13437
Szczegóły |
Tytuł |
13437 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13437 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13437 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13437 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ilustrował L. MACIĄo
Obwolutą i okładką projektował M. STACHURSKI
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1971 r. Wydanie IV. Nakład 30 000 + 277 egz. Ark. wyd. 13,5. Ark. druk. 14,78. Papier matowy, ki. V, 70 g, 82X104/32 (Częstochowa). Oddano do produkcji we wrześniu 1970 r. Podpisano do druku w styczniu 1971 r. Druk ukończono
w kwietniu 1971 r. Nr zam. druk. 1403/K/70. D-7-1753.
Drukarnia Wydawnicza Kraków, ul. Wadowicka 8.
I
Nadchodził wieczór. Dym z ogniska snuł się prosto w górę. Siedzieli ciasnym kręgiem, wpatrując się w trzaskające złotymi skrami płomienie. Twarze błyszczały od ognia. Ktoś cisnął ogromną naręcz chrustu na żarzący się stos. Zahuczały, roziskrzyły się jałowcowe gałęzie.
Było ich dziewięciu. Wszyscy z jednej ulicy.
Suchy jak pieprz jałowiec stopniał w oczach. Gdzieniegdzie skakał jeszcze płomień, ale ognisko wyglądało już jak złoty kopiec.
— Rozgr zebu jemy — padło w ciemności.
— Zaczekaj — upomniał Jurek. — Wybraliście mnie na wodza czy nie?
Milczeli.
— Przyjdzie czas, wszystko będzie zrobione — dorzucił.
— Nie stawiaj się — burknął Gietek.
Jurek nie odpowiedział. Posępna cisza trwała długo. Ognisko poszarzało, a on wciąż nie wydawał rozkazu. To ich drażniło. Klepali się po rękach i twarzach odganiając natarczywe komary. Ukradkiem spoglądali na niego. Wyczuwał ich niepokój, ale celowo przedłużał naprężenie. Dopiero gdy wygasł ostatni płomyk, podniósł się.
5
— Wkładamy kartofle.
Poruszyli się z ulgą. Potrącając się i poszturchując, długimi patykami rozgarnęli żar. Ułożyli ziemniaki. Po chwili przykrył je gorący popiół i sypki piach. Wokół pociemniało. Ognisko nie rozjaśniało już pola. Niebo było bezgwiezdne.
Usiedli ciasną gromadką dotykając-się kolanami i łokciami.
— Teraz opowiadaj — upomniał się Stefek, którego oczy świeciły w mroku.
— Dobrze — zgodził się Jurek.
— Ja tam wcale nie chcę słuchać — rzekł Gietek niezadowolony.
— To mie słuchaj — odparł Stefek. — Obejdzie się bez ciebie.
— Nie słuchaj, nie słuchaj... A kto kopał ziemniaki? — przedrzeźniał Gietek.
— Wszyscy — wtrącił się Jurek.
— Wszyscy, ale nie ty —odciął tamten.
— Nie podoba ci się, to fruwaj! — krzyknął Stefek.
— Uciekaj! Uciekaj! — zawołali inni.
— Tak, ja pójdę, a wy zjecie kartofle.
— Jak będziesz wrzeszczał, to i tak nie dostaniesz — powiedział wódz.
— A kto mi nie da? — zaśmiał się.
— Ja.
— Nie dasz? Spróbuj nie dać, to zobaczymy!
— No, zobaczymy — wycedził Jurek dotknięty w swej dumie.
— Gdybym nie przyniósł zapałek — podjął znów Gietek — to nie mielibyśmy czym rozpalić.
— Kto cię o to prosił? Mogłeś nie przynosić, a teraz nie wymawiaj — mruknął Mietek.
— Tyś prosił, gazeciarzu! — zerwał się Gietek.
— Ja gazeciarz, ale nie lizus i skarżypyta jak ty.
6
Kilku chłopców gruchnęło śmiechem. Gietek rozwścieczony pchnął Mietka, ale w tej chwili któryś trzasnął go przez nagie plecy giętkim patykiem. Wrzasnął jak oparzony, odwrócił się, lecz napastnika nie dostrzegł. „
— Czekajcie — wybuchnął płaczem i złością — pójdę i powiem, skąd wzięliście kartofle! Zaraz tu przyjdzie Mazura! On wam pokaże!
— Ach, ty! — krzyknął Mietek. Doskoczył i pchnął go.
Gietek zaczepił nogą o wystającą bruzdę i runął jak długi.
— Dobrze innych popychać? — zapytał któryś z gromady.
Gietek nie przestając płakać i wygrażać biegł już w stronę miasteczka.
— Zbóje! Złodzieje! — wołał.
— Trzeba go było stłuc na kwaśne jabłko — powiedział Stefek.
— Siadajmy — rzekł Jurek i pierwszy usadowił się po turecku.
— A może on nas naprawdę wsypie? — zaniepokoił się nagle Mietek.
— A niech skarży. Nikt nas za rękę nie złapał — odparł siedzący obok Tadek.
— No, słuchajcie, zaczynam opowiadać — przerwał im Jurek. — Działo się to wszystko na Dzikim Zachodzie. Szajka złożona z trzynastu kowbojów postanowiła napaść na odludną, ukrytą w dżungli fermę. Wódz tej szajki, zwany Tornado, kochał się w córce farmera...
Jurka, choć nie był najstarszy spośród całej gromady, często w czasie wieczornych zabaw obierano wodzem. Słynął ze swej sprawiedliwości i odwagi, a przede
i
7
wszystkim czytał bardzo dużo książek. To chłopcom imponowało. Słuchali go z otwartymi ustami i z oczami iskrzącymi się od ciekawości. Tak było i tego wieczoru.
Jeden Tadek nie poddał się ogólnemu nastrojowi niezwykłych przygód. Ściskał rękami bose stopy i niecierpliwie grzebał patykiem w ziemi. Obiecał matce niedługo wrócić, ale przy ognisku było tak przyjemnie, ogień trzaskał tak wesoło, że zapomniał o obietnicy, a teraz nie miał już co wracać. Matka na pewno godzinę temu, a może i więcej zamknęła sklep sama. „Znów będzie krzyczała" — pomyślał i ogarnął go smutek. Zdarzało się to niemal co dzień. Nie potrafił w żaden sposób oprzeć się pokusie i zostawiał matkę z młodszym braciszkiem, chociaż powinien jej pomagać.
Zazdrościł kolegom. Oni nie musieli nosić w plecaku i koszykach lemoniady do sklepu. Byli wolni. Całymi dniami łazili bezczynnie po mieście, a nad wieczorem zbierali się w gromadę i rozpoczynali zabawy. Choć, wbrew woli matki, przyłączał się do nich często, to i tak nie czuł się szczęśliwy. Dręczyły go wyrzuty sumienia. „Znów może matkę okradli?" — myślał. W takie letnie popołudnie maleńki sklepik był zawsze pełen niemieckich żołnierzy pijących lemoniadę i kupujących owoce. Często brali towar i odchodzili nie płacąc. W zamieszaniu trudno matce dopilnować wszystkiego. Nieraz już postanawiał sobie, że więcej nie ucieknie z domu, ale następnego dnia, gdy dojrzał na ulicy chłopców idących poza miasto, nie wytrzymywał.
Dołączał się tylko na chwileczkę, a kiedy po kilku godzinach zabawy przypominał sobie, co właściwie zrobił, było już za późno.
