Krystyna Siesicka DZIEWCZYNA MISTRZA GRY Siedmioróg Redaktor Danuta Sadkowska W książce wykorzystano reprodukcje obrazów Edgara Degasa Primabalerina i Wielka arabeska, Joana Miro Upside-down figures, Tamary Łempickiej Dziewczyna w zieleni, grafikę Eugeniusza Wierzbickiego Dziewczyna z kotem oraz fragmenty utworów Stanisława Grochowiaka: Amor i Psyche, Didaskalia, Do S..., Modlitwa, Moment na widowni, Nike wiążąca sandał, Obrazek z żurnalu (Młodość), Opowiadać miłość, Rozmowa o poezji, Tęsknota za świeżością, Trzy rys^ Zaproszenie do miłości. Zachódri \ \ШШ ціепіа patetyczne, r Zr ■ »; AS. |V P. 82-93 I—.......... S9SS © Copyright by Krystyna Siesicka ISBN 83-7162-222-8 Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1997 r. Wydanie pierwsze Druk i oprawa Rzeszowskie Zakłady Graficzne. Rzeszów, ul. płk. L. Lisa-Kuli 19. Zam. 5506/97 JUTA, MOJA KUZYNKA ZE STRONY OJCA, POWIEDZIAŁA, ŻE MOGĘ SIĘ U NIEJ ZATRZYMAĆ, I DAŁA MI KLUCZE DO SWOJEGO MIESZKANIA. Przyjechałam, żeby zrobić scenografię do sztuki młodego angielskiego dramaturga Patricka Sullivana. Sztuka była prosta. Skromna fabuła nie stanowiła problemu ani dla reżysera, ani dla aktorów. Tylko ode mnie wymagała szczególnych zabiegów scenograficznych, ale ponieważ lubię swoją pracę, nie narzekałam. Jedynym kłopotem był brak dachu nad głową, więc propozycja Juty, żebym zamieszkała u niej, stała się dla mnie wybawieniem. Juta wyjeżdżała do Belgii, jej siostra remontowała tam swój dom i chciała, żeby i ona wtrąciła swoje trzy grosze do projektu przebudowy. Miałam więc całe mieszkanie dla siebie. Juta uprzedziła mnie, że z jednego pokoju korzysta czasami syn jej przyjaciółki. Przychodzi z kolegami, ale zachowują się spokojnie i cicho, więc nie będę miała z nimi żadnych, ale to żadnych kłopotów, zapewniła mnie. Słuchając tego, uniosłam w górę brwi i czułam, że okulary zsuwają mi się do połowy nosa. Popatrzyłam na Jutę i zapytałam, czy jest przekonana, że wie, o czym mówi, i ona potwierdziła, że tak. Siedziałyśmy w barku na Nowym Świecie, czekając na kawę z bitą śmietaną, którą Juta zamówiła, kiedy spóźniona parę minut zdejmowałam w szatni płaszcz. Wybrała stolik przy lustrze, jak to ona. Raz po raz spoglądała na swoje odbicie i nawet nie udawała, że tego nie robi. Własna uroda fascynowała ją. Często mijając lustra, 5 oglądała w nich siebie z zachwytem, nie lubiłam tego. Wreszcie postawiono przed nami filiżanki z kawą, puszyła się w nich bita śmietana. Juta położyła klucze na czarnym blacie stolika. Omówiłyśmy sprawę rachunków telefonicznych, opłat za mieszkanie, przeciekającej pralki, do której powinnam kogoś wezwać. Powiedziała, że numer pana od pralek znajdę w notesie, który zostawi przy aparacie. Pod literą „p", żeby było łatwiej zapamiętać. Ustaliłyśmy, że zaraz przewiozę swoje rzeczy z hotelu do mieszkania Juty, a ona w tym czasie pójdzie do fryzjera, żeby jej podciął grzywkę i wyrównał kosmyki przy uszach. Ustaliłyśmy, że zawiozę Jutę na lotnisko. Samolot do Brukseli odlatywał o piętnastej, więc nie miałyśmy dużo czasu. Juta zapytała mnie, czy wiem, że Bruksela po flamandzku nazywa się Brussel, nie wiedziałam, zapłaciłyśmy i każda z nas ruszyła w swoje życie, co przypomniało mi pewnego mężczyznę, który kiedyś był dla mnie ważny. To on właśnie zwykł mawiać, że kiedy żegna się ze mną i widzi mnie odchodzącą, myśli zawsze o tym, dokąd idę, z kim będę, co mam do załatwienia, i wydaje mu się, że rozstając się z nim, magicznie przechodzę z jednego życia do drugiego i że nawet zamykam za sobą niewidoczne drzwi, żeby on mnie w tym drugim życiu nie mógł zobaczyć. Pamiętam, że myślałam o tym, kiedy rozstawałyśmy się z Jutą przed barkiem kawowym na Nowym Świecie, tego dnia, kiedy wręczyła mi klucze od swojego mieszkania, bo sama leciała do Brukseli, która po flamandzku nazywa się Brussel, ale do tej pory wydaje mi się dziwne, że myślałam o tym właśnie wtedy. Pomachałam tylko Jucie, kiedy po odprawie paszportowej odwróciła się i spojrzała w moją stronę, unosząc w górę rękę, w której trzymała kolorowy tygodnik. Oparłam się o słupek przytrzymujący ciężkie sznury dzielące Warszawę od reszty świata i przez chwilę tak stałam, zastanawiając się, czy zazdroszczę Jucie, czy może nie. Trochę jej zazdrościłam, ale nie bardzo, bo cieszyło mnie, że mam robić scenografię do sztuki Patricka Sul-livana. Później nie mogłam znaleźć swojego samochodu na piętrowym parkingu. Wydawało mi się, że szukam na niewłaściwym poziomie, chociaż wszystko wskazywało na to, że poziom jest właściwy. Wreszcie zobaczyłam go, wsunęłam rękę do kieszeni kurtki, 6 żeby wyjąć kluczyki. Miałam w niej również trzy ciężkie klucze Juty. Dom, w którym mieszkała, był starą kamienicą w centrum. Po wojnie odnowiono tylko jej zewnętrzną elewację. Szare spękane mury oficyn ciągle jeszcze ożywiały jedynie wypieki poobijanych cegieł, a latem tu i ówdzie czerwone kwiaty pelargonii. Mieszkanie Juty znajdowało się na pierwszym piętrze, wielkie, ale dość ciemne mimo wysokich okien. Pełno w nim było schowków, skiytek i zakamarków. Jeszcze przed wojną kupił je pradziadek Juty, warszawski kupiec. Zamieszkał tu z całą wielopokoleniową rodziną i chociaż wszyscy oni już dawno minęli, ciągle jeszcze ich sprawy snuły się po mieszkaniu jak niewidoczne pajęczyny. Po wojnie różni ludzie przewijali się przez ogromne pokoje, czasami bliscy, czasami nie-przyjaźni, aż w końcu Juta została w nich sama, nieustannie powtarzając, że musi to wszystko sprzedać, kupić wygodne jasne mieszkanko, które wreszcie będzie mogła urządzić po swojemu, pozbywając się przy tym większości cudem ocalałych, ale starych i dziwacznych sprzętów. Równie nieustannie powtarzała, że nie może tego zrobić, bo przecież nie potrafi sprzedać miejsc, w których kiedyś żyli jej najbliżsi. Oglądała więc swoją piękną twarz w kryształowym lustrze starej toaletki w pokoju, gdzie stało również ogromne drewniane łoże, na którym Juta sypiała. Podłoga w mieszkaniu skrzypiała niemiłosiernie, utrzymanie urody starych żyrandoli w stołowym i w salonie było uciążliwe, zwłaszcza dla osoby tak zajętej własnym makijażem jak Juta. W szafce pod kuchennym oknem lubiły mieszkać myszy. W pokoiku, który kiedyś zajmowały kolejne służące, teraz było jedynie składowisko butelek, pustych słoików, pokrywek od nie istniejących już garnków. Cmentarz patelni bez uchwytów, starych żelazek, popsutych maszynek do mięsa. Smętne rodowe dziedzictwo przygniatało Jutę, a jednocześnie ona po prostu kochała ten śmietnik. Drzwi wejściowe otworzyłam bez trudu, chociaż jedną rękę miałam zajętą, bo trzymałam w niej butelkę wody mineralnej i szkicow-nik, po któiy wpadłam do teatru wracając z lotniska. Zapaliłam światło w korytarzu, ale nie weszłam w głąb mieszkania. Przeciw- 7 nie, stanęłam i zaczęłam nasłuchiwać. Z pokoju, który Juta udostępniała synowi swojej przyjaciółki, dochodził czyjś głos. Nie rozumiałam słów, słyszałam jedynie, że są to urywane, gwałtowne zdania, właściwie podobne do burzliwej melodii. Butelka, którą trzymałam niezręcznie, wysunęła się i łupnęła o podłogę. Nagle zrobiło się cicho i gdyby nie to, że widziałam światło między podłogą a drzwiami, myślałabym, że głos, który słyszałam przed chwilą, docierał z innego mieszkania. Schyliłam się, żeby podnieść butelkę, i właśnie wtedy otworzyły się drzwi tamtego pokoju. W progu stanął wysoki, szczupły chłopak. Miał pociągłą twarz, dość długie, ciemne włosy. Był ubrany w dżinsy i wyrzuconą na wierzch obszerną koszulę z grubego materiału w kratę. Patrzył na mnie, przerzucając z ręki do ręki kilka kolorowych kostek o różnych kształtach. Cyfry widoczne na ściankach wskazywały na to, że kostki służą do jakiejś gry- — Dzień dobry. Mam na imię Flora. Jestem kuzynką Juty i będę tu mieszkała przez jakiś czas — wyjaśniłam. — Wiem. A ja mam na imię... Uśmiechnął się, ale raczej do siebie niż do mnie i dalej przerzucał kostki z ręki do ręki. Nie wyglądał na człowieka cierpiącego na amnezję. I nie cierpiał. — Mam na imię Kamil. Pomyślałam, że może z jakichś powodów kłamie, bo niby dlaczego tak się zawahał. Nie kłamał, naprawdę miał na imię Kamil, ale mniejsza z tym. Ukłonił się i trzymając wszystkie kostki w jednej dłoni, drugą sięgnął za siebie i nacisnął klamkę. Oparty plecami o drzwi, cofał się, wolno wchodząc w głąb tamtego pokoju. Nagle odwrócił się i zniknął. Znowu widziałam przed sobą jedynie białe skrzydła zamkniętych drzwi, wąski pasek światła pod nimi i ciemną mosiężną klamkę o dziwnym kształcie, podobną do paszczy rozzłoszczonego zwierzęcia, może lwa, może tygrysa, a może dinozaura. Spojrzałam na inne klamki w korytarzu. Były proste, gładkie, nie bałam się ich. A tamtej zlękłam się. Zlękłam się naprawdę. Tak poznałam Mistrza Giy. Nigdy nie zapytałam jej o to, więc nie wiem, w jaki sposób poznała go Mariana. ...PATRZĘ NA ŁÓDKI TWOICH MŁODYCH POWIEK, NA WARGI POCHMURNE JAK OWOCE LEŚNE, NA WŁOSY PRZESIANE ZŁOTYM BLASKIEM RANA. NIE WIEM DOPRAWDY, CO CIEBIE PRZEJEDNA, MOJA ŚLICZNA BIEDNA... (Stanisław Grochówiak) Tak wyobrażam sobie popołudnie tego dnia, kiedy wprowadziłam się do Juty, a w chwilę później Kamil z kolegami wyszli, cicho zamykając za sobą drzwi mieszkania: chmury nad miastem obniżają się nagle, ciemnieją, zaczyna padać deszcz. Najpierw tylko wielkie krople zostawiają na chodnikach wilgotne plamy, ale zrywa się wichura i zamienia deszcz w ukośne gęste strugi, które wiążą niebo i ziemię. I tak wyobrażam sobie Marianę: w przemoczonej letniej sukience biegnie przez Saski Ogród, trzymając nad głową granatową reklamówkę ze złotym napisem MODERNĘ, do której wrzuciła po zajęciach biały tiykot i różowe puenty. Przy Grobie Nieznanego Żołnierza nieruchome twarze wartowników ożywiają się pod sztywnymi daszkami czapek. Ci chłopcy wprost nie mogą oderwać wzroku od Mariany biegnącej przez plac. A ona chce jak najszybciej skiyć się pod daszkiem drzwi Hotelu Europejskiego. Chociaż stąd do domu ma niedaleko, woli przeczekać ulewę. Wreszcie dobiegła, postawiła na ziemi torbę i wycisnęła deszcz z długich przemoczonych włosów. Zgarnęła je z pleców, skręciła w gruby zwój i po chwili rozrzuciła z powrotem. Z kosmyków grzywki, mokrej, rozpłaszczonej na czole, ciągle jeszcze spływały na twarz wąskie stru- ci myki wody. Przemoczona sukienka obciskała jej ciało i Mariana czuła się jak naga między tymi wszystkimi ludźmi, którzy jak ona schronili się tu przed deszczem. — Cześć, Mariana — usłyszała głos obok siebie. Odwróciła się gwałtownie, dopiero teraz zauważyła, że Kamil stoi obok. Poczuła, że czerwieni się pod jego spojrzeniem, i odruchowo chwyciła mokry karczek sukienki, odsuwając go od siebie w nadziei, że w ten sposób mniej będzie widać to, co Mariana chciałaby ukryć, a Kamil zobaczyć. Tyle razy chodzili na basen, tyle razy widział ją w baletowym obcisłym trykocie, kiedy przychodził po nią na zajęcia, ale teraz było jakoś inaczej. Mokra sukienka tak przylgnęła do ciała, że sama Mariana widziała pod nią zaiys małych fig, przez cienki materiał prześwitywały nawet drobne kwiatki. — Zmokłam. — Wyglądasz nadzwyczajnie. Uśmiechnął się i spojrzał jej w oczy niewinnym wzrokiem pastuszka, którego kiedyś grał w jasełkach. Stojący obok ludzie niczego nie widzieli, nie słyszeli, tylko jakaś otyła kobieta w średnim wieku obrzuciła Marianę niechętnym spojrzeniem. Może jej zazdrościła śniadej ceiy ze smugami rumieńców, albo skąpych fig w kwiatki, rozmiar „S"? A może tej miłości, może domyśliła się, jak bardzo Mariana jest w Kamilu zakochana, bo była. To jej miłość pierwsza, naprawdę. Wszyscy chłopcy, z którymi do tej poiy chodziła, zginęli w pamięci jak błędy zatarte korektorem, ale Kamila pokochała naprawdę, tak myślę. I dlatego nie będzie go mogła zatrzeć nigdy, cokolwiek się stanie. Nagle przestało padać, zupełnie jakby chmury wylały z siebie cały deszcz i zostały puste. Uciszył się wiatr, gwałtownym błyskiem wyszło słońce i jest już wszędzie, w kałużach, w szybach samochodów, odbija się nawet w ich dachach mokrych i lśniących. — Nie mogę pójść z tobą, już i tak spóźniłem się na obiad, będę miał w domu piekło. Co ci jest? — A to widać? Mariana zrobiła zaledwie parę kroków w stronę Krakowskiego Przedmieścia i przystanęła. W — Widać. — Bolą mnie palce, Kamil. Mam tak ciasne puenty, że wprost nie mogę dłużej w nich ćwiczyć. Nawet kiedy je zdejmę, płoną mi paznokcie u stóp. — I co zamierzasz zrobić? Kamil sięgnął po reklamówkę Mariany, wyjął z niej puenty i obejrzał dokładnie. — Mają zdarte nosy. Ciasne puenty ze zdartymi nosami! Będę musiała rzucić to wszystko — powiedziała Mariana szorstko. Wyjęła je z rąk Kamila i wepchnęła z powrotem do torby. — Czy takie puenty są drogie? — zapytał. — Ani nie na moją kieszeń, ani nie na kieszeń moich rodziców. Przesunęła wierzchem dłoni po policzku, Kamil nie wiedział, czy jeszcze wycierała deszcz, czy już łzy. Starał się nie patrzeć na nią. — Jak ty dojdziesz do domu? — Teraz będę szła pomału, nie pada, dojdę. — Przykro mi, że nie mogę pójść z tobą, Mariana. Czy naprawdę nie można czegoś wymyślić z tymi puentami? — Wymyśliłam, powiedziałam ci. Skończę z baletem i będzie spokój. Idź wreszcie, Kamil, do jutra. Obejrzał się, kiedy już dzieliło ich parę kroków. Szła wolno, granatową reklamówkę z napisem MODERNĘ przewiesiła przez ramię. Kamil pomyślał, że Mariana nie potrafi walczyć o siebie, nie lubił w niej tego, chociaż lubił w niej tak wiele. Nie potrafi walczyć o siebie, myślał. Zupełnie inaczej niż Pia Gizela. Pia Gizela wydarłaby puenty z piekła. Zatrzymał się przy stołach z książkami. Sprzedawca składał już zlane deszczem foliowe płachty. Kamil sięgnął po ostatni tom Sap-kowskiego, przekartkował go, sprawdził cenę i odłożył. Trzeba będzie kupić, pomyślał. Odchodząc strącił leżący z brzegu stołu mały tomik wierszy, wpadł prosto w błotnistą kałużę. Sprzedawca pokręcił głową z przyganą, kiedy Kamil podniósł zachlapaną książkę i trzymał przed sobą, nie bardzo wiedząc, co teraz z nią zrobić. Milczący mężczyzna z pogardliwym uśmieszkiem na twarzy nie ułatwiał sytuacji. Kamil tylko jedno wiedział na pewno, że za nic nie 11 cla sobie wcisnąć żadnej poezji, nawet za połowę ceny, ale zanim zaczął dyskusję ze sprzedawcą, otworzył książkę i spojrzał. W wierszu, na który trafił, było coś, co go zatrzymało. Sprawdził autora, no tak, słyszał nazwisko, oczywiście, ale nie znał wierszy. Cena oddalała Kamila od Sapkowskiego. — Biorę — powiedział krótko i zapłacił. Wsunął tomik do kieszeni spodni i szybko zaczął iść w stronę domu. Musiał wymyślić sobie jakiś powód spóźnienia, który byłby do przyjęcia dla jego matki. Gdyby przyznał się, że przez trzy godziny siedział z chłopakami u Juty, matka wściekłaby się tylko, wiecznie robiła mu wyrzuty, że za dużo czasu poświęca temu wszystkiemu. Może da się rozbroić, kiedy go zobaczy z tomikiem poezji w ręku. Powinno jej się podobać, Kamil, syneczek, czyta wierszyki, myślał ironicznie. Jak to było, nie mógł sobie teraz przypomnieć, no, jak to było? Wyjął z kieszeni książkę i znowu trafił na ten wiersz, nawet nie musiał szukać: „...Nie wiem doprawdy, co Ciebie przejedna, moja Śliczna Biedna..." To o Marianie. To ona była Śliczną Biedną, bo przecież nie Pia Gizela. Puenty, myślał, biegnąc po schodach, czy rzeczywiście w tamtym domu jest taka nędza, że nie mogą jej kupić głupich baletowych pantofli? Może i nie mogą, kto to wie. W takim razie ona sama powinna się mszyć i jakoś to załatwić. Kamil zaklął półgłosem, coraz częściej łapał się na tym, że myśli tak, jak mówi jego ojciec: trzeba jakoś to załatwić. Jeszcze tak nie mówi, ale już często myśli w ten sposób, a przecież niedawno właśnie to powiedzenie doprowadzało go do wściekłości. Jakoś, znaczy jak? Ukraść, wynieść, zabrać? Nagle przystanął na półpiętrze. Ta kuzynka Juty, przecież ona robi scenografie w teatrach. Może zna kogoś w jakiejś operze, balecie, może któraś z jej znajomych ma używane, niepotrzebne puenty. Uczepił się tej myśli i otwierając mieszkanie był już pewien, że zapyta o to. Flora, też imię! Buzię ma miłą, chociaż taką jakąś przepłoszoną. Na miłość boską, uprzytomnił sobie nagle, zamknąłem drzwi, a Seweiyn tam został. TO JA, FLORA. POJAWIAM SIĘ TUTAJ, BO MUSZĘ PRZECIEŻ OPISAĆ TEN WIECZÓR. KUPIŁAM SOBIE MANDARYNKI Kupiłam sobie mandaiynki i w porze Wiadomości TV usiadłam w fotelu, żeby spokojnie zjeść je i zobaczyć, co dzieje się na świecie. Pachnące skórki składałam na nieforemny stosik, prawdę mówiąc bezpośrednio na serwecie, bo nie chciało mi się iść do kuchni po talerzyk. A zresztą, przyznam się: nie miałam ochoty wychodzić z przytulnego pokoju do mrocznego korytarza, w którym była tamta klamka. Klamka z tą okropną paszczą. Wiadomości skończyły się. Pomyślałam, że obejrzę jeszcze prognozę pogody i dopiero wtedy wybiorę się do łazienki. Miałam zamiar wziąć kąpiel i zakończyć ten wyczerpujący dzień. Kusząco wyglądała świeża pościel, którą przygotowałam sobie w wielkim łóżku Juty. Na mapie pogody zobaczyłam deszcz i mgły. Deszcz na zachodzie i na Mazowszu, mgły na Podlasiu. I wtedy łupnęło. Jeszcze przez chwilę miałam nadzieję, że łupnęło u sąsiadów na górze, ale kiedy niesamowity rumor powtórzył się po upływie kilkunastu sekund, dotarło do mnie, że z całą pewnością coś się dzieje w dalszej części mieszkania. Moją pierwszą myślą było, że natychmiast powinnam zapakować swoje rzeczy i wrócić do hotelu, za któiy w końcu może i tak nie ja musiałam płacić. Czułam, że mieszkanie Juty, jego przestrzeń, mroczność, jego klamka i sprzęty pradziadków to coś, czego nie wytrzymają moje strach- 13 liwe nerwy. Tymczasem próbowałam udawać, że nic się nie siało. Zgarnęłam skórki mandarynek w złożone dłonie i wdychałam zapach. I wtedy znowu łupnęło. Ponieważ umówiłam się z Jutą, że zamieszkam u niej, w pracy nie wyjaśniliśmy do końca, kto pokryje koszt hotelu, ja czy teatr. Jeżeli ja, sprawy nie wyglądałyby najlepiej, powinnam projektować w domu i tylko dojeżdżać czasami. Postanowiłam, że z pewnością tak zrobię, bo łupnęło jeszcze raz. Odgłos był inny niż poprzednio, hałas trwał krótko i przypominał łomot spadających pokrywek. Powiedziałam sobie, że dłużej nie mogę być idiotką. Tchórzliwą idiotką, to miałam na myśli. Rzuciłam skórki na stolik i wstałam z fotela. Szybko zbliżyłam się do drzwi, zupełnie tak, jakbym wybierała się do kuchni, żeby zrobić herbatę, ale jak już stanęłam przed nimi, całą moją odwagę po prostu wzięli diabli. No tak, wzięli ją diabli, zwyczajnie. Trzymałam rękę na klamce i zamierzałam nacisnąć, kiedy znowu usłyszałam brzęk tłuczonego szkła. Dalsze tłumaczenie, że nie mogę być tchórzliwą idiotką, doprawdy nie miało sensu, byłam. A do tego czułam, że coś się dzieje z moją tarczycą, rozsadzała mi szyję. Wejście do ciemnego korytarza stało się dla mnie niemożliwe. Nasłuchiwałam tylko, ciągle tu dobiegały jakieś odgłosy, wydawało mi się, że słyszę chrobot, a to nie mogły być myszy mieszkające czasami w kuchennej szafce pod oknem, bo chrobot był za głośny, poza tym poprzednie hałasy też przekraczały ich mysie możliwości. Naprawdę nie wiem, skąd wzięłam odwagę, żeby uchylić drzwi. Tak czy owak, zrobiłam to. W głębi mieszkania znowu usłyszałam tłukące się szkło. Wysunęłam rękę przez szparę i przeciągnęłam nią po ścianie obok framugi. Wreszcie znalazłam kontakt i nacisnęłam. Spojrzałam, korytarz był pusty. Starannie omijałam wzrokiem klamkę, której się bałam. Ostrożnie wysunęłam nogę, zdecydowana wyjść z pokoju. I wtedy usłyszałam, że ktoś wkłada klucz do zamka drzwi wejściowych. Tego już było za wiele. Cofnęłam nogę, zamknęłam drzwi i nasłuchiwałam przez chwilę. Starałam się opanować strach, ale jak mogłam opanować coś, co było ode mnie silniejsze? Podłoga w korytarzu skrzypiała, kroki tego, kto po niej szedł, były po- 14 wolne, ktoś tam się skradał, nie chciał być słyszany, to pewne. Na palcach przeszłam od drzwi do fotela. Otoczona głębokimi oparciami czułam się troclię bezpieczniejsza. Usłyszałam, że znowu coś się dzieje, bo najpierw załomotała jakaś blacha, a potem wyraźnie usłyszałam męski głos, widocznie ten, kto przyszedł, przestał się ukrywać. Później zapukał do moich drzwi. — Proszę — powiedziałam, wpatrując się przed siebie, tam, gdzie zaraz powinien się ukazać. — Przykro mi, że tak późno panią niepokoję. — Kamil. Musiał zobaczyć, jak jestem przerażona, bo kiedy wszedł, stanął przede mną i przyglądał się, milcząc. — Ktoś tu jest, Kamil, boję się — powiedziałam, szczęśliwa widząc tylko jego. — Nie masz pojęcia, co się działo... — Mam pojęcie, zaglądałem do pokoiku przy kuchni, do tej służbówki, czy jak on się nazywa. — I co? — Był tam. — Był tam... — powtórzyłam głupio. Teraz patrzył na mnie ze zdumieniem, jakby usiłował coś zrozumieć. — To pani nie wiedziała, że on zostaje? — Kto tu jest oprócz mnie? — zawołałam histerycznie. — Seweiyn. W tej samej chwili drzwi, które Kamil przymknął zaledwie, skrzypnęły i uchyliły się szerzej. Seweryn wszedł do pokoju. ... A TY, MIŁA, Z BOKU STOISZ, RĘCE SKŁADASZ I ROZKŁADASZ — NIEWESOŁA, NIEŻAŁOSNA, TYLKO CORAZ BARDZIEJ BLADA. PALCE W MUSZLĘ BIAŁĄ ŁĄCZYSZ, W NIEJ JAK WRÓBEL SERCE TWOJE... O, ZATRUTA TAŃCOWANIEM, CZYM CIĘ TERAZ USPOKOJĘ? (Stanisław Grochowiak) — Plie, plie, Mariana! Bez plie nie będzie piruetu! Jesteś zbyt powolna! Rozgniewaj się czymś, rozzłość! To cię ożywi! Proszę, dziewczęta, od lewej nogi zaczynamy! I raz, i dwa, i trzy, i czteiy! Będę musiała powiedzieć pani Emilce, że nie wytrzymam tego dłużej, zdecydowała Mariana. Czuła, jak ból wędrujący od stóp usztywnia jej kolana, biodra, nadgarstki, ramiona. Jest wszędzie, dosłownie wszędzie. Tańczyła z zaciśniętymi zębami. Nie widziała swojej twarzy, bo wolała nie patrzeć w ogromne lustro, w którym odbijały się wszystkie dziewczyny i w którym mogły zobaczyć siebie przy każdym obrocie. Rytmiczne takty fortepianu uzupełniał donośny, agresywny głos pani Emilii. — Preparation, dziewczynki, preparation! Mięciutko, proszę, mięciutko! I raz, i dwa, i trzy, i cztery! Noga elegancko, pięta elegancko, i raz, i dwa... 16 Ile minut może być do końca, pięć, dziesięć? Jutro zajęcia tylko w baletkach, ale pojutrze znowu puenty. Potem sobota i niedziela, ale co z tego... — Pas de bourree i balancee! I raz, i dwa, i raz, i dwa, i trzy, i czteiy... Kamil przyszedł po Marianę. Objął ją ramieniem i przytuleni do siebie szli Miodową. Stanęli nad Trasą i przez chwilę patrzyli na wjeżdżające do tunelu samochody. Przed nimi czerwieniało słońce, a nad ich głowami, za lecącym wysoko samolotem, ciągnęło się białe, zmarszczone pasmo. Kamil wsunął rękę do kieszeni, wyjął kilka drobnych monet i spojrzał. Nie warto było nawet liczyć, za mało na pączki. — Jaka jest ta dziewczyna? — zapytała nagle Mariana. Nie przyznała się Kamilowi, że po zajęciach zamknęła się w łazience i płakała. Dopiero po jakimś czasie umyła twarz, rozczesała włosy ściągnięte w koczek, zebrała się jakoś i poszła zobaczyć, czy on czeka przy ławce w bocznej alejce Ogrodu Saskiego. — O którą dziewczynę pytasz, Mariana? Miał nadzieję, że nie zauważyła jego zaskoczenia. Pia Gizela? Skąd mogła o niej wiedzieć... — Pytam o dziewczynę od Juty. A więc jednak Pia Gizela. Tylko skąd, przecież nie od chłopaków, z którymi tam się spotykał. — A co ty o niej wiesz? — Właśnie niczego nie wiem, dlatego pytam. Miła? Czy Pia Gizela jest miła, zastanowił się. Nie, nie podobałaby się dziewczynie takiej jak Mariana, ale to nie było ważne, nie musiała jej się podobać. Mariana spojrzała w głąb Miodowej i ruszyła wolno. — Dziś to ja nie mam dużo czasu, muszę ugotować makaron, obiecałam mamie. Flora to dziwne imię. Ona jest bliską kuzynką Juty? W ich rodzinie panuje chyba moda na krótkie imiona, nie sądzisz? — Miła. I nie bardzo dziewczyna. Myślę, że jest od ciebie dwa 2 — Dziewczyna... 17 razy starsza, albo i więcej — odpowiedział wreszcie na jej pierwsze pytanie. — Jak ktoś ma na imię Flora, musi być młody i mieć całą głowę w lokach — roześmiała się Mariana. — Nie jest bardzo stara i ma głowę w lokach. Niewiarygodna ulga, pomyślał Kamil, niewiarygodna. Weszli w Kapitulną, jak zwykle pustą, nawet okna domów wyglądają, jakby nikt tu nie mieszkał. Od Miodowej aż do Podwala można przelecieć jezdnię jak bieżnię na boisku. — Gdybym miał o sekundę lepszy czas, zakwalifikowałbym się na najbliższe zawody — przypomniał sobie Kamil. — A nie możesz mieć? Roześmiał się, czasami mówiła coś takiego, że wprost ręce opadały, pod tym względem była podobna do jego matki, ale tylko pod tym. — A nie możesz lepiej tańczyć? — Nie mogę, bo mam ciasne puenty — odpowiedziała spokojnie. — Przepraszam, Mariana. Nie pomyślałem — speszył się. — Dziś mam w ogóle niezły dzień. Na zajęciach pani Emilka radziła mi, żebym się rozzłościła albo rozgniewała, bo to mnie ożywi, rozkoszne, prawda? — A powiedziałaś jej o puentach? — Nie. — Miałaś powiedzieć. — Ale nie powiedziałam. Czekam na cud. Nagle roześmiała się, przystanęła, chwyciła rękaw Kamilowego swetra i zaczęła go tarmosić. — Czy naprawdę nie możesz mieć o sekundę lepszego czasu? A cóż to jest takiego, jedna głupia sekunda? — Jedna głupia sekunda to jest bardzo dużo, jedna głupia sekunda może znaczyć ostatnie miejsce na olimpiadzie. Kamil z trudem wyciągnął rękaw z rąk Mariany. — Ale przecież ty nie jedziesz na olimpiadę, jedna głupia sekunda w tej sytuacji nie ma chyba takiego znaczenia? 18 — Otóż ma. Wyobraź sobie, że ma, jeżeli nie daje mi możliwości startu teraz, w tych zawodach. I dla mnie to jest tak samo paskudne, jak dla ciebie takt, że nie możesz tańczyć. Spochmurniała i patrzyła na niego ze smutkiem. — Rozumiem. Biedny Kamil. Sekunda... Położyła rękę na jego policzku i przesunęła nią parę razy, szybkim ruchem kociej łapki. — Biedny, biedny Kamil. Wydawała mu się ładna, chociaż jego matka, kiedy poznała Marianę, powiedziała tylko powściągliwie, że owszem, ma bardzo delikatną buzię. A przecież oprócz delikatnej buzi miała jeszcze ładne orzechowe oczy, złotawe włosy, śniadą cerę i szczupłą, zgrabną sylwetkę. Chłopakom też się podobała, śmiali się nawet i mówili mu często: „Kamil, daj ty sobie spokój z tą Pią Gizelą!" Zazdrościli mu, kiedy przy różnych okazjach tańczył z Mariana. Patrzył na nią teraz. W obcisłych dżinsach i niebieskim powyciąganym swetrze wydała mu się bardzo drobna i krucha. Jest zbyt drobna i krucha, pomyślał, nie daje się żyć z taką kruchością, więc dlaczego, u diabła, zawsze w końcu mnie wzrusza? — Gdybym mógł ci kupić te cholerne puenty, zrobiłbym to natychmiast! — powiedział gwałtownie. — Wspaniale! To prawie jakbym je miała. — Ale nie masz. Wiesz, dlaczego pytałem, czy rozmawiałaś z tą Emilią? Myślę, że jeśli o wszystkim jej powiesz, ona te puenty gdzieś znajdzie. — Nigdzie nie znajdzie. Słuchałam, kiedy rozmawiała z mamą jednej dziewczyny, mówiły o tym, jakie są trudności... Usiedli na obmurowaniu pomnika Kilińskiego, Mariana spojrzała na zegarek. — Nie wychodzi mi z głowy ten makaron — westchnęła. — A jednak porozmawiaj z nią, spróbuj — upierał się Kamil. Patrzył wyczekująco, zauważyła to. — Nie chcę. — Dlaczego? — Bo nie chcę. Nie będę z siebie robiła dziadówki. 