13232

Szczegóły
Tytuł 13232
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13232 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13232 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13232 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CRAIG SHAW GARDNER KATAREM I MAGIĄ Tom 1 „Trylogii Ebenezuma” Tłumaczył Jacek Gałązka Ta pierwsza książka jest dla mojej matki i mojego ojca, bez których... Rozdział 1 Czarnoksiężnik jest na tyle dobry, na ile skuteczne są jego czary – jest to dość często spotykana w narodzie opinia. Zaznaczyć jednakże należy, iż jest to opinia ludzi, którzy nigdy czarnoksiężnikami nie byli. Ci z nas, którzy zdecydowali się na karierę zawodową w dziedzinie magii orientują się doskonale, że znajomość czarów jest tylko jednym z drobnych efektów składających się na osobowość udanego czarnoksiężnika. Równie istotne są: dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy, zdolność błyskawicznego kojarzenia i, co jest być może najważniejsze, znajomość kuchennych wyjść, podziemnych przejść, a szczególnie najrozmaitszych wąskich i krętych dojść „od tylca” – są bowiem chwile, w których twoje czary nie całkiem się udają NAUKI EBENEZUMA, tom l Dzień był piękny. Może nawet za bardzo. Po raz pierwszy w tym tygodniu pozwoliłem sobie zapomnieć o wszystkich przyziemnych sprawach i myśleć tylko o Alei. Alea! Moja popołudniowa piękność. Jej imię poznałem dopiero w dniu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy przed jej odejściem, jak to nazwała, do spraw ciekawszych. Chociaż było oczywiste, że zostawia mnie, to nie mniej oczywiste było, że kiedyś znów się połączymy. Wszystko przecież może zdarzyć się w Vushta. Czarnoksiężnik kichnął. Wyrwałem się natychmiast z mojej zadumy gotów do czynu. Mój mistrz i nauczyciel, czarnoksiężnik Ebenezum, największy mag w królestwach Zachodu, kichnął. To mogło oznaczać tylko jedno. W powietrzu wisiały czary! Przywołał mnie ruchem ręki, bym podążył za nim. Przepysznie zdobiona szata czarnoksięska furkotała na wietrze, gdy biegł. Skierowaliśmy się ku pobliskiemu zagajnikowi. Z kępy krzaków po przeciwnej stronie przecinki dobiegł nas ochrypły ryk – Śmierć czarnoksiężnikowi! Włócznia wbiła się w drzewo trzy stopy nad moją głową. Nadbiegało ponad pół tuzina rozwrzeszczanych wojowników, wznosząc wściekłe okrzyki. W celu osiągnięcia groźniejszego wyglądu pomalowali się w ciemne desenie i machali potężnymi mieczami długości ramienia przeciętnego osiłka. Na włóczni były wymalowane jakieś prymitywne znaki magiczne. A więc chodzi o to co zwykle. Była to kolejna próba zamachu. Byłem rozczarowany. Przez chwilę zdawało mi się, że tym razem to wreszcie coś poważniejszego. Muszę przyznać, że zamachy zaczynały mnie już nudzić. Wszystkie myśli o mojej popołudniowej piękności odfrunęły. Chociaż obrona przed regularnymi już napaściami i próbami zabójstwa stała się dla nas niemal rutyną, to było niewskazane zwlekać z nią i teraz. Spojrzałem na czarnoksiężnika. Ebenezum, jeden z najwybitniejszych luminarzy sztuki magicznej, szybko skinął głową i chwycił się za nos. Moje ręce przyjęły trzecią podstawową pozycję czarowania. Wziąłem głęboki oddech i wyszedłem