I teraz siedział posępny nie słuchając opowiadania
8
Jurka. Na niebie gromadziło się coraz więcej chmur, nad polem powiał chłodniejszy wiatr.
„Nie przyjdę więcej — postanowił. — Od jutra rana będę robił wszystko, będę zabawiał Jędrka, sprzedawał. I nie dam się skusić, kiedy będą szli na plażę czy na ryby. Niech idą! Co mi tam".
Położył rękę na gorącym piasku i poczuł, jak przez ciało przebiega ciepły dreszcz. Palcami rozgarnął gorącą, a głębiej jeszcze gorętszą ziemię, aż trafił na parzącego ziemniaka. Wyjął go. Był miękki i pachniał dymem.
Zauważyli.
— Dobre? — zainteresowali się zapominając natychmiast o Jurku i jego opowiadaniu.
Byli bardzo głodni. Dla wielu z nich było to jedyne pożywienie, jakie mogli zdobyć.
— Pokaż, pokaż. Daj spróbować! — wołali.
Ożywili się. Kilka par rąk poczęło grzebać w gorącym piasku, odgarniać go i wydobywać pulchne, upieczone kartofle.
— Sól. Kto ma sól? — dopytywał Zymek.
Mietek pogrzebał w kieszeni. Po chwili papierek z solą krążył dookoła. Jedli z łupinami, dmuchając i parząc sobie usta.
— Uf, jakie dobre! ¦— zachwycał się Mietek.
— Dobre, bo z mojego pola.
Zerwali się. Tuż przy nich stał Mazura. Mogli uciec, ale żal im było ziemniaków.
— To wcale nie od pana... — zaczął Mietek.
— No, no, nie tłumaczcie się. Nie przyszedłem was obdzierać ze skóry.
— Niech pan spróbuje — mruknął Zymek. Mazura zaśmiał się.
— Gościnni to nie jesteście. Jecie moje ziemniaki,
a grozicie i nie zapraszacie nawet do kompanii.
i
9
— Trzeba było tak od razu mówić — ośmielił się Jurek.
•— Siadajcie, siadajcie jak przedtem. Ja też sobie kucnę — rzekł pojednawczo.
Z ociąganiem przysiedli wokół ziemniaków.
Mazura siadł swobodnie, a sięgając po kartofle powiedział:
—¦ No, zobaczę, jak one w tym roku smakują. W zeszłym to ładne mi się udały.
—¦ To wcale nie od pana — mówił Mietek. — Przynieśliśmy z domu.
—¦ No, no, nie opowiadaj. Widziałem, jak podkopywaliście tam za rowem, w końcu. Nie chciałem tylko nic mówić.
—¦ Co pan buja — mruknął Stefek. — Nic pan nie widział. Ktoś musiał naskarżyć.
—¦ Naskarżyć? Był owszem taki, ale wcale go nie słuchałem.
—• Był naprawdę? — zainteresowali się.
—¦ A przyszedł z płaczem. Ale ja nie lubię, jak chłopak beczy. Wygoniłem go. Lamentował jak baba.
—¦ Pewnie, że to baba — powiedział Mietek podając Mazurze sól.
Chłopcy byli zadowoleni. Myśleli, że skończy się to gorzej, ale Mazura nie okazał się taki straszny. Tylko na myśl o Gietku opanowywał ich gniew. Odgrażać się to co innego — ale iść naprawdę na skargę?
Tego mu nie podarują.
—¦ A co on jeszcze panu mówił?
— Kto? Ten, co się tam ukrył? —¦ Gdzie się ukrył?
Mazura zaśmiał się.
— Ho, ho, ho, on wam jeszcze sprawi niespodziankę. Pilnujcie się.
10
— Ale gdzie się ukrył? — nalegali.
— A zostawicie moje ziemniaki w spokoju? — zagadnął nagle z pogróżką.
Ucichli stropieni.
— Nie bójcie się, nie bójcie — zmiękł. — A moglibyście swoją drogą i innych pola odwiedzać, bo jednego można tak obskubać, że nie będzie miał co kopać.
Milczeli w zakłopotaniu.
— Myśmy patrzyli wszędzie — zaczął Mietek odsuwając się nieco od Mazury — ale u pana są najładniejsze i największe.
— Niech no was przyłapię! Będziecie biedni. Dajcie jeszcze soli.
Podali skwapliwie.
— Ten płaksa przyczaił się za rogiem tartaku — ciągnął. — Nie radzę wam iść tamtędy. Stoi z kijem i czeka. Może któryś oberwać.
Zerwali się.
— Dokąd? Dokąd? Nie tak prędko. Niech postoi jeszcze — powstrzymywał Jurek.
Tadek zapomniał o swoim zmartwieniu.
— Weźmy kartofle ze sobą — doradził. — Później zjemy.
Ziemniaki w mgnieniu oka zostały rozchwytane.
— A dla mnie nie starczyło? — szczerze zmartwił się Mazura.
Benek i Witek dali mu po dwa ze swoich.
— Słuchajcie — zaczął podniecony swoim wodzostwem Jurek, przełykając resztki ziemniaka. — Podzielimy się na dwie grupy. Tadek, Kazik, Mietek i Stefek pójdą od tyłu — komenderował. — A my zajdziemy z przodu. Słuchaj, Tadek, jak go zobaczycie z bliska, gwizdniesz. My i tak będziemy pierwsi od was. A wtedy ptaszek już nam się nie wymknie.
i
11
II
Stopy grzęzły w miękkim, ciepłym piasku. Tadek biegł przodem, a Kazik sapał i postękiwał mu nad uchem.
— Ale mu przyłożę! — odgrażał się.
— Wolniej, wolniej. Ja już nie mogę — pojękiwał Stefek biegnący na końcu.
Dwa lata temu spadł z wysokiej lipy, złamał sobie nogę i od tamtego czasu trochę kulał. Dlatego przezywali go nieraz Bidą, ale tylko w chwilach złości czy kłótni. Dla każdego z nich przezwisko było największą obelgą. Tylko Tadka prawie zawsze nazywano Piechotą. Miał kiedyś stary rower niezdolny już do użytku, ale że chciał się nim pochwalić, powiedział:
— Mam rower, a nie jeżdżę, bo wolę chodzić piechotą.
A że chodził i biegał najlepiej spośród nich, przezwisko Piechota przylgnęło do niego jak drugie imię.
Tadek nagle stanął. Wydało mu się, że między sztachetami mignęło coś białego. Przycupnęli. Tadek pod-czołgał się cicho pod sam róg parkanu. Wyjrzał. Było tu ciemniej niż na polu. Wąska uliczka ujęta w dwa wysokie płoty stanowiła jakby mroczny tunel. Tadek wytężył wzrok. W pierwszym momencie nic nie zauważył, ale zaraz potem dostrzegł białą postać przyklejoną do płotu. „Biała koszula — pomyślał Tadek. — Kto to może być? Gietek był tylko w krótkich spodenkach, nie miał na sobie żadnej koszuli". Cofnął się. Podpełzł do kolegów i podzielił się swoim spostrzeżeniem.
— Musimy go złapać — rzekł Kazik.
— Wiem jak — szepnął Stefek. — Tam za rogiem jest dziura. Odsuwa się deskę. Przejdę razem z Mietkiem przez płot i wyjdziemy mu tuż za plecami.
12
— Dobrze :— zgodził się Tadek. — Ja będę z rogu obserwował. Gdy wyskoczycie z dziury, wtedy my z Kazikiem na niego.