19 — To nie jest tak, posłuchaj... — Nie chcę, Kamil — przerwała mu. — Nie wiesz, jak jest. U nas są same zamożne dziewczyny, mają wszystko, nie mają tylko problemów z puentami. Myślisz, że to przyjemnie słuchać, jak rozmawiają ze sobą? Która ma więcej, która gdzie była, której rodzice to, a której tamto. Nie zazdroszczę im, ale... — urwała, a potem dorzuciła szybko: — Sam chyba rozumiesz. Owszem, rozumiał, chociaż uważał, że nie powinna przejmować się głupimi dziewczynami aż do tego stopnia. Zastanawiał się, co rządzi tymi, które bawią się w taką przebijankę, tylko głupota czy może pycha. W końcu myśl o makaronie kazała Marianie wstać z podmurówki, ale Kamil siedział jeszcze. Wyciągnęła rękę, żeby pociągnąć go za sobą, przytrzymał ją. — A może ona ma rację, ta cała twoja pani Emilka? Może rzeczywiście powinnaś się rozzłościć i rozgniewać? — To ty też spróbuj się rozgniewać i zobaczymy, czy pobiegniesz wtedy o sekundę szybciej. — Dobrze, spróbuję. KIEDY SEWERYN SIADA NA FOTELU, MAM WRAŻENIE, ŻE CZEKA NA SMACZNY POCZĘSTUNEK. TAKĄ MA MINĘ. — A teraz należy ładnie nakryć stolik i przynieść mi tu moją miskę w kwiatki pełną smacznej lyby. Najlepiej, żeby to był mintaj. Tylko szybko, proszę. Wyczytuję to w jego oczach. Już mu darowałam wieczór, w którym zrobił ze mnie wariatkę, bo właściwie to nie on był winien, tylko Juta. Juta i może trochę Kamil, który go zamknął w służbówce, bo kiedy siedział z kolegami w pokoju, nadeszła właśnie pora Seweryna codziennych galopów. Zamknął go, a potem o nim zapomniał, zdarza się. Natomiast Juta, to już nie mieściło mi się w głowie, natomiast Juta nie powiedziała mi nawet słowem, że Seweryn zostaje ze mną. Zawsze wyjeżdżając przeprowadzała go do swoich znajomych na wieś i byłam pewna, że tym razem też to zrobiła. Zostaliśmy więc w pustym mieszkaniu we dwójkę, co nawet mnie ucieszyło, bo przecież miło jest do kogoś wracać. Początkowo nie był mną zachwycony. Zlekceważył moje umizgi i walnął mnie łapą, kiedy chciałam podrapać go za uchem. Juta zresztą zawsze mówiła o Seweiynie, że jest nerwowy i że bardzo łatwo można go wyprowadzić z równowagi. Tego wieczoru, kiedy zobaczył, że zagnieździłam się w jego fotelu, a co gorzej również i w łóżku Juty, był rzeczywiście wyprowadzony z równowagi, to prawda. Dopiero następnego dnia przekupiłam go tuńczykiem, którego przygotowa- 21 łam sobie na kolację. Nie wiem, czy tuńczyk był smaczny, bo jadłam chleb z margaryną i gryzłam surową marchewkę. Tak naprawdę Seweryn pogodził się ze mną dopiero wtedy, kiedy udało mu się w końcu zepchnąć mnie z poduszki i przespać na niej całą noc zdrowym, głębokim snem, podczas gdy ja usłużnie przykrywałam go kołdrą. Opowiedziałam o tym Celinie, a ona wysłuchała mnie ze zrozumieniem, bo sama miała w domu kotkę Marusię. U Celiny znalazłam się po rozmowie z Kamilem. W sobotę przez kilka godzin siedział w zamkniętym pokoju razem z jakimiś kolegami. Rozmawiali głośno, ale spokojnie, nie słyszałam o czym, bo dzieliło nas dwoje drzwi i korytarz, dopiero kiedy został sam, przyszedł do mnie. To wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Marianie. Bardzo chciałam pomóc Kamilowi w zdobyciu baletowych pantofelków dla jego dziewczyny, bo byłam jeszcze pewna, że Mariana jest jego dziewczyną, dopiero trochę później straciłam tę wiarę. Pomyślałam o Celinie, właściwie tylko ona mogła tu coś poradzić. Pokoleniowo była bliższa mojej mamie niż mnie, ale przyjaźniłyśmy się bardzo, kiedyś Celina była garderobianą w teatrze, w którym ja z kolei często robiłam scenografię. Lata przelotnych, ale wielu, spotkań w końcu znajomość zmieniły w zażyłość. Tak czy inaczej miałam w planach wizytę u Celiny, więc sprawa, z którą przyszedł do mnie Kamil, tylko ją przyspieszyła. Teraz nie była już garderobianą, tylko prowadziła magazyn kostiumów i rekwizytów przy dużej scenie, miałam nadzieję, że uda mi się wypożyczyć stamtąd puenty dla Mariany. Zastałam ją w przyteatralnym barku, w któiym jadła fasolkę po bretońsku. Ucieszyła się, kiedy zobaczyła, że idę w jej stronę. Nie byłam głodna, więc przyniosłam sobie tylko herbatę. Opowiedziałam Celinie o mojej pracy, o tym, że mieszkam u Juty, no i przede wszystkim o przejściach, które miałam z Sewerynem. — A co u ciebie? — zapytałam. — Masę. Mówiła o swojej córce, synach, wnuczętach, o tym, że zamieniła mieszkanie i że wreszcie kupili sobie działkę. W porównaniu z moim 22 życiem, życie Celiny było bardzo zaludnione. Opowiadała o tym wszystkim z entuzjazmem i śmiała się, bo jak zwykle była pogodna. W końcu umilkła, odsunęła od siebie miseczkę po fasolce i opierając łokcie o blat stolika, przyglądała mi się przez chwilę. A później powiedziała swobodnie: — Nie chce mi się umierać, wiesz? Przeraziłam się, pomyślałam, że może jest chora, roześmiała się, kiedy dostrzegła moją minę. — Nic z tych rzeczy, nie bój się. Nie chce mi się umierać, bo jestem bardzo ciekawa, co będzie dalej. — Z czym? —Jak to z czym? Ze wszystkim. Tyle rzeczy mam pozaczynanych, a żadnej nie skończonej. Zazdrościłam jej, mówiła o życiu jak o swetrze robionym na drutach. Nie można go włożyć, bo nie ma jeszcze rękawów. — Och, Celina, przeraziłaś mnie! — Strasznie jesteś płochliwa ostatnio. Kota się boisz, mojego głupiego gadania się boisz! Czego się jeszcze boisz, Flora? — Boję się, że nie masz w magazynie pantofli do tańca. Masz coś takiego, powiedz mi. — Baletki mam na pewno i to ci mówię. — Chodzi o puenty. Przymrużyła oczy i odchyliła się trochę od stolika. Najwyraźniej przeglądała w pamięci stan swoich zasobów. Trwało to chwilę. — A jaki rozmiar? — zapytała wreszcie. — Nie wiem, musiałabym przyjść z dziewczyną. — Przyjdź z dziewczyną, Flora. Mam puenty, mam nawet sporo, przypomniałam sobie. Na pewno coś znajdziemy. — Nie będzie problemu z wypożyczeniem? — Weźmiesz na rewers, na swoje nazwisko. — A jeżeli ona zniszczy? Zedrze nosy, albo coś? — Wszystko się niszczy, jeżeli jest używane. Kiedy z nią przyjdziesz? Jestem każdego dnia do trzeciej, ale będzie lepiej, jak przedtem zadzwonisz. Masz mój numer do teatru? — Mam. 23 — A więc tę sprawę mamy załatwioną. Zostaje nam jeszcze wejście do Europy. — To znaczy? — Przecież to jakaś bzdura! — Celina wzruszyła ramionami. — Ty zamierzasz wchodzić do Europy? — Jasne. — Zwariowałaś chyba. A w jakiej części świata pani mieszka, pani Floro? — W Europie — przyznałam. — No to dokąd pani się wybiera, złotko? — Celina! — Bo mnie złości to wszystko, zrozum! Jestem Europejką, mieszkam w Europie. Nie obchodzi mnie gospodarka ani finanse. Obchodzi mnie tylko moja europejska kultura i sama jestem za nią odpowiedzialna. Nie muszę pchać się tam, gdzie chcą mnie żywić marną subkulturą amerykańską i jeszcze mi wmawiać, że to właśnie jest moja Europa! — Chyba zwariowałaś, Celina, wszystko plączesz. — Niczego nie plączę! Jestem starym człowiekiem w porównaniu z tobą, Flora, i wiem, co mówię. Byłam Europejką jeszcze w tych czasach, kiedy od tamtej części kontynentu dzieliła nas żelazna kurtyna. Ciebie, moja kochana, nie było wtedy na świecie, albo prawie nie było. Byłam tylko ja, Europejka. I dlatego, między innymi, nie mam ochoty umierać, jeżeli chcesz wiedzieć, bo kto wtedy powie moim wnuczętom, że miarą cywilizacji nie są hamburgery i hot dogi, tylko to, co się w sobie nosi z dziada i pradziada? Pomyślałam, że Celina musi mieć wielkie kłopoty ze swoimi wnukami, albo to one mają kłopoty z nią, i że chyba zupełnie nie potrafią się ze sobą dogadać. Szkoda tylko, że wszystko teraz skupiło się na mnie i to w przyteatralnym barku, w któiym stoliki są tuż obok siebie, więc wszyscy słyszeli, jak Celina krzyczy, a mnie do tego było naprawdę zupełnie wszystko jedno, czy jestem w tej chwili w Europie, czy w Australii z Oceanią, chciałam mieć tylko puenty dla dziewczyny Kamila. Wkrótce poznałam Marianę, bo Kamil przyprowadził ją do Juty. 24 Okazało się, że jest po raz pierwszy w tym mieszkaniu, więc natychmiast rzuciła się do oglądania koszmarnej klamki w korytarzu i do głaskania Seweryna, czym go bardzo zdenerwowała, a może po prostu nie mógł znieść, że ona mówi do niego „kiciusiu", tak jak nie mogłaby tego znieść większość różnych osobników jego płci. Podobała mi się, więc muszę opisać jakoś jej koloryt i ruchy. W kolorycie była złocista i trochę brązowa, mchy są trudniejsze do opisania: gdyby tak jak ona poruszały się wszystkie dziewczęta, żylibyśmy w świecie motyli. — Jestem pani taka wdzięczna — powiedziała. Z zakłopotaniem podała mi mały bukiecik fiołków, a kiedy szukałam odpowiedniego dla nich wazonika, zaczęła właśnie dręczyć Seweiyna, mówiąc do niego: Jaki jesteś piękny, kiciusiu!" W tym czasie Kamil robił nam w kuchni herbatę, a kiedy już ją przyniósł do pokoju w filiżankach ustawionych na tacy, Mariana zaczęła chodzić od mebla do mebla i oglądać bibeloty, które rodzina Juty gromadziła tu przez liczne pokolenia. — Mam nadzieję, że bez trudu dobierzemy dla ciebie puenty, Mariano — mówiłam. — Celina powiedziała mi, że ma ich mnóstwo w magazynie. Czy mogłybyśmy wybrać się do niej jutro? Mariana ucieszyła się, czwartek to był dobry dla niej dzień, bo kończyła zajęcia wcześniej niż zwykle. — Jutro ja nie mogę, mam trening — wtrącił się Kamil. — Do niczego nie będziesz nam potrzebny, prawda, Mariano? Wtedy ona opuściła głowę, pogłaskała Seweiyna, któiy jakoś to zniósł, i dopiero po chwili powiedziała z małym, jakby przyciemnionym uśmiechem. — Czasami myślę, że on mi jest zawsze potrzebny. Może dlatego, że wracam do tamtej chwili z perspektywy czasu, wydaje mi się, że po tym powiedzeniu Mariany ogarnął nas niepokój. Doprawdy, może tylko mi się wydaje, bo nie stało się wtedy nic szczególnego. Kamil podszedł do okna i przesunął firankę. Mariana dalej głaskała spokorniałego Seweryna, a ja ustawiałam filiżanki na podręcznym stoliku. Seweiyn ziewnął, zajrzała mu do różowej paszczki. 25 — Ile ma lal? — zapytała. Nie wiedziałam. Później zadzwoniłam do Celiny, powiedziałam, że przyjdziemy jutro, i umówiłyśmy się z Mariana przed teatrem. Szybko wypili herbatę i poszli, było mi to na rękę, bo już snuły mi się po głowie projekty scenografii do pierwszego aktu sztuki Sullivana i bardzo chciałam zrobić szkice. Rozłożyłam się przy stole kreślarskim Juty. Wiedziałam, że będzie mi przy nim wygodnie, bo kiedyś już tutaj pracowałam i nawet dostałam wtedy nagrodę w konkursie. Może teraz też będzie to dla mnie szczęśliwe miejsce, pomyślałam. Pierwsze szkice zawsze robiłam odręcznie, szybko i trochę byle jak, kiedy wstawałam od stołu, cała podłoga usłana była arkuszami. Starałam się nie myśleć o tym, jak wspaniale będzie się po nich jeździć Sewerynowi. Pracowałam może godzinę, może trochę dłużej, kiedy usłyszałam trzykrotny dzwonek do drzwi. Zajrzałam przez wizjer, stał przed nim niewysoki, drobny chłopaczek, chyba sporo młodszy od Kamila, ale byłam pewna, że idzie do niego. Otworzyłam, najwyraźniej wiedział, że może mnie zastać w tym mieszkaniu, bo nie wyglądał na zdziwionego moją obecnością. — Dzień dobiy pani, czy zastałem Kamila? Odpowiedziałam na to grzeczne powitanie i przyglądałam mu się, zafascynowana jego wyglądem. Miał tak dziecinną twarz, że właściwie pasowałaby do niej figura sześciolatka, a jednocześnie, kiedy mówił, widziałam w jego buzi masę ogromnych zębów. Było w tym chłopcu coś wzruszającego. Miał rudawe, krótko obcięte włosy i duże, osobliwie ziełone oczy. — Nie ma Kamila i o ile wiem, dziś już go nie będzie. — Uu! — powiedział. — Fatalnie. — Czy mogę ci w czymś pomóc? — zapytałam, nieświadoma tego, w co się ładuję. — Tak. A kiedy pani zobaczy Kamila? — Nie wiem. — Uu! Fatalnie! — powiedział znowu. — To nie może mi pani pomóc. — Przykro mi. 26 — Mnie też jest przykro — wykazał się ujmującą lojalnością w stosunku do mnie. — No to co zrobimy? — zapytałam. Wytarł nos wierzchem dłoni, bardziej chyba z zakłopotania niż z rzeczywistej potrzeby, potem oparł łokieć o framugę drzwi i przez chwilę w głębokiej zadumie poklepywał swoją szczeciniastą czuprynę. — Może mu pani coś powiedzieć, kiedy go pani zobaczy? — Jasne, że mogę, ale nie wiem, kiedy to będzie. — Jak będzie, to będzie, bo widzi pani, nie sposób dzwonić do niego do domu, mamę ma taką... Wie pani, nie? — Nie znam mamy Kamila. Machnął ręką, dając mi do zrozumienia, że jego zdaniem niewiele tracę i że każdego słowa szkoda na tę kobietę. — Proszę mu tylko powiedzieć, że Tanburix musi się spotkać z Pią Gizelą. — ТапЬигіх i Pia Gizela — powtórzyłam. — Zapamięta pani? — Chyba zapamiętam. — Pani sobie zapisze. Musiałam wyglądać jakoś szczególnie gapowato, bo domagał się tego dość stanowczym głosem, ale miał rację, powinnam sobie zapisać i obiecałam mu, że to zrobię. Poszedł już, a ja wracając do stołu kreślarskiego Juty, który teraz był moim stołem, i później, szukając na nim kartki, którą mogłabym przypiąć do drzwi Kamilo-wego pokoju, powtarzałam w kółko: ТапЬигіх і Pia Gizela, ТапЬигіх i Pia Gizela, żeby tylko nie zapomnieć, ТапЬигіх і Pia Gizela. Dziewczyna: ROZUMIEM PANA. Z WIERZCHU TA IRONIA, A SPODEM CZUŁOŚĆ PODPEŁZA KU SERCU... Poeta: DLACZEGO PANI JEST TAKA PIWONIA, CO CHCE ZAWZIĘCIE BYĆ BUTELKĄ PERFUM...? (Stanisław Grochowiak) Kamil włożył dres i usiadł na ławce przy bieżni. Wiedział. Niepotrzebne było całe to gadanie trenera, którego musiał wysłuchać, bo przecież nie mógł odwrócić się na pięcie i odejść. Wiedział: powinien trenować dwa razy więcej i robić to systematycznie. Wiedział! Był wściekły. Powinien oddać Florze klucze do mieszkania i nie chodzić tam nigdy więcej. To jedyne rozsądne rozwiązanie, szkoda tylko, że nie do przyjęcia dla Kamila. Dlaczego nie do przyjęcia, zapytałaby jego matka. No, bo nie do przyjęcia i już. Zostawić chłopaków, małego rudasa Pawła, któiy tak dzielnie zaczynał sobie radzić, zerwać z Pią Gizelą? Zawsze marzył o dzielnej i przebojowej dziewczynie, zawsze. Chciał, żeby była przy nim właśnie taka, która w życiu nie boi się niczego, której nie łamią problemy, bo to ona je łamie. Siedział na ławce przy bieżni i kolejno opierając buty o kolana, energicznie sznurował adidasy. Zbyt mocno ściągnął tasiemki. Będę to musiał zrobić jeszcze raz, zdecydował ze złością i zrobił to jeszcze raz, ale znowu zbyt mocno. Postanowił, że dłużej nie będzie się z tym szar- 28 pać. Chwycił swoją torbę leżącą przy ławce i szybko poszedł w stronę wyjścia. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, nikogo spotykać. Za bramą stadionu usłyszał sygnał samochodu. Raz, dwa, przerwa, raz, dwa. Obejrzał się, gdzieś tu mógł być jego ojciec, tak, zobaczył stojącego przy krawężniku granatowego forda, więc zawrócił. Z daleka widział, jak ojciec przechyla się przez siedzenie obok kierowcy i otwiera drzwiczki, widocznie dziś też nie miał czasu pojechać do warsztatu, żeby naprawić uszkodzony po włamaniu zamek. — Cześć, tato, co tu robisz? — Czekam na ciebie, wsiadaj. Kamil wrzucił torbę do samochodu i usiadł obok ojca. — Czy coś się stało? — zapytał niespokojnie. — Nic się nie stało, byłem w pobliżu. Wydawało mi się, że dziś kończysz o tej porze. Wysoki, szczupły Kamil, ze swoją śniadą cerą i szarymi oczyma w niczym nie przypominał ojca, nieco otyłego blondyna, którego wyraźny brzuszek był przyczyną jego porannych zmagań, dość nieskutecznych, bo żadna gimnastyka nie zmieniała faktu, że w miarę upływu lat ojciec Kamila stawał się grubasem. — Jedziesz do domu, tato? — Czas najwyższy, nie sądzisz? — Nie wyrzuciłbyś mnie przy księgarni na wprost uniwerku? Kamil poprzedniego dnia dostał swoją tygodniówkę i postanowił kupić Sapkowskiego, oczywiście spłucze się co do grosza i będzie bez pieniędzy przez najbliższe dni. Ojciec spojrzał na zegarek. — Mogę cię wyrzucić, ale wątpię, czy mama będzie zachwycona, jeżeli znowu spóźnisz się na kolację. — Nie spóźnię się, kupię książkę i wracam do domu. Jutro mam sprawdzian z historii, będę musiał posiedzieć. — Na wierzchu podręcznik, pod spodem Sapkowski, jak znam życie. Dobrze, zatrzymam się przy księgarni. Znam życie? — Znasz — przyznał Kamil. — Powiedział mi twój trener, że ostatnio miewasz gorsze wyniki, co się dzieje? 29 — Powiedział ci mój trener? — Widać znam nie tylko życie, ale twojego trenera też. — I kiedy z nim rozmawiałeś? — Dzisiaj. — Nie chcę, żebyś w moim klubie robił sobie wywiadówki, to przecież nie jest szkoła, tylko... Kamil urwał w połowie zdania, bo samochód zmieniający pas zajechał im drogę, z tyłu ktoś nacisnął sygnał. — Widziałeś, co on zrobił? — Widziałem. — Mogliśmy mieć niezły bigos. Nie robię żadnych wywiadówek, Kamil. Jedno tylko ci powiem, postaraj się o lepsze wyniki, pokazuj się częściej w klubie. Źle na tym nie wyjdziesz. — O czym ty mówisz? — O niczym specjalnym. Byli już na Krakowskim Przedmieściu, kiedy ojciec zapytał Kamila o coś, czego on w pierwszej chwili nie zrozumiał. — A ty w ogóle wiesz, ile z tego można wyciągnąć? — Z czego, tato? — Z takiego sprintu. Kamil nie miał pojęcia, nigdy nie przeliczał metrów ani sekund na pieniądze. Ojciec roześmiał się, kiedy Kamil powiedział mu o tym. — Na jakim ty świecie żyjesz, chłopaku. W tej chwili sport to jest forsa, czy ty nie wiesz? Wiedział, oczywiście, ale nigdy nie myślał o tym, ani wtedy, kiedy miał przed sobą pas bieżni, ani wtedy, kiedy czuł pod butem blok startowy. Ile z tego można wyciągnąć? Bieg i rywalizację, tyle. Sport, dobra męska sprawa. Zatrzymali się przed księgarnią, Kamil odpiął pas i sięgnął po torbę. Trzymał rękę na klamce drzwiczek, ale ciągle jeszcze nie wysiadał. Wreszcie spojrzał na ojca. — Ty żartowałeś, tato, prawda? Jego ojciec milcząc patrzył przed siebie, jakby nie słyszał pytania. — Tato! 30 — Cóż, teraz to jest normalna rzecz, kiedyś było inaczej — powiedział. — Ale żartowałeś, tato? — Zrobił się z tego taki sam zawód jak każdy inny. — Wiem, ale ty żartowałeś, prawda? — zapytał z naciskiem. — Wysiadaj, nie mogę tu stać, w końcu stuknie nas autobus. Żartowałem. Kamil wysiadł, ale nie poszedł do księgarni, patrzył, jak jego tata odjeżdża. Lubił go, oprócz uczucia, jakie ma się dla ojca, zwyczajnie go lubił. Podobała mu się jego wyrozumiałość, troska o rodzinę, energia. Mógł mu dużo powiedzieć, nie wszystko, ale dość dużo. Granatowy ford odjechał. Kamil nie widział go już między innymi samochodami, a jednak nie odchodził. Włożył rękę do kieszeni dżinsów, żeby sprawdzić, czy aby na pewno ma przy sobie pieniądze na Sapkowskiego. Nie było ich tam, ale przypomniał sobie, że w szatni przełożył portmonetkę do torby. Natomiast wyczuł w kieszeni miłe w dotyku kostki do gry. Przesuwał palcami po ich różnobocznych powierzchniach i myślał. O czym ojciec rozmawiał dziś z trenerem? Dlaczego czekał na niego przed stadionem? Czemu zadał mu to zaskakujące pytanie? Nie wiedział. Znalazł w kieszeni gumę do żucia, rozwinął ją i wsunął do ust miętową pastylkę. W księgarni zbiegł po schodach do sali na dole, gdzie szybko znalazł Sapkowskiego. Idąc do kasy, zatrzymał się jeszcze przy ruchomym stojaku z pocztówkami i sprawdził, czy nie przybyły na nim jakieś nowe, bo ciągle jakoś nie mógł trafić na jedną, której szukał od dłuższego czasu. Teraz też jej nie było, trudno. W domu zastał ojca siedzącego przed telewizorem. Przeglądając gazetę, raz po raz patrzył na ekran. Matka, nie odrywając wzroku od filmu, nadstawiła Kamilowi policzek do pocałowania. Uprzytomnił sobie, że ostatnio kilkakrotnie wydała mu się do kogoś podobna, w żaden sposób nie mógł uświadomić sobie do kogo, a tu nagle błysk rozpoznania: była po prostu kobietą z opery mydlanej. Platynowe włosy, beżowy makijaż, koszulowe bluzki starannie wsunięte do spodni. Na nogach miała złote klapki, 31 w których chodziła w lecie i po domu. Nie było to ubranie ani bardzo kosztowne, ani bardzo wyszukane, ale dobrze na niej wyglądało, a ona dobrze wyglądała w nim. Była ładna, chociaż urodę miała chłodną i trochę surową, być może dlatego, że odziedziczyła po swoim ojcu wyraziste rysy, regularne, ale pozbawione naturalnej, swobodnej mimiki. Matka Kamila uśmiechała się rzadko, była nerwowa i przewrażliwiona, przynajmniej on tak uważał. — A ty rozmawiałeś z Kamilem o tym? — zapytała wpatrzona w ekran. — Tak. — I co on na to? Zupełnie jakby mnie nie było w pokoju, pomyślał Kamil. No i ciekawe, co ja na to. Dowiedział się, że nic. — Nic. Nie sądzę, żeby go to specjalnie interesowało. — O czym wy mówicie, właściwie? — zniecierpliwił się. — Och, Kamil! — żachnął się ojciec. — Nie jest to takie istotne. Przyglądał im się przez chwilę, a potem odwrócił się, wzruszając ramionami. Dobrze, że nie widzieli, pomyślał, jednak w tej samej chwili usłyszał: — Nie wzruszaj ramionami, wiesz, że tego nie cierpię. Paweł miał rację, kiedy stwierdził, że jego matka ma chyba oczy dookoła głowy. Kamil był głodny, sądząc jsdnak po tym, co działo się na ekranie telewizora, do końca filmu pozostawało jeszcze sporo czasu. Ojciec zupełnie niepotrzebnie tak go poganiał. Idąc do swojego pokoju, Kamil zajrzał do kuchni i wyjął z otwartego opakowania garść krakersów. Sięgnął po Sapkowskiego i wyciągnął się na tapczanie. Oczywiście z butami, pomyślał. Gryząc krakersy zastanawiał się, czy Mariana ma już swoje puenty, jeżeli tak, to na pewno jest szczęśliwa. Dobrze, że wpadł na pomysł zapytania Flory i że ona tak szybko wzięła się do załatwiania sprawy, bo przecież Mariana poddałaby się bez walki. W jego domu do spraw finansowych podchodzono inaczej. Rodzice nigdy nie żałowali pieniędzy na sprzęt sportowy dla niego ani na składki w klubie, chociaż pieniędzy na własne wydatki nie do- 32 stawał zbyt wiele. Usłyszał kroki matki, zajrzała do pokoju i zobaczyła, że Kamil leży na tapczanie. — Oczywiście z butami — powiedziała. No dobrze, dobrze. Usiadł, zdjął adidasy i wyciągnął kapcie spod tapczana. A może to po prostu jest tak, że leczenie oczu małego brata Mariany pochłania aż tyle pieniędzy, że ciężko im się zdobyć na inne wydatki? Dlaczego w takim razie posłali ją do takiej kosztownej szkoły, przecież wiele razy słyszał, jak narzekała, ile kosztują baletki, ile kostium, rajstopy, a wiecznie coś się niszczyło albo z czegoś wyrastała. Może ją posłali dlatego, że jest szczególnie uzdolniona. Tak, to możliwe. Był kiedyś na pokazie, miała tam solowy występ i Kamil słyszał, jak ktoś siedzący za nim mówił o niej z zachwytem: „Ta dziewczyna jest szczególnie uzdolniona". Może ludzie szczególnie uzdolnieni artystycznie zawsze są tacy nie z tego świata, ale gdzie tam, żona jego wuja, bardzo utalentowana poetka, potrafi nawet panu Bogu diabła sprzedać, ojciec Kamila zawsze tak o niej mówi, nie bez uznania zresztą. Pia Gizela nie jest uzdolniona artystycznie, ale nigdy nad tym nie ubolewała. Przeciwnie, rozpacz była, kiedy z rzutu kośćmi wypadło, że ma umiejętności kulinarne, potrafi pięknie przygotowywać potrawy i nakrywać stół do posiłków. Jedyną pociechą stał się wtedy dla niej fakt, że otrzymała modyfikator + 10% do szansy odkrycia narkotyku albo trucizny w żywności, oczywiście, jeżeli jej test dobrze wypadnie. Uprzytomnił sobie, że jeszcze nigdy Pia Gizela z tych swoich uzdolnień nie korzystała, miała po prostu inne, ciekawsze sprawy na głowie. Kamil sięgnął po książkę, ale nie zaczął czytać, bo przypomniało mu się nagle, jak rudas Paweł był u niego parę dni temu i matka zapytała go, na czym tak naprawdę polega ich gra, a wtedy on zaczął jej z dumą opowiadać, że właśnie bardzo niedawno posiadł zdolność opatrywania kikutów, ale, niestety, jeżeli test Inteligencji mu się nie uda, jego pacjent i tak umrze. Matka Kamila siedziała z nimi przy stole, bo tego dnia zatrzymała Pawła na obiedzie. Jedli rosół i matka, słuchając tych pyszałkowatych wyjaśnień, coraz to spoglądała na Kamila wzrokiem pełnym niedowierzania. /v' * %£. fer %.& ІО /?)? елі 3 — Dziewa\ra... A-e/ 33 — Przepraszam bardzo, Pawełku — powiedziała w końcu — ale ja nie bardzo rozumiem, czy nie mógłbyś wytłumaczyć mi tego wszystkiego jaśniej? — Uu! Fatalnie! — zmartwił się Paweł. —Jaśniej to ja chyba nie potrafię. Może Kamil powie pani więcej, przecież w końcu on jest Mistrzem Giy. — Wołałabym, żeby Kamil zdał maturę i poszedł na prawo — odpowiedziała chłodno. — Tymczasem widzę, że nabija sobie głowę jakimiś głupstwami. Paweł przez chwilę walczył z długą nitką makaronu rosołowego, która wisiała mu od ust aż do kołnierzyka koszuli. W końcu oparł łyżkę o brzeg talerza, chwycił makaron palcami i przechylając głowę do tyłu, zaczął go sobie okręcać dookoła języka. Kamil przypomniał sobie pełne wyrzutu spojrzenie, którym obrzuciła go wtedy matka, zupełnie jakby to wyłącznie on ponosił odpowiedzialność za zachowanie Pawła przy stole. — Pawełku, bardzo cię proszę... — powiedziała znacząco. Wtedy Paweł połknął makaron, ale jednocześnie utkwił w matce Kamila pytające spojrzenie. — A o co mnie pani prosi? — zapytał. Tego Kamil już nie wytrzymał, parsknął rosołem na obrus. — Uu! Fatalnie! — zmartwił się znowu Paweł. A tego z kolei nie wytrzymała matka Kamila. Podniosła się i zabierając swój talerz, majestatycznie wyszła z pokoju. Jeszcze teraz, kiedy Kamil przypominał sobie to wszystko, chciało mu się śmiać. — Dlaczego twoja mama nie zjadła do końca? — zapytał Paweł. — Ten rosół wcale nie był taki zły, chociaż ja tam nie lubię posypywanego natką. Twoja mama jest zupełnie niezłą kucharką, jadałem gorsze rosoły. — Dziękuję za komplement, Pawełku! Bądź tak dobiy i zdejmij łokieć ze stołu! — usłyszeli. Paweł zdjął łokieć ze stołu, rozejrzał się po pokoju, oniemiały ze zdumienia. — A gdzie jest twoja mama, Kamil? 34 — W kuchni. — Ma oczy dookoła głowy i widzi przez ścianę, jak Boga kocham. Ty się jej nie boisz? Kamil nie bał się swojej matki, była przewidywalna. Zawsze wiedział, jak się może zachować i co powie. Natomiast Pawła wymiotło z jego domu, mimo że Kamil parokrotnie wodził go na pokuszenie najbardziej niecnymi metodami, nie dał się złapać ani na pierogi z mięsem, ani na faszerowaną kapustę. W końcu Kamil widywał go tylko u Juty. Teraz podszedł do biurka i wyciągnął szufladę, w której miał starannie poukładane teczki swoich graczy. Na każdej z nicli były wyrysowane litery RPG, a pod nimi imiona. Wyjął tę z imieniem Tanburix, zajrzał do niej i przez chwilę wpatrywał się w nie tak dawno założoną kartę Pawła. Później przypiął do niej arkusik wydarty z notatnika. Zapisał na nim polecenie dla samego siebie: „ТапЬигіх — umiejętność: etykieta. Modyfikator + 10% do wszystkich standardowych testów umiejętności i cech", ale pominął używany w Warhammerze zwrot: „wykonywanych w czasie przebywania w lepszym towarzystwie", śmieszyła go sama myśl o tym. — Kamil, kolacja! — usłyszał głos matki. Schował teczkę Pawła do szuflady, ale nie wstał od biurka. Jeszcze przez chwilę siedział na krześle i patrzył na reprodukcję obrazu Degasa wiszącą na ścianie na wprost jego oczu. Rozpaczliwa historia, gdyby się nie bronił, Mariana mogłaby go zagłaskać. Zupełnie jak kota Seweryna. I gdyby się nie bronił, jak do kota Seweiyna mówiłaby do niego „kiciusiu", a to już byłoby nieznośne. Ciągle patrzył na reprodukcję Degasa. Była to ta właśnie „Primabalerina". OPOWIADAĆ MIŁOSC. TO GDY ZAŻĄDAJĄ, POWINIENEŚ UNIEŚĆ KAPELUSZ I CZOŁO, I WYJŚĆ Z TEGO PARKU. (Stanisław Grochowiak) Przyjaciółka Flory, pani Celina, wydała się Marianie dziwną kobietą. Nie budziła sympatii. Była osobą średniego wzrostu, dość tęgą, miała donośny głos i spojrzenie, które nawet kiedy mówiła miłe rzeczy, było nie tyle uważne, ile krytyczne. — A więc to ty masz kłopoty z puentami, moja droga? Zaraz coś na to poradzimy, muszę tylko sprawdzić w komputerze, jakie mam numery i w której są szafie. Zasiadła przy stoliku, włączyła komputer i po chwili przesuwania myszą po monitorze, zaklęła. Mariana i Flora siedziały obok, przy stoliku zarzuconym skrawkami materiałów, między którymi wiły się długie pasma włosów trzech peruk, które Celina tam rzuciła, kiedy weszły do pokoju. Ze złością odłożyła mysz i zaczęła naciskać klawisze. Na monitorze ukazała się długa lista nazwisk. — Chodzi mi o buty, ty idioto! — powiedziała Celina do komputera i nacisnęła kolejny klawisz, monitor wypełniły teraz karty pasjansa. — No, dajże spokój! — obruszyła się i znowu złapała za mysz. Kursor latał po monitorze jak oszalały, a pani Celina nie mogła nad nim zapanować, wreszcie udało jej się jakimś cudem go zatrzymać i wtedy zawołała z rozpaczą: — Co dalej? Ponieważ na ekranie nie ukazała się żadna sensowna odpo- 36 wiedź oprócz planszy z informacją, że drukarka jest źle podłączona, pani Celina postukała się palcem w czoło i rzuciła komputerowi konkretne zlecenie: — A idź ty do diabła! Nie mam tu żadnej drukarki! Komputer nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią, wyrzucił na ekran dość dużą planszę zakończoną propozycją „trzeba zmienić użytkownika". Pani Celina spojrzała na nas. — Widzicie? Jest bezczelny. To już nie pierwszy raz zwraca się do mnie w ten sposób. Zwyczajna łobuzeria. Wstała od stolika i poszła w stronę wielkiej szafy zajmującej całą ścianę pokoju. Rozsunęła drzwi. — Mam te puenty na drugiej półce od góiy, mniej więcej pośrodku, od numeru trzydzieści cztery do trzydzieści osiem. Jaki wolisz kolor, moja droga, mam różowe i seledynowe w tych wszystkich rozmiarach. Oddzielnie, w pudełku po włoskim makaronie, mam jedną parę białych, numer trzydzieści pięć. Czy pamiętasz, Floro, naszą rozmowę o wejściu do Europy? Jeżeli ciągle jeszcze wybierasz się tam, bądź tak dobra i zabierz ze sobą mój komputer, kupię ci smycz dla niego. Podaj mi drabinę, Ma-riano, albo nie! Ty mi daj drabinę, Floro, bo przecież ta trzcina załamie się pod jej ciężarem. Dlaczego nosisz grzywkę? Powinnaś zapuścić te włosy z przodu, potem zaczesywać do tyłu i odsłonić czoło. Głowa tancerki wygląda wtedy o wiele lepiej, jak zobaczymy się następnym razem, co niewątpliwe wkrótce nastąpi, bo dziewczętom w twoim wieku stopy rosną bardzo szybko, nie chcę ciebie widzieć z wygryzionymi nad czołem włosami. Trzymaj drabinę, Floro, bo w końcu zlecę na twarz. Mariana przymierzyła trzy pary, jedne puenty były bardzo dobre. Włożyła je starannie, zrobiła kilka kroków bourree, a potem szybkie wspięcie na palcach do pozycji piątej. Flora i pani Celina przypatrywały jej się w milczeniu. — Świetne — powiedziała Mariana. — Są po prostu świetne. — Cieszę się — spojrzenie pani Celiny złagodniało. — Niech ci dobrze służą, dziewczynko. — Ona ma na imię Mariana — wtrąciła Flora. 37 — Przecież wiem, nie jestem głucha i słyszałam, ale będę do niej mówiła dziewczynko. — To nie kojarzy się najlepiej — zaoponowała Flora. — Mnie się kojarzy bardzo dobrze, za moich czasów wszystkie byłyśmy dziewczynkami, dziewczyny były takie gorsze. — To się zmieniło, Celino. Spojrzała na Florę swoim krytycznym spojrzeniem, które od pierwszej chwili nie podobało się Marianie, i powiedziała zaczepnie: — Uważasz, że zmieniło się na lepsze? — Och, masz obsesję. — Możesz tak to nazwać, mnie nie przeszkadza. A tobie przeszkadza, kiedy mówię do ciebie dziewczynko? Mariana uśmiechnęła się, była taka szczęśliwa, że nic nie mogło jej przeszkadzać, nic. Zawinęła puenty w bibułkę, włożyła je do pudełka ostrożnie, jakby były ze szkła. Flora wypełniła i podpisała rewers. — Dziękujemy ci, Celino. Mariana potakiwała głową, przytulając do siebie pudełko. — Bardzo jestem pani wdzięczna, gdyby nie pani i pani Flora... — Gdyby nie Kamil, przede wszystkim — przerwała jej Flora. — Kamil to twój chłopiec? — Tak. — Opowiedz nam o swojej miłości — poprosiła Celina. Mariana kołysała pudełko z puentami, jakby tuliła do snu niemowlę, wahała się. — Opowiedz! — nalegała Celina. — Ja tak lubię słuchać historii o miłości. — Ale ja nie mogę — powiedziała speszona. — Czy są jakieś powody, które ci nie pozwalają o tym mówić? — Nie, nie ma. Wtedy Celina uśmiechnęła się domyślnie. — Bo co to byłaby za miłość, gdybyś ją rozsiewała po świecie i zamieniała na słowa, tak? Spojrzały na siebie, Mariana uśmiechnęła się tylko, a Celina podeszła i przytuliła ją do siebie. 38 — Powodzenia, dziewczynko. Mariana pomyślała, że Celina jest w gruncie rzeczy sympatyczna i to doprawdy nie dlatego, że miała dla niej puenty. Wyszły przed teatr, na ulicę rozgrzaną słońcem. — Chodźmy do mnie — powiedziała Flora. — Mam lody w zamrażalniku. Nakarmię Seweiyna i wyjdziemy razem, muszę dziś jeszcze być w Starej Prochowni, a ty mieszkasz chyba w tej okolicy. — Marzę o lodach. A mieszkam na Mostowej. Podwórko w domu Juty było ocienione bocznymi oficynami i tu gorąco nie było tak dokuczliwe. — Biedny Seweryn, zostawiłam mu chyba za mało jedzenia, będzie na mnie wściekły. — Moja babcia kupiła swojemu kotu nowe sucharki, dam Kamilowi, jak będzie tu szedł, może Sewerynowi będą smakować, kot mojej babci uwielbia je. Stały już przed drzwiami mieszkania, Flora zaczęła szukać w torbie kluczy. — Jakaś kartka jest włożona do dziurki — zauważyła Mariana. — Gdzie ja je wepchnęłam! — denerwowała się Flora, wyjmując z torby niemal połowę rzeczy. — Przeczytaj tę kartkę, proszę, to może być wiadomość, że moje spotkanie w Starej Prochowni jest dziś odwołane, była taka możliwość. Mariana wyjęła kartkę zwiniętą w rulonik. Wyprostowała ją i przeczytała głośno: — Dziękuję za wspaniały prezent, czuję, że to, co jest między nami, stanie się romansem stulecia. Pia Gizela. Flora znieruchomiała. Jedną ręką przyciskała teraz do siebie kosmetyczkę, kalendarz i portfel, drugą sztywno trzymała w torbie. Nie widziała twarzy Mariany, bo ona pochyliła się i skręconą kartkę znów wsunęła do dziurki. — Przecież będę musiała włożyć tam klucz, więc wyjmij ten świstek, Mariano. — I co mam z nim zrobić? Nie wiem, pomyślała Flora, podrzeć, spalić, niech tego nie będzie, niech nam się tylko śni. 39 — Daj mi tę kartkę. Mariana ponownie wyjęła liścik i wsunęła go do odstającej kieszonki portfela Flory. — Czy pani ją kiedyś widziała? — Nigdy tu nie widziałam żadnej dziewczyny. — A słyszała pani o niej? Flora znalazła wreszcie klucze, nie wiedziała, powiedzieć prawdę czy nie mówić nic. — Bo mnie się to imię obiło o uszy, kiedyś. — Kiedy? — Szłam z Kamilem i na ulicy podszedł do nas zupełnie mały chłopak. Zatrzymał nas i powiedział, że Pia Gizela szuka Kamila. Nie przywiązywałam do tego żadnej wagi, przecież każdy może szukać każdego, myślę, że nawet nie pamiętałabym o spotkaniu z tym chłopcem, tylko to imię dziewczyny jest takie szczególne... Flora nie odezwała się. Weszły do mieszkania, więc szybko wyjęła lody z zamrażalnika i przełożyła je do miseczek. Poprosiła Ma-rianę, żeby napełniła wodą pojemnik Seweryna, sama otworzyła mu puszkę kociego jedzenia. Kiedy przechodziły z kuchni do pokoju, Mariana zatrzymała się w korytarzu i popatrzyła na klamkę z paszczą. — Jest okropna — powiedziała. — Musi być stara, masę rupieci jest w tym mieszkaniu. — Ale nie jest od zawsze, rozpoznałam ją, kiedy byłam poprzednio. Kamil kupił tę klamkę od pana, który sprzedaje starocie na rogu Rynku i Wąskiego Dunaju. Powiedział mi, że on i chłopcy, z którymi spotyka się tutaj, długo zbierali pieniądze na coś, co będzie wprowadzać ich w nastrój. Były już w pokoju, kiedy podając miseczkę z lodami, zaskoczyła Florę pytaniem: — Czy powie mi pani, jak wygląda Pia Gizela, kiedy ją pani zobaczy? — A czy to istotne, jak ona wygląda? — Nie — przyznała. — To nie jest istotne, ale chciałabym wiedzieć. 