerwonoskórych poprosił o „lum". Pan Owen go poczęstował. Zdaje się, że wypił dwa czy trzy kubki. Potem zaczął się przechwalać i lżyć białych. U pana Owena było kilku jego przyjaciół, mówili, że Indianin opowiadał o białych uwłaczające historie. Tak czy inaczej o zachodzie słońca Indianie wyszli. Zapadał już zmrok, kiedy u Mehargue'ów usłyszano dwa strzały. Inni też je słyszeli. Pan Mchargue poszedł z synami zobaczyć, co się stało, i wtedy znaleźli na pastwisku Indianina nieżywego i oskalpowanego. Pan Mehargue uważa, że ktoś musiał się na niego zaczaić i strzelał zza drzewa, bo Indianin ma jedną kulkę w boku, a drugą w plecach. Ojciec powiedział, że z samego rana każego pochować. Harry Butler wysłuchał tego wszystkiego z mieszanymi uczuciami. Zmartwienia rzadko chodzą w pojedynkę. To prawie reguła. — Czy ojciec mówił, kto według niego jest sprawcą? — Nie, nie mówił. — Młody mężczyzna poruszył się nie- spokojnie i nic chciał spojrzeć Butlerowi w oczy. — A mówił może, co się stało z drugim Indianinem? — Nikt go więcej nie widział. Jeżeli było ich tylko dwóch, ojciec uważa, że ten drugi uciekł z powrotem za rzekę i dotąd zmyka. Ale nigdy nie wiadomo, ilu mogło się ukryć w górach. Ojciec uważał, że trzebi', pana natychmiast zawiadomić. Powiedział, że pan pewnie będzie chciał zataić to przed Johnnym. Taka wiadomość mogłaby mu tylko zaszkodzić w chorobie. Po odejściu młodzieńca Harry Butler stał chwilę pogrążony w myślach. Jeżeli zawiadomi o tym Kate, ta z całą pewnością powie Myrze i tylko ją zdenerwuje. Niech się sama stara zdobyć wiadomości. Chwilowo on nie zwierzy się nikomu, a tylko naładuje strzelby i będzie je trzymał pod ręką. Kiedy usłyszał, że Gordie wychodzi z pokoju matki i drepcze po schodach, wrócił do kantorku. Jakaż to była ulga móc w takiej chwili stanąć przy pulpicie i zająć się interesami, spisywać przychody i zyski. Kiedy otworzył ciężką księgę w oprawie z brązowej skóry, podwójne, zapisane solidnymi rządkami stronice zdawały się patrzeć na niego, stateczne i kojące. Niebawem chropowate ostrze gęsiego pióra zaczęło skrzypieć po gładkiej, grubej stronicy, pociętej czerwonymi i niebieskimi liniami. 31 maja 1765 r. Sprzedałem dzisiaj zeszłoroczne ziarno niejakiemu Achmy- ty'emu 248 buszli Pszenicy po 4 szylingi buszel 191 „ Żyta „ 3 „ J 82 „ Owsa „ 1 Otworzyłem ostatnią baryłkę jabłecznika. Bardzo mocny. Maciora kupiona od Campbella oprosiła się. Jedenaście sztuk. Żałował, że nie ma więcej pozycji do wpisania. Kontakt z rzeczami materialnymi zawsze go uspokajał. Przez jakiś czas zajmował się liczeniem banknotów funtowych i srebrnych szylingów. Znaczna wysokość sumy wpłynęła na niego kojąco. Jaka szkoda, że nie nauczono jego starszego syna cenić i cieszyć się satysfakcją i korzyściami płynącymi z uczciwej pracy, znajdować pociechę i oparcie w posiadanej gotówce, w gromadzeniu dóbr przynoszących zyski. XI Prawdziwy Syn już od dłuższego czasu czuł zbliżającą się chorobę. Ból w czole nie chciał ustąpić. To tylko oczy, mówił sobie początkowo chłopiec, a bierze się to stąd, że zbyt pilnie wypatruje wieści od swojej indiańskiej rodziny. Przez całą zimę wysilał wzrok spoglądając na drogę i na odległe wzgórza po tamtej stronie rzeki, czekając na posłańca z nowinami znad Tuscarawas. Od czasu do czasu przychodziły listy do jego białych ro- dziców. Jego indiański ojciec, wspominał Prawdziwy Syn, też otrzymywał wiadomości, przeważnie przez posłańca. Biały ojciec i matka w pośpiechu łamali pieczęcie, czytali listy i zaraz je wyrzucali. Indiański ojciec miał więcej szacunku dla słów, których przekazanie kosztowało tak wiele trudu. Najpierw wpuszczano posłańca do domu i serdecznie go witano. Proszono, aby odpoczął po długiej wędrówce i zaspokajano każde jego życzenie. Potem, może już nawet w obecności innych, wezwanych do uczestnictwa, posłaniec przekazywał wiadomość w słowach pełnych godności, niekiedy brzmiących jak szlachetna oracja. . Chłopiec wiedział, jak daleka jest droga znad Tuscarawas do brzegów Susquehanna. ale słowa powtarzane z ust do ust przebywały nawet większe odległości. Zawsze znajdowano jakiś sposób. Myśliwi i kupcy przemierzali puszczę tam i z powrotem. Można było nawet przekazać wiadomość ręką. Biali nie byli jedynymi ludźmi umiejącymi stawiać znaczki na papierze czy drzewie. Chłopiec widział swojego indiańskiego ojca wycinającego głęboko w puszczy znaki na korze — znaki, które mówiły, że w tym miejscu ubił niedźwiedzia, albo radziły wędrowcowi zejść ze ścieżki w kierunku zachodnim, bo wtedy trafi do wodopoju łosi i jeleni. Ale zima minęła i nie przyszła do niego żadna wiadomość, a przynajmniej on nic o tym nie wiedział. Nad łąkami unosiła się woń pierwszych zielonych liści rośliny Schka^ik. Pączki brzozy szczypały w język, a kwiaty drzewa Schwanamnek bieliły się na stokach wzgórz jak resztki zeszłorocznego śniegu. Prawdziwy Syn nie ośmielał się na nie patrzeć, tak straszna chwytała go tęsknota za domem. Ale dopiero krzyk Me-medhakemo. synogarlicy, jak strzała przeszył mu serce. Ilekroć dał się słyszeć ów głos bolesnej samotności, chłopiec wracał na jego śmigłych skrzydłach do wioski nad Tuscarawas. Mogło się zdawać, że jest to ten sam ptak. który siadywał na szczycie wzgórza Wysokich Źródeł i wołał o wczesnym brzasku, kiedy słońce przedzierało się przez nadrzeczne mgły. Wtedy chłopiec czuł, jak wioska z bierwion budzi się wokół niego do życia. Wkrótce on i Pół Strzały wyruszą na swobodną włóczęgę po puszczy, pożywiając się w drodze kęsami suszonej dziczyzny. Tam, gdzie rzeka rozlewała się w porosłe leszczyną bagniska, krew zaczynała w nich huczeć wraz z głośnym gwarem kaczek, a palce tęskniły do strzelb, które były im wzbronione. Skarżyli się, że tracą strzały wypuszczone ?. łuków nad wodą, ale ich ojcowie odpowiadali na to. że gdyby mieli strzelby, kule też by im przepadały. Kiedy indziej łowili Namespema. szczupaka, albo brodzili w wartkim nurcie próbując schytać Machewatchey. żółwia o czerwonym podbrzuszu. Często wracali dopiero pod wieczór, kiedy Mamedhakemo znowu wołała ze szczytu pagórka, a wioskę spowijały kłęby dymu drzewnego, przesiąkniętego zapachem pieczonych mięsiw i wonią hikorowego tytoniu. Och, to było życic młodych bogów w puszczy! Jak można się go wyrzec? Przez, całą zimę i wczesną wiosną chłopiec powtarzał sobie, że kiedy zakwitnie Hattawaniminschi, dereń, dotrą do niego słowa pociechy i otuchy od jego indiańskiego ojca, jakaś wiadomość, która podtrzyma go na duchu i zapewni, że czas wyzwolenia jest bliski. Ale opadły delikatne płatki z krzewu świdośliwki. Dereń pokrył się bujnym kwieciem. A teraz liście na Wipunquok, potężnym, sękatym, białym dębie, zwisały z grubych konarów, maleńkie, różowe i włochate. A wiatr, wiejący prawie co dzień od strony Tu-scarawas, wciąż nie przynosił mu wiadomości. Nagle chłopiec pomyślał, że jest dla swojej indiańskiej rodziny umarły, że pogrzebano jego ciało, że nikt nie zajmuje się jego grobem, że nikt nie pamięta jego imienia —jak nikt nie pamięta zeszłorocznych liści, które uniosła rzeka, aby zniknęły na zawsze. Najgorsze w tym wszystkim, to że coś się stało z jego rogatą indiańską duszą. Kiedy go odbierano plemieniu Lenni Lenape, byłby gotów walczyć z całą armią o szansę powrotu. Ale okazało się teraz, że przebywa w zdradzieckim kręgu białych zbyt długo. Do jego indiańskiej krwi dostała się ciepła woda. która białym zastępuje krew. Obłaskawili go. stał się uległy jak koń ciągnący pług. Początkowo buntował się przeciw motyce. Opowiedział białemu ojcu, jak to kiedyś squaw uprosiły go — a był wtedy małym chłopcem — żeby im pomógł okopywać kukurydzę. Indiański ojciec surowo go zganił. Powiedział, że jest małym mężczyzna i nie wolno mu hańbić się pracą przeznaczoną dla kobiet. Jego biały ojciec nie potrafił zrozumieć, o co chodzi w tej opowieści. — My u nas patrzymy inaczej na te sprawy — oznajmił. W kilka dni później stary Abe przechodził drogą wsparty na swoich dwóch kulach. Spojrzał surowo ponad płotem na Prawdziwego Syna trzymającego motykę. — Założyli ci już uprząż, młody Indianinie — powiedział. — Rzemyki pozapinane i dyszel na miejscu. Chłopiec przesuwał się wzdłuż rzędów kukurydzy. Wieczorem w domu biały ojciec zwrócił się do niego z uśmie- chem: — No co. Johnny. nie było tak strasznie? Jak na pierwszy raz. spisałeś się całkiem dobrze. Ta pochwała niewiele dla niego znaczyła, zwłaszcza że wypowiedział ją człowiek, który najbardziej lubił swoje miejsce przy biurku i którego łysa głowa była wypchana jak stodoła bezużytecznymi cyframi oznaczającymi ziemię, zbiory, pieniądze. Jego syn nadal nie mógł go zrozumieć: z ubioru i płci był mężczyzną, a przecież nie potrafił rządzić własną squaw i pozwalał, żeby ona nim rządziła, spełniał każde jej życzenie, płacił innym, by wykonywali za nią jej pracę, gdy tymczasem ona spędzała wszystkie dni w pokoju, niczym lśniący biały szczur w klatce, zajęta głównie gazetami, książkami i listami, czyli papierem, który białe szczury lubią gryźć. W porównaniu z nią jego indiańska matka była jak syrop klonowy, dostarczała im wszystkim pożywienia i ciepła, podczas gdy w porównaniu z tym słabym białym człowiekiem przy biurku jego indiański ojciec przypominał rozłożysty dąb chroniący ich od słońca i od wściekłości piorunów. Położywszy chłopca do łóżka, ojciec i ciotka Kate przy- prowadzili jego białą matkę do pokoju; usiadła i czytała mu z czarnej książki, którą według jej słów Bóg dał białym. Później przyszedł biały doktor cuchnący końmi i próbował na nim zabobonów białego człowieka, to znaczy puścił mu krew z nogi i dał proszki na przeczyszczenie. Chłopiec pozwalał im robić wszystko, na co mieli ochotę. W głębi duszy wiedział, że to daremne. Biali mogą związać Indianina, mogą go zamknąć w więzieniu, postawić przy nim straże i pilnować dzień i noc — ale i tak nie zdołają go zatrzymać. Indianin zawsze ma drogę ucieczki. Ta ucieczka nie wymaga od niego, aby szedł czy biegł, wystarczy mu słuchać wewnętrznego głosu, który mówi, co ma czynić, wystarczy, by się zapadł w sobie, pozwolił, by światło dnia zamknęło się nad nim — a cela więzienna opustoszeje. Tego wieczoru był mgliście świadomy, że dzieje się coś niezwykłego. Słyszał stuk kopyt galopującego konia. Później dotarły do niego odgłosy wrzawy na ganku za domem. — Idź sobie! Wynoś się! — usłyszał wołanie ciotki Kate. Była bardzo zła. Wkrótce mały Gordie przyszedł położyć się do łóżka. Był strasznie przejęty. Powiedział, że ciotka Kate zobaczyła Indianina zaglądającego przez okno do kuchni. Kiedy wzięła miotłę i podeszła do drzwi, Indianin uciekł jak tchórz. Prawdziwy Syn leżał bardzo cicho, słowa powoli zapadały mu w duszę. Więc ktoś z. jego bliskich jest tuż! Może przyszła dawno oczekiwana wiadomość. Na myśl o tym roztopiła się twarda i wyschnięta bryła w jego piersi. Otworzyły się w nim drzwi, których nigdy nie widział, i przepuściły