Kazik i Tadek podsadzili obu kolegów, a sami pod-czołgali się do rogu. Nadsłuchiwali dłuższą chwilę. Postać w jasnej koszuli stała w tym samym miejscu, przylepiona do parkanu. Nagle w drugim końcu uliczki rozległ się straszliwy wrzask i strzały — dwa, trzy, cztery... Człowiek w jasnej koszuli oderwał się od parkanu i ruszył pędem w stronę chłopców. Kiedy ich zauważył — zatrzymał się zaskoczony.
— Co tu robicie? — syknął rozróżniwszy widocznie w mroku, że to chłopcy, a nie dorośli. — Uciekajcie, bo was zastrzelą!
Tadek poznał ten głos. Był to Wiesiek Zaręba, ich sąsiad.
— Kto to strzelał? — zapytał.
— Co was to obchodzi! Zmiatajcie!
Głos Zaręby brzmiał tak kategorycznie, że nie śmieli się sprzeciwiać. Nagle Tadek przypomniał sobie Stefka i Mietka. Trzeba ich ostrzec. Podbiegł do rogu i wyjrzał. Gdzieś daleko słychać było jakiś hałas, ale uliczkę zalegała cisza i mrok. Rzucił do Kazika: — Uciekaj do domu. Ja zawołam tamtych — i nie namyślając się, przesadził parkan.
— Stefek! Mietek! — wołał półgłosem przeciskając się między stosami bali i desek.
Nikt mu nie odpowiadał. Bosymi nogami zawadzał co chwila o kawałki drzewa. Kilka razy poczuł, jak ostra drzazga wbiła się w ciało. Nie zwracał na to uwagi.
— Stefek! Mietek! — powtarzał bez przerwy. Koledzy nie odpowiadali. Ogarnął go lęk.
Tartak o tej porze był zupełnie pusty, tylko hen w drugim końcu, gdzie mieściła się stolarnia i piły,
\
13
sypiał nocny stróż. Zrozpaczony, nawoływał coraz głośniej. Nagle dosłyszał szczekanie. Na czoło wystąpiły mu krople zimnego potu — to tartaczny buldog.
Pies zbliżał się ujadając. Tadek schylił się, po omacku wyszukał kawał drewna i skoczył na stertę desek. Pies szalał już naokoło, usiłując dobrać się do niego. Tadek chciał przesadzić parkan, lecz w końcu uliczki znów podniosła się wrzawa. Pies skorzystał z chwili nieuwagi. Chłopiec poczuł raptem przeszywający straszliwy ból w łydce. Wtedy opuścił go strach. Odwrócił się i z całej siły trzasnął w psi nos. Pies zawył i odskoczył. W tej samej chwili silne ręce chwyciły Tadka za ramiona.
— Co tu robisz? Deski przyszedłeś kraść, tak? — brzmiał głuchy, zdławiony głos.
„To tylko dozorca" — odetchnął.
— Nie kradłem — powiedział próbując się wyrwać.
— Nie kradłeś? A coś tu robił?
— To pana nie obchodzi.
Ogarnęła go wściekłość. Szamotał się, rzucał, próbował kopać nogami, gryźć. Nagle dozorca puścił go i odskoczył. W tej chwili o deski coś mocno stuknęło.
— Uciekaj! — usłyszał głos Kazika.
Nie namyślając się przesadził parkan i już biegł uliczką. Słyszał za sobą tupot kroków Kazika.
— Ale mnie ten buldog capnął! — jęknął Tadek.
— Ugryzł cię?
— Jeszcze jak!
— Biegnijmy do mnie, będzie bliżej. Ale Tadek nagle stanął.
— Przecież musimy ich odszukać. Nie możemy wracać bez nich — sięgnął ręką do łydki. — Ale krwi!
Kazik zaniepokoił się.
— Lećmy prędzej do mnie, przewtiążemy ranę.
— Nie, nie, musimy ich znaleźć — upierał się Tadek.
14
— Ale trzeba przemyć ranę. Dostaniesz zakażenia — nalegał Kazik.
— Chodź, nic mi nie będzie. Nawet mnie nie boli, tylko straszliwie piecze.
Obeszli cały tartak dookoła. Krzyczeli, nawoływali, ale kolegów nigdzie nie było. Tadkowi noga dokuczała coraz mocniej. Wracali zrezygnowani, gdy w pobliżu domu spotkali całą gromadę kolegów.
— Gdzieście tak długo byli? — otoczyli ich.
— Was szukaliśmy — wyjaśnił Kazik.
— Tak długo? — zdziwił się Jurek.
— Gdybyście nie stchórzyli i nie nawiali, nie musielibyśmy was tak długo szukać — odciął Tadek.
— Kto wam kazał? — obruszył się wódz.
Rzeczywiście, kto im kazał? Mogli jak wszyscy wrócić, gdy tylko usłyszeli krzyki i strzały. Tadka przeniknął głęboki żal. Mógłby zwiać przecież. Jeśli został, to tylko dlatego, by ostrzec Mietka i Stefka przed niebezpieczeństwem. Odwrócił się i nie mówiąc słowa, ruszył w stronę domu.
•— Odprowadzę cię — powiedział Kazik.
— Zostań z nimi. Sam pójdę.
— Co, na mnie się gniewasz? — Kazik też czuł się dotknięty zachowaniem kolegów.
— Na ciebie nie — powiedział Tadek przez zaciśnięte gardło. — Gdybyś ty nie zdzielił stróża, nie puściłby mnie.
Wracał smutny. Co chwilę sięgał dłonią do łydki. Czuł na niej wciąż oślizłą, nieprzyjemną wilgoć. Przed domem przystanął na chwilę. W kuchni świeciło się jeszcze. „Wejdę. Może matka nie zauważy krwi. Powiem o ognisku i kartoflach". Sięgnął do kieszeni, ale były puste. Przeskakując parkan pogubił wszystkie ziemniaki. Ogarnął go jeszcze większy żal. Tak się cieszył, że przyniesie je matce i Jędrkowi.
* 15
— Co, Tadek obraził się? — spytali Kazika, gdy podszedł z powrotem do nich.
— Nie wiem — odburknął.
— Bohaterowie, że zostali kilkanaście minut dłużej — szydził Jurek, ale czuł się winny. Jako wódz, nie powinien uciekać zostawiając kolegów.
— Pewnie, że bohaterowie! — Kazikiem targnął gniew. — Gdyby Mietek i Stefek nie stchórzyli i nie nawiali tak szybko, Tadek nie poszedłby do tartaku i pies by go nie pogryzł.
— Ugryzł go? — spytał cicho i niepewnie Mietek.
— Całą łydkę mu rozdarł. I stróżowi się wyrwał. Szarpał się, rzucał, aż ten w końcu musiał go puścić.
Chłopców ogarnął wstyd.
— Niemcy szukali Żyda — tłumaczył się Jurek. — Biegali tu wszędzie, strzelali, hałasowali. Myśleliśmy, że i wy pobiegniecie do domu.
— Jakiego Żyda? — dopytywał Kazik.
— Nie wiemy.
— Złapali go?
— Też nie wiemy.
— I nikogo więcej nie widzieliście?
— Widzieliśmy Giętka, ale uciekł nam. Zresztą, nie goniliśmy go nawet, bo i tak strzały napędziły mu niemało strachu.
— I wam też — nie mógł się powstrzymać od kpiny Kazik.
