13481

Szczegóły
Tytuł 13481
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13481 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13481 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13481 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Krystyna Siesicka DZIEWCZYNA MISTRZA GRY Siedmioróg Redaktor Danuta Sadkowska W książce wykorzystano reprodukcje obrazów Edgara Degasa Primabalerina i Wielka arabeska, Joana Miro Upside-down figures, Tamary Łempickiej Dziewczyna w zieleni, grafikę Eugeniusza Wierzbickiego Dziewczyna z kotem oraz fragmenty utworów Stanisława Grochowiaka: Amor i Psyche, Didaskalia, Do S..., Modlitwa, Moment na widowni, Nike wiążąca sandał, Obrazek z żurnalu (Młodość), Opowiadać miłość, Rozmowa o poezji, Tęsknota za świeżością, Trzy rys^ Zaproszenie do miłości. Zachódri \ \ШШ ціепіа patetyczne, r Zr ■ »; AS. |V P. 82-93 I—.......... S9SS © Copyright by Krystyna Siesicka ISBN 83-7162-222-8 Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1997 r. Wydanie pierwsze Druk i oprawa Rzeszowskie Zakłady Graficzne. Rzeszów, ul. płk. L. Lisa-Kuli 19. Zam. 5506/97 JUTA, MOJA KUZYNKA ZE STRONY OJCA, POWIEDZIAŁA, ŻE MOGĘ SIĘ U NIEJ ZATRZYMAĆ, I DAŁA MI KLUCZE DO SWOJEGO MIESZKANIA. Przyjechałam, żeby zrobić scenografię do sztuki młodego angielskiego dramaturga Patricka Sullivana. Sztuka była prosta. Skromna fabuła nie stanowiła problemu ani dla reżysera, ani dla aktorów. Tylko ode mnie wymagała szczególnych zabiegów scenograficznych, ale ponieważ lubię swoją pracę, nie narzekałam. Jedynym kłopotem był brak dachu nad głową, więc propozycja Juty, żebym zamieszkała u niej, stała się dla mnie wybawieniem. Juta wyjeżdżała do Belgii, jej siostra remontowała tam swój dom i chciała, żeby i ona wtrąciła swoje trzy grosze do projektu przebudowy. Miałam więc całe mieszkanie dla siebie. Juta uprzedziła mnie, że z jednego pokoju korzysta czasami syn jej przyjaciółki. Przychodzi z kolegami, ale zachowują się spokojnie i cicho, więc nie będę miała z nimi żadnych, ale to żadnych kłopotów, zapewniła mnie. Słuchając tego, uniosłam w górę brwi i czułam, że okulary zsuwają mi się do połowy nosa. Popatrzyłam na Jutę i zapytałam, czy jest przekonana, że wie, o czym mówi, i ona potwierdziła, że tak. Siedziałyśmy w barku na Nowym Świecie, czekając na kawę z bitą śmietaną, którą Juta zamówiła, kiedy spóźniona parę minut zdejmowałam w szatni płaszcz. Wybrała stolik przy lustrze, jak to ona. Raz po raz spoglądała na swoje odbicie i nawet nie udawała, że tego nie robi. Własna uroda fascynowała ją. Często mijając lustra, 5 oglądała w nich siebie z zachwytem, nie lubiłam tego. Wreszcie postawiono przed nami filiżanki z kawą, puszyła się w nich bita śmietana. Juta położyła klucze na czarnym blacie stolika. Omówiłyśmy sprawę rachunków telefonicznych, opłat za mieszkanie, przeciekającej pralki, do której powinnam kogoś wezwać. Powiedziała, że numer pana od pralek znajdę w notesie, który zostawi przy aparacie. Pod literą „p", żeby było łatwiej zapamiętać. Ustaliłyśmy, że zaraz przewiozę swoje rzeczy z hotelu do mieszkania Juty, a ona w tym czasie pójdzie do fryzjera, żeby jej podciął grzywkę i wyrównał kosmyki przy uszach. Ustaliłyśmy, że zawiozę Jutę na lotnisko. Samolot do Brukseli odlatywał o piętnastej, więc nie miałyśmy dużo czasu. Juta zapytała mnie, czy wiem, że Bruksela po flamandzku nazywa się Brussel, nie wiedziałam, zapłaciłyśmy i każda z nas ruszyła w swoje życie, co przypomniało mi pewnego mężczyznę, który kiedyś był dla mnie ważny. To on właśnie zwykł mawiać, że kiedy żegna się ze mną i widzi mnie odchodzącą, myśli zawsze o tym, dokąd idę, z kim będę, co mam do załatwienia, i wydaje mu się, że rozstając się z nim, magicznie przechodzę z jednego życia do drugiego i że nawet zamykam za sobą niewidoczne drzwi, żeby on mnie w tym drugim życiu nie mógł zobaczyć. Pamiętam, że myślałam o tym, kiedy rozstawałyśmy się z Jutą przed barkiem kawowym na Nowym Świecie, tego dnia, kiedy wręczyła mi klucze od swojego mieszkania, bo sama leciała do Brukseli, która po flamandzku nazywa się Brussel, ale do tej pory wydaje mi się dziwne, że myślałam o tym właśnie wtedy. Pomachałam tylko Jucie, kiedy po odprawie paszportowej odwróciła się i spojrzała w moją stronę, unosząc w górę rękę, w której trzymała kolorowy tygodnik. Oparłam się o słupek przytrzymujący ciężkie sznury dzielące Warszawę od reszty świata i przez chwilę tak stałam, zastanawiając się, czy zazdroszczę Jucie, czy może nie. Trochę jej zazdrościłam, ale nie bardzo, bo cieszyło mnie, że mam robić scenografię do sztuki Patricka Sul-livana. Później nie mogłam znaleźć swojego samochodu na piętrowym parkingu. Wydawało mi się, że szukam na niewłaściwym poziomie, chociaż wszystko wskazywało na to, że poziom jest właściwy. Wreszcie zobaczyłam go, wsunęłam rękę do kieszeni kurtki, 6 żeby wyjąć kluczyki. Miałam w niej również trzy ciężkie klucze Juty. Dom, w którym mieszkała, był starą kamienicą w centrum. Po wojnie odnowiono tylko jej zewnętrzną elewację. Szare spękane mury oficyn ciągle jeszcze ożywiały jedynie wypieki poobijanych cegieł, a latem tu i ówdzie czerwone kwiaty pelargonii. Mieszkanie Juty znajdowało się na pierwszym piętrze, wielkie, ale dość ciemne mimo wysokich okien. Pełno w nim było schowków, skiytek i zakamarków. Jeszcze przed wojną kupił je pradziadek Juty, warszawski kupiec. Zamieszkał tu z całą wielopokoleniową rodziną i chociaż wszyscy oni już dawno minęli, ciągle jeszcze ich sprawy snuły się po mieszkaniu jak niewidoczne pajęczyny. Po wojnie różni ludzie przewijali się przez ogromne pokoje, czasami bliscy, czasami nie-przyjaźni, aż w końcu Juta została w nich sama, nieustannie powtarzając, że musi to wszystko sprzedać, kupić wygodne jasne mieszkanko, które wreszcie będzie mogła urządzić