pierwszą strużkę życiodajnej substancji. Czekał bez ruchu, aż uśnie leżący obok Gordie. Był bardzo słaby, ale silniejszy niż. przypuszczał. Ze wszy- stkich stron otaczała go izba, lekko tylko oświetlona księ- życowym blaskiem. Po chwili chłopiec spuścił nogi na podłogę. Jego indiańskie odzienie, zobaczył teraz, wisiało na kołku obok tamtych ubrań. Wielki Duch o nim nie zapomniał. Dostarczył mu wszystkiego, co potrzebne. Ten niewielki wysiłek zmęczył go jednak, więc od czasu do czasu odpoczywał chwilę na krześle. W końcu wspiął się na parapet i wyszedł przez otwarte okno. opuszczając się ostrożnie, póki jego mokasyny nie dotknęły dachu nad niskim skrzydłem kuchennym. Potem skulony jak pająk stoczył się na łono swojej matki. Ziemi. Jego ciotka. Noc. objęła go swymi chłodnymi ramionami. Jego stryj. Wiatr Zachodni, ożywił go swym czystym oddechem. Jego bardzo stary wuj. Księżyc, oświetlał mu drogę. Kiedy stanąwszy w cieniu stodoły obejrzał się za siebie, duży, biały, kamienny dom wydawał się potworem stworzonym przez białych ludzi, wybałuszającym na chłopca jedno nieprzyjazne, żółte, oświetlone lampą oko. Jakąż ulgą było spojrzeć w odwrotnym kierunku, na łagodny, bezkresny indiański blask księżyca, którego nikt nie zamyka w domu. którego nie trzeba kupować w faktorii białego człowieka ani rozpalać na kominie, bo spływa darmo na całą ziemię i wszystkie żyjące istoty. Po drugiej stronie niziutkiej jeszcze kukurydzy przystanął w cieniu żywopłotu z rosnących rzędem sasafrasów. Nie słyszał najlżejszego szmeru, tylko gdzieś daleko szczekały psy. I tę ciszę chłopiec przeciął rytmicznym pohukiwaniem Chingokhos, uszatej sowy. Odpowiedziała mu głucha cisza, jak gdyby nawet psy nasłuchiwały. Po chwili zahukał znowu, zawiadamiając swojego słuchacza o czymś, czego biali nigdy by nie spostrzegli, mianowicie że podczas gdy głos sowy rozlega się raz bliżej, raz dalej, ponieważ wydają one swe okrzyki w locie, jego pohukiwania rozbrzmiewały wciąż z tego samego miejsca. I znowu odpowiedziała mu cisza. Odezwał się po raz trzeci, dodając na końcu nieomylne, chra- pliwe „hu-huuu", jakie wydaje Schaschachgokhos, sowa mszarna. Tym razem odpowiedź przyszła z tak bliska, zza rzędu drzew tuż przed nim. że chłopiec o mało nie podskoczył. Widocznie ten. kto wydał głos. zbliżył się do niego bezszelestnie. — Auueen khackev? Kim jesteś? — zawołał bardzo cicho w języku Delawarów. — Lenapc rihackey. Jestem Indianinem — odpowiedział mu ostrożnie głos. który chłopcu wydał się znajomy. — Auween khackev? — Ja też jestem I.enape. Wyjdź i pokaż się. Ale niewidoczna postać za żywopłotem nie wykonała naj- mniejszego ruchu. Prawdziwy Syn przysunął się bliżej, nadal jednak nic nie widział. — Lenni Lenape ta koom? Indianinie z plemienia Delawa- rów, skąd przychodzisz? — spytał. — Otenink Tuscarawas noom. Z wioski nad Tuscarawas — brzmiała odpowiedź i teraz Prawdziwy Syn już wiedział, do kogo należy głos. Ogromna radość wypełniła mu serce. — Pół Strzały! /// kleheleche! Żyjesz jeszcze! — zawołał. Rozsunęły się dwa krzaki i w słabym świetle chłopcy rzucili się do siebie. Padli sobie w objęcia pokrzykując z cicha, trzymając się w ramionach. Palce Pół Strzały były jak z żelaza. — Kuzynie! Nie poznałem cię! Twój głos brzmiał jak głos Yangwc udającego Indianina. — Ehihl Tak już źle ze mną? — spytał cicho Prawdziwy Syn. — Ale przy mnie raz-dwa zaczniesz mówić lepiej — pocie- szył go Pół Strzały. — Oby tak było. Chodźmy do domu. Pół Strzały cofnął się jednak. — Prawdziwy Synu. Lepiej nie. Boję się zaufać białym. Dopiero co twoja biała matka odpędziła mnie od drzwi. Wołała na mnie brzydkimi słowami. Nie ucieszy się, jak mnie znowu zobaczy. — To nie była moja biała matka, tylko Piwitak, ciotka. Nie powinieneś się przejmować niegrzecznością białych. Oni są młodą rasą i nie nauczyli się jeszcze, co to gościnność naszych indiańskich domów. Jak ich poproszę, nakarmią cię. — Nie. Nie jestem głodny. Jedliśmy wczoraj z Małym Żurawiem. — Mały Żuraw! — Prawdziwy Syn wypowiedział to imię z radością. — Więc on też żyje! Został już ojcem i kocha ciągle swoją młodą białą squaw? — Kiedy szliśmy z Tuscarawas, mówił tylko o niej. Ale miał przed sobą jeszcze dwa dni drogi. — Mam nadzieję, że jeszcze nie odszedł i że będę go mógł zobaczyć — powiedział Prawdziwy Syn. — Nie, ni odszedł i będziesz go mógł zobaczyć — odparł Pół Strzały, ale jego głos brzmiał dziwnie. Całą drogę szli gęsiego. Prawdziwy Syn zasypywał Pół Strzały pytaniami, a ten odpowiadał. Dla chłopca było to jak ożywcze lekarstwo, kiedy słuchał dobrze znanej mowy swego chłopięctwa i miłego świszczącego dźwięku indiańskich spółgłosek, a sam nie zmuszał ust i języka do wymawiania śmiesznych dźwięków Yangwe, „w" i „r", których nie znała mowa Lenape. Z każdym krokiem tak wzrastała jego radość, że nie zauważył, dokąd idą. Potem spostrzegł nagle, że zbliżają się do pastwiska Mehargue'a i że Pół Strzały przestał mówić i posuwa się teraz powoli i bardzo ostrożnie. — Czemu się tak wleczesz? — spytał Prawdziwy Syn. — Wystarczy, żebyś zagwizdał jak żuraw, a on ci odpowie... chyba że jest głuchy, odkąd został ojcem. — Jest głuchy, nie inaczej — odparł Pół Strzały posuwając się od drzewa do drzewa. Przystawał za każdym razem i na- słuchiwał, jakby czekał na głos wroga, a nie bliskiego przy- jaciela. W końcu zatrzymał się na dobre. — Powiedziałem, że cię do niego zaprowadzę. Jest tutaj — rzekł stłumionym głosem. — Gdzie? Nie widzę go. Chyba że jest drzewem. — Jest jakby drzewem. Widzisz go teraz? Prawdziwy Syn wytężył wzrok wpatrując się w ciemność. Wszystkie drzewa miały gałęzie i liście. Potem z wolna wy- patrzył na ziemi ciemny kształt. Wziął go za kłodę, na jakie biali tną pnie drzewa. — Ta ucięta kłoda to przecież nie on? — spytał. Zamiast odpowiedzi Pół Strzały podbiegł i ukląkł przy ciemnym kształcie. — Ai na śmierć Lenni Lenape! — zawołał z przeciągłym indiańskim jękiem. Prawdziwy Syn zbliżył się powoli. Mimo ciemności rozpo- znał znajomy wzór na indiańskiej chuście, którą Mały Żuraw okrywał się zeszłej jesieni. Była rozpostarta jak derka, ale ciało pod nią ani się nie poruszało, ani nie wydawało żadnego dźwięku. Prawdziwy Syn patrzył ze zgrozą i niedowierzaniem. — Kuzynie. To nie choroba zabrała mu życie? — Nie, to nie choroba. — I nie Przerażający, którego biali zwą grzechotnikiem? — Nie, to nie Przerażający. Pochylając się nad ciałem Prawdziwy Syn poczuł w sercu dziką nienawiść do ludzi, którzy to zrobili. Czyż możliwe, że zakrzepła, stwardniała krew na opończy jest życiodajnym płynem, który zaledwie przed kilku godzinami płynął w żyłach Małego Żurawia i pozwolił mu przebyć cała. tę ogromną przestrzeń, ale teraz już nigdzie go nie zawiedzie? — Kuzynie. Kto zrobił tę podłą rzecz? — Strzały padły z tyłu. Kiedy spojrzałem, mordercy byli o tam. za drzewem. — Kuzynie. Gdzieście byli i coście robili, że ludzie strze- lali do was w czasie pokoju? — Nic nie robiliśmy, a zatrzymaliśmy się tylko w dwóch miejscach. W pierwszym miejscu pytaliśmy o ciebie. Posłali nas do tego drugiego miejsca, do domu twojego białego wuja. który trzyma ludzi robiących dla niego beczki i baryłki. Ale ciebie tam nie było. — Czy ty albo Mały Żuraw powiedzieliście coś takiego, co go mogło rozgniewać?- — Kuzynie. Zanim weszliśmy do środka. Mały Żuraw po- wiedział, że jesteśmy gośćmi tego białego człowieka i trzeba nam o tym pamiętać. Musimy być uprzejmi, .lak spojrzysz, na skórę białego człowieka, powiedział, widzisz, jaka jest cienka i słaba. Nawet tak mała rzecz jak słowo może ją zadrasnąć i poranić. Więc nie wolno nam przypominać białemu o tym. co doskonale wie. że jego ziemia należy się słusznie Indianom, którym ją ukradł. Nie. musimy być weseli i opowiadać wesołe historyjki. Więc jak byliśmy już w domu. Mały Żuraw był wesoły i opowiadał wesołe historyjki. — Pamiętasz którąś z tych wesołych historyjek? — Dwie pamiętam. Były bardzo śmieszne. Kiedyś jacyś Mingowie zatrzymali się na noc u białego misjonarza i puścili konie na jego łąkę. Misjonarz przepędził konie. Powiedział, że ma zamiar skosić trawę na siano. Na to Mingo: Przyjacielu, łąka jest na ziemi Indian, więc jakim sposobem trawa może być twoja? Tak, trawa jest moja. upierał się misjonarz. Ogrodziłem ją. Ale kto sprawił, że trawa wyrosła, ty czy Wielki Duch? spytał Mingo. Wielki Duch. przyznał misjonarz. W takim razie nasze konie mają do niej prawo, powiedział Mingo. bo wszyscy jesteśmy dziećmi Wielkiego Ducha. Mały Żuraw dodał jeszcze, że nie można się było nic śmiać z miny misjonarza, kiedy Mingowie drugi raz wypuścili konie na łąkę i konie oskubały ją do czysta. Nie był to prawdziwy kwakier, ale miał na głowie duży kapelusz, jaki noszą kwakrowie. Mały Żuraw sam się śmiał, kiedy to opowiadał. Co może być śmieszniejsze. spytał białego, od człowieka, któremu się zdaje, że jest właścicielem indiańskiej ziemi, ponieważ ogrodził ją płotem. Prawdziwy Syn poruszył się niespokojnie. — Kuzynie. Mówiłeś, że była jeszcze jedna historyjka. — Też bardzo śmieszna. O jednym Indianinie z plemienia Szawan. Ten Szawan był coś tam winien białemu kupcowi, z którym handlował. Kupiec powiedział, że musi zaraz zwrócić dług. Nie wolno mu nawet czekać do zimy. kiedy futro bobra i czerwonego lisa jest najgęstsze. Szawan spytał, czy skóry bydlęce zdarte w lecie zdadzą się na coś w handlu, a na to kupiec, że owszem, tak, posoli je i przechowa. Więc Szawan spłacił dług skórami bydlęcymi i dopiero jak sobie poszedł, kupiec się połapał, że skóry zdjęte są z jego własnego bydła. Kuzynie, to była bardzo śmieszna historia. Słyszałem ją kiedyś w naszej wiosce i kobiety tak się śmiały, że aż trzymały się za boki. Prawdziwy Syn znowu się poruszył. Ta opowieść miała w so- bie ów śmiały, rubaszny humor indiański, którego tak mu było brak. Ale dziś nic pobudziła go do śmiechu. — Czy ludzie w domu białego wuja śmiali się z tych hi- storyjek? — spytał. — Kuzynie. Nie śmiali się. Kiedy wyszliśmy od twojego białego wuja. Mały Żuraw powiedział, że Indianin nigdy nie zdoła zrozumieć białych. Choćbyśmy mówili nie wiem jak wesołe rzeczy, nigdy się razem z nami nie Śmieja.. Pół Strzały podniósł opończę okrywającą ciało i Prawdziwy Syn zobaczył ze zgrozą, że jego przyjaciel został oskalpowany. Zawrzała w nim głucha, dzika wściekłość. — Najpierw przygotujemy dla Małego Żurawia miejsce spoczynku — rzekł. — Potem zaprowadzę cię do mojego białego wuja i spytamy, kto jest mordercą. Za pomocą noża i tomahawka Pół Strzały wygrzebali płytki grób. Na wierzchu kopczyka ułożyli indiańskim zwyczajem gałęzie. Osłabiony z wysiłku i zlany potem Prawdziwy Syn poprowadził teraz kuzyna do piętrowego domu. obok którego stał warsztat bednarski. W szopie leżał stos drewna na obręcze i stały nowe beczki i baryłki, połyskujące biało jak szkielety w świetle księżyca. W warsztacie było ciemno, ale w domu paliło się jeszcze światło. Prawdziwy