III
Kazik miał spory kawałek do domu. Szedł wolno, stukając patykiem o sztachety i z rozpaczą myślał, że matka każe mu wyszorować nogi. Taka już była. Jeśli nawet wrócił znad Wisły i tłumaczył, pokazywał, że są
16
czyste — i tak nie pomogło — musiał myć, choć wolałby nie spać całą noc, taki miał wstręt do mycia nóg. Żeby to jeszcze spał w mieszkaniu, w łóżku z pościelą* ale od wczesnej wiosny aż do późnej jesieni nocował na strychu w kupie siana. Mieszkali w jednej izbie, było strasznie ciasno, wolał przeto spać na sianie. Lubił jego zapach. Co roku zmieniał je. Kosił starym sierpem trawę w pobliskich rowach, suszył ją i znosił na strych.
Ze strychu na ulicę wychodziło maleńkie okienko, które otwierał przed snem. Słyszał przez nie każdy szmer. Przystawiał sobie skrzynkę, siadał i patrzył na ulicę i sąsiednie domy.
Po krokach poznawał przechodniów. Ciężki- chód Gwoździa — ojca Stefka, który wracał z kolei, od pracy, podskakujący krok Józia Fest. Wiedział, że wtedy skończył się ostatni seans w kinie. Józio był pomylony. Potrafił na raz wypić dwadzieścia szklanek wody, wyliczyć wszystkie tramwaje, jakie jeżdżą po Warszawie. Wystawał codziennie pod kinem, aż do końca ostatniego seansu, w nadziei, że otrzyma od kogoś papierosa.
Kazika cieszyły szczególnie noce deszczowe. Siano pachniało wtedy mocniej niż kiedykolwiek, a do tego tak ładnie tarabanił deszcz o blaszany dach.
Doskwierał mu teraz głód. Czuł się tak zmęczony i senny po całodziennej włóczędze. Był już w pobliżu domu, gdy dosłyszał wołanie:
— Kazik! Kazik!
Odwrócił się. Poznał charakterystyczny schrypnięty głos Mietka.
— Czego się drzesz? — zapytał.
Gdy się zrównali, Mietek sapał dłuższy czas. Najwidoczniej chciał coś powiedzieć. Schwycił wreszcie Kazika za ramię.
2 Tarnina
1
17
— Ja wiem — zaczął — że ty i Tadek gniewacie się na nas. Ale naprawdę... gdybym wiedział, że tak się stanie...
— Ja wcale się nie gniewam — szczerze powiedział Kazik. — Gdyby nie Tadek, sam bym uciekł. Mamy nauczkę — na drugi raz nie będziemy was szukali w ogóle.
Mietek stropił się.
— Wiesz co, ja Tadkowi od jutra będę pomagał nosić lemoniadę. On jest naprawdę fajny chłopak.
— Ze też ja nie wpadłem na tę myśl! — zapalił się Kazik. — On się tak ciągle boi matki. Warto mu pomóc. Gdybyś wiedział, jak on się wyrwał stróżowi. Stali obaj na stercie desek. Tamten trzymał go i wyzywał od złodziejów, klął, a Piechota nic, tylko szarpał się, kopał, krzyczał „puść, puść!" i nie bał się ani trochę.
— Ja go naprawdę lubię — powiedział Mietek, ale widać było, że myśli już o czymś innym. — Wiesz, Kazik, przyniosłem kawał chleba i sera. Pójdziemy na siano, zjemy razem. Widzisz, chciałbym u ciebie przenocować. Benek śpi dziś u Zymka. Litwińska zauważyła, że nocujemy u niej na strychu, i dorobiła nową kłódkę.
— Dobra, we dwóch będzie weselej. A skąd masz ser? Pokaż.
— Witek mi wyniósł — powiedział Mietek już wyraźniej i wysunął na dłoni niewielką paczkę zawiniętą w gazetę. Kazik powąchał przez papier. .
— Poczekaj tu na mnie, zaraz wrócę.
U Kazika w domu panowała bieda. Miał dwie siostry — jedna była młodsza od niego, druga o dwa lata starsza — matkę, babkę i prababkę. Ojciec zginął w trzydziestym dziewiątym roku w bitwie pod Kutnem. Na dom zarabiała matka praniem bielizny, no i od
is
czasu do czasu babka, która chodziła po ludziach sprzątać. Trudno było z tego wyżyć.
Gdy Kazik wszedł do mieszkania, od razu powitano go wymówkami.
— A, jesteś, włóczykiju. Miałeś rąbać drzewo, wodę nosić, a tymczasem cały dzień ani cię ujrzeć koło domu — jęczała matka.
— Cicho, cicho — uspokajała babka. — Teraz to na niego wszyscy kraczecie, a w dzień, jak się tylko zjawi, to zaraz przeszkadza. Lata, to lata, przynajmniej boso, butów nie drze.
— No, już dobrze, dobrze — zgodziła się matka. Cały dom prowadziła i rządziła nim głównie babka.
Ona też brała Kazika w obronę.
Kazik poczuł się dotknięty. Wczoraj pół dnia rąbał drzewo. Dziś rano nanosił pełną beczkę wody. Ale nie chciał wszczynać kłótni. Matka była przepracowana. Lubiła trochę ponarzekać, a w rzeczywistości wolała, by biegał z kolegami. Nie nudził wtedy ciągle: „jeść, jeść". Apetyt miał wilczy.
I teraz spojrzał na stół. Starsza siostra zbierała żelazne miski i porcelanowy talerz prababki obtłuczony na brzegu.
— To już po kolacji? A dla mnie? — upomniał się.
— Umyj najpierw nogi — rozkazała matka.
Nie sprzeciwiał się. Przecież Mietek siedzi tam pod domem i czeka. Wahał się, czy powiedzieć matce, że będą spali razem. „Ale po co! — zdecydował. — Wszystko jedno, i tak nie będzie miała nic przeciwko temu". Pośpiesznie wyszorował nogi i zasiadł na wysokim, rozchwianym taborecie do kolacji.
— Przeżegnaj się! — zaskrzeczała prababka. Strasznie tego przy jedzeniu przestrzegała.
Rozzłościło go to trochę. Taki był głodny, aż oczami pożerał żur kwaśny z razowego chleba i wystygłe ziem-
¦I
19
niaki. Machnął ręką koło nosa na pokaz i chwycił za łyżkę. Jadł, aż furczało.
— Wolniej jedz. Udławisz się — strofowała babka.
— Nie ma czym — powiedział. — Tak mało zostawiliście.
— Ale głodomór! — mruknęła młodsza siostra.
— Mamo, niech mnie nie przezywa, bo dostanie! — zawołał.
— Dosyć, koguty — łagodziła babka.
— Jedz i wynoś się na górę spać — powiedziała matka.
Wkrótce miski oczyszczone były do najmniejszych okruchów. Zbierał się do wyjścia. Już brał za klamkę, gdy zobaczył wlepione w siebie kłujące oczy prababki.
— Czego znów? — mruknął niechętnie, ale odszedł od drzwi, ujął rękę matki, ucałował ją i wybąkał: — Dziękuję, dobranoc.
Wybiegł na dwór.
Mietek siedział na skrawku trawy pod płotem. Zerwał się na jego widok.
— To już zjadłeś?
— Już. Idziemy na górę. Tylko właź ostrożnie — przestrzegał Mietka — żebyś nie spadł i gnatów sobie nie potłukł, jak ja w zeszłym tygodniu.