im naprzeciw. – Stać, łotry! – krzyknąłem. Napastnicy najwyraźniej zignorowali moje ostrzeżenie, gdyż żaden się nawet nie odkłonił, ba, ruszyli w naszą stronę z podwójną zaciekłością. Skudlona blond czupryna nadbiegającego wodza unosiła się rytmicznie jak ruchome ptasie gniazdo. Posłał kolejną dzidę, niemal upadając z wysiłku. Jednak celował kiepsko. Wykonałem rękami szybki ruch magiczny. W ostatnich dniach naszej zwariowanej wędrówki, kiedy stawaliśmy na popas, Ebenezum nauczył mnie kilku podstawowych ruchów magicznych. To naprawdę nic trudnego, a jak już opanowało się tych kilka prostych ruchów, wszystkie cztery żywioły stawały na twoje rozkazy. Nie chciałem niczego zepsuć, próbując czegoś zbyt skomplikowanego. Był to mój pierwszy występ solowy. W powietrzu świsnęła kolejna włócznia rzucona gdzieś z tyłu grupy napastników i omal nie przeszyła na wylot wodza,” który wrzasnął i stanął jak wryty, przerywając oszalałą szarżę. Był tak blisko, że dostrzegłem wściekłość i żądzę mordu w jego bladoniebieskich oczach. Rozjuszony odwrócił się i wygłosił krótki wykład na temat doboru odpowiednich technik miotania włócznią. Stojący za drzewem Ebenezum dał mi ręką znak, bym dalej radził sobie sam. A więc jakieś proste zaklęcie. Postanowiłem poruszyć ziemię, by napastnicy zostali uwięzieni w głębokiej jamie. Zgodnie z instrukcją rozpocząłem sekwencję łokciami i lewą nogą, gwiżdżąc przy tym cztery pierwsze takty Kupletów wesołego drwala. Napastnicy wrzasnęli jak jeden mąż i ruszyli w moją stronę ze zdwojoną szybkością. Ja też przyspieszyłem. Podskoczyłem raz na jednej nodze, dwa razy obunóż i podrapałem się w głowę, gwiżdżąc ponownie cztery takty Kupletów. Nagle niebo pociemniało. Moje czary działają! Pociągnąłem się kilka razy za ucho, rytmicznie smarkając. Z nieba spadła olbrzymia pomarańczowa masa. Stanąłem w pół obrotu. Co też mi wyszło? Pomarańczowa masa pokryła pole i napastników. Masa poruszała się! Dobrą chwilę trwało, zanim zorientowałem się co to było. Motyle! Wyczarowałem miliony motyli, które latały jak oszalałe, starając się uwolnić od wojowników. Ci zaś, prychając i charcząc, machali gorączkowo rękami, by uwolnić się od motyli. Musiałem popełnić jakiś błąd w zaklęciu – to bardziej niż oczywiste. Na szczęście powstałe zamieszanie dało mi czas na naprawę błędu. Przeanalizowałem swoje ruchy. Manewry łokciami miałem opanowane w wyniku długotrwałego treningu. Podskoki i drapanie też wykonałem właściwie. A może trzeba podnieść nie lewą, lecz prawą nogę? No jasne! Ależ ze mnie dureń! Natychmiast przystąpiłem do zaklęcia korygującego. Napastnicy w końcu uwolnili się od motyli. Dyszeli ciężko, wspierając się na mieczach. Po chwili z bojowym okrzykiem znów ruszyli naprzód, lecz dziwnie chwiejnym krokiem. Skończyłem mruczando i zacząłem smarkać. Znów niebo pociemniało. Napastnicy zawahali się, stanęli i spojrzeli w górę. Tym razem z nieba spadały ryby. Zdechłe. Napastnicy wycofywali się na tyle szybko, na ile pozwalały im zmęczone członki. Ślizgali się i potykali na ściółce pokrytej padłymi motylami i zdechłymi rybami z gatunku łupaczy. Postanowiłem, że nadszedł czas, byśmy i my ewakuowali się z tego miejsca. Woń