Syn zastukał i niska, tęga postać wuja Wilse ukazała się w drzwiach. Na ten widok nienawiść chłopca do człowieka, który kiedyś uderzył go w twarz, wezbrała i wybuchnęła krzykiem. — Gdzie jest Mały Żuraw? — zawołał oskarżycielsko. Wuj Wilse stał ociężały i nieporuszony, jego oczy usiłowały rozpoznać chłopca w mroku. — Jeżeli mówisz o jednym z tych Indian, którzy tutaj byli — odparł — to jest tam, gdzie nie będzie już nikomu szkodził. — Nagle zorientował się, kto przed nim stoi. — A, to ty, chłopcze! Myślałem, że jesteś chory i umierasz. Czy twój ojciec wie, gdzie jesteś? Chyba lepiej, żebym cię zatrzymał, póki go nie zawiadomię. Wykonał ruch szybki jak błyskawica i jego krótkie, grube palce wpiły się w ramię chłopca. Prawdziwy Syn próbował się oswobodzić, ale wuj Wilse z łatwością unieruchomił go w uścisku swych włochatych, żelaznych dłoni. — Itschemil! Na pomoc! — zawołał chłopiec zdławionym głosem i Pół Strzały wypadł z.ciemności. Uderzył z taką siłą. że nie przygotowany na cios mężczyzna runął na podłogę. Ale mimo to miał nad chłopcami przewagę. Uniósłszy się odepchnął Pół Strzały jedną ręką. podczas gdy drugą ścisnął za gardło wierzgającego i wyrywającego się Prawdziwego Syna i zmusił go do uległości. Chłopcu zaczęło się robić ciemno przed oczami, gdy nagle zobaczył wracającego Pół Strzały. A na jego twarzy malowała się sprawiedliwa indiańska nienawiść. Szedł wywijając trzymanym w ręku prętem bednarskim. Pręt uderzył w wielką głowę mężczyzny, który padł z jękiem na twarz. Prawdziwemu Synowi wrócił oddech i wzrok, gdy rozluźnił się morderczy uścisk na jego gardle. Pół Strzały błyskawicznie odrzucił pręt i wyciągnął nóż. — Pennau! Teraz patrz, jak mu będę wycinał to jego czarne serce! — Matta! Nie! — powiedział Prawdziwy Syn z żalem. — On się uważa za mojego wuja. — To obedrzemy go ze skóry, jak dzikie zwierzę. — Tah. Trwałoby za długo. — W takim razie go oskalpujemy, jak on oskalpował Ma- łego Żurawia. Lachi! Prędko! — Pół Strzały podał chłopcu swój tomahawk i zaraz obaj wzięli się do roboty — jeden ciął, drugi krajał. Mimo omdlenia tęgi biały mężczyzna poczuł widocznie ból, bo szarpnął się jęcząc głośno, i zanim chłopcy zdążyli cokolwiek zrobić, na schodach rozległy się kroki. Jeden z czeladników, mieszkający w domu majstra., ukazał się na schodach. Z okrzykiem przerażenia zawrócił i pobiegł na górę. — Jak ten będzie gotów, oskalpujemy tamtego — oznajmił Pół Strzały pewnym siebie głosem. — Nie. on pobiegł po strzelbę — rzekł Prawdziwy Syn. — Kshamehellatan! Uciekamy! Porzucając z żalem swoje trofeum chłopcy wyskoczyli: w mrok nocy. Prawdziwy Syn poprowadził kuzyna skrótem przez łąki na farmę swego białego ojca. Duży murowany dom. mały dom i stodoła były nie oświetlone. W nieprzeniknionej ciemności stodoły Prawdziwy Syn wy- macał stopami drogę do sąsicku i zaczął szukać czegoś głęboko pod sianem. Wyjął stamtąd tajemnicze przedmioty, które potem w blasku księżyca okazały się woreczkiem mąki. płócienną sakwą pełną ołowianych kulek, nożem, rogiem aż ciężkim od prochu, starą skórą niedźwiedzią i długą strzelbą z odłamanym kawałkiem mosiężnego okucia. — Ju! — zawołał Pół Strzały, uradowany widokiem strzelby. Pełen podziwu wziął ją w ręce. — Jaka szkoda, żeśmy jej nie mieli w domu twojego białego wuja. Oskalpowalibyśmy jego i tego drugiego białego diabła. Teraz tańczylibyśmy dookoła ich skalpów. Plulibyśmy na nie i pieśnią pomścilibyśmy śmierć naszego brata. — Posłuchaj! — rzekł Prawdziwy Syn. — Ktoś jedzie spro- wadzić pomoc. Słyszeli wyraźnie galop konia pędzącego doliną'. Prawie przez całą drogę na stok Pierwszej Góry płynął za nimi stukot kopyt dudniących po drogach, obwieszczających alarm w osie- dlu Paxton. XII Kiedy Prawdziwy Syn otworzył oczy, w pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje. Pamiętał tylko, że leżał chory w domu swojego białego ojca. Spodziewał się, że umrze. Czy to jest owa świetlista kraina śmierci, gdzie wszystko jest takie, jakie być powinno? Pamięlał. że był słaby. Teraz czuł się silny. Był w niewoli. Teraz czuje się wolny. Przez wiele dni leżał zamknięty w murach białego człowieka. Teraz leży w bezkresnej otwartej przestrzeni, a zielone liście poruszają się nad nim i rześkie powietrze owiewa mu twarz. Jego ojciec. Słońce, już wstał z nocnego snu. Wszędzie dokoła śpiewają jego braciszkowie. Ptaki. Czarna Wiewiórka pokrzykuje do niego. Jego matka. Ziemia, trzyma go na swym łonie, a tymczasem wszyscy jego kuzyni, stojący lub biegający po ziemi, przemawiają do niego swymi zapachami — Lis i Sosna, Cykuta dostarczająca ludziom barwnika. Zioła Lecznicze, aromatyczny Krzew Korzenny, który rozkwita na wiosnę, i Leszczyna, która owocuje na jesieni. Potem nagle przyszło mu do głowy, że nie może być martwy, bo obok niego ktoś chrapie. Obrócił głowę i zobaczył tuż przy swojej twarzy czarne jak węgiel włosy Pół Strzały. Na widok tych szorstkich włosów miłość do kuzyna wypełniła mu serce. Przebył całą tę długą drogę przez góry i rzeki, przez niebezpieczne okolice, żeby być z nim. W nocy leżeli jak bracia, przytuleni do siebie niczym dwa kasztany w łupince, bo tak było cieplej. Jego stara, zniszczona skóra niedźwiedzia służyła im obu za posłanie, a przykrywała ich chusta Pół Strzały. I teraz przypomniał sobie nagle wydarzenia ubiegłej nocy, i przypomniał sobie, że zatrzymali się na noc na szczycie Góry Kittaniny. którą obserwował tak długo z farmy bia- łego ojca. Serce wezbrało mu radością, kiedy pomyślał, że nie może wrócić, bo gdyby wrócił, zakuto by jego i Pół Strzały w kajdany. A gdyby jego biały wuj Wilse umarł, powieszono by ich obu na szubienicy według barbarzyńskiego zwyczaju białych. A gdyby nawet sąd ich uniewinnił, przyjaciele jego białego wuja nie daliby im długo cieszyć się życiem. Schwytaliby ich obu w zasadzkę, oskalpowali, odrąbali im ręce — jak Shalekahowi, Exundasowi i Tonquasowi, młodym chłopcom z plemienia Conestogo. — Kuzynie! — wyszeptał i poznał po natychmiast wstrzymanym oddechu, że Pół Strzały nie śpi. — Marnujemy światło dnia. Chodźmy stąd, zanim nas złapią biali. Pół Strzały poderwał się i usiadł. — Gdzie są te białe diabły? — spytał. — Jeszcze ich tu nie ma, ale niedługo będą. — Elke To dobrze. W takim razie mogę jeszcze pospać. — Nie. czeka nas wiele mil drogi. Pół Strzały rzucił mu bystre spojrzenie. Skoczył na nogi; jak jeleń. — Kuzynie. Chcesz powiedzieć, że nic będę odbywał tej długiej drogi samotnie? Usłyszawszy odpowiedź Prawdziwego Syna zerwał dwie gałązki świerku. Trzymając je nad głową, po jednej w każdej ręce, zaczął tańczyć wokół swego kuzyna i wykrzykiwać w mowie Lenape szaleńcze słowa tryumfu. — Elke Nie tak głośno — ostrzegł go Prawdziwy Syn. — Usłyszą cię w dolinie. — Na to są za głusi — powiedział Pół Strzały z wyższością. Zatrzymał się i jak gdyby z pogardy dla białych zaczął siusiać strumieniem tryskającym daleko poza kłodę leżącą na ziemi. — Słyszą tylko okrzyki bojowe i brzęk pieniędzy. — Skończył siusiać i zaczął zbierać swoją część bagażu. Schodząc w dół północnym stokiem unikali ścieżek wyde- ptanych przez białych myśliwych. Przeskakiwali z kamienia na kamień starając się nie poruszać liści i patyków obutymi w mokasyny stopami. Od czasu do czasu przystawali, nasłuchiwali. Przy pierwszym strumieniu każdy z nich zjadł prosto z woreczka po kilka garści mąki, którą na sposób indiański popili wodą. Pół Strzały cmoknął z zadowoleniem. — Teraz, mogę maszerować do wieczora. Pod osłoną drzew i zarośli przekradli się przez, polanę po dnie następnej doliny. Wspięli się na drugą górę, znowu zeszli w dół zbocza i przeprawili się przez drugi potok. Cały czas unikali ścieżki prowadzącej prosto nad rzekę. Na trzecią górę nic musieli się wspinać. Jak powiedział stary wyplatacz koszyków, stała w pewnym oddaleniu od swoich towarzyszek, jak dumny wódz nie udzielający się podkomendnym. Prawdziwy Syn wskazał kuzynowi stos kamieni na jej szczycie, gdzie według słów Abe'a mieszkał stary Lenni Lenape. Ale nic mieli teraz czasu go odszukać. Posuwając się na północo-zachód przecięli szlak, przeprawili się przez trzeci potok pod stromym zboczem, czerwonym od kwiatów skalnych, i szli dalej w kierunku czwartej góry, u której stóp ogromna rzeka tworzyła przełom. Tutaj siły opuściły Prawdziwego Syna i resztę dnia chłopcy przeleżeli w lesie. Dwukrotnie grupy białych przecinały dolinę, niektórzy konno, nawołując się i głośno rozmawiając. Raz huknął strzał i niósł się echem od szczytu do szczytu. Pół Strzały poszedł na zwiady. Po powrocie oznajmił, że z drzewa na szczycie góry widział chyba połowę świata. Szeroki potok wpada do rzeki na tamtym brzegu i można się do niego przeprawić pomostem z głazów wystających nad powierzchnię wody. Jeszcze przed świtem chłopcy zeszli na brzeg i ociekając wilgocią, tak gęsta była mgła. usiłowali przebić wzrokiem ciemność. Przy pierwszych promieniach świtu weszli do wody. Głazy okazały się wilgotne i śliskie, sterczały pochyło z podłoża góry, która ongiś tu stała. Przeprawa była trudna. Gdzie brakowało głazów, chłopcy brnęli przez wodę. Kiedy rozproszyła się przyjazna osłona mgły, mieli większą część szerokiej rzeki za sobą. Prawdziwy Syn dygotał z zimna i wilgoci. Od dwóch dni nie miał w ustach nic prócz surowej mąki i wody. A jednak gdy wspinał się teraz na zachodni brzeg Saosquahanaunk, zdawało mu się, że go otacza złocista i purpurowa jasność, jak gdyby słońce wypłynęło zza szczytu góry za jego plecami. Nareszcie wydostał się z więzienia Peshtank! Nawet drzewa w puszczy wydawały się inne. Nieznany potok płynący z zachodu był brązowy i zwyczajny, jak nagie ciało Lenni Lenape. Jedyne, co budziło w nim żal, to rozstanie z Gordiem. Wi- dział go teraz oczyma wyobraźni leżącego na ich wspólnym szerokim łóżku — gwarząca wiewiórka za dnia, gorąca cegła rozgrzewająca łóżko w nocy, mała kruszynka ludzka czekająca na swego indiańskiego brata, który nigdy nie wróci. Długą chwilę, obserwowany w milczeniu przez Pół Strzały, Prawdziwy Syn stał na skrawku ziemi między dwoma nurtami i spoglądał ponad szeroką rzeką, przez górskie przełęcze otwierające się jak majestatyczne wrota, w kierunku domu swego białego ojca. — Martwisz się! Nie chcesz iść? — spytał Pół Strzały. — Kuzynie. Nic mnie już teraz nie zatrzyma — odparł Prawdziwy Syn. — Kuzynie. Zostawiłem tam małego białego brata. Tam nad Tuscarawas mam tylko siostry. Kuzynie. Od dzisiaj ty musisz być mi bratem. Dość długo szli jakby po omacku, bo otaczały ich skały. gęsta puszcza — nigdzie ani śladu ścieżki. Potem nagle trafili na wąski, dobrze wydeptany szlak, biegnący przez wzgórza ku małej rzece. Poczuli się teraz tak, jakby wyrosły im skrzydła. Sam zapach ścieżki był indiański. Zagłębiała się w aromatyczny mrok lasu, gdzie trudno było określić porę roku, i wyłaniała się znów pośród jasnej, świeżej zieleni drzew liściastych, gdzie nawet człowiek ślepy umiałby