po swojemu, pozbywając się przy tym większości cudem ocalałych, ale starych i dziwacznych sprzętów. Równie nieustannie powtarzała, że nie może tego zrobić, bo przecież nie potrafi sprzedać miejsc, w których kiedyś żyli jej najbliżsi. Oglądała więc swoją piękną twarz w kryształowym lustrze starej toaletki w pokoju, gdzie stało również ogromne drewniane łoże, na którym Juta sypiała. Podłoga w mieszkaniu skrzypiała niemiłosiernie, utrzymanie urody starych żyrandoli w stołowym i w salonie było uciążliwe, zwłaszcza dla osoby tak zajętej własnym makijażem jak Juta. W szafce pod kuchennym oknem lubiły mieszkać myszy. W pokoiku, który kiedyś zajmowały kolejne służące, teraz było jedynie składowisko butelek, pustych słoików, pokrywek od nie istniejących już garnków. Cmentarz patelni bez uchwytów, starych żelazek, popsutych maszynek do mięsa. Smętne rodowe dziedzictwo przygniatało Jutę, a jednocześnie ona po prostu kochała ten śmietnik. Drzwi wejściowe otworzyłam bez trudu, chociaż jedną rękę miałam zajętą, bo trzymałam w niej butelkę wody mineralnej i szkicow-nik, po któiy wpadłam do teatru wracając z lotniska. Zapaliłam światło w korytarzu, ale nie weszłam w głąb mieszkania. Przeciw- 7 nie, stanęłam i zaczęłam nasłuchiwać. Z pokoju, który Juta udostępniała synowi swojej przyjaciółki, dochodził czyjś głos. Nie rozumiałam słów, słyszałam jedynie, że są to urywane, gwałtowne zdania, właściwie podobne do burzliwej melodii. Butelka, którą trzymałam niezręcznie, wysunęła się i łupnęła o podłogę. Nagle zrobiło się cicho i gdyby nie to, że widziałam światło między podłogą a drzwiami, myślałabym, że głos, który słyszałam przed chwilą, docierał z innego mieszkania. Schyliłam się, żeby podnieść butelkę, i właśnie wtedy otworzyły się drzwi tamtego pokoju. W progu stanął wysoki, szczupły chłopak. Miał pociągłą twarz, dość długie, ciemne włosy. Był ubrany w dżinsy i wyrzuconą na wierzch obszerną koszulę z grubego materiału w kratę. Patrzył na mnie, przerzucając z ręki do ręki kilka kolorowych kostek o różnych kształtach. Cyfry widoczne na ściankach wskazywały na to, że kostki służą do jakiejś gry- — Dzień dobry. Mam na imię Flora. Jestem kuzynką Juty i będę tu mieszkała przez jakiś czas — wyjaśniłam. — Wiem. A ja mam na imię... Uśmiechnął się, ale raczej do siebie niż do mnie i dalej przerzucał kostki z ręki do ręki. Nie wyglądał na człowieka cierpiącego na amnezję. I nie cierpiał. — Mam na imię Kamil. Pomyślałam, że może z jakichś powodów kłamie, bo niby dlaczego tak się zawahał. Nie kłamał, naprawdę miał na imię Kamil, ale mniejsza z tym. Ukłonił się i trzymając wszystkie kostki w jednej dłoni, drugą sięgnął za siebie i nacisnął klamkę. Oparty plecami o drzwi, cofał się, wolno wchodząc w głąb tamtego pokoju. Nagle odwrócił się i zniknął. Znowu widziałam przed sobą jedynie białe skrzydła zamkniętych drzwi, wąski pasek światła pod nimi i ciemną mosiężną klamkę o dziwnym kształcie, podobną do paszczy rozzłoszczonego zwierzęcia, może lwa, może tygrysa, a może dinozaura. Spojrzałam na inne klamki w korytarzu. Były proste, gładkie, nie bałam się ich. A tamtej zlękłam się. Zlękłam się naprawdę. Tak poznałam Mistrza Giy. Nigdy nie zapytałam jej o to, więc nie wiem, w jaki sposób poznała go Mariana. ...PATRZĘ NA ŁÓDKI TWOICH MŁODYCH POWIEK, NA WARGI POCHMURNE JAK OWOCE LEŚNE, NA WŁOSY PRZESIANE ZŁOTYM BLASKIEM RANA. NIE WIEM DOPRAWDY, CO CIEBIE PRZEJEDNA, MOJA ŚLICZNA BIEDNA... (Stanisław Grochówiak) Tak wyobrażam sobie popołudnie tego dnia, kiedy wprowadziłam się do Juty, a w chwilę później Kamil z kolegami wyszli, cicho zamykając za sobą drzwi mieszkania: chmury nad miastem obniżają się nagle, ciemnieją, zaczyna padać deszcz. Najpierw tylko wielkie krople zostawiają na chodnikach wilgotne plamy, ale zrywa się wichura i zamienia deszcz w ukośne gęste strugi, które wiążą niebo i ziemię. I tak wyobrażam sobie Marianę: w przemoczonej letniej sukience biegnie przez Saski Ogród, trzymając nad głową granatową reklamówkę ze złotym napisem MODERNĘ, do której wrzuciła po zajęciach biały tiykot i różowe puenty. Przy Grobie Nieznanego Żołnierza nieruchome twarze wartowników ożywiają się pod sztywnymi daszkami czapek. Ci chłopcy wprost nie mogą oderwać wzroku od Mariany biegnącej przez plac. A ona chce jak najszybciej skiyć się pod daszkiem drzwi Hotelu Europejskiego. Chociaż stąd do domu ma niedaleko, woli przeczekać ulewę. Wreszcie dobiegła, postawiła na ziemi torbę i wycisnęła deszcz z długich przemoczonych włosów. Zgarnęła je z pleców, skręciła w gruby zwój i po chwili rozrzuciła z powrotem. Z kosmyków grzywki, mokrej, rozpłaszczonej na czole, ciągle jeszcze spływały na twarz wąskie stru- ci myki wody. Przemoczona sukienka obciskała jej ciało i Mariana czuła się jak naga między tymi wszystkimi ludźmi, którzy jak ona schronili się tu przed deszczem. — Cześć, Mariana — usłyszała głos obok siebie. Odwróciła się gwałtownie, dopiero teraz zauważyła, że Kamil stoi obok. Poczuła, że czerwieni się pod jego spojrzeniem, i odruchowo chwyciła mokry karczek sukienki, odsuwając go od siebie w nadziei, że w ten sposób mniej będzie widać to, co Mariana chciałaby ukryć, a Kamil zobaczyć. Tyle razy chodzili na basen, tyle razy widział ją w baletowym obcisłym trykocie, kiedy przychodził po nią na zajęcia, ale teraz było jakoś inaczej. Mokra sukienka tak przylgnęła do ciała, że sama Mariana widziała pod nią zaiys małych fig, przez cienki materiał prześwitywały nawet drobne kwiatki. — Zmokłam. — Wyglądasz nadzwyczajnie. Uśmiechnął się i spojrzał jej w oczy niewinnym wzrokiem pastuszka, którego kiedyś grał w jasełkach. Stojący obok ludzie niczego nie widzieli, nie słyszeli, tylko jakaś otyła kobieta w średnim wieku obrzuciła Marianę niechętnym spojrzeniem. Może jej zazdrościła śniadej ceiy ze smugami