Drabina była nadłamana i chwiała się. Na strychu panowała taka ciemność, że szli wysuwając przed siebie ręce, by nie stuknąć głową o wystające belki. Kazik otworzył okienko. Siano było miękkie, pachnące. Wyciągnęli się na nim i od razu zabrali do chleba i sera.
— Jadłeś kolację? — zagadnął Kazik.
— Nie, ale głodny nie jestem. Kazik wziął jednak mniejszy kawałek.
??
Jedli milcząc. Gdzieś wysoko przeleciały samoloty. Na sąsiedniej ulicy zawarczało auto. W okienku na chwilę pojawił się cień nietoperza.
— Podobało ci się o tym Tornado? — zagadnął przełknąwszy ostatni kęs Kazik.
— Jeszcze jak!
— Bo mnie nie bardzo.
— Dlaczego? — Mietek był zaskoczony.
— A ja wiem? — ciągnął Kazik. — Jurek ostatnio mocno zadziera nosa. Wydaje mu się, że jak czyta książki, to może być już taki ważny. Wciąż tylko rozkazuje, a nie zrób tak, jak on chce, od razu się stawia. Wczoraj na przykład wlazłem na szkło i rozharatałem cały palec u nogi, a on nawet nie spojrzał, tylko zaczął wrzeszczeć, że udaję, że nie chcę nosić drzewa na ogni-
\
21
sko, że tylko czekam, aż inni za mnie zrobią. Jak chce być wodzem, to powinien być sprawiedliwy.
— Wiesz, Kazik — podjął Mietek — powinniśmy wybrać kogoś innego na wodza.
— No, kogo?
— Tadka.
— Ee, on nie zechce. Ma za dużo roboty w domu.
— Przecież będziemy mu pomagali — upierał się Mietek.
— Zobaczymy, musimy porozmawiać z innymi. Kazika opanowała straszliwa senność. Prawie już zasypiał, gdy usłyszał głos Mietka:
— Słuchaj, coś ci chcę powiedzieć.
— No, co takiego? — ocknął się.
— Wiem, gdzie jest ukryty rewolwer.
— Co? — Kazik zerwał się. — Prawdziwy?
— Pewnie, że prawdziwy.
— To mów gdzie?
— Nie powiesz nikomu?
— Nie powiem. Słowo daję. Żebym skonał na miejscu, to nikomu nie powiem.
— A Tadkowi? Kazik zawahał się.
— Jemu powiem — rzekł wreszcie. Mietek poruszył się.
— Ja mu już dawno chciałem powiedzieć. Czekałem tylko na odpowiednią chwilę.
— Ale gdzie on jest? — niecierpliwił się Kazik.
— Niedaleko mnie, u Zaręby.
— Wieśka Zaręby?
— Tak.
— Co ty!
— Naprawdę. Owinięty jest w szmaty i schowany w pudełku, a pudełko wetknięte pod węgieł tej chatki,
22
którą wybudował zeszłego roku, pod jabłonką. Odsuwa się cegłę i tam właśnie jest ta skrytka. - — Nie bujasz?
— Jak Boga kocham! — przysięgał się Mietek. — Widziałem, jak wyjmował stamtąd. Podkradłem się pod sam domek i zajrzałem. Akurat rozwijał z gałganów ładny, duży rewolwer.
Kazik milczał jakiś czas.
— Kiedy wyście uciekli — zaczął wreszcie — spotkaliśmy Wieśka Zarębę. Czekał na coś koło tartaku. Gdy nas zobaczył, kazał zaraz uciekać, a sam przyczaił się za rogiem i dalej czekał.
— Wiesz, Kazik — szepnął Mietek — on jest na pewno partyzantem. Chodzi często do lasu, a i do jego domku niejeden starszy chłopak przyłazi. Mieszkam blisko, to wiem.
— Ja też tak myślę. I dlatego nie możemy mu zabierać rewolweru.
Mietek znieruchomiał.
— Ja przecież nie chciałem zabierać — rzucił z gniewem. — Tylko ci tak powiedziałem.
— Żle zrobiłeś. Trzeba było w ogóle nie mówić. I musimy złożyć przysięgę, że nikomu o tym nie piśniemy słowem.
— Dobrze — przytaknął Mietek.
- — To klęknijmy. Ja będę mówił, a ty za mną powtarzaj. Kazik wymawiał słowa ściszonym szeptem:
— Przysięgam...
— Przysięgam — powtórzył tamten.
— Na własną krew...
— Na własną krew.
— Że nigdy nikomu nie powiem...
— Że nigdy nikomu nie powiem.
* 23
— O rewolwerze — ściszył głos — ukrytym przez Zarębę.
Słowa wolno padały, czuli, jak po plecach przebiega im dreszcz i włosy się jeżą. Na ciemnym strychu panowała napięta do nieskończoności, pełna tajemnic cisza.
— Tak mi dopomóż, Boże.
— Amen — zakończyli jednocześnie.
Milczeli jakiś czas przejęci do głębi, natężając słuch i wzrok. Wreszcie Kazik chrząknął.
— To co, śpimy już?
— Śpimy — przytaknął Mietek.
Gdy ułożyli się wygodnie, Kazik nagle pomyślał: „Jak można będzie nie powiedzieć o tym Tadkowi?"
IV
Tadek obudził się nazajutrz bardzo wcześnie. Od razu przypomniał sobie wczorajszą obietnicę i postanowił ją spełnić. Od samego rana pomagał matce. Przyniósł dwa wiadra wody, przebrał duży kosz jabłek, które stały nie sprzedane od kilku dni, i było wśród nich pełno zgnił-ków. A teraz sprzątał mieszkanie.
Nie dało się wczoraj przed matką ukryć nieszczęsnej nogi. Zauważyła od razu krew i rad nierad opowiedział całą przygodę. Nie rzekła mu ani jednego przykrego słowa. Przemyła ranę i zajodynowała. Pies wgryzł się nieźle w łydkę, ale na szczęście jej nie poszarpał. Noga nie spuchła, tylko straszliwie bolała przy stąpaniu, zaciskał jednak zęby i nie pokazywał tego po sobie.
Dzień wstawał piękny, słoneczny. Nie wiał nawet najmniejszy wiaterek. Kasztan stojący na podwórzu zielenił się nieruchomo.
Pięcioletni brat Tadka, Jędrek, obudził się jednocześnie z nim. Chodził cały ranek zaspany i plątał się pod
24
=?.¦;¦': ¦ I ¦¦
nogami. Tadka aż świerzbiły ręce, by go stuknąć szczotką, opanowywał się jednak — narobi krzyku, matka się zdenerwuje — upominał więc tylko:
— Nie kręć się. Siedź spokojnie albo uciekaj na podwórko.
Ale Jędrek jakby na złość wrzucał zgniłki z powrotem do przebranych jabłek i bębnił patykiem w wiadro. Tadek mimo to wytrzymał. W końcu Jędrkowi znudziły się zaczepki. Poszedł na podwórko i tam zaczął ganiać kota. Tadek kończył właśnie zamiatać sklep, gdy matka go zagadnęła:
— Trzeba zaraz pójść po lemoniadę. Wszystko wczoraj wypili. Chyba będę musiała iść sama.
— Dlaczego? — zdziwił się.
— Ano, chodzisz, robisz jak nigdy, ale widzę przecież, że zaciskasz zęby z bólu.
