13478

Szczegóły
Tytuł 13478
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13478 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13478 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13478 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

о WOALKI KRYSTYNA SIESICKA Wydawnictwo AKAPIT PRESS Na okładce wykorzystano fragment reprodukcji obrazu Alfreda Sisleya MIASTECZKO VILLENEUVE-LA-GARENNE NA BRZEGU SEKWANY Redakcja: Danuta Sadkowska © Copyright by Krystyna Siesicka, Warszawa 1996 ISBN 83-86129-70-0 ICZM 59Q€ тші Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 1996 90-568 Łódź, ul. Piotrkowska 182 tel. 0-90 262-183; fax 36-32-92 Druk: Drukarnia Księży Werbistów Laskowice Pom., ul. Długa 44, tel. (0-532) 181-69, fax 187-11 MÓJ DZIADZIUŚ JEST UCZNIEM DIABŁA - Jestem chyba jedynym człowiekiem na świecie, który może pochwalić się tym, że jest uczniem diabła! - mawia mój dziadziuś i rozgląda się dokoła, żeby zobaczyć, jakie to na nas robi wrażenie. Największe robi na mnie i na księdzu proboszczu, o którym dziadziuś mówi Pan Pleban. Ksiądz proboszcz kocha dziadziusia jak brata, więc za każdym razem, kiedy słyszy jego przechwałki na temat pobieranych niegdyś nauk, kręci jedynie głową i wydobywając z siebie głos podobny do gulgotu indyka, karci mojego dziadziusia. - Dałbyś już spokój, Joachimie! - mówi. Trzęsie mu się przy tym opięty sutanną brzuch, zwężają oczy i unoszą w górę pulchne policzki. - Och, Panie Plebanie, nie bądź taki drobiazgowy. - Nie jestem, mój drogi, nie jestem. Bywały takie chwile w moim życiu, kiedy bałam się dziadziusia. W porównaniu z nim Baba Jaga wydawała mi się rozkoszną paniusią, lepkim od słodyczy cukiereczkiem, pomijając to, że w ogóle trudno mi było w nią wierzyć, bo nie dopuszczał do tego mój zazdrosny o nią, przerażający dziadziuś. Jeszcze nie umiałam dobrze mówić, kiedy wyskakiwał z jakiegoś ukrycia i wymachując rękoma krzyczał: hu! hu! hu! Wrzeszczałam ze strachu, a wtedy uszczęśliwiony dziadziuś zaśmiewał się, bo uważał, że jest bardzo dowcipny. Na moje piąte urodziny włożył mi do łóżka nakręcaną ropuszkę. Sam usiadł w fotelu, przesłonił twarz gazetą i zerkał spoza niej, żeby 5 dokładnie widzieć, co też będzie się działo, kiedy wejdę pod kołdrę. Działy się rzeczy okropne, więc mój dziadziuś śmiał się tak, że w końcu w ogóle nie mógł złapać tchu. Zaczął się krztusić, wszyscy tłukli go po plecach, na mnie nikt nie zwracał uwagi, chociaż stałam na krześle i zgarniając przy kolanach długą nocną koszulę darłam się jak opętana, widząc metalową żabę skaczącą po moim łóżku. Pamiętam również, że któregoś dnia nigdzie nie mogłam znaleźć mojego kota Ріпка. Dziadziuś wyjaśnił mi wtedy, że właśnie gotuje z niego smaczny rosołek, bo małe dziewczynki najlepiej żywić rosołkami z kotków. - Jak zjesz rosołek z Ріпка, będziesz duża i mądra! - powiedział, uniósł pokrywkę garnka, przymknął oczy i z lubością wdychał zapach parującej zupy. Płakałam rozpaczliwie. Wreszcie znalazłam Ріпка siedzącego spokojnie na oknie i obserwującego wróble. Moi rodzice krzyczeli na dziadziusia, prosili go, tłumaczyli, że jeśli dalej będzie tak ze mną postępował, dostanę nerwicy. - Przeciwnie! — bronił twardo swoich metod wychowawczych. - Uodporni się tylko na wszelkie niespodzianki, które może jej zgotować los. Potem, jak już się stało to, co się stało, mój dziadziuś złagodniał i w ogóle przestał mnie straszyć. Może doszedł do wniosku, że wobec losu człowiek bywa bezradny i że odporność na ciosy nie ma nic wspólnego z gotującym się rosołkiem z Ріпка, а na rozpacz nie ma rady, można ją tylko przetrwać. To właśnie wtedy klękaliśmy obok siebie na dywaniku przed moim łóżkiem i dziadziuś uczył mnie modlitwy do Anioła Stróża. Odnalazł ją w książeczce do nabożeństwa, która kiedyś należała do jego babci, a mojej praprababci, Tekli Chorążanki z męża Morsowej. Na pierwszej stronie, pożółkłej i kruchej, widać zbrązowiały napis: TA ŚWIĘTA KSIĄŻECZKA NALEŻAŁA KIEDYŚ DO TEKLUSI CHORĄŻANKI. Litery starannie wyrysowane, tu cieńsze, tu grubsze, 6 bo Teklusia Chorążanka uczyła się pilnie kaligrafii, nie to co jej praprawnuczka Paulina, która krzywe słowa rozsypuje po całej stronie zeszytu tak, że nawet trudno zebrać je w zdanie. NALEŻAŁA KIEDYŚ. Wzrusza mnie ten zwrot, którym Teklusia Chorążanka dala przyszłości znak o swoim minionym istnieniu. Jej książeczka jest gruba, oprawiona w ozdobną okładkę z tłoczonej, czarnej skóry. Z masy perłowej zrobiony jest na niej krzyż i piękne zawijasy ornamentów. Brzegi stronic mają wyblakły, szmaragdowy kolor, a okładkę zamyka pociemniały, fantazyjny zatrzask. To jedyna rzecz, która w mojej rodzinie została po Teklusi Chorążance. - Bardzo dużo... - mówi mój dziadziuś z zadumą. - Należała kiedyś... jaka to musiała być mądra dziewczynka. Nie wiem, w jaki sposób udało się dziadziusiowi pogodzić głęboką wiarę w Boga z edukacją, którą pobierał u diabła. Myślę, że pomogło mu w tym poczucie humoru, tak jak i mnie, kiedy już podrosłam, pozwoliło twierdzić, że wierzę w to wszystko, co o swoich studiach opowiada dziadziuś. Po tym, co wydarzyło się w mojej rodzinie, już nigdy nie był taki jak dawniej, chociaż znowu nauczył się uśmiechać, żartować, a po jakimś czasie wróciła mu nawet chęć do życia, albo udawał. Po wypadku dziadziuś szybko wyzdrowiał i tylko jedną nogę ma trochę sztywną w kolanie. Utyka na nią, ale chodzi bez laski. Właśnie widzę go przed sobą. Przechodzi przez mostek nad rzeką, ciągnąc mały wózek, który mój tatuś zrobił specjalnie dla niego, ze starego, drewnianego dywanika sprzed wanny i dwóch kół, które kupił w zakładzie Pana Naprawa Rowerów. W miasteczku, które wybrał sobie jako miejsce zamieszkania, wszyscy znają dziadziusia i turkot jego wózka po chodniku. Kłaniają się, zagadują, dziadziuś wita ich przykładając dwa palce do daszka swojej