40 — Dobrze, powiem ci, chociaż myślę, że na twoim miejscu wolałabym sama zapytać o to Kamila. Mariana nie jadła swoich lodów, przyglądała się tylko łyżeczce. Wreszcie nabrała na nią małą porcję. — Może ma pani rację — powiedziała wolno. — Zastanowię się jeszcze, ale chyba ma pani... Nie dokończyła, bo nagle usłyszały brzęk tłuczonego szkła. Zupełnie jak wtedy, pomyślała Flora. Mariana spojrzała z przerażeniem. — Boże, co tam się dzieje... — szepnęła. — Nie bój się, to tylko Seweryn miota się w służbówce, ale teraz ma otwarte drzwi, nie jak tego wieczoru, kiedy mnie tak okropnie przeraził, pamiętasz, opowiadałam ci o tym. — Można tu umrzeć ze strachu — powiedziała Mariana, ale roześmiała się z ulgą. Poleciały następne butelki. Flora przestała jeść. — Zobaczę, co ten mały wariat wyprawia — zdecydowała. Nie wstała jednak z fotela. Przeciwnie, znieruchomiała w nim, bo nagle skrzypnęły nie domknięte drzwi starej szafy stojącej w rogu pokoju, a później bardzo wolno zaczęły się otwierać. Mariana niemal rzuciła swoją miseczkę z lodami na stolik. Przesłoniła usta złożonymi dłońmi i tak jak Flora z narastającym lękiem wpatrywała się w powiększającą się szparę. Nagle wyskoczył z niej Seweryn. Czarny, lśniący, wyspany. Jednocześnie w korytarzu rozległy się czyjeś szybkie kroki, usłyszały trzaśniecie drzwi od mieszkania. Podbiegły do okna i spojrzały w dół, ale z klatki schodowej nikt nie wyszedł. Mariana popatrzyła na Florę. — Czy pani doprawdy ma zamiar mieszkać w tym domu? — zapytała z niedowierzaniem. — Nie wiem — odpowiedziała Flora. — Chociaż jeszcze przed chwilą byłam pewna, że tak. Wyjęła z kieszonki portfela kartkę od Pii Gizeli i zwinęła ją jeszcze ściślej. — Muszę w końcu zobaczyć, co się dzieje w tym mieszkaniu, jeżeli nie chcesz iść ze mną, poczekaj, zaraz wrócę. 41 — Nie zostanę tu sama, za nic! Mariana chwyciła pasek od sukienki Flory i szła za nią z szeroko otwartymi oczyma, jakby się bała, że znowu może je spotkać coś nieoczekiwanego. Flora zatrzymała się przy drzwiach do pokoju Kamila. Zastukała, nikt się nie odezwał. Nacisnęła klamkę, ale szybko oderwała od niej rękę. — Okropność... — powiedziała, z obrzydzeniem wycierając dłoń w sukienkę. — Przynajmniej wiemy, że tam nikogo nie ma. — Może drzwi są zamknięte od tamtej strony? — szepnęła Mariana. Flora nachyliła się i spojrzała przez dziurkę. Nie było w niej klucza, więc wsunęła tam kartkę od Pii Gizeli. — Zobaczymy, co się dzieje w kuchni i w służbówce — zdecydowała. W kuchni nic się nie działo, przy kocich pojemnikach siedział Seweryn i z apetytem zajadał swój rybny pokarm z puszki, natomiast drzwi do pokoiku służbowego były szeroko otwarte. — Ktoś tu musiał być! — zawołała Mariana. — Nie! Niech pani tam lepiej nie wchodzi! Flora jednak weszła. Zobaczyła masę poprzewracanych butelek, które tego wieczoru, kiedy szalał Seweryn, Kamil porządnie tu poustawiał. Najwyraźniej załamało się pod kimś krzesło i runęło na butelki, bo leżały między nimi czteiy nogi i pokryte czerwoną tapi-cerką siedzisko. Obok dwie bułki i spory kawałek nadgryzionej kiełbasy. — Wątpię, żeby Pia Gizela odżywiała się w ten sposób. Mariana pochyliła się i uważnie oglądała wędlinę, Flora pomyślała, że być może szuka na niej śladu zębów, drobnych, dziew-czyńskich, ale końcówka kiełbasy była poszarpana i nierówna, żadnych śladów na niej nie było. — Czy to możliwe, żeby ktoś siedział tu już wtedy, kiedy szykowałyśmy sobie lody i jedzenie dla Seweryna? — Chyba tak — przyznała Flora. — Nikt przy nas nie wchodził do mieszkania. I musiał to być ktoś, kto nie wpuścił Pii Gizeli, bo przecież zostawiła kartkę w drzwiach od zewnątrz. 42 Mariana schyliła się, podniosła z podłogi bułki, kiełbasę i ułożyła wszystko na pękniętym talerzu, któiy znalazła między butelkami. — Trzeba chyba sprzątnąć, pomogę pani. — Nie, Mariano, zostawimy wszystko tak, jak jest, chcę, żeby Kamil zobaczył na własne oczy, co tu się stało. Wróciły do pokoju i prosto z miseczek wypiły rozpuszczone lody. — Wolałabym, żeby pani nie nocowała tutaj — powiedziała Mariana. — A Seweryn? I obiecałam Jucie, że przypilnuję mieszkania! Zastanawiałam się nad tym, muszę tu zostać. — Ale w tej sytuacji? — Zwłaszcza w tej sytuacji. Wyszły z domu, na ulicy ogarnął je przedwieczorny upał, było duszno, najlżejszy podmuch wiatru nie studził rozgrzanych murów. Mariana niosła swoje pudełko z puentami, ale szła teraz z pochyloną głową, zapatrzona w płyty chodnika i już nie taka radosna, jak wtedy, kiedy po wyjściu od Celiny szły do mieszkania Juty, żeby jak najszybciej ochłodzić się lodami. Flora nie patrzyła na nią, udawała, że ogląda wystawy sklepów, które mijały, nuciła cichutko, jak zawsze, kiedy była czymś zdenerwowana, niepotrzebnie odgarniała włosy. Przypomniała sobie, jak niemal przed chwilą Celina żartobliwie prosiła: „Opowiedz nam o swojej miłości". I pomyślała z żalem, że wtedy byłaby to zupełnie inna opowieść niż ta, którą usłyszałyby od Mariany teraz. Następnego dnia postanowiłam zaczekać na Kamila, więc po południu nie wyszłam z domu nawet na krótki spacer, chociaż byłam już porządnie zmęczona pracowitym przedpołudniem. Seweryn zaakceptował moje wstępne projekty i na każdym arkuszu postawił wyraźną pieczątkę, ślad ostrych pazurów. W końcu pomyślałam, że Kamil już nie przyjdzie, bo zrobiło się późno. Podjęłam decyzję, że w takim razie wyjdę chociaż na chwilę, ale kiedy zaczęłam składać papieiy, usłyszałam, że otwierają się drzwi. Dobiegła mnie rozmowa. Kamil nie był sam, ale wszyscy mówili tak cicho, że nie potrafiłam odróżnić głosów, być może była wśród nich dziewczyna. Widocznie Kamil znalazł w dziurce od klucza kartkę Pii Gizeli i czytał ją, bo zapadła tam cisza i dopiero po chwili usłyszałam, że otwierają się drzwi do jego pokoju. Ułożyłam starannie swoje szkice i postanowiłam pójść do kuchni, właściwie bez potrzeby, chciałam tylko, żeby Kamil mnie usłyszał. Wyjęłam z lodówki wodę mineralną, nalałam do szklanki, wkroiłam do niej plasterek cytryny i wrzuciłam parę kostek lodu, kiedy szłam z powrotem do siebie, jakiś wysoki, bosy chłopak wychodził właśnie z pokoju Kamila. Spojrzałam, ale przez uchylone drzwi zobaczyłam tylko ciemność i blade, migotliwe światło zapalonej świecy, musieli siedzieć przy zasłoniętych oknach. Bosy chło- 44 pak udawał, że mnie nie widzi, i szybko przemknął korytarzem do łazienki. Nie domknął drzwi pokoju, więc wyraźnie usłyszałam głos Kamila. — Nie chodź tam, Pia Gizela, przestrzegam cię! Nie wiadomo, kto szedł tędy, widziałem wyraźnie ślady krwi! — Ona się krwi nie boi, wiem, co robiła w przydrożnej rogatce — zawołał ktoś, kto dorzucił po chwili: — Uu! Fatalnie! Ile musi rzucić? Uu, fatalnie? A więc jest tam Paweł. No i jest Pia Gizela. — 3-K6. Rzucaj, Pia Gizela, tracisz czas. Bosy chłopak wyszedł z łazienki. Udawałam, że szukam czegoś na podłodze, szklanka latała mi w ręku, stukały w niej kostki lodu, chłopak albo celowo mnie ignorował, albo doszedł do wniosku, że wypada nie widzieć osoby, która z niewiadomych powodów ryje nosem po podłodze, wylewając na nią przy okazji wodę mineralną razem z plasterkiem cytryny. Wszedł do pokoju Kamila i zamknął za sobą drzwi, a ja wróciłam do pokoju Juty i również zamknęłam za sobą drzwi. Seweiyn spał na moich szkicach. Wyrzuciłam plasterek cytryny do pudełka po serku homogenizowanym i wypiłam kilka łyków wody. Nie czułam się najlepiej, ale jakąś pociechą była dla mnie myśl, że na upartego mogę kupić wiklinowy kosz, zapakować do niego Seweryna, zebrać swoje łaszki-szmatki, swoje szkice i projekty, załadować całe to gospodarstwo do samochodu i za trzy godziny znaleźć się w moim domu, za któiym przepadałam, w którym nic mnie nie straszyło i w którym nie było Pii Gizeli, dziewczyny Mistrza Gry. Było już późno i z wolna ogarniała mnie senność, kiedy Kamil zastukał wreszcie do moich drzwi. — Dobry wieczór — powiedział niepewnie, stając w progu, najwyraźniej czekał na zaproszenie. — Dobrze, że zajrzałeś do mnie, Kamil, mam do ciebie dwa słowa. Moje dwa słowa to było całe wystąpienie na temat tego, co działo się w służbówce poprzedniego dnia. Byłam niegościnna, trzymałam Kamila przy drzwiach, sama stanęłam na wprost niego i mówiłam. 45 Słuchał, wyraźnie zaskoczony i chyba naprawdę nie udawał zdumienia. — Nie mieści mi się to w głowie — powiedział. — Oprócz pani i mnie nikt nie ma kluczy do tego mieszkania. Czy sprawdziła pani okno w służbowym pokoju? Może ktoś wszedł tamtędy. — Sprawdziłam, oczywiście, było zamknięte. A jeżeli chcesz obejrzeć sobie, w jakim stanie jest to miejsce, proszę bardzo, nie ruszałam tam niczego, chociaż Mariana chciała sprzątać. Był wyraźnie zaskoczony, nie zapytał o to od razu, dopiero po chwili, nie patrząc na mnie, ot, niby tak, jakby moja odpowiedź nie miała dla niego większego znaczenia. — Mariana była z panią? — Była. Ta zwięzłość sprowokowała go. — Przyszła tu prosto od tej pani Celiny? — Tak. — Nie mówiła mi o tym, chociaż dziś widziałem się z nią przez chwilę. — Widocznie nie było to dla niej ważne. Wyjął z kieszeni zwitek papieru i pokazał mi go. — Czy to pani wsunęła do moich drzwi tę kartkę? — Tak. Była w wejściowych, wyjęłam ją i przełożyłam do twoich. — A skąd pani wiedziała, że jest do mnie? — Przeczytałyśmy ją, mogła być do mnie, prawda? Musiałam sprawdzić — powiedziałam lekko. Skinął głową, potem podarł kartkę i wrzucił strzępki do pudełka po serku homogenizowanym, którego ciągle jeszcze nie wyniosłam z pokoju. — Chodź, Kamil. Chciałabym, żebyś zajrzał do służbówki. Niewiele to dało, tylko poustawiał poprzewracane butelki, niechętnie spojrzał na suche już bułki i dość paskudnie wyglądający kikucik kiełbasy. — Nie rozumiem — powiedział. — Nie wiem, kto tu był. Czy chce pani, żebym założył dodatkowy zamek? Moglibyśmy zamykać drzwi na nowy klucz. 46 — Chcę. Zrób to. Zrób jak najszybciej. Jeszcze przez chwilę rozglądał się po służbówce, może szukał jakichś śladów, które przeoczyliśmy, ale widocznie niczego nie znalazł, bo pokręcił głową przecząco. — Pojęcia nie mam. Następnego dnia miałam umówione spotkanie z reżyserem sztuki Sullivana. Zaprosił mnie na obiad i wróciłam do domu dość późno, kiedy podchodziłam do drzwi, od razu zauważyłam nowy zamek założony tuż nad klamką. Była to porządna, duża zasuwa, klucz do niej Kamil położył na stoliku przy lustrze w korytarzu, z miłą karteczką, w której wyrażał nadzieję, że teraz będę czuła się bezpieczna. I do pewnego stopnia tak było, chociaż nie mogę powiedzieć, żebym tak zupełnie bez obaw przechodziła obok drzwi do służbówki. Postanowiłam również machnąć ręką na rachunek za prąd i zostawiłam na stałe światło w przedpokoju. Nic jednak nie załatwiło sprawy do końca, bo kiedy wieczorem oglądałam telewizję, zabrakło mi tchu, kiedy spojrzałam na Seweryna. Leżał na dywaniku na wprost szafy, głowę trzymał na równo ułożonych łapkach, ale nie spał, oczy miał otwarte, przeszklone, jakby bez tęczówek, a na jego grzbiecie wysoką smugą jeżyła się sierść. — Seweryn... — powiedziałam prosząco i łagodnie. Nie zwracał na mnie uwagi, zobaczyłam, że drży mu koniuszek ogona. — No, Seweiyn... — zabiadoliłam. Nawet nie spojrzał w moją stronę. Wstałam i otworzyłam drzwi szafy, chociaż czułam, że moja tarczyca znowu zaczyna źle znosić to wszystko. Seweryn podniósł się i wielkim łukiem napiął grzbiet. Poprzesuwałam na drążku liczne sukienki Juty, potrząsnęłam jej nie zabezpieczonym na zimę futerkiem, sprawdziłam dół szafy, ale tam zobaczyłam tylko kilka par pantofli i stare torebki. Nagle wrzasnęłam, czym z kolei tak przeraziłam Seweiyna, że wskoczył na fotel i nie zdążył upolować wyskakującej z szafy myszy, która przemknęła przez pokój i ukryła się pod komodą. Poszłam do kuchni i pośród całej masy ziół, w które zaopatrzona była apteczka Juty, wybrałam mieszankę melisy, lawendy i waleriany, o której wiedziałam, że 47 świetnie działa na sen. Odmiennie wpływała na Seweryna, który, kiedy piłam zaparzone zioła, chodził za mną i z lubością wdychał ich zapach. W kilka dni później spotkałam Marianę. Był to zupełny przypadek, bo zauważyłyśmy się na poczcie głównej, gdzie ja płaciłam rachunki, a Mariana wysyłała list polecony, pomachałyśmy do siebie, każda ze swojej kolejki. Ona załatwiła sprawę szybciej i podeszła do mnie. — Dzwoniłam do pani wczoraj, Kamil dał mi numer telefonu, ale pani nie było. Chciałam tylko powiedzieć, że puenty są świetne. I chciałam też zapytać, czy nie miałaby pani ochoty przyjść w niedzielę do mojej szkoły, będziemy miały coś w rodzaju występu. — Oczywiście, że miałabym ochotę, z wielką przyjemnością zobaczę, jak tańczysz, Mariano. — A jak pani sądzi, czy mogłabym zaprosić również panią Celinę? — Spróbuj, zapisz sobie jej telefon, nawet jeżeli nie będzie miała czasu, ucieszy się, że o niej pamiętałaś. Mariana wyjęła ze swojego hinduskiego worka zeszyt i zanotowała na okładce numer, który jej podyktowałam. — Mówił mi Kamil, że założył pani nową zasuwę. — Tak, bardzo porządną. — Ma pani teraz spokój? O co ta dziewczyna pyta właściwie, czy rzeczywiście tylko o mój spokój? Wątpiłam w to, widząc, jak nieporadnie skubie frędzle hinduskiej torby. — Mam spokój — powiedziałam. — I nie widziałam Pii Gizeli — dorzuciłam szybko. Wiedziałam, że było to stwierdzenie co najmniej wymijające, ale chociaż prawdziwe, bo w końcu nie widziałam jej. Mariana dalej skubała frędzle, widocznie uważała, że musi zrewanżować się za moją informację. — Kamil wyjaśnił mi, że ta kartka była tylko czyimś głupim dowcipem, bo nie ma żadnej Pii Gizeli. 48 Milczałam. Wiedziałam przecież, że Pia Gizela jest, ale mówienie tego Marianie wydawało mi się nieszczęściem. Wreszcie zostawiła frędzle i spojrzała na mnie. — Nie wierzę w to, niestety... — powiedziała i zadała mi to okropne pytanie: — A pani? — Zbyt mało znam Kamila. Znowu była to odpowiedź godna Patricka Sullivana, mistrza wymijającej riposty. Okazałam się pojętną czytelniczką i uczennicą, żeby mi się jeszcze tak dobrze udała scenografia do jego sztuki, pomyślałam o sobie złośliwie. Nie miałam worka z frędzlami, które mogłabym skubać, więc zajęłam się oglądaniem swoich paznokci, co nie uszło uwagi Mariany. — Pani chyba też w to nie wierzy. To „chyba" było resztką nadziei, którą Mariana miała i którą uczciwie chciała się ze mną podzielić. Rozstałyśmy się przed pocztą, Mariana poszła w stronę Nowego Światu, a ja Świętokrzyską do Marszałkowskiej. Czułam się okropnie. 4 — Dziewczyna ...IDZ W POEZJĘ, JAK W CIEMNĄ SIEŃ; GDZIE NIEKIEDY ŚMIECH DZIEWCZĘCY TRYSKA LUB Z MILCZENIA DOBIEGA STUK POŁAMANYCH OBCASIKÓW. IDŹ W POEZJĘ; IDŹŻE TAM, MOICH UCZUĆ SIOŁO JASNE, JA KOLEJNĄ Z CIĘŻKICH BRAM ZATRZASNĘ. (Stanisław Grochowiak) Zniechęcenie ogarnęło Kamila pod koniec dnia. Przyszło ciężką falą, dziewiątą falą, która według niektórych ma szczególną, porywającą moc. Zniechęcenie porwało Kamila w domu, kiedy dla jego rodziców dzień już się skończył, a on miał jeszcze przed sobą przepisanie referatu z biologii, przejrzenie ostatniego numeru „Polityki" i dokończenie Gombrowicza. Nie przeczytana „Ferdydurke" stawała się z wolna zagrożeniem. A poza tym czuł się zmęczony fizycznie, część popołudnia spędził w klubie, gdzie ostatnio trener wymagał od niego więcej, dawało to Kamilowi lepsze rezultaty na bieżni, ale gorsze w szkole. — Kamil, pies! Przez chwilę zastanawiał się, gdzie jest podmiot, a gdzie orzeczenie w tym zdaniu. Matka nigdy nie była rozmowna, kiedy oglądała telewizję, ale ostatnio popadła już w skrajną przesadę. Nawet ojciec dokuczał jej, że trenuje skoki, bo przeskakuje z kanału 50 na kanał. Pies ucieszył się, kiedy zobaczył smycz w ręku Kamila. Był dużym futrzastym kundlem, któremu czarne kudły zastępowały rodowód. Często na ulicy pytano Kamila, jakiej rasy jest jego pies. Odpowiadał wtedy, że to unikalna rasa nugat. Najczęściej kiwano głową z podziwem, a Nugat machał ogonem bardzo z siebie zadowolony. Był trudny w utrzymaniu i tego wieczoru Kamil stwierdził, że znowu będzie musiał go wyczesać w najbliższą sobotę. Po powrocie do domu wziął z kuchni talerz z przygotowanymi przez matkę kanapkami i zamknął się w swoim pokoju. Zjadł szybko, łapczywie i usiadł przy komputerze, żeby przepisać referat z biologii, a kiedy już cicho stukała drukarka, sięgnął po Gombrowicza i położył się na tapczanie. „Primabalerinę" podświetlała lampa stojąca na biurku Kamila, wyglądała pięknie i przez chwilę wpatrywał się w nią, zwłaszcza w małą, wysuniętą do przodu główkę dziewczyny. Pomyślał o Pii Gizeli, o tym, że gdzieś mu przepadł jej piękny portret. Zaskoczyła go ostatnio, wspaniała lyzykantka. Odważnie sforsowała mur i zdecydowała się na otwarcie żelaznych drzwi w zajeździe, a przecież szanse miała takie małe. Pociągnęła za sobą Tanburixa, świetnie, ten potrafi się jedynie przechwalać, a kiedy przychodzi co do czego, tchórzy. Pia Gizela imponuje mu, a on uwielbia ją podobnie jak Kamil. Za odwagę, za przebojowość, za ryzyko, które tę dziewczynę pociąga bardziej niż wszystko. Kartka w drzwiach była niepotrzebna. Kamil wiedział, że jego romans z Pią Gizelą jest romansem stulecia. Otworzył Gombrowicza, ale zanim zaczął czytać, wstał i wyjął z biurka paczkę orzeszków. Doprawdy pięknie wygląda Mariana, kiedy tak oświetla ją lampa. Patrzył jeszcze przez chwilę na obraz Degasa. Właściwie, pomyślał, warto tu raczej zawiesić jakąś reprodukcję Miro, na przykład „Upside-down figures" i nic więcej. Wrócił na tapczan i znowu wygodnie wyciągnął się na nim, książka spadła na dywan, a z uszkodzonej torebki wyleciały orzechy. Kamilowi nie chciało się nawet ręką ruszyć, żeby je podnieść. Czuł, jak ogarnia go senność, wiedział, że nie potrafi jej się oprzeć, tak kusząca była myśl o krótkiej, półgodzinnej drzemce. Przymrużył oczy i patrzył na 51 głowę „Primabaleriny". Chciałby ją mieć tu, obok siebie, mógłby wtedy rozwiązać te włosy ściągnięte do tyłu, tak, żeby leżały obok na poduszce, mógłby wdychać zapach dziwnego szamponu, którego używała. Mógłby wreszcie wodzić palcami po pięknej linii szyi, gładzić ramiona, szczupłe i okrągłe zarazem. Pragnął jej obecności, ponieważ wypatrzył ją dla siebie. Chciał dotyku rąk Mariany i czuł swoje ręce zmierzające do niej. Więc dlaczego nagle pojawia się obraz tej drugiej, agresywnej, wspaniałej, zaborczej? Smaga sen Kamila zieloną suknią, zasłania Marianę szerokim rondem żółtego kapelusza. Pia Gizela, szalona, nie boi się demonów, nie boi się ognia ani żelaznych drzwi, za którymi czai się nieznane. Szelest torebki po orzeszkach, książka rzucona na tapczan i głos matki, wyrwały Kamila z jej dłoni w białych długich rękawiczkach. Nie odchodź, Pia Gizela, miał ochotę krzyknąć, żeby ją zatrzymać albo przywołać z powrotem. — To nie ma sensu, Kamil, spać w ten sposób. Weź szybki prysznic i połóż się, przecież ty padasz ze zmęczenia. Położyła mu rękę na czole tym czułym gestem, który zawsze przynosił mu ukojenie, bo go pamiętał z dzieciństwa, a który teraz musiał odrzucać, ponieważ był dorosły i nie mógł przyjmować od niej ukojenia, mimo że nie wiedział, w jakiej księdze żywota było to zapisane. Odrzucił zatem ten gest i ona odeszła. TERAZ BĘDZIE O TYM, JAK ŻYCIE SPLATA LUDZKIE LOSY I ANI SŁOWA O KOCIE SEWERYNIE. Ani słowa. Przed południem czytałam po raz któryś z rzędu sztukę Patricka Sullivana i znowu bardzo mnie zachwyciła. Okazało się, że było mi to niesłychanie potrzebne, bo scenografia do drugiego aktu, którą niby sobie już wymyśliłam, ciągle jakoś nie wychodziła. Poranna lektura sztuki przyniosła mi nagle zupełnie nowe wizje, więc postanowiłam oderwać się od dotychczasowych koncepcji i zacząć projektowanie tego aktu da capo, czyli od początku. Powiedziałam o tym kotu Sewerynowi... przepraszam. Powiedziałam o tym komuś, kto ze mną mieszka, i postanowiłam pójść do Celiny, żeby wypić z nią filiżankę zielonej herbaty, na której punkcie była zwariowana, i przy okazji dowiedzieć się, czy ona również wybiera się na występ Mariany. Zastałam ją w teatrze, z nosem w komputerze, nawet nie obejrzała się, kiedy weszłam i powiedziałam jej „cześć". Na monitorze zobaczyłam rozłożone karty pasjansa. Znowu powiedziałam jej „cześć" i wtedy oprzytomniała. — Maniak seksualny to bułka z masłem w porównaniu ze mną — powiedziała. — Nie masz pojęcia, jestem w ekstazie, kiedy widzę asa pikowego. Siadaj, Flora, rozgość się, to znaczy zrób nam zielonej herbaty, może to mnie postawi na nogi. Czy pamiętasz mojego wuja Ambrożego? 53 — Pamiętam, uroczy człowiek. — W grobie by się przewrócił, gdyby musiał układać pasjansa w komputerze. — Ależ, Celina, przecież on żyje! — Rzeczywiście, zupełnie mi z głowy wyleciało, bo bardzo dawno go nie widziałam. Więc tak jak mówię, wuj Ambroży w grobie by się przewrócił, ponieważ tu się zupełnie nie da oszukiwać. Spójrz tylko, Flora, widzisz tę damę? To nie jest żadna dama, powiem ci prawdę, tylko zwyczajna flądra — mówiła Celina rozzłoszczona. — I nie mogę jej wyrwać z tego miejsca. Chodź tu i zobacz sama. No, chodź, przecież mówię do ciebie! — Cełinko, ja nie mam bladego pojęcia o robieniu pasjansa. — Robi to się na drutach. A pasjansa i kabałę kładzie się albo stawia. Kabałę mogę ci postawić w piątek. Piątek to najlepszy dzień na kabałę. — Nie wierzę w żadne kabały i w żadne pasjanse! — No to z czym ty się wybierasz do Europy, Flora? Z tym czajnikiem elektrycznym, którego nawet nie włączyłaś do kontaktu, tylko trzymasz go w ręku i wymachujesz nim jak ścierką? Gdybyś nauczyła się stawiać kabałę, zrobiłabyś w Europie naprawdę duże pieniądze, jestem pewna. Na kabale opiera się cala światowa polityka. Żaden prezydent ani żadna koronowana głowa palcem w bucie nie kiwnie, dopóki nie postawią mu kabały i nie sprawdzą nad nim układu gwiazd. A do ładowania się w kabałę naród polski jest szczególnie uzdolniony i nie sądzę, żebyś akurat ty była wyjątkiem. I co z tą herbatą, moja złota? Celina przycisnęła kilka klawiszy, zawirowała myszą na podkładce, wyłączyła komputer i nareszcie powiedziała mi „cześć". A potem zapadło milczenie, bo ja szykowałam szklanki i torebki z herbatą, a Celina przysiadła na rogu stołu, wyglądała na bardzo zadumaną, a może nawet na trochę smutną. — Wiesz co, Floro? Myślę o wuju Ambrożym. Bardzo go zaniedbałam, czy uwierzysz, że nie widziałam go parę lat, chociaż mieszkamy w jednej dzielnicy? Przysyła nam na każde święta takie miłe kartki, które sam maluje akwarelami. A ja co? A ja nic. Też piszę do 54 niego kartkę, bo wuj znajduje się na mojej liście urzędowej: „Najlepsze życzenia, bum, bum, bum, wesołego jajka albo baranka, tralala, szczęśliwego Nowego Roku, smacznego zajączka". Podałam Celinie szklankę z zieloną herbatą. — Jak ona jest zielona, to ja jestem królewna egipska — skrytykowała. — A więc jesteś. Pokazałam Celinie pudełko z oryginalną zieloną herbatą, ale ona nawet nie chciała patrzeć. — Daj mi spokój, Floro, ciągle myślę o tym biednym wuju Ambrożym. Mam nadzieję, że jest zdrowy i że mu się dobrze powodzi. Flora, a ty byś nie wyszła za niego? — Czyś ty zwariowała, Cełinko? Przecież ja mam męża! — Drugiego. — No to co? — Co ci za różnica? Dwóch czy trzech? Sama mówiłaś, że on jest uroczy. — To sobie za niego wyjdź — poradziłam. — Za bliska rodzina, jest najmłodszym bratem męża mojej ciotki. — To żadna rodzina, wykręcasz się. — Tak czy inaczej muszę do niego zadzwonić, zaproszę go na obiad albo na cały dzień na działkę. Powiem, żeby wziął ze sobą tego małego chłopczyka, swojego wnuczka, będzie się mógł pochlapać w baseniku, a wuj Ambroży usiądzie sobie w cieniu i opowie mi o wszystkim, co się przydarzyło w jego życiu w minionych latach. Czekaj... Celina patrzyła na mnie ze zdumieniem. — Na co mam czekać? — Liczę — wyjaśniła. Postanowiłam jej nie ponaglać i czekałam cierpliwie, miałam wielką ochotę wyjąć z kieszeni kalkulator i dać go Celinie. — Więc tak: ten jego wnuczek, któiy ma się chlapać w baseniku na mojej działce, być może już się ożenił. Masz ty pojęcie? Liczę i wychodzi mi z tego, że on jest zupełnie dorosły. O! I jeszcze 55 przypomniałam sobie, że w zeszłym roku ten chłopak wygrał jakieś zawody, zabij mnie, nie pamiętam jakie. — A czy to ważne? — Może ważne, a może nieważne, moja Floro, bo wnuk wuja Ambrożego ma na imię Kamil. Niejeden Kamil chodzi po świecie, pomyślałam, ale Celina robiła na mnie wrażenie kogoś, kto kryje w zanadrzu coś jeszcze, bo minę miała przyczajoną i patrzyła na mnie z tajemniczym półuśmie-szkiem. — Domyślasz się, skąd wiem, że wygrał zawody? Nie znosiłam takich pytań, niby skąd miałam wiedzieć. — Od mojego wnuka. Wnuka Celiny nie znałam, więc z tego faktu nie wynikała dla mnie żadna rewelacja, najwyraźniej jednak wynikała ona dla Celiny, która, nawiasem mówiąc, przepadała za używaniem od czasu do czasu bardzo archaicznych zwrotów. — Imaginuj sobie, moja droga Floro, że otworzyła mi się nagle klapka w głowie. No, to była wiadomość, rzeczywiście. Oczekiwałam w milczeniu na dalsze. — Ty wiesz? — zapytała, nadużywając mojej cierpliwości. — Mój wnuk, jak mi opowiadał, że ten Kamil wygrał zawody, to mówił też coś o wuju Ambrożym, nie pamiętam co, ale to jest właśnie ta klapka, która mi się otworzyła. Zresztą koligacje rodzinne między tymi chłopcami są tak skomplikowane, że między sobą oni nawet o nich nie rozmawiają, jestem pewna. — Koligacje wcale nie są tak bardzo skomplikowane, wuj Ambroży jest przecież najmłodszym bratem męża twojej ciotki, więc jego wnuk jest dla twojego... mmm... przepraszam, Celino, ale niestety ja zapomniałam, jak ma na imię twój wnuk. — Mój wnuk ma na imię Paweł, ale ostatnio prosił, żebyśmy mówili do niego Tanburbc. Zaniechałam rozpinania gałęzi drzewa genealogicznego Celiny i jej bliskich. Wpatrywałam się w nią bliska osłupienia. Nagle zerwał się wiatr, otworzył uchylone skrzydła okien, którymi strącił 56 z parapetu dwie puste doniczki, butelkę wody mineralnej i kubek. A więc stało się to, co zwykle, kiedy dopadały mnie sprawy Kamila i jego towarzystwa: zaczynało się dziać coś, co mnie przerażało. Pomyślałam, że może to po swojej babci kabalarce mały Tanburix ma szczególne upodobanie do tych wszystkich niesamowitości, które rozgrywały się w ciemnym pokoju Kamila, oświetlonym jedynie świeczką, w służbówce, w której przecież z pewnością był ktoś, kto jadł tam bułki z kiełbasą, a nawet i w tej dziurce od klucza, w którą Pia Gizela wsunęła swoją kartkę. Dlaczego jednak nie powiedziałam Celinie, że znam jej wnuka Tanburbca? Nie wiem, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie powiedziałam i już. ...LECZ W MYŚLI GŁĘBOKO, WŚRÓD MARZEŃ I WŚRÓD POMYSŁÓW ZBYT ŚMIAŁYCH ROZBIEGU, ZADRĘCZA MNIE SKRYCIE TĘSKNOTA I GŁÓD CZERWONYCH JEJ USTEK NA ŚNIEGU. (Stanisław Grochowiak) Biegnąc po szerokim korytarzu wyglądały jak wysypane z pudełka kolorowe landrynki. Z daleka dobiegał szmer strojonych instrumentów, mruczenie wiolonczel, cienkie nucenie skrzypiec. Sala była już pełna, pierwsze rzędy zajęły rodziny, dalsze zaproszeni goście. Flora i Celina przyszły późno, więc stanęły pod ścianą, za to w otwartych jeszcze drzwiach widziały przebiegające korytarzem dziewczęta. — Nie widzę jej — denerwowała się Celina. — Powiedz mi, która to? — Ja też jej nie widzę, może już przeleciała. — Posuń się, zasłaniasz mi głową. Czy to nie jest ta w zielonym? Tak, to jest ta w zielonym, na pewno, Flora, ja ją poznaję! — To nie jest ta w zielonym, Mariana ma białą spódniczkę. Odwróciły się obydwie, pod ścianą obok nich stał Kamil. — Och, Kamil, dobrze, że jesteś! — ucieszyła się Flora. — Nie widzimy nigdzie Mariany. Celino, to jest Kamil. — Witaj, moje dziecko, gdzie masz łopatkę i wiaderko? — Nie rozumiem — speszył się. — Och, nie musisz, po prostu ostatni raz widziałam ciebie, Kamilu, kiedy bawiłeś się w piaskownicy, a było to dość dawno. Więc mówisz, że ona ma białą spódniczkę? Czy już tędy przebiegała? — To pani Celinie Mariana zawdzięcza swoje puenty — wy- 58 jaśniła Flora. — Ciebie zna od dziecka, jeżeli jesteś wnukiem pana Ambrożego. Celina była wpatrzona w korytarz, więc nie widziała, jak uważnie przyglądał jej się teraz Kamil. Oczywiście wie, że stoi obok babci Tanburbta, pomyślała Flora. Była ciekawa, co Paweł opowiadał o niej Kamilowi, czy tylko to, że jest wrogiem hamburgerów i hot dogów, czy więcej. — No to jak? — zapytała Celina, nie odrywając wzroku od korytarza. — Jesteś wnukiem Ambrożego? — Tak — uśmiechnął się. — Mam to szczęście. Skinęła głową, a potem spojrzała na niego krótkim, prawie nie dostrzegalnym spojrzeniem. — Istotnie, wygrałeś los na loterii. A teraz powiedz mi, gdzie jest ta dziewczynka? — Dziewczynka? — roześmiał się. — Ta dziewczynka wyjdzie z następną grupą. — Jest bardzo słodka — stwierdziła Celina. — Trafiła ci się bardzo słodka dziewczynka, Kamilu. Flora miała ochotę zatłuc Celinę. Słodka dziewczynka! Co za rozpaczliwe określenie, na pewno nie do przełknięcia dla Kamila. I rzeczywiście, najpierw przyglądał się Celinie z pobłażliwością, a potem roześmiał się głośno. — To ciebie śmieszy? — zapytała surowo. — Trochę — przyznał. — A czy twój dziadek ją zna? — Tak, zna ją. — I co o niej mówi? — Że jest bardzo słodką dziewczynką — powiedział ironicznie. Celina odwróciła się gwałtownie. Najwyraźniej miała przygotowaną odpowiedź, którą jej zdaniem powinien sobie na długo zapamiętać, ale tylko spojrzała na niego i nie odezwała się nawet słowem, bo ponad jej głową Kamil z zachwytem patrzył w głąb korytarza. Czy ona szła, czy unosiła się w powietrzu, doprawdy nie było wiadomo. Na podium wybiegły już najmłodsze. W prostej choreografii, 59 przy delikatnym akompaniamencie, wykonywały niedawno opanowany układ pośrodku sali. Później popisały się swoimi pierwszymi krokami bourree. Celina miała podzielną uwagę, poruszała głową w takt muzyki, z uśmiechem podziwiała małe baletnice, ale jednocześnie przechyliła się w stronę Flory i szepnęła jej do ucha: — Przypomniałam sobie, co mi powiedział Pawełek