— Nic mi nie jest, mamo. Jędrek mnie trochę zdenerwował. Kręci się i wygłupia od rana.
— Nie mów tak. Z niego jest bardzo dobry chłopak. Wczoraj stał przy drzwiach i pilnował, żeby nikt nie brał z wystawy jabłek i lemoniady. Nawet przyłapał jednego Niemca. Napchało się ich tylu, że nie zauważyłam, jak jeden wziął torbę z jabłkami i chciał wychodzić. Dopiero Jędrek krzyknął: „Mamo, on nie płacił!" Zawołałam na Niemca. Wrócił się wściekły, cisnął torbę na wagę i wyszedł trzaskając drzwiami.
Tadek milczał. „Gdybym siedział wczoraj! w domu i nigdzie nie łaził, to i pies by mnie nie ugryzł. Mam za swoje" — myślał.
W pewnym momencie na ulicy dostrzegł Kazika i Mietka. Kiwali na niego ręką. Rozzłościł się. „Mogliby mi dać spokój. Od samego rana już kuszą!"
Wyszedł do mieszkania, które znajdowało się przy sklepie, by go nie widzieli. Ale po chwHi skrzypnęły drzwi od sklepu i zadyndał dzwonek. Matka, ścierając
t
25
kurze z półek, spojrzała na chłopców, nieśmiało wchodzących do środka. Ukłonili się z wyjątkową grzecznością.
— Tadek! — zawołała. — Masz już pierwszych klientów.
— Pani Różańska — ośmielił się Kazik. — My wcale nie przyszliśmy go wyciągać.
— Idźcie, idźcie do kuchni — rzekła. — A moglibyście się umyć — dodała. — Pełno siana we włosach, tacy zaspani.
Przemknęli się przez sklep.
— Witaj, wodzu — zasalutowali.
— Bez wygłupiania — uciął krótko Tadek.
— Meldujemy się do roboty. Chcemy ruszać zaraz po lemoniadę — ciągnął Kazik nie zbity z tropu.
Tadek zerknął na nich podejrzliwie.
— Bez wygłupiania — powtórzył trochę niepewnie.
— Wodzu, nasze życie w twoich rękach — salutował wciąż Kazik.
Tadek zrozumiał, że nie żartują.
„Pies mnie ugryzł, to ugryzł, ale łaski nie potrzebuję".
— Sam przyniosę — wymówił głośno.
— Po co sam, kiedy można we trzech — nastawał Kazik.
— Nie zadzieraj nosa — dodał Mietek.' — Jesteś dopiero pierwszy dzień wodzem.
— Spocznij! — Uśmiechnęli się spojrzawszy na matkę, która wydała tę komendę. — Dlaczego nie mieliby ci pomóc? — powiedziała. — We trzech nawet więcej przyniesiecie. Wczoraj przyniosłeś dwadzieścia pięć butelek i pod wieczór wszystkie były puste. Mogłam sprzedać dwa razy tyle.
Na ulicy natknęli się na Jurka i Stefka.
2S
— Pójdziemy razem. Tylko dajcie nam jeden koszyk — zaproponował Jurek.
Ale koszyka im nie dali. Iść i przyglądać się z założonymi rękami, jak inni niosą, to nie żaden interes. Jurek obraził się trochę, lecz milczał i szedł obok nich. Stefek postępował nieco w tyle. Kazik z Mietkiem porozumiewali się jakiś czas wzrokiem i szeptali do siebie. Jurek dostrzegł to widocznie, bo spytał:
— Co, macie jakieś sekrety?
Kazik przystanął. Podszedł do wodza i powiedział:
— Ostatnio zadzierałeś trochę nosa. Postanowiliśmy, że od dziś wodzem będzie Piechota.
Jurek nasrożył się.
— Kto postanowił? — zapytał drwiąco.
Spojrzeli na siebie trochę niepewnie. Istotnie, pomysł wybrania Tadka na wodza wyszedł tylko od nich. Stefek spoglądał z ciekawością na wszystkich.
— Idziemy. Muszę być prędko z powrotem — rzekł Tadek. — A poza tym nie chcę być żadnym wodzem.
— Jak to? — krzyknął Kazik rozgniewany. — My cię wybieramy i musisz zostać.
Jurek szedł sztywno, nie mówiąc ani słowa.
— Możecie wybierać, kogo chcecie, ale ja nie będę wodzem.
— Dziś wieczorem zbierzemy się wszyscy — rzekł Jurek — i wtedy wybierzemy nowego dowódcę.
— Ja nie będę mógł przyjść — mruknął Tadek. — Muszę pomagać matce w sklepie.
— My ci pomożemy zrobić, co trzeba — zaczął bez zapału Kazik, uraziła go odmowa Tadka.
Gdy weszli na ponury, brukowany dziedziniec rozlewni, owionął ich wilgotny zapach piwa i lemoniady. Jacyś mężczyźni ładowali na wóz skrzynie. Mietek z Tadkiem weszli do kantorku opłacić i wziąć kwity. Gdy wyszli z kantorku, Kazik oznajmił im:
*
27
- Nie ma gotowej lemoniady. Trzeba będzie samemu nalewać w butelki.
Jurek ze Stefkiem płukali butelki i ustawiali w skrzynce. Kazik i Mietek rozlewali sok, a Tadek podstawiał butelki pod automat, napełniał wodą sodową i korkował. Patrzył z wściekłością na Kazika, który lał po ćwierć butelki soku. „Jak przyjdzie właściciel — myślał — i zobaczy, na przyszłość nie pozwoli napełniać samemu, każe pół dnia czekać albo, co gorsze, w ogóle nie zechce sprzedawać". Nic jednak nie mówił, bo w pobliżu dwóch mężczyzn nalewało piwo do butelek, a chociaż był hałas, mogli go usłyszeć. Już skończyli wszystko i ??????i etykiety, gdy zjawił się właściciel.
— Dosyć. Uciekajcie, a na przyszłość niech was tylu nie przyłazi — spojrzał ostro na Tadka.
Schwycili kosze i wybiegli z rozlewni na ulicę.
— Ale nam się udało. Dobrze, że stary nie patrzył — śmiał się Kazik.
— Po coś lał tyle soku? — rozgniewał się Tadek.
— Jak to po co? — zdziwił się Kazik. — Volks-deutscha żałujesz! Nie masz co się obawiać — przez tę odrobinę soku i tak nie zbiednieje.
— Nie potrzebuję szwabskiego soku! — warknął Tadek przez zęby.
Nie rozmawiali więcej. Coś ten Tadek zły od samego rana. Wszystko mu się nie podoba. Ech, Kazik i Mietek całkiem inaczej wyobrażali sobie ten dzień. Przypuszczali, że Tadek będzie zadowolony z ich pomocy, a tymczasem złości się tylko i idzie naburmuszony. Kazik przez chwHę pożałował nawet tego pomysłu z wodzem.
Matka widząc ich ucieszyła się.
— Czy nie lżej było we trzech niż samemu? Tadek coś odburknął.
28
— Gdybyście tak mu pomogli — mówiła dalej. — Zrobiłby wszystko, co należy, a potem mógłby iść bawić się z wami.
— My bardzo chętnie! — wykrzyknął niemal Mietek.
We trzech zabrali się do zbijania z desek poprzeczki, która miała zamykać dostęp za kontuar.
