Ilustrował L. MACIĄo Obwolutą i okładką projektował M. STACHURSKI PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1971 r. Wydanie IV. Nakład 30 000 + 277 egz. Ark. wyd. 13,5. Ark. druk. 14,78. Papier matowy, ki. V, 70 g, 82X104/32 (Częstochowa). Oddano do produkcji we wrześniu 1970 r. Podpisano do druku w styczniu 1971 r. Druk ukończono w kwietniu 1971 r. Nr zam. druk. 1403/K/70. D-7-1753. Drukarnia Wydawnicza Kraków, ul. Wadowicka 8. I Nadchodził wieczór. Dym z ogniska snuł się prosto w górę. Siedzieli ciasnym kręgiem, wpatrując się w trzaskające złotymi skrami płomienie. Twarze błyszczały od ognia. Ktoś cisnął ogromną naręcz chrustu na żarzący się stos. Zahuczały, roziskrzyły się jałowcowe gałęzie. Było ich dziewięciu. Wszyscy z jednej ulicy. Suchy jak pieprz jałowiec stopniał w oczach. Gdzieniegdzie skakał jeszcze płomień, ale ognisko wyglądało już jak złoty kopiec. — Rozgr zebu jemy — padło w ciemności. — Zaczekaj — upomniał Jurek. — Wybraliście mnie na wodza czy nie? Milczeli. — Przyjdzie czas, wszystko będzie zrobione — dorzucił. — Nie stawiaj się — burknął Gietek. Jurek nie odpowiedział. Posępna cisza trwała długo. Ognisko poszarzało, a on wciąż nie wydawał rozkazu. To ich drażniło. Klepali się po rękach i twarzach odganiając natarczywe komary. Ukradkiem spoglądali na niego. Wyczuwał ich niepokój, ale celowo przedłużał naprężenie. Dopiero gdy wygasł ostatni płomyk, podniósł się. 5 — Wkładamy kartofle. Poruszyli się z ulgą. Potrącając się i poszturchując, długimi patykami rozgarnęli żar. Ułożyli ziemniaki. Po chwili przykrył je gorący popiół i sypki piach. Wokół pociemniało. Ognisko nie rozjaśniało już pola. Niebo było bezgwiezdne. Usiedli ciasną gromadką dotykając-się kolanami i łokciami. — Teraz opowiadaj — upomniał się Stefek, którego oczy świeciły w mroku. — Dobrze — zgodził się Jurek. — Ja tam wcale nie chcę słuchać — rzekł Gietek niezadowolony. — To mie słuchaj — odparł Stefek. — Obejdzie się bez ciebie. — Nie słuchaj, nie słuchaj... A kto kopał ziemniaki? — przedrzeźniał Gietek. — Wszyscy — wtrącił się Jurek. — Wszyscy, ale nie ty —odciął tamten. — Nie podoba ci się, to fruwaj! — krzyknął Stefek. — Uciekaj! Uciekaj! — zawołali inni. — Tak, ja pójdę, a wy zjecie kartofle. — Jak będziesz wrzeszczał, to i tak nie dostaniesz — powiedział wódz. — A kto mi nie da? — zaśmiał się. — Ja. — Nie dasz? Spróbuj nie dać, to zobaczymy! — No, zobaczymy — wycedził Jurek dotknięty w swej dumie. — Gdybym nie przyniósł zapałek — podjął znów Gietek — to nie mielibyśmy czym rozpalić. — Kto cię o to prosił? Mogłeś nie przynosić, a teraz nie wymawiaj — mruknął Mietek. — Tyś prosił, gazeciarzu! — zerwał się Gietek. — Ja gazeciarz, ale nie lizus i skarżypyta jak ty. 6 Kilku chłopców gruchnęło śmiechem. Gietek rozwścieczony pchnął Mietka, ale w tej chwili któryś trzasnął go przez nagie plecy giętkim patykiem. Wrzasnął jak oparzony, odwrócił się, lecz napastnika nie dostrzegł. „ — Czekajcie — wybuchnął płaczem i złością — pójdę i powiem, skąd wzięliście kartofle! Zaraz tu przyjdzie Mazura! On wam pokaże! — Ach, ty! — krzyknął Mietek. Doskoczył i pchnął go. Gietek zaczepił nogą o wystającą bruzdę i runął jak długi. — Dobrze innych popychać? — zapytał któryś z gromady. Gietek nie przestając płakać i wygrażać biegł już w stronę miasteczka. — Zbóje! Złodzieje! — wołał. — Trzeba go było stłuc na kwaśne jabłko — powiedział Stefek. — Siadajmy — rzekł Jurek i pierwszy usadowił się po turecku. — A może on nas naprawdę wsypie? — zaniepokoił się nagle Mietek. — A niech skarży. Nikt nas za rękę nie złapał — odparł siedzący obok Tadek. — No, słuchajcie, zaczynam opowiadać — przerwał im Jurek. — Działo się to wszystko na Dzikim Zachodzie. Szajka złożona z trzynastu kowbojów postanowiła napaść na odludną, ukrytą w dżungli fermę. Wódz tej szajki, zwany Tornado, kochał się w córce farmera... Jurka, choć nie był najstarszy spośród całej gromady, często w czasie wieczornych zabaw obierano wodzem. Słynął ze swej sprawiedliwości i odwagi, a przede i 7 wszystkim czytał bardzo dużo książek. To chłopcom imponowało. Słuchali go z otwartymi ustami i z oczami iskrzącymi się od ciekawości. Tak było i tego wieczoru. Jeden Tadek nie poddał się ogólnemu nastrojowi niezwykłych przygód. Ściskał rękami bose stopy i niecierpliwie grzebał patykiem w ziemi. Obiecał matce niedługo wrócić, ale przy ognisku było tak przyjemnie, ogień trzaskał tak wesoło, że zapomniał o obietnicy, a teraz nie miał już co wracać. Matka na pewno godzinę temu, a może i więcej zamknęła sklep sama. „Znów będzie krzyczała" — pomyślał i ogarnął go smutek. Zdarzało się to niemal co dzień. Nie potrafił w żaden sposób oprzeć się pokusie i zostawiał matkę z młodszym braciszkiem, chociaż powinien jej pomagać. Zazdrościł kolegom. Oni nie musieli nosić w plecaku i koszykach lemoniady do sklepu. Byli wolni. Całymi dniami łazili bezczynnie po mieście, a nad wieczorem zbierali się w gromadę i rozpoczynali zabawy. Choć, wbrew woli matki, przyłączał się do nich często, to i tak nie czuł się szczęśliwy. Dręczyły go wyrzuty sumienia. „Znów może matkę okradli?" — myślał. W takie letnie popołudnie maleńki sklepik był zawsze pełen niemieckich żołnierzy pijących lemoniadę i kupujących owoce. Często brali towar i odchodzili nie płacąc. W zamieszaniu trudno matce dopilnować wszystkiego. Nieraz już postanawiał sobie, że więcej nie ucieknie z domu, ale następnego dnia, gdy dojrzał na ulicy chłopców idących poza miasto, nie wytrzymywał. Dołączał się tylko na chwileczkę, a kiedy po kilku godzinach zabawy przypominał sobie, co właściwie zrobił, było już za późno. I teraz siedział posępny nie słuchając opowiadania 8 Jurka. Na niebie gromadziło się coraz więcej chmur, nad polem powiał chłodniejszy wiatr. „Nie przyjdę więcej — postanowił. — Od jutra rana będę robił wszystko, będę zabawiał Jędrka, sprzedawał. I nie dam się skusić, kiedy będą szli na plażę czy na ryby. Niech idą! Co mi tam". Położył rękę na gorącym piasku i poczuł, jak przez ciało przebiega ciepły dreszcz. Palcami rozgarnął gorącą, a głębiej jeszcze gorętszą ziemię, aż trafił na parzącego ziemniaka. Wyjął go. Był miękki i pachniał dymem. Zauważyli. — Dobre? — zainteresowali się zapominając natychmiast o Jurku i jego opowiadaniu. Byli bardzo głodni. Dla wielu z nich było to jedyne pożywienie, jakie mogli zdobyć. — Pokaż, pokaż. Daj spróbować! — wołali. Ożywili się. Kilka par rąk poczęło grzebać w gorącym piasku, odgarniać go i wydobywać pulchne, upieczone kartofle. — Sól. Kto ma sól? — dopytywał Zymek. Mietek pogrzebał w kieszeni. Po chwili papierek z solą krążył dookoła. Jedli z łupinami, dmuchając i parząc sobie usta. — Uf, jakie dobre! ¦— zachwycał się Mietek. — Dobre, bo z mojego pola. Zerwali się. Tuż przy nich stał Mazura. Mogli uciec, ale żal im było ziemniaków. — To wcale nie od pana... — zaczął Mietek. — No, no, nie tłumaczcie się. Nie przyszedłem was obdzierać ze skóry. — Niech pan spróbuje — mruknął Zymek. Mazura zaśmiał się. — Gościnni to nie jesteście. Jecie moje ziemniaki, a grozicie i nie zapraszacie nawet do kompanii. i 9 — Trzeba było tak od razu mówić — ośmielił się Jurek. •— Siadajcie, siadajcie jak przedtem. Ja też sobie kucnę — rzekł pojednawczo. Z ociąganiem przysiedli wokół ziemniaków. Mazura siadł swobodnie, a sięgając po kartofle powiedział: —¦ No, zobaczę, jak one w tym roku smakują. W zeszłym to ładne mi się udały. —¦ To wcale nie od pana — mówił Mietek. — Przynieśliśmy z domu. —¦ No, no, nie opowiadaj. Widziałem, jak podkopywaliście tam za rowem, w końcu. Nie chciałem tylko nic mówić. —¦ Co pan buja — mruknął Stefek. — Nic pan nie widział. Ktoś musiał naskarżyć. —¦ Naskarżyć? Był owszem taki, ale wcale go nie słuchałem. —• Był naprawdę? — zainteresowali się. —¦ A przyszedł z płaczem. Ale ja nie lubię, jak chłopak beczy. Wygoniłem go. Lamentował jak baba. —¦ Pewnie, że to baba — powiedział Mietek podając Mazurze sól. Chłopcy byli zadowoleni. Myśleli, że skończy się to gorzej, ale Mazura nie okazał się taki straszny. Tylko na myśl o Gietku opanowywał ich gniew. Odgrażać się to co innego — ale iść naprawdę na skargę? Tego mu nie podarują. —¦ A co on jeszcze panu mówił? — Kto? Ten, co się tam ukrył? —¦ Gdzie się ukrył? Mazura zaśmiał się. — Ho, ho, ho, on wam jeszcze sprawi niespodziankę. Pilnujcie się. 10 — Ale gdzie się ukrył? — nalegali. — A zostawicie moje ziemniaki w spokoju? — zagadnął nagle z pogróżką. Ucichli stropieni. — Nie bójcie się, nie bójcie — zmiękł. — A moglibyście swoją drogą i innych pola odwiedzać, bo jednego można tak obskubać, że nie będzie miał co kopać. Milczeli w zakłopotaniu. — Myśmy patrzyli wszędzie — zaczął Mietek odsuwając się nieco od Mazury — ale u pana są najładniejsze i największe. — Niech no was przyłapię! Będziecie biedni. Dajcie jeszcze soli. Podali skwapliwie. — Ten płaksa przyczaił się za rogiem tartaku — ciągnął. — Nie radzę wam iść tamtędy. Stoi z kijem i czeka. Może któryś oberwać. Zerwali się. — Dokąd? Dokąd? Nie tak prędko. Niech postoi jeszcze — powstrzymywał Jurek. Tadek zapomniał o swoim zmartwieniu. — Weźmy kartofle ze sobą — doradził. — Później zjemy. Ziemniaki w mgnieniu oka zostały rozchwytane. — A dla mnie nie starczyło? — szczerze zmartwił się Mazura. Benek i Witek dali mu po dwa ze swoich. — Słuchajcie — zaczął podniecony swoim wodzostwem Jurek, przełykając resztki ziemniaka. — Podzielimy się na dwie grupy. Tadek, Kazik, Mietek i Stefek pójdą od tyłu — komenderował. — A my zajdziemy z przodu. Słuchaj, Tadek, jak go zobaczycie z bliska, gwizdniesz. My i tak będziemy pierwsi od was. A wtedy ptaszek już nam się nie wymknie. i 11 II Stopy grzęzły w miękkim, ciepłym piasku. Tadek biegł przodem, a Kazik sapał i postękiwał mu nad uchem. — Ale mu przyłożę! — odgrażał się. — Wolniej, wolniej. Ja już nie mogę — pojękiwał Stefek biegnący na końcu. Dwa lata temu spadł z wysokiej lipy, złamał sobie nogę i od tamtego czasu trochę kulał. Dlatego przezywali go nieraz Bidą, ale tylko w chwilach złości czy kłótni. Dla każdego z nich przezwisko było największą obelgą. Tylko Tadka prawie zawsze nazywano Piechotą. Miał kiedyś stary rower niezdolny już do użytku, ale że chciał się nim pochwalić, powiedział: — Mam rower, a nie jeżdżę, bo wolę chodzić piechotą. A że chodził i biegał najlepiej spośród nich, przezwisko Piechota przylgnęło do niego jak drugie imię. Tadek nagle stanął. Wydało mu się, że między sztachetami mignęło coś białego. Przycupnęli. Tadek pod-czołgał się cicho pod sam róg parkanu. Wyjrzał. Było tu ciemniej niż na polu. Wąska uliczka ujęta w dwa wysokie płoty stanowiła jakby mroczny tunel. Tadek wytężył wzrok. W pierwszym momencie nic nie zauważył, ale zaraz potem dostrzegł białą postać przyklejoną do płotu. „Biała koszula — pomyślał Tadek. — Kto to może być? Gietek był tylko w krótkich spodenkach, nie miał na sobie żadnej koszuli". Cofnął się. Podpełzł do kolegów i podzielił się swoim spostrzeżeniem. — Musimy go złapać — rzekł Kazik. — Wiem jak — szepnął Stefek. — Tam za rogiem jest dziura. Odsuwa się deskę. Przejdę razem z Mietkiem przez płot i wyjdziemy mu tuż za plecami. 12 — Dobrze :— zgodził się Tadek. — Ja będę z rogu obserwował. Gdy wyskoczycie z dziury, wtedy my z Kazikiem na niego. Kazik i Tadek podsadzili obu kolegów, a sami pod-czołgali się do rogu. Nadsłuchiwali dłuższą chwilę. Postać w jasnej koszuli stała w tym samym miejscu, przylepiona do parkanu. Nagle w drugim końcu uliczki rozległ się straszliwy wrzask i strzały — dwa, trzy, cztery... Człowiek w jasnej koszuli oderwał się od parkanu i ruszył pędem w stronę chłopców. Kiedy ich zauważył — zatrzymał się zaskoczony. — Co tu robicie? — syknął rozróżniwszy widocznie w mroku, że to chłopcy, a nie dorośli. — Uciekajcie, bo was zastrzelą! Tadek poznał ten głos. Był to Wiesiek Zaręba, ich sąsiad. — Kto to strzelał? — zapytał. — Co was to obchodzi! Zmiatajcie! Głos Zaręby brzmiał tak kategorycznie, że nie śmieli się sprzeciwiać. Nagle Tadek przypomniał sobie Stefka i Mietka. Trzeba ich ostrzec. Podbiegł do rogu i wyjrzał. Gdzieś daleko słychać było jakiś hałas, ale uliczkę zalegała cisza i mrok. Rzucił do Kazika: — Uciekaj do domu. Ja zawołam tamtych — i nie namyślając się, przesadził parkan. — Stefek! Mietek! — wołał półgłosem przeciskając się między stosami bali i desek. Nikt mu nie odpowiadał. Bosymi nogami zawadzał co chwila o kawałki drzewa. Kilka razy poczuł, jak ostra drzazga wbiła się w ciało. Nie zwracał na to uwagi. — Stefek! Mietek! — powtarzał bez przerwy. Koledzy nie odpowiadali. Ogarnął go lęk. Tartak o tej porze był zupełnie pusty, tylko hen w drugim końcu, gdzie mieściła się stolarnia i piły, \ 13 sypiał nocny stróż. Zrozpaczony, nawoływał coraz głośniej. Nagle dosłyszał szczekanie. Na czoło wystąpiły mu krople zimnego potu — to tartaczny buldog. Pies zbliżał się ujadając. Tadek schylił się, po omacku wyszukał kawał drewna i skoczył na stertę desek. Pies szalał już naokoło, usiłując dobrać się do niego. Tadek chciał przesadzić parkan, lecz w końcu uliczki znów podniosła się wrzawa. Pies skorzystał z chwili nieuwagi. Chłopiec poczuł raptem przeszywający straszliwy ból w łydce. Wtedy opuścił go strach. Odwrócił się i z całej siły trzasnął w psi nos. Pies zawył i odskoczył. W tej samej chwili silne ręce chwyciły Tadka za ramiona. — Co tu robisz? Deski przyszedłeś kraść, tak? — brzmiał głuchy, zdławiony głos. „To tylko dozorca" — odetchnął. — Nie kradłem — powiedział próbując się wyrwać. — Nie kradłeś? A coś tu robił? — To pana nie obchodzi. Ogarnęła go wściekłość. Szamotał się, rzucał, próbował kopać nogami, gryźć. Nagle dozorca puścił go i odskoczył. W tej chwili o deski coś mocno stuknęło. — Uciekaj! — usłyszał głos Kazika. Nie namyślając się przesadził parkan i już biegł uliczką. Słyszał za sobą tupot kroków Kazika. — Ale mnie ten buldog capnął! — jęknął Tadek. — Ugryzł cię? — Jeszcze jak! — Biegnijmy do mnie, będzie bliżej. Ale Tadek nagle stanął. — Przecież musimy ich odszukać. Nie możemy wracać bez nich — sięgnął ręką do łydki. — Ale krwi! Kazik zaniepokoił się. — Lećmy prędzej do mnie, przewtiążemy ranę. — Nie, nie, musimy ich znaleźć — upierał się Tadek. 14 — Ale trzeba przemyć ranę. Dostaniesz zakażenia — nalegał Kazik. — Chodź, nic mi nie będzie. Nawet mnie nie boli, tylko straszliwie piecze. Obeszli cały tartak dookoła. Krzyczeli, nawoływali, ale kolegów nigdzie nie było. Tadkowi noga dokuczała coraz mocniej. Wracali zrezygnowani, gdy w pobliżu domu spotkali całą gromadę kolegów. — Gdzieście tak długo byli? — otoczyli ich. — Was szukaliśmy — wyjaśnił Kazik. — Tak długo? — zdziwił się Jurek. — Gdybyście nie stchórzyli i nie nawiali, nie musielibyśmy was tak długo szukać — odciął Tadek. — Kto wam kazał? — obruszył się wódz. Rzeczywiście, kto im kazał? Mogli jak wszyscy wrócić, gdy tylko usłyszeli krzyki i strzały. Tadka przeniknął głęboki żal. Mógłby zwiać przecież. Jeśli został, to tylko dlatego, by ostrzec Mietka i Stefka przed niebezpieczeństwem. Odwrócił się i nie mówiąc słowa, ruszył w stronę domu. •— Odprowadzę cię — powiedział Kazik. — Zostań z nimi. Sam pójdę. — Co, na mnie się gniewasz? — Kazik też czuł się dotknięty zachowaniem kolegów. — Na ciebie nie — powiedział Tadek przez zaciśnięte gardło. — Gdybyś ty nie zdzielił stróża, nie puściłby mnie. Wracał smutny. Co chwilę sięgał dłonią do łydki. Czuł na niej wciąż oślizłą, nieprzyjemną wilgoć. Przed domem przystanął na chwilę. W kuchni świeciło się jeszcze. „Wejdę. Może matka nie zauważy krwi. Powiem o ognisku i kartoflach". Sięgnął do kieszeni, ale były puste. Przeskakując parkan pogubił wszystkie ziemniaki. Ogarnął go jeszcze większy żal. Tak się cieszył, że przyniesie je matce i Jędrkowi. * 15 — Co, Tadek obraził się? — spytali Kazika, gdy podszedł z powrotem do nich. — Nie wiem — odburknął. — Bohaterowie, że zostali kilkanaście minut dłużej — szydził Jurek, ale czuł się winny. Jako wódz, nie powinien uciekać zostawiając kolegów. — Pewnie, że bohaterowie! — Kazikiem targnął gniew. — Gdyby Mietek i Stefek nie stchórzyli i nie nawiali tak szybko, Tadek nie poszedłby do tartaku i pies by go nie pogryzł. — Ugryzł go? — spytał cicho i niepewnie Mietek. — Całą łydkę mu rozdarł. I stróżowi się wyrwał. Szarpał się, rzucał, aż ten w końcu musiał go puścić. Chłopców ogarnął wstyd. — Niemcy szukali Żyda — tłumaczył się Jurek. — Biegali tu wszędzie, strzelali, hałasowali. Myśleliśmy, że i wy pobiegniecie do domu. — Jakiego Żyda? — dopytywał Kazik. — Nie wiemy. — Złapali go? — Też nie wiemy. — I nikogo więcej nie widzieliście? — Widzieliśmy Giętka, ale uciekł nam. Zresztą, nie goniliśmy go nawet, bo i tak strzały napędziły mu niemało strachu. — I wam też — nie mógł się powstrzymać od kpiny Kazik. III Kazik miał spory kawałek do domu. Szedł wolno, stukając patykiem o sztachety i z rozpaczą myślał, że matka każe mu wyszorować nogi. Taka już była. Jeśli nawet wrócił znad Wisły i tłumaczył, pokazywał, że są 16 czyste — i tak nie pomogło — musiał myć, choć wolałby nie spać całą noc, taki miał wstręt do mycia nóg. Żeby to jeszcze spał w mieszkaniu, w łóżku z pościelą* ale od wczesnej wiosny aż do późnej jesieni nocował na strychu w kupie siana. Mieszkali w jednej izbie, było strasznie ciasno, wolał przeto spać na sianie. Lubił jego zapach. Co roku zmieniał je. Kosił starym sierpem trawę w pobliskich rowach, suszył ją i znosił na strych. Ze strychu na ulicę wychodziło maleńkie okienko, które otwierał przed snem. Słyszał przez nie każdy szmer. Przystawiał sobie skrzynkę, siadał i patrzył na ulicę i sąsiednie domy. Po krokach poznawał przechodniów. Ciężki- chód Gwoździa — ojca Stefka, który wracał z kolei, od pracy, podskakujący krok Józia Fest. Wiedział, że wtedy skończył się ostatni seans w kinie. Józio był pomylony. Potrafił na raz wypić dwadzieścia szklanek wody, wyliczyć wszystkie tramwaje, jakie jeżdżą po Warszawie. Wystawał codziennie pod kinem, aż do końca ostatniego seansu, w nadziei, że otrzyma od kogoś papierosa. Kazika cieszyły szczególnie noce deszczowe. Siano pachniało wtedy mocniej niż kiedykolwiek, a do tego tak ładnie tarabanił deszcz o blaszany dach. Doskwierał mu teraz głód. Czuł się tak zmęczony i senny po całodziennej włóczędze. Był już w pobliżu domu, gdy dosłyszał wołanie: — Kazik! Kazik! Odwrócił się. Poznał charakterystyczny schrypnięty głos Mietka. — Czego się drzesz? — zapytał. Gdy się zrównali, Mietek sapał dłuższy czas. Najwidoczniej chciał coś powiedzieć. Schwycił wreszcie Kazika za ramię. 2 Tarnina 1 17 — Ja wiem — zaczął — że ty i Tadek gniewacie się na nas. Ale naprawdę... gdybym wiedział, że tak się stanie... — Ja wcale się nie gniewam — szczerze powiedział Kazik. — Gdyby nie Tadek, sam bym uciekł. Mamy nauczkę — na drugi raz nie będziemy was szukali w ogóle. Mietek stropił się. — Wiesz co, ja Tadkowi od jutra będę pomagał nosić lemoniadę. On jest naprawdę fajny chłopak. — Ze też ja nie wpadłem na tę myśl! — zapalił się Kazik. — On się tak ciągle boi matki. Warto mu pomóc. Gdybyś wiedział, jak on się wyrwał stróżowi. Stali obaj na stercie desek. Tamten trzymał go i wyzywał od złodziejów, klął, a Piechota nic, tylko szarpał się, kopał, krzyczał „puść, puść!" i nie bał się ani trochę. — Ja go naprawdę lubię — powiedział Mietek, ale widać było, że myśli już o czymś innym. — Wiesz, Kazik, przyniosłem kawał chleba i sera. Pójdziemy na siano, zjemy razem. Widzisz, chciałbym u ciebie przenocować. Benek śpi dziś u Zymka. Litwińska zauważyła, że nocujemy u niej na strychu, i dorobiła nową kłódkę. — Dobra, we dwóch będzie weselej. A skąd masz ser? Pokaż. — Witek mi wyniósł — powiedział Mietek już wyraźniej i wysunął na dłoni niewielką paczkę zawiniętą w gazetę. Kazik powąchał przez papier. . — Poczekaj tu na mnie, zaraz wrócę. U Kazika w domu panowała bieda. Miał dwie siostry — jedna była młodsza od niego, druga o dwa lata starsza — matkę, babkę i prababkę. Ojciec zginął w trzydziestym dziewiątym roku w bitwie pod Kutnem. Na dom zarabiała matka praniem bielizny, no i od is czasu do czasu babka, która chodziła po ludziach sprzątać. Trudno było z tego wyżyć. Gdy Kazik wszedł do mieszkania, od razu powitano go wymówkami. — A, jesteś, włóczykiju. Miałeś rąbać drzewo, wodę nosić, a tymczasem cały dzień ani cię ujrzeć koło domu — jęczała matka. — Cicho, cicho — uspokajała babka. — Teraz to na niego wszyscy kraczecie, a w dzień, jak się tylko zjawi, to zaraz przeszkadza. Lata, to lata, przynajmniej boso, butów nie drze. — No, już dobrze, dobrze — zgodziła się matka. Cały dom prowadziła i rządziła nim głównie babka. Ona też brała Kazika w obronę. Kazik poczuł się dotknięty. Wczoraj pół dnia rąbał drzewo. Dziś rano nanosił pełną beczkę wody. Ale nie chciał wszczynać kłótni. Matka była przepracowana. Lubiła trochę ponarzekać, a w rzeczywistości wolała, by biegał z kolegami. Nie nudził wtedy ciągle: „jeść, jeść". Apetyt miał wilczy. I teraz spojrzał na stół. Starsza siostra zbierała żelazne miski i porcelanowy talerz prababki obtłuczony na brzegu. — To już po kolacji? A dla mnie? — upomniał się. — Umyj najpierw nogi — rozkazała matka. Nie sprzeciwiał się. Przecież Mietek siedzi tam pod domem i czeka. Wahał się, czy powiedzieć matce, że będą spali razem. „Ale po co! — zdecydował. — Wszystko jedno, i tak nie będzie miała nic przeciwko temu". Pośpiesznie wyszorował nogi i zasiadł na wysokim, rozchwianym taborecie do kolacji. — Przeżegnaj się! — zaskrzeczała prababka. Strasznie tego przy jedzeniu przestrzegała. Rozzłościło go to trochę. Taki był głodny, aż oczami pożerał żur kwaśny z razowego chleba i wystygłe ziem- ¦I 19 niaki. Machnął ręką koło nosa na pokaz i chwycił za łyżkę. Jadł, aż furczało. — Wolniej jedz. Udławisz się — strofowała babka. — Nie ma czym — powiedział. — Tak mało zostawiliście. — Ale głodomór! — mruknęła młodsza siostra. — Mamo, niech mnie nie przezywa, bo dostanie! — zawołał. — Dosyć, koguty — łagodziła babka. — Jedz i wynoś się na górę spać — powiedziała matka. Wkrótce miski oczyszczone były do najmniejszych okruchów. Zbierał się do wyjścia. Już brał za klamkę, gdy zobaczył wlepione w siebie kłujące oczy prababki. — Czego znów? — mruknął niechętnie, ale odszedł od drzwi, ujął rękę matki, ucałował ją i wybąkał: — Dziękuję, dobranoc. Wybiegł na dwór. Mietek siedział na skrawku trawy pod płotem. Zerwał się na jego widok. — To już zjadłeś? — Już. Idziemy na górę. Tylko właź ostrożnie — przestrzegał Mietka — żebyś nie spadł i gnatów sobie nie potłukł, jak ja w zeszłym tygodniu. Drabina była nadłamana i chwiała się. Na strychu panowała taka ciemność, że szli wysuwając przed siebie ręce, by nie stuknąć głową o wystające belki. Kazik otworzył okienko. Siano było miękkie, pachnące. Wyciągnęli się na nim i od razu zabrali do chleba i sera. — Jadłeś kolację? — zagadnął Kazik. — Nie, ale głodny nie jestem. Kazik wziął jednak mniejszy kawałek. ?? Jedli milcząc. Gdzieś wysoko przeleciały samoloty. Na sąsiedniej ulicy zawarczało auto. W okienku na chwilę pojawił się cień nietoperza. — Podobało ci się o tym Tornado? — zagadnął przełknąwszy ostatni kęs Kazik. — Jeszcze jak! — Bo mnie nie bardzo. — Dlaczego? — Mietek był zaskoczony. — A ja wiem? — ciągnął Kazik. — Jurek ostatnio mocno zadziera nosa. Wydaje mu się, że jak czyta książki, to może być już taki ważny. Wciąż tylko rozkazuje, a nie zrób tak, jak on chce, od razu się stawia. Wczoraj na przykład wlazłem na szkło i rozharatałem cały palec u nogi, a on nawet nie spojrzał, tylko zaczął wrzeszczeć, że udaję, że nie chcę nosić drzewa na ogni- \ 21 sko, że tylko czekam, aż inni za mnie zrobią. Jak chce być wodzem, to powinien być sprawiedliwy. — Wiesz, Kazik — podjął Mietek — powinniśmy wybrać kogoś innego na wodza. — No, kogo? — Tadka. — Ee, on nie zechce. Ma za dużo roboty w domu. — Przecież będziemy mu pomagali — upierał się Mietek. — Zobaczymy, musimy porozmawiać z innymi. Kazika opanowała straszliwa senność. Prawie już zasypiał, gdy usłyszał głos Mietka: — Słuchaj, coś ci chcę powiedzieć. — No, co takiego? — ocknął się. — Wiem, gdzie jest ukryty rewolwer. — Co? — Kazik zerwał się. — Prawdziwy? — Pewnie, że prawdziwy. — To mów gdzie? — Nie powiesz nikomu? — Nie powiem. Słowo daję. Żebym skonał na miejscu, to nikomu nie powiem. — A Tadkowi? Kazik zawahał się. — Jemu powiem — rzekł wreszcie. Mietek poruszył się. — Ja mu już dawno chciałem powiedzieć. Czekałem tylko na odpowiednią chwilę. — Ale gdzie on jest? — niecierpliwił się Kazik. — Niedaleko mnie, u Zaręby. — Wieśka Zaręby? — Tak. — Co ty! — Naprawdę. Owinięty jest w szmaty i schowany w pudełku, a pudełko wetknięte pod węgieł tej chatki, 22 którą wybudował zeszłego roku, pod jabłonką. Odsuwa się cegłę i tam właśnie jest ta skrytka. - — Nie bujasz? — Jak Boga kocham! — przysięgał się Mietek. — Widziałem, jak wyjmował stamtąd. Podkradłem się pod sam domek i zajrzałem. Akurat rozwijał z gałganów ładny, duży rewolwer. Kazik milczał jakiś czas. — Kiedy wyście uciekli — zaczął wreszcie — spotkaliśmy Wieśka Zarębę. Czekał na coś koło tartaku. Gdy nas zobaczył, kazał zaraz uciekać, a sam przyczaił się za rogiem i dalej czekał. — Wiesz, Kazik — szepnął Mietek — on jest na pewno partyzantem. Chodzi często do lasu, a i do jego domku niejeden starszy chłopak przyłazi. Mieszkam blisko, to wiem. — Ja też tak myślę. I dlatego nie możemy mu zabierać rewolweru. Mietek znieruchomiał. — Ja przecież nie chciałem zabierać — rzucił z gniewem. — Tylko ci tak powiedziałem. — Żle zrobiłeś. Trzeba było w ogóle nie mówić. I musimy złożyć przysięgę, że nikomu o tym nie piśniemy słowem. — Dobrze — przytaknął Mietek. - — To klęknijmy. Ja będę mówił, a ty za mną powtarzaj. Kazik wymawiał słowa ściszonym szeptem: — Przysięgam... — Przysięgam — powtórzył tamten. — Na własną krew... — Na własną krew. — Że nigdy nikomu nie powiem... — Że nigdy nikomu nie powiem. * 23 — O rewolwerze — ściszył głos — ukrytym przez Zarębę. Słowa wolno padały, czuli, jak po plecach przebiega im dreszcz i włosy się jeżą. Na ciemnym strychu panowała napięta do nieskończoności, pełna tajemnic cisza. — Tak mi dopomóż, Boże. — Amen — zakończyli jednocześnie. Milczeli jakiś czas przejęci do głębi, natężając słuch i wzrok. Wreszcie Kazik chrząknął. — To co, śpimy już? — Śpimy — przytaknął Mietek. Gdy ułożyli się wygodnie, Kazik nagle pomyślał: „Jak można będzie nie powiedzieć o tym Tadkowi?" IV Tadek obudził się nazajutrz bardzo wcześnie. Od razu przypomniał sobie wczorajszą obietnicę i postanowił ją spełnić. Od samego rana pomagał matce. Przyniósł dwa wiadra wody, przebrał duży kosz jabłek, które stały nie sprzedane od kilku dni, i było wśród nich pełno zgnił-ków. A teraz sprzątał mieszkanie. Nie dało się wczoraj przed matką ukryć nieszczęsnej nogi. Zauważyła od razu krew i rad nierad opowiedział całą przygodę. Nie rzekła mu ani jednego przykrego słowa. Przemyła ranę i zajodynowała. Pies wgryzł się nieźle w łydkę, ale na szczęście jej nie poszarpał. Noga nie spuchła, tylko straszliwie bolała przy stąpaniu, zaciskał jednak zęby i nie pokazywał tego po sobie. Dzień wstawał piękny, słoneczny. Nie wiał nawet najmniejszy wiaterek. Kasztan stojący na podwórzu zielenił się nieruchomo. Pięcioletni brat Tadka, Jędrek, obudził się jednocześnie z nim. Chodził cały ranek zaspany i plątał się pod 24 =?.¦;¦': ¦ I ¦¦ nogami. Tadka aż świerzbiły ręce, by go stuknąć szczotką, opanowywał się jednak — narobi krzyku, matka się zdenerwuje — upominał więc tylko: — Nie kręć się. Siedź spokojnie albo uciekaj na podwórko. Ale Jędrek jakby na złość wrzucał zgniłki z powrotem do przebranych jabłek i bębnił patykiem w wiadro. Tadek mimo to wytrzymał. W końcu Jędrkowi znudziły się zaczepki. Poszedł na podwórko i tam zaczął ganiać kota. Tadek kończył właśnie zamiatać sklep, gdy matka go zagadnęła: — Trzeba zaraz pójść po lemoniadę. Wszystko wczoraj wypili. Chyba będę musiała iść sama. — Dlaczego? — zdziwił się. — Ano, chodzisz, robisz jak nigdy, ale widzę przecież, że zaciskasz zęby z bólu. — Nic mi nie jest, mamo. Jędrek mnie trochę zdenerwował. Kręci się i wygłupia od rana. — Nie mów tak. Z niego jest bardzo dobry chłopak. Wczoraj stał przy drzwiach i pilnował, żeby nikt nie brał z wystawy jabłek i lemoniady. Nawet przyłapał jednego Niemca. Napchało się ich tylu, że nie zauważyłam, jak jeden wziął torbę z jabłkami i chciał wychodzić. Dopiero Jędrek krzyknął: „Mamo, on nie płacił!" Zawołałam na Niemca. Wrócił się wściekły, cisnął torbę na wagę i wyszedł trzaskając drzwiami. Tadek milczał. „Gdybym siedział wczoraj! w domu i nigdzie nie łaził, to i pies by mnie nie ugryzł. Mam za swoje" — myślał. W pewnym momencie na ulicy dostrzegł Kazika i Mietka. Kiwali na niego ręką. Rozzłościł się. „Mogliby mi dać spokój. Od samego rana już kuszą!" Wyszedł do mieszkania, które znajdowało się przy sklepie, by go nie widzieli. Ale po chwHi skrzypnęły drzwi od sklepu i zadyndał dzwonek. Matka, ścierając t 25 kurze z półek, spojrzała na chłopców, nieśmiało wchodzących do środka. Ukłonili się z wyjątkową grzecznością. — Tadek! — zawołała. — Masz już pierwszych klientów. — Pani Różańska — ośmielił się Kazik. — My wcale nie przyszliśmy go wyciągać. — Idźcie, idźcie do kuchni — rzekła. — A moglibyście się umyć — dodała. — Pełno siana we włosach, tacy zaspani. Przemknęli się przez sklep. — Witaj, wodzu — zasalutowali. — Bez wygłupiania — uciął krótko Tadek. — Meldujemy się do roboty. Chcemy ruszać zaraz po lemoniadę — ciągnął Kazik nie zbity z tropu. Tadek zerknął na nich podejrzliwie. — Bez wygłupiania — powtórzył trochę niepewnie. — Wodzu, nasze życie w twoich rękach — salutował wciąż Kazik. Tadek zrozumiał, że nie żartują. „Pies mnie ugryzł, to ugryzł, ale łaski nie potrzebuję". — Sam przyniosę — wymówił głośno. — Po co sam, kiedy można we trzech — nastawał Kazik. — Nie zadzieraj nosa — dodał Mietek.' — Jesteś dopiero pierwszy dzień wodzem. — Spocznij! — Uśmiechnęli się spojrzawszy na matkę, która wydała tę komendę. — Dlaczego nie mieliby ci pomóc? — powiedziała. — We trzech nawet więcej przyniesiecie. Wczoraj przyniosłeś dwadzieścia pięć butelek i pod wieczór wszystkie były puste. Mogłam sprzedać dwa razy tyle. Na ulicy natknęli się na Jurka i Stefka. 2S — Pójdziemy razem. Tylko dajcie nam jeden koszyk — zaproponował Jurek. Ale koszyka im nie dali. Iść i przyglądać się z założonymi rękami, jak inni niosą, to nie żaden interes. Jurek obraził się trochę, lecz milczał i szedł obok nich. Stefek postępował nieco w tyle. Kazik z Mietkiem porozumiewali się jakiś czas wzrokiem i szeptali do siebie. Jurek dostrzegł to widocznie, bo spytał: — Co, macie jakieś sekrety? Kazik przystanął. Podszedł do wodza i powiedział: — Ostatnio zadzierałeś trochę nosa. Postanowiliśmy, że od dziś wodzem będzie Piechota. Jurek nasrożył się. — Kto postanowił? — zapytał drwiąco. Spojrzeli na siebie trochę niepewnie. Istotnie, pomysł wybrania Tadka na wodza wyszedł tylko od nich. Stefek spoglądał z ciekawością na wszystkich. — Idziemy. Muszę być prędko z powrotem — rzekł Tadek. — A poza tym nie chcę być żadnym wodzem. — Jak to? — krzyknął Kazik rozgniewany. — My cię wybieramy i musisz zostać. Jurek szedł sztywno, nie mówiąc ani słowa. — Możecie wybierać, kogo chcecie, ale ja nie będę wodzem. — Dziś wieczorem zbierzemy się wszyscy — rzekł Jurek — i wtedy wybierzemy nowego dowódcę. — Ja nie będę mógł przyjść — mruknął Tadek. — Muszę pomagać matce w sklepie. — My ci pomożemy zrobić, co trzeba — zaczął bez zapału Kazik, uraziła go odmowa Tadka. Gdy weszli na ponury, brukowany dziedziniec rozlewni, owionął ich wilgotny zapach piwa i lemoniady. Jacyś mężczyźni ładowali na wóz skrzynie. Mietek z Tadkiem weszli do kantorku opłacić i wziąć kwity. Gdy wyszli z kantorku, Kazik oznajmił im: * 27 - Nie ma gotowej lemoniady. Trzeba będzie samemu nalewać w butelki. Jurek ze Stefkiem płukali butelki i ustawiali w skrzynce. Kazik i Mietek rozlewali sok, a Tadek podstawiał butelki pod automat, napełniał wodą sodową i korkował. Patrzył z wściekłością na Kazika, który lał po ćwierć butelki soku. „Jak przyjdzie właściciel — myślał — i zobaczy, na przyszłość nie pozwoli napełniać samemu, każe pół dnia czekać albo, co gorsze, w ogóle nie zechce sprzedawać". Nic jednak nie mówił, bo w pobliżu dwóch mężczyzn nalewało piwo do butelek, a chociaż był hałas, mogli go usłyszeć. Już skończyli wszystko i ??????i etykiety, gdy zjawił się właściciel. — Dosyć. Uciekajcie, a na przyszłość niech was tylu nie przyłazi — spojrzał ostro na Tadka. Schwycili kosze i wybiegli z rozlewni na ulicę. — Ale nam się udało. Dobrze, że stary nie patrzył — śmiał się Kazik. — Po coś lał tyle soku? — rozgniewał się Tadek. — Jak to po co? — zdziwił się Kazik. — Volks-deutscha żałujesz! Nie masz co się obawiać — przez tę odrobinę soku i tak nie zbiednieje. — Nie potrzebuję szwabskiego soku! — warknął Tadek przez zęby. Nie rozmawiali więcej. Coś ten Tadek zły od samego rana. Wszystko mu się nie podoba. Ech, Kazik i Mietek całkiem inaczej wyobrażali sobie ten dzień. Przypuszczali, że Tadek będzie zadowolony z ich pomocy, a tymczasem złości się tylko i idzie naburmuszony. Kazik przez chwHę pożałował nawet tego pomysłu z wodzem. Matka widząc ich ucieszyła się. — Czy nie lżej było we trzech niż samemu? Tadek coś odburknął. 28 — Gdybyście tak mu pomogli — mówiła dalej. — Zrobiłby wszystko, co należy, a potem mógłby iść bawić się z wami. — My bardzo chętnie! — wykrzyknął niemal Mietek. We trzech zabrali się do zbijania z desek poprzeczki, która miała zamykać dostęp za kontuar. — Jak to zrobicie, dostaniecie po butelce lemoniady. Około południa poprzeczka była gotowa. Przykryli ją ładnym, zielonym papierem i sklep wyglądał całkiem inaczej. Aż Tadek poweselał. — Zuchy z was — mówiła matka częstując ich nad-psutymi jabłkami. W sklepiku poza owocami i lemoniadą prawie nic nie było. Mały dochód wystarczał zaledwie na skąpe utrzymanie. Tadek nie miał ojca, tak zresztą jak większość kolegów. W czasie pierwszego nalotu był on akurat na służbie w elektrowni. Bomba trafiła w gmach. Nie znaleziono nawet jego zwłok. Kazik i Mietek pomogli Tadkowi zebrać trociny rozsypane na podłodze, a potem wraz z nim do czysta zamietli ulicę przed sklepem. — To już możecie sobie iść — rzekł Tadek, kiedy skończyli. — Ja przyjdę na miejsce, tak jak się umówiliśmy. Już byli za drzwiami, kiedy usłyszeli za sobą głos matki Tadka: — Kazik, Mietek, zaczekajcie. Odwrócili się. — Obiecałam wam po butelce lemoniady. — Nie chcemy — powiedział Kazik. — Napiliśmy się w rozlewni. — Obiecałam, to musicie wziąć. I podała każdemu z nich butelkę. Trzymali lemoniadę w rękach, wahając się. i 29 — No już, nie macie się co martwić. Tylko jak wypijecie, odnieście mi butelki. Uśmiechnięta pogroziła im palcem. V Mietek i Kazik długo naradzali się, co zrobić z lemoniadą. — Wypijemy — nalegał Kazik. Ale Mietek nie zgodził się. Odżył w nim gazeciarz. — Lepiej sprzedać — perswadował. — Kto ją tam kupi? — powątpiewał Kazik. — Jak to? Przecież możemy sprzedać w koszarach własowcom. Kazik z wahaniem przystał na propozycję Mietka. Ruszyli pod parkan koszarowy. Znajdowali się tam tak zwani własowcy, pół jeńcy, pół żołnierze. Chodzili w mundurach wojskowych, mieli broń, lecz byli nieustannie dozorowani przez Niemców. Mietek nieraz sprzedawał im bułki, papierosy, cebulę. Dzień był upalny, toteż gdy znaleźli się pod koszarowym płotem, od razu zjawiło się kilku amatorów lemoniady. Taki handel był zakazany, więc Kazik pilnował, czy ulicą nie nadjeżdża niemieckie auto, a Mietek się targował. Po chwili butelki były puste. Żołnierze domagali się, by przynieśli więcej. Mietek zapalił się. ¦* — Biegnij do rozlewni — powiedział do Kazika — a ja kupię parę pęczków cebuli. Ożywiony handel trwał do wieczora. Kazik postarał się jeszcze o kilka butelek i biegał co tchu do rozlewni i z powrotem. Mietek za pieniądze zarobione na lemoniadzie kilkakrotnie już kupował i sprzedawał cebulę, rzodkiewki i papierosy. Gdy odchodzili zmęczeni, żołnierze nalegali, by nazajutrz przynieśli więcej towaru. 30 — Widzisz — chełpił się Mietek. — Mówiłem, że warto sprzedać. — Bolą mnie nogi — rzekł wymijająco Kazik. — Ale jutro przyjdę. Po przeliczeniu pieniędzy okazało się, że zarobili nadspodziewanie dużo. — Jutro — marzył Mietek — pójdziemy jak najwcześniej na rynek, kupimy taniej — rzodkiewek, cebuli. Och, zobaczysz, ile zarobimy. Nareszcie będziemy mieli co jeść. A może i na buty nam starczy. Zajadając chleb z cebulą szli na miejsce umówionej rano zbiórki. Otoczył ich mroczny las. Posuwali się brzegiem głębokiego rowu zarośniętego zielskiem, gęstą trawą i młodymi drzewkami zasianymi przez wiatr. Po długiej wędrówce dotarli do miejsca, gdzie rów ginął zarośnięty wysoko ponad nim górującą gęstwą tarniny, głogów i berberysu. Krzewy te oplatała dżungla dzikich jeżyn, malin i innych kłujących pnączy, które broniły dostępu do tego miejsca. Było tu stale pełno ptactwa, małych gryzoni, a zimą zajęcy. Wabiło je może odludzie tego zakątka stanowiącego jakby twierdzę złożoną z niezwykłej plątaniny gałęzi i pnączy uzbrojonych w naturalne kolce, a może obfitość różnorodnych jagód i młodych pędów. Chłopcy często tu zachodzili. Latem przyciągały ich czarne jak atrament jeżyny, które można było zrywać garściami, a późną jesienią, zaraz po pierwszym śniegu, jagody tarniny i głogu, zwarzone przymrozkiem. Lubili tu przebywać. Nikt ich nie podglądał, nie śledził ich zabawy. Pociągała ich dzika tajemniczość tego zakątka skrytego w głębi lasu. I to był też główny powód, że właśnie na tym miejscu postanowili dziś zebrać się. Dziwnie tu było w porze mroku. Noc jakby wypły- \ 31 wała spośród drzew. Pobliska polana pełna kwitnących krzaków i kwiatów, w dzień zielona i barwna, teraz wypełzła ze swych kolorów, stanowiła szarą, jednolitą toń powoli opanowywaną przez ciemność. Dotarłszy na brzeg Tarniny — tak nazywali ten zakątek — nie zastali nikogo. — Co oni sobie myślą — zirytował się Mietek. — Może wcale nie przyjdą. Siedli na miękkiej trawie. Kazik skończył już swój chleb. Zrywał teraz cienkie łodyżki i obgryzał ich słodkie końce. Nie odpowiedział na narzekania Mietka. Jurek jeszcze rano mówił, że wybierają się na ryby. Chyba zasiedzieli się nad wodą i wkrótce nadejdą. Patrzył więc przed siebie i słuchał metalicznego koncertu świerszczy. Nigdzie tak pięknie nie rzępoliły, jak właśnie tutaj. Pośród zbitej trawy i krzewów żyły tu całymi tysiącami. Raptem uniósł się. Mietek także się zerwał. Spojrzeli na siebie z przerażeniem. — Słyszałeś? — szepnął Kazik. Tamten przytaknął głową. Gdzieś z głębi Tarniny dosłyszeli głuchy jęk. Patrzyli teraz w to miejsce pełni napięcia i niepokoju. Oczami próbowali przeniknąć zbitą masę gałęzi. — Może nam się tylko zdawało? — szepnął Mietek. Kazik pokręcił lekko głową. Obaj doskonale wiedzieli, że to nie było złudzenie. Wyraźny jęk wypłynął jakby tuż, tuż zza ich pleców. Stali wciąż nieruchomo, zamienieni w słuch, pełni nerwowego wyczekiwania. I oto nagle jęk powtórzył się wyraźniejszy, podobny do stłumionego kaszlu. Dobiegał z' najbliższych zarośli. Odskoczyli kilkanaście metrów. Rozglądali się niepewnie. Koledzy nie nadchodzili, a w kilku byłoby raźniej. Nagle Mietek uniósł głowę. — Słuchaj — powiedział — jeśli tam nikogo nie ma, 32 a oni przyjdą, to wyśmieją nas. Podczołgam się cicho i sprawdzę. Przypadł do ziemi i zaczął się chyłkiem skradać. Kazik w pierwszej chwili zaskoczony był jego decyzją, lecz ciekawość i odwaga kolegi podziałały na niego. Ruszył w ślad za Mietkiem. Słyszeli już ciężki, schrypnięty oddech, od którego włosy jeżyły się na głowie. Krzaki jednak były gęste, mrok zapadał szybko, więc nie mogli nic dostrzec. Naraz Kazik zdecydował się. Niech będzie, co chce! Podsunął się jeszcze krok, potem drugi... Rozgarnął gałęzie. Ujrzał ciemną, skuloną postać wciśniętą między ostre krzewy. Człowiek ów poruszył się. — Kto tam? — szepnął z widocznym przestrachem. Nie mieli siły uciekać. Obezwładniła ich groza. — Kto tam? — zapytał powtórnie człowiek. Najmniejszy ruch może ich zgubić. Tam, w gęstwinie, również ucichło. Nie słyszeli już nawet świszczącego oddechu. Raptem Kazik doznał jakby olśnienia. Przypomniał sobie wczorajszy wieczór. — To my jesteśmy, chłopcy! — zawołał. — Chłopcy? — krzyknął tamten. — Idźcie! Idźcie stąd. Nie zaglądajcie. Uciekajcie jak najprędzej! Ale Kazik, przemagając ostatki lęku, odgarnął gałęzie szerzej i ujrzał od razu błyszczące, rozgorączkowane oczy tamtego. — Ja wiem, dlaczego pan tu się schował — powiedział spokojniejszym już głosem. — Och! — jęknął mężczyzna. — Idźcie stąd, idźcie. Przez chwilę nie wiedzieli, co począć. — Niech pan ucieka głębiej w las — powiedział Kazik. — Tam niedaleko — wskazał ręką — jest kryjówka. Nikt pana nie znajdzie. Mężczyzna milczał dłuższą chwilę, wreszcie rzekł zgnębionym, cichym głosem: 3 Tarnina t 33 — Nie mogę. Nie mam siły. Ledwo się tu dowlokłem. — Ranili pana? — dopytywał Kazik. — Nie, ale jestem chory i od czterech dni nic nie jadłem. — Pomożemy panu wyjść z tych kolców, a później... W tym momencie z daleka dobiegł świst. Od razu poznali. To Benek gwizdał na palcach. — Mietek, biegnij. Niech tu nie przychodzą. Nic nie mów. Masz tu pieniądze. Kup coś. Będę na ciebie czekał za strzelnicą. Mietek usłuchał i puścił się pędem w stronę miasta. — Niech pan stąd wychodzi — nalegał Kazik. — Prędzej, prędzej! Mężczyzna dał się przekonać. Z bolesnym jękiem wy-czołgiwał się na czworakach, a kolce szarpały mu ubranie i kłuły ciało. — Niech pan wstanie. Człowiek jak bezsilne dziecko poddawał się woli Kazika. Chłopcu serce ściskał żal. Dziwnie było podtrzymywać takiego olbrzyma, by nie upadł. „Żeby nas tylko nikt nie zobaczył". „A co będzie — zastanawiał się — jeśli on nie dojdzie do kryjówki, upadnie i umrze?" Przemknęła mu myśl, by porzucić nieszczęśnika i uciec. Długo trwała ta wędrówka w- ciemności. Wreszcie dotarł do gęstej dębiny. Kazik z trudem odszukał krytą ziemiankę, w której niejednokrotnie zimą z kolegami palił ognisko i piekł złapanego w sidła zająca. Kiedyś przyjemnie było tu siedzieć w gronie kolegów, patrzeć na trzaskający ogień i czuć się jak dziki Indianin. Teraz w ziemiance panowała nieprzenikniona, czarna jak smoła ciemność. Mężczyzna odzyskał trochę sił. Stał pewniej na nogach. Wędrówka od Tarniny nie tylko go nie osłabiła, ale jakby dodała mu nowej energii. 34 Kazik przypomniał sobie, że ma zapałki w kieszeni. Kupił je wraz z papierosami, gdy wracali spod koszar. Zapalił jedną. Mężczyzna pochylony ku przodowi, z oczami wpatrzonymi w niego, siedział tuż przy wyjściu na ławie zrobionej z ziemi i darni. Zapałka dopaliła się. Wyskoczył z ziemianki, a po chwili wrócił ze sporym naręczem suchych patyków. Gdy rozpalał małe ognisko w kącie przeznaczonym od dawna do tego celu, mężczyzna poruszył się niespokojnie. — Nie trzeba — powiedział. — Jeszcze ktoś zobaczy. — Nie. Nikt nie zobaczy — uspokajał Kazik rozpalając dalej. — Niemcy do lasu o tej porze nie zachodzą. Mężczyzna już nic nie mówił. Po chwili ziemiankę rozjaśnił czerwony blask. Dym gryzł w oczy, a cienie 35 skakały wokół jak żywe stworzenia. Kazik wyjął papierosy i zapalił. Chciał poczęstować tamtego, ale mężczyzna pokręcił przecząco głową. „Mietek powinien zaraz nadejść — myślał zadowolony zaciągając się papierosem — i jakoś to wszystko urządzimy". Wtem usłyszał dudnienie ciężkich kroków. Z nagłym lękiem spojrzał w otwór wiodący do wnętrza ziemianki. Mężczyzna odskoczył w kąt. W otworze ukaza się wysoka ludzka sylwetka. Groza ścisnęła Kazikowi serce. Postać bez wahania wsunęła się do środka. Dopiero teraz Kazik poznał Wieśka Zarębę. Tuż za nim stał Mietek trzymając w ręku mały węzełek. Zaręba patrzył na wszystkich przez chwilę, najdłużej na człowieka wciśniętego w kąt. Nagle postąpił krok. Nim się Kazik zorientował, Zaręba wyrwał mu papierosa z ręki i wrzucił w ognisko. — Powiem matce, zobaczysz. A teraz uciekajcie stąd! Wziął z rąk Mietka węzełek i pchnął ich do wyjścia tak energicznie, że opamiętali się dopiero w lesie. — Taki z niego ważniak — powiedział Kazik obrażony do głębi. — Wcale nie — sprzeciwił się Mietek. — To przez ciebie. Nie powinieneś palić papierosa. — Co go to obchodzi? — nasrożył się Kazik. VI Gdy Kazik z Mietkiem nadeszli, z wyjątkiem Giętka byli już wszyscy. Niebo usiane gwiazdami i duży, żółty księżyc rozświetlały ciemności. — Popsułeś mi obie wędki — mówił ze złością Benek do Zymka. — Nie będę miał teraz czym łowić. — Ojoj, wielka sztuka. Żyłka była stara i wiązana chyba w dwudziestu miejscach. Haczyki oddam ci ju- 36 tro. A wędziska? Tych możesz sobie naciąć w lesie, ile chcesz. — Naciąć? Sam natniesz. Ja nie połamałem. — Trzeba było pod nosem dziadowi nie zygać — rozzłościł się Zymek. — Tyś pierwszy zaczął — nacierał Benek. — Rzucałeś kamieniami w jego spławiki. Mówiłem, przestań. — No, już skończ! — warknął hamowanym od gniewu głosem Zymek. — Oddam ci jutro obie wędki. Sprzedam swój fiński nóż i odkupię żyłkę i haczyki. Inni milczeli. Wina Zymka była oczywista. Gdyby nie drażnił starego rybaka, nie ciskał kamieniami i patykami, a potem nie wyzywał go, tamten nie połamałby im wędek i nie wygonił znad Wisły. Wprawdzie oni też pomagali Zymkowi, ale on pierwszy zaczął. — Ile chcesz za finkę? — spytał Kazik. Spojrzeli na niego ¦— czyżby miał pieniądze? — Sto dwadzieścia — mruknął Zymek niby od niechcenia. Stefek gwizdnął przez palce. — Pięćdziesięciu niewarta — wtrącił Mietek. — Więcej warta niż ty cały — odciął Zymek. — Czterdzieści chcesz? — Kazik miał od dłuższego czasu chęć na kupienie sobie dobrego noża. Jego stary scyzoryk, a właściwie zwykły cyganek stępił się i nie nadawał do użytku. Wstydził się wyciągać go z kieszeni. — Wypchaj się! — burknął Zymek. — Dasz siedemdziesiąt, a na dokładkę jeszcze twojego wichajstra, to sprzedam. Mietek szturchnął Kazika. — Skąd weźmiesz pieniądze? — Od ciebie. — Nie mam, Wiesiek zabrał. — Tfu — splunął Kazik. — Po coś mu dał? 1 37 — Co miałem robić? Zobaczył i zabrał. Powiedział, że później odda. Kazik posmutniał. Finka warta była więcej niż sto. Mógłby dziś dać Zygmuntowi trzydzieści pięć i własny scyzoryk, a za parę dni resztę. — On ci odda — rzekł ponuro, nie patrząc na Mietka. Tadek piszczał na źdźble trawy. Jurek klepał rękami po kolanach i także przysłuchiwał się pogawędce. Wreszcie inni dostrzegli ich milczenie. Uprzytomnili sobie, po co tu przyszli. Nikt na razie nie odważył się poruszyć zasadniczej sprawy. Tylko Stefek powtarzał: „Zaczynajmy, zaczynajmy". Ale nie wiadomo, do czego miało się to odnosić. — Zaczynajmy, zaczynajmy — mruczał leżąc na brzuchu i stukając się piętami w tyłek. — Zamknij gębę! — zirytował się Benek. —' On chce dziś dostać — syknął Zymek. Stefek szybko i zwinnie siadł jak inni po turecku. — Spróbuj! — Zabrzmiało, jakby zgrzytnął zębami. Zymek zaśmiał się. — W guziki raz mogłeś wygrać, ale tylko w guziki. Stefek gwizdnął przez zęby złośliwie. — Nie rusz go — rzekł Benek do Zymka, który już wyciągał rękę. Stefek zamiast odskoczyć, podsunął się bliżej tamtego. Kazikowi w końcu znudziło się to wyczekiwanie. — Jak robimy? — spytał głośno. Poruszyli się wszyscy. Wlepili w niego błyszczące w mroku oczy. — Jurek czy Tadek? — rzucił krótko. — Dlaczego Jurek czy Tadek, a nie Zymek? — zagadnął dwuznacznie Stefek. — Nie kuś go — powiedział Benek. — Drugi raz cię nie będę bronił. 