w zeszłym roku po tych zawodach, które Kamil wygrał. Otóż on mi wtedy powiedział... czy ty widzisz, Flora, tę kruszynę, która się potknęła? Boże, jak ona będzie zrozpaczona po tych występach... Otóż powiedział mi, że na zawodach był Kamila dziadek i że jak wręczano medale, to on płakał. Bardzo to podobne do wuja Ambrożego, zawsze był taki wzruszliwy. — Cicho bądź, Celina. — Przecież jestem cicho. Spójrz, znowu się potknęła, biedusia. Wzruszliwy! Jego wnuk Kamil nie wyglądał na „wzruszliwe- go", bo małe baletniczki wybiegały już ze sceny, a on ani nie spojrzał na nie, ani nie bil im brawa, tylko wyczekująco wpatrywał się w drzwi obok podium. Dopiero teraz Flora zauważyła, że trzyma za plecami mały bukiecik stokrotek czy fiołków zawinięty w bibułkę. Za chwilę znowu zabrzmiała muzyka i nie wiadomo skąd na scenę sfrunęła Mariana, swoim występem rozpoczynając popis najstarszych uczennic. Flora patrzyła nieuważnie. Nie odrywała wzroku od Mariany, jednakże tylko nikłą częścią siebie była przy niej, bo odkąd zobaczyła w ręku Kamila kwiaty, myślała już tylko o nim. I o Pii Gizeli. Flora nie przypuszczała, że tego dnia pozna rodziców Mariany i jej brata. Sądziła, że zaraz po występach pójdą z Celiną na kawę, a później rozstaną się i ona wróci do siebie, żeby trochę posiedzieć nad projektami. Tymczasem stało się inaczej, Celina spieszyła się do domu, żeby przygotować niedzielny obiad, a kiedy Flora została sama, dogoniła ją Mariana. Widziały się już po występie, bo razem z Celiną ucałowały ją, kiedy szczęśliwa, z bukiecikiem stokrotek w ręku, odnalazła je pośród wychodzących na ulicę gości. — Bałam się, że już pani nie dogonię! Moi rodzice proszą, żeby 60 pani poszła z nami na lody, tu, niedaleko, niech się pani zgodzi, proszę, niech się pani zgodzi! —- nalegała. Ciągle miała włosy upięte w koczek, ale w krótkich białych szortach, w czerwonej trykotowej bluzce bez rękawów i w tenisówkach w kwiatki wyglądała zupełnie inaczej. — Pójdę chętnie — zgodziła się Flora bez oporów. — Czy masz miłych rodziców? — zapytała udawanym szeptem. — Bardzo! Zawróciły i Flora z daleka zobaczyła dwoje młodych jeszcze ludzi patrzących w ich stronę, mężczyzna trzymał za rękę małego chłopczyka. Mariana pochyliła głowę i spochmurniała, zupełnie jakby wyłączono światło na jej twarzy. — Mam bardzo kochanego braciszka, Jasia. Jestem pewna, że pani go polubi, niestety, on prawie zupełnie nie widzi. — Nie wiem, co teraz powiedzieć, Mariano... — Nic, przecież wiem, że jest pani przykro. Jej rodzice uśmiechali się z daleka, ona uniosła wysoko ręce i zabawnie potrząsała palcami nad swoją płomieniście rudą czupryną, on nachylił się i powiedział coś chłopczykowi. Flora, wiedziona dziwnym przeczuciem, pomyślała, że w jej życiu przydarzy się zaraz coś wyjątkowego. I tak się stało, bo właśnie tutaj, przy zbiegu Moliera i Ossolińskich, poznała swoich najlepszych przyjaciół. — Mam na imię Jowita — powiedziała mama Mariany. — A ty jesteś Flora, prawda? — A ja mam na imię Karol — powiedział Mariany ojciec. — A ty jesteś Flora, prawda? — Tak, Jowito i Karolu, ja jestem Flora. — Mój braciszek Jaś — powiedziała Mariana. — Witaj, Jasiu, jestem Flora. ...NIE JESTEŚ DLA MNIE TYMIANEK NI ROZA, ANI TEŻ „CZUŁA POD MIESIĄCEM CHWILA" — LECZ CIEMNY WIATR, LECZ BIAŁY MRÓZ. (...) NIE SZUKASZ WE MNIE SILNEGO RAMIENIA, ANI CI W MYŚLI „KLEJNOT ZAUFANIA", LECZ SŁONY DESZCZ, LECZ ZŁOTY BLASK... (Stanisław Grochowiak) Paweł zlizywał z palca lepką czekoladę, została mu po ciastku, kupionym zamiast kaszy gryczanej z klopsem. W ten wypróbowany sposób zaoszczędził sobie trochę pieniędzy z tych, które dostał od matki na obiad, tylko że ciągle jeszcze był głodny. Siedział na obramowaniu podwórkowej fontanny. Od lat była nieczynna, więc Paweł uznał ją za świetne miejsce, kiedy musiał czekać tu na Kamila. To nie Kamil spóźniał się na umówioną godzinę, to Paweł zawsze przychodził wcześniej, gnany niecierpliwością, a dziś również i dumą, ponieważ udało mu się wreszcie sprać w szkole tego głupiego Alika. Od lat miał na to wielką ochotę, tylko nigdy nie starczało mu odwagi. Czyścił teraz lepki palec, pocierając nim o szors «owierzchnię obmurówki. Co chwila spoglądał w głąb bramy, aie Kamil ciągle nie nadchodził i w końcu Paweł zaczął się obawiać, że znowu 62 zawieruszy! się z tą okropną dziewczyną, z tą niemądrą lalusią, z tą baletnicą. Już ze dwa razy tak się zdarzyło. Paweł spojrzał na zegarek, reszta miała przyjść za godzinę, on umówił się z Kamilem wcześniej, ale właśnie tego dnia, kiedy chciał się pochwalić, jak przerobił Alika na szaro, Kamil się spóźniał. A niech to wszyscy diabli. Wstał i poszedł sprawdzić, czy przypadkiem drzwi od dwóch zer nie są otwarte, ale nie. I to już był zupełny koniec świata. Spojrzał w okna mieszkania. U Kamila było zasłonięte, ale w tym od pokoju, który zajmowała loczkowana Flora, siedział sobie Seweryn i lizał łapę. No cóż, nie ma rady, pomyślał, trzeba stanąć oko w oko z tą babą. Zadzwonił, usłyszał jej kroki za drzwiami, na pewno teraz patrzyła przez wizjer, bo czegoś bardzo była strachliwa. Otworzyła mu szybko. Przywołał na twarz swój popisowy uśmiech. — Dzień dobry pani, czy zastałem Kamila? — Dzień dobiy, Pawełku, nie ma go, niestety. — Uu! Fatalnie. — Umawiałeś się z nim? — Tak, mamy się tu spotkać wszyscy, ale ja... Nie miał siły z nią rozmawiać, zaczął podreptywać na słomian-ce, jednocześnie klepiąc ręką ostrzyżone na jeża włosy. Przymknął oczy i oddychał ciężko. — Czy ty się źle czujesz? — zapytała loczkowana Flora. — Uu! Fatalnie! — jęknął. — To wejdź, proszę! Może chcesz się czegoś napić? — Bardzo uprzejmie dziękuję, ale ja odwrotnie... — Ach! — domyśliła się. Otworzyła szeroko drzwi, więc wpadł i szybko pognał w głąb mieszkania, a kiedy wrócił do przedpokoju, zobaczył, że Flora stoi przy stoliku i gwałtownie czegoś szuka między starymi gazetami. — Szukam notesu z telefonami, moja kuzynka Juta mówiła, że go tu zostawi. Może widziałeś? — A skąd! — oburzył się. — Ja, proszę pani, za nic w świecie nie grzebię w cudzych rzeczach. — Pytam tylko, czy nie widziałeś. 63 — A skąd, ja nawet nie patrzę w tamtą stronę, jak tędy przechodzę, nigdy w życiu. — Szukam tego notesu, Pawełku, bo tam pod literą „p" jest zapisany numer telefonu pana od pralki — cierpliwie tłumaczyła Flora, przekładając po raz setny wszystkie gazety. — A ja muszę go mieć, bo pralka cieknie i zalewa mi podłogę w łazience. — Uu! Fatalnie! — Fatalnie — przyznała Flora. Paweł nawet nie rozejrzał się po przedpokoju, tylko powiedział tonem wróża: — Wszystko wskazuje na to, że czarny notes z telefonami znajduje się na półce przy drzwiach do sypialnego pokoju. Flora pohamowała się i nie zapytała, skąd Paweł wie, że notes z telefonami jest czarny, a nie zielony. Najważniejsze, że znalazła go, bo rzeczywiście był na półce, o której Paweł mówił. Znalazła również numer telefonu pana od pralki, zapisany pod literą „p". Była uszczęśliwiona, bo zadzwoniła do niego i okazało się, że pan od pralki ma akurat czas i może przyjść do Flory jeszcze tego wieczoru. Zastanawiała się teraz, co powinna zrobić z Pawłem, czy powiedzieć mu, żeby usiadł sobie w kuchni i tam czekał na Kamila, czy zaprosić go do pokoju i narazić się na to, że stanie nad nią i uparcie będzie komentował każdą kreskę, którą ona postawi na arkuszu, a w końcu da ocenę: „Uu, fatalnie!" Z kłopotu wybawił ją Kamil, który właśnie przyszedł, Paweł rzucił się do niego i poklepując po ramieniu, wołał dumnie: — Stary, co się dzieje, masz ty pojęcie? Ten głupi Alik dostał ode mnie po ryju! Zadowolony jesteś? Zrobiłem, jak mi kazałeś, przełamałem się, jak Boga kocham, przełamałem się! Nagle poczułem w sobie siłę, rozumiesz? Poczułem, jak ta siła mnie rozpiera, rozumiesz, więc ja go w mordę, krew się polała, on leży. Kałuża krwi, stary, rozumiesz? Pia Gizela zwariuje, jak jej opowiem. Kamil odsunął go od siebie na długość ramienia i mocno przytrzymał za kołnierz koszuli. Przyglądał mu się przez chwilę z nieruchomą twarzą, a potem powiedział krótko: — Zgłupiałeś. 64 Flora czując, że ciężkie nieporozumienie wisi w powietrzu, wymknęła się do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Zdążyła tylko zobaczyć, jak Kamil, ciągle trzymając Pawła za kołnierz koszuli, wybiera spośród swoich kluczy ten pasujący do zamka z paszczą w klamce. Potem już było cicho i dopiero po upływie kwadransa zaczęły się dzwonki do drzwi. A po jakimś czasie do Flory podszedł Seweryn. Oparł przednie łapy na jej kolanie, uniósł łeb i patrząc na nią, miauknął. Zrozumiała, że jest głodny. — Dobrze, pójdziemy, otworzę ci puszkę. Przez chwilę głaskała go po łebku i patrzyła na swój projekt, ciągle nie była z niego zadowolona, chociaż poprzedniego dnia myślała, że jest już na dobrej drodze. Teraz, kiedy oglądała to wymęczone dzieło, widziała, że jednak ta droga jest wyboista. Może to, co zrobiła, nie było zupełnie złe, ale też nie takie, jakim mogłaby się cieszyć. Wstała, zadowolony Seweryn kroczył teraz przed nią, z podniesionym, sztywnym jak tyczka ogonem. W korytarzu zatrzymała się. Usłyszała głos Kamila. — Proszę cię, Pia Gizela, rzucaj! Pamiętaj tylko, że Tanburbc już dziś rozłożył jednego faceta tylko dlatego, że mu się nie podobała jego facjata. Nie wiadomo, co zrobi z tobą, uważaj, bo jest fałszywy, być może wpuszcza w maliny! Jeżeli w końcu ciebie dopadnie, żadna Shallya ci nie pomoże. — Zaufaj mi, Pia Gizela! I pamiętaj, że masz Opanowanie najwyższe z nas wszystkich! — wołał Paweł. Nagle rozległ się chóralny głos jednoczesnego aplauzu. Zaryzykowała i musiał jej dobrze wypaść ten rzut, pomyślała Flora. Przez chwilę miała ochotę zastukać do drzwi pokoju Kamila, nacisnąć klamkę z paszczą i zwyczajnie tam wejść, kiedy ktoś powiedział: — Przepraszam, że ci się wcinam ze swoimi sprawami, Pia Gizela, ale podaj mi pilnie swoją tabelę nagłej śmierci, muszę coś w niej sprawdzić. — Nie zbliżaj się, bo on szykuje cios! Chyba nie nabierzesz się na taką głupią zagrywkę? Rzucaj KI00! Flora podniosła Seweryna, przytuliła kota i weszła z nim do kuchni. Nie spuszczając go z rąk, nałożyła porcję pokarmu do mi- 5 — Dziewczyna 65 sęczki i położyła obok kilka kocich sucharków. Wiedziała, że w pokoju na okiennym parapecie jest jeszcze woda w pojemniku. Seweiyn płasko ułożył się na Florze, przytrzymując się pazurami wbitymi w jej ramię. Skrzywiła się z bólu, ale w ten sposób mogła nieść jednocześnie kota i jego jedzenie. Idąc do pokoju, szybko minęła drzwi Kamila. Nie chciała już niczego słyszeć i zupełnie przeszła jej ochota na to, żeby tam wejść. Przeciwnie, kiedy znalazła się u siebie, postawiła miseczkę Seweryna obok pojemnika z wodą i uwolniła się od jego ostrych pazurów wczepionych teraz w materiał bluzki, odczuła ulgę. Tabela nagłej śmierci! Pia Gizela musi być rozkoszną panienką. Co takiego może Kamila w niej aż tak pociągać? I dlaczego wyparł się tej dziewczyny w żywe oczy, kiedy Mariana zapytała o nią? Flora włączyła radio. Nastawiła je głośno, bo wolała nie słyszeć tego, co jeszcze mogli mieć do powiedzenia Pia Gizela i całe to makabryczne towarzystwo. Szkicując zastanawiała się, czy powinna porozmawiać z Celiną o Pawle. Później doszła do wniosku, że wolałaby najpierw otwarcie zapytać Kamila o parę spraw. Najdłużej jednak rozważała konieczność rozmowy z Jowitą. Z Jowitą czy z Mariana? A może z Karolem, spokojnym i rozważnym? A potem powiedziała sobie krótko, ze złością: nie jestem aniołem stróżem. Wreszcie usłyszała, że wychodzą, więc szybko podeszła do okna, chciała zobaczyć tę dziewczynę, była wprost niesamowicie ciekawa, jaka ona jest. Stanęła w oknie i głaskała kota, nie miała zamiaru ukrywać się, chować za firankę, udawać, że stoi w oknie przypadkiem. Z klatki schodowej wyszło pięć osób. Przyjrzała się, trzech chłopców i... dwie? dwóch?... szczupłe sylwetki w dżinsach i dość długie włosy ściągnięte w kucyki, równie dobrze mogły należeć do dziewczyn, jak do chłopaków, nie wiedziała, kiedy tak patrzyła na nich z góry. Nie było tam Kamila ani Pawła. Zostali, muszą być w domu, pomyślała niechętnie. Pan od pralki przyszedł punktualnie i od progu zaczął narzekać na bóle reumatyczne. Pana od pralki bolało wszystko. Robił wrażenie tak udręczonego, że Flora zaczęła proponować przeróżne proszki, które mogłyby choć trochę ulżyć mu w cierpieniu, ale odmawiał. 66 Tłumaczył, że już wszystkiego próbował i nic. Wreszcie, stojąc oko w oko z pralką, zgarbił się i zasępił jeszcze bardziej. Potarł rękoma obolałe boki, rozmasował ramiona i zapytał, czy Flora nie ma w domu kielicha. Źle to wróżyło przyszłości pralki, natomiast może trochę lepiej jego chorobie reumatycznej. Ku ogromnemu i bardzo szczeremu żalowi pana od pralki, Flora nie miała w domu nawet kropli alkoholu. — W takim razie — powiedział — ja pójdę po narzędzia i za godzinkę wrócę. Ponieważ Flora w swoim życiu wielokrotnie spotykała się z panami, którzy wychodzili po narzędzia i zaraz wracali, wiedziała, że musi być stanowcza. — Nigdzie pan nie pójdzie — powiedziała kategorycznie. — No co pani! — obruszył się. — Przecież nie naprawię pralki gołymi rękami i to jeszcze z reumatyzmem. — Tu jest cała masa narzędzi! Tu całe pokolenia zbierały śrubokręty! Nigdzie pan nie pójdzie! Pan od pralki przestraszył się Flory. — Dobra, dobra! — powiedział. — Cicho! Wyjął z małej teczki swoje narzędzia i z czułością ułożył je na łazienkowym dywaniku. Popatrzył na pralkę i pokręcił głową. — W moim stanie, to ja jej nie wyrwę za Chiny z tego kąta. Jakby tak pani miała... — Ale ja nie mam! — krzyknęła Flora. — Mówiłam już panu, nie mam ani kropli! Popatrzył na nią z politowaniem. — Daj pani skończyć — poprosił cierpko. — Jakby tak pani miała kogo do pomocy, toby tę pralkę dało ruszyć. — Dobrze. Wyszła na korytarz i zastukała do drzwi Kamila, tuż ponad klamką. — Czy możecie przyjść do łazienki? Nie daje ruszyć pralki! — zawołała wyszukaną polszczyzną pana. Kamil uchylił drzwi. — Kto nie daje ruszyć pralki? — zapytał zdumiony. — Pralka. 67 Kamil przyjrzał się Florze i widać zauważył, że jest kompletnie wytrącona z równowagi, bo odwrócił się i powiedział w głąb pokoju: — Chodź, Paweł, trzeba tu pomóc. Spojrzała. W ciemnym pokoju na podłodze siedział Paweł, pochylony nad jakąś dziwną czerwono-czarną mapą, którą oświetlała gruba woskowa świeca. Na ścianie za jego plecami wisiał olbrzymi obraz, portret straszliwej kobiety z wyszczerzonymi zębami i strzechą czarnych, rozwichrzonych włosów. Z oczu spływały jej krwiste łzy. Flora krzyknęła z przerażenia. — Spokojnie! — powiedział Kamil i uniósł w górę rękę, poruszając nią wyciszającym gestem dyrygenta. — Spokojnie, pani Floro... — Kto to jest? — zapytała, przytrzymując dłonią tarczycę. Paweł podniósł się i podszedł. Spojrzał na Florę niechętnie, jego zielone oczy pociemniały złością. Zrozumiała, był wściekły, że zabiera mu Mistrza, jego guru. — Cioteńka Pii Gizeli — wyjaśnił szorstko. Kamil przepuścił Pawła i zamknął drzwi, ale Flora ciągle stalą, bo nie mogła oderwać od nich wzroku, świadoma tego, co za sobą kryją. — Paweł się wygłupia — powiedział krótko Kamil. — Co trzeba zrobić z tą pralką? — Z pralką... — powtórzyła Flora nieprzytomnie. Pan wyjrzał z łazienki. — Chodźcie, chłopaki, nie idzie tego ruszyć, pomożecie? — Pomożemy! — zgodzili się chętnie jak prawdziwi Polacy. Flora powlokła się za nimi. Nogi miała miękkie w kolanach, było jej niedobrze, nadepnęła Sewerynowi na ogon i Seweryn wrzasnął. Usiadła na brzegu wanny i patrzyła, jak pralka wolno wyjeżdża ze swojego kąta, bez trudu wyciągana przez chłopców. Pan od niej stał tylko i też patrzył. Nie będę tu mieszkała razem ze straszną cioteńka Pii Gizeli, która wisi na ścianie, kupię wiklinowy koszyk, pomyślała Flora zupełnie jak kiedyś, i wsadzę do niego Seweryna. Swoje rzeczy 68 i projekty po prostu wrzucę do samochodu i za trzy godziny będę w domu. Niech mieszkanie Juty złupią złodzieje, niech je zaleje woda z pękniętej rury, niech spłonie od zostawionej przez Kamila świecy. Seweryna nie oddam Jucie nigdy w życiu, zostanie moim kotem, będzie spał w moim łóżku i będzie jadł z mojego talerza. — A to jest co? — usłyszała pytanie zdumionego pana. Zobaczyła, że nachylił się i podniósł z podłogi coś, co kiedyś musiało wpaść za pralkę i pewnie długo tam leżało. — To moje! — zawołał gwałtownie Kamil. — Narzeczona! — ucieszył się domyślnie pan od pralki. Flora spojrzała, Kamil już trzymał w ręku trochę zniszczony portrecik dziewczyny w zielonej sukni i w wielkim żółtym kapeluszu. W pierwszej chwili wydała się Florze znajoma, już chciała wyciągnąć rękę i poprosić, żeby Kamil pokazał jej odzyskaną zgubę, jednak nie zrobiła tego, bo właśnie Paweł zawołał: —*■ Ależ to Pia Gizela! Kamil skinął głową i szybko schował Pię Gizelę do kieszeni. — A mówiłeś, że ja ci ją zabrałem! — powiedział Paweł urażonym tonem. — Tak myślałem, stary, fakt — przyznał Kamil. Pan od pralki uwinął się szybko. — Ile jestem winna? — zapytała Flora, która nie ustaliła wcześniej ceny za jego usługę i teraz z przerażeniem myślała, co też jej zaśpiewa. Nie był chytry. A może był chytry. — Po uważaniu — powiedział. — To znaczy? — nalegała Flora. — Na flaszkę. — To znaczy? — nie ustępowała. — Oj, pani! Na flaszkę. Spojrzała na Kamila, który stał w drzwiach łazienki i przysłuchiwał się uważnie, jak Flora i pan od pralki prowadzą swoje interesy. Wreszcie ona wyjęła z portmonetki dwa banknoty i znowu spojrzała na Kamila, kiedy przecząco poruszył głową, szybko 69 jeden schowała z powrotem, a drugi podała panu od pralki. Nie przyjął. — Na dwie flaszki — podwyższył swoją cenę. — Była mowa o jednej — wtrącił się Kamil. — A skąd pan wiesz, wiele kosztują flaszki? Bywa, że jedna więcej niż dwie, więc się pan nie wtrącaj. Nieletni pan jesteś. — A ot, i błąd. — Gadaj pan zdrów! — obruszył się pan od pralki, ale przyjrzał się Kamilowi uważnie. Wyjął z rąk Flory banknot, obejrzał go, sprawdził palcami, czy nie schodzi z niego farba, i wreszcie poszedł. Flora odprowadziła go do drzwi, a kiedy odwróciła się, zobaczyła, że Kamil stoi w przedpokoju. Milczeli przez chwilę, Flora odezwała się pierwsza. — Wyjadę jutro — powiedziała. — Klucze zostawię na półce przy drzwiach do sypialni. Drzwi wyjściowe zatrzasnę tylko na zamek, więc bądź tak dobiy i pozamykaj. Nie chcę kluczy mojej kuzynki zabierać ze sobą. Seweryn będzie u mnie. — Skończyła pani pracę? — Nie skończyłam, źle mi idzie robota. Będę dojeżdżać w miarę potrzeby, dziś widziałam się z reżyserem, zrobiliśmy pewne ustalenia. W tej chwili moja obecność tutaj jest pożądana, ale nie konieczna. — Niech pani nie wyjeżdża. — Muszę, Kamil. Nie wytrzymuję tego. — To jest błahostka. Pożyteczna zabawa. Bez zbędnych słów. Oboje wiedzieli, o czym mówią. — Pożyteczna zabawa? — powtórzyła Flora, patrząc na Kamila z niedowierzaniem. — Czy ty to mówisz poważnie? — Mówię poważnie. Drzwi od jego pokoju uchyliły się i Paweł wysunął głowę. — Długo jeszcze? — zapytał. — Chwilę. Flora poczekała, aż Paweł zamknie drzwi. — Ty go niszczysz — powiedziała bardzo spokojnie. 70 — Ja mu pomagam. Patrzyli sobie w oczy. — Nieprawda. — Prawda. — Nieprawda. — Niech pani zostanie, chciałbym z panią porozmawiać, a dziś nie mogę, bo muszę być w domu za pół godziny, po prostu muszę, obiecałem. Flora zawahała się i on to wykorzystał. — Dobrze — powiedział. — Ustalmy dzień, jutro jest czwartek, niestety w czwartek i w piątek bardzo późno kończę szkołę, a potem mam trening, którego nie mogę opuścić. — Jesteś zajętym człowiekiem, Kamilu. Może byłoby dla wszystkich lepiej, gdybyś z czegoś zrezygnował. To „z czegoś" w ustach Flory brzmiało jednoznacznie, Kamil zrozumiał. — W sobotę. Czy może pani być u siebie w sobotę o czwartej? — A która będzie z tobą, Kamilu? Pia Gizela czy Mariana? Uśmiechnął się bez śladu urazy. — Tylko Flora — powiedział. Zniża się już ku zachodowi, ale jest jeszcze bardzo intensywne, tak bywa po upalnym dniu. W jego promieniach głowa Jowity wygląda jak strzępiasta ruda chryzantema. Jowita siedzi na dywaniku, rękoma objęła kolana, a na nich oparła brodę, jaka jest smukła, giętka, doprawdy można jej zazdrościć. Odprowadziła Jasia na zajęcia i zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy może wpaść na herbatę. Ucieszyłam się, że nasze wstępne umowy, kiedy byłam z nimi na lodach, nie okazały się jedynie zdawkową uprzejmością. Jaś uczył się gry na flecie, oboje byli muzykalni, i Mariana, i Jaś. Jowita już przy pierwszej filiżance herbaty wyciągnęła ze mnie cały mój życiorys, więc przy drugiej mogłam ja zadawać jej pytania, nie krępując się specjalnie. Opowiedziała mi o chorobie Jasia, o tym, że zbierają teraz na kosztowną operację, która ma być robiona w przyszłym roku, że jest im ciężko i oboje łapią każdą pracę, która im się nawinie. — Posłałam Marianę do tej szkoły, a teraz myślę, że może trochę niepotrzebnie, chwilami żałuję. Ona ma dużo mniej czasu dla siebie niż inne dziewczyny w jej wieku. Karol śmieje się ze mnie, że zrealizowałam własne marzenia kosztem Mariany, i chyba tak jest. Teraz przepadło, teraz to ona sama chce. Seweryn wyciągnął się jak długi obok Jowity, w ciepłej łacie słońca na dywaniku. Delikatnie podrapała go pod szyją. 72 — Mówiła mi Mariana, że początkowo walczyłaś z nim, a teraz stałaś się jego fanką — roześmiała się. — Skąd Mariana o tym wie? Nie chwaliłam się nikomu, że przegrałam tę wojnę, zresztą nie trwała długo, była klasyczną wojną nerwów. — Pojęcia nie mam, skąd Mariana wie, ale myślę, że od Kamila. — To miły chłopiec — powiedziałam, trochę niespodziewanie dla samej siebie. — Mmm... dziwny. — Co masz na myśli? — Dokładnie to, co znaczy słowo dziwny. Nie mam nic przeciwko Kamilowi, ale gdybym była Mariana, nie potrafiłabym się w nim zakochać, on jej wbija do głowy zupełne głupoty. — Nie wiem, o czym mówisz. — To żadna tajemnica, kiedy Mariana rozmawiała ze mną, nie prosiła, żebym nikomu nie mówiła. Ona sama się tym martwi, ale zbyt mało, moim zdaniem. Kamil uważa, że Mariana nie ma siły przebicia, że jest uległa, nie potrafi walczyć, nikomu nie potrafi się przeciwstawić. Zwyczajnie mówiąc, jest życiowym tchórzem. Czy ma w tym jakąś rację? Nie wiem, ona jest po prostu delikatną, wrażliwą dziewczyną, a Kamil tego nie docenia. — Mariana podoba mu się. — O tak! — roześmiała się Jowita. — Ona mu się podoba, niewątpliwie! Jest taka ładna, zgrabna, poręczna, miło się z nią pokazać. Jowita spojrzała na zegarek, niedługo musiała iść po Jasia, a miała ochotę na jeszcze jedną filiżankę herbaty. — Jakbyś mi nalała jeszcze kapeczkę... — Nie mam z moją mamą dobrych układów, tak jak ty z Mariana. Nie jestem z nią naprawdę szczera — przyznałam się, napełniając filiżankę Jowity. — Zawsze są jakieś przemilczania albo niedomówienia w najlepszym razie. — Ja z moją też nie mam najlepszych. Nigdy nie miałam, a fakt, że sprzeciwiła się mojemu małżeństwu, pogorszył sprawę, która i tak nie była dobra. Zawsze mi jej brakowało, pomimo wszystko. 73 — Z Mariana ci się udało. — Bo krytycznie patrzyła na to, co się dzieje między moją mamą i mną. Uważa, że obydwie jesteśmy temu winne, i często broni mojej mamy, kiedy ja jestem na nią wściekła. Z Mariana udało mi się, ale to nie tylko moja zasługa, staramy się obydwie. No i jest Karol, któiy potrafi godzić wodę z ogniem i kwas z zasadą, a właściwie kwas z kwasem, bo ani Mariana, ani ja nie jesteśmy zasadnicze, cokolwiek znaczy to słowo. Twoja herbata jest świetna, chociaż widzę, że nie robisz żadnych cudów przy parzeniu. Przyjdź do mnie na obiad jutro, będą gołąbki. Nie proszę cię na sobotę ani na niedzielę, bo na przekór wszystkiemu, co tu się rzekło, jedziemy na dwa dni do moich rodziców — Jowita zaśmiała się głośno. — Stęskniłam się za mamą! Więc jak? Przyjdziesz na gołąbki? O czym tak myślisz? — Twoja mama nie lubi Karola? — Myślę, że bardzo go lubi, przekonała się do niego, ale... mmm... nie było to takie łatwe. Na moim ślubie ma zanotowaną nieobecność — zażartowała. — Co z tymi gołąbkami? Przyjdziesz? — Przyjdę. Umówiłyśmy godzinę i Jowita pobiegła po Jasia. Po jej wyjściu zaniosłam do kuchni tacę z filiżankami i z dzbankiem po herbacie, kiedy weszłam, nie zauważyłam niczego. Dopiero jak stawiałam na suszarce umyte naczynia, zobaczyłam, że coś leży na podręcznym stoliku pod oknem, na którym Juta trzymała opiekacz do tostów. Były to dwie bułki i kawałek nadgryzionej kiełbasy. Pomyślałam, że pewnie leżą tam od dawna, zapomniane przez kogoś, kto poprzedniego dnia był u Kamila, ale przecież, na miły Bóg, rano robiłam tosty, musiałabym zauważyć. Tym razem, może wzmocniona herbatą i wizytą Jowity, nie dałam się przestraszyć. Zajrzałam do służbówki, do sypialni i do pokoju, którego nie używaliśmy ani ja, ani Kamil, a w którym Juta miała magazyn starych mebli. Sprawdziłam, czy nikogo nie ma w łazience i w toalecie, wreszcie stanęłam pod drzwiami pokoju Kamila. Wątpliwe, pomyślałam z wisielczym humorem, żeby ta złowieszcza cioteńka Pii Gizeli wyszła z portretu i naszykowała sobie 74 w kuchni posiłek, chociaż był czas podwieczorku. Zastukałam, nikt nie odpowiedział. Nacisnęłam klamkę, było zamknięte. Wróciłam do pokoju, w którym pracowałam, ale postanowiłam jeszcze raz zrobić przegląd mieszkania, szczególnie niepokoił mnie pokój ze starymi meblami. Odbyłam więc kolejną wędrówkę, zajrzałam nawet do kredensu i do dwóch szaf, które Juta upchnęła w tej graciarni. Znalazłam tylko przedwojenny patefon i całą masę płyt, które dla miłośników dawnych melodii byłyby skarbem, jakieś robione szydełkiem serwetki, kilka półmisków i właściwie niewiele więcej. Pomyślałam, że zrobiłabym najlepiej wybierając się do kina albo na długi spacer, ale mroziła mnie myśl o samotnym powrocie do tego mieszkania. Skoro już w nim byłam, to byłam, ale wychodzić i wracać, nie wiedząc, co tu się działo podczas mojej nieobecności? Nie, na to nie miałam ochoty. Obejrzałam wiadomości w TV, później jakiś film, zaparzyłam wypróbowane już zioła nasenne z homeopatycznych zapasów Juty i poszłam spać, zabierając do sypialni Seweiyna, książkę i latarkę. Usnęłam bardzo szybko i w piątek obudziłam się z uczuciem, że tego dnia czeka mnie coś miłego. W pierwszej chwili nie wiedziałam, skąd to wrażenie, ale potem przypomniałam sobie zaproszenie Jowity. Przedpołudnie spędziłam czytając po raz kolejny sztukę Patricka Sullivana, piorąc swoje rzeczy w zreperowanej w końcu pralce, myjąc i układając włosy. Wyszłam po zakupy głównie dlatego, że skończyły mi się puszki dla Seweryna, kiedy wracałam, zobaczyłam na schodach Pawła. Szedł na górę krokiem złodziejaszka, skradał się pod ścianą, najwyraźniej uważając, żeby nie zaskrzypiały mu pod nogami stare, drewniane stopnie schodów. Niestety, zanim się zatrzymałam, zaskrzypiały pod moimi. Paweł odwrócił się. Zobaczyłam jego speszoną minę i gwałtowny ruch, z którym chował coś za siebie. Szybko podjęłam decyzję, że tym razem nie pozwolę na robienie ze mnie wariatki. — Dlaczego jesteś tutaj o tej porze? O ile wiem, a wiem dobrze, nie jesteś umówiony z Kamilem, więc o co chodzi? Czego tu szukasz? 