— Jak to zrobicie, dostaniecie po butelce lemoniady. Około południa poprzeczka była gotowa. Przykryli ją
ładnym, zielonym papierem i sklep wyglądał całkiem inaczej. Aż Tadek poweselał.
— Zuchy z was — mówiła matka częstując ich nad-psutymi jabłkami.
W sklepiku poza owocami i lemoniadą prawie nic nie było. Mały dochód wystarczał zaledwie na skąpe utrzymanie. Tadek nie miał ojca, tak zresztą jak większość kolegów. W czasie pierwszego nalotu był on akurat na służbie w elektrowni. Bomba trafiła w gmach. Nie znaleziono nawet jego zwłok.
Kazik i Mietek pomogli Tadkowi zebrać trociny rozsypane na podłodze, a potem wraz z nim do czysta zamietli ulicę przed sklepem.
— To już możecie sobie iść — rzekł Tadek, kiedy skończyli. — Ja przyjdę na miejsce, tak jak się umówiliśmy.
Już byli za drzwiami, kiedy usłyszeli za sobą głos
matki Tadka:
— Kazik, Mietek, zaczekajcie. Odwrócili się.
— Obiecałam wam po butelce lemoniady.
— Nie chcemy — powiedział Kazik. — Napiliśmy się w rozlewni.
— Obiecałam, to musicie wziąć.
I podała każdemu z nich butelkę. Trzymali lemoniadę w rękach, wahając się.
i
29
— No już, nie macie się co martwić. Tylko jak wypijecie, odnieście mi butelki.
Uśmiechnięta pogroziła im palcem.
V
Mietek i Kazik długo naradzali się, co zrobić z lemoniadą.
— Wypijemy — nalegał Kazik.
Ale Mietek nie zgodził się. Odżył w nim gazeciarz.
— Lepiej sprzedać — perswadował.
— Kto ją tam kupi? — powątpiewał Kazik.
— Jak to? Przecież możemy sprzedać w koszarach własowcom.
Kazik z wahaniem przystał na propozycję Mietka. Ruszyli pod parkan koszarowy. Znajdowali się tam tak zwani własowcy, pół jeńcy, pół żołnierze. Chodzili w mundurach wojskowych, mieli broń, lecz byli nieustannie dozorowani przez Niemców. Mietek nieraz sprzedawał im bułki, papierosy, cebulę.
Dzień był upalny, toteż gdy znaleźli się pod koszarowym płotem, od razu zjawiło się kilku amatorów lemoniady. Taki handel był zakazany, więc Kazik pilnował, czy ulicą nie nadjeżdża niemieckie auto, a Mietek się targował. Po chwili butelki były puste. Żołnierze domagali się, by przynieśli więcej. Mietek zapalił się. ¦*
— Biegnij do rozlewni — powiedział do Kazika — a ja kupię parę pęczków cebuli.
Ożywiony handel trwał do wieczora. Kazik postarał się jeszcze o kilka butelek i biegał co tchu do rozlewni i z powrotem. Mietek za pieniądze zarobione na lemoniadzie kilkakrotnie już kupował i sprzedawał cebulę, rzodkiewki i papierosy. Gdy odchodzili zmęczeni, żołnierze nalegali, by nazajutrz przynieśli więcej towaru.
30
— Widzisz — chełpił się Mietek. — Mówiłem, że warto sprzedać.
— Bolą mnie nogi — rzekł wymijająco Kazik. — Ale jutro przyjdę.
Po przeliczeniu pieniędzy okazało się, że zarobili nadspodziewanie dużo.
— Jutro — marzył Mietek — pójdziemy jak najwcześniej na rynek, kupimy taniej — rzodkiewek, cebuli. Och, zobaczysz, ile zarobimy. Nareszcie będziemy mieli co jeść. A może i na buty nam starczy.
Zajadając chleb z cebulą szli na miejsce umówionej rano zbiórki.
Otoczył ich mroczny las. Posuwali się brzegiem głębokiego rowu zarośniętego zielskiem, gęstą trawą i młodymi drzewkami zasianymi przez wiatr. Po długiej wędrówce dotarli do miejsca, gdzie rów ginął zarośnięty wysoko ponad nim górującą gęstwą tarniny, głogów i berberysu. Krzewy te oplatała dżungla dzikich jeżyn, malin i innych kłujących pnączy, które broniły dostępu do tego miejsca.
Było tu stale pełno ptactwa, małych gryzoni, a zimą zajęcy. Wabiło je może odludzie tego zakątka stanowiącego jakby twierdzę złożoną z niezwykłej plątaniny gałęzi i pnączy uzbrojonych w naturalne kolce, a może obfitość różnorodnych jagód i młodych pędów.
Chłopcy często tu zachodzili. Latem przyciągały ich czarne jak atrament jeżyny, które można było zrywać garściami, a późną jesienią, zaraz po pierwszym śniegu, jagody tarniny i głogu, zwarzone przymrozkiem.
Lubili tu przebywać. Nikt ich nie podglądał, nie śledził ich zabawy. Pociągała ich dzika tajemniczość tego zakątka skrytego w głębi lasu.
I to był też główny powód, że właśnie na tym miejscu postanowili dziś zebrać się.
Dziwnie tu było w porze mroku. Noc jakby wypły-
\
31
wała spośród drzew. Pobliska polana pełna kwitnących krzaków i kwiatów, w dzień zielona i barwna, teraz wypełzła ze swych kolorów, stanowiła szarą, jednolitą toń powoli opanowywaną przez ciemność.
Dotarłszy na brzeg Tarniny — tak nazywali ten zakątek — nie zastali nikogo.
— Co oni sobie myślą — zirytował się Mietek. — Może wcale nie przyjdą.
Siedli na miękkiej trawie. Kazik skończył już swój chleb. Zrywał teraz cienkie łodyżki i obgryzał ich słodkie końce. Nie odpowiedział na narzekania Mietka. Jurek jeszcze rano mówił, że wybierają się na ryby. Chyba zasiedzieli się nad wodą i wkrótce nadejdą. Patrzył więc przed siebie i słuchał metalicznego koncertu świerszczy. Nigdzie tak pięknie nie rzępoliły, jak właśnie tutaj. Pośród zbitej trawy i krzewów żyły tu całymi tysiącami. Raptem uniósł się. Mietek także się zerwał. Spojrzeli na siebie z przerażeniem.
— Słyszałeś? — szepnął Kazik.
Tamten przytaknął głową. Gdzieś z głębi Tarniny dosłyszeli głuchy jęk. Patrzyli teraz w to miejsce pełni napięcia i niepokoju. Oczami próbowali przeniknąć zbitą masę gałęzi.
— Może nam się tylko zdawało? — szepnął Mietek.
Kazik pokręcił lekko głową. Obaj doskonale wiedzieli, że to nie było złudzenie. Wyraźny jęk wypłynął jakby tuż, tuż zza ich pleców. Stali wciąż nieruchomo, zamienieni w słuch, pełni nerwowego wyczekiwania. I oto nagle jęk powtórzył się wyraźniejszy, podobny do stłumionego kaszlu. Dobiegał z' najbliższych zarośli. Odskoczyli kilkanaście metrów. Rozglądali się niepewnie. Koledzy nie nadchodzili, a w kilku byłoby raźniej.
Nagle Mietek uniósł głowę.
— Słuchaj — powiedział — jeśli tam nikogo nie ma,
32
a oni przyjdą, to wyśmieją nas. Podczołgam się cicho i sprawdzę.