38 — Powinniśmy wybrać Tadka. Jurek zanadto zadziera nosa — rzeczowo wyjaśnił Mietek. Dotychczasowy wódz zerwał się. — Kiedy zadzierałem? — spytał wyzywająco. — Ciągle — odparował spokojnie Kazik. — Wczoraj przy ognisku — mówił Mietek — rządziłeś się jak szara gęś. To chrustu dorzuć, to ogień zasyp i tak w kółko, jakbyśmy sami nie potrafili zrobić bez twojej komendy. — Tak, tak — poparł Benek. — Jesteś% za bardzo nadęty. Jurek otworzył usta, ale nie potrafił powiedzieć ani słowa. Czekali chwilę. Sądzili, że wybuchnie, zacznie się wściekać, wyzywać ich od najgorszych, ale on sapał tylko, ugodzony w najczulsze miejsce. — Stchórzyłeś" wczoraj. Nawiałeś pierwszy spod tartaku — powiedział Kazik. — Zląkł się huku — szydził Zymek. — Popisujesz się zanadto swoimi książkami — dociął Stefek. Czuli, jak cierpi, ale nie żałowali go i dorzucali coraz to nowe zarzuty. — Wczoraj, gdyśmy łapali Giętka — ciągnął Mietek — tyżeś dobrał najsilniejszych: Witka, Zymka i Benka. — Bał się — kpił Zymek. — Zawsze co ja, to ja. Witek, który siedział z filozoficznym spokojem, poruszył się, ale zamiast niego głos zabrał Tadek: — Ja nie chcę być wodzem. Wybierajcie kogo innego. Według mnie może nim nadal zostać Jurek. — Ja też nie chcę — Jurek doznał pewnej ulgi. — Po co nam wódz? — spytał Benek. — Obejdziemy się bez niego. Mniej będzie hałasu i zamieszania. — Ja mogę się zgodzić, ale na herszta — żartował Zymek. ¦ł 39 — Musiałbyś przedtem poszukać sobie odpowiedniej kompanii — chichotał Stefek. Wszyscy jednak odetchnęli swobodnie. Rzeczywiście, po co im wódz? Ale Kazik był innego zdania. — Wodza musimy wybrać — upierał się. — Gdzieś iść, coś robić, zawsze musi ktoś rozkazywać. — Obejdzie się bez tego — uciął Zymek. Zastanawiali się: może naprawdę nie wybierać wodza? I Kazik miał teraz wątpliwości, czy warto się upierać dalej, skrycie myślał: „Tadek wodzem nie chce zostać, Jurek się nie nadaje, ale kto wie, czy ostatecznie nie zostanie nim nadal. Lepiej już nie mieć nikogo nad sobą". Nikt już nie zabierał na ten temat głosu. Noc była ciepła, jasna. Gawędzili nie zamierzając wracać do domów. Kazik i Mietek byli wyjątkowo małomówni. Chciało im się pochwalić swoją tajemnicą, ale to było niemożliwe. Kazik od czasu do czasu spoglądał w las. Ciekawy był, czy Wiesiek Zaręba będzie tędy wracał. Ale było pusto. — Gdzie ja dziś będę spał? — rzekł niespodziewanie Benek. — Ta stara jędza Litwińska zamknęła strych na dziesięć spustów, a u Zymka w norze ciasnota nie do wytrzymania. — Patrzcie, patrzcie, jak tam gwiazda spada. Oo — wprost na nas. Zadarli głowy. Obserwowali ją. Nagle zgasła. — Nocuję tutaj — powiedział Benek. — U Zymka duszno, aż łeb pęka, a tak ciepło teraz. — Ja też, ja też — podchwycili inni. — Ach, jakby to było cudownie — Benek aż uniósł się — gdybyśmy wybudowali sobie taki dom, własny, prawdziwy, z którego by nas nikt nie przepędzał. Wtedy nareszcie przestalibyśmy się włóczyć po wszystkich 40 dziurach. Byle dziad poszczuje cię psem, a już nieraz grozili mi policją. — A ja to mam lepiej? — przerwał mu Zymek. — Babka z kozą śpi na jednym barłogu. Jeszcze im zabieram kąt. Co prawda ciasny jak trumna, ale kąt. — I ja bym chciał mieć dom, własny, taki prawdziwy, najprawdziwszy dom — prawie szepnął Mietek. — Powinniśmy zbudować sobie jakiś namiot — mówił Zymek. — Można by w nim było spać w nocy, a i w dzień nieraz deszcz leje i nie ma gdzie się schować. Zaszylibyśmy się w nim i siedzieli. Tak przyjemnie — deszcz sypie w ściany, a my na przykład gramy w karty. — Nie, nie — przerwał Mietek. — Ja uważam, że powinniśmy zbudować coś mocniejszego, nie namiot. Coś takiego, w czym można by było mieszkać zimą i latem, zawsze. Zawrzało. Jeden przez drugiego zaczęli się przekrzykiwać, jak i gdzie zbudować ową siedzibę. Jurek już nazywał ją blokhauzem, wigwamem, inni schronem i twierdzą. Aż Tadek przerwał lawinę marzeń. — Gdzie to urządzić? — spytał rzeczowo. — My zbudujemy, a inni przyjdą, rozwalą. Zasępili się. Rzeczywiście, nie pomyśleli o swoich przeciwnikach, a mieli ich sporo, szajkę chłopaków z Piasek i niebezpieczną bandę gazeciarzy. Wtem Kazik zerwał się. — Wiem gdzie! Spojrzeli na niego z zainteresowaniem i z odrobiną wątpliwości. — W Tarninie! — wykrzykiwał. — Pod spodem! Wyrąbiemy! Wykopiemy! Zerwali się. Słowa te padły jak na beczkę prochu. — Brawo! Brawo! Niech żyje Kazik! Do góry go! i 41 — Cicho, cicho! — wołał Tadek, który do tej pory siedział spokojnie. Teraz zapłonęła w nim żądza nowej przygody. — Dzisiaj! — krzyczał. — Zaczniemy od razu, dzisiaj! Ogarnął ich szał. Pobiegli pędem do Tarniny. Tu jednak na chwilę zamilkli. Kolczasta góra gałęzi była tak zbita, że niepodobieństwem było wgryźć się w nią. Niedawny entuzjazm wrócił jednak szybko. Tarnina ciągnęła się około trzydziestu metrów. Obiegali ją dokoła wyszukując najodpowiedniejsze miejsce, skąd można by zacząć wgryzanie się w jej wnętrze. — Mam, mam! — krzyczał któryś. Biegli, oglądali. — Tu źle — mówili. Znów inny wołał: — Tu, tu! Fajne, cudowne, chodźcie! Spieszyli, lecz i to nie bardzo im odpowiadało. Wtem Stefek gwizdnął przez palce. — Jest! — wrzeszczał co sił w piersiach. — Jest! Podążyli tam. Miejsce było wymarzone. W pobliżu rosło kilkanaście większych krzaków, i parę młodych sosenek, które jakby tworzyły naturalną osłonę przed oczami wrogów. Był to zakątek tak zamaskowany ze wszystkich stron, że z miejsca postanowili rozpocząć pracę. Potrzebne były łopaty, siekiery. Rozbiegli się. Tadek gnał co sił w nogach. Miał najbliżej do domu. Postanowił wrócić pierwszy i pierwszy rozpocząć pracę. „Całą noc — myślał — będę kopał, a jutro w dzień pomogę we wszystkim matce". Dziś nie czuł skrupułów. Sama powiedziała: „Idź się pobawić". Cały dzień robił wszystko, co tylko kazała, nawet uprzedzał jej myśli. Był szczęśliwy. Gdy wpadł na podwórko, w kuchni płonęło jeszcze światło. — Mamo! — zawołał od progu. Kończyła właśnie pranie. Zmęczonym ruchem wy- 42 lewała wodę z balii do wiadra. Pomógł jej. Chwycił wiadro, wybiegł i wylał wodę. — Mamo — kończył mówić, gdy wrócił — wykopiemy w lesie piękny schron. Tylko nie mów nikomu. Dziś wrócę później. Popatrzyła na niego. — Idź — powiedziała. — Tylko bądź ostrożny. Rzucił się jej z wdzięczności na szyję. Potem schwycił pajdę chleba. — Wyniosę balię — rzekł. Wziął ją jedną ręką jak piórko i pobiegł do komórki. Ustawił w kącie, wyszukał siekierę, małą piłę do drzewa i co tchu ruszył do Tarniny. Pierwszy jednak do Tarniny przybiegł Benek. Wiedział, że koło komórki Litwińskiej; stoi łopata. Postanowił ją zabrać na czas budowy Tarniny. Marzenia o domu tak go podnieciły, że płonął cały na twarzy. Drogę od Tarniny do Litwińskiej i z powrotem przebył jakby na skrzydłach. Też pragnął być pierwszy na miejscu. I teraz czekając na kolegów myślał: „Zimą śnieg zasypie, wiatr będzie wył, a my będziemy siedzieli spokojnie. O, piec sobie urządzimy". Drugi zjawił się zawiedziony nieco Tadek. Niedługo przybiegli Witek, Zymek, potem Jurek, Mietek, a na końcu zziajany, zasapany Stefek. Dźwigał łopatę. Tadek już zamierzał rąbać, ale Zymek chwycił go za ramię. — Poczekaj. Najpierw musimy zrobić podkop. Jak dostaniesz się do środka? Odmierzyli szerokość i długość. — Zaraz, zaraz — zastanawiał się Mfetek — a co z ziemią? Nie możemy jej tu rozsypywać. Będzie znać. — Workiem albo wiadrami odnosić gdzieś dalej — podsunął Jurek. * 43 — Część można w krzaki. Nikt tam nie dojrzy — rzekł Kazik. Zaczęli wybierać ziemię. Na razie sypali w sam gąszcz, nieco dalej, a Witek tymczasem skoczył po wiadro i worek. Dla wszystkich roboty nie starczało — pracowali więc na zmianę. Teraz dopiero zaczęły się krystalizować ostateczne poglądy na przyszłą kryjówkę. Postanowili częściowo wycinać ze środka krzaki, a częściowo podkopywać się poniżej dna rowu. Pracowali — każdy za dziesięciu. Nie było chętnych i niechętnych, robili, co trzeba. Nadbiegł Witek. Nabierali do wiadra piach. Po dwóch nosili, gdy inni napełniali worek. Niedługo trwało robienie podkopu. Postępowali teraz ostrożniej. — Z brzegu nie ruszajmy krzaków — radził Tadek. — Trzeba jeszcze głębiej podkopać i dopiero tam ciąć piłką i siekierą. — Nie dasz rady siekierą — powiedział Benek. — To nic — mówił rozpalony Tadek. — Piłką można będzie ciąć. Moja piłka ostra jak brzytwa. — Przecież ja przyniosłem sekator — przypomniał im Kazik. — Świetnie — ucieszyli się. — Ja bym jednak wyciął pierwsze krzaki — mówił Zymek. — Bo jak będziemy wchodzili do środka? — Jak to, nie wiesz? — wyjaśnił Jurek. — Na brzuchu. Wejście musi być małe. Na razie jest większe, ale później zasypiemy je, obłożymy darniną i nie. będzie śladu. Nikt się nawet nie domyśli, że można wejść do środka. — E tam, kto ma się domyślić. Pies z kulawą nogą tędy nie chodzi. Ale jak chcecie... Zymek machnął ręką. Gdy zabrali się do cięcia twardej jak krzemień tarniny i głogu, zrodziły się nowe trudności. Ostre kolce 44 wrzynały się w ciało. Przyświecali wprawdzie latarką, ręce jednak mieli podrapane i zmieniali się co chwilę po to, by powyciągać drzazgi. A jednak zapał nie przygasł. Odpoczywali, zmieniali się i nadal pracowali wytrwale. Godziny mijały szybko. Naraz pomiędzy nimi, jak spod ziemi, wyrósł Zaręba. Zjawił się tak niespodziewanie, że zadrżeli. — Co robicie? — spytał. — Nie twoja rzecz — odciął Zymek. — Jemu można powiedzieć — rzekł Kazik. — Nie można, lecz trzeba — odparł Wiesiek — bo inaczej rozpędzę na cztery wiatry. — Nie bądź taki groźny — mruknął Zymek. Wiesiek zaśmiał się. — Zuchy z was — powiedział. — Jak nie chcecie mówić, to nie. Dobranoc. Znikł za kępą krzaków tak nagle, jak nagle się zjawił. — On jest swój chłop. Mietek ugryzł się w język. O mało nie wygadał, dlaczego to Wiesiek jest swój chłop. — Tak, tak — poparł Kazik. — On może wiedzieć. Robili dalej bez przerwy. VII Praca nie posuwała się tak szybko. Rodziły się coraz to inne kłopoty. Ręce mieli zbolałe od ukłuć, pełne odcisków od piły i łopat. Trzecią dobę z rzędu ryli w samym wnętrzu Tarniny, a pracy jeszcze było huk. Wizja przyszłego schronu owładnęła nimi całkowicie. Przychodzili tu nie tylko nocą, ale i w dzień. Z wolna, z wolna tunel powiększał się. Miał około półtora metra wysokości, dwóch szerokości i był już długi może na sześć metrów. Mogli w nim teraz poruszać się swobo- t 45 dnie. Co prawda nie tak swobodnie, jakby chcieli. Mrok panował tu w dzień prawie taki sam jak w nocy, przyświecali więc latarkami, palili małe ognisko. Najdotkliwsze były przeklęte kolce. Nieostrożny ruch, szybki obrót ciała, a już rozdzierały skórę do krwi. To ich nieco przygnębiało. Myśleli, jak by zapobiec temu. Aż wreszcie Zymek, który najbardziej ucierpiał, bo najsolidniej pracował, oznajmił: — Wyłożymy ściany i sufit deskami. Tartak niemiecki mamy blisko. Zahuczeli z radości. Nieraz stamtąd wyciągali deski. Trzeba tylko cicho i ostrożnie. Dozorca jest trochę głuchy, ale pies, choć niezbyt gorliwy, może napędzić strachu. Tadek w tej sprawie ma największe doświadczenie. Stefek stał na czatach, Zymek zaś, Benek i Kazik zrobili w płocie dziurę i przez nią wynosili cienkie, długie deski. Były już nieco popękane od deszczu i mrozu, bo stały w stosie od kilku lat, ale dla nich dobre. Zymek praktykował kiedyś u stryja, stolarza. Umiał doskonale posługiwać się piłką, a i inni potrafili to nie gorzej od niego. Kłopoty były z gwoździami. W ciągu dnia chodzili po zburzonych domach, placach, gdzie kiedyś stały żydowskie rudery, a teraz leżały tylko sterty popiołu, i zbierali gwoździe. Wyciągali je ze ścian i desek, potem zaś prostowali. I w ten sposób budowa schronu postępowała naprzód. Nie czuli zmęczenia. Byli tak zgodni jak nigdy. Raz jeden tylko Stefek oberwał od Zymka, gdyż stojąc na czatach przy tartaku dla kawału wywołał sztuczny alarm. Stefek nawet się nie rozzłościł. Pojął swój głupi żart, bo pies usłyszał zamieszanie i dał znać o sobie. Tej nocy nie nosili desek, zresztą mieli ich już dosyć. Często zaglądał do nich Wiesiek Zaręba. Widzieli, jak co dzień szedł koło Tarniny i po jakimś czasie wracał. 46 Nie witając się z nimi właził do środka, zapalał zapałkę i krytykował ich. — Nie umiesz wbijać gwoździ — mówił na przykład. Zabierał młotek, wbijał kilka, a potem spoglądając w górę, pytał z ironicznym uśmiechem. — A światło skąd? Chcecie żyć jak krety, co? Trzeba powycinać w suficie dziury i wstawić szyby. Początkowo nie podobały im się te uwagi, ale rady trafiały do przekonania. Później, jeśli mieli jakieś wątpliwości, gdy zjawił się — pytali. Ale Wiesiek Zaręba nigdy nie odpowiadał na zapytania. — Nic mnie to nie obchodzi — mówił. — Od czego macie łby na karkach. Trzeba myśleć, myśleć. I znikał. Przestali go w końcu pytać. Byłoby to nie-honorowo. Cóż to — sami nie potrafią? Po dwóch tygodniach krwawej dosłownie pracy schron długości dwunastu metrów był gotowy. Przedzielili go na trzy części. Do każdej z nich prowadziły osobne małe drzwiczki. Nad okienkami wycięli nieco gałęzi — było więc jasno. Podłogę wyłożyli miękką darnią. Z niej też zrobili ławy usłane grubo mchem, na których można było siedzieć i spać. Przebywali tu dzień i noc. Większość z nich nawet spała już na miejscu i tak nie mając gdzie nocować. Długi czas zastanawiali się, jak zbudować kuchnię. Wreszcie i tę trudność pokonali. W lesie znaleźli grubą żelazną beczkę po benzynie, porzuconą kiedyś przez wojsko. Ze składnicy złomu cichaczem nawyciągali rur na komin. Była to najżmudniejsza praca. Musieli w beczce powycinać dziury. Dwie na wierzchu jako fajerki, jedną na wmontowanie komina, który szedł nie w górę, ale był wkopany poziomo w ścianę rowu i wychodził o kilkanaście kroków dalej pośród kępy jałowca. W środku beczki zmajstrowali z żelaznych prętów * 47 ruszt, do którego prowadził otwór. Tak wiąc i kuchnia była gotowa. Uszczelniali teraz dziury mchem, maskowali wejście i na próbę rozpalali w kuchni. Zdała egzamin tylko po części. Niewiele dymu uciekało rurą, większość wymykała się do wnętrza schronu. Zresztą to im nie przeszkadzało — to był przecież dym z ich własnej kuchni. Długo sprzeczali się, kto ma zostać kucharzem, ale ponieważ każdy z nich chciał gotować, postanowili wyznaczyć dyżury. Pierwszego dnia gotował Stefek. Podśmiewali się z niego i powątpiewali, ale on nie zwracał uwagi na docinki. Przydźwigał skądś ogromny sagan, nakopał ziemniaków gdzieś na polu, a potem przyniósł pełny kosz marchewki, pietruszki, cebuli i wszystkiego, co tylko znajdowało się w podmiejskich ogrodach. — Gdzie ty to wszystko zmieścisz? — pytał Zymek, bo garnek był ogromny, ale i zapasy Stefka niemałe. Nie odpowiadał na zaczepki. Szybko i wprawnie obierał ziemniaki, czyścił jarzyny i układał w saganie. Pod kuchnią huczał ogień. Najgorzej było z wodą. Najbliższa studnia znajdowała się o dobry kilometr. Wybuchła nawet kłótnia. Zymek twierdził, że jeśli Stefek dziś gotuje, to i on powinien nosić wodę. Stefek wykrzykiwał: — Nie pójdę! Ja mogę gotować, ale wody nie będę nosił. Nim wreszcie kłótnia przycichła, Benek, który w czasie niej wymknął się niepostrzeżenie, przydźwigał całą banię wody. Stefek wówczas wpadł w złoty humor. — Noszenie wody — mówił — nie należy do kucharza, ale kucharz będzie rozdzielał zupę. 1 zobaczymy wtedy, kto najgorzej na tym wyjdzie — kończył złośliwie spoglądając na Zymka. — Ja i tak nie będę jadł, dopóki ty nie zjesz —"odparł Zymek. — Nawaliłeś świństwa pełny sagan. Jeśli to w ogóle da się jeść, to będzie prawdziwy cud. Przy 48 tym jeżeli ktoś z nas ma się otruć, to niech się truje ten, kto gotował. W kuchni było gorąco jak w piekle, Stefek nieustannie podkładał nowe naręcza drzewa. Beczka rozpalona do czerwoności trzeszczała od dudniącego w niej ognia. Stefek coraz wymykał się, biegł do domu i przynosił najrozmaitsze przyprawy. Gdy po jakimś czasie zajrzeli do kuchni, zupa w saganie już się gotowała. Stefek mieszał ją długim patykiem i rozgniatał pływające po wierzchu czerwone pomidory. Zymek już nie przygadywał. Mętna woda zabarwiła się na różowy kolor, a para buchająca z sagana pachniała wcale przyjemnie. Stefek sam czerwony od ognia jak pomidor oblizywał kij i gwizdał przez zęby z zadowolenia. Tadek z Kazikiem i Mietkiem jeszcze nie nadeszli. Ostatnio zawsze rano chodzili razem po lemoniadę i pomagali Tadkowi we wszystkich innych zajęciach, by później miał czas. Witek i Zymek wyciągnięci na ławie palili uzbierane na ulicy niedopałki, a Jurek z Benkiem ostrzyli scyzorykami długie leszczynowe kije mające im służyć za lance. Dzień był piękny, gorący. Słońce przedzierało się małymi okienkami do środka. — To była mądra myśl z tym schronem — mówił Zymek. — Nie trzeba się obijać po mieście i żyjemy sobie lepiej niż kowboje albo Indianie. — Co ty tam wiesz — powiedział Jurek urażony nieco. — Indianie żyją w szałasach pośród ogromnych lasów i prerii, urządzają często polowania, walczą z innymi plemionami, a my co? — A nasz las to zły? — nasrożył się Zymek. — Skończy się wojna — wtrącił Benek — to i my pojedziemy do Ameryki. Zymek usiadł. 4 Tarnina 1 I0 — W jaki sposób pojedziemy? — Zbudujemy sobie potężną łódź i popłyniemy Wisłą, przez Bałtyk. Spodziewali się, że Zymek zacznie kpić, ale on zamyślił się. Po dłuższej przerwie rzekł: — To nie takie proste. Musielibyśmy mieć naprawdę potężną łódź, broń, żywność. Nie możemy z pustymi rękami pojechać na ten Dziki Zachód. Zginęlibyśmy zaraz po wylądowaniu w Ameryce. — Czy wy o tym poważnie myślicie? — zagadnął niespodziewanie Witek. Ale nikt mu nie odpowiedział. Stefek wychylił się z kuchni. — Nie przyszli tamci? — spytał niezadowolony. — Zupa już gotowa. Można jeść. — Dawaj ją tutaj! — krzyknął Benek. — Spokojnie, spokojnie — mruknął Stefek wycofując się z powrotem do kuchni. W kilkanaście minut później rozległy się gwizdy. Nadchodzili. Skoro ich tylko Stefek dosłyszał, zaczął walić w puszkę od konserw i wołać: — Obiad, obiad! Było gorąco. Brudnymi rękami ocierali pot z twarzy i wślizgiwali się do chłodnego schronu. — Ale tu pięknie — zachwycali się. — Chłodno, miękko, wygodnie. — Zymek, chodź, weźmiesz sagan — rozkazał Stefek. Ze schowka wyciągali łyżki, miskę żelazną, którą Jurek przyniósł z domu, dwie wojskowe menażki — i niecierpliwie czekali na pierwszy obiad. Z głodu aż warczało im w brzuchach. — Ale czym nalejemy? — martwił się Stefek. — Odsuń się — odtrącił go Zymek. — Ja sam to zrobię, zostaw — burknął Stefek. — O, masz, chce oberwać. 50 — Jeść, jeść! — wrzeszczeli. Nalali do naczyń od razu z sagana, a Zymek ze Stefkiem, dla których nie starczyło menażek, jedli wprost z garnka, zgodnie jak dwaj bracia. Zupa parzyła ich w usta. Słona była do niemożliwości, lecz mimo to patrzyli na kucharza z rosnącym szacunkiem. Zymek klepał go po plecach. — Tylko na to cię stać. Moja w tym głowa, że co dzień będziesz gotował. — Nie ma głupich — mruknął Stefek. — Jutro twoja kolej. W piętnaście minut z zupy nie pozostało śladu. Gdy inni siedzieli z zadowoleniem odpoczywając po obiedzie, Stefek szorował łyżki i naczynia. — Tu jest naprawdę pięknie — stwierdził Benek. — Naprawdę — przytaknął Witek. Spojrzeli na niego z zainteresowaniem. Odzywał się najwyżej raz w tygodniu, tymczasem dziś już po raz drugi otworzył usta. — Powinniśmy narobić sobie zapasów — ciągnął. — Urządzić piwnicę, napchać tam ziemniaków, marchwi. — Niezła myśl — podchwycił Benek — gdyby się tak dało. — Właśnie, właśnie — poparł Mietek. — W zimie nie będzie gdzie kopać kartofli, teraz jedyna okazja. — W zimie zapolujemy na zające — podsunął Tadek. — Ja też jestem za tym — wtrącił Jurek. — Tylko trochę się boję. Spojrzeli na niego. — Dzisiaj widziałem Giętka. Jakby mnie śledził. — .No to co z tego? — sarknął Zymek. — Nic — ciągnął Jurek — ale żeby nie wytropił naszej Tarniny. Pokumał się ostatnio z Piaskarzami. Jeszcze by im wygadał. 51 jfete on by tu przyszedł. DO tego sam. m'f! No no - r"z?? w zadumie Jurek - mogą przyjse, lb!Ś5buS. wSy okaże sie, ? silniejszy. - ^^tttoyrnatszystko przygotowani - rzekł Tadek. VIII Mietek szedł ulicą powłócząc nogami, gdy wtem do-słyszał wołanie: ?^?^??? swego g-eciarskieg,jL» ?, Po ałosie poznał herszta gazeciarzy, Mamusia ??^?^??. *. W nocy nie wyspa. «, ? ™vv tvm dokuczał mu wściekły głód. aPi.cS prędzej, fajtłapo, dam zarobić - me ustę- nował Maniuś. rvpen chcesz? — spytał odwracając się. iS wiatr w nogVch. Jesteś prędki jak jeleń. Trzymaj! — Wyciągnął plik gazet. _ Co dalej? . , . _ Bierz, kiedy dają - jak mówi przysłowie. ????? bo nie mam czasu. Z SłusSie.7a tez go nie mam - ciągną. Maniuś. -Gdybym go miał dużo, nie wyręczałbym się tobą. Mietek spojrzał na gazety. — Niemieckie? Nie idę. ' ?/???,:„4 _ Drżą łydki, serce pęka - śmiał się Maniuś. Mietek" Jotnie bał się. Niemieckie gazetys^eda-wali głównie po szpitalach. Nie tak dawno wybrał się 52 tam z Maniusiem. Ranny oficer kupił od niego gazetę, ale gdy Mietek już wychodził, tamten zawołał na niego i energicznie zaczął domagać się reszty, choć zapłacił tyle, ?? się należało. Chłopiec tłumaczył jak mógł, lecz Niemiec wściekł się, nie słuchał. Mietek krok za krokiem zaczął wycofywać się z sali. Inni chorzy, myśląc, że istotnie okradł oficera, zaczęli wołać na sanitariuszy, aby go złapali. Któryś rzucił butelką. Szyba w drzwiach wypadła z brzękiem. Wtedy to Mietek postanowił, że nie pójdzie tam więcej za żadne skarby. Odwrócił się więc na pięcie, zamierzając odejść. — Poczekaj! Poczekaj! Nie spiesz się! — wołał Maniuś. Stanął. — No mów, mów prędzej! — mruknął ze złością. 53 — Słuchaj. Daję ci sześćdziesiąt gazet. Jeśli sprzedasz — połowa forsy do twojej kieszeni. Mietek spojrzał na niego z zainteresowaniem i podejrzliwością. — Znów ukradłeś z poczty? — zagadnął. — Nikt nie kradnie, każdy bierze, jak mówi przysłowie. — Dawaj. Mietek wziął gazety i zaczął liczyć, gdy tymczasem Maniuś co sił pognał dalej. Spojrzał na datę. Tfu, zwroty. — Ty, poczekaj! — zawołał. Ale Maniuś już znikł w bramie szpitalnej. Mietek machnął ręką i nie gonił go. „Niech się wypcha — pomyślał. — Chciał, żebym dostał od któregoś po zębach za stare gazety". Gwizdnął i rzucił je pod płot. „Będzie wracał, to pozbiera sobie. Od razu mogłem przewidzieć, że to nieczysta sprawa. Maniuś tylko czeka, żeby kogoś wystrychnąć na wariata i jeszcze na tym zarobić". Usłyszał za sobą kroki. Skręcił na bok. — Co, chciałeś szwabom gazety sprzedawać? — zabrzmiał ironiczny głos. Odwrócił się. Mimo niego przeszedł Wiesiek Zaręba nie zatrzymawszy się nawet. Mietek spuścił głowę. Niespodziewanie zaczerwienił się ze wstydu. „Co w tym złego, że sprzedawałem gazety Niemcom?" Lecz ton, w jakim Wiesiek wypowiedział to krótkie zdanie, nie brzmiał dla niego zbyt pochlebnie. Ogarnęła go jeszcze większa złość na cały świat. Spojrzał na gazety porzucone pod płotem. Wiatr porwał kilka z nich i ganiał po ulicy. Ruszył w stronę sklepu Tadka. Z daleka dostrzegł Witka i Kazika grających w kupki. Że im się chce z samego rana. Przeciągnął się, ziewnął i przyspieszył kroku. Zauważyli go. 54 — Idziesz? — pytali z daleka. Dopiero teraz sobie przypomniał. Mieli jak najwcześniej wybrać się całą gromadą nad Wisłę. Dzień był wietrzny, ale niebo bez chmur. Zapowiadała się wymarzona pogoda. Siadł na brzegu chodnika i przyglądał się grze. — Mógłbyś włożyć inne spodnie — rzekł do Kazika. — Masz takie dziury, że ci cały tyłek widać. — Nie podoba ci się, to się nie gap — mruknął tamten nie przerywając gry. — Nie bądź taki ważny. Kazik zbył go milczeniem. — Masz w domu prababkę — to raz, babkę — to dwa, matkę — to trzy.,. — Zamkniesz się! Ale Mietek nie myślał przerywać: — Jedną siostrę — to cztery... Przestali grać i patrzyli na niego z zainteresowaniem. — Drugą siostrę — to pięć. I żeby ci nie miał kto spodni załatać. Kazik zbladł. Zagryzł w złości wargi i wyczekująco obserwował Mietka. — Grasz czy nie grasz? — wołał Witek. — On teraz nie trafi w kupkę — docinał Mietek. — Zamknij jadaczkę, bo ja ci ją zamknę! — zerwał się Kazik. — Ja to nie Gietek. Otłukę, że popamiętasz na długo. — Nie wiadomo, kto kogo. — Mietek stanął w postawie gotowej do ataku. Raptem Kazik spojrzał na jego spodnie i wybuchnął głośnym, niepohamowanym śmiechem. Witek zawtórował. Mietek speszył się. Jego nogawki nie przedstawiały się wcale lepiej niż Kazika. Postrzępione i porwane u brzegów wyglądały, jakby je ktoś obszył * frędzlą. Były to jedyne spodnie, jakie Mietek posiadał. Chodził w nich bez przerwy, nie zdejmując nawet do snu. Kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze była matka, potrafiła zadbać o niego, ale odkąd wywieźli ją do Niemiec na roboty tym samym transportem, co ojca Benka, nie było nikogo, kto by się zatroszczył o jego ubranie. Wprawdzie o kilkadziesiąt kilometrów od miasteczka, na wsi, miał wuja, u którego był, gdy wzięto matkę, ale wuj gospodarzył na mordze ziemi i sam klepał biedę. Poza tym to tak daleko. Bez rodziny ułożył sobie jakoś życie. Tu ma kolegów, a szczególnie teraz, gdy zbudowali Tarninę, za nic nie poszedłby do wuja, chociaż gdy tamci śmieli się z jego spodni, przemknęła mu ta myśl. Tymczasem nadeszli inni. Nie było tylko Tadka. — Idziemy — mówił Zymek. — On nas dogoni. Wahali się chwilę, aż wreszcie ruszyli boczną uliczką w kierunku Wisły. Mijali sady pełne owoców. Oczy śmiały się im na widok dojrzałych jabłek. Nie ma nic przyjemniejszego, po długim przebywaniu w wodzie i na słońcu, niż jabłka kwaśne, soczyste. Niestety, było za widno. Takie rzeczy udają się tylko o zmroku. Zbiegli uliczką w dół. Minęli opustoszały rynek i zatrzymali się tuż za bramą mostową, na wale. Postanowili zaczekać jakiś czas na Tadka. Zymek z Kazikiem usiedli na szerokiej żelaznej barierze, inni zaś wyciągnęli się na stromym zboczu wału wystawiając nagie plecy na słońce. Obserwowali poruszającą się wolno wskazówkę mostowego zegara. Sunęła równo, spokojnie. Gdy mijało pięć minut, gdzieś w górze, poza ogromną tarczą, rozlegał się chrzęst i chrobot, jakby ktoś grzebał w stercie żelastwa. — Jakoś Piechoty nie widać — niecierpliwił się Kazik. — A powiedział, że nas dopędzi. — Zaraz przyleci — rzekł Benek przewracając się na 56 wznak. — Zymek, a jak tam z moimi wędkami? Miałeś je odkupić. Zymek udał, że nie słyszy. Dopiero gdy Benek powtórzył pytanie, odpowiedział: — Nie odkupię ci. — A niby to dlaczego? — Po prostu nie mam za co. — A finka? — Nie mam jej. Podnieśli głowy. Spojrzeli z zainteresowaniem. — Gdzieś ją podział? — Nie mam i koniec. — Buja — mruknął Jurek. — Wczoraj ją jeszcze widziałem — wtrącił Mietek. — Bujam, nie bujam — grunt, że jej dziś nie mam. Dali mu spokój, ale w myślach dociekali, co się stało z jego finką. Gdyby sprzedał, miałby pieniądze. Zgubić nie mógł — wypytywałby o nią. Zabrać mu, nikt nie zabrał — Zymek nie nazywałby się Zymkiem. — Ciekawe, czy naszych wędek nikt nie gwizdnął? — zaniepokoił się raptem Kazik. — Ukryłem je w wiklinie, ale mógłby ktoś wywąchać. — Tam nikt nie chodzi — rzekł Benek. — Tylko ten stary piernik łowi, ale on nie weźmie. Zymek zeskoczył z bariery. — Już dziesiąta. Idziemy. Piechotę widocznie zatrzymała matka. Odszuka nas. Zsunęli się ze stromego wału i błoniem porośniętym gęstą trawą na przełaj ruszyli w kierunku brzegu Wisły, gęsto zarośniętego gajem wiklinowym. Nie matka była przyczyną, że Tadek z nimi nie poszedł. Kilkanaście minut po ich odejściu wybiegł na * 5T ulicę, a nie dostrzegłszy kolegów pognał w kierunku Wisły. Mijał akurat parkan tartaku, gdy zza rogu wyskoczył Jędrek. — Co ty tu robisz? — krzyknął na niego. — Tadek — prosił brat prawie ze łzami w oczach — weź mnie ze sobą nad Wisłę. Będę grzeczny. — Wynoś się w tej chwili do domu! — Weź mnie, weź mnie ze sobą. Ja tam nigdy nie byłem. Już płakał na dobre. — Idź do domu. Mamusia cię szukała. Na Wiśle mógłbyś się utopić. — Pójdę z tobą, Tadek, pójdę! — Zmykaj czym prędzej! — krzyknął, ale serce mu już miękło. „Co mu strzeliło do łba — myślał. — Pójdzie, będzie się pałętał, jeszcze gdzieś wlezie. Może nawiać? Nie zna drogi. Nie trafi". — Chodź — powiedział — pójdziemy do domu. Nie pójdę nad Wisłę. — Ty tylko tak mówisz — łkał Jędrek — a potem uciekniesz. — Nie becz już jak baba. Uspokój się. „Odprowadzę go — myślał. — Pokręcę się koło domu, a potem nawieję". Na podwórku natrząsł Jędrkowi kasztanów. Na strychu w śmieciach wyszukał starą fajerkę. Z twardego drutu zrobił hak i pokazał mu, jak z nią jeździć. Jędrek był taki przejęty nową zabawą, że powiedział: — Idź już nad Wisłę. Sam będę się bawił. Ale innym razem weźmiesz mnie? Tadek ucieszył się. — Wezmę, wezmę nie raz. Rozstali się w największej przyjaźni. Tadek kochał młodszego brata, tylko nie lubił, jak tamten plątał mu się pod nogami i przeszkadzał. Trzeba na niego wciąż 58 uważać, żeby gdzieś nie wlazł, nic sobie nie zrobił. Lepiej, gdy siedzi w pobliżu matki. Przy niej jest całkowicie bezpieczny. Gnał ulicami jak szalony. Bosymi stopami ledwo dotykał ziemi. Czuł się lekki i szczęśliwy. Ma przed sobą cały dzień wolny. W domu wszystko zrobione. Nie musi się martwić. A najważniejsze, nie będą go męczyły wyrzuty sumienia. Odkąd zrobili poprzeczkę do kontuaru, matka radziła sobie sama zupełnie dobrze. Tadek był właściwie niepotrzebny. Chyba że przewidywała większy ruch, wówczas prosiła, by został. Zaraz znajdzie się nad Wisłą, wykąpie w chłodnej, rwącej wodzie, a potem będzie leżał na czystym, złotym piasku na wznak, wygrzewając się w słońcu. Wpadał na rynek, gdy nagle po drugiej stronie zauważył Giętka. Szedł w towarzystwie kilku chłopaków z Piasek. Tadka zdziwiło to. Gietek coś im tłumaczył, perswadował, wywijał rękami, a oni śmieli się do rozpuku. Stanął za węgłem domu i obserwował. Tknął go jakiś niepokój. Walczył między dwiema szalonymi pokusami: iść do kolegów nad Wisłę czy śledzić Giętka. Jakoś to wszystko wydało mu się podejrzane. „Jeszcze zdążę nad Wisłę" — zdecydował i ostrożnie, tak by go nie zauważyli, posuwał się za bandą Piaskarzy. W pewnej chwili cała banda z Gietkiem na czele puściła się biegiem w stronę lasu leżącego o jakieś trzysta metrów dalej. Tadek policzył Piaskarzy. Z Gietkiem było ich czternastu. „Jeśli skręcą w stronę Tarniny — biada nam". Gdyby w jakiś sposób można było zawiadomić chłopaków! Ale to było niewykonalne. Nim dobiegnie do Wisły i wróci z nimi z powrotem, ze schronu zostaną jedynie ruiny. Nagle jak długi padł w bruzdę. Przykleił się do ziemi. Gietek z Piaskarzami skręcili w bok i biegli skrajem lasu. Nie miał wątpliwości — gnali na Tarninę. t 59 Dalsze śledzenie nie ma sensu. Trzeba zapobiec katastrofie. Ale jak? Skradać się za nimi? To nic nie da. Przyjdą pierwsi i zrobią, co zamierzają zrobić. Jedno jest tylko wyjście. Co sił w piersiach i nogach przedzierać się lasem — tak, by ich uprzedzić. Nie czuł szarpania gałęzi i ukłuć jałowców. Pędził, prześlizgiwał się, płynął między krzakami i drzewami jak dziki jeleń. Zdawało mu się, że tamci już, już dopadają Tarniny. Jeszcze przyspieszał i jeszcze, i jeszcze. Raptem trafił na leśną ścieżkę. Puścił się nią jak wicher. Pot spływał mu po całym ciele, zalewał oczy. Im bliżej znajdował się Tarniny, tym większy ogarniał go lęk. Przez dębowy zagajnik przemknął jak ścigane zwierzę. Ze wzniesienia w pobliżu Tarniny stoczył się niemal. Rozejrzał się z małego wzgórka dookoła. Między drzewami nic nie spostrzegł. Prześliznął się pośród ostatnich krzaków. Jak dziki kot wpełzł do wnętrza schronu. Przerażenie zjeżyło mu włosy. Na ławce, tuż przed nim, siedziały trzy ludzkie postacie. — Czego nas straszysz? Już miał się cofnąć, ale poznał Wieśka Zarębę. Serce mu łomotało, jakby miało wyskoczyć. Nie potrafił wykrztusić słowa. Zaręba zerwał się. Przypadł do niego. — Co ci jest? Mów prędzej, na Boga! — Idą, idą. — Kto? Mów prędzej! Odetchnął nieco. — Piaskarze, burzyć schron. Zaręba odsunął się na bok. Na czworakach wyczołgał się na zewnątrz. Po chwili zjawił się na powrót. Śmiał się. — Banda łobuzów — mówił — idzie burzyć nasz pałac. Abram, schowaj się do kuchni. My we trzech damy sobie radę — poklepał Tadka po ramieniu. 00 — Nie róbcie im krzywdy — rzekł Abram — to dzieci. Przy tym, po co hałas. — Nie masz co się litować. Idź do kuchni. Damy im nauczkę. Albo nie. Poczekaj. Wyłazimy wszyscy. Ty, Abram, uciekaj do lasu. My schowamy się gdzieś za krzaczkami, a jak tamci wejdą do środka, bo na pewno ciekawi są, jak tu wszystko wygląda, nakryjemy ich jak czapką. I zaśmiał się krótko, serdecznie. Gdy opuścili schron, Tadek przycupnął za krzakiem. Ściszył oddech. W ręku trzymał lancę. Tamci zbliżali się już do wejścia. Gietek sunął pierwszy, schylony nieco. ChwHę zawahał się i nagle znikł wewnątrz. Przekonawszy się, że nikt Tarniny nie strzeże, wykrzykiwał w środku: — Hura! Hura! Całą bandą wcisnęli się za nim. Słychać było stamtąd hałas i śmiechy. Tadek nie wytrzymał. Wyskoczył z ukrycia. Obok niego stanął Wiesiek Zaręba z kolegą. — Właź pierwszy — szepnął do Tadka. Wpełzł i momentalnie zerwał się na nogi. Pierwsza komnata była pusta, tylko jeden z Piaskarzy ostukiwał jej ściany. Tadek bez namysłu dźgnął go z całej siły lancą. Tamten zawył. — Starczy mu <— Zaręba z kolegą byli już w środku. Piaskarz, blady ze strachu, drżał i jęczał cicho. — Ściągaj spodnie — rozkazał Wiesiek. — Pomóż mu — skinął na Tadka. — Ściągaj! — powiedział Tadek, zamachnął się i... wtedy opuściła go złość. — Wyłazić! — krzyczał Zaręba. Głębiej panowała martwa cisza. — Liczę do trzech — wyłazić! Raz, dwa... .......¦¦¦¦l-\ ¦ Jeden za drugim wyczołgiwali się. Stali całą bandą, zbici w kupie. Głowy mieli pospuszczane. — Ściągać spodnie. Głos Zaręby był stanowczy i nie znoszący sprzeciwów. Za chwilę kilkanaście par spodni leżało na ławie. — No, a teraz pojedynczo wychodzić. Zaręba z Tadkiem wysunęli się pierwsi. Piaskarze wychodzili nago, skuleni. — Trzynasty — ostatni — powiedział kolega Wieśka znajdujący się w środku. Tadek spojrzał. To nie był Gietek. — Czego stoicie? — warknął Zaręba. — Nie oddam spodni. Już was nie ma! — Proszę pana, nie będziemy — zaczęli pochlipywać. — Powiedziałem, nie oddam. Chyba że sami sobie weźmiecie. Znikł wewnątrz, a po chwili wrócił z kolegą niosąc spodnie. — No, chodźcie — mruknął. Tadek nie poszedł za nimi. Wiedział, że Gietek jest w schronie. Stał i patrzył na Wieśka Zarębę prowadzącego za sobą trzynastu nagusów. Ciekaw był, co też on zrobi. Nieco dalej stała wysoka sosna. Znalazłszy się pod nią Zaręba ku zgrozie chłopaków począł rzucać spodnie na sam wierzchołek drzewa. Niektóre z nich zsuwały się nieco niżej, lecz większość zawisła wysoko. Gdy tylko zaczepił ostatnie spodnie, Tadek usłyszał jego głos: — Macie dziesięć minut na zdjęcie. Po tym czasie nie chcę tu widzieć żadnego. Tadek ostrożnie wszedł do schronu. Minął pierwszą komnatę. Druga także była pusta. Schylił się i już stał w kuchni. Zdumiony popatrzył dookoła. Giętka nie było. Oglądał ściany, sufit. Dopiero gdy przechylił się na bok, S2 za żelazną beczkę, ujrzał głowę. Jednym skokiem dopadł i chwycił za czuprynę. — Żywy nie wyjdziesz — powiedział. Gietek milczał. Po twarzy ciekły mu łzy. Tadek odwrócił się, by nie patrzeć na niego. Krótko zastanowił się, co z nim zrobić. Nie będzie przecież bił takiego płaksy. „Wiem" — zdecydował raptem. Sięgnął do kryjówki i wyciągnął długi konopny sznur. — Stój prosto — rzekł do Giętka poszturchując go. Silnie skrępował mu z tyłu ręce, a drugim kawałkiem sznurka spętał nogi. — A teraz naprzód — rozkazał. Wypchnął go na powierzchnię. Wiatr jakby przycichł, a słońce piekło niemiłosiernie. Gietek potykał się i skakał jak spętany koń. — Prędzej, prędzej! — poganiał Tadek. Wyszukał prosty, smukły jałowiec i pchnął tam Giętka. — Tu stań — wycedził tonem stanowczym. Gietek beczał na dobre, ale nie prosił. Wiedział, że prośby na nic się nie zdadzą. — Śledziłem cię, zdrajco, od samego rynku. Wiemy o każdym twoim kroku, gdzie chodzisz, co mówisz, co robisz. Będziesz miał nauczkę na całe życie. Popamiętasz sobie. Gietek chlipał i zanosił się od szlochu. W Tadku serce miękło. „Muszę — powtarzał sobie w myślach — muszę, muszę. Jak mu ujdzie na sucho, przyjdzie znowu z tamtymi". Długim sznurem przywiązał Giętka do kłującego jałowca. Gietek kulił się. Tadek ściągnął sznur mocno. Wreszcie związał na kilka supłów i nie oglądając się na więźnia, który bez przerwy płakał, ruszył pod sosnę, gdzie stał Wiesiek z kolegą. Zjawił się Abram. — To nieładnie .— wskazał Tadkowi stojącego przy jałowcu Giętka. Tadek nie odpowiedział. Stał ze spuszczoną głową. ł 63 — Odwiąż go — prosił Abram. — To strasznie boli. — Nie — zdecydował Tadek. — On kiedyś bawił się z nami i przez złość zdradził naszą kryjówkę. Abram zamilkł. Niedługo potem trzej mężczyźni znikli w lesie. Tadek pozostał sam z Gietkiem. Minuty wlokły się straszliwie. IX Promienie słońca padały prawie pionowo. Wlekli się pod górę krok za krokiem. Słońce i woda wyciągnęły z nich wszystkie siły, przy tym piekielny głód ściskał im żołądki. Mietek idący na samym końcu trzymał w ręku dwie nawleczki z rybami. Patrzył na Zymka i dziwił się: że ma też jeszcze siły do kłótni ze Stefkiem. Czyż to nie obojętne, z czyjej winy wędka popłynęła sobie Wisłą do morza? I tak jej nie złapią. Szkoda jedynie ryby. Ta musiała być duża, skoro z taką łatwością pociągnęła wędzisko. Chodnik był rozgrzany i palił w stopy. „Tadek miał gotować dziś obiad — myślał Mietek. — Ale co się stało, że nie przyszedł? Taki słowny". Przez niego to wracają wcześniej; z Wisły, bo początkowo zamierzali być tam do wieczora. Ryby obijały mu się o nogi. Czuł ich śliskie, zimne dotknięcia. „Jeśli ich zaraz nie ugotujemy, za kilka godzin będą śmierdziały". Ślina nabiegła mu do ust. Już skręcał w boczną uliczkę, gdy zza węgła wypadł Maniuś Sucha Rączka. — No, mam cię! Gdzie forsa? Idący na przedzie zatrzymali się. — Oddaj forsę, bo zabiorę ryby. — Odczep się! Gazety mogłeś sobie pozbierać pod płotem. Na drugi raz nie będziesz robił z kogoś wariata. 64 - Pod płotem? — wrzasnął Maniuś czerwony z wściekłości. — Dawaj forsę, bo zatłukę na śmierć! Mietek zaśmiał się. — Spróbuj — mruknął. Maniuś zamachnął się, ale w tej chwili aż przysiadł szarpnięty z tyłu za kark przez Zymka. — Co pan tak hałasuje, panie Sucha Rączka? — pytał swym zwykłym tonem. — My między sobą mamy stare porachunki. Może byśmy się teraz rozliczyli? — Nie chcę się z tobą rozliczać. Puść mnie — skomlił Maniuś. — No, trzeba było tak od razu. — Zymek puścił go. — Dawaj forsę! — zaczął znów Maniuś przyskakując do Mietka. — Jaką forsę? — pytał spokojnie Mietek. — Żadnej forsy nie dostaniesz. — Jaką forsę? — zainteresowali się inni. — Należy mu się po gębie, a nie forsa — odparł Mietek. — Chciał mnie dziś rano wystawić na durnia i dał kilkadziesiąt gazet sprzed tygodnia, żebym je sprzedał w szpitalu. Rzuciłem pod płot, i cześć. Maniuś wołał wściekły: — Dawaj forsę! Wyglądał śmiesznie. Bose, pałąkowate nogi, bez koszuli, z gębą całą w pryszczach i do tego z dużą czapą na głowie. — Nie trać czasu — rzekł Mietek. — Szwaby czekają na gazety. Sucha Rączka dotknięty do żywego zamachnął się i chciał uderzyć Mietka, ale ten odskoczył i pękiem ryb grzmotnął go po gębie. Maniuś z wrażenia zachwiał się na swych pałąkowatych nogach. Zymek stanął przed nim. — Brać na kant możesz swoich koleżków, a od nas S Tarnina * 65 ci wara! — powiedział. Schwycił za daszek czapki i nasunął mu ją na sam nos. Wybuchnęli śmiechem i poszli dalej w swoją stronę. Gazeciarze zwoływali się charakterystycznym gwizdaniem. Gdy tylko odeszli parę kroków, Maniuś wsadził rękę do ust i świstał co tchu. — Możesz sobie nagwizdać, wiesz gdzie! — krzyknął Kazik. — Ho, ho — mówił Benek — teraz nie przepuszczą żadnego z nas przez miasto, stłuką na kwaśne jabłko. — Nie będzie tak źle — zaśpiewał Zymek na melodię „O mój rozmarynie". Skręcili na drogę idącą poza domami. Tu było więcej chłodu. W pobliżu domu Tadka zatrzymali się. — Bida, podskocz, zobacz, co się dzieje z Piechotą. Stefek spojrzał na Zymka i ani drgnął. Zmęczeni posiadali na kępie trawy. — Ja pójdę — rzekł Kazik. Przyglądali się małemu domkowi Wieśka Zaręby stojącemu pod dużą, rozłożystą jabłonką. — Ale jabłek! — zachwycał się Benek. Patrzyli na nie łakomie. Byli niezmiernie głodni. Na widok jabłek ślina na-biegła im do ust, patrzyli na nie, jak patrzy ktoś, kto od wielu, wielu godzin nie miał nic w ustach. Zymek tego dnia nic jeszcze nie jadł. Badał kolegów wzrokiem, czy nie zaprotestują, gdy schyli się, by podnieść jabłko. Pospuszczali głowy, chcąc uniknąć jego oczu. Wtedy odważył się, wyszukał niewielki kamyczek i rzucił w sanie drzwi chatki. — Daj spokój — powiedział któryś. — Oberwiesz. Ale Zymek rzucił jeszcze kilka razy. W końcu wstał. — Nie ma nikogo — oznajmił. Jak stado dzikich ptaków rzucili się pod jabłonkę. Schyleni nisko, zbierali opadnięte owoce i opychali ni- 66 mi kieszenie, ale żaden z nich nie śmiał tknąć jabłek wiszących na drzewie. I tak, gdyby nie dręczący głód, nigdy by tego nie zrobili. Przecież to jabłonka Zaręby. Kazik wracając gwizdnął. Zadudniło. — Czego się boicie? — zapytał. — Nikt nie idzie. Wyciągnął ręce. Każdy dał mu po jednym jabłku. — Chodźmy stąd prędzej — rzekł Jurek. — Jeszcze Zaręba nadejdzie. Pobiegli w stronę Tarniny. — Jędrek mówi, że Tadek poszedł rano na Wisłę — oświadczył Kazik. Zatrzymali się. Spojrzeli na niego. — Jak to, na Wisłę? — spytał Benek. — Wiedział dobrze, gdzie jesteśmy. — Co się mogło z nim stać? — zastanawiali się. — Dam głowę, że gotuje obiad w Tarninie — rzekł Witek. Popatrzyli na niego. Od kilku godzin po raz pierwszy otworzył usta. To może coś znaczyć. Przyśpieszyli marszu. Tadek rzeczywiście gotował obiad, pilnował Giętka i od czasu do czasu wyglądał, czy nie nadchodzą. Gie-tek stał i z rozpaczą wodził oczami za Tadkiem, gdy tylko ten ukazał się na zewnątrz. Tadek przechodził piekielne męki. Już ze dwadzieścia razy postanawiał odwiązać sznur i puścić Giętka. Teraz stanął na wzgórzu, osłonił dłonią oczy i patrzył. Wtem dojrzał ich. Szli szybko wymijając drzewa. Odwrócił się. Natrafił na wzrok Giętka. Nie, nie mógł tego znieść. Podbiegł szybko i rozwiązał sznur. — Uciekaj. Uciekaj prędko, bo jak cię zobaczą, to zatłuką. \ 67 Gietek stał przed nim. — Nie zapomnę ci — wybąkał. Tadek nie wiedział, czy to wdzięczność, czy pogróżka. — Uciekaj! — wrzasnął. Gietek jak podcięty batem skoczył między krzaki. Tadek wsunął się do schronu, schował sznury i poszedł mieszać zupę. Matka jeszcze wczoraj dała mu mąki. W domu zagniótł ciasto, porobił kluski i teraz je wsypywał. Wślizgiwali się do kuchni jak banda dzikusów, a ujrzawszy sagan bulgocący zupą uściskali go z wdzięczności wiwatując na jego cześć. — Jabłka zostawcie na później — rzekł Tadek po tych wylewnych przywitaniach. — A teraz szybko oporządźcie ryby. Noże poszły w ruch. Byli potulni jak małe dzieci. „Powiedzieć im czy nie powiedzieć" — zastanawiał się. Nagle zjawił się Zaręba. — Coście z nim zrobili? — spytał bez wstępów. Spojrzeli zaskoczeni. — Z kim? O co ci chodzi? — zainteresowali się. Tadek spuścił głowę. Zaręba wbił ostre oczy w Tadka. — No, gadaj! — Rozwiązałem i puściłem — rzekł. — Jesteś miękki jak ulęgałka — zakpił, ale z wyraźną ulgą w głosie. Chłopcy patrzyli na obydwu z najwyższym zaciekawieniem. Wtem Wiesiek ujrzał jabłka. Schylił się. Wziął jedno i powąchał. — Pięknie — powiedział. — O, bardzo pięknie. Ja was tu bronię, a wy mi kradniecie jabłka. Zaskoczeni gapili się na niego. Czyżby poznał? — Nie twoje — mruknął Stefek. 68 - Nie łżyj przynajmniej — rzekł gniewnie Zaręba. — Swoje jabłka poznam zawsze. — Pozbieraliśmy — rzucił któryś. Zaręba już nie słuchał. Podszedł do kuchni. Zamieszał patykiem w saganie. — Jak zupa będzie gotowa — zwrócił się do Kazika — to nalejesz w menażkę i zaniesiesz tam, gdzie przedtem, wiesz. Wiesiek znikł, a oni stali oszołomieni. Co to wszystko ma znaczyć? Nie wiedzieli, kogo i o co najpierw pytać: czy Piechotę, czy Kazika? Ale Tadek nie czekał na pytania. Pokrótce opowiedział wszystko, jak dostrzegł Giętka z bandą Piaskarzy, jak ich śledził, a potem jak gnał przez las. Patrzyli na niego z podziwem i słuchali w podnieceniu. Kiedy zaczął opowiadać, jak to Zaręba kazał zdejmować Piaskarzom spodnie, wybuchnęli wrzawą śmiechu. Wnet jednak umilkli. Każdy żałował, że go tu nie było. — Gietek skrył się w kuchni za beczką — kończył Tadek. — Wyciągnąłem go i przywiązałem do jałowca. Stał tam prawie do tej pory. — I co? I co? Dlaczegoś go puścił? — Zobaczyłem was. Zal mi się go zrobiło. Miał za swoje. Nie chciałem, byście się nad nim znęcali. — Aha, dlatego Zaręba nazwał cię miękkim jak ulęgałka — rzekł Benek. Tadek odwrócił się do nich tyłem. — Niechby sam postał pół dnia pod jałowcem — mruknął. — Masz rację. — Benek podszedł do niego. — Starczy mu na dłuższy czas. Tadek odtrącił rękę, którą mu Benek położył na ramieniu, i rzekł gniewnie: — Dawajcie ryby. 69 - Chodźmy stąd - poradził Zymek. - Piechota zły iak osa. Niech sam gotuje. . - Ty, Kazik, gadaj, komu masz zanieść zupę? -zaoytał Jurek głosem pełnym ciekawości. Roiedli się" wygodnie na miękkiej ławie i spog ą-dali wyczekująco na Kazika. Ale ten milczał jak za klęty. .. — No, mów prędzej — nalegali. _ Nie ma o czym — odburknął. - Kogo ty czarujesz? - Zymek przybrał minę nie znosząca głupich kawałów. . 1 Nie powiem i nie powinniście się mnie czepiać. Patrzyli dokoła zbici z tropu. 1 Co za tajemnica? - szepnął Stefek sztucznie zagadkowym tonem. ./^mszczą mi tajemni-Kazika rozpierała radosc. „Zazdroszczą mi j ?? Nie powiem za żadne skarby". _ Gadaj, gadaj, skowronku - upierał się Zymek - bo inaczej nie damy zupy. — Bez łaski. Swoją zaniosę. — I moią też — dorzucił Mietek. — I ty coś wiesz o tym? - Zymek rozglądał się po innych. - A może ja jeden nicLe— _ ^ — Ja też nic me wiem — rzeM ?????.. oddam swoją zupę, chociaż nie jadłem ^ WCW I Kazik ma rację, że nie mówi. Długi język me zawsze popłaca. , - Ciekawe - Zymek gwizdnął przez zęby. „Na pewno temu Żydowi, który był ¦ Zarębą-przenucnęło Tadkowi przez głowę, a głośno powie dział: — Domyślam się komu. ???-? Kazik zerknął w jego stronę. Przez chwilę sądzih że Tadek zdradzi tajemnicę, ale on poszedł do swego sagana. 70 — Ciekawe — syknął Stefek i zagwizdał naśladując Zymka. Tego wystarczyło, by na powrót wybuchła kłótnia, z czyjej winy popłynęła wędka. X Jurek podszedł do okna. Otworzył je szeroko. Od wczoraj pogoda zmieniła się raptownie. Napłynęły ciemne, ciężkie chmury i po krótkiej, gwałtownej burzy rozpadało się na dobre. Deszcz lał równymi strugami. Było cicho i bezwietrznie. Wyciągnął rękę przez parapet i zerwał czerwoną malwę rosnącą tuż pod oknem. W zamyśleniu obskubywał płatki. Od dłuższego czasu czuł się smutny. Nie dawał poznać tego po sobie, ale ów wieczór, w czasie którego miano rozstrzygnąć, kto ma zostać wodzem — on czy Tadek — kosztował go bardzo wiele. „To prawda, spod tartaku uciekłem — myślał — lecz nie z tchórzostwa. Gdybym wiedział, że zarzucą mi brak odwagi, siedziałbym tam aż do rana. Kto mógł jednak przewidzieć, że Tadek nie ucieknie na odgłos strzałów i że będzie nas poszukiwał?" Tadek okazał się dzielny — temu nie zaprzeczał, ale miał żal do wszystkich, że z tak błahego powodu zrobili całą awanturę, nie szczędząc mu złośliwych docinków. „Ważniak, ważniak. Czy jestem waż-niakiem? — pytał samego siebie. — Wódz musi być twardy, nieugięty; czuwać nad wszystkim, umieć wydawać rozkazy nawet przy małych, drobnych okazjach. Ech! A książki? Opowiadałem im. Specjalnie czytałem po nocach przy świeczce, by móc następnego dnia im powtórzyć. Tymczasem tak się odwdzięczyli". „Za bardzo się chwalisz swoimi książkami". To go najmocniej \ a zabolało. Wcale się nie chwalił. Nie chciał, by go podziwiali. Ot, kochał książki. Czuł wielką potrzebę dzielenia się ich treścią właśnie z nimi. Ale już teraz nigdy nie opowie, choćby nie wiem jak prosili. Siadł przy stole na zniszczonym krzesełku. Przed nim leżała olbrzymia księga: „Historia polskiego lotnictwa" z niezliczoną ilością ilustracji. To pamiątka po ojcu. Z sąsiedniej izby dolatywał stuk maszyny do szycia. Przewrócił kilka stron książki, ale zaraz podniósł się. Zajrzał przez uchylone drzwi. Matka siedziała nad maszyną z szarą, zmęczoną twarzą i szyła bez przerwy. Przymknął cicho drzwi. Siadł na powrót i chwilę wsłuchiwał się w deszcz bębniący po parapecie i dzwoniący w rynnie. Ojciec Jurka i Witka był zawodowym podoficerem w Wojsku Polskim. Brał udział w kampanii wrześniowej i od tamtego czasu zginął bez wieści. Pierwszy i drugi rok oczekiwali go. Pisali do wszystkich obozów jenieckich w nadziei, że tam go odnajdą. Lecz nie udało im się odszukać najmniejszego śladu. Matka zwątpiła całkowicie w powrót ojca. Nie można było przy niej wspominać o nim nawet słowa, bo zaraz wpadała w głęboki smutek, który trwał całymi tygodniami. Nieraz w nocy słyszał, jak płakała, a potem klękała przy łóżku i modliła się. Chował wówczas głowę w poduszkę i pięściami zatykał uszy, by nie słyszeć jej szlochów. Sam wierzył święcie w powrót ojca. Przewracał wolno stronę po stronie. Oglądał zdjęcia i czytał pod nimi napisy. Wiedział, że gdy tylko skończy się wojna, on wstąpi do wojska i zostanie oficerem. Kiedyś ojciec powiedział mu, że — jeśli chce zostać żołnierzem — musi być uczciwy, odważny, karny i dużo, dużo wiedzieć. Słowa te wypisał na niewielkim kawałku pergaminu, włożył w tekturową oprawkę i za- 72 wiesił tuż nad łóżkiem. Często zadawał sobie pytanie: „Co ja zrobiłem, by zostać takim, jakim powinienem być?" I właśnie ostatnio, choć buntował się przeciwko oskarżeniom kolegów, gdzieś głęboko w sercu jakiś głos szeptał mu: „Nie jesteś całkiem bez winy". Przed tym szeptem nie mógł się obronić. Wzmógł czujność nad swoim postępowaniem. Stał się bardziej milczący. Zabierał głos tylko wówczas, gdy było to konieczne, i robił wszystko, by usunąć się niejako w cień, nie zwracać na siebie uwagi innych. Chciał zwalczyć w sobie resztki zarozumialstwa i nie narazić się na nowe zarzuty — słuszne czy niesłuszne, wszystko jedno, ale przecież zarzuty. Raptem zamknął książkę. Odczuł ostrą tęsknotę za kolegami. Z pewnością siedzą w tej chwili w Tarninie. Uchylił drzwi od sąsiedniego pokoju. — Mamo — powiedział — ja wychodzę. — Dokąd? — spytała. — Nie mam co w domu robić — rzekł wymijająco. — A gdzie Witek? — Wyszedł niedawno. No, to idź, idź, tylko dobrze zamknij drzwi za sobą. Popatrzył na jej chude, wymizerowane ręce o dłu-kich palcach i wyszedł. Znalazłszy się pod drzwiami sieni dosłyszał jakiś chrobot. Pchnął je gwałtownie. Spojrzał dookoła. Sień była pusta. „Zdawało mi się" — pomyślał. Już miał ruszyć dalej, gdy nagle zamykając drzwi zauważył na klamce przyczepioną kartkę. Zdjął ją szybko i stanął na progu. Napisana była dużymi, niewprawnymi literami. Przeczytał raz, potem drugi. Oczy mu się zaiskrzyły. Zatrzasnął szybko drzwi i wybiegł na dwór. Deszcz lał strugami. Bose stopy rozpryskiwały szerokie kałuże. Pędził do Tarniny. Woda spływała mu po twarzy, zalewała oczy. Przyjemnie było gnać w ta- 73 ką pogodę. Już był w lesie. Przeskakiwał małe krzaczki rosnące przy rowie i ręką strzepywał z nich wodę. „Teraz wybiorą wodza — myślał. — Niech będzie Tadek. On naprawdę jest odważny i nie boi się o własną skórę. Będziemy wyglądali jak prawdziwe wojsko. Nareszcie będę mógł wykazać, że nie jestem tchórzem". U wejścia wykrzyknął hasło: — Ogień. — Śnieg — odkrzyknął Mietek. Po chwili stał już wśród swoich. Spojrzał dookoła zdumiony. — Jak tu ładnie i zacisznie — powiedział. — O, macie go, znalazł się — sarknął Zymek. — Trzeba było rano przyjść dziury łatać. Wtedy nie było tak ładnie i zacisznie. — No, już ty się nie chwal — rzekł Benek. — Przyszedłeś wówczas, kiedy wszystko było prawie porepe-rowane. — Jak to: poreperowane? — zdziwił się Jurek. — Panie profesorze — zwrócił się Zymek do Stefka — niech pan wyjaśni temu chłopczykowi, co to znaczy reperować dach, w którym są dziury. Jurek stał zasępiony. Przyniósł taką nowinę! Złość go ogarnęła na Zymka. — Słuchaj — zwrócił się do niego — babka cię szuka. — Łżesz! — Zymek zerknął podejrzliwie. — Jak wychodziłem tydzień temu z domu, powiedziała, bym szedł, gdzie chcę, i nie wracał nawet do Bożego Narodzenia. — Nie wierzysz, to nie — mruknął Jurek. — Ją ci tylko powtarzam. Zymek podniósł się i stanął przy wyjściu. — Taki deszcz, olaboga! — Stefek zachichotał. — No, nareszcie coś przyjemnego i dla Zymka. ? Ten pogroził mu. Wyszedł już na zewnątrz, ale zajrzał jeszcze do środka i powiedział: — Jeżeli obujałeś, to pożegnaj się ze sprężyną. Znikł. — Dobrze mu tak, dobrze! — wybuchnęli śmiechem, ale Jurek wyjrzał zaraz. — Zymek! — zawołał. — Wracaj! Do schronu prowadziło wejście bardzo strome. Trzeba było schodzić tyłem. Zadudniły kroki. Stefek siedzący najbliżej wyjścia schwycił lancę i nadstawił ją. Zymek wrzasnął. — Hasło! Hasło! — krzyczał Stefek. Śmieli się trzymając za boki. Zymek był wściekły. Stanął przed Stefkiem. — Dać ci hasło? — powiedział. Ale Witek siedzący z tyłu za nim szarpnął go mocno za pasek. Zymek siadł z jękiem na ławie. — Myślałem, że to wróg włazi do naszego schronu — mówił Stefek tonem napuszonym i bezczelnym. — Mam ważną wiadomość — zażegnał burzę Jurek. Spojrzeli na niego z zainteresowaniem. — Jaką wiadomość? Mów prędzej! Gadaj! Wyciągnął z kieszeni wpółprzemoczoną kartkę. Wyprostował ją. — Wychodziłem z domu. W sieni usłyszałem jakiś szmer. To właśnie tę kartkę wtedy zawieszono. — Kto? Kto? — dopytywali. — Zaraz przeczytam. Odchrząknął i zaczął wolno, dobitnie wymawiać słowa: — Dziady, oberwańcy, złodzieje i świnie... — Ładnie napisane — wtrącił Stefek. — Zamknij się! — uciszyli go. — ...Jesteście pętakami, a zadzieracie nosa tak mocno, że postanowiliśmy utrzeć go wam i dlatego ???- t 75 powiadamy wojną. Wszystkich was stłuczemy na kwaśne jabłko. Wojną zaczynamy w poniedziałek po południu. Wódz Piasek — Grzmot Zymek wybuchnął śmiechem. — Oni! Nas! Na kwaśne jabłko! Cha! cha! cha! Inni wtórowali. Stefek tylko poważnie wykrzykiwał: — Grzmot, Grzmot, Grzmot. Gdy pierwsza fala wesołości minęła, zaległa cisza. Uprzytomnili sobie, że to jednak nie żarty. Wtem Zymek zerwał się. — Dawajcie ołówek i papier. Ja odpiszę tak, aż im w pięty pójdzie. , — Siadaj! — pchnął go Benek z powrotem na miejsce. — Nie ma tu komu odpisywać. Poniedziałek za trzy dni. Trzeba się porządnie przygotować. I to wszystko. XI Wodzem nieoczekiwanie obrano Benka. Bronił się przed tym, jak mógł. Tłumaczył, że nie da rady, że woli walczyć, ale nie słuchali go. Zgodził się pod warunkiem, że jego zastępcami będą Jurek i Tadek. — Trzech wodzów! — drwił Zymek. — Kto będzie robił? Robili jednak wszyscy. Na krótkiej naradzie wojennej postanowili, iż każdy z nich musi posiadać dwie proce, żwir i kamienie do rzucania. Lance mieli przygotowane od dawna, więc nawet o tym nie wspominali. Wódz zaraz po naradzie wydał rozkaz strzeżenia Tarniny. Wyznaczył kolejnych wartowników mających pilnować schronu w czasie nieobecności innych. Było to 76 konieczne, bo Piaskarze, chociaż podali termin wojny, mogli napaść wcześniej próbując ich zaskoczyć. Dlatego postanowili skończyć ze wszystkimi przygotowaniami na dwadzieścia cztery godziny przed rozpoczęciem bitwy. Deszcz lał już trzeci dzień bez przerwy. Chwilami tylk® słabnął nieco, ale zaraz nasilał się i płynął całymi strugami na ziemię rozmokłą i pełną kałuż. Tadek i Kazik przykryci workami po cemencie biegli pod dawny budynek oficerski zbierać żwir. Gmach zamieszkiwali teraz Niemcy. — Bardzo dobrze, że tak leje — mówił Kazik. — Nazbieramy sobie żwiru, ile dusza zapragnie, i nikt nie zobaczy. Przychodzili tu nie pierwszy raz. Alejki wokół budynku wysypane były żwirem. Gdy podeszli pod sam dom, Tadek szepnął: — Koszyk zostawimy tu, pod ścianą, a zbierać będziemy w pudełka. — Dobrze — przytaknął Kazik. Rozbiegli się. Tadek kucnął na dróżce i wybierał równe, okrągłe kamyki — takie, które by przy strzelaniu nie wiatrowały, lecz trafiały prosto do celu. Deszcz bębnił w papier worka. Spoglądał na Kazika, a od czasu do czasu rozglądał się dookoła, czy ktoś nie nadchodzi. Kosz napełniał się szybko. Co chwila odnosili pełne puszki. — Zimno mi w nogi — poskarżył się Kazik. — Mnie też, ale zaraz idziemy. Deszcz raptownie wzmógł się. Od północy powiał porywisty wiatr, aż nimi zatrzęsło. — Chodź tu pod ścianę! — zawołał Kazik, kryjąc się za budynek. — O, tu co innego — rzekł Tadek. — Nie pada i wiatr nie wieje. t Ti Kazik pociągnął nosem. — Czujesz? — Nic nie czuję. — Coś zapachniało. — Widocznie nie jadłeś obiadu. — Ano, nie. Dzisiaj wódz gotuje. Ciekawe, czy mu się uda. Ostatnim razem zupy nie można było wcale jeść. — Ciszej. Nad nami otwarte okno — szepnął Tadek. — Jeszcze ktoś usłyszy. Kazik spojrzał do góry. — Za wysoko. — No, no, uważaj. Jak spuści ci coś na głowę, będziesz miał za wysoko. — Dałbym szwabowi! — Ciszej — upomniał powtórnie Tadek. — Idź lepiej zobacz, co tam jest w piwnicy. Dwa kroki dalej znajdowało się piwniczne okienko. Było uchylone. — Węgiel na pewno — mruknął Kazik — ale zobaczę. Podsunął się nieco bliżej i schylił. Wewnątrz było ciemno. Początkowo nic nie rozróżniał. Dopiero gdy uniósł okienko nieco wyżej, zdziwił się. Zamiast węgla ujrzał skrzynię z konserwami, worki z jakimiś produktami, jakieś napoje w butelkach, a u sufitu na hakach wisiało wędzone mięso, szynki i słonina. — Tadek, zajrzyj. Tadek wsunął głowę i aż gwizdnął. — Odsuńmy się stąd — rzekł. Kazik przymknął okienko niechętnie. — Tak pusto, nikt tędy nie chodzi. Alebyśmy narobili sobie zapasów. — Psyt! Pomówimy o tym w Tarninie. Chodź zbierać. 