о WOALKI KRYSTYNA SIESICKA Wydawnictwo AKAPIT PRESS Na okładce wykorzystano fragment reprodukcji obrazu Alfreda Sisleya MIASTECZKO VILLENEUVE-LA-GARENNE NA BRZEGU SEKWANY Redakcja: Danuta Sadkowska © Copyright by Krystyna Siesicka, Warszawa 1996 ISBN 83-86129-70-0 ICZM 59Q€ тші Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 1996 90-568 Łódź, ul. Piotrkowska 182 tel. 0-90 262-183; fax 36-32-92 Druk: Drukarnia Księży Werbistów Laskowice Pom., ul. Długa 44, tel. (0-532) 181-69, fax 187-11 MÓJ DZIADZIUŚ JEST UCZNIEM DIABŁA - Jestem chyba jedynym człowiekiem na świecie, który może pochwalić się tym, że jest uczniem diabła! - mawia mój dziadziuś i rozgląda się dokoła, żeby zobaczyć, jakie to na nas robi wrażenie. Największe robi na mnie i na księdzu proboszczu, o którym dziadziuś mówi Pan Pleban. Ksiądz proboszcz kocha dziadziusia jak brata, więc za każdym razem, kiedy słyszy jego przechwałki na temat pobieranych niegdyś nauk, kręci jedynie głową i wydobywając z siebie głos podobny do gulgotu indyka, karci mojego dziadziusia. - Dałbyś już spokój, Joachimie! - mówi. Trzęsie mu się przy tym opięty sutanną brzuch, zwężają oczy i unoszą w górę pulchne policzki. - Och, Panie Plebanie, nie bądź taki drobiazgowy. - Nie jestem, mój drogi, nie jestem. Bywały takie chwile w moim życiu, kiedy bałam się dziadziusia. W porównaniu z nim Baba Jaga wydawała mi się rozkoszną paniusią, lepkim od słodyczy cukiereczkiem, pomijając to, że w ogóle trudno mi było w nią wierzyć, bo nie dopuszczał do tego mój zazdrosny o nią, przerażający dziadziuś. Jeszcze nie umiałam dobrze mówić, kiedy wyskakiwał z jakiegoś ukrycia i wymachując rękoma krzyczał: hu! hu! hu! Wrzeszczałam ze strachu, a wtedy uszczęśliwiony dziadziuś zaśmiewał się, bo uważał, że jest bardzo dowcipny. Na moje piąte urodziny włożył mi do łóżka nakręcaną ropuszkę. Sam usiadł w fotelu, przesłonił twarz gazetą i zerkał spoza niej, żeby 5 dokładnie widzieć, co też będzie się działo, kiedy wejdę pod kołdrę. Działy się rzeczy okropne, więc mój dziadziuś śmiał się tak, że w końcu w ogóle nie mógł złapać tchu. Zaczął się krztusić, wszyscy tłukli go po plecach, na mnie nikt nie zwracał uwagi, chociaż stałam na krześle i zgarniając przy kolanach długą nocną koszulę darłam się jak opętana, widząc metalową żabę skaczącą po moim łóżku. Pamiętam również, że któregoś dnia nigdzie nie mogłam znaleźć mojego kota Ріпка. Dziadziuś wyjaśnił mi wtedy, że właśnie gotuje z niego smaczny rosołek, bo małe dziewczynki najlepiej żywić rosołkami z kotków. - Jak zjesz rosołek z Ріпка, będziesz duża i mądra! - powiedział, uniósł pokrywkę garnka, przymknął oczy i z lubością wdychał zapach parującej zupy. Płakałam rozpaczliwie. Wreszcie znalazłam Ріпка siedzącego spokojnie na oknie i obserwującego wróble. Moi rodzice krzyczeli na dziadziusia, prosili go, tłumaczyli, że jeśli dalej będzie tak ze mną postępował, dostanę nerwicy. - Przeciwnie! — bronił twardo swoich metod wychowawczych. - Uodporni się tylko na wszelkie niespodzianki, które może jej zgotować los. Potem, jak już się stało to, co się stało, mój dziadziuś złagodniał i w ogóle przestał mnie straszyć. Może doszedł do wniosku, że wobec losu człowiek bywa bezradny i że odporność na ciosy nie ma nic wspólnego z gotującym się rosołkiem z Ріпка, а na rozpacz nie ma rady, można ją tylko przetrwać. To właśnie wtedy klękaliśmy obok siebie na dywaniku przed moim łóżkiem i dziadziuś uczył mnie modlitwy do Anioła Stróża. Odnalazł ją w książeczce do nabożeństwa, która kiedyś należała do jego babci, a mojej praprababci, Tekli Chorążanki z męża Morsowej. Na pierwszej stronie, pożółkłej i kruchej, widać zbrązowiały napis: TA ŚWIĘTA KSIĄŻECZKA NALEŻAŁA KIEDYŚ DO TEKLUSI CHORĄŻANKI. Litery starannie wyrysowane, tu cieńsze, tu grubsze, 6 bo Teklusia Chorążanka uczyła się pilnie kaligrafii, nie to co jej praprawnuczka Paulina, która krzywe słowa rozsypuje po całej stronie zeszytu tak, że nawet trudno zebrać je w zdanie. NALEŻAŁA KIEDYŚ. Wzrusza mnie ten zwrot, którym Teklusia Chorążanka dala przyszłości znak o swoim minionym istnieniu. Jej książeczka jest gruba, oprawiona w ozdobną okładkę z tłoczonej, czarnej skóry. Z masy perłowej zrobiony jest na niej krzyż i piękne zawijasy ornamentów. Brzegi stronic mają wyblakły, szmaragdowy kolor, a okładkę zamyka pociemniały, fantazyjny zatrzask. To jedyna rzecz, która w mojej rodzinie została po Teklusi Chorążance. - Bardzo dużo... - mówi mój dziadziuś z zadumą. - Należała kiedyś... jaka to musiała być mądra dziewczynka. Nie wiem, w jaki sposób udało się dziadziusiowi pogodzić głęboką wiarę w Boga z edukacją, którą pobierał u diabła. Myślę, że pomogło mu w tym poczucie humoru, tak jak i mnie, kiedy już podrosłam, pozwoliło twierdzić, że wierzę w to wszystko, co o swoich studiach opowiada dziadziuś. Po tym, co wydarzyło się w mojej rodzinie, już nigdy nie był taki jak dawniej, chociaż znowu nauczył się uśmiechać, żartować, a po jakimś czasie wróciła mu nawet chęć do życia, albo udawał. Po wypadku dziadziuś szybko wyzdrowiał i tylko jedną nogę ma trochę sztywną w kolanie. Utyka na nią, ale chodzi bez laski. Właśnie widzę go przed sobą. Przechodzi przez mostek nad rzeką, ciągnąc mały wózek, który mój tatuś zrobił specjalnie dla niego, ze starego, drewnianego dywanika sprzed wanny i dwóch kół, które kupił w zakładzie Pana Naprawa Rowerów. W miasteczku, które wybrał sobie jako miejsce zamieszkania, wszyscy znają dziadziusia i turkot jego wózka po chodniku. Kłaniają się, zagadują, dziadziuś wita ich przykładając dwa palce do daszka swojej płóciennej, poplamionej farbami czapki. Ludzie w miasteczku noszą nazwiska wymyślone przez dziadziusia, wiedzą o tym, ale nikt nie ma mu tego za złe. Pan Specjalista Laryngolog, Pani Apteka, Pani Świetna Kapusta Kwaszona z kiosku warzywnego, Panie Mądrale ze szkoły i w ogóle każdy tu 7 mówi o dziadziusiu: Mistrz. Myślę, że go kochają. Zapraszany jest na śluby, chrzciny, wesela, chodzi na pogrzeby. Często znajduje przed swoimi drzwiami a to kilka jajek, a to biały ser owinięty w czyściutkie płótno, wiosną rzodkiewki, latem jabłka i wiśnie, jesienią pomidory. Wszyscy wiedzą, że jest zamożnym człowiekiem, te piękne dary, które mu składają, są dowodami pamięci tych ludzi, a może ich wdzięczności za to, że taki sławny malarz jak Joachim Mors zapragnął wśród nich spędzić resztę życia. Mówi o sobie, że był impresjonistą dobre sto lat temu i że zostało mu to do dziś. Takie przesunięcie w czasie ma być jednym z dowodów na fakt, że mój dziadziuś kształcił się u diabła. Prawda, jego malarstwo nie jest dzisiejsze. - Obrazy naszego Mistrza są obrazami świata, a nie czegoś, co wylęgło się w mózgu malarza albo przekręciło w jego oku - recenzuje twórczość dziadziusia znany krytyk sztuki Pani Świetna Kapusta Kwaszona, wybierając mu najpiękniejsze pomidory. No więc widzę go przed sobą, idzie po mostku nad rzeką, w wózku wiezie pudło z farbami, dwie palety, dwie ramy z naciągniętym płótnem: dużą i małą. W drewnianym pudle poukładane są czyste szmatki, na nich stoi butelka z terpentyną. Szpachle i związany gałgankiem pęk pędzli dziadziuś wsunął do wysokiego koszyka z wikliny, który został przymocowany przez mojego tatusia do jednej z listew. Jest piękny, słoneczny dzień, dziadziuś idzie i gwiżdże, mija drzewo, którego korę opukuje dzięcioł. Zatrzymuje się i spogląda w górę, chce wypatrzyć pomiędzy gałęziami czarno-białe pióra. Staję przy nim i też podnoszę głowę, nasłuchujemy, patrzymy, nic. Nie tylko my nie widzimy dzięcioła, ale i on przestał stukać. Danka, którą niosę w klatce, zaczyna się denerwować, nie po jej myśli jest to szukanie innych ptaków. Szybko porusza niebieską głową w prawo, w lewo, wreszcie przywołuje dziadziusia do porządku. - Achim! Achim! - pogania, skrzekliwie skracając jego imię. - Achim, phędko! 8 Jej oczy z czarnymi źrenicami i tęczówkami w kolorze pomarańczy otoczone są żółtymi piórami. Błyszczą, bo Danka jest zdrową, zadbaną papugą. Długo była nieufna i milcząca, po smutnych przejściach z człowiekiem. Pan Warsztat Szewski przyniósł ją do dziadziusia pewnego dnia. - Mistrzu, ja z taką delikatną sprawą... Dziadziuś mój wiedział, że Pan Warsztat Szewski wybiera się na stałe do syna, który zadomowił się już w Brazylii, więc kiedy zobaczył klatkę z papugą, domyślił się, jaką to delikatną sprawę może mieć do niego. - O, nie, panie Rajmundzie, przykro mi, ale muszę panu odmówić! - powiedział nie dopuszczając go do słowa. Odwrócił głowę, żeby nie widzieć papugi nerwowo kręcącej łepkiem. Milczała, przycupnięta w kącie klatki, dziadziuś wiedział, czym się to wszystko może dla niego skończyć. - Taki dobry ptak... Głos Pana Warsztat Szewski załamał się, najwyraźniej było mu bardzo ciężko rozstawać się z papugą. Żyła u niego już od lat, ale chociaż gadała trochę, to przecież nie mogła zrozumieć, że musi zostać w Polsce, mimo iż jej ojczyzną jest właśnie Ameryka Południowa, do której udawał się na stałe Pan Warsztat Szewski. - Dlaczego nie weźmie jej pan ze sobą, panie Rajmundzie? Dziadziuś jak mógł, tak odwlekał wyartykułowanie tego jednego słowa „dobrze", na które czekał pan Rajmund i które przecież dziadziuś musiał powiedzieć, bo w końcu spojrzał na tego biednego, kolorowego ptaszka i wiedział, że jednak jest mu przeznaczony. - Nie mogę, Mistrzu, żebym to ja był od siebie zależny... Mój dziadziuś rozejrzał się po pokoju, westchnął, przesunął ręką po długiej brodzie, a. potem wskazał stolik pod oknem. - Tam! - powiedział. Pan Warsztat Szewski rozpłakał się, a mojemu dziadziusiowi serce zaczęło walić jak młotem, bo wiedział, że wziął na siebie wielką 9 odpowiedzialność, musiał zdobyć miłość porzuconego ptaka i w ogóle nie wiedział, jak się do tego zabrać. - Na imię ma Dana... - powiedział Pan Warsztat Szewski pociągając nosem. - Danuśka, po mojej mamusi... Teraz dziadziuś marzył tylko o tym, żeby Pan Warsztat Szewski jak najszybciej poszedł do domu, zapakował walizki, przykleił na nich kolorowe nalepki linii lotniczych i wzniósł się w powietrze w kierunku ojczyzny dziadziusiowej papugi, która ciągle kręciła głową i siedziała w kącie klatki. - Lubi jabłka... - szepnął Pan Warsztat Szewski. - Dobra, dobra! - powiedział mój dziadziuś i machnął ręką. - Damy sobie radę. Nastały ciężkie dni dla nich obojga. Dziadziuś dwoił się i troił, żeby dogodzić Danuśce, a ona ciągle była smutna i osowiała. Mało jadła, przestała gadać, do dziadziusia odwracała się tyłem. Nie chciała wylatywać z klatki, siedziała w niej i tylko czasami nerwowo dziobała drewniane drążki. Dziadziuś gwizdał, śpiewał, chciał uczyć ją nowych słów. Kupował jabłka, robił kolby z prosa i miodu, ale ona była nieczuła na jego starania. Wreszcie któregoś dnia, dziadziuś zagrał Danuśce na okarynie. Znieruchomiała na swoim drążku i długo wpatrywała się w dziadziusia. Potem ostrożnie przeskoczyła na brzeg otwartych drzwiczek. Słuchała. Dziadziuś grał. Danuśka sfrunęła mu na ramię i przytuliła głowę do jego policzka. Wtedy, trzymając okarynę w jednej ręce, drugą dziadziuś zaczął delikatnie gładzić Danuśkę. Czuł lekkie stukanie dzioba. Danuśka pokochała dziadziusia gwałtowną zaborczą miłością. No więc, szliśmy teraz wzdłuż rzeki pokrytej szarozieloną rzęsą, dziadziuś ciągnął wózek z wszystkimi przyborami, ja niosłam klatkę z papugą. Za rzeką ciągnęły się domy miasteczka, cały ich szereg przerywany wylotami ulic. Na naszym brzegu były jedynie niskie zarośla i drzewa. Dziadziuś przystanął, patrzył. Postawiłam na ziemi klatkę i zbliżyłam się. Wyciągnął przed siebie rękę, jakby poprzez 10 wodę chciał dotknąć wielobarwnych ścian domów, rdzawych dachów i szarego muru okalającego ogrody. - Spójrz... - powiedział. - Zupełnie jak u Sisleya. MIASTECZKO VILLENEUVE-LA-GARENNE NA BRZEGU SEKWANY - Zupełnie jak u Sisleya - powiedział mój dziadziuś. - Pokażę ci w domu reprodukcję obrazu, o którym myślę: „Miasteczko Villeneuve-la-Garenne na brzegu Sekwany". - Przecież ją mam, dziadziusiu. - Słusznie, zapomniałem. Rozstawił pod drzewem sztalugi i składane, obciągnięte szarym, grubym płótnem krzesełko. Zajęłam się swoim stojakiem, który poprzedniego dnia dziadziuś sklecił z prętów bambusa. Kiedyś stanowiły część parawanu, ale parawan rozleciał się w czasie przeprowadzki. Oparłam na podstawce mniejsze z płócien. Dziadziuś wyjął z wózka pędzle i palety. Kasetę z farbami ustawił między nami na pniu drzewa. Zawiesił czyste szmatki na moich sztalugach i ułożył mi w ręku paletę. Do tej pory malowałam tylko akwarelami, dopiero teraz, kiedy przyjechałam do niego na wakacje, dziadziuś powiedział, że nadszedł czas, żebym spróbowała olejnych. Moje zagruntowane już płótno stało przede mną. Tak często patrzyłam, jak dziadziuś maluje, że powinnam umieć się do tego zabrać. Podglądałam przecież tajemnice mieszania farb, nieoczekiwane pojawianie się kolorów na palecie, takich, których daremnie szukać w tubach. Wiedziałam jednak, że dopóki sama nie dotknę pędzlem płótna, nie będę do końca wtajemniczona. Rzeka przed nami płynęła spokojna, szara, z zielonymi dywanami rzęsy, sąsiedni brzeg był trawiasty, ale pełen niewielkich łach piasku, za nimi ciągnęło się miasteczko z domami tylko pozornie podobnymi do siebie. 11 - Najpierw zrobię szkic węglem, dziadziusiu. - Jak chcesz, tylko nie oglądaj się na mnie. Musisz malować swoje widzenie, nie moje, pamiętaj, więc bardzo cię przepraszam, ale teraz zajmę się własnymi sprawami. - Phędko! - wrzasnęła Danka. Dziadziuś siedział na swoim krześle lekko przygarbiony, duże dłonie położył na kolanach i patrzył przed siebie. Wzięłam do ręki węgiel, wiedziałam, że szkic pomoże mi, kiedy sięgnę po pędzel i farby. Spróbowałam. Od czasu do czasu dziadziuś spoglądał w moją stronę. Starał się, żebym tego nie zauważyła, ale widziałam za każdym razem. Przypominał tego dziadziusia, który kiedyś przysłonięty gazetą czekał, aż ropuszka wyskoczy na mnie spod kołdry. Teraz żabami miały stać się stożki farb, kiedy wycisnę je z tub na paletę. Wiedział, że się ich boję. Może sądził, że stanę na krzesełku i zacznę wrzeszczeć ze strachu, kiedy wreszcie sięgnę pędzlem po mieszankę błękitu i rozcieńczonego terpentyną karminu? Naszkicowałam lekką linią zarys domu. Okiennice na pierwszym piętrze otworzyły się. Kamienica jest blisko brzegu, dzieli nas od niej jedynie wąska rzeka, trawa i niewielki pas ogrodu otoczonego niskim murem. - A to co? - powiedział mój dziadziuś. - Ktoś wszedł do pokoju. W oknie nikogo nie ma, nie wiadomo, czyja ręka pchnęła okiennice. Przyglądam się. Porównuję kolory domów. Ten na mojej palecie jest zbyt intensywny, chyba muszę dodać do niego odrobinę bieli, której? Tytanowej czy kremskiej? A może to nie biel jest potrzebna? Może powinnam dodać czerni? Już mam cztery stożki farb na palecie i nawet jednej kropki na płótnie. Patrzę na obraz dziadziusia, widzę porozrzucane na nim płaszczyzny kolorów, drobne plamy, kreski i chociaż nie mogę jeszcze rozpoznać szczegółów, wiem, że w jakiejś chwili dziadziuś sięgnie po inny pędzel, taki którego kształt przypomina koniuszek kociego języka. Zwiąże całość zaskakującymi barwami i nagle pojawi się pejzaż. Później będzie 12 dopracowywał jego szczegóły, drobne punkty ożywią całość. Czubkiem cienkiego pędzla będzie stukał w płótno jak dzięcioł w korę drzewa. Płaskim, szerokim uchwyci chmury. Dziadziuś stanął za moimi plecami i długo wpatrywał się w szkic, który zrobiłam węglem. - Chyba będzie dobrze, ale na razie jest mały bałagan w perspektywie, spójrz, ten dom przewróci się za chwilę. W powietrzu kreśli palcem prawidłowe linie. Tuż nad moim płótnem zobaczyłam szeroki paznokieć dziadziusia, przycięty krótko, równo, ale zniekształcony podłużnymi kreskami. Wszystkie paznokcie ma takie. Mówi, że te kreski są jak słoje drzewa, wyznaczają jego wiek. Nie wiem, Pan Pleban ma paznokcie różowe, gładkie, a przecież jest starszy. Nie spieram się jednak z dziadziusiem, bo to nie ma sensu. Teraz spogląda na moją paletę, drapie się po wygolonym policzku, przeciąga dłonią po przystrzyżonej brodzie. - Czy doprawdy ty tak widzisz któryś z kolorów? - pyta zdumiony. - To nadzwyczajne! Przyglądam się dziadziusiowi, usiłuję dociec, mówi poważnie czy żartuje? - Widzę inaczej! - przyznaję wreszcie. - Nie wiem tylko, co zrobić, dodać bieli? Dodać czerni? Uśmiecha się i milczy. On wie, po prostu nie chce mi powiedzieć. - Próbuj! - mówi wreszcie, ale niczego nie wyjaśnia. - Phóbuj! Phóbuj! - skrzeczy Danka. Wyciskam z tub odrobinę bieli i odrobinę czerni. Dziadziuś patrzy, potakuje. Za godzinę moja paleta wygląda już jak powierzchnia księżyca. Wulkany, kratery, góry, doły. Dookoła leżą szmatki upstrzone przeze mnie farbami, ale i moje płótno straciło swoją zgrzebność, żyje. Patrzę na dom za rzeką, szarzejący pomiędzy zielenią otaczających go drzew. Na jego spadzisty dach. Na okiennice. Oczywiście, że pamiętam obraz Sisleya, to dziadziuś zapomniał, że jego kopia wisi w moim domu. Tatuś kupił ją na jakiejś aukcji i dał mi na urodziny. 13 Nikomu nie przyznaję się do tego, że w tym obrazie istnieje mój drugi świat. Istnieje? Do domu wchodzę drzwiami, których nie widać od ulicy, bo zasłania je murowany płotek, krzewy i szerokie, opadające nisko korony liściastych drzew. W sieni jest chłodno, albo tak mi się wydaje, bo przyszłam z powietrza rozgrzanego słońcem i ziemią, która już od kilkunastu dni czeka na deszcz. Tylko rano i wieczorami czuje się wilgoć idącą od rzeki, pomieszaną z zapachem wodorostów i maciejki rosnącej pod oknami. Tak, w sieni jest chłodno, ale już w jadalni przez otwarte okna bucha spiekota. Stawiam klatkę z Danka na komódce przy oknie. Myślę, że dziadziuś wnosi do pracowni przybory malarskie i nasze obrazy. Zapewne obejrzy je teraz uważnie. Ciekawe, co sądzi o moim, ja jestem zadowolona z niego. Jeszcze nigdy nie byłam szczęśliwa w taki dziwny sposób jak teraz. Dziadziuś powiedział kiedyś, że czuje szczęście, kiedy uda mu się pochwycić w pejzażu chwilę barw i zostawić ją przy sobie. Wydaje mi się, że zaczynam to rozumieć. W kącie jadalni stoi stary skórzany fotel, leżą na nim poduszki haftowane na kanwie kolorowymi krzyżykami. Wydaje mi się, że mogła je robić moja babcia, Barbara z Kowalczyków Morsowa, była przecież tkaczką, tkała gobeliny. Dziwne, że żadnego z nich nie widzę w tym domu. Siadam na fotelu, prostuję ręce i wyciągam je nad głową, bolą mnie plecy, czuję zmęczenie, dobre, pachnące terpentyną. I nagle widzę wiszące na rzeźbionym oparciu krzesła trzy aparaty fotograficzne w czarnych futerałach i znajomą kamerę. Poznaję, to sprzęt mojego taty, więc musi być w tym domu. — Tato, gdzie jesteś? — wołam. Może to on pchnął okiennice na górze i wpuścił światło do pokoju gościnnego? Biegnę po schodach, które prowadzą tam z ciemnej sionki, i otwieram drzwi, pusto. Wracam na dół. Z sieni do kuchni trzeba przejść długim korytarzem, nawet za dnia pali się tu światło: słaba żarówka w ściennym kinkiecie, osłonięta białym, matowym kloszem, którego wywinięte brzegi wyglądają jak szklane falbanki. — Tato, gdzie jesteś? — wołam, biegnąc przez korytarz. Wpadam do kuchni, widzę, że stoi oparty o kredens, szeroko rozłożył ramiona, gotowy do powitania. 14 — Witaj! — przytulił mnie. Pachnie fahrenheitem. Jest wysoki, szczupły. Ma ciemne włosy, śniadą cerę i bardzo niebieskie oczy. Moje koleżanki mówią o nim walet pikowy. Sama często tak myślę patrząc na niego, tylko że one kochają się w tatusiu, Zuza wprost szaleje za nim. Wycina wszystkie jego zdjęcia, gdzie tylko je znajdzie. To znaczy, wycina zdjęcia, które on robi. Właściciele galerii twierdzą, że foldery opracowane przez mojego ojca to też dzieła sztuki. Ludzie zajmujący się reklamą starają się o jego serwis. Jeździ po świecie jako juror w konkursach, robi portrety aktorów, fotografuje słynne modelki. Jestem z niego dumna nie mniej niż z dziadka Joachima. — Czy przyjechałeś na dłużej? — Nie, na parę godzin, ale czekam już ze trzy kwadranse na wasz powrót. Zajrzałem do kuchni, bo jestem głodny. Niestety, widzę, że niczym się tu nie najem. — Może jest coś w lodówce? — Nie ma. Sprawdzałem. — Zrobię ci jajecznicę. Są jajka. Tu widzę bułkę. I masło. — Byłaś na spacerze z dziadziusiem? — Malowaliśmy. — O! — Tak. Z drugiego brzegu rzeki malowaliśmy ten właśnie dom. I domy obok. Trawę. Krzewy. Z tamtej strony to wszystko wygląda jak u Sisleya. Z ilu jajek zrobić jajecznicę, tato? — Z trzech. Z trzech. Zawsze z trzech. Najbardziej lubi z trzech. W tamtym życiu też. Znalazłam patelnię, rozgrzałam na niej masło. — Szkoda, tato, że nie możesz zostać dłużej. — Za parę dni przyjadę znowu. Gdzie dziadziuś? Nie wrócił z tobą? — Jest w pracowni. W tym domu pracownia jest na lewo od wejścia. Idź tam, tato, przyniosę ci jedzenie na tacy. Zrobić kawę czy herbatę? — Neskę z mlekiem. Widzę, że przygląda mi się uważnie. Przesuwa ręką po włosach, znam ten ruch, zawsze tak robi, kiedy jest zakłopotany. — Co, tato? 15 — Nie, nic, patrzę, jak się tak krzątasz, i nagle dotarło do mnie, że wydoroślałaś ostatnio. Nareszcie. Nareszcie dotarło to do niego. — Może w końcu zrobi się z ciebie dama. Spojrzałam na swoje przykurzone tenisówki, na nogi upstrzone różnobarwnymi cętkami farb. Wystrzępione dżinsy, które skróciłam do pół uda. Dama? Nie byłam damą i wcale nie chciałam być. — Ubranie nie ma z tym nic wspólnego. Damą się jest albo nie jest. Muszę go wyprawić z tej kuchni. Nawet tu, w tym domu, chce, żebym pasowała do jego wizji. Chciałby mieć córkę, jakiej nie ma, a z tą, którą ma, nie zawsze umie się dogadać. Całe szczęście, że go kocham. W szafce znalazłam talerze i filiżanki, gorzej z widelcem, nigdzie nie widzę sztućców, aż wreszcie znalazłam je w okrągłej puszce stojącej na oknie, dziwne miejsce. Znalazłam też tacę, ładną, z czarnej laki. Podobają mi się przedmioty z czarnej laki. Jak będę miała własny dom, kupię sobie cały serwis. Drzwi pracowni zastałam zamknięte, więc nacisnęłam łokciem klamkę i weszłam. Obydwaj stali przed moim obrazem opartym na prawdziwych sztalugach. — Jak ei się podoba, tato? — Myślę, że będzie piękny. Powiesimy go w salonie. — O, nie! Zostanie tutaj. — W tym obcym domu? — To nie jest obcy dom, tato, przecież ja go maluję. - ZIAHNA! Z1AHNA! - KRZYCZY DANUŚKA I UDERZA DZIOBEM W PRĘTY KLATKI Składamy nasze gospodarstwo. Danuśka drze się jak opętana, wprowadzając w zdumienie ptaki, które zamieszkują ten brzeg rzeki. Przelatują nisko nad nami, siadają na pniach drzew, nawet drepczą nie opodal klatki, nie boją się. Zwłaszcza wróble są dzielne. Danuśka przygląda im się i wrzeszczy: - Ziahnai Ziahna! — Składamy nasze gospodarstwo. 16 To mówi dziadziuś. Ja mogłabym jeszcze siedzieć tu i siedzieć, zwłaszcza teraz, kiedy na moim płótnie tak dużo zaczęło się dziać, a dom naprzeciwko ożył w wyobraźni. Wkładamy pędzle do słoika z wodą, dziadziuś porobił w wieczku szerokie otwory, które je przytrzymują w drodze. Dopiero w domu umyjemy pędzle w wodzie z mydłem. Składamy szmatki, trzeba je wyrzucić. W każdym razie moje, bo więcej na nich farb niż na obrazie, który maluję. Dziadziuś załadował swój wózek, ja biorę klatkę z Danuśka zadowoloną, że postawiła na swoim. Znowu idziemy przez mostek i wkrótce wchodzimy na ulicę, która prowadzi do domu mojego dziadziusia. Dom jest mały, ale to dom do kochania. Nic, że trzeszczy podłoga w sieni i że znowu zaczęły skrzypieć zawiasy okiennic. Pękła jedna z belek podtrzymujących dach ganku, ciemna szczelina ciągnie się na całej wysokości. Rozlatuje się składzik na narzędzia, mój tata chciał go kiedyś naprawić, ale dziadziuś nie pozwolił. - Przyjrzyj mu się, spójrz na te przekrzywione drzwiczki, na ten pochyły daszek... Klatka z Danuśka jest niewygodna do niesienia. Dosyć ciężka, pękata, obija się o nogę. Danuśka lubi spacery, gada przez cały czas, rusza głową na boki, kiedy zaczepiają nas dzieciaki. Oczywiście, wszyscy wiedzą, że to idzie „papuga malarza". Starsi nazywają dziadziusia Mistrzem, ale dzieci, które znają go tylko z widzenia, albo z pogadanek w szkole, mówią o nim „malarz", albo „pan malarz". Danuśka w klatce pyszy się bardzo. Jest piękna, zielona z niebieskim czołem i wielkimi cytrynowymi plamami wokół oczu. Chyba najbardziej jest dumna z czerwono-pomarańczowych piór u nasady skrzydeł, bo kiedy ktoś zaczyna podziwiać jej urodę, natychmiast porusza nimi, jakby chciała powiedzieć: „spójrzcie na mnie jeszcze i tu, proszę bardzo, spójrzcie tu". Lubię zbliżać się do domu dziadziusia, patrzeć z daleka na wielkie, bombiaste krzewy floksów przy furtce, na kolorowe grządki bratków biegnących aż do drzwi wejściowych. Cieszą mnie żółte nagietki i wielobarwne cynie. Właściwie ten ogródek 17 przypomina w kolorycie Danuśkę, o nim też można mówić, że jest prawdziwym ogródkiem malarza. Dom, zbudowany z grubych desek pociągniętych pokostem, teraz pociemniał i zbrązowiał. Dach jest nowy, bo dziadziuś kazał zdjąć zniszczoną papę i położyć piękne, cynobrowe dachówki. I framugi okien zostały zmienione, pomalowane na biało. Nie ruszone są drzwi wejściowe, brązowe jak dom, ozdobione w górze kolorowymi szybami, a pośrodku mosiężną kołatką. Po tym, co się stało, dziadziuś nie chciał mieszkać ani z nami, ani w swoim starym domu. Wydawało się, że na całym świecie nie ma już miejsca, w którym mógłby dalej żyć. Ale kiedyś wracaliśmy we trójkę od siostry mojego taty, która mieszkała na wybrzeżu. Po drodze zatrzymaliśmy się w małym miasteczku nad rzeką, żeby coś zjeść. Wtedy właśnie na obecnym domu dziadziusia zobaczyliśmy napis, że jest do sprzedania. Dziadziuś nie zastanawiał się ani chwili, powiedział: - Kupuję i tu będę mieszkał. Mówiłeś, że jak nazywa się ta miejscowość, Filipie? - Dziadziuś pokochał swój dom od pierwszego wejrzenia. Wyremontował go, już po miesiącu przyjechały meble, te, które kiedyś kupował dla Basi Kowalczykówny, i te starsze, Stefci Giersz, i te, które ofiarowała im moja prababcia Jadzia Kowalczyk. Przyjechała książeczka do nabożeństwa Teklusi Chorążanki, gobeliny tkane przez moją babcię. - Jestem jak stary słoń, który znalazł dla siebie cmentarzysko, powiedział mój dziadziuś. Pewnego dnia pojawiła się w domu pani Lucynka. Dziadziuś powiedział Panu Plebanowi, z którym się zaprzyjaźnił, że szuka kogoś, kto zająłby się jego gospodarstwem. Pan Pleban przysłał Panią Wielką Czyściochę. Weszła, obejrzała obrazy wiszące na ścianach, popatrzyła na dziadziusia i zapytała, gdzie jest kuchnia. Dziadziuś zaprowadził ją, pokazał również ładny, duży pokój, czysty, odmalowany, do którego wstawił brązową szafę, komodę, okrągły stolik z dwoma krzesłami, fotel przyrzucony kocem w brązowo-beżową kratę i zupełnie nowoczesny, wygodny tapczan. Pani Lucynka położyła na stoliku małą, płócienną torebkę, którą nazywała wizytową, usiadła na krześle i powiedziała: 18 - Mistrzu, jest tylko jeden kłopot. - Jaki? - zapytał mój dziadziuś. - Mam chore nogi. - W takim razie są dwa kłopoty, bo ja też. Potem przyjechały rzeczy pani Lucynki, nie było ich dużo. Życie w domu dziadziusia zaczęła Pani Wielka Czyściocha od zawieszenia firanek. A potem spełniło się marzenie. Dziadziuś uległ jej prośbom, oddzielił ściankami róg kuchni, wstawił tam wspaniałe, drewniane drzwi. Pani Lucynka dostała własną spiżarnię. - To jest moja pierwsza prawdziwa spiżarnia! - cieszyła się. -1 do tego zamykana na klucz. W smutnym życiu mojego dziadziusia nieoczekiwanie zaczęła się era konfitur, marynat i śliwkowych powideł. Obudziły się z wieloletniego snu kamionkowe polewane garnki do kwaszenia ogórków, błysnęły srebrem koziołki do sztućców, zabieliły stare, adamaszkowe obrusy. Pani Lucynka wypełniała półki spiżarni, szuflady komód, stopniowo otwierając kuferki i pudła, które dziadziuś po przeprowadzce złożył w jednym z pokojów. Jesienią na stryszku suszyły się już zioła. Dom mojego dziadziusia przestał straszyć samotnością. Zbliżamy się do niego, już widać furtkę otoczoną bladoliliowymi floksami, ale dziadziuś przystaje. Wyciąga z kieszeni wielką chustkę, bo nie lubi tych małych, higienicznych, i wyciera czoło. Wkładają aż pod płócienną czapkę i wysusza zwilgotniałe włosy. Czapka zsuwa się do tyłu, ale dziadziuś nie poprawia jej. Mamy już niedaleko, jeszcze tylko ścieżka wysypana żwirem, po której chrzęszczą koła wózka. I ganek. Przed domem stoi niska, pulchna pani, z siwymi włosami zwiniętymi w kok spięty długimi metalowymi szpilkami. Szpilek trzeba pilnować, bo bardzo trudno takie dostać. Na sobie ma niebieską sukienkę w czarny drobny rzucik, bez rękawów, może trochę zbyt obciskającą biust. Przewiązała się granatowym, niedużym fartuchem, obszytym gęsto pomarszczoną falbanką. Trzepie dywanik z mojego 19 pokoju. Dywaniki z sieni i z pokoju dziadziusia leżą już na stołku, starannie złożone. To właśnie Pani Wielka Czyściocha, dziadziuś zginąłby bez niej. Przynajmniej tak twierdzi i chyba ma rację. - Lhuca! Lhuca! - drze się Danuśka. Uwielbia Panią Wielką Czyściochę, nie wie przecież, że ona mówi czasami o Dance „to ptaszysko". Pani Lucynka kręci głową na widok zmordowanego upałem dziadziusia. - Oj, Mistrzu, Mistrzu! Nie lepiej to posiedzieć w domu? - W domu posiedzę, jak będę stary, pani Lucynko, ale póki ze mnie młodzieniaszek, poty sobie latam jak motylek. - Tralala! - komunikuje pani Lucynka swoją opinię na ten temat, potem patrzy na mnie. - A ty jak wyglądasz! Cała upaćkana! Składa ostatni dywanik, bierze pozostałe, kuchenny taboret i wchodzi do domu przed nami. - Obiad mam gotowy, zaraz podaję. Myjcie się i do stołu! - dyryguje nami. - Dla ptaszyska kupiłam ziarno, nowe jakieś przywieźli. - Pan Sklep Zoologiczny polecał? - Polecał. Sprawdziłam, czyściutkie, ładne ziarno. Coście tam dziś zmalowali? No, no! - podziwia. - Ho, ho! Fiu, fiu, rzeczywiście! No, no, ho, ho! Zasłużyliście sobie na obiad, pewno, pewno! - Ziahna! Ziahna! - domaga się Danuśka. - Oj, ty mordko słodka! - mówi do niej pani Lucynka. - Paulina, był u ciebie twój kawaler. - Który? - Słyszy pan, Mistrzu? Wnuczka kawalerów doliczyć się nie może, ładne rzeczy. Który? Ten, co ślipia ma zielone jak kot Pana Mięso z Sokołowa. Pani Lucynka jest wtajemniczona, jej wolno nazywać właściciela sklepu mięsnego Panem Mięso z Sokołowa. - Radek - domyśliłam się. 20 - Może mu Radek, plączą mi się synowie Pana Poczta Polska. Radek! Radek! Już sobie przypomniałam, czerniawy jest, a te inne jego chłopaki to jasne blondyny. - A ten czego chciał? - huknął nagle dziadziuś. - Mówiłem, żeby mi się tu nikt nie plątał, masz czas na amory! - To nie amory, dziadziusiu. - Niech pani spojrzy, pani Lucynko, jak się nadęła. Czego chciał ten Radek? - Zaprosić Paulinę do kina. - Mogę, prawda? Mój dziadziuś zdjął z głowy płócienną czapkę, którą zmiął i włożył do kieszeni spodni. Przysiadł na taborecie w sieni, milczał przez chwilę. - Jak byłaś mała, do żadnego kina nie chodziłaś i dobrze było - powiedział wreszcie. - Pewnie, że możesz, dlaczego miałabyś nie pójść? Westchnęłam, ciężko dogadać się z moim dziadziusiem. Pani Lucynka ma do niego anielską cierpliwość, ja nie. Poszliśmy się umyć, nie mogłam doczyścić paznokci, farba siedziała mocno. No więc Radek pojawił się, nareszcie! Nie widzieliśmy się od ubiegłorocznych wakacji. Zaczęłam się martwić, że urosłam bardziej od niego i że będziemy głupio wyglądać. Wszyscy mówili, że jestem za wysoka, marzyłam o tym, żeby więcej nie rosnąć. Wytarłam ręce, poszłam do jadalni, dziadziuś i pani Lucynka siedzieli już przy stole. - O której on przyjdzie, pani Lucynko? - O trzeciej. - Urósł? - A ja wiem, pewno urósł, nie mierzyłam go. - A szkoda, pani Lucynko - wtrącił się dziadziuś. - Trzeba było zmierzyć, na przyszłość niech pani mierzy chłopaków. Miarka leży na moim biurku. - Dobrze, Mistrzu. Będę wpuszczać tylko tych od metr siedemdziesiąt pięć - roześmiała się. 21 Nalewała zupę z wazy. Nie było tu żadnego noszenia na talerzach, pani Lucynka prowadziła dziadziusiowi tradycyjne gospodarstwo z wazami, chochelkami, serwetkami wsuniętymi w kółka i koziołkami do opierania na nich sztućców. Lubiłam te zwyczaje. Mój tata i ja nie mieliśmy w domu czasu na takie ceremonie. - Ładny z niego chłopiec - dorzuciła pani Lucynka nową informację. - Tyle, że taki bardziej oberwany. Wygląda jak psu z gardła. - Coś jak ta nasza? - dziadziuś spojrzał na mnie. - Gorzej. - Dziadziusiu... - Słucham? - Oj, dziadziusiu... - Czy teraz w szkołach nie uczą was mówienia pełnymi zdaniami? - Uczą. - A, rzeczywiście! Już mamy orzeczenie. - Niech Mistrz je ten chłodnik i zostawi dziecko w spokoju! - wstawiła się za mną pani Lucynka. Przyszedł o trzeciej. Na szczęście był wyższy ode mnie i rzeczywiście jeszcze ładniejszy niż w zeszłym roku, bardzo mi się podobał. Usiedliśmy na ocienionym o tej porze ganku od strony ogrodu. Robiło mi się słabo na samą myśl o tym, że z pewnością zaraz pojawi się dziadziuś. Często myślałam o Radku w czasie minionego roku, a kiedy dziewczyny z mojej klasy pytały, czy kocham się w kimś, mówiłam, że tak. I to zawsze był on. Teraz patrzyliśmy na siebie w milczeniu, aż nagle nasze spojrzenia przemówiły. - Cieszę się, że przyjechałaś... - powiedział Radek cicho. - Czekałem, wiesz? Nie odpowiedziałam. Nie mogłam wydobyć z siebie nawet jednego słowa. - Od paru dni przechodzę obok domu twojego dziadka i patrzę, czy przypadkiem nie siedzisz na ganku, aż wreszcie wczoraj zobaczyłem, że jesteś. 