powiedzieć, że jest to Miesiąc, W Którym Rudzieje Sierść Jelenia. I cały czas bezkresna puszcza szumiała nad ich głowami. Tam, gdzie się przerzedzała,.rosły czerwone indiańskie serca, które biali zwą poziomkami, i purpurowe miecze indiańskich malin. Ryby wypływały z pluskiem na powierzchnię strumienia, bażanty przedzierały się z. łoskotem grzmotu przez konary drzew. Pół Strzały nieczęsto milczał. Wyjaśniał znaczenie tropów i łajna na leśnym poszyciu, jak gdyby jego towarzysz już zapomniał. Och, nigdy, mówił sobie Prawdziwy Syn, nigdy nie zapomni tej ścieżki, tej ścieżki biegnącej na zachód, głęboko w indiańską puszczę, i swego kuzyna idącego przodem, wskazującego palcem, objaśniającego, dziękującego każdemu źródłu, które przecinało ich ścieżkę, bo czyż ta woda, którą pili złożonymi dłońmi, nie leżała głęboko w szczelinach ich matki. Ziemi, i nie wytryskiwała, by mogli ugasić swe pragnienie idąc tamtędy? Tylko raz, kiedy puszcza ustąpiła przed wykarczowanymi polami uprawnymi białych. Pół Strzały stracił humor. — Lennau! Niszczyciele, indiańskiej puszczy! Złodzieje indiańskiej bierni! Zostawmy im w podarku kilka kulek z in- diańskiego ołowiu. W zamian weźmiemy podarki dla naszych indiańskich braci. Ale Pół Strzały poprzestawał na mówieniu i nie zbaczał ze ścieżki ograniczając się do urągania białym złodziejaszkom i wyrażania żalu. że jest ich zaledwie dwóch przeciw ogromnej gromadzie i że wraz z Prawdziwym Synem musieliby nieść łup taki kawał drogi. — Ach. co tam, ołowiu jest mało — rzekł wreszcie. — Tyra razem im darujemy. Ale ładnie się od nas dostało temu schwannack, twojemu białemu wujowi, co oskalpował Małego Żurawia! Nieprędko nas zapomni. Jeżeli żyje. drapie się teraz w głowę. Yuh alacąuel Jaka szkoda, żeśmy go nie ukatrupili, kiedy była do tego sposobność. Zrobiło im się trochę nieswojo, gdy ich ścieżka połączyła się z szerszym i głębszym szlakiem, który opadał stromo, prowadząc dnem przełęczy. Widać było, że uczęszczany był przez białych, pieszych i konnych. Ale szlak musiał być dziełem Indian, bo wyglądał tak. jakby go używano na długo, zanim pierwsi biali przybyli w te strony. Przemierzało zapewne ów szlak jego., własne plemię. Lenni Lenapc, a poza nimi Szawni. Nantikowie, Ganawowie, Szoszoni. Nawet odległe szczepy pomagały go przetrzeć — Sankiczani. których biali nazywają Mohawkami, a także W'Tassonowie, czyli wyrabiacze kamiennych fajek, zwani inaczej Oneidami. Dalej Onandagowie, czyli ludzie zamieszkujący szczyty wzgórz, Kujagowic, czyli mieszkańcy krainy jezior. Mi-kaktinowie zamieszkujący wysokie góry. których biali zwą Senekami; i wreszcie Tuskarawowie. których nazwy nikt nie próbuje zmienić, bo jest łatwa do wymówienia i dokądkolwiek pójdą, góry. strumienie i doliny biorą od nich swe imię. Wszyscy ci ostatni należą do ludów Mengue. które biali nazywają Mingo albo Sześć Narodów, a Francuzi Iro-kezami. Ale na pewno wielu innych też wydeptywało ów szlak — Czerokezowie i Katanowie. Kanahawowie. którzy powinni się nazywać Kanajami, Mohikanie, czyli lud rzeczny, Wjandotowie, których Francuzi zwą Huronami, i może nawet mieszkający daleko na wschodzie Abenakowie, którzy są braćmi Lenni Lenape i używają podobnej mowy. Ale chociaż tyle czerwonoskórych ludów i plemion udepty- wało szlak, chłopcy nie spotkali w tym dniu ani jednego Indianina. Tak daleko zostali zepchnięci przez białych z tych ziem. Tylko dwa razy w ciągu dnia musieli się przyczaić w lesie, raz gdy niespodzianie wyszło na ścieżkę trzech uzbrojonych białych, drugi raz, gdy ze stoku góry schodził sznur dziewiętnastu jucznych koni. Pilnowali ich uzbrojeni kupcy. Każdy pęk skór na grzbiecie końskim był dla chłopców jakby przesłaniem z domu. Teraz wiadomo już na pewno, że są na właściwej drodze, trajkotał Pół Strzały, bo te skóry mogą pochodzić tylko z kraju Indian, kto wie, czy nie z Rozwidlenia Muskingum. z ich rodzinnej wioski nad Tuscarawas. Tej nocy spali na zachodnim stoku wysokiej góry. Już nie tylko rzeka, ale potężna ściana skał oddzielała ich od kraju Peshtank. Nazajutrz rano pozostawili za sobą jeszcze wyższą górę i szli teraz już nie tak ostrożnie. Bez obawy piekli na ognisku placki z mąki kukurydzianej i dziczyznę ubitą ze strzelby z odłamanym okuciem. Och, to prawda. że chowali się na widok każdego uzbrojonego mężczyzny, któremu mogła przyjść ochota na ich skalpy. Ale im dalej wdzierali się w puszczę, tym bliżej czuli się domu. Wędrowali długą, głęboką doliną, widzieli szałasy, w których zatrzymywali się na nocleg biali kupcy, pili u źródła, wokół którego widniały ślady obozowiska wielu białych i wielu czerwonoskórych: przeszli przez Królestwo Śmierci, gdzie dwie góry wznoszą się tuż obok siebie, mroczne i posępne, a między nimi rosną prastare sosny i świerki. W miejscu rozwidlenia ścieżki wybrali jej północną odnogę. I cały czas trzymali się z dala od drogi bedfordzkiej, biegnącej na południe, na której mogli ich szukać ludzie z Peshtank. Trzy razy w ciągu jednego dnia ścieżka prowadziła brodem przez tę samą rzekę. Wyminęli opuszczone osiedla Indian i przebyli najdłuższą przełęcz, jaką zdarzyło im się widzieć, gdzie zdumiała ich skałka wysokości trzech mężczyzn i szeroka zaledwie na kilka cali, stercząca prosto ku niebu. — Słyszałem o tej skałce — rzekł Pół Strzały. — A jeżeli ci, co mi o niej mówili, znali prawdę, już tylko jedna góra oddziela nas od Tuscarawas. Wspięli się na tę górę następnego dnia. W drodze brakło im tchu, bo była to najwyższa góra ze wszystkich przebytych dotychczas. Ale kiedy dotarli na szczyt, przekonał się, że nie przypomina innych gór — strome podejście, spiczasty wierzchołek i strome zejście. Tu szczyt był ogromny, ciągnął się w nieskończoność, rozległa wyżyna porosła gęstą puszczą. Od czasu do czasu spotykali teraz wykarczowane pole, opustoszałe chaty indiańskie, widzieli tamy bobrów, ścieżkę jeleni długą na wiele mil. Szli tak dwa dni, aż natrafili na rzekę, rwącą i głęboką, która przecinała puszczę. Schodziły do niej indiańskie ścieżki, a na brzegu stał długi dom kupca. Przed wejściem kręciło się kilku Indian. Drzwi były otwarte i oczy chłopców wypatrzyły w środku błysk wielu wspaniałości. W pewnej chwili kupiec wyszedł i wyjął wiosła leżące na dnie mniejszego z dwóch wydrążonych w pniu czółen, które podskakiwały przy pomoście. Chłopcy nie odważyli się podejść bliżej, siedzieli na korzeniach platanu rosnącego nad brzegiem rzeki. — Słyszałem o tej rzece — powiedział Pół Strzały. — Lu- dzie ją nazywają Alleghi Sipu. Mówią, że stąd ryba może płynąć do Rozwidlenia Muskingum. — Możliwe — przyznał Prawdziwy Syn — ale my nie je- steśmy rybami. — Ni e, ale jak ryba może płynąć, to czółno może się unosić na wodzie. A Ojciec Niebios już przygoto wał dwa czółna przy pomości e. Praw dziwy Syn zastan awiał się chwil ę. — W idzę te dwa czółna — powiedz iał. — Ale należą do kupca. — K uzynie. Za długo mieszka łeś między białymi. Wsączyl i truciznę w twoje myśli. Uwierzy łeś w ich fałszywe słowa, którymi usprawi edliwiaj ą łupiestw o i zdzierst wo. My, Indianie, wiemy, że to nie kradzież , kiedy im odbiera my to, co oni nam zabrali. Kuzynie . Co oni nam zabrali? Ziemię, lasy, zwie- rzynę, potoki, ryby i nasze szczęści e. Spójrz na wspaniał y dom tego białego kupca i wszystki e jego skarby. Pomyśl, jak okrada biednyc h Indian, którzy z nim handlują . — M yślę, że on jest tylko pół biały i pół indian in. — W ięc weźmie my mu tylko połowę jego czółen — oznajmił Pół Strzały. — Wybierz emy chyba to większe, bo nas jest dwóch, a on jest jeden. Jutro rano będzie nam wdzięcz ny, żeśmy mu w ogóle zostawil i czółno. — K upiec ma psy — przypo mniał kuzyno wi Prawdzi wy Syn. — A psy nie będą nam wdzięcz ne, że zeszliś my nocą na pomost. — T ylko biały zszedłby nocą na pomost kupca — rzekł Pół Strzały. — Mój ojciec najpierw ociosałb y konar strącony przez wiatr. Potem, w nocy, popłynął by z prądem — niby dwie kłody drzewa. Wziąłby nóż i odciął rzemień łodzi. Czółno łatwo by spłynęło w dół rzeki, tam gdzie już. żaden pies by go nie usłyszał ani nie wywąch ał. Wtedy mój ojciec wsiadłby do czółna. Aż dziw bierze, że kupiec nie stracił dotąd tych swoich pięknyc h łodzi. Niec o później Prawdzi wy Syn wszedł na ścieżkę biegnąc ą wzdłuż rzeki. Niósł wszystk ie tobołki, prawie pusty worecze k z mąką, róg z proche m i strzelbę . Kiedy faktoria dawno zniknęła mu z oczu, obciosa ł drąg i czekał między drzewa mi. O zachodz ie słońca ułożył rzeczy na brzegu małego cypla w zakolu rzeki. Kiedy się ściemni ło, wszedł do wody, jak mu przykaz ał Pół Strzały. Woda była zimna, więc nie odszedł daleko od brzegu. Po pewnym czasie zahukał głosem Schacha chgolos a, bo tak się umówili . Ale nie było odpowi edzi, słyszał tylko ciche bulgota nie wody. Dał spokój wołaniu i prawie stracił nadzieję , gdy nagle od strony rzeki przypłyn ęło niecierp liwie hu-huu pręgowa tej sowy. Prawdzi wy Syn natychm iast odpowie dział i wszedł dalej w wodę. Niebawe m dojrzał w mroku zbliżając y się, unoszon y prądem ciemny kształt. Kiedy ciemny kształt dopłynął do niego. Prawdzi wy Syn znalazł ociekają cego wodą Pół Strzały — ale w mniejsz ym z dwóch czółen. — To drugie jest przymo cowane żelazny m łańcuch em — wyjaśnił Pół Strzały. ^— Cieszm y się, że kupiec nie ma dwóch żelaznyc h łańcu- chów — powiedz iał chłopie c. Przyhol ował łódź do brzegu i pośpies znie załadow ał na nią wszystki e rzeczy. Potem wsiadł prędko i popłynę li odpycha jąc się drągiem od dna. Przez całą noc leżeli w czółnie unoszen i prądem Alleghi Sipu, wytężali słuch w obawie przed wodosp adami, wytężali wzrok starając się wypatrz yć głazy i kłody stercząc e nad wodą, spychali czółno pod brzeg, kiedy dostrzeg li mielizn y lub indiańsk ie zastawki na ryby. Przed świtem wyciągn ęli i ukryli czółno na gęsto zalesion ym brzegu, zatarłsz y za sobą zdradzie ckie ślady na mule. Cały ten dzień spędzili w ukry- ciu — odpoczy wając, obserwu jąc łodzie płynące w górę i w dół rzeki. Kiedy w pobliżu nie było nikogo, rozłupal i cienki pień zwalone j sosny i wystrug ali wiosła. Gdy zapadła ciemnoś ć, znowu zepchnę li czółno na wodę. Zbliżał się świt, kiedy Pół Strzały zbudził go słowem surowej przestro gi. — N echi! — zawoł ał. Spogl ądając w dół rzeki Prawdzi wy Syn zobaczy ł ciemno- czerwon y blask ogniska mrugają cego na zachodn im brzegu. Potem nagle po stronie wschod niej ukazały się ciemne zarysy osiedla, poznacz onego o tej wczesne j godzinie kilkoma czerwon ymi plamka mi płonący ch świec i ognisk. Prawdzi wy Syn zoriento wał się niemal natychm iast, co to za miejsce. Z każdą chwilą utwierdz ała go w tym przekon aniu lśniąca powierz chnia rozlewis ka wodneg o dalej za osiedle m. — T o jest wielki fort Plantsch eman. który teraz mają Yangwe! — wyszept ał Pół Strzały. Było niebezpi ecznie płynąć dalej, ale jeszcze niebezpi eczniej byłoby zatrzyma ć się i rozbić obóz. Może tu czyhać na nich