78 W kilkanaście minut potem kosz był pełny. Schyleni pod jego ciężarem, pędzili w stronę Tarniny. Tuż koło schronu spotkali Zymka z Witkiem idących po kamienie. — Chodźcie! — zawołał Kazik. — Coś wam powiemy. — Co takiego? Gadaj od razu — burknął Zymek, ale zawrócił. W schronie byli wszyscy. Jurek i Mietek szyli małe woreczki jako ładownice na żwir, a Stefek pomagał Benkowi przy kuchni. Przerobione wejście zasłaniali teraz zbitymi z desek drzwiami — było więc ciepło i przytulnie. — Czego nie idziecie po kamienie? — spytał Jurek. — Ten Eskimos ma jakieś nowiny. — Zymek wskazał na Kazika. i 79 Benek wyjrzał z kuchni. Inni spojrzeli z zaciekawieniem. — Trafiliśmy na magazyn — mówił Kazik zdyszany. — Konserwy, mąka, kasza, wszystko, co chcecie. — Z kogo ty balona robisz? — rzekł Zymek zamierzając wychodzić. — Nikt z nikogo balona nie robi — odparł Tadek. Zymek zatrzymał się. Popatrzyli na nich w podnieceniu. — Mówcie prędzej — nalegał Benek. — Gdzie? Co? Jak? — W budynku oficerskim. W piwnicy. Otwarte. Od tyłu można zajść. Pełno w niej wszystkiego: konserwy, mięso, a nawet wódka czy wino w butelkach. — Co z tego — powątpiewał Stefek. — Jak to weźmiesz? — Mówię, durniu — otwarta piwnica — uniósł się Kazik. — Idziemy! — krzyknął Zymek ucieszony. — Zwariowałeś — zawołał Benek. — Teraz, w biały dzień? Kazik był podniecony. — W pobliżu psa z kulawą nogą nie widać. Jedyna okazja. — Nie zgadzam się — powiedział Benek. — Wieczorem możemy spróbować, ale nie teraz. — Ech, wieczorem to ci piwnicę zamkną — mruknął Kazik. — Słusznie — rzekł Zymek. — Jeśli brać, to od razu. Benek poczerwieniał. — Zymek, przysięgałeś, że będziesz wykonywał wszystkie rozkazy? — Czego się czepiasz? — Nie czepiam się, tylko mówię — jeśli tam pójdziesz, to ja mam wszystko gdzieś. 80 Zymek gwizdnął przekornie. — Witek, chodź po kamienie — powiedział i wyszedł ze schronu. — Tchórz cię obleciał — mówił Kazik do Benka. — Przecież tam nie ma wartownika. Pusto dokoła. Można wyciągnąć, co chcesz. — Tchórz mnie nie obleciał — zaczął Benek spokojnie, choć widać było, że kipi. — Ale zrozum, idioto, w biały dzień takich rzeczy nie wolno robić. Byle kto cię zauważy, pozna i co wtedy? Kazik zaczerwienił się po czubki uszów. — Ja ci pokażę — powiedział — że pójdę teraz, przyniosę, co będę chciał, i nikt mnie nie spotka. — Idź — rzekł Benek. Ale Tadek schwycił Kazika za rękaw. — Siadaj, nie wygłupiaj się. — Niech się udławią tą szynką — mruknął Stefek bez przekonania. — Oni mogą się udławić kartoflami, a szynkę my możemy zjeść — upierał się Kazik uspokojony już nieco. Benek znów się odezwał: — Pamiętacie, nie tak dawno mówiliśmy, że warto zrobić zapasy na zimę. Wykopaliśmy po to piwnicę. A zamiast szynki — zwrócił się do Kazika — mógłbyś przynieść kartofli i też niemieckich. Ich pole niedaleko stąd. — Idź sobie sam — odparł Kazik i zaraz pożałował tych słów. Wszyscy spojrzeli na niego niechętnie. Bo czyż Benek źle radził? Nagle Kazik zerwał się, chwycił zapasowy worek wiszący tuż przy drzwiach i nim zdążyli coś powiedzieć, znikł. — Tadek, szyj za mnie — poprosił Mietek. — Ja wyskoczę trochę na dwór. 6 Tarnina t 81 — Obejdzie się — odparł Tadek. Podniósł się i wyszedł za Kazikiem. W Tarninie zapanowała cisza, tylko Stefek pogwizdywał nie mając nic innego do roboty. Benek spojrzał na niego. — A ty? Już mi nie jesteś potrzebny. Stefek zasalutował i pokuśtykał w stronę Jurka i Mietka. — Mogę szyć za ciebie — zaproponował. Mietek zgodził się natychmiast. Podał mu igłę, nie zszyty do końca woreczek i opuścił schron. — Świnia jesteś — rzekł Jurek. — Sam mogłeś pójść na taki deszcz. Stefek uniósł zaczepnie głowę. Już chciał powiedzieć: „nikt go o to nie prosił", lecz zagryzł wargi i spuścił głowę. Po chwili znów spojrzał na wyjście i Jurka. Ale ten udał, że nie dostrzega jego wzroku. Jakiś czas słyszeli tylko własne oddechy. Stefek wahał się. Naraz Jurek powiedział: — Podjąłeś się szyć, to szyj. Woreczki są potrzebne. Stefek odetchnął. Zaczął przewlekać igłę szybko i wprawnie zręcznymi palcami. Z zewnątrz dobiegł szum deszczu. Benek zaglądał od czasu do czasu i przypatrywał się szyciu. W pewnej chwili poskarżył się: — Znów mi się zupa nie udała. — Mówiłem — odsuń się, sam będę gotował — przypomniał Stefek. — Zjemy i taką, byle tylko gorąca — rzekł Jurek. — Oj, jaki jestem głodny! — zawołał Stefek łapiąc się za brzuch. — Czy ty się chociaż raz w życiu najadłeś? — spytał Benek. — Nie pamiętam — odparł szczerze Stefek. — Co myślicie o tym magazynie? — Benek zmienił temat. 82 — To niebezpieczne, ale gdyby zachować ostrożność, można by spróbować — rzekł Jurek. — Niebezpieczeństwa w tym specjalnego nie widzę — mówił Benek, jakby w zamyśleniu — ale czy to można? Stefek zerwał się oburzony. — Co, czy można! — wrzasnął. — Żal ci ich? Żal? Wszystkich ci żal: Giętka żal! Niemców żal! Benek zamknął mu ręką usta. — Aleś się rozwrzeszczał — śmiał się. — Kto by pomyślał, że jesteś taki pyskaty. Stefek usiadł i zaczął szyć w milczeniu. Jurek patrzył zdziwiony na Benka. Nigdy by nie pomyślał, że gwizdnąć coś Niemcom to kradzież. — Macie rację — stwierdził naraz Benek. — Głupio gadam. — Jeszcze jak głupio — szepnął Stefek. — Oni zabierają wszystko, na co trafią, a my tymczasem zdychamy z głodu. Kartofle, kartofle, i to raz dziennie. Mietek już ledwie łazi i my wszyscy tak samo. Szwaby z Berlina szynek nie przywożą, tylko kradną Polakom, i jak im zabierzemy, to tak jakbyśmy wzięli swoje. A zresztą — zakończył nagle — raz kradłeś czy jak? Wybuchnęli śmiechem. — Ale masz apetyt na szynkę — zażartował wódz. — A dlaczego mam nie mieć? — nachmurzył się Stefek. — Jak żyję, nic takiego jeszcze nie jadłem. — No nie martw się — będziesz jadł. — A po małej pauzie dodał: — Ja szynki też nigdy nie jadłem. Jurek nie zabierał głosu. Od wybuchu wojny on też nie jadł szynki, ale kiedyś szynka u nich w domu nie była niczym nadzwyczajnym. Dlatego teraz zrobiło mu się nagle wstyd wobec kolegów, wstyd, że powodziło mu się kiedyś lepiej niż im. Benek był najbiedniejszy spośród nich wszystkich. i 83 Matki w ogóle nie pamiętał. Jego ojciec przed wojną pracował przy wywożeniu śmieci. Lubił pić wódkę i nie zajmował się Benkiem wcale. Dopóki jednak ojca nie wywieziono do Niemiec, Benek miał jakiś kąt, teraz tułał się, a dokąd nie mieli Tarniny, nocował gdzie popadło, tak jak i Mietek. Chwilę nasłuchiwali deszczu. Benek patrzył w górne okienko, jedyne nie przykryte z góry papą. Kroplet jak kryształowe kulki rozpryskiwały się o gładką powierzchnię. Wtem drzwi wejściowe odskoczyły. Ukazały się nogi, plecy, potem głowa Zymka. Wciągnął worek. Za nim wśliznął się Witek. — No, jesteśmy — wykrztusił Zymek, z trudnością łapiąc oddech. — Jeśli tak zaczniecie znosić kamienie, to trzeba będzie prosić tamtych, by odroczyli wojnę o miesiąc — dogadywał Stefek nie podnosząc głowy znad roboty. Ale Benek patrzył Zymkowi prosto w twarz. Oczami mierzył worek. Był zbyt mocno wypchany jak na kamienie. Podszedł, odsunął Zymka i włożył rękę do środka. Jurek obserwował ich. Stali naprzeciw siebie zmagając się oczami. Witek tkwił tuż przy Zymku ze spuszczoną głową. Oddychał z trudem. Widać zresztą było po obydwu, że musieli biec bardzo szybko. — No? — wyzywająco mruknął Zymek. W tym momencie znów otworzyły się drzwiczki i do wnętrza wśliznęli się Tadek, Kazik i Mietek. Wlekli wór ziemniaków. Szybko zorientowali się, że tu coś zaszło. Stanęli bez słowa. Zymek nie wytrzymał spojrzenia Benka. Patrzył ukosem na Stefka, jakby chciał na nim wyładować wzbierającą złość. — Obaj z Witkiem dostaniecie po dziesięć albo ja idę z Tarniny — wykrztusił z wysiłkiem Benek i ru- 84 szył w stronę kuchni. Nim się odwrócił, w jego oczach zauważyli coś jakby łzy. Zymek prawie zsiniał na twarzy. Wydawało im się, że zaraz zerwie się i zacznie drzeć i szarpać wszystko dookoła z gniewu i upokorzenia. I rzeczywiście — gwałtownym ruchem chwycił za gruby pas od spodni i wyszarpnął go. — Masz! — warknął do Witka. — Bij, ale mocno. Pamiętaj, nie będę cię żałował. Witek wziął pas niepewnie. Zymek już przechylił się. Trwało straszliwe wahanie. — Bij! — warknął ponownie Zymek. Witek uniósł pas. W tej chwili Stefek chwycił za koniec dwoma rękami. Tadek jednak odtrącił Stefka. Wiedział, że dla Zymka gorsze jest samo czekanie na uderzenie niż bicie. Witek uderzał nie patrząc na Zymka. Mocne klaśnię-cia padały w ciszy. Gdy uderzył po raz dziesiąty, Zymek wyprostował się szybko i zarżał jak źrebak. Już był wesoły. — Ja ci pokażę, jak się bije — rzekł do Witka. Wziął od tamtego pas. Splunął w dłonie. Witek uśmiechał się niepewnie i odezwał się po raz pierwszy tego dnia: — Raz kozie śmierć. Wlepili oczy w drżącą rękę Zymka. Jakby się wahała. I raptem zaczęła się poruszać szybko, ale ku ogólnemu rozczarowaniu uderzenia były lekkie i z pewnością niebolesne. Dopiero za dziesiątym razem Zymek huknął tak, aż trzasnęło. Witek wyprostował się jak sprężyna. Twarz wykrzywił mu grymas. To ich rozweseliło. Sądzili, że rzuci się na Zymka, ale spokojnie odetchnął i powiedział: — Lepiej raz, a dobrze. Stefek, któremu najwidoczniej było ich żal, szczegół - I 85 nie Zymka, teraz uśmiechnął się szyderczo i zaczął nagarniać miękki mech. — Siądź, Zymeczku — prosił — siądź, będzie ci tu mięciutko. Zymek odtrącił go. — Nie zaczynaj — powiedział gniewnie. — Chamskie wychowanie — mruknął Stefek. Podszedł do worka, wsadził do środka rękę i wyciągnął dużą puszkę konserw. Właśnie wrócił Benek. — Dzielny jesteś, wodzu — rzekł Zymek. Zaśmiał się, a Mietek powiedział: — Musisz mu częściej zapisywać taką receptę. Będzie grzeczny jak trusia. Stefek podawał konserwy. — Piąta, szósta, siódma. — Nie masz co liczyć — rzekł Zymek. — Siedemnaście, trzy butelki i dwa połcie słoniny. — A szynka? — zagadnął Stefek. — Szynka, szynka! Nie mogłem jej brać teraz. Były cztery. Łatwo by poznali, że wsiąkła. — Frajer z ciebie — zawyrokował Stefek. XII Mrok zgęstniał na dobre. Deszcz, który po południu zelżał na kilka godzin — nawet zza chmur błysnęło słońce — teraz wzmógł się. Niebo pokryte było zwałami obłoków, a od czasu do czasu ciemność rozpalały błyskawice. Szli ostrożnie i cicho, chociaż deszcz i tak głuszył całkowicie ich kroki. Panował przenikliwy ziąb, lecz podnieceni wyprawą nie odczuwali zimna. 86 Zymek podnosił już okienko piwnicy. Wewnątrz leżała czarna jak atrament noc. Benek mignął maleńką latarką. Stefek od razu ujrzał szynki. — Świeć cały czas — szepnął Zymek i wśliznął się do środka. Tuż za nim wsunął się Kazik. Szynki poszły na pierwszy ogień, Stefek odtrącił wyciągnięte ręce Tadka i Jurka. Brał za sznurek zaczepiony u końca każdej z nich, a kiedy Kazik podał mu czwartą, zaśmiał się cicho i znikł. — Jak on to uniesie? — uśmiechali się do siebie. Na chwilę zapomnieli o niebezpieczeństwie. Mietek stał o kilkanaście kroków dalej przyklejony do drzewa i obserwował wszystko dookoła. W razie niebezpieczeństwa miał gwizdnąć. Skulony, opierał się plecami o pień i oczami próbował przeniknąć ciemności. Minuty wlokły się wolno. W oknach oświetlonych, przesłoniętych lekkimi firankami, od czasu do czasu zamajaczyła postać Niemca. Tuż, tuż przeszły dwa zgięte cienie. Przywarł mocniej do pnia, ale zaraz odetchnął. „Nasi — pomyślał. — Widocznie dźwigają coś razem". Nagle w dwu oknach naprzeciw niego zabłysło światło. Szybko odskoczył. Jasny prostokąt padał na jego nogi. Stanął pod następnym drzewem. Szczękał zębami. Zimno stawało się coraz dokuczliwsze. Zrobił kilkanaście przysiadów. Zadyszał się, lecz nie szczękał już zębami. Znów cień. Zacisnął pięści z wściekłości. Witek, bo on to dźwigał coś na plecach, wlazł wprost na światło padające z okna. „Długo oni tam będą siedzieli?" — denerwował się. Wtem włosy zjeżyły mu się na głowie. O kilkadziesiąt kroków od niego, w bramie, buchnął ostry potok światła. Skulił się jak uderzony. Ku budynkowi wolno, i 87 na rowerze, jechał Niemiec. Nie zauważył Witka. Ale tamci? Zaraz któryś z nich wyjdzie zza domu. Zrobiło mu się słabo. Schylił się i czekał. Niemiec jechał tak wolno, iż Mietkowi wydawało się, że coś podejrzewał. Może pojedzie z tyłu, za dom? Przyłożył palce do ust, żeby gwizdnąć, ale opamiętał się. A kiedy Niemiec skręcił ku frontowi domu, Mietka ciepłą falą zalała radość. Koło wejścia płonęła żarówka. Widział, jak Niemiec zsunął się z roweru, wciągnął go do środka i znikł zatrzaskując za sobą drzwi. Znów przemknął jakiś cień. Kto to mógł być? Chyba Benek, taki wysoki. Odprowadził go spojrzeniem. Gdy już znikał przy bramie, z jednej postaci zrobiły się dwie. Szły w jego stronę. Nie wytrzymał. Wysunął się spoza drzewa i podbiegł do nich. — Dajcie spokój. Już dość. Zaraz ktoś nadejdzie. — Pilnuj — mruknął któryś. Nie poznał głosu. Zdaje się, że to Jurek. Mądrala. Wszedł z powrotem pod drzewo. Wtem zapłonęły nowe dwa okna, i to na samym dole. Nie były przesłonięte firankami. U góry na piętrze otworzył ktoś lufcik. Nie dostrzegł twarzy, tylko rękę nagą do łokcia, zaczepiającą haczyk. „Znów ten Stefek coś dźwiga. I tamci dwaj. Kto tam jeszcze został?" Liczył: raz, dwa, trzy, cztery... Chyba jeszcze jeden. Nagle mignęła postać. „To Zymek, ostatni" — przemknęło mu przez głowę. W tej chwili zdrętwiał. Drzwi budynku rozwarły się. Ostre światło reflektora padło na drogę. Przy wejściu stał Niemiec. Coś krzyczał. Zaraz zjawił się drugi, trzeci, czwarty... Razem pobiegli za dom. „Nie ucieknę — pomyślał Mietek przerażony. — Za późno". Przywarł mocno do pnia, nie wiedząc, co począć. I nagle olśniła go myśl: na drzewo. Wspinał się wbi- 88 jając paznokcie w mokrą korę. Chwytał gałęzie po omacku. Dopiero, gdy znalazł się u szczytu, odetchnął i z ulgą. Wokół budynku było teraz jasno. Już nie czterech, ale kilkunastu Niemców biegało z latarkami przeszukując cały teren. Naraz zamarł ze zgrozy. Jeden z Niemców podszedł tuż, tuż i oświetlił dolną część drzewa, na którym on siedział. Mietek był pewny, że Niemiec go dostrzegł. Do tego stopnia stracił panowanie nad sobą, iż chciał zeskoczyć. Ale Niemiec nagle skierował błysk latarki w stronę bramy. Dwóch innych nawołując się ruszyło za nim. W ciemności miotały się jasne smugi światła. „Pójdą, odnajdą ich na pewno. Boże, Boże!" — roz- ¦» 89 paczał. Niemcy kręcili się po ulicy z hałasem. Nie czuł zimna, chociaż wiatr smagał go, a deszcz szumiał pośród gałęzi. Czas wlókł się straszliwie wolno. Krzyki cichły, to znów zbliżały się. W pewnej chwili dosłyszał ostry zgrzyt. Otworzył powieki. Spojrzał. Dwóch Niemców przyświecając sobie latarkami zamykało ciężką, drewnianą bramę. Inni prowadząc głośną rozmowę i świecąc dookoła latarkami szli w kierunku gmachu. Odetchnął. Patrzył, jak stali pod drzwiami, wymachiwali rękoma i kłócili się. „Och, żeby już poszli" — niecierpliwił się. Czekał i czekał, a oni wciąż jeszcze stali i sprzeczali się między sobą. Naraz zapadła cisza. Niemcy znikli wewnątrz budynku, głośno zatrzasnąwszy za sobą żelazne drzwi. Było to coś tak nieoczekiwanego, że poczuł, jak traci władzę w rękach i nogach. Resztką woli zmusił ręce do trzymania pnia. Zsunął się. Już był na ziemi. Oczy wbił w drzwi budynku. Przez moment stał jak zahipnotyzowany. Wreszcie krok za krokiem ruszył w stronę bramy. Wszystko rwało się w nim do biegu. Chciał jak najprędzej znaleźć się poza tym przeklętym miejscem, ale strach onieśmielał jego ruchy. Wtem wydało mu się, że drzwi budynku otwarły się. W mroku dostrzegł kontury bramy. Skoczył jak kot. Jedną ręką złapał się za deskę, podciągnął, drugą chwycił ostry, kolczasty drut. Przerzucił nogi ponad drutami i spadł w dół. Czuł, jak pali go ręka, ale gnał przez ulicę nie patrząc za siebie. Dopiero gdy znalazł się po drugiej stronie, odwrócił się. Deszcz szumiał cicho, monotonnie. Wokół nie dostrzegł żywej duszy, a lampa u drzwi wejściowych niemieckiego budynku paliła się spokojnie. I nagle dosłyszał gwizd. „Benek!" — poznał i od-gwizdnął. 96 XIII Bandą ruszyli do Tarniny. Mietek nie wspominał o zranionej ręce. Strach, jaki niedawno przeżył, zmienił się w radość. Zymek podśpiewywał i pohukiwał. Śmieli się z byle głupstwa. Czuli się wolni i niczym nie zagrożeni, a w Tarninie czekał na nich piękny, zdobyczny łup. Deszcz akurat ustał. Księżyc wypłynął zza chmur. Głód zaczął dawać się we znaki. Przyśpieszyli kroku. Gdy tylko weszli do wnętrza schronu, Benek zapalił naftową lampę, którą Tadek przyniósł 'z domu, i rzekł zwracając się do Mietka: — Za dzielność i odważne wywiązanie się z zadania, za to, żeś nie stchórzył i do końca wytrwał na straży, od dziś zostajesz głównym magazynierem i zwiadowcą naszego oddziału. Mietek aż zaczerwienił się z wyróżnienia. Wyprężył się i powiedział: — Tak jest, wodzu. Jurek gwizdnął. Znał się na przepisach wojskowych, a Mietek zachował się jak prawdziwy żołnierz. — Jeśli chcesz — dodał już zwykłym tonem Benek — możesz dobrać sobie zastępcę. Stefek podskoczył na jednej nodze. — Wybierzcie mnie — poprosił, zwracając się jednak do Mietka. — Patałach — mruknął Zymek i stuknął go w czoło palcem. — Weź go — wstawił się Tadek. Mietek zgodził się bez namysłu. — Lepiej niech ktoś inny zostanie zastępcą magazyniera — narzekał Zymek. — Stefek straszliwy sknera. O sześć guzików, które mu byłem winien, męczył mnie i 91 trzy tygodnie. Mało mi w brzuchu dziury nie wywiercił, aż musiałem mu je oddać. — Przepadło — rzekł Benek. — Mietek się zgodził i kwita. Stefek był wniebowzięty. Od razu dostrzegł ranę swego przełożonego. W kryjówce mieli kawałek bandaża. Wyjął go szybko i zwinnie owinął mu rękę. — Gdzieś tak rozharatał? — spytał Jurek. — Przeskakiwałem bramę i zaczepiłem ręką o drut kolczasty. — Jak to? — zdziwili się. — Byłeś cały czas w pobliżu budynku? — Kiedy Niemcy wypadli na dwór, wdrapałem się na drzewo i tam przesiedziałem. — Miałeś szczęście — mruknął Tadek. — Nie większe ode mnie — wtrącił Zymek. — Kiedy Jurek i Tadek wzięli ten wór z makaronem, byłem na nich wściekły początkowo. Sam chciałem go zanieść. Dla nich wystawiłem na zewnątrz dwa wiadra z marmoladą. Wyglądam przez okienko, a już ich nie ma. Poszli z workiem i wiadrami. Zacząłem łazić po ciemku, macać. Wreszcie trafiłem na coś dużego, okrągłego. Dłubię palcem, wącham — śmierdzi. Od razu domyśliłem się, że to ser. Wziąłem go pod pachę i szukam jeszcze czegoś. Nagle dotknąłem jakiegoś pudełka. Spadło z hukiem na ziemię. Zdębiałem, bo jednocześnie tuż za drzwiami rozległ się tupot kroków i szarpanie za klamkę. Rzuciłem się w stronę okienka. Wpadłem na jakąś skrzynię. Przeskoczyłem ją. Nawet nie wiem, jak znalazłem się wraz z serem na zewnątrz. Gnałem co tchu. Czułem, jak błoto spod nóg fruwa. — Widziałem cię, jakżeś pędził, ale ja bym nie zdążył. Ledwo mnie minąłeś, wyskoczyło kilku Niemców z latarkami. Nim się zorientowałem, było za późno na ucieczkę. 92 Gadali jeden przez drugiego, nie mogąc się nacieszyć łupem. Tylko Tadek siedział posępny i jakby nie podzielał ogólnej radości. Patrzył na stos żywności przypominając sobie jednocześnie zabiedzonego Jędrka i matkę, która od wielu miesięcy podejrzanie kasłała. Benek zauważył jego milczenie. Chwilę przyglądał mu się badawczo, aż naraz uniósł rękę na znak ciszy. — Mietek i ja nie mamy nikogo — zaczął pośród ogólnego milczenia. — Ale Zymek ma starą babkę, Tadek młodszego brata, zresztą co tu gadać — u Kazika i Jurka też bieda. Nie będziemy wydzielać. Niech każdy weźmie do domu tyle, żeby starczyło całej rodzinie na tydzień. — A po krótkim wahaniu dodał: — A ty, Tadek, dla Jędrka możesz brać zawsze, co będziesz chciał i ile będziesz chciał. Wszyscy w milczeniu zgodzili się na to. Tadek o mały włos się nie popłakał. Po długiej ciszy Stefek trącił Mietka. — Robimy porządek? — spytał. — Jaki porządek? — zagadnął oburzony Zymek. — Już chciałbyś to wszystko chować? — No, a jak? — Stefek nasrożył się. — Ty byś zeżarł wszystko jednego dnia, a potem figę, tak? Zymek chwycił szynkę, wpił się w nią zębami, ale zaraz zaczął pluć. — Tfu! Świnia! Cała w błocie. Stefciu, to twoja robota. Stefek odwrócił głowę. — Były za ciężkie, musiałem ciągnąć po błocie. — Nic nie szkodzi — rzekł Benek. — Będzie można oczyścić. — Tylko gdzie my to wszystko zmieścimy? — martwił się Mietek. — Konserwy i butelki do piwnicy — radził Stefek. — A ja myślę inaczej — przerwał mu Tadek. — \ 93 Piwnicę trzeba powiększyć, wyłożyć pięknie deskami, porobić półki, zrobić przegródki, a wtedy wszystko tam się zmieści, nawet szynki i słonina. — Ale kiedy to zrobić? — zapytał Jurek. — Przecież jutro mamy wojnę. Zasępili się. Zdawali sobie sprawę, że wyniki jutrzejszej walki mogły być różne. Jeśli Piaskarze zdobędą Tarninę, ograbią ich ze wszystkiego. Powinni znaleźć więc natychmiast taki schowek, by nikt go nie odkrył. Piwnica nadawała się na ten cel doskonale, lecz była zbyt mała i ostatecznie nie wykończona. — Znalazłem radę — odezwał się Benek. Zwrócili się w jego stronę. Przy mdłym świetle lampy widzieli, jak się uśmiecha. — Moja rada jest następująca: zabierzmy się nareszcie do jedzenia. Aż się zatrzęsło od gwaru. Kilkanaście olbrzymich płatów słoniny leżało ułożonych jeden na drugim. Obok stały dwa wiadra z marmoladą, ser. Zastanawiali się. Co jeść? Mietek schylił się. Wziął dużą puszkę i zaczął otwierać nożem. Patrzyli na niego zgłodniałymi oczami. Kiedy blacha z wierzchu odskoczyła, zapachniało przyjemnie. Nachylili się i zaczęli próbować palcami. — Łyżki! Łyżka! — wołali. Otwarto drugą puszkę. — Gdybyśmy tak chleb mieli albo kartofle — głośno myślał Benek. — Dziś już za późno — odpowiedział Tadek. — Poczekamy z tym do jutra. — Można by kluski ugotować. Mamy cały worek — przypomniał Zymek. — Najemy się i tak — rzekł Stefek. — Nie mówiłem, że ten będzie wszystkiego żałował? — parsknął Zymek. — Kutwa. Dziesięć lat będzie tym gospodarzył. 94 Stefek otworzył właśnie nową puszkę, mniejszą. — Zatkaj się — powiedział podając ją Zymkowi. Ten wziął ją szybko, chrząkając z aprobatą. W tej samej chwili coś stuknęło w drzwiczki. Zamarli w bezruchu. Niemcy, na pewno Niemcy. Zymek, który siedział tuż przy wyjściu, wyszarpnął z kieszeni długi, składany nóż i ramieniem podparł drzwi. Witek poszedł za jego przykładem. Benek zdmuchnął lampę. Zapanowała grobowa cisza. Ktoś napierał na wejście, stukał. Nie odzywali się. W ciemności nie widzieli własnych twarzy, szarych od lęku. Stukanie stawało się coraz natarczywsze. W ciszy, jaka zaległa, słychać było szum gwałtownej ulewy. Ktoś od zewnątrz mocno pchał drzwi. Zymek zaparł się piętami tak, aż zgrzytnęły mu zęby. — Halo, halo, chłopcy! — dobiegło zza drzwi. Tfu, co za diabeł. Ale od razu odetchnęli. — Kto tam? — ostro spytał Zymek. — Nie bójcie się, puśćcie. Swój! — zawołał nocny gość. — Puszczaj — krzyknął Kazik. — Światło! — wołał. — Wiem, kto to jest. Benek szukał zapałek, Jurek zapalił latarkę. Wreszcie i zapałka błysła. Zymek jednak nie odszedł od drzwi. — Kto tam? — spytał. — Swój, puśćcie. Kazik przelazł. przez stos konserw i odepchnął Zymka. — Odsuń się! — krzyczał. — Mówiłem ci, że wiem, kto to jest. Kiedy człowiek ów wszedł do środka i Jurek oświetlił latarką jego postać, Tadek poznał Abrama. Jego charakterystyczne, żydowskie rysy łatwe były do zapamiętania. - * 95 Abram był cały przemoczony. Stał drżąc z zimna i szczękał zębami. — Moją norę zalała woda — mówił trzęsąc się cały. — Siedziałem w lesie pod drzewem, lecz tak zmarzłem, przemokłem do suchej nitki, że postanowiłem przyjść do was. Zymek patrzył podejrzliwie. Benek zapalił lampę i też uważnie obserwował przybysza. — Pamiętacie ten wieczór, kiedy to Tadka pies ugryzł w tartaku? — mówił rozgorączkowany Kazik. — Wtedy to Niemcy szukali tego... — zaciął się — tego pana. — Dobrze, dobrze — przerwał Zymek. — Przecież nosiłeś tam zupę. Pamiętamy doskonale. — Bardzo dobry chłopiec, bardzo dobry — mówił Abram patrząc na Kazika, który aż się zaczerwienił. Szybko ochłonęli z wrażenia. Zymek zasunął wejście. — Trzeba na przyszłość zrobić przy tych drzwiach jakąś sztabę czy coś w tym rodzaju, bo zbyt łatwo tu można wejść. Abram spojrzał na Zymka. Ten uśmiechnął się. — Gdybym wiedział, kim pan jest, nie trzymałbym w ogóle drzwi. Myśleliśmy, że to Niemcy. — Wskazał ręką na stos puszek i na inne prowianty: — To z ich magazynu. Abram cmoknął. — Dziś wieczorem, właśnie przed chwilą — dorzucił Mietek. Witek podniósł się z ławy i wskazał ręką miejsce Abramowi. — Trzeba sprzątnąć to wszystko — powiedział Benek. — Zawadza tylko pod nogami. Nie ma gdzie się ruszyć. Abram nie siadł. Najwidoczniej chciał coś powiedzieć. Patrzył na nich z namysłem. 96 — Nie wiem — zaczął z wahaniem — czy zechcecie mnie przyjąć do swojego schronu. Nie na długo — dodał zaraz. — Gdy tylko nabiorę nieco sił, powędruję dalej — tam gdzie już na mnie czekają. Zwrócili się w stronę Benka. Ten odchrząknął i rzekł nieśmiało: — Miejsca u nas jest dużo, a teraz i innych rzeczy nie brak. — Pan Zaręba — ciągnął Abram — chciał, bym zamieszkał u niego, ale to przecież miasto, tam chodzą ludzie. — U nas lepiej niż u pana Zaręby — pochwalił się Zymek. Abram usiadł ciężko na ławie. Zdejmował przemokniętą całkowicie marynarkę i koszulę. Kazik wziął z jego rąk obie te rzeczy. — Niech pan ściągnie i spodnie — powiedział. — W kuchni jest suche drzewo. Napalę i raz dwa wyschnie wszystko. Abram popatrzył na nich z zakłopotaniem. — Nie ma co się wstydzić — rzekł swoim zwykłym tonem Zymek zerkając łobuzersko na Stefka, jakby szukał w nim natchnienia. — Pan chyba głodny? — spytał Tadek. Abram niepewnie uśmiechnął się w odpowiedzi. Tadek ledwo spytał, natychmiast zrobiło mu się przykro. Mężczyzna był tak wychudzony, że pytanie zabrzmiało głupio. Inni widocznie myśleli to samo, bo Benek powiedział: — Witek, skocz po wodę. Zagotujemy makaron. — Po co taki kłopot. Lecz Witek wstał już, cicho przeszedł do kuchni, wziął bańkę, a po chwili znikł w lesie. — Dobry chłopiec, bardzo dobry chłopiec — szeptał Abram. i 7 Tarnina 97 Wszyscy czuli się trochę dziwnie. Starszy, poważny mężczyzna, a przecież taki bezradny i skazany na ich łaskę. Jego nieśmiałe zachowanie krępowało ich. Gdyby odnosił się do nich na przykład tak jak Zaręba — szorstko, zdecydowanie — wówczas czuliby się swobodnie. Zymek nieoczekiwanie dla wszystkich przechylił się i chwycił dużą, pękatą butelkę. Stefek chrząknął i spojrzał na niego ze zgrozą. — Jurek, przeczytaj, co tu pisze. Ale z rąk Zymka butelkę wziął Abram. Nachylił się ku lampie. — Szampan — odczytał i niespodziewanie dla wszystkich zaśmiał się głośno i serdecznie. Zymkowi mina zrzedła. — To nie do picia? — zagadnął. Abram śmiał się jeszcze głośniej. — Szampan, szampan — powtarzał. — Chyba „sam pan"? — poprawił Stefek tonem właściciela butelki. Benek i Zymek gruchnęli głośniej od Abrama. Stefek stał naburmuszony. Gdy się tamci nieco uspokoili, mruknął: — Trzeba to wszystko pochować. Sam pan czy szampan, zawsze się na coś przyda — kończył głosem człowieka zapobiegliwego. — Szampan, chłopcy, to najlepsze wino na świecie — zaczął Abram. — Piją je ludzie bogaci, i to przy największych uroczystościach. Zymek mlasnął językiem. — Wódkę piłem — wtrącił — ale wina jeszcze nigdy. — To jest jak lekarstwo — ciągnął Abram stukając w butelkę. — Szkoda pić tego wina. — Co tam szkoda — przerwał Stefek. — U nas i tak nie ma chorych. 98 Zymek spojrzał na niego w najwyższym zdumieniu. Zastępca magazyniera wziął jednak od Abrama butelkę i oznajmił: — Ale jeśli to naprawdę takie dobre, to lepiej niech poleży. — Dawaj! — warknął Zymek i wyrwał mu butelkę z ręki. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk ze świderkiem, zdarł z wierzchu masę, obstukał lak i zaczął wkręcać korkociąg- — Strzeli — uprzedził Abram. Pienisty, jasny płyn buchnął do menażki. Zapachniało jak od kwiatów. Zymek nie wlał wszystkiego, zostawił trochę w butelce i nie oglądając się na innych zaczął pić. Mietek po krótkim wahaniu podał menażkę Abramowi. Ten wziął ją, uniósł w górę i powiedział: — Za waszą przyszłość, chłopcy. Za jaką przyszłość? Co on gada? Nie rozumieli go i pospuszczali oczy z zażenowaniem. Następnie pili inni: Benek, Tadek, Mietek. Stefek siedział nachmurzony. Podano mu menażkę prawie pustą, i to na samym końcu. Ale nie pił. Trzymał ją w rękach i czekał. Kiedy nadszedł Witek niosąc bańkę z wodą, Stefek podał mu menażkę ruchem opiekuńczym. — Pij — rzekł. — Ale zostaw trochę. XIV Już dobrze po północy chłopcy opuścili Tarninę. Pozostali w niej jedynie Abram, Benek i Mietek. Lubili noce w Tarninie. Tu wczesnym rankiem budził ich świergot ptaków, a w nocy słyszeli zawodzenie wiatru, plusk deszczu i jęk puchacza. i 99 Abramowi przygotowali „posłanie" na ławie w środkowej komnacie. Nagarnęli więcej suchego mchu i zasłali go torbami po cemencie. Jako okrycie dali mu dwa płócienne worki. Odczuwali dumę z gościnności. Mietek z Benkiem leżeli obok siebie. Było późno, a oni wciąż nie mogli zasnąć. Słyszeli, jak Abram kręci się na swoim posłaniu i szeleści papierem. Aż Benek zapytał: — Co, niewygodnie spać? — Wygodnie — rzekł Abram i wstał z ławy. Widzieli jego mroczną sylwetkę, pochyloną nad nimi. — Niepotrzebne mi dwa worki. Moglibyście jeden zabrać. — Ciepło nam — odparł Mietek. — Latem nigdy nie śpimy pod okryciem. I tak duszno. — Nie mogę po nocach spać — odezwał się Abram. — Wyniosłem to przyzwyczajenie z getta. Czekali, że jeszcze coś powie, lecz zamilkł. — Spijcie już — mruknął odchodząc. Mietek chciał go spytać, w jaki sposób uciekł Niemcom, lecz nie śmiał. „Co to nas obchodzi — pomyślał. — Uciekł, to jego szczęście". Chciał o nim porozmawiać z Benkiem, ale uprzytomnił sobie, że Abram łatwo by dosłyszał, przy tym Benek zaczął lekko pochrapywać. Przytulił się więc bardziej do niego, podsunął ramię pod głowę i zasnął. Nazajutrz wczesnym rankiem zawrzało w schronie. Czekało ich jeszcze wiele roboty przed bitwą. Tadek i Witek zjawili się najpóźniej. ChodzHi kupować poza miastem owoce do sklepu. Gdy więc nadeszli, inni pochłonięci już byli pracą! Stefek napełniał woreczki żwirem. Mietek i Zymek co kilkanaście kroków, w pobliżu Tarniny, usypywali niewielkie kupki kamieni, a inni reperowali proce. Dzień wstał posępny, ale deszcz nie padał. Chmury ciężkie, szare płynęły bokiem, a nad Tarniną krążyło 100 kilka niewielkich obłoków. CliwHami przebłyskiwało słońce. Wszyscy z wyjątkiem Benka czuli się rześko i wesoło. Stefek gwizdał zapalczywie jak kos i mrugał porozumiewawczo do Jurka. — Będzie rzeź, będzie rzeź — powtarzał. — Niech no tylko schwycę tego Grzmota. — Takie płaskie kamienie odrzucaj — upominał Jurek umocowując gumę przy widełkach. Nie zwracali uwagi na Abrama. Siedział i patrzył na nich z przerażeniem. Początkowo nie rozumiał, o jakiej wojnie mówią. W końcu domyślił się wszystkiego. Spoglądał na ich rozradowane twarze i od czasu do czasu zagadywał: „Dlaczego mają toczyć tę wojnę? Kto pierwszy zaczął?" Odpowiadali półgębkiem. Wciąż jeszcze ich onieśmielał. Przed południem niespodziewanie dla wszystkich Benek zwołał naradę. Nie mieli nic przeciwko niej. Byli już gotowi na odparcie ataków wroga. Usiedli na płaskim wzgórku, wilgotnym od wczorajszego deszczu. Zymek wbijał scyzoryk w ziemię. Inni skubali trawę i obgryzali ją. Benek przedtem naradzał się po cichu z Tadkiem i Jurkiem, a teraz patrzył dookoła i zastanawiał się nad czymś. Raptem odchrząknął. Spojrzał na wszystkich badawczo i rzucił: — Musimy ich zaskoczyć. Obserwowali go w skupieniu. Ciągnął dalej: — Niedobrze będzie, jeśli Piaskarze dotrą do Tarniny. Wiecie, że Abram nie może się im pokazywać. Od razu poznają, kim jest. — Abram w czasie bitwy mógłby siedzieć w swojej ziemiance — wtrącił Mietek. Jurek popatrzył na niego surowo. — A dlaczego nie w Tarninie? — zagadnął. t 101 — Wiecie, ilu rano widziałem Piaskarzy? — spytał ich niespodziewanie Benek. Patrzyli zaskoczeni. — Trzech — mówił. — Chodziłem brzegiem lasu i wtedy to ujrzałem tych szpiegów. Zdążyłem tylko naciągnąć procę, już zmykali. Ale w każdym razie przygotowują się starannie do wojny. Siedzą nas dokładnie. Z pewnością zechcą napaść niespodziewanie, dlatego musimy zrobić tak, by się im nie udało. Piaskarzy będzie ze czterdziestu. Gdy podejdą tuż pod Tarninę, nie zdołamy się w żaden sposób obronić. Zburzą wszystko, rozgrabią i taki będzie wynik całej wojny. — Wyślemy swoich szpiegów — mówił Zymek. — Ja mogę pierwszy na ochotnika. — No i ja — dodał Mietek. — I ja. I ja — zgłaszali się po kolei. Benek przerwał im: — Na zwiady pójdą Mietek i Kazik. Nagle Zymek zerwał się. — Patrzcie, Gietek — szepnął. I ręką wskazał skuloną postać. Gietek znikł jednak szybko, gdy tylko dostrzegł, że go zauważono. — Teraz go nie będę żałował — powiedział twardo Tadek. ' Siedli na powrót. — Piaskarze zbierają się na Łysej Górze pod hyclem — objaśniał Benek. — Trzeba wyszpiegować, jak są przygotowani, ilu ich jest i co zamierzają. I to jak najszybciej. Nie tracić dużo czasu. — Ale co z tym zaskoczeniem? — dopytywał Zymek. — Jeśli będziemy wiedzieli, gdzie są i ilu ich jest, wtedy spróbujemy zaskoczyć — odparł Tadek. — Na razie musimy czekać na wiadomości. • — Lipa — przerwał Zymek. — Najlepiej iść teraz 102 hurmą: rozgonić ich na cztery wiatry. Będziemy czekali, szpiegowali — to za nudne. Kazik z Mietkiem powstali. — Idziemy — zasalutował Mietek. — Weźcie proce. Nic więcej — rozkazał Benek. — Tak jest. Odwrócili się ostro i odeszli. — Wygłupiają się — mruczał Zymek. — Gdybym ja poszedł, to napędziłbym tamtym strachu. — Później to zrobisz — rzekł Jurek. — Do luftu taka robota. — Zymek był trochę dotknięty, że nie jego wysłano na zwiady. Zaległo milczenie. Świerszcze grały zawzięcie. — Zymek. Chcesz szpiegować — zaczął Benek — a czy wiesz na pewno, że ich tu w pobliżu nie ma? Mogą nas w każdej chwili napaść i co wtedy? Kto będzie bronił? — No, już dobra, dobra — powiedział Zymek. Rozeszli się. Tadek z Witkiem poszli gotować obiad. Miał on być dzisiaj wyjątkowo dobry, by mieli siły na walkę, która może się przeciągnąć do późnej nocy. Stefek i Jurek wykańczali piwniczkę. Wynosili z niej wiadrami piach, umocowywali i dopasowywali deski w ścianach i suficie. Trzeba było robić ostrożnie, by ziemia nie obsunęła się i nie zasypała prowiantów, które częściowo już tu wnieśli. Zymek wybrał sposobną chwilę, kiedy byli zajęci pracą, a Benek rozmową z Abramem, i ulotnił się. Kieszenie miał wypchane żwirem. Obie proce zatknął za pasek od spodni. W ręku trzymał lancę. Skradał się ostrożnie brzegiem lasu. Co chwilę przystawał, śledził najbliższy teren i znów posuwał się kilka kroków. Gdy tylko ujrzał Giętka w czasie narady, postanowił sobie, że musi tego chytrego lisa przyłapać. „Jak wsolę * 103 mu porządnie kijem — myślał — wyśpiewa, ilu będzie Piaskarzy, gdzie są, co teraz robią. Niepotrzebne ani zwiady, ani żadne ceregiele". Zagłębiał się w las wypatrując nieustannie. Wtem dobiegł go jakiś gwar. Przystanął za drzewem. Ręką osłonił ucho, by lepiej słyszeć. Niedaleko, gdzieś na prawo od niego, toczyła się podniecona rozmowa. „Są" — ucieszył się. Wyminął bezszelestnie kilka jałowców. Tu było już nieco przestronniej. Schylony, posuwał się na kolanach, nie bacząc na ostre ukłucia. Wyminął kilka drzew i odetchnął głęboko. Zobaczył małą polankę z dużym pniem pośrodku. Siedziało na nim trzech Piaskarzy paląc papierosy. Zy-mek wyszczerzył zęby z uciechy. Nad głową coś mu zachrobotało. Spojrzał. Na sęku siedziała wiewiórka oskubując szyszkę. Uśmiechnął się do niej. „Jak ich podejść?" — zastanawiał się. Przepatrzył uważnie okolicę polany. Tak, tylko ci trzej: Rudy Maciek, Gomuła — syn hycla, i trzeci, Gryzi-mąozka. Jak wąż podsunął się tuż, tuż do nich. Byli odwróceni tyłem. Uniósł głowę zdziwiony. Nie widział Giętka, ale słyszał, jak tamci wymieniali jego imię łącznie z wyzwiskami. Stanął na nogi i wtedy zobaczył Giętka. Leżał u ich stóp skrępowany sznurkiem. Nie było czasu do namysłu. Skoczył. Za ich plecami zawył nagle triumfalnie. Gryzimączka wystraszony spadł z pniaka. — Kłaść się! Kłaść się! — krzyczał Zymek kłując bez litości lancą Maćka i Gomułę. Wyjąc z bólu i nie rozumiejąc jeszcze, co się stało, runęli tuż koło Gryzimączki. Zymek kilkoma cięciami noża uwolnił Giętka z więzów. — Wiąż ich — rozkazał. Sam odpiął pasek Gomule i skrępował mu z tyłu ręce. Gryzimączka nie miał paska. Gietek więc związał go 104 własnym. Rudy Maciek już ochłonął. Miotał się teraz i wygrażał. — Ciszej — warknął Zymek. Kazał im powstać. — Teraz dostaniecie nauczkę. Przekonacie się, kim są: „dziady, świnie, złodzieje". Rudy Maciek plunął mu w twarz. Zymka zaswędziała ręka, ale opamiętał się. — Zaraz ci zatkam gębę — pogroził. — Naprzód marsz! — rozkazał. Zastanawiał się, co zrobić z Gietkiem. Zwieje czy nie zwieje? — Trzymaj lancę i ruszaj przodem — rzekł do niego. Powoli, niechętnie, przeklinając Zymka, Piaskarze ruszyli w kierunku Tarniny. XV Benek, ujrzawszy gromadę zbliżającą się do Tarniny, zagwizdał na alarm. Tadek i Witek porzucili kuchnię, Stefek i Jurek piwnicę i w pełnym rynsztunku stanęli przed Tarniną. Zobaczyli, że z boku grupy kroczy Gietek trzymając w ręku lancę. Poznali go od razu. Tadek i Witek ruszyli ze wzgórka cwałem wprost na nich. Gdy podbiegli blisko, Gietek przystanął. Najwidoczniej chciał cisnąć lancę i zwiewać, lecz w tej chwili za jego plecami wyrósł Zymek. — Naprzód! Naprzód! — krzyczał dumny ze swej roli. Nadeszli inni. Otoczono kręgiem jeńców. Zymek wyprężony na baczność salutował. — Wodzu, melduję posłusznie — rozkaz wykonałem. Benek spojrzał na niego. Jaki rozkaz? Ale puścił płazem samowolę Zymka. Ten opowiedział im wszystko. 105 — Odprowadzić ich na bok — zakomenderował Benek zwracając się do Witka. — O, tam w tym dole mogą siedzieć — wskazał palcem. — Pilnuj ich jak oka w głowie. A ty ruszaj z nimi — mruknął nie patrząc na Giętka. Kiedy Witek odszedł kilka kroków z jeńcami, Benek zagadnął: — Co z nimi zrobić? Nikt nie odpowiedział. Wyczekująco zerkali na Zym-ka. Ten jakby się wahał, wreszcie rzekł: — Muszą wyśpiewać wszystko, co tylko wiedzą. — A jak z Gietkiem? — pytał Jurek. Zymek uśmiechnął się. — Gdy ich napadłem, Gietek leżał na ziemi skrępowany przez nich. Chyba nie bardzo go lubią. — Jak to? — zdumieli się. — Skrępowany? Zymek przytaknął. — Gdyby nie to, nie szedłby ze mną aż tutaj. Zwiałby przy pierwszej sposobności. — Stefek, zawołaj go — rozkazał Benek. — Co chcesz od niego? — dopytywał Tadek. Benek milczał chwilę. — Chcę wiedzieć, dlaczego go skrępowali. No i co wie o Piaskarzach. Spoglądali w stronę nadchodzącego Giętka. Szedł posłusznie, trzymając wciąż jeszcze lancę w ręku. Zrobiło im się nieswojo. Ich dawny kolega, zdrajca. Jak z nim rozmawiać? Gdyby go przyłapali na jakimś świństwie, wówczas wiedzieliby, jak gadać, ale tak? Rozsiedli się na wzgórku. Gietek stał naprzeciw nich. Za jego plecami tkwił Stefek. Kłopotliwą ciszę przerwał Zymek. — Gadaj wszystko, co tylko wiesz — rozkazał, lecz niezbyt surowo. — O czym? — wyszeptał nieśmiało Gietek. 106 — O Piaskarzach. Dlaczego cię skrępowali? — rzucił Jurek. — Od dnia, kiedy stałem pod jałowcem, nie chodzę do nich — rzekł patrząc pod nogi. — Dlaczego? — spytał Benek. Gietek milczał. — Mów! — rozkazał ponownie Zymek. Gietek podniósł głowę. — Piaskarze biorą mnie za szpiega nasłanego przez was. Uważają, że naumyślnie sprowadziłem ich w zasadzkę do Tarniny, i teraz mszczą się na mnie. Stefek zachichotał. Skarcili go wzrokiem. Gietek za-szlochał. — Przebaczcie mi — prosił łkając. — Przebaczcie. Żle postąpiłem. Zdradziłem was, ale przysięgam na własne życie, na wszystko — będę już wierny. Dajcie mi, jaką chcecie, karę. Zatłuczcie mnie na śmierć. Przy-wiążcie mnie do jałowca na tydzień, ale przebaczcie mi. Ja chcę być razem z wami. Zdradził, zachował się jak podły pies, ale zew ulicy, ich ulicy, nie dał mu spokoju. Dlatego błaga ich teraz o przebaczenie. Nie zauważyli, jak za ich plecami zjawił się Zaręba. Stał ukryty za rozłożystą sosenką i patrzył. Gietek już nie płakał. Z pochyloną głową czekał rfa wyrok. Stefek odrzucił lancę i oglądał biały, postrzępiony obłok płynący nad Tarniną. On jeden widział Wieśka Zarębę, lecz milczał. Ciężka niepewność przedłużała się straszliwie. — Dobrze — schrypniętym głosem rzekł Benek. — Przyjmiemy cię do swojej gromady, lecz pamiętaj — kara za zdradę nie może cię minąć. Powstali z ziemi. Stefek odwracając głowę zobaczył surową, uśmiechniętą twarz Zaręby. Trwało to mgnienie, bo gdy za kilka sekund spojrzał ponownie za so- li 107 senkę, Wieśka już nie było. „On też z naszej ulicy" — pomyślał. Zymek i Stefek z rozkazu wodza energicznie przystąpili do śledztwa. Na pierwszy ogień wzięto Rudego Macka. — Kto to jest Grzmot? — zagadnął Zymek wymachując lancą. Maciek milczał. — Kto to jest Grzmot? — powtórzył pytanie Zymek. Maciek nie odpowiadał patrząc z nienawiścią na Zymka. — Mów! — natarł Zymek. — Możesz mnie porąbać na kawały, a nie powiem ani słowa. Nie chciałem dotychczas z wami wojny, ale teraz poruszę całe Piaski i marny wasz los. — Nie powiesz? — warknął Zymek. Dopadł Maćka, ale w tej chwili Benek, który ukradkiem śledził ich, wyrósł jak spod ziemi. — Zostaw go! — powiedział. Zymek żachnął się. Stali naprzeciw siebie pełni wzburzenia. Zymek dygotał cały- z gniewu. Benek uwolnił ręce Maćka. — Zjeżdżaj — nakazał. Maciek stał sztywno i nie ruszał się z miejsca. — Słyszałeś? — warknął Zymek. — Zjeżdżaj! — Pokażcie mi waszą Tarninę — poprosił nagle Rudy Maciek. „ — Co? — zdziwił się Benek. — Pokażcie mi Tarninę. Chcemy urządzić coś takiego jak wy. — Nigdy! — rzekł Benek. — Chyba że przyjdzie sam Grzmot, przeprosi nas, a wtedy pomówimy. Rudy Maciek poszedł bez słowa. Patrzyli za nim. Szedł wyprostowany, spokojny, ani razu nie odwrócił głowy, by spojrzeć na nich. 108 Akurat nadeszli zwiadowcy. Byli zziajani i spoceni jak po długim i uciążliwym biegu. Informacje nie były wesołe. Co prawda Piaskarze nie szykowali żadnego podstępu, lecz było ich około trzydziestu. Kręcili się grupkami pod hyclem, uzbrojeni w kije i kamienie. Mietek twierdził, że prawie u żadnego z nich nie do-strzegł procy. — Grzmota widziałeś? — spytał go Zymek. Mietek zaprzeczył ruchem głowy. — Łażą bandami — wyjaśnił Kazik — i trudno po~. jąć, kto tam rządzi. A co do proc, widziałem je u kilku. Inni mogą je nosić w kieszeniach. — Niewesoło — rzekł Benek. — Można ich zaskoczyć — powiedział Kazik — tylko zaraz. Pójść tam z lancami, kamieniami i rozpędzić ich na cztery wiatry. — To głupie — rzucił Stefek. — Wygonisz ich spod hycla, przemkną się lasem do Tarniny. — Właśnie to jest największe niebezpieczeństwo zaskoczenia — zgodził się Benek. Spojrzał na niebo. —•• Już dawno po południu — powiedział. — Zjemy szybko obiad, rozstawimy dookoła warty i będziemy czekali. Spróbujemy zatrzymać ich z dala od Tarniny. A gdyby się nasz zamiar nie udał, wtedy wycofujemy się pod schron i tu walczymy do upadłego, do ostatniej kropli krwi. Zymek i Stefek dalej prowadzili śledztwo. Otrzymali od Benka wyraźny rozkaz. Jeśli jeniec po trzech py-. taniach i groźbach nie odpowie, wówczas puścić go, pod warunkiem, iż złoży przysięgę, że nie weźmie udziału w wojnie. Jurek w zastępstwie wodza miał czuwać nad przebiegiem śledztwa. Gomuła, który rzucał się całą drogę, klął, odgrażał, gdy zabrali się do niego ostro, puścił farbę. 109. __ Gadaj, kto to jest Grzmot? — krzyknął Zymek grożąc mu pięścią pod nosem. __ Powiem wszystko, tylko rozwiążcie. — Gadaj tak. __ Naszym wodzem — zaczął Gomuła — do niedawna był Ponury Znajda, syn grabarza, ale kilka dni temu wybraliśmy Siupsiup Jazgarka. — Kłamiesz! — wrzasnął Zymek. — Jak Boga kocham — przysięgał Gomuła. — Ilu was będzie? — pytał Zymek. — Dużo. Chyba ze stu. — Co? — zdziwili się. — Stu? Wyliczaj. Ale Gomuła potrafił wyliczyć dwudziestu sześciu. — Starczy — przerwał mu Zymek. — Gadaj, o jakich podstępach myślicie. — Nie wiem, nie wiem — jęczał Gomuła. — Puśćcie już mnie. — Stefek, przynieś kije. — Powiem, powiem. Nie myślimy o żadnych podstępach — mówił szybko. — Chcemy wypędzić was z Tarniny i sami ją zająć. — Co, i ty chcesz? — Ja nie chcę. — Przysięgaj. — Jak Boga kocham. — Słuchaj — mówił Zymek. — Puścimy cię, lecz jeśli pomimo przysięgi weźmiesz udział w wojnie, powiemy, żeś ich zdradził. Gomuła spoważniał. — Nie mówcie. Nie wezmę, ale już puśćcie — skomlił. Odwrócili się od niego z obrzydzeniem. Stefek szybko rozwiązał mu ręce. — Zmiataj! — krzyknął. 116 Gomuła uciekał jaik tchórz. Co kilka kroków oglądał się, czy przypadkiem nie gonią go. Gryzimączka gadał już na sam widok Zymka z kijem w ręku. Nie tylko potwierdził wiadomości o wodzu Piaskarzy i ich zamiarach, ale opowiedział, jak początkowo Rudy Maciek i sam Siupsiup Jazgarek nie chcieli z nimi wszczynać wojny. Dopiero kiedy Grzmot--Ponury Znajda ją wypowiedział, postanowili przyłączyć się. Nie wzięli od niego nawet przysięgi. Wiedzieli, że w ustach Gryzimączki nie znaczy ona nic. Stefek zdzielił go lancą i pogroził. — Gdy cię jeszcze złapiemy, porąbiemy na ćwierci. Gryzimączka początkowo odczołgiwał się uniżenie, potem biegł, a gdy znalazł się pod lasem, zaczął wykrzykiwać i grozić. Zymek naciągnął procę i zatupał w miejscu. Gryzimąozka znikł między drzewami jak duch. Kazik zadzwonił w puszkę na obiad. Rzucili się do Tarniny. XVI Wiatr przepędził ostatnie chmury. Niebo przemyte deszczami lśniło czystością. Słońce wisiało już nisko nad lasem. Tadek wspiął się na wysoką sosnę. Usiadł i odpoczywał chwilę. Widział dokładnie własne pozycje. O, tam za krzakiem czerwonolistnego berberysu klęczy na jednym kolanie Jurek i przebiera w kamieniach. Kilkanaście kroków w lewo Stefek pełznie do Zymka. Niesie widocznie jakiś rozkaz od wodza, który ukryty na wzgórzu za sosną obserwuje wszystko bacznie. Tam znów zza zielonego jałowca lśnią jasne, ciągle rozczochrane włosy Kazika. i ? Począł się wspinać wyżej. U samego szczytu znalazł dobry punkt do obserwacji. Widział stąd każde drzewo... Niewielkie polanki rozpościerały się wśród młodych sosen. Nagle dech mu zaparło. Zobaczył ich. Znajdowali się o jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Szli wolno, krok za krokiem, prze-patrując najbliższe krzaki. Tworzyli jakby trzy zbite bandy. Tadek pojął: straszliwe niebezpieczeństwo wisi nad Tarniną. Zsunął się prędko z sosny. Nie zachowując ostrożności pognał na wzgórek do Benka. — Idą! — zawołał. — Idą w trzech bandach. Tam na Zymka, w lewo. Benek zastanawiał się kilka sekund. — Dobrze. Idź, weź Kazika i Witka — zachodź ich od tyłu. Ostrożnie, pamiętaj. Ja ze Stefkiem idziemy w pobliże Zymka. Obstawimy ten odcinek. Ruszaj prędko. Tadka już nie było. Benek chwycił lancę, a w kieszeni schował kilkanaście ostrych kamieni. Dopadł go Stefek. — Rozkaz wykonałem — zasalutował. — Zymek nie będzie wdawał się w bójkę na pięści i będzie zwracał uwagę na Tarninę. — Dobra, dobra. Połóż się tam. Idą tu w trzech gromadach. Stefek zamrugał oczami. — Idź. Tylko celuj dobrze — nakazał Benek. Kolejno ostrzegł chłopców o zbliżaniu się Piaskarzy. Wreszcie przypadł do ziemi. Leżał na brzuchu. Woreczki wypchane żwirem wpijały się w ciało. Z zapartym tchem spoglądał zza kępy wysokiej trawy w głąb lasu. Naraz mignęła jedna postać, druga, trzecia, czwarta. Pogroził Zymkowi, który chciał już rzucać. Piaska-rze skradali się wolno i szli niemal całą bandą. Benek czuł, jak dookoła zapanowało złowrogie milczenie, pełne 112 napięcia i niebezpieczeństwa. Piaskarze byli o jakieś dwadzieścia metrów. Ucieszył się, bo Mietek bez rozkazu przesunął się w stronę Zymka. Piaskarze całą ławą walili w tym kierunku. Już piętnaście metrów, dwanaście... Benek gwizdnął przeraźliwie. W powietrzu zawirowały kamienie. Ostry krzyk któregoś z Piaskarzy rozdarł ciszę lasu. Banda obrzucona znienacka kamieniami kryła się w popłochu za drzewa. — Tchórze! Patałachy! Pokażcie się! — wołali. Oni milczeli. Nieustannie naciągali proce. Mierzyli. Rozlegał się trzask gumy i kamień mknął do upatrzonego celu. Banda Grzmota ochłonęła z pierwszego wrażenia. Teraz z ich strony sypnęły się gęsto kamienie. Ale że chłopcy z Tarniny byli dokładnie ukryci za krzakami, kamienie leciały w bok nie czyniąc im żadnej szkody. — Hej! Huzia na nich! Strzelaj! Bij! Wyjdź zza krzaka! Te, łajza! Piaskarzy zbijała nieco z tropu cisza zalegająca przeciwną stronę frontu. — Chłopcy, naprzód! Śmiało! Bić dziadów! — wrzasnął któryś z bandy. Benek poznał. To był Jazgarek. Wyskoczył zza pnia z kijem w ręku i wciąż wołał; — Naprzód! Naprzód! Piaskarze rzucili się hurmem za Jazgarkiem. Kamienie zafurczały. Teraz nikt nie mierzył. Benek rzucał na oślep w największy tłum. Rozległy się krzyki. Niektórzy znów przypadli do drzew. Jazgarek z bandą byli tuż. Wtem jak spod ziemi, przed ich piersiami, wyrósł Gietek z długą ostrą lancą. Zaskoczeni, zawahali się. — Hura! Górą nasi! — porwał się z wrzaskiem Zymek. W tej chwili z głębi lasu dobiegła wrzawa. Piaskarze, 8 Tarnina 113 którzy już mknęli w tamtą stronę, cofnęli się teraz. W popłochu gnali przez polanę. Zymek pędził za nimi jak oszalały. Gietek gnał tuż za nim. Wtem wypadli Tadek z Witkiem, Piaskarze oszołomieni ogniem z dwóch stron uciekali w nieładzie. Raptem jeden z nich zawołał przeraźliwie: — Na Tarninę! Na Tarninę! Benka ogarnął lęk. — Zymek! — wrzasnął. Był najwyższy czas. Piaskarze opamiętali się. Na polanie poczuli się swobodnie. Lekkim półkolem, wygięci jak wyżły, zmierzali do Tarniny. Benek skoczył pierwszy. Zymek deptał mu po piętach. Też pojął niebezpieczeństwo. Tuż za nimi z lancami w rękach gazowali inni. Tadek leciał jak pocisk. Wyminął Mietka, Jurka i jednocześnie z Benkiem dopadł do schronu. Kamienie świstały gęsto. Piaskarze byli tuż, tuż. — Chłopcy, teraz albo nigdy! Tarnina albo poniewierka! — krzyknął Benek i z furią cisnął ostrym kamieniem. — Dostał, dostał! — wrzasnął Gietek. Wiedzieli — za plecami mają swój dom, wybudowany własnymi rękami. Muszą go obronić. Piaskarzy oszołomił grad pocisków. Skorzystał z tego Benek. — Do ataku! — zawołał. — Naprzód! Głos ten poderwał ich z miejsca. — 'Hura! — wrzasnęli. — Hura! Atak był huraganowy. Niektórzy z Piaskarzy uciekali utykając. A Tarni-niacy z lancami w rękach, rzucając bez przerwy kamieniami, pędzili ich jak dziki tabun. Piaskarze już w większości znikli między drzewami. Kilku z nich pędziło polaną, ale niepodobieństwem było 114 \ \ ich dognać. Jeden przygnieciony mocno przez Giętka szarpał się próbując powstać. Tadek dopiero teraz zauważył, że już zapadł wieczór. Pierwsze niebezpieczeństwo minęło. Tarnina nie została uszkodzona. Ręka bolała go nieznośnie. Krew kapała z niej strużką. Schylił się po lancę upuszczoną przedtem. Gdy się wyprostował, zobaczył, jak Piaskarz, którego trzymał Gietek, mknie do lasu. Gietek deptał mu po piętach. Piaskarz był szybszy. Trwoga dodawała mu widocznie sił. Znikł, zostawiając w tyle Giętka. — Gapa jesteś — mruknął Tadek. Ale zaraz pożałował tych słów. Przecież to Gietek pierwszy zaatakował Jazgarka. — Nie gniewaj się. Daj grabę. Uścisnęli sobie ręce. 1 115 Patrzyli wszyscy między drzewa, gdzie znikli Pia-skarze. Tadek myślał: „Dobrze im tak. Mają nauczkę na przyszłość". Benek westchnął w duchu: „Nie daliśmy się". Zymek, który oberwał kamieniem po kolanie, rozcierał bolące miejsce. „Niech spróbują przyjść jeszcze raz. Ja im pokażę!" Gietek stał na uboczu chowając za plecami stłuczoną rękę. Witek wsparty na lancy milczał jak zwykle, zamyślony nie wiadomo nad czym. Mietek przysypywał piachem ranę na ramieniu i zastanawiał się, czy szybko się zagoi. Jurek wyciągał kolce z nóg. W rozpędzie wpadł na wybujały oset. W myślach z dumą powtarzał: „Taktycznie wojna rozwiązana była wspaniale. Z Benka zuch. Kto wie, czy nie będzie z niego kiedyś lepszy oficer niż ze mnie". Stefek kuśtykał w stronę Tarniny. „Gdybym nie spadł wtedy z lipy — martwił się — biegałbym teraz tak samo jak Tadek, a może i lepiej". Kazik patrzył na Stefka. „Już idzie kutwa, pewnie wydzielać żywność na kolację. Och, a mnie czeka jeszcze gotowanie makaronu". XVII Gietek nie był uszczęśliwiony rolą, jaką mu wyznaczył Benek. W czasie gdy tamci siedzieli w schronie oczekując na pobitewną biesiadę, on z lancą w ręku, czujny, okrążał Tarninę wypatrując, czy ktoś nie nadchodzi. Nie sądzili, by Piaskarzom chciało się jeszcze raz tego dnia atakować, ale na wszelki wypadek lepiej zachować ostrożność. Ostatnie dni kosztowały Giętka wiele gorzkich rozmyślań. I ci, i tamci wzgardzili nim jak zdrajcą. Czyhali tylko, gdzie by go spotkać i wygarbować skórę. Obijał się sam, z dala od wszystkich, narażony na nieustanne niebezpieczeństwo, z nienawiścią do samego 116 siebie. Ileż w te dni by dał, aby cofnąć tę chwilę, kiedy to pokłócił się z nimi przy ognisku i w złości poszedł do Mazury poskarżyć. Już wtedy, gdy stanął przed Mazura, przejrzał do głębi swoją winę. Na szczęście znów jest razem z nimi. Pokazał, że nie jest tchórzem. Walczył na równi ze wszystkimi. Prężył pierś, stąpał raźniej. Jak nocny szyldwach wbijał oczy w ciemność. Z głębi Tarniny dobiegał gwar. Gietek próbował odróżnić głosy. To Zymek chyba. Ale co on mówi? Wstrzymał oddech, skupił się bardziej i wtedy nagle usłyszał jakiś szelest. Serce zabiło mu gwałtownie. Wyraźnie ktoś zmierzał w tę stronę. Nachylił się nad wejściem. Cicho gwizdnął. Benek z Witkiem wyskoczyli natychmiast. Czarna postać zamajaczyła tuż, tuż. Gietek trzymał lancę gotową do ataku. — Abram? — zagadnął półgłosem Benek. — Tak, tak — odpowiedział męski, stłumiony głos. „Co za Abram?" — pomyślał Gietek i próbował rozróżnić w ciemności sylwetkę. — Pilnuj dobrze — rzucił Benek i znikł za mężczyzną i .Witkiem wewnątrz schronu. Mdłe światło wypływające stamtąd zgasło. Zamknęli drzwiczki. Abram, Abram, jakieś dziwne nazwisko czy imię. Kto to może być? Ruszył w swój okólny marsz. Na niebie świecił księżyc i gwiazdy. Tuż ponad głową przemknął nietoperz. Ze wzgórza zobaczył, jak hen daleko, w miasteczku, płoną światła. Chodził coraz wolniej. Całodzienne bieganie, przygody, skaleczona ręka mocno dały mu się we znaki. Chętnie usiadłby pośród nich, tam w Tarninie, rozmawiał o przebytej wojnie i wdychał smakowity zapach płynący z kuchni. Chciał właśnie siąść i dać odpocząć nogom, gdy w lesie na ułamek sekundy mignęło światło latarki. Czyżby Pia-skarze? Minął kilka jałowców i cicho zastukał w drzwiczki. 