płóciennej, poplamionej farbami czapki. Ludzie w miasteczku noszą nazwiska wymyślone przez dziadziusia, wiedzą o tym, ale nikt nie ma mu tego za złe. Pan Specjalista Laryngolog, Pani Apteka, Pani Świetna Kapusta Kwaszona z kiosku warzywnego, Panie Mądrale ze szkoły i w ogóle każdy tu 7 mówi o dziadziusiu: Mistrz. Myślę, że go kochają. Zapraszany jest na śluby, chrzciny, wesela, chodzi na pogrzeby. Często znajduje przed swoimi drzwiami a to kilka jajek, a to biały ser owinięty w czyściutkie płótno, wiosną rzodkiewki, latem jabłka i wiśnie, jesienią pomidory. Wszyscy wiedzą, że jest zamożnym człowiekiem, te piękne dary, które mu składają, są dowodami pamięci tych ludzi, a może ich wdzięczności za to, że taki sławny malarz jak Joachim Mors zapragnął wśród nich spędzić resztę życia. Mówi o sobie, że był impresjonistą dobre sto lat temu i że zostało mu to do dziś. Takie przesunięcie w czasie ma być jednym z dowodów na fakt, że mój dziadziuś kształcił się u diabła. Prawda, jego malarstwo nie jest dzisiejsze. - Obrazy naszego Mistrza są obrazami świata, a nie czegoś, co wylęgło się w mózgu malarza albo przekręciło w jego oku - recenzuje twórczość dziadziusia znany krytyk sztuki Pani Świetna Kapusta Kwaszona, wybierając mu najpiękniejsze pomidory. No więc widzę go przed sobą, idzie po mostku nad rzeką, w wózku wiezie pudło z farbami, dwie palety, dwie ramy z naciągniętym płótnem: dużą i małą. W drewnianym pudle poukładane są czyste szmatki, na nich stoi butelka z terpentyną. Szpachle i związany gałgankiem pęk pędzli dziadziuś wsunął do wysokiego koszyka z wikliny, który został przymocowany przez mojego tatusia do jednej z listew. Jest piękny, słoneczny dzień, dziadziuś idzie i gwiżdże, mija drzewo, którego korę opukuje dzięcioł. Zatrzymuje się i spogląda w górę, chce wypatrzyć pomiędzy gałęziami czarno-białe pióra. Staję przy nim i też podnoszę głowę, nasłuchujemy, patrzymy, nic. Nie tylko my nie widzimy dzięcioła, ale i on przestał stukać. Danka, którą niosę w klatce, zaczyna się denerwować, nie po jej myśli jest to szukanie innych ptaków. Szybko porusza niebieską głową w prawo, w lewo, wreszcie przywołuje dziadziusia do porządku. - Achim! Achim! - pogania, skrzekliwie skracając jego imię. - Achim, phędko! 8 Jej oczy z czarnymi źrenicami i tęczówkami w kolorze pomarańczy otoczone są żółtymi piórami. Błyszczą, bo Danka jest zdrową, zadbaną papugą. Długo była nieufna i milcząca, po smutnych przejściach z człowiekiem. Pan Warsztat Szewski przyniósł ją do dziadziusia pewnego dnia. - Mistrzu, ja z taką delikatną sprawą... Dziadziuś mój wiedział, że Pan Warsztat Szewski wybiera się na stałe do syna, który zadomowił się już w Brazylii, więc kiedy zobaczył klatkę z papugą, domyślił się, jaką to delikatną sprawę może mieć do niego. - O, nie, panie Rajmundzie, przykro mi, ale muszę panu odmówić! - powiedział nie dopuszczając go do słowa. Odwrócił głowę, żeby nie widzieć papugi nerwowo kręcącej łepkiem. Milczała, przycupnięta w kącie klatki, dziadziuś wiedział, czym się to wszystko może dla niego skończyć. - Taki dobry ptak... Głos Pana Warsztat Szewski załamał się, najwyraźniej było mu bardzo ciężko rozstawać się z papugą. Żyła u niego już od lat, ale chociaż gadała trochę, to przecież nie mogła zrozumieć, że musi zostać w Polsce, mimo iż jej ojczyzną jest właśnie Ameryka Południowa, do której udawał się na stałe Pan Warsztat Szewski. - Dlaczego nie weźmie jej pan ze sobą, panie Rajmundzie? Dziadziuś jak mógł, tak odwlekał wyartykułowanie tego jednego słowa „dobrze", na które czekał pan Rajmund i które przecież dziadziuś musiał powiedzieć, bo w końcu spojrzał na tego biednego, kolorowego ptaszka i wiedział, że jednak jest mu przeznaczony. - Nie mogę, Mistrzu, żebym to ja był od siebie zależny... Mój dziadziuś rozejrzał się po pokoju, westchnął, przesunął ręką po długiej brodzie, a. potem wskazał stolik pod oknem. - Tam! - powiedział. Pan Warsztat Szewski rozpłakał się, a mojemu dziadziusiowi serce zaczęło walić jak młotem, bo wiedział, że wziął na siebie wielką 9 odpowiedzialność, musiał zdobyć miłość porzuconego ptaka i w ogóle nie wiedział, jak się do tego zabrać. - Na imię ma Dana... - powiedział Pan Warsztat Szewski pociągając nosem. - Danuśka, po mojej mamusi... Teraz dziadziuś marzył tylko o tym, żeby Pan Warsztat Szewski jak najszybciej poszedł do domu, zapakował walizki, przykleił na nich kolorowe nalepki linii lotniczych i wzniósł się w powietrze w kierunku ojczyzny dziadziusiowej papugi, która ciągle kręciła głową i siedziała w kącie klatki. - Lubi jabłka... - szepnął Pan Warsztat Szewski. - Dobra, dobra! - powiedział mój dziadziuś i machnął ręką. - Damy sobie radę. Nastały ciężkie dni dla nich obojga. Dziadziuś dwoił się i troił, żeby dogodzić Danuśce, a ona ciągle była smutna i osowiała. Mało jadła, przestała gadać, do dziadziusia odwracała się tyłem. Nie chciała wylatywać z klatki, siedziała w niej i tylko czasami nerwowo dziobała drewniane drążki. Dziadziuś gwizdał, śpiewał, chciał uczyć ją nowych słów. Kupował jabłka, robił kolby z prosa i miodu, ale ona była nieczuła na jego starania. Wreszcie któregoś dnia, dziadziuś zagrał Danuśce na okarynie. Znieruchomiała na swoim drążku i długo wpatrywała się w dziadziusia. Potem ostrożnie przeskoczyła na brzeg otwartych drzwiczek. Słuchała. Dziadziuś grał. Danuśka sfrunęła mu na ramię i przytuliła głowę do jego policzka. Wtedy, trzymając okarynę w jednej ręce, drugą dziadziuś zaczął delikatnie gładzić Danuśkę. Czuł lekkie stukanie dzioba. Danuśka pokochała dziadziusia gwałtowną zaborczą miłością. No więc, szliśmy teraz wzdłuż rzeki pokrytej szarozieloną rzęsą, dziadziuś ciągnął wózek z wszystkimi przyborami, ja niosłam klatkę z papugą. Za rzeką ciągnęły się domy miasteczka, cały ich szereg przerywany wylotami ulic. Na naszym brzegu były jedynie