pół biały, pół czerwon oskóry kupiec, a nawet pogoń z Pcshtan k. Leżąc na dnie czółna płasko i nierucho mo, przepłyn ęli niebezpi eczne miejsce. Prawdzi wy Syn powiedz iał później swemu kuzynow i, że nigdy nie zapomni tego wczesne go po- ranka w Miesiąc u, W Którym Rudzieje Sierść Jelenia, kiedy wznosił się nad nimi stojący na cyplu między dwiema rzekami Fort Pitt, cały jakby najeżony ; błyskały w nim tylko nie- liczne i słabe światełk a, a potężne palisady, obwałow ania i budynki były mroczne i posępne na tle przymgl onych smug czerwie ni i żółtości przecina jących wschodn ią część widno- kręgu. — K iedy ostatni raz go widziałe m — powiedz iał — byłem ociężały i byłem więźnie m. Teraz jestem lekki i wolny. XIII Zostawiwszy za sobą groźny cypel, nie ukrywali się już za dnia i nie chowali czółna. — To już świat indiański — powiedział Pół Strzały. — Nikt tu nie będzie nas ścigał. Cały ten dzień dryfowali z prądem sterując wiosłami z dala od obu brzegów, gdzie biali poszukiwacze ziemi, bezprawnie zapędzający się w te strony, mogliby im pozazdrościć czółna. Większość czasu leżeli drzemiąc w słońcu, bo ostatniej nocy prawie nie spali. Kiedy zdarzało im się otworzyć oczy, radował ich widok bogactwa mijanej puszczy indiańskiej. Stała nietknięta mila za milą, jak ją stworzył Wielki Duch. Nie było tu dróg z plagą wozów białego człowieka, nie było pól niby więzienia, nie było nienawistnych ogrodzeń ani zegarów, które więziły słońce. W pewnej chwili przeleciało im nad głowami stado hałaśliwych papug o długich jaskrawych piórach, tak upragnionych przez wojowników. Gdzie mniejsze rzeki wpadały do dużej, widzieli swojskie chaty z nie ociosanych bali w indiańskich obozowiskach i wioskach. Dwukrotnie podpływały do nich czółna, żeby powitać chłopców w ich własnej mowie i spytać o wieści z angielskiego fortu. I cały czas rzeka toczyła przed nimi swe potężne, rozkołysane wody. O zachodzie słońca zwabiło ich opustoszałe ujście małej rzeczki. Z wielką ostrożnością wpłynęli na jej spokojne wody, szukając miejsca na nocleg. Po obu stronach stały potężne pnie drzew, jak gdyby strzegąc tej wodnej polany. Nic nie mąciło ciszy. Tylko krople z podniesionych wioseł dzwoniły o szklistą powierzchnię wody. Ostatnie skośne promienie ich ojca, Słońca, kładły na nich czerwone błogosławieństwo. Potem nagle zapadła nieprzenikniona leśna ciemność. Jakie to było miejsce, mogli przekonać się dopiero rano. A gdy nadszedł ranek, okazało się. że leżą na porosłym paprociami brzegu i patrzą w górę przez wysoko rozpiętą sieć gałęzi. Słońce, ich ojciec, wróciło i uśmiechało się do nich. A przed sobą mieli cały piękny dzień. Nie było mgły. Maleńki świat, który był ich własnością, ukazywał się im w krystalicznej przejrzystości wczesnego poranKa w lesie. Ich bratowa, Rzeczka, płynęła obok nich leniwie. Ich szwagier, Południowy Wiatr, marszczył jej powierzchnię swym oddechem. — Jest to miejsce jakby dla nas stworzone — oznajmił Prawdziwy Syn. — Obrazilibyśmy Stworzyciela, gdybyśmy stąd odeszli, zanim je poznamy. Postanowili upleść sieć z gałęzi i natychmiast wzięli się do roboty. Często widywali przy tym zajęciu swoich ojców. Najpierw przygotowali długie, giętkie witki młodego klonu. Następnie zebrali pędy leśnej winorośli i rozmaitych innych pnączy. Przewlekając pędy przez witki klonu umocowywali je za każdym razem mocnym węzłem. Trwało to niemal cały dzień. W końcu ich włók był gotowy, nie był jednak tak pojemny, jak się spodziewali. Wydawał się jeszcze mniejszy, kiedy zaczęli ciągnąć go za czółnem. Mniejsze rybki przepływały przez oka. Ale gdy wyciągnęli go za drugim razem, pokazały się dwie białe, dość długie ryby, a niebawem para większych i błyszczących rzucała się na zarosłym paprociami brzegu. Pół Strzały wrzasnął radośnie i jego głośny okrzyk popłynął między konarami drzew. — Już teraz jestem silny! — zawołał. Nie opuścili tego miejsca nazajutrz ani dnia następnego. Jako mali chłopcy w wiosce marzyli o takim szczęściu. Było to największe dobrodziejstwo, jakie Wielki Duch mógł im ofiarować — dni spędzane na łowieniu i polowaniu, kiedy mogli zapomnieć o wszystkim i byli przez wszystkich i wszy- stko zapomniani, kiedy mogli oddać się całym sercem puszczy i korzystać z jej nieograniczonej hojności. Dotąd zawsze chodzili na wyprawy jako pomocnicy, usługując swoim ojcom. Teraz nareszcie byli panami siebie. Nikt nic stał między nimi a życiem. Brali prosto z jego ręki radość i pożywienie. Czas upływał im w stanie jakby pierwotnego szczęścia. Prze- szłość była pogrzebana. Istniała teraźniejszość i dzień ju- trzejszy. We dnie żyli jak szczęśliwe zwierzątka. Nocą w pusz- czy widzieli to, co widział jeleń. Pływając pod wodą z otwartymi oczami widzieli to, co widziała wydra. Zmianę pogody przepowiadał im zawsze ich wuj. Księżyc. Słyszeli deszcz, zanim do nich dotarł, przejmujący, nieuchronny poszum w lesie. Leżeli sobie wygodnie pod przewróconą do góry dnem łodzią i przyglądali się drzewom spijającym wilgoć. Czasem nad dachem z gałęzi zadudnił grzmot. Wiedzieli wtedy, że jest to przelotny deszcz i zaraz wróci pogoda. Ale kiedy indziej deszcz szemrał w lesie przeciągle, łagodnie, pięknie, chwilami tak delikatny, że domyślali się go tylko po leciutkim drganiu liści na drzewach i krzakach. Potężne pnie ciemniały nasiąkając wilgocią. Korzenie nad ziemią zawsze były czarne, ale teraz stawały się jeszcze czarniejsze. Między drzewami poruszał się tylko ich stryj. Wschodni Wiatr. Po długim dniu deszczowym mieli uczucie, że ten mały, suchy skrawek, na którym leżą, jest jedynym miejscem na świecie. Cała reszta świata nie istniała, nigdy jej nie było. Ale nazajutrz po deszczu mgła ulatywała między drzewami, znikała jak dym i chłopcy wiedzieli, że cały ten zatopiony, ukryty przed wzrokiem ludzkim świat, został stworzony od nowa. Mchy i płożąca się sosna, jałowiec, dywany mącznicy i czerwonej jagody nigdy nie były tak świeże i zielone. Licheny prostowały się, jakby z martwych powstałe. Chłopcy szli po grubym pokładzie zeszłorocznych liści i nic nie szeleściło. Nie było też błota, jak na polach i drogach białego człowieka. Podłoga lasu była sucha i sprężysta, bo wyścielały ją równo pradawne pnie zwalonych drzew, spróchniałe przed wiekami, a teraz przywrócone młodości przez deszcz, który spadł z nieba. Kiedy chłopcom znudziły się połowy, zbierali korę hikory i sęki sosnowe. Potem czekali na noc, którą ich wuj. Księżyc, spędzał w łóżku. Najpierw osadzali pęk świeżo zerwanych gałązek na dziobie czółna. Za tymi gałązkami siadał Pół Strzały trzymając wysoko płonącą pochodnię z kory i sosny. związanych pędami pnączy. Z tyłu. za drugim pękiem gałęzi. Prawdziwy Syn wiosłował cicho. Naładowana strzelba leżała oparta o poprzeczkę. Pochodnia oświetlała rzeczną drogę przez las, jakby to był biały dzień. Widzieli w jej blasku szopy znieruchomiałe z przerażenia nad brzegiem wody. gdzie polowały na żaby i raki. Czółno mknęło przez nierzeczywisty świat. Zatopione kłody, podobne do bawołów wodnych z. rzek południowych, przesuwały się pod nimi na dnie. Nad nimi, z obu stron, połyskiwały białawo spody liści stłoczonych ciasno drzew, a przed nimi, na skraju puszczy, jeleń, który ugasił pragnienie i teraz woda kapała mu jeszcze z pyska, czekał na śmiertelną kulę. Część każdego dnia spędzali w kucki przy ognisku, nacinając jeden drugiemu uszy, żeby były takie, jakie być powinny, i wyrywając sobie niepotrzebne włosy, co robili wilgotnymi palcami unurzanymi w popiele. Zostawał tylko długi, zwisający kosmyk na samym środku głowy. Nic śpieszyli się, płynęli wraz z dniem, pozwalali, żeby ich unosił niespieszny czas. I wciąż mieli dokoła siebie urodzajną puszczę. Żyli z obfitości. Pełną miarę wszystkiego mieli na wyciągnięcie ręki. Dni płynęły odsłaniając przed chłopcami swe niewy- czerpane bogactwo. Po Miesiącu, W Którym Rudzieje Sierść Jelenia, przyszedł Miesiąc Pszczoły. Wkrótce miał nastąpić Miesiąc, W Którym Dojrzewa Kukurydza. Choć bardzo tego pragnęli, nie mogli zostać tu na zawsze. Ich rodziny zaczną się niepokoić. Nie chcieli odejść, ale jeszcze bardziej nie chcieli zostać. Słońce przeszło już przez swój południk i rozpoczęło powolną drogę powrotną. Listowie wielkiej ściany lasu z jasnozielonego zmieniło się w ciemnozielone. Czas było wracać. Kiedy w końcu ich czółno wpłynęło na wody Muskingum, pierwszą rzeczą, jaką zrobili, była kąpiel w rodzimej rzece. Płynęli teraz na północ i oczom ich ukazało się samo serce świętej indiańskiej ziemi: ukochane Rozwidlenie Muskingum. Z północnego zachodu toczyła swe wartkie wody Rzeka Białej Kobiety, z północnego wschodu płynęła chyżym nurtem Tuscarawas. Od tego miejsca chłopcy ani razu już się nie zatrzymali. Znali tu na pamięć każdy odcinek brzegu, każdą łachę na rzece. W końcu opłynęli ostatnie zakole, a tam wśród ogromnych drzew była wioska z nie okorowanych bali i niebieski dym buchał ze spadzistych dachów; między chatami poruszały się postacie mieszkańców, drzewa w słońcu rzucały długie cienie na rzekę, na brzeg, na drogę. Wioska wyglądała dokładnie tak, jak ją Prawdziwy Syn widział w wyobraźni, ale nigdy nie drżał jak teraz na jej widok. Usłyszeli szczekanie psów ostrzegających przed obcą łodzią i zobaczyli zwracające się ku nim brązowe twarze i szybki ruch dłoni przesłaniających oczy. Mignął im Shangas, Napominacz, już w swoim bawolim łbie i skórze niedźwiedziej, gotów wygłosić kazanie przeciw złu do każdego, kto go zechce słuchać. A tam z boku palił fajkę rozparty swobodnie Nisha, silny jak dwóch mężczyzn, i obok był jego kaleki syn, Wapa- hamink, który pełzał tyłem po ziemi; dalej kręciła się Nun-gasa. dziewczyna, która zawsze tak jakoś przeciągle patrzyła na Prawdziwego Syna; jeszcze dalej był stary Moschaigeu. kiedyś oskalpowany przez białych, który przykrywał dawną ranę kawałkiem bobrowego futra; i wreszcie Tsuchechin, bardzo gruba squaw, która ukryła raz chłopca u siebie, jak mu groziło lanie, a jego ojciec i wuj przebywali akurat poza wioską; i Suskit, duży czarny pies, który zawsze wyrywał się z nimi do puszczy; a także Wikiwon. który miał trudności z mową, i chłopcy go przedrzeźniali śpiew-'" ; pieśni wojenne przez nos. — Poznali nas i biegną zawiadomić nasze chaty! — wrzasnął z radością Pół Strzały. Kiedy wyciągali czółno z wody, gromadka kobiet i wyrostków stała uśmiechając się i po- krzykując do nich z wysokiego brzegu. Chłopcy odpowiadali ze stosowną powściągliwością. Czyż nie byli teraz mężczyznami i myśliwymi, powracającymi do domu z obcego kraju? Z godnością zebrali swoje rzeczy i wspięli się na brzeg, usiłując nie patrzeć w lewo i prawo dalej niż to było konieczne. — Prawdziwy Synu, to ty? — powitał go łagodny głos. Była to jego młodsza siostra, A\stonah; długie włosy powiewały za nią na wietrze, gdy biegła wraz z gromadką dzieci, które były u nich w chacie. Prawdziwy Syn spojrzał na dziewczynkę z