1 117 — Światło na brzegu polany. Latarka. — Na pewno? — spytał Zymek. — Na pewno. — Wyłazić — zakomenderował wódz. Wyczołgali się na zewnątrz. Patrzyli. Po chwili znów mignęło światło — nieco bliżej. — Mietek, Stefek i Gietek, pilnujcie tutaj. Reszta za mną. Musimy otoczyć i złapać — szeptem rozkazywał Benek. Rozpełzli się na wszystkie strony. Światło znów mrugnęło. Raz, dwa, trzy — jakby ktoś dawał sygnały. Jurek ledwie widział majaczącą sylwetkę Benka. Latarka błyskała raz po raz. Znajdowali się już całkiem blisko. I wtedy błyski ustały. Przypadli martwo do ziemi, czekając na jeszcze jedno mgnienie światła, by skoczyć i od razu pojmać wroga. Napięte oczekiwanie trwało kilka minut. Nagle Jurek skulił się. Zza krzaka wyszła niewysoka postać i sunęła wprost na niego. Gdy była o krok, skoczył. Silne ręce odrzuciły go na bok. Zapłonęła latarka. Oświetliła Jurka gotowego znów do skoku. W tym momencie reszta chłopców zaatakowała. Błyskawicznie powalili tajemniczego przybysza. Zymek wyrwał mu z rąk latarkę. Zaświecił prosto w oczy. Był to Rudy Maciek. — Puśćcie — rzekł do nich spokojnie. — Nie brałem udziału w wojnie i nie przyszedłem walczyć z wami. — A coś tu robił? — Zymek pochylił się nad nim. — Puśćcie, wtedy powiem. Pozwolili mu wstać. — Gadaj — nakazał Zymek. — Zaprzestaniemy wojny — powiedział Rudy Maciek — ale wypuśćcie natychmiast Jazgarka. — Co? — zdziwili się. — Jazgarka? — Zwiał wraz z innymi. U nas go nie ma — wyjaśnił Benek. .118 — Musi być — upierał się tamten. — Przeszukaliśmy wszystkie kąty. Nigdzie go nie znaleźliśmy. — Wstydzi się z pewnością porażki i schował się w mysią dziurę — szydził Zymek. — Wyście się powinni wstydzić. Pęczek ma całe plecy rozcięte. — Po co tu przyłaził? Kto pierwszy zaczął? — spytał oschle Tadek. Rudy milczał. — Oddajcie Jazgarka — rzekł po pauzie. — Nie stawiaj się — odparł Benek twardo. — Powiedziałem — nie ma, i koniec. — Oddaj latarkę — zwrócił się Rudy do Zymka. — Jeszcze czego. — Oddaj. Nie przyszedłem tu jako wróg. Benek zabrał z ręki Zymka latarkę. — Trzymaj. Rudy wziął ją i bez słowa poszedł w las. — Przyjdźcie jutro! — krzyknął Zymek, lecz tamten nie odpowiedział. Tylko gdzieś między drzewami mignęło światło. — Na dziś mamy spokój — oznajmił wódz. — Mogę ręczyć głową, że do jutra Tarninie nic nie grozi. Gietek został zwolniony z warty. Gdy weszli do schronu, Kazik kończył gotować makaron. Nawet nie zauważył, jak wychodzili zaalarmowani przez Giętka. Za dużo naładował klusek do sagana. Kipiały mu wciąż i przypalały się. Musiał nieustannie mieszać. Abram siedział tuż pod lampą i usiłował czytać jakąś książkę. Na ich widok zamknął ją. — No? — zagadnął. — Co tam było? — Ach, nic takiego. Szukają swego wodza. Zginął im gdzieś — wyjaśnił Tadek. Jurek zbliżył się do Abrama. Patrzył na książkę, którą ten trzymał w ręku. Zapytał: i 119 — Co to jest? Abram uśmiechnął się i odparł: — Tę książkę powinni czytać wszyscy, którzy muszą żyć z dala od ludzi — tak jak ja. Uczy ona odwagi i zaradności, a także wskazuje, jak przetrwać najgorsze. — Jaki ma tytuł? — dopytywał się Jurek. — „Robinson Kruzoe". — Znam! — wykrzyknął ucieszony. — Piękna książka, ciekawa. Czytałem ją jednym tchem. — Opowiedz ją — zaproponował Mietek. Lecz w tej chwili Kazik stękając wniósł ogromny sagan z makaronem. Pływały w nim kawały mięsa, a para buchająca pachniała smakowicie. Trudno im było uwierzyć, że to dla nich, że za chwilę dużymi łyżkami będą czerpać z naczyń i sycić zgłodniałe do niemożliwości żołądki. Makaron był gęsty i dobrze rozgotowany. Rozdzielał go sam Benek. Najpierw podał talerz z czubem Abramowi i powiedział: — Dziś będziemy jedli osobno. Spojrzeli na wodza z aprobatą. Ponieważ naczyń nie starczało, jedli po kilku z jednego. Do talerza, z którego czerpał Abram, przyłączał się zawsze któryś, ale dziś przecież Abram nie był na obiedzie i Benek osądził sprawiedliwie, że należała mu się porcja podwójna. Po chwili łyżki dzwoniły zawzięcie. Nie mogli się powstrzymać od połykania gorących klusek. Dmuchali, chuchali, lecz bojąc się, by sąsiad nie wykorzystał zwłoki, jedli prędko, parząc sobie usta. Stefek z niejakim żalem patrzył na makaron, jakby myślał, ile to jeszcze go zostało w magazynie. Zymek wykorzystywał jego chwilowe zamyślenie, przyśpieszał tempo, w menażce ubywało z zawrotną szybkością. W czasie jedzenia lampa naftowa zgasła. Siedzieli po ciemku. Wybuchła nawet krótka kłótnia. Kazik miał 120 przynieść nafty z domu, ale w zamieszaniu przedwojennym zapomniał całkowicie o tym. Próbował odpierać zarzuty. Tłumaczył, że w domu nie ma nafty, sami siedzą po ciemku, lecz Stefek zdemaskował krętactwa. — Kilka dni temu — powiedział — widziałem u ciebie w sieni całą bańkę. Chyba ze trzy litry. Kazik zgrzytnął w ciemności zębami. W- tym czasie Zymek odsunął menażkę tak, by Stefek nie sięgnął jej łyżką. Ale Stefek poradził sobie z tym dość łatwo. Wyciągnął z kieszeni pudełko z zapałkami i zapalił jedną z nich. Inni od razu zauważyli manewr Zymka. Rad nierad musiał ucztować wespół ze Stefkiem. Do wnętrza schronu nie docierał żaden szmer. Noc była cicha. Kiedy odłożyli łyżki, na moment zaległo tak głębokie milczenie, że nie słyszeli nawzajem własnych oddechów. W gęstym mroku jedynie wyczuwali obecność innych tuż przy sobie. Oczy nie odróżniały żadnych kształtów. Nagle, jakby tuż przy nich, coś jęknęło. Zamarli. Był to niby jęk, niby zgrzyt, w każdym razie coś niepokojącego i kto wie, może zwiastującego jakieś niebezpieczeństwo. Nasłuchiwali, czy odgłos nie powtórzy się. Cisza z wolna stawała się nieznośna. Zymek nie wytrzymał. — To był duch Jazgarka — powiedział. Ale sam nie poznał własnego głosu — taki był zmieniony z przejęcia. Chciał zażartować, ale to, co wymówił, wcale nie zabrzmiało wesoło. Nikt się nie zaśmiał. — Kto to taki Jazgarek? — spytał Abram spokojnie. — Wódz naszych wrogów! Wróg! — objaśnili prawie chórem. Spokój Abrama podziałał na nich odprężające. — Wyjdziemy — zaproponował Tadek. — Dla pew- t 121 ności okrążymy Tarninę, a nuż Piaskarze chcą nas napaść. Witek odsłonił wyjście. Nieco jaśniejszy kwadrat zarysował się w mroku. Pierwszy wysunął się Zymek. Serce biło mu niewyraźnie. Niewczesnym żartem o duchu Jazgarka sam sobie największego napędził stracha. Noc wcale nie była taka strasznie ciemna. Stali teraz obok siebie wszyscy, z wyjątkiem Abrama, który pozostał w Tarninie. Doznali niejakiej ulgi. Tam w środku byli jakby zamknięci w hermetycznym pudełku, tu zaś wieje lekki wiatr, prześwitują gwiazdy, tuż obok majaczą drzewa. Skamienieli. Przed nimi stanęła jakaś postać. — To ja, Jazgarek. Odetchnęli. Otoczyli go. — Nie mogłem za diabła do waszej: nory trafić — oznajmił. — Po coś przyszedł? — zagadnął ktoś. — Chcę mówić z wodzem. Z nikim innym, tylko z wodzem — powiedział wyniośle. — Jestem. Gadaj. — Benek wysunął się. — Weź jednego ze swoich, odejdziemy. Tam czeka Rudy. Pogadamy. — Szukał cię. — Wiem. Spotkałem go. — O czym mamy gadać? — O pokoju. Nastąpiło krótkie wahanie. Wreszcie Benek odezwał się: — Zostańcie tutaj. W razie czego gwizdnę. Tadek, chodź ze mną. O kilkadziesiąt metrów dalej istotnie, oparty plecami o pień sosny, siedział Rudy. 122 — O co chodzi? — zagadnął Benek, kiedy znaleźli się na miejscu. Jazgarek odchrząknął. — Śledziłem was przez cały tydzień na własną rękę. Nie było to przyjemne — taka tu dzicz i odludzie. — Mów jasno — przerwał mu Benek. — Otóż dziś przypadkiem zobaczyłem tego Żyda. Zapadła naprężona cisza. — I dlatego postanowiłem przerwać raz na zawsze wojnę z wami — powiedział Jazgarek. — I ja — przyłączył się Rudy. — Będziemy milczeli jak głazy. Żaden z nas nie puści pary z gęby. Swoich weźmiemy ostro w garść. Nawet nie zajrzymy w tę stronę lasu — wyjaśnił Jazgarek. — Ale wam też nie wolno zaczepiać nikogo z naszych. Rudy wysunął się nieco naprzód. — Od dziś — powiedział — Tarnina i dla nas coś znaczy. Stali kilkanaście sekund w bezruchu. I naraz nawzajem wyciągnęli ręce i w ciemności uścisnęli się serdecznie. XVIII Dla Tarniny nastały znów czasy spokojne. Sierpień minął. Dnie stawały się coraz krótsze, a ranki i wieczory chłodniejsze. Wróciła piękna, bezchmurna pogoda. Sady drażniły oczy dojrzałymi jabłkami. Ich życie płynęło bez wielkich zmian. Z początkiem września otwarto powszechniaki. Stefek, po burzy pełnej jęków i skarg, uległ woli ojca i musiał zapisać się do szkoły. Nikomu poza nim to nie groziło. Zymek, Benek i Mietek od wybuchu wojny w ogóle nie cho- 1 123 dzili do szkoły. Jurek z Witkiem od czasu do czasu brali prywatne lekcje u znajomej nauczycielki. Tadek w ubiegłym roku skończył powszechniaka. Nad Kazikiem w domu nikt nie miał władzy. A Gietek czuł wstręt do książki i choć niby wybierał się na lekcje, to przed szkołą skręcał zawsze na boczną drogę i wędrował z innymi na wagary. A że od trzech lat przynosił prawie takie samo świadectwo z dwójami od góry do dołu i z krótką notatką: „nie otrzymuje promocji do następnej klasy", rodzice nie nalegali, by zbytnio przestrzegał swych obowiązków, sądząc widocznie, że szkoła i tak mu nie pomoże. Stefek więc był spośród nich najnieszczęśliwszy. Ojciec oznajmił mu kategorycznie: — Jeśli się dowiem, że wagarujesz — źle będzie. I palcem wskazał pięcioramienną dyscyplinę. Ojciec nie zaliczał się do łagodnych, Stefek rozważał więc na wszystkie strony swoją sytuację, próbując znaleźć jakieś rozsądne wyjście. Kilka pierwszych dni chodził systematycznie i punktualnie. Wracał do domu tuż po lekcjach i od razu zaczynał je odrabiać. Ojciec niby to nie zwracał uwagi, lecz spod oka śledził go. Nieraz zbliżał się do stołu, przy którym Stefek pisał zadanie, i spoglądał w zeszyt. Marszczył surowo brwi i odchodził nie mówiąc ani słowa. Stefek postanowił skrycie zmylić swą gorliwością czujność ojca. Na ulicy nie patrzył na kolegów podkpi-wających z jego nieszczęścia i szedł z pochyloną głową, przykładnie ściskając w ręku piórnik i zeszyty. Tarninę odwiedzał głównie wieczorami. Był jednak posępny i milczący. Gdy się tylko zjawiał w schronie, od razu zmierzał do piwnicy. Przeglądał zapasy, liczył puszki z konserwami — słowem, sprawdzał, ile w czasie jego nieobecności ubyło prowiantów. Śmieli się z niego. Zy-mek nawet kiedyś powiedział: 124 — Co cię obchodzi magazyn? Już nie masz z nami nic wspólnego, kutwo. Wychowawczyni klasy szybko doceniła jego pilność. Niejednokrotnie litowała się wobec całej klasy nad jego kalectwem. Był wściekły. Zatłukłby ją na śmierć za to upokorzenie, ale cierpiał mając nadzieję, że w nauczycielce z czasem zyska sobie wielkiego sprzymierzeńca. Chętnie biegał załatwiać dla niej wszystkie sprawunki w pobliskim sklepie, a często przynosił ogromne bukiety kwiatów, które zrywał w ogrodzie pewnego volks-deutscha. Była tym widocznie wzruszona. Nie zainteresowała się nawet, skąd bierze te ogromne bukiety, a było się czym zainteresować. Ubrany chodził ubogo jak inne dzieci, a kwiaty były przeważnie w najlepszym gatunku i drogie. Pewnego ranka przyniósł prawie cały krzak osypany czerwonymi jak krew różami. Wręczył go z dumą i radością wchodzącej nauczycielce w obecności całej klasy. Inni zazdrośtili mu, a nauczycielka dziękowała ze łzami w oczach. Ale zaraz po pierwszej lekcji Stefek znikł ze szkoły. Stwierdził, że już dość gorliwości i można wreszcie zacząć żyć jak dawniej. Całe przedpołudnie spędził w Tarninie. Uważał tylko pilnie, by nie przegapić godziny, kiedy zazwyczaj wracał do domu. Zymek natrząsał się z niego. — Zobaczysz — mówił — oberwiesz dziś od ojca tak, jak żaden z nas w życiu nie oberwał od nikogo. Twój stary jest za cwany, by dać się wywieść w pole takiemu pętakowi jak ty. Mimo czujności Stefek przegapił porę powrotu do domu. Lecz nie przejął się tym zbytnio. Co tam! Ojciec na pewno nie zwróci uwagi. Gdy znalazł się na ulicy w pobliżu mieszkania, ogarnęło go przerażenie. Zobaczył na podwórku nauczycielkę. Wyszła już z domu •I 125 i zmierzała do furtki. W ręku trzymała ów wspaniały bukiet późnych róż. Przyczaił się za drzewem. Patrzył na nią z nienawiścią. „Za tyle kwiatów — myślał — tak się odwdzięczyła". Gdy nauczycielka znikła w oddali, przeżegnał się i ruszył wprost do domu. Czuł, że zaraz nastąpi sądny dzień. W progu wahał się krótko. Nacisnął klamkę i wszedł. Od razu zauważył — ojca nie ma w domu. Matka widocznie też gdzieś wyszła, bo jedynie babka kręciła się przy kuchni. — Kto tu był? — zapytał. Babka spojrzała na niego załzawionymi oczami. — Poczekaj tylko, ojciec ci da nauczkę — pogroziła. — Za co? — wybuchnął. — Czy to moja wina, że rozbolała mnie głowa od tej nauki. Chodzę dzień w dzień, robię wszystko i po co to? Komu się to przyda? Babka nigdy nie chodziła do szkoły. Uważała ją za wymysł niepotrzebny, a nawet szkodliwy dla charakteru wnuka. Nieraz widząc, jak się męczy nad książką, mówiła do ojca: — Po jakie licho potrzebne mu te lekcje? Zmarnieje i tak żadnego pożytku z tego nie będzie. Argumenty Stefka przekonały ją teraz najprawdopodobniej, bo powiedziała: — Nie bój się. Nie powiem ojcu. On i tak zły o byle co, ale pamiętaj, żebyś więcej nie wagarował. I kraść kwiatów ludziom też nie powinieneś. Stefek spąsowiał. — Ja nie wagarowałem! — krzyknął z oburzeniem. — Naprawdę głowa mnie bolała. A do szkoły chodzić nie chcę. Po co mi to. Babcia nigdy nie chodziła i żyje siedemdziesiąt osiem lat. — Bo i prawda — uśmiechnęła się. — Siedemdziesiąt osiem lat żyję. A ojcu, jak wróci, to nagadam. Niechby posłał cię do jakiego rzemiosła. — Właśnie, właśnie — przytaknął Stefek. 126 — No, a teraz siadaj. Masz tu zupę. Zjedz i biegnij się pobawić, to ci głowa przejdzie. Stefek rozpromieniony zasiadł do stołu. Był uszczęśliwiony, że wszystko uszło mu na sucho, a ostateczny triumf zawdzięczał swej dyplomacji. Babka była niezwykle wrażliwa na punkcie swoich siedemdziesięciu ośmiu lat. Wpadała w furię, kiedy ktoś przez omyłkę lub dla żartu ujmował jej kilka lat. Stefek znał doskonale tę jej słabość i umiał w porę ją wykorzystać. I teraz babka cała w uśmiechach na swej miłej, pomarszczonej twarzy, krzątała się koło niego dopytując, czy nie ma za mało soli, czy chleba więcej nie zje. Stefek chwalił zupę, brał chleb i również się uśmiechał. W kilkanaście minut później — już kuśtykał ulicą pogwizdując wesoło. „Życie nie jest takie straszne" — myślał filozoficznie. Postanowił zajść do Tadka. Ten właśnie o tej porze miał iść z Kazikiem po lemoniadę. „Przyłączę się do nich" — kombinował. Tadka już nie zastał w domu. Przed kilku minutami poszedł do rozlewni. Stefek wahał się chwilę: gonić ich czy iść do Tarniny? Popędził jednak w stronę rozlewni. Minął nowo wybudowane niemieckie kino, stację benzynową i zamierzał skręcić na główną ulicę, gdy wtem za sobą usłyszał wołanie. Stanął. Odwrócił się. Przy nim jak spod ziemi wyrósł gazeciarz zwany Gałka Mrówkojad. Słynął z tego, że za papierosa zjadał dziesięć żywych mrówek, dwie muchy albo stonogę. — Czegoś się mądrzył? — natarł z miejsca na Stefka. — Odczep się! — rzucił przez zęby Stefek. Znał doskonale ów wypróbowany sposób zaczepiania. Chciał iść dalej, ale Mrówkojad zastąpił mu drogę. — Czegoś się mądrzył? — nalegał. Stefek rozglądnął się dookoła. Gałka nie słynął z odwagi. Sam by się nie ośmielił zaczepić. Widocznie w po- i 127 bliżu ukryci są inni, a jego napuścili tylko, by rozpoczął bójkę. — Odsuń się — powiedział szeptem Stefek — bo inaczej dam w zęby, aż się nogami nakryjesz! — Spróbuj! Mrówkojad skoczył do niego. Stefek usunął się i na oślep trzasnął tamtego w głowę. ,W tej samej 'Chwili rozległy się gwizdy i krzyki. Zza drzew, zza płotów, spoza benzynowej budki wysypało się około dziesięciu gazeciarzy. Droga do rozlewni i powrót do domu były odcięte. Właśnie nadjeżdżała dorożka. Stefek nie namyślając się wiele w dwóch susach znalazł się na jej stopniach. — Gdzie? — warknął dorożkarz i gwizdnął mu batem tuż nad głową. , Tamci już, już doganiali, było więc tylko jedno wyjście. Stefek skorzystał z niego od razu. Przesadził dorożkę i zeskoczył po drugiej stronie. Tuż przed nim stał niewysoki płot siatkowy obrośnięty żywopłotem, za którym rozciągał się miejski skwer. Gazeciarze już zorientowali się w jego zamiarach. Stefek w rozpędzie wskoczył na parkan, odbił się i przesadził żywopłot. Tuż koło głowy śmignął mu kamień. Zaledwie znalazł się na ziemi, gdy za sobą usłyszał ryk i przekleństwa. Obejrzał się. Pod żywopłotem na ławeczce siedział Niemiec z jakąś kobietą. Niemiec zerwał się. Widocznie Stefek nieźle go nastraszył! W tej samej chwili na parkanie stanęło trzech, czterech gazeciarzy. Skoczyli prawie równocześnie. Nastąpiło zamieszanie. Rozległy się krzyki i przekleństwa. Stefek wykorzystał ten moment. Dał nura w gęste krzaki. Jak dziki przedarł się przez nie, wpadł na jakąś alejkę i gnał co tchu. Wymijał ławki, kluczył między kępami drzew, nie zwalniając ani na chwilę tempa. Dopiero kiedy dopadł bramy po przeciw- 128 nej stronie skweru, opamiętał się nieco. Serce biło mu gwałtownie, ale wiedział, że niebezpieczeństwo minęło. Bocznymi uliczkami pędził w kierunku rozlewni. „Muszę ich ostrzec — myślał. — Lepiej teraz nie pokazywać się na głównej ulicy. Po takiej awanturze zbierze się ich jeszcze więcej". Wyminął remizę strażacką i już miał wpaść w bramę rozlewni, gdy zauważył Kazika i Tadka. Wracali. Ucieszył się. Oprócz nich szli Zymek i Benek. Dopadł ich zdyszany. — Coś się tak spocił? — zagadnął Kazik. — Powiedziałem, że dostanie dziś od ojca — rzekł Zymek. — Gonili mnie gazeciarze. — Kto? Gdzie? — zainteresował się Zymek podniecony wiadomością. — Na rogu, koło benzynowni. Napadli całą bandą. — No i co? No i co? — dopytywali. — Nic. Uciekłem. — A tamci? — Chyba gonią. Zymek zatarł ręce. — Prowadź! — krzyknął. — Damy im bobu. — A lemoniada? — przypomniał Tadek. — Zaniesiesz z Kazikiem i wracaj — powiedział Benek, któremu również zapachniała przygoda. — Idziemy! Idziemy! — wołał Zymek i rozglądał się za kamieniami. XIX Skwer znajdował się pośrodku miasteczka. Otoczony ze wszystkich stron parkanem i żywopłotem, stanowił ogromny kwadrat poprzecinany gęsto alejkami, które 9 Tarnina t 129 biegły w różnych kierunkach. Wszystkie główne dróżki łączyły się razem pośrodku skweru, przy kamiennej płycie wystawionej kiedyś niewiadomym bohaterom. Płyta teraz nie była widoczna. Niemcy kazali na jej miejscu usypać wzgórek z ziemi i zasiać na nim kwiaty. Cały skwer zarośnięty był gęsto przez krzaki i drzewa. Zymek szedł pierwszy. Tuż za nim postępował Benek i Stefek. Na ławkach było pusto, tylko jakaś starsza kobieta kołysała na kolanach maleńkie dziecko. Rozglądali się bacznie dookoła, czy nie natrafią na ślad gazeciarzy. Gdy przeszli już połowę skweru nie zauważywszy nikogo, Zymek zniechęcił się. — Jakoś nie widać ich — powiedział. — Czy ci się coś nie pomyliło w głowie? — zwrócił się do Stefka. Ale ten zamiast odpowiedzi skoczył za kępę krzaków. Podążyli za nim. — Co się stało? — pytał Zymek patrząc poprzez gałęzie na alejki. — O, to ten Niemiec, co tam idzie — wskazał Stefek. — Ale tchórz z ciebie — rozzłościł się Zymek. — Przecież on idzie wprost do bramy. Niemiec jednak nie poszedł tak, jak przypuszczał Zymek, lecz skręcił w prawo i ścieżką biegnącą wzdłuż żywopłotu dalej spacerował pod rękę ze swoją damą. — Idziemy tędy — rzekł Benek. — Lepiej się z nimi nie spotkać. Szli przeciwną stroną skweru. Za żywopłotem, ulicą, przejechało auto. Widzieli je, znajdowali się bowiem naprzeciw małej furtki. — Gestapo — szepnął Zymek. — Powieźli kogoś. Wysypali się na uliczkę i obserwowali samochód, który zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej. Widzieli, jak otwierały się drzwiczki i z auta wysiadło 130 dwóch Niemców prowadząc zakutego w kajdanki mężczyznę. — Kto to może być? — myślał głośno Benek. — Jakbym go znał z widzenia — zastanawiał się Zymek. — Ale nie przypominam sobie, kto to taki. Uliczka wysadzona czterema rzędami starych lip tonęła w gęstym, chłodnym mroku. Zamieszkiwali ją Niemcy i ich rodziny. Wszystkich Polaków, którzy tu mieszkali, wypędzono zaraz w pierwszym roku wojny. — Gdyby tak mieć broń, można by go odbić — powiedział Zymek. — Głupstwa gadasz. Tam w gestapo prawie w każdym oknie stoi karabin maszynowy — rzekł Benek. — Nimbyś palcem kiwnął, już by cię mieli. — Nie tak prędko — żachnął się Zymek. — Nie ma co stać, idziemy dalej — powiedział Stefek. — Biegnijmy chodnikiem, wprost do benzynowni — zaproponował Zymek. — Wszystko jedno — zgodzili się i pogazowali w stronę głównej ulicy. Stefek z trudem dotrzymywał im kroku. — Ciągnij! Ciągnij! — pokrzykiwał Zymek. Uliczka biegła tu krzywo. Gdy zakręcili, od razu wpadli na bandę gazeciarzy. Było to tak nieoczekiwane dla obu stron, że w pierwszej chwili nie wiedzieli, co robić. Ale Zymek ochłonął szybko. Dopadł do najbliższego gazeciarza i pchnął go podstawiając mu jednocześnie nogę. Ten rymnął jak długi. Benek powalił drugiego. Inni, zaskoczeni nagłą napaścią, wzięli nogi za pas. Stefek chciał złapać Mrówkojada, ale ten jak górski kozioł w kilku susach przesadził jezdnię i już gnał po przeciwległym chodniku. Dwaj gazeciarze porwali się z ziemi i pędzili za tamtymi. Ucieczka trwała niedługo. Rychło pojęli, że jest ich więcej. Skupili się. s 131 Opadli pryzmę kamieni przygotowaną do reperacji jezdni i zaczęli chwytać je szykując się do natarcia. Benek momentalnie zorientował się w sytuacji. — Wiejemy na skwer! — zawołał. Naprzeciw furtki, którą niedawno wyszli, zatrzymali się. O kilka-kroków, tuż przy jezdni, leżał stos kamieni. Benek dopadł go pierwszy. Chwycił kilka i ochłodził nieco zapał gazeciarzy. Teraz tamci nie mieli swojej pryzmy. Kryli się za drzewami, wyrzucając resztki zapasów. Zymek tryumfował. Nie krył się już. Wyładował potężne kieszenie kamieniami i z bliska celował w napastników. — Huzia na kota! — wykrzykiwał przedrzeźniając głos Maniusia Suchej Rączki. Ale gazeciarzy było więcej. Opanowali skwer i z nową furią zaczęli atakować. Na szczęście w tej chwili nadciągnął Tadek z resztą kolegów. Bitwa rozgorzała na dobre. Linia frontu przesunęła się już zbyt blisko gmachu gestapo. Nie myśleli o tym i w ferworze walki nie zauważyli, jak u wylotu ulicy ukazało się nagle auto. Dopiero kiedy wjechało na teren ostrzeliwany, opamiętali się. Jednak zbłąkany kamień trafił w samochód. Samochód natychmiast stanął. Ze środka wypadł Niemiec i krzycząc groził pięścią. Pochowali się za drzewa tamując oddechy w piersiach. Niemiec nie widząc winowajców, pokrzyczał jeszcze trochę i wszedł do gmachu gestapo. I wtedy ze wszystkich stron, jak na komendę, kilkanaście kamieni zadudniło w auto. Z brzękiem i hałasem sypnęły się szyby. W kilka sekund potem z gmachu gestapo wybiegli Niemcy. Gazeciarze znajdowali się w korzystniejszej sytuacji. Momentalnie przesadzili parkan i byli już na skwerku. Benek ze swoim oddział- 132 kiem również nie czekał. Nim jednak dopadł furtki, Niemcy byli już na jezdni. Uciekali na złamanie karku, tylko Zymek zwolnił, bo w oddali zauważył Zarębę jadącego na rowerze. Zamachał mu ręką, by zawrócił. Zaręba istotnie wirażem zakręcił i z powrotem pognał w kierunku głównej ulicy. Lecz Zymek nie zdążył już uciec. Tuż za furtką dopadł go jeden z gestapowców i pchnięciem powalił na ziemię. Zymek zerwał się natychmiast. Niemiec schwycił go za kołnierz koszuli i szarpał. Zymek milczał i tylko spode łba obserwował gestapowca. Niemcy zaprzestali pościgu, otoczyli go teraz i gniewnie wykrzykiwali nad nim. Nagle na końcu alejki Zymek dostrzegł Benka. Stał I 133 i patrzył w jego kierunku. Niemcy również go zauważyli. Zymek ujrzał, jak jeden z gestapowców wydobył z kieszeni rewolwer. — Uciekaj! — wrzasnął, ale w tejże chwili potężne uderzenie w twarz zachwiało nim. Padł strzał. Chciał spojrzeć w stronę Benka, ale drugi, trzeci i czwarty cios pięści oślepiły go. Niemcy zawlekli go do gmachu gestapo. XX Różnymi drogami przybiegli do Tarniny. Nie było tylko Zymka i Benka. Ku swemu zdziwieniu nie nastali w schronie Abrama. W dzień nigdy nie opuszczał Tarniny, a tego dnia podjął się nawet gotować kolację. Zdziwui się tym bardziej, gdy zauważyli, że pod kuchnią niedawno paliło się, a sagan z wodą stojący na wierzchu beczki jeszcze parował. Dlaczego Abram zostawił wszystko i znikł? Dlaczego Zymek i Benek nie nadchodzą? Byli mocno podenerwowani. Witek uciekający przez skwer obok Benka widział, jak ten zatrzymał się i skręcił w boczną alejkę. — Zawołałem go — mówił — ale machnął mi tylko ręką, bym się nie zatrzymywał. Myślałem, że zaraz nas dogoni. O Zymku wiedzieli tylko tyle, że biegł na ostatku. Najwięcej niepokoił ich ów strzał, który słyszeli z daleka. Niemcy może strzelili w górę na postrach, ale wszystkiego można się po nich spodziewać. — Poczekamy jeszcze trochę — oznajmił Tadek. — Jeśli nie wrócą, pójdziemy ich szukać. Powiedział głośno to, co każdy z nich myślał. Mi- 134 nuty płynęły opieszale. Siedzieli posępni, nie mogąc na niczym skupić uwagi. Co jakiś czas któryś z nich wstawał, wychodził i wypatrywał. Lecz na próżno. Dookoła rozpościerała się cisza i pustka. W ich stronę nikt nie szedł. Wreszcie Jurek nie wytrzymał. — Idę — oznajmił. Powstali wszyscy. — Musi ktoś zostać — sprzeciwił się Tadek. Spojrzeli po sobie pytająco. Witek wskazał oczami Stefka. Przytaknęli w milczeniu. Stefek istotnie nie wyglądał zbyt dobrze. Dostał porządnie kamieniem. Krew sączyła się z rozciętej głowy. Pokrwawioną miał twarz, był blady i jeszcze nie wypoczął po wyczerpującym biegu. Trzymał przy skroni chusteczkę wilgotną od krwi i patrzył, jak opuszczali schron jeden po drugim. Nie sprzeciwiał się. W uszach mu dzwoniło i czuł się tak słaby, jak nigdy dotychczas. Długą chwilę siedział nasłuchując, czy nie rozlegną się stąpania. W końcu ułożył się na ławie i podkulił nogi. „Będę miał wymówkę, by nie chodzić do szkoły" — pomyślał i niepostrzeżenie zasnął, trzymając w dalszym ciągu chusteczkę przy krwawiącej ranie. Nad Tarniną zapanował przedwieczorny spokój. Niedługo potem przy schronie zjawiła się wysoka męska postać. Był to Zaręba. Rozejrzał się bystro dookoła, później ostrożnie odsunął drzwiczki i wśliznął się do Tarniny. Drgnął ujrzawszy Stefka leżącego na ławie. Na twarz śpiącego padało mdłe światło z górnego okienka. — Halo! — powiedział Zaręba. Nie było odpowiedzi. Nachylił się nad Stefkiem, ujął jego rękę przyciśniętą do skroni, odsunął i zobaczył ranę. Potrząsnął śpiącym. Stefek zerwał się przestraszony. i 135 — Co takiego? Co takiego? — wołał nieprzytomnie, lecz zaraz uspokoił się. — Gdzie inni? — pytał Zaręba. — Poszli szukać Benka i Zymka. — Jak to szukać? — Niemcy nas gonili i tamci dwaj gdzieś zginęli. Zaręba nie wypytywał więcej. Przydźwigał szybko sagan z ciepłą wodą, przemył twarz i ranę Stefka i zaczął rozglądać się za jakimś bandażem. W schronie było wiele rzeczy, ale bandaża już nie mieli. — Chodź — powiedział Zaręba. Krew z rany popłynęła szybciej. Wiesiek był mocno przejęty. — O coś tak zaczepił? — zagadnął. Stefek milczał. — No? — nalegał Zaręba. — Jakoś tak — bąknął Stefek wymijająco. — Albo wiesz co, połóż się tak jak przedtem — zmienił decyzję Zaręba. — W trzy minuty będę z powrotem. Stefek usłuchał natychmiast. Ledwo oparł głowę na ręku, już spał. Gdy się ponownie ocknął, w schronie oprócz Zaręby siedział Benek. — Jesteś! — wykrzyknął ucieszony Stefek. — A gdzie Zymek? — spytał od razu. — W gestapo — odparł krótko Benek z twarzą dziwnie zmienioną. Stefek nawet nie drgnął. Wbił spojrzenie w Benka, jakby nie dowierzając jego słowom. Zaręba obrzucił ich niespokojnym wzrokiem. — Czy jesteś pewny? — zapytał Benka. — Widziałem. Bili go po twarzy i wlekli do gestapo. — Dlaczego właściwie oni was gonili? Nastała długa pauza, ale Zaręba nie otrzymał odpo- 136 wiedzi. Stefek nawet nie dosłyszał pytania przejęty trwogą o Zymka. — Dawno przyszedłeś? — spytał naraz. — Dopiero — oznajmił Benek. — Musiałem długo spać — powiedział Stefek. Zaręba spojrzał na zegarek. — Niedługo — stwierdził. Na nowo przemywał twarz i ranę Stefka. Bandażując ją, mówił: — Nie wiem, czy tu obejdzie się bez lekarza. Abram jest doktorem, tylko że on znajduje się teraz o sześć kilometrów stąd. — Jak to? — zdziwił się Stefek. — Ano tak — zaczął twardo Zaręba. — Musicie trzymać gęby na kłódkę. Wzięli Zymka, mogą wziąć i was. Nie daj Boże, aby którykolwiek pisnął słowo o Abra-mie. — I zaraz dodał: — Widziałem, jak Zymka doganiali. Jechałem akurat na rowerze. Zamachał mi ręką — wyjaśnił, gdy spojrzeli nań pytająco. Stefek pochylił głowę. W schronie trwała cisza. Naraz Zaręba przerwał ją: — Jeśli Zymek wróci, musicie natychmiast powiadomić mnie o tym. Chciał już wychodzić, ale Benek poprosił: — Zabandażuj i mnie rękę. Zaręba popatrzył na niego zaskoczony. — Co z wami, u diabła! Benek dotychczas krył lewą rękę za sobą, teraz wyciągnął ją z jękiem. Była zbroczona krwią. — Postrzelili mnie — rzekł ściszonym głosem. — Boże! — krzyknął Stefek odwracając oczy od zakrwawionej ręki. — Milcz! — syknął Zaręba. — Sam nie lepiej wyglądasz z tym rozharatanym łbem. — Szybko zabrał się do opatrunku. — Ja ci tylko przemyję ranę i lekko za- •ł 137 wiążę. Nie znam się na tym. Pożyczę gdzieś rower, bo swój oddałem Abramowi, i pojadę po niego. Wrócimy za godzinę. Zaręba przemywał ranę delikatnie, z widocznym drżeniem rąk. Nie spytał Benka, czy go boli, kazał mu tylko zgiąć ramię, chcąc sprawdzić, czy kość nienaruszona. Kula prawdopodobnie tkwiła w ranie, nie było bowiem wylotu. — Stałeś do szwaba przodem? — zagadnął Wiesiek. —i Tak. Patrzyłem na Zymka. Wtedy jeden z nich strzelił. — Ale co wyście zrobili? — rozgniewał się Zaręba. — Obrzuciliśmy samochód kamieniami. Potłukliśmy szyby — powiedział Benek. — Po jakiego diabła?! — wykrzyknął. — Och, durnie, durnie — mruczał opuszczając Tarninę. — Ale że dał się złapać? — mówił Benek. — Przecież uciekał razem z nami. — Jeśli stanął i zamachał na Zarębę — to już wystarczyło, by go dopadli — rzekł Stefek. — Niemiec, który spacerował z damą po skwerku, złapał jednego z gazeciarzy i zbił go na własną rękę. — Ale puścił? — spytał Stefek. — Puścił. — No, to już lepsze niż gestapo. Boli cię, co? — Trochę — odparł Benek. — Biegnąc tu spotkałem Mazurę. Stał przed swoim domem. Gdy zobaczył krew na moim ręku, chciał mnie prawie siłą zawlec do lekarza, ale zwiałem. — Byczy z niego chłop — wtrącił Stefek. — Spieszyłem się do was z wiadomością o Zymku. Dawno oni poszli? — Nie wiem. Może godzinę, może pół. — Co teraz robić? — rzekł Benek zbolałym głosem. 138 Stefek nie mógł powstrzymać łez. Nie wstydził się płakać. Zymek, najlepszy przyjaciel, Boże! Boże! — Może wyjść po tamtych? Poszukać ich gdzieś? — zapytał. — Przyjdą sami. Gdzie będziesz łaził taki zabandażowany? Przy tym blady jesteś jak trup. Benek usadowił się wygodniej. Stefek wsparł głowę na rękach i patrzył w ziemię. — Od jutra nie idę do szkoły — zaczął nagle. — Codziennie prawie nosiłem nauczycielce kwiaty, najładniejsze, jakie tylko mogłem znaleźć w ogrodach. Ta baba poszła i wygadała wszystko w domu. Benek poruszył się niespokojnie i jęknął. — Połóż się — rzekł Stefek. — Będzie ci wygodniej. Poczekaj, nagarnę więcej mchu i przyniosę worki. — Nie, nie, zostaw. I tak mi dobrze. — Może głodny jesteś? — troszczył się dalej Stefek. — Nie jestem znów taki chory. — Benek, ja chcę ci coś powiedzieć. Widzisz, od pewnego czasu chowałem konserwy do osobnej skrytki. — Wiem — przerwał mu Benek. — Wiesz? — zdziwił się Stefek. — Tak. Widziałem kiedyś. Uważam, że dobrze robisz. Sam nawet kilka włożyłem. — Ale co z tego! Po co nam te konserwy i to wszystko, kiedy nie wiadomo, co będzie z Zymkiem. Stefek jakiś czas spoglądał na Benka, aż powiedział: — Musimy pomścić Zymka. Pomścić koniecznie. I to jak najprędzej. Benek popatrzył mu w oczy. — Postanowiłem to już tam, gdy widziałem, jak się nad nim znęcali. Och, gdybym miał jakiś granat, broń, wy tłukłbym ich co do nogi. Zginąłbym, to zginąłbym, ale bym nie darował. Do tego stopnia zgłupiałem, że •I 139 o mało sam nie wlazłem im w łapy. Chciałem biec mu na pomoc, jakbym rzeczywiście mógł coś poradzić. Nie odzywali się więcej, lecz obaj myśleli o tym samym — w jaki sposób pomścić przyjaciela. XXI Światła przed wejściem do niemieckiego kina, które było równocześnie teatrem, zgasły. Stefek, przyczajony za niskim murkiem, śledził boczne drzwi. Serce biło mu niespokojnie. Siedział tu już ponad godzinę. Kilkakrotnie o mało nie zrezygnował ze swego zamiaru. Najwięcej żałował, że nie powiedział kolegom o swoim planie. W kilku byłoby raźniej. Ale z drugiej strony samemu można załatwić się z tym ciszej i ostrożniej. Nagle drgnął i skulił się. W bocznych drzwiach ukazali się dwaj mężczyźni. Stefek od razu poznał biletera i krzywonogiego żandarma dozorującego kino. Niemiec przy błysku latarki przekręcił klucz w drzwiach i zaraz zrównał się z bileterem, który odszedł już kilka kroków. Stefek niecierpliwił się. Zdenerwowanie jego doszło do szczytu, gdy zatrzymali się przed bramą i bez pośpiechu zaczęli ją przymykać. Lęk zjeżył mu włosy. Byli zaledwie o dwa, trzy kroki. Jedno mgnienie latarki, spojrzenie i już mogli go wykryć. Przywarł mocniej do cementowej ściany. Nareszcie bileter pożegnał się z żandarmem i odszedł. Niemiec oświetlił jeszcze raz boczne wejście i front kina, porozglądał się i spacerkiem, dzwoniąc z lekka podkówkami, pomaszerował w kierunku oficerskiego gmachu. Stefek wspiął się na murek i popatrzył w jedną i drugą stronę ulicy. Było pusto, tylko wiatr kołysał 140 wiszącymi nad jezdnią lampami. Utykając mocniej niż kiedykolwiek skradał się na tyły kina. W prawej dłoni ściskał butelkę. Niebo było chmurne i bezgwiezdne, wokół roztaczała się nieprzenikniona ciemność. Wbijał w nią oczy, chcąc rozróżnić kształty pobliskich drzew i krzaków, które majaczyły przed nim jak ludzkie postacie. Parę razy przystanął przerażony ich złudnym kształtem. Idąc krok za krokiem i nasłuchując wyminął na koniec boczną ścianę i coraz ostrożniej posuwał się ku niewielkiej przybudówce, w której znajdowały się garderoby aktorów. Kiedyś, gdy budowano kino, zachodził tu często z kolegami, znał więc dokładnie rozkład tej przybudówki przylegającej do sceny, na której stoi ekran. Gdy znalazł się tuż pod oknem, znieruchomiał na chwilę, cały zamieniony w skupienie i słuch. Było cicho, tylko gdzieś daleko zawarczało auto. To dodało mu odwagi. Postawił butelkę na ziemi i wdrapał się na niski gzyms. Chwilę patrzył do wnętrza przez szyby, chcąc ostatecznie przekonać się, czy kino jest puste, wreszcie wsunął palce pod odstającą nieco ramę okienną i pociągnął. Ku swemu przykremu raczej zdziwieniu przekonał się, że okno otwiera się z łatwością. Nie było zamknięte od środka. Zawahał się. „Co u licha? — pomyślał. — Otwarte? A może tu ktoś nocuje?" Odmykał je wolno, cichutko, by nie zaskrzypiało. Wsparty rękami o wąski parapet, walczył z własnym tchórzostwem. Naraz przypomniał sobie, dlaczego tu przyszedł. Zeskoczył na ziemię, wziął butelkę i wdrapał się do środka. Stąpał po omacku z wyciągniętą ręką. Potknął się raz i drugi o krzesło. W kieszeni miał latarkę, ale bał się ją zapalić. Gdy jednak potrącił jakiś przedmiot, który potoczył się po deskach podłogi, postanowił użyć ł ? jej. Wyjął i zaświecił. Niewielki jasny krążek spoczął na owym potrąconym przedmiocie. Był to jakiś dziwaczny, staromodny hełm. Teraz macał latarką wszystkie kąty po kolei. Na krzesłach i wieszakach wisiało i leżało pełno barwnych strojów — jakieś mundury, suknie, płaszcze. Nagle coś jakby stuknęło. Zgasił latarkę. Rozległ się pisk i tuż pod nogami przemknął mu szczur. Splunął z ulgą i znów zaświecił. Naraz pod ścianą zobaczył karabin. Podszedł i wziął go do ręki. Nie był to karabin, ale dubeltówka o dwóch rurach. Ucieszył się. Ujął ją za koniec lufy i cicho stąpając podszedł do okna, przechylił się i postawił na ziemi. Poruszał się coraz śmielej. Szukał dalej. Serce zabiło mu z radości, gdy w skórzanej torbie wiszącej na ścianie zobaczył naboje do dubeltówki, jakieś noże i inne drobiazgi. Wyniósł ją także i spuścił za okno. Teraz już szczerze żałował, że nie zwierzył się ze swoich planów innym. W kilku można by stąd zabrać niejedną rzecz. Kręcił się coraz swobodniej, nie zapominając ani na chwilę o tym, gdzie się znajduje. Zaglądał do wszystkich zakamarków, ale już prócz strojów, walizek i innych rupieci nie znalazł nic godnego uwagi. W pewnym momencie wydało mu się, jakby hen z głębi kina doleciało jakieś skrzypienie. Zbliżył się do okna i czekał. Szmer nie powtórzył się. By uspokoić jednak bijące gwałtownie serce, policzył do dwudziestu. Ale serce zamiast uciszyć się, biło jeszcze mocniej. I wtedy zdecydował skończyć. Odkorkował butelkę, wszedł na środek garderoby i zaczął chlustać z niej po ciemku na podłogę, krzesła, ściany. Powietrze ostro zapachniało benzyną. Wreszcie chlusnąwszy po raz ostatni, nie wypuszczając z rąk butelki, w dwóch skokach doparł parapetu i przesadził go. Ręce dygotały mu jak w febrze. Już nie zważał na nic. Cisnął butelkę w krza- 142 ki i wówczas potrącił dubeltówkę, o której w podnieceniu zapomniał. Wziął ją do ręki, torbę przewiesił przez ramię i wyjął z kieszeni zapałki. Chwilę stał przejęty szaleństwem własnego zamiaru. Drasnął zapałkę. Zapłonęła od razu. Nie czekając, aż rozpali się na dobre, wrzucił ją przez otwarte okno do środka. Zamknął oczy. Gdy je otworzył, zobaczył ciemność jak przedtem. Wskoczył na gzyms, pewny, że zapałka zgasła. Zajrzał. Maleńki błysk migotał na podłodze. Nagle ów błysk rozpłynął się jak potworny płyn. Rozległ się huk i całe wnętrze stanęło w płomieniach. Stefek, jak pchnięty, spadł z gzymsu. Zerwał się i ściskając bezwiednie dubeltówkę, gnał jak oszalały. Zamiast wybiec furtką, przeskoczył niski płot i rzucił się nieprzytomny na przełaj przez chodnik i jezdnię. Kątem oka w oddali zobaczył, jak mignęły reflektory auta. Już był po drugiej stronie. Przychylony ku ziemi jak wyżeł sunął wzdłuż parkanu. Gdy dopadł bocznej uliczki wiodącej w kierunku lasu, skręcił w nią bez wahania i sadził dalej nie oglądając się za siebie. Na szczęście w okolicy było pusto. Na dróżce, którą biegł, nawet i we dnie rzadko zjawiali się ludzie. Teraz za plecami, hen po szosie, przejechał samochód. Przypadł do ziemi i obejrzał się. Ku swemu rozczarowaniu nie dojrzał nic niezwykłego. Podniósł się i wyprostował. Lampy jak przedtem kołysały się nad jezdnią. Nigdzie nie było śladu łuny. Ale nie czekał na efekt swojego czynu. Pobiegł nieco wolniej wprost do lasu. A potem nad miastem zawyła syrena. Stefek słyszał ją siedząc już w Tarninie. Był tu sam. Koledzy wybrali się na ryby na nocny połów i wrócą dopiero rano, czuł się więc nieswojo. Wprawdzie największe niebezpieczeństwo minęło, lecz mimo wszystko nie mógł się oprzeć chęci nasłuchiwania, czy ktoś nie idzie. ł 143 Uprzytomnił sobie, że nadal w ręku trzyma dubeltówkę. Wstał z ławy i skierował się do piwnicy. Odsunął klapę zbitą z grubych desek i wskoczył do środka. Dopiero gdy zamknął wejście za sobą, ośmielił się zapalić latarkę. I wtedy odetchnął swobodnie. Wiedział, że tutaj nikt go nie wytropi. Pędził naumyślnie drogą okrężną przez las, by na wszelki wypadek zmylić ślady. Gdy oświetlił ściany i kąty piwniczki, powiał na niego spokój. Siadł na skrzyni stojącej w prawym rogu i postanowił czekać tak do rana. Nie słyszał teraz ryku syreny. „Może ucichła?" — myślał. Lecz nie był ciekaw, czy jeszcze wyje. Jej przeraźliwy gwizd uświadamiał mu zbyt groźnie to, czego dokonał. Kiedy przed tygodniem podjął tę decyzję, nie zastanawiał się wcale nad jej skutkami. I teraz nie chciał się nad nimi zastanawiać. Cieszyło go tylko, że chociaż odrobinę zemścił się na nich za Zymka. Zdjął z ramienia skórzaną torbę, postawił ją obok siebie, otworzył i począł badać jej zawartość. Było w niej kilkadziesiąt naboi do dubeltówki, dwa wspaniałe noże w pochwach, z kościanymi rękojeściami, o lśniących jak lustro ostrzach; jakaś butelka z płynem, notes w skórkowej oprawce zapisany do połowy po niemiecku, wieczne pióro, ołówek, korkociąg, a na samym dnie w metalowym pudełku znalazł cały magazyn wędkarski: kilkadziesiąt metrów doskonałej, kręconej żyłki, garść najrozmaitszych haczyków, sztucznych przynęt, spławików, ciężarków — słowem wszystko, co potrzebne do łowienia ryb. Najbardziej radowały go noże. Jeden szczególnie był ładny. Wygięte ostrze i rączka przypominały literę „S". Trzonek był z czarnej jak węgiel masy, w trzech miejscach obciągnięty złotymi pierścieniami. Wkładał go do lekkiej, skórzanej pochwy i wyjmował nie mogąc na- 144 cieszyć nim oczu. Rękojeść drugiego zrobiona była z sarniego rogu. Oba noże były masywne i ostre. „Jak Zymek wróci, dam mu ten nóż" — myślał Stefek. Zapakował wszystko na powrót do torby, poszedł w drugi koniec piwnicy, odsunął tajemne drzwiczki zapasowego magazynu i włożył ją tam. Spojrzawszy na konserwy poczuł się straszliwie głodny. Wysiłek fizyczny i mocne przeżycia kosztowały go wiele energii. Wziął pierwszą lepszą z brzegu puszkę, wyciągnął z kieszeni scyzoryk i zaczął ją otwierać. Już do połowy przeciął blachę, gdy nieoczekiwanie klapa od piwnicy lekko skrzypnęła i uniosła się do góry. Błyskawicznie zgasił latarkę i wcisnął się w kąt. Ktoś cicho, nieporu-szony, stał tuż nad nim. Było tak ciemno, że nie od-, różniał nawet otworu wiodącego do piwnicy, czuł tylko chłodne powietrze napływające do środka. Wiedział, że się nie łudzi. O jakieś dwa metry od niego w górze na pewno stał człowiek. Wstrzymał oddech. Wytężył wzrok, chcąc dostrzec choćby zarysy stojącej postaci. Był pewien, że to Niemcy. Napięcie trwało niemiłosiernie długo. Dlaczego nie świecą? Dlaczego nikt się nie odzywa? Naraz wyczuł, jak klapa znów wolniutko opada. Nie wierzył samemu sobie. Odczekał jeszcze parę minut i poruszył się, by zmienić niewygodną pozycję, lecz na nieszczęście trącił niechcący dubeltówkę opartą o ścianę. Z przeraźliwym, jak mu się wydawało, trzaskiem huknęła o podłogę. Aż jęknął. „Zginąłem" — pomyślał. Drzwi od piwnicy znów się uniosły i nastało ponowne wyczekiwanie — tam na górze i tutaj na dole. Stefek prawie nie wytrzymywał już nerwowo, gdy nagle dobiegły go słowa: — Świecą ci się oczy jak szczurowi. Zerwał się. Poznał Zarębę. 10 Tarnina \ 145 XXII Zaręba co chwilę wychodził ze swej glinianej chatki i przypatrywał się ich pracy. Pozwolił im zerwać i zabrać wszystkie jabłka, ale pod warunkiem, że nie złamią ani jednej, nawet najmniejszej; gałązki. Nie byli pewni zwycięstwa. Jabłoń była duża, rozrośnięta, a gałęzie miała cienkie i kruche, jakby specjalnie im na złość. Wszystkie jabłka dojrzały już całkowicie. Mieniły się czerwienią pośród bladozielonych liści i drażniły zapachem, aż do ust napływała ślinka. Zaręba postawił i drugi warunek, a właściwie jeszcze dwa: nie wolno im było zjeść w czasie zrywania ani jednego jabłka oraz nie mieli prawa ruszyć kilkunastu szczególnie ładnych jabłek znajdujących się na samym wierzchołku drzewa. Początkowo za najniebezpieczniejszy warunek uznali ten pierwszy, by nie łamać gałęzi, lecz w miarę zrywania i dwa pozostałe dały im się nieźle we znaki. Nie mogli trząść jabłonką, bo jabłka z wierzchołka pospadałyby, zrywali więc ostrożnie długimi rapkami, ale i to narażało ich w każdej chwili na ukręcenie gałązki. A Wiesiek czuwał. Zdjęte jabłka układali w koszu pożerając je łakomie oczami. Kręcili nosami na dziwactwo Zaręby. Dał, to dał — po co takie warunki? Ale nie śmieli się sprzeciwiać i nie zaprotestowali ani jednym słowem, tylko z ukosa spoglądali na okienko i drzwi glinianego domku. Kazik, chociaż posługiwał się najzręczniej tyczką, ułamał gałązkę, na której wisiało chyba ze sześć jabłek. Szybko je odczepił, a dowód klęski wsunął za koszulę. Obserwował przy tym okienko i drzwi. Ale Wiesiek jakoś nic nie zauważył, bo zjawiłby się z pewnością od razu ze słowami: „Już dość tego dobrego, jabłka zostawić". Na samo przypuszczenie czegoś ta- 146 kiego robiło mu się chłodno. Na pewno powiedzieliby wszyscy, że to jego wina. Stefek mrugał do niego spoza liści. „Ten wszystko musi zauważyć" — pomyślał Kazik odwracając głowę. Benek, który nie zrywał, a tylko stał na uboczu, też widział, jak Kazik chował pośpiesznie gałązkę, lecz udał, że spogląda na Tadka układającego jabłka w koszu. Mietek, nie zauważony przez innych, podsunął się do węgła chatki osłoniętego drzewem i lekko odchylił cegłę, poza którą kiedyś był ukryty rewolwer Zaręby. Przekonał się, że skrytka jest pusta. Spojrzał, czy nikt go nie śledzi, i włożył do niej rękę, myśląc, że może rewolwer schowany jest głębiej, lecz w tej samej chwili mocne ramiona podrzuciły go w górę i nim zdołał się opamiętać, już znajdował się w mieszkaniu Zaręby. Był tak oszołomiony i zaskoczony, że nie mógł pojąć, w jaki sposób Wiesiek wniósł go tutaj. Ani drzwiami, ani oknem — tego był pewien. Więc którędy? Zaręba nie dał mu czasu na rozmyślania. — Szukałeś rewolweru? — zapytał. Mietek schylił głowę i oczami mierzył odległość do drzwi. „Gdyby tak prysnąć?" — myślał. Ale szybko zdał sobie sprawę z naiwności takiego rozumowania. Wiesiek potrzebował tylko wyciągnąć rękę, by go schwytać. Nawet jeśli uda mu się uciec, i tak dostanie go w swoje ręce. Nie dziś, to jutro. Powie Tadkowi czy Benkowi słowo, a tamci już zmuszą go, by przyszedł do Zaręby. Uświadomił sobie nieoczekiwanie, jaką ogromną władzę ma on nad nimi. — Nie chcesz mówić, to wynoś się — rzucił ostro Wiesiek wskazując na drzwi. — Widziałem kiedyś — mówił zająkując się — jak wyciągałeś stamtąd rewolwer. Chciałem go teraz obejrzeć, ale nie zabrać. 147 — Komu gadałeś o tym? — Kazikowi. — I? — Nikomu więcej. — Nie widziałeś nigdy rewolweru? Mietek spojrzał w kąt. — Widziałem — bąknął niepewnie. — No więc? Mietka ogarnął niezmierny wstyd. Nie czekając na pozwolenie Wieśka wolno ruszył ku drzwiom. Ten nie zatrzymał go ani gestem, ani słowem. Żeby chociaż zwymyślał albo uderzył! Mietek kątem oka dostrzegł tylko jego uśmiech surowy i niechętny. Gdy znalazł się za drzwiami, stanął niepewny, co robić. Iść stąd? Czy pozostać? — Kiedy tam wszedłeś? — zagadnął Benek podchodząc do niego. — Niedawno — szepnął Mietek. — Stałem tu cały czas i nic nie zauważyłem. Zawołał cię? — Tak. — Po co? — A, nic takiego. — Złamałeś gałąź? — Nie. — No, więc co chciał? Podeszli teraz inni. — Zniknąłeś jak kamfora — mówił Kazik. — Nie zobaczyliśmy gdzie i kiedy. — Muszę gdzieś iść — oznajmił nieoczekiwanie Mietek. Odwrócił się i pobiegł w stronę ulicy. W tym momencie ukazał się Zaręba. Popatrzyli pytająco na niego i na oddalającego się Mietka. — Chcę, żebyście za dwadzieścia minut zerwali jabłka 148 i poszli sobie stąd. Wkrótce wychodzę, a nie mam zamiaru pod drzwiami zostawiać złodziei. Wyciągnął zza koszuli Kazika gałązkę i cisnął im pod nogi. Potem nie obdarzywszy ich nawet jednym spojrzeniem zniknął w drzwiach domku. Od razu pojęli, że sprawcą tego wszystkiego jest Mietek, lecz żaden z nich nie śmiał otworzyć ust. Zaręba na pewno zlekceważyłby każde pytanie. Stali jakiś czas spoglądając po sobie. Wreszcie Benek wyjął z kieszeni trzy ładne jabłka, które wyszukał sobie na drzewie, włożył t 149 je do kosza i nie mówiąc ani słowa zaczął wolno oddalać się od jabłonki i domku Zaręby. Inni też opróżnili kieszenie i poszli jego śladem. Rozproszoną gromadą zmierzali w kierunku Tarniny. Byli wciąż zdziwieni i oszołomieni wydarzeniem. Do samej Tarniny nie zamienili ani jednego zdania, dopiero gdy znaleźli się u wejścia do schronu, Benek powiedział cichym, zgnębionym głosem: — Jeśli on naprawdę coś ukradł, nie darujemy mu. — Skoro Mietek ukradł, to dlaczego nas nazwał złodziejami? — spytał podenerwowany Kazik. I nagle jak grom z jasnego nieba przyszła odpowiedź. Zaręba miał rację nazywając ich złodziejami. Mietek był jednym z nich. Jeżeli kradł, to tak jakby oni wszyscy kradli, bo czynił to na ich oczach. Nie żal im było jabłek. Pal je sześć! Ale wyczuli z przerażeniem, że niezauważalna, szorstka nić przyjaźni, jaka łączyła ich z Zarębą, grozi zerwaniem. To bolało najbardziej. We wszystkich chwilach ciężkich on w jakiś sposób zjawiał się w pobliżu i swoją obecnością jakby pomagał. Tadek chciał zawołać Mietka, lecz inni zaprotestowali. — Jeśli jest winny — rzekł Jurek — to nie przyjdzie i może nie przychodzić, lecz skoro nie jest winny, sam przyjdzie. Tadka przekonały te słowa. Inni też zrozumieli, że tak będzie najprościej i najlepiej. Kręcili się więc niespokojnie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca i czekali na Mietka. Witek i Stefek ruszyli po drzewo do kuchni. Benek podążył za nimi. Od czasu do czasu wstępował na niewysoki wzgórek, osłaniał oczy dłonią zdrowej ręki i wypatrywał, czy nie nadchodzi Mietek. W pewnej chwili skinieniem głowy przywołał Stefka. Ten prze- 150 łamał długą gałąź na kolanie, rzucił ją na stos i podszedł. — Gdzie jest dubeltówka? — spytał Benek. Stefek cofnął się jak uderzony. — Skąd wiesz? — odpowiedział pytaniem, ale zaraz uprzytomnił sobie, że Benek również wie o schowku w piwnicy, dodał więc: — Jest tam, gdzie była. — Nie ma jej — rzekł Benek nieprzyjaźnie. — Nikomu nie mówiłem, a wczoraj wieczorem jeszcze była — powiedział Stefek przerażony. — Ale dziś rano już jej nie było — nalegał Benek. — Chodźmy. Stefek chciał iść do Tarniny, ale Benek zagrodził mu drogę. — Poczekaj — rzekł. — Powiedz, dlaczego przed nami wszystkimi cały tydzień ukrywałeś to, że masz dubeltówkę i tę skórzaną torbę? Bałeś się nas? Nie wierzyłeś nam? Stefek uniósł głowę i otwarcie spojrzał Benkowi w oczy. — Nie dlatego — wyjaśnił krótko. — Milczałem... milczałem, bo... — zająknął się — bo postanowiłem sobie, że pierwszy dubeltówkę weźmie do ręki Zymek. Benek jakiś czas wytrzymywał jego wzrok, aż naraz odwrócił głowę i spojrzał w głąb lasu. — Chodź — powiedział. — Przekonasz się, że dubeltówki tam nie ma. Witek nie oglądając się na nich łamał gałęzie i układał na stercie. Schron był pusty. Wszyscy znajdowali się na zewnątrz. Stefek podniósł klapę od piwnicy i wskoczyli tam obaj. — Masz zapałki? — spytał Benek. — Zaraz, tu gdzieś jest moja latarka — szepnął Stefek szukając po omacku. 