niskie zarośla i drzewa. Dziadziuś przystanął, patrzył. Postawiłam na ziemi klatkę i zbliżyłam się. Wyciągnął przed siebie rękę, jakby poprzez 10 wodę chciał dotknąć wielobarwnych ścian domów, rdzawych dachów i szarego muru okalającego ogrody. - Spójrz... - powiedział. - Zupełnie jak u Sisleya. MIASTECZKO VILLENEUVE-LA-GARENNE NA BRZEGU SEKWANY - Zupełnie jak u Sisleya - powiedział mój dziadziuś. - Pokażę ci w domu reprodukcję obrazu, o którym myślę: „Miasteczko Villeneuve-la-Garenne na brzegu Sekwany". - Przecież ją mam, dziadziusiu. - Słusznie, zapomniałem. Rozstawił pod drzewem sztalugi i składane, obciągnięte szarym, grubym płótnem krzesełko. Zajęłam się swoim stojakiem, który poprzedniego dnia dziadziuś sklecił z prętów bambusa. Kiedyś stanowiły część parawanu, ale parawan rozleciał się w czasie przeprowadzki. Oparłam na podstawce mniejsze z płócien. Dziadziuś wyjął z wózka pędzle i palety. Kasetę z farbami ustawił między nami na pniu drzewa. Zawiesił czyste szmatki na moich sztalugach i ułożył mi w ręku paletę. Do tej pory malowałam tylko akwarelami, dopiero teraz, kiedy przyjechałam do niego na wakacje, dziadziuś powiedział, że nadszedł czas, żebym spróbowała olejnych. Moje zagruntowane już płótno stało przede mną. Tak często patrzyłam, jak dziadziuś maluje, że powinnam umieć się do tego zabrać. Podglądałam przecież tajemnice mieszania farb, nieoczekiwane pojawianie się kolorów na palecie, takich, których daremnie szukać w tubach. Wiedziałam jednak, że dopóki sama nie dotknę pędzlem płótna, nie będę do końca wtajemniczona. Rzeka przed nami płynęła spokojna, szara, z zielonymi dywanami rzęsy, sąsiedni brzeg był trawiasty, ale pełen niewielkich łach piasku, za nimi ciągnęło się miasteczko z domami tylko pozornie podobnymi do siebie. 11 - Najpierw zrobię szkic węglem, dziadziusiu. - Jak chcesz, tylko nie oglądaj się na mnie. Musisz malować swoje widzenie, nie moje, pamiętaj, więc bardzo cię przepraszam, ale teraz zajmę się własnymi sprawami. - Phędko! - wrzasnęła Danka. Dziadziuś siedział na swoim krześle lekko przygarbiony, duże dłonie położył na kolanach i patrzył przed siebie. Wzięłam do ręki węgiel, wiedziałam, że szkic pomoże mi, kiedy sięgnę po pędzel i farby. Spróbowałam. Od czasu do czasu dziadziuś spoglądał w moją stronę. Starał się, żebym tego nie zauważyła, ale widziałam za każdym razem. Przypominał tego dziadziusia, który kiedyś przysłonięty gazetą czekał, aż ropuszka wyskoczy na mnie spod kołdry. Teraz żabami miały stać się stożki farb, kiedy wycisnę je z tub na paletę. Wiedział, że się ich boję. Może sądził, że stanę na krzesełku i zacznę wrzeszczeć ze strachu, kiedy wreszcie sięgnę pędzlem po mieszankę błękitu i rozcieńczonego terpentyną karminu? Naszkicowałam lekką linią zarys domu. Okiennice na pierwszym piętrze otworzyły się. Kamienica jest blisko brzegu, dzieli nas od niej jedynie wąska rzeka, trawa i niewielki pas ogrodu otoczonego niskim murem. - A to co? - powiedział mój dziadziuś. - Ktoś wszedł do pokoju. W oknie nikogo nie ma, nie wiadomo, czyja ręka pchnęła okiennice. Przyglądam się. Porównuję kolory domów. Ten na mojej palecie jest zbyt intensywny, chyba muszę dodać do niego odrobinę bieli, której? Tytanowej czy kremskiej? A może to nie biel jest potrzebna? Może powinnam dodać czerni? Już mam cztery stożki farb na palecie i nawet jednej kropki na płótnie. Patrzę na obraz dziadziusia, widzę porozrzucane na nim płaszczyzny kolorów, drobne plamy, kreski i chociaż nie mogę jeszcze rozpoznać szczegółów, wiem, że w jakiejś chwili dziadziuś sięgnie po inny pędzel, taki którego kształt przypomina koniuszek kociego języka. Zwiąże całość zaskakującymi barwami i nagle pojawi się pejzaż. Później będzie 12 dopracowywał jego szczegóły, drobne punkty ożywią całość. Czubkiem cienkiego pędzla będzie stukał w płótno jak dzięcioł w korę drzewa. Płaskim, szerokim uchwyci chmury. Dziadziuś stanął za moimi plecami i długo wpatrywał się w szkic, który zrobiłam węglem. - Chyba będzie dobrze, ale na razie jest mały bałagan w perspektywie, spójrz, ten dom przewróci się za chwilę. W powietrzu kreśli palcem prawidłowe linie. Tuż nad moim płótnem zobaczyłam szeroki paznokieć dziadziusia, przycięty krótko, równo, ale zniekształcony podłużnymi kreskami. Wszystkie paznokcie ma takie. Mówi, że te kreski są jak słoje drzewa, wyznaczają jego wiek. Nie wiem, Pan Pleban ma paznokcie różowe, gładkie, a przecież jest starszy. Nie spieram się jednak z dziadziusiem, bo to nie ma sensu. Teraz spogląda na moją paletę, drapie się po wygolonym policzku, przeciąga dłonią po przystrzyżonej brodzie. - Czy doprawdy ty tak widzisz któryś z kolorów? - pyta zdumiony. - To nadzwyczajne! Przyglądam się dziadziusiowi, usiłuję dociec, mówi poważnie czy żartuje? - Widzę inaczej! - przyznaję wreszcie. - Nie wiem tylko, co zrobić, dodać bieli? Dodać czerni? Uśmiecha się i milczy. On wie, po prostu nie chce mi powiedzieć. - Próbuj! - mówi wreszcie, ale niczego nie wyjaśnia. - Phóbuj! Phóbuj! - skrzeczy Danka. Wyciskam z tub odrobinę bieli i odrobinę czerni. Dziadziuś patrzy, potakuje. Za godzinę moja paleta wygląda już jak powierzchnia księżyca. Wulkany, kratery, góry, doły. Dookoła leżą szmatki upstrzone przeze mnie farbami, ale i moje płótno straciło swoją zgrzebność, żyje. Patrzę na dom za rzeką, szarzejący pomiędzy zielenią otaczających go drzew. Na jego spadzisty dach. Na okiennice. Oczywiście, że pamiętam obraz Sisleya, to dziadziuś zapomniał, że jego kopia wisi w moim domu. Tatuś kupił ją na jakiejś aukcji i dał mi na urodziny. 