unosząca się nad polaną sugerowała, że ławica łupaczy zdechła dość dawno temu. – Wybornie, mój adepcie! – powiedział mistrz, wychodząc z ukrycia wśród drzew. Wciąż trzymał się za nos. – Pomyśleć, że jeszcze nie przerabialiśmy zaklęcia na opady różnych różności. Masz prawdziwy talent do improwizacji. Chociaż, szczerze mówiąc, zupełnie nie mieści mi się w głowie, jak wywołałeś deszcz motyli i zdechłych ryb. Pokręcił grzywą siwych włosów i mruknął do siebie: – Można by przysiąc, że gwizdałeś Kuplety wesołego drwala! Roześmialiśmy się obaj z idiotyzmu tego ostatniego pomysłu i pospiesznie ruszyliśmy w drogę. Koniecznie muszę udoskonalić swe czarnoksięskie umiejętności przed następnym spotkaniem, które nastąpi najprawdopodobniej niebawem. Król Urfoo nie zwykł szybko dawać za wygraną. Ciszę rozdarł mrożący krew w żyłach ryk. Spojrzałem w górę i zobaczyłem zielone indywiduum pikujące w naszą stronę. Patrzyliśmy spokojnie jak wbiło się w ziemię jakieś dziesięć stóp przed nami i legło martwe. Dziarsko obeszliśmy padłego napastnika. Oczywiście, był to kolejny pachołek króla Urfoo, niesłychanie krwiożerczy i równie niesłychanie niekompetentny. Wyglądało na to, że Urfoo wyznaczył nagrodę za dostarczenie nas żywych lub martwych. Nagroda przyciągnęła najemnych morderców. Ale Urfoo był największym skąpcem wśród tyranów i największym tyranem wśród skąpców. Miał, jak to mówią, nie jednego, ale co najmniej dwa węże i to w każdej kieszeni. Nagroda za wyprawienie nas w zaświaty wcale nie była atrakcyjna, zaliczka nie wchodziła w grę. W tej sytuacji, część najemnych zbirów dała sobie spokój natychmiast po zapoznaniu się z warunkami kontraktu. Tylko desperaci i idioci czy zdesperowani idioci i zidiociali desperaci mogli nas ścigać. Spojrzałem na swoje sfatygowane obuwie i podartą tunikę, bacząc na każdy dźwięk w zasięgu mojego wzroku. Czy komuś mogło przyjść do głowy, że ja, biedny parobek z Zachodniego Królestwa znajdę się kiedyś w takich okolicznościach? Co mógłbym uczynić w dniu przyjęcia mnie do terminu przez Ebenezuma, gdybym wiedział, że przyjdzie mi zostawić spokojną, zapadłą wioskę i ruszyć w dziwne krainy po jeszcze dziwniejsze przygody? Któż pomyślałby, że może kiedyś będę zmuszony złożyć wizytę w Vushta, mieście tysiąca zakazanych rozkoszy, a nawet zdobyć się na odwagę i stawić czoła każdej z nich? Spojrzałem na mistrza. Wielki Ebenezum maszerował zamaszyście obok mnie. Wspaniała szata, gustownie zdobiona srebrnymi gwiazdami i księżycami była tu i ówdzie poplamiona. Miał długie, siwe włosy, lekko skołtunione na końcach, takaż brodę. Całości dopełniał arystokratyczny i ciągle zakatarzony nos. Któż kilka miesięcy temu mógł przewidzieć ów piękny, letni dzionek? – Winicjuszu – zawołał mistrz. Przez chwilę miałem ochotę uciec. – Nie, Winicjuszu, chodź tutaj. Ebenezum uśmiechnął się i przywołał mnie gestem. Chyba jest gorzej niż przypuszczałem. Byłem w terminie zaledwie kilka tygodni i, szczerze mówiąc, nie bardzo mi się to podobało. Mój nowy pan najwyraźniej nie wysilał się, by wyjaśnić, o co w tej sztuce chodzi, toteż odzywał się do mnie niezbyt często. Czynił to tylko wtedy, kiedy nie podobało mu się to, co