4 ? Znalazł ją wreszcie. We dwóch podsunęli wysoką skrzynkę i podważyli drzwiczki schowka. Stefek oświetlił wnętrze. Dubeltówka była na miejscu. — Nie brałeś jej? — zdziwił się Benek. — Nie — rzekł Stefek. — Ale oliwiłeś? — zagadnął nieufnie Benek. — Jak Boga kocham, to nie ja — przysięgał Stefek. — Więc kto? — Nie wiem. Naprawdę nie wiem. — To znaczy, że ktoś prócz nas wie o dubeltówce. Stefek przytaknął milcząco głową. Lufy dubeltówki i zamek okręcone były bandażem, a ze schowka wydobywał się mdły zapach oliwy. Ktoś trzeci znał ich tajemnicę, ale to nie mógł być wróg, skoro nie zabrał dubeltówki, a tylko naoliwił ją i ułożył na dawnym miejscu. Opuścili piwnicę dociekając każdy z osobna, kto to mógł być? Przed schronem zetknęli się twarz w twarz z Mietkiem. Tak byli zaprzątnięci własnymi myślami, że ujrzawszy go stanęli zaskoczeni. Nie wiedzieli, jak się zachować, co mówić. Benek udawał, że obserwuje Witka dźwigającego na plecach ogromny pęk suszu. Mietek spuścił głowę wytrącony z równowagi ich dziwnym zachowaniem. Inni także dostrzegli Mietka, ale nikt nie podchodził. Patrzyli na niego z ukosa, wyczekująco. Domyślał się, że Zaręba powiedział im o wszystkim. Stał nieporuszony doszukując się w samym sobie winy. I naraz zrozumiał — oni myślą, że chciał ukraść rewolwer. Uniósł głowę i spojrzał po twarzach. Tak, nie mylił się — uważali go za złodzieja, i to jakiego złodzieja. Narastała w nim fala złości na Zarębę i na nich. Poruszył się, chcąc odejść, ale jakaś siła zatrzymała go na miejscu. Błyskawicznie uświadomił sobie, że jeśli odejdzie, to na zawsze. Nigdy mu nie przebaczą ani nie uwierzą, że nie chciał kraść. Nie 152 zastanawiając się postąpił dwa kroki w stronę Benka i Stefka. — Nie chciałem ukraść, tylko zobaczyć — powiedział cicho. ???I Abram powoli, delikatnie zdejmował opatrunek z ręki Benka. W schronie panował gęsty półmrok, bo chłopcy pozasłaniali wszystkie okienka, jak i cały dach, zwałami mchu i podściółki, zabezpieczając w ten sposób Tarninę przed coraz ostrzejszymi i chłodnymi wiatrami. Na skrzynce stojącej pod ścianą paliła się świeca. — Miałeś szczęście, kula przeszła obok kości — mówił Abram. — Mogło być o wiele gorzej. Benek uśmiechnął się. — Ale jest już dobrze — odpowiedział. — Robię nią wszystko, jak dawniej, i nawet przy zaciskaniu pięści nie czuję kłucia. — Bądź ostrożny — upominał Abram. — Dopóki rana całkowicie nie zagoi się, lepiej nie nadwerężać ręki. — E, co mi tam będzie. — Nie uważasz, więc nic dziwnego, że rana na nowo krwawiła. Ale nie jest tak źle — uspokoił go zaraz Abram. — Macie plaster, prawda? — Jest, jest — powiedział Stefek, który w kuchni obierał ziemniaki i dosłyszał pytanie Abrama. Po chwili istotnie przyniósł małą, drewnianą skrzyneczkę z czerwonym krzyżykiem na wierzchu. Była to apteczka darowana im przez Wieśka. Abram wziął ją z rąk Stefka, postawił na skrzynce obok świecy i szukał plastra. Stefek wrócił do kuchni i na powrót zajął się obieraniem kartofli. 1i 153 Benek stojąc z wyciągniętą sztywno ręką patrzył na chybotliwy płomień świecy i nasłuchiwał odgłosów z zewnątrz. To Jurek z Kazikiem wracali z pola kłócąc się między sobą. Wkrótce odskoczyły drzwiczki i wpadli obaj z workiem ziemniaków. — Czego tak wrzeszczeliście? — spytał ich. — Kto wrzeszczał, nikt nie wrzeszczał — zirytował się Jurek. Abram uniósł głowę znad skrzyneczki. — Co ci jest? — zagadnął Benek. — Ach, nic takiego. — No, poskarż, poskarż się — złośliwie mruknął Kazik. s Jurek zacisnął zęby, wziął sam ciężki worek za dwa rogi i powlókł go w kierunku piwnicy. — Gadaj, co się stało? — zniecierpliwił się Benek. — Ojej, nic się nie stało! Wielkie rzeczy! Schodziliśmy ze wzgórka koło strzelnicy. Było ślisko, potknąłem się i puściłem worek. Worek podciął Jurka i razem zjechaliśmy w dół. Rozsypały się kartofle, ale zebraliśmy. Tylko Jurek stłukł sobie kolano o kamień i zły. — A tamci kopią jeszcze? — spytał Benek wysłuchawszy opowiadania. — Kopią, ale chyba niedługo wrócą. Zanosi się na niezłą ulewę. O, słychać kroki... Już idą. Drzwiczki odskoczyły i w otworze ukazała się postać... Patrzyli nie dowierzając własnym oczom. O dwa kroki przed nimi stał Zymek, pochylony, z lekko przymrużonymi oczami. — Jestem — odezwał się pierwszy. Stefek usłyszawszy jego głos wypadł z kuchni jak wariat. Doskoczył do Zymka, rzucił mu się na szyję, zaczął go ściskać i całować. Teraz podbiegli i inni. — Odczep się, udusisz mnie — powiedział Zymek zdławionym ze wzruszenia głosem. 154 Ściskali go po kolei, obmacywali, nie dowierzając wciąż, czy to naprawdę ich Zymek. Abram udawał, że nie widzi tej sceny. Pochylony nad maleńką apteczką przebierał w niej palcami. — No, już puśćcie mnie, puśćcie. Dajcie jeść! — wołał Zymek broniąc się przed nimi. Zawrzało. Na wyścigi rzucili się do piwnicy i kuchni szykować Zymkowi jedzenie. Benek zapomniał o opatrunku. Wyrwał z rąk Stefka konserwę i otwierał ją nożem. Kazik łamał chrust i podsycał mocniej ogień w kuchni. Stefek wyciągnął kawał słoniny i kroił zapamiętale układając kawałki na metalowym talerzu. Jurek wypadł ze schronu, by zawołać innych. Abram dopiero teraz spokojnie zbliżył się do Zymka i wyciągnął rękę. Gdy wymienili uścisk, zapytał: — Puścili cię? — Puścili — odparł. — A tu się nic nie zmieniło — dodał zaraz rozejrzawszy się dookoła. Abram chciał jeszcze o coś pytać, lecz Stefek wśliznął się między niego a Zymka z talerzem słoniny. — Co to, świeża słonina? — zdziwił się Zymek. — Nie, to jeszcze tamta. — A ta krew? — To z jego palca — rzekł Abram. — Daj, zajody-nuję ci. — A chleba nie macie? — zagadnął Zymek biorąc z rąk Benka konserwę. — Nie, ale poczekaj, zaraz przyniosę z domu! — krzyknął Kazik już prawie przy drzwiach. — Czekaj — zatrzymał go Abram. — Ja mam chleb. Sięgnął ręką do kieszeni i wyciągnął z niej dużą pajdę razowca zawiniętą w szmatę. — Strasznie tego mało — rzekł Zymek patrząc na talerz ze słoniną, konserwę i chleb. — Nie macie więcej? i 155 Zdziwili się. — Nie zjesz przecież tego — bąknął Kazik. Ale Stefek już zniknął w piwnicy. Zaraz wrócił niosąc dwie nowe konserwy. Gdy je otwierali, Zymek w milczeniu pożerał chleb, słoninę i mięso z puszki. — Dawno jadłeś? — spytał Abram. — Och, strasznie dawno. — To już więcej nie jedz — poprosił łagodnie. — Możesz się rozchorować. — Nic mu nie będzie — rzekł Stefek wpatrując się w Zymka jak w obraz. Lecz Abram stanowczym ruchem zabrał konserwę, słoninę i powtórzył: — Nie jedz więcej. Możesz się rozchorować. W tym momencie drzwiczki otwarły się i wpadli Tadek, Witek, Gietek, Jurek, a na samym końcu zdyszany i zasapany Mietek. Zymek wstał na ich widok, ale oni wbrew oczekiwaniu nie rzucili się, by go ściskać i witać w wybuchach radości. Zatrzymali się o krok przed nim, patrząc na jego wychudzoną twarz i nie wiedzieli, co mówić. W Tarninie stało się duszno. Zapanowała przykra, trudna do zniesienia atmosfera. Ci, którzy pierwsi przywitali Zymka, i ci, którzy przyszli teraz, zrozumieli, że wybuchy radości, serdeczne powitania brzmiałyby sztucznie. Nie pojmowali dlaczego? Kilka tygodni rozłąki i oczekiwania na jakiekolwiek wieści o losach przyjaciela przeniosły go w ich myślach w inny świat, nadały jego postaci znamię jakiegoś bohaterstwa, a w każdym razie wytworzyły między nim a nimi jakąś niepokojącą granicę. Zymek najwidoczniej także wyczuwał ją, bo stał zmieszany, jak nigdy dotychczas, i spoglądał ponad ich głowami. Tadek pierwszy przełamał lody. Ujął dłoń Zymka w obie ręce i gorąco ściskał. Inni już go odtrącali. Na- 156 stało znów zamieszanie, wrzawa, lecz chwilami wszystko cichło i schron na kilka sekund tonął w trudnej do zniesienia ciszy. Powrót Zymka cieszył ich niewymownie, lecz jednocześnie dociekali w myślach, co i jak przeżył tam, w gestapo. Żaden nie śmiał o to pytać. Przeszkadzała im właśnie ta niepokojąca granica. A Zymek najwidoczniej nie miał ochoty do zwierzeń. Rozmawiali więc obojętnie o drobiazgach, o nieistotnych wydarzeniach w mieście i w Tarninie. Jeszcze przed kilkoma godzinami mogliby tyle opowiedzieć Zymkowi, ale w tej chwili, gdy siedział żywy i cały tuż przy nich, wspominali głupstwa, wyczuwając jednocześnie całą nieszczerość i sztuczność tej rozmowy. Chcieli mówić o czymś innym, lecz o czym — nie wiedzieli sami. W podobnej sytuacji znaleźli się po raz pierwszy w życiu. — Przychodzicie tu nadal codziennie? — dopytywał Zymek. — Tak, codziennie — odpowiadali chórem. — Tak sobie właśnie myślałem. Och, jak wam zazdrościłem. Pochylili głowy. Gdy on tam siedział głodny i zbity, oni w dalszym ciągu żyli beztrosko w Tarninie. Myśl ta sprawiła im teraz przykrość. Czuli się jakby ubożsi od niego i jakby winni jego nieszczęściu. Rozmowa rwała się coraz częściej. Nagle wionęło chłodem. Zadrżeli i skierowali wzrok ku wyjściu. Do wnętrza przez wąski otwór przeciskał się Wiesiek Zaręba. — Moglibyście poszerzyć tę dziurę — mruczał gniewnie. — Zawsze włażę tu z trudem. W Tarninie jakoś pojaśniało. Zaręba zaparłszy drzwiczki podszedł do Abrama i jemu jednemu podał rękę. Ten, witając się, wzrokiem pokazał wciśniętą w mrok postać Zymka. Zaręba patrzył na niego dłuższy czas, 15T jakby czekał, że Zymek odezwie się pierwszy. Pozostali śledzili ich uważnie. I rzeczywiście Zymek nie wytrzymał. — Co się tak gapisz jak cudak? — spytał schrypniętym głosem. Zaręba zaśmiał się krótko. — O, pyskować cię nie oduczyli. To dobrze. — Lecz zaraz spoważniał i dorzucił: — Ale coś dostał i co widziałeś, tego ci nikt nie odbierze, pamiętaj. Zymek coś niechętnie odburknął. — Tak, nigdy nie lubiłeś silniejszych — znów wesoło ciągnął Zaręba. — Teraz szczególnie chyba jesteś na nich cięty. — Skończ to kazanie — powiedział Zymek. — Nasłuchałem się ich niemało. — Właśnie widzę, jaki czujesz wstręt do gadania — nie ustępował Zaręba. — Ty też lubisz mleć językiem — powiedział Stefek odsuwając się w tył. — A coś ty za jeden? — natarł na niego Wiesiek. — Cesarz chiński — odgryzł się Stefek. Wiesiek aż cmoknął. Wyczuwali, że chce ich sprowokować do kłótni, ale nie kwapili się podejmować wyzwania. Odcinali się na tyle Zarębie, by nie zostać dłużnymi, w innym wypadku bowiem wyśmiałby ich na dobre. — Przeszkodziłem wam może w rodzinnym spotkaniu, co? — zagadnął po krótkiej pauzie. — Wspomnienia, opowiadania, jak to było, jak to będzie. Ech, mazgaje, mazgaje. No, chodźmy — skinął na Abrama. — Niech się wyżalą na szwabów — zakpił już we drzwiach. Wyszli. Chłopcy wściekli byli na niego. Ale jednocześnie do- 158 znali ulgi na myśl, że nie doszło między nimi do zwierzeń, które Wiesiek wyśmiał. Bo rzeczywiście, po co wspominać to, co było? Od razu poczuli się raźniej. XXIV Od powrotu Zymka w Tarninie rozpoczęło się nowe życie. Owego wieczoru, po wyjściu Zaręby, bardzo długo nie mogli się rozstać ze sobą. Zbici w ciasną gromadkę, nasłuchując szumu wiatru i plusku deszczu snuli marzenia o tym, jak teraz ułożą sobie życie. Wszyscy, z wyjątkiem Jurka, Witka i Tadka, po-stanowui na stałe zamieszkać w Tarninie. Oni trzej nie mogli tego zrobić, zresztą dla wszystkich nie starczyłoby nawet miejsca, od paru dni bowiem Abram na powrót sprowadził się do Tarniny. Z nim było im nawet raźniej. Choć małomówny, to jednak swoją obecnością dodawał im otuchy, a często niepostrzeżenie podsuwał jakąś myśl, którą potrafili ocenić. Następnego ranka przystąpili do gruntownego zabezpieczania Tarniny na zimę. Zdawali sobie sprawę, że z chwilą kiedy nadejdą śniegi i mrozy, będzie tu trudno wytrzymać. Postanowili więc tak uszczelnić schron, by w najgorsze zimowe dni nie dokuczał im chłód i nie przenikał do wnętrza najmniejszy wiaterek. Całymi workami znosHi suchy mech i układali ciasno na darniowych ławach, na podłodze, wszędzie. Utykali nim każdą szparkę, a od zewnątrz okładali Tarninę zbitą warstwą ściółki leśnej. Zaopatrywali także jednocześnie swoją piwnicę. Znosili do niej, co się tylko dało: ziemniaki, marchew, główki kapusty, późne, zimowe jabłka, czosnek, cebulę — słowem, wszystko, co tylko znajdowało się na pobliskich polach i w dalszych ogrodach. 4 159 Zima przejmowała ich grozą. Szczególnie dla Benka, Mietka i Zymka, nie mających domów ani rodzin, stanowiła ona prawdziwą klęskę. Głód i zimno prześladowały ich na każdym kroku. Mieli już po parę tych straszliwych zim za sobą. Rozumieli aż nazbyt dobrze, co one oznaczają. Inni, choć mieli domy, również bali się zimy. Ich rodziny żyły jakby w nieustannym lęku, wiedząc, że z mrozami przyjdzie głód i jeszcze gorsza nędza. Zawsze zachodzili do cudzych sadów, przecież nie mieli własnych, a teraz, gdy uprzytomnili sobie, że zapasy te pomogą im w przezimowaniu, dokonywali cudów, aby swoją spiżarnię zaopatrzyć we wszystko, co się dało. Cierpiały na tym szczególnie ogrody znienawidzonych w miasteczku volksdeutschów i Niemców, a ogrody te były najbogatsze. Stefek samorzutnie, za milczącą zgodą kolegów, objął władzę nad całą piwnicą. Mietek nie brał mu tego za złe. Wolał biegać po lesie, po ogrodach, znosić wszystko, uszczelniać Tarninę aniżeli siedzieć w piwnicy i porządkować przyniesione zapasy. Abram przeważnie rano opuszczał Tarninę i wracał dopiero pod wieczór. Miał widocznie jakieś swoje sprawy. Nie śledzili go, domyślali się bowiem, gdzie i po co chodzi. Przy tym w dzień czuli się swobodniej sami. Mogli mówić i robić, co tylko chcieli, a przy Abramie trzeba się było liczyć ze słowami, bo chociaż nie zwracał im uwag, to jednak wyczuwało się, że był niezadowolony, gdy któryś z nich zbyt mocno zaklął. Benek musiał ciągle rozstrzygać jakieś spory. Poza tym kierował zabezpieczeniem Tarniny. Badał każdą szparkę, wytykał im wszystkie niedbalstwa, a w międzyczasie zbijał nowe, mocne drzwiczki, gdyż dotychczasowe rozleciały się prawie i nie stanowiły już prze- 160 szkody dla zimna, wiatru ani też dla nieproszonego gościa. Zymek i Witek zaopatrywali Tarninę w drzewo. Postanowili nie ściągać chrustu. Ten zbyt szybko się palił i zajmował dużo miejsca. Wyszukiwali więc zwalone sosny, cięli piłą przyniesioną z domu na spore kloce i znosili je najpierw do schronu, a później, gdy zabrakło już w kuchni miejsca, układali w pobliskich krzakach. „Zimą — myśleli — ciężko brodzić za drzewem, lepiej więc mieć przygotowane na miejscu; potem wystarczy tylko przełupać siekierą i można palić całymi dniami i nocami". A zima nadciągała wyjątkowo wcześnie. Sosny były zielone jak zwykle, ale ???? brzóz i jarzębina rosnące nie opodal Tarniny straciły już prawie wszystkie liście. Dnie były zimne i pochmurne. Po kilku dniach wnętrze Tarniny zmieniło swój wygląd. Było w niej ciepło, wygodnie, a nawet w nocy nie dochodził już szum wiatru — tak grubo uszczelnili ściany i dach schronu. Najwięcej kłopotu przysparzało im światło. Świece były drogie, wypalały się szybko i nie mieli ich za co kupować, a o naftę było coraz trudniej. GłowHi się więc, w jaki sposób można by zdobyć oświetlenie. Znosili próchno, próbowali oświetlać latarkami, ale to wszystko ich nie zadowalało. Nadal w Tarninie panował mrok. W całym miasteczku trudno było o światło. Kiedyś, przed wojną, oświetlano elektrycznością, lecz teraz tylko niemieckie budynki i urzędy korzystały z elektrowni, a wszyscy inni używali świec, karbidówek bądź lamp naftowych, ale zarówno karbid, jak i nafta były drogie i trudno dostępne. Chłopcy wiedzieli, że na ich ulicy tylko jeden Wiesiek Zaręba ma światło elektryczne w swoim domku. -I 11 Tarnina 161 Kilka razy rozmawiali między sobą, czyby nie udać się do niego po radę, ale nie śmieli. Zbyt świeże były wspomnienia tamtych nieporozumień z jabłkami. A przy tym Zaręba nigdy w niczym nie chciał im pomagać. „Jeszcze nas wyśmieje" — myśleli. Pewnego wieczoru oprócz Abrama i Kazika nie było w schronie nikogo. Wszyscy się gdzieś rozeszli. Siedzieli obaj po ciemku. Abram gwizdał coś przez zęby, a Kazik oparłszy głowę na rękach zastanawiał się, jak by zdobyć światło. Jemu ta sprawa szczególnie mocno utkwiła w głowie. Widział, jak Benek, Jurek i Stefek od dłuższego czasu przyglądają mu się szczególnie uważnie. Pojmował, o czym myślą. Owego dnia, kiedy Stefek przyznał się, że podpalił kino, ot tak, z głupoty, wymknęło mu się, że i on zamierza coś takiego dokonać. Nie miał przecież nic na myśli, a jednak żałował tamtych słów. Oni mu uwierzyli i teraz czekają. Wciąż się zastanawiał, co mógłby uczynić. Nic mu jednak nie przychodziło do głowy. Jednocześnie nie potrafił pozbyć się wrażenia, że owego dnia podjął zobowiązanie, którego musi dotrzymać. — Skąd Zaręba bierze światło? — spytał nagle Abrama. — Światło? — zastanowił się Abram. — Tak, światło — potwierdził Kazik. — Sam je sobie zrobił. Miał dynamo, umieścił je na dachu swego domku — widziałeś może taki wiatraczek, otóż on się kręci i wytwarza prąd. — Wiem — powiedział Kazik. — Ale skąd wziąć takie dynamo? — Tego nie wiem — rzekł Abram. — Czy w czołgach Niemcy mają dynama? — spytał nieoczekiwanie Kazik. — Gdzie? — zdziwił się Abram, jakby nie dosłyszał. — W czołgach. 162 Parę sekund trwało milczenie. — Nie — zaprzeczył. — Czołgi oświetla się przy pomocy akumulatorów. — A czy schron można by oświetlić akumulatorem? Abram znów milczał. — No? — nalegał Kazik. — Nie można. Poza tym to nie ma sensu — odparł ostrym, karcącym tonem. Kazik nie pytał więcej. Wstał i ruszył do wyjścia. Był już przy drzwiach, kiedy Abram zatrzymał go. — Zostań — powiedział. — Ja muszę wyjść, a ty popilnujesz schronu. Kazik wrócił na ławę, siadł i oparł się wygodnie. W Tarninie pachniało lasem. Spostrzegł, że gdy zacisnąć powieki, można sobie wtedy wyobrazić, że się jest na polanie, głęboko w lesie, a nie w ciemnym, pustym schronie. Kilkanaście dni temu przyjechała kolumna czołgów niemieckich, która rozlokowała się w zagajniku za miasteczkiem. Kazik od pewnego czasu miał chęć zakraść się, wejść do jednego z czołgów i zobaczyć, jak wygląda w środku. Nie było to takie trudne. Dookoła zagajnika rosło wiele krzaków i wysoka trawa. Można by śmiało dotrzeć. A gdyby się znalazło tam akumulatory, nie byłoby więcej kłopotów ze światłem. Namyślał się, czy powiedzieć o tym kolegom albo chociażby jednemu z nich. Ale któremu? Benek się nie zgodzi, Tadek również. Może Zymkowi? Ale nie, z nim by się bał pójść. Jest za odważny. Najlepszy byłby Stefek, ale czy zechce? Postanowił na razie milczeć. „Pójdę któregoś dnia sam, sprawdzę i jeśli mi się uda, powiem wtedy Stefkowi albo Mietkowi. Powinni się zgodzić". Te rozmyślania przerwało mu wejście kolegów. Stefek przyniósł kawałek świecy, ustawił ją na specjalnie i 163 umocowanym słupku i zapalił. Gietek rozniecał ogień w kuchni, a oni siedzieli na ławach odzywając się z rzadka, zmęczeni całodzienną bieganiną. — Gietek powinien dostać — odezwał się naraz Mietek. — I to nieźle — poparł go Zymek. — Miał przecież ugotować kartofle, a on dopiero rozpala ogień. Z głodu pozdychamy, nim coś z tego będzie — dogadywał wciąż Mietek. — Nie czepiaj się go. Kopaliśmy cały czas brukiew — wtrącił Benek. — Brukiew?! — zerwał się Zymek. — Gdzie jest? — Nie ma. — Jak to nie ma? To po coście kopali? — Nakopaliśmy pół worka, ale musieliśmy rzucić. Gonili nas — wyjaśnił Benek. — Ech, ofermy! — rozgniewał się Zymek. — A tak bym zjadł! Gietek wychylił się z kuchni. — Masz — podał Zymkowi ogromną brukiew. — Jedną udało mi się jeszcze złapać. Największa. Tylko zostaw kawałek — dodał. Zymek chwycił ją, przysunął się bliżej światła, wyjął scyzoryk i zaczął obierać. Innym ślinka napływała do ust. — To co, tylko Zymkowi dałeś? — pytał Kazik. — On obierze, a zjemy wszyscy — powiedział Jurek za Giętka. — O, czekaj tatka latka, a niby to z jakiej racji? — odburknął Zymek obierając brukiew z wprawą. — Nie bądź taki łakomy — rzekł Mietek. — Tobie na pewno nie dam, nie masz się co dopominać. — Hm, wielka mi łaska! — mruknął Mietek. — Będę chciał, to pójdę, przyniosę sobie. 164 — Idź, kto cię trzyma? — Dajcie spokój — upomniał Benek. — Co was znów napadło? Usłuchali go. Patrzyli koso na Zymka, ale żaden nie odzywał się. Nikt go jeszcze nie przegadał. Gadaniem można było siebie wyprowadzić z równowagi, a Zymka rozweselić. Jeden Stefek umiał go podejść, ale ten siedział na swoim zwykłym miejscu przy drzwiach do piwnicy i nie zabierał głosu. Płomień świecy migotał na wszystkie strony. Pomimo głodu i nieporozumienia, w głębi czuli się zadowoleni. Na dworze wiał zimny wiatr, a tu było tak przytulnie. — W zimie — podjął niespodziewanie Tadek — zapolujemy na zające. Zymek aż się poruszył. — Jeśli się da, to i na dzika — powiedział. Wbił w obraną brukiew scyzoryk i podsunął ją Jurkowi. — Dziel, tylko równo. XXV Stefek do dziś jeszcze czuł lanie, jakie ojciec sprawił mu za wagary, ale od tamtej pory, tak jak postanowił, ani razu nie był w szkole. Do domu zachodził wtedy tylko, gdy nie było ojca. Matka nie wiedziała, co z nim począć. Prosiła, próbowała karcić. W jego obronie zdecydowanie stanęła babka. Matka dała się w końcu przekonać, machnęła ręką i powiedziała: „Rób, co chcesz". Niewiele czasu spędzał w domu, głównie siedział w Tarninie, ale gdy się tylko zjawił, nie próżnował jak kiedyś. Nie domagał się obiadu, ale robił, co tylko zdołał. Przynosił wodę, rąbał drzewo, poprawiał furtkę, zamiatał podwórze, i to z własnej woli, nikt mu nie potrzebował rozkazywać. Rozumiał, że tylko tym sposobem zdobędzie do końca serce babki i osta- 1 165 tecznie przekona matkę. Od pewnego czasu znosił do domu drzewo z lasu. Przeważnie z samego rana szedł na brzeg, tuż za strzelnicę, łamał co grubsze, suche gałęzie, układał w potężną wiązkę, zarzucał z wysiłkiem na plecy i niósł do domu. Przed chwilą również przyniósł sporą wiązkę, rzucił w komórce i ruszył do mieszkania. Zamierzał ją zrąbać, ale przedtem postanowił odpocząć, a przy okazji wziąć z domu soli, której w Tarninie zabrakło. Zajęty swoimi myślami wszedł do sionki i śmiało otworzył drzwi do kuchni. Dopiero gdy je zamknął, zobaczył tuż przy sobie ojca. Stanął nieporuszony, nie wiedząc, jak się zachować. Ojciec patrzył na niego swymi ciężkimi, upartymi oczami. Nie było mowy o ucieczce. To pogorszyłoby jedynie sytuację. Matka siedziała przy kuchennym stole, a babka spokojnie wycierała zmyte przed chwilą naczynia. — Mamo, przyniosłem drzewo. Może je porąbać? — Dobrze — powiedziała. — Ale przedtem zjesz coś. — Zanim coś zjesz, to porozmawiamy sobie we dwóch — rzucił ojciec. — Tym razem źle obliczyłeś. Myślałeś, że mnie nie ma w domu, co? Stefek nie odpowiedział. Ojciec postąpił krok naprzód i sięgnął ręką po dyscyplinę wiszącą nad drzwiami. — Nie rusz go — rzekła spokojnie babka. — Co ci zawinił? Czy się nie stara? Nie umiesz inaczej, tylko z kijem do dziecka. Przemów mu do rozumu słowem. Stefek zagryzł wargi. Matka nawet nie drgnęła. — Otwieraj drzwi i marsz do sieni! — rozkazał ojciec. — Nawet nie próbuj, nie dam go uderzyć — zagroziła babka. — No! — rzekł ojciec podnosząc dyscyplinę. Ale w tej chwili między nimi stanęła babka. 166 i — Ech, ty stary chłopie! Z takim dzieciakiem bez kija nie umiesz sobie poradzić? Szybkim ruchem wyjęła mu z ręki dyscyplinę i powiesiła na dawnym miejscu. Ojciec był tak zbity z tropu i tak zaskoczony zachowaniem babki, że aż Stefkowi zrobiło się go żal. — A ty siadaj jeść — powiedziała babka i zdzieliła go ścierką przez plecy. Pokornie ruszył do stołu. — Nie masz co się denerwować, że nie chodzi do szkoły — zaczęła matka, gdy Stefek siadał do stołu. — Dziś Niemcy zamknęli szkołę, a z budynku zrobili magazyny. I tak by nie chodził. — Tak, tak — przytaknęła babka. — Wszystkie dzieciaki dziś wracały z powrotem. Po jej słowach zapadła długa, przykra cisza. Ojciec wydawał się wciąż jakiś zakłopotany. Spoglądał kolejno po wszystkich twarzach i jak gdyby coś rozważał w myśli. — Gdzie jest moja torba? — zapytał nagle. — Już przygotowana. Stoi tam na krzesełku — powiedziała babka. Ojciec odwrócił się, zdjął z wieszaka ciężki, kolejarski płaszcz, włożył go, zapiął się dokładnie; z czapką w ręku podszedł do matki, pocałował ją, potem pocałował babkę, wziął torbę i nie patrząc na Stefka ruszył ku drzwiom. Już zza progu powiedział: — Wrócę jutro wieczór. Drzwi się zamknęły, a po kilkunastu sekundach usłyszeli skrzypienie furtki. — Jedz! — Babka podsunęła mu talerz z zupą. Ale Stefek gardło miał tak ściśnięte, że nie mógł jeść. Ta obojętność, jaką mu ojciec okazał wychodząc, była dla niego czymś strasznym. Zerwał się nagle, wypadł na podwórko, potem na ulicę. Spojrzał za ojcem. Szedł ¦ł 167 równym, ciężkim krokiem, z pochylonymi nieco plecami, nie oglądając się poza siebie. Chciał pobiec za ojcem, prosić go, aby mu wybaczył, ale uprzytomnił sobie, że ktoś może to zobaczyć. Postanowił zaczekać do jutra. Koło południa zabłysło blade słońce. Stefek zmierzał w stronę Tarniny. Kilkadziesiąt metrów przed sobą zauważył Witka i Kazika. Stali patrząc w jego kierunku, ale najwyraźniej nie na niego. Chciał spojrzeć za siebie, lecz nagle coś od tyłu poderwało go. Pchnięty gwałtownie potoczył się kilka kroków i runął twarzą na chodnik. Zerwał się natychmiast, odwrócił i zobaczył bezczelnie uśmiechniętego małego Niemca, w mundurze Hitlerjugend. Niemiec stał trzymając w rękach rower. Błyskawicznie domyślił się, że ten specjalnie skręcił na chodnik, by go najechać i przewrócić. Zadygotał z wściekłości. Twarz piekła go, na rękach miał zdartą do krwi skórę. Nie namyślając się skoczył na Niemca, lecz ten, przygotowany na atak, cofnął się i zastawił rowerem. Stefek potrącony zatoczył się po raz ' drugi i o mało nie upadł. Rzucił się ponownie. Hitlerowiec był jednakże wyższy i silniejszy, potknął się lekko, ale utrzymał równowagę i nie wypuścił roweru z rąk. Sitefek szarpnął po raz drugi i trzeci za ramę. Niemiec wrzeszczał coś i nie poddawał się. Naraz Stefkowi błysnęła myśl. Pociągnął gwałtownie rower do siebie i natychmiast pchnął go z powrotem. Hitlerowiec stracił równowagę, a Stefek wraz z rowerem runął na niego. Poderwali się natychmiast. Stefkowi udało się to zrobić o sekundę wcześniej. Chciał skoczyć na przeciwnika, ale zobaczył, że Witek trzyma go już za głowę. Kazik odciągnął rower na bok i pompką łamał szprychy, tłukł reflektor i odrywał dzwonek. Stefek chciał pomóc Witkowi, ale ten odtrącił go. Sam okładał Niem- 168 ca po twarzy raz po raz, nie oglądając się. Ten klął, kopał i nie dawał za wygraną. Witek widocznie zdenerwował się na dobre. Chwycił przeciwnika gwałtownie za ręce, aż zgrzytnęło, stanął mu kolanami na piersiach i przycisnął mocno do ziemi. — Stefek, teraz lej go! — zawołał. Niemiec zgrzytnął zębami, ale był bezbronny. Stefek bił bez opamiętania. Dopiero kiedy Niemcowi rzuciła się z nosa krew, odwrócił się. Kazik cisnął pompkę na drugą stronę ulicy. Witek splunął mu w twarz i puścił go. Hen, w oddali zawarczało auto. Zrozumieli niebezpieczeństwo. Nie oglądając się zaczęli wiać. Przeskoczyli jakiś parkan i dopiero wtedy Stefek spojrzał za siebie. Niemiec stał ze swoim połamanym rowerem i groził im pięścią. Na szczęście auto skręciło gdzieś w bok. Rozejrzeli się dokładnie, czy ktoś nie nadchodzi, przeleźli z powrotem parkan i spokojnie, jakby nigdy nic, pobiegli w swoją stronę. A Niemiec stał jeszcze długo i groził im. Nie mógł strawić swego upokorzenia. Stefek odwróciwszy się ujrzał go jeszcze. Zagrał na nosie i krzyknął: — Szukaj wiatru w polu! XXVI Las był gęsty i z trudem przedzierali się przez jego poszycie. Początkowo szli w rozsypce, lecz w miarę jak zagłębiali się w leszczynowe gąszcza, zmienili szyk i posuwali się naprzód gęsiego. Pierwszy prześlizgiwał się między krzewami Tadek. Zręcznie wymijał każdy jałowiec, w porę uchylał głowę przed gałęziami. Zymek sapał i złościł się postępując tuż za nim. Poruszał się 1 169 mniej zwinnie, dlatego miał już mocno pokłute jałowcem ramiona i twarz. — Stój! — wołał. — Gdzie lecisz? Tu przecież jest najładniejsza leszczyna. — Znam ładniejszą — odpowiadał Tadek nie przystając. A że istotnie znał najlepiej spośród nich te strony, więc zarówno Zymek, jak i inni szli za nim posłusznie, spiesznym krokiem. — Długo jeszcze? — dopytywał Kazik, który dogonił ich bokiem. — Już niedaleko. Dojdziemy tylko do sporej kępy osik i tuż za nią — zobaczycie — wyjaśnił Tadek głośno. — Och, gdybyś skłamał! — jęknął Zymek. — Nie podaruję. Tadek nie odpowiedział, a po kilkunastu minutach istotnie doszli do osikowej kotlinki, za którą rozciągała się istna puszcza leszczynowych krzaków. — Chodźcie tu! — zawołał Tadek i wskoczył na wysoki pień stojący na wzgórku. Stanęli obok niego. — Patrzcie — wskazał ręką. Rozglądali się z przyjemnością. Od stóp wzgórka ciągnęła się mokra dolinka zarośnięta ciasno leszczynową gęstwą. Było cicho. Po niebie snuły się bure chmury. Na pobliskiej sośnie siedział barwny dzięcioł i stukał w twardy pień. Dwie wiewiórki pogoniły się i znikły w koronie sosny. — Ale tu ładnie i jak mocno pachnie grzybami — zachwycał się Benek. — Nigdy tu jeszcze nie byłem, chociaż znam te lasy nie gorzej niż Tadek — wtrącił Stefek. — Nie chwal się, ale zabieraj do roboty — powiedział Zymek, który wyjął z kieszeni płócienny worek i ruszył z pagórka ku leszczynowej puszczy. 170 — Zbieramy się tu na wzgórku — oznajmił Benek. — A teraz każdy w swoją stronę. — Nie lepiej po dwóch? — zaproponował Gietek. — Jeśli się boisz żmij, to właź na sosnę i czekaj, aż wrócimy — zakpił Zymek znikając za pierwszymi krzakami. Gietek istotnie bał się żmij. Kiedyś nieopatrznie zwierzył się z tego. Z rezygnacją zbiegł z pagórka i przepadł w gęstwinie. Benek pozostał najdłużej na wzgórku. Choć było porządnie zimno, rankami szron pokrywał wszystko, wybrał się dziś do lasu boso. Wchodząc na wzgórek, wlazł niechcący na wyschnięty jałowiec i teraz wyciągał szpilki z nóg. iW oddali już się rozlegało: — Hop, hop! — A ktoś drugi odpowiadał: Hoop, hooop! „Chyba Zymek się tak wydziera" — pomyślał. Ale nie był pewien. Głosy, które zawtórowały pierwszemu, były bardzo podobne. Kiedy wyciągnął ostatnią kolkę, wskoczył na pniak i spojrzał w dół. Gdzieś mignęła biała koszula i żółta czupryna Jurka, poza tym nie było widać nikogo. Chwilę zastanawiał się, w którą stronę ruszyć — wreszcie zbiegł szybko ze wzgórza i podążył w kierunku, gdzie zniknął Gietek. Grunt był tu podmokły. Oślizgłe liście lepiły się do stóp. Zatrzymał się przy pierwszym, większym krzaku leszczyny. Spojrzał w górę na pożółkłe liście. Początkowo nic nie dostrzegał, lecz nagle mignął mu pojedynczy orzech. Schwycił gałąź, nachylił ją i wtedy pod liśćmi zobaczył dwa, cztery i jeszcze dwa. W miarę jak oswajał wzrok z barwą liści, dostrzegał orzechów coraz więcej. Wiedział, jak szukać. Spoglądał od dołu, nieco z ukosa, gdyż orzechy ukryte były przeważnie pod liśćmi. Co chwilę sięgał ręką, lekko ściskał palce, dobrze dojrzałe orzechy wyłuskiwały się łatwo. Sypał je za t 171 koszulę i sięgał wciąż po nowe. Co chwilę schylał gałęzie i wolno kroczył wokół krzaka. Wyszukiwanie i zrywanie orzechów tak go pochłonęło, że nie słyszał już żadnych nawoływań. Od nieustannego sięgania rękami i naginania gałęzi na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Czuł, jak za koszulą przesypują się przy najmniejszym ruchu twarde orzechy. Już dwukrotnie obszedł rozrośnięty krzak i zerwał wszystkie orzechy, które mógł dosięgnąć. Zastanawiał się teraz, jak by się wedrzeć w środek krzaka. Była to jakby kępa, średnicy może czterech metrów. Rozchylając gałęzie widział w głębi orzechy, ale nie mógł ich dosięgnąć. Żal mu było odchodzić. Krążył wypatrując, czy nie znajdzie jakiegoś przejścia. Naraz dostrzegł. Krzew był tutaj mniej zbity, a ku swej radości zobaczył, że pośrodku kępki znajduje się jakby maleńka polanka. Do ceratowej torby przesypał orzechy zza koszuli, odstawił ją na bok i zaczął przeciskać się pomiędzy leszczynowymi tyczkami. Uschnięte gałązki drapały mu do krwi ramiona i ręce. Słyszał, jak bluza trzeszczy, ale postanowił nie cofać się. Po kilkunastu silnych ruchach przedarł się wreszcie. Istotnie była tu maleńka polanka, mroczna i wilgotna, jakby zrobiona ludzką ręką, miała bowiem równy, okrągły kształt. Zdziwił się. Czy to możliwe? Ziemia była tu skopana. W prześwitującym blasku zobaczył, że polanka pokryta jest młodą, niewyrośniętą trawą, a pulchna ziemia ugina się miękko pod stopami. Schylił się i zaczął grzebać ręką. „Kto tu kopał? I po co?" — myślał. Ruszył nogą. Uczuł, jak pod stopą coś przemknęło. Zaszeleściły suche liście. Wzdrygnął się z odrazą. Chyba jaszczurka — ale zrobiło mu się jakoś nieprzyjemnie. Okręcił się dookoła, lecz nie dostrzegł 172 przejścia, którym się tu wcisnął. Zbity nieco z tropu spojrzał w górę. Przez niewielką szczelinę dostrzegł, jak na moment zza chmur wyszło słońce. Nikły blask oświetlił polankę. Jeszcze raz przyjrzał się jej uważnie. Tak, musiał ją ktoś wyciąć specjalnie. „Może tu coś zakopano?" — dociekał. Chyba tak, bo inaczej po co miałby ktoś wzruszać ziemię i zadawać sobie tyle trudu. Postanowił wydostać się na zewnątrz. Rozgarniał rękami krzaki próbując odszukać wyjście. Długo kręcił się dookoła, aż na koniec zauważył je. Część tyczek była wycięta i odstawiona na bok. Tworzyły złudzenie gęstwiny, ale łatwo się rozsuwały. Przeszedł szybciej niż poprzednio. Rozejrzał się dokładnie, chcąc zapamiętać dobrze krzaki i wejście. Na wszelki wypadek wyjął z kieszeni kawałek sznurka i związał nim dwie tyczki, tak iż u góry utworzyły jak gdyby łuk. Wreszcie odszukał w poszyciu swoją torbę i ruszył do następnych krzaków. Orzechów w torbie przybywało szybko. Po dwóch, może po trzech godzinach, ze wszystkich stron, w pobliżu i w oddali rozległy się nawoływania. — Hej! — Hoop! — Hooop! Benek odkrzyknął kilka razy, popatrzył z żalem na leszczynę, wziął torbę i ruszył w stronę wzgórka. Gdy dotarł na miejsce, znajdowali się już tam Witek, Tadek i Gietek. Wkrótce nadeszli inniJ Nie było tylko Stefka i Zymka. Siedzieli jakiś czas nadczekując, aż Tadek miecierpliwił się. — Co oni tak długo robią? — Zymka widziałem. Powiedział, że nie- wyjdzie stamtąd wcześniej, nim nie uzbiera pełnego worka — rzekł Jurek. •» 173 — A Stefkowi też pewnie żal zostawić choćby jednego orzeszka — dorzucił Kazik. Benek namyślał się, czy powiedzieć im o swoim odkryciu. „Jeśli tam nic nie ma, to jeszcze mnie wyśmieją". Każdy przebierał swoje orzechy wyszukując roba-czywe. Rozglądali się za kamieniami, ale nadaremnie, gryźli więc orzechy w zębach i pokazywali jedni drugim duże, podeschnięte ziarna. Niebo zachmurzyło się na dobre. Od północy ciągnęły ciemne, jednolite zwały chmur. Cisza jednak panowała nadal, tylko górą musiał wiać wiatr, bo co wyższe drzewa kołysały się rytmicznie. Po jakimś czasie nadszedł Zymek, ale worek jego był pusty. Za to w ręku trzymał sporą kromkę chleba. — Gdzie twoje orzechy? — pytali zdziwieni. — Sprzedałem Stefkowi — odparł krótko. — Za chleb? — zagadnął Kazik. — A jak? — mruknął przełykając kęs. Zjawił się i Stefek. Był obładowany orzechami. — Po coś ty w ogóle przychodził do lasu? — przywitał go zjadliwie Mietek. — Na targu też sprzedają orzechy. — Tylko nie tak tanio — rzekł Kazik, który łakomie spoglądał na chleb Zymka. — Nie martw się, Stefek — Zymek poklepał go po ramieniu. — Skończę chleb, zabiorę się do orzechów, bo i tak zjemy je do spółki, jak dobrzy koledzy, no nie? — Aha! — mruknął z pogróżką Stefek nie patrząc na Zymka. — Dla mnie to tylko wygoda — mówił Zymek. — Nie będę musiał ich nieść do Tarniny, a tam się zobaczy. Stefek był zły na samego siebie. Że też wcześniej nie 174 i pomyślał, przecież orzechy mają zamagazynować, a potem jeść wspólnie. W brzuchu mu burczało nie gorzej niż innym. Wyszukał duży, przyrumieniony słońcem orzech, ścisnął go w zębach, przytrzymując szczękę rękami. Przyglądali mu się. Kazik zły trochę na niego, że cały chleb oddał Zym-kowi, dogadywał: — No, no, mocniej naciśnij, mocniej. Stefek nie zwracał uwagi na gadanie Kazika, ale orzech był wyjątkowo twardy. — No, mocniej, mocniej — podśmiewali się teraz inni. Twarz Stefkowi poczerwieniała. Zacisnął szczęki, aż trzasnęło. Spoglądali na niego rozbawieni, gdy wypluwał zakrwawiony orzech z kawałkiem zęba. Kazik zataczał się od śmiechu. Zymek, który podjadł i był nastrojony pogodnie, obrzucił Kazika szyderczym wzrokiem. — Czego rżysz? — powiedział. — Ty byś z głodu i kamień ugryzł. — Musiałbym być taki żarłok jak ty — odciął się Kazik. Wybuchnęli śmiechem. Nawet Stefek parsknął. Znali doskonale apetyt Kazika. Potrafił zjeść więcej niż Zymek, a kiedy był głodny, nie można się było do niego odezwać. Wściekał się o byle co. Teraz liczyli swoje orzechy. Zymek pomagał Stefkowi. Mieli ponad osiemnaście kop. Inni po sześć, po siedem, a Tadek miał sam około jedenastu. Benek nazbierał zaledwie cztery. Dziwili się trochę. — Siedziałem długo i wyciągałem kolki z pięt — tłumaczył. — A potem zmarudziłem sporo czasu przy tej pierwszej kępce — wskazał ręką. i 175 XXVII Kończył się krótki listopadowy dzień ustępując miejsca pochmurnej nocy, kiedy wracali do Tarniny gromadą, pełni wrażeń, zmęczeni całodzienną wyprawą po orzechy. Mietek wyprzedził wszystkich. Biegł pierwszy, a oni dziwili się, skąd ma jeszcze tyle siły. Nogi bolały ich od chodzenia, a głód skręcał kiszki. Wlekli się wolno, noga za nogą, nie mając chęci ani do żartów, ani do kłótni. Przed wejściem Mietek zawahał się. Z głębi dobiegały męskie, stłumione głosy. Zaczął machać ręką, aby przyśpieszyli kroku. Niepokój przełamał w nich zmęczenie. Ruszyli pędem. Kłódka była zdjęta. Ktoś znajdował się w środku. Zymek grubym kijem, który ściął w lesie, pchnął drzwiczki. Nie ustąpiły. — Hej, kto tam?! — wrzasnął. Po krótkiej chwili drzwiczki otworzyły się niespodziewanie. Ukazała się głowa Zaręby. — Czego hałasujecie? — zapytał. I — Na głupie pytania nie ma odpowiedzi — warknął Zymek. — Nie pyskuj! — odciął Zaręba. — Odsuń się — mówił Zymek przepychając się do środka. — Nie zamierzamy nocować na dworze. Zaręba odepchnął go lekko. — Będziecie mogli tu wejść dopiero za dwie godziny — rzekł dobitnie. — I więcej nie ma o czym gadać. Dotknęło ich to do żywego. Stali nieporuszeni, nie wiedząc, jak zareagować. Ktoś zajął ich Tarninę, wybudowaną własnymi rękami, do tego nie żaden wróg, a jednak nie mogą wejść do środka. Gdyby to byli Piaskarze lub ktokolwiek inny, wiedzieliby, co począć, ale z Zarębą? Na niego nie mieli siły ani sposobu. 176 — Nie wygłupiaj się — złagodniał Zymek. — Robisz sobie kawały, a my przemarzliśmy, głodni jesteśmy i ledwo stoimy na nogach. W ostatnich blaskach dnia dostrzegli, jak na twarzy Zaręby pojawił się drwiący, pogardliwy uśmiech. — Masz tu mój klucz — rzucił Zymkowi pod nogi. — Możecie tam iść wszyscy. Co znajdziecie do zjedzenia, to wasze. — Jaśnie pan! — mruknął Zymek i kopnął klucz. — Tak, a później nas wyzwie od złodziei — powiedział wyraźnie Benek odwracając się tyłem do Zaręby. Odchodzili z rozgoryczeniem w sercach. Za sobą dosłyszeli ściszony głos Wieśka. Coś mówił, ale nie oglądali się. Byli dumni, że wzgardzili jego łaską, lecz jednocześnie dręczyła ich myśl, że nie są jedynymi panami Tarniny, że jest ktoś, komu muszą ustąpić, czy chcą, czy też nie chcą. Żaden z nich nie umiałby się oprzeć Zarębie, nie potrafiłby mścić się na nim nawet za podobną zniewagę. Odeszli kilkadziesiąt kroków i stanęli bezradnie. Czuli się jak bezpańskie psy. Przekonali się teraz namacalnie, czym jest dla nich Tarnina. Byli wyczerpani do ostatka. Noc zapadała szybko. Porywisty, zimny wiatr przeszywał na wskroś ich liche ubrania. Niektórzy szczękali zębami. — Co robimy? — zagadnął Kazik, ale nikt mu nie odpowiedział. Co mają robić? Muszą czekać dwie godziny. Słowo Zaręby było twarde, ale i pewne. — Chodźmy głębiej — podsunął myśl Benek. — Idź sam. Mam dość chodzenia — warknął Zymek. Benek nie nalegał. Stopy miał zmarznięte. Siadł na dużym korzeniu i zaczął je rozcierać rękami. — Trzeba było pójść bez spodni — przygadał mu Zymek. 12 Tarnina * 177 Benek uniósł głowę. — Odczep się — powiedział. — Taki jesteś kozak, daj mu swoje buty — wtrącił Kazik. — Po co mnie to radzisz? Zrób to sam. — A zrobię. Kazik nachylił się i począł zdejmować swoje zniszczone tenisówki. — Nie ściągaj. I tak nie wezmę — rzekł Benek wstając. — Nie, to nie. — Najwidoczniej nie był zmartwiony odmową Benka. — Chodźcie, rozpalimy ognisko, zagrzejemy się — zaproponował Mietek, któremu zęby szczękały na dobre. — A masz zapałki? — zagadnął któryś. — Ja mam. — Zymek stuknął się po kieszeni. — No, to chodźmy — podchwycił Jurek. Przemagając zmęczenie, podążyli dalej. O Zarębie nie wspominali ani jednym słowem. Sprawa była zbyt drażliwa, aby ją roztrząsać. Każdy myślał o niej na swój sposób, ale nikt nie mówił głośno. W mroku zaczęli wyszukiwać suchsze gałęzie. Tadek miał chęć pójść już do domu. Chciał jak najprędzej zanieść Jędrkowi orzechy. Miał trochę wyrzutów sumienia, bo kiedyś obiecał mu, że weźmie go ze sobą na orzechy. Zmarznięty, tęsknił za domem, za łagodnym uśmiechem matki i za przymilnym, dobrym bratem, lecz ciekaw był, jak skończy się zajście z Zarębą. „Dlaczego Wiesiek zajął Tarninę? — dociekał. — Mietek co prawda słyszał jakieś głosy, ale mógł tam być Abram". Wynaleźli zaciszne miejsce, nagarnęli igliwia, położyli chrustu i Zymek podpalił. Drzewo, niezbyt suche, 178 zajmowało się powoli. Dym drażnił nozdrza. Lubili ten zapach. Od razu zrobiło im się cieplej. Strzelił jeden płomyk, potem drugi i ognisko zajęło się na dobre. Usiedli ciasno. Każdy chciał być jak najbliżej ognia. — Grzejemy się jak Cyganie, jakbyśmy nie mieli własnego domu — mruknął pogardliwie Zymek. — Popłacz sobie, ulży ci — dociął Stefek przysiadając. Zymek pchnął go. Stefek nie przygotowany zatoczył się i upadł. — Świnia! — rzucił i trzasnął Zymka leszczynowym prętem. Zymek poderwał się. — No, jeszcze uderz, jeszcze! — sapał. — Trochę później — powiedział Stefek swoim ironicznym głosem. Zymek zgrzytnął zębami. Myśleli, że rzuci się na Stefka, ale on spuścił głowę, usiadł, podsunął ręce do ognia i milczał. Płomień podskoczył nieco wyżej i wtedy Benek na rzęsach Zymka zobaczył jakby łzę. Zdziwiony przyjrzał się uważnie. Nie pojmował, co mu się stało? Czyżby ze złości? Stefek nie uchodził za siłacza, toteż hańbą byłoby dla Zymka rzucić się na niego. Ale czy aż tyle kosztowało go pohamowanie nerwów? Odwracali się to plecami, to twarzą do płomieni rozgrzewając się na wszelkie sposoby. — Ja chyba pójdę — podniósł się Tadek. — Obiecałem matce wrócić wcześniej. Miałem narąbać drzewa i pomóc w praniu. — Teraz, wieczorem? — zapytał Jurek. — A kiedy? W dzień siedzi w sklepie, a w nocy pierze i sprząta. Pobawię się też z Jędrkiem. On ciągle siedzi sam. Nie ma kolegów. ł 179 - Z niego kiedyś będzie dobry chłopak, zobaczycie — rzekł Zymek w zamyśleniu. — Tadek, weź to dla Jędrka — odezwał się Stefek, podając worek z orzechami. — I moje — dorzucił Benek. — Zabierz wszystkie — zadecydował Zymek. — My sobie nazbieramy kiedy indziej. Tadek nie wiedział, co robić. — Od ciebie nie chcę — rzekł do Kazika. — Ty masz siostry. — A tam, one nie są małe. Jutro im przyniosę. Ale Tadek nie wziął od niego. Zniknął pośród drzew. — My chyba też pójdziemy — powiedział Jurek. — I tak nie nocujemy w Tarninie. — Poczekajcie. Zaraz idziemy wszyscy. Już na pewno dwie godziny minęły — zatrzymał ich Mietek. — Spalimy tylko ten chrust — dodał Benek. Na niebie nie było ani jednej gwiazdy. Poza kręgiem ogniska rozciągała się czarna, posępna noc. — Wierzycie w duchy? — zapytał naraz Gietek. Nikt mu nie odpowiedział. — Wujek mówił mi kiedyś, że widział, jak głowa chodziła sama. — Chyba na nosie — parsknął Zymek. — Nie wierzysz? Jak Boga kocham — zaklinał się Gietek. — A znów innym razem — ciągnął podniecony — goniły wujka duchy przez cały cmentarz. Jak on skręcił w prawo, to i one w prawo, jak on w lewo, to i one w lewo. — Ja też o tym słyszałem — przerwał mu Mietek. — Opowiadała mi matka, że kiedy ojciec był młody, przechodził do pracy koło cmentarza. Wracał nieraz późnym wieczorem. Pewnego razu patrzy, a między grobami stoi coś białego. Wziął kamień i rzucił. To coś poruszyło się. Ojca ogarnął strach. Wrócił do domu 180 i opowiedział kolegom. Zaczęli się z niego śmiać. Na drugi dzień wraca i znów to samo widzi. Przelazł więc przez płot i idzie w tamtą stronę. To coś stoi i nie rusza się. Gdy ojciec był już blisko, biała postać zaczyna się cofać. Ojciec stanął. Ona też stanęła. Ojcu zrobiło się głupio i zaczyna uciekać. Wtedy ta postać za nim. Kiedy ojciec przyspiesza, ona goni jeszcze prędzej. Jak ojciec staje, to i ona staje. Wreszcie ojca zgniewało. Przeżegnał się, wziął kij w jedną rękę, kamień w drugą i zaczął gonić. No i wiecie, co to było? — No? — zaciekawili się. — Koń. Biały koń. Pasł się na cmentarzu. Nikt się jakoś nie zaśmiał. — Ja znam jeszcze inną historię o duchach — wtrącił Gietek. — Chodźmy już. Innym razem opowiesz — wstał Benek. Z ogniska pozostała tylko kupka żaru. Zasikali ją, a potem jeszcze rozgarnęli patykami sprawdzając, czy nie został jakiś ogień, i poszli w kierunku Tarniny. Kiedy już dochodzili, dostrzegli w ciemności cztery, może pięć wysokich, męskich sylwetek idących od Tarniny w stronę miasta. — To oni — szepnął Jurek. — Kto to może być? — głośno zastanawiał się Kazik. — Co cię to obchodzi. — ofuknął go Benek znacząco. Kazik umilkł. Że też od razu nie domyślił się, kim oni są. W jednej chwili opadł z nich cały żal do Wieśka. Pędzili co tchu. Pierwszy do schronu wpadł Stefek i stanął oszołomiony. Tarnina oświetlona była żarówką. Zaręba i Abram siedzieli w kącie rozmawiając o czymś. Wiesiek nawet na nich nie spojrzał. Wkrótce pożegnał się z Abramem i opuścił Tarninę, jakby ich nie widząc. Benek i Zymek pożałowali swego zachowania. -» 181 XXVIII Stefek czwarty dzień z rzędu chodził wyjątkowo osowiały. Ojciec nie wrócił nazajutrz wieczorem. Minęły dalsze trzy dni, a jego wciąż nie było. Ostatnio zdarzało się często, że wyjeżdżał na dzień, a zatrzymywano go w pracy na tydzień, ale ojciec zwykle wyczuwał to i przygotowywał się na dłuższy pobyt. Tym razem jednak wyjechał z przekonaniem, że rychło powróci. „Czyżby stało się coś złego?" — myślał. Od czasu do czasu obiegała miasteczko wiadomość, że gdzieś tam partyzanci wysadzili pociąg. W takich wypadkach, gdy ojca nie było w domu, serce Stefka biło niespokojnie. Szedł w stronę lasu na umówione miejsce wymachując małą, wojskową łopatką i rozglądał się mając nadzieję, że zaraz dostrzeże ojca. Ale przeszedł całą ulicę, minął tory kolejowe i budkę dróżnika, a ojca nie zobaczył. „Nic złego na pewno się nie stało — pocieszał sam siebie. — Wróci dzisiaj z całą pewnością. Na pewno wróci". Ostatnie dwa słowa wypowiedział głośnym szeptem. Zerwał się, kiedy było jeszcze ciemno. Matka spała, ale babka krzątała się już po podwórku i kuchni. Zjadł talerz wczorajszej zupy, popił gorącą kawą. Kiedy wychodził z domu, rozwidniało się na dobre. Las był już niedaleko. Zbliżając się do pierwszych drzew popatrzył dookoła. Kolegów jeszcze nie było. Włożył dwa palce w usta i zagwizdał ostro, przeraźliwie. Poczuł się nieswojo w tym opustoszałym, cichym miejscu. Czekał jakiś czas w nadziei, że ktoś mu odpowie, ale na próżno. „Nie ma ich jeszcze — pomyślał. — Od Tarniny mają dobre dwa kilometry. Na pewno przyjdą od strony miasteczka". Wspiął się na mały pagórek i siadł pod dębem na grubym, rozrośniętym 182 korzeniu. Stąd widział wyraźnie szosę, tory, maleńki domek dróżnika przytulony do nasypu i świeżo wybudowaną budkę, stojącą tuż przy przejeździe. Ranek był zimny, lecz bezwietrzny, toteż chłód mu nie dokuczał. Co chwHę wstawał, wspinał się na palcach wypatrując, czy nie nadchodzą. Zaczynał się niepokoić, bo droga była nadal pusta. Bezwiednie oparł się o pień i zamknął oczy. „Co tam może być schowane? Złoto? Pieniądze?" — zastanawiał się. Gdy Benek opowiedział wczoraj o tajemniczym miejscu w leszczynie, od razu uwierzył, że musi tam być coś ukryte. Chciał zaraz kopać, choćby rękami, lecz inni nie zgodzili się. Głównie Benek. Kazał zaczekać do jutra i przyjść z łopatą. A jeśli tam było coś rzeczywiście zakopane, a ktoś już to wyjął? Wczoraj długo nie mógł zasnąć dociekając, co tam ukryto? Zmęczone myśli ciągle wracały do jakiegoś niezwykłego skarbu. Słyszał o skarbach, ale te znajdowano przeważnie w ruinach albo we wnętrzu starego, spróchniałego drzewa. Ale tak, pośród leszczynowej kępy? Jakoś to nie wyglądało na skarb. Hen daleko zobaczył kilka postaci. Gwizdnął i zamachał ręką. Zauważyli go. Policzył z daleka. Brakowało Witka i Jurka. — Sam jesteś? — zagadnął Benek. — Sam — odpowiedział. — Ofermy, zaspali — mruknął Kazik poprawiając rękami włosy. Wszyscy mieli podpuchnięte oczy. Zymek przeciągał się i ziewał. — Ale mnie gnaty bolą. Jeszcze nigdy nie było mi tak twardo spać, jak tej nocy — skarżył się. — Przynieś sobie pierzynę — doradził Mietek. — Tak chyba zrobię. — To i łóżko — dorzucił Gietek. * 183 — Przyniósłbym na pewno, gdybym miał. A coś ty się tak wcześnie wybrał? — zapytał Stefka. — Nie ja wcześnie, tylko wy późno. — E, późno. Dopiero słońce wschodzi — powiedział i spojrzał na niebo. — Chodźmy na bok. Jedzie jakiś samochód. Zeszli z szosy i powlekli się na brzeg lasu. Ku miasteczku z dużą szybkością pędziło kryte, ciężarowe auto. — To żandarmi — powiedział Zymek, który miał najlepszy wzrok. Przyspieszyli kroku i stanęli za pierwszymi drzewami. Auto nieoczekiwanie zwolniło biegu. — Chodźcie głębiej! — zawołał Benek. Pobiegli. Stefek tylko zawrócił po łopatkę, którą zostawił pod dębem. Chwycił ją i pochylony podążył za kolegami. W prześwicie między drzewami zobaczył, że samochód staje, a w otwartych drzwiach szoferki zarysowała się zielona postać żandarma z automatem w ręku. — Uciekajcie! — krzyknął zdławionym głosem i pognał co tchu lawirując między drzewami. Biegli, jeden obok drugiego. Stefek deptał po piętach Gietkowi przynaglając go. — Prędzej, prędzej! Pędzili tak dwieście, może trzysta metrów, aż Zymek nagle stanął. — Dosyć. Powariowaliście czy co! Przecież nikt nas nie goni. — Chodźmy głębiej — nalegał Stefek. — Widziałem, jak auto stanęło i wyskoczył żandarm. — I co z tego, że wyskoczył? Do lasu i tak nie wejdzie — powiedział Zymek zasapany. — Zauważyli nas i bali się. Myśleli, że to jakaś zasadzka. Pamiętają jeszcze zeszły tydzień pod Wólką. 