13 Nikomu nie przyznaję się do tego, że w tym obrazie istnieje mój drugi świat. Istnieje? Do domu wchodzę drzwiami, których nie widać od ulicy, bo zasłania je murowany płotek, krzewy i szerokie, opadające nisko korony liściastych drzew. W sieni jest chłodno, albo tak mi się wydaje, bo przyszłam z powietrza rozgrzanego słońcem i ziemią, która już od kilkunastu dni czeka na deszcz. Tylko rano i wieczorami czuje się wilgoć idącą od rzeki, pomieszaną z zapachem wodorostów i maciejki rosnącej pod oknami. Tak, w sieni jest chłodno, ale już w jadalni przez otwarte okna bucha spiekota. Stawiam klatkę z Danka na komódce przy oknie. Myślę, że dziadziuś wnosi do pracowni przybory malarskie i nasze obrazy. Zapewne obejrzy je teraz uważnie. Ciekawe, co sądzi o moim, ja jestem zadowolona z niego. Jeszcze nigdy nie byłam szczęśliwa w taki dziwny sposób jak teraz. Dziadziuś powiedział kiedyś, że czuje szczęście, kiedy uda mu się pochwycić w pejzażu chwilę barw i zostawić ją przy sobie. Wydaje mi się, że zaczynam to rozumieć. W kącie jadalni stoi stary skórzany fotel, leżą na nim poduszki haftowane na kanwie kolorowymi krzyżykami. Wydaje mi się, że mogła je robić moja babcia, Barbara z Kowalczyków Morsowa, była przecież tkaczką, tkała gobeliny. Dziwne, że żadnego z nich nie widzę w tym domu. Siadam na fotelu, prostuję ręce i wyciągam je nad głową, bolą mnie plecy, czuję zmęczenie, dobre, pachnące terpentyną. I nagle widzę wiszące na rzeźbionym oparciu krzesła trzy aparaty fotograficzne w czarnych futerałach i znajomą kamerę. Poznaję, to sprzęt mojego taty, więc musi być w tym domu. — Tato, gdzie jesteś? — wołam. Może to on pchnął okiennice na górze i wpuścił światło do pokoju gościnnego? Biegnę po schodach, które prowadzą tam z ciemnej sionki, i otwieram drzwi, pusto. Wracam na dół. Z sieni do kuchni trzeba przejść długim korytarzem, nawet za dnia pali się tu światło: słaba żarówka w ściennym kinkiecie, osłonięta białym, matowym kloszem, którego wywinięte brzegi wyglądają jak szklane falbanki. — Tato, gdzie jesteś? — wołam, biegnąc przez korytarz. Wpadam do kuchni, widzę, że stoi oparty o kredens, szeroko rozłożył ramiona, gotowy do powitania. 14 — Witaj! — przytulił mnie. Pachnie fahrenheitem. Jest wysoki, szczupły. Ma ciemne włosy, śniadą cerę i bardzo niebieskie oczy. Moje koleżanki mówią o nim walet pikowy. Sama często tak myślę patrząc na niego, tylko że one kochają się w tatusiu, Zuza wprost szaleje za nim. Wycina wszystkie jego zdjęcia, gdzie tylko je znajdzie. To znaczy, wycina zdjęcia, które on robi. Właściciele galerii twierdzą, że foldery opracowane przez mojego ojca to też dzieła sztuki. Ludzie zajmujący się reklamą starają się o jego serwis. Jeździ po świecie jako juror w konkursach, robi portrety aktorów, fotografuje słynne modelki. Jestem z niego dumna nie mniej niż z dziadka Joachima. — Czy przyjechałeś na dłużej? — Nie, na parę godzin, ale czekam już ze trzy kwadranse na wasz powrót. Zajrzałem do kuchni, bo jestem głodny. Niestety, widzę, że niczym się tu nie najem. — Może jest coś w lodówce? — Nie ma. Sprawdzałem. — Zrobię ci jajecznicę. Są jajka. Tu widzę bułkę. I masło. — Byłaś na spacerze z dziadziusiem? — Malowaliśmy. — O! — Tak. Z drugiego brzegu rzeki malowaliśmy ten właśnie dom. I domy obok. Trawę. Krzewy. Z tamtej strony to wszystko wygląda jak u Sisleya. Z ilu jajek zrobić jajecznicę, tato? — Z trzech. Z trzech. Zawsze z trzech. Najbardziej lubi z trzech. W tamtym życiu też. Znalazłam patelnię, rozgrzałam na niej masło. — Szkoda, tato, że nie możesz zostać dłużej. — Za parę dni przyjadę znowu. Gdzie dziadziuś? Nie wrócił z tobą? — Jest w pracowni. W tym domu pracownia jest na lewo od wejścia. Idź tam, tato, przyniosę ci jedzenie na tacy. Zrobić kawę czy herbatę? — Neskę z mlekiem. Widzę, że przygląda mi się uważnie. Przesuwa ręką po włosach, znam ten ruch, zawsze tak robi, kiedy jest zakłopotany. — Co, tato? 15 — Nie, nic, patrzę, jak się tak krzątasz, i nagle dotarło do mnie, że wydoroślałaś ostatnio. Nareszcie. Nareszcie dotarło to do niego. — Może w końcu zrobi się z ciebie dama. Spojrzałam na swoje przykurzone tenisówki, na nogi upstrzone różnobarwnymi cętkami farb. Wystrzępione dżinsy, które skróciłam do pół uda. Dama? Nie byłam damą i wcale nie chciałam być. — Ubranie nie ma z tym nic wspólnego. Damą się jest albo nie jest. Muszę go wyprawić z tej kuchni. Nawet tu, w tym domu, chce, żebym pasowała do jego wizji. Chciałby mieć córkę, jakiej nie ma, a z tą, którą ma, nie zawsze umie się dogadać. Całe szczęście, że go kocham. W szafce znalazłam talerze i filiżanki, gorzej z widelcem, nigdzie nie widzę sztućców, aż wreszcie znalazłam je w okrągłej puszce stojącej na oknie, dziwne miejsce. Znalazłam też tacę, ładną, z czarnej laki. Podobają mi się przedmioty z czarnej laki. Jak będę miała własny dom, kupię sobie cały serwis. Drzwi pracowni zastałam zamknięte, więc nacisnęłam łokciem klamkę i weszłam. Obydwaj stali przed moim obrazem opartym na prawdziwych sztalugach. — Jak ei się podoba, tato? — Myślę, że będzie piękny. Powiesimy go w salonie. — O, nie! Zostanie tutaj. — W tym obcym domu? — To nie jest obcy dom, tato, przecież ja go maluję. - ZIAHNA! Z1AHNA! - KRZYCZY DANUŚKA I UDERZA DZIOBEM W PRĘTY KLATKI Składamy nasze gospodarstwo. Danuśka drze się jak opętana, wprowadzając w zdumienie ptaki, które zamieszkują ten brzeg rzeki. Przelatują nisko nad nami, siadają na pniach drzew, nawet drepczą nie opodal klatki, nie boją się. Zwłaszcza wróble są dzielne. Danuśka przygląda im się i wrzeszczy: - Ziahnai Ziahna! — Składamy nasze gospodarstwo. 