22 - Ja też myślałam o tobie, o tym, że znowu się spotkamy. - Naprawdę? - Naprawdę. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, dzielił nas stół. Nagle Radek wstał ze swojego krzesła i usiadł na ławce obok mnie. Za nami wisiała zielona ściana dzikiego wina, przed sobą mieliśmy drzwi prowadzące do domu i okno pokoju dziadziusia, było to naprawdę fatalne miejsce. Radek objął mnie ramieniem, przez cienką, bawełnianą bluzkę czułam jego gorącą dłoń. - Tęskniłem za tobą - powiedział. - Nie, Radek! - odsunęłam się, nie chciałam, żeby mnie dotykał. - Dlaczego? Pola... - Dziadziuś jest u siebie, może nas zobaczyć... Czułam, że tymi słowami, jak przed chwilą spojrzeniem, zbliżyliśmy się do czegoś, o czego istnieniu wiedziałam, ale czego nie znałam. Nie wiem, czy dziadziuś zobaczył nas przez okno, czy też przypadkiem wszedł w tej chwili na ganek. Był odświeżony, ubrany w czarne sztruksowe spodnie i śnieżnobiałą koszulę. Wyglądał, jakby zaraz miał wyjść na brydża do burmistrza. Na tacy niósł butelkę kwasu chlebowego. Wielkie wydarzenie, pomyślałam, dziadziuś zawsze sam robi kwas chlebowy i żałuje go każdemu, kto jego zdaniem nie zasługuje na ten napój. Chyba nikt na świecie nie robi takiego kwasu jak mój dziadziuś. Chwali się, że z całej rodziny tylko on jeden zachował w pamięci przepis swojej babci Teklusi Chorążanki i dlatego jego kwas jest taki wyborny. Kiedy się zna dziadziusia, nie wiadomo, jak to jest. Nawet jego siostry, moje cioteczne babcie, sprzeczają się zawsze o proporcje, pytają o nie, ale oczywiście on nigdy nie chce im powiedzieć. Babcie złoszczą się na niego. Są stare i nie panują nad nerwami. Zawsze o ten kwas jest piekło w rodzinie. Ja wiem tylko, że dziadziuś robi kwas w trzech drewnianych ceberkach, które jakimś cudem ocalały z jego domu rodzinnego w Swięcianach koło Wilna. Tajemnica tkwi chyba w sitach. Podglądałam kiedyś i widziałam, jak 23 dziadziuś nieskończoną ilość razy przecedza przez nie miąższ razowego chleba. A może w miecie pieprzowej, rodzynkach i drożdżach? - Oczywiście, kwas udaje się wyłącznie wtedy, kiedy przy robieniu mówisz na rodzynki rodzenki, bo tak właśnie mówiła moja babcia Teklusia z domu Chorążanka! Jak byłam mała, wydawało mi się, że to naprawdę konieczne, i byłam rozczarowana, kiedy mama powiedziała mi, że dziadziuś żartuje. Nie przekonała mnie zresztą, bo mówiła na rodzynki rodzynki i jej kwas nigdy nie był taki jak kwas dziadziusia, który pilnował słownictwa Teklusi z męża Morsowej. Dziadziuś wszedł na ganek, niosąc uważnie tacę z butelką. Radek wstał i ukłonił się dziadziusiowi, który postawił tacę na stoliku. Uścisnął Radkowi rękę, a potem usiadł wygodnie w wiklinowym, starym fotelu, który Pani Wielka Czyściocha przyrzuciła kocem, bo połamane gałązki wikliny bardzo wszystkich drapały. Zrobiło się okropnie, dziadziuś rozglądał się z zadowoleniem. - Przynieś z kuchni dwie szklanki - zwrócił się wreszcie do mnie. - A ty, dziadziusiu, nie będziesz pił? Wybierasz się gdzieś? - zapytałam z nadzieją. - Nie, nie wybieram się nigdzie, lubię spędzać czas z młodzieżą - odparł. Przyniosłam z kuchni dwie karbowane szklanki. Radek otworzył butelkę i nalał do nich kwasu. Cudowny zapach i piękny, bursztynowy kolor były równie pyszne jak smak. - Dziwne jakieś... - powiedział Radek próbując. - Nigdy czegoś takiego nie piłem. Odstawił szklankę, uniósł w górę butelkę i przyjrzał jej się pod światło. - Dziwne jakieś... - powtórzył. Szybko wypiłam łyk, bo zlękłam się, że dziadziuś nalał do butelki jakiegoś świństwa i zadowolony z siebie czeka teraz na to, co Radek powie, ale to był wyśmienity kwas, po prostu Radkowi nie smakował i tyle. 24 - A pan, młody człowieku, czym się interesuje? - zapytał go dziadziuś. Wolałabym, żeby Radek zaoponował przeciwko temu „pan", ale chyba był już przyzwyczajony do tego, że jest traktowany jak dorosły. A jednak pytanie dziadziusia wyraźnie speszyło go, bo nie odpowiedział od razu, dopiero po chwili namysłu. I, Boże święty, zaczął od „Eeeee...", czego dziadziuś nie znosił. - Eeeee... tak głównie, to... eee... mm... to może interesuję się karate! - dokończył szybko i z wyraźną ulgą. Ścierpłam. Mój dziadziuś położył na stole swoją dużą, silną rękę i zaczął przebierać palcami. Paznokciami wystukiwał rytm i podśpiewywał sobie. - Karate... karate... Wielu moich znajomych chłopaków chodziło na karate, dziewczyny też, nie było w tym niczego złego. Wiedziałam już, że dziadziuś uwziął się na Radka. Przestał stukać palcami, spojrzał na niego, uniósł do góry brwi i zapytał bardzo spokojnie: - A głową, młody człowieku, głową pan pracuje? Radek spojrzał na mnie, leciutko uniósł ramiona, wyraźnie nie wiedział, o co mojemu dziadziusiowi chodzi. - Głową? No, głową to ja się chyba uczę. - Uhm... - powiedział mój dziadziuś. -1 czegóż to ze szczególnym upodobaniem? - Z przedmiotów w szkole najbardziej lubię... - Wychowanie fizyczne! - podsunął mój dziadziuś i łypnął na mnie. - Za moich czasów nazywało się to „ćwiczenia cielesne". - Tak! Ale lubię też matematykę, na przykład. - Uhm... - powiedział znowu mój dziadziuś. Miałam straszliwą ochotę zapytać, czy w szkole nie uczono dziadziusia mówienia pełnymi zdaniami, i poprosić o wyjaśnienie, jaką częścią mowy jest „uhm", ale wiedziałam, że tak by mi na to odpowiedział, że w ogóle nie mogłabym się pozbierać. Z dwojga złego 25 wolałam patrzeć, jak Radek nerwowo kręci się na ławce, a dziadziuś spokojnie siedzi w fotelu, ciągle bardzo z siebie zadowolony. - Matematyka! Imponuje mi pan, młody człowieku! Ja nie umiem do trzech zliczyć. Jeżeli jeszcze raz dziadziuś powie do Radka „młody człowieku", to ja zwariuję, pomyślałam, ale dziadziuś wiedział o tym, więc spojrzał na mnie i zapytał: - A który dział matematyki szczególnie jest panu bliski, młody człowieku? - Business. Mój dziadziuś oniemiał, ale tylko na chwilę. - Pan raczy żartować? - zapytał Radka grzecznie. - Nie, serio, business. - Uhm... -powtórzył swoje ukochane słowo dziadziuś. - Myślę, że tyle właśnie chciałem wiedzieć. Miło było pana poznać, młody człowieku. Podobno wybieracie się do kina? - Niestety, proszę pana, okazało się, że nawaliła aparatura. - Ach, nawaliła? - zmartwił się mój dziadziuś strzepując z czarnych spodni płatek jaśminu. - To fatalnie. - Pójdziemy na spacer. Jutro chciałbym wziąć Paulinę na dyskotekę. - Bierze to się lekarstwo. Na przykład lecytynę na poprawienie kondycji umysłowej. Panienkę do kina zaprasza się, jeżeli wolno zwrócić panu uwagę, młody człowieku. Mój dziadziuś wstał, Radek poderwał się z ławki. - Oczywiście, ma pan słuszną rację! - powiedział. - Racja może być tylko słuszna, jeżeli jest niesłuszna, nie jest racją, tylko kompletną bzdurą. Mój dziadziuś ukłonił się nisko Radkowi i paradnym krokiem zszedł po schodkach do ogródka. Przez chwilę patrzyliśmy, jak idzie, aż w końcu jego masywna postać zginęła między drzewami, czasami tylko widać było biel koszuli migającą między zielenią. Byłam wściekła na dziadziusia, taka jest prawda. 26 - Narwany jakiś! - stwierdził Radek krytycznie. - Narwany? Mój dziadziuś? Może i tak, ale Radkowi nie wolno było tego powiedzieć. - A co, nie? - Nie. On ma takie poczucie humoru! - powiedziałam wykrętnie. - Ciekawe, skąd mu się wzięło... -mruknął Radek nieprzekonany. - To proste, jest uczniem diabła. Radek przez chwilę patrzył na mnie podejrzliwie i milczał, wreszcie odezwał się. - Masz to po nim? Te gadki-szmatki? - Tak. Mam po nim. Roześmieliśmy się oboje, minęło napięcie wywołane przez mojego dziadziusia. Poszliśmy na spacer, było pięknie. Chodziliśmy po rynku trzymając się za ręce. Rynek w miasteczku nie jest podobny do żadnego z tych, które widywałam jeżdżąc z moim tatą. Wielki, prostokątny. Jedną stronę zajmuje kościół pełen tłuściutkich amorków z zabawnymi buźkami. Przed kościołem rozciąga się ogromny skwer z plamami barwnych klombów i przystrzyżonych trawników. Wzdłuż ścieżek stoją białe ławki z wygodnie wygiętymi oparciami. Rosną tu stare drzewa, czasami wyższe od domów przycupniętych wokół rynku, najwyżej dwupiętrowych, bo nową dzielnicę i sklepy wybudowano dalej. Przy rynku jest tylko apteka i księgarnia. Partery dwóch domów połączono ze sobą i tam mieści się teraz chluba miasteczka: salon wystawowy. To oczywiście wymyślił mój dziadziuś. Organizuje się tu wystawy, pokazy, odbywają się w nim nawet koncerty i spotkania z różnymi sławnymi ludźmi. Upał zelżał trochę, usiedliśmy na ławce schowanej w półkolu krzewów i Radek znowu objął mnie tak jak wtedy na ganku. Patrzył na moje uda, na których układały się frędzelki wystrzępionych dżinsowych spodenek. Przesunął po nich dłonią. - Jaką masz gładką skórę - szepnął. - Radek, przestań... 27 - Pola, marzyłem o tobie przez cały rok. - Ja o tobie też, ale przestań, proszę cię, Radek, no... Cofnął rękę, drugą ciągle jeszcze obejmował mnie, a ja zaczęłam się wreszcie opierać o niego, tak że w końcu siedzieliśmy przytuleni do siebie. Myślałam, że mnie pocałuje, ale tak się nie stało. Kolorowa piłka wpadła do naszego ukrycia, a za nią gromada dzieciaków. - Jazda mi stąd! - krzyknął Radek. Złapali piłkę i uciekli, ale zaraz nadeszła Pani Świeże Pieczywo, usiadła na ławce obok nas i zaczęła robić na drutach rękaw dziecięcego sweterka. Powiedzieliśmy jej „dzień dobry", a ona uśmiechnęła się i zaczęła nam opowiadać o swoim wnuczku Marysiu, który urodził się dwa miesiące temu. Córka Pani Świeże Pieczywo miała bardzo ciężki poród, trzeba było robić cesarskie cięcie, a biedny Maryś urodził się z niedowagą. Potem dostał, biedaczek, żółtaczki, ale teraz na szczęście jest już zdrowym, tłuściutkim niemowlęciem, i to tak słodkim, że Pani Świeże Pieczywo najchętniej zjadłaby go z miłości jak chrupiącą bułeczkę. Jej opowieść trwała bardzo długo. Szczególnie rozwlekle mówiła o swoim zięciu, który upił się, kiedy Maryś ujrzał już światło dzienne, a córka Pani Świeże Pieczywo nie obudziła się jeszcze z narkozy, zgroza. Wreszcie udało nam się wtrącić w tę opowieść: „do widzenia", i życzyć Pani Świeże Pieczywo, żeby jej wnuczek Maryś chował się dobrze. To znaczy, ja zajęłam się tymi życzeniami, bo Radek tylko stał i ponurym wzrokiem wpatrywał się w rękaw sweterka. Potem weszliśmy w alejkę, na której spotkaliśmy mojego dziadziusia. - No, to koniec! - powiedział Radek, kiedy zobaczył go z daleka. - Możemy się pożegnać. Pewnie, że wolałabym siedzieć z Radkiem za krzewami na ławeczce, ale nie wiedziałam, dlaczego musimy się zaraz żegnać, tylko dlatego że naprzeciwko nas idzie mój dziadziuś, którego kochałam, jakikolwiek był. Nie odezwałam się. 28 - Przyjdę po ciebie jutro i pójdziemy na dyskotekę - powiedział Radek i ukłonił się dziadziusiowi. Dziadziuś zdjął swoją płócienną czapeczkę i trzymając ją w ręku wykonał płynny ruch, pochylając się nisko. Radek ukłonił mu się jeszcze raz i zostawił mnie na środku ścieżki. - Czy dobrze się zachowałem? - zapytał mój dziadziuś, kiedy wracaliśmy do domu. Zobaczyłam żartobliwą drwinę w jego spojrzeniu. Nie rozumiał, że jestem spragniona miłości. BARDZO JASNY SZARY Z ODCIENIEM BŁĘKITU I FIOLETU Takie widziałam niebo tego dnia. Mieszałam na swojej palecie trzy kolory i stale wydawało mi się, że jednego z nich jest za mało. Wreszcie, kiedy miałam już cały wielki stożek farb, postanowiłam dodać do niego terpentyny. Dodałam za dużo. Wąską nitką spłynęła na moją rękę, aż do samego łokcia. Wytarłam ją, ale na szmatce były już wszystkie kolory z mojej palety. Więc teraz miałam je na sobie. Ze zdumieniem zauważyłam, że jednym z nich była mieszanka jasnoszarego z odcieniem błękitu i fioletu, prawie taka, jaką chciałam wydobyć. Może brakowało jej odrobiny karminu, odrobiny. - W upalne dni kolory zawsze blakną mi w oku, a tobie? - zapytał dziadziuś. - Mnie też. Zupełnie nie potrafię znaleźć tego, który jest mi potrzebny... - W upalne dni wszystkie kolory wyglądają, jakby łaskawa ręka Boga przyrzuciła je woalkami, żeby nas nie raziły w oczy - powiedział mój dziadziuś, czubkiem pędzla z kuny nakładając ciemną zieleń na jasną. Drzewo na jego obrazie uwypukliło się, nabrało głębi, wydawało się, że można wsunąć rękę w jego koronę. Nie, nigdy nie potrafię malować tak jak dziadziuś. 29 - W upalne dni... - podjął swoją litanię o upalnych dniach - najtrudniej jest namalować gorąco, więc nie denerwuj się niebem i nie ciskaj szmatą, nie chodzi przecież o to, żeby malować prędko. - Phędko! Phędko! - Właśnie jej tłumaczę, żeby nie malowała prędko, moja droga Danko! Czy słyszysz, Paulina, jak rechoczą żaby? Szkoda, że nie potrafimy malować ich głosów. Wyobrażasz sobie, jakie piękne byłyby pejzaże pełne rechotu żab, ptasich pogwizdywań, stuku dzięcioła i głosu naszej Danki? Muszę przyznać, że okna tego wyższego domu wyszły ci zupełnie możliwie, widać w nich głębię pokoju, a to wielka sztuka wbrew pozorom. Komuś, kto nigdy nie trzymał pędzla w ręku, wydaje się, że wystarczy położyć między ramami okien zwykłą ciemną plamę... Głos dziadziusia, nieco monotonny, podziałał na mnie kojąco. Może jednak poradzę sobie z malowaniem upału? Może potrafię odnaleźć na mojej palecie tajemniczy kolor woalki, którą Pan Bóg rzucił na brzeg rzeki i panoramę miasteczka. Drzwi wejściowe mają kolor gołębi. Wiem, że na wprost jest korytarz prowadzący do kuchni, że schody przy ścianie wiodą na górę do gościnnego pokoju i jeszcze do jakiegoś, w którym nie byłam. Na lewo pracownia, przy niej duża jadalnia, ta, w której stoi wygodny, skórzany fotel z poduszkami haftowanymi na kanwie. Przez otwarte okno wchodzą gałęzie drzew, za nimi w głębi ogrodu ciągną się rabatki kolorowych kwiatów. Na stole, w wysokim szklanym dzbanku widzę sok pomarańczowy z kostkami lodu, który nie rozpuścił się jeszcze, a więc ktoś jest w tym domu, ktoś niedawno wyjął lód z zamrażalnika, bo nie stracił jeszcze kanciastych brzegów i zimnego, niebieskawego koloru. Siadam w fotelu i czekam. Zawsze musi minąć chwila, nim ożywię mój drugi świat. Rozglądam się. Dywan jest czysty, jakby pani Lucynka jeździła po nim odkurzaczem. Podłogę z desek zamalowano czerwoną farbą, która tu i ówdzie wytarła się już trochę. Myślę, że w rogu pokoju będzie stał wysoki zegar z wielkim wahadłem, rzymskimi cyframi na białym tle i czarnymi wąsami wskazówek. Zegar 30 jest w pięknej obudowie, ale nie chodzi. Myślę, że tak powinno być, w tym właśnie świecie czas może nie mijać i to odróżnia go od rzeczywistości. Słyszę czyjeś kroki. Mam nadzieję, że to będzie Radek. Czy naprawdę chcę, żeby to był on? Zastanawiam się. Może niech to będzie ktoś inny, decyduję. I jest inny. Uśmiecha się do mnie od progu, w którym już przystanął, niepewny, wejść czy nie wejść? - Wejdź! - zapraszam go. - Czy to ty przygotowałeś sok? -Tak. W ręku trzyma dwie wysokie szklanki, unosi je do góry, pokazuje mi. - Czekałem na ciebie. Zbliża się do stołu i napełnia obydwie. Podaje mi jedną, sam bierze drugą, siada na zabawnym taborecie z półokrągłym siedzeniem. Nie wiem, o czym z nim rozmawiać, nie wymyśliłam tego. - Podobne krzesło jest w domu mojego dziadziusia - mówię. - Należało kiedyś do jego mamy, Stefci Gierszówny. Bawi mnie naśladowanie mojego dziadziusia. Uściślanie familijnych powiązań, splatanie wszystkich kobiet, które były ważne w naszej rodzinie, w długi łańcuch niemożliwy do rozerwania. - Dziadziuś mówi na to krzesło „gondolka" i ma do niego wielki sentyment. Po Stefci zostało więcej rzeczy niż po Teklusi Chorążance. - A co jeszcze zostało po tej Stefci? No właśnie. Radek nigdy nie zapytałby o to, chyba że Stefcia zostawiłaby nam po sobie wielką fortunę. - Szuflada pełna szmatek. Muszę do niej zajrzeć, bo sama już nie pamiętam, co tam jest. Serwantka została. Zniszczyła się w czasie wojny, miała wyrwane dwa zawiasy i zbite szyby. Dziadziuś odnowił ją i wygląda teraz jak dawniej. Małymi łykami pijemy sok pomarańczowy. Nasze spojrzenia spotykają się, uśmiechy także. Przypomina mi się chwila na ganku, kiedy z Radkiem patrzyliśmy sobie w oczy, ale ten chłopiec przypomina mi kogoś innego. Zęby, usta, nos. Och, wiem, oczywiście. To walet pikowy. - Jak masz na imię? - pytam. Przez chwilę nie mogę się zdecydować. Jest tyle imion, które lubię, nie wiem, które wybrać. - Mateusz - mówi. 31 Przygląda mi się. Mruży oczy i przechyla głowę. - A ty? Nadeszła pora, w której mogę zmienić sobie imię. - Polly. Nikt z moich bliskich nie chce używać tego zdrobnienia. Uważają, że jest pretensjonalne, mnie się podoba. - Masz ładne imię - mówi Mateusz. - Opowiedz mi coś o swoim dziadziusiu - prosi. - Jest uczniem diabła. Mateusz nie wygląda na zdziwionego, przeciwnie, kiwa głową ze zrozumieniem, zupełnie tak, jakbym powiedziała, że mój dziadzius kończył Sorbonę. - Uważa, że urodziła nas historia, wiesz? Świata. Rodziny. „Twoją matką jest dusza od żelazka, a ojcem moździerz babci!" Taki wymyślił mi rodowód, niezależnie od tych wszystkich babek i prababek, od których się wywodzę. Zamykam oczy, jest cicho, poręcze fotela obejmują mnie jak ramiona. Niech to będą jego ramiona. - Zostań ze mną na zawsze - mówi Mateusz. - Dobrze. Jestem pewna, że kiedyś dotrzymam słowa. Przecież czekam na niego. Podchodzi do okna, przytrzymuje z dwóch stron brzegi ciemnoczerwonych pluszowych kotar obszytych złotymi frędzlami i szybkim ruchem zasłania je, jest ciemno. - Polly? - Jestem tu. Dziwne uczucie, taki nagły powrót. Mój dziadzius pyta: - Dlaczego to robisz? Patrzę na obraz, na odrobinę czerwieni i czerni, które zmieszałam i właśnie kładę je pędzlem na płótnie. - Maluję kotary. - Przecież w tych oknach nie ma żadnych kotar. - Ależ są, dziadziusiu. 32 TAŃCZĄCA SOBOTA TO KRÓLOWA WSZYSTKICH DNI MIESIĄCA Tylko raz na miesiąc w kawiarni „Altanka" jest dyskoteka dla młodzieży, zawsze w sobotę i dlatego nazywa się ją tańczącą sobotą. Na dyskotekę w „Altance" przychodzą wszyscy, i ci, którzy tu mieszkają, i ci, którzy przyjeżdżają tylko na wakacje, tak jak ja, na przykład. Ubrałam się w czerwoną spódnicę, białą bawełnianą bluzkę bez rękawów, z ukośnym czarnym napisem DISCO. Na nogi włożyłam sandały z kolorowych rzemyków, na śmiesznych, małych obcasach. Włosy zaplotłam w dwa krótkie warkocze, które sztywno sterczą mi nad uszami. Pani Lucynka ogląda mnie ze wszystkich stron. - Dobrze! - pochwaliła wreszcie. - Ciekawe, jak się też wystroi ten twój kawaler, ale chłopaki nie dbają o siebie, one to tak byle jak latają. Radek wcale nie wyglądał byle jak, kiedy przyszedł po mnie. Miał na sobie czarne skórzane spodnie, białą koszulę ze stalowymi zatrzaskami zamiast guzików i zamszową kamizelkę z frędzlami. Był zadowolony z mojego stroju. - Wyglądasz klasa! - pochwalił mnie. Dziadzius i pani Lucynka głównie interesowali się spodniami Radka. - A w tych portkach to się da usiąść? Takie opięte, hi! - śmiała się Pani Wielka Czyściocha. - Gorąco musi w nich być jak w piecu, nie? - Nie! - zaprzeczył Radek. - Są, jak trzeba. Pani Lucynka oglądała teraz jego buty. - O, Jezu! - chichotała. - O, Jezu! Niech pan spojrzy, Mistrzu, toż jak on Paulinie nogę nadepnie, to trzeba będzie do szpitala jechać! - Nie nadepnę jej na nogę! - odparł Radek urażonym głosem. - Nie ma dziewczyny w tym mieście, której bym w tańcu nadepnął na nogę! - A nasza nie będzie pierwsza? 33 - Nie będzie - zapewnił ponuro. Dziadziuś włożył ręce w kieszenie spodni, wyprostował się i uniósł głowę, wyglądał trochę jak król Zygmunt Stary, pomijając ręce w kieszeniach. - No, młody człowieku, liczę na to, że będzie się pan opiekował moją wnuczką - powiedział, a w jego głosie zabrzmiała groźba, chociaż w najmniejszym stopniu nie wyrażona słowami. - Ma się rozumieć! - odparł Radek. Staliśmy przed dziadziusiem i Panią Wielką Czyściochą przytłoczeni ich spojrzeniami. Było strasznie. Mój tata nigdy nie oglądał moich kolegów i nie robił min jak dziadziuś. Miałam ochotę złapać Radka za rękę i uciec z tego czyśćca, który dziadziuś urządzał, bo piekło to nie było, ale i do nieba miałam daleko. Bardzo chciałam wreszcie wyjść z domu. Czułam, że dziadziuś tylko czyha, żeby znaleźć powód, dla którego mógłby cofnąć swoją zgodę na dyskotekę, a pani Lucynka pewnie chętnie poparłaby jego sprzeciw, bo nagle spojrzała na Radka i z najwyższym zdumieniem zawołała: - A co ty masz w uchu? Radek miał w uchu zwyczajny kolczyk, nic takiego, ale Pani Wielka Czyściocha była wstrząśnięta. Dziadziuś zamienił się w słup soli, ale na krótko. Oprzytomniał, zbliżył się do nas i obejrzał ucho Radka bardzo dokładnie. - Uhm! - powiedział. - No i pięknie, młody człowieku, niebywale to jest ozdobne, zaiste! Przechylił głowę i spojrzał na drugie ucho Radka. - Niepojęte! Dlaczego tylko jeden? Wymodulował głosem uczucie wielkiego niedosytu. - Tak się nosi - wyjaśnił Radek. - Tak się nosi! - poparłam go. Dziadziuś spojrzał na mnie i powiedział krótko: - Cicho bądź, głupia! - Sio! Sio! - wrzasnęła Danuśka. Wyleciała z klatki i usiadła dziadziusiowi na ramieniu. Wpatrywała się w kolczyk Radka, widziałam, że ma wielką ochotę przywłaszczyć go sobie. - Dziadziusiu, trzymaj Dankę! - krzyknęłam. Za późno. Danuśka przefrunęła na ramię Radka i chwyciła dziobem kolczyk. Bał się poruszyć, patrzył tylko na dziadziusia błagalnie. - Czy może pan zrobić coś z tym ptakiem? Radek mówił z zaciśniętymi zębami, poruszał ustami jak nąj-oszczędniej. Dziadziuś sięgnął ręką do jego ucha. - Nie wiem, czy mi pozwoli - powiedział. - Może wzięlibyście ją ze sobą? To taka ozdobna papuga. Jakby się ktoś pytał, to należy do gatunku amazonek niebieskoczelnych. Doprawdy, chwilami mój dziadziuś był nie do wytrzymania. - Dziadziusiu, odczep ją, błagam, zrób to prędko! - zawołałam. I wtedy Danka wrzasnęła: - Phędko! Phędko! Wypuściła kolczyk z dzioba, przefrunęła na ramię dziadziusia i przechylając głowę na bok, z tego miejsca znowu przymierzała się do wyrywania Radkowi kolczyka. - Uciekajmy! - zawołał. - Prawdziwy mężczyzna nigdy nie mówi „uciekajmy", po prostu nie zna tego słowa, młody człowieku! - powiedział dziadziuś. Odwrócił się i czule przytrzymując Dankę na ramieniu, wyszedł z pokoju. Za nim podążyła Pani Wielka Czyściocha. Radek rozcierał ucho. - Głupi ten twój dziadek! - powiedział. - Mój dziadek? Głupi? Dlatego, że mu się nie podoba twój kolczyk? Jest po prostu z innego pokolenia. - Powiedziałbym ci, Pola, co myślę o pokoleniu twojego dziadka, ale przecież zaraz obrazisz się na mnie, ty panienko z dobrego domu! 35 Wyszliśmy. Idąc w stronę kawiarni „Altanka" nie zamieniliśmy ze sobą nawet jednego słowa, boja przez cały czas zastanawiałam się nad tym, czy określenie „panienka z dobrego domu" przynosi mi ujmę, czy nie, a Radek zwyczajnie był wściekły. Myślałam również o Teklusi Chorążance, Stefci Gierszównie i o Basi z Kowalczyków, żonie mojego dziadziusia. Czy one były panienkami z dobrych domów? Były, więc i ja jestem. I dobrze, będę sobie, w końcu hańbą to nie jest. Radek szedł obok mnie, ciągle rozcierając ucho. Spojrzałam, krew się nie lała, więc chyba Danka żadnej krzywdy mu nie zrobiła. I nagle zachciało mi się śmiać. - O co chodzi? - zapytał Radek. - Wyobrażam sobie, jak byś wyglądał z Danka przy uchu, jeżeli w końcu wzięlibyśmy ją ze sobą! Przystanął, ujął się pod boki, frędzle kamizelki leżały mu na dłoniach. - Wiesz co, Pola? - powiedział. - Zostawiłbym cię w domu, gdybyś nie była taka cholernie ładna! - Zostawić to można kogoś na portierni! -przypomniał mi się mój dziadziuś. - Ale nie panienkę, i to z dobrego domu. Ja też zrobiłam się wściekła. Przez chwilę miałam ochotę zawrócić i zrezygnować z tej głupiej dyskoteki, ale rozmyśliłam się. Marzyłam przecież o Radku przez cały rok, a teraz był w zasięgu ręki. Bawiłam się świetnie. Często chodzę na dyskoteki, nikt nie broni mi tego, więc dobrze wiem, jak na nich bywa. Wiem, ile puszek piwa może pójść na głowę, znam te szybkie wychodzenia, przychodzenia, błyszczące oczy, coraz bardziej rozmazane makijaże na twarzach dziewczyn i zapach marihuany. Ja lubię tańczyć, reszta mnie nie obchodzi. Lubię tańczyć od pierwszej chwili aż do ostatniej, kiedy z wolna wygaszają światła i zbliża się koniec zabawy. Muszę przyznać, że Radek nie zostawił mnie ani na chwilę, nawet jeżeli oddalaliśmy się od siebie w tańcu, zawsze na odległość dawał mi znak, że jest i czeka na mnie. Wzięłam ze sobą dwa krótkie, bambusowe kijki i kastaniety. 36 Radek szybko zrozumiał, że musi krążyć wokół mnie, kiedy uderzam kastanietami, albo chwytać kijki rzucane mu przez całą salę, łapał je bez trudu, pasowaliśmy do siebie w tańcu, jakby całe tygodnie prób były za nami. Wróciliśmy do domu po północy. Dziadziuś kładł pasjansa na stole w jadalni, obok niego Pani Wielka Czyściocha rozstawiła deskę do prasowania. Już rano zapowiadała, że będzie prasować do ostatniej ściereczki, żeby pranie zbyt nie przeschło. I tak musiała skrapiać je wodą, która syczała pod żelazkiem. Dziadziuś oderwał wzrok od kart i przyjrzał się nam uważnie. - No i jak było? - zapytał. - Cudownie, dziadziusiu! Po prostu, cudownie! - Pola zrobiła furorę! - zakomunikował Radek z dumą. - Była najlepiej ubraną dziewczyną, daję słowo! I dziabnęła sobie tylko jednego kielicha. - Uhm... - powiedział mój dziadziuś wymownie. - Nic nie dziabnęłam! Udawałam tylko, kiedy ten czarny z dużym nosem namawiał mnie i namawiał. Dosyć miałam jego gadania, ale wszystko wylałam do jakiejś pustej szklanki. - A pan sobie dziabnął, młody człowieku? - Ja? A skąd! Ja przecież ćwiczę karate, a tam był, niestety, mój trener. - Uhm. Niestety? - powiedział mój dziadziuś. - To się fatalnie złożyło. - No, dość - przyznał Radek. - Szczerze współczuję. - Dziękuję! - ukłonił się mojemu dziadziusiowi Radek. Zauważyłam, że oni obydwaj bardzo często kłaniają się sobie. Zwłaszcza celuje w tym mój dziadziuś, ale Radek podjął ten obyczaj i też wiecznie zginał się w ukłonie. - Pola tańczy wspaniale! - pochwalił mnie. - Wyglądała jak barwny ptak, który fruwa w powietrzu po całej sali gubiąc pióra tu i ówdzie. 37 Moim dziadziusiem najwyraźniej wstrząsnął ten malowniczy opis, którym Radek chciał mu się przypodobać. - Gubiąc pióra? - uniósł brwi do góry. - To nie do wiary! Czy ona robiła striptiz? - Ależ skąd! - oburzył się Radek. - To była moja przenośnia. Gubiąc pióra, to znaczy... - zająknął się. - Eeeee, yym... to znaczy używając tej przenośni miałem na myśli, że no... - Uhm! - powiedział mój dziadziuś z głębokim zrozumieniem. - Teraz wszystko stało się dla nas jasne, prawda, pani Lucynko? - Ależ tak, Mistrzu, dla mnie od początku było jasne. Po prostu Paulina tańczyła jak ptak, a ptaki zawsze w tańcu gubią pióra. - Hu! Hu! - roześmiał się dziadziuś. - Nigdy bym na to nie wpadł, gdyby mi pani nie wytłumaczyła. A więc dobrze się bawiłaś? - Bawiła się wspaniale! Tańczyła najlepiej ze wszystkich dziewczyn! - odpowiedział za mnie Radek, czym zasłużył sobie na ukłon dziadziusia. - Była zatem najlepiej ubrana, najlepiej tańczyła i co jeszcze robiła najlepiej? - W ogóle była najlepsza! Zdarzały się takie chwile, że wszystkie dziewczyny skwaszone siedziały pod ścianą, nosy miały spuszczone na kwintę, a tylko Pola tańczyła! Ze mną, oczywiście! Byliśmy jak dwa szatany! - Czy oprócz tego, młody człowieku, moja wnuczka miała jeszcze jakieś osiągnięcia? - A to mało? - zdziwił się Radek. - Skasowała wszystkie szaraki. - Może nauczyła kogoś rozumu? - Nie zauważyłem. - Uhm. Ja też nie. Mój dziadziuś wstał od stołu i położył rękę na stercie równiutko złożonych obrusików. Pani Lucynka wolno przesuwała żelazkiem po wielkiej lnianej serwecie. Stojący dziadziuś był wyraźnym sygnałem, że nadszedł czas pożegnania. 38 - To ja bardzo dziękuję i do widzenia - powiedział Radek. Mój dziadziuś ukłonił mu się nisko, Radek dziadziusiowi też. Odprowadziłam go, pożegnaliśmy się przy drzwiach, chciał mnie pocałować, ale chyba okropnie bał się dziadziusia, bo trafił w ucho. Wróciłam do jadalni, Pani Wielka Czyściocha pochylona była nad prasowaniem, a dziadziuś wrócił do swojego pasjansa. Usiadłam przy stole, spojrzał na mnie. - A więc, moja wnuczko - powiedział wreszcie - skasowałaś wszystkie szaraki! Siedziały pod ścianami i patrzyły, jak ty się bawisz. Dzielna dziewczynka! Nie wiem tylko, czy twoja mamusia byłaby tym zachwycona. Moja mamusia.. - To jest cios poniżej pasa, dziadziusiu... Oparł się o poręcz krzesła i patrzył teraz w karty swojego pasjansa, ale nie widział ich chyba. - Możliwe. Przepraszam... - powiedział. Pani Wielka Czyściocha przesuwała żelazkiem po obrusie, łzy jedna po drugiej spływały jej po twarzy, kapały na prasowany len tworząc na nim małe, wilgotne plamki. Było cicho. BIEL TYTANOWA, ANGIELSKA CZERWIEŃ I CIEMNA ULTRAMARYNA Szary mojego dziadziusia jest taki piękny. Wzięłam chyba zbyt wiele angielskiej czerwieni i dlatego mój nie podoba mi się. - Niedobry mam kolor, dziadziusiu. Przechylił się na swoim składanym krzesełku i oglądał moją paletę. - Jak myślisz, dlaczego taki wyszedł? - Za dużo czerwieni. - Słusznie. - Więc co mam zrobić? 