75 Zadawalam mu pytania ze świadomą agresją i zobaczyłam, że to go peszy. Nie przejmując się, zajrzałam mu przez ramię, żeby sprawdzić, co trzyma w ręku. Właściwie byłam prawie pewna, że to są klucze od mieszkania Juty, które jakimś cudem musiał zdobyć, ale to nie były jej klucze. To była śniadaniowa torebka z folii, w której zobaczyłam dwie bułki i niedużą, podłużną paczkę zawiniętą w pergamin. — Co ty trzymasz w ręku, Pawle? — zapytałam ostro. — Śniadanie trzymam w ręku, proszę pani. — Co tu robisz? Wolną dłonią poklepał się po głowie, a jego wielkie zielone oczy patrzyły na mnie z wyrazem niebotycznego zdumienia. Widocznie już się pozbierał po pierwszym szoku, którego doznał na mój widok. — Chciałem zostawić wiadomość dla Kamila. — Daj mi kartkę, ja mu przekażę. — Nie mam kartki, dopiero muszę napisać. — Nie podoba mi się to wszystko, Pawle. — Uu, fatalnie... — Uspokój się! — krzyknęłam. — Jeżeli jeszcze raz użyjesz tego zwrotu, to... — urwałam bezradnie. — To co się stanie, proszę pani? — zapytał przymilnie. Był górą, nie wiedziałam, co się stanie, nie przygotowałam tej kwestii do końca, zanim zaczęłam ją wygłaszać. Patrick Sullivan nie pozwoliłby sobie na to w żadnym ze swoich scenariuszy, ale ja sobie pozwoliłam, niestety. — To co się stanie? — nalegał, węsząc mój błąd. — Zobaczysz! — zabrzmiało to jak pogróżka. — Uu... — powiedział. Miałam ochotę trzepnąć go albo złapać za ramiona i potrząsnąć nim porządnie. Zamiast tego powiedziałam kategorycznie, z trudem zachowując spokój: — Natychmiast oddaj mi klucze od mieszkania mojej kuzynki. Słysząc ten nieszczęsny popis Patrick Sullivan może nie umarłby ze śmiechu, ale z pewnością nie zgodziłby się na robienie przeze 76 mnie scenografii do swojej sztuki. I miałby rację, do tego potrzeba chociaż odrobiny inteligencji. Natomiast Paweł patrzył na mnie wzrokiem człowieka zranionego do głębi. — Proszę pani — powiedział bardzo wyraźnie akcentując literę „ę" — to są insynuację! Tu „ę" było zupełnie nie na miejscu, ale Paweł go użył, a ja znowu miałam ochotę nim potrząsnąć. — Jutro porozmawiam o tobie z Kamilem, a teraz marsz do domu. Żegnam pana. Boże, pomyślałam, skąd się bierze we mnie tyle jadu, co ze mnie robi aż taką sekutnicę? Ale kiedy Paweł był na dole schodów, a ja wkładałam klucz do drzwi, znałam odpowiedź. Sekutnicę robiła ze mnie ciotka Pii Gizeli, z którą musiałam mieszkać. Z Jowitą byłam umówiona na czwartą, jednak wyszłam z domu o wiele wcześniej, niż powinnam. Dzień był trochę chłodniejszy, więc myślałam z przyjemnością o spacerze przez Ogród Saski i przez Starówkę, którędy mogłam pójść na Mostową. Doszłam do fontanny, która w pobliżu Grobu Nieznanego Żołnierza rozpylała na ścieżki drobne krople wody, i tam przystanęłam. Patrzyłam, jak wróble kąpią się w małej kałuży i zabawnie chlapiąc roztrzepują piórka. Właśnie z tego miejsca zobaczyłam Marianę i Kamila siedzących na ławce. ...JA SAM, GDZIE WSZYSTKO PRZEPOCZWARZONE: (...) I WÓWCZAS TA TĘSKNOTA — TA ZŁOTA TRĄBKA SERCA: ŻEBY KTOŚ WSZEDŁ, KWIATY RZUCIŁ, ŻEBY KTOŚ WPADŁ, WODĘ PODAŁ... (Stanisław Grochowiak) Kamil objął Marianę ramieniem i przechylił głowę tak, że dotykał policzkiem jej włosów, jak zawsze pachnących. Zamknął oczy i wdychał ich zapach, żeby nasycić się nim i zachować na zapas. Słodka dziewczynka, przypomniał sobie słowa Celiny. O, jaką była słodką dziewczynką, rzeczywiście. Położył rękę na jej dłoni i gładził jak kota po łebku. Opowiadała mu o czymś, co przydarzyło się w szkole, ale dla Kamila jej głos był tylko melodią, słowa nie miały znaczenia. Otworzył oczy i spojrzał na jej stopy w sandałkach, wąskie, szczupłe, z paznokciami przyciętymi w równe półksiężyce. Chciałby zdjąć te sandałki i gładzić teraz palce jej stóp, jeden po drugim, było w nim tyle czułości. Uniosła głowę i zajrzała mu w oczy, a kiedy zderzyła się z jego spojrzeniem, zrozumiała je. Uśmiechnęła się i znowu położyła głowę na jego ramieniu, poruszając nią, łasiła się jak kotka. Kamil 78 ogarnął Marianę drugim ramieniem i lekko kołysał ją w objęciach. Nie wiedzieli, że z drugiej strony ścieżki patrzy na nich Flora, zgubiona w swoich uczuciach, niepewna tego, co ma myśleć, tego, co powinna zrobić, co komu powiedzieć. Zawróciła, żeby nie przechodzić obok nich, i wybrała ścieżkę, która prowadziła do ulicy Królewskiej. Czekając na światłach przy hotelu Victoria, obejrzała się. Mariana i Kamil ciągle jeszcze siedzieli na ławce. Z ulgą pomyślała, że jednak znalazł tego dnia trochę czasu między szkołą a treningiem i że był to czas przeznaczony nie dla niej i nie dla Pii Gizeli, tylko dla Mariany. Kiedy Mariana wróciła do domu, Flora już siedziała na małym taborecie w kuchni, popijała wodę mineralną z cytryną i giyzła słone paluszki. Jowita natomiast stała przy kuchence w dziwacznej pozycji: pupę miała wypiętą, dłonie oparte na kolanach, a nos nieomal trzymała w garnku. — Mówię wam, że ja to przypalę! — uprzedzała. — Zawsze przypalam gołąbki, jeśli je podgrzewam. Diabeł mnie podkusił i zrobiłam wszystko wczoraj, nie chciałam, żebyś czekała, Floro. Ze mnie jest okropnie niezdarna kucharka. Odpowiadałaś z czegoś? — zapytała, całując Marianę w podstawiony policzek. — Nie. I w ogóle nic się nie działo. Czy możesz zostawić kilka ziemniaków bez koperku, mamo? — Chyba mogę, ale jeszcze się zastanowię. Czujecie już spaleniznę? — Ja czuję! — zakomunikował Jaś, pociągając nosem. — Gołębie spaliły się na węgiel. Biedne ptaki, spaliły się, jak jasna cholera! — Jasiu... — jęknęła Jowita. — Tak mówi moja pani Mirka w przedszkolu: „Wrzeszczycie, a mnie boli głowa jak jasna cholera". — No dobrze, ale ty nie jesteś swoją panią w przedszkolu, jesteś Jasiem i nie wolno ci tak mówić. Zresztą twojej pani też tylko się wyrwało. — Teresce wyrwało się ząb. Wczoraj, u pani dentystki. I nie mleczak, tylko stały. Wrzeszczała. — To nie mógł być stały ząb. 79 — Stały, mamo, ona nam dała słowo honoru. — Nie daje się słowa honoru tak byle czego. — To nie było byle czego, tylko stały ząb. Obraził się i wyszedł z kuchni. Mariana wyjęła z kredensu talerze, a potem zaczęła szykować sztućce. — Dziś w Saskim Ogrodzie widziałam wiewiórzycę z małym wiewiórczęciem — powiedziała, sprawdzając, czy wszystkie, które wyjęła, są z jednego kompletu. — Wiewiórczęcie było zupełnie rozkoszne. Jowita spojrzała na Florę i roześmiała się. — Jak moje dzieci opowiadają o swoim minionym dniu, to można zwariować. — Nagle zastanowiła się. — A co ty robiłaś w Saskim Ogrodzie, moja kochana? Przecież miałaś wracać ze szkoły prosto do domu, wiedziałaś, że pani Flora przychodzi na obiad. — Nie spóźniłam się przecież. — Ale nie przyszłaś prosto do domu? — Powiedzmy, że szłam okrężną drogą, dobrze? — Powiedzmy! —Jowita machnęła ścierką, którą trzymała w ręku. — Założę się, że pobierałaś u Kamila lekcje. Jak najskuteczniej sprzedać bajkę rodzonej matce", poradnik młodego maklera. — Och, mamo! Z tego tematu już dawno jestem doskonale przygotowana! Roześmiały się i Mariana wyszła z kuchni, ostrożnie niosąc na tacy stertę talerzy, sztućce i rzucony na to wszystko różowy obrus. — Chodź, Floro, pójdziemy po Karola, on siedzi w naszym pokoju i wklepuje w komputer jakieś ankiety, dostał pilną pracę zleconą, dlatego nie zawołałam go, jak przyszłaś. Nie jesteśmy dobrymi rodzicami, wzięliśmy dla siebie największy pokój, spójrz zresztą, tu jest pokój Mariany, tu Jasia... Flora kolejno otwierała drzwi. Ich mieszkanie nie było duże, ale ustawne, część okien wychodziła na ulicę, część na mury oddzielające Stare Miasto od Nowego. Rzeczywiście, pokój, w któiym pracował Karol, był największy, w nim też stał nakryty przez Marianę stół. Flora wyjęła z torebki zawiniętą w bibułkę butelkę i postawiła ją na bufecie. 80 — Przyniosłam nam do obiadu to bardzo przyjemne czerwone wino, mam nadzieję, że lubicie. Karol rozwinął butelkę i przeczytał nazwę. — Wspaniałe, Floro, dziękujemy. Wszyscy siadali już przy stole, kiedy poszedł do kuchni. Wrócił szybko z dwoma kieliszkami w ręku, jeden postawił przed Florą, drugi przed Jowitą — A ty, Karolu? — zdziwiła się Flora. — Dziękuję, nie gniewaj się. Nie piję. — Ależ spróbuj chociaż odrobinę, jest naprawdę dobre. — Dziękuję, Floro, nie nalegaj, bardzo cię proszę. — O! — uśmiechnęła się domyślnie. — Harcerz? — Nie, przeciwnie, mam chorobę alkoholową — powiedział swobodnie, napełniając kieliszki Flory i Jowity. — Wypijcie za moje zdrowie. — Och, gdybym wiedziała... — speszyła się Flora. — Ależ to bez znaczenia — zapewnił. Jowita szybko uniosła kieliszek i uśmiechnęła się do niej przez szerokość stołu. — Twoje zdrowie również, Floro! — powiedziała. — I moje! — zarządził Jaś. Flora spojrzała na Marianę, siedziała na wprost Karola i wpatrywała się w niego, a po chwili powiedziała serdecznie: — Mój tata kochany! Tak by się napił winka i nie może! Wieczorem Mariana odprowadzała Florę do autobusu. Było już ciemno, staromiejskie mury przy Barbakanie obsiadły hałaśliwe grupy młodzieży. — Czy widziałaś „Ptaki" Hitchcocka? Taki film o inwazji ptaków? — Widziałam, oglądaliśmy z Kamilem na wideo. — Ci tutaj, na tym murze, wyglądają jak ptaki z tamtego filmu, mam wrażenie, że zaraz sfruną, żeby nas zadziobać. Mariana spojrzała, wszyscy byli zajęci sobą, ale jakaś dziewczyna pomachała jej ręką, jakiś chłopak zawołał w jej stronę „hallo!" — Znasz ich? — zapytała zdumiona Flora. 6 — Dziewczyna 81 — Nie wszystkich, oczywiście, ale kilka dziewczyn z tych, które tu przesiadują, to moje koleżanki jeszcze z przedszkola, paru chłopaków też znam. Nic nikomu nie robią, ot tak siedzą, palą trawkę, kilkoro z nich to narkomani. — Mówisz o tym jak o opisie przyrody, Mariano. — Bo to jest opis mojej przyrody, w jakimś sensie. — Akceptujesz to? — Przecież nie ma mnie na tym murze — odpowiedziała roztropnie. — Tolerujesz? — To jest ich wybór, nie mój. — Nigdy nie myślałaś o tym, że ze złymi wyborami trzeba walczyć? — Tak, myślałam, ale nie mogę z nimi walczyć. — Dlaczego? — Są ode mnie silniejsi. Moje argumenty to dla nich śmieszne gadanie. Jestem dla nich dziewczyną z innego świata. Inaczej żyję, inaczej tańczę, ich muzyka męczy mnie właściwie, inaczej myślę, inaczej mówię po polsku. Wydaje mi się, że nawet kocham inaczej. — A Kamil, Mariano? — Kamil jest z jeszcze innego świata, nie powiem, żeby mnie jego świat pociągał, ale... Zawahała się, Flora nie nalegała i przez chwilę szły w milczeniu, dopiero na Zapiecku Mariana odezwała się znowu. — Jednej rzeczy nauczyłam się od mamy, tego, że nie można pokochać mężczyzny, dopóki mu się naprawdę nie zaufa. Drugiej od taty, może nawet ważniejszej, że naprawdę mężczyzną jest ten, który potrafi powiedzieć sobie „nie", kiedy wszyscy dookoła mówią „tak". — Ufasz Kamilowi? — Nie jestem tego pewna, przecież pani wie. — A czy sądzisz, że należy do tych, którzy potrafią powiedzieć sobie „nie"? — Wiem, że do nich należy. Kamil nie bierze prochów od dwóch lat, a w zeszłym roku wygrał międzyszkolne zawody w sprincie. 82 — Nie bierze od dwóch lat? To ile miał, kiedy zaczął? — Dwanaście. Wpadł na dilera pod szkołą, to poszło bardzo szybko i trwało dość długo. — Czy twoja mama o tym wie? — A skąd! — roześmiała się Mariana. — Umarłaby ze strachu. Niech jej pani nie mówi, ma i tak ciężkie życie. Jest przecież Jaś i jego problem. Przeszły przez Miodową i stanęły na przystanku przed kościołem Kapucynów, szybko podjechał autobus i Flora wsiadła. Jeszcze przez chwilę widziała Marianę, która nie odeszła od razu, machała wyciągniętymi w górę rękoma, potrząsając palcami nad głową, zupełnie jak Jowita, gdy czekała na Florę po baletowym występie Mariany. Było już zupełnie ciemno, kiedy Flora weszła na klatkę schodową oświetloną słabymi żarówkami, które na każdym z pięter zawieszono na zwykłych przewodach bez żadnej osłony. Stopnie skrzypiały, gdzieś trzasnęły drzwi. Flora z niechęcią myślała o tym, że zaraz będzie musiała wejść do pustego, ciemnego mieszkania, w którym jedyną życzliwą duszą był kot Seweryn. Zatrzymała się u szczytu ostatniego półpiętra. Z pochyloną głową szukała kluczy w torebce, a kiedy znalazła i podeszła do drzwi, żeby otworzyć, ze zdumieniem zobaczyła, że ktoś wsunął za klamkę bukiet polnych kwiatów. Pomyślała, że może to Celina, która już kiedyś zaszła do niej bez uprzedzenia. Między gałązkami złocieni zobaczyła kopertę z adresem: FLORA — BOGINI WIOSENNEGO KWITNIENIA Wyjęła kwiaty zza klamki i przytrzymując je ramieniem, rozerwała kopertę. Był w niej zielony kartonik z ozdobnym napisem: FLORZE— PIA GIZELA Położyła kwiaty przy progu i zaczęła otwierać zamki. Jeden, drugi, trzeci. Chciała jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu i zebrać myśli. Jeżeli Pia Gizela miała zamiar tym bukietem uspokoić jej 83 lęki, z całą pewnością osiągnęła swój cel. Na dole ktoś otworzył drzwi, Flora usłyszała szybkie kroki na schodach. Odwróciła się i trzymając jeszcze klucz w trzecim zamku, zobaczyła Marianę. — Co się stało? — zapytała ze zdumieniem. — Mama znalazła pani portfel na bufecie, musiała go pani tam położyć wyjmując wino. Dzwoniłyśmy, ale pani jeszcze nie było, więc tata wsiadł w samochód i podwiózł mnie tutaj... — mówiła coraz wolniej, bo patrzyła na bukiet leżący przy drzwiach i na kartkę, którą Flora zostawiła na nim, była czytelna. — A jednak pani ją zna? — Nie znam jej. Zastałam kwiaty wsunięte za klamkę i kopertę, w której była ta kartka. — Czy powiedziałaby mi pani o tym? Flora wahała się, Mariana czekała przez chwilę. Wreszcie sięgnęła do kieszeni dżinsów i wyjęła z niej mały portfel. — Proszę, myśleliśmy, że może być pani potrzebny już jutro rano — powiedziała, podając go Florze. — Dziękuję. I podziękuj rodzicom, twój tata musiał oderwać się od pracy. — Zrobił to chętnie. Miał zresztą wyrzuty sumienia, że pani nie odwiózł. — Przecież chciał, tylko podziękowałam. ■— Flora położyła rękę na jej ramieniu. — Nie powiedziałabym ci, Mariano. — Tak myślałam, tylko nie wiem dlaczego. — Ja też nie wiem dlaczego. Przez chwilę patrzyły na siebie, później Mariana znowu spojrzała na kwiaty ciągle leżące przy progu. — Może jest coś, o czym my nie wiemy — powiedziała. — Może — powtórzyła za nią Flora niepewnie. Flora znalazła ładny, pękaty dzbanek, do którego wstawiła bukiet. Kimkolwiek była Pia Gizela, kwiaty nie powinny więdnąć. Miała ochotę zostawić je w kuchni, wcale tak źle nie wyglądały na stoliku obok opiekacza. W końcu zabrała je do pokoju, Seweryn wskoczył na stół, oparł się łapami o brzeg dzbanka i łapczywie pił wodę, chociaż jego pojemnik był pełny. ...BUNT NIE PRZEMIJA, BUNT SIĘ USTATECZNIA; JEST TERAZ W LOCIE; DOJRZAŁYM, DOKOLNYM, JAKIM KOŁUJĄ DOŚWIADCZONE ORŁY. BUNT SIĘ USKRZYDLA — TAK JAK UDORZECZNIA... Życie starszego samotnego mężczyzny wcale nie jest takie łatwe. Nawet jeżeli dopisuje mu zdrowie, ma szerokie zainteresowania i dobry charakter. Po pierwsze, zdrowie mu często nie dopisuje, tylko on nie przyznaje się do tego. Po drugie, szerokie zainteresowania bywają bardzo męczące, jeżeli człowiek rzeczywiście chce się w nich realizować. O dobrym charakterze nie ma co mówić, bo na stare lata jest zupełnie nieprzydatny, nawet przeciwnie, czasami utrudnia życie. Na stare lata dobrze się mają tylko awanturnicy i egoiści, może nikt ich nie kocha, ale też nikt nie zwala im na głowę czarnej roboty. Proszę bardzo: dwa płócienne worki wypchane tak, że mało nie pękną, długa torba podróżna z połyskliwego, brązowego materiału podobna do oszalałego jamnika, utuczonego do granic możliwości. Plecak, którego krzywizny wskazują na to, że mieści w sobie część Biblioteki Narodowej i rakietę tenisową. Worek klubu sportowego „Alfa", na którym ktoś napisał flamastrem równie apetyczny jak bezsensowny zwrot: „Mniam... mniam..." Gdyby to było wszystko, może jakoś dałoby się przełknąć całą tę (Stanisław Grochowiak) 85 pigułę, którą starszy pan zastał pod swoimi drzwiami w piątek po południu, kiedy wrócił do domu z zebrania kółka numizmatycznego. Niestety, na dwóch płóciennych workach i oszalałym jamniku leżał sobie najspokojniej w świecie wnuk starszego pana, Kamil, i czytał „Ferdydurke" Gombrowicza. — Witaj, Kamilu, czy w ten właśnie sposób chcesz mnie zawiadomić, że... — Tak, dziadku, witaj, właśnie to chciałem ci w ten sposób powiedzieć. I co ty na to? — Czy twoi rodzice wiedzą o twoim postępku? — Jeżeli chodzi o ścisłość, postępek był ich, a nie mój. — Tak czy inaczej, ja spijam miód — stwierdził starszy pan, otwierając na całą szerokość drzwi mieszkania. — Ładuj się, stary! — Nie będziesz miał ze mną żadnego kłopotu — zapewnił Kamil, strącając oszalałym jamnikiem wszystkie buty, które stały rzędem na specjalnej półce i świeciły nosami. — Ja przede wszystkim muszę przeczytać dziś „Ferdydurke", a potem mam trening. — Czy to są jedyne dwa powody, dla których sprowadziłeś się do mnie? — Czy nie mógłbyś ich uznać za dostateczną przyczynę? — Prawdę mówiąc, Kamilu, przyjdzie mi to z pewnym trudem. — Ale nie jest wykluczone? Starszy pan przytrzymał drzwi wejściowe, kiedy jego jedyny wnuk wnosił do mieszkania dwa worki brezentowe, które w żaden sposób nie chciały się zmieścić jednocześnie. — Raczej jest wykluczone. — Tego się bałem i nawet myślałem, że tym razem przeniosę się do Juty, ale sądziłem, że byłoby ci wtedy bardzo przykro. Uważaj, dziadku, nie pognieć tego rulonu, bo to jest „Primabalerina" De-gasa. — A to lepiej, poprzednim razem przyniosłeś ze sobą taką pannicę w zielonej sukni i żółtym kapeluszu. Przyznam ci się, Kamilu, że bez niecierpliwości oczekuję chwili, kiedy sprowadzisz się do mnie z żoną i bliźniętami. Pamiętaj, że w naszej rodzinie bliźnięta wystę- 86 pują w co trzecim pokoleniu, więc wypada na ciebie, ale obserwując twój dotychczasowy życioiys, ja też się od nich nie wymigam. — Na razie nie żenię się, dziadku. — Dobre i to, mój drogi, dobre i to. Zanieś rzeczy do swojego pokoju i przyjdź do kuchni. Zrobię nam jakąś przekąskę. Kamil zdjął adidasy i wyciągnął kapcie z wnętrza oszalałego jamnika. Mieszkanie jego dziadka było utrzymane w idealnej czystości i porządku. Ustawił rozrzucone buty na półce pod wieszakiem, obok nich swoje rozczłapane adidasy, ale końcówki sznurowadeł zwinął w kłębki i schował do środka, pod zgniecione języki. Zaniósł do pokoju wszystkie swoje rzeczy, „Ferdydurke" rzucił na biurko. Wypakował książki z plecaka, ubranie z worków, drobiazgi, buty i resztę z jamnika. Usiadł na tapczanie i ścisnął głowę rękoma, trzaskała mu z bólu. W gardle czuł ucisk, z trudem przełykał ślinę, gdybym miał parę lat mniej, myślał, płakałbym jak głupi, tak się te sprawy mają, tato. — Podsmażyłem kiełbasę z cebulą i trochę ziemniaków, które mi zostały z obiadu, czy ty w ogóle jadłeś coś dzisiaj? — Rano. Śniadanie. Kamil wstał i poszedł za dziadkiem do kuchni, gdzie zwykle starszy pan jadał posiłki, siedząc przy niewielkim stole ustawionym w kącie między kredensem a ścianą okienną. Nad stołem rozpięty był drobny bluszcz, któiy kiedyś w malej doniczce przyniosła tu Mariana i który teraz wspiął się aż na sufit. — Skoro rano jadłeś śniadanie — wydedukował starszy pan — sądzę, że kolizja nastąpiła dość gwałtownie po twoim powrocie ze szkoły. — Tak. — Odpowiedź jest, owszem, precyzyjna, ale może nie nazbyt szczegółowa. Zapomniałem, że w lodówce mam otwarty słoik ogórków konserwowych, podaj je, dobrze? Tylko wyjmij na talerzyk, nie stawiaj na stole tego okropnego szkła. — Dziadku, pozwól mi nie mówić o tym — poprosił Kamil z głową w lodówce. — Nigdzie nie widzę ogórków, a nie, są! — Czy nie uważasz, że jednak powinienem coś wiedzieć? Jeżeli 57 nie chcesz o tym mówić, gotów jestem sądzić, że poczuwasz się do winy. Kamil wyłożył na porcelanową miseczkę kilka ogórków i postawił je na stole, giyzł jednego, trzymając go w palcach. — Nie poczuwam się do winy — powiedział z pełnymi ustami, dziadek przemilczał ten fakt, czego nie zrobiłaby Kamila matka. — Chyba że nazwiemy winą to, że nie przeczytałem na czas „Ferdydurke". — Można tę okoliczność nazwać winą. Widziałem jednak, że usiłujesz ją czytać, więc jesteś na dobrej drodze do zatarcia tego błędu. — Sęk w tym, że nie muszę go zacierać. Sęk w tym, dziadku, że już nie muszę czytać „Ferdydurke". Mam zaliczoną tę lekturę. Mam jeszcze zaliczone dwie następne. — Nie rozumiem, Kamilu, nie żartuj sobie ze starego człowieka, to jest bardzo bolesne. Młodość lepiej znosi żarty, staremu najczęściej wydają się drwiną. — Dziadku...! — O, Kamilu! Mówię poważnie. — Przepraszam, ale wolałbym nie opowiadać o tym, co zaszło, bo zaraz zaczniesz bronić rodziców. Rozumiem, że musisz, ale robisz to zwykle tak nieporadnie, że człowiekowi ręce opadają. — Bywało, że mieli rację — przypomniał Kamilowi s^rszy pan, nabijając kawałek ogórka na widelec i przyglądając mu się uważnie. — Czy zapomniałeś? — Nie zapomniałem. Nawet jakbym chciał, zawsze ktoś mi to usłużnie przypomni. — To bądź tak dobiy i podaj ktosiowi serwetki. Kamil wstał i sięgnął po serwetki. Wracając do stołu powiedział: — Dziadku, przepraszam, ale jestem zdenerwowany. — A wiesz, że ja również. Kamil szybko dokończył jedzenie, odsunął talerz, sięgnął po papierową serwetkę i zaczął robić z niej łódkę. — Mój tata był parę dni temu w szkole, nie wiedziałem o tym — powiedział, starannie wygładzając papier ułożony na obrusie i nie patrząc na dziadka. — Rozmawiał z polonistką, powiedział jej, że 88 przygotowuję się obecnie do startu w międzynarodowych zawodach i żeby łaskawie przymknęła oko na moje lektury. — Istotnie, Kamilu, może nie było to najzręczniejsze posunięcie, ale chyba i nie powód, żeby zabierać łachy pod pachy i wynosić się z domu — starszy pan uważnie wykrawał z kiełbasy biały krążek tłuszczu. — Nie skończyłem, dziadku. — Ach tak, słucham w takim razie. — Nic za darmo. Za przymknięcie oka trzydniowa wycieczka do Wiednia. Widzisz! — powiedział Kamil obserwując minę starszego pana. — I ja się o tym dowiaduję nie od kogo innego, tylko od tej damy. — W jaki sposób? — W najprostszy, jaki sobie można wyobrazić. Złapała mnie na korytarzu i poprosiła, żebym przekazał ojcu, że odebrała wszystkie papiery w biurze, do którego ją skierował, i podała brakujący numer swojego paszportu, ale że gdyby znała wcześniej cenę wycieczki, nigdy nie przyjęłaby od nas takiego prezentu. Od nas, dziadku. Ja również mam udział w tej imprezie, bo nie przeczytałem „Ferdydurke". — Ufff... — sapnął starszy pan, kładąc nóż i widelec na talerzu, chociaż jeszcze nie zjadł wszystkiego. Kamil sięgnął po drugą bibułkę, bo jedna łódka była już gotowa. — W jakim wieku jest twoja polonistka? — Chyba wiek nie jest istotny, ale to jej pierwsza praca w szkole, jeżeli to masz na myśli. — I ostatnia — powiedział starszy pan kategorycznie. — Co zamierzasz zrobić? — zaniepokoił się Kamil. — Do nikogo z tym nie pójdę, bądź spokojny. Jedynie do tej, jak powiadasz, damy. Nie wyrzucą jej, ona zwolni się sama, na własną prośbę. A ty przeczytaj „Ferdydurke" i następne lektury, bo nikt inny na to oka nie przymknie, możesz być pewny. Kamil ustawił łódki jedną obok drugiej i sięgnął po trzecią bibułkę. — Zrobisz okropną rzecz mojemu tacie, dziadku. 89 — A ty, Kamilu, dlaczego nie jesteś w domu? Nie odpowiedział. Zgarnął papierowe łódki, zgniótł je i wyrzucił do śmieci. Potem sprzątnął ze stołu i sięgnął po płyn do mycia naczyń. — Zostaw — zarządził starszy pan. — Sam to zrobię, muszę się czymś zająć. Kamil nie oponował, nienawidził zmywania, nawet jeżeli miał pod ręką najlepsze płyny. Poszedł do siebie, włożył do torby dres, buty i ręcznik, później usiadł w wiklinowym fotelu i sięgnął po książkę. Jego dziadek nie miał racji, sądząc, że Kamil nie przyniósł ze sobą pannicy w zielonej sukni i żółtym kapeluszu, bo była między stronami „Ferdydurke", tak że mógł na nią spojrzeć, kiedy tylko otwierał książkę. Pia Gizela. Przypomniał sobie, że jest umówiony z Florą na następny dzień. Starszy pan otworzył drzwi i stanął w progu. Wysoki, szczupły, z pociągłą twarzą i zupełnie siwymi włosami, ubrany w sportową marynarkę i sztruksowe spodnie wyglądał młodo. A jednak był starszym panem, od tej nieuchronności nie dało mu się uciec pod żadną marynarkę. — Zostawiam ci klucze na stole w kuchni i pójdę się przejść trochę. — Dobrze, dziadku, dziękuję, ja też wyjdę za pół godziny. Stał i patrzył na portrecik, któiy Kamil trzymał w ręku, poznał Pię Gizelę. Odwrócił się i wyszedł, po chwili znowu pojawił się w drzwiach. Widocznie Pia Gizela z czymś mu się skojarzyła, bo zapytał Kamila z zastanowieniem: — Nie rozumiem jednej rzeczy, mój drogi, może chciałbyś mi wytłumaczyć? Jeżeli jesteś taki przekonany, że człowiek musi mieć w sobie agresję, brutalność i przebiegłość, żeby umiejętnie przechytrzyć życie, za co, na miły Bóg, masz pretensję do swojego ojca? — Nie wiem. Może właśnie o to, że chce je przechytrzyć, a jest moim tatą. — Ciebie jest dwóch, Kamilu. Wiesz o tym? Kamil wsunął Pię Gizelę między kartki książki i rzucił ją na biurko. 90 — Wiem. W końcu wyszli jednocześnie, Kamil jechał do klubu, w piątki zawsze mieli zajęcia na siłowni, ale dopiero pod sam wieczór. Spojrzał w głąb ulicy, nie nadjeżdżał żaden autobus. — A ty dokąd pójdziesz, dziadku? — A ja sobie pójdę do kościoła. Kamil zdziwił się, ale zapytał dopiero po chwili: — Zawsze mówisz, że nie jesteś wierzący. — Zawsze mówię, że właściwie nie jestem wierzący. — Modlisz się, dziadku? — Nie. Nie lubię o nic prosić, a dziękowania Bogu nie uważam za modlitwę. — Więc co właściwie robisz w kościele? — Słucham nucenia aniołów — powiedział ironicznie. A może to nie była ironia, może naprawdę słucha nucenia aniołów, siedząc w pustym o tej porze kościele, myślał Kamil jadąc autobusem, kto wie, jakie dźwięki dochodzą ze sfer niebieskich do ludzi, którzy mówią o sobie, że właściwie nie są wierzący. W szatni nikogo nie było, Kamil przebrał się i chował ubranie do swojej szafki, kiedy uchyliły się drzwi i zajrzał trener. — W porządku — powiedział — dobrze, że jesteś. Przyjdź jutro na dodatkowy trening po południu. Spotyka się cała grapa, którą wytypowałem do eliminacji, jeżeli chcesz się szykować do zawodów we Francji, przyjdzie ciężko popracować. — Nie rozumiem, panie trenerze. Pan mnie wytypował? — nie dowierzał Kamil. — A dlaczego nie? Twój ostatni czas był w normie. — Ale norma to za mało, żeby się zakwalifikować, sam pan trener wbijał nam do głowy, że norma wystarcza tylko do tego, żeby nie wylecieć z klubu na zbity pysk. — Może mam chęć poeksperymentować z tobą, jak myślisz? — Mrugnął okiem porozumiewawczo. Ciągle stał w uchylonych drzwiach, nagle obejrzał się za siebie, jakby chciał sprawdzić, czy nikt nie stoi w pobliżu. Kamil przyglądał mu się uważnie. 91 — Dla mnie gra jest warta świeczki — powiedział cicho. — Ja w to wchodzę — dorzucił stylem pokerzysty. — Jaka gra, jakiej świeczki, panie trenerze? — No, nie żartuj! — znowu wesoło mrugnął okiem i zamknął za sobą drzwi. Kamil usiadł na niskiej ławce pod ścianą, wyciągnął przed siebie nogi i gwizdał. Gwizdać możesz sobie w lesie, łupnęło mu w głowie powiedzenie matki i gwizdał dalej. A potem przestał. Podniósł się, otworzył szafkę na ubranie i wyjął z niej wszystko, nawet to, czego nigdy nie zabierał do domu. Gąbkę, mydło w płynie, szczotkę do zębów, pastę. Przebrał się, zamknął szafkę na klucz i zostawił go w zamku, potem wyrwał kartkę z małego kalendarza, który nosił ze sobą, i napisał na niej drukowanymi literami: JA W TO NIE WCHODZĘ. Zastanawiał się przez chwilę, czy ma podpisać kartkę, ale nie zrobił tego. Kiedy wychodził z klubu, starał się nie patrzeć na murawę stadionu i na szary pas bieżni dokoła niej. Może już nigdy, pomyślał. Zapewne już nigdy, tato. Dławiło go w gardle. Zacisnął zęby, starał się przełknąć ślinę, udało mu się z wielkim trudem, tak sucho miał w ustach. Najgorsze było to, że tęsknił za nim. Za swoim starym takim, jakiego już nie miał. ...ŚNIŁEM, ZE NOWE NAPISZĘ WERSETY Z DZIEJÓW ROMEA I JULII. NIESTETY W KOŃCU ZOSTAŁA ZDWOJNA STALÓWKA, GORYCZ ROSNĄCA OD SŁÓWKA DO SŁÓWKA... (Stanisław Grochowiak.) W sobotę parę minut przed czwartą Kamil znalazł się przed domem Juty. Jeszcze na ulicy wyjął z kieszeni klucze od mieszkania, a schował do niej cienką broszurę z opowiadaniem, miał zamiar oprzeć się na nim przy tworzeniu dalszej fabuły, bo gra, którą prowadził, nagle jemu samemu zaczęła wydawać się nudna i chciał wzbogacić kilka najbliższych epizodów czymś naprawdę ciekawym. Samochód Flory stał przed domem. Za wycieraczkę przedniej szyby wsunięta była reklamówka, chyba ta sama, którą Kamil widział, kiedy był tu ostatnio, bo wydrukowana na fioletowym papierze, nawet z daleka rzucającym się w oczy. Kamil był przygotowany do rozmowy z Florą, dużo myślał o Pawle i o tym, jak bardzo ten chłopak się zmienił. Dawniej nieśmiały i snujący się pod ścianami, pełen kompleksów, zastraszony, był celem drwin kolegów i nie potrafił sobie z tym poradzić. Kamil obserwując to, co dzieje się na boisku sąsiadującym z jego szkołą, postanowił wciągnąć Pawła do gry. Początkowo bardzo nieporadnie prowadził swojego bohatera ТапЬигіха. Stopniowo jednak Paweł nabierał pewności siebie, odważnie ryzykował, wchodząc do fabuły coraz śmielej, i, co cieszyło Kamila najbardziej, miał dużo inicjatywy. Myślał, że może kiedyś będzie z niego nawet zupełnie niezły Mistrz Gry. Był przeko- 93 nany, że Flora daruje Pawłowi wszystkie potknięcia, jeżeli zrozumie, jak wiele to, co wynosił z RPG, znaczyło dla niego i w codziennym życiu. Stał się innym chłopcem, mniej bojaźliwym, a nawet odważnym, chociaż może spranie Alika nie było najlepszym pomysłem Pawła. Gorsza sprawa z Pią Gizelą, bo Kamil nie miał najmniejszej ochoty rozmawiać z nikim o swoich zawiłościach uczuciowych, ani tych rzeczywistych, ani tych z wybujałej wyobraźni, w której mieściły się obydwie jego dziewczyny. Kamil otworzył drzwi, zapalił światło w ciemnym korytarzu i znieruchomiał z przerażenia. Od jego pokoju do sypialni Flory, a także do tego, w którym spędzała dzień i pracowała, widać było na podłodze wyraźne, krwiste ślady wąskich podeszewek damskich pantofli i małych obcasików. Rzucił się do drzwi sypialni Flory i szarpnął klamkę, zamknięte. Zastukał, nikt nie odpowiadał. Omijając ślady przebiegł korytarz i zaczął dobijać się do drugiego pokoju, tam też nie mógł się dostać. Stanął pośrodku przedpokoju i głośno zawołał: — Flora! Otworzył drzwi swojego pokoju, zapalił w nim światło, nie zobaczył tu żadnych zmian. Pobiegł do kuchni, sprawdził resztę mieszkania. Nigdzie nie było Flory, nie było również kota Seweryna. Przypomniał sobie, że przecież widział jej samochód przed domem. Pomyślał, że zanim zadzwoni na policję, musi dostać się do obydwóch pokoi. Nie było to trudne. Wystarczyło, że silnie uderzył ramieniem w jedno ze skrzydeł i zamki puszczały, jak otwierane kluczem. Zobaczył rzeczy Flory w sypialni, jej projekty rozłożone w drugim pokoju, sweter na poręczy krzesła. Nie było Seweryna. Wrócił do przedpokoju i spojrzał na czerwone ślady, chyba działał tu mutant powstały z pyłu Chaosu, pomyślał i nagle dostrzegł, że wszystkie ślady pochodzą z pojedynczego pantofla. To był pantofel z lewej nogi, można było wyraźnie zobaczyć zaokrąglenie z jednej tylko strony każdej z plam. Kamil jeszcze raz wszedł do sypialni, a potem do drugiego pokoju, żeby sprawdzić, czy tam również są ślady. Nie było ich, były tylko w przedpokoju. Zobaczył za to bukiet polnych kwiatów ułożony w pękatym dzbanku i zieloną kartkę leżącą na stole. 94 FLORZE— PIA GIZELA Napił się wody mineralnej prosto z butelki stojącej obok dzbanka i usiadł na krześle. Skoro Flora zabrała kota, musiała opuścić mieszkanie, skoro nie zabrała niczego więcej, robiła to w popłochu, ale przecież jej samochód był przed domem, dokąd pojechała, i z kim? Florze — Pia Gizela. Nie do pojęcia. Florze — Pia Gizela! Wrócił do przedpokoju i jeszcze raz obejrzał ślady, przykucnął, dotknął jednego z nich palcem, powąchał. To nie była krew, tylko zwykła czerwona farba. Poszedł do łazienki, żeby umyć ręce, ale przechodząc obok służbówki zajrzał do niej jeszcze raz. Zauważył nie domknięte drzwiczki jednej z szafek i otworzył je. Wysypały się stamtąd pantofle Juty, kilka par letnich sandałków, ciężkie półbuty na grubej podeszwie i tylko jeden, tylko jeden wieczorowy pantofelek. Z prawej nogi. Florze — Pia Gizela, ale dlaczego? Spojrzał na zegarek, było pięć po czwartej, miał nadzieję, że Flora pamięta o ich spotkaniu i wróci albo zadzwoni. Usiadł na krześle w kuchni i czekał. Było dwadzieścia po czwartej, kiedy sięgnął po plastykowe wiaderko i szczotkę z frędzlami, służącą do mycia podłogi. Farba schodziła bez trudu. Później usiłował zreperować zamki w wyważonych drzwiach, jednak bez kluczy nie mógł tego zrobić, musiał czekać na powrót Flory, ale ona nie nadchodziła. Wreszcie napisał do niej krótką kartkę z wyjaśnieniem, że to on wyważył zamki, zostawił numer telefonu swojego dziadka i poprosił, żeby Flora zadzwoniła, jak tylko wróci do domu. Z mieszkania Juty wyszedł piętnaście po piątej. ...I PRZEZ PARAPET WPÓŁ PRZECHYLONY PIĘKNY MĘŻCZYZNA LEKKO ZIELONY, ZIELONĄ RĘKĘ NA WŁOSACH TRZYMA DZIEWCZĘCIA, KTÓRE ŚLEDZI OCZYMA WIANKI RÓŻOWYCH I BIAŁYCH CHMUREK I SPLATA WARKOCZ CIENKI JAK SZNUREK. A POD RYSUNKIEM ZGŁOSEK ZIARENKA, ŻE TO JEST POTWÓR TUDZIEŻ PANIENKA... (Stanisław Grochowiak) Dokładnie o tej samej godzinie Jowita usiadła na brzegu tapczana, podała Florze szklankę z sokiem pomarańczowym i małą żółtą pastylkę. Seweryn, który leżał na poduszce obok Flory, podniósł głowę i spojrzał na Jowitę bursztynowymi ślepiami, miał zabawnie wysunięty z pyszczka koniuszek jęzorka. — Proszę, Floro, przyniosłam proszek, który na pewno ci dobrze zrobi, działa szybko, ale nie nasennie. Jowita mówiła łagodnie, ale każde „r" warczało w jej gardle, jak zawsze, kiedy była czymś do ostateczności zdenerwowana. Flora połknęła pastylkę, popiła ją i z powrotem ułożyła się na poduszce, naciągając na ramiona gruby koc, którym była przykryta. — Może jednak powinnam tam pójść albo zadzwonić do Kamila, żeby wiedział, co się ze mną dzieje — powiedziała niezdecydowanie. — Słuchaj...! —Jowita tylko pokręciła głową z przyganą. — Pani Flora ma rację — odezwała się Mariana, która z pod- 96 ciągniętymi nogami siedziała na parapecie okiennym. — Przecież jak Kamil tam wejdzie i zobaczy to wszystko, a pani Flory nie zastanie... — Ani słowa, Mariano! — przerwała jej Jowita. — Ani słowa! Nie odzywaj się. Mówisz tak, jakbyś nie stała obok, kiedy pani Flora zadzwoniła i ze mną rozmawiała, jakbyś nie słyszała tego, co opowiadał tatuś, kiedy ją do nas przywiózł, i w końcu jakbyś teraz nie widziała, w jakim jest stanie. — Wiem, że narobiłam zamieszania, ale zadzwoniłam do Celiny i nikogo nie było, dopiero potem uprzytomniłam sobie, że kupili niedawno działkę i jeżdżą tam teraz na soboty i niedziele. Wtedy pomyślałam o was. — Dobrze zrobiłaś, nie darowałabym ci, gdybyś pomyślała o kim innym. — To może ja zadzwonię do Kamila? Pani Flora nie będzie musiała z nim rozmawiać, powiem mu, że jest u nas. Jowita odwróciła się gwałtownie w stronę okna. — Powiedziałam: ani słowa! Przyjmij do wiadomości, moja droga, że od dziś nie będziesz się widywała z tym chłopakiem. To koniec, rozumiesz? Drrroga, rrrozumiesz, „r" furczało, Jowita zbladła. Jakież to zdanie wygrzebała z pamięci? Zdawałoby się dawno zapomniane, darowane, a tu, proszę, jest, wróciło. — Nie mogę ci tego obiecać, mamo, Kamil i ja mamy kilka spraw do wyjaśnienia. — Zabraniam ci, Mariano! Jowita ukryła twarz w dłoniach i pochyliła się do przodu. Słyszała głos swojej matki, jakby stała obok: zabraniam ci, Jowito, zabraniam ci! — Mamo, posłuchaj... Mariana zeskoczyła z parapetu, podeszła do tapczana, przykucnęła obok Jowity i usiłowała oderwać jej ręce od twarzy. — Mamuś, chcę ci coś powiedzieć... Oczywiście! Jowita świetnie wiedziała, co Mariana chce teraz powiedzieć, już raz przecież przerabiała taką scenę. 