rumieńców, albo skąpych fig w kwiatki, rozmiar „S"? A może tej miłości, może domyśliła się, jak bardzo Mariana jest w Kamilu zakochana, bo była. To jej miłość pierwsza, naprawdę. Wszyscy chłopcy, z którymi do tej poiy chodziła, zginęli w pamięci jak błędy zatarte korektorem, ale Kamila pokochała naprawdę, tak myślę. I dlatego nie będzie go mogła zatrzeć nigdy, cokolwiek się stanie. Nagle przestało padać, zupełnie jakby chmury wylały z siebie cały deszcz i zostały puste. Uciszył się wiatr, gwałtownym błyskiem wyszło słońce i jest już wszędzie, w kałużach, w szybach samochodów, odbija się nawet w ich dachach mokrych i lśniących. — Nie mogę pójść z tobą, już i tak spóźniłem się na obiad, będę miał w domu piekło. Co ci jest? — A to widać? Mariana zrobiła zaledwie parę kroków w stronę Krakowskiego Przedmieścia i przystanęła. W — Widać. — Bolą mnie palce, Kamil. Mam tak ciasne puenty, że wprost nie mogę dłużej w nich ćwiczyć. Nawet kiedy je zdejmę, płoną mi paznokcie u stóp. — I co zamierzasz zrobić? Kamil sięgnął po reklamówkę Mariany, wyjął z niej puenty i obejrzał dokładnie. — Mają zdarte nosy. Ciasne puenty ze zdartymi nosami! Będę musiała rzucić to wszystko — powiedziała Mariana szorstko. Wyjęła je z rąk Kamila i wepchnęła z powrotem do torby. — Czy takie puenty są drogie? — zapytał. — Ani nie na moją kieszeń, ani nie na kieszeń moich rodziców. Przesunęła wierzchem dłoni po policzku, Kamil nie wiedział, czy jeszcze wycierała deszcz, czy już łzy. Starał się nie patrzeć na nią. — Jak ty dojdziesz do domu? — Teraz będę szła pomału, nie pada, dojdę. — Przykro mi, że nie mogę pójść z tobą, Mariana. Czy naprawdę nie można czegoś wymyślić z tymi puentami? — Wymyśliłam, powiedziałam ci. Skończę z baletem i będzie spokój. Idź wreszcie, Kamil, do jutra. Obejrzał się, kiedy już dzieliło ich parę kroków. Szła wolno, granatową reklamówkę z napisem MODERNĘ przewiesiła przez ramię. Kamil pomyślał, że Mariana nie potrafi walczyć o siebie, nie lubił w niej tego, chociaż lubił w niej tak wiele. Nie potrafi walczyć o siebie, myślał. Zupełnie inaczej niż Pia Gizela. Pia Gizela wydarłaby puenty z piekła. Zatrzymał się przy stołach z książkami. Sprzedawca składał już zlane deszczem foliowe płachty. Kamil sięgnął po ostatni tom Sap-kowskiego, przekartkował go, sprawdził cenę i odłożył. Trzeba będzie kupić, pomyślał. Odchodząc strącił leżący z brzegu stołu mały tomik wierszy, wpadł prosto w błotnistą kałużę. Sprzedawca pokręcił głową z przyganą, kiedy Kamil podniósł zachlapaną książkę i trzymał przed sobą, nie bardzo wiedząc, co teraz z nią zrobić. Milczący mężczyzna z pogardliwym uśmieszkiem na twarzy nie ułatwiał sytuacji. Kamil tylko jedno wiedział na pewno, że za nic nie 11 cla sobie wcisnąć żadnej poezji, nawet za połowę ceny, ale zanim zaczął dyskusję ze sprzedawcą, otworzył książkę i spojrzał. W wierszu, na który trafił, było coś, co go zatrzymało. Sprawdził autora, no tak, słyszał nazwisko, oczywiście, ale nie znał wierszy. Cena oddalała Kamila od Sapkowskiego. — Biorę — powiedział krótko i zapłacił. Wsunął tomik do kieszeni spodni i szybko zaczął iść w stronę domu. Musiał wymyślić sobie jakiś powód spóźnienia, który byłby do przyjęcia dla jego matki. Gdyby przyznał się, że przez trzy godziny siedział z chłopakami u Juty, matka wściekłaby się tylko, wiecznie robiła mu wyrzuty, że za dużo czasu poświęca temu wszystkiemu. Może da się rozbroić, kiedy go zobaczy z tomikiem poezji w ręku. Powinno jej się podobać, Kamil, syneczek, czyta wierszyki, myślał ironicznie. Jak to było, nie mógł sobie teraz przypomnieć, no, jak to było? Wyjął z kieszeni książkę i znowu trafił na ten wiersz, nawet nie musiał szukać: „...Nie wiem doprawdy, co Ciebie przejedna, moja Śliczna Biedna..." To o Marianie. To ona była Śliczną Biedną, bo przecież nie Pia Gizela. Puenty, myślał, biegnąc po schodach, czy rzeczywiście w tamtym domu jest taka nędza, że nie mogą jej kupić głupich baletowych pantofli? Może i nie mogą, kto to wie. W takim razie ona sama powinna się mszyć i jakoś to załatwić. Kamil zaklął półgłosem, coraz częściej łapał się na tym, że myśli tak, jak mówi jego ojciec: trzeba jakoś to załatwić. Jeszcze tak nie mówi, ale już często myśli w ten sposób, a przecież niedawno właśnie to powiedzenie doprowadzało go do wściekłości. Jakoś, znaczy jak? Ukraść, wynieść, zabrać? Nagle przystanął na półpiętrze. Ta kuzynka Juty, przecież ona robi scenografie w teatrach. Może zna kogoś w jakiejś operze, balecie, może któraś z jej znajomych ma używane, niepotrzebne puenty. Uczepił się tej myśli i otwierając mieszkanie był już pewien, że zapyta o to. Flora, też imię! Buzię ma miłą, chociaż taką jakąś przepłoszoną. Na miłość boską, uprzytomnił sobie nagle, zamknąłem drzwi, a Seweiyn tam został. TO JA, FLORA. POJAWIAM SIĘ TUTAJ, BO MUSZĘ PRZECIEŻ OPISAĆ TEN WIECZÓR. KUPIŁAM SOBIE MANDARYNKI Kupiłam sobie mandaiynki i w porze Wiadomości TV usiadłam w fotelu, żeby spokojnie zjeść je i zobaczyć, co dzieje się na świecie. Pachnące skórki składałam na nieforemny stosik, prawdę mówiąc bezpośrednio na serwecie, bo nie chciało mi się iść do kuchni po talerzyk. A zresztą, przyznam się: nie miałam ochoty wychodzić z przytulnego pokoju do mrocznego korytarza, w którym była tamta klamka. Klamka z tą okropną paszczą. Wiadomości skończyły się. Pomyślałam, że obejrzę jeszcze prognozę pogody i dopiero wtedy wybiorę się do łazienki. Miałam zamiar wziąć kąpiel i zakończyć ten wyczerpujący dzień. Kusząco wyglądała świeża pościel, którą przygotowałam sobie w wielkim łóżku Juty. Na mapie pogody zobaczyłam deszcz i mgły. Deszcz na zachodzie i na Mazowszu, mgły na Podlasiu. I wtedy łupnęło. Jeszcze przez chwilę miałam nadzieję, że łupnęło u sąsiadów na górze, ale kiedy niesamowity rumor powtórzył się po upływie kilkunastu