39 - Spróbuj bielą. Zajął się znowu swoim obrazem, ale potem jeszcze raz spojrzał. - Obawiam się, że łatwiej będzie zrobić ten kolor od początku. Ultramarynę też musisz dodawać ostrożniej. Twoją podstawą jest biel. I nie gryź pędzla, bo to nie kabanos. Zdjęłam szpachelką szary i wgniotłam w szmatkę, wolałam w ogóle nie widzieć go na palecie, był taki paskudny. - Dobhy! Dobhy! - przywitała kogoś Danuśka. Obejrzałam się. W naszą stronę szła dziewczyna, której twarz wydawała mi się znajoma. - Dzień dobry! - powiedziała. Odpowiedzieliśmy na jej powitanie. Stanęła obok. - Nie poznajesz mnie? - zapytała. - Chyba ciebie widziałam, ale nie wiem gdzie - przyznałam. - Może na dyskotece? - Byłam tam. Pięknie tańczyłaś, naprawdę. Spojrzałam na dziadziusia, robił wrażenie pochłoniętego malowaniem. Dziewczyna oglądała teraz nasze obrazy. - To musi być cudowne uczucie - powiedziała. - O którym uczuciu mówisz? - zapytał mój dziadziuś. Spojrzał na nią i z zaciekawieniem czekał na odpowiedź. - O malowaniu. - Pięknie powiedziałaś, mało kto wie, że malowanie jest uczuciem. Jak masz na imię? - Marysieńka. Mój dziadziuś zaniemówił, zdarzało mu się to bardzo rzadko, tym razem zaniemówił na długo. Wpatrywał się w Marysieńkę z zachwytem. - Masz niebywale piękne imię! - powiedział wreszcie. - Mnie dano na chrzcie Joachim, też ładnie, prawda? - Prawda - zgodziła się. - Miła jesteś. Nieprawda. Mógłbym przecież chodzić po kolędzie jako czwarty król: Kacper, Melchior, Baltazar i Joachim. Może tylko fakt, że jestem uczniem diabła komplikowałby nieco tę sprawę. 40 - Pan jest uczniem diabła? Marysieńka zadała to pytanie z taką swobodą, jakby spotkania z uczniami diabła były dla niej zwyczajną sprawą. Mój dziadziuś docenił to, roześmiał się i zaproponował, żeby usiadła na pieńku, obok tego, na którym kładł naszą kasetę z farbami. Usiadła. Przestała oglądać obrazy, na dziadziusia też nie patrzyła. Tylko ze mnie nie spuszczała wzroku. Pomyślałam, że nie zaszła tu przypadkiem. Miała uważne spojrzenie, taksujące, może nawet zbyt natarczywe. - Od dawna znasz Radka? - Dziadziuś mieszka tu trzy lata, przyjeżdżam do niego czasami, a w zeszłym roku byłam na wakacjach. Tyle znam Radka. Widujemy się, kiedy jestem u dziadziusia. - Jest miły, prawda? - Miły. I dobrze tańczy. Ona nie była żadnym szarakiem, ta Marysieńka. Miała ładną, wyrazistą buzię, pociągłą, bardzo opaloną i jasne włosy. Prostą grzywkę, przyciętą równiutko, tuż nad brwiami, i ściągniętą na czubku głowy kitkę. Podobała mi się, chociaż niepokoiło mnie jej spojrzenie, czułam, że Marysieńka chce coś powiedzieć, że celowo przyszła nad rzeczkę. Mieszałam biel z czerwienią angielską i ultramaryną, tym razem bardzo uważałam na proporcje. - Będziesz miała czas po obiedzie? - zapytała. -Tak. - Spotkajmy się na rynku, chcesz? - A może ty przyjdziesz do nas, Marysieńko? - wtrącił się mój dziadziuś. - Mamy taki pyszny kwas chlebowy. Wiesz, gdzie mieszkamy? - Wiem. Przecież pana tu wszyscy znają. - To dlatego, że jestem wysoki, gruby i mam brodę. Trudno mnie nie zauważyć, prawda? - Tak, wszędzie pana widać - przyznała Marysieńka, potem westchnęła i dorzuciła: - A ja się odchudzam. 41 Spojrzeliśmy na nią oboje, była jak szczapa. Mój dziadziuś roześmiał się, ja nie. Niech się odchudza, jej sprawa. - Co będziesz malowała tym pięknym szarym kolorem? - zapytała patrząc na moją paletę. - Ciemne nadbudówki. Zacznę od tej po prawej stronie, widzisz? - Od ostatniej w rzędzie? - Tak. Przez chwilę przerzucała spojrzenie z palety na dom. - Jak ładnie dobrałaś kolor. Jesteś z siebie zadowolona? - Jak to, czy jestem z siebie zadowolona? Myślisz o kolorze? - Myślałam o kolorze, tak. - Z koloru jestem zadowolona. - Z koloru... - powtórzyła. - A z czego nie jesteś, w takim razie? - Nie zawsze z siebie - powiedziałam szczerze. Delikatnie, cieniutkim pędzlem położyłam farbę na płótnie, chciałam się przekonać, czy będzie mi się podobać również i wtedy, kiedy zobaczę ją w sąsiedztwie innych barw. Była dobra, chociaż nie tak dobra jak szary dziadziusia. Z tamtego buchało gorąco. Natomiast wewnątrz domu było chłodno, może dlatego, że w nocy padał deszcz i z ogrodu szło powietrze nie wysuszone jeszcze spiekotą południa. Cierpko pachniało tu świeżo skoszoną trawą. Spojrzałam na oparcie krzesła, kiedyś widziałam na nim sprzęt tatusia, ale dziś nic nie wisiało. Może niech przyjdzie do mnie Mateusz, pomyślałam, chociaż tak naprawdę weszłam do tego domu z nadzieją, że uda mi się w nim spotkać mamę. Wczoraj, kiedy dziadziuś powiedział to jedno zdanie o niej, ogarnęła mnie tęsknota. Nie mogłam zasnąć, płakałam, słyszałam, jak zegar w jadalni wybijał trzecią. Usiadłam w skórzanym fotelu i zamknęłam oczy, ale udało mi się zobaczyć tylko jej portret, który wisi w pokoju mojego taty. Dziadziuś malował mamusię w ogrodzie dawnego domu, siedzącą w wiklinowym fotelu, tym, który teraz Pani Wielka Czyściocha przyrzuca kocem, bo drapie. Wtedy jeszcze nie drapał, mama siedzi ubrana w wąską, białą spódniczkę, tak krótką, że widać jej szczupłe kolana, podłużne jak 42 pestki daktyli, w bawełnianą, turkusową bluzkę na szerokich ramiącz-kach przykrywających obojczyki. Ma trochę naburmuszoną minę, jest zmęczona pozowaniem. Dziadziuś potrafił to uchwycić. Na portrecie ma leciutko wydęte usta z opuszczonymi w dół kącikami, ale w oczach rozbawione spojrzenie, chociaż jest w nim i trochę serdecznej ironii. Tęczówki koloru turkusowej bluzki i ciemnoblond włosy z miedzianymi refleksami. Tatuś twierdzi, że za dziesięć lat będę mogła mówić, że to mój portret. Chciałabym, żeby tak było, jest na nim taka śliczna. Przyciskam rękoma powieki, przede mną ona w wiklinowym fotelu. Ramy portretu zamknęły ją mocno. Milczy, nieruchoma. Źle zrobiłam. Mam ochotę wyjść z tego domu, uciec. Zatrzymuje mnie myśl o Mateuszu. Czuję się taka samotna, może uda mi się przywołać go tutaj? Czy umiałabym tańczyć z nim na wczorajszej dyskotece? Tak jak tańczyłam z Radkiem? Nagle przypomina mi się opowiadanie dziadziusia o tym, jak po wojnie poszedł z babcią na pierwszy bal. Tańczyli walca angielskiego. Nie znam tego tańca, ale opowiadając dziadziuś pokazywał jego kroki, posuwiste, wolniejsze od kroków zwykłego walca. Dziadziuś mówi, że nazywano go bostonem. Tańczył w jadalni pomiędzy stołem a kredensem, odsunął na bok stare krzesła. Zamknął oczy, nucił, rękoma przytrzymywał plecy mojej od dawna nieobecnej na świecie babci. Pani Wielka Czyściocha przyglądała mu się z zachwytem, przestała nawet polerować cukiernicę Stefci Gier-szówny z męża Morsowej. Trzymając mięciutką flanelkę w ręku wpatrywała się w jej syna, który powłócząc nogą trochę sztywną w kolanie, tańczył bostona ubrany w spodnie zaplamione farbą i w niebieską płócienną koszulę z podwiniętymi rękawami, w której najbardziej lubił malować. Czy potrafiłabym zatańczyć bostona? Bostona z Mateuszem? Czy chciałabym zatańczyć z nim? Myślę, że nie będzie tak dobrym tancerzem jak Radek, z którym rozumiem się w tańcu świetnie, ale Radek nie potrafiłby, myślę, zatańczyć bostona ani żadnego innego walca. Mateusz może tak. Zaczęłam tęsknić za starą melodią i za objęciem czułych ramion w posuwistym tańcu. Mateusz wyciąga do mnie rękę, wstaję, słyszę melodię, którą kiedyś nucił w jadalni dziadziuś. Tańczymy sunąc lekko po starym wytartym dywanie jak po wywoskowanym parkiecie. Mateusz przytula mnie w tańcu. - Kto namalował portret tej pięknej kobiety w turkusowej bluzce? 43 - Mój dziadziuś, Joachim Mors. - Kim ona jest? - Jego córką. Nie żyje, niestety. - Czy twoja mama jest tak samo piękna, Polly? - Mój dziadziuś miał tylko jedną córkę. - Ach, tak... - Ach, tak. Dziadziuś wyjął mi pędzel z ręki. - Do czego ci ten turkus? - zapytał. - Nie wiem. Zrobiłam go bezmyślnie. Przez chwilę patrzył na mój pędzel i na moją paletę. Później odwrócił głowę i spojrzał mi w oczy. - Nie zrobiłaś go bezmyślnie - powiedział. - Zrobiłaś go bezwiednie raczej. - Czy mógłbyś zanucić tego bostona, którego tańczyłeś z babcią na waszym pierwszym powojennym balu, dziadziusiu? - poprosiłam. - Dlaczego ci się przypomniał? - zapytał zdziwiony. - Przed chwilą miałam w głowie tę melodię, ale nie potrafię jej powtórzyć. Dziadziuś zaczął gwizdać. Danka przeskoczyła na wyższy drążek i uniosła główkę. - Jakie to piękne! - zachwyciła się Marysieńka. Sięgnęłam po szpachelkę i zdjęłam z palety turkusową farbę, przecież nie malowałam portretu. MILUTKA MINUTKA NIEDZIELNEJ WIŚNIÓWECZKI - Wiesz, Panie Plebanie, boleję nad tym, że nie mam na strychu żadnych pajęczyn. Jest niedzielne popołudnie, Pani Wielka Czyściocha przygotowała podwieczorek w ogrodzie, na trawniku. Wiklinowy stolik troszkę się chwieje, ale nogi foteli wbiły się w ziemię pod naszymi ciężarami, więc 44 siedzimy na nich pewnie. Jedynie ksiądz proboszcz ma kłopoty, bo fotele nie są duże i ledwo mieści się w swoim, chociaż i tak dziadziuś wybrał dla niego największy. - A po co ci pajęczyna, Joachimie? - pyta, podstawiając dziadziusiowi śliczny kryształowy kieliszek. To jest ten dzień i ta godzina, którą mój dziadziuś nazywa Milutką Minutką Niedzielnej Wiśnióweczki. Pięknie wygląda dziadziusiowa nalewka przelana z gąsiorka do pękatej karafki. Na białej serwecie, którą Pani Wielka Czyściocha nakryła stół, panoszy się szarlotka. Wspaniała, wonna, lekko przysypana cukrem pudrem. Na stolik ustawiony pod lipą padają łatki słońca, w nacięciach kryształowej karafki i kieliszków, napełnionych wiśniówką, smuży się ich piękny odblask. - W moim starym domu - mówi dziadziuś - były na strychu pajęczyny. Mama brała czasami pierzastą zmiotkę osadzoną na długim drążku i szła na strych, żeby omieść sufit. Stawała pośrodku i wpatrywała się we wzory utkane przez pająki. Ona była Gierszówna z domu, a wszyscy Gierszowie, których znałem, głowy trzymali w chmurach. Stefcia, moja mama, też. Pewnego dnia stanęła na tym strychu, żeby podziwiać pajęczyny, a ja obok niej, jak zwykle nie ubrany do końca, bo dopóki sam sobie nie zacząłem radzić, mama często zapominała włożyć mi spodenki albo koszulę, albo trzewiki, bo wtedy nosiło się trzewiki, moja droga Paulinko. Może jeszcze odrobi-neczkę, Panie Plebanie? Ksiądz proboszcz podstawił kieliszek. - Wyborna! Wyborna! - chwalił. - Udała ci się, Joachimie. - Pamiętam ten dzień ...hm... kto wie, czy to nie jest w ogóle moje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa... - urwał nagle mój dziadziuś i zadumał się. - Chyba tak! Mogłem mieć wtedy ze cztery lata, nie więcej! A więc, mama wzięła mnie ze sobą na strych i nawet pozwoliła nieść zmiotkę. Powiedziała, że idziemy polować na pająki. Ubrany byłem tylko w płócienny staniczek zapinany z tyłu na trzy 45 niciane guziki. Po bokach wisiały wyciągnięte trochę podwiązki, które przytrzymywały moje brązowe, prążkowane pończochy, ale one i tak, źle przypięte przez mamusię, skręcały mi się w obwarzanki. Na to wszystko, za przeproszeniem, pani Lucynko, założone miałem majtki. Majtki płócienne, również przypinane do stanika na białe guziki. Ho, ho, potrzebna była cała akrobacja, żeby udać się do wuceciku, znowu za pani przeproszeniem, pani Lucynko! - Ale co pan, Mistrzu! To przecież normalne, że dzieciaczek musi załatwiać te sprawy! - uspokajała dziadziusia pani Lucynka, wpatrując się w niego z uwielbieniem. - I jeśli wolno mi wtrącić, za co najmocniej przepraszam księdza proboszcza, ja również taki staniczek z majteczkami posiadałam! A podwiązeczki najczęściej były niebieskie... - dorzuciła wstydliwie. - No cóż... - powiedział ksiądz proboszcz. - Ja, chociaż kończyłem seminarium duchowne, a naszą parafię już przeszło trzydzieści lat mam w opiece, również nosiłem taki staniczek z płóciennymi majtkami. Podwiązki też najczęściej miałem niebieskie, pani Lucynko, jeżeli dobrze pamiętam. Tyle tylko, że moja mamusia, Joachimie, ubierała mnie do końca, być może dlatego zostałem księdzem, a nie malarzem... - Bardzo prawdopodobne, Panie Plebanie! - przyznał mój dzia-dziuś. - Poproszę jeszcze kawałek szarlotki, pani Lucynko, jest przepyszna, doprawdy! Ale wróćmy na strych i do mojej mamy, która na nim stała. Stała i wpatrywała się w pajęczyny, aż tu nagle wyrwała mi z ręki swoją pierzastą zmiotkę i zawołała: „Ani mi się waż tknąć jednego nawet pająka! Ani mi się waż! I na całe życie zapamiętaj, że splot pajęczyny to najpiękniejszy z cudów świata! Gdybym mogła, nosiłabym go zamiast woalki!" Bo trzeba wam wiedzieć, że mama uwielbiała kapelusze z woalkami. Zresztą, Paulino, jak dobierzesz się kiedyś do szuflady w mojej szafie i znajdziesz w niej jakieś niezrozumiałe strzępki, będą to właśnie woalki Stefci Gierszówny, a nie żadne byle co! 46 Mówiąc to dziadziuś dziobał palcem powietrze i wpatrywał się we mnie surowo, jakby się bał, że nie docenię świetności woalek mojej prababci. Nagle, przez okna otwarte na przestrzał, dobiegły nas lekkie uderzenia kołatki. - To pewnie idzie Marysieńka - powiedziałam. - Miała przecież do mnie przyjść. - Ja otworzę! - powiedziała pani Lucynka. -1 tak idę do kuchni, bo potrzebny nam jeszcze jeden dzbanek kawy, tak mi się wydaje. Zanim pani Lucynka weszła do domu, kołatka odezwała się znowu, ale nie natarczywie, tylko znów cichutko, jakby kogoś bawił jej glos. Po chwili weszła do ogrodu Marysieńka. Ubrana była w długą wzorzystą spódnicę z szyfonu i w wielką koszulę z tego samego materiału. Na granatowym tle gęsto rozsypane drobne różyczki z zielonymi listkami. Kołnierz koszulowej bluzki i jej długie rękawy obszyte miała przymarszczoną, białą koronką, która musiała złapać w praniu trochę granatu z tła, bo zaniebieściła się przy brzegach. Marysieńka podeszła do naszego stolika i dygnęła. - Witaj, Marysieńko! - zawołał mój dziadziuś. - Dzień dobry, moje dziecko! - powiedział ksiądz proboszcz. - Cześć! - przywitałam ją. Marysieńka milczała. Popatrywała na nas, ręce zwiesiła wzdłuż spódnicy, obszyte koronką mankieciki zsunęły się i zakrywały jej prawie całe dłonie. Wreszcie spod płowej, prostej grzywki popatrzyła dłużej na księdza proboszcza. I podjęła decyzję. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Ksiądz proboszcz odstawił kryształowy kieliszek, który trzymał w ręku, i uśmiechnął się do Marysieńki serdecznie. - Na wieki wieków, Marysieńko, moja miła parafianko! Teraz Marysieńka nie odrywała wzroku od stołu. Puszysta, miodowo-biała szarlotka wyglądała przepięknie, chociaż sporo już z niej ubyło. - Odchudzam się - obwieściła Marysieńka. 47 - Maleńki kawałeczek szarlotki i troszkę kwasu chlebowego - kusił mój dziadziuś. - Od tego nie utyjesz, mowy nie ma! - Popatrz na mnie, Marysieńko - powiedział ksiądz proboszcz. - Ja to dopiero jestem gruby. - Nie jestem dużo szczuplejsza od księdza proboszcza - odparła z przekonaniem. Wróciła Pani Wielka Czyściocha z dzbankiem świeżej kawy i z talerzykiem dla Marysieńki. Nie pytając nałożyła wielki kawałek szarlotki, ozdobiła go łyżką bitej śmietany. - To dla mnie? - przeraziła się Marysieńka. - Ależ, proszę pani, właśnie mówię, że jestem za gruba! - Gdzie tam gruba - fuknęła pani Lucynka. - Sio! Ghuba! Ghuba! Danka obudziła się, wskoczyła na drążek i poruszając głową, wpatrywała się w Marysieńkę, która zdecydowanym ruchem odstawiła talerzyk. - Nawet ptak to widzi! - powiedziała bliska płaczu. - Ghuba! Ghuba! - wydzierała się Danuśka. - Jedz! - powiedział krótko mój dziadziuś. Marysieńkę przestraszył jego surowy głos, sięgnęła po talerzyk i rzuciła się na szarlotkę. Musiała być bardzo wygłodzona. Pani Lucynka wzięła nóż i zaczęła kroić dalsze porcje. Położyła na talerzyku Marysieńki drugi kawałek. - Ja dziękuję, ja się odchudzam! A zresztą obżarstwo jest grzechem, prawda, proszę księdza? Pan Pleban nabrał powietrza, wydął nim policzki, a potem wypuścił z ciężkim westchnieniem. Później podsunął pani Lucynce swój talerzyk. - Ja tam nie wiem... - uśmiechnął się i powiedział żartobliwie. - Zjedz jeszcze kawałek, ego te absolvo... - Co ksiądz mówi? - zaniepokoiła się Marysieńka. - Żebyś zjadła, już jakoś to załatwimy... 48 - No chyba że tak - uległa. Ciągle trzymała talerzyk wyciągnięty w stronę pani Lucynki, która nie bardzo wiedziała, o co Marysieńce chodzi. - Jeszcze kawałek? - zapytała zdziwiona. - Nie, śmietanki... - poprosiła Marysieńka cicho. Mój dziadziuś opuścił nisko głowę, a ksiądz proboszcz zaczął przebierać guziki sutanny jak paciorki różańca. Dziadziuś sięgnął po karafkę. Pan Pleban zasłonił dłonią swój kieliszek. - Dzięki, Joachimie, dwa w zupełności wystarczą. - No...? - mruknął dziadziuś zachęcająco... - Połóweczkę, ego te absolvo... Ksiądz pogroził dziadziusiowi palcem, ale tej ręki, którą przedtem trzymał na kieliszku. Rozłożył dłonie i z upodobaniem patrzył, jak dziadziuś napełnia go wiśniówką. Potem wszyscy obserwowaliśmy Marysieńkę jedzącą szarlotkę. Widać było, że rozgrzeszona przez księdza proboszcza głęboko przeżywa jej smak. Przymykała oczy, delikatnie obilizywała usta, kręciła głową jak Danka, wyskrobywała łyżeczką talerzyk. Nagle spojrzała przed siebie i znieruchomiała. Łyżeczka zawisła w powietrzu, Marysieńka nie domknęła ust, a oczy zrobiły jej się wielkie i okrągłe. - Boże... - szepnęła. Wszyscy spojrzeliśmy w stronę domu. W drzwiach stał najpiękniejszy w miasteczku chłopak, mój niestrudzony tancerz Radek, ubrany w czarne dżinsy i błękitną koszulę. Ukłonił się nam wszystkim, również szarlotce, którą zobaczył na stole. - Czy można na chwilę? - zapytał. - Uhm! - odparł mój dziadziuś. - Szkoda tylko, że skończył się kwas chlebowy. Rzeczywiście, przed chwilą dziadziuś nalał Marysieńce i mnie po szklance, na trawniku obok jego fotela stała pusta butelka. Wiedziałam jednak, że gdyby dziadziuś chciał, znalazłby w piwniczce pod kuchnią jeszcze parę, dobrze zalakowanych i ustawionych na półce. 49 Pani Wielka Czyściocha była lepsza i zapytała, czy Radek zje szarlotki: - Nie chciałbym za nic w świecie sprawiać kłopotu. Wzroku nie spuszczał ze stołu, więc pani Lucynka powiedziała, że to żaden kłopot, i posłała mnie po talerzyk. Nałożyła mu potem skromną porcyjkę, mniejszą niż Marysieńce, pomijając to, że ona już zjadła dwie. - Do czego zmierzałeś, Joachimie - zapytał Pan Pleban - kiedy ubolewałeś nad brakiem pajęczyn na twoim strychu? Dziadziuś złączył wysoko nad stołem stulone palce obu rąk, potem rozdzielił je gwałtownie, ruchem dyrygenta w orkiestrze. - Nić życia! - powiedział. - Brakuje mi nici życia. Pajęczyna zawsze wiąże przeszłość z teraźniejszością. Patrzyliśmy wszyscy, rzeczywiście, między stulonymi palcami obu rąk mojego dziadziusia żadnej nici nie było. - To nie jest przenośnia, młody człowieku! - zwrócił się dziadziuś do Radka. - Oczywiście! - potwierdziła Marysieńka, patrząc na dziadziusia ze zrozumieniem. - Pająk musi mieć czas, żeby ją utkać... - Otóż to! A na moim strychu Pani Wielka Czyściocha straszy pająki odkurzaczem. Ubolewam. - No, Mistrzu... - zgorszyła się pani Lucynka. Dziadziuś uniósł w górę obie dłonie. - Ależ w porządku, pani Lucynko, w porządku! Od tego są odkurzacze, żeby pożerały pająki. Pani Lucynka wygładziła obrus przed sobą. Była zdenerwowana. - Nie, Mistrzu, niech pan tak nie mówi, bo sama już nie wiem, żarty to czy na poważnie... - Żarty, pani Lucynko - powiedział dziadziuś. Westchnął. Pomyślałam, że to wcale nie były żarty i że mój dziadziuś bardzo chciałby mieć na strychu pająki i ich misterne plecionki. Teraz przyglądał się Marysieńce, która starannie wyskrobywała łyżeczką resztki jabłek. 50 - A więc jesteś poetką, Marysieńko - stwierdził po chwili. Odsunęła talerzyk i położyła na brzegu stołu koniuszki palców, jak grzeczna dziewczynka w przedszkolu. - Skąd pan wie? - Uczeń diabła wie wszystko. Marysieńka skinęła głową, Radek uniósł brwi do góry, tak że czoło zmarszczyło mu się jak tara do prania bielizny. - Joachimie, Joachimie... - westchnął Pan Pleban. - liii... gada tylko! - machnęła ręką Pani Wielka Czyściocha. - Piszę wiersze do szuflady, skąd diabeł mógłby o tym wiedzieć? - Marysieńka zwątpiła nagle w prawdomówność dziadziusia. - Ja też długo malowałem tylko do szuflady, Marysieńko! - pocieszył ją. - Jeszcze będziesz miała swoje pięć minut, zobaczysz. - Jakie pięć minut? - zdziwił się Radek. - Tak się mówi, młody człowieku. Każdy ma swoje pięć minut, co najmniej pięć minut, dla których warto przeżyć życie. - Napisałaś piękne słowa do piosenki na jasełka, o Jezusku i Panience. Spłakałam się! - pochwaliła Marysieńkę Pani Wielka Czyściocha. - A Pan Układam Glazurę i Terakotę powiedział, że będzie z ciebie druga Pasnorzewska Jawlikowska. Zapadła chwila milczenia, z którą nie bardzo było wiadomo co robić. Wreszcie Marysieńka powiedziała spokojnie, że Pawlikowskiej--Jasnorzewskiej nigdy nie dorówna. - Aha! - odparła na to pani Lucynka, a potem dorzuciła: - Może dorównasz, nigdy nic nie wiadomo. Pan Pleban postanowił wracać do domu. Podniósł się, ale fotel opinał go ciasno i dopiero dziadziuś na siłę musiał ściągać trzeszczącą wiklinę. - No właśnie! - powiedziała proroczo Marysieńka. - Ze mną też tak będzie. Radek nic nie mówił, tylko siedział i przyglądał się nam wszystkim, zupełnie jakbyśmy byli wystawą portretów, a nie gośćmi w ogródku mojego dziadziusia. 51 - Mógłbyś się ruszyć, Joachimie, i odprowadzić mnie chociaż do starej cegielni. - Chętnie! - zgodził się dziadziuś. - Muszę tylko znaleźć czapkę. Pan Pleban pożegnał się z nami, a pani Lucynka zaczęła zbierać ze stołu. Radek ciągle siedział bez słowa, natomiast Marysieńka śpiewała. Cicho śpiewała jakąś miłą melodię. Przypomniałam sobie jej dziwną minę, kiedy zobaczyła nadchodzącego Radka, pomyślałam, że musi być między nimi coś, o czym nie wiem. Zastanawiałam się nad tym, kiedy do ogródka wrócił mój dziadziuś. Bardzo wzburzony. - Czy pani wie, pani Lucynko, że na mojej czapce okociła się ta ruda kocica, co tu przychodziła na lewe obiadki? Trzy sztuki! Pani Lucynka postawiła talerzyki z powrotem i uradowana złożyła ręce. - Tylko trzy? A taka była grubiutka! Myślałam, że będziemy mieli co najmniej piątkę! - Będziemy mieli, ciekawe! - Niech pan się nie wyprowadza z równowagi, Mistrzu, zaraz panu znajdę drugą czapkę i po krzyku - uspokajała dziadziusia pani Lucynka. - Potopić! Potopić wszystkie! - wołał mój dziadziuś. - Achim, sio! Sio, Achim! - krzyczała Danka. - Oj, Mistrzu, nawet papuga tego nie wytrzymuje! Dopiero kiedy dziadziuś i pani Lucynka weszli do domu, Danka uspokoiła się i zaczęła czyścić kolorowe skrzydła. Radek przypatrywał się jej z obrzydzeniem. Widocznie nie mógł zapomnieć, że miała ochotę wyrwać mu kolczyk z ucha. Dziś zresztą przezornie go nie założył. - Czy twój dziadziuś rzeczywiście każe potopić kocięta? - zapytała przerażona Marysieńka. - Coś ty? Dziadziuś? - Już się zlękłam. 52 - Przyszedłem, żeby ci powiedzieć ważną rzecz, Pola! - odezwał się wreszcie Radek. - Aparaturę w kinie zreperowali. Nie bądź zła, że bez pytania, ale kupiłem dwa bilety. Spojrzałam na Marysieńkę, przesuwała palcami po pasemkach grzywki i przyglądała się Dance. Później zaczęła podnosić pasemka do góry, opadały z powrotem, więc ściągała je aż do czubka nosa, wyglądała na bardzo zajętą. Nagle udało mi się pochwycić spojrzenie jej smutnych, piwnych oczu. Pomyślałam, że Marysieńka jest dobra i miła, a Radek nie. - Bardzo ci jestem wdzięczna! - uśmiechnęłam się do Radka. - Chętnie pójdziemy, ile ci jestem winna za bilety? Radek milczał przez chwilę i wpatrywał się we mnie tępo. - Jak to? - zapytał wreszcie. - Pytam, ile ci jesteśmy winne za bilety? Wyjął z kieszeni dwa, trochę zmiętoszone, i położył na stole. - Rozliczymy się później, teraz nie mam czasu, umówiłem się z dziewczyną. Marysieńka ciągle unosiła pasemka w górę albo opuszczała je w dół i ciągle przyglądała się Dance, która z apetytem jadła jabłko. Radek kciukami wcisnął w spodnie swoją niebieską koszulę, minę miał ponurą. Wreszcie mruknął nam jakieś „do zobaczenia", na które odmruknęłyśmy obydwie, i poszedł. - Jak mogłaś...? - zapytała Marysieńka. Patrzyła na mnie z wyrzutem, zupełnie jakbym jej wyrządziła jakąś krzywdę. - Mogłam! - Ale przecież Radkowi musiało być przykro! I z tą dziewczyną to nieprawda, on chciał iść z tobą! - Wiem, że chciał iść ze mną, ale jak się zachował? Mógł coś powiedzieć, prawda? Nie wiedziałem, że Marysieńka jest u ciebie, mógł powiedzieć, szkoda że nie kupiłem trzech biletów, mógł powiedzieć, mógł powiedzieć... 53 - Och, daj spokój! Masz rację, ale przecież nie można ludzi uczyć rozumu w ten sposób! Musiał czuć się okropnie, kiedy go tak potraktowałaś! - No to co? - Mogłaś mu powiedzieć, szkoda, że nie kupiłeś trzech biletów, albo mogłaś mu powiedzieć, widzisz, Radek, że Marysieńka jest u mnie, albo mogłaś mu powiedzieć... - Nie bądź idiotką, Marysieńko! - zdenerwowałam się. - Powiedziałam, co powiedziałam, i nie żałuję. Nie wierzyłam własnym oczom. Zakryła buzię rękoma i cicho szlochała. Przykucnęłam obok fotela i usiłowałam odciągnąć jej dłonie od twarzy, ale przyciskała je mocno. - Czy tobie też zrobiłam przykrość? - dopytywałam. - Czy coś jest nie tak? Marysieńko, powiedz, dlaczego płaczesz? Słuchaj, chcę, żebyśmy były przyjaciółkami, czy ty też tego chcesz? - Tak! Tak! - mówiła pomiędzy jednym a drugim szlochem. - Tylko ja nie mogę tego znieść... - Czego nie możesz znieść? - Nie mogę znieść tej myśli... - płakała coraz bardziej. Podałam jej szklankę z resztką kwasu chlebowego i papierową serwetkę ze stołu, żeby wytarła nos. Wypiła, bardzo chciała zapanować nad sobą, ale nie mogła. Prawdę mówiąc niecierpliwiła mnie już. - Jakiej myśli nie możesz znieść? - Myśli, że jemu jest przykro! Przecież go kocham... Usiadłam na fotelu naprzeciwko Marysieńki i wpatrywałam się w nią, czekając aż się pozbiera. Usiłowałam zrozumieć jej uczucia, ale może byłam zbyt dobrą uczennicą diabła, bo nie potrafiłam jakoś. Wydawało mi się, że sama też podkochuję się w Radku, chociaż może mniej, niż sądziłam. Byłam jednak zadowolona, że mogłam mu dopiec, i ani mi było w głowie płakać nad tym, że jemu jest przykro. Przeciwnie, chciałam, żeby miał nieudany wieczór, żeby czuł się okropnie. Możliwe, że moja nowa przyjaciółka Marysieńka wspinała 54 się na wyżyny uczuć, o których ja sama nie miałam pojęcia, możliwe. Jeżeli tak było rzeczywiście, to mnie się te wyżyny wcale nie podobały. Nawet przemknęło mi przez głowę, że nie ja jestem bezduszna, tylko Marysieńka niezbyt mądra. Odrzuciłam tę myśl jako niegodziwą. Po prostu Marysieńka była poetką i miała prawo mieć chimery, jak by nazwała to moja praprababcia Teklusia Chorążanka z męża Morsowa. Wreszcie Marysieńka wytarła nos w papierową serwetkę, rozejrzała się, bo nie wiedziała, co z nią zrobić, więc zgniecioną wsunęła do kieszeni swojej powiewnej spódnicy. - To co? - zapytała przytomnie. - Idziemy do tego kina czy nie? Poszłyśmy i tak skończyła się Milutka Minutka Niedzielnej Wiśnióweczki. Wszystko, co wydarzyło się następnego dnia, nie miało z nią nic wspólnego. BO W PONIEDZIAŁEK POJAWIŁ SIĘ KOLOR CZERWONY I CZARNY Zaczęło się od tego, że w nocy spadł deszcz i poniedziałkowy ranek był szary od ciężkich chmur, wiszących nisko. Wyszłam z mojego pokoju późno, ale i tak drzwi do sypialni dziadziusia były jeszcze zamknięte. W sieni pani Lucynka krzątała się przy posłaniu rudej kotki i jej potomstwa. Przykucnięta, podwijała pod koc czystą szmatkę, która kiedyś była kuchenną ścierką. Ruda kotka patrzyła na panią Lucynkę ufnie i nawet pozwalała jej przekładać swoje dzieci, podobne do wałeczków. Były już suche, czyste, tuliły się do rudej kotki, a ona przytrzymywała całą trójkę długą czułą łapą. - Ten maluszek jest komiczny, spójrz... czaraiutki, ale będzie miał cały brzuszek biały i jedno uszko też... a ten, zobacz... a ta malusia, ta będzie czarno-biało-ruda, przekonasz się... Kucnęłam obok pani Lucynki i gładziłam kociczkę po łepku, patrzyła niespokojnie, więc cofnęłam rękę, wyraźnie nie miała do mnie takiego zaufania jak do pani Lucynki. 55 - Włóż coś na siebie, Paulina, zrobiło się zimno. Popatrz, wczoraj taki upał, a dziś wiatr i co chwila leje! W nocy padał deszcz wielkości grochu, położyło całą grządkę bratków przed domem. - Podniosą się. Ziewnęłam. Pomyślałam, że zjem coś, wrócę pod kołdrę i poczytam sobie nową książkę Małgorzaty Musierowicz, ale przedtem postanowiłam zobaczyć bratki, o których mówiła pani Lucynka. Miałam na sobie tylko bawełnianą, przykrótką piżamę. Białą w czerwone kropki. Spodnie ledwo przysłaniały mi kolana, ale nie miałam zamiaru niczego na siebie wkładać, bo chciałam wyjść na chwilę. Uchyliłam drzwi i wyjrzałam. Siąpił drobny deszcz. Pani Lucynka miała rację, bratki leżały, płatki miały schlapane mokrą ziemią, potargane wiatrem. Kiedy schyliłam się, żeby sprawdzić, czy mają połamane łodygi, dostrzegłam jadący wzdłuż parkanu samochód. Zatrzymał się przed furtką. Było to czerwone cinąuecento z szybko pracującymi wycieraczkami. Silnik ucichł, wycieraczki stanęły. Zobaczyłam otwierające się drzwiczki i wysiadającą dziewczynę. Stanęła na chodniku i energicznie zamknęła samochód. Spojrzała na nasz dom. Była ubrana w czarne spodnie, czarny golf i czerwone, obszerne wdzianko ściągnięte w talii szerokim paskiem z dużą klamrą. Spodnie miała wsunięte w wysokie czerwone kalosze, takie, o jakich zawsze marzyłam, nie na żadnym płaskim obcasie, tylko na małym słupku. W ręku trzymała torbę, czarny aksamitny worek ściągany złotym łańcuchem i wyszywany kolorowymi pajetami. Była wysoka, szczupła, ciemne włosy miała zgarnięte do tyłu, uniesione w górę i spięte ozdobną szylkretową klamrą. Byłam ciekawa, kogo szuka, bo rozglądała się, wyraźnie tutaj obca, spoglądała na dom, niepewna, czy dobrze trafiła. Przystanęła na ścieżce, przechyliła głowę, żeby odczytać numer obok drzwi. Tabliczkę przysłaniało dzikie wino, była niewidoczna. Musiała zapytać. - Czy to dom pana Joachima Morsa? -Tak. 56 Przyglądała mi się. Miała dziwne oczy, wykrojone jak migdały, ani piwne, ani zielone. I ciemne, łagodnie wygięte brwi. - Czy mogłabym... - zaczęła. - Mój dziadziuś jeszcze śpi! - przerwałam jej szybko. Skoro szukała dziadziusia, musiała być krytykiem sztuki albo dziennikarką, która zaraz zacznie go nudzić o wywiad, pomyślałam. Mój dziadziuś tego nie znosił. Uśmiechnęła się, podeszła do mnie i wyciągnęła rękę. - Skoro Joachim Mors jest twoim dziadkiem, ty jesteś Paulina Lam, tak? -Tak. Uścisk dłoni był krótki, mocny i zdecydowany. Postanowiłam nie przejmować się tym, że jestem tylko w piżamie z przykrótkimi spodniami. - Cieszę się, że mogę cię poznać, Paulino. Na imię mam Tamara i przywiozłam dla ciebie coś od twojego taty. - Mój tata jest w Grecji. - Właśnie stamtąd wróciłam. Jadę do mojej matki na parę dni i obiecałam Filipowi, że oddam ci po drodze dwie małe paczki od niego. Mówiła szybko, zupełnie nie robiąc przerw między wyrazami, zdanie, które powiedziała, było jednym długim słowem. - Może obudzę dziadziusia... - otworzyłam przed nią drzwi domu. - Och, nie! Nie budź go! - poprosiła. Weszła. Uważnie oglądała ściany sieni pełne obrazów. Dłużej zatrzymała wzrok na reprodukcji Waterhause'a, która w ciemnej ramie wisiała nad mahoniową komodą. Tamara patrzyła na nią przez chwilę, potem roześmiała się. Śmiech miała jak uścisk ręki, krótki i zdecydowany. Nie żaden chichot ani długie, głośne śmianie. - W domu mojej mamy też jest ta reprodukcja - powiedziała. - Może jednak wejdzie pani do pokoju...? Może... Uniosła do góry rękę. Nie spuszczając wzroku z obrazów powiedziała krótko. 