16 To mówi dziadziuś. Ja mogłabym jeszcze siedzieć tu i siedzieć, zwłaszcza teraz, kiedy na moim płótnie tak dużo zaczęło się dziać, a dom naprzeciwko ożył w wyobraźni. Wkładamy pędzle do słoika z wodą, dziadziuś porobił w wieczku szerokie otwory, które je przytrzymują w drodze. Dopiero w domu umyjemy pędzle w wodzie z mydłem. Składamy szmatki, trzeba je wyrzucić. W każdym razie moje, bo więcej na nich farb niż na obrazie, który maluję. Dziadziuś załadował swój wózek, ja biorę klatkę z Danuśka zadowoloną, że postawiła na swoim. Znowu idziemy przez mostek i wkrótce wchodzimy na ulicę, która prowadzi do domu mojego dziadziusia. Dom jest mały, ale to dom do kochania. Nic, że trzeszczy podłoga w sieni i że znowu zaczęły skrzypieć zawiasy okiennic. Pękła jedna z belek podtrzymujących dach ganku, ciemna szczelina ciągnie się na całej wysokości. Rozlatuje się składzik na narzędzia, mój tata chciał go kiedyś naprawić, ale dziadziuś nie pozwolił. - Przyjrzyj mu się, spójrz na te przekrzywione drzwiczki, na ten pochyły daszek... Klatka z Danuśka jest niewygodna do niesienia. Dosyć ciężka, pękata, obija się o nogę. Danuśka lubi spacery, gada przez cały czas, rusza głową na boki, kiedy zaczepiają nas dzieciaki. Oczywiście, wszyscy wiedzą, że to idzie „papuga malarza". Starsi nazywają dziadziusia Mistrzem, ale dzieci, które znają go tylko z widzenia, albo z pogadanek w szkole, mówią o nim „malarz", albo „pan malarz". Danuśka w klatce pyszy się bardzo. Jest piękna, zielona z niebieskim czołem i wielkimi cytrynowymi plamami wokół oczu. Chyba najbardziej jest dumna z czerwono-pomarańczowych piór u nasady skrzydeł, bo kiedy ktoś zaczyna podziwiać jej urodę, natychmiast porusza nimi, jakby chciała powiedzieć: „spójrzcie na mnie jeszcze i tu, proszę bardzo, spójrzcie tu". Lubię zbliżać się do domu dziadziusia, patrzeć z daleka na wielkie, bombiaste krzewy floksów przy furtce, na kolorowe grządki bratków biegnących aż do drzwi wejściowych. Cieszą mnie żółte nagietki i wielobarwne cynie. Właściwie ten ogródek 17 przypomina w kolorycie Danuśkę, o nim też można mówić, że jest prawdziwym ogródkiem malarza. Dom, zbudowany z grubych desek pociągniętych pokostem, teraz pociemniał i zbrązowiał. Dach jest nowy, bo dziadziuś kazał zdjąć zniszczoną papę i położyć piękne, cynobrowe dachówki. I framugi okien zostały zmienione, pomalowane na biało. Nie ruszone są drzwi wejściowe, brązowe jak dom, ozdobione w górze kolorowymi szybami, a pośrodku mosiężną kołatką. Po tym, co się stało, dziadziuś nie chciał mieszkać ani z nami, ani w swoim starym domu. Wydawało się, że na całym świecie nie ma już miejsca, w którym mógłby dalej żyć. Ale kiedyś wracaliśmy we trójkę od siostry mojego taty, która mieszkała na wybrzeżu. Po drodze zatrzymaliśmy się w małym miasteczku nad rzeką, żeby coś zjeść. Wtedy właśnie na obecnym domu dziadziusia zobaczyliśmy napis, że jest do sprzedania. Dziadziuś nie zastanawiał się ani chwili, powiedział: - Kupuję i tu będę mieszkał. Mówiłeś, że jak nazywa się ta miejscowość, Filipie? - Dziadziuś pokochał swój dom od pierwszego wejrzenia. Wyremontował go, już po miesiącu przyjechały meble, te, które kiedyś kupował dla Basi Kowalczykówny, i te starsze, Stefci Giersz, i te, które ofiarowała im moja prababcia Jadzia Kowalczyk. Przyjechała książeczka do nabożeństwa Teklusi Chorążanki, gobeliny tkane przez moją babcię. - Jestem jak stary słoń, który znalazł dla siebie cmentarzysko, powiedział mój dziadziuś. Pewnego dnia pojawiła się w domu pani Lucynka. Dziadziuś powiedział Panu Plebanowi, z którym się zaprzyjaźnił, że szuka kogoś, kto zająłby się jego gospodarstwem. Pan Pleban przysłał Panią Wielką Czyściochę. Weszła, obejrzała obrazy wiszące na ścianach, popatrzyła na dziadziusia i zapytała, gdzie jest kuchnia. Dziadziuś zaprowadził ją, pokazał również ładny, duży pokój, czysty, odmalowany, do którego wstawił brązową szafę, komodę, okrągły stolik z dwoma krzesłami, fotel przyrzucony kocem w brązowo-beżową kratę i zupełnie nowoczesny, wygodny tapczan. Pani Lucynka położyła na stoliku małą, płócienną torebkę, którą nazywała wizytową, usiadła na krześle i powiedziała: 18 - Mistrzu, jest tylko jeden kłopot. - Jaki? - zapytał mój dziadziuś. - Mam chore nogi. - W takim razie są dwa kłopoty, bo ja też. Potem przyjechały rzeczy pani Lucynki, nie było ich dużo. Życie w domu dziadziusia zaczęła Pani Wielka Czyściocha od zawieszenia firanek. A potem spełniło się marzenie. Dziadziuś uległ jej prośbom, oddzielił ściankami róg kuchni, wstawił tam wspaniałe, drewniane drzwi. Pani Lucynka dostała własną spiżarnię. - To jest moja pierwsza prawdziwa spiżarnia! - cieszyła się. -1 do tego zamykana na klucz. W smutnym życiu mojego dziadziusia nieoczekiwanie zaczęła się era konfitur, marynat i śliwkowych powideł. Obudziły się z wieloletniego snu kamionkowe polewane garnki do kwaszenia ogórków, błysnęły srebrem koziołki do sztućców, zabieliły stare, adamaszkowe obrusy. Pani Lucynka wypełniała półki spiżarni, szuflady komód, stopniowo otwierając kuferki i pudła, które dziadziuś po przeprowadzce złożył w jednym z pokojów. Jesienią na stryszku suszyły się już zioła. Dom mojego dziadziusia przestał straszyć samotnością. Zbliżamy się do niego, już widać furtkę otoczoną bladoliliowymi floksami, ale dziadziuś przystaje. Wyciąga z kieszeni wielką chustkę, bo nie lubi tych małych, higienicznych, i wyciera czoło. Wkładają aż pod płócienną czapkę i wysusza zwilgotniałe włosy. Czapka zsuwa się do tyłu, ale dziadziuś nie poprawia jej. Mamy już niedaleko, jeszcze tylko ścieżka wysypana żwirem, po której chrzęszczą koła wózka. I ganek. Przed domem stoi niska, pulchna pani, z siwymi włosami zwiniętymi w kok spięty długimi metalowymi szpilkami. Szpilek trzeba pilnować, bo bardzo trudno takie dostać. Na sobie ma niebieską sukienkę w czarny drobny rzucik, bez rękawów, może trochę zbyt obciskającą biust. Przewiązała się granatowym, niedużym fartuchem, obszytym gęsto pomarszczoną falbanką. Trzepie dywanik z mojego 19 pokoju. Dywaniki z sieni i z pokoju dziadziusia leżą już na stołku, starannie złożone. To właśnie Pani Wielka Czyściocha, dziadziuś zginąłby bez niej. Przynajmniej tak twierdzi i chyba ma rację. - Lhuca! Lhuca! - drze się Danuśka. Uwielbia Panią Wielką Czyściochę, nie wie przecież, że ona mówi czasami o Dance „to ptaszysko". Pani Lucynka