sekund, dotarło do mnie, że z całą pewnością coś się dzieje w dalszej części mieszkania. Moją pierwszą myślą było, że natychmiast powinnam zapakować swoje rzeczy i wrócić do hotelu, za któiy w końcu może i tak nie ja musiałam płacić. Czułam, że mieszkanie Juty, jego przestrzeń, mroczność, jego klamka i sprzęty pradziadków to coś, czego nie wytrzymają moje strach- 13 liwe nerwy. Tymczasem próbowałam udawać, że nic się nie siało. Zgarnęłam skórki mandarynek w złożone dłonie i wdychałam zapach. I wtedy znowu łupnęło. Ponieważ umówiłam się z Jutą, że zamieszkam u niej, w pracy nie wyjaśniliśmy do końca, kto pokryje koszt hotelu, ja czy teatr. Jeżeli ja, sprawy nie wyglądałyby najlepiej, powinnam projektować w domu i tylko dojeżdżać czasami. Postanowiłam, że z pewnością tak zrobię, bo łupnęło jeszcze raz. Odgłos był inny niż poprzednio, hałas trwał krótko i przypominał łomot spadających pokrywek. Powiedziałam sobie, że dłużej nie mogę być idiotką. Tchórzliwą idiotką, to miałam na myśli. Rzuciłam skórki na stolik i wstałam z fotela. Szybko zbliżyłam się do drzwi, zupełnie tak, jakbym wybierała się do kuchni, żeby zrobić herbatę, ale jak już stanęłam przed nimi, całą moją odwagę po prostu wzięli diabli. No tak, wzięli ją diabli, zwyczajnie. Trzymałam rękę na klamce i zamierzałam nacisnąć, kiedy znowu usłyszałam brzęk tłuczonego szkła. Dalsze tłumaczenie, że nie mogę być tchórzliwą idiotką, doprawdy nie miało sensu, byłam. A do tego czułam, że coś się dzieje z moją tarczycą, rozsadzała mi szyję. Wejście do ciemnego korytarza stało się dla mnie niemożliwe. Nasłuchiwałam tylko, ciągle tu dobiegały jakieś odgłosy, wydawało mi się, że słyszę chrobot, a to nie mogły być myszy mieszkające czasami w kuchennej szafce pod oknem, bo chrobot był za głośny, poza tym poprzednie hałasy też przekraczały ich mysie możliwości. Naprawdę nie wiem, skąd wzięłam odwagę, żeby uchylić drzwi. Tak czy owak, zrobiłam to. W głębi mieszkania znowu usłyszałam tłukące się szkło. Wysunęłam rękę przez szparę i przeciągnęłam nią po ścianie obok framugi. Wreszcie znalazłam kontakt i nacisnęłam. Spojrzałam, korytarz był pusty. Starannie omijałam wzrokiem klamkę, której się bałam. Ostrożnie wysunęłam nogę, zdecydowana wyjść z pokoju. I wtedy usłyszałam, że ktoś wkłada klucz do zamka drzwi wejściowych. Tego już było za wiele. Cofnęłam nogę, zamknęłam drzwi i nasłuchiwałam przez chwilę. Starałam się opanować strach, ale jak mogłam opanować coś, co było ode mnie silniejsze? Podłoga w korytarzu skrzypiała, kroki tego, kto po niej szedł, były po- 14 wolne, ktoś tam się skradał, nie chciał być słyszany, to pewne. Na palcach przeszłam od drzwi do fotela. Otoczona głębokimi oparciami czułam się troclię bezpieczniejsza. Usłyszałam, że znowu coś się dzieje, bo najpierw załomotała jakaś blacha, a potem wyraźnie usłyszałam męski głos, widocznie ten, kto przyszedł, przestał się ukrywać. Później zapukał do moich drzwi. — Proszę — powiedziałam, wpatrując się przed siebie, tam, gdzie zaraz powinien się ukazać. — Przykro mi, że tak późno panią niepokoję. — Kamil. Musiał zobaczyć, jak jestem przerażona, bo kiedy wszedł, stanął przede mną i przyglądał się, milcząc. — Ktoś tu jest, Kamil, boję się — powiedziałam, szczęśliwa widząc tylko jego. — Nie masz pojęcia, co się działo... — Mam pojęcie, zaglądałem do pokoiku przy kuchni, do tej służbówki, czy jak on się nazywa. — I co? — Był tam. — Był tam... — powtórzyłam głupio. Teraz patrzył na mnie ze zdumieniem, jakby usiłował coś zrozumieć. — To pani nie wiedziała, że on zostaje? — Kto tu jest oprócz mnie? — zawołałam histerycznie. — Seweiyn. W tej samej chwili drzwi, które Kamil przymknął zaledwie, skrzypnęły i uchyliły się szerzej. Seweryn wszedł do pokoju. ... A TY, MIŁA, Z BOKU STOISZ, RĘCE SKŁADASZ I ROZKŁADASZ — NIEWESOŁA, NIEŻAŁOSNA, TYLKO CORAZ BARDZIEJ BLADA. PALCE W MUSZLĘ BIAŁĄ ŁĄCZYSZ, W NIEJ JAK WRÓBEL SERCE TWOJE... O, ZATRUTA TAŃCOWANIEM, CZYM CIĘ TERAZ USPOKOJĘ? (Stanisław Grochowiak) — Plie, plie, Mariana! Bez plie nie będzie piruetu! Jesteś zbyt powolna! Rozgniewaj się czymś, rozzłość! To cię ożywi! Proszę, dziewczęta, od lewej nogi zaczynamy! I raz, i dwa, i trzy, i czteiy! Będę musiała powiedzieć pani Emilce, że nie wytrzymam tego dłużej, zdecydowała Mariana. Czuła, jak ból wędrujący od stóp usztywnia jej kolana, biodra, nadgarstki, ramiona. Jest wszędzie, dosłownie wszędzie. Tańczyła z zaciśniętymi zębami. Nie widziała swojej twarzy, bo wolała nie patrzeć w ogromne lustro, w którym odbijały się wszystkie dziewczyny i w którym mogły zobaczyć siebie przy każdym obrocie. Rytmiczne takty fortepianu uzupełniał donośny, agresywny głos pani Emilii. — Preparation, dziewczynki, preparation! Mięciutko, proszę, mięciutko! I raz, i dwa, i trzy, i cztery! Noga elegancko, pięta elegancko, i raz, i dwa... 16 Ile minut może być do końca, pięć, dziesięć? Jutro zajęcia tylko w baletkach, ale pojutrze znowu puenty. Potem sobota i niedziela, ale co z tego... — Pas de bourree i balancee! I raz, i dwa, i raz, i dwa, i trzy, i czteiy... Kamil przyszedł po Marianę. Objął ją ramieniem i przytuleni do siebie szli Miodową. Stanęli nad Trasą i przez chwilę patrzyli na wjeżdżające do tunelu samochody. Przed nimi czerwieniało słońce, a nad ich głowami, za lecącym wysoko samolotem, ciągnęło się białe, zmarszczone pasmo. Kamil wsunął rękę do kieszeni, wyjął kilka drobnych monet i spojrzał. Nie warto było nawet liczyć, za mało na pączki. — Jaka jest ta dziewczyna? — zapytała nagle Mariana. Nie przyznała się Kamilowi, że po zajęciach zamknęła się w łazience i płakała. Dopiero po jakimś czasie umyła twarz, rozczesała włosy ściągnięte w koczek, zebrała się jakoś i poszła zobaczyć, czy on czeka przy ławce w bocznej alejce Ogrodu Saskiego. — O którą dziewczynę pytasz, Mariana? Miał nadzieję, że nie zauważyła jego zaskoczenia. Pia Gizela? Skąd mogła o niej wiedzieć... — Pytam o dziewczynę od Juty. A więc jednak Pia Gizela. Tylko skąd, przecież nie od chłopaków, z którymi tam się spotykał. — A co ty o niej wiesz? — Właśnie niczego nie wiem, dlatego pytam. Miła? Czy Pia Gizela jest miła, zastanowił się. Nie, nie podobałaby się dziewczynie takiej jak Mariana, ale to nie było ważne, nie musiała jej się podobać. Mariana spojrzała w głąb Miodowej i ruszyła wolno. — Dziś to ja nie mam dużo czasu, muszę ugotować makaron, obiecałam mamie. Flora to dziwne imię. Ona jest bliską kuzynką Juty? W ich rodzinie panuje chyba moda na krótkie imiona, nie sądzisz? — Miła. I nie bardzo dziewczyna. Myślę, że jest od ciebie dwa 2 — Dziewczyna... 