57 - Mów mi Tamara. Zobaczyła kąt między ścianą a komodą. Zaciszne miejsce, które wybrała ruda kotka na dom dla swoich dzieci. Tamara rzuciła aksamitny worek na podłogę i przykucnęła obok posłania. - Kicia, jakie masz piękne dzieci... - powiedziała czule. Kotka uniosła głowę, Tamara pogładziła ją leciutko, samymi koniuszkami palców. Zauważyłam, że ma piękne, długie paznokcie, pociągnięte emalią w kolorze wiśniowej nalewki mojego dziadziusia. - Kociulko... - mówiła do rudej kotki cichutko. - Kociulko, czarodziejko... Kotka mruczała i przymykała oczy, kiedy Tamara gładziła ją między uszami, później po opiekuńczej łapie, którą przytrzymywała kocięta. - Pilnuj, pilnuj... - spojrzała na mnie. - Kiedy się urodziły? - Wczoraj. Usiadła na podłodze. Ciągle gładziła kotkę, ale jednocześnie patrzyła na mnie, i to tak uważnie, jakby chciała we mnie kogoś rozpoznać. - Jesteś bardzo podobna do swojej mamy. Cieszysz się z tego, prawda? Ona była taka piękna... - Pani znała moją mamę? Tamara spojrzała na rudą kotkę. Dwoma palcami gładziła sterczące ucho. - Widziałam jej portret - powiedziała. - Mów do mnie Tamaro, dobrze? Nie rozumiałam, dlaczego tak jej na tym zależy. Zaraz miała ruszyć w dalszą drogę, co za różnica, jak będę do niej mówić? Tamara podniosła się i podeszła do lustra, które wisiało między drzwiami. Spojrzała. Nastroszyła palcami włosy, poprawiła kołnierz czerwonego wdzianka, przesunęła dłońmi po policzkach, jakby zgarniając z nich wilgoć deszczu. - Może napije się pani kawy albo herbaty? - zapytałam. 58 Odwróciła się, spojrzała na mnie i westchnęła z rezygnacją. Pokręciła przecząco głową. - Dziękuję - odparła krótko. Tym razem już nie prosiła, żebym mówiła do niej Tamaro. Podniosła swój worek, położyła go na komodzie i rozciągnęła złoty łańcuszek. Wyjęła dwie nieduże paczuszki i podała mi. - Tata prosił, żebym ci przekazała. Ma nadzieję, że będziesz zadowolona. - Dziękuję. - I jeszcze jedno... Znowu zajrzała do worka. Wyjęła kosmetyczkę, szczotkę do włosów, jakieś wielkie klipsy i buteleczkę perfum. Szukała czegoś. Grzebała bezładnie, wreszcie znalazła pękate pudełko zapakowane starannie w biały papier, przewiązane czerwonym sznurkiem. - A to ode mnie. I wiesz co? Położyła pudełko na komodzie w wiklinowym koszyku, w którym dziadziuś trzyma zapasowe klucze od domu. Zanim zdążyłam podziękować, zbliżyła się i położyła mi rękę na ramieniu. Czułam delikatny, ale intensywny zapach perfum. - Wiesz co? - powtórzyła i spojrzała na mnie z rozbawieniem. - Mów mi Tamaro, dobrze? - tym razem zabrzmiało to zaczepnie. Odwróciła się, wrzuciła do aksamitnego worka kosmetyczkę, szczotkę, klipsy i perfumy. Szybko zaciągnęła łańcuszek, uniosła w górę rękę. - No to cześć! Bywaj, Paulino. Stałam zaskoczona. Nie podziękowałam jej, nie odpowiedziałam na pożegnanie, coś mnie zamurowało. Trzymałam w ręku dwie paczki, trzecia leżała na komodzie. Przez drzwi, których nie zamknęła wychodząc, widziałam, jak szybko idzie do furtki, słyszałam wilgotny żwirek ścieżki trzeszczący pod czerwonymi kaloszami. Potem zobaczyłam, że wsiada do samochodu, zamyka drzwiczki i jak rajdowy 59 kierowca, rusza tym swoim cinąuecento. Nie byłam pewna, ale wydawało mi się, że przez uchylone okienko Tamara wysunęła na zewnątrz dłoń i pomachała nią, bo jak płomyk w szarym dniu mignęła w powietrzu czerwona rękawiczka. TEGO DNIA KOLOR CZERWONY I CZARNY POJAWIŁ SIĘ JESZCZE RAZ Siedzieliśmy przy śniadaniu jedząc jajecznicę na pomidorach. - No to pan sobie pospał, Mistrzu! - powiedziała Pani Wielka Czyściocha wsypując dziadziusiowi cukier do kubka z kawą. - Obudziłem się o zwykłej porze, ale zasnąłem drugi raz, jest wyjątkowo paskudny dzień. Wybiorę się do Pana Usługi Hydrauliczne i zapytam, kiedy będzie mógł przyjść, żeby zrobić coś z kranem w łazience. A listu od tatusia ta pańcia nie przywiozła? - Nie, tylko naszyjnik i bransoletkę, ładne, prawda? Naszyjnik i bransoletka leżały przy moim talerzu, bardzo mi się podobały. - Bardzo ładne - przyznał dziadziuś. - Za jakieś sto lat twoja prawnuczka powie: naszyjnik i bransoletka mojej prababci Pauliny z domu Lam. - Możliwe - przesuwałam palcem po zielonych kamieniach oprawionych w srebro, gładkich, połyskliwych. - To nie była żadna pańcia, dziadziusiu - powiedziałam. - A kto? Wzruszyłam ramionami. - Wyglądała jak dziewczyna. - Pani Wspaniała Elegantka? - Nie. Ubrana zwyczajnie, ale wszystko dobrze na niej wyglądało. - Może jest elegancka wewnątrz, a to zawsze widać, nawet jeżeli kobieta ubierze się w zgrzebną koszulę. A w tej trzeciej paczce...? 60 Dziadziuś wskazał palcem pękate pudełko, którego jeszcze nie otworzyłam. - To od niej. - Od Pani Wspaniałej Elegantki? - zdziwił się. - Mówię ci, dziadziusiu, że ona nie jest żadną Wspaniałą Elegantką. - Kim jest w takim razie? - Ma na imię Tamara. - Rosjanka? - zaniepokoiła się Pani Wielka Czyściocha. Niestety, Pani Wielka Czyściocha była nacjonalistką. Dziadziuś daremnie usiłował złagodzić jej nastawienie do mniejszości narodowych i obcokrajowców. Nie lubiła też wyznawców innych religii, pomimo że Pan Pleban wiele czasu poświęcił na tłumaczenie jej, że „nawet papież". Nawet papież, pani Lucynko, tak zaczynał każdą rozmowę na ten temat, wiedząc, że słowa papieża są dla pani Lucynki święte. W tym jednym przypadku milczała i nikomu nie przyznawała racji, a zwrot „nawet papież" puszczała mimo uszu. - Chyba nie Rosjanka - powiedziałam. - Po polsku mówiła dobrze i bez żadnego akcentu. Pani Lucynka wstała od stołu, włożyła swoją serwetkę do srebrnego kółka, jednego z tych, które moja prababcia Stefcia Gierszówna dostała w wyprawie ślubnej. - Pójdę do sieni, sprawdzę, czy nic tam nie zginęło. - Pani Lucynko! - huknął mój dziadziuś tak głośno i ostro, że pani Lucynka usiadła z powrotem na krześle, chociaż było już trochę odsunięte od stołu. - Tamara... - mruknęła. - Przecież to ruskie imię! Szkoda, że nie widziałam tej baby. Dziadziuś odstawił na bok talerz z jajecznicą na pomidorach i kubek z kawą. Wiedział, jak trzeba postępować z Panią Wielką Czyściochą. - Nie będę jadł. Nawet jajecznica zbrzydła mi od tej rozmowy, a kawa zrobiła się nie do wypicia. 61 Pani Lucynka podsunęła mu z powrotem talerzyk i kubek. - No już, Mistrzu, przepraszam, niech Mistrz je... - Pani Lucynko, jeżeli jeszcze raz w moim domu usłyszę podobne rzeczy, to się po prostu wyprowadzę. Pomyślałam, że diabeł udzielał czasami mojemu dziadziusiowi bardzo ładnych nauk. Sięgnęłam po pękate pudełko i rozwiązałam sznurek. Wieczko było z granatowego materiału przypominającego aksamit, a kiedy uniosłam je, zobaczyliśmy leżącą na jedwabnej, kremowej wyściółce klamrę do włosów, podobną do tej, którą miała Tamara. Jej była w kolorze kości słoniowej, moja ciemniejsza, smuż-kowata, z miedzianymi cieniami, miała kształt wypukłego wachlarza, który na włosach przytrzymywała gruba szpila z rzeźbioną nasadą. - Piękna! - powiedział mój dziadziuś. - Ta ruska baba, Pani Wspaniała Elegantka, musi mieć talent. - Do czego? - zapytałam. - Do wybierania. Kończyłam jajecznicę, przed moim talerzykiem leżała biżuteria Pauliny z domu Lam. Mój dziadziuś miał rację, rozpoczynało się właśnie to misterium posiadania, o którym ktoś powie tak, jak Teklusia Chorążanka napisała w swojej książeczce do nabożeństwa: to należało kiedyś. Wpatrywałam się w bransoletkę i naszyjnik. Podziwiałam piękne kamienie w misternej, delikatnej oprawie. Ktoś powie: Polly dostała je od swojego ojca, Filipa Lama. A tę klamrę od kogo dostała? I nikt nie będzie wiedział, nikt nie będzie pamiętał, skąd w rzeczach Polly znalazła się klamra w granatowym pudełku. Pani Wielka Czyściocha wymknęła się z pokoju do sieni. Zostaliśmy sami w jadalni pełnej starych sprzętów, przechodzących w naszej rodzinie z jednych domów do drugich, wędrujących za ludźmi z pokolenia na pokolenie, i nowszych, które dziadziuś kupował z moją babcią Barbarą z Kowalczyków Morsową. Przed nami leżały greckie ozdoby, dołączane właśnie do kolekcji pamiątek, ale jak zachować chwilę, czasami ważniejszą niż przedmioty? Zapytałam o to dziadziusia. 62 - Chwila zależy od człowieka - powiedział. - Czy mało jest historii, które opowiadamy sobie o ludziach, nie o przedmiotach? - Ale chwili, dziadziusiu, tej chwili, tu przy tym stole nikt nikomu nie opowie. Nikt nie będzie czuł tak, jak my czujemy, czy mnie rozumiesz? - To, co czujesz, może być tylko twoje, na słowa nigdy tego do końca nie przełożysz. Czyje niby ma być? Pani Świetna Kapusta Kwaszona ma swoje uczucia, Pan Naprawa Obuwia swoje. Zbieraj własne na niewidzialną nitkę. Tylko pamiętaj o tym, co będzie, kiedy je zaczniesz po latach oglądać i odmawiać jak różaniec. - Ja mam różaniec - powiedziała pani Lucynka wchodząc z tacą do pokoju. - Ja ci mogę, Paulina, pożyczyć. - Hu, hu, hu! - zaczął się śmiać mój dziadziuś. - Hu, hu, hu! He, he, he! - Dlaczego pan się śmieje, Mistrzu? Bardzo mądrze, że pan Paulinę do odmawiania różańca namawia, po co te śmiechy? - He, he, he! Dziadziuś położył dłonie na brzuchu i zgiął się w pół. Pani Wielka Czyściocha ustawiała na tacy talerze i kubki, raz po raz patrzyła na dziadziusia i kręciła głową z dezaprobatą. - Miał pan iść do Pana Usługi Hydrauliczne, więc lepiej niech pan idzie, póki deszcz nie pada, potem znowu lunie i będzie z kranu kapać. - Pani Lucynko, przecież to nie deszcz z kranu kapie! - Oj, Mistrzu, niech pan kota ogonem nie wyżyma! - zdenerwowała się pani Lucynka. - Przecież wiem, co mówię. - Kota ogonem się nie wykręca. - Przecież mówię, że się nie wykręca. - Mówi pani, że się nie wyżyma. - Przecież nie plotłabym takich głupot, co też Mistrz! Paulina, jak chcesz różaniec, wisi u mnie nad łóżkiem, idź sobie weź. Zebrałam ze stołu swoją nową biżuterię, klamrę włożyłam do pudełka i zamknęłam wieczko. Miałam zamiar zanieść wszystko do 63 pokoju i przy okazji włożyć starą sukienkę, którą poplamiłam kiedyś akwarelami. Teraz używałam jej tylko przy malowaniu. Kusiło mnie, żeby pójść do pracowni dziadziusia, przyciemnić trochę drugi plan mojego obrazu. Wiedziałam, że jest za jasny, nie mogłam przez to wydobyć głębi oddalonych od rzeki ogrodów. W pracowni obraz dziadziusia stał na większych sztalugach, mój na mniejszych. Weszłam tam, usiadłam i porównywałam je przez chwilę. Usłyszałam trzaśniecie drzwi. Spojrzałam w okno i zobaczyłam, że dziadziuś idzie ścieżką do furtki. Był w szarym, brezentowym trenczu, a na głowę włożył jeden ze swoich wielkich beretów. Szedł lekko przygarbiony, dłonie miał złączone z tyłu. Zanim doszedł do furtki, przystanął i chwilę obserwował kłębiące się na niebie chmury o różnych odcieniach szarości. Później, utykając, ruszył przed siebie. Otworzył furtkę, wyszedł, zamknął starannie zasuwkę. Teraz jego postać migała pomiędzy drewnianymi sztachetami parkanu. Znalazłam swoją paletę, wybrałam pędzle, które poprzedniego dnia umyliśmy starannie, tak że z przyjemnością dotykałam teraz miękkiego, elastycznego włosia. Otworzyłam kasetę i zastanowiłam się, jakie farby wycisnąć z tub na paletę. Miałam w pracowni dziadziusia swoje dziecinne krzesło, jak byłam mała, siedziałam zawsze na nim i patrzyłam, jak dziadziuś maluje. To było jeszcze w dawnym domu, ale przeprowadzając się tutaj dziadziuś wziął krzesło ze sobą i teraz też często siadałam na nim, chociaż było małe i niezbyt wygodne. Za oknem znowu zrobiło się ciemno, chociaż nie padał deszcz, ale ja na moim obrazie miałam zieleń i domy rozgrzane słońcem. Wpatrywałam się w nie, aż wreszcie weszłam przez uchylone drzwi. Zobaczyłam jasną smugę na starym, wytartym dywanie. W pokoju było pusto, tyłko na poręczy fotela siedział czarny kot, brzuszek i jedno ucho miał białe. Poznałam, że to jeden z tych wczoraj urodzonych, ale już duży, puchaty i dorosły. Oblizywał łapę, potem wilgotną mył sobie ucho. - Mateusz! - zawołałam w głąb domu. Stanął w drzwiach, znałam już rysy jego twarzy, chociaż to było najtrudniejsze. 64 - Polly! - powiedział. - Wspaniale, że przyszłaś. Niech mnie obejmie, przygarnie. Jestem samotna, potrzebne mi jego ramiona, jego pocałunki, obecność. I niech mówi do mnie cicho i łagodnie. - Czekałem na ciebie, tęskniłem. Taka jesteś śliczna... - Tamara powiedziała, że jestem podobna do mamy. - Jesteś, widziałem przecież jej portret. - Tamara też go widziała. - Gdzie Tamara mogła widzieć portret twojej mamy? Tego właśnie nie chciałam usłyszeć. Od chwili, kiedy to powiedziała, myślałam tylko o tym, chociaż odganiałam od siebie jej słowa. Wiatr otworzył okno w pracowni dziadziusia, musiało być nie domknięte, z parapetu sfrunęły gazety, spadła doniczka. Zaczął padać deszcz, wielkie krople łomotały w blaszany dach, to chyba oberwanie chmury, czy dziadziuś wziął parasol? Nie, ale może doszedł już do Pana Usługi Hydrauliczne. A więc to tak, tatusiu, zapomniałeś o naszej umowie, zapomniałeś, że jedno mi obiecałeś: nigdy nikogo pomiędzy tobą a mną. A gdzie ta czerwono-czarna dama widziała portret mamy, skoro on wisi w naszym domu nad twoim tapczanem, no gdzie? Szarpałam się z oknem, którego nie mogłam zamknąć, bo zacięła się klamka, framuga od początku była źle dopasowana. Ziemia z doniczki wysypała się na podłogę, teraz rozdeptywałam ją, pięknie, Pani Wielka Czyściocha zapłacze się, kiedy to zobaczy. Ja się nie zapłaczę, tatusiu! Nigdy nie byłam z tych, które płaczą, to moja nowa przyjaciółka Marysieńka jest płaczką, nie ja. Nienawidzę. Po prostu, nienawidzę. Mów mi Tamaro, mów mi Tamaro! Długo będziesz na to czekała. Nie przekupisz mnie głupią klamrą do włosów. A zresztą on ciebie nie kocha, czy wiesz o tym, ty czerwono-czarna? Kocha ciągle moją mamę, nigdy już nikogo nie pokocha tak jak jej. Wiatr wpychał mi okno do pokoju, strugi deszczu zalewały parapet. Nie mogłam sobie poradzić. - Pani Lucynko! Pani Lucynko! 65 - Czekaj, Paulina, czekaj! Boże, co tu się porobiło? Czekaj, puść mnie! Zamknęłyśmy. Ziemię i potłuczoną doniczkę miałyśmy pod nogami, moja cienka sukienka była zupełnie mokra z przodu. - Przebierz się, ja posprzątam. - Pomogę pani. - Nie, wolę sama. Pani Lucynka zawsze ogania się od każdej pomocy. - Co będziesz siedziała sama w domu w taki dzień, Paulina? Zaproś Marysieńkę. - I Radka. - Marysieńkę! - powtórzyła pani Lucynka. - Nie możesz to sobie jakiegoś normalnego chłopca znaleźć? - dorzuciła po chwili. - On jest normalny, pani Lucynko. - Pani Magiel Parowy mówi, że ma źle w głowie. Nie bardzo dobrze wiem dlaczego, ale jeżeli tak mówi Pani Magiel Parowy, to coś w tym jest. - A nie można jej pociągnąć za język? - Idź i przebierz się w końcu, mówię ci! Ani mi w głowie ciągnąć za język Panią Magiel Parowy... - pani Lucynka uroczyście zawiesiła głos. - Podobno on żadnej dziewczynie w miasteczku nie przepuści, masz pojęcie? Więc uważaj na niego, bo się doigrasz. Pani Lucynka zebrała z podłogi kawałki stłuczonej doniczki i szczątki rozbitego talerza, strzepnęła na gazetę ziemię z trzykrotki, obejrzała marny badylek. - Od początku ten kwiatuszek nie miał szczęścia! - westchnęła. - Najpierw w ogóle nie chciał się przyjąć, potem wróbel go podziobał, a teraz takie nieszczęście mu się przytrafiło. Wiesz ty co? - ściszyła głos, chociaż byłyśmy same. - Sprawdziłam, nic nie zginęło w sieni, jak ta ruska była. Mój spokój zginął, pomyślałam. Wyszłyśmy z pracowni, pani Lucynka poszła po zmiotkę, a ja do swojego pokoju, żeby zmienić sukienkę. Zatrzymałyśmy się przy rudej kotce. 66 - Pani Lucynko, a co będzie z kociętami? - Jednego chce wziąć Pan Mleko i Nabiał. Drugi pewno zostanie przy domu. A trzeciemu trzeba dopiero znaleźć jakieś miejsce, ja wiem? Może Pani Restauracja przygarnie, nie będzie mu tam źle. Twój dziadziuś już cztery koty jej wcisnął. - Wzięłabym czarnuszka... - Tego z białą łatką na uchu? - Tak. - No to weź, pewnie! Tatuś ci pozwoli? - Pozwoli, nie tak dawno mówił, że przydałby się nam w domu jakiś zwierzak, myśleliśmy raczej o psie, ale... czarnuszek bardzo mi się podoba... - Jak masz wziąć i oddawać, to lepiej nie bierz. Nachyliłam się nad posłaniem, czarnuszek miał dużą głowę, ogonek cienki jak kawałek sznurka, zamknięte niebieskawe powieczki osłaniały ślepe oczy. - Pani Lucynko, czuję, że on już jest mój. - No, to załatwione! - Na imię będzie miał Pinek. - Pinek? - zdziwiła się pani Lucynka. - A nie lepiej to, żeby był Mruczuś albo Pimpuś, albo Bobiczek? - Bobiczek? - roześmiałam się. - To już Pinek lepszy, doprawdy! A zresztą miałam kiedyś kotka Ріпка, bardzo go kochałam. - I co z nim? - Umarł na starość. Pani Lucynka pokiwała głową ze zrozumieniem, chociaż nie wiedziała wielu rzeczy, śmierć na starość była dla niej bliskim pojęciem. Poszła do kuchni zostawiając mnie przy kotce, która przyglądała mi się niespokojnie. - Będzie mu dobrze u mnie, obiecuję ci to! - przyrzekłam. Później przesunęłam palcem po sznurkowatym ogonku. Spojrzałam w stronę kuchni, żeby się upewnić, czy nie wraca do pracowni 67 pani Lucynka ze zmiotką. Nie wracała, więc szybko przeżegnałam czarny łepek mojego kocurka. - Jesteś Pinkiem. Byłam pewna, że Pan Pleban nie miałby mi za złe tego, co zrobiłam, był mądry, dobry i wyrozumiały. Pani Lucynka, natomiast, chociaż też była dobra i wyrozumiała, krzyczałaby na mnie okropnie. Kiedy w suchej sukience wróciłam do pracowni, zastałam wszystko sprzątnięte, w zapach dziadziusiowej terpentyny włączył się obcy, słodkawy, pasty, którą pani Lucynka przetarła kawałek podłogi przy oknie. Rynny wzdłuż dachu były nieszczelne, więc za szybami wisiała ruchoma łacha wody i deszcz dudnił w blachy. W ogrodzie wiatr szamotał gałęziami lipy, wyginał młodziutką jabłonkę. Podniosłam z podłogi pędzel i włożyłam do drewnianego skopka, w którym dziadziuś trzymał swoje ulubione, najlepsze. Postanowiłam, że dziś nie będę poprawiała swojego obrazu. Usiadłam na prostym krześle dziadziusia, które było kuchennym krzesłem w domu rodzinnym mojej babci, kiedy jeszcze była panną Barbarą Kowalczykówną i nie znała Joachima Morsa. Dziadziuś przepadał za nim, mówił, że jest wygodne i zdrowe. Na siedzeniu leżała okrągła poduszka, którą mama dziadziusiowej Basi, moja prababcia Jadzia Kowalczykowa uszyła specjalnie dla swojego zięcia z trójkątnych skrawków skóry i wypchała miękkim włosiem ze starego fotela. Różnobarwne skrawki złączyła w środku poduszki cielistym guzikiem, którego połyskliwa skóra przetarła się już i zmatowiała. Oparcie krzesła było wysokie, sięgało mi do ramion. Położyłam na nim głowę. Patrzyłam na deszczowy dzień za oknem, na nasze obrazy, ale daremnie czekałam. Myślałam, że uda mi się przywołać tu kogoś, mamę z portretu, Mateusza z wyobraźni, tatę z Grecji. Nic z tego, przychodzili jedynie do domu nad rzeką, kiedy go malowałam. Przychodzili również do domu na obrazie Sisleya, kiedy wpatrywałam się w niego. Tylko dziś rano Mateusz był tutaj, ale chyba wyłącznie po to, żeby ktoś zadał mi pytanie: „Gdzie Tamara mogła widzieć portret 68 twojej mamy?" Spojrzałam na swój obraz, nie poruszały się ani okiennice, ani kotary. Nie skrzypiały drzwi i pusto było w ogrodzie. Byłam sama i czułam się zagrożona. Chciałam, żeby mój tata wrócił już z Grecji. Wolałabym nawet, żeby skończyły się wakacje, bo wtedy znowu bylibyśmy w domu, który należał wyłącznie do niego, do mnie i do mojej mamy. Siedząc w wiklinowym fotelu patrzyła na nas. Drzwi do pracowni skrzypnęły, ale przez chwilę ktoś, kto tu zajrzał, nie odzywał się. Potem usłyszałam za swoimi plecami łagodny głos pani Lucynki. - Paulina? Może jednak zaprosisz Marysieńkę na racuszki? SZARY DESZCZOWY DZIEŃ Z CZARNYM OPOWIADANIEM I CZERWONĄ PELARGONIĄ Pani Lucynka wybrała się po włoszczyznę do rosołu, którą zawsze kupowała u Pani Stragan Warzywny. - Zajrzę do Marysieńki i powiem, żeby przyszła po obiedzie, myślę, że jej mamusia chętnie się zgodzi, bo jak z nią rozmawiałam parę dni temu, mówiła, że taka się z ciebie zrobiła grzeczna dziewczynka. Nie wyprowadziłam jej z błędu, co tam! - A co pani może mi zarzucić, pani Lucynko? - zapytałam. Poczułam się bardzo dotknięta, bo robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby nie przysparzać kłopotu dziadziusiowi i pani Lucynce. - Ja miałabym ci coś zarzucić? Broń Boże! Nie wyprowadziłam z błędu mamy Marysieńki, to znaczy nie powiedziałam jej, że odkąd ciebie znam, to zawsze byłaś dobrym dzieckiem, więc nie rozumiem takiego gadania, że zrobiłaś się grzeczną dziewczynką. Miłą kobietą jest mamusia Marysieńki, ale czasem jak coś powie... Im dłużej pani Lucynka mówiła, tym bardziej rosło jej oburzenie. Stała pośrodku kuchni, nerwowo poprawiała metalowe szpilki w koku. Zmarszczona w pasie brązowa sukienka pogrubiała ją, wyglądała 69 teraz jak nastroszona kokoszka. Zmieniła kapcie na płócienne sandały, miedzy paskami widać było wielkie kostki przy dużych palcach, 1 które zniekształcały jej stopy. Biedna pani Lucynka. - Może ja pójdę po włoszczyznę? - Nie, przelecę się, dobrze mi zrobi, coś ostatnio zasiedziałam się w domu, żebym tylko tych chłopaków nie napotkała. Tego, widzisz, bardzo się boję. - Jakich chłopaków? - Jeździ tu taka zgraja na rowerach. Pędzą jak oszalałe, zawsze, jak mnie widzą, wjeżdżają na chodnik, krzyczą jak stado gawronów, jadą prosto na mnie i dopiero jak są tuż, tuż, dzielą się, jedni na prawo, drudzy na lewo. A ja tak stoję i nigdy nie wiem, potrąci mnie który czy nie potrąci. - Pójdę z panią. Rozpacz mnie ogarniała na samą myśl o tym, jak bardzo musi się bać pani Lucynka, kiedy widzi przed sobą pędzące rowery i słyszy przeraźliwy wrzask chłopaków. - Nie, ty siedź w domu i pilnuj, czy nie przyjdzie Pan Listy Polecone, bo jak go przegapimy, Mistrz będzie musiał chodzić na pocztę. Deszcz przestał padać, chętnie pójdę, do noszenia nic nie mam, tylko tę włoszczyznę i z kilo młodych ziemniaków, i żebym o koperku nie zapomniała. Sięgnęła po granatową torbę zawieszoną na klamce drzwi kuchennych. Z kredensu wzięła czarną, zniszczoną portmonetkę. - Pilnuj domu, Paulina, kluczy nie biorę. I nikogo nie wpuszczaj, tylko Pana Listy Polecone, pamiętaj. Pani Lucynka wyszła, a w parę minut później zastukała kołatka i przez małą szybkę w drzwiach zobaczyłam stojącego przed domem listonosza. - Polecony do pana Morsa! - zawołał, kiedy mu otworzyłam. Wyładowaną czarną torbę trzymał przed sobą, była pękata jak wielkie brzuszysko, pokwitowałam odbiór listu na długim blankiecie. 70 - Proszę! - podał mi kopertę. - I jeszcze mam tu pocztę do pana Morsa, ale już nie poleconą. I do panienki, coś mi się zdaje. Karteczka ładna, kolorowa. List polecony był do dziadziusia z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, kartka do mnie od taty. Na drugim liście też zobaczyłam grecki znaczek, imię i nazwisko dziadziusia, nie znalazłam żadnego dopisku, że to list do mnie. Położyłam obydwa na komodzie. Na mojej kartce były cztery małe widoczki z Aten, na odwrocie parę słów pisanych w wyraźnym pośpiechu: Córeczko Najmilsza, tęsknię za Tobą bardzo, wracam za parę dni i przyjadę do Was. Mam nadzieję, że dostałaś prezenciki ode mnie, miała ci je podrzucić pewna śliczna pani. Tulę i kocham. Tatuś. No i pięknie, rzeczywiście pewna śliczna pani podrzuciła prezenciki od niego. Spojrzałam na list do dziadziusia, potem wzięłam go do ręki. Był ciężki, wyraźnie tatuś miał więcej czasu, kiedy go pisał, krótka kartka do mnie była byle jaka. Jeszcze raz obejrzałam widoczki z Aten. Widoczki jak widoczki. Zatknęłam kartkę za ramę lustra w sieni i poszłam do swojego pokoju. Szkoda, że Pinek ma dopiero trzeci dzień, chętnie wzięłabym go ze sobą. Jak podrośnie, w ogóle nie będę się z nim rozstawała, będzie zawsze ze mną. Mój pokój w domu dziadziusia był duży, ale ciemny, bo miał niewielkie okno i sufit z brązowych desek. Rozjaśniały go jedynie białe ściany, wielka barania skóra przed tapczanem i samodziałowa narzuta. Pośrodku pokoju stał okrągły stolik inkrustowany drobnymi ceramicznymi płytkami o różnych odcieniach zieleni, przy nim stały dwa niskie fotele obciągnięte surówką. Na ścianie, na wprost tapczana, wisiał gobelin, który tkała moja babcia Barbara, z domu Kowalczykówna. Był to piękny gobelin, za który dostała wyróżnienie na międzynarodowym konkursie. Na szarym tle, jabłkowity koń z rozwianą, prawie białą grzywą. Często stawałam przy nim i oglądałam splot grubych, wełnianych nici, którymi babcia tkała, nigdy w życiu nie potrafiłabym zrobić czegoś podobnego. Pod oknem dziadziuś postawił starą sekreterę, ocalałą 71 z jego domu rodzinnego. Należała kiedyś do Stefci Gierszówny, która po ślubie z moim pradziadkiem i po wszystkich podróżach, zabrała ją do swojego nowego domu. Teraz była moja, chociaż po drodze należała jeszcze do mojej mamy. W małych szufladkach trzymałam swoje skarby, których nigdy nie woziłam ze sobą. Zostawały tu, w domu dziadziusia, w mojej sekreterze. Teraz do największej włożyłam naszyjnik i bransoletkę. Trzymałam w ręku pękate pudełko i nie wiedziałam, co mam z nim zrobić. Wreszcie schowałam je do innej szufladki. Zrobiło mi się przykro, że zostawiłam kartkę od tatusia w sieni, w końcu to był mój tatuś, którego kochałam, i to była kartka od niego. Wróciłam po nią, ruda kotka karmiła swoje dzieci, sprawdziłam, czy Pinek ssie porządnie, tak, miał już pękaty brzuszek. Wszedł dziadziuś, już od drzwi zobaczył leżące na komodzie listy, sięgnął po nie, obejrzał obydwa i położył z powrotem, żeby swobodnie zdjąć trencz i beret. - Pan Usługi Hydrauliczne przyjdzie po obiedzie - zakomunikował. Przeciągnęłam ręką po płaszczu dziadziusia, był suchy. - Jakie to szczęście, że nie zmokłeś, dziadziusiu! - Byłem już w zakładzie, kiedy lunęło. Jest list od tatusia, widziałaś? - Sama odbierałam pocztę, pokwitowałam polecony. Zobaczył kartkę z Aten, którą trzymałam w ręku, spojrzał na widoczki. Powiedziałam mu, że Pani Wielka Czyściocha poszła kupić włoszczyznę, że ma starą, zniszczoną portmonetkę, i że straszy ją gromada chłopaków na rowerach. Dziadziuś bardzo się przejął. - Ja wiem o tej portmonetce, mówiłem, żeby poszła do sklepu i wybrała sobie jakąś w prezencie ode mnie, ale wiesz jaka ona jest, nieee, meee, ciee, gdzieeee... - Pójdę i kupię. Może dziś przyjdzie Marysieńka, wybrałybyśmy się razem, dobrze, dziadziusiu? Zgadzasz się? - Pewnie że tak, dlaczego miałbym się nie zgodzić? 72 Otworzył list z Zakładu Ubezpieczeń, rzucił okiem na druczek i schował go do kieszeni. - Emeryturę mi podnieśli, proszę bardzo, jak to mi się dobrze powodzi, będę miał na jabłko dla Danuśki. Danka usłyszała głos dziadziusia. - Achim! Achim! Dobhy! Dobhy! - Dzień dobry, Danuśka, dzień dobry! - zawołał. Nie otworzył listu od tatusia, zmienił buty, zajrzał do radej kotki, wyraźnie zwlekał, nie chciał czytać przy mnie. Czułam, że coś się dzieje za moimi plecami, ale postanowiłam, że o nic nie będę pytać. - Nie wiedziałem, że ktoś straszy Panią Wielką Czyściochę, nigdy mi o tym nie mówiła. Może to się więcej nie powtórzy. Gładził szpakowatą brodę, wyglądał na zgnębionego, zamyślony kręcił głową. - Coś takiego, biedna pani Lucynka... coś takiego... stado rowerów i wrzask gawronów... Żebym nie był taki stary, żebym nie miał chorej nogi, sam wsiadłbym na rower i pojechał za tą bandą, a ja co? Niedołęga, nawet kobiety nie mogę ochronić. Nie wiem, nad kim dziadziuś bardziej ubolewał, nad panią Lucynką czy nad sobą. Był taki biedny, że w końcu zaczęłam żałować, że w ogóle powiedziałam mu o tym. - Ze starością można się pogodzić, ale jak człowiek spotka się z czymś takim to już koniec, klapa, cześć... Znowu nie wiedziałam, o kim myśli. - Masz rację, dziadziusiu, to się pewnie nie powtórzy.,. - pocieszałam go nieporadnie. - Eeeee, Paulino... Machnął ręką, w której trzymał list od mojego tatusia. Znowu zajrzał do kotki. - A ta bida jak się miewa? - Nie jest żadną bidą, ma się jak u Pana Boga za piecem. Wezmę sobie tego czarnuszka, dziadziusiu, wiesz? Tego, który ma białe ucho, nachyl się, spójrz! Będzie miał na imię Pinek, jak Pinek, wiesz... 73 Nagle uświadomiłam sobie, że nie robię przerw między wyrazami, że moje zdanie jest jednym długim słowem. Naśladowałam sposób mówienia Tamary, to było okropne, złapać się na czymś takim. - A tak się zarzekałaś. Mówiłaś, że po Pinku nigdy więcej... - Och, spójrz tylko na niego, dziadziusiu, też będzie słodki - powiedziałam wolno. Kotka zasłoniła łapą całą trójkę, z Ріпка widać było tylko ogon. - Rzeczywiście! Słodki! Słodki! - zadrwił dziadziuś. Otworzyły się drzwi, weszła pani Lucynka, a za nią Marysieńka z doniczką w ręku. W doniczce panoszyła się wielka, krwista pelargonia pełna kwiatów i dorodnych zielonych liści. - Dzień dobry panu! Marysieńka dygnęła i podała dziadziusiowi donicę. Dziś ubrała się jeszcze dziwniej niż w niedzielę. Była w czarnej spódnicy, szerokiej, długiej, obszytej na dole falbanką, do niej włożyła żółtą bawełnianą bluzkę z długimi, wąskimi rękawami. Na tym wszystkim wisiało luźno kordonkowe, czarne wdzianko zrobione szydełkiem w ażurowy wzór. Mój dziadziuś stał z doniczką w ręku, patrzył na Marysieńkę, w oczach miał zachwyt. - Dzień dobry, Marysieńko - odpowiedział wreszcie na jej powitanie. - Znowu jesteś przepięknie ubrana, powiedz mi, kto ci wymyśla stroje? - Sama je wymyślam, proszę pana, godzinami. - Ale czy możesz powiedzieć mi, Marysieńko... - dziadziuś postawił donicę z pelargonią na komodzie. Jedną ręką drapał się teraz po głowie, a w drugiej trzymał list od mojego tatusia. Marysieńka milczała, patrząc na niego wyczekująco. - Czy możesz mi powiedzieć, moje dziecko, jakim tropem idą twoje myśli, kiedy zestawiasz swoje ubiory? - One idą takim tropem, niech pan posłucha... - Marysieńka przełknęła ślinę. - One idą takim tropem, że ja sobie wyobrażam, jak powinna być ubrana poetka. 