serdecznością, lecz powściągliwie, wyminął ją, kroczył dalej z Pół Strzały, przeszedł obok starszej siostry, Mechelit, która stała w pół drogi z kawałkiem jaskrawej cynobrowej materii we włosach, i skierował się ku drzwiom chaty, gdzie czekała jego matka. Dostrzegł wyraz radości na jej twarzy i zauważył, że na wieść o jego przybyciu zapina pośpiesznie troczki chusty, ale teraz go przepuściła, żeby mógł podejść wpierw do ojca, który wyprostowany stał w cieniu chaty. Mocna twarz Cuylogi była pozbawiona wyrazu. Nic nie można było wyczytać z układu jej mięśni, ale Prawdziwemu Synowi zdawało się, że dostrzega radość powitania w oczach ojca. Tutaj, w schronieniu chaty, dokąd wcisnęli się wszyscy ci, którzy mieli do tego prawo, podczas gdy wiele oczu obserwowało ich od drzwi, ojciec i syn padli sobie w objęcia. — Elkel Więc żyjesz jeszcze, Prawdziwy Synu? Wróciłeś, żeby zostać? — spytał ojciec, oddychając z trudem. XIV Prawdziwy Syn spędził tę noc w rodzinnej chacie. Leżał na swoim zwykłym miejscu. Czuł wokół siebie obecność i czułość tych, którzy byli mu drodzy. Był w miły sposób świadomy ich brązowych twarzy i ciał, ich odzienia z szarej skóry jeleniej i barwnego perkalu, ich rytmicznych oddechów. Znajome indiańskie zapachy rodzinnego domu i ludzi, które od dzieciństwa były jego udziałem, ukołysały go do snu. Rozpoznawał je nawet we śnie. Przemawiały wprost do jego serca. Mówiły, że teraz może bić spokojnie i bez lęku, bo Prawdziwy Syn jest znów w domu. Przez kilka dni wieś świętowała powrót chłopców. Chaty ojca Prawdziwego Syna i jego wuja stały otworem dla przyjaciół, którzy przychodzili, by dzielić ich radość. Mamałygę i dziczyznę polewano ulubionymi przysmakami, syropem klonowym i tłuszczem niedźwiedzim, i częstowano mężczyzn. Myśliwi i wojownicy chodzili od chaty do chaty, odwiedzali się, palili fajkę, wyjadali wszystko, co dom mógł im ofiarować. Grali w kości pestkami śliwek, potrząsali kubkami; pestki były pomalowane z jednej strony białą farbą, z drugiej czarną. W całej wiosce słychać było ich wołanie: „białe, czarne", a potem głośne, tryumfalne liczenie pestek. Po- brzękiwały drumle i niósł się cienki świst piszczałek z wy- drążonej trzciny. Prawdziwy Syn myślał, że nic nie może się równać z radością łowów w puszczy. Teraz jednak rozkoszował się pięknem letnich dni w wiosce. Później wydawały mu się snem. Ale nawet wtedy był to sen, na który kładły się cienie. Każdego dnia chłopiec był świadom, że nie wszyscy mężczyźni uczestniczą w zabawie. Kuzyni Małego Żurawia, których chata znajdowała się w odległości rzutu kamieniem, ani razu nie przyszli. Siedzieli razem ze swoimi przyjaciółmi na kłodzie drzewa i kiedy Prawdziwy Syn przechodził obok, nie odpowiadali na jego powitania. — Byłoby inaczej, gdybyśmy przynieśli skalp twojego białego wuja — wyszeptał mu Pół Strzały prosto do ucha. — Ale się nie przejmuj. Ojciec powiada, że im to przejdzie. Czas wysuszy złość jak padlinę. Mimo to chłopcy poczuli się nieswojo, kiedy brat Małego Żurawia powrócił z Killbuck. Nazywał się Thitpan, co znaczy Gorzki, i usta miał całe skrzywione, jakby przed chwilą napił się piołunu. Razem z nim wrócił Wysoki Brzeg, jego teść, jednooki, oraz Niskitoon, co znaczy Nałóż Farbę, który całe ciało miał od stóp do głów wytatuowane znakami męstwa, a także inni, w tym Kość Policzkowa z plemienia Szawanów. Nieśli strzelby, drewniane młoty, tomahawki, toboły z rzeczami potrzebnymi na szlaku, a także starą beczułkę. Z jednej strony dno beczułki było wybite, a otwór obciągnięty skórą jelenia. Razem z kuzynami Thitpana rozsiedli się wszyscy w domu rady, stojącym bardzo blisko chaty Cuylogi. Tu zaczęli bić w swój bęben. Prawdziwy Syn poznał natychmiast z twarzy ojca, że jest to sprawa poważna. Dawniej rzadko zdarzało mu się widzieć go tak odprężonym, a nawet wesołym, jak odkąd wrócił do domu. Ale teraz żartobliwość i swoboda ojca nagle zniknęły. Ponuro przysłuchiwał się głosowi bębna i pieśniom wzywa- jącym do pomsty i wojny. — Kiedy biały człowiek czegoś się wreszcie nauczy? — powiedział cicho. — Mówi do Indianina: bracie, zróbmy pokój. Indianin zakopuje tomahawk. Grzebie go głęboko pod zwalonym pniem. Wierzy swemu bratu, białemu człowiekowi. Odwiedza swego brata, białego człowieka. A wtedy jego brat, biały człowiek, morduje jego, gościa, pod własnym dachem. Tyle to dla niego znaczy, co gdyby zabił węża w swojej chacie. Biały człowiek mówi do innych Indian. Mówi: bracia, co się stało? Dlaczego gotujecie wojnę? Dlaczego wykopujecie tomahawki? Ekih! Biały człowiek to dziwny stwór Wszechmocnego. Trudno go poznać. Jak mu przemówić do rozumu? Jest podobny do rozpieszczonego dziecka, któremu brak nauki. Nie rozumie, co jest dobre a co jest złe. Sumakek, Czarna Ryba, Ojciec Pół Strzały, skinął głową. Ale Prawdziwy Syn, stojący wraz z kuzynem za mężczyznami, czuł niemal, jak jego matka i siostry poruszają się zaniepokojone tą rozmową i okrzykami zwołującymi na wojnę. — Spójrzcie tu na nas! — nie przestawał wołać brat Małego Żurawia z domu rady. — Sprawa mojego brata woła głośno! Woła o krew i pomstę! Jest wielka w obliczu Nieba! — Nie każdy musi pójść — odważyła się powiedzieć matka Prawdziwego Syna we wnętrzu chaty. — To prawda, ale ja nie jestem każdy — odparł jej brat. Czarna Ryba. — Mój syn był przyjacielem Małego Żurawia. Szedł z nim, kiedy go biali oskalpowali. Jak mogę odwrócić się plecami? — Twoje plecy i moje są za szerokie, żebyśmy się mieli odwracać — rzekł z powagą Cuyloga. — Mały Żuraw szedł odwiedzić Prawdziwego Syna, kiedy go zabili. Ekih! W jego rodzinnej białej wsi! — Nie weźmiecie chyba ze sobą Pół Strzały i Prawdziwego Syna! To jeszcze dzieci! — błagała matka. Dwaj ojcowie nie odpowiedzieli. Za ich plecami Pół Strzały i Prawdziwy Syn wymienili spojrzenia. Każdy by zauważył, że aż się rwą do pójścia. Kiedy zwolennicy wojny w domu rady zaczęli śpiewać pieśni wojenne, chłopcy wpadli w nieprzytomne wprost podniecenie. Śpiew tak ich poruszył, że gdy nastąpiły po nim przeraźliwe wrzaski nawołujące do skalpowania, tylko z największym trudem mogli się opanować. Przeciągłe „a-u-u-u- u", które przechodziło w nagłe „uu-u-u-u" i rozbrzmiewało groźną, przeszywającą nutą, rozpaliło im krew. Skwapliwie pokazywali sobie na migi ciosy tomahawka i skalpowanie. Matka Prawdziwego Syna przyglądała im się z goryczą. — Cuyloga. Pomyśl, co biali zrobią z naszym synem, jak im wpadnie w ręce. Będzie dla nich zdrajcą i spalą go żywcem. — Kobieto. Siedź w domu i pilnuj swoich garnków — zgromił ją Cuyloga. — W tej sprawie nie ma dla mnie wyboru. Prawdziwy Syn jest już prawie mężczyzną. Kiepsko byłoby, gdyby został w domu. Nasi przyjaciele powiedzieliby, że na pewno jest biały, bo nie chce walczyć ze swoimi białymi braćmi. — Bischi — mruknął jego szwagier, przyznając mu słusz- ność. — Ale jak nie chce, nie musi iść — dodał Cuyloga. — Pójdę! — rzucił prędko Prawdziwy Syn. Ogarnęło go uniesienie. Stał wyprostowany, omijał wzrokiem matkę i sio- stry, żeby nie widzieć bólu na ich twarzach. Są kobietami, więc jak mogą zrozumieć? Sprawy się załagodziły między nimi a przyjaciółmi Małego Żurawia, kiedy Cuyloga i Czarna Ryba przyszli do nich i przy- prowadzili synów. Wszyscy teraz byli braćmi chwytającymi za broń przeciw białym mordercom. Pod Wzgórzem, który miał starą i nie zabliźnioną siną ranę na policzku, też przyszedł; i prócz niego Pepallistank, czyli Niedowiarek, który co pra-wrfa kuśtykał, ale mógł prześcignąć każdego mężczyznę w wiosce; a także Pschippihelleu, czyli Rwąca Woda, i kilku innych. Otóż wedle zwyczaju ten. kto pierwszy wezwał do pójścia na wojnę, zostawał wodzem. Ponieważ zrobił to Thitpan, inni poszli za nim. Kiedy on spakował swój tobołek, tamci też przygotowali rzeczy. Kiedy on sięgnął po swój muszkiet, tomahawk i młot śmierci, tamci wzięli swoje. Kiedy zaczął śpiewać pieśń pożegnania i obietnicy, że albo nie wróci wcale, albo ze skalpami i jeńcami, tamci zawtórowali mu pieśnią, która rozbrzmiewała odwagą, srogością i groźbą zasłużonej śmierci, czego nie można wyrazić za pomocą słów, a tylko dźwiękami utrwalonymi w pamięci i przekazywanymi z pokolenia na pokolenie potomkom czerwonoskórej rasy. Prawdziwego Syna przepełniło uczucie barbarzyńskiej słodyczy, dotąd mu nie znane. Przed oczami miał czerwoną mgłę, która zabarwiała jakby krwią wszystko dokoła. W ustach czuł smak mordu, dzikszy niż jakikolwiek dziki korzeń lub dzika zwierzyna. Potem Thitpan wyprowadził wojowników z domu rady, szli za nim gęsiego. Pół Strzały i Prawdziwy Syn zamykali pochód. Chłopiec przypomniał sobie, jak to było, kiedy ostatni raz opuszczał wioskę. Wtedy, podobnie jak dzisiaj, wszyscy się przyglądali — jego matka i siostry, jego ciotka i kuzyni, jego przyjaciele i sąsiedzi — a ojciec wlókł go niczym psa. Teraz wychodził jako wojownik, pokryty farbą, z brwiami i włosami wysku- banymi, z małym tobołkiem na plecach, niosąc w jednej ręce toporek, w drugiej strzelbę ozdobioną mosiężnymi okuciami, której zazdrościł mu każdy, kto na nią spojrzał. Kiedy wioska zniknęła im z oczu, Thitpan wypalił raz ze strzelby, a wszyscy inni go naśladowali; była to salwa pożegnania i obietnicy dla tych w wiosce, którzy nadsłuchiwali. Zadanie przewodnika Thitpan powierzył Niedowiarkowi. Chłopiec wiedział, że jest to umyślne zlekceważenie jego ojca. Przecież nikt mu nic mógł dorównać jako Temu. Który Czyta Wszystkie Znaki w puszczy. Umiał tropić ślady najostrożniejszego i najprzebieglejszego z obcych i czasem określić nawet jego wiek i plemię, do którego należy. Niejeden raz uczył Prawdziwego Syna swej sztuki —jak odczytywać najdrobniejsze znaki, na ziemi czy krzakach, dostrzegać liść odgięty do tyłu czy zgięte w dół źdźbło trawy, odrobinę błota na kamieniu, poruszony żwir, jak pamiętać, że w śniegu ludzie kroczą po własnych śladach, bo wtedy zdaje się, że szedł jeden człowiek, a nie dwóch czy wielu. Ale dzisiaj jego ojciec najmniejszym drgnieniem powieki nie zdradził doznanego zawodu, a syn miał twarz tak kamienną jak twarz ojca. W milczeniu szli tam, gdzie ich prowadził Thitpan z Niedowiarkiem, ścieżką, której ani on. ani Pół Strzały nie znali. Prawdziwy Syn wyczytał z mchu na drzewach i z rysunku cieni, że idą mając wiatr wschodni z jednej i wiatr południowy z drugiej strony. Przy wartkim nurcie przeszli na drugi brzeg Ohio i zaczęli się wspinać na nie znane mu wzgórza. W zalesionej dolinie podzielili się na dwie grupy. Jedna, pod wodzą Czarnej Ryby. została na szlaku, druga zaś, z Thitpanem, Cuylogą oraz innymi, skręciła na południe. gdzie według Niedowiarka znajdowały się osiedla białych. Spotkanie wyznaczono przy źródle po tamtej stronie wzgórza. Chłopcy poszli z grupą, którą dowodził Czarna Ryba. Kiedy odszukali się późnym popołudniem. Prawdziwy Syn natychmiast zauważył, że grupa Thitpana niesie łupy i jeszcze coś innego. Ciało przebiegł mu prąd na widok pierwszych