17 razy starsza, albo i więcej — odpowiedział wreszcie na jej pierwsze pytanie. — Jak ktoś ma na imię Flora, musi być młody i mieć całą głowę w lokach — roześmiała się Mariana. — Nie jest bardzo stara i ma głowę w lokach. Niewiarygodna ulga, pomyślał Kamil, niewiarygodna. Weszli w Kapitulną, jak zwykle pustą, nawet okna domów wyglądają, jakby nikt tu nie mieszkał. Od Miodowej aż do Podwala można przelecieć jezdnię jak bieżnię na boisku. — Gdybym miał o sekundę lepszy czas, zakwalifikowałbym się na najbliższe zawody — przypomniał sobie Kamil. — A nie możesz mieć? Roześmiał się, czasami mówiła coś takiego, że wprost ręce opadały, pod tym względem była podobna do jego matki, ale tylko pod tym. — A nie możesz lepiej tańczyć? — Nie mogę, bo mam ciasne puenty — odpowiedziała spokojnie. — Przepraszam, Mariana. Nie pomyślałem — speszył się. — Dziś mam w ogóle niezły dzień. Na zajęciach pani Emilka radziła mi, żebym się rozzłościła albo rozgniewała, bo to mnie ożywi, rozkoszne, prawda? — A powiedziałaś jej o puentach? — Nie. — Miałaś powiedzieć. — Ale nie powiedziałam. Czekam na cud. Nagle roześmiała się, przystanęła, chwyciła rękaw Kamilowego swetra i zaczęła go tarmosić. — Czy naprawdę nie możesz mieć o sekundę lepszego czasu? A cóż to jest takiego, jedna głupia sekunda? — Jedna głupia sekunda to jest bardzo dużo, jedna głupia sekunda może znaczyć ostatnie miejsce na olimpiadzie. Kamil z trudem wyciągnął rękaw z rąk Mariany. — Ale przecież ty nie jedziesz na olimpiadę, jedna głupia sekunda w tej sytuacji nie ma chyba takiego znaczenia? 18 — Otóż ma. Wyobraź sobie, że ma, jeżeli nie daje mi możliwości startu teraz, w tych zawodach. I dla mnie to jest tak samo paskudne, jak dla ciebie takt, że nie możesz tańczyć. Spochmurniała i patrzyła na niego ze smutkiem. — Rozumiem. Biedny Kamil. Sekunda... Położyła rękę na jego policzku i przesunęła nią parę razy, szybkim ruchem kociej łapki. — Biedny, biedny Kamil. Wydawała mu się ładna, chociaż jego matka, kiedy poznała Marianę, powiedziała tylko powściągliwie, że owszem, ma bardzo delikatną buzię. A przecież oprócz delikatnej buzi miała jeszcze ładne orzechowe oczy, złotawe włosy, śniadą cerę i szczupłą, zgrabną sylwetkę. Chłopakom też się podobała, śmiali się nawet i mówili mu często: „Kamil, daj ty sobie spokój z tą Pią Gizelą!" Zazdrościli mu, kiedy przy różnych okazjach tańczył z Mariana. Patrzył na nią teraz. W obcisłych dżinsach i niebieskim powyciąganym swetrze wydała mu się bardzo drobna i krucha. Jest zbyt drobna i krucha, pomyślał, nie daje się żyć z taką kruchością, więc dlaczego, u diabła, zawsze w końcu mnie wzrusza? — Gdybym mógł ci kupić te cholerne puenty, zrobiłbym to natychmiast! — powiedział gwałtownie. — Wspaniale! To prawie jakbym je miała. — Ale nie masz. Wiesz, dlaczego pytałem, czy rozmawiałaś z tą Emilią? Myślę, że jeśli o wszystkim jej powiesz, ona te puenty gdzieś znajdzie. — Nigdzie nie znajdzie. Słuchałam, kiedy rozmawiała z mamą jednej dziewczyny, mówiły o tym, jakie są trudności... Usiedli na obmurowaniu pomnika Kilińskiego, Mariana spojrzała na zegarek. — Nie wychodzi mi z głowy ten makaron — westchnęła. — A jednak porozmawiaj z nią, spróbuj — upierał się Kamil. Patrzył wyczekująco, zauważyła to. — Nie chcę. — Dlaczego? — Bo nie chcę. Nie będę z siebie robiła dziadówki. 19 — To nie jest tak, posłuchaj... — Nie chcę, Kamil — przerwała mu. — Nie wiesz, jak jest. U nas są same zamożne dziewczyny, mają wszystko, nie mają tylko problemów z puentami. Myślisz, że to przyjemnie słuchać, jak rozmawiają ze sobą? Która ma więcej, która gdzie była, której rodzice to, a której tamto. Nie zazdroszczę im, ale... — urwała, a potem dorzuciła szybko: — Sam chyba rozumiesz. Owszem, rozumiał, chociaż uważał, że nie powinna przejmować się głupimi dziewczynami aż do tego stopnia. Zastanawiał się, co rządzi tymi, które bawią się w taką przebijankę, tylko głupota czy może pycha. W końcu myśl o makaronie kazała Marianie wstać z podmurówki, ale Kamil siedział jeszcze. Wyciągnęła rękę, żeby pociągnąć go za sobą, przytrzymał ją. — A może ona ma rację, ta cała twoja pani Emilka? Może rzeczywiście powinnaś się rozzłościć i rozgniewać? — To ty też spróbuj się rozgniewać i zobaczymy, czy pobiegniesz wtedy o sekundę szybciej. — Dobrze, spróbuję. KIEDY SEWERYN SIADA NA FOTELU, MAM WRAŻENIE, ŻE CZEKA NA SMACZNY POCZĘSTUNEK. TAKĄ MA MINĘ. — A teraz należy ładnie nakryć stolik i przynieść mi tu moją miskę w kwiatki pełną smacznej lyby. Najlepiej, żeby to był mintaj. Tylko szybko, proszę. Wyczytuję to w jego oczach. Już mu darowałam wieczór, w którym zrobił ze mnie wariatkę, bo właściwie to nie on był winien, tylko Juta. Juta i może trochę Kamil, który go zamknął w służbówce, bo kiedy siedział z kolegami w pokoju, nadeszła właśnie pora Seweryna codziennych galopów. Zamknął go, a potem o nim zapomniał, zdarza się. Natomiast Juta, to już nie mieściło mi się w głowie, natomiast Juta nie powiedziała mi nawet słowem, że Seweryn zostaje ze mną. Zawsze wyjeżdżając przeprowadzała go do