184 — Mówcie ciszej — upomniał Benek. — Nie wiadomo, co im do łba strzeli. — Nie powinniśmy tak daleko uciekać. Jurek i Witek zaraz nadejdą — rzekł Tadek. — Poczekamy tu jakiś czas i wrócimy — oznajmił Benek. — Wracamy. Na co czekać? — Zymek był niezadowolony. — Cicho — Gietek nastawił uszu. — Co cicho, co cicho, nie słyszałeś, jak pociąg jedzie? — zgromił go Mietek, który już wcześniej usłyszał huk pociągu. Odczekali minutę, może dwie, i powoli, ostrożnie poczęli wracać. Las był pusty. Po przejściu kilkudziesięciu metrów przyśpieszyli kroku. Zymek i Tadek wysunęli się na czoło. — Wialiśmy z pół kilometra — mówił Zymek wymijając ostrożnie krzaki. — Boję się tego świństwa gorzej niż Niemców — wskazał ręką jałowiec. — Tak mnie wczoraj pokłuło, że w nocy nie mogłem spać. Drapałem się bez przerwy. Las począł rzednąć. Benek zrównał się z Zymkiem i Tadkiem. — Stójcie — nakazał. — Ja pójdę zbadać okolicę. — A cóż to, na wojnie jesteś czy jak? — zirytował się Zymek, ale stanął. Dookoła panowała cisza. Wypatrywali, czy Benek nie wraca, a jednocześnie nadsłuchiwali jakiegoś sygnału. Lecz minęło pięć i dziesięć minut, a jego wciąż nie było. — Idziemy — zakomenderował Zymek zniecierpliwiony. — Czego się wygłupiasz? Stój i czekaj — żachnął się Tadek. ł 185 — Ilu tych wodzów! — Zymek aż złapał się za głowę. Czekali jeszcze kilka minut. Naprężenie rosło. Teraz zaczęli się niecierpliwić inni. Tylko Tadek spokojnie przykucnął za drzewem i gryzł w zębach sosnową szpilkę. Nagle tuż za plecami usłyszeli szamotanie i gardłowy, wysoki wrzask: — Halt! Halt! Tadek sekundę trwał nieruchomy. Naraz skoczył jak sprężyna. Gietek, Kazik, Mietek i Stefek śmigali jak zające między drzewami. Zymek tylko uskoczył za pień i stanął koło Tadka. Zza krzaków wyłoniły się trzy postacie: Benek, Witek i Jurek. — Głupi kawał — powiedział ponuro Zymek nie patrząc już w stronę nadchodzących. A oni ubawieni byli na dobre. — Po Niemcach ani śladu — mówił Benek. — Stanęli widocznie na chwilę i pojechali dalej, bo Jurek z Witkiem spotkali ich na przejeździe. Hop! hoop! — krzyczał Benek za uciekającymi. — Oho, zatrzymają się parę kilometrów dalej — rzucił Zymek przez zęby. Nadeszli jednak wkrótce zawstydzeni, że tak łatwo dali się nabrać. Gietek był blady jak płótno, ale Kazik nasrożył się. — Mam gdzieś takie kawały! A ty jako wódz — zwrócił się do Benka — mógłbyś mieć trochę oleju we łbie. Robisz wrzask, a jesteś pewien, czy w pobliżu nie ma Niemców? — Nie ma, nie ma, bądź spokojny! — Benek był ubawiony. — Śmiejesz się, ale sam byś wiał nie gorzej od nas. — No, już zamknij gębę — warknął Zymek. — I tak straciliśmy niepotrzebnie tyle czasu. — A, idźcie! — rzekł Kazik ze złością. 186 — A co, ty zostaniesz, by wytrząść strach z portek? — zakpił Zymek. Gruchnęli śmiechem. Kazik zły i podwójnie draśnięty w swej ambicji ruszył jednak za innymi przygryzając wargi. Nie potrafiłby od nich odejść, tym bardziej że już niedługo wyjaśni się tajemnica, o której całą noc myślał. Podążali jakiś czas w milczeniu. Kiedy przecinali obszerną polanę, Tadek odezwał się: — Tych Niemców jest za dużo. I ciągle nam włażą w drogę. Nikt nie podjął rozmowy, ale zgadzali się z nim całkowicie. Bo rzeczywiście w swoim życiu, o każdej porze dnia i na każdym miejscu, napotykali Niemców, których należało wystrzegać się jak ognia. Słońce wznosiło się już wysoko, gdy dotarli do leszczynowej doliny. Tadek pierwszy dopadł kępy, która była celem ich dzisiejszej wędrówki. Benek przezornie wspiął się na wzgórze i rozejrzał się dookoła. Las był cichy i pusty. — Gietek, staniesz tu i będziesz pilnował — rozkazał. — Po co? — Jak to po co? Przecież może ktoś nadejść. — To nie może ktoś inny, tylko ja muszę? — A dlaczego ktoś inny, a nie ty? — Idź, pilnuj i nie gadaj — wtrącił Zymek uśmiechając się złośliwie. — Nie martw się, później ktoś cię zastąpi — pocieszał go Benek. Gietek niezadowolony i zły pozostał na wzgórku. Paliła go ciekawość. Widział, jak po kolei wciskali się wąskim przejściem do wnętrza kępy. Ostatni wśliznął się Benek. „Już na pewno kopią — myślał Gietek. — * 187 Postoję tu jeszcze trochę i zejdę. Co tam! Kto by o tej porze wałęsał się po lesie". Nagle gdzieś z boku trzasnęła gałązka. Zdrętwiał i spojrzał w tym kierunku. Poczuł, jak na czoło występuje mu zimny pot. Wprawdzie nie zobaczył nic, nie drgnął żaden liść, lecz wokół, poza jego plecami, snuł się jakiś niepokój, jakby ktoś stał i wpatrywał się w niego. W głowie roiło mu się od najstraszniejszych myśli. „Jeśli teraz zejdę, wygonią mnie z powrotem i wyśmieją. — Zacisnął zęby i starał się nie spoglądać poza siebie. — Jak oni długo siedzą". Było mu już wszystko jedno, co znajdą, byleby wyszli z kępy. „A Benek obiecał, że mnie ktoś zmieni. Idę" — zdecydował. Bezwiednie spojrzał za siebie. Zesztywniał. O kilkanaście metrów przed sobą zobaczył stojącą czarną ludzką postać bez głowy. Próbował poruszyć nogą — nie mógł. Zamknął oczy. Chciał krzyknąć — krtań ściskał mu strach. Nie wiedział, jak długo tak stał z zamkniętymi oczami. Gdy je ponownie otworzył, doznał niejakiej ulgi. Nie było już nikogo. Przemagając trwogę, krok za krokiem, począł wycofywać się, spoglądając wciąż w jedno i to samo miejsce. Kiedy był już w połowie wzgórza, naraz odwrócił się i jak szalony pomknął do kępy. — Benek! Wychodźcie! — wołał przeraźliwie. Nie mógł znaleźć przejścia. Miotał się dokoła leszczyny i próbował rozchylić gałęzie. — Czego wariujesz? — warknął Zymek, który pierwszy się wyśliznął. Gietek przylgnął do niego. Uczepił się go rękami. — Uciekajmy stąd! Tam! Człowiek bez głowy! — Odczep się. Zwariowałeś? — Zymek próbował go odtrącić. — Zostaw go — powiedział Benek, który stanął tuż przy nich. 188 Teraz wydostali się inni. Wygląd Giętka przekonał ich od razu, że nie kłamie. Jeden Zymek nie uległ trwodze. — Nie chciało mu się stać i dlatego narobił zamieszania. — Przysięgam na wszystko. Widziałem. Tam na wzgórzu. Benek rzucił trzymaną w ręku łopatkę i nie mówiąc słowa, spokojnym krokiem poszedł w kierunku wzgórza. Zymek spojrzał po twarzach kolegów i pośpieszył za Benkiem. Ruszyli całą gromadą, ale Benek zatrzymał ich ruchem ręki. We dwóch spiesznie wspinali się na wzgórek. Teraz Zymek kroczył pierwszy. Widzieli, jak obaj stanęli na szczycie i rozglądali się dookoła. Benek coś mówił i wskazywał ręką. Po chwili rozeszli się, jeden w prawo, drugi w lewo. — Poszli zbadać okolicę — oznajmił Jurek. — Jak to było? — zagadnął Tadek. — Obejrzałem się. Stał obok sosenki, ubrany na czarno, jakby w mundur policjanta — bez głowy. Napraw-, dę stał. — Ech, coś ci się przywidziało — rzekł Kazik. — Może ktoś szedł — dorzucił Mietek. — To był na pewno ten, co mu głowę ucięło — powiedział Gietek drżąc na całym ciele. — Głupstwa pleciesz — zgromił go Jurek. Lecz poczuli się wszyscy niewyraźnie. Od wielu lat po miasteczku i okolicy krążyła opowieść o człowieku, który zostawił narzeczoną i wyjechał do Ameryki. Tam w przeciągu kilku lat zdobył ogromny majątek, ale kiedy wrócił do miasteczka, narzeczona wyszła już za innego i wyjechała z tych stron. Dowiedziawszy się o wszystkim mężczyzna tejże jeszcze nocy rzucił się pod pociąg. Nazajutrz znaleziono tylko jego głowę. I od i 189 tej pory ludzie opowiadają sobie, że po okolicy krąży ów mężczyzna bez głowy i straszy. Żaden z nich nie wierzył naprawdę w to, co opowiadano. Ale dziwnie robi się na samą myśl, że można kogoś takiego spotkać. — Chodźmy kopać dalej. Szkoda czasu — zaproponował Jurek. — Lepiej zaczekać. Może ktoś naprawdę chodzi — sprzeciwił się Tadek. Kazik nachylił gałązkę i zerwał orzech. — Ale duży! — pochwalił się. Nasłuchiwali, wypatrując Zymka i Benka. Wreszcie zjawili się obaj. — Nie ma nikogo. Możemy kopać dalej — oznajmił Benek. — Ale na wszelki wypadek idź, Kazik, popilnujesz. — Sam? — Boisz się? — Nie boję się, ale nie przyszedłem tu pilnować, tylko kopać. — Tchórz go obleciał — przygadał Mietek. — Tchórz. A dlaczego ty nie pójdziesz? — żachnął się Kazik. — A właśnie, że pójdę. — Obejdzie się bez łaski — mruknął Kazik i z niechęcią ruszył na wzgórek. — Idźcie razem — pogodził ich Benek. — Kopać i tak wszyscy nie mogą, za ciasno. Do kępy będzie wchodziło po dwóch. Jeśli będzie trzeba, zawołamy was. — A zwracając się w stronę Zymka i Witka dokończył: — Najpierw wy kopcie. Tylko ostrożnie. Nie trzeba im było dwa razy powtarzać. — A gdzie Stefek? — zagadnął Benek. — Jestem tu — odparł z głębi leszczyny. — Po coś tam wlazł? 190 — Wcale stąd nie wyłaziłem. — No i co? — Jest. Jakaś skrzynka. — Bujasz? — Chodź, zobacz. — Chodźcie! Naprawdę skrzynia! — wołał Zymek. Wepchali się wszyscy. Stefek kopał zajadle. — Słyszycie? — zastukał w drewno. — Jeszcze trochę i odkopię całą. — Przerwij na chwilę — rzekł Zymek — Spróbuję, może da się wyciągnąć. Stefek ani słuchał. — Jeszcze trochę. Poczekaj. — Już starczy — zniecierpliwił się Zymek. — Chodź, Witek, wyciągniemy we dwóch. Skrzynka zakopana była płytko. — Zerwiemy najpierw papę — wtrącił Stefek. Nachylił się i szybkimi ruchami zrywał duże płaty papy. — No, teraz ciągnijcie — powiedział. Nachylili się, zaparli w ziemię i szarpnęli. — Jeszcze trochę. Skrzynka poruszyła się i uniosła. — Ale mała! — rozczarował się Stefek. — Mała, ale ciężka — mruknął Zymek. Skrzynka była ze zdrowego drzewa. — Ale jak ją otworzyć? — gorączkował się Jurek. — Dajcie, ja sam. — Stefek odtrącił ich. Pochyleni patrzyli na skrzynkę i na jego ruchy. Mocną wojskową łopatką podważał wieko. — Zabite na mur — szepnął któryś. — Idzie, podnosi się — zawołał Gietek. — Daj no, ja spróbuję — zaproponował Zymek. — Zostaw! — Stefek nie chciał przerywać roboty. — Co się rządzisz, jakby to twoje było. Stefek nie odpowiedział. Podważał coraz to w innym * 191 miejscu, a wieko skrzyneczki powoli ustępowało. Wreszcie Zymek nie wytrzymał. Pochylił się i szarpnął. Deska odskoczyła. — Odsuńcie głowy. Nic nie widać. — Wynieśmy to stąd — irytowali się. Benek, który przezornie zaopatrzył się w latarkę, zaświecił. Na wierzchu skrzynki zobaczyli jakieś tłuste szmaty. Rozrzucili je. Coś metalicznie zalśniło. — Rewolwer — westchnął Benek i wyciągnął rękę. Ale Stefek ubiegł go. Prócz rewolweru w skrzynce znajdowały się kule i kilka granatów. Zdobycz oszołomiła ich, ale mimo to w głębi byli zawiedzeni. Spodziewali się czegoś więcej. XXIX Zymek wciąż nie mógł się nacieszyć nożem podarowanym przez Stefka. Lubił ładne noże tak, jak Jurek książki. Nóż, który teraz posiadał, był zgrabniejszy i bardziej ostry od jego sławnej finki. Wtedy nad Wisłą nie chciał się przyznać, w jaki sposób ją stracił. Po prostu wstydził się. Przechodził akurat ulicą koło wartowni i dla zabawy podrzucał nią. Niemiec stojący przy bramie schwycił go za rękę i ścisnął tak nieoczekiwanie, że finka wypadła z dłoni. Wartownik schylił się, podniósł ją i schował do kieszeni. Upokorzony i bezradny musiał odejść nie mogąc upomnieć się o swoją własność. Dziś jeszcze, gdy przypomni sobie to zdarzenie, pieką go policzki z gniewu i wstydu. Spoglądając na nóż Zymek nie może sobie wyobrazić, jak ten Bida mógł podpalić kino? Na takie coś nie poważyłby się może i Zaręba. Tak łatwo przecież wpaść. Tylu Niemców tamtędy przechodzi! I gdyby tylko podpalił, ale do tego splądrował całe kino i zabrał, co się 192 dało. Zymek nienawidził Niemców, ale nie bał się ich. Mimo to nie znajdował w sobie tyle odwagi, by dorównać Stefkowi. Dowiedział się o całej historii następnego dnia po wyjściu z gestapo. Benek pierwszy mu ją opowiedział. Brzmiało to tak niewiarygodnie, że w pierwszej chwili Zymek kręcił niedowierzająco głową. Dopiero gdy Benek zaprowadził go do piwnicy i pokazał ukrytą w schowku dubeltówkę, uwierzył. Potem czekał kilka dni, aż Stefek sam mu się zwierzy. I rzeczywiście tak się stało. Siedzieli wówczas sami w schronie. Właściwie był też Abram, lecz przy nim mogli mówić o wszystkim, bo choć mieszkał z nimi pod jednym dachem i jadł z jednego sagana, nie wtrącał się w ich sprawy. I właśnie za to go lubili. Stefek ciął małymi nożyczkami gruby karton na równe kawałki, a Zymek czerwono-niebieskim ołówkiem przerabiał je na karty. W deszczowe dni lubili zaszyć się w kącie i grać w „tysiąca". — Co teraz? — spytał Zymek. — Dama żołędna — powiedział Stefek. — Za ciemno tu i niewygodnie. — Przysuń bliżej świeczkę. Pracowali w milczeniu. Po pewnym czasie Stefek zagadnął: — Jak ci tam było? Zymek chwilę nie odpowiadał, potem spojrzał na Stefka. — Nie wiesz jak? — odparł pytaniem. Stefek zawstydził się. — Wiem — podjął po chwili. — Ale ty tak nic nie mówisz. — Nie ma się czym chwalić — odrzekł cicho Zymek. — Poczekaj — Stefek nagle powstał. Szybko skiero- 13 Tarnina t 193 wał się w stronę piwnicy, podniósł drzwiczki i wsunął się do środka. Po dwóch minutach ukazał się na powierzchni. Wolno zbliżył się do kolegi i wówczas Zymek w jego ręku zobaczył lśniący nóż z piękną, kościaną rączką. — To dla ciebie — powiedział patrząc w bok. Zymek chwycił nóż bez wahania. — Klasa! Naprawdę klasa! — zachwycał się. — To z kina — rozpoczął Stefek i w krótkich słowach zwierzył się ze wszystkiego. Zymek słuchał go w milczeniu. Kiedy Stefek skończył, odchrząknął i patrząc na nóż powiedział: — Ja też chciałbym kiedyś zrobić coś takiego. — A w jego głosie brzmiała lekka nuta zazdrości i podziwu. Od owego dnia Stefek stał mu się bliższy. Kłócili się ze sobą jak dawniej, ale Zymek często ustępował i nie czepiał się go o byle co jak innych. Gdzieś w głębi bał się złośliwych oczu Stefka, a jeszcze więcej zależało mu na jego przyjaźni. Było zimno. Padał pierwszy śnieg. Wsunął dłoń do kieszeni i palcami z przyjemnością obmacywał rękojeść noża. W drugim ręku trzymał sporą paczkę. Oparty plecami o starą lipę, która chroniła go przed wiatrem, spoglądał na furtkę, nadczekując Stefka. Wiedział o jego zmartwieniu. Minęło już osiem dni, a ojciec wciąż nie wracał. Ostatnio Stefek kilka razy dziennie zachodził do domu, mając nadzieję, że zastanie tam ojca, ale za każdym razem wychodził smutniejszy i bardziej zamknięty w sobie. Zymek zastanawiał się, w jaki sposób mógłby dopomóc Stefkowi. Lecz czuł się tak bezradny, jak wtedy, gdy na skwerku złapali g» gestapowcy. I to go dręczyło. Trzykrotnie chodzili razem z kolegą na stację dopytywać się o ojca, ale zawiadowca, Niemiec, odpowiadał im zawsze jednakowo: 194 „Wróci ojciec, wróci". Nie było tam po co więcej chodzić. Jedyna rada to czekać. Zymek wie, że czekać nie tak łatwo. Poza tym jakoś nie wierzył w powrót starego Gwoździa. Do tej pory przecież dałby znać przez kogoś. Musiało się coś stać. Zawiadowca stacji wie na pewno, tylko nie chce powiedzieć. Zymek zaczął się niecierpliwić. Ulicą przemknęły dwa auta, a chodnikiem obok niego przeszła grupa Niemców. Jeden z nich obrzucił go nieufnym spojrzeniem. Zymek odwrócił głowę. „Gdyby tak wiedzieli, eo mam w tej paczce!" — uśmiechnął się. Naraz zobaczył Stefka. Gwizdnął na niego z cicha. — Coś tak marudził? — powiedział, gdy tamten zbliżył się. — A nic. Matka wyszła na miasto, a babka trochę chora. Musiałem napalić w piecu. Myślałem, że poszedłeś sam. — Ee! — oburzył się Zymek. Przeszli na drugą stronę jezdni i pomaszerowali wzdłuż ulicy. — Zimno, co? — zagadnął Zymek. — Daj, ja poniosę — zaproponował Stefek nie odpowiadając. — To wcale nie ciężkie. — To nic, ale daj. — Nie opłaci się, już tak blisko. — Jak chcesz. — Jak myślisz, co on powie? — próbował znów rozmowy Zymek. Stefek w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Skręcili w poprzeczną, wąską uliczkę, weszli na pierwsze podwórze, minęli niski, drewniany dom i między bezlistnymi drzewami szli w stronę chatki Zaręby. — Patrz, jest w domu — Zymek wskazał ręką smużkę dymu. t 195 Niewielkie okienko było zasłonięte. Chwilkę stali pod drzwiami nasłuchując. Z wnętrza nie dolatywał żaden szmer. Stefek zapukał pierwszy. — Mocniej walnij! — doradził Zymek. — Czego chcecie? — usłyszeli nad sobą. Zdziwieni spojrzeli w górę, ale wbrew oczekiwaniu nie ujrzeli tam Zaręby. Wpatrywali się uważnie w załamanie dachu szukając otworu, lecz na próżno. — No, gadajcie? Teraz usłyszeli głos obok siebie. Obejrzeli się, ale i tu Wieśka nie było. — Nie wygłupiaj się, otwórz — powiedział Zymek zbity z tropu. Było im nieswojo, że Zaręba może ich obserwować, a oni go nie widzą. Przy tym ten głos — to na górze, to z boku... Drzwi otworzyły się wolno. Za progiem stał Wiesiek. — Wchodźcie — zapraszał. — Tylko nie wolno stanąć nogą na progu. Nie wiedzieli, czy żartuje, czy mówi poważnie. Na wszelki wypadek przekroczyli próg ostrożnie. W tej chwili usłyszeli za sobą stuk. Obejrzeli się. Drzwi zamknęły się same. Od środka nie miały nawet klamki. — No? — mruknął Zaręba stojąc na wprost nich. — Co, no? — burknął Zymek. — Co się gapicie? Po coście przyszli? — Zobaczyć, jak mieszkasz. — Aha! No, to siadajcie. — I podsunął Zymkowi niski zydelek. Ale Zymek nie usiadł. Stołek wyglądał jakoś podejrzanie; przy tym Zaręba uśmiechał się dziwnie. — Trzymaj. To za światło. — Zymek podał paczkę. — Co to jest? — Zgadnij, jakżeś taki mądry — powiedział Stefek, który do tej pory stał milczący. 196 Zaręba wziął z rąk Zymka paczkę i położył na stole. — No, dziękuję — powiedział. . Podszedł do jednej ze ścian, coś nacisnął. Odskoczyły drzwiczki. Zymek zbliżył się. — Co to? Szafa? — spytał. Wiesiek zamiast odpowiedzi wyjął trzy ogromne jabłka. Dał im po jednym. Jedno zostawił sobie. — Strasznie jesteś ciekawy. — A ty strasznie tajemniczy. — Przekręć kontakt —zwrócił się Wiesiek do Stefka. Ten spełnił polecenie. Szafka zamknęła się natychmiast sama. — Przekręć jeszcze raz. Ku ich zdumieniu tym razem otwarły się drzwi. — Jeszcze raz przekręć — rzekł Zymek. — Stój! — krzyknął prawie Zaręba. Stefek odsunął się od kontaktu z obawą. Wiesiek podszedł do stołu i wtedy drzwi zatrzasnęły się z powrotem. — Cuda, co? — powiedział patrząc na nich z uśmiechem. — Pokaż jeszcze coś — poprosił Stefek. — Innym razem. Dziś już nie mam czasu — rzekł nagle Wiesiek. Zrozumieli, że nie ma co dłużej czekać. — Zobacz chociaż, co ci przynieśliśmy — mruknął Zymek rozczarowany. — Później zdążę, a teraz fruwajcie! Nacisnął jakiś guzik na stole i ku ich osłupieniu i tym razem otworzyły się drzwi. — Tylko nie stańcie na progu — przestrzegł. Opuścili domek niechętnie. Ledwo wyszli, drzwiczki zatrzasnęły się. — Ma łeb nie od parady — westchnął Zymek z uznaniem. Stefek przytaknął głową. — Tylko wcale się nie t 197 zainteresował, co mu przynieśliśmy — ciągnął Zymek trochę rozżalony. — Wziął tylko do ręki, od razu wiedział. A zresztą mógł już to oglądać w Tarninie. — W jaki sposób? — zdumiał się Zymek. — Zachodzi często do Abrama, jak nas nie ma. Kiedyś naoliwił dubeltówkę i nawet nie wiedzieliśmy kie- dy- — W Tarninie nic mu nie grozi. Czuje się jak u siebie — mówił Zymek. — Ale ja bałbym się bez jego wiedzy wejść do domku. — Naumyślnie tak wszystko urządził, żeby byle kto tam nie wlazł. — Chyba — zgodził się Zymek. Szli jakiś czas w milczeniu. Wiatr ze śniegiem ciął ich po twarzach. Stefek nieoczekiwanie zwolnił kroku. — Ojciec jeszcze nie. wrócił — powiedział naraz niby to do Zymka, niby do siebie. Zymek próbował ulepić śnieżkę, a jednocześnie w myślach szukał jakiegoś pocieszenia dla kolegi, ale nie znajdował. — Będziesz słuchał książki? — zmienił temat. Stefek nie odpowiedział. Po kilkunastu krokach Zymek znów podjął: — Słyszałeś? Tadek przyniósł Benkowi buty. Jego matka kupiła specjalnie dla Benka od jakiegoś żołnierza. Bardzo lubi Benka. — I Zymek cisnął brudną śnieżką w stado wron. — W nocy złapie mróz, trzeba zdrowo napalić w beczce. Nagle Stefek zagrodził mu drogę. — Jak myślisz, wróci? — spytał. Na moment zaległa cisza. — Nie wiem... — zająknął się Zymek. — Może wróci, a może nie wróci — odpowiedział z namysłem, patrząc w stronę Tarniny. 198 Do samej Tarniny już nie odzywali się. Dopiero przy wejściu Zymek spytał: — Żal ci było oddawać Zarębie? — Żal — rzekł Stefek. — Mnie też — przyznał się Zymek. XXX Kazik od godziny kręcił się wokół lasku. Przykucał za krzakami i obserwował. Wartownik ubrany w ciężki płaszcz obchodził wytrwale dookoła kolumnę czołgów rozmieszczoną pomiędzy młodymi sosenkami. Robiło się szaro. W budynku znajdującym się o jakieś sto pięćdziesiąt metrów dalej, zamieszkanym przez Niemców, płonęły już światła. Kazik patrzył na nie z zawiścią. Sam przemarzł już do kości. Gdy uprzytomnił sobie, że w Tarninie buzuje ogień, a koledzy siedzą i wesoło rozmawiają, o mało nie zaniechał dalszego czatowania. Jednak nie uległ pokusie. Postanowił nie przepuścić okazji. W pewnym momencie wartownik zamiast skręcić udeptaną przez siebie ścieżką w prawo, powędrował prosto w kierunku oświetlonego gmachu. „Teraz" — pomyślał Kazik. Wysunął się zza krzaka i chyłkiem, prawie na czworakach, przebiegł szybko do pierwszych drzewek. Serce biło mu niespokojnie. Wyprostował się nieco i na palcach jak kot skradał się do upatrzonego czołgu pośrodku zagajnika. Niechcący nadepnął suchą gałązkę. Rozległ się przeraźliwy trzask. Przykucnął. Był pewien, że wartownik usłyszał. Ale wokół panowała cisza jak przedtem. Odetchnął parę razy głębiej i skradał się dalej. Gdy mijał pierwszy czołg, wionął na niego przejmujący chłód. Przywarł do gąsienic i chwukę rozglądał się na wszystkie strony. „Może wrócić?" ł 199 Przez sekundę pożałował, że wybrał się sam. Hen, gdzieś daleko zabrzmiał czyjś śmiech. Odetchnął z ulgą. Poruszał się nadal szybko, w przyczajonej pozycji, gotów w każdej drwili do ucieczki. Serce łomotało mu gwałtownie. Wyminął dwa następne czołgi i wówczas zobaczył ten upatrzony przed kilkoma dniami. Dobrą chwilę stał ukryty za jałowcem, uważnie przeglądając teren. Było całkiem pusto i cicho. Jeszcze raz obrzucił spojrzeniem wszystko dookoła i skradał się wolniutko, krok za krokiem. Kilkunastometrowa odległość wydłużała się w setki metrów. Wyminął kilka drzewek i krzaków, a gdy na koniec zbliżył się na jakieś dwa metry od czołgu, okrążył go. Dostrzegł właz. Był uchylony. Podpełzł blisko i rękami dotknął zimnego żelaza. Przejął go chłodny dreszcz. Nasłuchiwał, lecz cisza panowała zupełna. Powoli, by nie narobić hałasu, wdrapał się na czołg, podsunął do włazu i podważył go obydwoma rękami. Ciężka klapa ustąpiła bezgłośnie. Spojrzał do wewnątrz. Panował tam gęsty mrok. Wyjął latarkę, pochylił się i zaświecił. O mało nie spadł z czołgu. W pierwszej chwili wydało mu się, że na dnie leży jakiś człowiek okręcony płaszczem. Opamiętał się szybko. Był to po prostu ciężki, zwinięty kożuch. Powoli, by niczego nie potrącić, wpełzł do środka. Ostrożnie oświetlał wnętrze. Widział jakieś zegary, linki, przewody, skrzynki z amunicją, karabin maszynowy i masę innego sprzętu. Obok zwiniętego kożucha zauważył plecak. Sięgnął ręką i rozchylił go. W środku były jakieś książki, bielizna, a na wierzchu znajdowała się para futrzanych rękawic. Wziął je, zgasił latarkę i wychylił głowę z włazu. Nasłuchiwał. Potem wdrapał się na wierzch, z wysiłkiem opuścił ciężką, żelazną klapę i zeskoczył na ziemię. Rękawice wsunął za pasek od spodni. Teraz szedł szybko, wybierając największe gąszcze. 200 Zapadał wieczór. Gdy dotarł do dróżki, po której spacerował wartownik, przystanął. Rozejrzał się w prawo i w lewo. O jakieś czterdzieści kroków, zwrócony do niego plecami, stał Niemiec i obserwował gmach. Zawahał się — iść czy czekać? Ale w tejże chwili Niemiec odwrócił się, rozejrzał bacznie i ruszył w jego stronę. Serce zamarło mu z trwogi. Rozpłaszczył się przy ziemi, niespokojnie obserwując zbliżającego się wartownika. Ale ten najwidoczniej nie dostrzegł go, bo szedł równym krokiem, rozglądając się w prawo i w lewo. „Zęby tylko nie spojrzał, żeby tylko nie spojrzał" — modlił się w duchu. Wartownik podszedł tuż, tuż i jakby zwolnił kroku. Nie — minął. Przystanął, nogą trącił jakiś kamień czy szyszkę, ostukał buty z błotnistego śniegu i pomaszerował w prawo. t 201 Ledwo znikł za pierwszymi sosenkami, Kazik jak sprężyna wyskoczył zza krzaka i śmignął przez ścieżkę między sosenki po drugiej stronie. Pędził co tchu. Dopiero kiedy wypadł na pola, zerknął poza siebie. Choć nikogo nie dostrzegł, biegł dalej pochylony, pragnąc jak najprędzej znaleźć się poza zasięgiem oczu wartownika. Było już ciemno, kiedy wpadł do Tarniny. W schronie znajdowali się wszyscy prócz Benka. Kazik stanął przy drzwiach i dyszał ciężko. — Kto cię gonił? — zerwali się. Odetchnął kilka razy. — Nikt — powiedział i uprzytomnił sobie, że naprawdę nikt go nie gonił. Spoglądali na niego niedowierzająco. — Gdzieś był? — zagadnął Tadek. — W Kozim Zagajniku, w czołgu — wyrzucił jednym tchem. — Po co? iW jaki sposób? — zbliżyli się do niego zaciekawieni. Wyciągnął rękawice zza pasa. Zymek wziął je do ręki — Fajne! Akurat dla mnie — powiedział. — Figę! — Kazik wyrwał mu. — Chcesz mieć takie same, idź i weź. Pełno ich tam leży — skłamał. — Jak się tam dostałeś? — dopytywał Jurek. — Między krzakami. — A wartownik? — Co on tam widzi. — Byłeś w czołgu? W środku? — zainteresował się Mietek. — A gdzie? — odparł Kazik z wyższością i serce zalała mu duma. Oto stoi naprzeciw nich zasapany, zmęczony, ale zwycięski. 202 — Nikt cię nie gonił, a dlaczego tak wiałeś? Bałeś się, co? — zagadnął Zymek z leciutkim uśmiechem. Kazik spąsowiał. Drwina dotknęła go mocno. Tak, bał się, bał się strasznie i Zymek od razu to zauważył. Nim zdołał coś odpowiedzieć, Mietek wtrącił: — Co się go czepiasz? Sam byś się bał. — Czego? — spytał Zymek. — Jak to? Niemców. — Przecież go Niemcy nie widzieli i nie gonili. — Siadaj — rzekł Jurek — i opowiedz dokładnie, jak to było. Po coś tam poszedł? — Co tam opowiadać! — mówił Kazik zniechęcony. — Chcecie wiedzieć, jak tam jest, to idźcie sami. — Nie bądź taki ważny! — syknął Gietek z kąta. — Zamknij się! — Kazik aż zgrzytnął zębami. — Na mnie się porwij — zaproponował Zymek. Kazikowi z gniewu drżały ręce. Inaczej wyobrażał sobie przyjęcie przez kolegów. Tymczasem interesuje ich tylko, jak tam było w czołgu, a wcale nie podziwiają jego odwagi, jeszcze wyśmiewają. Czuł się głęboko dotknięty w swej dumie. — No, opowiedz, coś tam widział? — nalegał Tadek. Chwilę walczył ze sobą. — Dużo rzeczy. Skrzynki z amunicją, karabiny maszynowe, plecaki, kożuchy i wiele innych rzeczy. — A co w tych plecakach? — dopytywał Mietek. — Wszystko, co tylko się chce. — Coś w rodzaju „stoliku, nakryj się" — przygadał Zymek. — Och, to musimy tam pójść — zachwycał się Mietek nie zwracając uwagi na słowa Zymka. — Zazdrościsz, że to ja byłem, a nie ty! — wybuchnął Kazik. 1 203 — Czego mam ci zazdrościć? Strachu? Jak mi się zechce, to jutro z samego rana pójdę — odciął Zymek. — No, zobaczymy. — Ja tam nie radzę — rzekł nieoczekiwanie Witek. Spojrzeli na niego. Sądzili, że jeszcze coś powie, ale on nie patrząc na nich zajął się rzeźbieniem grubej, jałowcowej laski. — Jurek, czytaj dalej — odezwał się Stefek, który przez cały ten czas siedział milcząco. — Czytaj, czytaj — podchwycił Mietek. Przycichli. Zymek wyjął z kieszeni metalowe pudełko, otworzył je i zaczął skręcać papierosa. Od kilku tygodni palił systematycznie. Kazik patrzył na niego łakomie. — Zostaw popalić — poprosił. — No, ucisz się! — zgromił go Gietek. — ...Serce zaczęło mu bić jak młotem — zaczął Jurek. — Gdyby mógł dorwać się do strzełby i ładunków, stałby się po prostu panem położenia. Dość było w takim razie wysunąć się cicho z wnęki, ukryć się ? jakie kilkadziesiąt kroków między złomami kamieni i stamtąd pilnować wyjścia. „Sudańczycy i Beduini — myślał — gdy zbudzą się i spostrzegą, że mnie nie ma, wypadną razem z jaskini, ale wówczas dwoma strzałami..." Głos Jurka brzmiał jednostajnie. W Tarninie było ciepło i cicho. Wiał silny wiatr, toteż żarówka płonęła równomiernym blaskiem. Wszyscy byli zasłuchani. Witek nadal rzeźbił swoją laskę. Zymek mocno zaciągał się tytoniowym dymem, a Stefek cierpliwie obszywał dratwą łatkę na bucie. Kazik siedział nieco osowiały. Gietek z Mietkiem wpatrzeni w Jurka starali się nie uronić ani jednego słowa. Na dworze wciąż padał pierwszy, gęsty śnieg. 204 XXXI Pochyłe zbocza porastała młoda dębina. Z rzadka w górę strzelały wysokie sosny o rozrośniętych, zielonych koronach przykrytych teraz śniegiem. Nie był to już pierwszy „ptasi" śnieg, lecz głęboki, zimowy, który na pewno doleży aż do wiosny. Gdzieniegdzie usypane były zaspy, a małe kotlinki i doły, zdradziecko ukryte pod grubą warstwą bieli, czaiły się co krok. Chociaż wzniesienie otaczał ze wszystkich stron stary las, wiał tu porywisty wiatr i tumany śnieżnego pyłu osypywały się z drzew. Wybierali miejsca najbardziej udeptane przez zające. Jurek uchodził za specjalistę od tropienia śladów, toteż on wskazywał, gdzie najlepiej zastawiać sidła. W pewnej chwili znalazł nawet ścieżynkę udeptaną przez lisa. — Chodźcie tutaj — zawołał do Kazika i Tadka, którzy skończyli zakładać nowe sidło. — Widzicie, to ślady lisa. O, kropla krwi, a tam druga. — Widzę — potwierdził Kazik. — Musiał być ranny. — Nie, ja myślę, że coś zagryzł i niósł w zębach. Stąd ta krew — rzekł Tadek. — Chyba tak — zgodził się Jurek. — Bo patrzcie, jakie głębokie ślady. Musiał coś dźwigać i zapadał się. — Rzeczywiście — przytaknęli. — Na niego też zastawimy sidła? — zagadnął Kazik. — A jak?! — zdziwił się Jurek. — Tylko trzeba te z drutu stalowego, bo inne przegryzie. Wynaleźli kilka dogodnych miejsc i umocowali w nich stalowe pułapki. Wierzyli, że coś upolują. Tylko jeden Stefek chodził za nimi z rękami w kieszeniach i wzruszał lekceważąco ramionami. ł 205 — Każdy rozsądny zając na dwadzieścia metrów wcześniej zauważy pułapkę — mówił. — A co dopiero lis? Nie nazywałby się lisem. — I lis się przechytrzy, bądź spokojny — odpowiedział Zymek. Powietrze było mroźne i czyste. Przy oddychaniu z ust wydobywały się obłoczki pary. Kiedy ustawili ostatnią pułapkę, poczęli wolno przekopywać się w górę. — Po południu spadnie śnieg, przysypie nasze ślady i lepiej osłoni pułapki — prorokował Tadek patrząc w niebo. Spojrzeli w górę. Od wschodu falą płynęły szare, nieprzyjemne chmurzyska. — Z tej góry dobrze by było zjeżdżać na nartach — powiedział Jurek, kiedy już wdrapali się na szczyt wzniesienia. — Tak, tylko skąd je wziąć? — posępnie zauważył Kazik. — Po prostu zagiąć deskę na końcu i narta — odparł Zymek. — Niech mnie ściśnie, jeśli sobie nie zrobię nart. — A deski? — zapytał Mietek. — Deski? Mało ich w szpitalnym płocie albo w tartaku? — E, takie to niedobre — powątpiewał Mietek. — Co ty tam wiesz — ofuknął go Zymek. — Dobrze, dobrze, zobaczymy, jakie będą te twoje narty. Brnąc po kolana w śniegu zmierzali lasem w kierunku Tarniny. Dookoła widniało pełno zwierzęcych tropów. Jurek przycichł i wydawał się jakiś zamyślony. Mróz, śnieg i las przypominały mu Kanadę opisywaną w książkach Curwooda. Był to jeden z najulu-bieńszych jego pisarzy, którego powieści czytał po pięć 206 i sześć razy, a wiele fragmentów umiał na pamięć. Taki dzień jak dziś nastrajał go marzycielsko. Widział siebie jako trapera przemierzającego ogromne przestrzenie Kanady w pogoni za przygodą. Marzył o własnej mocnej chacie, zbudowanej z bali, a ukrytej gdzieś w głębi borów, nad jednym z licznych jezior. Kiedy brał książkę Curwooda do ręki, marzenia te wybuchały w nim jak płomień. Czuł tęsknotę do surowego, zdyscyplinowanego życia, jakiego wymagały kanadyjskie puszcze. — Podobało ci się „W pustyni i w puszczy"? — zagadnął Tadka idącego obok. Ten uniósł głowę. Oczy iskrzyły mu się. — Masz jeszcze takie książki? — odpowiedział pytaniem. — Mam, nawet ładniejsze. — Ładniejsze? A jakie? — „Łowcy wttków", „Łowcy głów" — wyliczał Jurek. — Moglibyśmy jedną z nich zacząć dziś czytać. Zymek zrównał się z nimi. — O czym mówicie? — zainteresował się. — O książkach — odpowiedzieli równocześnie. — Ta o Stachu i Nelce fajna była — oznajmił Zymek ze znawstwem. — Och, mam piękniejsze, zobaczysz! O polowaniach, o poszukiwaniu złota, o walkach z Indianami — mówił ucieszony Jurek, Zymek bowiem do tej pory był najzaciętszym wrogiem książek i wspólnego czytania. — E — przerwał mu Zymek — żeby tam samemu pojechać, to jeszcze. Jurek nagle stanął. — A czy nie możemy pojechać? Zaciekawieni otoczyli go kołem. •i 207 — Kiedy tylko wojna się skończy, będziemy mogli zbudować sobie wielką łódź i wszyscy, jak tu jesteśmy, możemy pojechać do Ameryki. Jest nas dziewięciu — mówił z uniesieniem. — Razem będziemy polowali, razem włóczyli się po lasach i dżunglach. Będziemy mogli mieć wszystko i być wszędzie. Zaprzyjaźnimy się z Indianami, wybudujemy sobie potężny dom, będziemy razem spać, jeść i mieszkać. — A skąd weźmiesz broń? — wtrącił nieoczekiwanie Zymek. — Broń? Mamy jedną fuzję. Zdobędziemy mocne, myśliwskie noże. A zresztą gdybyśmy chcieli, moglibyśmy mieć karabiny. Kazik przecież widział je w czołgu. Tylko trzeba się tym zająć. — Jeden z Piaskarzy ma karabin. Na pewno by nam sprzedał — dorzucił Benek. — Poza tym, nim wojna się skończy — podjął znów Jurek — upłynie kilka miesięcy. Przez ten czas zdołamy nagromadzić broni, amunicji, wszystkiego, co potrzebne na taką wyprawę. — Ja mogę jechać — oznajmił Benek. — Ja też, ja też — wykrzykiwali jeden przez drugiego. Jeden Tadek nic nie powiedział. Gdy ruszyli, szedł w tyle rozmyślając nad czymś. — Kiedyś czytałem o takich dwóch chłopakach, co przekradli się do Ameryki na okręcie — idąc opowiadał Jurek. — Nie mieli ani pieniędzy, ani broni, nic. Wylądowali w Brazylii. Tam wałęsali się jakiś czas po mieście. Pomagali to przy kuchni, to przy sklepie, aż pewnego dnia jeden Brazylijczyk zaprosił ich do swej plantacji położonej w głębi dżungli. Tam zmusił ich do roboty. Parę miesięcy pracowali, a po cichu knuli ucieczkę. Pewnej nocy wykradli broń, dwa konie, sporo żywności i cichaczem wymknęli się z plantacji. 208 I od tej pory przez wiele, wiele lat żyli w lasach amerykańskich. Zaprzyjaźnili się z Indianami i zasłynęli jako doskonali myśliwi i wojownicy. Na koniec odszukali tamtego plantatora i zmusili go, by na zawsze wyniósł się z dżungli. — Przynieś tę książkę. Przeczytamy — nalegał Gie-tek. — Nie, najpierw przeczytamy inną, o Kanadzie. Już Tadkowi mówiłem. — Napalę porządnie, żeby było ciepło w Tarninie, i będziemy cały wieczór czytać — cieszył się Mietek. Przyspieszyli nieco kroku. Gdy zbliżyli się do. Tarniny, dostrzegli Abrama. Stał oparty o sosnę, jakby na nich czekał. Podeszli do niego. — No, zastawiliście sidła? — zagadnął. — Zastawiliśmy — odparli chórem. — Chodźmy do Tarniny, nie ma co tu stać — nalegał Kazik. — Zaczekajcie — zatrzymał ich ręką Abram. — Pan Zaręba prosił, abyście tam nie wchodzili do zmroku. Stali ze spuszczonymi głowami. — Obiecał wam za to coś przynieść — dodał zaraz pospiesznie. W milczeniu pasowali się ze sobą. Trudno im było bez oporu wyrzec się na tyle godzin ciepłej i przytulnej Tarniny. Lecz tym razem rozumieli już, po co była Wieśkowi potrzebna. Benek pierwszy uniósł głowę. — Żadnej zapłaty nie chcemy — powiedział dumnie. Abram znów się uśmiechnął. Odwrócił się zaraz i nierównym krokiem ruszył w stronę schronu. Z jego pochylonej ku przodowi postaci i z całego zachowania wyczuli, że z żalem oznajmił im przykrą wiadomość. 0 I nagle zrozumieli, że ten milczący człowiek jest im bardzo bliski. 14 Tarnina 299 XXXII — Odsuń się, bo cię niechcący uderzę — upominał Tadek brata. Na początku zimy, gdy spadł pierwszy śnieg, obiecał mu zrobić sanki i teraz je kończył. Dwucalowymi gwoździami przybijał cienkie listewki. — Będą się dobrze ślizgały? — dopytywał Jędrek. — Będą, będą, nie martw się. Trzeba je tylko trochę wyjeździć. A jeszcze jak wystaram się o blachę i przybiję do płóz, wtedy będą śmigały, zobaczysz. Jędrek dreptał naokoło niego ucieszony. Skwapliwie podawał to gwoździe, to obcęgi, chcąc się przypodobać. — Jeszcze tylko dwa gwoździe. Potem umocujemy sznurek i sanki gotowe. — To jeszcze dziś pojeżdżę? — No, jak ci mamusia pozwoli. — Pozwoli. Mówiła, że pozwoli. — Poszukaj sznurka. Tam jest w szufladzie. Tylko szybko. Jak skończymy raz dwa, to jeszcze skoczę z tobą na górkę koło szkoły. Pojeździmy razem. Jędrek aż się zarumienił z radości. Pospiesznie wynalazł sznurek. Trzymał go na wyciągniętej dłoni i patrzył w Tadka jak w obraz, gdy ten przybijał ostatni gwóźdź. — No, dobra. Teraz ubieraj się szybko i zaraz idziemy. — Dokąd? — zapytała matka, która właśnie weszła. — Pojeździć z Jędrkiem na sankach. — To może później. Chciałabym, żebyś posiedział trochę za mnie w sklepie. Taki tam ziąb. Przy tym czas nastawić już obiad, a tu jeszcze ziemniaki nie obrane. — Dobrze — zgodził się. Jędrek był zawiedziony. 210 — Ty możesz iść sam, tylko nie pogub mi rękawiczek — powiedziała. Tadek otrzepał spodnie z trocin, zamiótł pośpiesznie podłogę i wszedł do sklepu. Było tu istotnie lodowato. W zimie z oszczędności nie opalali, tym bardziej że niewielu przychodziło klientów. Czerwona i zielona lemoniada poustawiana na półkach zamarzła, a szyby pokrył grubą warstwą lód rzeźbiony w dziwaczne kwiaty. Tadek stanął przy oszklonych drzwiach i chuchał na zamarzniętą szybę. Lód topił się szybko. Spod niego wyglądało czyste szkło. Przetarł je rękawem i wyjrzał na ulicę. Na jezdni przy kupce końskiego nawozu tłukło się stado wróbli. Poza tym dokoła nie widać było żywego ducha. Ulica wyglądała szaro i posępnie. Wysokie, stare lipy odarte z liści odcinały się czernią na tle śniegu. Otworzył drzwi i wyszedł za próg. W dali zobaczył dwie szybko idące kobiety otulone grubymi chustkami. W górze nad drzewami z przeraźliwym krakaniem krążyło stado wron. Zatęsknił za Tarniną i kolegami. Chciał wejść już do środka, gdy zobaczył, jak zza rogu wyszedł Zymek. Gwizdnął z cicha. Zymek zamachał ręką i wydłużył krok. Gdy się zbliżył, Tadek zobaczył, że Zymek niesie narty. — Masz może paski? Zobaczysz, narty tip top! — wołał z daleka Zymek. — Pokaż! — zainteresował się Tadek. — Nie za krótkie? — Nie, akurat. Na wyciągnięcie ręki. — Jak je wygiąłeś? — Gotowałem w wodzie rozgięte, później stały kilka dni i widzisz, jak z fabryki. — Chyba i ja sobie takie zrobię. — To nie sobie zrobiłem. t 211 — A komu? — Pamiętasz, temu Piaskarzowi, o którym mówił Benek. — Aha, wiem — zrozumiał Tadek. — Zgodzi się? — Gadałem z nim. Chce, żeby mu jeszcze coś dopłacić. — Pieniądze? — Aha. — A skąd je weźmiemy? — W tym to już głowa Kazika i Mietka. Nie słyszałeś? Wczoraj naradzali się, że zetną kilka choinek i sprzedadzą w mieście. — Kiedy idziesz na Piaski? — Dzisiaj. Może pójdziesz ze mną? — Teraz nie mogę. — Ale nie teraz, wieczorkiem. — Zgoda, ale jak z forsą? — Powiemy, że oddamy mu za tydzień. Zgodzi się na pewno, zobaczysz. — To wpadniesz do mnie? — Lepiej ty przyjdź do Tarniny. Stamtąd będzie bliżej i prościej przez las. — No, to chodź do środka. Poszukam pasków. Powinienem gdzieś mieć. Zymek ostukał buty ó próg i wszedł do sklepu. — Daj się napić — mrugnął do Tadka. — Coś ty, zamarznięta na kość. — Daj, nie bój się, ja ją rozgrzeję. Tadek wziął butelkę z półki. — W takie zimno pić, zwariowałeś chyba. — Jak darmo, to czego nie? Tadek znikiaął w kuchni, a on chuchał i rozgrzewał butelkę w dłoni. Lecz na próżno. Lód w środku nawet nie ruszył się. W końcu zrezygnowany postawił butelkę na miejscu. Stanął przy drzwiach i jak Tadek przed- 212 tem spoglądał przez wychuchaną szybkę na ulicę. Przejechała niemiecka sanitarka rozpędzając stado wróbli. Kilku przechodniów z podniesionymi kołnierzami przeszło w jedną i drugą stronę. „Psi czas" — pomyślał Zymek. — Mam paski, tylko nie wiem, czy będą dobre — zjawił się Tadek. — Pokaż. Hm, trochę za cienkie. No, ale trudno. To idę — Zymek wziął narty. — Będę czekał na ciebie w Tarninie. — Dobra. Przyjdę za jakieś dwie, trzy godziny. Poczekaj — zatrzymał go jeszcze. — Wiesz co, pomyślałem sobie, że warto, by każdy z nas miał porządny plecak. — Pewnie — zgodził się Zymek. — Więc trzeba będzie wypytać Piaskarzy. Na pewno mają niejeden. — Zrobi się, tylko przyjdź — rzekł Zymek już za progiem. Tarninę ogarnął istny pożar marzenia o czekającej ich wielkiej przygodzie. Do późna w noc siedzieli w schronie, czytali głośno podróżnicze powieści i snuli plany. Owładnięci byli tak głęboko myślą o podróży na Dziki Zachód, że wszystkie ich codzienne kłopoty skupiły się dookoła tej wyprawy. Nie zastanawiali się, kiedy ona nastąpi — to nie było ważne. Postanowili przede wszystkiem zebrać potrzebny ekwipunek, broń i wszystko, co tylko mogłoby się przydać w długiej, uciążliwej podróży i tam na lądzie, w tropikalnych dżunglach i w urzekających kanadyjskich lasach. Nigdy nie byli tak jednomyślni, tak zgodni, jak teraz. Tadek siedział jakiś czas za ladą pogrążony w myślach, potem wstał i przechadzał się po sklepie. Wierzył I 213 mocno jak wszyscy, że wyprawa dojdzie do skutku. Dręczyły go tylko wyrzuty sumienia, czy powinien odjechać? Jędrek jest mały, matka czasami zapada na zdrowiu. Jeśli odjedzie, nie będą mieli nikogo, kto by im pomógł. Bał się, że tam opadną go wyrzuty sumienia, a wtedy będzie za późno na powrót. Rozważał więc na wszystkie sposoby, jakie znaleźć wyjście. Jak dotychczas na próżno. I choć pracował na równi z innymi, a nieraz więcej, to jednak marzenia jego zaprawione były goryczą. Inni nie mieli tych trosk. Jurek i Witek i tak prawie w niczym nie pomagali matce. Kazik mógł przepaść pewnego dnia i rodzina nie od razu zauważyłaby, że go nie ma. Tak więc tylko on jeden walczył ze sobą. Gdyby Jędrek był starszy, gdyby matka była silniejsza, wtedy odjechałby i nie miał skrupułów, lecz na razie Jędrek jest mały i niezaradny, a matka coraz częściej narzeka na piersi, nieraz długo i strasznie kaszle i męczy się przy każdym większym wysiłku. Pewnego dnia Tadek zagadnął Stefka: — Czy nie będziesz tęsknił za rodziną? — Będę — powiedział Stefek. — Ale przecież kiedyś wrócę. Zmarzły mu ręce. Począł je rozcierać, gdy wtem skrzypnęły drzwi. Spojrzał. W progu stał żandarm. Tadek znał go dobrze, spokojnie wszedł więc za ladę. Czekał. Niemiec rozejrzał się po sklepie, zerknął na wystawę, potem skinął na Tadka, by wyszedł zza lady. Chwilę wahał się, czy powinien. Oburzyła go bezczelność żandarma. Wyszedł w końcu, ale wzrok miał zuchwały. Kiedy Niemiec plądrował po półkach i pod kontuarem szukając niedozwolonego towaru, Tadek patrzył na niego z nienawiścią, a w duchu modlił się, by nie weszła matka. Po kilku minutach Niemiec znudził się daremnymi poszukiwaniami. Otworzył teczkę, wy- 214 jął z niej jakiś blankiet i coś pisał piórem. Kiedy skończył, uniósł głowę i zapytał: — Wo ist Mutter? Tadek wytrzymał jego wzrok. — Wo ist Mutter? — powtórzył zbliżając się. — Nie ma — odpowiedział Tadek. Nim zdążył zrozumieć, co się stało, Niemiec wymierzył mu ostry, mocny policzek. Zatoczył się. Stał z bezradnie opuszczonymi rękami i ze łzami gniewu w oczach. Niemiec już uśmiechał się zwycięsko i wskazywał ręką wypełniony blankiet leżący na kontuarze. Po chwili drzwi się zamknęły. Tadek odetchnął. Matka niczego nie widziała. Szybko podszedł do kontuaru i wziął pozostawione pismo. Poznał je od razu. Kara. Niżej równymi cyframi: „tysiąc złotych". Był oszołomiony. Żandarm często wpadał do sklepu, przeprowadzał rewizję i wymierzał karę, którą trzeba było szybko opłacić, lecz nigdy suma nie była tak wysoka jak tym razem. W sklepie był całkowity zastój. Tadek wiedział, że matka nie ma ani grosza. Chwilę rozważał, wreszcie wziął papier i włożył go do kieszeni. Sięgnął do policzka. Palił go jak ogień. Wyszedł na ulicę, wziął garść śniegu i. przyłożył do zbolałego miejsca. Widział, jak w oddali podrygującym krokiem maszeruje żandarm otulony w ciepły, zielony płaszcz. Tadek podniósł rękę i pogroził, ale pojął jednocześnie, że może jedynie grozić. Gdy wrócił do sklepu, wciąż jeszcze kipiał w nim gniew. Drzwi od kuchni były uchylone. — Tadziu — usłyszał. — Jestem. — Był ktoś? — Tak. Kupił torebkę sody. — Sody? — zdziwiła się. — To trzeci klient dzisiaj i wszyscy po sodę. A co ty masz taki czerwony policzek? — zaniepokoiła się. — Nie czerwony — zaprzeczył. — Jak to: nie czerwony? Przecież widzę. — Bolał mnie ząb i natarłem śniegiem — skłamał. — Wiesz co — powiedziała — zamknij sklep. Dość na dzisiaj. I tak nikt chyba nie przyjdzie, a jeszcze przeziębisz się. — Nie, mamo, posiedzę z godzinkę. Już mnie ząb nie boli. — No, jak chcesz — rzekła z troską w głosie. Weszła z powrotem do kuchni i zamknęła szczelnie drzwi. Tadek stanął przy oknie. Całą siłą próbował opanować się, ale nie mógł. Ciepłe łzy płynęły mu po policzkach. Nienawiść do żandarma, poczucie bezradności wobec siły tamtego i owa gorycz w marzeniach o wyprawie — wybuchnęły w nim nagle długim, niepowstrzymanym płaczem. XXXIII Zanosiło się na zamieć. Niebo kłębiło się od niskich chmur, ciągnęły podmuchy wiatru. Wybrali się we czterech: Kazik, Stefek, Jurek i Zy-mek. Kazik szedł pierwszy. Znał dobrze drogę i we-dział, jak poprowadzić. Minęli koszary, pole spoczywające pod śniegiem, potem wysoki gmach zamieszkany przez Niemców i półkolem, ostrożnie podchodzili do zagajnika. W dali przejechał traktor z dwiema przyczepami. Za nim śmignęły chłopskie sanie. Pochyleni ku przodowi szli krok za krokiem. Zymek naciągnął zielony beret na uszy i gwizdał przez nos. Kazik przechylał się z boku na bok, szedł bowiem w starych pantoflach prababki z powykręcanymi obcasami. 