skalpów — jeden był brzydki, ciemny i zmierzwiony, jak zardzewiałe żelazo, drugi brązowy, przetykany siwymi pasmami i trzeci mniejszy, o długich delikatnych włosach barwy pędów wierzbiny na wiosnę. — Jukella! Och, żebym ja miał takie szczęście! — zawołał z żalem Pół Strzały. Wieczorem przy ognisku chłopcy przysłuchiwali się opo- wieści o walce. Nie pominięto żadnego szczegółu od chwili, gdy Indianie podeszli do pól, które biali złodziejsko wykroili z ich puszczy, i do bezprawnie wybudowanych chat. Opisano dokładnie cały fortel, wszystkie ruchy i sygnały, udany podstęp i zasadzkę, a także przerażone i tchórzliwe próby ucieczki podejmowane przez białych i daremne, śmieszne słowa wykrzykiwane do ich Boga, który nie był im teraz pomocny. Chłopcy obserwowali z przejęciem, jak zdobywcy skalpów zręcznie je suszą, jak naciągają na czerwone obręcze i nożami przycinają nierówne brzegi. Za każdym razem, gdy taki skrawek spadał na ziemię, Pół Strzały go podnosił. Nicią ze skóry jeleniej uszył mały pstry niby to skalp. Potem chłopcy nadziali go na drąg i tańczyli dokoła wyśpiewując srogie słowa pogardy i tryumfu. Ale cały czas odrzucone na bok delikatne pasemka ze skalpu o długich jedwabistych włosach barwy pędów wierzbiny wiły się, niczym długie robaki, w jego żyłach, tamując swobodny, nieokiełznany obieg krwi. Usiłował zapomnieć o tym, co powiedział swojej białej matce: że nigdy ni widział, by jego indiańscy ziomkowie skalpowali dzieci. Zanim udał się na wieczorny spoczynek, przemówił do ojca. — Więc ci bardzo młodzi biali też są naszymi wrogami? Ojciec nie odpowiedział, biła od niego siła, a na twarzy miał wyraz powściągliwości, jakby chciał powiedzieć, że nie miał z tym nic wspólnego. Ale Thitpan, który był zdobywcą dziecięcego skalpu, rzucił gniewnie: — Tak, są naszymi wrogami. Mój brat był stary czy młody? Bischi, dopiero wszedł w wiek męski, a przecież twój biały wuj go zamordował. — Teraz już rozumiem, kuzynie — powiedział Prawdziwy Syn z pokorą. — Wybacz moją ciemnotę. Nie wiedziałem, że walczymy z dziećmi. Był zaskoczony, gdy po jego słowach rozległ się szmer potępienia. — Młody kuzynie. Ja nie walczę z dziećmi. W drodze do domu byłaby moim jeńcem. Ale dziecko przeszkadza w czasie wyprawy. Łatwiej nam nieść jej skalp niż jej ciało. Prawdziwy Syn nie odezwał się już więcej, ale był świadomy, że patrzą na niego czarne oczy, w których jest uraza do chłopca ośmielającego się wypowiadać słowa krytyki. Nazajutrz dotarli do Szerokiej Rzeki. Pod Wzgórzem, który wrócił ze zwiadów w jej dolnym biegu, powiedział, że dopiero co przepłynęła tamtędy łódź z białymi. Gdyby przyszli o godzinę, wcześniej, mogliby zwabić ją na brzeg i wzbogacić się o zapas strzelb i prochu. Na tę wiadomość rozbłysły oczy wojowników. Odbyli pośpieszną naradę. Poczekają na następną łódź. To jest ulubiona rzeka białych. Wielu kwakrów używa jej jako drogi wodnej na zachód. Cza- sem płynęli tędy kupcy, a nawet osadnicy rozglądający się, gdzie by tu ukraść indiańską ziemię. — Teraz twój syn na coś się przyda — powiedział Thitpan do Cuylogi. — Jutro może zwabić do brzegu swoich białych kuzynów. Niech tylko łódź podpłynie blisko, a poczęstujemy ich ołowiem i ostrzami tomahawków. Jakie to dziwne, pomyślał Prawdziwy Syn, że tutaj między indiańskimi braćmi śnił tej nocy o swym białym ojcu i matce. Widział ich we śnie tak wyraźnie, jakby się to działo na jawie. Była zima i ścigali go w lesie na saniach. — Johnny! Johnny! — wołali z mknących po śniegu sanek. Potem nagle sanie zmieniły się w łódź, śnieg zamienił się w wodę i wraz z jego rodzicami stali w łodzi inni biali ludzie. Nagle spostrzegł białe dziecko w ramionach matki. Usiłował dojrzeć jego twarz, ale dziecko patrzało w drugą stronę. Bało się czegoś. W końcu Prawdziwy Syn usłyszał to, co słyszało dziecko: huk Sokpehellak, wodospadu, niedaleko przed nimi na rzece. Prawdziwy Syn obudził się zlany potem. Wciąż miał przed oczami baniastą głowę białego ojca, peleryną otulającego ramiona matki i skulone z przestrachu dziecko. Rankiem Thitpan i Niedowiarek kształcili go w chwalebnej sztuce wciągania białych w pułapkę. Najpierw powiedzieli, żeby wszedł do rzeki i zmył piaskiem farby wojenne. Potem kazali mu włożyć spodnie, które wzięli w jednej z chat białych ludzi. Nogawki były za długie i wojownicy naradzali się z powagą, co robić. W końcu obcięli je nożem. Z bluzą, którą kazali mu włożyć, też nie wszystko było w porządku. Może należała do zabitej dziewczynki. Była za ciasna i czuł się w niej jak uwięziony. Pokazał im, że prawie nie może ruszać rękami i ramionami, ale oni oznajmili, że ma wyglądać jak biały chłopiec i tylko to jest ważne. Im mniejszy bę- dzie się wydawał, tym łatwiej wzruszy okrutne i kamienne serca białych. Wreszcie Niedowiarek i Kość Policzkowa poszli na czaty w górę rzeki. Cały dzień Prawdziwy Syn czekał na wiadomość, że dostrze- żono zbliżającą się łódź. Ale dzień minął, ten i następny, a jedynymi stworzeniami, jakie pokazały się nad rzeką, byli Ci, Którzy Poruszają Się Zawieszeni W Powietrzu i Ci, Którzy Poruszają Się Krzywymi Drogami, to znaczy ptaki i motyle. Trzeciego dnia Thitpan powiedział, że dość już tego czekania. W głosowaniu większość była za przeprawą na drugi brzeg, gdy wtem Niedowiarek, który ani na chwilę nie opuścił swojego posterunku, przybiegł do nich kuśtykając. Wołał, że duża barka pełna białych ludzi opływa właśnie zakręt w górze rzeki. W pośpiechu zwrócono Prawdziwemu Synowi spodnie. Mężczyźni pomogli mu włożyć białą bluzę, po czym kazano mu wejść do rzeki. — Pamiętaj — pouczał go Thitpan — że nie jesteś teraz Lenape. Jesteś biały. Musisz mówić i zachowywać się jak biały. Musisz tak zmiękczyć ich durne białe serca, żeby przypłynęli ci na pomoc. Chłopiec wszedł do rzeki; woda była dość ciepła, ale mimo to dygotał. Stał w rzece bardzo długo. Raz czy dwa przychodziło mu do głowy, że Niedowiarek chyba się pomylił i wziął dryfującą kłodę za daleką łódź białych. Obejrzał się na brzeg, ale nie dostrzegł nic. Thitpan wybrał miejsce, w którym brzeg był gęsto porośnięty sitowiem. Ani smużki dymu, ani najmniejszego znaku życia wśród zarośli. Nawet ślady stóp w mule przybrzeżnym zostały zatarte. Brzeg rzeki wydawał się tak cichy i odludny, jak ostępy głęboko w puszczy. Potem przeniósł znów wzrok na rzekę i zobaczył barkę wyłaniającą się zza zakrętu. Była większa niż się spodziewał, załadowana białymi i ich dobytkiem. Myśl o tylu skalpach i łupach wzburzyła w nim krew. Na pewno część ich dostanie się jemu, bo bez niego tamci nic by nie zdziałali. Przepowiadał sobie teraz słowa Yangwe, którymi miał wzywać pomocy. Był pewien, że go zauważono. Wypłynąwszy zza zakrętu łódź trzymała się środka rzeki, żeby zachować możliwie bezpieczną odległość od obu brzegów. Ale teraz spostrzegł, że zaczyna się od niego odsuwać. Chociaż byli jeszcze dość daleko, podniósł puste ręce i zawołał nad wodą, po angielsku: — Bracia! Ratunku! Bracia! Jestem Anglikiem. Mam białą skórę tak jak wy! Łódź wyraźnie zwolniła. Mężczyźni mieli wiosła oraz bosaki, które teraz znieruchomiały. Podczas gdy pasażerowie wytężali wzrok, barka dryfowała z prądem. Wkrótce odległość bardzo się zmniejszyła i Prawdziwy Syn zdołał rozpoznać kilka postaci kobiecych. T-r Matki! Zabierzcie mnie ze sobą! Matki! Spójrzcie, jestem białym chłopcem. Matki! Zabierzcie mnie, bo inaczej umrę z głodu! Jego wołanie brzmiało teraz tak żałośnie, że usłyszał głos jednej z kobiet robiących wyrzuty niechętnym mężczyznom. Nie rozróżniał słów, ale w jej tonie była ta sama rozkazująca nuta, jaką słyszał u białej matki, kiedy żądała czegoś od jego białego ojca. — Bracia! Usłuchajcie jej! — wołał. — Matki! Nie zosta- wiajcie mnie! Zobaczył, że barka powoli wykonuje zwrot w jego kierunku. Męski ochrypły głos zawołał do niego: — Jeżeli jesteś biały, wyjdź na środek rzeki, a weźmiemy cię na pokład. Prawdziwy Syn posunął się tylko kilka kroków. Skulony w wodzie udawał, że sięga mu powyżej ramion. — Tu jest głęboko! Nie umiem pływać! — zaskowyczał. Słyszał treść sporów toczących się w łodzi i rozumiał prawie wszystkie słowa. Niektórzy mu wierzyli i chcieli wziąć go na pokład. Inni żądali od wioślarzy, żeby płynęli dalej. Nie ufali temu dziwnemu młodzieńcowi w wodzie. Dlaczego używał słów „bracia" i „matki", jak dzicy, i miał włosy przystrzyżone po bokach, na sposób indiański? Dlaczego nie wybrał płytkiego miejsca, które mógłby przejść w bród? Mężczyzna o zachrypniętym głosie oznajmił, że nie podpłynie bliżej, nawet gdyby chłopiec miał Biblię w ręku. Ale jedna z kobiet była sprzymierzeńcem Prawdziwego Syna. Nazwała mężczyzn tchórzami. Powiedziała z żywością, że jeśli boją się do niego podpłynąć, ona weźmie wiosło i zrobi to sama. Część mężczyzn ustąpiła. Powoli, mozolnie, przeładowana barka zmieniła kurs i zaczęła płynąć ukośnie w poprzek rzeki. Prawdziwy Syn niemal czuł za plecami wzrastające radosne podniecenie ukrytych na brzegu przyjaciół. I potem nagle ktoś na barce poruszył się i odsłonił dziecko. Był to chłopiec mniej więcej w wieku Gordiego, ubrany w ciemnoszarą sukienkę przepasaną szerokim jasnym paskiem, podobną do tej, jaką nosił zwykle jego mały biały brat. Prawdziwy Syn wytrzeszczył oczy, błagalne słowa umilkły, w nagłym błysku przypomniał sobie widzenie senne. Czy to możliwe, że jego biali rodzice są na tej barce, że wyruszyli na zachód, by go odnaleźć, i że wzięli ze sobą Gordiego? Na chwilę zapomniał, kim jest i gdzie się znajduje. Widział tylko tego chłopca, tak podobnego do Gordiego, który podpływał coraz, bliżej, coraz bliżej niewidocznych strzelb i tomahawków jego czerwonoskórych braci. W pewnym momencie chłopiec przemówił do matki i ów dziecięcy głosik wstrząsnął Prawdziwym Synem. — Zabierzcie go! To zasadzka! — wrzasnął. Przez krótką chwilę mężczyźni na barce stali jak spara- liżowani. Prawdziwy Syn dostrzegł wyraz przerażenia i nie- dowierzania na twarzy białej kobiety. Potem mężczyźni chwy- cili za wiosła i bosaki, żeby wyprowadzić barkę poza zasięg ognia. Kiedy Indianie zrozumieli, że zdobycz im umyka, wy- puścili za nią serię strzałów. Prawdziwy Syn uchylał się przed kulami śmigającymi mu nad głową. Zobaczył na barce pa- dającego tęgiego mężczyznę, jak gdyby był to zbyt wyraźny cel, żeby kula mogła go ominąć. Ale z tej odległości większość strzałów była bezskuteczna. Indianie wypadli na brzeg z wrza- skiem, ładowali ponownie i strzelali, lecz barka oddalała się płynąc z prądem, trzymając się drugiego brzegu. XV Dopiero wychodząc z wody chłopiec zdał sobie sprawę z powagi swego uczynku. Zdradził swoich braci. Nikt go nie witał, kiedy zaczął wspinać się na wysoki brzeg. Nawet Pół Strzały odwrócił wzrok. Zwłaszcza Thitpan spoglądał na niego z twarzą złą i zaciętą. — Dlaczego nie popłynąłeś ze swymi przyjaciółmi? Po coś do nas wrócił? — spytał pogardliwie. Prawdziwy Syn milczał. Czy mógł powiedzieć coś. co