kręci głową na widok zmordowanego upałem dziadziusia. - Oj, Mistrzu, Mistrzu! Nie lepiej to posiedzieć w domu? - W domu posiedzę, jak będę stary, pani Lucynko, ale póki ze mnie młodzieniaszek, poty sobie latam jak motylek. - Tralala! - komunikuje pani Lucynka swoją opinię na ten temat, potem patrzy na mnie. - A ty jak wyglądasz! Cała upaćkana! Składa ostatni dywanik, bierze pozostałe, kuchenny taboret i wchodzi do domu przed nami. - Obiad mam gotowy, zaraz podaję. Myjcie się i do stołu! - dyryguje nami. - Dla ptaszyska kupiłam ziarno, nowe jakieś przywieźli. - Pan Sklep Zoologiczny polecał? - Polecał. Sprawdziłam, czyściutkie, ładne ziarno. Coście tam dziś zmalowali? No, no! - podziwia. - Ho, ho! Fiu, fiu, rzeczywiście! No, no, ho, ho! Zasłużyliście sobie na obiad, pewno, pewno! - Ziahna! Ziahna! - domaga się Danuśka. - Oj, ty mordko słodka! - mówi do niej pani Lucynka. - Paulina, był u ciebie twój kawaler. - Który? - Słyszy pan, Mistrzu? Wnuczka kawalerów doliczyć się nie może, ładne rzeczy. Który? Ten, co ślipia ma zielone jak kot Pana Mięso z Sokołowa. Pani Lucynka jest wtajemniczona, jej wolno nazywać właściciela sklepu mięsnego Panem Mięso z Sokołowa. - Radek - domyśliłam się. 20 - Może mu Radek, plączą mi się synowie Pana Poczta Polska. Radek! Radek! Już sobie przypomniałam, czerniawy jest, a te inne jego chłopaki to jasne blondyny. - A ten czego chciał? - huknął nagle dziadziuś. - Mówiłem, żeby mi się tu nikt nie plątał, masz czas na amory! - To nie amory, dziadziusiu. - Niech pani spojrzy, pani Lucynko, jak się nadęła. Czego chciał ten Radek? - Zaprosić Paulinę do kina. - Mogę, prawda? Mój dziadziuś zdjął z głowy płócienną czapkę, którą zmiął i włożył do kieszeni spodni. Przysiadł na taborecie w sieni, milczał przez chwilę. - Jak byłaś mała, do żadnego kina nie chodziłaś i dobrze było - powiedział wreszcie. - Pewnie, że możesz, dlaczego miałabyś nie pójść? Westchnęłam, ciężko dogadać się z moim dziadziusiem. Pani Lucynka ma do niego anielską cierpliwość, ja nie. Poszliśmy się umyć, nie mogłam doczyścić paznokci, farba siedziała mocno. No więc Radek pojawił się, nareszcie! Nie widzieliśmy się od ubiegłorocznych wakacji. Zaczęłam się martwić, że urosłam bardziej od niego i że będziemy głupio wyglądać. Wszyscy mówili, że jestem za wysoka, marzyłam o tym, żeby więcej nie rosnąć. Wytarłam ręce, poszłam do jadalni, dziadziuś i pani Lucynka siedzieli już przy stole. - O której on przyjdzie, pani Lucynko? - O trzeciej. - Urósł? - A ja wiem, pewno urósł, nie mierzyłam go. - A szkoda, pani Lucynko - wtrącił się dziadziuś. - Trzeba było zmierzyć, na przyszłość niech pani mierzy chłopaków. Miarka leży na moim biurku. - Dobrze, Mistrzu. Będę wpuszczać tylko tych od metr siedemdziesiąt pięć - roześmiała się. 21 Nalewała zupę z wazy. Nie było tu żadnego noszenia na talerzach, pani Lucynka prowadziła dziadziusiowi tradycyjne gospodarstwo z wazami, chochelkami, serwetkami wsuniętymi w kółka i koziołkami do opierania na nich sztućców. Lubiłam te zwyczaje. Mój tata i ja nie mieliśmy w domu czasu na takie ceremonie. - Ładny z niego chłopiec - dorzuciła pani Lucynka nową informację. - Tyle, że taki bardziej oberwany. Wygląda jak psu z gardła. - Coś jak ta nasza? - dziadziuś spojrzał na mnie. - Gorzej. - Dziadziusiu... - Słucham? - Oj, dziadziusiu... - Czy teraz w szkołach nie uczą was mówienia pełnymi zdaniami? - Uczą. - A, rzeczywiście! Już mamy orzeczenie. - Niech Mistrz je ten chłodnik i zostawi dziecko w spokoju! - wstawiła się za mną pani Lucynka. Przyszedł o trzeciej. Na szczęście był wyższy ode mnie i rzeczywiście jeszcze ładniejszy niż w zeszłym roku, bardzo mi się podobał. Usiedliśmy na ocienionym o tej porze ganku od strony ogrodu. Robiło mi się słabo na samą myśl o tym, że z pewnością zaraz pojawi się dziadziuś. Często myślałam o Radku w czasie minionego roku, a kiedy dziewczyny z mojej klasy pytały, czy kocham się w kimś, mówiłam, że tak. I to zawsze był on. Teraz patrzyliśmy na siebie w milczeniu, aż nagle nasze spojrzenia przemówiły. - Cieszę się, że przyjechałaś... - powiedział Radek cicho. - Czekałem, wiesz? Nie odpowiedziałam. Nie mogłam wydobyć z siebie nawet jednego słowa. - Od paru dni przechodzę obok domu twojego dziadka i patrzę, czy przypadkiem nie siedzisz na ganku, aż wreszcie wczoraj zobaczyłem, że jesteś. 22 - Ja też myślałam o tobie, o tym, że znowu się spotkamy. - Naprawdę? - Naprawdę. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, dzielił nas stół. Nagle Radek wstał ze swojego krzesła i usiadł na ławce obok mnie. Za nami wisiała zielona ściana dzikiego wina, przed sobą mieliśmy drzwi prowadzące do domu i okno pokoju dziadziusia, było to naprawdę fatalne miejsce. Radek objął mnie ramieniem, przez cienką, bawełnianą bluzkę czułam jego gorącą dłoń. - Tęskniłem za tobą - powiedział. - Nie, Radek! - odsunęłam się, nie chciałam, żeby mnie dotykał. - Dlaczego? Pola... - Dziadziuś jest u siebie, może nas zobaczyć... Czułam, że tymi słowami, jak przed chwilą spojrzeniem, zbliżyliśmy się do czegoś, o czego istnieniu wiedziałam, ale czego nie znałam. Nie wiem, czy dziadziuś zobaczył nas przez okno, czy też przypadkiem wszedł w tej chwili na ganek. Był odświeżony, ubrany w czarne sztruksowe spodnie i śnieżnobiałą koszulę. Wyglądał, jakby zaraz miał wyjść na brydża do burmistrza. Na tacy niósł butelkę kwasu chlebowego. Wielkie wydarzenie, pomyślałam, dziadziuś zawsze sam robi kwas chlebowy i żałuje go każdemu, kto jego zdaniem nie zasługuje na ten napój. Chyba nikt na świecie nie robi takiego kwasu jak mój dziadziuś. Chwali się, że z całej rodziny tylko on jeden zachował w pamięci przepis swojej babci Teklusi Chorążanki i dlatego jego kwas jest taki wyborny. Kiedy się zna dziadziusia, nie wiadomo, jak to jest. Nawet jego siostry, moje cioteczne babcie, sprzeczają się zawsze