Przypadł do ziemi i zaczął się chyłkiem skradać.
Kazik w pierwszej chwili zaskoczony był jego decyzją, lecz ciekawość i odwaga kolegi podziałały na niego. Ruszył w ślad za Mietkiem. Słyszeli już ciężki, schrypnięty oddech, od którego włosy jeżyły się na głowie. Krzaki jednak były gęste, mrok zapadał szybko, więc nie mogli nic dostrzec. Naraz Kazik zdecydował się. Niech będzie, co chce! Podsunął się jeszcze krok, potem drugi... Rozgarnął gałęzie. Ujrzał ciemną, skuloną postać wciśniętą między ostre krzewy. Człowiek ów poruszył się.
— Kto tam? — szepnął z widocznym przestrachem. Nie mieli siły uciekać. Obezwładniła ich groza.
— Kto tam? — zapytał powtórnie człowiek. Najmniejszy ruch może ich zgubić. Tam, w gęstwinie,
również ucichło. Nie słyszeli już nawet świszczącego oddechu. Raptem Kazik doznał jakby olśnienia. Przypomniał sobie wczorajszy wieczór.
— To my jesteśmy, chłopcy! — zawołał.
— Chłopcy? — krzyknął tamten. — Idźcie! Idźcie stąd. Nie zaglądajcie. Uciekajcie jak najprędzej!
Ale Kazik, przemagając ostatki lęku, odgarnął gałęzie szerzej i ujrzał od razu błyszczące, rozgorączkowane oczy tamtego.
— Ja wiem, dlaczego pan tu się schował — powiedział spokojniejszym już głosem.
— Och! — jęknął mężczyzna. — Idźcie stąd, idźcie. Przez chwilę nie wiedzieli, co począć.
— Niech pan ucieka głębiej w las — powiedział Kazik. — Tam niedaleko — wskazał ręką — jest kryjówka. Nikt pana nie znajdzie.
Mężczyzna milczał dłuższą chwilę, wreszcie rzekł zgnębionym, cichym głosem:
3 Tarnina
t
33
— Nie mogę. Nie mam siły. Ledwo się tu dowlokłem.
— Ranili pana? — dopytywał Kazik.
— Nie, ale jestem chory i od czterech dni nic nie jadłem.
— Pomożemy panu wyjść z tych kolców, a później... W tym momencie z daleka dobiegł świst. Od razu
poznali. To Benek gwizdał na palcach.
— Mietek, biegnij. Niech tu nie przychodzą. Nic nie mów. Masz tu pieniądze. Kup coś. Będę na ciebie czekał za strzelnicą.
Mietek usłuchał i puścił się pędem w stronę miasta.
— Niech pan stąd wychodzi — nalegał Kazik. — Prędzej, prędzej!
Mężczyzna dał się przekonać. Z bolesnym jękiem wy-czołgiwał się na czworakach, a kolce szarpały mu ubranie i kłuły ciało.
— Niech pan wstanie.
Człowiek jak bezsilne dziecko poddawał się woli Kazika. Chłopcu serce ściskał żal. Dziwnie było podtrzymywać takiego olbrzyma, by nie upadł. „Żeby nas tylko nikt nie zobaczył".
„A co będzie — zastanawiał się — jeśli on nie dojdzie do kryjówki, upadnie i umrze?"
Przemknęła mu myśl, by porzucić nieszczęśnika i uciec.
Długo trwała ta wędrówka w- ciemności. Wreszcie dotarł do gęstej dębiny. Kazik z trudem odszukał krytą ziemiankę, w której niejednokrotnie zimą z kolegami palił ognisko i piekł złapanego w sidła zająca. Kiedyś przyjemnie było tu siedzieć w gronie kolegów, patrzeć na trzaskający ogień i czuć się jak dziki Indianin. Teraz w ziemiance panowała nieprzenikniona, czarna jak smoła ciemność. Mężczyzna odzyskał trochę sił. Stał pewniej na nogach. Wędrówka od Tarniny nie tylko go nie osłabiła, ale jakby dodała mu nowej energii.
34
Kazik przypomniał sobie, że ma zapałki w kieszeni. Kupił je wraz z papierosami, gdy wracali spod koszar. Zapalił jedną. Mężczyzna pochylony ku przodowi, z oczami wpatrzonymi w niego, siedział tuż przy wyjściu na ławie zrobionej z ziemi i darni. Zapałka dopaliła się. Wyskoczył z ziemianki, a po chwili wrócił ze sporym naręczem suchych patyków. Gdy rozpalał małe ognisko w kącie przeznaczonym od dawna do tego celu, mężczyzna poruszył się niespokojnie.
— Nie trzeba — powiedział. — Jeszcze ktoś zobaczy.
— Nie. Nikt nie zobaczy — uspokajał Kazik rozpalając dalej. — Niemcy do lasu o tej porze nie zachodzą.
Mężczyzna już nic nie mówił. Po chwili ziemiankę rozjaśnił czerwony blask. Dym gryzł w oczy, a cienie
35
skakały wokół jak żywe stworzenia. Kazik wyjął papierosy i zapalił. Chciał poczęstować tamtego, ale mężczyzna pokręcił przecząco głową. „Mietek powinien zaraz nadejść — myślał zadowolony zaciągając się papierosem — i jakoś to wszystko urządzimy".
Wtem usłyszał dudnienie ciężkich kroków. Z nagłym lękiem spojrzał w otwór wiodący do wnętrza ziemianki. Mężczyzna odskoczył w kąt. W otworze ukaza się wysoka ludzka sylwetka. Groza ścisnęła Kazikowi serce. Postać bez wahania wsunęła się do środka. Dopiero teraz Kazik poznał Wieśka Zarębę. Tuż za nim stał Mietek trzymając w ręku mały węzełek. Zaręba patrzył na wszystkich przez chwilę, najdłużej na człowieka wciśniętego w kąt. Nagle postąpił krok. Nim się Kazik zorientował, Zaręba wyrwał mu papierosa z ręki i wrzucił w ognisko.
— Powiem matce, zobaczysz. A teraz uciekajcie stąd! Wziął z rąk Mietka węzełek i pchnął ich do wyjścia
tak energicznie, że opamiętali się dopiero w lesie.
— Taki z niego ważniak — powiedział Kazik obrażony do głębi.
— Wcale nie — sprzeciwił się Mietek. — To przez ciebie. Nie powinieneś palić papierosa.
— Co go to obchodzi? — nasrożył się Kazik.
VI
Gdy Kazik z Mietkiem nadeszli, z wyjątkiem Giętka byli już wszyscy. Niebo usiane gwiazdami i duży, żółty księżyc rozświetlały ciemności.
— Popsułeś mi obie wędki — mówił ze złością Benek do Zymka. — Nie będę miał teraz czym łowić.
— Ojoj, wielka sztuka. Żyłka była stara i wiązana chyba w dwudziestu miejscach. Haczyki oddam ci ju-
36
tro. A wędziska? Tych możesz sobie naciąć w lesie, ile chcesz.
— Naciąć? Sam natniesz. Ja nie połamałem.
— Trzeba było pod nosem dziadowi nie zygać — rozzłościł się Zymek.
— Tyś pierwszy zaczął — nacierał Benek. — Rzucałeś kamieniami w jego spławiki. Mówiłem, przestań.
— No, już skończ! — warknął hamowanym od gniewu głosem Zymek. — Oddam ci jutro obie wędki. Sprzedam swój fiński nóż i odku