74 - Ach tak! - zawołał mój dziadziuś. - Mój Boże, że też na to nie wpadłem! Oczywiście, Marysieńko, masz rację! Wyglądasz bajecznie! - Czy mówi pan poważnie? - Zaklinam się! - powiedział mój dziadziuś. - Mistrzu! - zawołała z kuchni pani Lucynka. - Ja bardzo proszę, niech pan się nie zaklina, zaklinanie jest grzechem, niech pan zapyta Pana Plebana! Marysieńko, rozmawiałam z twoją mamusią, możesz zostać u nas na obiedzie. - Na obiedzie? - Marysieńka miała oczy jak talerzyki. - To niemożliwe! - Mamusia pozwoliła - pani Lucynka stała już w drzwiach i okręcała się fartuchem. - Ale to niemożliwe! Przecież ja się odchudzam! Proszę pana! - złapała dziadziusia za rękaw koszuli. - Niech pan powie pani Lucynce, że ja się odchudzam, ja pana błagam! - Marysieńko, nie odchudzaj się, na poetce musi być trochę mięsa! - usiłował ją przekonać dziadziuś. Marysieńka złapała donicę z pelargonią i znowu wcisnęła mu ją do ręki. - To dla pana. - Och, dziękuję, jest piękna! Jaki ma nadzwyczajny kolor, ale dlaczego ty wydajesz pieniądze, Marysieńko? - Ja nie wydaję, proszę pana. Ziemię i doniczkę miałam w domu, a pelargonię wykopałam przed komisariatem. - Mogli cię zaaresztować! - powiedział mój dziadziuś. - No to co, drobiazg... - odparła Marysieńka i dygnęła. - Czy możesz mi obiecać, że nigdy więcej tego nie zrobisz? - Czy ja wiem...? - zastanowiła się. - A kiedy są pana imieniny? Dziadziuś zaczął wachlować się listem od mojego tatusia. Patrzył na pelargonię. Pani Lucynka, Marysieńka i ja też patrzyłyśmy na pelargonię. Wreszcie dziadziuś zdecydował się i podał ją mnie. 75 - Gdzie postawimy? - zapytaj. - W pracowni na oknie. Dziś wiatr zrzucił trzykrotkę. - Och, co za szczęście! - zachwyciła się Marysieńka. - To chyba znaczy, że ja miałam intuicję. Pomyślałam, że daleko ona z tym Radkiem nie zajedzie, i zrobiło mi się przykro, była taka zabawna i miła, nawet ukradła pelargonię dla mojego dziadziusia. Nie zdobyłabym się na to nigdy w życiu. I to nie dlatego, że sam fakt uważam za grzeszny, ale dlatego, że miałabym zwykłego pietra. Taka jest prawda, do której mogłabym przyznać się jedynie Panu Plebanowi na świętej spowiedzi, i to pod warunkiem, że sam by mnie o to zapytał. Marysieńka została na obiedzie, jadła bez żadnego gadania, ale kiedy kroiła mięso, małe palce obydwóch rąk trzymała sztywno wyprostowane, pewnie wyobrażała sobie, że tak powinna jeść poetka. Ciężka była z nią sprawa. Po obiedzie zaszyłyśmy się w moim pokoju, wyjęłam z sekretery wszystkie szufladki ze skarbami, nie pokazałam Marysieńce tylko klamry, którą dostałam od Tamary, bo jakoś nie mogłam. Najbardziej podobała jej się kolekcja moich ceramicznych zwierzątek i zdjęcie dziadziusia, które było robione, jak był jeszcze małym bobasem, leżał golutki na wielkim, puszystym futrze, podparty na łokietkach, najwyraźniej z trudem dźwigał w górę trochę jajowatą głowę, za to pupę miał okrągłą, wypiętą, bo leżał na brzuchu. - Jaki milusieńki, jaki milusieńki - zachwycała się Marysieńka, tuląc do siebie zdjęcie mojego dziadziusia. Potem odsunęła je od siebie na długość ręki i przyglądała się uważnie. - Wiesz, że on się mało zmienił - powiedziała wreszcie. - Spójrz tylko. Podsunęła mi zdjęcie, które przecież tyle razy widziałam, ale spojrzałam na nie znowu. Rzeczywiście, mój dziadziuś niewiele się zmienił, gdybyśmy domalowały bobasowi siwą czuprynę i szpakowatą brodę, byłby bardzo do obecnego dziadziusia podobny. Długo wpa- 76 trywała się też Marysieńka w fotografię jego mamy, Stefci Gierszówny. Na sztywnych, pożółkłych kartonikach, które kiedyś były jej małżeńską legitymacją, wklejone zostało zdjęcie Stefci w białej studenckiej czapce z czarnym daszkiem. Na sobie miała ciemną sukienkę z dużym kołnierzem. Marysieńka głośno odczytała wydrukowaną tam formułę, która zawsze mnie poruszała: Niniejszym zaświadczam, że Pani Stefanja Morsowa z domu Giersz jest rzeczywiście żoną Porucznika-Piłota Adolfa Morsa z Eskadry Lotniczej BR.59 Niżej była data: 26 czerwca 1920r. i zamaszysty podpis dowódcy eskadry. Pod zdjęciem widać drugi, bardzo staranny - mojej prababci: St. Morsowa. Podobno to był jej pierwszy podpis nowym nazwiskiem po małżeństwie z Adeczkiem Morsem. - Później pojechała z nim na front. - To niemożliwe! - Marysieńka patrzyła na mnie z niedowierzaniem. - Jak to na front? Na wojnę? - Tak. To była wojna polsko-radziecka, mój pradziadek odbywał loty bojowe, a prababcia jechała pociągiem towarowym, w miarę jak posuwał się front, aż do kolejnych lotnisk. Wtedy były inne wojny niż teraz. - Czy ty mówisz prawdę? - Mówię prawdę. Tak było. Wszyscy w rodzinie opowiadają, że moja prababcia, ta Stefcia Gierszówna, była szalona! To właśnie ona zapominała o wkładaniu dziadziusiowi ubranka i latał po domu w samym staniku, majtkach i pończochach. - Co ty opowiadasz? - nie dowierzała ciągle Marysieńka. - Zapytaj dziadziusia, niech ci powie. Niedawno rozmawiali na ten temat z księdzem proboszczem i z panią Lucynką, dziadziuś wszystko pamięta. - Jakie to cudowne, Pola, jaką masz wspaniałą rodzinę... - Ty też na pewno masz jakieś prababcie, pradziadków i innych krewnych, o których można by mówić i mówić. - Nie byli romantyczni. Pradziadek mojego tatusia był cukiernikiem tu, w naszym miasteczku. Potem interes przejęli dziadek i tato mojego tatusia. 77 - A cukiernia zawsze była tu, gdzie jest teraz? - O, nie, najpierw mieli tylko ciastkarnię. Mieściła się w tym starym budynku na lewo od kościoła, w tym, co się sypie. Potem był okrąglak w ogrodzie na rynku, dobrze im szło, więc wybudowali „Altankę", teraz ma ją tatuś. Pracownia, w której robiono ciastka, dawniej była za sklepem. Dopiero od paru lat jest oddzielnie, niedaleko starych fortów. Dziadziuś mojego tatusia zginął w Oświęcimiu i moja prababcia została sama z trójką dzieci, dalej prowadziła ciastkarnię, bo musiała utrzymać całą rodzinę. Starzy byli już starzy, a mali byli jeszcze mali. Coś pokręciłam... - speszyła się. - Nic nie pokręciłaś, starzy byli starzy, a mali byli mali. Tylko prababcia była akurat. - No właśnie. Marysieńka ustawiała na sekreterze ceramiczne pieski, a ja schowałam zdjęcia do szarej koperty, w której zawsze je trzymałam. - Masz jeszcze jakieś? - zapytała nie patrząc na mnie. - Mam zdjęcia babci, żony dziadziusia. - Pokaż. Wyjęłam fotografie z drugiej koperty. Moja babcia obok wielkiego plakatu z wyraźnym napisem: „Wystawa gobelinów Barbary Mors", moja babcia na rowerze, moja babcia w górach, z plecakiem, moja babcia z małą dziewczynką, która stoi obok niej z ogromną obręczą w ręku. - Ta dziewczynka z kółkiem, to kto? - Moja mama, Ewelina. Marysieńka obejrzała zdjęcia jeszcze raz. Długo przyglądała się dziewczynce z kółkiem. - Masz piękne pamiątki... - szepnęła. - Wiem, jak było z twoją mamą... Nie odpowiedziałam. Marysieńka spojrzała na mnie. - Może dlatego uwielbiam twojego dziadziusia. Tak mi go żal. Zanim do was przyszłam, ile razy go spotkałam, wyobrażałam sobie, 78 jak to było. Chciałam coś dla niego zrobić, ale nigdy nie wiedziałam co, dlatego właśnie przyniosłam mu pelargonię. Mój Boże, biedny dziadziuś, nawet nie wie, dlaczego dostał od Marysieńki pelargonię ukradzioną przed komisariatem. - Byłaś z nimi w samochodzie, prawda? Nie słyszałam w pytaniu Marysieńki ciekawości, tylko delikatne współczucie. Z nikim dotąd nie rozmawiałam o tym. Nie mogłam, nie chciałam. Skinęłam głową, Marysieńka nie zapytała o nic więcej. Nagle powiedziałam nie odrywając wzroku od zdjęcia małej, uśmiechniętej dziewczynki z kółkiem. - Kiedy ostatni raz widziałam moją mamusię, wyglądała, jakby żyła, jakby tylko przysypało ją szkło przedniej szyby... - Nie mów... - powiedziała Marysieńka cicho. - Ludzie z drugiego samochodu krzyczeli i płakali. Tłumaczyli, że w tym wszystkim nie było żadnej winy dziadziusia, ale co z tego? To przecież on prowadził. - Nie mów... - powtórzyła Marysieńka. - Nie trzeba, po co... - Staliśmy przy samochodzie, mój dziadziuś tylko patrzył. Nie ruszał się i nie odzywał, ja płakałam, ale dziadziuś mnie nie słyszał. Bardzo szybko przyjechała policja i karetki. Dopiero wtedy okazało się, że dziadziuś ma ranę na nodze. W ogóle o tym nie wiedział, chociaż miał w bucie pełno krwi. Pogotowie zabrało nas do szpitala. Mój tata był wtedy w Paryżu, robił zdjęcia na jakiejś wystawie. Kiedy zawiadomili go o tym, co się stało, przyleciał samolotem jeszcze tego samego dnia i zabrał mnie ze szpitala do domu. Wszyscy mówili, że źle zrobił, bo nie powinnam widzieć jego rozpaczy. Tata bardzo kocha mojego dziadziusia i to, co się stało, niczego nie zmieniło. Dziadziuś nadal jest dla niego najbliższym człowiekiem, zaraz po mnie. Chcę ci jeszcze coś powiedzieć... Ona milczała, a ja nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Wreszcie udało mi się i spróbowałam wyrazić słowami uczucie, które nagle mnie ogarnęło. - Jesteś moją jedyną przyjaciółką, Marysieńko. 79 PEJZAŻ PO DESZCZU, GRECKIE NIEBO I TROCHĘ SMUTKU Świeciło słońce, ale pejzaż po deszczu był odmieniony. Siedzieliśmy z dziadziusiem nad brzegiem rzeczki. Patrzyłam na swój obraz, który chciałam wykończyć, ale w ogóle nie wiedziałam, za co się łapać. Zmatowiała od upału zieleń nagle nabrała ostrzejszego koloru, kwiaty jakby zakwitły na nowo, intensywniejszą barwą. Nawet dachy domów zgubiły patynę upału, tu srebrzyły się, tu brązowiały, powietrze miało inny kolor, niebo też. - To nie jest ten sam widok! - biadoliłam. - Nie mam pojęcia, co robić. - Zawsze najlepiej zacząć od myślenia. Danka była szczęśliwa. W czasie deszczowych dni zwykle siedziała na drążku i milczała. Pani Lucynka, która nie umiała pogodzić się z jej zmiennymi humorami, bała się, że Danka jest chora. Dotykała palcem jej głowy, żeby sprawdzić, czy nie ma gorączki. - Mistrzu, ona ma ciepłe czółko - niepokoiła się. - Co ci jest, złociutka? Wypuszczona z klatki fruwała, ale nie chciała gadać, szybko wracała na drążek, obdziobywała go nerwowo, a później siadała na nim i znowu nieruchomiała. - Nie jest chora, tylko czeka na słońce - pocieszał dziadziuś panią Lucynkę. Tego dnia postawił klatkę z Danka na wysokim pieńku, żeby odizolować ją od wilgotnej jeszcze trawy. Czyściła piórka, kręciła głową i pogadywała. Dziadziuś obrał jej jabłko. Nabił je na patyk i umieścił wewnątrz klatki. Danka była zachwycona. - Achim! Achim! - wołała. Byli w świetnych humorach, to tylko ja siedziałam i posępnie wpatrywałam się w płótno. Nie wiedziałam, co zrobić, skoro nagle wszystko zmieniło się w inny krajobraz. Dziadziuś małymi punktami 80 kładł piękną ochrę między zielenią drzew, gdzie wypatrzył ten kolor, ja tam widziałam sienę, ale teraz nie byłam już pewna. Zapatrzyłam się. Szyby okien zmyte deszczem lśniły. Drzwi domu otworzyły się szeroko. Mateusz wciąga mnie do środka. - Pięknie wyglądasz. Masz niezwykły strój, Paulino! Nie, nie Paulino. Polly. Powinno być Polly. - Pięknie wyglądasz — mówi Mateusz. — I masz taki niezwykły strój, Polly. Dziś rano zastanawiałam się, jak powinna chodzić ubrana malarka. To szatki Marysieńki skłoniły mnie do takich rozmyślań. Włożyłam spódnicę z żorżety, której kolory i wzór przypominają paletę. Znalazłam w szafie jednobarwną koszulę z niebieskiego płótna. Podwinęłam rękawy, teraz jest mi luźno i wygodnie. Nie wiem, czy wyglądam jak prawdziwa malarka, w każdym razie na pewno dobrze się czuję, kiedy jestem tak ubrana. Mateusz mnie chwali. Przymykam oczy, czekam. W końcu czuję, że jednak znalazłam się w jego ramionach. „... i nagle znalazła się w jego ramionach...", tyle razy czytałam ten zwrot w powieściach i zawsze, ale to zawsze uderzało mnie jego znaczenie inne od potocznego. „Znalazła się." Szukała siebie i znalazła się, i były jej do tego potrzebne jego ramiona. Znalazłam się w jego ramionach. Może na tym właśnie polega moja fascynacja tym domem i fascynacja Mateuszem? Jednocześnie wydaje mi się, że znajduję siebie i że jestem w jego ramionach. Chciałabym unieść głowę i przekazać ustom Mateusza terpentynową słodycz farby... Dziadziuś kładzie mi rękę na dłoni. Otwieram oczy i widzę, że stoi obok mnie. - Nie dotykaj pędzlem ust, Paulino. A w ogóle, co ci jest? Wyglądasz jak nawiedzona. Przestraszył mnie. Wierzchem dłoni wycierałam farbę z ust. - Rozmazałaś tylko - mówi dziadziuś. - Czy słyszałaś, co mówiłem o Panu Warsztat Szewski? - Nie, dziadziusiu, zamyśliłam się. 81 - Mówiłem, że w gruncie rzeczy dobrze się stało. Gdzie Panu Warsztat Szewski będzie tak dobrze jak u syna? Nigdzie. A gdzie Dance byłoby tak jak u mnie? Też nigdzie. Szkoda tylko, że Pani Wielka Czyściocha mówi na nią ptaszysko, to nie brzmi elegancko, prawda? - Tak, ale mówi też do niej, ty mordko słodka i moje złotko. - To fakt. Dziadziuś przyglądał mi się uważnie. Nie po raz pierwszy od chwili, kiedy przyszedł list od taty, patrzył na mnie tak, jakby chciał mi coś powiedzieć, ale potem tylko wzdychał i na tym się to kończy. Teraz też. Westchnął i zaczął stukać pędzlem w swoje płótno. - O czym pisze tatuś? - zapytałam. Obejrzał swoją paletę, jakby miał tam Bóg wie ile farb, a nie tę jedną, małą kupkę ochry. Potem dłubał w niej pędzlem i nucił coś, co było bardziej mruczeniem niż melodią. - O czym pisze tata, dziadziusiu? — zapytałam znowu. - Tata...? O czym pisze...? Znowu zaczął postukiwać pędzlem w płótno. Może myślał, że będę dalej nalegała, ale milczałam. Po chwili powiedział nie odrywając wzroku od obrazu. - Tata pisze o tym, jakie piękne jest niebo w Grecji. - I cały list jest o niebie w Grecji? - Mniej więcej. - Czy pisze coś o tym, że była z nim Tamara? Odchylił się i z zadumą patrzył na swoje płótno. Punkciki ochry pięknie wyglądały w koronach drzew. - Czy pisze coś o tym, że była z nim Tamara? Nabrał na pędzel odrobinę farby i delikatnie położył ją na płótnie. - Nie jestem głuchy, Paulino, słyszę. Miałam ochotę wytknąć mu, że widocznie ja jestem głucha, bo nie słyszę, żeby mi odpowiedział, ale dopiero wtedy zrobiłaby się sprawa, więc przykładnie milczałam. 82 - Pisze! - powiedział wreszcie mój dziadziuś. - Czy to właśnie ona była dla niego niebem w Grecji? Spojrzał na mnie, potem wrócił do ochry miedzy zielenią. - Dlaczego jesteś taka agresywna? - zapytał spokojnie. Może właśnie jego spokój wyprowadził mnie do reszty z równowagi. Przecież puzzle taty zaczęły się układać w zupełnie wyraźny obrazek, niemożliwe, żeby dziadziuś tego nie widział albo żeby mu to było obojętne. Wytarłam pędzel i włożyłam go do słoika z wodą. - Wiesz, dziadziusiu, nie będę dziś malowała, nie idzie mi. - Weź się w garść. Niby zwyczajne powiedzenie, a zabrzmiało jak przestroga. Mogłam zapytać dziadziusia, co się za tym kryje, ale nie chciałam. Niech sobie radzą ze mną sami, nie będę im pomagać. Nagle mój dziadziuś znowu przechylił się do tyłu, znowu przestał malować i tylko patrzył na swój obraz. Po chwili powiedział nie odwracając się w moją stronę. - Tak sądzę. Tak sądzę moja droga, że to właśnie ona była dla niego niebem w Grecji. I co? Uważasz, że to źle? Uważasz, że on nie zasługuje na żadne niebo? Złożyłam szmatkę wilgotną od farby i pachnącą terpentyną. Położyłam ją na pieńku obok kasety. - Wczoraj nie kupiłam pani Lucynce portmonetki, może pójdę teraz. Zajrzę do Marysieńki, poproszę, żeby pomogła mi wybrać. - Oczywiście. Nie można malować, jeżeli się nie ma dobrego dnia. - Wezmę Dankę do domu, inaczej nie zabierzesz się z tym wszystkim, dziadziusiu. Skinął głową, przyglądał się, jak opieram swój obraz o drzewo, składam stojak, i wrzucam wszystko do wózka. - Wybierz coś porządnego, najlepiej portfelik z portmonetką. Czarny albo brązowy. - Dobrze. Nie jesteś zły, że cię zostawiam? - Nie, nie jestem, ale miło, że o to pytasz. 83 I ukłonił mi się, trochę tak, jak kłania się Radkowi. Do domu wracałam wolno, na moście stanęłam i przez chwilę patrzyłam na rzekę, było tu ładnie, ale Danka niecierpliwiła się, więc musiałam iść dalej. Postawiłam klatkę w jadalni i zajrzałam do kuchni. Pani Lucynka obierała jabłka na kompot. - Dziadziuś jeszcze maluje, a ja idę do Marysieńki. - Dobrze, dziecko, idź - odparła zamyślona. - Obiad zrobię na drugą. Czekaj, Paulina, czekaj! Zatrzymałam się w drzwiach. - Proszę cię o jedno: żebyście nigdzie daleko z Marysieńką nie chodziły. Byłam przed chwilą w sklepie po angielskie ziele, bo zagapiłam się, kiedy rano robiłam sprawunki, i nie kupiłam. Masz pojęcie, znowu spotkałam tę dzicz... - Tych chłopaków na rowerach? - Tak. - Nic pani nie zrobili? - Nic. Ale ja się boję, myślę, że może oni o tym wiedzą, śmieszy ich to i taką sobie robią ze mnie zabawę. Im bardziej się boję, tym zabawa lepsza. A jeden to jechał prosto na mnie, nie wrzeszczał jak inne, tylko krzyczał... Pani Lucynka pokręciła głową, zobaczyłam, że zaciśniętą w pięść ręką wyciera łzy z policzków. Odłożyła jabłko i nożyk. - Co krzyczał? - Krzyczał... Nie mogła mówić. Podeszłam i objęłam ją. Przytuliła się, była niższa ode mnie, więc miałam pod brodą jej siwy kok. Płakała. Trzęsły się przygarbione plecy. - Pani Lucynko... - Tylko nie mów dziadziusiowi, tobie powiem, bo zawsze lżej, jak człowiek się zwierzy, a ty już duża panienka jesteś... krzyczał za mną: „kochanka malarza, kochanka malarza!" - Och, pani Lucynko, niech pani nie płacze! To jakaś głupia banda, niech się pani nie przejmuje! - usiłowałam ją pocieszyć. 84 Wyciągnęła z kieszeni fartucha chusteczkę i wytarła nos. - Marysieńce też nie mów. - Nikomu nie powiem, na pewno. Nagle przeraziłam się. A może wśród tych chłopaków był i nasz piękny Radek? Zapytałam o to, ale pani Lucynka nie wiedziała. - Na pewno to ja nie powiem, jadą tak szybko, ale nie, chyba nie... Wzięła do ręki jabłko i nożyk, przez chwilę patrzyła, jakby nie wiedziała, co ma z tym robić, potem westchnęła i starannie, wolno zaczęła obierać jabłko. Zielona skórka wiła się falbanką. KAPELUSZ MIAŁA Z WOALKĄ, A PIERŚCIONEK Z RÓŻĄ Marysieńki nie zastałam w domu, bo poszła do swojej cioci przypilnować dziecka. Jej mamusia powiedziała, że Marysieńka mogłaby przyjść do mnie po obiedzie, więc ją zaprosiłam. Postanowiłam, że sama pójdę kupić portfelik dla pani Lucynki, bo nie chciałam tego dłużej odkładać. Poszłam więc ulicą prowadzącą od rynku na plac, gdzie stał teraz duży pawilon handlowy, w którym mieścił się „Magazyn". Robili tam zakupy zamożniejsi ludzie z miasteczka i pobliskich okolic. Pomyślałam, że w nim na pewno znajdę taki portfelik, jaki wymarzyłam sobie dla pani Lucynki. Szłam wolno i myślałam sobie o tym wszystkim, o czym mi opowiedziała. Rozglądałam się raz po raz dookoła siebie, bo miałam nadzieję, że może spotkam tu Radka, bardzo chciałam zapytać się, czy nie wie czegoś o tych chłopakach, którzy straszą panią Lucynkę, ale nigdzie go nie było. Za to na parkingu przed „Magazynem" zobaczyłam czerwone cinąuecento. Pomyślałam, że takich samochodów jeździ teraz mnóstwo i że doprawdy nie musi to być akurat samochód Tamary. A jednak był. Tamara siedziała na murku otaczającym fontannę, wpatrzona w niewysoki słupek wody rozpryskującej się we wszystkie strony. 85 Miała na sobie białe spodnie rybaczki i czerwoną, trykotową bluzkę, która trzymała się jedynie na szerokich ramiączkach. Była pięknie opalona, nawet szyję miała jednakową ze wszystkich stron, bez jaśniejszego śladu pod brodą. Zauważyłam to, bo nigdy nie potrafię tak ustawić się do słońca, żeby nie mieć z tym kłopotu. Na stopach miała sandały z białych rzemyków, przymocowanych do podeszwy bez żadnych obcasów. Ściągnięte do góry włosy schowała pod płaski słomkowy kapelusz, omotany brązową woalką, na której rozsiane były czarne, mechate kulki. Pomyślałam, że ten kapelusz zupełnie nie pasuje do stroju, w którym była. Woalka opadająca z niewielkiego rondka delikatnym ażurem przysłaniała czoło i oczy Tamary. Nigdy dotąd nie widziałam dziewczyny w kapeluszu z woalką. Na starych zdjęciach tak, w ilustrowanych czasopismach też, ale nigdy nie widziałam takiej dziewczyny z bliska, siedzącej sobie na murku fontanny. Zastanawiałam się, dlaczego włożyła ten kapelusz? Co jej przyszło do głowy? Może po prostu uznała, że jest zabawny, bo przecież był zabawny. Nagle Tamara zsunęła sandałki. Rozejrzała się, przeczekała, aż przejdą obok niej jakieś dwie panie i młody chłopak, a później wsunęła czubki stóp do wody. Rozejrzała się, znowu ktoś szedł, więc wyjęła je szybko, oparła na murku, sama wyprostowała się i przytrzymując kapelusz, podniosła głowę wpatrując się w niebo. Przysiadłam na ławce pod drzewem, którego zwisające gałęzie pełne gęstych liści zasłoniły mnie. Tamara nie mogła zobaczyć, że jestem blisko. Ludzie przeszli i znowu zrobiło się pusto dokoła fontanny. Tamara szybko zanurzyła stopy w wodzie, mignęły czerwone paznokcie. Wyprostowała nogi, złączyła je ze sobą, przypominały teraz strzałkę z ostrzem wbitym w powierzchnię wody. Zobaczyłam, że idzie w jej stronę wysoka, szczupła, bardzo ruda pani, niosąca w ręku nieduży wietnamski dywanik zwinięty w rulon. Zobaczyła Tamarę i przystanęła gwałtownie. - Tamaro, to już przechodzi ludzkie pojęcie! - zawołała głośno. 86 Tamara oderwała wzrok od swoich stóp i odwróciła się. - Ależ ty masz wspaniałe możliwości wokalne, mamo! Zapomniałam już o tym, stało się coś? - Czy koniecznie musisz myć nogi w fontannie? - Ja przecież nie myję nóg. Chłodzę sobie stopy. Przerzuciła je przez obramowanie i szybko wsunęła w sandałki. Rękoma przytrzymała rondko kapelusza. - Czy masz jeszcze o coś pretensję? - zapytała. Ruda pani usiadła przy niej, zrolowany dywan oparła obok. - Na pewno znowu wyleciał gwóźdź ze ściany, kiedy zdejmowałaś kapelusz. - Wyleciał. - No właśnie. Matka Tamary też była ubrana w białe spodnie, ale długie, płócienne. I w zieloną, koszulową bluzkę wyrzuconą na wierzch. Na nogach miała skarpetki i tenisówki na grubej podeszwie. Włosy związała zieloną aksamitką. Pomyślałam, że podobałaby się Marysieńce, było w niej jakieś fantazyjne rozrzucenie. I również pomyślałam, że mój dziadziuś natychmiast chciałby ją malować. Dopiero potem uświadomiłam sobie, że jest niezwykle podobna do kobiety z obrazu Waterhause'a, którego kopia wisi w domu dziadziusia, a także i w domu tej właśnie pani, co będąc u nas odkryła Tamara. - Kupiłam dywanik wietnamski - powiedziała. - Widzę, gdzie go zamierzasz położyć? - W łazience. - Będzie gryzł w nogi. - E tam, Tamaro. Umilkły na chwilę. Tamara sprawdziła ręką powierzchnię dywanika i pokręciła głową. - Nie zachwyca mnie. - Nie tobie go kupiłam, skarbie. - Nie złość się na mnie, mamo, może mi się nie podobać, prawda? 87 - Nie złoszczę się. - Jak to, nie? Przecież jadowicie mówisz do mnie „skarbie". Co teraz robimy? - Wracajmy do domu. U nas na Wełnianym Rynku więcej można dostać niż w tym „Magazynie". Jak ty się nie wstydzisz chodzić w takim kapeluszu? - Dlaczego miałabym się wstydzić? Uważam, że jest fantastyczny. Czuję się w nim świetnie. Zawsze zresztą uważałam, że on się marnuje wisząc na ścianie. - Nie marnuje się. Zasłania plamę. - Muszę zaproponować lansowanie woalek w jesiennej kolekcji - mówiła dalej Tamara. - Spójrz na mnie, mamo, i powiedz sama, czy widziałaś kiedyś tak przyciągające uwagę spojrzenie jak moje, kiedy mi oczy zasłania woalka? Śmiały się obydwie, ale siedziały bokiem, więc nie widziałam tego spojrzenia. Chciałam teraz wstać i odejść szybko, przemknąć, żeby mnie nie zobaczyły, ale nie zdążyłam, bo one podniosły się z murka. Tamara sięgnęła po dywanik i ruszyły w kierunku parkingu, byłam po drodze. Szły prosto w stronę mojej ławki. Patrzyłam w bok, ale nie udało mi się, stanęły przede mną. - Jak się masz? — zapytała Tamara swobodnie. — Mamo, to Paulina, córka Filipa. - Myślałam, że jest młodsza... witaj, Paulino... jestem mamą Tamary... W przeciwieństwie do Tamary, jej mama mówiła wolno. - Dzień dobry... Prawie wyszeptałam to powitanie. Stałam przed nimi w maziastej spódnicy i starej koszuli z nierówno podwiniętymi rękawami. Wiedziałam, że skóra łuszczy mi się na zbyt opalonym nosie i że na szyi mam jaśniejszą plamę właśnie w tym miejscu, które broda zasłania od słońca. - Moja mama mieszka niedaleko stąd, dziś musiała być w banku, dlatego tu jesteśmy - wyjaśniła Tamara. 88 - Może wybierzesz się z nami na lody, Paulino? - mama Tamary patrzyła na mnie zachęcająco. - Mówię do ciebie Paulino, a ty może używasz jakiegoś zdrobnienia? Moja wnuczka ma na imię Melania, a my mówimy o niej Mela. Mela jest chyba w twoim wieku, Tamaro? - Paulina skończyła czternaście lat w zeszłym miesiącu - powiedziała Tamara. Spojrzała na mnie, żeby sprawdzić, czy zrobiła odpowiednie wrażenie znajomością naszego rodzinnego kalendarza, poznałam to po jej minie. - Którego? - zapytałam. - Dziesiątego! - odparła bez zastanowienia. Zadowolona, kręciła głową jak kukiełka w teatrze lalkowym. Trzymała wietnamski dywanik, wolną rękę położyła płasko na główce kapelusza. Twarz przysłaniała woalka, ale widziałam jej przymrużone oczy o niezwykłym kolorze tęczówek, uśmiechała się. Domyśliłam się, że to właśnie jest przyciągające uwagę spojrzenie, którym się chwaliła. I było takie. - Tego dnia piliśmy z tatą twoje zdrowie wspaniałą grecką metaxą! - powiedziała. - Mój tata nie pije alkoholu. - Widocznie zrobił wyjątek dla ciebie i dla mnie. To był uroczysty dzień i piliśmy metaxę! - powtórzyła, przyklepując kapelusz. - Była pyszna. - Chodź z nami na lody! - namawiała mnie jej mama. - Dziękuję, ale muszę iść do sklepu, a obiad mam o drugiej. Tamara przyglądała mi się. Z wolna uśmiech znikał z jej twarzy, spojrzenie spoza woalki zrobiło się bardzo uważne. - Masz jakiś problem? - zapytała nagle. - Nie, dlaczego? - Wygląda na to, że masz - powiedziała krótko. Jej mama poprawiła włosy, przygładzając kosmyki nad uszami. Przechyliła głowę i powiedziała, uśmiechając się do mnie przyjaźnie. 89 - Jestem pewna, że spotkamy się jeszcze kiedyś, Paulino! Do zobaczenia. - Do widzenia pani. - Hej, Paulino! - Hej! - odpowiedziałam Tamarze sztywno, bo nienawiść do niej trzymała mnie za gardło. Tamara przełożyła rękę z główki kapelusza na jego rondo. Przytrzymywała je teraz tuż nad czołem, widziałam dokładnie jej długie, smukłe palce. I nagle zobaczyłam coś, co było gorsze od nieba w Grecji i od metaxy, którą pili za moje zdrowie w Atenach. Złoty pierścionek z różą wyrzeźbioną w białym koralu. Widziałam, jak starannie wybierał go mój tata u jubilera, mówiąc mi, że to jego siostra z wybrzeża prosiła go o zrobienie zakupu. To była nieprawda. Pierścionek miała na palcu Tamara. WOALKI BEZ KAPELUSZY, POSTRZĘPIONE KORONKI I TRZY STARE WACHLARZE To Marysieńka wpadła na pomysł, żebyśmy wyjęły z szafy dziadziusia wielką szufladę, przeniosły ją do mojego pokoju i wreszcie zobaczyły, co w niej jest. - Ale może twój dziadziuś śpi po obiedzie? - zastanowiła się Marysieńka. Stałyśmy przed drzwiami jego pokoju, w całym domu było bardzo cicho, nawet Danka nie pogadywała. - Dziadziuś nigdy nie śpi po obiedzie, o tej porze on czyta gazetę. - No to: puk! puk! - powiedziała Marysieńka i leciutko stuknęła paznokciem w drzwi. - Tego nawet mysz nie usłyszy. Trzeba tak: PUK! PUK! - powiedziałam bardzo głośno i mój dziadziuś usłyszał natychmiast. 90 - Proszę! Weszłyśmy do jego pokoju przepychając się w drzwiach i chichocząc. - Miło cię widzieć, Marysieńko! Przyglądał się najwyraźniej ciekawy, jak też Marysieńka jest dzisiaj ubrana. Była w kwiecistej sukience sięgającej prawie do kostek, przepasanej w talii długim paskiem z materiału. - Mój ty Boże! - ucieszył się dziadziuś. - A co to za wspaniała szata? - Przerobiłam sobie letni szlafrok mojej wujenki. Dała go mamie na szmaty. - Ależ ty jesteś nadzwyczajnie zdolna! - pochwalił ją dziadziuś szczerze. - A poza tym, Marysieńko, jesteś chyba jedyną dziewczynką na świecie, która ma wujenkę, a nie ciocię. To mnie zachwyca prawie tak samo jak twoja sukienka. - Przyszłyśmy, dziadziusiu, żeby zabrać do mojego pokoju szufladę z szafy, chcemy pogrzebać w niej trochę. - A, proszę bardzo, jest do waszej dyspozycji, pełna skarbów drogocennych. Może nawet znajdziesz w niej, Marysieńko, coś, co będzie ci pasowało do twoich stroików. A gdzie to wasz kawaler? Widziałem go dziś, kiedy wracałem do domu. Siedział na płocie i żuł gumę. Robił z niej dziwne rzeczy, wielkie balony, które pękały i oblepiały mu twarz, albo wyciągał ją na długość ręki, potem otwierał usta i okręcał gumę dookoła języka. Bardzo to było interesujące. Tylko jakoś nie mogę pogodzić się z myślą, że wy się w nim kochacie. - Ja to się tak średnio w nim kocham - powiedziałam wysuwając szufladę do połowy. - A ja bardzo! - wyznała szczerze Marysieńka. - Boże, ile tego... - ucieszyła się zaglądając mi przez ramię. Mój dziadziuś złożył gazetę, wyciągnął przed siebie nogi i zabębnił palcami po blacie stolika. Takie bębnienie nie wróżyło niczego dobrego, miałam ochotę złapać szufladę i uciec. 91 - Nie wiem, co wy w nim widzicie, rozumu nie ma za grosz - powiedział dziadziuś. - Ależ ma, proszę pana — zapewniła go Marysieńka. - Daję panu słowo, zajął drugie miejsce w szkolnej olimpiadzie chemicznej. - Chemicznej? Mnie powiedział, że interesuje się tylko businessem, coś ci się pokręciło, Marysieńko. - Nic mi się nie pokręciło, wiem to z całą pewnością. Przysiadłam na podłodze obok szuflady, Marysieńka stała, dziadziuś wpatrywał się w nas, zadumany. - Może to polega na tym, że ja byłem na wojnie - powiedział nagle. - A co ma jedno do drugiego, dziadziusiu? - Ano, ma. Bo to jest tak: w czasie wojny nabawiłem się pewnego przekonania. Takiego mianowicie, że młody człowiek, jeżeli naprawdę chce być rozumnym młodym człowiekiem, to musi o coś walczyć pazurami, o coś, w co głęboko wierzy. Nie może tylko pętać się po dyskotekach albo siedzieć na płocie i okręcać sobie język gumą do żucia. A o tej całej chemii nawet mi nie powiedział, kiedy go zapytałem, jakie ma zainteresowania. Widocznie nie bardzo go obchodzi. Być może głęboko ranie wasze uczucia, moje niebożęta, ale ten Radek wygląda mi na głupka. - Ale, proszę pana, jak nie ma wojny, to niby co on ma robić tymi pazurami? - zapytała moja przyjaciółka Marysieńka, okręcając sobie nadgarstek paskiem od powiewnej sukienki. Dziadziuś złapał się za głowę i chciał coś powiedzieć, ale ku mojemu zdumieniu Marysieńka mówiła dalej. - Chce iść na chemię i być chemikiem, czy to jest mało? Mnie się zdaje, że to zupełnie wystarczy jak na jednego chłopaka. - Czy do tego potrzebny jest mu kolczyk w uchu? - A dlaczego nie? - zapytała Marysieńka. Dziadziuś podniósł się z fotela, podszedł do mahoniowej serwant-ki, która pamiętała jeszcze panieńskie czasy Stefci Gierszówny, wyjął 92 z niej pękatą, kryształową karafkę i wysmukły kieliszek. Napełnił go wiśniową nalewką, chociaż to wcale nie była niedziela, i usiadł z powrotem. - Hm., hm... - pomrukiwał. - A dlaczego nie? - powtarzał pytanie Marysieńki.. - Czekajcie, czekajcie... Usiadłyśmy na brzegu wysuniętej szuflady i czekałyśmy, tak jak sobie tego życzył. Marysieńka odkręciła pasek z nadgarstka i teraz wyprostowywała go na kolanie. Mój dziadziuś gładził nóżkę kryształowego kieliszka i przyglądał się swojej nalewce. Upił jedną trzecią i znowu gładził nóżkę. - A czym właściwie on wam imponuje? Spojrzałyśmy na siebie bezradnie. Pytanie było proste, ale jakoś żadna z nas nie odpowiadała. Dziadziuś czekał. Znalazłam resztki stearyny na brzegu szuflady i zaczęłam zdrapywać ją paznokciem. Marysieńka zwijała teraz swój pasek w rulonik, miała już dość pokaźną paróweczkę. Dziadziuś nie poganiał naszych myśli, ja zresztą żadnych nie miałam, raczej czułam w głowie zupełną pustkę. Nie wiedziałam, po prostu, czym imponuje mi Radek. Dobrze tańczył i był taki przystojny. Ciekawe, co by powiedział mój dziadziuś, gdyby to usłyszał. Zdaje się, że Marysieńka nie była w lepszej sytuacji, bo jej paróweczka zrobiła się grubym serdelkiem. Wreszcie odezwała się. - Więc tak... - powiedziała i umilkła. - Cenię zwięzłość! - pochwalił ją mój dziadziuś. Marysieńka opuściła głowę, miętosiła serdelek i bezgłośnie poruszała ustami. - Jestem już stary i głuchy - powiedział dziadziuś. - Nie słyszę, co ty mówisz, Marysieńko? - Nic nie mówię, przepowiadam sobie. - Dobrze, moja droga, będę czekał cierpliwie, aż znajdziesz właściwą odpowiedź. Na ciebie, zdaje się, w ogóle nie mam co liczyć? - spojrzał na mnie. - Raczej nie, dziadziusiu... 