o proporcje, pytają o nie, ale oczywiście on nigdy nie chce im powiedzieć. Babcie złoszczą się na niego. Są stare i nie panują nad nerwami. Zawsze o ten kwas jest piekło w rodzinie. Ja wiem tylko, że dziadziuś robi kwas w trzech drewnianych ceberkach, które jakimś cudem ocalały z jego domu rodzinnego w Swięcianach koło Wilna. Tajemnica tkwi chyba w sitach. Podglądałam kiedyś i widziałam, jak 23 dziadziuś nieskończoną ilość razy przecedza przez nie miąższ razowego chleba. A może w miecie pieprzowej, rodzynkach i drożdżach? - Oczywiście, kwas udaje się wyłącznie wtedy, kiedy przy robieniu mówisz na rodzynki rodzenki, bo tak właśnie mówiła moja babcia Teklusia z domu Chorążanka! Jak byłam mała, wydawało mi się, że to naprawdę konieczne, i byłam rozczarowana, kiedy mama powiedziała mi, że dziadziuś żartuje. Nie przekonała mnie zresztą, bo mówiła na rodzynki rodzynki i jej kwas nigdy nie był taki jak kwas dziadziusia, który pilnował słownictwa Teklusi z męża Morsowej. Dziadziuś wszedł na ganek, niosąc uważnie tacę z butelką. Radek wstał i ukłonił się dziadziusiowi, który postawił tacę na stoliku. Uścisnął Radkowi rękę, a potem usiadł wygodnie w wiklinowym, starym fotelu, który Pani Wielka Czyściocha przyrzuciła kocem, bo połamane gałązki wikliny bardzo wszystkich drapały. Zrobiło się okropnie, dziadziuś rozglądał się z zadowoleniem. - Przynieś z kuchni dwie szklanki - zwrócił się wreszcie do mnie. - A ty, dziadziusiu, nie będziesz pił? Wybierasz się gdzieś? - zapytałam z nadzieją. - Nie, nie wybieram się nigdzie, lubię spędzać czas z młodzieżą - odparł. Przyniosłam z kuchni dwie karbowane szklanki. Radek otworzył butelkę i nalał do nich kwasu. Cudowny zapach i piękny, bursztynowy kolor były równie pyszne jak smak. - Dziwne jakieś... - powiedział Radek próbując. - Nigdy czegoś takiego nie piłem. Odstawił szklankę, uniósł w górę butelkę i przyjrzał jej się pod światło. - Dziwne jakieś... - powtórzył. Szybko wypiłam łyk, bo zlękłam się, że dziadziuś nalał do butelki jakiegoś świństwa i zadowolony z siebie czeka teraz na to, co Radek powie, ale to był wyśmienity kwas, po prostu Radkowi nie smakował i tyle. 24 - A pan, młody człowieku, czym się interesuje? - zapytał go dziadziuś. Wolałabym, żeby Radek zaoponował przeciwko temu „pan", ale chyba był już przyzwyczajony do tego, że jest traktowany jak dorosły. A jednak pytanie dziadziusia wyraźnie speszyło go, bo nie odpowiedział od razu, dopiero po chwili namysłu. I, Boże święty, zaczął od „Eeeee...", czego dziadziuś nie znosił. - Eeeee... tak głównie, to... eee... mm... to może interesuję się karate! - dokończył szybko i z wyraźną ulgą. Ścierpłam. Mój dziadziuś położył na stole swoją dużą, silną rękę i zaczął przebierać palcami. Paznokciami wystukiwał rytm i podśpiewywał sobie. - Karate... karate... Wielu moich znajomych chłopaków chodziło na karate, dziewczyny też, nie było w tym niczego złego. Wiedziałam już, że dziadziuś uwziął się na Radka. Przestał stukać palcami, spojrzał na niego, uniósł do góry brwi i zapytał bardzo spokojnie: - A głową, młody człowieku, głową pan pracuje? Radek spojrzał na mnie, leciutko uniósł ramiona, wyraźnie nie wiedział, o co mojemu dziadziusiowi chodzi. - Głową? No, głową to ja się chyba uczę. - Uhm... - powiedział mój dziadziuś. -1 czegóż to ze szczególnym upodobaniem? - Z przedmiotów w szkole najbardziej lubię... - Wychowanie fizyczne! - podsunął mój dziadziuś i łypnął na mnie. - Za moich czasów nazywało się to „ćwiczenia cielesne". - Tak! Ale lubię też matematykę, na przykład. - Uhm... - powiedział znowu mój dziadziuś. Miałam straszliwą ochotę zapytać, czy w szkole nie uczono dziadziusia mówienia pełnymi zdaniami, i poprosić o wyjaśnienie, jaką częścią mowy jest „uhm", ale wiedziałam, że tak by mi na to odpowiedział, że w ogóle nie mogłabym się pozbierać. Z dwojga złego 25 wolałam patrzeć, jak Radek nerwowo kręci się na ławce, a dziadziuś spokojnie siedzi w fotelu, ciągle bardzo z siebie zadowolony. - Matematyka! Imponuje mi pan, młody człowieku! Ja nie umiem do trzech zliczyć. Jeżeli jeszcze raz dziadziuś powie do Radka „młody człowieku", to ja zwariuję, pomyślałam, ale dziadziuś wiedział o tym, więc spojrzał na mnie i zapytał: - A który dział matematyki szczególnie jest panu bliski, młody człowieku? - Business. Mój dziadziuś oniemiał, ale tylko na chwilę. - Pan raczy żartować? - zapytał Radka grzecznie. - Nie, serio, business. - Uhm... -powtórzył swoje ukochane słowo dziadziuś. - Myślę, że tyle właśnie chciałem wiedzieć. Miło było pana poznać, młody człowieku. Podobno wybieracie się do kina? - Niestety, proszę pana, okazało się, że nawaliła aparatura. - Ach, nawaliła? - zmartwił się mój dziadziuś strzepując z czarnych spodni płatek jaśminu. - To fatalnie. - Pójdziemy na spacer. Jutro chciałbym wziąć Paulinę na dyskotekę. - Bierze to się lekarstwo. Na przykład lecytynę na poprawienie kondycji umysłowej. Panienkę do kina zaprasza się, jeżeli wolno zwrócić panu uwagę, młody człowieku. Mój dziadziuś wstał, Radek poderwał się z ławki. - Oczywiście, ma pan słuszną rację! - powiedział. - Racja może być tylko słuszna, jeżeli jest niesłuszna, nie jest racją, tylko kompletną bzdurą. Mój dziadziuś ukłonił się nisko Radkowi i paradnym krokiem zszedł po schodkach do ogródka. Przez chwilę patrzyliśmy, jak idzie, aż w końcu jego masywna postać zginęła między drzewami, czasami tylko widać było biel koszuli migającą między zielenią. Byłam wściekła na dziadziusia, taka jest prawda. 