swoich znajomych na wieś i byłam pewna, że tym razem też to zrobiła. Zostaliśmy więc w pustym mieszkaniu we dwójkę, co nawet mnie ucieszyło, bo przecież miło jest do kogoś wracać. Początkowo nie był mną zachwycony. Zlekceważył moje umizgi i walnął mnie łapą, kiedy chciałam podrapać go za uchem. Juta zresztą zawsze mówiła o Seweiynie, że jest nerwowy i że bardzo łatwo można go wyprowadzić z równowagi. Tego wieczoru, kiedy zobaczył, że zagnieździłam się w jego fotelu, a co gorzej również i w łóżku Juty, był rzeczywiście wyprowadzony z równowagi, to prawda. Dopiero następnego dnia przekupiłam go tuńczykiem, którego przygotowa- 21 łam sobie na kolację. Nie wiem, czy tuńczyk był smaczny, bo jadłam chleb z margaryną i gryzłam surową marchewkę. Tak naprawdę Seweryn pogodził się ze mną dopiero wtedy, kiedy udało mu się w końcu zepchnąć mnie z poduszki i przespać na niej całą noc zdrowym, głębokim snem, podczas gdy ja usłużnie przykrywałam go kołdrą. Opowiedziałam o tym Celinie, a ona wysłuchała mnie ze zrozumieniem, bo sama miała w domu kotkę Marusię. U Celiny znalazłam się po rozmowie z Kamilem. W sobotę przez kilka godzin siedział w zamkniętym pokoju razem z jakimiś kolegami. Rozmawiali głośno, ale spokojnie, nie słyszałam o czym, bo dzieliło nas dwoje drzwi i korytarz, dopiero kiedy został sam, przyszedł do mnie. To wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Marianie. Bardzo chciałam pomóc Kamilowi w zdobyciu baletowych pantofelków dla jego dziewczyny, bo byłam jeszcze pewna, że Mariana jest jego dziewczyną, dopiero trochę później straciłam tę wiarę. Pomyślałam o Celinie, właściwie tylko ona mogła tu coś poradzić. Pokoleniowo była bliższa mojej mamie niż mnie, ale przyjaźniłyśmy się bardzo, kiedyś Celina była garderobianą w teatrze, w którym ja z kolei często robiłam scenografię. Lata przelotnych, ale wielu, spotkań w końcu znajomość zmieniły w zażyłość. Tak czy inaczej miałam w planach wizytę u Celiny, więc sprawa, z którą przyszedł do mnie Kamil, tylko ją przyspieszyła. Teraz nie była już garderobianą, tylko prowadziła magazyn kostiumów i rekwizytów przy dużej scenie, miałam nadzieję, że uda mi się wypożyczyć stamtąd puenty dla Mariany. Zastałam ją w przyteatralnym barku, w któiym jadła fasolkę po bretońsku. Ucieszyła się, kiedy zobaczyła, że idę w jej stronę. Nie byłam głodna, więc przyniosłam sobie tylko herbatę. Opowiedziałam Celinie o mojej pracy, o tym, że mieszkam u Juty, no i przede wszystkim o przejściach, które miałam z Sewerynem. — A co u ciebie? — zapytałam. — Masę. Mówiła o swojej córce, synach, wnuczętach, o tym, że zamieniła mieszkanie i że wreszcie kupili sobie działkę. W porównaniu z moim 22 życiem, życie Celiny było bardzo zaludnione. Opowiadała o tym wszystkim z entuzjazmem i śmiała się, bo jak zwykle była pogodna. W końcu umilkła, odsunęła od siebie miseczkę po fasolce i opierając łokcie o blat stolika, przyglądała mi się przez chwilę. A później powiedziała swobodnie: — Nie chce mi się umierać, wiesz? Przeraziłam się, pomyślałam, że może jest chora, roześmiała się, kiedy dostrzegła moją minę. — Nic z tych rzeczy, nie bój się. Nie chce mi się umierać, bo jestem bardzo ciekawa, co będzie dalej. — Z czym? —Jak to z czym? Ze wszystkim. Tyle rzeczy mam pozaczynanych, a żadnej nie skończonej. Zazdrościłam jej, mówiła o życiu jak o swetrze robionym na drutach. Nie można go włożyć, bo nie ma jeszcze rękawów. — Och, Celina, przeraziłaś mnie! — Strasznie jesteś płochliwa ostatnio. Kota się boisz, mojego głupiego gadania się boisz! Czego się jeszcze boisz, Flora? — Boję się, że nie masz w magazynie pantofli do tańca. Masz coś takiego, powiedz mi. — Baletki mam na pewno i to ci mówię. — Chodzi o puenty. Przymrużyła oczy i odchyliła się trochę od stolika. Najwyraźniej przeglądała w pamięci stan swoich zasobów. Trwało to chwilę. — A jaki rozmiar? — zapytała wreszcie. — Nie wiem, musiałabym przyjść z dziewczyną. — Przyjdź z dziewczyną, Flora. Mam puenty, mam nawet sporo, przypomniałam sobie. Na pewno coś znajdziemy. — Nie będzie problemu z wypożyczeniem? — Weźmiesz na rewers, na swoje nazwisko. — A jeżeli ona zniszczy? Zedrze nosy, albo coś? — Wszystko się niszczy, jeżeli jest używane. Kiedy z nią przyjdziesz? Jestem każdego dnia do trzeciej, ale będzie lepiej, jak przedtem zadzwonisz. Masz mój numer do teatru? — Mam. 23 — A więc tę sprawę mamy załatwioną. Zostaje nam jeszcze wejście do Europy. — To znaczy? — Przecież to jakaś bzdura! — Celina wzruszyła ramionami. — Ty zamierzasz wchodzić do Europy? — Jasne. — Zwariowałaś chyba. A w jakiej części świata pani mieszka, pani Floro? — W Europie — przyznałam. — No to dokąd pani się wybiera, złotko? — Celina! — Bo mnie złości to wszystko, zrozum! Jestem Europejką, mieszkam w Europie. Nie obchodzi mnie gospodarka ani finanse. Obchodzi mnie tylko moja europejska kultura i sama jestem za nią odpowiedzialna. Nie muszę pchać się tam, gdzie chcą mnie żywić marną subkulturą amerykańską i jeszcze mi wmawiać, że to właśnie jest moja Europa! — Chyba zwariowałaś, Celina, wszystko plączesz. — Niczego nie plączę! Jestem starym człowiekiem w porównaniu z tobą, Flora, i wiem, co mówię. Byłam Europejką jeszcze w tych czasach, kiedy od tamtej części kontynentu dzieliła nas żelazna kurtyna. Ciebie, moja kochana, nie było wtedy na świecie, albo prawie nie było. Byłam tylko ja, Europejka. I dlatego, między innymi, nie mam ochoty umierać, jeżeli chcesz wiedzieć, bo kto wtedy powie moim wnuczętom, że miarą cywilizacji nie są hamburgery i hot dogi, tylko to, co się w sobie nosi z dziada i pradziada? Pomyślałam, że Celina musi mieć wielkie kłopoty ze swoimi wnukami, albo to one mają kłopoty z nią, i że chyba zupełnie nie potrafią się ze sobą dogadać. Szkoda tylko, że wszystko teraz skupiło się na mnie i to w