216 Swoje buty zdarł do cna i szewc nie chciał nawet reperować. Pantofle znalazł na strychu w skrzynce z rupieciami. Miały zdarte zelówki, ale przybił nowe i nosił, pomimo że koledzy natrząsali się z niego. Przez jakiś czas okręcał nogi po prostu szmatami i obwiązywał sznurkiem. Wyglądało to tak okropnie, że wolał już pantofle prababki. — Ciekawe, kogo pierwszego z nas zastrzelą? — w pewnej chwili spytał Zymek. — Chyba ciebie, Kazik. Idziesz jak kulawa szkapa. — Zamknij japę! Nie wywołuj wilka z lasu — obruszył się Kazik. — Aha, masz pietra. — Cicho bądź! — ofuknął go Stefek. — A cóż to, na pogrzebie jestem? — Jak się nie zamkniesz, to ja wracam — zagroził Stefek. — A wracaj sobie — powiedział gniewnie Zymek, ale ucichł. — Widzicie tę kępę? Tamtędy najłatwiej będzie wejść do zagajnika — objaśnił Kazik. — A po co taki kawał się wlec? — jęknął Zymek. — Suń, nie gadaj! — Stefek kopnął go w kostkę. — Oberwiesz! — wycedził Zymek. — Jak zaczniecie się kłócić, to nie ma po co iść — oświadczył Jurek. — No, już dobra, idziemy cicho — załagodził Zymek. — Tylko ty się tak nie bój — dodał zwracając się do Kazika. Sypnęły się pierwsze płatki śniegu. Wiatr porwał je i zawirował. — Będzie padać, dobra nasza — ucieszył się Zymek. — Teraz już ani pary z gęby — przestrzegał Kazik. Podchodzili do kępy krzaków. Śnieg tu był głęboki i niekiedy zapadali się po kolana. Posuwali się wolno, t 217 gęsiego. Szli dłuższy czas rozglądając się bacznie dookoła. Nagle Kazik stanął. Zrównali się z nim. * — Widzicie, o tam, za tymi dwoma dębami, jest ścieżka, po której spaceruje wartownik. Musimy teraz uważać. — Poczekajcie, ja sprawdzę — zaproponował Stefek. Kazik chciał pójść sam, lecz Stefek oddalił się już o kilka kroków i znikł im z oczu. — Po co takie ceremonie? — denerwował się Zymek. Czekali około pięciu minut. Raptem zjawił się Stefek. — Jest ścieżka wydeptana, ale nie widać nikogo — oznajmił. — No, to idziemy — zdecydował Zymek i ruszył pierwszy. — Tylko ostrożnie. Schyl się, bo widać cię na kilometr — upominał go Jurek. Gdy dotarli do ścieżki, rozglądnęli się jeszcze raz uważnie. Siady były świeże, a dookoła ani żywej duszy. Zymek już wychylił się zza krzaka, aby przejść ścieżkę, lecz Jurek chwycił go za ramię. — Stój! Tędy nie można. Na czystym śniegu wartownik zauważy ślady. Musimy wyszukać inne przejście. Zymek westchnął. — O, tam, tam — wskazał Kazik. — Krzaki dochodzą do samej ścieżki. Wkrótce bezpieczni i cali znaleźli się pośród sosnowego lasku w pobliżu czołgów. Ziemia dookoła była udeptana, a czołgi omiecione ze śniegu. — Kazik, ty zostaniesz na brzegu. Jak coś, to dasz nam znać — zadecydował Jurek. Kazik był niezadowolony, ale umówili się w Tarninie, że Jurek pokieruje całością, nie mógł więc teraz wyrażać sprzeciwu. We trzech dotarli do środkowej 21S kolumny czołgów. Jurek chciał iść głębiej, lecz Zymek przeciwstawił się. — Do diabła, nie wszystkie jednakowe? — powiedział. Wdrapał się spiesznie na wierzch, pomajstrował coś przy klapie i uniósł ją. — Ale smród — mruknął i znikł wewnątrz. Stefek wspiął się za nim i pochylił się nad otworem. — Co tam jest? — dopytywał. — Nic, poczekaj, w łeb się stuknąłem — jęczał Zymek. — Tylko nic tam nie majstruj, bo jeszcze czołg ruszy — z lękiem zauważył Stefek. Zymek zachichotał. — Właź do środka, jak tu fajnie — zachęcał. — No, mów, co widzisz? — nalegał Stefek. — Nic, jakieś bańki, skrzynki, rupiecie. — Karabin jest? — Nie widzę. A jest, jest — maszynowy. — Po co nam maszynowy. Szukaj innego. Tylko prędko. — Szukaj! Gdzie szukać, jak nie ma. Stefek niecierpliwił się. — No, to co jest? Są rękawice? — Nie, ale mam za to całą bańkę oliwy. — Nie rusz. Po co nam oliwa. — Ciszej — upominał Jurek stojący obok czołgu. — Oho, coś mam — zatryumfował Zymek. — Pokaż, pokaż prędzej. Zymek wychylił się. W obu rękach trzymał wypchany plecak. — Co w nimjest? — spytał Stefek. — Bo ja wiem? Bierz, później sprawdzimy. Tu nic więcej nie ma. Złaź. — Zymek zamknął właz i zeskoczył. — Plecak niech leży, później go zabierzemy. Chodźmy do następnego. t 219 Tym razem do środka czołgu wszedł Stefek. Siedział tam jakiś czas cicho, kiedy jednak Zymek chciał wsunąć się za nim, powiedział: — Nie właź i tak tu ciemno. — Oho, coś znalazł — mruknął Zymek do Jurka. Istotnie w otworze ukazała się lufa, potem reszta karabinu ze Stefkiem. — Patrzcie, z lornetką — zauważył Jurek. — Wiem, to dla wyborowych strzelców. — Głupstwa pleciesz, to myśliwski karabin — rzekł Zymek wyniośle. Stefek znikł z powrotem w środku. Po chwili ukazał się trzymając w rękach skrzynkę z amunicją. Nagle dosłyszeli ciche gwizdnięcie. Obejrzeli się. Zobaczyli Kazika. Dawał znaki, by uciekali. — Wiejmy! — szepnął Zymek i zeskoczył miękko na ziemię trzymając w rękach karabin. Stefek poszedł jego śladem. — Rzućcie to! — rozkazał Jurek. — Zwariowałeś! — oburzył się Zymek. — Potrzymaj — stanął podając Stefkowi broń. Szybko zawrócił, wspiął się na czołg i opuścił klapę. — No, teraz możemy wiać. — Mijając pierwszy czołg Zymek pochylił się i podniósł plecak. — Starczy na dziś — powiedział. A Kazik przynaglał ich gwałtownie. — Czego on małpuje? — mruknął Stefek biegnąc przodem. Gdy jednak podbiegli do Kazika i poszli za kierunkiem jego wzroku, pojęli, jakie grozi im niebezpieczeństwo. W dalekim prześwicie zobaczyli dużą gromadę Niemców zmierzającą wprost do zagajnika. Jurek wziął z rąk Zymka plecak. — W nogi! — zakomenderował. Instynktownie pobiegli w największe gąszcze. W pobliżu ścieżki nawet nie zatrzymali się. Spojrzeli tylko 220 w prawo i w lewo. Na szczęście była pusta. Wartownik musiał być z przeciwnej strony. — Szybciej, szybciej — przynaglał Jurek. — Pędźcie za mną, znam dobrze miejsce — zawołał cicho Stefek wysuwając się naprzód. — Stójcie! — Kazik stęknął boleśnie. Obejrzeli się. Dostrzegli, jak w śniegu szuka buta. Ale nie było im do śmiechu. — Bierz i goń boso, później założysz — rzucił mu Jurek. Usłuchał, ale po kilku metrach znów się zatrzymał. Było mu niewygodnie w jednym pantoflu. Zzuł go i w podartych skarpetkach gnał za nimi. Hen, w tyle poza sobą usłyszeli jakieś krzyki. To ich podcięło jak batem. Dodali gazu. Zymek co chwilę zaczepiał karabinem o krzaki i klął. Jurek ponaglał: — Prędzej, prędzej! Pot spływał im po twarzach. — Teraz w lewo, do wąwozu! — zakomenderował Stefek. Wbiegli na otwartą przestrzeń. Zamieć wciąż wisiała w powietrzu, ale na razie padały tylko pojedyncze płatki. W wąwozie śnieg sięgał im prawie po pas. Poruszali się dużo wolniej. — Złapią nas — jęczał Kazik brnąc z wysiłkiem. — Nie kracz! — rozgniewał się Zymek. Po jakichś dwustu metrach stanęli. — Ciężko jak cholera — powiedział Zymek oddychając szybko. — Rzuć karabin — radził Kazik. Zymek nawet nie odpowiedział. Ruszył dalej. Ciągnęli wyrytym przez niego śladem. — Zaraz będą krzaki. Schowamy się — wysapał Stefek. * 221 — Nie ma co się chować, po tych śladach znajdą nas wszędzie. Musimy uciekać — powiedział Jurek. — Nic się nie bójcie, wszystko będzie dobrze — rzekł Zymek twardo i energicznym ruchem poprawił karabin pod pachą. Po przejściu dalszych stu kilkudziesięciu metrów dostrzegli zasypane śniegiem jałowce, młode sosenki i Inne drzewka rosnące nad krawędzią wąwozu. Zymek zatrzymał się. — Macie noże? — zagadnął. — Po co ci? — spytał Stefek. — Zobaczysz. Wyjął zza paska swój długi nóż podarowany przez Stefka, wdrapał się na wierzch wąwozu, wybrał wzrokiem najwyższy jałowiec i zaczął go podcinać. — Tnijcie — rzekł do nich. — Później wam powiem na co. Nóż był ostry, ręce Zymka silne i wprawne. Po kilku minutach jałowiec pochylił się. Oni usłuchali i ścinali również. Zymek zrzucił swój jałowiec do wąwozu i podbiegł do następnego. Niedługo potem na dole leżała duża sterta gałęzi. — No, już dość —powiedział. — Dajcie paski, sznurki, co Jcto ma. Widzieli, jak wziął karabin i wsunął go w gęste gałęzie jałowca. Nie zwracał uwagi na ostre igły. Własnym paskiem przywiązał go mocno do drzewka. Pojęli w lot, o co mu chodzi. — Daj tę skrzynkę — zwrócił się do Stefka. Teraz pomagali mu wszyscy. Umocowali skrzynkę między dwoma jałowcami, ale gorzej było z obszernym plecakiem. Zymek chwilę się zastanawiał. — Da radę — powiedział wreszcie. Zdjął marynarkę, założył plecak na ramiona, kazał go przykryć ma- 222 rynarką, następnie chwycił trzy pozostałe ścięte jałowce, zarzucił je na ramię i powiedział: — Idziemy. — Widać — rzekł Jurek. — Nie bójcie się, jak będzie trzeba, tak zrobię, że nie będzie widać. Jurek wziął jałowiec z karabinem. Stefek zaś dobrze zakrytą skrzynkę z amunicją. Kazik zdążył założyć buty. Postępowali za Zymkiem. Zwlekająca od dawna zamieć nagle rozpoczęła się. Silny wiatr porywał tumany śnieżnej kurzawy, a z nieba sypało gęstym puchem. Na odległość dziesięciu metrów nie można było nic dostrzec. — Dobra nasza! Za pięć minut takiej dmuchawki znikną ślady! — rzucił Zymek poza siebie. Słowa te i zamieć dodały im nieco otuchy, ale wiedzieli, że niebezpieczeństwo wciąż na nich czyha. Niemcy mogli już zauważyć, że był ktoś w czołgach i wziął karabin. Przemagali więc zmęczenie i przekopywali się za Zymkiem podążającym wprost do szosy. — Diabeł, nie wiatr — zatyka! — wołał Zymek. Wiatr istotnie szamotał stertą jałowca, którą dźwigał na plecach. Szli nie przystając, pochyleni ku przodowi. Kazik wciąż gubił but. — Załóż go porządnie i nie zatrzymuj się ciągle — zdenerwował się Stefek. — Kiedy nie mogę. Pasek się urwał. — To weź buty do ręki. I tak cię nie grzeją. Ale Kazik nie usłuchał i wciąż na nowo zakładał. Kiedy weszli na szosę, wiatr był już taki silny, że Zymek zrzucił jałowiec do przydrożnego rowu. — Obejdzie się — machnął ręką i uwolniony od sporego ciężaru ruszył prędzej. Próbowali dotrzymać mu kroku. Przychodziło im to z trudem, bo choć wiatr pchał go od przodu, to zgię- li 223 ty wpół sunął naprzód jak dzik. Stefek został nieco w tyle. Wicher kilka razy tak szarpnął jałowcami, że o mało go nie przewrócił. Teraz w zaćmie ledwo widzieli plecy kolegi, za którym postępowali. Zupełnie nieoczekiwanie zrobiło się ciemno. W powietrzu zapanowała jakaś groza. Stefek zostawał coraz bardziej w tyle. W. pewnej chwili przykucnął, żeby oderwać i odrzucić jałowce, ale były tak przymocowane, że w końcu zrezygnował i ruszył dalej. Wytężył siły chcąc dogonić kolegów. Zawołał: — Hop, hoop! — ale wiatr wcisnął mu słowa z powrotem do gardła. Oddychał z trudem. Przestrzeń była otwarta, chwilami więc zaspy sięgały prawie do piersi. W oczach majaczyło mu ze zmęczenia. Widział jednak wciąż przed sobą ślady, którymi szli tamci. W pewnej chwili zrozumiał, że z jałowcami nie ujdzie daleko, stanął więc, wyjął nóż i przeciął pasek w dwóch miejscach. Ujął skrzynkę za rączkę i pomaszerował dalej. A burza śnieżna szalała coraz mocniej. Śnieg ciął go po oczach. Mrużył je i próbował przeniknąć białą ścianę. Nadaremnie. Szosa, którą szli, biegła daleko za miastem, wśród pól. Obok niej nie było prawie żadnych domów. „Żeby tylko do lasu — myślał. — Stamtąd już łatwiej będzie do Tarniny". O jakieś dwieście metrów w prawo leżały koszary, ale i tych nie widział. I nagle zrozumiał, że idzie bardzo wolno, a śnieg jest coraz głębszy. Stanął. Szukał śladów, ale zamiast śladów zauważył, jak w oka mgnieniu wokół niego rośnie zaspa. „Nie wolno stać" — uprzytomnił sobie. Wytężył siły, przedarł się przez śnieżną górę i szedł dalej. Czuł, jak nogi i ręce grabieją mu z zimna, chociaż po czole i plecach spływa pot. Jeszcze raz próbował wołać: — Hop, hoop! Zymek! — lecz tylko zachłysnął się wia- 224 trem. Przed następną górą śnieżną chwilę się wahał, aż wreszcie przełamał się i z ogromnym mozołem przebił na drugą stronę. „Jeszcze dwieście metrów i las. W Kanadzie będą większe wichury i zamiecie. Gdyby nie zimno w ręce i nogi, mógłbym tak iść bez końca. Ale tam każdy z nas będzie miał futrzane buty, futrzane rękawice i kożuch. Poza tym w takie burze jak dzisiejsza nie będziemy się włóczyć po lasach, tylko będziemy siedzieć w ciepłej chacie, słuchać zawodzenia wichru i wilków, czytać książki, rozmawiać, opowiadać sobie. Ja będę liczył amunicję, czyścił broń. Albo nie, lepiej niech to robi ktoś inny. Na przykład ty, Zymek". Nagle ocknął się. Zrozumiał, że stoi na środku szosy, wokół niego tworzy się wysoka zaspa i nie ma żywej duszy. „Zamarznę — pomyślał. — Nie wolno stać" — i ruszył dalej. Szedł trochę prędzej. Śnieg był jakby mniejszy. Sięgał do kolan. Kilka zasp, na jakie trafił, dochodziły zaledwie do pasa. — I wiatr przycichł — powiedział szeptem do siebie. Ale jakby w odpowiedzi rzucił się na niego istny huragan. Zatoczył się, aż przyklęknął. Nagle zrobiło się lżej. Ucieszył się. Przestrzeń pomiędzy zaspami przebywał prawie biegiem. Aż coś go w tym zaniepokoiło. „Aha, wiatr zmienił kierunek. Ale zaraz — przeraził się i stanął. — Przecież to nie wiatr, ale ja zmieniłem kierunek". Odwrócił się i z powrotem parł naprzód. „Lecz czy na pewno tu, gdzie idę, jest szosa? — Uwaga ta nie przejęła go zbytnio. — Wszystko jedno, czy szosą, czy polem — byle do lasu. Tam będzie zacisznie i blisko do Tarniny". Postępował krok za krokiem, pochylony do samej ziemi. Ciekawe, co teraz robią Benek i Tadek? Mieli obejrzeć sidła. Do tej pory jakoś żaden zając ani lis nie chciały się złapać. Tym razem na pewno też nic nie przyniosą. „Trzeba będzie tak jak w tej powieści, którą czytaliśmy, poło- 15 Tarnina 225 żyć koło sideł kawał mięsa dla lisa, a dla zająca trochę kapusty czy marchwi. Wtedy na pewno coś z tego wyjdzie. W Kanadzie, gdybyśmy zastawili tyle sideł, co tu, na pewno by się złapało już wiele zwierząt. Ja bym łapał żywe i hodował. Ciekawe, czy da się wytresować i oswoić lisa? Mówią, że to niemożliwe, lecz czy ktoś tak naprawdę spróbował? Przecież lis jest tak podobny do psa. Szczeka jak pies. Tylko ma inny ogon. Mieć takie futro z lisich skór, to by było ciepło. Wtedy mógłbym sojbie siąść w zamieć nawet na śniegu, otulić się dobrze. Wiatr hulałby tylko nade mną, śnieg by sypał, a kiedy by zamieć minęła, podniósłbym się i poszedł dalej. Jakie gładkie ma futro lis. Kiedyś wyobrażałem sobie, że lisy mają twarde włosy, a one są takie miękkie, takie ciepłe. Nigdy bym się tego nie spodziewał. Wcale nie czuję wiatru ani zimna, a ciekawe, jaką zaspę wiatr nade mną usypie? Gdybym tu był sam, bałbym się, ale że jesteśmy razem, wcale się nie boję. Bo i czego? Śniegu czy. wiatru? Co prawda wilki mogą przyjść, nie, Zymek? Benek, musisz przygotować karabin na wszelki wypadek. O, słyszycie? Coś wyje. Nie, nie zdaje mi się, na pewno coś wyje. Oho, już jest całkiem blisko. Uważajcie". Zerwał się. O parę kroków od siebie usłyszał wołanie: — Steefeek! — Jestem! — krzyknął. Uświadomił sobie, że siedział na skrzynce z amunicją, lecz kiedy i w jaki sposób usiadł, nie pamiętał. — Hop, hoop! Jestem! — zawołał z całej siły. Po chwili zarysował się przed nim cień. — Żyjesz? Cały jesteś? — usłyszał tuż przy sobie głos Zymka. — Strasznie zmarzłem i nie mam siły — powiedział. 226 — Chodź, pójdziemy razem. Dawaj rękę. Stefek podał mu lewą rękę, a w prawą z wysiłkem ujął skrzynkę z amunicją. Zymek zauważył to. Wziął ją- — Już do lasu niedaleko. Weź się w garść. Wieje, że na pewno Kazika prababka nie pamięta takiej wichury — wołał Zymek ciągnąc go za sobą. A zaraz potem: — Hoop, hoop! Tutaj! — zawył co tchu. Gdzieś, jakby echo, odpowiedziało mu kilka głosów. Wkrótce przed nimi wyrosła sylwetka Zaręby. 1 227 — Niech to cholera! — powiedział. — Kilka razy zwaliło mnie z nóg. Ale dajcie ręce. Zobaczymy, kto sHniejszy — wiatr czy my. XXXIV Tak strasznej zamieci, jaka panowała nad miasteczkiem prawie całą dobę, nie pamiętali najstarsi ludzie. Okolica wyglądała jak jedno pobojowisko. Wszędzie leżały połamane drzewa, powyrywane płoty, a w ??-kunastu miejscach wichura zerwała dachy. Tylko Tarnina pozostała nietknięta. Za to zasypały ją istne góry śniegu. Następnego dnia wstała piękna pogoda, mroźna, ale słoneczna. Czyste powietrze pachniało śniegiem i świeżością. Wszystko dookoła lśniło i raziło oczy migotliwym blaskiem. Wbrew obawom Abrama Stefek nie rozchorował się. Gdy tylko przybrnęli do schronu, Zaręba, zgrzany i spocony jak w największy upał, pomógł mu zdjąć buty, rozebrał go, kazał tęgo napalić w żelaznej beczce i wespół z Abramem zajęli się rozgrzewaniem go. Gorąca woda z cukrem, jakieś krople przygotowane przez Abrama i ciepło postawiły Stefka na nogi. Niechętnie poddawał się zabiegom. Zaręba jednak nie znosił sprzeciwu i wszystko, co postanowił, musiało być wykonane w najmniejszych drobiazgach. — Zamarzłbyś jak wróbel, gdybyś tak jeszcze z godzinę posiedział — mówił. Stefek milczał. Było mu wstyd, że tyle sprawia kłopotu swoją osobą, a przede wszystkim paliły go policzki na myśl, że inni doszli, a on pozostał i dał się zaskoczyć burzy. Z trudem przełknął dwie aspiryny i nakryty dwoma kocami i podartą kołdrą Zymka, prze- 228 spał do rana. Inni nasłuchując dalekiego, zdawało się, wycia śnieżycy, prawie całą noc przegadali. Trochę było im nie na rękę, że Zaręba dowiedział się o wyprawie po broń do czołgów, lecz z drugiej strony, dzięki temu, że zaszedł do Tarniny, pomógł im w poszukiwaniu Stefka. Kiedy przeglądali zawartość plecaka, nie zwracał na nich uwagi. Chustką do nosa czyścił karabin i oglądał go dokładnie. — Ładny — rzekł w pewnej chwili. — Ale swoją drogą nie radzę wam tam więcej chodzić. Wreszcie odstawił karabin, nie pytając nawet, co z nim zrobią. Wiedzieli dobrze, że sam nie weźmie. Zymka szczególnie zajął plecak. Znajdowały się tam ciepłe skarpety, bielizna, gruby, wełniany sweter, przybory do golenia, scyzoryk, budzik z obłamaną nóżką, a na samym dnie leżało kilka konserw, paczka cygar i parę pudełek papierosów. Parę skarpet, sweter i koszulę dali Abramowi. Budzik umocowali do ściany, a resztę rozdzielili między sobą. Wieśkowi również chcieli dać skarpety, ale odpowiedział, że ma kilka par. Sięgnął tylko ręką i schował do kieszeni dwa pudełka papierosów. Przybory do golenia również wziął Abram, a scyzoryk zostawili dla Tadka. Kiedy wszyscy dokładnie obejrzeli karabin i wypróbowali, jak działa zamek i spust, Benek zaniósł go wraz z amunicją do piwnicy i ukrył w schowku. Zaręba nie odważył się opuścić schronu w taką pogodę. Usiadł, oparł głowę na rękach i, mimo że zachęcali go, by się położył, przespał w tej pozycji do świtu. Po jakimś czasie zasnęli wszyscy. Rankiem Benek ocknął się pierwszy i uchylił drzwi. Wejście było zamurowane równą ścianą śniegu. Wstał Zaręba, dźwignęli się inni. i 229 Zymek nie przejął się śniegiem. Narzekał na głód i popędzał Mietka, by nagotował zupy. Żarówka płonęła słabiutko, poruszali się więc niemal po omacku, potrącając jedni drugich. Stefek troskę o śnieg zostawił innym. Jego obowiązkiem była spiżarnia. Utarł się nienaruszalny zwyczaj, że bez jego zgody nikt nie miał prawa brać czegokolwiek z piwnicy. Wymierzał wszystkiego w miarę, ani mniej, ani więcej. Patrząc na jego wyrachowanie złościli się i dogadywali. Nie przejmował się tym. Robił swoje nie odpowiadając na docinki. Zymek nieraz groził, nieraz prosił: — Daj więcej, tak, bym się choć raz najadł. Ale bez skutku. Stefka nie wzruszało takie gadanie. Wszedł z latarką do piwnicy. — Tylko zamknij za sobą, bo znów ktoś wpadnie — mruknął Kazik. Mietek rozpalił ogień. Zły, że musi gotować, odtrącił Benka od drzwi i nabrał do sagana śniegu. Gotowali kolejno, a że nikt nie przepadał za tą robotą, przeto skrupulatnie pilnowali, na kogo wypada kolej, i nie dało się od tego wykręcić. Zaręba nie zastanawiając się wiele ujął w rękę szpadel i całym ciężarem ciała naparł na ścianę śniegu. Po kilku mocnych szarpnięciach znikł w głębokim tunelu. Za nim wysunęli się Benek, Jurek i inni. Dopiero po paru metrach głowy ich wynurzyły się na powierzchnię. Stali po szyję w śniegu. Wszędzie, w prawo i w lewo, miękka, lśniąca biel. — Trzeba podejść tam, do wzgórka — zwrócił się Benek do Zaręby. — Na wzniesieniu śnieg płytszy, łatwiej będzie kopać. — Racja — zgodził się Wiesiek i znów napierając całym ciałem ruszył ku wzgórkowi. 230 Istotnie, śnieg był tu płytki, zaledwie do kolan. — Spójrzcie, chłopaki — powiedział i zatoczył ręką półkole. Byli oczarowani — las uginający się pod śniegiem i samotne, nawieszone kipiącą bielą drzewa iskrzyły się w słońcu. — Wiecie, gdzie jest tak pięknie przez długie, długie miesiące? — pytał. Spojrzeli na niego wyczekująco. — W Kanadzie. W kanadyjskich lasach — dodał z lekkim uśmiechem. Wbił szpadel w śnieg, odwrócił się, nie patrząc na nich powiedział: — Kopcie sami. — I wolno, zdecydowanie pomaszerował w stronę domu. Zaskoczeni, nie wiedzieli, co sądzić. Czyżby podsłuchał ich kiedyś i teraz kpi? A może sam marzył o tym, by znaleźć się pośród tamtej przyrody? — Mróz jak diabli. Bierzmy się do roboty — przerwał milczenie Benek chwytając za szpadel. — Przekopiemy wąski korytarz tak, by jedna osoba mogła się przecisnąć — zaproponował Jurek. — Przecisnąć, jak przecisnąć — przejść po ludzku — rzekł Zymek otrzepując się ze śniegu, dopiero bowiem nadszedł. Mieli zaledwie dwie łopaty i jedną małą saperkę. Pracowali na zmianę. Krok za krokiem wydłużał się równy, o gładkich ścianach korytarz. Śnieg był sypki i miękki, praca więc była żmudna. Powoli jednak wgryzali się coraz głębiej. W jakieś dwie godziny później nadszedł Tadek z Witkiem, którzy nocowali w domu. Przynieśli ze sobą dwa bochenki kartkowego chleba. — Spotkaliśmy Zarębę. Miał zbyteczne kartki i dał nam. Witek pobiegł i kupił — oznajmił Tadek. — No, nareszcie będzie obżerka — mlasnął z zadowoleniem Zymek. * 231 Wyciągnął rękę po chleb, lecz nieoczekiwanie zjawił się Stefek. Schwycił oba bochenki i nim Zymek zorientował się, znikł z powrotem w Tarninie. Benek z Jurkiem wygładzali ściany przekopu i już w parę minut później przejście było gotowe. Weszli do Tarniny. Mietek właśnie odstawiał sagan. — No, nareszcie ugotowałeś, łamago. — Ciekawe, czy ty gotujesz prędzej! — natarł Mietek na Zymka. Jurek ze schowka wyciągnął naczynia. Benek wziął starą wazową łyżkę i zaczął rozlewać zupę. Najpierw nalał Abramowi. Dopiero potem napełnił menażki i talerze kolegów. — Ja dziś z nim nie jem — rzekł Zymek wskazując na Stefka. — Dobrze — zgodził się Benek. — Ja będę z nim jadł, a ty z sagana. — W to mi graj! — zaśpiewał Zymek. Wyjął z kieszeni swoją łyżkę. Gdy Benek odstawił sagan, ujął go za jedno ucho, przechylił i zaczął jeść parząc sobie wargi. — Ty kiedyś łyżkę pogryziesz — wtrącił Kazik. Ale Zymek zamiast mu odpowiedzieć zwrócił się do Stefka: — Dałbyś po kawałku chleba. Gdzieżeś go zdążył wetknąć? — Poczekaj do Bożego Narodzenia. Teraz możesz się najeść i zupą — odmówił Stefek. — Daj mu, jak taki głodny — nalegał Benek. — Nie jest głodny, tylko nudzi — mruknął Stefek niezadowolony. — Nie jestem głodny? Czekaj ty, czekaj! — pogroził Zymek. — Trzymaj — powiedział Tadek i wyciągnął z kie- 232 szeni kawałek chleba. — Wziąłem z domu, a jestem już po śniadaniu. Zymek pociągnął nosem. — Nie chcę — rzekł — robić ci przykrości — dorzucił prędko i wziął chleb. — Myślałem, że naprawdę nie chcesz — mruknął zawiedziony Kazik. — Chlebem nie wolno gardzić — oświadczył wyniośle Zymek. W ciszy słychać było teraz mlaskanie i szczęk łyżek. W pewnej chwili Stefek przestał jeść. — Konserwy i słonina już się kończą — oznajmił. — Trzeba pomyśleć o nowych zapasach. — To jak ty gospodarujesz? — zaatakował go Zymek. — Gdybym gospodarował tak, jak ty chcesz, to w piwnicy poza kartoflami i brukwią nic by nie było. — Nie wiadomo. — Wiadomo, wiadomo. Zymek milczał. — Sprawdzaliście sidła? — nagle zwrócił się Stefek do Benka. — Nie — zaprzeczył tamten. — Dlaczego? — Tadek i Witek poszli do domu, a ja też nie miałem czasu. — Pójdziemy zaraz, jak tylko zjemy — zaproponował Mietek. — Tylko ty, bratku, wyszorujesz sagan, bo śmierdzi od brudu — rzekł Zymek do niego. Inni przytaknęli. — To jedz prędzej. — Mietek ujął drugie ucho sagana. — Siądź i nie czepiaj się. Ja ci nie przeszkadzałem. 1 ^^¦H 233 — Dawaj prędzej! — denerwował się Mietek. — Odczep się, bo ci wsadzę sagan z resztą zupy na głowę — zagroził Zymek. Wybuchnęli śmiechem, a Mietek skapitulował. Wiedział, że u Zymka niedaleko od słowa do czynu. XXXV Jurek od pewnego czasu założył dziennik. Nazwał go „okrętowym". Postanowił wpisywać do niego wszystkie przygody, wypadki i przygotowania związane z przyszłą wyprawą. Uważali to za niepotrzebne, ale że się uparł i dowodził, iż każdy podróżnik prowadzi taki pamiętnik, nie mieli nic przeciwko temu. Na początku dziennika wypisane były ich imiona i nazwiska, a na kilku ostatnich stronach zapisywał sprzęt, jaki już zdobyli. Te stronice napawały ich dumą. Na pierwszej z nich widniało: Jedna dubeltówka, dwa karabiny, trzy fińskie noże, siedem scyzoryków, prymus spirytusowy, sześć plecaków... Na drugiej stronie wyliczona była ilość posiadanej amunicji do dubeltówki i do karabinów. W miarę jak gromadzili sprzęt potrzebny do wyprawy, rosły ich nadzieje, a marzenia stawały się przejrzystsze i możliwsze do przeprowadzenia. Na razie nie myśleli o łodzi. Wiedzieli, że gdy wojna się skończy i Niemcy uciekną, wtedy nikt im nie zabroni zabrać z przystani małej barki. Stoi ich tam zawsze kilkanaście. Zresztą ta sprawa była jeszcze zbyt odległa. Przede wszystkim należało przygotować broń, amunicję, siekiery, piłę — słowem, przedmioty niezbędne do tego, by zagospodarować się w bezludnych lasach zamieszkanych jedynie przez dzikie zwierzęta. Gromadzili nawet igły, 234 nici — drobiazgi na pozór niezauważalne, a mogące stać się w przyszłości niezbędnymi. Kiedy czytali „Robinsona Kruzoe", Jurek wypisał ogromną listę przedmiotów, które powinni ze sobą zabrać. W wielu wypadkach potrzebne im były pieniądze. Wprawdzie Mietek i Kazik sprzedali czternaście choinek, ale większość zarobionych pieniędzy oddali Pia-skarzowi, od którego Zymek kupił karabin. Zostało im niewiele. Abram wypisał im na kilku stronach papieru, jakie powinni wziąć ze sobą lekarstwa, kiedy stosować i w jakich wypadkach. Postanowili kupić je w aptece, ale na to również potrzebne były pieniądze. — Ile tu pięknych choinek — mówił Kazik. — Gdyby tak ludzie chcieli kupować, starczyłoby nam na lekarstwa i na wiele innych rzeczy. — E, każdy woli przyjść do lasu i sam sobie ściąć — powiedział Zymek strząsając kijem kiść śniegu z gałęzi. — Słyszałem o takim, co podrabiał pieniądze — wtrącił Mietek. — Może i nam by się to udało? — Spróbuj! — doradził ironicznie Zymek. Zbliżali się do wzniesienia, gdzie kilka dni temu zastawili sidła. Benek i Tadek szli na przodzie, wybierając jak najpłytszy śnieg. — Chyba i tym razem nic z naszych łowów — odezwał się Stefek postępując za nimi. — Zaraz się przekonamy — odparł Benek. — Tylko nie wiem, czy w tym śniegu coś się znajdzie. W kilku miejscach leżały zwalone drzewa. Gdy wspięli się na szczyt i spojrzeli w dół po zboczu, uderzyła ich dziwna martwota lasu. Niezmącona cisza słała się dookoła, a wszystko przywalone zwałami śniegu wyglądało jakoś dziwacznie. Stali dłuższą chwilę rozglądając się. Nagle Zymek rzucił się naprzód. Nie mo- li 235 wiąc słowa przesadzał zaspy, omijał krzaki i gnał w dół zbocza. Instynktownie ruszyli za nim. Kiedy zbiegli nieco niżej, zobaczyli lisa. — Jest! Jest! Jaki rudy! — wołali jeden przez drugiego. — Żyje? — zapytał Mietek. — Gdzie żyje? Nie widzisz — śnieg go przyprószył. — Jaki piękny ogon, jaka sierść. A jaki pysk! — przekrzykiwali się. Zymek oderwał drut i zwolnił pętlę. — Co z nim zrobimy? — zagadnął Stefek biorąc lisa do rąk. — Mięso się je? — pytał. — Jak to co? — oburzył się Zymek. — Ściągniemy skórkę, sprzedamy, a mięso zjemy. Dobre czy niedobre, ale na pewno nikt się nie otruje. — Kto kupi skórkę? — zainteresował się Benek. — Znam takiego. Mieszka na Piaskach. Kupuje futerka nawet z wodnych szczurów i kretów, a za lisa? Oho, zobaczycie — dostaniemy kupę forsy. Udali się do następnych sideł. Przechodzili od drzewka do drzewka. Wszystkie były podniesione. Wyprostowała je wichura. Już im się znudziło brodzenie po śniegu i byli gotowi odejść, gdy wtem Stefek zawołał: — Zając! Obejrzeli się. Istotnie, nisko, prawie dotykając ziemi łapami, wisiał duży, spasiony zając. Rzucili się do niego. Uśmiechnięci, zadowoleni odczepili go, gdy tymczasem Zymek, nie podzielając ogólnej radości, wiedziony jakimś psim instynktem, poszedł dalej. Trudził się nie na próżno. U samej podstawy wzgórka dostrzegł drugiego zająca uwiązanego na pętli. Odczepił, zarzucił go sobie na plecy i pomaszerował w górę. Gdy zobaczyli nową zdobycz, ich radość nie miała granic. Dotykali zająca, gładzili jego sierść, chcąc nacieszyć się nim jak najwięcej. Ze śmiechem i wrzawą 236 zmierzali do Tarniny. Podnieceni zdobyczą nie odczuwali mrozu ani zmęczenia. Jeden Tadek tylko, nie wiadomo dlaczego, nie poddawał się ogólnej wesołości. Szedł nieco za innymi, posępnie milczący. — Co ci jest? — zagadnął Benek. — A, nic takiego. — No, powiedz? — nalegał. — Kiedy indziej, teraz nie mogę. — No, jak chcesz — zrezygnował Benek. W schronie Zymek od razu przystąpił do zdzierania skór. Na początek wziął zająca, którego sam znalazł. Lisa i drugiego zająca kazał położyć w pobliżu beczki, by odtajały. Hodował kiedyś króliki, umiał więc ściągać zręcznie skórę. Przyglądali mu się ciekawie, dogadując od czasu do czasu. Stefek przykucnął tuż przy nim i pomagał. — Ale mięsa z osiem kilo — zachwycał się Zymek. — Będzie co jeść. Akurat na Boże Narodzenie. — To co, upieczemy? — zapytał któryś. — Po co? Gotowany też dobry — rzekł Zymek. — Tylko potrzymamy go trochę na mrozie. Wtedy mięso robi się takie kruche i smaczne. Och, palce lizać. — Z drugiego zająca ja sam zdejmę skórę — powiedział Stefek biorąc go za nogi. — Daj, ja to zrobię prędzej —: upierał się Zymek. — Ty weź lisa. — Niech ci będzie. — Każdy z nas musi umieć ściągać skóry, bo kiedyś, gdy będziemy polowali, nie zawsze będzie Zymek pod ręką — wtrącił Jurek. Zymek ujął lisa. Już zamierzał rozciąć skórę, gdy Abram siedzący obok powstrzymał jego rękę. — Ostrożnie — powiedział. — Tak się z lisa skóry nie ściąga. Można popsuć futerko i wtedy nikt go nie i 237 kupi. Lepiej sprzedajcie całego. Mięsa i tak nie da się zjeść — jest twarde, niesmaczne i łykowate. — Może i racja — zgodził się Zymek. — Taki podobny jest do psa. Zdecydowali, że sprzedadzą go całego. Kiedy Stefek uporał się z drugim zającem, Zymek wziął obie skórki i lisa, wyszukał worek i wsadził do środka. — Chodź ze mną — zwrócił się do Benka. — Sprzedamy razem. — Dobrze — zgodził się. — Chodź i ty, Tadek. W kilka minut później we trzech opuścili Tarninę. — Pójdziemy lasem — zaproponował Benek. — Mniejszy śnieg i krótsza droga. Szli jeden za drugim. Zymek gwizdał wesoło. Benek postępował tuż za Tadkiem. Dociekał, co też może go gnębić, że taki smutny? Nagle zauważył, że Tadkowi z kieszeni kurtki wystaje jakaś kartka. Ot tak, dla żartu, ostrożnie wysunął rękę i wyciągnął ją. Tadek nic nie spostrzegł. Szedł nadal, prosto, zapatrzony jakby w głębokie ślady Zymkowych stóp. Benek rozwinął papier. Zadrukowany był po niemiecku i po polsku. Szybko przebiegł oczami kilka wierszy. W lot pojął, co Tadka gnębiło. Złożył papier i schował do swojej kieszeni. Na ustach wykwitł mu leciutki uśmiech. Kiedy dotarli do domu kupca, Benek zatrzymał ich. — Poczekajcie — rzekł. — Ja wejdę pierwszy. Usłuchali go. Stali pod drzwiami niecierpliwiąc się, co tak długo robi. Na koniec wychylił się. — Chodźcie! — zawołał. Weszli. Handlarz przygarbiony, o kosych oczach, patrzał na nich nieufnie. Benek wziął worek z rąk Zymka i wyciągnął skórkę zajęczą. — Pan sprzedaje po czterysta, a ja sprzedam za trzysta — powiedział podając ją handlarzowi. 238 Ten nawet nie wyciągnął ręki. — Sto złotych, to wszystko. — Sto złotych? — oburzył się Benek. — Jeżeli nie chcecie, to wynoście się. Benek sięgnął do worka i wyciągnął lisa. Kupiec podszedł blisko. Obejrzał go uważnie i cmoknął z zadowolenia. — A ile za niego pan da? — dopytywał się Benek. Handlarz wahał się. Patrzył na nich podejrzliwie i coś rozważał. — Pięćset złotych — powiedział wreszcie. Benek z oburzeniem zabrał mu lisa z rąk. Zamierzał wsunąć go z powrotem. — Poczekaj, nie śpiesz się — próbował łagodzić kupiec. — Bierze pan trzy tysiące, a daje pan pięćset? — Chodźcie, idziemy. Nie ma co gadać — uniósł się Zymek. — Zaraz, może się jakoś dogadamy — miękł kosooki. Benek wydobył drugą skórkę zająca. — Razem tysiąc dwieście złotych. Da pan, to dobrze, nie, to idziemy. — Dziewięćset złotych, to moje ostatnie słowo'*— za oba zające i za lisa. Benek milczał. — Co będziesz się z nim targował — rzucił Zymek pogardliwie. — Idziemy. — No, to prędko! — wrzasnął nagle rozzłoszczony gospodarz. Widać było jednak, że ma chęć na lisa. — Dobrze, niech pan daje tysiąc złotych i nie będziemy się więcej targować — zadecydował Benek. Handlarz już bez słowa wyjął portfel i odliczył dziesięć papierków po sto. Benek zwinął je i wsunął do kieszeni. * 239 — Pójdziemy przez miasto — powiedział, gdy wyszli na ulicę. Nie sprzeciwili się. Tadek szedł teraz w tyle, jeszcze bardziej posępny niż przedtem. Czoło przecinała mu cienka zmarszczka, jakby toczył ze sobą walkę. W pewnej chwili zrównał się z nimi. — Słuchajcie... — zaczął. Spojrzeli na niego z zaciekawieniem. Ale dalsze słowa nie przechodziły mu przez gardło. —¦ No, mów! — nalegał Zymek. —- Już nic — machnął ręką. Kiedy mijali budynek starostwa, Benek stanął. — Poczekajcie. Mam króciutką sprawę do załatwienia. Zaraz wrócę. —- Pójdziemy razem — rzekł Zymek. — Nie, poczekajcie. Jedną chwilkę. Wbiegł szybko po schodach do wnętrza, a kiedy wrócił po piętnastu minutach, był rozpromieniony i wesoły jak szczygieł. — Wszystko w porządku — mówił. — Załatwione. Nie ma się czym martwić. —¦ Co załatwione? Czegoś taki wesoły? — dopytywał Zymek. — Wygrałem na loterii. — Wygłupiasz się — rzekł Zymek. —¦ Nie wierzysz, że wygrałem? No, to przegrałem, całe tysiąc złotych — wyszczerzył zęby w uśmiechu. XXXVI Stefek nie mógł znieść widoku płaczącej matki. Pod byle jakim pretekstem wymykał się z domu, chociażby przyszedł zaledwie przed kilkoma minutami. Nawet babka, spokojna do niedawna, straciła swoją zwykłą 240 pogodę. Wyczuwali oboje, że zwątpiła w powrót syna — irytowała się teraz łatwo i z lada jakiego powodu wybuchała płaczem. Pamiętał dokładnie, jak ojciec żegnał się z nimi, jak odszedł nie odezwawszy się do niego słowem. Żałował, gorzko żałował, że nie pobiegł za nim wówczas, nie przytrzymał go za rękę i nie prosił o wybaczenie. Odszedł bez pożegnania, a może nigdy nie wróci? Do domu wkradała się coraz większa bieda. Babka sprzedawała, co mieli tylko wartościowszego, a matka szyciem i robieniem na drutach próbowała uchronić dom od nędzy. Stefek wczesnym rankiem zrywał się, biegł do studni po wodę, przynosił, a jak było trzeba, rąbał drzewo, uprzątał śnieg przed domem, pomagał babce w zmywaniu, a nieraz odnosił dopiero co wykończony przez matkę sweter. Jeszcze parę razy chodził sam i z matką na stację dowiadywać się o ojca, ale Niemiec nie raczył nawet z nim rozmawiać. Nie było komu poskarżyć się, do nikogo nie mogli zwrócić się o pomoc. Wszyscy dookoła radzili im cierpliwie czekać. Ale to czekanie było najgorsze. Stefek otworzył komórkę i wszedł do środka. Odszukał w kącie siekierę i usiadł na niskim, wydziabanym pieńku. Matka z babką posprzeczały się o jakieś głupstwo i obie płakały. Nie wytrzymał i wyszedł. Kiedyś także sprzeczały się ze sobą, ale zawsze sprzeczka kończyła się śmiechem i zgodą. Postawił siekierę na ziemi i wsparł się na toporzysku. Na dworze ściskał mróz. Tu było chłodno, ale zacisznie. Pod ścianą leżała sterta narąbanego drzewa, dalej węgiel, beczka z kapustą, kupa rupieci, stół rozlatujący się ze starości i połamana etażerka. 16 Tarnina * 241 Patrzył na to wszystko próbując zająć czymś myśli, ale one uporczywie wracały do tamtej chwili, kiedy ojciec odszedł bez pożegnania. Gotów był teraz chodzić do szkoły, nie z nakazu, lecz z własnej woli — byle tylko ojciec wrócił. I nagle przypomniał sobie nauczycielkę, której nosił kwiaty, ów ostatni bukiet róż. Nie wiedział dlaczego, ale nienawidził jej, jakby była winna temu, że ojciec odszedł bez pożegnania i nie wracał. Drzwi komórki uchyliły się. Stefek uniósł głowę. W progu stał Benek. — Rąbiesz? — zagadnął. — Nie, siedzę na razie. Benek wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i usiadł na drzewie. — Macie jakąś wiadomość o ojcu? — zapytał. — Nie. Benek odetchnął. Zaszedł najpierw do mieszkania, a zobaczywszy spłakane kobiety przypuszczał, że otrzymały jakieś złe nowiny. Siedzieli w ciszy nieporuszeni. Stefek nie miał ochoty do rozmowy. Benek wyszukał na ziemi drzazgę i gryzł ją w zębach. — Masz do mnie żal? — powiedział przyciszonym głosem. Stefek popatrzył na niego. — Za co? — zdziwił się. — Za te tysiąc złotych. Stefkowi zapałały policzki. — Każdy z nas by to zrobił — rzekł poważnie, z nutą wyrzutu w tonie. — Pieniądze — ciągnął — i tak zdobędziemy, bo musimy wyjechać, za wszelką cenę wyjechać, i to jak najprędzej. 242 Benek spojrzał na niego uważnie. — Nie uda nam się wyruszyć wcześniej, nim wojna się nie skończy. Rozmawiałem o tym z Abramem. Powiedział, że morza, rzeki, wszystko dokładnie jest strzeżone przez Niemców. Gdzie się nie ruszyć, to Niemcy, w całej Europie. Wiesz, co powiedział jeszcze? Że cieszy się z naszych planów i jeśli dożyje końca wojny, pojedzie razem z nami. Stefek poderwał się. — Naprawdę tak powiedział? — Słowo honoru. — To znaczy, że nasze plany nie są głupie i dziecinne, że dadzą się przeprowadzić. — Ostatnio też miałem takie wątpliwości — przerwał Benek. — Wszystko, co robimy, jest jakieś bardzo dalekie od końca wojny i od całej wyprawy, ale teraz wierzę mocno, że pojedziemy. — Pojedziemy! Zdobędziemy wszystko, co nam potrzeba, pokonamy wszystkie przeszkody. Nasza wyprawa musi się udać. — I Stefek z rozmachem wbił siekierę w pniak. — Zobaczysz — Benek podsunął się do niego. — Jeszcze i ojciec powróci, i wszystko ułoży się dobrze. Niech tylko Niemcom ukręcą kark, wtedy i życie będzie wyglądało inaczej, zobaczysz. Bezwiednie podali sobie ręce, ale Stefek zaraz oderwał swoją. Zawstydził się. — No, co? Idziemy do Tarniny? — odezwał się żywiej. Zamknął komórkę i odniósł klucz do mieszkania. Po kilku minutach wyszedł weselszy. Matka i babka już się uspokoiły, a teraz pracowały i rozmawiały ze sobą serdecznie. To dodało mu otuchy. „Może naprawdę ojciec wróci i wszystko ułoży się dobrze?" — pomyślał. i 243 XXXVII Trzeci dzień z rzędu panowała odwilż. Śnieg był lepki i nasiąknięty wodą. Ciepły, południowy wiatr i nie przesłonięte chmurami styczniowe słońce zamieniały wszystko dookoła w jedno rozmiękłe i chlupiące bajoro. W lesie śnieg topniał wolniej. Opadł tylko, stał się zbity, a w miejscach ocienionych przez drzewa powierzchnia była twarda i gładka. Minęło południe. W pięciu szli skrajem lasu dźwigając na plecach pęki leszczynowych tyczek. Korzystając z ciepłej pogody wybrali się, by na nowo założyć sidła i naciąć leszczyny, z której zamierzali robić cygarniczki. Kiedyś, przed wojną, wyrabianiem cygarniczek zajmował się ojciec Giętka. Teraz narzędzia leżały bezużytecznie. Któregoś dnia Gietek przyniósł kilkanaście cygarniczek do Tarniny. Były to resztki jeszcze sprzed wojny. Kiedy obejrzeli je, Benkowi od razu zaświtała myśl, że mogliby je robić sami. Gietek obiecał wypożyczyć narzędzia. Ogarnął ich zapał. Nareszcie zdobędą potrzebne pieniądze. — Musimy dobrze wysuszyć tyczki — dowodził Gietek. — Ojciec ciął zawsze leszczynę jesienią albo na wiosnę i suszył kilka tygodni. Ale można robić i ze świeżej. — Jak trzeba, to potniemy na kawałki i wysuszymy, nie żadna sztuka — rzekł Zymek przekładając tyczki z jednego ramienia na drugie. — Witek ładnie rzeźbi — mówił Jurek idący koło Benka. — Teraz to się przyda, będzie wykańczał cygarniczki. Kazik biegł przodem wybierając suchsze miejsca. Chodził wciąż w pantoflach prababki. Nie były już teraz podobne do butów. Skóra na wierzchu popękała, 244 od jednego odpadła zelówka, a chociaż przykręcił ją drutem i sznurkiem, i tak do środka napływała woda. Wspięli się na wzgórek. Las w tym miejscu rósł wysoko. Poniżej oddzielona stromym, płaskim zboczem leżała poręba. Kazik nagle stanął. — Patrzcie! — wskazał ręką. O jakieś dwieście metrów dalej, z szosy na porębę wjeżdżał duży, ciężarowy samochód pomalowany na zielono. — Żandarmi. Jadą do nas — poznał Benek. — Uciekajmy! — zawołał Gietek. — Zwiać zdążymy zawsze. Poczekaj — zatrzymał go Zymek. — Schowajmy się tu za drzewa — radził Benek. Usłuchali. Rzucili pęki tyczek na ziemię i ukryli się poza grubymi pniami sosen. Ciężarówka jechała wolno. Pośrodku poręby, o jakieś sto metrów od nich, nagle stanęła. Przyczajeni patrzyli z zaciekawieniem i lękiem. Z szoferki i z tyłu wyskoczyło kilku żandarmów. — Przyjdą tutaj, uciekajmy! — powtarzał Gietek. — Zamknij gębę! — syknął Zymek. Ale niepokój unosił się w powietrzu. „Jeżeli Niemcy będą się zbliżać — pomyślał Benek — damy drapaka. W lesie nas nie złapią. Poza tym, czy wiedzą, że tu jesteśmy?" Patrzyli, co będzie dalej. Nagle dostrzegli, że oprócz Niemców koło samochodu stoi czterech mężczyzn, jeden przy drugim. — Więźniowie — szepnął Jurek. Istotnie, rozpoznali, że mężczyźni mają skrępowane w tyle ręce. — Uciekajmy — nalegał Gietek blady ze strachu. Nie słuchali go. Czekali, co nastąpi dalej. Kazik liczył żandarmów. — Jeden, dwóch, trzech... Siedmiu — szepnął do stojącego obok Stefka. — Cicho — uspokajał tamten nie odrywając oczu od samochodu i rozproszonej gromady. Wtem struchleli. Dwóch żandarmów wywijając kolbami karabinów popychało więźniów w ich kierunku. Gietek aż przysiadł. Teraz pojęli, co za chwilę nastąpi. Inni Niemcy zapalali papierosy stojąc spokojnie przy aucie. Rozmawiali między sobą. — Nie mogę, nie mogę — jęczał Gietek. Pochylił się i zaczął wymiotować. Więźniowie wiedzieli, co ich czeka. Szli z ociąganiem, oglądając się za siebie. Tylko jeden przyśpieszył kroku i pochylony ku przodowi patrzył wprost w ich kierunku. — Zymek, skryj się lepiej, on nas widzi! — zawołał cicho Kazik. — Boże, gdybym miał karabin! — jęknął Zymek z rozpaczą. Gietek przestał wymiotować. Blady, z zamkniętymi oczami tkwił nieruchomo oparty czołem o pień sosny. Słyszeli warkot nie wyłączonego silnika i pokrzykiwania żandarmów. Nagle Niemcy poganiający więźniów przystanęli. Teraz więźniowie jakby przyśpieszyli kroku. Od zbocza dzieliło ich może trzydzieści metrów. Więzień idący przodem zaczął biec. — Kładźcie się! — zawołał Benek zdławionym głosem. Widział, jak Niemcy podnieśli i repetowali karabiny. — Kłaść się prędzej! — usłyszeli tuż za plecami niski, twardy głos. Obejrzeli się. O dwa kroki, w skórzanej kurtce, z bronią w ręku, stał Zaręba. Nim zdążyli rzucić się na ziemię, był już na skraju zbocza. 246 __ Padnij! — krzyknął w stronę więźniów. Więźniowie zrozumieli. Natychmiast runęli w śnieg. W. tej samej chwili z kilku punktów lasu jednocześnie rozległy się strzały. Dwóch Niemców znajdujących się w pobliżu zbocza leżało na ziemi kopiąc nogami rozmiękły śnieg. Trzeci Niemiec padł tuż przy aucie. Czterej pozostali w mgnieniu oka zniknęli za ciężarówką. Silnik ucichł. Widzieli, jak Wiesiek zbiegł ze zbocza. Z prawej i z lewej strony brzmiała wciąż strzelanina. Teraz i od strony ciężarówki zaterkotał karabin. Zymek chłonął wszystko szeroko otwartymi oczami. Widział, jak oprócz Zaręby z lasu wypadło czterech innych. Padli tuż u podstawy zbocza i czołgając się naprzód, nie przerywali ostrzału ciężarówki. Hen, z prawej strony Zymek dostrzegł znów kilku mężczyzn. Pochyleni tuż przy ziemi atakowali auto z boku. Strzały padały seriami, bez przerwy. * 247 Nagle Wiesiek zerwał się, podbiegł kilkanaście metrów, zamachnął i rzucił coś w stronę ciężarówki. Natychmiast rozpłaszczył się tuż przy ziemi. Inni znieruchomieli. Rozległ się metaliczny stuk, a zaraz potem wszystkim dookoła wstrząsnęła ogłuszająca detonacja. Przód ciężarówki stanął w płomieniach. Zymek ujrzał, jak od auta oderwało się dwóch Niemców i ruszyło pędem w stronę szosy. Teraz atakujący podnieśli się. Jeden z uciekających żandarmów padł nie ubiegłszy dwudziestu metrów, drugi przyklęknął, zatoczył się i zaczął pełznąć na czworakach. W ???? sekund później na porębie zapanowała cisza. Chłopcy powstali z ziemi. Patrzyli, jak dwóch mężczyzn rozwiązuje więźniom ręce. Inni kręcili się koło auta, zbierali broń i obszukiwali zabitych Niemców. Wszystko to działo się błyskawicznie. W dwie, trzy minuty później uzbrojeni mężczyźni wraz z więźniami szybkim marszem na ukos przecięli porębę i zniknęli w lesie. Auto płonęło. Dookoła niego leżało siedem trupów w zielonych mundurach. Ale chłopcy nie mogli oderwać oczu od miejsca, gdzie zniknęli tamci. Byli oszołomieni i wstrząśnięci do głębi. — Zaręba dowodził — szepnął Stefek zbielałymi wargami. Nie dosłyszeli jego głosu. Stali nieruchomi, nie mogąc zebrać myśli. — Chodźmy — ocknął się raptem Benek. — Lada chwila przylecą tu Niemcy. Na pewno strzelaninę i huk słychać było w miasteczku. Uciekajmy jak najprędzej — mówił podniecony. Jeszcze raz obrzucili wzrokiem płonące auto, porębę usłaną trupami i drzewa, za którymi znikli partyzanci. Od auta i martwych żandarmów wionęło chłodem. Po odejściu kilkunastu metrów poczęli biec. Gietek rzucił swoje tyczki i rwał pierwszy nie patrząc za siebie. Je- 248 den Zymek od czasu do czasu stawał i nasłuchiwał. Zwolnili dopiero w pobliżu Tarniny. Twarze mieli pobladłe, czoła zalane potem. Nie odzywali się ani słowem. Rozumieli wszystko, co zaszło, a jednocześnie przejęci byli podziwem i zgrozą. Na ich oczach rozegrała się prawdziwa bitwa. Kiedy podeszli pod samą Tarninę, Zymek zatrzymał się. Wbił tyczki w śnieg i unosząc wysoko głowę powiedział z tryumfem: — A jednak szwabom nie udało się. XXXVIII Tarnina przemieniła się teraz w fabrykę. Zymek ciął tyczki na równe kawałki. Gietek i Kazik strugali je, Benek wiercił otwory, Witek i Tadek rzeźbili, a Jurek malował pędzelkiem i suszył przy ogniu. Pierwsze cygarniczki były niezgrabne, źle wystrugane, z za wielkimi otworami. W miarę posuwania się pracy stawały się coraz ładniejsze. Postanowili robić wolniej, ale dokładniej. Nie spodziewali się, że przyjdzie im to tak łatwo. Pierwszych kilkadziesiąt schło już przy beczce. W Tarninie pachniało drzewem i pokostem. Mietek niezadowolony rozrąbywał pieńki. Benek nakazał mu mocno napalić w piecu, po kilku dniach bowiem odwilży znów ścisnął mróz i nawiało nowego śniegu. Stefek znikł w piwnicy, aby wydzielić prowiant na obiad. Świecił latarką po kątach w nadziei, że znajdzie może jakąś zawieruszoną konserwę, lecz nadaremnie. Zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe. Liczył przecież każdą puszkę. Otworzył schowek i oświetlił go. Zapachniało oliwą. Ułożone na deskach leżały dwa karabiny, dubeltówka, skórzana torba, skrzynka z amunicją, plecaki. Zamknął drzwiczki z powrotem. Wy- 1 249 szukał w kącie średniej wielkości główkę kapusty, włożył do kieszeni kilka marchwi, do sagana nagarnął ziemniaków. Gdyby nie schowek, do którego zawsze zaglądał chętnie i z radością, nie wchodziłby do piwnicy. Odkąd wyczerpały się konserwy, makaron, soki, czuł, jak wymyka mu się z rąk władza nad kolegami. Przemyśliwał więc, w jaki sposób na nowo zaopatrzyć spiżarnię. Zające jakoś zmądrzały, nie łapią się pomimo przynęty. — Mietek, bierz sagan! — wrzasnął stojąc przy otworze. — Dawaj — Mietek schylił się. — Co, już kartofli skąpisz? — warknął. — Mało ci, darmozjadzie? — Pewnie, że mało. — To idź na obiad do restauracji. Trzymając kapustę w rękach wdrapał się na górę. Z gniewem zatrzasnął klapę od piwnicy. — Wysyp kartofle i nabierz w sagan śniegu — przynaglał Mietka. — Jeszcze czego! Czy ja dziś gotuję?! — A kto? — Abram. — Milcz, bałwanie. Widzisz, że Abrama nie ma. Poza tym Abram gotuje, jak chce, a jak nie chce, to nie musi. Mietek ustąpił. — Dobrze — zgodził się — ale ty będziesz drzewo rąbał. — Bierz sagan i nie gadaj — nakazał Stefek. — Co? — Mietek dygotał z oburzenia, ale wysypał ziemniaki i poszedł zaczerpnąć śniegu. Gdy wracał, potrącił Zymka. — Gdzie się pchasz? — huknął Zymek. 250 — To czegoś się tak wypiął? — Co on dzisiaj taki wściekły jak osa? — mruknął Kazik i niby niechcący podstawił Mietkowi nogę. Ten potknął się i zatoczył. Nie zauważył jednak, czyja to noga była i skoczył do Giętka z pięściami. — Odsuń się — zagroził Gietek nadstawiając nóż. Lecz Mietek odtrącił nóż i trzasnął go pięścią w policzek. Zakotłowało się. Potrącili Jurka, rozlała się farba, powstał ogólny hałas. — Uspokójcie się! — zawołał Benek. Nie usłuchali. Skoczył między nich. Chwycił jednego i drugiego za włosy, rozczepił. Tadek wykręcił Giet-kowi rękę i wyrwał nóż. Mietek szarpnął się. — Puść! Puść, dziadu! — wołał do Benka. — Mówię po raz ostatni, uspokój się — głos Benka brzmiał zimno i ostrzegawczo. Byli zaskoczeni. Takiego głosu w jego ustach nie słyszeli. Ale Mietek rzucał się nadal. Kopał i próbował uwolnić włosy od uchwytu Benka. Nagle Benek puścił jego włosy. Mietek natychmiast go zaatakował. Benek zręcznie uskoczył w bok i korzystając z chwilowej dezorientacji Mietka mocnym chwytem ścisnął go za ramię i błyskawicznie wykręcił rękę do tyłu. Mietek przysiadł z jękiem. — Wstawaj! — nakazał Benek. Patrzyli z osłupieniem na jego wybuch. Nie zwracał na nich uwagi. Popychając Mietka przed sobą podszedł do drzwi. — Wybraliście mnie na wodza. Jeśli mówię, trzeba słuchać, a inaczej — szarpnął drzwiczki — uciekaj! — krzyknął i wypchnął go na dwór. Zatrzasnął za nim drzwiczki i odwrócił się. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że nastąpiło coś strasznego. Największa kara, jaka mogła spotkać któregoś z nich, to wygnanie z Tarniny. Nie wiedzieli, jak się * 251 zachować, co mówić. Stali milcząc. Benek podszedł do Giętka. — Jeśli jeszcze raz weźmiesz na kogoś nóż, pójdziesz sobie na zbitą gębę. Nie myśl, że twoje sprawki poszły w zapomnienie. A teraz zabieraj się do gotowania. Prędko. Odwrócił się, w milczeniu wziął maszynkę do wiercenia i spokojnie zaczął przewiercać następną cygarniczkę. Pracowali w ciszy. Nikt nie śmiał się odezwać, a w myślach osądzali całe zajście. Benek był wodzem, obrali go, ale czy nie za ostro postąpił? Przecież Mietek zginie bez nich. Naraz Kazik podniósł się z miejsca. — Benek, daruj mu. To ja podstawiłem mu nogę. Benek milczał. — Daruj, on więcej nie będzie — prosił Kazik. Nagle Benek przerwał wiercenie i wyprostował się. — To ja mam mu darować? Z jakiej racji? — wybuchnął. — Przecież on, nie słuchając mnie, nie chciał się podporządkować nam wszystkim. Wybraliście mnie na wodza po to, bym pilnował karności, a więc postąpiłem tak, jak uważałem za słuszne. Darować mu mogą wszyscy, nie ja sam. To już nie ode mnie zależy. Witek podniósł się. Minął Jurka i Tadka i wyszedł z Tarniny. Po chwili wrócił prowadząc Mietka. Mietek nie patrząc im w oczy podszedł do Giętka, odsunął go i zaczął obierać ziemniaki. Tadek maszerował szybkim krokiem ciągnąc sanki. Jędrek siedział na nich skurczony i z zimna bliski płaczu. Całe popołudnie zjeżdżdali z górki koło szkoły, wracali więc głodni i zmęczeni. Nadchodził wieczór. Na 252 ulicy było pusto, tylko gdzieś daleko rozbrzmiewały dzwonki sanek dorożkarskich. — Tadek, prędzej, zimno mi. — Zimno ci, to złaź z sanek. Pobiegniesz i rozgrzejesz się. - — Nie, wolę jechać. — Zejdź, zejdź, jeszcze się przeziębisz. Zatrzymał się. Jędrek zlazł i na sztywnych nogach dreptał koło nie- gó- — Zaraz ci będzie ciepło, zobaczysz — pocieszył go. — Głodny jestem i spać mi się chce. — Cicho bądź, bo na drugi raz nie wezmę cię ze sobą. — Ja tylko tak mówię, Tadziu. Nagle Tadek zwolnił. Na rogu przed zakrętem stały dwa czarne, osobowe auta, a po ulicy kręciło się kilku Niemców. Do kogo oni przyjechali? Co się stało? Postępował krok za krokiem obserwując badawczo Niemców, auta i wszystko dookoła. Po przeciwnej stronie ulicy dostrzegł dwóch cywilów spacerujących to w jedną, to w drugą stronę. Coś go zaniepokoiło. Jędrek rozejrzał się, zobaczył samochody i umilkł. — Rozgrzałeś się? Siadaj, to cię powiozę. — Nie, pójdę sam. Wolno podchodzili do rogu. Tadek najchętniej zawróciłby i okrążył ulicę od innej strony, lecz teraz już nie wypadało. Jeden z Niemców zauważył go i przyjrzał mu się uważnie. Tadek ciągnął sanki dalej, trzymając Jędrka za rękę, jakby nic i nikogo wokoło nie widział. W powietrzu czuł jakieś naprężenie. Wydawało mu się, że lada chwila Niemcy zatrzymają ich. Mimo to kroczył dalej. Miał już skręcić w boczną uliczkę, gdy wtem zobaczył Wieśka Zarębę otoczonego przez groma- 1 253 dę Niemców i cywilów. Stanął jak wryty. Mimo mrozu Wiesiek był w spodniach i koszuli, nie miał na sobie nic więcej. Wiatr rozwiewał mu bujne, czarne włosy przesłaniając skronie i czoło. Koszula na piersiach była rozpięta i porwana. Ręce Wieśka, wykręcone do tyłu, skute były kajdankami. Wyprostowany jak struna, z lekko uniesioną głową zmierzał w stronę aut, popychany z tyłu przez Niemców. Tadek nie mógł oderwać od niego oczu. Serce ścisnęła mu trwoga i żal. Nagle Wiesiek spojrzał na niego krótko, przenikliwie, potem zakasłał i splunął. Silniki aut już warczały. Otwarto drzwiczki. Zaręba wsiadł bez oporu. Auto ruszało, gdy Wiesiek spojrzał na niego po raz drugi i błyskiem oczu pokazał miejsce w pobliżu samochodu. Tadek skinął lekko głową na znak zrozumienia. Chciał coś powiedzieć, poruszył zbielałymi wargami, lecz samochody tylko mignęły, skręciły na główną szosę i pomknęły w stronę gmachów gestapo. Dwaj cywile spacerujący po przeciwnej stronie również udali się w tamtym kierunku. Uliczkę zaległa wyziębła cisza. Wytężał wzrok, chcąc jak najdłużej widzieć ginące w dali auta, ale przed oczami latały mu kolorowe płatki. Z przerażeniem pojmował, co zaszło. Zapominając całkowicie o Jędrku podbiegł do miejsca, które mu wzrokiem wskazał Wiesiek. W śniegu coś zalśniło. Pochylił się. Był to maleńki kluczyk okręcony dookoła nitką. Nitka była mokra. Zrozumiał, że Wiesiek trzymał to w ustach i wypluł w ostatniej chwili. — Biegnij do domu — rzekł odwracając się do Jędrka. — I powiedz mamusi, że wrócę trochę później. Jędrek usłuchał od razu. Ujął sanki za sznurek i truchcikiem pobiegł wzdłuż ulicy. Rozglądając się bacznie w prawo i w lewo, Tadek zacisnął kluczyk w dłoni i wolno wszedł na podwórze. 254 W otwartych drzwiach niskiego, parterowego domu zobaczył starą matkę Zaręby. Stała sztywna, oparta o framugę drzwi, a jej nieruchome, jakby wygasłe oczy patrzyły na ślady wyciśnięte w śniegu. Tadek zląkł się jej nagle. O mało się nie cofnął, lecz przemógł strach i przystąpił bliżej. Czekał, aż pierwsza zwróci na niego uwagę, ale staruszka stała jak posąg, nieporuszona, chłodna. — Dzień dobry — wyszeptał. Nie dosłyszała. — Dzień dobry pani — powtórzył głośniej. Teraz podniosła oczy. Przyjrzała mu się surowo i badawczo. Wysunął przed siebie dłoń, na której leżał kluczyk. Popatrzyła, kiwnęła leciutko głową, odwróciła się i 255 i podreptała w głąb mieszkania. Wszedł za nią i przymknął drzwi. Gdy przekroczył próg kuchni, ujrzał na stole porcelanowy talerz z nie do jedzoną zupą. Poszła za jego wzrokiem. — Przyszedł na obiad. Zaczynał właśnie jeść, kiedy przyjechali — powiedziała jakby sama do siebie. I nagle wybuchnęła starczym, bezradnym płaczem. Nie wiedział, co począć. Jak się zachować? Przymknął oczy, pochylił głowę. Nie mógł znieść widoku płaczącej. Chciałby też płakać, lecz oczy miał suche, a gardło ściskał mu ostry skurcz. W zaciśniętej pięści wciąż trzymał kluczyk. Staruszka zanosiła się jękliwym szlochem, załamując spazmatycznie ręce. Otworzył wreszcie oczy i spojrzał na nią. Chustka zsunęła jej się na plecy. Siwe, rzadkie włosy spadały na twarz, zaciśniętymi dłońmi wpychała jak gdyby oczy w głąb czaszki. Nie wytrzymał. Odwrócił się i wypadł na dwór. Oczy paliły go od gorączki. Instynktownie wyminął dom, otworzył furtkę i popędził wprost do Tarniny. Zwolnił nieco mijając domek Zaręby, ale zaraz przyśpieszył. Gnał jak oszalały. Nie patrzył na nogi, przeskakiwał zaspy i rowy dążąc najkrótszą drogą do schronu. Dobiegł wreszcie do Tarniny. Pchnął drzwiczki i wbiegł do środka. Zerwali się zaniepokojeni widząc jego przerażoną twarz. — Wzięli Zarębę — wykrztusił. Zamarli w bezruchu. — Widziałem. Kilka minut temu. Gestapo — wyrzucał z siebie. I nagle zabrakło mu słów. W miasteczku ostatnio często odbywały się aresztowania, lecz nie przyszło nigdy żadnemu z nich na myśl, by Niemcy ważyli się aresztować Zarębę. Nie mieściło im się w głowie, by Wiesiek dał się schwytać. 