7 — Dziewczyna 97 — Nie mów nic! — krzyknęła. — Wydaje ci się, że go kochasz, Mariano, ale to nie jest miłość, wiem! — Skąd możesz wiedzieć, mamo, co czuję? Tego już za wiele, żeby chociaż Mariana używała innych słów. — Przestań! — krzyknęła. — Natychmiast przestań się mądrzyć! Mariana stała pośrodku pokoju, zgarniała wszystkie włosy na czubku głowy i nerwowo zwijała je w bezładny kok, z uchylonymi ustami wpatrywała się w Jowitę, w jej wzroku było niedowierzanie. Nagle do pokoju wszedł Karol. — Telefon do ciebie, Mariano — powiedział. — Kto dzwoni? — zapytała Jowita. Odsłoniła twarz i gwałtownie podniosła głowę. — Kamil. Włosy rozsypały się wzdłuż policzków Mariany. Przez chwilę obydwie patrzyły na siebie z narastającą wrogością. — Nie! — krzyknęła Jowita. — Nie pozwalam ci! — Trudno — powiedziała Mariana. Odwróciła się i, wymijając ojca, bez słowa wyszła z pokoju. Karol spojrzał na Jowitę, dopiero teraz zorientował się, że wszedł w oko cyklonu. — Co tu się dzieje? — zapytał. Podszedł i wytarł ręką łzy z policzków Jowity. — Co tu się dzieje? — powtórzył niecierpliwie. — Czy mógłbym się dowiedzieć? — Nie zgadzam się na żadne jej spotkania z tym chłopakiem ani na żadne ich rozmowy telefoniczne, więc nie proś Mariany, jeżeli on będzie dzwonił. — Czy nie sądzisz, że lepiej będzie, jeżeli da się trochę czasu tej sprawie? Flora pomyślała, że powinna zostawić ich samych. Dość złego zrobiła swoim porannym telefonem tutaj, być może to Pia Gizela za jej pośrednictwem osiągała swój cel. — Przeze mnie to wszystko — powiedziała ze smutkiem. — Proszę cię, Karolu, zawieź mnie do Juty. Zapakuję się, wezmę Se- 98 weryna, wrzucę swoje rzeczy do samochodu i za trzy godziny będę w domu. — To nie przez ciebie, dobrze wiesz! — zaprzeczyła gwałtownie Jowita. — Dzisiejszy dzień tylko przyspieszył to, co prędzej czy później musiało się stać, magia Kamila zaczęła działać, Mariana potrafi się już sprzeciwiać. Flora milczała. Jowita była taka pewna, że to, co się dziś stało w mieszkaniu Juty, było dziełem Kamila. A przecież ślady nie jego butów Flora zobaczyła w korytarzu, kiedy rano chciała przejść z sypialni do łazienki. Widziała wyraźnie zarys niewielkich pantofli, więc nocą musiała tam być Pia Gizela, która przedtem zwyczajnie zadrwiła z Flory, wsuwając jej kwiaty za klamkę. Ach, wszystko jedno! Zabrać Seweryna, wrócić do domu i nie myśleć więcej o tym koszmarnym mieszkaniu! Flora przesunęła się na tapczanie za plecami Jowity i wstała. Złożyła koc, położyła na nim poduszkę. — Zostań jeszcze u nas. Zostań chociaż do jutra. Zanim tam zapakujesz swoje rzeczy i wyruszysz w drogę, zrobi się późno, przenocuj u nas — nalegał Karol. — Przenocuj, Floro. Możesz spać w pokoju Jasia, a jego weźmiemy do siebie. Zostań, proszę cię, wszystkim nam będzie lżej — poprosiła Jowita. Flora patrzyła na jej zmienioną buzię, była to inna Jowita niż ta, która przyjęła ją w swoim domu tego ranka, bo może po raz pierwszy pomiędzy nią a Marianę wtargnęła wrogość i została na jej twarzy. Może Mariana potrafi to podźwignąć, ale Jowita nie, pomyślała Flora. Sądziła, że po rozmowie z Kamilem Mariana zamknie się w swoim pokoju i nie będzie chciała nikogo widzieć, z nikim rozmawiać i tylko zacznie w niej rosnąć, wbrew wszystkim i wszystkiemu, uczucie do Kamila, prowadzące do pierwszego słupka milowego na drodze prawie każdej miłości, do słupka z napisem: zazdrość. Zapewne nienawidziła Pii Gizeli, ale jak trudno było zdobyć i zająć to miejsce obok Kamila, na którym panoszyła się tamta, dumna, agresywna i zapewne piękna. Tymczasem Mariana wróciła do pokoju, omiotła wzrokiem Jowitę, Karola i stanęła na wprost Flory. Jej uniesiona do góry głowa 99 wcale nie wyglądała dumnie, tak jak to sobie pewnie wyobrażała, ale przeciwnie, przypominała podłamany wiatrem kwiat. Biedna, początkująca aktorka, która wkracza na wielką scenę życia bez próby generalnej, bez żadnej w ogóle próby. — Kamil prosił, żebym powtórzyła pani, więc powtarzam, ale ta wiadomość nie jest dobra... — Ukradli mój samochód? — przestraszyła się Flora. — Nie... tylko ten mały Paweł... wnuk pani Celiny... Zakasłała, przysłaniając ręką usta i przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu. — Co się stało? — zapytała przerażona Flora. Karol nawykowym ruchem przesunął ręką po kieszeni spodni, sprawdzając, czy ma przy sobie kluczyki i dokumenty samochodu. Przypominając sobie to popołudnie, Flora zawsze pamiętała o tym, bo ten gest wymowniej niż słowa świadczył o gotowości Karola, o jego ciągłej drodze do ludzi. Jowita stała z boku i patrzyła na Marianę uważnym, ale niechętnym spojrzeniem. — Zniknął wczoraj wieczorem. Nikt go nie widział. Rodzice szukali go u wszystkich kolegów, z którymi się spotykał, pojechali na działkę pani Celiny, w końcu trafili do Kamila. — Chłopak znajdzie się za dwie godziny albo w poniedziałek rano pojawi się w szkole jak gdyby nigdy nic — powiedziała Jowita. — Może dla ciebie to nie jest powód do niepokoju, mamo, ale nie dla Kamila, ponieważ on czuje się za Pawła odpowiedzialny. — A to dlaczego? Mariana nie odpowiedziała, Flora udawała, że nie słyszy. Nie miała żadnych dowodów na to, że bułki z kiełbasą, kwiaty w drzwiach i ślady na podłodze w mieszkaniu Juty mają związek tylko z jedną osobą. Pomyślała, że być może nie tylko Pia Gizela, ale i zielonooki Tanburix zabawia się jej kosztem. Kto wie, czy rano, kiedy wychodziła z domu z Karolem, Paweł nie został w mieszkaniu, ukryty w starej szafie stojącej w gradami, albo w pokoju Kamila, do którego mógł mieć klucze, tak jak do drzwi wejściowych. DZIWNE, ALE ANI RAZU NIE PRZYSZŁO MI NA MYŚL, ŻE WSZYSTKO, CO SIĘ DZIEJE, MOŻE BYĆ POMYSŁEM KAMILA A KOT SEWERYN BYŁ W BIEDZIE, BO... ... bo nie wzięłam ze sobą jego kuwety, do której zawsze się załatwiał. Chodził po całym mieszkaniu, pomiaukiwał, aż wreszcie zrobił siusiu do doniczki z fikusem. — Mądry kot — powiedział Jaś. — Użyźnił glebę. Umówiłam się z Karolem, że następnego dnia rano, jadąc do pracy, podrzuci mnie do mieszkania Juty. Jowita martwiła się, że będę tam sama w czasie pakowania. Rozmawialiśmy o tym przy obiedzie. — Muszę jeszcze doprowadzić do porządku podłogę w przedpokoju. Myślę, że to jest zwykła farba i że da się zmyć bez trudu. Była to dla mnie wielka ulga, że mogłam już mówić o tym bez histerii, nie tak jak rano, kiedy dzwoniłam do Jowity. — Przedpokój jest sprzątnięty — powiedziała Mariana, podsuwając Jasiowi szklankę z sokiem, bo nie mógł jej znaleźć obok siebie. Spojrzała na mnie, a że ze względu na Jowitę bałam się zapytać, skąd o tym wie, nie proszona wyjaśniła to sama. — Kamil mi powiedział. Umył podłogę, kiedy czekał na panią. Żałowałam, że opętana strachem przed mieszkaniem Juty i zdecydowana na wyjazd, nie zdobyłam się na rozmowę z Kamilem. Miałam ochotę wymazać go z pamięci, razem z Pią Gizelą i dobro- 101 czynnym wpływem, jaki w swoim przekonaniu wywierał na Pawła. Teraz żałowałam, że nie spotkałam się z Kamilem. Wiedziałam, że zachowałam się jak zastraszony dzieciak, a nie jak dorosła kobieta, która kiedyś brała udział w wyprawie wysokogórskiej w Alpach. Tak, właśnie tam byłam dwa lata temu i Bóg mi świadkiem, nie bałam się niczego, ani śniegu, ani zimna, ani wysokości, ani trudu tej wspinaczki. A dziś bałam się głupiej Pii Gizeli. Bałam się portretu jej ciotki. Bałam się czerwonych śladów na podłodze w przedpokoju mieszkania mojej kuzynki Jury. Bałam się spadających garnków i pokrywek, tłuczonych butelek. Bułek z kiełbasą. Bałam się tego małego zuchwałego chłopaka, Tanburixa. Dziwne, że nie bałam się Kamila. — Od dziś nasz kwiat nie będzie nazywał się fikus tylko sikus, na cześć Seweryna — zakomunikował Jaś. Nie był to najlepszy dzień dla Jowity. — Jasiu... — jęknęła tylko. — To nie jest ładna nazwa dla kwiatka. — Dlaczego? — zdziwił się Jaś filozoficznie. — Jakby się na siusiu mówiło fiusiu, to by się nie mówiło fikus, tylko sikus, a fikus byłoby nieładną nazwą dla kwiatka. Proszę bardzo, słyszę, że tata się śmieje! — zakończył tryumfalnie. Nie brałam udziału w tej dyskusji i prawdę mówiąc, nie słuchałam jej uważnie, bo ciągle myślałam o swoich sprawach. Nie bałam się Kamila, a jednak nie poszłam na umówione spotkanie, bo okropnie miałam dosyć tego wszystkiego, co spotykało mnie w tamtym mieszkaniu. Zastanawiałam się, czy Juta również poddawana była podobnym torturom. Jeżeli tak, dlaczego mnie o niczym nie uprzedziła? Przeciwnie, w rozmowie ze mną użyła zwrotu, który szczególnie utkwił mi w pamięci, może dlatego, że od pierwszej chwili wydawał mi się zupełnie nieprawdopodobny. Mówiąc, że udostępnia jeden pokój synowi przyjaciółki, zapewniła mnie, że nie będę z nim miała „żadnych, ale to żadnych kłopotów". Żyjąc na świecie dobrych parę lat, wiedziałam, że jakieś kłopoty pojawią się prędzej czy później. Wystarczy, myślałam siedząc wtedy z Jutą w barku kawowym na Nowym Świecie, że on słucha muzyki techno, która 102 dla mnie jest łomotem, a dla niego okaże się słoneczną, radosną, wesołą kompozycją, której twórcy mieli na celu jedynie to, żeby przez mieszanie dźwięków sprawić wyjątkową przyjemność pewnej grupie ludzi. Przyjemność jest pojęciem względnym i dlatego bałam się, że syn przyjaciółki Juty może dobrze dać mi po uszach, słuchając chórów gregoriańskich pomieszanych z Jeziorem Łabędzim". Bałam się też, że całe jej mieszkanie wypełni zapach marihuany, albo że w kuchni warzyć się będzie kompot. Tu Juta miała rację, żadnych tego rodzaju kłopotów nie miałam. Pokrzykiwania, dobiegające czasami z pokoju Kamila, nie były specjalnie uciążliwe, pomijając niezbyt mądry rechot jednego z chłopaków, chrypliwy i dziwnie wulgarny, pewnie dlatego, że często przerywany tym werbalnym znakiem interpunkcyjnym, który w języku polskim zastępuje przecinki, kropki, wykrzykniki i znaki zapytania. Ale co tam, wszystko byłoby do zniesienia, gdyby nie Pia Gizela, jej tabela nagłej śmierci i krwiste pantofelki. Przerwałam swoje rozmyślania, ponieważ Jaś, upojony śmiechem Karola, ciągle rozwijał analizę słowa „fikus" i jego związki z niefortunnym zachowaniem Seweryna. Udało mu się w ten sposób doprowadzić wyczerpaną dzisiejszym dniem Jowitę do kolejnego wybuchu. Wczepiła palce w płomienistą czuprynę i krzykiem domagała się, żeby Jaś zamknął się w końcu. Przy czym zwrot „Zamknij się, Jasiu!" doprawdy nie pochodził z codziennego słownictwa Jowity i świadczył o tym, że meandry uczuciowe Mariany mogą mieć znaczny wpływ na całą ich rodzinę. Pierwszym tego sygnałem była przecież niefortunna zdaniem Jowity propozycja Karola, żeby „dać tej sprawie trochę czasu". Zasłużył sobie wtedy na zimne spojrzenie. Jej wybuch przy obiedzie dowodził, że znowu straciła panowanie nad sobą. Tarmosząc rude włosy i krzycząc na Jasia, była bardzo piękna i wprost nie mogłam oderwać od niej wzroku. Wpatrzona w Jowitę, nie usłyszałam telefonu, więc zdziwiło mnie, kiedy Karol odwrócił się i nie wstając od stołu sięgnął po słuchawkę. Rozmawiał z kimś uprzejmie, a później podał mi ją ze słowami: — Do ciebie, Floro. Było to zdumiewające, nikt przecież nie wiedział, że jestem 103 czynnym wpływem, jaki w swoim przekonaniu wywierał na Pawła. Teraz żałowałam, że nie spotkałam się z Kamilem. Wiedziałam, że zachowałam się jak zastraszony dzieciak, a nie jak dorosła kobieta, która kiedyś brała udział w wyprawie wysokogórskiej w Alpach. Tak, właśnie tam byłam dwa lata temu i Bóg mi świadkiem, nie bałam się niczego, ani śniegu, ani zimna, ani wysokości, ani trudu tej wspinaczki. A dziś bałam się głupiej Pii Gizeli. Bałam się portretu jej ciotki. Bałam się czerwonych śladów na podłodze w przedpokoju mieszkania mojej kuzynki Juty. Bałam się spadających garnków i pokrywek, tłuczonych butelek. Bułek z kiełbasą. Bałam się tego małego zuchwałego chłopaka, Tanburixa. Dziwne, że nie bałam się Kamila. — Od dziś nasz kwiat nie będzie nazywał się fikus tylko sikus, na cześć Seweryna — zakomunikował Jaś. Nie był to najlepszy dzień dla Jowity. — Jasiu... — jęknęła tylko. — To nie jest ładna nazwa dla kwiatka. — Dlaczego? — zdziwił się Jaś filozoficznie. — Jakby się na siusiu mówiło fiusiu, to by się nie mówiło fikus, tylko sikus, a fikus byłoby nieładną nazwą dla kwiatka. Proszę bardzo, słyszę, że tata się śmieje! — zakończył tryumfalnie. Nie brałam udziału w tej dyskusji i prawdę mówiąc, nie słuchałam jej uważnie, bo ciągle myślałam o swoich sprawach. Nie bałam się Kamila, a jednak nie poszłam na umówione spotkanie, bo okropnie miałam dosyć tego wszystkiego, co spotykało mnie w tamtym mieszkaniu. Zastanawiałam się, czy Juta również poddawana była podobnym torturom. Jeżeli tak, dlaczego mnie o niczym nie uprzedziła? Przeciwnie, w rozmowie ze mną użyła zwrotu, który szczególnie utkwił mi w pamięci, może dlatego, że od pierwszej chwili wydawał mi się zupełnie nieprawdopodobny. Mówiąc, że udostępnia jeden pokój synowi przyjaciółki, zapewniła mnie, że nie będę z nim miała „żadnych, ale to żadnych kłopotów". Żyjąc na świecie dobrych parę lat, wiedziałam, że jakieś kłopoty pojawią się prędzej czy później. Wystarczy, myślałam siedząc wtedy z Jutą w barku kawowym na Nowym Świecie, że on słucha muzyki techno, która 102 dla mnie jest łomotem, a dla niego okaże się słoneczną, radosną, wesołą kompozycją, której twórcy mieli na celu jedynie to, żeby przez mieszanie dźwięków sprawić wyjątkową przyjemność pewnej grupie ludzi. Przyjemność jest pojęciem względnym i dlatego bałam się, że syn przyjaciółki Juty może dobrze dać mi po uszach, słuchając chórów gregoriańskich pomieszanych z Jeziorem Łabędzim". Bałam się też, że całe jej mieszkanie wypełni zapach marihuany, albo że w kuchni warzyć się będzie kompot. Tu Juta miała rację, żadnych tego rodzaju kłopotów nie miałam. Pokrzykiwania, dobiegające czasami z pokoju Kamila, nie były specjalnie uciążliwe, pomijając niezbyt mądry rechot jednego z chłopaków, chrypliwy i dziwnie wulgarny, pewnie dlatego, że często przerywany tym werbalnym znakiem interpunkcyjnym, który w języku polskim zastępuje przecinki, kropki, wykrzykniki i znaki zapytania. Ale co tam, wszystko byłoby do zniesienia, gdyby nie Pia Gizela, jej tabela nagłej śmierci i krwiste pantofelki. Przerwałam swoje rozmyślania, ponieważ Jaś, upojony śmiechem Karola, ciągle rozwijał analizę słowa „fikus" i jego związki z niefortunnym zachowaniem Seweryna. Udało mu się w ten sposób doprowadzić wyczerpaną dzisiejszym dniem Jowitę do kolejnego wybuchu. Wczepiła palce w płomienistą czuprynę i krzykiem domagała się, żeby Jaś zamknął się w końcu. Przy czym zwrot „Zamknij się, Jasiu!" doprawdy nie pochodził z codziennego słownictwa Jowity i świadczył o tym, że meandry uczuciowe Mariany mogą mieć znaczny wpływ na całą ich rodzinę. Pierwszym tego sygnałem była przecież niefortunna zdaniem Jowity propozycja Karola, żeby „dać tej sprawie trochę czasu". Zasłużył sobie wtedy na zimne spojrzenie. Jej wybuch przy obiedzie dowodził, że znowu straciła panowanie nad sobą. Tarmosząc rude włosy i krzycząc na Jasia, była bardzo piękna i wprost nie mogłam oderwać od niej wzroku. Wpatrzona w Jowitę, nie usłyszałam telefonu, więc zdziwiło mnie, kiedy Karol odwrócił się i nie wstając od stołu sięgnął po słuchawkę. Rozmawiał z kimś uprzejmie, a później podał mi ją ze słowami: — Do ciebie, Floro. Było to zdumiewające, nikt przecież nie wiedział, że jestem 103 u nich. Oprócz Kamila, oczywiście. I może oprócz wszechwiedzącej Pii Gizeli. Zaskoczona, przyjrzałam się słuchawce podejrzliwie, ale w końcu zdobyłam się na swoje wywoławcze „hallo". I wtedy usłyszałam męski, miły głos, który mnie powitał. — Dobry wieczór, pani Floro, przepraszam, że niepokoję panią, ale zależy mi na tym, aby wybrała się pani ze mną na kawę jeszcze dzisiejszego popołudnia. Mówi Ambroży, nie wiem, czy pani mnie pamięta, poznaliśmy się kiedyś u mojej kuzynki Celiny. — Oczywiście, że pana pamiętam, miło pana słyszeć! — I ja się cieszę, że mówię z panią. Tylko czy pani również pamięta o tym, że jestem dziadkiem Kamila? Wydało mi się bardzo sympatyczne, że o tym przypomina, chociaż mógł przypuszczać, że ta właśnie okoliczność zniechęci mnie do spotkania z nim, ale nie zniechęciła i umówiliśmy się na Piwnej, gdzie między starymi domami ukryty był mój ulubiony kawiarniany ogródek. Pomyślałam, że może dobrze zrobi całej rodzinie, której spokój tak bezwzględnie zakłóciłyśmy ja i Pia Gizeła, jeżeli zostawię ich teraz samych. Oddałam Karolowi słuchawkę. Nikt nie zapytał, kto dzwonił, ale sądziłam, że Ambroży przedstawił się Karolowi, zanim poprosił mnie do telefonu. Czy powiedział mu, że jest dziadkiem Kamila, tego nie mogłam wiedzieć, ale sądziłam, że chyba nie, nie musiał przecież, skoro dzwonił do mnie. Dla wszystkich jednak było jasne, że odnaleźć mnie u nich mógł jedynie ktoś, kto Kamila zna, bo tylko Kamil wiedział od Mariany, że tu jestem. — Umówiłam się — ogłosiłam wszystkim znany fakt. Karol uśmiechnął się słysząc ten wymijający komunikat, więc z kolei zaczęłam podejrzewać, że Ambroży przyznał się do swojego wnuka, prosząc mnie do telefonu. W spojrzeniu Jowity zobaczyłam pytanie, ale udawałam, że go nie widzę. Złożyłam serwetkę i oglądałam haft w zdobionym rogu. Byłam pewna, że Mariana domyśla się, kto do mnie dzwonił. Przesuwała palcami po brzegu stołu, zaginając na obrusie wyraźną linię. Na szczęście Jaś zaczął uparcie nalegać, żeby mu kupili łyżworolki. — Nie mamy na to pieniędzy, Jasiu. Wiesz przecież, że każdy 104 grosik zbieramy na twój wyjazd — powiedziała Jowita. — Po operacji kupimy ci łyżworolki i będziesz jeździł jak wszystkie dzieci. — Jeżeli chodzi tylko o pieniądze, to mam w swojej świni, możemy ją stłuc. — Nie żal ci świnki? Jest taka ładna — wtrąciła się Mariana. — Żałowałabym takiej ładnej świnki. — Wolę łyżworolki, a ty się nie wtrącaj, jesteś baletnicą, a nie sportowcem — mówił szukając wokół siebie łyżeczki. — Będziesz miał łyżworolki — powiedział zdecydowanie Karol. — I ja też będę miał łyżworolki. I będziemy jeździć jak wariaci. — Męska sprawa! — zawołał Jaś. — Poczekajcie tylko! Tata i ja na łyżworolkach! A wy, baby, będziecie się mogły gapić. — Jasiu! — Tak, mamo, postanowione. A wy, baby, będziecie się mogły gapić — powtórzył z wyraźnym upodobaniem. — Karolu, powiedz mu! — Chodź, Jasiu. Skończyłeś jedzenie, idziesz teraz na rozmowę — zdecydował Karol. Nie wzięłam żadnych kosmetyków wychodząc od Juty, więc Jowita poszła ze mną do łazienki i pokazała mi półkę ze swoimi. Nie miała ich dużo, ale lubiłam oszczędny makijaż, więc chociaż miałyśmy inną karnację, mogłam znaleźć coś dla siebie. Nie widziałam wuja Celiny dobrych parę lat, z pewnością były widoczne na mojej twarzy, zależało mi na tym, żeby ukryć chociaż połowę z nich. Jowita usiadła na brzegu wanny i patrzyła, jak usiłuję coś z tym wszystkim zrobić. — Malujesz się, jakbyś szła na spotkanie z ukochanym. Wiedziałam, że w tym stwierdzeniu jest pytanie. Jowita była po prostu ciekawa, dokąd idę i z kim, może powinnam jej coś wyjaśnić, ale w końcu kto wie, w jakiej sprawie chce się ze mną zobaczyć Ambroży i czy będę chciała mówić o tym po powrocie. — Nie chcę straszyć człowieka, którego nie widziałam od lat. Jeżeli obawiała się, że idę na spotkanie z Kamilem, powinna się uspokoić, zostanie tylko ciekawość. Wyjęła mi z ręki spiralę z czarnym tuszem do rzęs i podała inną. 105 — Spróbuj tej. Brązowa. Będzie lepsza niż tamta. Czy kiedyś coś was łączyło? — Nie. Dlaczego pytasz? Patrzyłam na jej odbicie w lustrze, ona na moje, uśmiechnęła się. — Pytam, bo lubię romanse. Lubi romanse. Lubi swój nieustający romans z Karolem, jest ciekawa moich. Tylko romans Mariany został skazany przez nią na zagładę, jeżeli w ogóle romans Mariany można nazwać romansem. Sięgnęła po grzebień i ciągle siedząc na wannie, przeczesywała gęste •włosy. — Kiedy Jaś mówi, że chce jeździć na łyżworolkach, pęka mi serce — powiedziała nagle. — Rozumiem. — Kiedy pomyślę, że Mariana może płakać przez jakiegoś młodego idiotę, też pęka mi serce. Tego już nie rozumiesz, prawda? — Wolisz, żeby płakała przez ciebie? — Wolę. Jestem bezpieczniejsza niż on. Przypuszczam, że myślałyśmy obydwie o tym samym, bo Jowita wrzuciła swój grzebień do kosmetyczki, energicznie szarpnęła suwak i powiedziała z warczącym w gardle „r". — Kiedy moja mama starała się wtargnąć między mnie i Karola, miałam dwadzieścia lat, Floro... — Mariana ma mniej, więc może tym bardziej potrzebna jest delikatność, przepraszam, Jowito, że ci to mówię. — Umieram ze strachu o nią i to czasami odbiera mi rozum. Złapała ręcznik i zaczęła go nerwowo okręcać wokół nadgarstka. — Co ona teraz robi? — zapytałam. — Jest w kuchni. Zmywa. — Czy nie mogłabyś pójść tam, kiedy wyjdę? — Ja? To chyba ona powinna do mnie przyjść. — Pomóż jej. Odwinęła ręcznik i rzuciła go na pralkę. Sięgnęła teraz po kosmetyczkę. — Łatwo ci mówić. Racja, mnie było łatwo mówić, a Jowita do kuchni miała bardzo 106 daleko. Włożyłam spiralę do pojemnika, później jeszcze raz szybko przeciągnęłam pędzlem po policzkach, byłam gotowa do wyjścia. — Niech ci będzie milo. — Mam nadzieję, że będzie — powiedziałam bez większego przekonania. Kiedy wychodziłam, Jowita ciągle siedziała na brzegu wanny, ale już nie trzymała w ręku kosmetyczki, bo również rzuciła ją na pralkę, obok ręcznika. Teraz paznokciem żłobiła grube kreski na mydle leżącym w zagłębieniu umywalki. Z przedpokoju spojrzałam w otwarte drzwi kuchni. Mariana stała przy suszarce i ustawiała na niej umyte talerze, spojrzała na mnie bez uśmiechu. Może sądziła, że to przeze mnie splątały się jej sprawy. — Nie ma w tym mojej winy — powiedziałam z daleka. — Przecież wiem. Winna jest Pia Gizela — zadźwięczały sztućce, które cisnęła do pojemnika. Byłam już za progiem, ale usłyszałam, jak dorzuciła cierpko: — Pia Gizela! Dziewczyna Mistrza Gry. Mieszkali w tym czułym punkcie Warszawy, w którym Nowe Miasto splata się ze Starym związane cynobrowymi murami jak wstążką. Jej kokardę — Barbakan — widać z daleka. W czułym punkcie, bo tu najdelikatniej bije puls okolicy, niemal słyszalny w ciszy wypełniającej zadrzewioną kotlinkę, między ulicą Mostową a pasem staromiejskich murów. Tu jest ulubione schronisko ptaków, bezdomnych kotów przygarniętych w życzliwych im piwnicach i bezpieczny wybieg dla psów. A koty szczęściarze wygrzewają się leniwie na okiennych parapetach, unosząc rozespane mordki, kiedy ktoś serdeczny zastuka im w szybę. Od Freta do Boleści spada Mostowa łagodną stromizną, w połowie wchodząc w łagodne zakole i kończy się Starą Prochownią. Tą właśnie ulicą szłam na spotkanie z Ambrożym, coraz mniej spokojna, coraz bardziej zaciekawiona. Myślałam, że go nie poznam, i bałam się tej smutnej chwili, kiedy człowiek staje oko w oko z mijającym czasem. Był już, kiedy weszłam do ogródka, na szczęście podniósł się na mój widok, a więc obojgu nam została darowana chwila zaskoczenia. Zapomnianym przez wielu gestem 107 z dawnych lat odsunął ogrodowe krzesełko, żeby łatwiej mi było usiąść, i zapytał, co będę piła. — Niestety — uprzedził moje pytanie — nie mam dobrych wiadomości, Pawełek nie znalazł się do tej pory. Celina została na działce, licząc na to, że on tam może się pokazać. — A co mówi Kamil? — Kamil nic nie mówi. Czy Mariana wspominała pani, że on mieszka teraz u mnie? — Nie! Myślę, że o tym nie wie. — Wie dobrze, Kamil przy mnie do niej dzwonił. Młoda dziewczyna z miłą, dziecinną buzią przyjęła od nas zamówienie, oboje poprosiliśmy o herbatę z cytryną. Ambroży namawiał mnie na ciastko, ale podziękowałam. — Ostatnio zaczęłam liczyć kalorie — przyznałam się. — Kamil mówił mi, że prowadzi pani pracowite życie. Zachwycał się zresztą projektami do sztuki Patricka Sullivana. Proszę, proszę! Z trudem opanowałam zaskoczenie faktem, że Kamil w ogóle rozmawia z kimś o mnie, a do tego nie tylko obserwuje moje „życie i dzieło", ale i ocenia. — Patrick Sullivan jest dobrym autorem, cenię go. Czy ta sztuka jest równie interesująca jak „Maliny ze śmietaną"? — Osobiście wolałam „Maliny", chociaż ta też nie jest zła. Ma bardzo sprawnie prowadzoną akcję, natomiast wymaga pewnej ekwilibrystyki scenograficznej. Czy, u diabła, zaprosił mnie tutaj, bo czuł nieprzepartą ochotę na rozmowę o sztuce Sullivana? Najwyraźniej, bo dalej snuł ten wątek, analizując Sullivana koncepcję moralności. Wreszcie udało mi się jakoś doprowadzić rozmowę do chwili wspólnej zadumy nad losami bohaterów „Malin ze śmietaną". Liczyłam na to, że milczenie będzie momentem, który pozwoli Ambrożemu zejść ze sceny teatru na scenę życia. I tak się stało. — Mam kłopoty z Kamilem — powiedział. — Przyznaję się, że to powód, dla którego chciałem zobaczyć się z panią, Floro. Lubię taką składnię, chociaż jest obca polskiemu językowi i na pewno zostałaby wydrwiona przez Celinę. Zobaczyć się z panią, 108 Floro, kołatał mi w głowie ten zwrot i kusił, żeby się podobnym zrewanżować. — Jakie pan ma kłopoty, Ambroży? Czy to coś poważnego? Nie wyszło mi tak ładnie jak jemu. Zamyślił się, aż wreszcie powiedział otwarcie: — Kiedy szedłem na spotkanie z panią, ułożyłem sobie wszystko to, co chciałem powiedzieć, i to, o co chciałbym zapytać, a teraz jakoś mi niesporo... — Może dlatego, że naciągnęłam pana na rozmowę o Sulliva-nie, zamiast zapytać o pana problemy? Wzięłam na siebie „Maliny ze śmietaną" razem z koncepcją moralności głoszoną przez Patricka Sullivana, bo zobaczyłam, że zakłopotanie Ambrożego nagle zaczęło wzrastać. — Ach nie, nie! — zaprzeczył gwałtownie. — To raczej ja dręczyłem panią tym tematem, Floro, ponieważ nie umiałem przejść do meritum sprawy, która jest dla mnie trudna. A więc tak się rzeczy miały. Ambroży przykrył moją rękę swoją dłonią, ciągle jeszcze piękną i gładką, ale już spryskaną drobnymi złocistymi plamkami, świadczącymi o kłopotach zdrowotnych, które musiały mu dokuczać. —■ Chciałbym wiedzieć, czy przypadkiem nie zauważyła pani czegoś szczególnego w zachowaniu Kamila, kiedy przychodzi do mieszkania, w którym pani pracuje? Przepraszam, że pytam o to, bo być może stawiam panią w kłopotliwej sytuacji. Stawiał mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji, bo chociaż nie zauważałam niczego szczególnego w zachowaniu Kamila, wszystko w nim wydawało mi się szczególne. — Nie wiem, czy poradzę sobie z odpowiedzią na pana pytanie — przyznałam się. — Lubię Kamila, doprawdy, ale wokół niego dzieją się takie dziwne rzeczy. — Właśnie. Właśnie, Floro. Te dziwne rzeczy niezmiernie mnie niepokoją. — Wiem, że nie odpowiada się pytaniem na pytanie, ale co pana niepokoi? I czy mogłabym się dowiedzieć, dlaczego Kamil nie mieszka w domu? 109 — Oczywiście. Może zaczniemy od tej drugiej sprawy? — Jak pan woli. — A więc, najpierw kilka słów o moim synu. Niestety, nie miał łatwego dzieciństwa. Słuchałam opowieści Ambrożego o skotłowanym życiu jego syna, w którym niewiele było miejsca na radość, za co biedny Ambroży przede wszystkim obciążał siebie. W pewnej chwili jednak to, co mówił, przestało do mnie docierać. Ponad jego głową patrzyłam jak urzeczona na wejście do ogródka. Widziałam je na tle ciemnego korytarza prowadzącego stąd do salek kawiarnianych. Pia Gizela stała przy tym wejściu, oparta nagim ramieniem o jego szorstkie obramowanie, i patrzyła na mnie. Ubrana była w zieloną sukienkę, którą zapamiętałam z portretu, a na głowie miała ten sam wielki, żółty kapelusz. Jego rondo przytrzymywała nad czołem dłonią w długiej, rozszerzonej ku górze rękawiczce. Czy była piękna? Tak, była bardzo piękna. ...A SPÓJRZCIE U NAS! KATAKLIZM FATALNY — PONAD RZEKAMI I WE WSZYSTKICH STRONACH MOCNE DZIEWCZĘTA CHODZĄ W NIEWIDZIALNYCH CZUŁYCH I WIERNYCH CHŁOPIĘCYCH RAMIONACH... Pia Gizela, dziewczyna Mistrza Gry, powiedziała Mariana. Flora odwróciła głowę, żeby uciec od jej natrętnego spojrzenia. Ambroży siedział tyłem do wejścia, niczego nie widział, to tylko ona była skazana na jej pochmurny, zimny wzrok. Flora popatrzyła na twarz Ambrożego, szczerą i otwartą, ale nagle dopadła ją porażająca myśl, że wszystko, co tu się dzieje, dzieje się za jego wiedzą. Przecież to on ściągnął ją tutaj pod pretekstem rozmowy o Kamilu i on zaproponował jej miejsce na wprost wejścia do ogródka. Pomoc Flory do niczego nie była mu potrzebna, przeciwnie, to on pomagał Pii Gizeli w jej niesamowitej grze. Udawała, że uważnie słucha tego, co Ambroży mówi, ale nic do niej nie docierało. Nawet nie patrząc na Pię Gizelę, i tak widziała za jego plecami jaskrawą zieleń sukienki i ten wielki, żółty kapelusz. Przypomniała sobie tabelę nagłej śmierci i krwiste pantofelki. Spojrzała na jej stopy, miała na nich białe sandałki na wysokim, wąskim obcasie. — Czy pani się dobrze czuje, Floro? Wydaje mi się, że pani pobladła... Pobladła. Flora myślała, że Ambroży zaprosił ją do świata horro- (Stanisław Grochowiak) 111 rów. Normalnie kobiety bledną, a ona pobladła. Pobladła, rażona wzrokiem Pii Gizeli. Z trudem opanowała histeryczny śmiech. — Skąd, czuję się świetnie, słucham uważnie wszystkiego, o czym pan mówi. To zrozumiałe, że pana syn chce zapewnić Kamilowi wszystko, z czego sam nie mógł korzystać. Ambroży patrzył na Florę ze zdumieniem. — Ale przecież nie za wszelką cenę? A więc coś poplątałam, przestraszyła się Flora. Za jaką cenę, o czym on mówi? — Wyjaśniłem pani, dlaczego Kamil nie mieszka w domu, tak jak pani chciała. Nie jesteśmy jednak zgodni w spojrzeniu na tę sprawę, bo ja rozumiem lepiej postępowanie Kamila niż mojego syna. No, ale cóż... Flora pomyślała, że musiała rozczarować Ambrożego, ale niestety dalej nie mogła skupić uwagi na jego troskach. Pia Gizela ciągle stała przy wejściu. Patrzyła teraz w górę, tam, gdzie przy wyłomie muru siedział ćwierkający wróbel. Ambroży pochylił się w stronę Flory i spytał, wyraźnie zakłopotany: — Proszę, niech mi pani powie, czy w mieszkaniu pani kuzynki bywa ta Kamila dziewczyna? — Która dziewczyna Kamila? — Pia Gizela, oczywiście. Flora wpadła w pułapkę niewiadomych. Nie potrafiła z niej wyjść. — Ambroży, czy pan doprawdy nie wie, że ona stoi za panem? — zapytała wolno. Odwrócił się i przez chwilę patrzył na Pię Gizelę, która ciągle nie spuszczała wzroku z wróbla. Później przeniósł spojrzenie na Florę, oparł łokieć na blacie stolika i oparł brodę na zaciśniętej w pięść dłoni. — Myślałem, że jednak jej nie ma, że on ją sobie wymyślił. Nagle Pia Gizela zagwizdała. Wróbel umilkł, jeszcze przez chwilę siedział, nerwowo poruszając główką, wreszcie odleciał między pędy wina rozpięte na sąsiedniej ścianie. I wtedy Pia Gizela odeszła, zupełnie tak, jakby tu przyszła jedynie po to, żeby wyłączyć wróbla. 