robię. Jego czarnoksięski gniew zdawał się wówczas bez granic. A teraz burkliwy czarnoksiężnik uśmiechał się i zapraszał. I wołał mnie po imieniu. Nie podobało mi się to. Dlaczego w ogóle zostałem uczniem czarnoksiężnika? Przypomniałem sobie jednak, że istnieje pewien powód. Tegoż ranka, nie opodal domostwa, zbierałem drewno opałowe niezbędne w pracy nad tworzeniem nowych zaklęć i czarów przez mojego mistrza. Podniosłem wzrok znad stosu szczap i ujrzałem ją! – Zdaje się, że upuściłeś co nieco. Jej głos był o wiele niższy i bardziej matowy niż można by oczekiwać po jej smukłej i wiotkiej sylwetce. Słowa wychodziły z doskonale wykrojonych ust. Popatrzyłem na kupkę szczap pod nogami, potem na nią. Wystarczyło jedno spojrzenie na długowłosą piękność, a poczułem omdlewającą słabość w całym ciele. – Tak – to wszystko, co zdołałem wymówić. – Dla kogo je zbierasz? – Dla czarnoksiężnika – odpowiedziałem, wskazując chatę widoczną między drzewami. – Dla czarnoksiężnika? – jej usta złożyły się w uśmiech, na widok którego nawet aniołowie jęknęliby z zachwytu. – Pracujesz u czarnoksiężnika? – Jestem jego uczniem – przytaknąłem. Pięknie wymodelowane brwi uniosły się w zaskoczeniu. – Uczniem? O, to musi być bardzo interesujące. O wiele bardziej niż to, co się dzieje tu dookoła. – Posłała mi olśniewający uśmiech na pożegnanie. – Koniecznie musimy się kiedyś spotkać – szepnęła i odeszła. Właśnie o tym myślałem, stojąc przed drzwiami pracowni mistrza. Chciała się spotkać! Ze mną! I to tylko dlatego, że byłem uczniem czarnoksiężnika! Ebenezum zawołał mnie ponownie. O, mojaż ty popołudniowa piękności! W końcu dobrze jest czasem być uczniem czarnoksiężnika! Wziąłem głęboki oddech i wszedłem do pracowni. – Siadaj tu, Winicjuszu – mistrz posunął taboret w moją stronę. – Pokażę ci jak zbudować zaklęcie. – Przez gęstwę wąsów i brody przebił się uśmiech. – Bardzo specyficzne zaklęcie. Szata zawirowała, gdy mistrz wykonał obrót, a haftowane gwiazdki i księżyce zatańczyły w świetle świecy. Ebenezum wprawnym ruchem ręki przekrzywił czapkę i skierował się ku masywnemu, dębowemu stołowi, którego blat prawie w całości zajmowała olbrzymia, otwarta księga. – Większość zaklęć – zaczął czarownik – jest w zasadzie przyziemna. Wykonując swój zawód na wsi, każdy czarnoksiężnik większość swego czasu poświęca na zaklinanie wzrostu wydajności z mili kwadratowej bądź zdejmowanie uroków rzucanych na rogaciznę. Dlaczego ktoś miałby rzucać uroki na owce, tego nie pojmuję wcale a wcale – czarnoksiężnik przerwał i zajrzał do księgi – ale robota jest robotą, a zapłata zapłatą. I to Winicjuszu, jest pierwsza zasada sztuki magicznej. Ebenezum wziął ze stołu jedną z dwu świec i postawił na czystym skrawku podłogi pracowni. Płomień świecy oświetlił wyrysowaną w klepisku gwiazdę. – Zasada druga mówi o tym, byś zawsze, chociaż o krok, wyprzedzał konkurencję – kontynuował wywód. – Jak już wspomniałem, wkrótce znudzą ci się zaklęcia wydajnościowe i odczynianie uroków. Moim skromnym zdaniem, możesz myśleć o sobie, iż jesteś skończonym czarnoksiężnikiem, gdy na myśl o czarach zrobi ci się mdło. Ale w czasie wolnym, ach, drogi Winicjuszu, dopiero wtedy twoja sztuka