93 Powiedziałam to niemrawo, bo właśnie uprzytomniłam sobie, że najbardziej podobało mi się w Radku to, że trzymał rękę na moim ramieniu, kiedy siedzieliśmy na ganku, i to, że gładził moje udo, dopóki nie przepłoszyły nas dzieciaki z piłką i Pani Świeże Pieczywo. No i tańczył dobrze, Marysieńka zebrała się w sobie, rozwinęła parówkę i zapytała patrząc na dziadziusia oczyma podobnymi do oczu wiernej jamniczki. - A czy on koniecznie musi mi czymś imponować? - Musi! - odpowiedział mój dziadziuś zdecydowanie. - Ale on mi niczym nie imponuje, wie pan? Po prostu, jestem w nim zakochana. Mój dziadziuś, który miał wielką słabość do zwierząt, a szczególnie do jamniczek, niewątpliwie uległ spojrzeniu Marysieńki. Ostrożnie odstawił pusty kieliszek i gładził teraz leżącą na stole białą, podłużną serwetkę, pięknie wyhaftowaną przez Stefcię Gierszównę, kiedy już nie mogła jeździć za Adeczkiem Morsem po wojskowych lotniskach, bo oczekiwała urodzin Joachima. Gładził więc mój dziadziuś tę serwetkę, na którą pani Lucynka mówiła lauferek, i powiedział z zadumą: - Marysieńko, jesteś miłą i dobrą dziewczynką, doprawdy to dla mnie szczęście, że mogłem cię poznać, ale czy pozwolisz, że będę miał do ciebie jedną, małą prośbę? - Ależ oczywiście, proszę pana, nawet dużą! - Być może to jest duża prośba! - poprawił się mój dziadziuś. - Marysieńko, przemyśl to jeszcze raz. - To jest ta prośba? Tak. Przez chwilę Marysieńka patrzyła na dziadziusia, wyraźnie chciała przekonać się, czy on nie żartuje. - Dobrze, przemyślę. - Dziękuję, moje dziecko. Odetchnęłam z ulgą, podniosłam się i wyciągnęłam do końca szufladę. Łupnęła o podłogę, bo była bardzo ciężka. 94 - Pomóc wam? - zapytał mój dziadziuś. - Nie, dziadziusiu, weźmiemy ją we dwie. W moim pokoju postawiłyśmy szufladę na tapczanie, a same rozsiadłyśmy się obok. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że cała jest wypełniona skrawkami starych materiałów, podartych koronek, wypłowiałych aksamitek, wystrzępionych tasiemek. Unosił się z niej lekki zapach, niepodobny do żadnego z tych, które umiałybyśmy rozpoznać. - Rozkładajmy to na kupki - zaproponowałam. - Tu aksamitki, tu koronki, spójrz, Marysieńko, tu będziemy kładły ścinki, tu są trzy stare wachlarze... Zanurzyłyśmy się w szufladę jak w zamierzchły czas, stopniowo ulegając czarowi starych szmatek, ich zapachowi, fakturze materiałów, wzorom cienkich, delikatnych skrawków, zwięzłości rypsów. Wyciągnęłam dwie splątane ze sobą woalki. Zajęta oglądaniem wyszywanego perełkami i srebrem haftu, Marysieńka nie patrzyła na mnie. Ostrożnie rozdzielałam zaczepione o siebie oczka woalek, ich mechate gruzełki. Tamara była blisko, odsunęłam od siebie tę myśl, przywołując wspomnienie Stefci Gierszówny, Basi Kowalczyk i może jej mamy Jadzi. Szeroki pas woalki czarnej w czarne kropki był już uwolniony. W jednym miejscu pokruszyły się nitki i puściły oczka, ale tylko z samego brzegu. Druga woalka była cała, może trochę bardziej zgnieciona niż tamta, ale zachowała ciemnozielony kolor, mechate kulki były większe niż na czarnej, wydawała mi się ładniejsza. Wyprostowałam zagięcia, pomyślałam, że będę musiała zmoczyć ją i wysuszyć, napinając na grubej tekturze. Tymczasem twarz przysłoniłam jej pasmem, trochę szorstkim w dotyku, przesiąkniętym zapachem szuflady. Sięgnęłam po lusterko, leżące na stoliku przy tapczanie. Stare lusterko mojej babci, z uchwytem z czarnej laki. Za zielenią woalki zobaczyłam swoje oczy, turkusowe jak oczy mamy i zachwyciłam się. 95 - Spójrz, Marysieńko! Nie odwróciła głowy, zajęta oglądaniem kolejnego haftu. - Marysieńko, spójrz, jak wyglądam. Obejrzała się. - Boże... - powiedziała. - Ależ tamte kobiety były piękne. TO WERBENA! - MÓWI DZIADZIUŚ, CHOCIAŻ MA SŁABĄ PAMIĘĆ DO ZAPACHÓW Zajrzał do nas, bo chciał powiedzieć, że późno wróci do domu. Układałyśmy właśnie w szufladzie porozdzielane już i przejrzane rzeczy. - Idę na brydża do Pana Plebana, pewnie posiedzimy dłużej, więc powiedz pani Lucynce, żeby nie czekała na mnie z kolacją. - Pani Lucynka wyszła? - Wyszła. Wzięła swój elegancki portfelik i poszła do Pani Świetna Kapusta Kwaszona. Myślę, że nie ma tam nic do załatwienia, chce się tylko pochwalić nowym portfelikiem. Co u was tak pięknie pachnie, dziewczynki? Dziadziuś wszedł i głęboko wciągnął powietrze. - Zapach wydobywa się z szuflady, proszę pana. Wydaje nam się, że to pachną jakieś zioła. Pochylił się nad szufladą. - Mam słabą pamięć do zapachów, ale... - zawahał się. - Tak! To werbena. Dawniej robiło się z niej perfumy. Marysieńka siedziała na baraniej skórze przed moim tapczanem, nogi miała podwinięte i omotane swoją szatką. - W tej szufladzie jest tyle piękna! - zachwycała się. - Jakie to szczęście, że mogłam go dotknąć! I jeszcze ten zapach! Czy to nie cudowne? Zapach, który przetrwał dłużej niż ludzie! - Dla zapachu cudowne, dla ludzi mniej - zauważył sceptycznie mój dziadziuś. - Słyszę, Marysieńko, że używasz wyłącznie wykrzykników. Widocznie jesteś oczarowana tymi wszystkimi starociami. 96 - Tak! Oczarowana! Jestem oczarowana, to jest właściwe słowo! Uśmiechnęliśmy się do siebie nad głową Marysieńki, a potem dziadziuś znowu pochylił się i wdychał zapach szuflady. Zauważył wachlarze, które położyłam na stoliku, chciałam je rozpiąć na ścianie, były takie piękne. Wziął je do ręki, oglądał przez chwilę. - Ten należał do mojej mamy. Japoński jedwab i masa perłowa, wspaniały. A ten kupiłem Basi, kiedy miałem wystawę w Hiszpanii, chyba go nie używała, wisiał tylko w jej pokoju przy toaletce i pyszył się jak pawi ogon. - A Paulina powiedziała przed chwilą, że chce powiesić wachlarze na ścianie! Czy to nie nadzwyczajne? Paulina i jej babcia wpadły na taki sam pomysł! Nie uważa pan, że w tym jest palec boży? - Nie widzę tu nigdzie palca bożego, Marysieńko, ale może istotnie zawieruszył się gdzieś między szmatkami. Pan Pleban byłby zachwycony, gdybyś go znalazła. Czy odłożyłaś jakieś rzeczy dla siebie? - Och, tak! - Marysieńka przyklepała spory stos przeróżnych gałganków i koronek, leżących na tapczanie. - Całą masę! Może ma pan ochotę obejrzeć? - Dziękuję, rad bym, ale Pan Pleban na pewno już się niecierpliwi. Dziś gramy w brydża z dwoma dziadami. - Z jakimi dziadami? - zaniepokoiłam się. - Wiesz przecież, Paulino, że do brydża potrzebna jest czwórka, prawda? Jeżeli jednej osoby brakuje, można rozegrać robra we trójkę i wtedy mówi się, że to jest gra z dziadem. - Ale jak można grać z dwoma dziadami? - zwątpiłam. - Chyba ty coś kręcisz, dziadziusiu. - Ja? - uniósł do góry brwi, które zawsze wydawały mi się podobne do oszronionych krzaków, i patrzył na mnie ze zdumieniem. - Ja kręcę? Zadzwoń do Pana Plebana, spytaj, ilu dziadów będzie miał dziś u siebie na brydżu, powie ci, że dwóch, przekonasz się. 97 - Jeżeli ksiądz proboszcz będzie miał u siebie dwóch dziadów, to razem będzie was czterech... - liczyła pomału Marysieńka, ale nagle przysłoniła usta ręką. - Co ja mówię! - przeraziła się. - Nie potrafię tego policzyć. - Zapytaj Radka - podsunął dziadziuś. - On tak lubi matematykę. Ale Marysieńka nie zapytała Radka, chociaż rzeczywiście zjawił się u nas wkrótce po wyjściu dziadziusia. Wszedł do domu razem z panią Lucynką, więc byłyśmy zaskoczone, kiedy nagle stanął w drzwiach mojego pokoju. Na jego widok Marysieńka natychmiast zaczęła szarpać grzywkę, a ja gwałtownie wepchnęłam pod jakieś stare szaliki pasek do pończoch, który właśnie trzymałam przed sobą, kiedyś musiała go nosić Stefcia z domu Gierszówna. Czas odebrał mu urodę. - Cześć - powiedział Radek. - Cześć - odpowiedziałyśmy. Wszedł do pokoju, poruszył nosem jak królik i skrzywił się. - Co tutaj tak... - To werbena - powiedziała Marysieńka. - Wer... co? - Wer - be - na. - Nie wiem, co to jest - wzruszył ramionami. - W każdym razie pachnie nie najlepiej, jakimś starym pudłem. Słuchajcie, szykuje się impreza u Marianka, u tego, który mieszka przy cegielni. Pójdziecie? - Nie możemy, nasz dziadziuś wyszedł i musimy siedzieć w domu. Żałowałam trochę, bo chętnie poszłabym potańczyć, ale wiedziałam, że dziadziuś byłby zły, a dzwonić do Pana Plebana nie miałam po co, bo przez telefon dziadziuś już na pewno nie pozwoliłby mi na nic. Nagle uświadomiłam sobie, że przecież Marysieńka nie musi się na niego oglądać. - Marysieńko, może ty pójdziesz? - Jeżeli żadna z was się nie ruszy, będę musiał znaleźć jakąś inną dziewczynę - zabrzmiało to jak pogróżka. 98 Żuł gumę, ale nie robił balonów, ani nie wyciągał jej z ust. Marysieńka najwyraźniej toczyła walkę ze sobą. Kręciła głową przecząco, ale jeszcze nic nie mówiła. - Maryśka, jak? Kiedy usłyszała tę Maryśkę, natychmiast jej dusza poetki wypowiedziała się głośno. - Dziękuję, nie pójdę. - Oj, nie wygłupiaj się, chodź! - namawiał ją Radek. - No, Maryśka...! - Nie będę chodziła na żadne twoje durne imprezy! - To nie jest żadna durna impreza, coś ty? Złapał garść koronek i aksamitek leżących na tapczanie i podrzucił je go góry. - Durne to są te wasze szmaty, moje damy! Marysieńka patrzyła na rozrzucone przez Radka rzeczy, potem przez chwilę na mnie, potem na Radka. - No co? Namyśliłaś się - zapytał trochę łagodniej. - Nie. Powiedz mi tylko... Urwała, znowu popatrzyła na koronki i aksamitki bezładnie rozrzucone na tapczanie. - Co mam ci powiedzieć? - Powiedz mi tylko, Radek... - Chryste... - jęknął. - Co mam ci powiedzieć, Maryśka? Drgnęła, jakby ją Radek ukłuł szpilką. - A gdyby była wojna? - Jaka znowu wojna, o co ci chodzi? - Normalna wojna - wyjaśniła. - No to by była, nie wiem, co masz na myśli. - Chciałbyś, żeby była? - A jest? - spytał niespokojnie. - Nie ma, ale czy chciałbyś, żeby była? - Nie! - powiedział bez wahania. 99 Biedna moja Marysieńka zapędziła się w rozmowę, która w najmniejszym stopniu nie pomogła jej określić własnych uczuć do Radka. I jego chęci walczenia o coś pazurami, bez kolczyka w uchu, oczywiście. To mój dziadziuś spowodował, że w głowie Marysieńki rozpętała się ta zawierucha myśli. Jej idol wyciągnął właśnie z ust miętową gumę i strzelił. Marzyłam o tym, żeby w końcu poszedł, wydawało mi się, że Marysieńka też nie miałaby nic przeciwko temu. Tymczasem Radek rozsiadł się w fotelu i poprosił mnie o coś do picia. Może być ten kwas chlebowy, powiedział. Nie chciało mi przejść przez gardło, że nie mogę wziąć głupiej butelki kwasu chlebowego bez zgody mojego dziadziusia, a prawda była taka, że właśnie nie mogłam wziąć głupiej butelki kwasu chlebowego bez jego zgody. Mogłam skłamać, że kwasu nie ma, Pan Pleban dałby mi rozgrzeszenie bez chwili wahania, był przecież nie tylko księdzem, ale i człowiekiem, a do tego znał mojego dziadziusia osobiście, nie mogłam jednak tej sprawy zepchnąć na niego. Siedziałam i myślałam. Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta, bo Radek zwyczajnie czekał, aż ja się ruszę, przyniosę butelkę kwasu i trzy szklanki, a najlepiej jedną. - No? To jak z tym kwasem? - Nie mogę ci dać. - Bardzo jesteś gościnna, Paulino! - powiedział oficjalnie. - Uprzejmie ci dziękuję za nader miłe przyjęcie. Nawet jeżeli piorun uderzy w ten dom i pożar strawi go do ostatniej deski, nie przyjdę, żeby obejrzeć zgliszcza. Ta wizja szalenie mi się spodobała, więc zaczęłam się śmiać, natomiast Marysieńka była do głębi poruszona. Myślę, że widziała już łunę nad miastem, powstałą w wyniku pożaru, i Radka odwróconego tyłem, tkniętego straszliwą znieczulicą. On sam kilkoma susami dopadł sieni, otworzył drzwi i wybiegł na ścieżkę. Milczałyśmy, patrząc w szufladę. Pierwsza odezwała się Marysieńka. - Mam pomysł - powiedziała. 100 - Jaki? - Podejmę z książeczki swoje oszczędności i dam na mszę za jego duszę. - Żeby dać na mszę za czyjąś duszę, ten ktoś musi nie żyć, Marysieńko - powiedziałam wyjmując spod szalików stary pasek do pończoch Stefci Gierszówny. - I to jest właśnie błąd. Czasami modlitwa za czyjąś duszę bardziej potrzebna jest żywym niż zmarłym. TYTANOWA BIEL FIRANKI I NIEOBECNA CZERŃ AKSAMITU Następnego dnia pogoda była bardzo ładna, ale zbieraliśmy się do wyjścia jak sójki za morze. Najpierw dziadziuś zauważył, że koło w wózku jest rozchwiane, i postanowił je naprawić. Potem, kiedy kręciło się już równo na ośce i mogliśmy bez obaw ruszać w drogę, ja zatrzymałam się przy Pinku. Wydawało mi się, że otwiera jedno oko, więc przysiadłam obok posłania i podglądałam go. Ruda kotka też musiała coś zauważyć, bo chociaż myła wszystkie dzieci bardzo dokładnie, Pinkiem zajęła się ze szczególną pieczołowitością. Różowym językiem przesuwała po jego oku tak energicznie, że aż mu głowa latała we wszystkie strony. - Dziadziusiu, Pinek otwiera oko! Mój dziadziuś nie wyglądał na bardzo przejętego. - Niech otwiera, nic ciekawego nie zobaczy. Oko Ріпка wyglądało teraz tak, jakby przez powieczkę przechodziła wąska, lśniąca kreska. Dziadziuś pochylił się nad posłaniem i patrzył przez chwilę. - Może i tak - powiedział. Złapał Ріпка za jego marny ogonek i poruszył nim delikatnie. - Powodzenia, staruszku! Jesteś już grubym, zapasionym kocurem. 101 - Wszystkiego najlepszego, Pinku! To musi być wielki dzień w życiu kota, prawda, dziadziusiu? - Prawda - przyznał. Pani Lucynka ze ścierką w ręku wyszła z kuchni. - Co tu się dzieje? - zapytała. - Wy ciągle jeszcze w domu? - Wydaje nam się, pani Lucynko, że Pinek otwiera oko. - Tak wcześnie? Zbliżyła się do posłania, pogłaskała kotkę i zaczęła oglądać Ріпка, palcem przytrzymała mu bródkę i uniosła łepek do góry. - Tak. Przegląda. Dziadziuś zaczął mnie ponaglać, więc wzięłam klatkę z Danka, byliśmy już przy drzwiach, kiedy zadzwonił telefon. Dziadziuś zawrócił, ale podniósł słuchawkę w jadalni, więc nie słyszałam rozmowy. Wszedł do sieni z uradowaną miną. - Dzwonili z agencji. Odebrali fax, że ekipa zdjęciowa wraca jutro rano. Tatuś prosił, żeby nas zawiadomili, więc myślę, że ma zamiar przyjechać zaraz po przylocie. Trzeba, żeby pani Lucynka zrobiła chłodnik i schab ze śliwkami. I żeby upiekła szarlotkę, muszę jej o tym powiedzieć. - Słyszę, słyszę! - zawołała z kuchni pani Lucynka. - Chłodnik, schab ze śliwkami i szarlotkę. Wreszcie wyszliśmy z domu. Dzień był słoneczny, powietrze rześkie wiatrem i zapachem rzeki. - Thuu! Thuu! - krzyczała Danka. - Nie mam pojęcia, o co jej chodzi! - obejrzał się na nas dziadziuś. - Thuu! Thuu! - Dogadać się nie można z tym ptakiem. Jakie „thuu!", Danuś-ka, co ty masz na myśli? - Dobha! Dobha! - Thuu... ? Thuu..? - zastanawiał się dziadziuś. - Co to może znaczyć? - Dobha! Dobha! 102 — Myślę, że Danka prosi, żebyś zostawił już tę sprawę. Po prostu, doszła do wniosku, że i tak się z tobą nie porozumie, bo masz za mały zasób słów. — Być może. Rozłożyliśmy się na swoich miejscach pod drzewem, ale kiedy byliśmy, już gotowi do pracy, dziadziuś nagle zamyślił się i zapatrzył przed siebie. — Jeżeli przyleci jutro rano, najpierw pojedzie do domu, pomaru-dzi trochę, wykąpie się, pójdzie po samochód. No tak, możemy na niego zaczekać z obiadem, najwyżej poprosimy Lucynkę o jakieś danko w południe. Sięgnął po pędzel i zaczął przesuwać palcami po lśniącym włosiu, najwyraźniej samo dotykanie jego gładkiej powierzchni sprawiało mu przyjemność. Okiennice domu za rzeką były otwarte, otwarte też było jedno z okien na górze, nawet stąd widziałam, jak wiatr porusza firanką. Była bardzo biała, ostrą bielą wybijającą się z tła. To była nowa firanka, zobaczyłam ją po raz pierwszy, spojrzałam na swój obraz i na płótno dziadziusia. Ani u mnie, ani u niego żadnej firanki nie było. Wycisnęłam trochę bieli tytanowej na paletę. Weszłam do domu, skrzypnęła podłoga w sionce. Z pracowni wyjrzał Mateusz. Podszedł, objął mnie, położył policzek na mojej głowie wtulonej miedzy jego ramię i szyję. Było to dobre miejsce, bezpieczne. — Jest twój tatuś, Polly. — Rozmawiałeś z nim? — Opowiadał mi, jak pięknie było w Grecji. Czeka na ciebie, wie, że przyjdziesz. — Zaraz pójdę do niego, ale jeszcze chwilę chcę być z tobą. — On czeka na ciebie. — Czy jest przygnębiony? — Tak. Jest smutny. A więc muszę wysunąć się z ramion Mateusza i wejść do jadalni. Tata siedzi w fotelu, splecione ręce trzyma z tyłu głowy, patrzy przed siebie, ramy okienne obejmują krajobraz. 103 — Dzień dobry, tato, jak dobrze, że już jesteś! Robi mi miejsce obok siebie, siedzimy teraz w fotelu razem, przytuleni, czuję, jak z wolna wygasa moja tęsknota za nim. — Dlaczego jesteś smutny, tato? Pytam go, chociaż wymyśliłam już dlaczego. Czekam, żeby teraz powiedział to sam. Milczy, pewnie szuka odpowiednich słów, rozumiem, sama szukałam ich długo. Wreszcie mówi zupełnie spokojnie: — Tamara odeszła ode mnie. — Odeszła? — Tak. Zabrała aksamitny worek z pajetami, czerwone kalosze i klamrę w kształcie wachlarza. Zabrała swoje oczy, długie palce, opalone ramiona. Zabrała wszystko i wyniosła to z mojego życia. — W końcu zapomnisz... — powiedziałam bez odrobiny miłosierdzia. — Tak. W końcu zapomnę. — Rozumiem, że jest ci smutno, tato, chociaż jej nie lubiłam. I chyba miałam rację. Zostawiła cię tak łatwo. Zapomnisz. O mamie też zapomniałeś... Milczymy, kołysząc siebie nawzajem. — Zanim przyszłaś, był tu Mateusz. — Wiem, mówił mi, że opowiadałeś mu o Grecji. — Marzy, żeby kiedyś tam pojechać, i tak się stanie. Pojedziemy razem, Mateusz, ty i ja. Będziemy szczęśliwi, tam jest pięknie, zobaczysz... Paulino... Nie wiedziałam, że dziadziuś mnie woła. Przez chwilę w ogóle nie potrafiłam wrócić pod nasze drzewo i byłam zdumiona, że w tym czasie, kiedy mnie tu nie było, namalowałam firanki. — Wołałeś mnie, dziadziusiu? — Nie wołałem, mówiłem do ciebie zupełnie cicho. Mówiłem, że firanka wyszła ci bardzo dobrze. Widzi się w niej przeciąg, który wydyma tiul. Wprost nie wierzyłam własnym uszom. — Ty mnie chwalisz! - powiedziałam zdumiona. — Rzeczywiście. Ciągle wpatrywał się w mój obraz, przechylał głowę, uśmiechał się, pogwizdywał, więc w końcu uwierzyłam, że naprawdę jest ze mnie 104 zadowolony. Tego dnia wróciliśmy do domu trochę wcześniej. Pani Lucynka zrobiła w porze obiadowej kurczaka z mizerią, zjedliśmy go na zimno. - Wszystko mam gotowe w duchówce, jak pan Filip przyjedzie, momencik i będzie podane. Chłodniczek wyszedł, że palce lizać, trzymam go w lodówce, żeby był taki, jak pan Filip lubi. Schabik pierwszorzędny... Panią Lucynkę zawsze cieszyło gotowanie obiadów dla mojego taty. Zwykle jadał na mieście i byle jak, więc kiedy już zasiadał do stołu u dziadziusia, a pani Lucynka tryumfalnie przynosiła z kuchni jego ulubione dania, chwalił je i chwalił bez końca. - Panu Filipowi to aż miło gotować, nie to co Mistrzowi, który tylko hap! hap! i po jedzeniu! Ledwo podziękuje i łapie gazetę. Tak, Mistrzu, tak to właśnie jest... Długo czekała pani Lucynka z obiadem. Walet pikowy wyleciał z talii wieczorem. Wybiegliśmy przed dom, samochód stał przy furtce, tata wyjmował z otwartego bagażnika jakieś torby. Pani Lucynka zatrzymała się w połowie ścieżki i rytmicznie poklaskiwała rękoma. - No, nareszcie, nareszcie! - wołała. Dziadziuś z tatą klepali się po plecach, dziadziuś z niedźwiedzim pomrukiem, tata patrzył na mnie sponad jego ramienia i uśmiechał się. Wreszcie dopadłam go. - Jesteś! Nie pachniał fahrenheitem. Pachniał delikatnym, cierpkim zapachem perfum. Tak właśnie pachniała dłoń Tamary, kiedy położyła mi ją na policzku w czasie krótkiej wizyty u nas, tak pachniał aksamitny worek, kiedy otworzyła go szukając paczki dla mnie i wyjęła buteleczkę perfum, tak pachniało granatowe pudełko, w którym leżała moja klamra. W chwilę później, kiedy wyjmowałam neseser taty, poczułam, że tak pachnie również wnętrze naszego samochodu. - Co to tak pachnie? - zapytałam. Tata stał za mną z torbami w obu rękach, ale wsunął głowę do samochodu i usiłował rozpoznać zapach. 105 - Nie wiem - powiedział. - Nie czuję. Nie czuł, był przyzwyczajony. Ja czułam, dla mnie ten zapach był obcy. Nie wiedziałam, czy Tamara pojechała na lotnisko i on teraz odwiózł ją do matki, czy najpierw pojechał tam, bo u niej czekała na niego. To zresztą było obojętne, wiedziałam, że mu tego nie daruję, tak czy inaczej czekała krócej niż ja. NAGLE POJAWIŁY SIĘ PUNKTY CZERWONE, CZARNE I ZŁOTE Staliśmy na moście we dwoje. Pod nami toczyła się rzeka. Czysta woda mknęła po wygładzonych, połyskliwych kamieniach, między którymi wiły się wodorosty. - Dlaczego nie chcesz? - zapytał mój tata. - Nie mam ochoty, nikogo tam nie znam. - Znasz Tamarę i jej matkę. - Mówiły ci? - Tak. A więc dobrze odgadłam, był tam wczoraj, a nam kazał czekać prawie do zmroku. Nawet schab tego nie wytrzymał i wysechł w duchówce. - Nie podoba mi się to wszystko, tatusiu... Nie chciałam mówić płaczliwie, ale mówiłam, sama słyszałam tę jęczącą nutę. Odwróciłam się i sunąc dłonią po metalowej poręczy mostu zaczęłam oddalać się w stronę schodów. Dogonił mnie i objął ramieniem. - Co ci się nie podoba? Powiedz, kochanie. - Wszystko. - Nie możesz powiedzieć otwarcie? - zapytał uśmiechając się zachęcająco. - Same ogólniki? - Mogę powiedzieć otwarcie. 106 Schodziliśmy teraz z mostu po kamiennych stopniach prowadzących do parku. - Masz ochotę na lody? - Dziękuję, tato. Lody. Wszystkim wydaje się, że sprawy w moim życiu załatwiają lody albo kwas chlebowy, rozkoszne. Tata zdjął rękę z moich ramion, szliśmy teraz obok siebie. Pozornie dzielił nas tylko krok, ale to było dużo, dużo więcej. Pociągnął mnie za rękaw bluzki. - Jeżeli możesz powiedzieć otwarcie, to zaczynaj! Nie podobało mi się to ciągnięcie za rękaw i żartobliwy ton, którym zaczął mówić. - Nigdy mi nie kłamałeś, tato. - I nie mam zamiaru. - A pierścionek? Nie patrzyłam na niego, patrzyłam na ścieżkę, tu i ówdzie rosły płaskie krzewiki chwastów, idąc zaczęłam je wymijać, taką zrobiłam sobie zabawę. - Jaki pierścionek? O czym ty mówisz? Jeden krzewik, drugi krzewik, trzeci. - Pamiętasz chyba, jak kupowaliśmy u jubilera pierścionek z różą? - Ach, ten! Zatrzymał się, ja stanęłam również. Znieruchomieliśmy pośrodku ścieżki, spięci wzrokiem. Pomiędzy nami były prawda i nieprawda, ale to nie ja miałam wybierać. Przechylił się lekko do przodu, jakby chciał wyraźniej zobaczyć moją twarz. Artysta fotografik szukający dogodniejszego światła dla siebie, pomyślałam niechętnie. Ale i ja zobaczyłam z bliska jego twarz. Przymrużone w zastanowieniu oczy, bruzdy wzdłuż policzków, nieopalone smugi, wyraźne w pociemniałej od słońca twarzy. Czekałam, wybrał prawdę. - Kupiłem go dla Tamary. - Dlaczego skłamałeś wtedy? 107 - Nie wiem - powiedział. - Nie wiem! - powtórzył po chwili. - Może ze strachu. Zaczął iść dalej, teraz ja przytrzymałam rękaw jego koszuli i usiłowałam spojrzeć mu w oczy, ale odwrócił głowę. - Ze strachu? Nie rozumiem tego, tato. - Jak to nie rozumiesz? Czy nigdy nie kłamałaś ze strachu? - Czego się bałeś? - Ciebie. Szedł teraz szybko, a ja miałam na nogach nowe sandały, które przywiózł z Grecji, obcierały mi piętę, kulejąc ledwo nadążałam za nim. - Myślę, że bałem się ciebie. I myślę, że bałem się słusznie, chociaż żałuję, że nie powiedziałem ci prawdy. Zdecydowanie nie chcesz jechać ze mną, Paulino? Wszystko działo się za szybko, nie miałam czasu na myślenie. - Nie chcę, tato, nie namawiaj mnie. - Nie mam zamiaru. Czy słyszysz, żebym cię namawiał? Nie, tego właśnie nie słyszałam. Wolałabym, żeby nalegał, prosił i żebym mogła powtarzać w kółko swoje nie i nie. - Musisz być przygotowana na to, że dziś przywiozę Tamarę. Ona bardzo chce poznać dziadziusia, chce złożyć mu wizytę. Złożyć wizytę! W naszym domu tatuś i ja nigdy nie chodziliśmy z żadnymi wizytami, do nas znajomi przychodzili zwyczajnie, nie z wizytą. Chyba wykopał to słowo w ruinach greckich. - Chciałbym, żebyś była w domu i żebyś zachowywała się stosownie. Stosownie! Boże święty, miej w swojej opiece mojego tatę! Przez chwilę nie mogłam ochłonąć z wrażenia, ale w końcu zapytałam: - Co masz na myśli, mówiąc „stosownie"? - Taktownie. I ze zrozumieniem. - A czy ja się tak nie zachowuję? Nie odpowiedział, tylko spojrzał na mnie z pobłażliwością i z uśmiechem trochę drwiącym. Wzruszyłam ramionami, a on na to 108 lekko uniósł brwi, jak zwykle, kiedy nie był czymś zachwycony. Na szczęście staliśmy już przy furtce. Ruda kotka biegła, wracając z ogrodu do swoich dzieci. - Pani Lucynka mówiła mi, że chcesz wziąć tego małego czarnego kociaka? - Masz coś przeciwko temu, tato? - Zdziwiło mnie tylko, bo... Przerwał w połowie zdania i pokręcił głową ruchem, którym chciał coś wyrazić. Nie wiedziałam co, czy wątpliwość, czy zaskoczenie, czy jeszcze coś innego. - Po śmierci Ріпка powiedziałaś, że już nigdy nie potrafisz pokochać innego kota... Mówił tak cicho, że ledwo go słyszałam. Przyglądałam mu się z niedowierzaniem. Rozumiałam przecież, co chciał powiedzieć. - Jak możesz, tato, porównywać... - Nie przyrównuję nikogo do nikogo i niczego do niczego. Usiłuję ci wytłumaczyć, że nie ma dwóch miłości takich samych, mogą się jedynie tak samo nazywać. Jeżeli prosiłem, żebyś była taktowna, być może miałem na myśli, że powinnaś to rozumieć. Proszę cię, chodź, pani Lucynka czeka na nas w progu. Otworzył furtkę i teatralnym gestem zaproponował, żebym pierwsza weszła do ogrodu, ale to był tylko gest i zamiana w bylejakość tego, co zostało powiedziane. - Wczorajszy chłodniczek, panie Filipie, i gołąbki z ziemniaczkami! - wołała pani Lucynka. - Po obiedzie szybko zrobię szarlotkę, z wczorajszej zostały resztki, a chcę, żeby była świeża, kiedy przywiezie pan swojego gościa. Umyj ręce, Paulina, i proszę do stołu. Tata poszedł do dziadziusia. Pani Lucynka zajrzała do mnie: - Już? Pospiesz się, pospiesz, bo mi się w końcu przypalą gołąbki. - Gość mojego taty, to ta ruska baba, która o mało nas nie okradła - powiedziałam wycierając ręce. 109 - Bój się ty Boga, Paulino! Co ty mówisz? Jakby Mistrz usłyszał! Albo Pan Pleban! - złapała się za głowę obydwiema rękami, chociaż w jednej trzymała ścierkę do naczyń. - Ja do pani mówię, pani Lucynko, nie do Pana Plebana. - No tak, no tak, Paulinko, ale w końcu nic nie zginęło, prawda? - Trzeba wyjąć serwis do kawy, ten babci Kowalczykowej. - A to dlaczego? - Pani Wielka Elegantka przyjeżdża. - Oj, ty coś do niej masz... - zaniepokoiła się. - Zrobiła ci coś? Chciało mi się płakać. Nie umiałam odpowiedzieć na pytanie pani Lucynki. Nie, niczego mi nie zrobiła oprócz tego jednego, że w ogóle była. Pani Lucynka przetarła ścierką kran nad umywalką. - Nie uprzedzaj się do niej, pewnie, że byłoby lepiej, gdyby miała na imię Lusia albo Wiesia, nawet Romcia byłoby lepiej. Znałam kiedyś jedną Romcię, mówię ci, jaka z niej była dobra kobieta. No, ale jeżeli tej naszej dali na chrzcie świętym Tamara, to już tak musi zostać. Słuchaj, Paulina! - przeraziła się nagle. - A może ona jakaś prawosławna? - Jaka ona „nasza", pani Lucynko? Niech pani nie mówi o niej „nasza"! - Kołowacizny można z tobą dostać, taka dziś jesteś drażliwa. Tata wyjechał po wczesnym obiedzie. Pani Lucynka zajęła się szykowaniem jabłek na szarlotkę, a dziadziuś, jak zawsze, wybierał się z gazetą do swojego pokoju, ale dopadłam go, zanim zamknął drzwi. - Dziadziusiu pójdę nad rzekę, dobrze? Chciałabym dokończyć obraz. Wezmę ze sobą małą kasetę i krzesełko, oprę płótno o pień i... - Dobrze, dobrze - przerwał mi. - Tylko pamiętaj, żebyś tam czegoś nie napaćkała. Często tak jest, że ostatnimi pociągnięciami marnuje się całą robotę. - Wiem, co chcę zrobić. Poprawię komin. Nic więcej. Już nie słuchał, oganiał się ode mnie gazetą, co zachwyciło Dankę. - Sio! Sio! - wołała. 110 Wczesne popołudnie było rozgrzane upałem, bezwietrzne i duszne. Z ulgą usiadłam w cieniu naszego drzewa na rozkładanym krzesełku... Oparłam obraz o wysoki pień, obok położyłam kasetę z farbami. Było mi dość wygodnie, chociaż płótno stało za nisko. Przyglądałam mu się przez chwilę, komin wcale nie był taki zły. Przesunęłam ręką po czystej, suchej palecie, lubiłam dotykać jej powierzchni. Na brzegu usiadła pszczoła, patrzyłam, jak porusza cienkimi nóżkami, jak drżą jej przezroczyste skrzydła, takie kiedyś zrobiła mi mama na karnawałowy bal w przedszkolu. Pszczoła poderwała się, sfrunęła na liliowy, pękaty kwiat koniczyny, i po balu. Później przyleciała sikorka. Miała czarną głowę, białe policzki, na skrzydłach niebieskozielone pióra. Przez chwilę podskakiwała na suchej, złamanej gałęzi, potem przemknęła na konar drzewa. Zniknęła między liśćmi. Sięgnęłam po tubę z farbą i odrobinę wycisnęłam na paletę. Wybrałam cienki pędzel. Kilka punktów mocnej, intensywnej zieleni położyłam między krzewami rosnącymi wzdłuż ścieżki. A później poszłam tą drogą. Sień była pusta, w jadalni też nikogo nie było. Zajrzałam do pracowni, ale zastałam tylko ciemność, okna przysłaniały kotary. W wąskim korytarzu, prowadzącym do kuchni, nie paliła się żarówka. Tu pachniało pustką, w kuchniach, z których długo nikt nie korzysta, rodzi się zapach specjalny. Może czystych, wysuszonych desek podłogi, może grzybów, cebuli, czosnku. Może na strychach pachnie podobnie, może to trochę zapach spiżarniany. Po skrzypiących schodach poszłam na górę, ale i tam przez uchylone drzwi zobaczyłam ciche pokoje. Wróciłam do jadalni, usiadłam w moim ulubionym, skórzanym fotelu. Słyszałam ptasie ćwierkanie. Zasłoniłam twarz rękoma i palcami mocno przycisnęłam powieki. Zamigotały w ciemności drobne krążki niebieskie, zielone, żółte. Po chwili ułożyły się we wzór podobny do tych, które oglądałam nieraz w dziecinnym kalejdoskopie. Nacisnęłam powieki silniej, obrazek zmienił się w kwadraty o kolorze mlecznej kawy. Ciągle byłam sama, przez chwilę wydawało mi się, że obejmuje mnie Mateusz, ale to były tylko oparcia fotela. - Przyjdź... - prosiłam. - No, przyjdź, czekam na ciebie. 111 Nie było go. Nie słyszałam kroków, głosu. Nie czułam dotyku rąk. Przycisnęłam palce do oczu jeszcze silniej, prawie do bólu. I wtedy zobaczyłam jej portret. Widziałam dokładnie twarz, turkusową bluzkę, białą spódnicę, smukłe kolana i dłonie, którymi kiedyś robiła skrzydła dla pszczoły. I ramę oznaczającą zamknięcie, nieodwracalność. Wolno rozluźniłam palce, wszystko zaczęło blednąc, została jeszcze rama. I nagle pojawiły się w niej punkty. Czarne, czerwone i złote. Ktoś powiedział. „Nie krzycz!", odrywając mi ręce od twarzy. Otworzyłam oczy i zobaczyłam przestraszoną buzię Marysieńki. Czułam, że mam wilgotne czoło, szyję i dłonie, że jakieś drobne krople spływają mi po policzkach, było okropnie gorąco. - Co ci jest? - dopytywała wpatrując się we mnie. - Czy ty nie jesteś chora? Pójdziemy do domu, zaniosę twoje rzeczy, powiedz tylko, co ci się stało? Spójrz, upadł ci pędzel z farbą, cały upaćkał się w piasku. - Nic mi nie jest, Marysieńko, usnęłam, chyba miałam jakiś sen... Wycierała mi czoło i szyję rąbkiem swojej sukienki. Wzdłuż twarzy zwisał jej cienki jak ołówek warkoczyk, w który wplotła wąską, kremową koronkę. Resztę włosów związała z tyłu pasmem czarnej woalki i tylko prosta grzywka jak zawsze sięgała do brwi. - Szłam tędy i myślałam, jaki jest najlepszy rym do słowa „melancholia", rozumiesz? I nagle patrzę, ty tu siedzisz i krzyczysz. Nie masz pojęcia, jak się przeraziłam! - Co krzyczałam? - Dokładnie nie mogłam zrozumieć, ale coś tak jak: „Tylko nie to! Tylko nie to!" Boże, Paulina, myślałam, że coś ci się stało. Krzątała się koło mnie jak Pani Wielka Czyściocha, była podobnie sprawna i jak ona gospodarna. Zamknęła kasetę z farbami, zawinęła w szmatkę pobrudzony piaskiem pędzel, wzięła mnie za rękę i pociągnęła, chciała, żebym wstała z krzesełka. Potem złożyła je. - Ty weźmiesz obraz, a ja resztę. - Przecież nie jestem chora, Marysieńko. 