112 Flora położyła rękę u nasady szyi, bo znowu poczuła dokuczliwe, znajome dławienie. — Jeżeli ma pan czas, wypiłabym chętnie jeszcze jedną herbatę — powiedziała. Ambroży zamówił dla niej herbatę, dla siebie wodę mineralną, a kiedy panienka z dziecinną buzią odeszła od nich, Flora zaczęła mówić. Niebo nad kawiarnianym ogródkiem było już zupełnie ciemne, a na stolikach paliły się świece, kiedy w końcu podnieśli się i wyszli na Piwną. I nagle Flora zawołała: — Paweł! Zabrzmiało to bardzo głośno w pustawej ulicy. Drobna postać w zbyt obszernych dżinsach i wielkiej kraciastej koszuli wyrzuconej na spodnie, czmychnęła z Piwnej i zniknęła za rogiem domu przy Wąskim Dunaju, ale ani na Wąskim, ani na Szerokim nikogo nie było, kiedy tam dobiegli. — Chyba się mylisz, Floro, to nie był on. — Nie mylę się, to był on. W chwili kiedy Flora i jego dziadek witali się w kawiarnianym ogródku, Kamil skończył czytać Gombrowicza. Wyjął spomiędzy kartek portret Pii Gizeli i zastanawiał się, gdzie go schować, nie był zdecydowany, którą z lektur zacznie uzupełniać. Wreszcie wsunął go do skoroszytu, w którym robił notatki z „Ferdydurke", i poszedł do pokoju dziadka, żeby zadzwonić do domu Pawła. Telefon przyjęła jego matka, ale nie miała żadnych wiadomości o nim. — Denerwuje mnie Wieśka, która zachowuje się tak, jakby nic się nie stało — użalała się. -—Jej brat ginie, a ona lata po koleżankach, wydzwania do nich i chichocze, albo siedzi z tymi głupimi słuchawkami na uszach i tylko zmienia kasety. Nawet dwóch słów nie mogę z nią zamienić. A moi rodzice siedzą na działce, czekają tam na Pawła, przekonani, że przyjedzie, jak tylko skończą mu się pieniądze. Jakie pieniądze, przecież był bez grosza! Kamil rozmawiał z nią przez chwilę, chociaż drażnił go jej histeryczny, ostry głos, ale w końcu miała prawo do histerii. Pomyślał o swojej matce, która odejście Kamila z domu przyjęła z zupełnym spokojem, ale wiedziała, gdzie mieszka, może nawet sądziła, że 8 — Dziewczyna. 113 jego decyzja jest słuszna. Nagle postanowił, że pójdzie do niej. Nie był pewien, czy zastanie ojca w domu, bo o tej porze często wychodził, żeby omówić ze swoimi doradcami sytuację na giełdzie. Zatęsknił też za psem Nugatem, pomyślał, że weźmie go na długi spacer, może nad Wisłę, niech się porządnie wybiega. Ojca nie było, tak jak przypuszczał, matkę oderwał od telewizji, ale ucieszyła się, kiedy zobaczyła, że wchodzi. Szukając pilota, żeby wyłączyć film, spoglądała jeszcze na ekran, chciała jak najmniej stracić z przebiegu akcji, ale w końcu zgasiła telewizor. — Buty, Kamilku... — poprosiła. — Wyjdę z Nugatem. Pies skakał dokoła Kamila, stukał o podłogę grubymi pazurami, szarpał go za nogawki spodni. — Wyjdę z nim na dłużej, mamo. — Przyda mu się, jest nie wybiegany. — Tak myślałem. — Jak ci się żyje u dziadka? — zapytała, kiedy zakładał Nugatowi smycz. — Jak u dziadka. Nieźle. — Zastanawiałam się nad tym. Może to i lepiej, że tak się stało. — Lepiej? Myślę, że mój dom jest tutaj, i myślę, że powinienem w nim jakoś wytrzymywać, a że nie mogę, to zupełnie inna sprawa, nie zawsze ode mnie zależna, ale to nie jest „lepiej", mamo. Na pewno nie jest „lepiej". Przykro mi, że tak myślisz — powiedział otwarcie. — Chodź, Nugat, idziemy, nie bardzo nas tu chcą. — Źle mnie zrozumiałeś, Kamil — zlękła się. Podeszła do niego, stanęła na palcach i chciała przytulić go do siebie, ale uchylił się, niechętny. — Daj spokój, mamo, tak zrozumiałem, jak to było powiedziane. — Odpychasz mnie. Zawsze, Kamilu, istniał dla ciebie tylko ojciec. — A to akurat nieprawda. Zawsze chciałem, żeby mi imponował. Byłem chłopcem, któremu potrzebny jest idol i on miał nim być. Zresztą był, dopóki się nie stało to, co się stało. Prawda, że 114 kiedy wpadłem w poślizg z prochami, nie myślałem o idolach i tata był dla mnie tylko ojcem od bicia. Nie najlepsza droga, ale mogę ją zrozumieć i nawet nie mam żalu. Z tobą, mamo, jest inaczej. Siadaj, Nugat! — Może wyjdź z nim, porozmawiamy, jak wrócisz. Chcę tylko, żebyś wiedział jedno, nie mam żalu o to, że wolisz mieszkać u dziadka. — Ja też chcę, żebyś wiedziała jedno. Wolałbym, żebyś miała. — Czy to znaczy, że mijaliśmy się przez całe życie? Patrzyła na niego z uniesioną do góry głową, świeża i elegancka, ze spojrzeniem pełnym niedowierzania i smutku. — Tak właśnie myślę, mamo. Pochylił się i tarmosząc kudłatą czuprynę Nugata, dorzucił bardzo cicho: — Co nie wyklucza uczuć, prawda? Skinęła głową, z trudem opanowała drżenie ust, których kąciki wygięły się w dół. Rozpłakała się dopiero, kiedy Kamil wyszedł, prowadząc na smyczy roztańczonego psa. Nie poszedł z nim nad Wisłę. Idąc Krakowskim Przedmieściem, minął kościół Świętej Anny i wszedł na plac Zamkowy, gdzie dookoła pomnika króla Zygmunta jeździła na łyżworolkach cała gromada śmiesznie poubieranych chłopaków. Przystanął i patrzył przez chwilę, ale szczekający Nugat ciągnął go, zdenerwowany hałasem. Idąc Świętojańską wszedł na Rynek Starego Miasta, stamtąd Kamiennymi Schodkami zszedł do Brzozowej i tu zwolnił Nugata ze smyczy. Pies poleciał na swój ulubiony wybieg między murami a ciągiem domów Mostowej. Kamil usiadł na kamiennym obmurowaniu trawnika, prawie na wprost okien mieszkania Mariany. W pokoju rodziców paliło się światło, więc widział, mimo gęstej firanki, jej ojca siedzącego przy stoliku z komputerem. W pierwszej chwili wydawało mu się, że okno Mariany jest ciemne, ale potem dostrzegł słabe światło małej lampki, którą miała przy tapczanie. Przesunął się, żeby widzieć więcej, ale nie udało się. Musiał stanąć na trawniku przed oknem i zrobił to. Zobaczył ją. Siedziała na tapczanie i przyszywała coś do baletowej spódniczki, ciemne włosy zwisały wzdłuż jej twarzy jak sople. 115 Kamil, tak jak to robił już wiele razy, podszedł do okna i zastukał cicho, umówionym sygnałem. Drgnęła, odrzuciła do tyłu opadające włosy, spojrzała w okno i znowu opuściła głowę, pochylając się niżej nad spódniczką. Kamil sądził, że nie zauważyła go, więc zastukał jeszcze raz, głośniej niż poprzednio. Mariana wstała i podeszła do okna. Dzieliła ich tylko szyba i ażurowa krata, widział jej twarz i nieruchome spojrzenie, którym patrzyła na niego tak, jakby nikogo nie widziała na wprost siebie, a potem sięgnęła po zasłonę, szarpnęła nią i zobaczył już tylko ciemną zieleń tkaniny. Przyłożył rękę do policzka, bo to było jak uderzenie. Odwrócił się, gwizdnął na psa i odszedł, miał wrażenie, że zmrok, któiy już zapadał, zapadał w nim. Nie wiedział o jednym. Nie wiedział, że parę minut przedtem ktoś już stukał do okna Mariany. Pewna, że to on, podbiegła, chwyciła rękoma pręty krat i przytuliła do nich twarz. Za oknem stała dziewczyna w zielonej sukni i wielkim żółtym kapeluszu. Mariana poznała ją, bo to była ta sama dziewczyna, której zdjęcie w zaklejonej kopercie dostała poprzedniego dnia pocztą, ze starannym podpisem na odwrocie: MARIANIE— PIA GIZEIA Jeszcze parę godzin temu, kiedy sprzeciwiała się Jowicie, miała nadzieję, że to wszystko jest głupim żartem, nieporozumieniem, czymś, co Kamil aż tak lekceważy, że nawet nie chce o tym z nią mówić. Nie umiała znaleźć wytłumaczenia przypadków, które przytrafiały się Florze, ale podejrzewała, że te historie są pomysłami chłopaków zbierających się u Juty, żeby grać w RPG, do której Kamil dorobił sobie, niestety, całą wielką ideologię Mistrza. Tylko w tej jednej sprawie już nie podejrzewała nikogo, wiedziała. Pia Gizeła to jest Pia Gizela, nikt inny. ...MATKO BOSKA MĄDRA TAKA ŻEŚ JAK OGRÓD Z PLONEM ŁASK RZUĆ NAJMNIEJSZY CHOĆBY BLASK W CIEMNE WIERSZE GROCHOWIAKA... Mąż Celiny pojechał do domu, a ona została w małej chałupce, którą z ogromnym trudem udało im się w końcu postawić na działce. Chałupka, dzięki wytrwałości Stefana, na którego Celina pieszczotliwie mówiła Funio, i dzięki pasji, z którą oddawała się pracom malarskim, nie wyglądała już na wóz cygański, którym była w istocie, a raczej na wóz cygański, który udawał, że nim nie jest. Na ogół jednak wszyscy uważali, że chałupka Celiny jest niezwykle sympatycznym zjawiskiem architektonicznym. Schodki, po których wchodziło się do środka, były dziełem Funia, twierdził, że każdy prawdziwy mężczyzna powinien w swoim życiu wybudować co najmniej jedne schody, nie zawracając sobie głowy synem, domem i drzewem, tak jak to sugeruje przysłowie. Wnętrze wozu cygańskiego przypominało ekologiczny śmietnik i było zupełnie czarujące. Celina marzyła o tym, żeby zestarzeć się jak najszybciej i przebywać na działce od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Wolałabym zestarzeć się teraz, mawiała, bo później nie będę już miała na nic siły i całą przyjemność, którą człowiek ma ze starości, wezmą diabli. Natomiast Paweł uważał, że jego babcia jest dostatecznie stara, a to, że jeździ do pobliskiego miasteczka na rowerze, jest śmieszne 117 (Stanisław Grochowiak) i wręcz niestosowne. On wolałby, żeby Celina, tak jak inne porządne babcie, o których śpiewał będąc w przedszkolu, a później nawet w szkole, piekła szarlotkę, robiła na drutach ciepłe skarpetki dla wnuczka, najlepiej czarne w czerwone pasy, i koniecznie, żeby od czasu do czasu wyjmowała z kieszeni obszernego fartucha parę złotych na jego drobne wydatki. Celina tymczasem nawet nie miała fartucha. Wóz cygański malowała stojąc na drabinie w samych majtkach i staniku, czym Paweł czuł się zgorszony, chociaż wszyscy tłumaczyli mu, że to jest zwyczajny kostium kąpielowy. Może na młodej dziewczynie byłby to rzeczywiście kostium kąpielowy, ale na babci stawał się majtkami ze stanikiem, tylko że granatowymi w białe ciapki. Lubił ją średnio w chwilach, kiedy usiłowała wychowywać go w poszanowaniu dla ojczyzny, bo to było dość nudne. Zwłaszcza że Paweł, owszem, szanował swoją ojczyznę, ale stanowczo wolałby mieć inną, bardziej dostatnią. I taką, w której nie musiałby ryć na pamięć fragmentów z „Pana Tadeusza", z którego lubił właściwie tylko jedno słowo: ruczaj. Jak będzie miał psa, nazwie go Ruczaj, postanowił już dawno. Babcia opowiadała mu dużo o Emilii Plater, bo sama chodziła do szkoły, która nosiła jej imię. Paweł wolał stokroć bardziej polską aktorkę Kasię Figurę i żałował, że nie może chodzić do szkoły jej imienia, ale żeby nie robić przykrości babci, prosił czasami o jakąś opowieść o tej Emilii Plater, zwłaszcza że babcia później zawsze pocieszała mamę Pawła, zapewniając, że on w końcu wyjdzie na ludzi, i żeby tak się nie zamartwiała, tylko cierpliwie patrzyła, jak idzie. Tego dnia, kiedy Paweł krwawo sprał po ryju swojego kolegę Alika, babcia okropnie na niego wrzeszczała, ale to okropnie, zwłaszcza zgniewało ją tłumaczenie Pawła, że Emilia Plater raczej byłaby z niego dumna i że sprał Alika głównie dlatego, że chciał się babci przypodobać. Idąc w stronę działki, chichotał na samą myśl o tym, jak łatwo można ludzi przechytrzyć i jaką ma się z tego nadzwyczajną przyjemność, co prawda na numer z Alikiem i Emilią Plater babcia nie dała się nabrać, tylko jeszcze bardziej na Pawła wrzeszczała, ale za to przestała mu o niej opowiadać, co było dużą ulgą w jego 118 życiu. Zajrzał przez okienko wozu cygańskiego i zobaczył, że babcia układa pasjansa, siedząc przy okrągłym wiklinowym stoliku, oświetlonym stojącą lampą. Stolik przykryty był wzorzystą hinduską chustą. Pawła aż załaskotało w gardle ze wzruszenia, bo to była ta chusta, którą on kupił babci na Boże Narodzenie w sklepie „Sari", za forsę, którą udało mu się podwędzić ojcu. Potem dostał okropne lanie, więc chusta miała dla niego jeszcze większą wartość. Był dobrym wnukiem i myślał o tym z zadowoleniem. — Babciu! To ja, Paweł! — zawołał pod drzwiami, zanim do nich zastukał. Nie chciał, żeby sądziła, że to ktoś obcy dobija się po nocy, bo mogłaby się przestraszyć i dostać palpitacji. Zawsze mówiła, że w końcu dostanie palpitacji, jak coś działo się nie po jej myśli, albo jak się czegoś zlękła. Paweł rad by zobaczyć, jak wyglądają palpitacje, ale zawsze dziwnie bał się zaryzykować. No, pomyślała Celina składając karty, nareszcie. Otworzyła mu drzwi z taką miną, jakby uważała za zupełnie naturalne, że jej wnuk zjawia się na działce o godzinie jedenastej wieczorem, po dwudniowej nieobecności w domu. — Trochę za ciemno na pielenie pietruszki — powiedziała mu na powitanie. — Ale możesz śmiało zabrać się do tego jutro wczesnym rankiem, o ile, oczywiście, postanowiłeś zakończyć już swoją szkolną edukację. Paweł przyklepał szczeciniastą fryzurę i zapytał rzeczowo: — Dużo tego pielenia? — Trzy godziny w czasie, pięć zagonków w gruncie. — Uu, fatalnie — zmartwił się szczerze. — A, tego... a babcia jak się czuje? — Wspaniale, mam za sobą urocze dwa dni. Ogromnie wypoczynkowe. Jest tylko jeden kłopot. Wczoraj stawiałam karty, obok waleta treflowego same zmartwienia. — Treflowy to jest żołędny? — zaniepokoił się. — Treflowy to jest treflowy, mój drogi. — Ale żołędny to jest treflowy, tak? 119 Siedział na zydelku obok drzwi, jakby się bał wejść głębiej, zgodnie ze swoją zasadą: przy drzwiach najbezpieczniej, nawet w War-hammerze to się sprawdzało. — Nie było koło niego nic na ząb? — zapytał. — Szalenie jesteś dowcipny. Spojrzał na nią i dopiero teraz zobaczył, jaka jest wściekła. Poklepał włosy, przełknął ślinę i zaczął przywoływać na twarz swój najbardziej nieśmiały uśmiech, któremu towarzyszyło wzruszające spojrzenie. — Babciu, bardzo jestem głodny — powiedział, poruszając głową jak żebrzący psiaczek. —Ja od dwóch dni nic nie miałem w ustach oprócz jednej bułki i kawałka kiełbasy. Może babcia ma chociaż kawałek chleba, ja bardzo proszę, chociaż mały kawałek chleba... — Wstydziłbyś się, Pawle. Nie masz za grosz ambicji i dumy. — Babciu, tylko nic nie mów o honorze Polaka, błagam cię! Ja mam honor Polaka, przysięgam na Boga miłosiernego i na historię mojego narodu! Celina zaniemówiła na chwilę. Miała ochotę złapać swojego wnuka za kołnierz i wyrzucić go z wozu cygańskiego, który tu był jej domem, ale było za późno i za ciemno, więc mogła tylko ująć się pod boki i stojąc na wprost niego, powiedzieć coś, o czym wiedziała, że dotrze do niego bez trudu: — No to masz u mnie przechlapane. A potem odwróciła się i zabierając ze sobą słuchawkę telefonu, przeszła do drugiej części wozu, w którym miała urządzoną sypialnię. Paweł nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Powinienem pójść w tę zimną, ciemną noc, odrzucony przez rodzoną babkę, pomyślał, ale bardzo mu się nie chciało tego zrobić, bo był zmęczony. Zajrzał do lodówki, wyjął z niej trzy serki topione i pomidora, w pojemniku na pieczywo zobaczył cztery bułki, wziął dwie i znalazł jeszcze przyrumienioną przylepkę chleba. Nie wiedział, że w piekarniku czekał na niego gotowy do podgrzania klops z kaszą gryczaną i z pieczarkami. Słyszał, że Celina rozmawia przez telefon, pewnie już cała rodzina wie, że on się znalazł, bo miał nadzieję, że 120 jego siostra Wieśka nie puściła pary z ust. Zjadł wszystko i czuł, że zaraz dostanie czkawki, jak zawsze, kiedy niczym nie popijał, więc cicho zaczerpnął kubkiem wodę z wiaderka. Postanowił, że wyjdzie stąd, jak tylko zacznie świtać. Rozłożył koc na małej kanapce i wziął pod głowę haftowaną w róże poduszkę, teraz spać, pomyślał, przede wszystkim spać. Było cicho i ciemno, z drugiej części wozu dobiegał dziwny odgłos, to Celina pociągała nosem. Musi mieć katar, postawił diagnozę Paweł. Nasłuchiwał, wytarła ten nos, ale po chwili znowu zaczęła nim pociągać. Płacze, przeraził się, płacze, na pewno zaraz dostanie palpitacji. Wstał i cicho podszedł do kotarki dzielącej pomieszczenia. Uchylił ją i zobaczył Celinę, która w długiej koszuli nocnej stała przy małym okienku cygańskiego wozu i rzeczywiście płakała. Zawahał się, ale nie podszedł do niej. Wrócił i usiadł na kanapce. Moja babciu, moja Emilio Plater, pomyślał o niej z czułością, żebyś ty wiedziała, jak trudno jest być odważnym, ile trzeba się namęczyć, żeby pokonać potworny lęk przed ciosem, i stale myśleć o tym, że ten zwycięża, kto uderza sprytniej. W sypialni zrobiło się cicho, Paweł przeraził się. Wstał i znowu podszedł do kotarki. Uchylił ją i zajrzał. Celina leżała na łóżku nieruchomo. Chryste, o Przenajświętsza Panienko, tylko nie to! — Babciu, czy ty masz palpitacje? — zapytał bardzo cicho. Milczała, był już prawie pewien. — Babciu, czy ty masz palpitacje? — zapytał głośniej. — W piekarniku jest klops i kasza gryczana — odpowiedziała mu wreszcie. Uu, co za ulga. Zupełnie inaczej ten wieczór ułożył się Kamilowi. Wrócił z Nugatem do domu, w którym zastał już swojego ojca, a w chwilę później rozległ się dzwonek i pojawił się dziadek Ambroży. — Czy to ma znaczyć, że teraz obydwaj sprowadzacie się do nas? — spróbował zażartować ojciec Kamila, ale jakoś nikt się nie roześmiał. — Twój dowcip wylądował pod sufitem — zareplikował Ambroży. — Zauważyłeś? 121 — Tato — poprosiła go synowa, podsuwając mu pod buty filcowe sukna. — Tato, nie sprzeczajcie się przy Kamilu... Kamil powiesił smycz Nugata na wieszaku i skierował się w stronę kuchni, niech się sprzeczają, jeżeli mają ochotę, a poza tym chciało mu się pić, marzył o zimnej coli, która na pewno była w lodówce. — Kamil, buty! — usłyszał. — Ja się zabiję... — mruknął. — To ja się powinnam zabić. Nie wiem, ile razy mówiłam... — W porządku, mamo, nie zabijaj się, ja też nie strzelę sobie w łeb, nie będzie zwłok w tym horrorze. Zdjął buty i wszedł do kuchni w skarpetkach. — Kamilu, kapcie. — Kapcie mam u dziadka. — Na pewno zostały tu jakieś, albo weź od ojca. Kamil pomyślał, że świat jego matki kręci się wokół sprzątania, fryzjera i telewizji, i że to jest bardzo biedne życie, chociaż z pozoru takie luksusowe. Czytała dużo i to czytała niezłe książki, chociaż nie gardziła i powieścidłami. Lubiła dobrą poezję. Wcale nie była ograniczona, ale dbała o niego, nieświadoma, że nie o takie dbanie mu chodzi. Stała przy blacie kuchennym i układała wędlinę na owalnym półmisku. Starannie przyozdabiała ją zielonymi piórkami pietruszki i rzodkiewkami. Teraz poprosi, żeby nakrył do stołu, i on to zrobi. Te ramy, w których chciała go widzieć, jakby był jedynie obrazem pod tytułem „Dobry synek", dawno stały się dla Kamila nie do wytrzymania. Jednocześnie matka rozbrajała go swoją obecnością na świecie, która podobna była do składanej na nim oficjalnej wizyty. Dzięki tej wizycie miał jednak dobre, czułe dzieciństwo, o tym pamiętał. Wypił colę, odstawił szklankę i stanął obok matki. Wyciągnął jej spod ręki rzodkiewkę i oglądał ją przez chwilę. Mariana lubiła rzodkiewki. Lubiła je głośno chrupać, a potem jej usta miały ostry, świeży smak. Lubiła. Dlaczego pomyślał o niej w czasie przeszłym? — Kamilu, nakryj do stołu, dobrze? 122 Sprawdziło się, uśmiechnął się do swoich myśli, matka sądziła, że uśmiechnął się do niej. — Wszystko się jakoś ułoży, zobaczysz. Sam widzisz, że tata wybaczył ci twoje zachowanie tego dnia, kiedy przenosiłeś się do dziadka. Kamil z talerzami w ręku przystanął pośrodku kuchni. — Tata mi wybaczył? Mamo, czy ty w ogóle wiesz, o co nam poszło? — Wiem, ale on chciał jak najlepiej dla ciebie, chciał, żebyś miał otwartą drogę. — Lubię zamknięte drogi. Sam sobie mogę otwierać drzwi. — Nie zmuszaj mnie do takiej rozmowy, wyjdziemy z niej bardziej poróżnieni, niż jesteśmy, po co nam to? — Po to nam to, mamo, że naprawdę bardziej potrzebuję rozmowy niż rosołu z makaronem. — I dlatego mnie odpychasz, kiedy chcę ci okazać trochę czułości? — Być może. — Dawniej tego nie robiłeś. — Dawniej zupełnie wystarczała mi czułość. — A teraz czułości oczekujesz od dziewczyny? Nie było w tym pytaniu agresji, raczej ciekawość. Patrzył na talerze, które trzymał w ręku, i zawahał się, zanim odpowiedział. — Tak, być może. — Znowu: być może. Niczego nie jesteś pewien. — Być może — roześmiał się. — A ona daje ci czułość? No i rozmawiamy ze sobą, mamo, pomyślał. Czy Mariana daje mi czułość? Przypomniał sobie zieloną kotarę, którą odgrodziła go od siebie kategorycznym gestem. — Czasami — powiedział ze smutkiem — dawała mi dużo czułości. Wszedł do pokoju, żeby rozstawić talerze na stole. Jego dziadek i ojciec siedzieli przed telewizorem, na ekranie widać było planszę z ostatnimi notowaniami giełdowymi. 125 — Przed wojną byłem na to zbyt młody — tłumaczył Ambroży trochę zirytowanym głosem. — Po wojnie nie było giełdy, a teraz nie mam pieniędzy na taką zabawę. — To nie jest zabawa, ojcze, to jest gra. — A dajcie wy mi spokój z waszymi grami! — żachnął się. — Ty grasz na giełdzie, Kamil ma głowę nabitą jakimiś... — zobaczył, że Kamil nakrywa do stołu, więc tylko machnął ręką. — Gracze! Każdy z was gra po swojemu. Czy znalazł się ten mały wnuk Celiny? — Nie wiem, dziadku. Dzwoniłem teraz do niego do domu, ale musi być zepsuta centrala. Stale odzywa się automat „kierunek zajęty". Zajrzę tam, jak będziemy wracać, to jest po drodze. — Widziałem kiedyś tego małego, był u nas na obiedzie — przypomniał sobie ojciec Kamila. — Bardzo dziwny chłopiec, bardzo dziwny. Wydawał mi się jakiś przestraszony. — To było dawno, teraz się zmienił. Nabrał pewności siebie. Wy się śmiejecie z gier fabularnych, a dla chłopaków takich jak Paweł one są po prostu dobrą szkołą. — Tak. Przemocy i okrucieństwa. — Przesada, dziadku. — Czytałem dużo i słyszałem coś niecoś od ciebie, więc mam własną opinię na ten temat, Kamilu, i pozwól, że przy niej zostanę. Kamil nie odezwał się. Flora, oczywiście. Wiedział, że spotkała się z dziadkiem, bo sam dawał mu numer telefonu do Mariany, kiedy o to prosił, po tym jak Flora uciekła od Juty. Niepotrzebnie powiedział mu, co tam zastał. Ambroży umówił się z Florą i spędził z nią długi wieczór, musiała mu dużo opowiedzieć o swoim pobycie u Juty. Dla Kamila to wszystko, co jej się tam przytrafiało, było również dziwne, ale szkoda, że przestraszona Flora nie przyszła na spotkanie z nim, tak jak byli umówieni, bo wspólnie łatwiej mogliby rozwiązać niejedną zagadkę. Dziadek Kamila odłożył książkę, którą przeglądał, spojrzał na niego, a potem rzucił okiem na notowania giełdowe. — Ano tak to już musi być — westchnął. — Inne sprawy są ważne dla ciebie, inne dla twojego ojca, a jeszcze inne dla mnie. 124 Nie wiem, czy tak się dzieje we wszystkich rodzinach, ale wiem, że tak się dzieje w naszej, trudno. — Różnimy się — potwierdził jego syn. — Przekaz genetyczny słabo zadziałał. — A dla ciebie, dziadku, co jest ważne? — A dla mnie, jak dla tego Grochowiaka — spojrzał na książkę, którą przed chwilą odłożył. — Dla mnie, jak dla tego Grochowiaka — zanucił to zdanie, dobierając do niego nieokreśloną melodię. — Tylko krzaczek malin w męczącym wszechświecie. Dla mnie maliny, dla was męczący wszechświat, i kto ma lepiej? Kamil poszedł do swojego pokoju, któiy ciągle był jego pokojem, bo umówił się z rodzicami, że do dziadka przeniesie się jedynie na jakiś czas. Już tak bywało, ale teraz wolałby zostać u niego na stałe. Tu może wpadać, jak dziś. Pobyć chwilę, porozmawiać, wyjść z Nugatem na spacer. Usiadł na tapczanie i spojrzał na wyblakłe miejsce nad biurkiem, na którym kiedyś była „Primabalerina". Teraz miał ją u dziadka, ale chyba będzie musiało upłynąć sporo czasu, zanim znowu nauczy się dostrzegać w niej zupełnie obcą dziewczynę, nie Marianę. Coś tam musiało się przydarzyć w czasie, który minął między ich rozmową przez telefon a jego przyjściem pod okno, tylko co? Nie wiedział tego, ale rozumiał, że ją traci. Szkoda, że nie powiedziała nawet, o co ma taki żal. Zadzwoni do niej jutro, jeżeli odłoży słuchawkę, trudno. Wolał usłyszeć milczenie niż zobaczyć, jak Mariana odwraca się, spotykając go w parku po szkole. To byłoby gorsze niż kotara, którą śmignęła mu po oczach. Patrzył na puste miejsce po „Primabalerinie", na kryształowy pucharek z plakietką stojący obok klubowego proporczyka i na swoje zdjęcie, które ojcu udało się zrobić w tej samej chwili, kiedy Kamil przebiegał linię mety. Uprzytomnił sobie, że nagle wszystkie figury w jego życiu odwróciły się, zupełnie jak na obrazie Miro. Niczego już nie było na miejscu, wszystko rozsypane. Zaginął nawet mały Tanburix. Zamknął oczy, żeby przywołać obraz dziewczyny. Nie pojawiał się, więc nie było także Pii Gizełi. ...TO WIECZÓR BYŁ ZWYKŁY — OBKARMIONY SŁOŃCEM, ŻADNE ZE ZJAWISK WSPOMNIANYCH NIE ISTNIAŁO W FAKTACH, TYLKO TWARZ MOJA WPADŁA W GĘSTY BŁĘKIT NIEBA... (Stanisław Grochowiak) Jeszcze przez chwilę siedzieli przy stole po kolacji, chociaż Kamil dwukrotnie nalegał, żeby już iść, bo musi, przecież musi zajrzeć do rodziców Pawła. Przysłuchiwał się rozmowie ojca i dziadka, którzy wiedli spór o fundusze powiernicze. Kamil doszedł do wniosku, że jego dziadek dużo wie na ten temat. Nie po raz pierwszy zauważał, że dziadek tylko udaje całkowity brak zainteresowania sprawami dóbr doczesnych, żartobliwie twierdząc, że słucha jedynie nucenia aniołów i spokojnie szuka krzaków malin w męczącym wszechświecie. Był tak sprawny i rzeczowy w ocenie wszystkiego, co dzieje się w polityce i gospodarce, że z pewnością nie mógł czerpać tej wiedzy jedynie z muzyki sfer niebieskich i z najbardziej czarujących chwil spędzanych w malinowym chru-śniaku. Z wykształcenia był leśnikiem, często przyznawał się: nie wiem. Wiedział jednak dużo. Zjadając z półmiska pozostałe piórka natki, Kamil patrzył na dziadka, który często mówił o sobie, że krok po kroku wchodzi w smugę cienia, używając określenia swojego guru, którym był Conrad. Oczywiście, miał rację twierdząc, że każdy z nich trzech 126 był inny, ale kto wie, czy dziadek ze swoim romantyzmem, którego, jak twierdził, „nabawił się pod Monte Casino", nie był Kamilowi bliższy niż internetowy ojciec, dla którego nuceniem aniołów była melodia giełdy. — Dziadku, naprawdę musimy już wychodzić, oni w końcu pójdą spać, próbowałem tam dzwonić przed chwilą, ciągle odzywa się ta baba i klepie, że kierunek zajęty. — Dlaczego mówisz „baba"? Może to bardzo miła panienka — matka Kamila stanęła w obronie monotonnego głosu informa-torki. — To nie jest bardzo miła panienka, nie ma dla mnie dobrego słowa. — Ach, tak? Ja też nie mam dla was dobrego słowa, ale za to weźcie ze sobą trochę zrazów, włożyłam je do słoika, są w lodówce. Wyszli w ciepły, jasny wieczór, na Krakowskim Przedmieściu czynne były jeszcze pizzerie i uliczne kawiarenki. Na skwerze nie opodal pomnika Mickiewicza grał jakiś zespół, słuchali przez chwilę. Paweł mieszkał niedaleko stąd, na Królewskiej. — Zaczekam na ciebie przed domem, Kamilu. Myślę, że nie będziesz tam siedział w nieskończoność. Czy to w ogóle nie jest za późno na takie wizyty? — zaniepokoił się, patrząc na zegarek. — Dochodzi jedenasta. Byli już przed domem, Kamil spojrzał w okna na pierwszym piętrze, u Pawła paliło się światło. — Nie śpią, dziadku, widzisz, to tam. Jednocześnie zobaczyli, że otwierają się drzwi i z mieszkania Pawła wyszła na balkon dziewczyna. Położyła rękę na balustradzie, uniosła głowę i spoglądała w niebo. Ubrana była w zieloną sukienkę, a żółty kapelusz przytrzymywała dłonią w długiej, białej rękawiczce. Po rozgwieżdżonym niebie sunęła szybko pierzasta chmura i nagle cała noc pociemniała. — Pia Gizela... — szepnął Kamil. — Wyłączyła księżyc... — powiedział Ambroży — jak kiedyś wróbla... Kamil już tego nie usłyszał, bo pchnął drzwi i wpadł na klatkę 127 schodową. Z trudem oderwał palec od dzwonka, czekał, aż ktoś podejdzie. Usłyszał wreszcie kroki i niespokojne pytanie: — Kto tam? Poznał głos matki Pawła. — To ja, Kamil, proszę mnie wpuścić. Sam słyszał, że głos miał taki, jakby tu przychodził z nakazem prokuratorskim w ręku. Nie wpuściła go, ale usłyszał cichy chrobot opornej zasłonki wizjera. — To ja, Kamil — powtórzył. Otworzyła, była w kwiecistej domowej sukience, z powyciąganymi kieszeniami i wygniecionym kołnierzem. Twarz miała opuchniętą od długiego płaczu. — Dzwoniłem do pani, ale telefon... — Panie Kamilu! — przerwała mu, składając ręce jak do pacierza. — Wiem, jest zepsuty! Jak to dobrze, że pan przyszedł! Panie Kamilu, ma pan pojęcie? Przed chwilą dzwoniła moja teściowa, udało jej się z komórkowego telefonu. Pawełek odnalazł się! Miała wielkie zielone oczy, zupełnie jak Paweł i jak Paweł coś bezbronnego w twarzy. — Przed chwilą pojawił się na działce, moja teściowa miała rację, kiedy postanowiła właśnie tam czekać na niego. Jest, proszę pana, cały i zdrowy! Ja już mu wszystko daruję. Dobrze, cały i zdrowy, dobrze, w porządku, tylko że ja nie daruję mu niczego. Kamil czuł narastającą wściekłość. — Kim jest ta dziewczyna, która stoi na balkonie? — Dziewczyna? Na balkonie? Nie ma obcych w domu. — Więc kim jest ta dziewczyna? — krzyknął. — To pan jej nie zna? — zapytała zdumiona. Odwróciła się, Kamil też spojrzał. W uchylonych drzwiach zobaczył rondo żółtego kapelusza i zieloną suknię. — Nie znam — powiedział ostro. — A to jest Wieśka, moja córka. Nie chce się pokazać, bo ubrana jak cyrkówka. Takie tam Pawła wymysły, przyniósł jej te ciuchy od mojej teściowej z teatru. Chodź tu, Wieśka, chodź! Pokaż się panu Kamilowi. To pan Kamil przyszedł, ten od Pawła. 