oni by zrozumieli? Sam siebie nie rozumiał. Stał ociekający wodą i nieszczęśliwy, gdy tymczasem wojownicy odeszli na bok i rozpoczęli naradę; byli wśród nich jego ojciec i wuj. Od czasu do czasu docierały do niego poszczególne słowa: tipa-lit — kurczę, achgook — żmija, putschiskey — trujący bluszcz, schwannack — źli biali, i schupijaw — szpieg. Kiedy zaczął zdejmować mokrą bluzę, Thitpan zawołał gniewnym głosem: — To w sam raz dla ciebie. Zostaw. -- Jest mokra, zimno mi — wyjąkał Prawdziwy Syn. — Może niedługo będzie ci sucho i aż za ciepło — rzucił Thitpan. Powiedział coś do Niedowiarka i Pod Wzgórzem, a oni schwycili chłopca i związali mu ręce i nogi pędami pnączy. Potem kazali mu stać. Niedowiarek wziął węgiel drzewny z ogniska i uczernił mu połowę twarzy. Pod Wzgórzem przyniósł białą glinę znad rzeki. Ubielił nią drugą połowę twarzy Prawdziwego Syna. Chłopiec wiedział dobrze, co to znaczy. Głosy co do niego są podzielone i będzie sądzony na modłę Lenape. Tutaj, w tym ich trybunale pod sklepieniem indiańskiej puszczy, rozstrzygną o jego losie — czy zrobić z nim to. co wyraża węgiel drzewny, czy pozostawić go przy życiu. Thitpan i jego kuzyni byli za spaleniem. Prawdziwy Syn, powiadali, został przysłany przez białych. Jego język jest jak oszukańcze znaczki na mówiących papierach białego człowieka. Sercem zawsze będzie z białymi. Nic ma w nim indiańskiej krwi. Prawdziwy Syn stał przysłuchując się. czekając. Dziwne, że mimo tej gadaniny o jego białej niegodziwości nigdy nie czuł się bardziej Indianinem niż właśnie teraz. Przypomniały mu się wszystkie opowieści, jakie słyszał o swoich indiańskich braciach, którzy w spokoju ducha oczekiwali wyroku śmierci. Wspomniał człowieka imieniem Dym. któremu Lenni Lenape odroczyli wykonanie wyroku na dwa lata, żeby mógł zamieszkać ze swoim szczepem Unami. Bez trudu mógł sobie tam przebywać do końca życia, ale wrócił wyznaczonego dnia na własną egzekucję. Był też człowiek imieniem Ciężki Pas, którego nocą oswobodzili szwagrowie, ale który został, by umrzeć, bo taki wyrok wydała na niego wieś. Prawdziwy Syn doskonale ich rozumiał. Czy życic może znaczyć cokolwiek dla człowieka, jeżeli jego bracia już go zabili w myślach? Thitpan głosował pierwszy i rzucił gruby patyk w ogień, żeby pokazać, że jest stanowczo za śmiercią przez spalenie. Jeden za drugim wojownicy robili to samo. Kiedy Pół Strzały zobaczył, jak się rzeczy mają, wstał i chwiejnym krokiem odszedł w las. Prawdziwy Syn obserwował ze ściśniętym sercem, jak znika między drzewami. Jego ojciec, chłopiec to zauważył, czekał, jak gdyby chciał być ostatni. Kiedy przyszła kolej na Czarną Rybę, wuj chopca gestem pokazał szwagrowi, że ustępuje mu pierwszeństwa i będzie głosował tak jak on. Cuyloga stał chwilę bez ruchu. Potem stanowczym krokiem skierował się do ogniska. W chłopcu serce zamarło. Był pe- wien, że ojciec przyłączył się do tamtych i głosuje przeciwko niemu. Potem spostrzegł, że Cuyloga nie ma patyka w ręce. Przeciwnie, pochylił się nad ogniskiem i wyciągnął na pół zwęglony kawałek drewna. W milczeniu zaczął czernić sobie twarz, nie z jednej strony, lecz z obu, a także wierzch dłoni. Skończywszy zwrócił się do tamtych. Wszyscy przyglądali mu się zdziwieni i trochę zaniepokojeni. Czekali nie odrywając od niego wzroku. Cuyloga wyglądał groźnie, biła od niego siła. oczy w poczernionej twarzy połyskiwały bielą. — Bracia — przemówił. — Przysłuchiwałem się radzie. Mówiliście, że mój syn jest szpiegiem przysłanym przez bia- łych, że jego język jest jak rozwidlona gałązka, a jego serce czarne. Bracia. Znacie mnie. Jestem Cuyloga. Cuyloga zna swego syna. To Cuyloga go chował i pouczał. Jeśli ma rozwidlony język i jest szpiegiem, jest nim też Cuyloga. Dla- czego nie zwiążecie i nie spalicie Cuyiogi, który jest ojcem i odpowiada za złe wychowanie syna? Wśród jego słuchaczy można było dostrzec tylko jakby niechęć i zaniepokojenie. Cuyloga mówił dalej. W oczach syna nigdy nie był tak potężny i tak wspaniały jak w tej właśnie chwili. — Bracia. Czego się po mnie spodziewacie? Że będę stał i patrzał, jak palicie mojego syna? Mój syn nic sprowadził śmierci na żadnego z nas. Rany, jakie nam zadał, nie są ranami na naszych ciałach, tylko na naszej dumie. Bracia. Jeżeli spalicie mojego syna, jak wrócę do chaty i spojrzę w twarz tej, która dzieli ze mną życie? Jak spojrzę w oczy jego sióstr, które zawsze widzą go pod łukiem tęczy? Bracia. Łatwiej mi będzie walczyć z wami wszystkimi, niż wrócić do wsi i po- wiedzieć, że Cuyloga stał i nic nie zrobił, kiedy jego bracia palili w gniewie jego syna. Z szybkością Długiego Ogona, pantery, wziął nózi przeciął więzy na rękach i nogach chłopca. A potem stał i czekał na atak, ale nikt się na niego nie rzucił. Wojownicy byli za bardzo zdumieni. Przyglądali mu się tylko, posępni, lecz jednocześnie przejęci rozgrywającym się dramatem. Oto stał przed nimi wielki Cuyloga w swoim najdzielniejszym wcieleniu i żaden z nich nie wiedział, co za chwilę uczyni. Kiedy Cuyloga zobaczył, że się nie kwapią do walki, zwrócił, się do syna. Bynajmniej nie złagodniał, lecz mówił z większą może jeszcze srogością i surowością. — Prawdziwy Synu. Są pewne rzeczy, które muszę tobie powiedzieć. A niełatwo je powiedzieć. Jak byłeś mały. bardzo mały, wziąłem cię do mojego domu. Przyjąłem cię do rodziny. Byłeś dla mnie jak rodzony syn. Nauczyłem cię mówić językiem uczciwości. Pokazałem, co jest dobre, a co jest złe. Przycisnąłem cię do serca i przywiązałem nowymi. mocnymi pnączami. Stare zbutwiałe pnącza, które cię wiązały z białymi, przeciąłem. Prawdziwy Synu. Teraz widzę, że w tych starych, zbutwiałych pnączach są świeże soki. Ożyły, żeby cię przywiązać z powrotem do białych. Prawdziwy Synu. Nie zaniedbywałem cię od najwcześniej- szego dzieciństwa. Nauczyłeś się wszystkiego o gatunkach zwierzyny i jej tropach, o jej zwyczajach i kryjówkach. Na- uczyłeś się ją łowić i zabijać. Jako myśliwy nie przyniosłeś mi wstydu. Powiedziałem sobie, że gdy będę stary, ty, mój syn, dasz mi pożywienie. Kiedy w kościach zacznie mi trzeszczeć, ty się postarasz, żeby mi nie zabrakło tłuszczu niedźwiedziego i dziczyzny. Kiedy płomień życia zacznie wygasać, ty będziesz ogniem, który ogrzeje moje stare lata. Nie myślałem nigdy, że obrócisz się przeciwko mnie i że będę musiał odesłać cię do twoich białych braci. Zawsze uważałem cię za Indianina. Miałeś być dla mnie laską, którą bym się podpierał. Teraz laska jest złamana. Prawdziwy Syn słuchał tych słów z przejęciem. — Mój ojcze. Nigdy nie wrócę do białych. Są mi obcy. Są moimi wrogami. Jeżeli każesz mi odejść, odejdę, ale nic do białych. Przez, długą chwilę ojciec przyglądał mu się srogo i zarazem z litością. — Prawdziwy Synu. Może tak i myślisz. Ale w jakiś czas po odejściu od nas wrócisz do nich. Prawdziwy Synu. Patrzę w twoje serce. Patrzę w twoją głowę. Patrzę w twoją krew. Twoje serce jest indiańskie. Twoja głowa jest indiańska. Ale twoja krew jest dalej rzadka jak krew białych. Może się połączyć tylko z rzadką krwią białych. Nie łączy się dobrze z dzielną czerwienią krwi indiańskiej. Prawdziwy Synu. Ty i ja musimy odejść stąd razem. Gdy dotrzemy do drogi białych ludzi, będzie to miejsce naszego rozstania. Ty pójdziesz w jedną stronę. Ja pójdę w inną. Potem droga między nami będzie zamknięta. Prawdziwy Synu. Kiedy będziemy szli do tej drogi, nie spotka cię żadna krzywda. Cuyloga będzie strzegł swego syna. Ale pamiętaj, jak zajdziemy na miejsce. nie będziemy już. ojcem i synem. Nie będziemy nawet kuzynami. Będziemy wrogami. Nie wolno ci się nade mną litować, ani mnie nad tobą. Jeżeli spotkamy się kiedyś w walce, musisz mnie zabić, bo ja będę musiał zabić ciebie. Usta chłopca były jak zakneblowane. Nie mógł nic powie- dzieć, patrzył tylko na swego ojca. którego nigdy tak nie kochał i do którego nigdy tak nie tęsknił jak teraz. Pół Strzały wrócił i spoglądał zza krzaka, chłopiec widział na jego twarzy wyraz bólu i wzruszenia. Nawet brat Małego Żurawia i jego kuzyni byli do głębi przejęci rozgrywającą się sceną i słowami Cuylogi. Co zrobią z jego ojcem później i czy nie urządzą na niego zasadzki, tego chłopiec nie umiał odgadnąć, ale teraz nie usiłowali przeszkodzić żadnemu z nich. Na znak ojca Prawdziwy Syn został w białej bluzie i spod- niach. Obaj spakowali swoje tobołki. Nie było pożegnania. Chłopcy długo patrzyli sobie w oczy. Cuyloga odszedł już i Prawdziwy Syn pobiegł za nim ścieżką biegnącą wzdłuż rzeki. Po południu Cuyloga ustrzelił indyka. Upiekli go. nim zapadł zmrok. Chłopiec prawie nie jadł i miał wrażenie, że ojcu mięso też grzęźnie w gardle. Nazajutrz kolo południa dotarli do brodu. Z północy prowadził ku niemu szeroki szlak. Serce w chłopcu zamarło, gdy ujrzał, że wozy białych poryły szlak koleinami. Ojciec powiedział bezbarwnym głosem. — To jest miejsce rozstania. Tutaj zamyka się droga między nami. Moje miejsce jest po tej stronie. Twoje jest po tam- tej. Nie wolno ci wracać. Jeżeli wrócisz, ja cię nie przyjmę, a oni cię zabiją. Chłopiec bardzo długo stał bez ruchu. Wiedział, że ojciec czeka na jego odejście. W końcu zrobił pierwszy krok, ale nad brzegiem rzeki obrócił się. Miał nadzieję, że dostrzeże w ojcu najmniejszą choć oznakę słabości, ale znalazł w tych ciemnych oczach tylko żelazną stanowczość. — Ojcze. Czy pożegnamy się teraz? — Wrogowie się nie żegnają — powiedział ochryple Cuyloga. — Nie jestem już twoim ojcem ani ty moim synem. — Więc kto jest moim ojcem? — zawołał chłopiec z roz- paczą i odwrócił się prędko, żeby ukryć oślepiające łzy. Nie usłyszał za plecami odpowiedzi, Po chwili zebrał siły i wszedł do rzeki. I wtedy przyszło mu na myśl, że już po raz drugi jest zmuszony przejść tę śmierć za życia. Przed niespełna rokiem kazano mu się pożegnać z Pół Strzały i Małym Żurawiem. Wtedy oni, jak dzisiaj jego ojciec, zostali na wieczornym brzegu rzeki. Wtedy, jak dzisiaj, czuł w sercu ból rozpaczy. Wtedy, jak dzisiaj, zmuszono go wbrew woli, by rozpoczął życie wśród białych. Ale gdyby tylko mógł, z radością zamieniłby dzień dzisiejszy na tamten. Wtedy, jakkolwiek ciężkie byłyby to próby, mógł wrócić. Wtedy Pół Strzały i Mały Żuraw czekali wiernie na brzegu, dopóki się nie przeprawił. Póki jego droga biegła nad wodą, widział ich, wciąż stojących na wieczornym brzegu, wyciągających do niego ręce na znak wierności i miłości. Ale kiedy dzisiaj wyszedł na poranny brzeg rzeki i obrócił się, nikt nie stał za szeroką wodą i nikt nie odprowadzał go wzrokiem. Jego ojciec odszedł. Stał sam w puszczy nad rzeką. Przed nim biegła zryta koleinami droga białych ludzi. Prowadziła, o czym wiedział, tam, gdzie ludzie z nieprzy- muszonej woli krępują sobie ruchy ciężkim odzieniem niczym uprzężą, gdzie godzą się być niewolnikami własnej lub cudzej własności, gdzie prowadzą puste i smutne życie, z dala od nieokiełznanej wolności, tak ukochanej przez Indianina.