26 - Narwany jakiś! - stwierdził Radek krytycznie. - Narwany? Mój dziadziuś? Może i tak, ale Radkowi nie wolno było tego powiedzieć. - A co, nie? - Nie. On ma takie poczucie humoru! - powiedziałam wykrętnie. - Ciekawe, skąd mu się wzięło... -mruknął Radek nieprzekonany. - To proste, jest uczniem diabła. Radek przez chwilę patrzył na mnie podejrzliwie i milczał, wreszcie odezwał się. - Masz to po nim? Te gadki-szmatki? - Tak. Mam po nim. Roześmieliśmy się oboje, minęło napięcie wywołane przez mojego dziadziusia. Poszliśmy na spacer, było pięknie. Chodziliśmy po rynku trzymając się za ręce. Rynek w miasteczku nie jest podobny do żadnego z tych, które widywałam jeżdżąc z moim tatą. Wielki, prostokątny. Jedną stronę zajmuje kościół pełen tłuściutkich amorków z zabawnymi buźkami. Przed kościołem rozciąga się ogromny skwer z plamami barwnych klombów i przystrzyżonych trawników. Wzdłuż ścieżek stoją białe ławki z wygodnie wygiętymi oparciami. Rosną tu stare drzewa, czasami wyższe od domów przycupniętych wokół rynku, najwyżej dwupiętrowych, bo nową dzielnicę i sklepy wybudowano dalej. Przy rynku jest tylko apteka i księgarnia. Partery dwóch domów połączono ze sobą i tam mieści się teraz chluba miasteczka: salon wystawowy. To oczywiście wymyślił mój dziadziuś. Organizuje się tu wystawy, pokazy, odbywają się w nim nawet koncerty i spotkania z różnymi sławnymi ludźmi. Upał zelżał trochę, usiedliśmy na ławce schowanej w półkolu krzewów i Radek znowu objął mnie tak jak wtedy na ganku. Patrzył na moje uda, na których układały się frędzelki wystrzępionych dżinsowych spodenek. Przesunął po nich dłonią. - Jaką masz gładką skórę - szepnął. - Radek, przestań... 27 - Pola, marzyłem o tobie przez cały rok. - Ja o tobie też, ale przestań, proszę cię, Radek, no... Cofnął rękę, drugą ciągle jeszcze obejmował mnie, a ja zaczęłam się wreszcie opierać o niego, tak że w końcu siedzieliśmy przytuleni do siebie. Myślałam, że mnie pocałuje, ale tak się nie stało. Kolorowa piłka wpadła do naszego ukrycia, a za nią gromada dzieciaków. - Jazda mi stąd! - krzyknął Radek. Złapali piłkę i uciekli, ale zaraz nadeszła Pani Świeże Pieczywo, usiadła na ławce obok nas i zaczęła robić na drutach rękaw dziecięcego sweterka. Powiedzieliśmy jej „dzień dobry", a ona uśmiechnęła się i zaczęła nam opowiadać o swoim wnuczku Marysiu, który urodził się dwa miesiące temu. Córka Pani Świeże Pieczywo miała bardzo ciężki poród, trzeba było robić cesarskie cięcie, a biedny Maryś urodził się z niedowagą. Potem dostał, biedaczek, żółtaczki, ale teraz na szczęście jest już zdrowym, tłuściutkim niemowlęciem, i to tak słodkim, że Pani Świeże Pieczywo najchętniej zjadłaby go z miłości jak chrupiącą bułeczkę. Jej opowieść trwała bardzo długo. Szczególnie rozwlekle mówiła o swoim zięciu, który upił się, kiedy Maryś ujrzał już światło dzienne, a córka Pani Świeże Pieczywo nie obudziła się jeszcze z narkozy, zgroza. Wreszcie udało nam się wtrącić w tę opowieść: „do widzenia", i życzyć Pani Świeże Pieczywo, żeby jej wnuczek Maryś chował się dobrze. To znaczy, ja zajęłam się tymi życzeniami, bo Radek tylko stał i ponurym wzrokiem wpatrywał się w rękaw sweterka. Potem weszliśmy w alejkę, na której spotkaliśmy mojego dziadziusia. - No, to koniec! - powiedział Radek, kiedy zobaczył go z daleka. - Możemy się pożegnać. Pewnie, że wolałabym siedzieć z Radkiem za krzewami na ławeczce, ale nie wiedziałam, dlaczego musimy się zaraz żegnać, tylko dlatego że naprzeciwko nas idzie mój dziadziuś, którego kochałam, jakikolwiek był. Nie odezwałam się. 28 - Przyjdę po ciebie jutro i pójdziemy na dyskotekę - powiedział Radek i ukłonił się dziadziusiowi. Dziadziuś zdjął swoją płócienną czapeczkę i trzymając ją w ręku wykonał płynny ruch, pochylając się nisko. Radek ukłonił mu się jeszcze raz i zostawił mnie na środku ścieżki. - Czy dobrze się zachowałem? - zapytał mój dziadziuś, kiedy wracaliśmy do domu. Zobaczyłam żartobliwą drwinę w jego spojrzeniu. Nie rozumiał, że jestem spragniona miłości. BARDZO JASNY SZARY Z ODCIENIEM BŁĘKITU I FIOLETU Takie widziałam niebo tego dnia. Mieszałam na swojej palecie trzy kolory i stale wydawało mi się, że jednego z nich jest za mało. Wreszcie, kiedy miałam już cały wielki stożek farb, postanowiłam dodać do niego terpentyny. Dodałam za dużo. Wąską nitką spłynęła na moją rękę, aż do samego łokcia. Wytarłam ją, ale na szmatce były już wszystkie kolory z mojej palety. Więc teraz miałam je na sobie. Ze zdumieniem zauważyłam, że jednym z nich była mieszanka jasnoszarego z odcieniem błękitu i fioletu, prawie taka, jaką chciałam wydobyć. Może brakowało jej odrobiny karminu, odrobiny. - W upalne dni kolory zawsze blakną mi w oku, a tobie? - zapytał dziadziuś. - Mnie też. Zupełnie nie potrafię znaleźć tego, który jest mi potrzebny... - W upalne dni wszystkie kolory wyglądają, jakby łaskawa ręka Boga przyrzuciła je woalkami, żeby nas nie raziły w oczy - powiedział mój dziadziuś, czubkiem pędzla z kuny nakładając ciemną zieleń na jasną. Drzewo na jego obrazie uwypukliło się, nabrało głębi, wydawało się, że można wsunąć rękę w jego koronę. Nie, nigdy nie potrafię malować tak jak dziadziuś. 29 - W upalne dni... - podjął swoją litanię o upalnych dniach - najtrudniej jest namalować gorąco, więc nie denerwuj się niebem i nie ciskaj szmatą, nie chodzi przecież o to, żeby malować prędko. - Phędko! Phędko! - Właśnie jej tłumaczę, żeby nie malowała prędko, moja droga Danko! Czy słyszysz, Paulina, jak rechoczą żaby? Szkoda, że nie potrafimy malować ich głosów. Wyobrażasz sobie, jakie piękne byłyby pejzaże pełne rechotu żab, ptasich pogwizdywań, stuku dzięcioła i głosu naszej Danki? Muszę przyznać, że okna tego wyższego domu wyszły ci zupełnie możliwie, widać w nich głębię pokoju, a to wielka sztuka wbrew pozorom. Komuś, kto nigdy nie trzymał pędzla w ręku, wydaje się, że wystarczy położyć między ramami okien zwykłą ciemną plamę... Głos dziadziusia, nieco monotonny, podziałał na mnie kojąco. Może jednak poradzę sobie z malowaniem upału? Może potrafię odnaleźć na mojej palecie tajemniczy kolor woalki, którą Pan Bóg rzucił na brzeg rzeki i panoramę miasteczka. Drzwi wejściowe mają kolor gołębi. W