128 Dziewczyna cofnęła się i szybko zamknęła drzwi, z pewnością nie spodziewała się, że on tu przyjdzie, a był ostatnią osobą na świecie, której chciałaby się pokazać. Podbiegł, szarpnął klamkę, ale w tej samej chwili Wieśka zamknęła się na klucz. Matka Pawła stanęła obok Kamila i parę razy uderzyła w drzwi pięścią. — Wieśka, otwórz! — krzyknęła gniewnie. — Otwórz, słyszysz? Otwieraj, bo zobaczysz! Spojrzała na Kamila bezradnie. — Dzika taka — wytłumaczyła córkę. — I nieśmiała, jak Pawełek był, póki pan się nim tak szczerze i osobiście nie zajął. Ja to jestem taka wdzięczna, Pawełek tak się zmienił na korzyść pod pana wpływem, tak się ze wszystkim ośmielił, że ja tego nie potrafię słowami wyrazić. Kamil milczał. Klucze od mieszkania Juty, myślał, gdzie Paweł je ma, kiedy dorobił? Raz dał mu je do rąk, przypomniał sobie. To było tego dnia, kiedy ktoś miał przyjść z elektrowni, żeby sprawdzić liczniki, a Kamil nie chciał opuścić treningu. Tylko jeden raz, o ten jeden za dużo. Trzeci klucz do zasuwy, którą Kamil założył, żeby uspokoić Florę, schował do szuflady w kuchni. Czy Paweł przy tym był, czy to widział? Widocznie był. Widocznie widział. — On to tak jest za panem, że wprost w ogień by skoczył, on powiada, że dzień, kiedy z panem wygra, będzie dla niego wielkim świętem — mówiła naiwnie. O co on ze mną gra, na miłosierdzie boskie, co jest stawką? A może, która jest stawką? Flora, Mariana czy Pia Gizela? 9 — Dziewczyna... schodową. Z trudem oderwał palec od dzwonka, czekał, aż ktoś podejdzie. Usłyszał wreszcie kroki i niespokojne pytanie: — Kto tam? Poznał głos matki Pawła. — To ja, Kamil, proszę mnie wpuścić. Sam słyszał, że głos miał taki, jakby tu przychodził z nakazem prokuratorskim w ręku. Nie wpuściła go, ale usłyszał cichy chrobot opornej zasłonki wizjera. — To ja, Kamil — powtórzył. Otworzyła, była w kwiecistej domowej sukience, z powyciąganymi kieszeniami i wygniecionym kołnierzem. Twarz miała opuchniętą od długiego płaczu. — Dzwoniłem do pani, ale telefon... — Panie Kamilu! — przerwała mu, składając ręce jak do pacierza. — Wiem, jest zepsuty! Jak to dobrze, że pan przyszedł! Panie Kamilu, ma pan pojęcie? Przed chwilą dzwoniła moja teściowa, udało jej się z komórkowego telefonu. Pawełek odnalazł się! Miała wielkie zielone oczy, zupełnie jak Paweł i jak Paweł coś bezbronnego w twarzy. — Przed chwilą pojawił się na działce, moja teściowa miała rację, kiedy postanowiła właśnie tam czekać na niego. Jest, proszę pana, cały i zdrowy! Ja już mu wszystko daruję. Dobrze, cały i zdrowy, dobrze, w porządku, tylko że ja nie daruję mu niczego. Kamil czuł narastającą wściekłość. — Kim jest ta dziewczyna, która stoi na balkonie? — Dziewczyna? Na balkonie? Nie ma obcych w domu. — Więc kim jest ta dziewczyna? — krzyknął. — To pan jej nie zna? — zapytała zdumiona. Odwróciła się, Kamil też spojrzał. W uchylonych drzwiach zobaczył rondo żółtego kapelusza i zieloną suknię. — Nie znam — powiedział ostro. — A to jest Wieśka, moja córka. Nie chce się pokazać, bo ubrana jak cyrkówka. Takie tam Pawła wymysły, przyniósł jej te ciuchy od mojej teściowej z teatru. Chodź tu, Wieśka, chodź! Pokaż się panu Kamilowi. To pan Kamil przyszedł, ten od Pawła. 128 Dziewczyna cofnęła się i szybko zamknęła drzwi, z pewnością nie spodziewała się, że on tu przyjdzie, a był ostatnią osobą na świecie, której chciałaby się pokazać. Podbiegł, szarpnął klamkę, ale w tej samej chwili Wieśka zamknęła się na klucz. Matka Pawła stanęła obok Kamila i parę razy uderzyła w drzwi pięścią. — Wieśka, otwórz! — krzyknęła gniewnie. — Otwórz, słyszysz? Otwieraj, bo zobaczysz! Spojrzała na Kamila bezradnie. — Dzika taka — wytłumaczyła córkę. — I nieśmiała, jak Pawełek był, póki pan się nim tak szczerze i osobiście nie zajął. Ja to jestem taka wdzięczna, Pawełek tak się zmienił na korzyść pod pana wpływem, tak się ze wszystkim ośmielił, że ja tego nie potrafię słowami wyrazić. Kamil milczał. Klucze od mieszkania Juty, myślał, gdzie Paweł je ma, kiedy dorobił? Raz dał mu je do rąk, przypomniał sobie. To było tego dnia, kiedy ktoś miał przyjść z elektrowni, żeby sprawdzić liczniki, a Kamil nie chciał opuścić treningu. Tylko jeden raz, o ten jeden za dużo. Trzeci klucz do zasuwy, którą Kamil założył, żeby uspokoić Florę, schował do szuflady w kuchni. Czy Paweł przy tym był, czy to widział? Widocznie był. Widocznie widział. — On to tak jest za panem, że wprost w ogień by skoczył, on powiada, że dzień, kiedy z panem wygra, będzie dla niego wielkim świętem — mówiła naiwnie. O co on ze mną gra, na miłosierdzie boskie, co jest stawką? A może, która jest stawką? Flora, Mariana czy Pia Gizela? 9 — Dziewczyna... ...SŁONECZNIK GŁOWĘ NA JEJ PIERSIACH SCHYLA, PROSI O CIEPŁO, O GORĄCY ZAPACH, I SUKNIA TAŃCZY SKRZYDEŁKIEM MOTYLA, KTÓREGO PRÓŻNO ZAPRAGNĄŁBYM ZŁAPAĆ... (Stanisław Grochowiak) Mariana siedziała na stołku w kuchni i piła kakao. Trzymała kubek obydwoma rękami, zupełnie jakby chciała je ogrzać, chociaż rozpoczynał się kolejny gorący dzień, przez okno widać było nad Mostową pasmo błękitnego nieba, nawet o tej wczesnej porze przygaszonego upałem. — Nie pójdę dziś do szkoły — powiedziała. — A to dlaczego? Jowita przyjrzała się Marianie, potem położyła jej rękę na czole. — Nie wyglądasz na chorą — stwierdziła. — Nic ci nie jest. Nie masz gorączki. Pospiesz się, bo robi się późno. — Jestem rozbita — powiedziała Mariana żałośnie. — Pospiesz się, robi się późno — nalegała Jowita. — Nie pójdę do szkoły, proszę cię, mamo, pozwól mi. Do kuchni wszedł Karol, Jowita podała mu szklankę z sokiem i kanapki. — Flora zaraz wyjdzie z łazienki — powiedział. — Zaraz jedziemy, pij prędzej kakao, jeżeli chcesz, żebym cię odwiózł, Mariano. Nie mogę spóźnić się do pracy. — Ona nie idzie do szkoły — powiedziała Jowita. — Dlaczego? — Jestem rozbita, tato. Przyglądał jej się przez chwilę. 130 — Co będziesz robiła sama w domu? — Nie wiem. Będę czytała. Nie wiem. Muszę zwęzić spódniczkę, jest za szeroka. Nie wiem, coś będę robiła. — Gdzie jest moje kakao? — zapytał Jaś. — Wzięli je diabli czy pochłonęło piekło? Jowita włożyła mu do jednej ręki kubek, do drugiej kanapkę. — Prędko, Jasiu, zaraz musimy wychodzić, dziś ja ciebie odprowadzam do szkoły, bo tata odwozi panią Florę. — A Mariana? — Ona dziś nie idzie do szkoły. — Jest chora, mamo? — Jest rozbita. — Ciekawe. Ja tylko raz byłem rozbity, jak spadłem ze schodów w szkole, bardzo mnie to bolało. Ciebie boli, Mariana? — Boli. Podszedł i oparł kubek o jej kolano. — Biedna Mariano! — powiedział. — Nieszczęsne dziecko! Do kuchni weszła Flora z Sewerynem na ręku. — Jestem zapakowana. Tylko kot i torebka. — Przykro nam, że zostawimy ciebie w tamtym mieszkaniu, ani ja, ani Jowita nie możemy się dziś zwolnić, ale wejdę tam z tobą, żeby ci było raźniej, i zobaczę, czy wszystko jest w porządku. — Dobrze, Karolu, dziękuję. W ogóle dziękuję wam i przepraszam. Nie pojechaliście przeze mnie do twoich rodziców, Jowito. — Pojedziemy w przyszłym tygodniu, to żaden problem. — Nie będę długo u Juty. Zapakuję się, wezmę swoje projekty i Seweryna do samochodu, za trzy godziny będę w domu. Flora pomyślała, że to zdanie brzmi tak znajomo, jakby pochodziło ze sztuki, do której kiedyś robiła scenografię. Spojrzała na Ma-rianę, która jedną ręką przytrzymywała kubek Jasia, a drugą gładziła go po głowie i dopiero teraz zobaczyła, że jest ciągle w piżamie. — A ty, Mariano? — zdziwiła się. — Ona dziś nie idzie do szkoły — wyjaśnił Jaś. — Jest rozbita, a to boli i dlatego ona nie może tańczyć. Mogłaby się przewrócić przy arabesce albo nie zrobić piruetu. Po prostu upadłaby na pysk. 131 — Jasiu! — krzyknęła Jowita. — Kończ kakao i przestań pleść. Flora nie zapytała o nic. Mariana wyglądała tak biednie, siedząc w przykusej piżamie, z bezładnie rozrzuconymi włosami. Wymieniły z Jowitą niespokojne spojrzenia. Obydwie znały uczucie, kiedy zawodzi miłość i wali się świat. Jednak Marianie musiało się wczoraj przytrafić coś więcej, nie wiedziały co, bo już poprzedniego wieczoru zginął z jej twarzy wyraz buntu. Ciężko było zostawiać ją samą w domu. Karol wychodząc przytulił Marianę do siebie i przez chwilę gładził potargane włosy. A ona widocznie bała się, że roz-klei ją ta nagła czułość, bo wysunęła się z jego ramion. — Przepraszam, tato, muszę się jeszcze pożegnać z Sewerynem... W końcu Mariana została sama w cichym, pustym domu. Stanęła przy kuchennym stole i dopiła resztę kakao. Poszła do pokoju i wyjęła z szafy swój letni dres, włożyła go, wzięła z kuchni wiadro i wyszła na zaplecze domu, gdzie między kamiennymi obmurowaniami ukryty był śmietnik. Zawiązała supeł na czarnej foliowej torbie i wrzuciła ją do pojemnika. Między kartonami po soku, skorupkami jajek i dwoma pustymi pudełkami „Sheby", którą żywił się Seweryn, była w niej zgnieciona koperta i podarta w strzępy fotografia. Dobrze, pomyślała z ulgą Mariana, zaraz wykąpię się i zacznę nowe życie. Wymachując energicznie wiadrem, wróciła do domu, a tam rzuciła się na nie pościelony jeszcze tapczan i zaczęła płakać z rozpaczy. Przypomniał jej się któryś z dni minionej jesieni, kiedy tak pięknie im było na leśnej polanie. Pachniała macierzanka, nisko latały motyle, a Mariana czuła się w ramionach Kamila bezgranicznie szczęśliwa i bezpieczna. Zapomnę o tym przecież, zapomnę w końcu, myślała teraz, ale wiedziała, że nigdy nie zapomni tamtej chwili, bo zawsze będzie za nią tęskniła. Kamil siedział na parapecie okiennym klatki schodowej i patrzył w dół, czekając, kiedy u wylotu bramy prowadzącej na podwórko pojawi się Flora. Nie chciał czekać na nią w mieszkaniu, przewidując, że przerazi ją każdy szelest, a tym bardziej czyjaś nieoczekiwana obecność. Kamil miał wolny dzień, cała jego klasa pojechała na wycieczkę do Kazimierza, z której mógł zrezygnować pod byle pretekstem i zrobił to. Czekał już pół godziny, kiedy w końcu zobaczył 132 Florę idącą z przytulonym do niej Sewerynem. Obok niej szedł mężczyzna, którego w pierwszej chwili nie poznał, ale uprzytomnił sobie szybko, że to jest przecież ojciec Mariany, którego widział parokrotnie, a nawet z nim rozmawiał. Flora zobaczyła Kamila z półpiętra, była wyraźnie zaskoczona, ale odezwała się pierwsza, jeszcze zanim on powiedział swoje „dzień dobry", chociaż akurat ten dzień nie zapowiadał się nadzwyczajnie. — Dzień dobry, Kamilu, cóż to? Nie masz swoich kluczy do mieszkania? W jej tonie była zaczepna ironia, przeczuł, że rozmowa z nią nie będzie łatwa, jeżeli w ogóle zgodzi się na jakąkolwiek rozmowę. Ojcu Mariany Kamil ukłonił się z daleka, w odpowiedzi zauważył tylko lekkie skinienie, właściwie ledwo dostrzegalne. — Mam swoje klucze, ale nie chciałem, żeby pani zlękła się czyjejś obecności. — Bardzo jesteś o mnie dbały, rzeczywiście. Nie zmieniła tonu, minęła Kamila, przytulając do siebie Seweryna tak mocno, że aż miauknął niechętnie. Ojciec Mariany trzymał w ręku klucze i to on otworzył, a Kamil zapalił światło w ciemnym przedpokoju. Jednocześnie zauważyli zawiniętą w gazetę paczkę, która leżała na podłodze przed drzwiami pokoju Flory. Seweryn powąchał ją i pobiegł do kuchni. Flora spojrzała na Kamila z pogardliwym uśmiechem. — Bądź uprzejmy rozwinąć tę paczkę, jestem niezwykle ciekawa, co też tu na mnie czekało. — Ja również — powiedział Kamil. Ojciec Mariany uniósł w górę brwi, wyraźnie zaskoczony jego odpowiedzią. Kamil schylił się, sięgnął po paczkę i rozwinął gazetę. Trzymał teraz w ręku osełkę do ostrzenia noży i długi wąski sztylecik o wygiętym łukowato końcu. Flora położyła rękę na szyi. — No, pięknie... — powiedziała. — Doprawdy pięknie. Kamil był wściekły na siebie, że nie zajrzał do mieszkania wcześniej, nawet myślał, żeby to zrobić, ale bał się, że w tym czasie nadejdzie Flora i przestraszy się otwierając drzwi. Teraz widział, że wybrał gorsze rozwiązanie. 133 — Jest mi ogromnie przykro... — powiedział. Flora wzięła klucze z rąk Karola i otworzyła drzwi do swojego pokoju. Zajrzała tam i cofnęła się. — Dziękuję ci, wszystko jest w porządku. Idź już, Karolu, spóźnisz się. Ojciec Mariany spojrzał na nią, a potem na stojącego obok Karmią, który ciągle trzymał w ręku osełkę i sztylet. — Nie zostawię ciebie samej, Floro, najwyżej się spóźnię. On mnie podejrzewa, uprzytomnił sobie Kamil, nawet jeżeli Mariana kiedyś mi wybaczy, on nigdy nie zgodzi się na to, żeby ze mną chodziła, i nie znając prawdy, będzie miał cholerną rację. — Jeżeli mógłby pan zostać... Prośba i otwartość była w spojrzeniu tego chłopca, Karol zawahał się, zanim zapytał: — Zależy ci na tym? — Tak, bardzo. Karol skinął głową. — Nie mam dużo czasu — powiedział. Kamil podszedł do drzwi swojego pokoju i otworzył go. Było tam zupełnie ciemno, więc zapalił światło. Flora i Karol stanęli w progu. Ona już widziała portret cioteńki Pii Gizeli, ale Karol osłupiał. Na podłodze leżała wielka czarna mapa z punktami i liniami zaznaczonymi czerwoną i zieloną farbą. — Co to wszystko ma znaczyć? Czy moja córka była tu kiedyś? — W tym pokoju nie była nigdy. To jest mój pokój, w którym odbywają się nasze sesje RPG. — Wasze sesje czego? RWPG? — Karol nie rozumiał, pierwszy raz słyszał o czymś takim i widział coś takiego. — Chodź, Floro, zabieramy się stąd — zadecydował. — Proszę, zostańcie... Flora pomyślała, że już niedługo, prawie zaraz, spakuje swoje rzeczy, złoży projekty, zabierze kota Seweryna, którego przenigdy nie odda Jucie, wsiądzie do swojego samochodu i za trzy godziny będzie w domu. Karol znowu uległ spojrzeniu tego chłopca. 134 — Nie w tym pokoju — zgodził się niechętnie. — I muszę zadzwonić, że się spóźnię. — Chodźmy do mnie — zaproponowała Flora. Karol zatrzymał się w korytarzu, żeby zatelefonować, Flora i Kamil usiedli w jej pokoju, przez chwilę nie odzywali się do siebie, czekając na przyjście Karola, wreszcie Kamil powiedział: — Wiem już, kim jest ta Pia Gizela, Floro, z którą pani miała do czynienia. Floro, z którą pani... Kamil przejmuje od Ambrożego ten ujmujący zwrot, pomyślała. — Chyba dawno wiedziałeś? — powiedziała. — Przecież przyjmowałeś ją w swoim pokoju. Karol wszedł do pokoju i usiadł obok Flory. — Nie wiedziałem. Pia Gizela, którą przyjmowałem u siebie, istnieje tylko w fabule mojej gry, jest dziewczyną, którą wymyśliłem, tak jak Paweł wymyślił ТапЬигіха. Gram Pią Gizelą, tak jak on gra Tanburixem. — Przecież ja ją widziałam, Kamilu, i widział ją twój dziadek. Taka piękna dziewczyna w zielonej sukni i w żółtym kapeluszu. I wtedy nieoczekiwanie odezwał się Karol. — Widziała ją również Mariana. — Mariana? — zapytali jednocześnie Flora i Kamil. — Widziała ją wczoraj po południu, podeszła do jej okna i zastukała. Siedziałem wtedy na murku przed naszym domem i paliłem papierosa, Jowita nie daje mi palić w domu. A przedtem widziałem jej fotografię, kiedy Mariana wyjmowała ją z koperty. Odbierałem tego dnia pocztę bezpośrednio od listonosza. Myślałem, że to jakaś koleżanka przysłała swoje zdjęcie, więc wcale mnie nie zdziwiło, kiedy wczoraj zobaczyłem tę dziewczynę przed oknem. Patrzyłem Marianie przez ramię, kiedy oglądała zdjęcie, i wiem nawet, że na odwrocie był napis. — Jaki napis, Karolu? — Krótki, ale było to imię: Pia Gizela. Kamil milczał. A więc tak Paweł próbował swoich nowych sił: zaczął w życiu grać ТапЬигіхет. Musiał uzyskać w tym sporo punk- 135 Lów magii, osiągnął chyba maksymalny poziom mocy, skoro był bliski zniszczenia swojego Mistrza, pomyślał z ironią. Flora i Karol cierpliwie czekali, aż Kamil zacznie mówić, nie chcieli go ponaglać. Siedział przed nimi smutny i zgaszony. Pia Gizela wyłączyła Kamila. A Mariana, która wreszcie przestała płakać, leżała teraz na swoim tapczanie i patrzyła w sufit. Ciągle myślała, że jest już gotowa do rozpoczęcia nowego życia, ale nie była, bo po prostu bardzo jej się nie chciało. Życie bez Kamila będzie pozbawione najpiękniejszych uczuć. Radości i szczęścia, które odczuwała, widząc, że czeka na nią w Saskim Ogrodzie po szkole, emocji, które ogarniały ją w chwilach, kiedy widywała go w blokach startowych, dziewczyń-skiej dumy, jeżeli napotykała spojrzenia innych, patrzących na Kamila z zaciekawieniem, a na Marianę z zazdrością. Życie bez Kamila, bez jego czułego pragnienia, ile będzie warte? Pustka, nic więcej. Myślała, że zadzwoni. Odłożyłaby słuchawkę, ale przynajmniej wiedziałaby, że dzwonił, że jakoś mu na niej zależy, milczący telefon potwierdzał tylko prawdę, której właściwie potwierdzać nie musiał, była oczywista. Wybrał Pię Gizelę. Wiedziała o niej tak mało, że nie potrafiła nawet zrozumieć, czym tamta wygrała. Uporem? Może. Urodą? Może tym, że dawała mu z siebie więcej niż ona? Może. Kamil zarzucał Marianie, że wchodzi w życie bez walki, że w zawodzie, który wybrała, potrzebne są nie tylko nogi, ale i łokcie, czasami podejrzewała, że jest to zwykłe gadanie, bo często łapała Kamila na wrażliwości, był delikatny i wychodzący naprzeciwko czyimś troskom, zupełnie jak jej ojciec. Żyjesz pod kloszem, mówił, a potem zawsze sam ochraniał Marianę, jeżeli była potrzeba. Ona. Tak myślała o Pii Gizeli. I ten zaimek „ona" miał w sobie te najgorsze znaczenia, jakie przegrywająca dziewczyna zazwyczaj przypisuje tej, która wygrała, słusznie czy niesłusznie. Ona teraz będzie go miała tylko dla siebie. Nawet jeżeli wróciłby teraz, od Mariany usłyszy tylko jedno słowo: nigdy. Koniec, do zobaczenia nigdy. Wstała i posłała wreszcie tapczan. Otworzyła szeroko okno i rozsunęła kraty. W łazience wzięła prysznic, związała włosy w kok, włożyła trykot do ćwiczeń i baletki. W pokoju włączyła nagranie swojej muzyki do ćwiczeń i stanęła przy drążku, żeby rozciągnąć 136 mięśnie. Wykonała wszystkie pozycje od piątej do szóstej, a potem zaczęła ćwiczyć równowagę kolana i sekundę górną. To ojciec powiesił na ścianie w jej pokoju lustro i zamocował przy nim drążek, żeby mogła swobodnie ćwiczyć w domu. Uważnie obserwowała swoje odbicie, bo przeszła do arabeski przy drążku. Plecy wyprostowane, głowa prosto, dyktował jej z nagrania głos pani Emilki, proszę bardzo, arabeska z wspięciem na palce. I raz, i dwa, i raz, i dwa... Kamil już od dłuższej chwili siedział na murku. Właściwie to Flora i ojciec Mariany, świadomie, a może zupełnie nieświadomie, podsunęli Kamilowi myśl, żeby tu przyjść. — Mariana nie poszła dziś do szkoły — powiedziała Flora. Kamil zaniepokoił się. — Jest rozbita — wyjaśnił Karol. — Tak powiedziała, jestem rozbita. — I co robi? — Nie wiem. — Karol rozłożył ręce. — Pewnie płacze. Wyszli razem. — Jadę na Bielany, mogę gdzieś podrzucić... Kamil wysiadł przed swoim domem na Krakowskim Przedmieściu, pechowo, bo tuż obok ojca, który zmieniał koło w samochodzie. Kamil nie miał zamiaru wchodzić na górę. Wysiadł tutaj, bo chciał wolno przejść na Mostową i spokojnie ułożyć sobie to, co miał do powiedzenia Marianie. Tymczasem musiał się tu zatrzymać, bo ojciec ucieszył się, kiedy go zobaczył. — Dlaczego nie w szkole? — zdziwił się. — Pojechali do Kazimierza, nie miałem ochoty. Lubię Kazimierz, ale nie wtedy, kiedy mam jechać tam z całą gromadą na piwo, do tego sprowadzają się teraz nasze wycieczki klasowe. Piwo mogę wypić byle gdzie, nie muszę w tym celu jechać do Kazimierza. Pomóc ci? — Skończyłem, jeszcze tylko jedną śrubę dokręcę. Idź na górę, mama w domu. Muszę jechać do wulkanizatora, a potem do firmy. — Ale ja nie idę do domu, nie mieszkam tutaj, tato. — Mmm... — mruknął jego ojciec. — Nie najlepszy dowcip. — Ostatnio nam obydwóm dowcipy nie wychodzą. 137 Usiłowali się roześmiać i była to pewna ulga. — Trenujesz? — Nie, tato. — Szkoda, stracisz formę. — Jest mi potrzebna tylko do tego, żeby nie zmieniać rozmiarów, ale jak do tej pory king size mi nie grozi, wystarczy zatem regularny jogging. — Od małego dziecka lubiłeś używać słowa „zatem"... Stał z kluczem do kół w ręku i patrzył na Kamila. Jego stary, którego nagle wzrusza słowo „zatem". — Wrzucę ci zapas do bagażnika — powiedział Kamil i przetoczył koło do samochodu. —Jak sprawy na giełdzie? — Nie jest źle. A co, potrzebujesz paru złotych? Jak diabli potrzebował paru złotych, bo bał się, że mu nie wystarczy na czerwoną różę, którą chciał kupić Marianie u kwiaciarek przy rogu Miodowej. — Dziękuję, tato, nie potrzebuję. — Może jednak? Gdyby dał bez pytania, Kamil może by i przyjął, ale pytał, więc nie. Ostatnią tygodniówkę wsunęła mu matka do kieszeni, to była forma najłatwiejsza dla wszystkich, ale ostatnia tygodniówka już dawno rozeszła się Kamilowi, zostały z niej jakieś marne grosze. — Dziękuję, tato, zapytałem o giełdę bez żadnych podtekstów. Pytał o giełdę, bo koniecznie chciał ze swoim starym o czymś mówić, żeby to było normalne, żeby on przestał wyglądać tak żałośnie z kluczem do kół, który trzymał w zwieszonej ręce jak chłopczyk łopatkę, i z tym rozbrajającym Kamila zdaniem: „Od małego dziecka lubiłeś używać słowa »zatem«..." — Wpadnij kiedyś na kolację, wyciągnij dziadka. — Jego nie trzeba wyciągać, przychodzi do was chętnie. — „Do was" — powtórzył. — A to ma być dowcip, czy serio tak myślisz? Kamil zawahał się. — Sam nie wiem. — W porządku. Zamknąłeś bagażnik? 138 — Tak. U was zawsze będzie dla mnie u nas, nawet za sto lat. — Za sto lat nie będzie nas, Kamilu. I w tym jest problem, żebyśmy nie marnowali czasu, w którym jesteśmy. Miał rację jego stary, to powiedział mądrze. Kamil siedział na murku i widział Marianę w głębi pokoju, ćwiczyła przy drążku, giętka jak wierzbowa gałązka. Patrzył na piękne łuki jej rąk uniesione w górę, na łagodne linie ciała. Nie spojrzała ani razu w stronę okna, więc wstał, podszedł blisko i wrzucił do pokoju różę, którą w końcu udało mu się kupić, świeżą, chociaż przykrótką. Nie doleciała do Mariany, ale upadła niedaleko jej stóp. Kamil stał w oknie i stukał w blaszany parapet ich umownym sygnałem. Mariana zatrzymała się w pozycji baletowej, z prawą stopą równolegle ustawioną przed lewą. Patrzyła na leżący kwiat. Potem spojrzała w okno. Kamil uśmiechnął się, Mariana stanęła prosto, z uniesioną lekko głową, ale z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Martwa porcelanowa lalka. I taka podeszła do okna. — Koniec — powiedziała. — Do zobaczenia nigdy. Pomyślał, że tak zachowałaby się Pia Gizela. Przeraziła go ta myśl. Nie chciał, żeby Mariana stała się Pią Gizelą w jego życiu, za nic. — Odejdź! — powiedziała. — Odejdź od mojego okna. Powinna teraz rzucić K100, żeby sprawdzić, czy cios trafił, bo jej słowa były jak wprawne uderzenia Pii Gizeli w fabularnej grze. Działo się tu coś niedobrego. Kamil czuł, że umyka ktoś, kto był najważniejszy w jego życiu, i zamienia się w kogoś, kto nigdy najważniejszy nie był, chociaż może czasami przychodził w snach. Twarz Mariany, jej rysy wyostrzone nienawiścią, jej ruch, kiedy podniosła z ziemi różę i rzuciła ją na parapet. — To nie jesteś ty! — powiedział. — To jestem ja i zawsze chciałeś, żebym taka była. Z ulgą usłyszał, że jej głos drży i że nie łamie go nienawiść, tylko rozpacz. Gdzie szukać ratunku dla niej i dla siebie, myślał w popłochu. Nagle w lamusie zapomnianych słów znalazł dwa, z których drwił niedawno, i powiedział cicho: — Wróć do mnie, słodka dziewczynko. Może nie usłyszała, może tylko zobaczyła w jego wzroku miłość. MAGICZNIE PRZECHODZĘ Z JEDNEGO ŻYCIA DO DRUGIEGO, NAWET ZAMYKAM ZA SOBĄ NIEWIDOCZNE DRZWI, ŻEBY NIKT W TYM DRUGIM ŻYCIU NIE MÓGŁ MNIE ZOBACZYĆ... ... Pamiętam, że myślałam o tym, kiedy rozstawałyśmy się z Jutą przed barkiem kawowym na Nowym Świecie tego dnia, kiedy ona wręczyła mi klucze do swojego mieszkania, bo sama leciała do Brukseli, która po flamandzku nazywa się Brussel. I do tej pory wydaje mi się dziwne, że myślałam o tym właśnie wtedy. Nie pomnę już, jakie to skojarzenia przywiodły mnie do tamtej myśli, wiem jednak dobrze, że to za sprawą Kamila teraz wróciły do mnie te słowa. Nie można przechodzić z jednego życia do drugiego i nigdy nie potknąć się o próg. Wyszli niedawno razem z Karolem, zaprzyjaźnieni niezaprzyjaź-nieni, zostawiając mnie z otwartą torbą podróżną, ze stertą projektów scenografii do sztuki Patricka Sullivana i z plikiem luźnych do niej notatek, które robiłam na różnych kartkach, świstkach i arkuszach. Na nich siedział mój kot Seweryn, który mnie pokochał za moją służalczą miłość do niego, i niech tak zostanie. Zapakuję wszystko, postanowiłam, i przed wyjazdem zajdę jeszcze do Celiny, żeby się z nią pożegnać, ale czy będę z nią rozmawiać o Tanburbde, tego nie byłam pewna. Wygodniej byłoby mi zostawić całą tę sprawę Kamilowi do ostatecznego załatwienia, cokolwiek pod określeniem „ostateczne załatwienie" Kamil rozumie. 140 Dajcie mi jeszcze jedną szansę, upierał się, kiedy rozmawiał ze mną i z Karolem, albo ja byłem złym Mistrzem, albo nie każdego można wciągać do giy, tak czy inaczej, Floro, teraz jest mój ruch, proszę, niech pani to zrozumie, mówił językiem Ambrożego. Osobiście wątpiłam, czy to, co się stało z Pawłem, jest procesem odwracalnym. Bałam się, że jest już za późno i został na zawsze spaczony wirusem z Pustkowia Chaosu, więc nie ma dla niego ratunku. Zapewniłam kota Seweryna, że wkrótce wrócę, i poszłam do teatru, gdzie w magazynie zastałam Celinę. Nie wyglądała najlepiej. Miała podpuchnięte oczy, powieki nabrzmiałe, jakby wypełnił je zapas łez, które tylko czekały na ujście. Na głowie zawiązała pomarańczową chustkę z cienkiego szyfonu, widać było pod nią szerokie lokówki. — Umyłam głowę, więc nie patrz się na mnie jak na raroga. Na działce nie mam ciepłej wody, w domu mam, ale z obydwóch kranów leci wrzątek. Dziś w teatrze pracują od pierwszej, więc ze wszystkim spokojnie zdążę. Napijesz się zielonej herbaty, moja złota? Napijesz się. Czekaj, pójdę tylko do kuchenki po wodę. Złapała imbryk elektryczny i poszła. Przez otwarte drzwi widziałam sąsiednie pomieszczenie, gdzie na manekinach upięte były kostiumy. Celina reperowała je przed schowaniem do magazynu. To właśnie stąd musiał Tanburix wynieść sukienkę i kapelusz dla Pii Gizeli, czy Celina już o tym wie? Wróciła niosąc na tacy imbryk i filiżanki. — Zieloną herbatę muszę przed wszystkimi chować, masz ty pojęcie? Wypijają mi. Mówią, że nie lubią i nie będą kupować tego zielonego świństwa, a potem lecą do mnie: „Pani Celinko, pani da troszkę, pani Celinko, kilka listeczków". Taka łobuzeria. Widocznie źle jej się kojarzyło to słowo, bo westchnęła, spojrzała na mnie i powiedziała krótko: — Mój wnuk się znalazł. Wiesz, ten, co to na siebie każe mówić ТапЬигіх. — Wiem, mówiłaś mi o nim, Paweł. — Paweł. Milczała chwilę, przechyliła głowę i sprawdzała, czy dobrze trzy- 141 mają się wałki na głowie. Przyklepywała je rękoma, nie mogłam na to patrzeć, tak bardzo ten ruch przypominał mi Pawła. Pomyślałam, że Celina musi być zaskoczona moim brakiem zainteresowania dla losu jej zaginionego i odnalezionego wnuka, ale i tak mówiła dalej: — Czekałam na działce, imaginujesz sobie? Byłam pewna, że pojawi się u mnie, zanim wróci do domu. Moja synowa nie ma do niego serca, gryzę się tym. Zjesz coś? Skojarzenia Celiny zawsze mnie zdumiewały, jednak chociaż ona się gryzła, ja nie byłam głodna, podziękowałam. — Zjedz coś, chuda jesteś jak szczapa, same gnaty. Rano był tu ze mną mój wnuk, kazałam, żeby sobie kupił coś na drugie śniadanie do szkoły. Owszem, kupił, ale zapomniał wziąć. Odwróciła się i sięgnęła po leżącą na stoliku paczkę. — Trzeba zjeść — powiedziała. — Inaczej zeschnie się na wiór. Wyjęła z foliowej torebki dwie bułki i kawałek kiełbasy, potem sięgnęła po talerzyk, ułożyła wszystko na nim i postawiła przede mną. — Proszę, częstuj się, Floro. Patrzyłam na talerzyk i miałam ochotę uciec, zostawiając tu Celinę z. jej lokówkami, bułkami, kiełbasą i wnukiem Tanburixem. Spokojnie, mówiłam sobie, zaraz wrócę do Juty, zniosę do samochodu zapakowaną już moją torbę podróżną, moje zupełnie niezłe projekty do sztuki Patricka Sullivana, mojego ukochanego kota Seweryna, wyruszę do domu, będę w nim już za trzy godziny. Trudno, nie zastanę tam już mojego męża, bo właśnie podczas mojej nieobecności miał się wyprowadzić, o czym wolałam nie wspominać Celinie, żeby natychmiast nie zadzwoniła do Ambrożego. Zaparzyła herbatę, która i tym razem nie robiła na mnie wrażenia zielonej, i podsunęła jeszcze bliżej talerzyk z zapomnianym śniadaniem swojego wnuka Tanburixa. Pokręciłam przecząco głową. Raczej z głodu padnę, niż kiedykolwiek zjem bułkę z kiełbasą, tego byłam pewna. — Dziękuję, Celinko — powiedziałam. — Wypiję herbatę i lecę. — No to ja zjem — zdecydowała i z powrotem przesunęła talerzyk w swoją stronę. 142 Latał po stole jak na seansie spirytystycznym, od Celiny do mnie, ode mnie do Celiny, wreszcie wylądował przy jej szklance, szkoda tylko, że ciągle go widziałam. Marzyłam o tym, żeby Celina jak najprędzej zjadła wszystko, co na nim było, ale ona nie mogła, bo musiała znaleźć nóż, a nie chciało jej się znowu wychodzić do kuchenki. Odsunęła więc szufladę i wyjęła z niej wąski, zakrzywiony na końcu sztylecik. — popatrz tylko, moja złota, jakie to jest cudo! — zachwyciła się. — Mam takie dwa w rekwizytach, ale jeden gdzieś mi się ostatnio zapodział. Oryginalna stal damasceńska. Jeden się zapodział, moja biedna Celino, nie będę ci przecież mówiła, że los rzucił go pod moje drzwi i że teraz leży w pokoju Kamila pod portretem cioteńki Pii Gizeli. Krótkimi łykami wypiłam gorącą herbatę i szybko pożegnałam się z Celiną, bo nie mogłam dłużej patrzeć, jak rozkrawa bułki sztyletem z damasceńskiej stali. Szłarn oglądając wystawy, bo chciałam kupić wiklinowy koszyk dla Seweryna, żeby mu wymościć na drogę wygodne posłanie. Skoro mój mąż wyprowadził się i mam w domu tyle pustego miejsca, wypełnienie go kotem jest naprawdę zupełnie dobrym rozwiązaniem, myślałam o sobie ironicznie. Koszyk, który w końcu kupiłam, był wspaniały i mój Seweryn wskoczył do niego bez chwili wahania, bo najwyraźniej on też zaakceptował nasz związek. Najpierw zniosłam do samochodu torbę podróżną i szkice, potem dwie podręczne torby i teczkę z notatkami. Później wróciłam na górę jeszcze raz, żeby sprawdzić, czy niczego nie zapomniałam, czy wszystko zakręciłam, czy pozamykałam okna. Już tylko torebka, koszyk z Sewerynem i w drogę. Za trzy godziny będę w moiifl własnym domu. I wtedy właśnie zadzwonił telefon, na który skry' cie czekałam. Podniosłam słuchawkę. — Tak, właśnie wychodzimy! Moje rzeczy są już w samochcT dzie, Seweryn w koszyku. Kupiłam mu piękny koszyk, wiesz? Mf ślę, że biedny Seweryn często będzie w podróży. Mam nadzieję, f przyjedziesz do nas, tak jak obiecałeś, prawda? Do zobaczeni*1' Ambroży- Zamknęłam mój pokój na klucz i położyłam go na stole w korf 143 tarzu, jeszcze tylko zgasić światło i zatrzasnąć drzwi, tak jak umówiłam się z Kamilem. Spojrzałam na klamkę z paszczą dinozaura, bo wydawało mi się, że drgnęła. Patrzyłam przez chwilę i już wiedziałam, że się nie mylę, bo przechylała się w dół, powoli, ale niewątpliwie. Tanburix tam był, a pod portretem cioteńki Pii Gizeli leżał sztylecik z damasceńskiej stali. Och, tego nie zrobiłby przecież! A jednak złapałam kosz z Sewerynem i wybiegłam z tego domu. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, jedne drewniane i drugie niewidoczne. Warszawa, w marcu 1997 roku. %0^