112 To jest ważne: tego popołudnia Marysieńka była bardzo ładnie ubrana i kiedy szłyśmy już do domu, patrzyłam, jak ona idzie, właściwie jak unosi się ponad ścieżką, podobna do zielonej ważki. Włożyła na siebie cienką, seledynową sukienkę, bardzo długą, powiewną, przymarszczoną od karczka, a potem spływającą w dół jak woda. Sukienka nie miała kołnierzyka ani rękawów, była wykończona przy szyi i przy ramionach wąską, ciemnozieloną aksamitką. Na nogach Marysieńka miała białe, przykurzone trochę tenisówki. Ściągnięte do tyłu włosy i zgrzebny warkoczyk, wiszący jak frędzel, podkreślały łagodny rysunek jej twarzy. W domu pachniało wanilią i cynamonem, pani Lucynka podśpiewywała w kuchni: „Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną...", widocznie szarlotka puszyła się po jej myśli. Dziadziuś siedział w ogrodzie za domem i nic nie robił. Zamyślony, patrzył przed siebie, nawet nie zauważył, kiedy stanęłyśmy na ganku. Obejrzał się dopiero, kiedy odezwała się Marysieńka. - Dzień dobry panu! - Dzień dobry, moje panny. Jak zdrówko, Marysieńko? - Moje znakomicie, a pana? - Najmocniej ci dziękuję, również. - Gorący mamy dzień - podtrzymywała rozmowę Marysieńka. - Ano właśnie, ale Pan Pleban wybiera się do nas na szarlotkę, nie boi się upału, właśnie czekam na niego. Marysieńko, czy ja się mylę... - Nie, nie myli się pan - przerwała mu Marysieńka. - To jest nocna koszula. - Tak właśnie myślałem, jest przepiękna. Poza tym, masz niezwykle efektowną fryzurę. Sądzę, że swoim wyglądem zakasujesz nawet szarlotkę naszej Pani Wielkiej Czyściochy. - Och, to niemożliwe, proszę pana! Chyba pójdę do domu... - powiedziała markotnie. - A to dlaczego? 113 - Przecież pan wie, że ja się odchudzam... - Nie słyszałem, żebym cię zapraszał na szarlotkę. Oczy Marysieńki zrobiły się okrągłe, przysłoniła palcami usta i szeptała poza nimi cichutko. - Rzeczywiście... rzeczywiście... Dziadziuś spojrzał na mnie, zatrząsł się i odwrócił głowę tak, żeby nie widzieć Marysieńki i jej niezwykłego wprost zakłopotania, ale także i po to, żeby Marysieńka nie widziała tego, co z nim się dzieje. - Nie opuszczaj nas, Marysieńko! Przecież nie musisz jeść szarlotki, jeżeli nie chcesz, popatrzysz sobie tylko, jak my to robimy. - Sądzi pan, że to będzie możliwe? - Nie, nie sądzę. - No właśnie... Zanim Marysieńka podjęła decyzję, na ganku stanął Radek. Był w krótkich spodenkach w paski, bez koszuli i boso. - Dzień dobry! - powiedział, kłaniając się dziadziusiowi. - Dzień dobry, młody człowieku! - dziadziuś odkłonił mu się uprzejmie. - Co pana do nas sprowadza? - Rozwożę dzisiaj listy, bo mój tata naciągnął sobie ścięgno Achillesa. - Uhmm.J To pięknie z pana strony. Dziadziuś uważnie przyglądał się Radkowi, który to zauważył i powiedział speszony. - Przepraszam za ten strój. - Ma pan niezwykle interesujące obuwie - zauważył dziadziuś. - Ależ ja jestem boso! - Uhm..? - zdziwił się mój dziadziuś. - Boso? Byłem przekonany, że to są sandały z jakiegoś nowego gatunku skóry, młody człowieku. - Nie, nie... - zaprzeczył Radek. - Jestem boso. Potem dziadziuś przechylił głowę, spojrzał na ucho Radka, później przechylił głowę w drugą stronę i spojrzał na drugie ucho. W żadnym nie było kolczyka. 114 - Wydaje mi się pan dziś niekompletny. Radek ukłonił się dziadziusiowi i nic nie powiedział. Widocznie zgadzał się z jego opinią. Marysieńka i ja milczałyśmy. Nie patrzyłyśmy w ogóle na Radka. W końcu nie do nas przyszedł, tylko do dziadziusia, i to wyłącznie dlatego, że Pan Poczta Polska naciągnął sobie ścięgno Achillesa. - Czy będzie pan mógł pokwitować mi tutaj? Trzecia pozycja od góry. Podszedł do dziadziusia z arkuszem pocztowym i podał mu długopis. W tym samym momencie uszczęśliwiona pani Lucynka wprowadziła do ogrodu Pana Plebana. - Mistrzu, niech pan zobaczy, kto do nas przyszedł! Ksiądz proboszcz we własnej osobie! Oj, poczuł nosem ksiądz proboszcz szarlotkę, oj poczuł! - groziła palcem Panu Plebanowi, ale jednocześnie wpatrywała się w Radka. - A ty skąd tutaj? - zapytała. - Jest list polecony do pana Morsa. A ja ojca zastępuję. - A to pięknie, a to pięknie! - pochwaliła go. - Ojciec naciągnął sobie ścięgno Achillesa - wyjaśnił Radek dumnie. - To się bardzo dobrze składa! - uradowała się pani Lucynka. - He, he! Co pani mówi! Biedny Pan Poczta Polska leży w bólach, a pani uważa, że to się dobrze składa! - cieszył się dziadziuś. - Ano tak, właśnie, chociaż może nie wyszło to zgrabnie z mojej strony. Widzisz, Radeczku, oczekujemy gości i taką mam prośbę, mój kochany, żebyś mi pomógł przenieść z ganku na trawnik stół wiklinowy i fotele. - Ma się rozumieć! - powiedział Radek, kładąc arkusz pocztowy i długopis na poręczy ganku. Nawet nie spojrzał na mnie, ani na Marysieńkę, był tu służbowo i za nic nie chciał się zhańbić nawet odrobiną znajomości z nami. 115 - Jaki dobry z ciebie chłopiec, Radeczku! - zachwycała się pani Lucynka lecąc za nim, kiedy szedł po ścieżce niosąc przed sobą stół. - Kto by to pomyślał, że taki jesteś chętny do pomocy! Tego już nie wytrzymał, spojrzał w naszą stronę, był wściekły. Pochwały pani Lucynki traktował jak osobistą obrazę i pewnie miał skrytą nadzieję, że nie słyszałyśmy tego, co mówiła. Szybko uwinął się ze stołem, przyniósł fotele, powiedział „do widzenia", ukłonił się jedynie dziadziusiowi, nawet Pana Plebana tylko do połowy objęła jego uprzejmość. - Dzięki stokrotne, młody człowieku! - powiedział dziadziuś. - Drobiazg, dla mnie to małe piwo! - odparł Radek. Dziadziuś natychmiast uprzytomnił sobie, że jest winien Radkowi coś za przyniesienie listu, ale kiedy sięgnął do kieszeni po pieniądze, jego już nie było. Gorąco zrobiło się okropnie, więc postanowiłyśmy z Marysieńką, że pójdziemy do łazienki, nalejemy zimnej wody do umywalki i zanurzymy w niej ręce do łokci. Tak nam poradził Pan Pleban. Pani Lucynka zajęła się nakrywaniem stołu, wyjęła piękny adamaszkowy obrus w delikatnym różowym kolorze, wygładziła go równiutko i poszła do jadalni po filiżanki. Miałyśmy już ręce w wodzie, kiedy dotarło do mnie, że Pani Wielka Czyściocha najwyraźniej wyjmuje z kredensu rosenthalowski serwis do kawy, piękny serwis babci Kowalczykowej. Z rękoma ociekającymi wodą zbiegłam na dół. - Dlaczego wyjmuje pani ten serwis, pani Lucynko? - Przecież sama mówiłaś. - Żartowałam! - E tam, Paulina, będziesz jej serwisu żałowała? Ostrożnie wyjmowała cieniutkie, białe filiżanki, ozdobione wzorem z drobnych różyczek. - Nie, pani Lucynko! Ja się nie zgadzam. - Co się tu dzieje? - Do pokoju zajrzał mój dziadziuś, który najwyraźniej wracał z piwnicy, bo niósł w ręku butelkę kwasu chlebowego i dwie szklanki. 116 - Nic się nie dzieje, Mistrzu, wyjmuję serwis w kwiatki, a Paulina mi się tu sprzeciwia. A niby dlaczego nie mogę ładnie nakryć, skoro mamy gościa? - A niby dlaczego? Tym pytaniem dziadziuś potwierdzał decyzję pani Lucynki, ale jednocześnie patrząc na mnie, czekał na odpowiedź. Nie odezwałam się, tylko spojrzałam z wyrzutem na mojego dziadziusia. Odwróciłam się i poszłam na górę. Siedziałyśmy z Marysieńką w moim pokoju i prułyśmy stary sweter, z którego Marysieńka chciała zrobić dla swojego psa kubraczek na zimę, kiedy przed nasz dom zajechał samochód, nie ruszyłam się, to Marysieńka podbiegła do okna, odsunęła brzeg firanki i podglądała. - Więc tak... - mówiła. - Ona jest w czerwonych spodniach i w czarnej bluzce, ale całe ramiona ma gołe. Sandały na nogach... - A niby na czym ma je mieć? - szarpałam sfilcowaną wełnę. - Torebka... czekaj... taki worek... a włosy rozpuszczone... - Rozpuszczone? W taki upał? Zgłupiała chyba. - Słuchaj, na głowie ma kapelusz, taki malutki... słomiany! - Ze słomki chyba, nie słomiany... - Ze słomki. Twój tatuś mówi jej coś na ucho, chociaż są sami na ścieżce... a ona... - Co ona? - Ona... przytuliła policzek do jego ramienia... uniosła głowę do góry... - Trudno, żeby uniosła głowę w dół. - Ale wiesz, uniosła tak jak w kinie... i teraz patrzy mu w oczy... a on jej patrzy w oczy... myślę, Paulina, że wszystko przepadło... ty się jej nie pozbędziesz... Marysieńka odeszła od okna, usiadła na tapczanie i spojrzała na mnie ze zgrozą. Dziś opowiedziałam jej wszystko. Opowiedziałam 117 nawet o pierścionku. W końcu była moją przyjaciółką i powinna cierpieć razem ze mną. - Co robimy? - zapytała. - Prujemy sweter i czekamy, aż nas zawołają. Nie czekałyśmy długo, zaraz usłyszałyśmy szybkie kroki na schodach i mój tata stanął w drzwiach. Marysieńka podniosła się. - To jest moja przyjaciółka Marysieńka, a to mój tata - powiedziałam. Zobaczyłam, że z zaciekawieniem ogląda strój Marysieńki i jej fryzurę. - Bardzo się cieszę, że masz taką miłą przyjaciółkę, dzień dobry, Marysieńko. Tata podał jej rękę, domyślałam się, że Marysieńka jest teraz bliska zemdlenia, bo mój tata zawsze działał na moje koleżanki omdlewająco. - Pani Lucynka zaprasza was na podwieczorek. Poszliśmy, tata pierwszy, my za nim. Spojrzałam na Marysieńkę, ale ona szła sztywno i patrzyła pod nogi, jakby pierwszy raz w życiu widziała schody. Na trawniku wokół stołu wszyscy już siedzieli. Wolny był jeszcze fotel obok Tamary i dwa wiklinowe taborety. - No i są nasze panienki! - powiedział dziadziuś pogodnie. - Paulinę pani zna, prawda? A to Marysieńka, jej przyjaciółka. Tamara nie zdjęła kapelusza, króciutka woalka przysłaniała rondo i opadała nad grzywką, ale oczy i twarz były odsłonięte. Uniosła w górę rękę, pomachała, najwyraźniej nie miała zamiaru witać się inaczej. - Siadajcie! - zaprosił nas dziadziuś. Pani Lucynka sięgnęła po talerzyk Marysieńki. - Ja dziękuję, pani Lucynko... - szepnęła Marysieńka błagalnie. - Marysieńka się odchudza - wyjaśnił Pan Pleban. - Twierdzi, że jest grubsza ode mnie! - Oj, proszę księdza... 118 - O czym to myśmy mówili? - usiłowała sobie przypomnieć pani Lucynka, sięgając z kolei po mój talerzyk. - Ach, o tym, że każda gospodyni ma swoje tajemnice. - Tajemnica szarlotki, którą pani robi, jest słodka - powiedziała Tamara. - Największą tajemnicą jest tajemnica mojego kwasu chlebowego! - przechwalał się oczywiście mój dziadziuś. - Trzymam go tylko dla wybranych, jeżeli będzie pani miała ochotę spróbować, przyniosę z piwniczki. - Wspaniale! - A pani ma jakieś tajemnice kulinarne? - zapytała pani Lucynka. Tamara spojrzała na mojego tatę i uśmiechała się do niego. - Owszem, ona ma! - powiedział. - Wie, w którym sklepie można kupić najlepszy jogurt! - Och, nie tylko! Potrafię przecież ugotować kukurydzę! - No, to bardzo dużo pani umie! - pochwaliła ją pani Lucynka. - Dobrze ugotować kukurydzę jest naprawdę trudno. Trzeba pilnować co do minutki, bo inaczej twardnieje! - Ależ, pani Lucynko, Tamara robi kukurydzę z puszki. Wszyscy zaczęli się śmiać, tylko ja nie. Wcale nie uważałam, żeby to było takie zabawne. - Na pewno ma pani jakieś swoje tajemnice - powiedział dziadziuś z przekonaniem. - Może niekoniecznie kulinarne. - Człowiek bez tajemnic nie jest dużo wart - Tamara uśmiechnęła się do niego. - Chociaż, oczywiście, wszystko zależy od tego, jakie one są. Moja mama... Tamara parsknęła śmiechem i przysłoniła usta ręką. Znowu wszyscy się roześmieli, ale ona opanowała się szybko i z poważną miną zaczęła mówić. - Moja mama... Roześmiała się, sięgnęła po serwetkę i przyłożyła ją do ust. Zobaczyłam, że tata nie może oderwać od niej wzroku. Dziadziuś 119 i Pan Pleban również patrzyli na nią z rozbawieniem. Opanowała się znowu, odłożyła serwetkę i patrząc na dziadziusia powiedziała z poważną miną. - Moja mama... Wszyscy wybuchnęli śmiechem, ja też, a Tamara siedziała teraz z twarzą ukrytą w dłoniach, łokcie oparła na stole, była już zupełnie bezsilna wobec opowieści o swojej mamie. Potem odchyliła głowę i śmiała się głośno, przytrzymując ręką kapelusz. Najbardziej cieszyła się pani Lucynka, ale i uspokoiła się pierwsza. - Czy pani mama posiada jakąś tajemnicę? - zapytała domyślnie. - Och, tak! Tak, właśnie! Tamara wyprostowała się i nabrała powietrza w płuca. Mój tata rozglądał się dokoła, wyraźnie zadowolony. - I jaka to tajemnica? - dopytywała pani Lucynka. - Po prostu, nikt z nas nie wie, ile ona ma lat. Nawet, jeżeli opowiada jakieś historie ze swojego życia, wszystko tak popłacze, że w ogóle nie można się zorientować, kiedy to się działo! Jedną z takich historii ja sama pamiętam doskonale, ale mama twierdzi, że przytrafiła się jej, kiedy była małą dziewczynką. Nie wiemy nawet, w jakim miesiącu nasza mama przyszła na świat, uzależnia to od horoskopów. - Jak to? - zdumiała się pani Lucynka. - Jak to od horoskopów? - Mama uwielbia czytać horoskopy, zawsze wybiera sobie taki, który najbardziej jej się podoba, i mówi, że urodziła się właśnie pod tym znakiem. Raz rodzi się pod Panną, raz pod Skorpionem, raz pod Baranem, różnie. - Ale przecież musi mieć jakiś dowód osobisty! - powiedziała Pani Wielka Czyściocha, która przywiązywała do swojego dowodu wielką wagę i zawsze bardzo go pilnowała. - Oczywiście, że ma! Ale twierdzi, że wszystkie dane są tam nieprawdziwe, a już szczególnie data urodzenia. Mój dziadziuś nie spuszczał oka z Tamary. Słuchał uważnie tego, co ona mówi. Widziałam również, że obserwuje jej długie palce 120 i piękne paznokcie. Później roześmiał się, położył swoją ciężką rękę na smukłej dłoni i zapytał, gładząc ją leciutko. - A pani ile ma lat, moja droga? Tamara nie speszyła się. Spojrzała tylko na mojego tatę, na dziadziusia, a potem powiedziała z uśmiechem w migdałowych oczach. - Jestem najmłodsza z rodzeństwa. - Brawo! - zaklaskał w ręce Pan Pleban. I właśnie, kiedy Pan Pleban bił brawo Tamarze, na stopniach ganku pojawił się Radek. Powiedział „dzień dobry" i ukłonił się mojemu dziadziusiowi bardzo nisko. - Najmocniej przepraszam, że przeszkadzam, ale zostawiłem tu swój arkusz pocztowy i długopis. - Jeżeli pan zostawił, młody człowieku, to niewątpliwie wszystko się znajdzie - zapewnił Radka mój dziadziuś i odkłonił mu się. - Proszę, niech pan szuka. - Ten młody człowiek - powiedziała pani Lucynka zwracając się tylko do Tamary - jest najlepszym przyjacielem Pauliny i Marysieńki. Nasz najlepszy przyjaciel znalazł, czego szukał, chociaż nie od razu, bo wszystko spadło z poręczy ganku na trawnik. - Może kawałek szarlotki? - zapytała pani Lucynka, widząc, że Radek spogląda w stronę stołu z obłędem w oczach. Ale on nie patrzył na szarlotkę. Patrzył na Tamarę. Wszyscy patrzyli na nią, nawet pani Lucynka, kiedy już pojęła, że to nie widok szarlotki poraził Radka. Tamara przesunęła fotel do tyłu, uniosła nogę i rozluźniała przyciasny rzemyk sandałka. Odchyliła się czarna, trykotowa bluzka, widać było biust Tamary, dwie pięknie dopieczone na słońcu, nieduże bułeczki. Tylko Pan Pleban patrzył w niebo, po chwili w niebo spojrzała również pani Lucynka. 121 PRZYJEMNE RODZINNE POPOŁUDNIE I TYLKO JEDNA CHMURA - Może ktoś napije się jeszcze herbaty? - zapytała pani Lucynka. To ona oprzytomniała pierwsza, uniosła w górę dzbanek w kwiatki i rozejrzała się dokoła. - Może ktoś ma ochotę? - Ja chętnie! - powiedział Pan Pleban. - Wyborna herbata, pani Lucynko. Wszyscy patrzyliśmy, jak filiżanka proboszcza napełnia się płynem w kolorze ciemnego bursztynu. Nawet Tamara, która poprawiła już rzemyk sandałka. - A ty jak? Zjesz szarlotki? Pani Lucynka zwróciła się do Radka, ale na szczęście nie powiedziała do niego Radeczku. Nie mogłam słuchać tego zdrobnienia, zwłaszcza że Pani Wielka Czyściocha zaczęła go używać dopiero wtedy, kiedy uznała, że Radek może się przydać do przenoszenia foteli i stołu. Podziękował, ukłonił się mojemu dziadziusiowi, czym z kolei zasłużył sobie na jego ukłon, i powiedział zupełnie tak, jakbyśmy o tym nie wiedzieli, że bardzo się spieszy, bo dziś zastępuje ojca, który naciągnął sobie ścięgno Achillesa. Potem skłonił się we wszystkie strony, jak bokser na ringu, i wyszedł. Mój tata przyniósł z pracowni katalogi wystaw, które dziadziuś miał w kraju i zagranicą. Tamara oglądała reprodukcje obrazów i wypytywała o masę szczegółów, nawet o sprawy związane z transportem dzieł sztuki. Dziadziuś bardzo się rozgadał. Wreszcie Pan Pleban powiedział, że będzie się zbierać do wyjścia, bo wieczorem musi jeszcze odprawić mszę za czyjąś duszę. Słysząc to Marysieńka zaczęła szarpać grzywkę, już chciała o coś zapytać, kiedy zobaczyła moją minę, i nie odezwała się ani słowem. Pan Pleban wyszedł, a Tamara powiedziała składając katalogi. - Moja mama i pan pasujecie do siebie. - Dlaczego pani tak sądzi? - zaciekawił się dziadziuś. 122 Przypomniałam sobie rudowłosą panią, którą widziałam przy fontannie w miasteczku, wcale nie wydawało mi się, żeby tak znowu pasowała do mojego dziadziusia. - W pana obrazach jest tyle delikatności, a moja mama... moja mama jest osobą szybką i nawet dość despotyczną, ale... Przechyliła głowę i wpatrując się w adamaszkowy obrus, zaczęła palcem obrysowywać jego wzory. Wreszcie powiedziała z zakłopotaniem, którego nie umiała ukryć. - Moja mama jest poetką. - Coś takiego... - szepnęła zdumiona pani Lucynka. Spojrzałam na Marysieńkę, była wpatrzona w Tamarę. Z pewnością nie marzyła o czymś takim w najśmielszych snach: oto jest w ogródku wielkiego malarza, pije herbatę, je szarlotkę, a przed nią, na odległość ręki siedzi córka żywej poetki. - Jakie wiersze pisze pani mama? - zapytała dociekliwa pani Lucynka. - Czy o tematyce religijnej? - Można to tak nazwać - zawahała się Tamara. - W ubiegłym roku wydała tomik pod tytułem „Nad wodami Jordanu", są w nim utwory pisane pod wrażeniem podróży do Ziemi Świętej. Marysieńka nisko pochyliła głowę, ta wiadomość najwyraźniej ją przytłoczyła. - Mój Boże... - pani Lucynka złożyła ręce jak do modlitwy. - Nigdy bym nie powiedziała, że matka takiej kobiety jak pani... - urwała w połowie zdania i speszyła się. - To znaczy, owszem, przecież... to znaczy, chciałam powiedzieć, że pani zarówno... Mój tata zasłonił twarz rękoma i kiwał się miarowo. - Czy zechce mi pani nalać herbaty, pani Lucynko? - zapytał mój dziadziuś pokasłując. - Czy to piękne wiersze? - zapytała pani Lucynka sięgając po dzbanek. - Myślę, że tak. Z pewnością! - powiedziała Tamara. 123 Pochyliła głowę, wyprostowała lewą dłoń, aż lekko wygięły się do góry smukłe palce, a prawą przesuwała po nich, jakby wymagały masażu. - Czytałam wiele z nich, leżą zawsze na stoliku przy moim tapczanie jak... no, powiedzmy, jak talizman! - zakończyła szybko. - Są wspaniałe! - powiedziała Marysieńka. - Czytałam wszystkie, nawet mam „Nad wodami Jordanu". - Marysieńka też pisze wiersze - pochwaliła się pani Lucynka. - I też piękne, nawet ksiądz proboszcz tak mówi. Marysieńka zaczerwieniła się i podniosła do góry wszystkie włosy grzywki. - A wiesz, że kiedy na ciebie spojrzałam, pomyślałam, że masz w sobie coś bardzo poetyckiego, Marysieńko - powiedziała Tamara. - To pewnie ta moja sukienka. - Och, nie tylko, chociaż sukienka też jest świetna. Jeżeli dałabyś mi igłę z nitką, poprawiłabym ci karczek. Jest źle wszyty na plecach, uwierz mi, znam się na tym. Nie miałam pojęcia, kiedy zauważyła, że Marysieńka ma źle wszyty karczek, ale jednak zauważyła, rzeczywiście był wszyty krzywo, teraz i ja to dostrzegłam. Marysieńka spojrzała na mnie błagalnie. - Dasz igłę z nitką? Podniosłam się, żeby pójść po przybory do szycia, Marysieńka chciała iść ze mną, ale kiedy przechodziła obok Tamary, ona zatrzymała ją i zaczęła dokładniej oglądać sukienkę. - Sama szyłaś? Nie słyszałam dalszego ciągu ich rozmowy, bo rozzłościła mnie wniebowzięta mina Marysieńki. Przyniosłam pudełko z nićmi i podałam Tamarze. Pochyliły się nad nim obydwie i zaczęły dobierać nici do koloru sukienki, przebierały w małych szpulkach, przykładały je do materiału. - Ta będzie dobra - zdecydowała Tamara. - Odwróć się, Marysieńko. 124 Nawlekła igłę, prawie nie patrząc w uszko. Potem urwała kawałek nitki. - Marysieńko! - zawołała. Odwróciła się. Tamara podała jej nitkę. - Włóż między zęby. Jeżeli szyje się coś na kimś, ten ktoś zawsze musi mieć nitkę między zębami. Inaczej można mu rozum zaszyć. - Bardzo słusznie zwraca pani na to uwagę! - pochwaliła pani Lucynka. - Nie wiedziałaś o tym, Marysieńko? Marysieńka nie mogła mówić, bo trzymała nitkę w zębach, więc tylko przecząco poruszała głową. - No, więc zapamiętaj sobie. Zawsze nitka między zębami. A ty znałaś ten przesąd, Paulino? - zapytała Tamara. Nie miałam nitki w zębach, ale też tylko ruszyłam głową. Znałam, owszem, ale nie miałam ochoty na głupią rozmowę o przesądach. Tymczasem pani Lucynce nie dawała chyba spokoju niefortunna wypowiedź, z której jasno wynikało, że w jej mniemaniu Tamara nie wygląda na córkę poetki, bo nagle powiedziała sięgając po jej filiżankę. - Naleję pani jeszcze trochę herbatki, moja złociutka... - Dziękuję, pani Lucyno! Wypiłam już dwie filiżanki i zjadłam wielki kawałek tej wspaniałej szarlotki - zaoponowała gwałtownie Tamara. - No, przecież pani nie musi się odchudzać, ma pani wspaniałą figurę! - To właśnie dlatego, że bez przerwy muszę się odchudzać, pani Lucyno! Czasami marzę o tym, żeby wreszcie skończyć z moim zawodem. - I co pani będzie wtedy robiła? - zapytał mój dziadziuś wyraźnie zaciekawiony. - Będę jadła. Całymi dniami będę jadła. Będę jadła kluski, wielkie kotlety schabowe, torty czekoladowe... Tamara przeciągała igłę przez materiał Marysinej sukienki i mówiła zgodnie z ruchem śmigającej w powietrzu nitki, była naprawdę rozmarzona. 125 - W końcu zrobię się gruba jak szafa... - O, nie! - odezwał się mój tatuś. - Ależ tak! Zrobię się gruba jak szafa, bo będę jadła, jadła i jadła! I nigdy nie będę robiła żadnych ćwiczeń ani nie będę biegać, ani pić ziółek odchudzających. Tylko te schabowe, te schabowe i masa kapusty... - Kotleciki mielone też są dobre... - podsunęła pani Lucynka przyglądając się Tamarze z upodobaniem. - Tak! Kotleciki mielone! - Zrobię kiedyś specjalnie dla pani kotleciki mielone i marchewkę z groszkiem, a na deser będzie taki tort czekoladowy, jakiego pani w życiu nie jadła! - Bardzo się cieszę, pani Lucyno, tylko że jeszcze musi minąć trochę czasu, zanim będę mogła jeść to wszystko... - westchnęła. - Eeee... - powiedział mój dziadziuś. - Nie ma pani pojęcia, moje dziecko, jak te lata lecą. Było Boże Narodzenie, minęło, ani się człowiek obejrzy, jest już następne. Minie, i znowu Boże Narodzenie. Doprawdy, choinki nie warto rozbierać. - Oj, warto, Mistrzu! Zawsze igły się sypią, jakby wyglądał taki badyl? A zresztą to tak miło ubierać choinkę każdego roku. Mój tata siedział w milczeniu. Przyglądał się szyjącej Tamarze, uśmiechał do pani Lucynki, spoglądał na dziadziusia, na Marysieńkę stojącą sztywno z nitką w zębach. Wreszcie przez chwilę patrzył i na mnie. Pomyślałam, że psuję mu to przyjemne rodzinne popołudnie, które sobie zaplanował i które przecież toczyło się spokojnie, chociaż każdy widział tę chmurę, która może nie tyle wisiała nad pogodnym niebem dziadziusiowego ogródka, ile siedziała na wiklinowym taborecie. - Doprawdy, Marysieńko, będzie miło, jeżeli ty też wybierzesz się z wizytą do mojej mamy, kiedy wszyscy będą tam jechali. Możesz już wyjąć nitkę, skończyłam. Mam nadzieję, że nie zaszyłam ci rozumu. - Ja też mam taką nadzieję, proszę pani. I dziękuję. 126 Tamara schowała igłę do pudełka z przyborami, pod^a mi je przez stół. - Proszę, Paulino. Zużyłam do końca zieloną nitkę. - Ach, to... - To bez znaczenia? -Uhm. - Tak myślałam. Spojrzała na mojego pochmurnego tatę i uśmiechnęła si?- - No...? - zabrzmiało to bardziej jak pieszczota niż jak pytanie- - Nic, kochanie! Tak się zastanawiam... - odpowiedział, wyraznie zajęty własnymi myślami. - Chyba będziemy jechać, Filipie? Mój tata podniósł się. - Wspaniała szarlotka, pani Lucynko - powiedział. Tamara pożegnała się z Panią Wielką Czyściochą i dziadziusiem' spojrzała w naszą stronę. - Cześć, dziewczyny! Mój tata podszedł do dziadziusia, położył mu rękę na rai111611111 i lekko poklepał go kilka razy. - Odwiozę Tamarę i wracam. Może zagramy wieczorem w в^аспУ- - Chętnie - powiedział dziadziuś. - Nawet bardzo chętnie, ҐШР1Є' nie graliśmy dawno. Mój tata jeszcze przez chwilę patrzył na niego, potem powiedziałaciia - Dziękuję ci. Później wszyscy poszli przed dom, żeby machać, kiedy odj62^* samochód, aleja zajęłam się sprzątaniem ze stołu. Miałam już ustawl0ne na tacy filiżanki i talerzyki od serwisu babci Kowalczyk, kiedy wr0Clł dziadziuś. Podniósł papierową serwetkę, którą wiatr zwiał na tr#WIUk' zgniótł ją i rzucił między filiżanki. - Zachowywałaś się okropnie - powiedział krótko. Odwrócił się i szybko wszedł na ganek. Stały tam pani ІЛ1^, i Marysieńka, która akrobatycznie odwracała głowę, żeby zovaczyc 127 własne plecy. Nic z tego nie wychodziło, więc pani Lucynka podciągnęła ukośnie do góry karczek sukienki i pokazywała jej to, co Tamara tam zrobiła. Wyminęłam je idąc z tacą do kuchni. Mój tata rzeczywiście wrócił szybko, ale ani przy kolacji, ani później nie odezwał się do mnie nawet jednym słowem. Potem dziadziuś wyjął z kredensu pudło z szachami. - Gdzie będziemy grali? - zapytał. - Gdzie masz ochotę, tato. - Może w moim pokoju? - Najlepiej. Przeszli obok mnie, jakbym była powietrzem. Pani Lucynka półokrągłą zmiotką zgarniała okruchy ze stołu na błyszczącą tackę. Raz po raz spoglądała na mnie. - Co ci jest, Paulina? - zapytała wreszcie. - Pani Lucynko, czy ja powiedziałam coś złego? - W ogóle się nie odzywałaś... - Skoro w ogóle się nie odzywałam, to nie powiedziałam nic złego, prawda? Więc o co im chodzi? - Przecież ty wiesz, Paulina! - powiedziała z przyganą w głosie. - Nie wiem. - Wiesz, moja droga, wiesz. Chodzi im właśnie o to, że się nie odzywałaś. - Miałam jej się rzucać na szyję? Jak Marysieńka? - Nie zauważyłam, żeby Marysieńka rzucała się na szyję pani Tamarze. Pani Lucynka położyła tackę na stole i ręką strząsnęła na nią okruchy przyczepione do szczotki. - Ale miała ochotę - upierałam się. - Ba! - powiedziała pani Lucynka. Schowała do szuflady serwetki, poprawiła kwiaty w wazonie. Miała ściągnięte brwi, zmarszczone czoło i nuciła coś cicho. - Coś ci powiem, Paulina... - zaczęła wreszcie. 128 Obrywała zmartwiałe liście z łodyg cynii. Zegar na ścianie wybił dziewiątą. - Późno się zrobiło - westchnęła. - Chciała mi pani coś powiedzieć. Stała, trzymając w ręku kilka przywiędłych liści, i patrzyła na mnie strapiona. - Chciałam, ale... czyja wiem... to nie moje sprawy... pójdę lepiej do kuchni i pozmywam. Przechodząc obok, zatrzymała się na chwilę i pogładziła mnie po głowie. - Oj, ty biedaku, biedaku... - powiedziała. Nie zabrzmiało to czule, tylko litościwie. Cofnęłam głowę, nie byłam żadnym biedakiem. Nie potrzebowałam litości. Nie potrzebowałam przyjaźni, jeżeli miała być taka, jak przyjaźń Marysieńki. Pani Lucynka wolno poszła do kuchni. Z pokoju obok dobiegał dudniący głos mojego dziadziusia, opowiadał coś, ale nie rozróżniałam słów. Nagle roześmieli się obydwaj, on i mój tata. Nie wiem dlaczego, ale to było najgorsze. Do mojego pokoju nie dochodziły żadne głosy. Wyjęłam pościel, włożyłam piżamę i poszłam do łóżka nie myjąc się nawet. Nie mogłam usnąć, ale nie otworzyłam oczu, kiedy skrzypnęły drzwi. - Wiem, że nie śpisz... - powiedział cicho mój tata i usiadł przy mnie, odsuwając kołdrę. - Chciałbym porozmawiać z tobą chwileczkę... Oddychałam równo, poruszyłam głową, jak to czasami robią ludzie budzeni nie w porę. - Paulina... córeczko, pogadaj ze swoim starym... nie bądź uparciuchem... Gwałtownie odwróciłam się na bok, twarzą do ściany, zamamrotałam coś. Pogłaskał mnie po głowie tak jak pani Lucynka i odszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. 