256 Wtem wysunął się z kąta Abram. — Skąd go wzięli? — zapytał cicho. — Od matki. Abram sięgnął ręką po lichy płaszcz zawieszony na gwoździu. — Kiedy wsiadał do auta, rzucił ten kluczyk. Kazał mi go podnieść — powiedział Tadek. Abram schował kluczyk do kieszeni. — Chodź ze mną — zwrócił się do Tadka. — I ty — rzekł do Benka. Wyszli za nim posłusznie. Abram przygarbiony podążył w stronę miasteczka. Postępowali za nim z pochylonymi nisko głowami. Patrząc na plecy Abrama Benek pomyślał, jak bardzo musi mu być zimno. Płaszcz był cienki, łatany w kilku miejscach. Wiatr szarpał nim i rozwiewał przydługie poły. Cała jego postać wyglądała dziwnie żałośnie na tle śnieżnego krajobrazu. W pobliżu miasteczka Abram nagle zwolnił i zrównał się z nimi. — Pobiegnij — wskazał na Tadka — obejrzyj dokładnie uliczkę i podwórze Zaręby. Gdybyś kogoś zauważył, wróć i daj znać natychmiast. My pójdziemy do jego domku. Tadek popędził co tchu. Szybko stracili go z oczu. Pod drzwiami chatki Zaręby Abram sięgnął do kieszeni i wyjął ów maleńki kluczyk. Przyjrzał się bacznie drzwiom. Znalazł w górnym rogu dobrze zamaskowany otwór, wsunął weń kluczyk i przekręcił. Rozległ się cichy stuk. Drzwi otwierały się powoli same. Zaledwie weszli do środka, Abram przekręcił kontakt. Drzwi zatrzasnęły się. Podszedł do jednej ze ścian i coś nacisnął. Rozsunęła się. Benek zobaczył ową szafę, o której opowiadali Zymek i Stefek. Abram pilnie przeglądał półkę po półce. Wyjmował jakieś książki, paczuszki i układał 17 Tarnina t 257 na stole. Z samego dołu wyciągnął sporą, drewnianą skrzynkę okutą po rogach blachą. Później dokładnie przeszukał całe wnętrze mieszkania. Chodził od ściany do ściany, stawał, przypatrywał się. Przejrzał szuflady, rozrzucił pościel na łóżku, odsunął je, zajrzał pod spód. Wreszcie wszedł do szafy i znikł. Benek zbliżył się. Kątem oka zobaczył z boku szafy maleńkie schodki wiodące do góry. Po kilku minutach Abram wrócił. Kieszenie płaszcza miał mocno wypchane. W ręku trzymał worek. Szybkimi ruchami włożył do niego leżące na stoliku książki i paczki. Jeszcze raz długo i spokojnie rozejrzał się dookoła. Wyjął kluczyk z kieszeni. Podszedł do kontaktu, wyszukał pośrodku maleńką dziurkę, wsunął w nią kluczyk i dwukrotnie przekręcił. W ścianach zgrzytnęło coś przenikliwie i opadło. Szafa zatrzasnęła się. Abram wyjął kluczyk i znów przekręcił kontakt, lecz tym razem zapaliło się tylko światło. Zgasił je i powiedział: — Zawołaj Tadka. Pchnij mocno — wskazał na drzwi. — Otworzą się. Po chwili Benek był na dworze. Tadek chodził po podwórzu, niedaleko parkanu. Gwizdnął na niego z cicha. Kiedy nadeszli, worek i skrzynka leżały przed domem, Abram zaś zamykał owym maleńkim kluczykiem drzwi. — Weźcie to — wskazał skrzynkę i worek — i zanieście do Tarniny. Ja tam zaraz przyjdę — powiedział i ruszył w stronę furtki. Tadek zarzucił sobie worek na plecy. — Weź też skrzynkę — rzekł Benek. — Zaniesiesz sam. Ja na wszelki wypadek pójdę na ulicę i popilnuję. On na pewno poszedł do matki Wieśka. Tadek ujął skrzynkę za rączkę. Była ciężka, lecz przygryzł wargi i pomaszerował do Tarniny. 258 XL I nagle ich życie zmieniło się. Aresztowanie Zaręby odczuli jak zerwanie jakiejś nici wiążącej ich dotychczas z ulicą, miasteczkiem i głębszym, poważniejszym życiem, które krył w sobie Wiesiek pod zewnętrznym chłodem. Gdzieś w głębi on był ich chlubą. Dumni byli, że mieszka na tej samej ulicy, co oni. Teraz wszystko prysło. Abram zmarkotniał, nie wychodził prawie ze schronu, przygarbił się i sposępniał, jakby nagle przybyło mu kilkanaście lat. Następnego dnia przyszli jacyś dwaj nieznajomi i zabrali skrzynkę i worek, przyniesione z domu Zaręby. Naradzali się trochę z Abramem, potem znikli. I Abram od tej pory był sam, całkiem sam. Od nich odgrodził się milczeniem i trudną do przezwyciężenia zadumą. Aresztowania w miasteczku stawały się coraz częstsze. Domy i ulice obiegały wieści o rozstrzeliwanych. Ludzie przyczaili się w swoich mieszkaniach. Wychodzili z Tarniny prawie co wieczór. W dwa dni po zabraniu Wieśka, wieczorem, udali się pod dom volks-deutscha, u którego w ogrodzie Stefek zrywał jesienią kwiaty. Jasno otynkowany dom, z mocno dookoła zadrzewionym placem, otaczał siatkowy parkan. Wieczór był pochmurny i ciemny. Znów padał śnieg gęsty, lepki i kleił się do twarzy. — Uważajcie — ostrzegał Stefek. — On ma psa, wilczura. Zymek przelazł na drugą stronę i od środka otworzył furtkę. — Wchodźcie — rzekł Benek. — Tylko cicho. W dolnych oknach budynku panowały ciemności, na- i 259 tomiast piętro było oświetlone jaskrawo. Wślizgnęli się do ogrodu. Jeden Gietek tylko został na straży przy parkanie. W razie niebezpieczeństwa miał gwizdać. Szli jeden przy drugim wstrzymując oddech. W rękach ściskali proce i kamienie. Jakieś dziesięć metrów przed budynkiem Benek syknął. Zamarli jak posągi. — Uwaga! Przygotowali się. — Teraz — szepnął głośno. Rozdzwoniło, zakotłowało się od tłuczonego szkła. Już byli w odwrocie. Zymek dobrze wycelował sporym głazakiem. Zbił w środkowym oknie szyby, a zarazem strącił żyrandol. Widzieli to wyraźnie. Dopadli furtki, gdy za plecami usłyszeli szczekanie. Benek wypadł ostatni i zatrzasnął furtkę. Pochyleni uciekali wzdłuż uliczki do pobliskiego skweru. Szczekanie zbliżało się i oto pies gnał wzdłuż parkanu po drugiej stronie. Benek pędził ostatni, tuż za plecami Zymka. Pies przycichł, ale słyszeli, czuli prawie na sobie jego oddech. Za chwilę mieli skręcić. Raptem pies jęknął, odbił się od ziemi i płaskim susem przesadził płot. Benkowi włosy zjeżyło przerażenie. Błyskawicznie pojął niebezpieczeństwo. Stanął bez ruchu. Pies nie tknął go, pognał za tamtymi. W ciemności Benek nie zobaczył, lecz wyczuł, jak Zymek wskoczył na parkan. Poszedł w jego ślady. Pies charczał z wściekłości i wspinał się pazurami po siatce. Nagle rozległ się przejmujący skowyt. Pies przypadł do ziemi i wył boleśnie. — Uciekajmy! — zawołał Zymek. Nie namyślając się Benek skoczył na ziemię i pognał w stronę skweru. Zymek pędził tuż obok niego. — Widzisz, mówiłem, że młotek się przyda. Dostał w łeb, aż gruchnęło. — Całe szczęście. Wpadlibyśmy — urywanym głosem wykrztusił Benek. 260 Kiedy przecięli na ukos skwer i wypadli na główną ulicę oświetloną pośrodku jezdni matowo płonącymi lampami, dostrzegli niską, czarną limuzynę volks-deutscha. Wracał widocznie z pijatyki do domu, samochód bowiem jechał zygzakiem, to prawą, to lewą stroną szosy. Do Tarniny przybyli daleką, okrężną drogą. Zdecydowali przedtem, że bezpieczniej będzie nie iść wprost. Gdy znaleźli się w schronie, poczuli się pewni. Byli przemoczeni od potu i mokrego śniegu. Łapali dech z trudem, lecz serca biły im spokojnie. Nagle Zymek zaklął. Sięgnął właśnie do kieszeni i stwierdził, że zgubił swój nóż — ten podarowany przez Stefka. Pysznił się nim, i słusznie. Był najładniejszy spośród tych, które mieli. Nawet Stefka sztylet ustępował zgrabno-ścią i ostrością jego nożowi. — Poszukaj, może masz w innej kieszeni — radził Kazik. — A cóż to igła! — z żalem i oburzeniem odparł Zymek. — Miałem go tu w pochewce pod marynarką. Pochewka jest, a on wypadł chyba wtedy, jak wyszarpy- ł 261 wałem młotek. Idę — powiedział nagle. — Muszę go odnaleźć. — Zwariowałeś! — Benek zagrodził mu drogę. — Odsuń się — nasrożył się Zymek. — Nie pójdziesz! — A właśnie, że pójdę. — Nie pójdziesz. Żebym miał trupem paść, to cię nie puszczę. Witek stanął przy Benku w milczeniu. — Puśćcie mnie — nalegał Zymek. — Muszę przecież znaleźć. Taki piękny nóż! Wyczuwali, że Zymek jest bliski płaczu. Stefek zbliżył się. — Masz, weź mój nóż. Jeśli jutro odnajdziemy twój, oddasz, a jeśli nie, to zatrzymasz. — Idź do diabła! — Zymek odtrącił go. Usiadł na ławie, wtulił głowę między kolana i mocno zacisnął na niej ręce. Płakał. Od czasu do czasu wstrząsał nim leciutki, tłumiony dreszcz. Nie dziwili się. Wiedzieli, jak bardzo kochał swój nóż. Następnego dnia Benek, Witek i Zymek uważnie przeszukali całą drogę, jaką przebyli wczoraj wieczorem, ale śnieg przykrył wszystko kilkucentymetrową warstwą i mimo całej wytrwałości nie znaleźli noża. Zymek przez kilka dni z rzędu chodził przygnębiony i zamknięty w sobie. Kiedy na czwarty dzień Stefek ponownie zaofiarował mu swój nóż, wziął go. W zamian za niego przyniósł mu nazajutrz maleńki, srebrny zegarek, pamiątkę po kimś z rodziny. Stefek nie chciał przyjąć. Czuł się nawet urażony — przecież nię prze-handlował noża, dał po prostu. Zymek jednak nalegał tak namiętnie, że musiał wziąć, chociaż zegarek dla niego nie przedstawiał żadnej wartości. Cóż mu po nim! Nigdzie nie chodzi na czas, godziny snu i wsta- 262 wania odmierza dzień i noc, a pory dnia skurcz w żołądku. Chętniej oddałby buty i chodził z nogami poobijanymi w szmaty aniżeli nóż, lecz nie mógł znieść przygnębienia Zymka, tak zresztą jak i inni. Bo Zymek, choć zaczepny i wybuchowy, napastliwy w chwilach złości, przecież umiał rozweselić ich w smutku, umiał rozniecić zapał do nowego przedsięwzięcia. Wbrew przewidywaniom nie było nabywców na cygarniczki. Sprzedali w jednym sklepiku pięćdziesiąt, w drugim sto — to wszystko. Inni oglądali, narzekali na duże otwory, to znów kształt i kolor im się nie podobały i odmawiali. Zaniechali więc dalszego wyrabiania, a za pieniądze, choć tego było niewiele, zakupili w aptece kilka niezbędnych rzeczy wypisanych na karteczce przez Abrama. Od czasu aresztowania Wieśka pragnęli mocniej niż kiedykolwiek, by ich marzenia o wyprawie na Dziki Zachód spełniły się jak najszybciej. Jurek przynosił coraz to nowe książki. Czytali je wspólnie i pojedynczo. Pociągało ich to życie pełne niebezpieczeństw, nieoczekiwanych przygód, zwycięstw, bohaterskich czynów, a przede wszystkim przyroda — bujna, wielobarwna, pełna drapieżnych zwierząt i fantastycznych roślin. Książki podniecały ich wyobraźnię, były zapowiedzią ich przyszłego życia i tęsknotą za nim. A wieczorami... Abram patrzył ze zgrozą, kiedy otuleni w kuse kurtki, w przykrótkie płaszcze, wymykali się w ciemną i mroźną noc. Pewnego poniedziałku, pod koniec stycznia, miasteczko ogarnęła zgroza. Właśnie poprzedniego wieczoru chłopcy z Tarniny popełnili coś najbardziej zuchwałego. Wytłukli wszystkie frontowe szyby w niemieckim nocnym lokalu znajdującym się pośrodku miasta. Rano ludzie przechodzili koło restauracji, z aprobatą patrząc ł 263 na puste okna i rozsypane szkło. Lecz w parę godzin później kilkudziesięciu Niemców i garść granatowych policjantów wyszła na miasto z karabinami. Chodzili od domu do domu i kolbami wybijali szyby, a nieraz wyłamywali okna, domowników bili bez litości pałkami i boso pędzili po śniegu. Nad miasteczkiem zaległa cisza, a tylko w różnych jego punktach słychać było brzęk tłuczonego szkła i krzyki. W Tarninie zapanowała istna żałoba. Przejęła ich trwoga, że Niemcy mogą zacząć aresztować. Ludzie bali się tego. Jednak minął dzień, drugi i trzeci, a Niemcy nikogo nie wzięli. Teraz okna prawie we wszystkich domach pozasłaniane były dyktą, tylko gdzieniegdzie dostrzec było można sztukowane szyby. W. miarę jednak jak mijały dni, coraz więcej przybywało oszklonych okien, a ludzie zapominali o całej historii. XLI Miasteczko obiegła z samego rana wiadomość, że nocą partyzanci wysadzili most i pociąg z amunicją. To już czwarty wypadek w okolicy tej zimy. Ten i ów słyszał nad ranem odległe detonacje. Kilku śmielszych postanowiło naocznie sprawdzić, czy pogłoska jest prawdziwa. Chłopcy też wybrali się całą gromadką. Ów mostek znajdował się trzy kilometry za miasteczkiem. Szli lasem. Droga tędy była krótsza i nie narażali się na spotkanie z Niemcami. — Szwaby muszą mieć kwaśne miny i niemałego pietra — rozważał głośno Zymek. — Z samego rana przyleciał do nas, do sklepu, Józio Fest. Uparł się, bym dał mu złotówkę, to coś mi powie. Dałem mu dwa papierosy. Ucieszył się i zaczął 264 rozpowiadać, że koło mostka leży dużo broni, karabinów, armat, amunicji. — No, no — przerwał Benek. — Józio jest cwany. Niby głupi, ale umie nakłamać i wyłudzić papierosa. — Patrzcie, sarny! — zawołał Stefek. Spojrzeli. Rzeczywiście, o kilkadziesiąt metrów, na dróżce, zwrócone główkami w ich stronę, stały dwie młode, wyglądające żałośnie sarenki. Zymek wsunął rękę do kieszeni po procę. — Zostaw! — rzekł Benek. — Takie ładne. Po co je straszyć. Sarenki kilkanaście sekund przyglądały się im bacznie, aż nagle jak na komendę odwróciły się i w lekkich podskokach zniknęły pomiędzy drzewami. — Jakie małe i zgrabne — dalej zachwycał się Benek. — Strasznie chude. Muszą być głodne, taka ostra zima — oznajmił ze współczuciem Stefek. — Nie martw się. One i spod śniegu wygrzebią — powiedział Tadek. — Nie wiadomo. Na wierzchu twardy jak skorupa, a przy tym głęboki, trudno się do ziemi dokopać — * 265 dorzucił Jurek próbując przebić obcasem oblodzoną powierzchnię. Z wolna zbliżali się do celu. Droga tu była czysta i nie wydeptana. Kiedy małą, leśną ścieżką wydostali się na brzeg i spojrzeli w stronę mostka, z wrażenia zamarły im serca. Wiszący do niedawna wysoko, mały mostek zniknął. Ziemia dookoła była czarna i zryta. Jak sięgnąć okiem, leżały wagony, armaty, jakieś pojazdy — wszystko było pogmatwane, pogięte, sterczało na bokach, to znów kołami do góry, tworząc koszmarny, ponury obraz. Cofnęli się jednak szybko w głąb lasu. Wokół zrujnowanego pociągu i po nasypie kolejowym kręciło się kilkudziesięciu Niemców. Po ich zachowaniu widać było, że są wściekli i zdecydowani na każdą zemstę. Chłopcy ukryci za pniami drzew i krzewami jałowców przyglądali się wszystkiemu ciekawie. Byli zawiedzeni. Nie spodziewali się spotkać Niemców. Oczy iskrzyły im się na myśl, ile by mogli nabrać wszystkiego, zaopatrzyć całkiem w broń, amunicję, we wszystko, co im było potrzebne, i to za jednym .zamachem. Naraz kilkunastu Niemców zbiegło z nasypu i z bronią gotową do strzału ruszyło w stronę lasu przypatrując się uważnie jakimś śladom. — Wiejemy! — zakomenderował Benek. Był najwyższy czas. Niemcy szli w ich stronę. Zrozumieli, że to nie przelewki. Najpierw wolno, potem coraz prędzej poczęli uciekać. Biegli tak bez zatrzymywania aż do samej Tarniny. Tego dnia po południu Benek i Stefek wybrali się na miasto, chcąc w sklepie kupić kilka baterii do latarek. Ze sprzedaży cygarniczek zostało im trochę pieniędzy, a że chwilami żarówka świeciła słabo, latarki były im potrzebne. Szli główną ulicą, z zainteresowaniem przyglądając się przechodniom i z rzadka przemykającym autom. Mijali właśnie słup ogłoszeniowy. 266 Stanęli. Przy słupie zatrzymał się z puszką kleju w ręku i rulonem ogłoszeń pod pachą znany w miasteczku naklejacz, przezwany Piskorzem. Podeszli zaciekawieni. — Co nowego? — zagadnął Benek przyjaźnie. Piskorz nie odezwał się. — Powiedz — nalegał Stefek. Piskorz nie spojrzał w ich stronę. Nerwowo umaczał pędzel w kleju, chlasnął kilka razy na stary afisz filmowy, wziął jedno z ogłoszeń i przykleił. Benek spojrzał na nagłówek. Aż się cofnął. Dużymi, czarnymi literami było napisane: „Lista zakładników, którzy w dniu 2 lutego zostaną powieszeni..." Przetarł dłonią oczy. Nie mógł uwierzyć. Przeczytał po raz pierwszy, drugi, trzeci i czwarty. Przystąpił o krok. Prawie wszystkie nazwiska były znajome. Pod koniec listy zobaczył: „Wiesław Zaręba". — Boże, Wiesiek! — szepnął. — Gdzie? — przeraził się Stefek. Benek wyciągnął rękę i palcem dotknął nazwiska Wieśka. — Rauss! — usłyszeli tuż za sobą. Obejrzeli się. O kilkanaście kroków od nich stał oficer niemiecki, groził pięścią i wrzeszczał. Myślał widocznie, że Benek chce zdzierać ogłoszenie. Oglądając się zaczęli odchodzić. Niemiec postąpił za nimi, przywołując ich ręką. Cofali się coraz prędzej. Niemiec przyspieszył. O parę kroków była brama. Naraz rozwścieczony Niemiec sięgnął po rewolwer. W kilku susach dopadli bramy. Skręcili. Usłyszeli za sobą dudnienie kroków i krzyk. Wyminęli jakiś barak, przeskoczyli parkan, chyłkiem, pochyleni, tuż przy płocie gnali w stronę następnego domu. Padł strzał, jeden, potem drugi. Wreszcie natrafili na furtkę. Teraz od Niemca odgradzał ich wysoki mur. Lawirowali między domami i płotkami, aż Benek zatrzymał się. t 267 Spojrzeli za siebie. — Zwialiśmy — odetchnął. — Chyba nas wcale nie zobaczył, gdy wpadł za nami w bramę — mówił Stefek oddychając szybko. — Nie ma co stać, chodźmy dalej — rzekł Benek i pognał pierwszy. XLII Już wychodzHi, kiedy Abram przywołał Benka. — Nie bierzcie ze sobą Giętka — powiedział cicho. — On jest trochę chory, przy tym on nie powinien, znacie go przecież dobrze. Benkowi przypomniała się historia z człowiekiem bez głowy i tamto wymiotowanie Giętka w lesie. — Dobrze — zgodził się. Zatrzymał ich ruchem ręki. — Jeden z nas musi pozostać — oznajmił. — Po co? Przecież Abram będzie — zagadnął Jurek. — Jeden z nas musi pozostać — powtórzył Benek. SpuścHi głowy. — Ja zostanę — szepnął Gietek. — Dobrze — powiedział Benek, a w myślach doznał ulgi, że nie musiał nakazywać. Nawet nie był pewien, czy potrafiłby nakazać. Wyszli. Najpierw maszerowali lasem, potem szosą. Niebo było zimne i pochmurne, wiał ostry, północny wiatr. Postępowali jeden przy drugim w całkowitym milczeniu. Była to najdłuższa droga, jaką w życiu przebywali, droga, której końca bali się, droga, która* prowadziła ich do miejsca, gdzie po raz ostatni mieli zobaczyć Wieśka. Zymek szedł przodem z rękami w kieszeniach. Patrzył cały czas pod nogi i nie zbaczał nawet, gdy słyszał nadjeżdżające auto. Stefek idący obok niego kilka razy szarpnął go, gdy samochód był tuż, ale 268 Zymek nie reagował. Kroczył naprzód, bez reszty pogrążony we własnych myślach. Do połowy drogi nie padło ani jedno słowo. Cisza ciążyła im jak kamień. Szosą jechały ciężarówki, czasem przemknęły sanie, poza tym było pusto i szaro. Naraz Kazik nie wytrzymał. — Może tylko tak nastraszyli? Może ich puszczą? Popatrzyli na niego. Jeden Zymek jakby nie dosłyszał. Nie padła żadna odpowiedź. A jednak gdzieś, głęboko w mózgach, zakiełkowała nikła nadzieja. Ale gdy przypomnieli sobie brudnożółty afisz z czarnymi literami, nadzieja zgasła. Dotarli wreszcie do miejsca. Stanęli obok dużej gromady ludzi. Dookoła panowała cisza. Nawet żandarmi przechadzali się w milczeniu, z bronią gotową do strzału, obmacując wszystkich spode łba ciężkimi, posępnymi spojrzeniami. Na szosie ciągnął sznur ciężarowych samochodów pełnych wojska. Po przeciwnej stronie, na osłoniętym placu, tkwiła długa na kilkanaście metrów szubienica. Czekali. Niebo było zimne i pochmurne, wiał ostry* północny wiatr. W tłumie poznali siostrę Zaręby i kilku jego znajomych. Zymek stał obok Stefka i Benka ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie mógł patrzeć na ów plac z koszmarnym rusztowaniem. Miał zaciśnięte pięści i usta. Nigdy nie czuł się tak nieszczęśliwie jak teraz; może jeszcze kiedyś przy ognisku, gdy Stefek uderzył go kijem, lecz tamto było co innego — wtedy z nagłą, nieoczekiwaną siłą przypomniał sobie wszystkie razy i upokorzenia, jakie przeżył w gestapo. Najchętniej zostałby zamiast Giętka w Tarninie, lecz nie mógł się oprzeć chęci, by po raz ostatni zobaczyć Wieśka. Nagle drgnął. Hen w dali dosłyszał warkot silników. ł 269 Tłum zafalował. Nadjechały dwie kryte ciężarówki. Żandarmi utworzyli kordon. Jacyś ludzie zawieszali na szubienicy pętle. Jeden z samochodów wjechał na plac. W tłumie rozległy się szlochy, większość jednak stała nieporuszona, z zaciśniętymi ustami. Ciężarówka podjechała tuż pod szubienicę. Zymek słyszał huk motoru, nie patrząc wiedział, co się dzieje. Ktoś krzyknął. ??-ku żandarmów odwróciło się gwałtownie, lecz zaraz na nowo zapadła cisza. Otwarto klapę ciężarówki. Wyskoczyli z niej żandarmi. Na platformie samochodu widać było gromadkę skazańców w brudnoszarych ubraniach, z zagipsowanymi ustami i z rękami skutymi w tyle. Niektórzy patrzyli na ludzi, inni mieli zamknięte oczy, a jeszcze inni spoglądali na kołyszące się na wietrze pętle. Samochód przesuwał się metr za metrem, a każdy obrót jego kół znaczył coraz to nowe ofiary. Wiesiek znajdował się w drugiej ciężarówce. Stał tuż na skraju platformy. Pierwszy dostrzegł go Stefek. Teraz zobaczyli go wszyscy. Zaręba szukał kogoś w tłumie. Nagle dostrzegł siostrę. Kiwnął głową. Włosy miał ostrzyżone, twarz zniekształconą gipsowym kneblem. Patrzył spokojnie i bez lęku. Później przeniósł wzrok na nich. Zymek uniósł głowę. Spotkali się spojrzeniami. Wiesiek nie zwrócił już więcej oczu na siostrę. Przez te kilkanaście sekund obejmował spojrzeniem ich gromadkę. Patrzyli na niego z miłością i skupieniem, tak śmiało, jak nigdy dotychczas. Jego oczy również spoglądały na nich po raz pierwszy łagodnie i promiennie. Nagle żandarm pchnął Wieśka. Jakiś mężczyzna zarzucał mu pętlę. Ciężarówka potoczyła się dalej. Pochylili głowy. Siostra Zaręby klęczała. Raptem Zymek odwrócił się i zaczął iść. Poszli za nim. Nie mieli już pochylonych głów. Gdy wszystko trwało w milczeniu i bezruchu, oni maszerowali pa- 270 trząc z nienawiścią na kordon żandarmów. Mieli zaciśnięte usta i pięści. Kiedy mijali auta z wojskiem, Zymek specjalnie uniósł głowę i oczami pełnymi nienawiści i pogardy prześlizgiwał się po twarzach Niemców. Niebo było zimne i pochmurne, wiał ostry, północny wiatr. XLIII Była noc. Od czasu do czasu ulicami przechodziło ostre pogotowie. Skąpo rozstawione latarnie rzucały jasne kręgi światła. Chyłkiem, pod parkanami skradali się ku środkowi miasta. Mietek i Kazik szli na przodzie. Mieli wyminąć skwer i ustawić się od strony ulicy na czatach. Benek z pozostałymi dotarł do tylnej furtki skweru, idąc tuż przy żywopłocie zmierzał do narożnika stykającego się z głównym skrzyżowaniem miasteczka. Postępowali za nim krok w krok, przyczajeni, uważni. Gdy dotarli na miejsce, Benek wspiął się na palcach i przez szparę w żywopłocie wyjrzał na ulicę. — Kazik! — zawołał cicho. — Jestem — doleciało z mroku. — Widać kogoś? — Nie. Pusto. — Pilnuj dobrze — nakazał. Zymek i Witek wydobyli już spod kurtek krótkie, ręczne piły. — Co najpierw? — zapytał Jurek Benka. — Witek, ty tnij mapę, a Zymek głośnik. Będziemy was co chwila zmieniać. Tylko uważajcie — tak, by nie narobić wiele hałasu. W rogu skweru jeden przy drugim stały dwa słupy. Na wyższym, pomalowanym w niemieckie barwy, umieszczony był ogromny głośnik, rozbrzmiewający w dzień i 271 na całe miasteczko żołnierskimi piosenkami i komunikatami o nowych zwycięstwach Niemiec. Na drugim wisiała wielka tablica z wymalowaną mapą. Na niej co rano zaznaczane były strzałkami miasta i tereny świeżo zdobyte przez Hitlera. Piły zgrzytnęły przeraźliwie. — Ciszej — szepnął Benek. — Czego się boisz? Żywego ducha nie widać — rzekł Zymek przyklękając na drugie kolano. — Gdy tylko piła wejdzie głębiej, pójdzie cichutko — dorzucił jeszcze. Drzewo było twarde, a choć w ciągu dnia wyostrzyli piły, praca posuwała się wolno. Zmieniali się co parę minut. Benek właśnie ujął piłę i przykucnął, gdy od ulicy doleciało ciche gwizdnięcie. — Do płotu! — zakomenderował. Skuleni, prawie na czworakach dopadli żywopłotu. Przylgnęli do niego. Gdzieś z głębi miasta doleciał warkot samochodu. „Czy tylko Kazik dobrze się ukrył?" — zaniepokoił się Benek. Szum silnika wzrastał. Przez szpary dostrzegli błysk reflektorów. — Uciekajmy! — szepnął któryś. — Cicho — syknął Benek. Samochód nadjeżdżał z hukiem. Nagle zobaczyli nad sobą cień. To Kazik przeskakiwał parkan. — Prędzej! — warknął Zymek. Stoczył się prawie im na głowy. — Niemcy — wykrztusił. — Idą tutaj całą gromadą. — Zamknij się — nakazał Benek. Samochód jakby zwolnił biegu. Nadjechał wreszcie na wprost nich. Doznali ulgi — nie stanął. Z warkotem wyminął skwer i znikł w bocznej ulicy. — Gdzie widziałeś Niemców? — zagadnął Benek. 272 __ Tuż za apteką. Idzie ich chyba z dziesięciu. O, słyszycie rozmowy? — Pijani — wtrącił Jurek. — Śpiewają. — Bądźmy cicho. Miną nas i nic nie zauważą — powiedział Zymek. Na wszelki wypadek jednak ukrył piłkę pod kurtką. — A gdzie Mietek? — zainteresował się Tadek. — Stoi przy bramie. Prawie pod samą latarnią. Widać go jak na dłoni. — Oferma! — mruknął Benek. — Cicho, nadchodzą. Gromada podpitych Niemców szła ze śmiechem, śpiewami i wrzawą. — Bydlaki! — Jurek zgrzytnął zębami. — Csss — uciszyli go. Rozbawieni Niemcy byli już blisko. Przecięli skrzyżowanie i weszli na chodnik biegnący wzdłuż skweru. Chłopcy zatamowali oddech w piersiach. Niemcy znajdowali się w odległości dwóch metrów. Naraz jeden z pijanych podszedł tuż, tuż, rękami uczepił się parkanu. Inni obstąpili go, ale on coś mówił, płakał i nie chciał iść dalej. Słyszeli bicie własnych serc. Nie wolno się było poruszyć. Najmniejszy szelest mógł zdradzić ich obecność. Jeden z Niemców zaświecił zapałkę i przypalał papierosa. Inni sprzeczali się. Próbowali oderwać tamtego od parkanu, ale żołnierz wciąż klął i zanosił się pijackim szlochem nie ruszając się z miejsca. Coś mignęło. To Niemiec rzucił palącą się zapałkę prawie pod stopy Benka Wysiłkiem woli opanował nerwy. Nie drgnął. Zapałka momentalnie zgasła. Niemcy hałasowali coraz głośniej. Benek pojął niebezpieczeństwo. Za parę minut może dojść do kłótni, zjawi się patrol zwabiony krzykami i wtedy nawet niechcący wykryją ich latarkami. Po- t H Tarnina 273 ruszył ręką i dotknął ramienia Zymka, lecz Zymek uchwycił palcami jego dłoń, zacisnął ją, dając tym do zrozumienia, by jeszcze czekał. Wtem dwóch Niemców oderwało się od gromady i zataczając się pomaszerowało dalej. Kilku innych pozostało wykrzykując coś w podnieceniu i gestykulując rękami. Sekundy wlokły się jak żółwie. Gdzieś daleko zabrzmiał gwizdek, a od przeciwnej strony z warkotem nadjeżdżał samochód. Niemcy umilkli nasłuchując. I raptem chłopcy odetchnęli. Pijany żołnierz dał się ująć towarzyszom pod ręce i nie przestając szlochać poszedł wzdłuż skweru. Auto przemknęło z rykiem. Gromada Niemców oddalała się coraz bardziej. Z wolna napływała cisza. Odczekali jeszcze kilkanaście sekund. — No, pryskaj na swoje miejsce — zwrócił się Benek do Kazika. — Teraz ja go zmienię — zaproponował Jurek. — Jak chcesz — zgodził się Benek. Jurek wspiął się na płot i przeskoczył na drugą stronę. Na nowo zgrzytnęły piły. — Zajrzę do Mietka — oznajmił cicho Benek i lekko, na palcach pobiegł do głównej bramy. — Mietek! — zawołał z cicha, gdy jej dopadł. Nikt mu nie odpowiedział. — Mietek! — powtórzył głośniej. Ogarnął go niepokój. Podskoczył i stanął na poprzeczce bramy. Wyjrzał na ulicę. Latarnie świeciły spokojnie. W prawo i w lewo było pusto. — Mietek! — zawołał znów podniesionym głosem. Chwycił dłońmi za szczyt parkanu i przerzucił nogi na drugą stronę. Trzydzieści kroków dalej stał kiosk. Dopadł go w kilkunastu susach i obszedł dookoła. Mietka nie było. „Gdzie on znikł?" — myślał z rozpaczą. Rozglądnął się bacznie i pobiegł do najbliższej bramy. Zajrzał w jej ciemną czeluść. 274 — Mietek! — szepnął półgłosem. — Mietek! — ...etek — niewyraźnie odpowiedziało mu echo. Trzęsąc się ze zdenerwowania wszedł na podwórze, wyjął latarkę z kieszeni. Oświetlił kilka załamań między domami. Było pusto. Już chciał wyjść na ulicę, gdy dosłyszał szybkie kroki. Rozpłaszczył się przy murze. Wysoka, męska sylwetka mignęła w wylocie bramy. Odetchnął. To nie był Niemiec. Podsunął się do narożnika i wychylił głowę. Mężczyzny już nie było. Znikł widocznie w następnym podwórzu. Odczekał chwilkę i zawrócił w stronę skweru. Wyminął bramę i biegł do narożnika, kiedy nagle usłyszał cichuteńki gwizd. Jurek dawał im sygnał. Stanął. Nie dostrzegł nikogo. Wokół panowała cisza, tylko gdzieś hen, w górze brzmiał urywany pomruk samolotu. „Ale Jurek przecież nie żartuje" — pomyślał. Opanował jednak lęk i postanowił dojść do rogu. Może Mietek tam się ukrył? Kroczył wolniej. Ledwo dosłyszalny poświst ucichł. Benka ogarnął przenikliwy chłód.,Od narożnika dzieliło go najwyżej dwa metry, gdy dosłyszał tuż za sobą mocne stąpanie podkutych butów. Na ułamek sekundy zamarł z przerażenia. Spojrzał w górę. Przeskoczyć? Nie, hałasem zdradziłby wszystkich. O dwa kroki stał duży kosz na śmiecie. Nie namyślając się wiele podbiegł i kucnął tuż za nim. Blask latarni nie docierał do niego. Odgłos kroków narastał. Benek zamknął oczy. Czoło wsparł na żelaznym koszu. Tamując oddech liczył w myślach: „Raz, dwa, trzy, cztery..." Owładnęła nim szalona pokusa, by unieść głowę i zerknąć na przechodnia, ale opamiętał się. Skulił się jeszcze bardziej i czekał nieporuszony. Kroki zmieniły rytm. Otworzył oczy. Kątem oka zobaczył o półtora metra od siebie wysoką postać żandarma. Niemiec maszerował szybko, przecinając na ukos skrzyżowanie. Liczył kroki żandarma. Wiedział, że każdy z nich zmniejsza niebezpie- 275 czeństwo. Modlił się równocześnie, by tamten nie odwrócił głowy, wtedy bowiem nie byłoby już ratunku. Wreszcie Niemiec minął jezdnię, wszedł na chodnik i utonął w głębokim cieniu wysokiego gmachu. Benek na czworakach podczołgał się do parkanu. Pełzł wzdłuż niego do narożnika. Tu rozejrzał się na wszystkie strony. Doznał ulgi. Niebezpieczeństwo na razie minęło. Po chwili znajdował się już wśród kolegów. — Nie ma Mietka — oznajmił. — Szukałem go wszędzie: koło kiosku, w bramie, wołałem, świeciłem latarką, wszystko na próżno. — Zląkł się tamtych Niemców i zwiał — podsunął Zymek. — Chyba tak — zgodził się Benek, lecz gdzieś głęboko tlił się nadal niepokój. — Długo jeszcze? — zagadnął. — Już podcięte, tylko pchnąć — odparł Tadek. Istotnie, Witek i Zymek chowali piły. — Nie ma co czekać — wtrącił Jurek. — Teraz akurat pusto. — No, to już! — Zymek splunął w dłonie. Po kilku dopadli do słupów. — No, uwaga! Na komendę — rzekł Benek. — Trzy, cztery! Najpierw rozległ się suchy trzask, potem piekielny łomot walącej się mapy i głośnika. — W nogi! — szepnął Zymek. Gnali jeden przez drugiego. Już dopadli furtki, którą weszli, kiedy z boku dosłyszeli jakieś wołanie. Przyśpieszyli. Benka jednak coś tknęło. — Stójcie! — zawołał. Zymek dosłyszał i stanął. — Mietek! — krzyknął z cicha Benek. — Tutaj, tutaj! — doleciało. 276 Dopadli do niego. Leżał na ziemi. .— Co ci jest? — Szli Niemcy. Chciałem przeskoczyć i spadłem z bramy. ¦— Wstawaj. — Nie mogę. Ledwo się tu dowlokłem. Zymek przysiadł. — Bierz mnie za szyję — powiedział. Mietek chwycił go. Zymek uniósł się, lecz Mietek jęknął i puścił. — Trzymaj. Nie ma czasu — rozgniewał się Zymek. — Boli. Strasznie boli. — Co cię znów boli? — Noga. Och! — Pieścisz się — rzucił z gniewem, lecz natychmiast schylił się, schwycił go pod ramiona. Benek pomógł. Zymek zarzucił sobie Mietka na plecy jak worek i nie zwracając uwagi na jego jęki, popędził przodem. Benek podążał na ostatku, tuż za nimi. W miasteczku zawrzało. Mieszkańcy co rano budzili się pod wrażeniem nowych emocji. Jednego dnia znajdowali na parkanach i domach złośliwe napisy na okupanta, innego zaś znów widzieli, że spod samego nosa wartownika zniknął nagle wysoki maszt z łopocącą na nim dzień i noc flagą, hitlerowską. To znów zwaliła się ogromna mapa i słup z głośnikiem — dwa nieustające źródła reklamowe chwały niemieckiej. Policja granatowa i żandarmeria widocznie domyślały się winowajców. Po śladach poznali chłopięce nogi i rozwinęli całą swą przebiegłość, by zapobiec nowym, a jakże ośmieszającym wypadkom. Od kilku dni nie wolno było chłopcom na ulicach sprzedawać gazet. Spotkanego na ulicy gazeciarza ciągnięto do * 277 gmachu policji i tam, po odebraniu mu pieniędzy i towaru, wymierzano tęgie lanie. W tym czasie zaszły i inne wypadki. Pewnej mroźnej środy grupa partyzantów wpadła nieoczekiwanie do miasteczka i sprzątnęła wszystkie pieniądze z banku. Nim zorientowano się, partyzanci byli już w lesie. Niemcy chodzili wściekli. Ludzie przezornie ustępowali im z drogi, nie chcąc narażać się na niebezpieczeństwo. Innego znów dnia rozeszła się wiadomość, że dwóch granatowych policjantów z karabinami uciekło do lasu. XLIV Od kilku dni prawie nie opuszczali Tarniny. Zupełnie nieoczekiwanie któregoś ranka wstał ciepły, pochmurny dzień, około południa spadł deszcz i wszystko zamieniło się w posępne mokradło. W zagłębieniach gruntu stały kałuże, a rowami płynęły potoki. Powietrze było przenikliwe i nasiąknięte wodą. Świat nagle jakoś poszarzał, bo choć zelżały mrozy i wiały cieplejsze wiatry, słońce wciąż jeszcze kryło się za grubą opończą deszczowych chmur. Przez zimę zdarli do reszty buty i teraz nie pomogło już żadne łatanie. Zymek wystarał się gdzieś o dwie pary drewniaków. Jedną sam nosił, a drugą sprzedał Witkowi za kolorowy krawat. Śmieli się z niego. — Po co ci krawat? — Przyda się. Założę go w dniu, kiedy szkopy będą wiały z naszego miasteczka — odpowiedział. — E, kto wtedy będzie myślał o krawatach? — z powątpiewaniem odezwał się Kazik. Umilkli na moment. Próbowali wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał ów dzień. „Czy on naprawdę założy krawat? — rozważał Stefek. — Ja tam bym się wsty- 278 dził. Nigdy nie nosiłem krawata. Ojciec też nie nosił. Ale przecież i Zymek nigdy nie chodził w krawacie. — I nagle olśniła go myśl. — Tak, kiedy skończy się wojna, powróci ojciec, a wtedy pożyczę od Zymka krawat, ubiorę się w czystą koszulę, założę go i wyjdę na spotkanie. Tylko że na razie nic nie słychać, by szwaby zamierzały uciekać. Ale już niedługo — pocieszał sam siebie. — A wtedy wszystko się zmieni. Jak tylko opuszczą miasteczko, pójdziemy na przystań, wybierzemy najładniejszą barkę. Tylko żeby zaraz wrócił. Abram mówił, że po wojnie odnajdzie się wiele ludzi. Chyba nie kłamał". Nagle ktoś zapukał. Unieśli głowy. Kto to może być? Stukanie nie ustawało. Stefek siedział najbliżej. Wstał ostrożnie i podsunął się do drzwi, przystawiając ucho do grubych desek. „Czyżby wytropili nas psami?" — przeraził się. Spojrzał po twarzach. Były blade. — Hej, otwórzcie! Swój! — doleciało z dworu. Milczeli. Nie poznali tego głosu, ale najcięższy kamień stoczył im się z serca. To nie byli Niemcy. Ostatnio żandarmi zmądrzeli i sprowadzili sobie psy, chłopcy więc stali się szczególnie ostrożni. — No, otwórzcie! — wołał męski głos. — Nie bójcie się, to ja, do Abrama. Odetchnęli. Popatrzyli w kąt, gdzie siedział Abram. Skinął im głową. Stefek jednak nie odsunął rygla. — Do jakiego Abrama? Tu nie ma żadnego Abrama — oznajmił. — Otwórz, otwórz — nalegał nieznajomy. — A jak się pan nazywa? — Jestem kolegą Zaręby — głos zabrzmiał ciszej. Stefek pchnął zasuwę. Do Tarniny wpłynęło dzienne światło i chłodne powietrze. W otworze ukazała się zgięta wpół, wysoka, męska postać w szarym płaszczu. * 279 Mężczyzna rozejrzał się bacznie i przekroczył próg. Stefek zaryglował wejście. — No, wspaniale tu macie — rzekł przeciągle mężczyzna. Dostrzegł Abrama. Schylony podszedł do niego z wyciągniętą ręką. Uścisnęli się. Jurek wstał robiąc przybyszowi miejsce, ale ten przytrzymał go. — Siedź. Ja nie mam czasu. Wpadłem tylko na chwilę. Wyjdźmy może — skinął na Abrama. Abram wstał. — My wyjdziemy — zaproponował Benek. — Siedźcie — nakazał Abram. — Czego on chce? — zagadnął Jurek, kiedy mężczyźni opuścili Tarninę. — Diabli go wiedzą — odparł któryś. -* Znacie go? — spytał Kazik. Nie odpowiedzieli. — Też wygląda na Żyda — szepnął Zymek. — Na pewno Żyd — potwierdził Mietek leżący na ławie. Ucichli nasłuchując. Nieznajomy z Abramem stał tuż za drzwiami. Słyszeli głosy, ale nie rozróżniali słów. Kazik chciał podkraść się do drzwi i podsłuchać, lecz Benek zagrodził mu drogę. — Siedź. Co cię to obchodzi — powiedział. Kazik usiadł zawstydzony. Chciał coś mówić, ale naraz drzwi się otworzyły. Wrócił Abram. Był jakiś podniecony i ruchliwszy niż zwykle. — Poszedł już? — zagadnął go Zymek. — Poszedł — odrzekł Abram i siadł na swoim miejscu. Oczekiwali w napięciu, że coś powie, nie śmieli bowiem sami spytać, czego chciał nieznajomy, ale Abram milczał. Sięgnął tylko do skrytki i wydobył tobołek ze swoimi rzeczami. Było tego niewiele: stara koszula, 280 spodnie, które kiedyś nosił Wiesiek, skarpetki. Abram oglądał każdą rzecz z osobna, jakby rozważał, czy mu się jeszcze przyda. — Daj mi buty. Zajdę do domu — zwrócił się Stefek do Witka. — Takie błoto, gdzie będziesz łaził? — odradzał Jurek. — A, pójdę. Witek zdjął buty i podał mu. Utarł się między nimi zwyczaj, że choć buty należały do Zymka i Witka, nosił je ten, który akurat musiał wyjść. Tylko Jurek i Tadek nie potrzebowali pożyczać. Ich buty trzymały się jeszcze. — Pójdę i ja — rzekł Kazik. — Głodny jestem. Może coś zjem. — Przynieś i nam — upomniał się Zymek podając mu drewniaki. Szli rozmiękłą drogą pod lasem. Przeskakiwali strumienie, omijali kałuże. — Jak myślisz, co on chciał od Abrama? — spytał w pewnym momencie Kazik. Stefek wzruszył ramionami. — Bo ja wiem? Cały miesiąc nikt do niego nie zaglądał, jakby zapomnieli. Zastanawia mnie tylko, po co on wyciągnął swoje rzeczy. — Może pójdzie do lasu? — podsunął Kazik. — Teraz? W taką chlapaninę? — powątpiewał Stefek. — Prababka mówiła wczoraj, że jeszcze wrócą mrozy i zima pociągnie się do końca marca. — E — skrzywił się Stefek. — Moja babka przepowiada piękną wiosnę. Patrz — wskazał naraz ręką — pierwsze bazie. Kazik podszedł i ułamał gałązkę. — Jak małe myszki — stwierdził przypatrując im się uważnie. 281 Rozstali się. Każdy poszedł do swojego domu. Za godzinę mieli się spotkać. Stefek przebiegł szybko ulicę i wpadł na podwórze. W sieni zatrzymał się. Zastanowiła go cisza panująca w domu. Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Przekroczył próg. Matka była sama. Siedziała przy stole z głową wspartą na rękach, a przed nią leżała niewielka kartka papieru. Coś go tknęło. Dopadł i schwycił papier. Kochani... — przeczytał. Litery zamigotały mu przed oczami. Poznał pismo ojca. Przypadł do matki. Zaczął ją ściskać, całować. — Mamo... mamo... Po raz pierwszy od tak dawna wybuchnął długim niepohamowanym płaczem. Matka tuliła jego głowę powtarzając bez przerwy: — Przestań już, uspokój się, uspokój. I nagle wyjęła mu z rąk papier, wstała, szybko przemierzyła kuchnię i wrzuciła list do ognia. Widział przez łzy, jak kartka skurczyła się, wybuchnęła płomieniem i zamieniła w świetlisty popiół. — Dlaczego? — wykrzyknął zrozpaczony. Spuściła oczy. — Musiałam — szepnęła. — Jak to? Przecież to od ojca. — Tak, ale prosił — zająkała się — bym ją natychmiast po otrzymaniu spaliła. — Co ci jest? — podbiegł do niej. — Dlaczego jesteś taka smutna? Przecież ojciec żyje. — To tylko tak. Zaraz mi minie — powiedziała ocierając łzy. — Nawet nie zdążyłem przeczytać. Powiedz, co ojciec pisze? — Że zdrów, że wróci — mówiła patrząc za okno. — Tylko trzeba długo, bardzo długo czekać. 282 — Wiem! — wykrzyknął. — Wróci, gdy tylko skończy się wojna. Skinęła głową. — Tak, wtedy wróci — powiedziała. Przymknęła oczy, nie mógł więc widzieć bólu, jaki w nich gorzał. Jeszcze raz objął ją silnymi ramionami, przygarnął do siebie i wyszeptał: — Jaki ja jestem szczęśliwy, mamo. Bezwiednie głaskała jego włosy. — Nie smuć się — prosił. — Ty też płakałeś — powiedziała. — Ale inaczej. Z radości. — Zaraz mi przejdzie. — Ujęła jego ręce i odsunęła go od siebie. — Umyj się. Zjesz obiad. — Wcale nie jestem głodny, mamo. Pobiegnę do kolegów, powiem, że otrzymaliśmy list. Schwycił ze stołu czapkę i wybiegł na dwór. Koło domu Kazika przystanął i gwizdnął na palcach. W oknie mignęła twarz starszej siostry Kazika. Pokazała mu język. Pogroził jej pięścią, ale uśmiechnął się przy tym. Skrzypnęły drzwi i stanął w nich Kazik. — Co tak szybko? — zapytał. — Chodź prędzej, coś ci powiem — przywołał go. — Co? — zainteresował się Kazik. — Dostaliśmy list od tatusia. Pisze, że jest zdrów i wróci zaraz po wojnie. — Tak? — ucieszył się Kazik. — To fajnie. Pogadamy jeszcze o tym później, a teraz — wyjął spod marynarki sporą pajdę chleba — weź, schowaj, to dla Mietka. Ja tam zaraz przyjdę, tylko dogotuje się zupa. Stefek wsunął chleb do kieszeni kurtki. — Pośpiesz się! — krzyknął z daleka. Drewniaki stukały po oblodzonym chodniku. Pędził lekko, jak na skrzydłach, chcąc jak najrychlej podzielić się swoją radością z innymi. •I 283 XLV W Tarninie zapanowało niezwykłe poruszenie. Wywołały je dwie nieoczekiwane wieści. Jedna o liście Stef-kowego ojca, a druga o odejściu Abrama. Nie powiedział im, dlaczego odchodzi, oznajmił tylko, że musi, i to jak najprędzej. Następnego dnia w południe ma zajść po niego ów nieznajomy. Nie pytali, dokąd pójdzie. To było jasne, że do lasu. Całe popołudnie Abram spędził z igłą w ręku. Reperował swój stary, zniszczony płaszcz i łatał spodnie. Stefek kręcił się po schronie nie mogąc z radości znaleźć sobie miejsca. Zaglądał do piwnicy, do kuchni, rąbał drzewo, obierał ziemniaki, gotował. Zymek, Benek, Kazik i Jurek grali w karty, spoglądając od czasu do czasu to na Stefka, to na Abrama. — Idąc tutaj spotkałem Rudego Maćka i Gryzimącz-kę — odezwał się naraz Kazik. — I co? — zainteresowali się. — A nic. Mają plecak do sprzedania. — Ile chcą? — Nawet nie pytałem. Gryzimączka chciał wiać, gdy mnie zobaczył. Był grzeczny jak cukierek. Obaj odgrażali się jakiemuś volksdeutschowi. — Za co? — A, jechał na rowerze i opluł ich. Rudy Maciek przysięgał się, że stłucze mu gębę na kwaśne jabłko, jeśli go kiedyś spotka. — U niego to niedługo. Jeśli przyrzekł, to stłucze, niech tylko go spotka — stwierdził Tadek. — Zymek, nie chowaj kart! — krzyknął Benek. — Nie chowam, czego się czepiasz? Upadła mi. — No, no, coś ci za dużo upadają — podtrzymał Tadek. — Ja zagram za niego — przysunął się Gietek. 284 — Obejdzie się! — Zymek odtrącił go. — Czego się rozpychasz! — wybuchnął Gietek rozgniewany. — Nie pchaj nosa, gdzie ci niemiło — wyrecytował Zymek ze złośliwym uśmiechem. Gietek odwrócił się na pięcie i podszedł do Mietka. — No, jak twoja noga? Boli wciąż? — spytał. — Już lepiej — uśmiechnął się. Abram syknął. Spojrzeli na niego. — Ukłułem się w palec — powiedział. — Stary ten płaszcz i rozleci się szybko — dodał. — Ale bez płaszcza w taką pogodę nie wytrzyma w lesie — zamruczał Zymek. — Ano, nie wytrzyma — zgodził się Abram. Kazik rzucił karty i zerwał się. — Chodź no, Benek, coś ci powiem! — zawołał. — Mów głośno, co chcesz. Zymek wstał. — Chodź, posłuchamy. Kazik był rozgorączkowany. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi Tarniny, wybuchnął: — Mam myśl! Wiem, co zrobimy! Przechodziłem wczoraj koło zagajnika. Widziałem, czołgi jeszcze stoją. Chcecie, to pójdziemy i przyniesiemy Abramowi kożuch. — Fajnie — zgodził się natychmiast Zymek. Benek milczał. — Dobrze — przystał — tylko trzeba będzie wybrać się dziś o zmroku. Jutro już za późno. Zawołali innych. Nikt się nie sprzeciwiał. Pomysł podobał się wszystkim. Postanowili nic nie mówić Abramowi, bo bali się, że im nie pozwoli wykonać tego, co zamierzyli. Przy naradzaniu się, kto ma iść po kożuch, nastąpił spór. Kazik musiał iść, ponieważ wiedział, w którym czołgu on się znajduje. Po długich tar- 285 gach stanęło w końcu na tym, że pójdą: Kazik, Zymek, Stefek i Benek. Jurek jednak nie chciał dać Kazikowi butów. — W pięciu przecież nie pójdziemy — perswadował Benek. ' — Dlaczego nie. W pięciu jeszcze lepiej. Dwóch będzie pilnowało, a trzech pójdzie do czołgu. — A skąd piąte buty? — zagadnął Stefek. — Kazik może wziąć od Giętka. Jeszcze są dobre. — Niech będzie — zgodził się Kazik. W końcu i inni przystali. Mieli wyruszyć zaraz o zmierzchu. Ze zmierzchem nastał przymrozek. Cienka jak papier skorupa lodu łamała się pod ostrożnymi stąpnięciami. Zymek i Jurek skradali się przodem, wybierając najdogodniejsze przejścia. — Nie śpieszcie się tak — upominał Benek. W pobliżu wartowniczej ścieżki zwolnili. Stefek wysunął się na czoło. Przykucnął za krzakiem i rozglądał się w prawo i w lewo. Śnieg był mocno wydeptany, ale dokąd tylko sięgał wzrokiem, nie widział nikogo. — Chodźcie — szepnął i pierwszy przebiegł na drugą stronę. Po chwili znajdowali się w zagajniku. W pobliżu pierwszego czołgu Jurek ze Stefkiem zatrzymali się. Mieli obserwować ścieżkę, by w razie czego ostrzec kolegów. Tymczasem Benek, Zymek i Kazik zniknęli w głębi zagajnika. W lesie panowała już szarówka. Stali od siebie o jakieś kilkanaście kroków, rozglądając się pilnie. W oddali coś zgrzytnęło. „To widocznie oni przy czołgu" — pomyślał Stefek i spojrzał na Jurka. Lecz Jurek szczelnie przywarł do pnia, tak iż trudno go było wypatrzyć. „Zimno — wzdrygnął się Stefek. W górze płynęły sza- 286 re, skłębione chmury. — Ciekawe, jaka będzie jutro pogoda? — Przykucnął, podniósł z ziemi patyk i zaczął kręcić go w palcach. — Strasznie długo siedzą. Może Kazik zapomniał, który to czołg?" — zaniepokoił się naraz. Znów spojrzał w stronę Jurka. Zobaczył lekki jego zarys. Jurek postanowił nie drgnąć. Takie czatowanie przypominało mu niejedną opowieść. Chciał wypróbować swoją wytrzymałość i nie poruszyć się przez cały czas. Ani razu nie przestąpił z nogi na nogę, jedynie wzrok przenosił z miejsca na miejsce, śledząc każdą szczelinę między drzewami. „Może kiedyś będę tak stał w dżungli i wypatrywał niebezpieczeństwa? — przyszło mu na myśl. Również dosłyszał zgrzyt w oddali. — Na pewno są już przy czołgu". Kątem oka zerknął na Stefka, ale zaraz spojrzał w kierunku ścieżki. „Raz, dwa, trzy... Jakoś długo siedzą. Ciekawe — do ilu doliczę?... Cztery, pięć... Tam w dżungli będziemy mieli karabiny. Wtedy przed każdym niebezpieczeństwem obronimy się... dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy..." Nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. Doliczył do stu czterdziestu. Raptem usłyszał za sobą lekki chrzęst. Odwrócił się. W mroku ujrzał trzy pochylone cienie. „To oni" — ucieszył się. Stefek zauważył także. Podeszli blisko. Zobaczyli — Kazik trzymał kożuch pod pachą. — No, co? — spytał szeptem Benek. — Nic, pusto — odpowiedział Stefek. — Idziemy — zdecydował. Szli krok za krokiem nasłuchując, czy nie doleci ich jakiś odgłos od strony ścieżki. Jurek i Stefek wysunęli się naprzód. Zza drzew śledzili okolicę. Każdy jałowiec, każde drzewko łudząco przypominały ludzi. — Nie ma nikogo — szepnął Kazik i przemknął na drugą stronę. 1 287 Za nim podążył Zymek i Benek. Jurek ze Stefkiem znajdowali się pośrodku ścieżki, gdy nagle oślepił ich silny snop światła. Na ułamek sekundy zawahali się. Nastąpił strzał i jednocześnie krzyk. Dookoła zakotłowało się. Stefek w pierwszym odruchu zamiast rzucić się między krzaki zaczął uciekać ścieżką. Zanim się opamiętał, padł drugi strzał. Coś podrzuciło nim, ale nie upadł. Wskoczył między jałowce i zgięty uciekał potykając się co chwilę. Naraz zobaczył cienie. Poznał. To oni, z kożuchem. Próbował przyśpieszyć. Słyszał teraz w tyle krzyki. Padły nowe strzały. Naraz zrozumiał, że coś mu się stało — nogi odmawiają posłuszeństwa i biegnie coraz wolniej. — Zymek! — krzyknął w przypływie rozpaczy. Kilka kul gwizdnęło tuż koło niego. Zymek przystanął. — Prędzej! — krzyknął. Schwycił go za rękę i szarpnął. Stefek zatoczył się, oparł o drzewo. — Nie mogę — jęknął. — Coś mi jest. Nadbiegł Benek. Wzięli go pod ręce. — Oprzyj się mocno — powiedział Zymek. Wsparty na nich biegł wytężając resztki sił. Kazika, który gnał pierwszy z kożuchem, już nie dostrzegali. Zatarł się w ciemności. Kiedy wbiegali na pole, Stefek nagle zaczepił nogą i przyklęknął. Podnieśli go, ale nogi znów ugięły się pod nim. — Bida, co ci? — przestraszył się Zymek. Chwycił go wpół i zarzucił sobie na plecy. Uciekali teraz po grząskim błocie. Hałasy jakby przycichły i oddalały się. Kiedy dopadli szosy, Stefek poprosił: — Puść mnie, pójdę sam. Już mi lepiej. Zymek nie puścił. Rzęziło mu w piersiach z wysiłku. — Ja go poniosę — nalegał Benek. Zymek milczał. Nad zagajnikiem migały reflektory. 288 Droga tu była łatwiejsza, równa i twarda. Gnali nieco prędzej. Zymek czuł na swojej twarzy oddech Stefka. „Czyżby go postrzelili?" — myślał z rozpaczą. — Stefek? — zagadnął. — Co? — spytał tamten. Na brzegu lasu czekał Kazik. — Wszyscy są? — zapytał. Rozejrzeli się. Nie było Jurka. — Idźcie — rzekł Benek. — Ja zostanę, poczekam na niego. Na pewno pobiegł wąwozem. Tamtędy droga dalsza. Zymek zgodził się bez wahania. Szedł wolniej uważając, by nie zaczepić o drzewo. Siły opuszczały go, a Stefek stawał się coraz cięższy. — Czego stoisz? — zapytał Benek Kazika. — Poczekam. — Nie masz co czekać. Zanieś kożuch. — Benek. — Co? — Stefek ranny? — Nie wiem. — Benek. — Czego? — Słyszałeś krzyk? — Zanieś kożuch, mówiłem ci. Kazik powlókł się za Zymkiem. Była ciemna noc. Na niebie kłębiły się ołowiane chmury. Benek przebiegał skrajem lasu, to znów szosą wędrował do wąwozu. Kilka razy odważył się zaświecić latarką, ale Jurka wciąż nie było. Wkrótce nadszedł Witek i Tadek. We trzech dobrnęli do wąwozu i nim skradali się do zagajnika. Kiedy podeszli blisko, Benek chciał wdrapać się na wierzch i pójść w stronę ścieżki. — Może gdzieś tam ukrył się Jurek? — szepnął. Tadek jednak nie puścił go. 19 Tarnina 1l 289 — Nie możesz tam iść. Niemcy są teraz czujni. Witek snuł się obok nich cichy i milczący jak cień. Zachowywał się tak jak zawsze, chociaż wyczuwali, że to nie jest ten sam Witek. Inaczej milczał niż zazwyczaj. Chodzili tak cztery, pięć, a może więcej godzin. Wreszcie postanowili wrócić do Tarniny. W pobliżu schronu nawet nie zauważyli, jak Witek odłączył się od nich. Często go nie zauważali. Przed Tarniną stał Zymek. O nic ich nie pytał. — Co mu jest? — przypadł do niego Benek. — Nie wiem, nie wiem, nic nie wiem. Benek pchnął drzwi. Wpadł do środka. Stefek leżał na ławie. Pochylony nad nim stał Abram. — Co mu jest? — rzucił. Abram uniósł głowę. — Cicho, niech śpi — powiedział i przyłożył palec do ust. Stefek otworzył oczy. — Gdzie Zymek? Przecież on boso wyszedł na dwór — wyszeptał. Zymek jakby dosłyszał ten niepokój Stefka. Wszedł do Tarniny. Przyklęknął tuż koło jego głowy. Gietek siedział w kącie i zasłaniał oczy rękami. Światło drżało niespokojnie. Benek poszedł za Abramem do kuchni. — Co mu jest? Abram odwrócił oczy. — On umiera. Postrzelili go w brzuch. Nie ma dla niego ratunku — powiedział dalekim, ledwo dosłyszalnym głosem. — A do szpitala? Abram pokręcił przecząco głową. Benek wrócił i stanął tuż obok Zymka. W głowie czuł szum, oczy paliły go jak ogień. — Gdzie Jurek? — Stefek otworzył oczy. 290 — Jest, jest. Zaraz przyjdzie — odparł Benek zaciskając z wysiłku pięści. — Abram powiedział, że nic mi nie będzie — ciągnął Stefek patrząc na Zymka. — Tylko muszę spokojnie leżeć. A wiesz co, kiedy skończy się wojna, to pożyczysz mi krawat, dobrze? Pójdę w nim na spotkanie tatusia. Teraz się nie martwię. Wiem na pewno, że wróci. Przykryjcie mnie, tak mi zimno. Zymek rozejrzał się bezradnie. Przykryli go już wszystkim — kołdrą, kożuchem. Zerwał z siebie marynarkę i narzucił na niego, Benek uczynił to samo. — Już mi cieplej — rzekł Stefek i zamknął oczy. — Kiedy Kazik przyniesie te lekarstwa? — spytał po chwui. — Tak mi jakoś dziw... — urwał wpół słowa. Twarz wykrzywił mu skurcz. Jęknął. Zymek odwrócił głowę i płakał. Wreszcie nadszedł Kazik, ale od progu zrozumieli, że wrócił bez niczego. W aptece nie było potrzebnego lekarstwa. Mijały godziny. Nie śmieli się poruszyć. Stefek leżał nieruchomy, z zamkniętymi oczami. Już się nie odzywał. Abram wciąż badał jego puls. Zwilżał mu wargi i czoło. — Zawołajcie matkę — powiedział w pewnej chwili. Stefek jakby dosłyszał. Otworzył oczy. — Wrócił Jurek? — wyszeptał. — Żeby mi to jak najprędzej minęło. Benek, on będzie twoim zastępcą tam w Kanadzie, prawda? Zymek podniósł się. Wypadł na dwór. — Co mu jest? On znów poszedł boso — wyszeptał ledwo dosłyszalnie Stefek i znów zamknął oczy. Kazik wstał. — Pójdę po matkę — powiedział. Abram, który właśnie badał Stefkowi puls, wstrzymał go ręką. Stefek poruszył wargami. Benek nachylił się. — ...Wiesiek go odnajdzie — dosłyszał. I 291 > Benek ukrył twarz w dłoniach. Skrzypnęły drzwi Stanął w nich Witek. Oczy miał zapadnięte, wygasłe Abram chciał unieść palec i położyć na wargach nakazując ciszę, ale w połowie drogi wstrzymał rękę. Na usta Stefka wypłynęła krew, Abram delikatnie ułożył1 jego rękę na posłaniu, schylił się i pocałował w czoło. Na twarz Stefka spadła duża łza. — To przez mój kożuch — wykrztusił Abram i bez-silnie oparł się o ścianę. W tej chwili wszedł Zymek. Zrozumiał, że już po ; wszystkim. Zbliżył się, odgarnął kołdrę i kożuch. Nie i patrząc na nikogo wziął Stefka na ręce jak małe dzie- j cko i wyszedł ze schronu. Poszli za nim. Tylko niemy Witek pozostał z Abramem i chorym Mietkiem. Szli jeden za drugim z pochylonymi głowami. Dopiero gdy znaleźli się w pobliżu chatki Zaręby, Zymek odwrócił się i spojrzał w stronę Tarniny. Niebo wypogodziło się. Wstawał krwawy świt. Hen nad Tarniną płynęła samotna, postrzępiona chmura. — Kazik, przyniesiesz mi buty. Muszę tam zdążyć, zanim odejdą. Pójdę z nimi — powiedział cicho Zymek.