przyteatralnym barku, w któiym stoliki są tuż obok siebie, więc wszyscy słyszeli, jak Celina krzyczy, a mnie do tego było naprawdę zupełnie wszystko jedno, czy jestem w tej chwili w Europie, czy w Australii z Oceanią, chciałam mieć tylko puenty dla dziewczyny Kamila. Wkrótce poznałam Marianę, bo Kamil przyprowadził ją do Juty. 24 Okazało się, że jest po raz pierwszy w tym mieszkaniu, więc natychmiast rzuciła się do oglądania koszmarnej klamki w korytarzu i do głaskania Seweryna, czym go bardzo zdenerwowała, a może po prostu nie mógł znieść, że ona mówi do niego „kiciusiu", tak jak nie mogłaby tego znieść większość różnych osobników jego płci. Podobała mi się, więc muszę opisać jakoś jej koloryt i ruchy. W kolorycie była złocista i trochę brązowa, mchy są trudniejsze do opisania: gdyby tak jak ona poruszały się wszystkie dziewczęta, żylibyśmy w świecie motyli. — Jestem pani taka wdzięczna — powiedziała. Z zakłopotaniem podała mi mały bukiecik fiołków, a kiedy szukałam odpowiedniego dla nich wazonika, zaczęła właśnie dręczyć Seweiyna, mówiąc do niego: Jaki jesteś piękny, kiciusiu!" W tym czasie Kamil robił nam w kuchni herbatę, a kiedy już ją przyniósł do pokoju w filiżankach ustawionych na tacy, Mariana zaczęła chodzić od mebla do mebla i oglądać bibeloty, które rodzina Juty gromadziła tu przez liczne pokolenia. — Mam nadzieję, że bez trudu dobierzemy dla ciebie puenty, Mariano — mówiłam. — Celina powiedziała mi, że ma ich mnóstwo w magazynie. Czy mogłybyśmy wybrać się do niej jutro? Mariana ucieszyła się, czwartek to był dobry dla niej dzień, bo kończyła zajęcia wcześniej niż zwykle. — Jutro ja nie mogę, mam trening — wtrącił się Kamil. — Do niczego nie będziesz nam potrzebny, prawda, Mariano? Wtedy ona opuściła głowę, pogłaskała Seweiyna, któiy jakoś to zniósł, i dopiero po chwili powiedziała z małym, jakby przyciemnionym uśmiechem. — Czasami myślę, że on mi jest zawsze potrzebny. Może dlatego, że wracam do tamtej chwili z perspektywy czasu, wydaje mi się, że po tym powiedzeniu Mariany ogarnął nas niepokój. Doprawdy, może tylko mi się wydaje, bo nie stało się wtedy nic szczególnego. Kamil podszedł do okna i przesunął firankę. Mariana dalej głaskała spokorniałego Seweryna, a ja ustawiałam filiżanki na podręcznym stoliku. Seweiyn ziewnął, zajrzała mu do różowej paszczki. 25 — Ile ma lal? — zapytała. Nie wiedziałam. Później zadzwoniłam do Celiny, powiedziałam, że przyjdziemy jutro, i umówiłyśmy się z Mariana przed teatrem. Szybko wypili herbatę i poszli, było mi to na rękę, bo już snuły mi się po głowie projekty scenografii do pierwszego aktu sztuki Sullivana i bardzo chciałam zrobić szkice. Rozłożyłam się przy stole kreślarskim Juty. Wiedziałam, że będzie mi przy nim wygodnie, bo kiedyś już tutaj pracowałam i nawet dostałam wtedy nagrodę w konkursie. Może teraz też będzie to dla mnie szczęśliwe miejsce, pomyślałam. Pierwsze szkice zawsze robiłam odręcznie, szybko i trochę byle jak, kiedy wstawałam od stołu, cała podłoga usłana była arkuszami. Starałam się nie myśleć o tym, jak wspaniale będzie się po nich jeździć Sewerynowi. Pracowałam może godzinę, może trochę dłużej, kiedy usłyszałam trzykrotny dzwonek do drzwi. Zajrzałam przez wizjer, stał przed nim niewysoki, drobny chłopaczek, chyba sporo młodszy od Kamila, ale byłam pewna, że idzie do niego. Otworzyłam, najwyraźniej wiedział, że może mnie zastać w tym mieszkaniu, bo nie wyglądał na zdziwionego moją obecnością. — Dzień dobiy pani, czy zastałem Kamila? Odpowiedziałam na to grzeczne powitanie i przyglądałam mu się, zafascynowana jego wyglądem. Miał tak dziecinną twarz, że właściwie pasowałaby do niej figura sześciolatka, a jednocześnie, kiedy mówił, widziałam w jego buzi masę ogromnych zębów. Było w tym chłopcu coś wzruszającego. Miał rudawe, krótko obcięte włosy i duże, osobliwie ziełone oczy. — Nie ma Kamila i o ile wiem, dziś już go nie będzie. — Uu! — powiedział. — Fatalnie. — Czy mogę ci w czymś pomóc? — zapytałam, nieświadoma tego, w co się ładuję. — Tak. A kiedy pani zobaczy Kamila? — Nie wiem. — Uu! Fatalnie! — powiedział znowu. — To nie może mi pani pomóc. — Przykro mi. 26 — Mnie też jest przykro — wykazał się ujmującą lojalnością w stosunku do mnie. — No to co zrobimy? — zapytałam. Wytarł nos wierzchem dłoni, bardziej chyba z zakłopotania niż z rzeczywistej potrzeby, potem oparł łokieć o framugę drzwi i przez chwilę w głębokiej zadumie poklepywał swoją szczeciniastą czuprynę. — Może mu pani coś powiedzieć, kiedy go pani zobaczy? — Jasne, że mogę, ale nie wiem, kiedy to będzie. — Jak będzie, to będzie, bo widzi pani, nie sposób dzwonić do niego do domu, mamę ma taką... Wie pani, nie? — Nie znam mamy Kamila. Machnął ręką, dając mi do zrozumienia, że jego zdaniem niewiele tracę i że każdego słowa szkoda na tę kobietę. — Proszę mu tylko powiedzieć, że Tanburix musi się spotkać z Pią Gizelą. — ТапЬигіх i Pia Gizela — powtórzyłam. — Zapamięta pani? — Chyba zapamiętam. — Pani sobie zapisze. Musiałam wyglądać jakoś szczególnie gapowato, bo domagał się tego dość stanowczym głosem, ale miał rację, powinnam sobie zapisać i obiecałam mu, że to zrobię. Poszedł już, a ja wracając do stołu kreślarskiego Juty, który teraz był moim stołem, i później, szukając na nim kartki, którą mogłabym przypiąć do drzwi Kamilo-wego pokoju, powtarzałam w kółko: ТапЬигіх і Pia Gizela, ТапЬигіх i Pia Gizela, żeby tylko nie zapomnieć, ТапЬигіх і Pia Gizela. Dziewczyna: ROZUMIEM PANA. Z WIERZCHU TA IRONIA, A SPODEM CZUŁOŚĆ PODPEŁZA KU SERCU... Poeta: DLACZEGO PANI JEST TAKA PIWONIA, CO CHCE ZAWZIĘCIE BYĆ BUTELKĄ PERFUM...? (Stanisław Grochowiak) Kamil włożył dres i usiadł na ławce przy bieżni. Wiedział. Niepotrzebne było całe to gadanie trenera, którego musiał wysłuchać, bo przecież nie mógł odwrócić się na pięcie i odejść. Wiedział: powinien trenować dwa razy więcej i robić to systematycznie. Wiedział! Był wściekły. Powinien oddać Florze klucze do mieszkania i nie chodzić tam nigdy więcej. To jedyne rozsądne rozwiązanie, szkoda tylko, że nie do przyjęcia dla Kamila. Dlaczego nie do przyjęcia, zapytałaby jego matka. No, bo nie do przyjęcia i już. Zostawić chłopaków, małego rudasa Pawła, któiy tak dzielnie zaczynał sobie radzić, zerwać z Pią Gizelą? Zawsze marzył o dzielnej i przebojowej dziewczynie, zawsze. Chciał, żeby była przy nim właśnie taka, która w życiu nie boi się niczego, której nie łamią problemy, bo to ona je łamie. Siedział na ławce przy bieżni i kolejno opierając buty o kolana, energicznie sznurował adidasy. Zbyt mocno ściągnął tasiemki. Będę to musiał zrobić jeszcze raz, zdecydował ze złością i zrobił to jeszcze raz, ale znowu zbyt mocno. Postanowił, że dłużej nie będzie się z tym szar- 28 pać. Chwycił swoją torbę leżącą przy ławce i szybko poszedł w stronę wyjścia. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, nikogo spotykać. Za bramą stadionu usłyszał sygnał samochodu. Raz, dwa, przerwa, raz, dwa. Obejrzał się, gdzieś tu mógł być jego ojciec, tak, zobaczył stojącego przy krawężniku granatowego forda, więc zawrócił. Z daleka widział, jak ojciec przechyla się przez siedzenie obok kierowcy i otwiera drzwiczki, widocznie dziś też nie miał czasu pojechać do warsztatu, żeby naprawić uszkodzony po włamaniu zamek. — Cześć, tato, co tu robisz? — Czekam na ciebie, wsiadaj. Kamil wrzucił torbę do samochodu i usiadł obok ojca. — Czy coś się stało? — zapytał niespokojnie. — Nic się nie stało, byłem w pobliżu. Wydawało mi się, że dziś kończysz o tej porze. Wysoki, szczupły Kamil, ze swoją śniadą cerą i szarymi oczyma w niczym nie przypominał ojca, nieco otyłego blondyna, którego wyraźny brzuszek był przyczyną jego porannych zmagań, dość nieskutecznych, bo żadna gimnastyka nie zmieniała faktu, że w miarę upływu lat ojciec Kamila stawał się grubasem. — Jedziesz do domu, tato? — Czas najwyższy, nie sądzisz? — Nie wyrzuciłbyś mnie przy księgarni na wprost uniwerku? Kamil poprzedniego dnia dostał swoją tygodniówkę i postanowił kupić Sapkowskiego, oczywiście spłucze się co do grosza i będzie bez pieniędzy przez najbliższe dni. Ojciec spojrzał na zegarek. — Mogę cię wyrzucić, ale wątpię, czy mama będzie zachwycona, jeżeli znowu spóźnisz się na kolację. — Nie spóźnię się, kupię książkę i wracam do domu. Jutro mam sprawdzian z historii, będę musiał posiedzieć. — Na wierzchu podręcznik, pod spodem Sapkowski, jak znam życie. Dobrze, zatrzymam się przy księgarni. Znam życie? — Znasz — przyznał Kamil. — Powiedział mi twój trener, że ostatnio miewasz gorsze wyniki, co się dzieje? 29 — Powiedział ci mój trener? — Widać znam nie tylko życie, ale twojego trenera też. — I kiedy z nim rozmawiałeś? — Dzisiaj. — Nie chcę, żebyś w moim klubie robił sobie wywiadówki, to przecież nie jest szkoła, tylko... Kamil urwał w połowie zdania, bo samochód zmieniający pas zajechał im drogę, z tyłu ktoś nacisnął sygnał. — Widziałeś, co on zrobił? — Widziałem. — Mogliśmy mieć niezły bigos. Nie robię żadnych wywiadówek, Kamil. Jedno tylko ci powiem, postaraj się o lepsze wyniki, pokazuj się częściej w klubie. Źle na tym nie wyjdziesz. — O czym ty mówisz? — O niczym specjalnym. Byli już na Krakowskim Przedmieściu, kiedy ojciec zapytał Kamila o coś, czego on w pierwszej chwili nie zrozumiał. — A ty w ogóle wiesz, ile z tego można wyciągnąć? — Z czego, tato? — Z takiego sprintu. Kamil nie miał pojęcia, nigdy nie przeliczał metrów ani sekund na pieniądze. Ojciec roześmiał się, kiedy Kamil powiedział mu o tym. — Na jakim ty świecie żyjesz, chłopaku. W tej chwili sport to jest forsa, czy ty nie wiesz? Wiedział, oczywiście, ale nigdy nie myślał o tym, ani wtedy, kiedy miał przed sobą pas bieżni, ani wtedy, kiedy czuł pod butem blok startowy. Ile z tego można wyciągnąć? Bieg i rywalizację, tyle. Sport, dobra męska sprawa. Zatrzymali się przed księgarnią, Kamil odpiął pas i sięgnął po torbę. Trzymał rękę na klamce drzwiczek, ale ciągle jeszcze nie wysiadał. Wreszcie spojrzał na ojca. — Ty żartowałeś, tato, prawda? Jego ojciec milcząc patrzył przed siebie, jakby nie słyszał pytania. — Tato! 30 — Cóż, teraz to jest normalna rzecz, kiedyś było inaczej — powiedział. — Ale żartowałeś, tato? — Zrobił się z tego taki sam zawód jak każdy inny. — Wiem, ale ty żartowałeś, prawda? — zapytał z naciskiem. — Wysiadaj, nie mogę tu stać, w końcu stuknie nas autobus. Żartowałem. Kamil wysiadł, ale nie poszedł do księgarni, patrzył, jak jego tata odjeżdża. Lubił go, oprócz uczucia, jakie ma się dla ojca, zwyczajnie go lubił. Podobała mu się jego wyrozumiałość, troska o rodzinę, energia. Mógł mu dużo powiedzieć, nie wszystko, ale dość dużo. Granatowy ford odjechał. Kamil nie widział go już między innymi samochodami, a jednak nie odchodził. Włożył rękę do kieszeni dżinsów, żeby sprawdzić, czy aby na pewno ma przy sobie pieniądze na Sapkowskiego. Nie było ich tam, ale przypomniał sobie, że w szatni przełożył portmonetkę do torby. Natomiast wyczuł w kieszeni miłe w dotyku kostki do gry. Przesuwał palcami po ich różnobocznych powierzchniach i myślał. O czym ojciec rozmawiał dziś z trenerem? Dlaczego czekał na niego przed stadionem? Czemu zadał mu to zaskakujące pytanie? Nie wiedział. Znalazł w kieszeni gumę do żucia, rozwinął ją i wsunął do ust miętową pastylkę. W księgarni zbiegł po schodach do sali na dole, gdzie szybko znalazł Sapkowskiego. Idąc do kasy, zatrzymał się jeszcze przy ruchomym stojaku z pocztówkami i sprawdził, czy nie przybyły na nim jakieś nowe, bo ciągle jakoś nie mógł trafić na jedną, której szukał od dłuższego czasu. Teraz też jej nie było, trudno. W domu zastał ojca siedzącego przed telewizorem. Przegląd