129 NAJPIERW CIEMNO PRZED OCZAMI, A POTEM DWA KSIĘŻYCE Następnego dnia wstałam późno i kiedy weszłam do jadalni, na stole było tylko jedno nakrycie, a pani Lucynka dawała ziarno Danuśce. - Ziahna! Ziahna! - domagała się Danka, riiecierpliwie skacząc po drążkach. - No już, gębusiu kochana, no już! Zaraz będziesz miała swoje ziarno, zaraz... O, dobrze, że wstałaś, dzwoniła Marysieńka, pytała, czy będziesz w domu, czy nad rzeką. Powiedziałam, że jeszcze śpisz. Masz tam kanapki między talerzami i zjedz twarożek. Dziadziuś i tata pojechali rozmówić się z Panem Burmistrz Miasta w sprawie tej wystawy, co to tatuś chce ją zrobić na jesieni. A ja, widzisz, karmię Danuśkę, potem dam jeść rudej kotce i pójdę po zakupy. Co zrobić na obiad? Na co masz ochotę? Myślałam o zupie wiśniowej z kluseczkami, a na drugie zrobiłabym kopytka, gulasz i surówkę z marchwi. Co na to powiesz? Pani Lucynka mówiła bez przerwy, niby była zajęta Danka, ale co i rusz spoglądała w moją stronę. - Najlepiej zrobić coś, czym się pani nie zmęczy, bo jak zacznie pani robić kopytka, to... - Och, dla mnie żadna robota, takie trochę ziemniaczków, raz, dwa i po wszystkim. Jadłam śniadanie, kiedy krzątała się w sieni, coś pogadywała do rudej kotki, przekładała kocięta, poprawiała im posłanie. Wreszcie odwiązała fartuch, poszła do kuchni i po chwili z torbą w ręku stanęła w drzwiach. Pomyślałam, że dziadziuś powinien kupić wózek do robienia zakupów. Postanowiłam powiedzieć mu o tym. - Nie otwieraj obcym, Paulina, pamiętaj. I sprzątnij ze stołu, jak zjesz. I zamknij za mną drzwi, nie będę szarpała się z tymi kluczami. Zamknęłam za panią Lucynka, ale zanim wróciłam do stołu, zatrzymałam się przy Pinku. Miał już otwarte ślepka, ale jeszcze zmętniałe. Uszka zabawnie leżały mu po bokach głowy, wzięłam go na 130 rękę, ciągle jeszcze mieścił mi się w jednej dłoni. Przytuliłam do niego policzek, czułam miłe, żywe ciepło. - Dobrze, że ciebie mam, Pinku, dobrze... Zadzwonił telefon, położyłam Ріпка obok rudej kotki, ale nagle zawahałam się, byłam pewna, że to dzwoni Marysieńka, ale nie byłam pewna, czy mam ochotę z nią rozmawiać. Telefon dzwonił. Podniosłam słuchawkę. - Hallo... - powiedziałam. To nie była Marysieńka, usłyszałam głos Tamary. - Dzień dobry, Paulino - mówiła szybko. - Czy tata jeszcze jest, czy już wyszli z dziadziusiem? Trzymałam słuchawkę w ręku, ale odsunęłam ją od siebie. - Hallo, Paulino! - słyszałam wołanie. Nacisnęłam metalowe widełki aparatu, potem położyłam na nich słuchawkę. Patrzyłam na telefon i czekałam. Kolejno wsuwałam palec w otwory na cyfry. Dziadziuś miał w jadalni stary aparat telefoniczny, jeszcze sprzed wojny, czarny z czarnymi cyframi w białym tle. Zadzwonił. Tym razem nie wahałam się ani chwili. - Hallo! - powiedziałam. - Mówi Tamara, Paulino. Milczałam. - Paulino, odezwij się, proszę! Wiem przecież, że tam jesteś... słyszę tykanie zegara... - mówiła krótkimi urywanymi zdaniami, szybko, jakby bawiła ją ta rozmowa, dopiero, kiedy powiedziała: - Och, doprawdy...! - usłyszałam zniecierpliwienie w jej głosie. I wtedy znowu położyłam słuchawkę. Przez chwilę czekałam na kolejny dzwonek, nie powtórzył się już. Zaniosłam do kuchni talerzyki, szklankę i nie dojedzony twarożek. Wróciłam do sieni, kucnęłam przy Pinku i jednym palcem gładziłam jego futerko. Żałowałam tego, co zrobiłam, dotarło do mnie, że to był punkt dla Tamary, nie dla mnie. Nie trzeba było podnosić słuchawki. A skoro podniosłam, nie powinnam jej odkładać. Nie wiedziałam, dlaczego tak zrobiłam. Może mam 131 w sobie coś, co bywa silniejsze ode mnie, pomyślałam, czego nie potrafię upilnować? Przerażające, bo jeżeli tak, ile jeszcze głupstw zrobię w życiu? Pani Wielka Czyściocha powiedziałaby pewnie, że są we mnie demony, ale to nie demony. To mój charakter, z którym zawsze będę wygrywać albo przegrywać. W końcu zdecydowałam, że powiem dziadziusiowi, co się stało, trudno, niech jakoś z tego wybrnie. Wiedziałam tylko, że jednego nie zrobię na pewno. Nie będę Tamary przepraszać. Mogę najwyżej sobie obiecać, że przestanę odbierać telefony. Kocięta usnęły, ruda kotka wyciągnęła się wzdłuż posłania i odpoczywała, patrząc na mnie tak spokojnie niebieskawymi ślepiami, jakby już pojęła, że przejmę opiekę nad jej Pinkiem. Siedziałam u siebie w pokoju i przeglądałam ubiegłoroczne rysunki, które robiłam węglem w czasie wakacji, kiedy nagle rozległa się kołatka. Szybkie, mocne uderzenia, komuś musiało się spieszyć. Zajrzałam przez szybkę. Stała tam Marysieńka. Przypomniałam sobie o moim niedobrym charakterze i pomyślałam, że być może lepiej będzie, jeżeli jej nie wpuszczę, ale zaczęła się dobijać. Waliła w drzwi pięściami i krzyczała: - Paulina! Paulina! Pojęcia nie miałam, że Marysieńka ma taki donośny głos. Musiała uważać, że przychodzi do mnie z jakąś bardzo pilną sprawą, aleja ciągle miałam przed oczyma taki widok: Marysieńka stoi, a Tamara zieloną nitką, szybkimi ściegami zaszywa na jej plecach naszą przyjaźń. O, nie, zaczekasz ty sobie pod tymi drzwiami, moja droga Marysieńko! - Paulina! Paulina! - krzyczała jeszcze głośniej. Usłyszałam w jej głosie przerażenie, dopiero teraz. Przerażenie, trwogę i płacz. Otworzyłam natychmiast. - Co się stało? - Pomóż mi! Chodź! Pani Lucynka upadła, leży tu za rogiem i w ogóle się nie rusza, ja nie wiem... może ona umarła? Przebiegłyśmy ścieżkę, otwartą furtką wypadłyśmy na ulicę. Pani Lucynka leżała na chodniku, trzymając w ręku wiśniowy portfelik, obok 132 niej porozrzucane zakupy, które wyleciały z torby, jakieś ziemniaki, koperek, rozbite jajka. - Chryste Panie! - zawołałam dobiegając do niej. - Pani Lucynko! Miała już otwarte oczy i patrzyła przytomnie. - Pomóżcie mi... - poprosiła słabym głosem. - Nic mi nie jest, tylko pomóżcie mi wstać, dziewczynki. Najpierw uniosłyśmy ją tak, żeby mogła usiąść. Rozejrzała się. - Boże mój, potłukły się jajka... Marysieńko, pozbieraj ziemniaczki... oj, Paulina, nie ruszaj mi tej ręki, coś mnie ona boli... Marysieńka zaczęła zbierać ziemniaki, bo dla pani Lucynki była to najważniejsza rzecz, którą miałyśmy teraz do zrobienia. - Chodź, pomóż mi postawić panią Lucynkę na nogi! Zrobiłyśmy to bardzo delikatnie, pani Lucynka nawet nie jęknęła. Wypadły metalowe szpilki z jej koka, siwe włosy spłynęły na plecy luźno zwiniętą kitką. - Szpilki, Paulinko, pozbieraj, nigdzie teraz takich nie ma... Stała już o własnych siłach, przytulając do siebie wiśniowy portfelik. Uważnie liczyła szpilki, kiedy je podnosiłam. - Pięć? - spytała. - Pięć. - Pokaż, niech ja zobaczę... Wyciągnęłam w jej stronę rękę ze szpilkami. Policzyła, bezgłośnie ruszając ustami. Później spojrzała na chodnik, na rozbite skorupki i żółtą kałużę. - Nie uratowało się ani jedno jajko, spójrzcie tylko... Marysieńka znowu zbierała ziemniaki, wiadomo było, że bez nich pani Lucynka nie da się stąd ruszyć. - Jak ręka, pani Lucynko, mówiła pani, że boli... - A tak, trochę w łokciu, musiałam najpierw na bok upaść, a potem na głowę, nie wiem... - Potknęła się pani? - Nie, Paulinko, wiesz... te chłopaki na rowerach... 133 - Boże drogi, najechali na panią? - Może nie najechali, ale jeden był tak blisko, że zawadził o torbę, i tak mnie szarpnęło do tyłu, i tak ja, wiesz, upadłam... o, jest Radeczek... Dopiero teraz zauważyłam, że Radek stoi za mną, z torbą pękatą od listów, widocznie tego dnia nie było poczty dla mojego dziadziusia, bo w uchu połyskiwał mu kolczyk. - A jak upadłam, to wiesz... najpierw zrobiło mi się ciemno przed oczami, a potem zobaczyłam dwa księżyce... - Dwa księżyce...? - powtórzyła zafascynowana Marysieńka. Stała z ziemniakami w ręku i słuchała opowieści pani Lucynki, obok niej Radek z gapowato otwartymi ustami. - Tak! -potwierdziła pani Lucynka. -Dwa księżyce! A później, to już nic nie pamiętam. Jak mi wróciła przytomność, wszystko widziałam, jak trzeba, i zaraz wy przyleciałyście tutaj... Prowadziliśmy panią Lucynkę do domu, Radek podtrzymywał ją z jednej strony, ja z drugiej, za nami szła Marysieńka z zakupami i z Radka torbą pocztową przewieszoną przez ramię. - A ci na rowerach, dokąd pojechali? - wypytywał Radek. - A ja wiem? Nie wiem! To jakieś chłopaki nie z naszej okolicy, tak mi się wydaje, albo ja ich nie poznaję, bo zawsze tak szybko jadą. - Zawsze? - zdziwił się Radek. - Jak to, zawsze? - Nie pierwszy raz oni straszą panią Lucynkę, Radek. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? Był wyraźnie zły na mnie. Oglądał się za siebie, sprawdzając czy Marysieńka pilnuje jego torby. Byliśmy już w progu, kiedy zauważyłam, że w sieni stoi dziadziuś. Odwrócił się słysząc nasze głosy. - Co tu się dzieje? Dom otwarty jak stodoła, żywego ducha nie ma... pani Lucynko! - przeraził się. - Czy pani coś się stało? Marysieńka postawiła torbę Radka przy kocim posłaniu. Poszła do kuchni zanieść ziemniaki i to, co zebrała z chodnika. Posadziliśmy panią Lucynkę w fotelu dziadziusia, który kazał jej opowiadać 134 wszystko po kolei. Kręcił głową, wzdychał i pomrukiwał, wiedziałam, że znów boleje nad własną bezsilnością. - Najpierw zadzwonimy na pogotowie! - zdecydował. - Po co na pogotowie, Mistrzu? - przeraziła się pani Lucynka. - Musi panią zobaczyć lekarz. Filip pojechał z burmistrzem obejrzeć stary pałacyk, w którym ma być muzeum, i nie wiem, kiedy wróci. Zamiast wzywać taksówkę i jechać do lekarza, wezwiemy pogotowie. Pani Lucynko, niech mi się pani nie sprzeciwia. - A może ja pójdę po doktora do przychodni? - zaofiarowała się Marysieńka. - Tam nigdy nie można się dodzwonić, polecę i już... - Wolałabym to, Mistrzu... jak trzeba, wolałabym to... - Dobrze - zgodził się mój dziadziuś. - Ale ty zostań, Marysieńko. Poprosimy pana, młody człowieku, żeby pan pofatygował się do przychodni... Dziadziuś rozejrzał się, pani Lucynka, Marysieńka i ja rozejrzałyśmy się także. Radka nie było. - No, tak! Jak potrzebny, to go nie ma. - Oj, Mistrzu, bardzo nam pomógł! - Naprawdę! - powiedziała Marysieńka. - Dosłownie niósł panią Lucynkę do domu. Paulina tylko ją podtrzymywała. Dziadziuś spojrzał na mnie. W jego wzroku było niedowierzanie. - Tak, dziadziusiu, tak było. - A musiał pójść, Mistrzu, bo roznosi listy. Pan Poczta Polska naciągnął sobie ścięgno tego, no, jak on się nazywa? - Achilles nazywa się, pani Lucynko. Dobrze, więc idź, Marysieńko, do przychodni, a ty, Paulina, zrób pani Lucynce coś do picia. Na co pani ma ochotę? - Ja bym chętnie, Mistrzu, jeśli można, napiła się kwasu chlebowego... - poprosiła nieśmiało. - No, masz! Oczywiście! - ucieszył się mój dziadziuś. - Paulina już leci do piwniczki i przynosi pyszny kwas chlebowy dla pani Lucynki... 135 Mówił do niej jak do dziecka. Patrzyłam na nich i coś ścisnęło mnie za gardło. Tacy starzy, tacy różni, tacy ze sobą zaprzyjaźnieni. Rozległ się telefon, akurat byłam przy nim. - Przyjmij! - powiedział dziadziuś. - Słucham? - Paulina? - usłyszałam szybki głos Tamary. - Nie, pomyłka. Odłożyłam słuchawkę i zeszłam do piwniczki. Teklusia Chorążan-ka zapłakałaby nade mną. ZIELONY LIŚĆ KAPUSTY I CZARNA OLBRZYMKA Lekarz, którego przyprowadziła Marysieńka, kazał zrobić pani Lucynce okład. Powiedział, że nie ma mowy o żadnym złamaniu. Zostawił pastylkę, do rozpuszczenia w wodzie, potem mieliśmy zamoczyć w niej duży opatrunek z gazy, przyłożyć pod ceratką do stłuczonego łokcia i zawinąć bandażem. - Może być zamiast ceratki foliowa torebka - powiedział. Pani Lucynka przysłuchiwała się uważnie wszystkiemu, co pan doktor mówił, a kiedy wyszedł, kazała mi natychmiast wyrzucić pastylkę do śmieci. - Nie dam sobie przykładać żadnych świństw, Mistrzu. - Ależ, pani Lucynko, łokieć zaczyna puchnąć! - powiedział dziadziuś i wyjął mi z ręki pastylkę. - Niech pan to wyrzuci, Mistrzu! Niech pan natychmiast idzie do kuchni i wrzuci do wiadra ten proszek! Paulina, w spiżarni na dolnej półce jest w koszyku główka kapusty. Weź jeden ładny, zielony liść, tłuczek do mięsa i przynieś mi tutaj. - Pani Lucynko! - jęknął mój dziadziuś. - Pan Przychodnia Lekarska powiedział wyraźnie... 136 - Słyszałam, co powiedział Pan Przychodnia Lekarska. Niech on sobie leczy ludzi, ale nie mnie. Mogę leczyć się sama, mam więcej rozumu niż Pan Przychodnia Lekarska. Jakby mnie słuchał, nasz Pan Pleban nie odprawiałby w kółko mszy pogrzebowych. Idź, Paulina, przynieś mi zielony liść kapusty, tłuczek i tę, no... deskę do mięsa. Mój dziadziuś patrzył na panią Lucynkę z troską, Marysieńka z przerażeniem, a ja poszłam do kuchni i przyniosłam wszystko, co pani Lucynka kazała mi przynieść. Zdrową ręką sięgnęła po tłuczek, ułożyła na desce liść kapusty i uderzyła, rozdrabniając go prawie na miazgę. - Teraz, Paulina, połóż mi to na łokieć, na tym torebkę foliową, jak kazał Pan Przychodnia Lekarska, i zawiń bandażem. No, jak, Mistrzu, już pan zadowolony? - Szalenie - powiedział mój dziadziuś ponuro. I w tym momencie rozległ się dzwonek telefonu. - Odbierz, Paulina! - powiedział mój dziadziuś. - Sam zawinę łokieć pani Lucynce, daj mi bandaż. Telefon dzwonił, musiałam go przyjąć. - Hallo! - powiedziałam czekając na głos Tamary. - Tu komisariat! Czy to mieszkanie pana Morsa? -Tak. - Proszę pana Morsa do telefonu, moje nazwisko aspirant Banaszek. - Chwileczkę... Odsunęłam od siebie słuchawkę i przysłoniłam ręką mikrofon. - Dziadziusiu, aspirant Banaszek... - Kto? - skrzywił się mój dziadziuś. - Aspirant Banaszek - powiedziałam cicho, ciągle zasłaniając mikrofon. - Jaki Banaszek? - dopytywał dziadziuś. Byłam już bliska płaczu. Nie dość, że nigdy jeszcze nie przyjmowałam telefonu z komisariatu, to jeszcze dziadziuś udawał, że nie słyszy tego, co mu powtarzam. - Aspirant Banaszek! - krzyknęłam. 137 Usłyszałam, jak aspirant Banaszek odezwał się na to służbowym tonem. - Aspirant Banaszek przy telefonie! - Nie znam takiego! - oznajmił mój dziadziuś, spokojnie bandażując łokieć pani Lucynki. Byłam cała mokra ze strachu, przekonana, że ktoś tu zaraz zostanie aresztowany. - Mój dziadziuś nie zna pana aspiranta Banaszka - powiedziałam w końcu do słuchawki. - Bardzo mi przykro! - dorzuciłam, licząc chyba na niższy wymiar kary. - To pozna! - zdecydował aspirant Banaszek. - Pan Mors niech się z łaski swojej stawi w komisariacie w sprawie pobicia. - Ależ mój dziadziuś z pewnością nikogo nie pobił, panie aspirancie! Patrzyłam w okrągłe ze zdumienia oczy mojej byłej przyjaciółki Marysieńki. - Jakiego pobicia? - ożywił się mój dziadziuś. - Jakiego pobicia? - zapytałam. - Pan Mors przyjdzie, pan Mors się dowie. Najuprzejmiej zapraszam w trybie natychmiastowym. Wydawało mi się, że pan aspirant Banaszek jest trochę rozśmieszony tą rozmową, ale może się myliłam. - Tak jest, panie aspirancie, powtórzę wszystko panu Morsowi. - Moje uszanowanie, polecam się! - powiedział aspirant Banaszek, który najwyraźniej kończył dobrą szkołę policyjną, gdzie sprawnie uczono uprzejmości. - Ja też się polecam... - powiedziałam grzecznie. Położyłam słuchawkę, a Marysieńka zawołała ze zdumieniem: - No, coś podobnego! - No co? No co? - dopytywał się teraz mój dziadziuś, wyraźnie zadowolony z faktu, że ktoś może go posądzić o udział w bójce. 138 -Nie wiem, dziadziusiu. Dlaczego nie chciałeś sam rozmawiać z aspirantem Banaszkiem? Trzeba, żebyś się tam stawił w trybie natychmiastowym. - Ty mi nie będziesz mówiła, co mam robić w trybie natychmiastowym, Paulino! - rozgniewał się. - Ależ to nie ja mówię, dziadziusiu... - Przecież słyszę, że mówisz... - przerwał mi. - Ależ to nie ja mówię, dziadziusiu, tylko aspirant Banaszek! - udało mi się dokończyć. Dziadziuś związał bandaż w elegancką kokardkę. - Nie za mocno, pani Lucynko? - Ależ skąd, Mistrzu, jest znakomicie, pod kapustą zaraz mi się wszystko wygoi. Dziadziuś spojrzał na mnie i chowając do papierowego opakowania resztkę bandaża, zapytał spokojnie: - No więc, co z tym twoim Banaszkiem? - Dziadziusiu, on ciebie pilnie wzywa na komisariat. - E, tam... - powiedział mój dziadziuś. - Zadzwonię do niego po obiedzie. - Czy nie mógłby pan zadzwonić teraz? - wtrąciła się Marysieńka. - Nie mam numeru. Muszę poszukać. Sięgnął po książkę telefoniczną naszego województwa i długo w niej czegoś wypatrywał. - Filip mnie pytał, czy nie znam numeru telefonu do galwanizato-ra. Nie znałem, a teraz patrzę i co widzę! Galwanizator! - Czy nie mógłby pan, Mistrzu, sprawdzać pod „k"? Jak komisariat? - poradziła pani Lucynka. - Zaraz, zaraz... - mamrotał dziadziuś. - Nawet dwóch gal-wanizatorów tu mamy, ciekawe, który bliżej ma warsztat. Jeden nazywa się Kowalski, drugi Ossowiecki. Przed wojną był taki jasnowidz, też nazywał się Ossowiecki. 139 Potem dziadziuś wstał, podszedł do telefonu i zadzwonił na komisariat, zupełnie jakby numer miał w głowie od początku. Było zajęte. Dziadziuś zadzwonił drugi raz i znowu było zajęte, kiedy za trzecim razem było zajęte, odezwała się Marysieńka: - Ja myślę, proszę pana, żeby pan tam poszedł, będzie prędzej. Niech Paulina idzie z panem, a ja zostanę z panią Lu-cynką. - Może to jest dobra myśl, Marysieńko - zgodził się dziadziuś. Pomyślałam, że moja była przyjaciółka Marysieńka, która taka jest nieskładna na co dzień, w sytuacjach wyjątkowych bardzo się zmienia, musiałam jej to przyznać. Wyszliśmy z dziadziusiem z domu i chociaż utykał, to jednak szedł prędko. Byłam ciekawa, jak wygląda aspirant Banaszek, w telefonie miał miły głos. Marzyłam o tym, żeby był wysokim blondynem o piwnych oczach. Przyszliśmy do komisariatu i dziadziuś zapukał w pierwsze drzwi. Nie było tam żadnej wizytówki z nazwiskiem, ale ktoś powiedział „proszę", więc weszliśmy oboje. Za biurkiem siedział grubawy pan w mundurze. - Szukam pana aspiranta Banaszka - powiedział dziadziuś. - Nazywam się Joachim Mors. - Miło mi! - poderwał się grubawy pan. - Banaszek jestem! Wyszedł zza biurka i przywitał się z nami. - Podobno wzywa mnie pan w sprawie jakieś bójki. - I owszem - powiedział aspirant Banaszek. - Trzeba, żeby pan złożył zeznanie. - Jeżeli trzeba, panie aspirancie... - Rzecz dotyczy... - zajrzał do notesu, który leżał przy telefonie. - Tak, tak... - czytał coś uważnie. - Tak, tak... Czy u pana zamieszkuje osoba o nazwisku Lucyna... - Ależ, panie aspirancie! - przerwał mu dziadziuś. - To jest starsza pani, która z całą pewnością nie wszczęła żadnej bójki! Aspirant Banaszek ruchem ręki wskazał drugie drzwi, które były w tym pokoju. 140 - Państwo pozwolą... - powiedział grzecznie i otworzył je przed nami. Stanęliśmy jak porażeni. W pokoju, w którym było tylko biurko, trzy krzesła i paprotka, siedział Radek. Pochylony, między rozstawionymi nogami zwisały jego długie ręce. Palce miał niezdarnie oklejone plastrami, ciemnymi od zaschniętej krwi. Na biurku stała pocztowa torba. - A ten, co tu...? - dziadziuś nie dokończył pytania, tylko spojrzał na aspiranta. - Bójka. - Uhm! - powiedział mój dziadziuś. - Witam pana, młody człowieku. Radek podniósł głowę i ukłonił się. Dziadziuś patrzył teraz na niego bez słowa. Radek miał plaster na czole, na twarzy ślady rozmazanej krwi. W uchu kolczyk. - A co ja mam z tym wspólnego? - zapytał dziadziuś. I odwrócił się, żeby nie widzieć Radka. Ja natomiast nie mogłam oderwać od niego wzroku. - To syn pana doręczyciela poczty, prawda? - Prawda! - potwierdził dziadziuś. - Co mam zeznawać? - zapytał ostro. - Czy rzeczywiście dziś została potrącona przez rowerzystów zamieszkująca u pana... - Rzeczywiście! - przerwał dziadziuś panu Banaszkowi. - Zatrzymany do wyjaśnienia twierdzi, że wdał się w bójkę z sześcioma rowerzystami, których rozpoznał przy kawiarni „Altanka" jako tych, którzy niejednokrotnie straszyli zamieszkałą z panem starszą kobietę, i że ostatni tego rodzaju wypadek miał miejsce dziś w godzinach późnoporannych. Zatrzymany do wyjaśnienia oświadczył, że potwierdzi pan jego zeznania. Teraz nie patrzyłam na Radka, tylko na dziadziusia, który wyjął z kieszeni spodni swoją wielką chustkę i wytarł spocone czoło. Na 141 oknie miotała się czarna, olbrzymia mucha, jej bzyczenie wydawało się hałasem, ponieważ mój dziadziuś milczał. - Potwierdzam to, panie aspirancie... - powiedział w końcu spokojnie, chociaż może trochę za cicho. Mucha szalała oa szybie. Dziadziuś wolno odwrócił się i spojrzał na Radka, który aiowu siedział z opuszczoną głową, kolczyk połyskiwał mu na zakrwawionym uchu. - Opatrzyliśmy tylko z grubsza... -powiedział aspirant Banaszek przepraszająco. - Czy ten młody człowiek może pójść ze mną? - zapytał dziadziuś. - Zajmę się nim. Иат nadzieję, że nie musi tu zostawać? - spojrzał z niepokojem na aspiranta Banaszka. - Oczywiście, może pójść z panem, trzeba tylko, żeby pan zechciał przeczytać protokół z jego zeznań i potwierdzić podpisem zgodność z faktami. Mój dziadziuś znowu wytarł czoło chustką. Sięgnął po czarną torbę wypełnioną listami i dźwignął ją. - Proszę pana o ten protokół. Zbliżył się do Radka, położył mu rękę na ramieniu. - Wstań, chłopcze... Mucha olbrzymka znalazła jakąś szparę i wyleciała. CZERWONA SPÓDNICA, CZARNY PASEK I ŁZY. JESZCZE COŚ, CZY MOŻE JUŻ NIC? Wszystkie listy do mieszkańców rejonu Pana Poczta Polska zostały doręczone adresatom. Marysieńka szczególnie upodobała sobie odbieranie pokwitowań na listy polecone. - Trzecia pozycja od góry, proszę! - mówiła. - Ostatnia pozycja w dole arkusza, proszę! - komunikowała urzędowo. 142 Podawała długopis i palcem wskazywała odpowiednie miejsce, gdzie adresat powinien złożyć podpis. Marysieńka zastanawiała się nawet, czy nie mogłaby mówić: „Uprzejmie proszę o złożenie podpisu w miejscu wskazanym przeze mnie", ale na szczęście udało mi się wybić jej to z głowy. Ja chętnie zostawiałam awiza. Na każdym pod nazwiskiem adresata rysowałam flamastrami bukiet kwiatów. Marysieńka z kolei bała się, że awiza mogły towarzyszyć listom, które przynosiły zawiadomienia o czyjejś śmierci albo o jakimś okropnym wypadku drogowym, ale potem wytłumaczyła sobie, że na trumnach też często leżą kolorowe kwiaty, więc co? - Więc, co? - mówiła. - Nic takiego, rysuj! Radek złapał się za głowę, kiedy opowiedziałyśmy mu o naszej działalności. - Jak mojego tatę wyrzucą z roboty, to będzie przez was, głupie dziewczyny! - E, tam! - lekceważyła jego obawy Marysieńka. - W razie czego poprosimy naszego dziadziusia, żeby poszedł do aspiranta Banaszka. Bardzo dobrze mieć układy w komisariacie. - Jakie układy? - denerwował się Radek. -Ten aspirant Banaszek jadł przy mnie serdelki, a mnie nie poczęstował. - Przy dziadziusiu nie jadł. A ty byłeś zatrzymanym do wyjaśnienia - przypomniałam mu. Wypadki pani Lucynki i Radka bardzo dobrze wpłynęły na przyjaźń moją i Marysieńki, bo kiedy szarpałyśmy się z ciężką torbą Pana Poczta Polska, czułyśmy, jak bardzo jesteśmy ze sobą związane. - To się nazywa silna więź emocjonalna, prawda? - mówiła Marysieńka. Byłyśmy akurat na takiej klatce schodowej, na której są wysokie okna z szerokimi parapetami, usiadłyśmy na jednym z nich, ponieważ Marysieńka postanowiła z koperty zaadresowanej do oczyszczalni ścieków odkleić znaczek wydany z okazji zaślubin Polski z morzem, który bardzo jej się podobał. 143 - Z tego nawet nie będę się spowiadać, bo przecież oczyszczalnia ścieków nie jest osobą fizyczną. - Ale do ciebie ten znaczek też nie należy. - Mówisz tak, bo chcesz się na mnie zemścić za to, że pozwoliłam Tamarze na przeszycie karczka! - obruszyła się Marysieńka. - To brzydko z twojej strony. - A z twojej strony to było ładnie? Wdzięczyłaś się do niej jak pies do kija. - Wiesz co, nie mówmy o tym. Niech zapadnie kurtyna. Potem Marysieńka odkleiła jeszcze jeden znaczek z zaślubin Polski z morzem, ale zrobiła to widząc, że list adresowany jest do jej stryjka. - To ewentualnie mogę ci uwzględnić. Pod warunkiem, że powiesz stryjkowi. - Nie mogę. Stryjek też zbiera znaczki. - Jak zobaczy gołą kopertę, wszystko będzie na Radka albo na Pana Poczta Polska, przekonasz się. Marysieńka była przerażona. - Masz rację, muszę kupić klej i przykleić znaczek, stryjek się nie połapie, że ktoś tu czarował. Kupiłyśmy klej i na kolejnym parapecie Marysieńka zajęła się listem do swojego stryjka, ale on właśnie wychodził z domu i zobaczył, że coś się święci. - Co wy tu robicie, Marysia? - zapytał. - Roznosimy pocztę i właśnie przyklejam znaczek na list do stryjka. - To nie możesz powiedzieć, jaką masz do mnie sprawę, musisz list pisać? Stryjek Marysieńki długo nie mógł się z nią dogadać, ale w końcu machnął ręką. - A gdzie to prawdziwy pan listonosz? - zapytał. - My jesteśmy prawdziwym panem listonoszem - powiedziała Marysieńka i poszłyśmy dalej. 144 Dostałyśmy dość dużo pieniędzy. Radek był zdumiony, kiedy położyłyśmy przed nim pokaźną sumkę. - Jak wyście to zrobiły? - Wdawałyśmy się w rozmowy - wyjaśniła Marysieńka ogólnikowo. - W jakie rozmowy - denerwował się Radek. - Och, Radeczku, nie bądź taki ciekawy! - pomagała nam pani Lucynka. Oboje siedzieli na trawniku przed domem. W fotelach, które przyniósł dziadziuś. Zapowiedział, że mają się z nich nie ruszać i pilnować siebie nawzajem. Dziadziuś poszedł kupić kurczaki z rożna w firmie „Helia Grill 2000", puszkę fasolki szparagowej oraz kefir, bo postanowił, że sam ugotuje obiad. Pani Lucynka zadręczała się tym. - Nie dość że kulawy, to jeszcze będzie stał przy garnkach! - użalała się nad dziadziusiem. - Przy jakich garnkach, pani Lucynko? Kurczak z rożna, puszka fasolki i kubeczki z kefirem! - tłumaczyłam jej. - A poza tym, jesteśmy już w domu. - Ale jakie zmęczone! - biadoliła. - Nie wiem, dlaczego pan Mors każe mi tu siedzieć! - denerwował się Radek. - Przecież mam zdrowe nogi, o co chodzi? Palcami też mogę ruszać, o, proszę! Usiłował pokazać nam, jakie ma sprawne ręce, ale jakoś mu to nie wyszło, przyciszył się i zmarkotniał. Spojrzał na pieniądze, Marysieńka ułożyła je na klapie pustej torby pocztowej, którą postawiłyśmy przy fotelu Radka. - W jakie rozmowy wdawałyście się, dziewczyny? - przypomniał sobie. - Rozmawiałyśmy z ludźmi o życiu. O tym, jak wszystko podrożało. Mówiłyśmy, że pieniądze straciły na wartości i że niektóre to są już takie, jakby ich w ogóle nie było. - Pola, jak mogłaś dopuścić do tego, żeby ta szalona dziewczyna wyłudzała od ludzi pieniądze? - miał do mnie pretensję Radek. 145 - Ona nie wyłudzała, sami jej chętnie dawali. - Pewnie, pewnie... - dogadywała pani Lucynka. - Jestem wam bardzo wdzięczny za to, że rozniosłyście dziś pocztę, ale mój stary jest bezrobotny po tym wszystkim, ma to jak w banku... - W banku też byłyśmy, Radek! - przypomniała sobie Marysieńka. - Rhadek! Rhadek! - wrzasnęła Danka z jadalni. - Była prywatna korespondencja do pani dyrektor - ciągnęła dalej swoją opowieść Marysieńka. - Bardzo nam się u niej podobało, pani dyrektor ma piękny gabinet. Poczęstowała nas czekoladkami i napojem z owoców tropikalnych. Pytała nas, dlaczego chodzimy z pocztą, wyjaśniłyśmy jej wszystko, od ścięgna Achillesa począwszy. Potem zapytała, czy przyjmiemy od niej coś za doręczenie listu i sięgnęła po portmonetkę. Zdziwiłam się tym pytaniem i powiedziałam, że nie widzę powodu, dla którego miałybyśmy nie przyjąć. A potem pani dyrektor powiedziała, że twój tatuś jest najlepszym doręczycielem, jaki był w tym mieście od czasu powstania Poczty Polskiej. - Tak było! - potwierdziłam. - Najbardziej odpowiedzialnym i najrzetelniejszym. Wtedy poprosiłam panią dyrektor, żeby napisała w tej sprawie obszerny list do pana naczelnika poczty. - Powiedziała, że napisze jeszcze dziś i że twój tatuś może spodziewać się awansu - dorzuciłam. - Wiesz co, Marysieńka? - powiedział Radek. - Ty sobie nie zawracaj głowy poezją, wynajmij stragan na rynku i zostań przekupką. Mówił tak, ale patrzył na nią miło, widocznie ujęła go swoją dbałością o dalszą karierę Pana Poczta Polska. A Marysieńka siedziała zadumana. - To jest myśl... - powiedziała nagle. - Wiecie... ze straganem na rynku. Mogłabym mieć stragan, pisać tam wiersze, a jednocześnie sprzedawać różne piękne przedmioty... - Na przykład? - zaciekawiła się pani Lucynka. 146 - Na przykład, na przykład... - zastanawiała się Marysieńka. - Na przykład sztuczne kwiaty, słomkowe kapelusze, kolorowe szale, chusty i woalki. Może wachlarze pochodzące z dalekich krain... - marzyła. - I kto na naszym rynku będzie to kupował? Pani Świetna Kapusta Kwaszona? Wyobrażasz ją sobie z hiszpańskim wachlarzem? - roześmiałam się. - Nie podoba mi się to, co mówisz, Paulina! Niby dlaczego Pani Świetna Kapusta Kwaszona nie może mieć hiszpańskiego wachlarza? Miała rację, zrobiło mi się głupio, zwłaszcza że myślałam podobnie. - Wie pani, pani Lucynko, pójdę do dziadziusia i popracuję trochę nad moim obrazem. Zawołajcie mnie, kiedy dziadziuś wróci albo jeżeli będę wam do czegoś potrzebna. Otworzę okno, więc usłyszę. - Dobrze, Paulinko, pomaluj sobie trochę, Radeczku, przypominam ci, że jak tu był Pan Przychodnia Lekarska, to pozwolił wziąć proszek przeciwbólowy, jeżeli palce za bardzo będą ci dokuczać. Nie potrzebujesz? - Nie, dziękuję, jakoś to jest... - Na pewno? - Na pewno. Do pracowni dziadziusia wzięłam ze sobą Dankę. Była zachwycona, kiedy postawiłam ją przy oknie na konsolce Stefci Gierszówny. Wpatrywała się w czerwoną pelargonię, którą dziadziuś dostał od Marysieńki. Mój obraz stał na sztalugach, ale przeniosłam go na stół i oparłam o rzeźbioną kolumnę mosiężnej lampy, przy której kiedyś czytywała moja babcia Basia z Kowalczyków Morsowa. Niedawno okręciłam abażur tej lampy starą woalką Stefci, pięknie wyglądała na białym tle zielona siatka pełna mechatych gruzełków. Dziadziuś był zachwycony, mówił, że w jego pracowni, w której jest tyle pamiętających sprzętów, woalka Stefci rozpocznie nowe życie. Usiadłam i patrzyłam na swój obraz. Malowałam dom pełen moich marzeń, chociaż wcale nie miałam takiego zamiaru, kiedy po 147 raz pierwszy siadaliśmy z dziadziusiem nad brzegiem rzeki. Namalowałam ten krajobraz tak bardzo podobny do pejzażu miasteczka Villeneuve-la-Garenne nad Sekwaną, który kiedyś spodobał się Sisleyowi, a i mojemu dziadziusiowi, Joachimowi Morsowi także. Okna na piętrze domu wyciągały do mnie otwarte okiennice jak otwarte ramiona. Może kiedyś wejdę tam i zostanę na zawsze, bo dom okaże się niespodzianką, którą ma dla mnie rzeczywistość? Koniec magii i czarów, moje życie wypełni się tym, czego szukam. Nie będą już przyciągać uchylone drzwi i otwarte okiennice malowane olejną farbą. Nawet teraz rzadziej tu przecież zaglądam, pochłonięta przyjaźnią Marysieńki, zawirowaniami wokół, kocim dorastaniem Ріпка i wreszcie nieustającym szukaniem Mateusza, którego spodziewam się spotkać nawet za drzwiami komisariatu. Jeszcze coś, czy może już nic? Ostatnimi pociągnięciami pędzla można wszystko zepsuć, powiedział niedawno dziadziuś, muszę uważać. Czy dodać jakiś punkt, jakąś barwę, czy może uznać, że skończyłam obraz, i tylko wdychać zapach farb, terpentyny, oleju lnianego, a nawet mydła, które dziadziuś rozpuszcza w wodzie, kiedy myje zlepione farbą pędzle? I właśnie wtedy rozległa się kołatka. - Idź otwórz, Paulino! - zawołała pani Lucynka z ogrodu. -Tylko sprawdź, kto idzie, obcego nie wpuszczaj! Mów, że dziadziuś wyszedł po zakupy, do apteki i jeszcze do Pana Plebana na małą chwilkę! Zajrzałam przez szybę w drzwiach. Obcego nie wpuszczaj. Zobaczyłam Tamarę i stojące przed furtką czerwone cinąuecento. Przyjechała do taty ze skargą na mnie za głuche telefony, pomyślałam. Myliłam się, bo Tamara przyjechała do mnie. - Taty nie ma! - zdążyłam powiedzieć otwierając drzwi. - Wiem! Widziałam się z nim w pałacu. Przeszkodziłam, ale to była ważna sprawa. Przyjechałam do ciebie. Stałyśmy przedzielone progiem. Tamara była w drugiej czerwonej spódnicy i w białej batystowej koszuli, ściągniętej w talii czarnym 148 paskiem, na nogach miała espadryle ze złotych rzemyków, trudno było nie widzieć tego wszystkiego. Nie zapraszałam jej, ale i ona chyba nie miała ochoty wchodzić, oparła dłoń na bocznej framudze drzwi, wysoko ponad swoją głową. Szeroki rękaw koszuli spłynął aż do ramienia. Drugą dłoń, tę na której nosiła pierścionek z koralową różą, oparła na biodrze. - Szkoda, Paulino, że tak nam nie wyszło. Zanim cię poznałam, sądziłam, że przydam ci się. Nie wiem do czego, do czegoś! - powiedziała szybko. Przez chwilę milczałyśmy obydwie, potem ona zaczęła mówić dalej: - Myślałam, że będziemy dla siebie coś znaczyły, wiesz? Powiem ci otwarcie, marzyłam o tym. Widzisz, jestem dorosła, a marzyłam jak dziewczynka. Nie pamiętałam tylko, że marzenia dziewczynek nie spełniają się najczęściej. Jej twarz, zawsze zaróżowiona, teraz zbladła, jedynie podłużne oczy błyszczały bardziej niż zwykle. A ja ciągle milczałam. - I chcę ci powiedzieć jeszcze jedno, Paulino. Chcę ci powiedzieć, że pokochałam twojego tatę, chociaż wcale nie było to dla mnie łatwe... Zamilkła, na chwilę opuściła wzrok, jakby wracając do swoich wspomnień, ale szybko podniosła głowę i znowu patrzyła mi w oczy. - A skoro pokochałam, nigdy nie zrobię niczego, czym mogłabym utrudnić mu życie. A zatem, Paulino, już możesz być spokojna. Nigdy nie zrobię niczego, powiedziała z takim naciskiem, jakby mi chciała te wszystkie słowa na „n" wtłoczyć do głowy. Zdjęła rękę z framugi, jeszcze chwilę patrzyła na mnie, a potem odwróciła się i poszła ścieżką. Widziałam, jak wchodząc do samochodu szybkim ruchem zgarnęła szeroką, czerwoną spódnicę i siadając zgniotła ją na udach, zobaczyłam jej smukłe opalone nogi, potem trzasnęły drzwiczki i samochód ruszył. Usłyszałam też sygnał innego, który właśnie stawał przed naszą furtką. Ostry, długi, znajomy sygnał. Cinąuecento Tamary zatrzymało się gwałtownie, ale na parę sekund zaledwie. Nagle 149 znowu ruszyła z miejsca i odjechała. Zobaczyłam, jak mój tata kładzie skrzyżowane ramiona na kierownicy i opiera na nich głowę. Przebiegłam ścieżkę, szarpnęłam klamkę samochodu. Drzwiczki otworzyły się, wsiadłam i zawołałam z rozpaczą: - Tato, proszę cię, jedźmy za nią! Obiema rękami ciągnęłam go za koszulę, szarpałam. - Proszę cię, nie rób mi tego! Jedź za nią! Poruszył głową przecząco. Oparłam się o fotel, patrzyłam w pustą ulicę i płakałam. - Myślisz, że ona do nas wróci? - szlochałam. - Myślisz, że to jest możliwe? Jeszcze coś, czy może juz nic? Nakładem naszego Wydawnictwa ukazały się następujące książki Krystyny Siesickiej: „Zapach rumianku" „Jezioro Osobliwości" „Zapałka na zakręcie" „Sabat czarownic" „Wielki jarmark" „Agnieszka" „Między pierwszą a kwietniem" „Falbanki" „Woalki" „Wachlarze"