może zabłysnąć w całej okazałości. Patrzyłem na mistrza oniemiały z zachwytu. Zwiewnie przemierzał pokój wzdłuż i wszerz. To się obrócił, to przyklęknął, to chwycił jakąś księgę, to kawałek guzowatego korzenia albo inny przedmiot magiczny. W wyobraźni podkładałem muzykę do jego ruchów i powstawał tajemniczy układ choreograficzny zwiastujący nadejście prawdziwej magii. Było w tym coś z cudu, z objawienia – jakbyś odłupywał kawałek dachówki i twoim oczom ukazało się cętkowane na niebiesko jajo drozda. – A zatem zaczynamy. – Oczy mistrza rozjarzyły się dziwnym blaskiem. – Kiedy skończę te zaklęcia, będę dokładnie znał pozycję, dyspozycyjność i najprawdopodobniej wszystkie potencjalne marszruty każdego komornika na włościach. A więc to tym zajmował się mistrz w chwilach wolnych od zajęć! Wyobrażałem sobie, że chodzi o głębszą i poważniejszą intrygę niż właśnie usłyszałem, ale uznałem, że nie czas prosić teraz o wyjaśnienie. Ebenezum zamaszyście podwinął rękawy. – Zaczynamy! – Stanąwszy przy rysunku na podłodze zawahał się nagle. – Ale zdaje się, że roznosi mnie entuzjazm. Coś cię dręczy Winicjuszu? Czy chciałeś o coś zapytać? Opowiedziałem mu co przydarzyło mi się z wiadrem. Chciałem dobrze, ale wygląda na to, że moje ręce nie zawsze rozumieją instrukcje płynące z mózgu. „Masz obie lewe” – zawsze mówiła moja matka. Tym razem mój mózg zajęty był wspomnieniem o spotkanej w lesie dziewczynie. Wrzuciłem wiadro do studni, nie przywiązując uprzednio liny do uchwytu. Cóż było robić? Patrzyłem tępo na zwój liny. Nie powinienem stawiać wiadra na krawędzi studni. Spojrzałem w głąb, ale niczego nie mogłem dostrzec w mroku cembrowania. Kopnąłem w studnię. Gdybyż w jakiś cudowny sposób lina przywiązała się do rączki. Wtedy zdałem sobie sprawę, że przecież Ena może sama przywiązać się do wiadra. Pobiegłem więc do pracowni mistrza, by poprosić o pomoc. – Ach, to. Chyba mogę to załatwić – odparł Ebenezum. – Zdaje się, że miewasz kłopoty z rękami, Winicjuszu. Nie mówiąc już o nogach, posturze i całej reszcie. Przy odrobinie szczęścia wyrośniesz z tego. – Ebenezum pociągnął kosmyk w swojej brodzie. – Oto dobra nauczka dla ciebie, Winicjuszu. Jeśli chcesz zostać czarnoksiężnikiem, musisz dokładnie obmyśleć każdy swój ruch, jako że każdy ruch, czy duży, czy mały może nieopatrznie wpłynąć na końcowy efekt czarów, a w konsekwencji na twoją kasę, ba, nawet życie. Ale wyciągnijmy wreszcie ten kubeł i bierzmy się do dzieła. Wstałem, by poprowadzić mistrza do studni. Zamiast jednak pójść za mną, czarnoksiężnik zrobił pół kroku do tyłu, podniósł ramiona i wypowiedział pod nosem lalka sylab. Coś uderzyło mnie nagle w kolano. Wiadro. – A wiec... – zaczął i urwał z okrzykiem zaskoczenia. – Co do chole... Podskoczył naprzód i spojrzał ze złością na coś, co przynajmniej na pierwszy rzut oka wydawało się dymem. Ohydnie cuchnąca szaroniebieska chmura unosiła się nad wyrysowaną na klepisku gwiazdą. Zawirowała, uniosła się i rosnąc przybrała ludzki kształt. Czarnoksiężnik wskazał na podłogę. W miejscu, gdzie cudownie sprowadzone wiadro zetknęło się z klepiskiem powstała głęboka rysa przecinająca rysunek. – Pentagram! – krzyknął Ebenezum. – Przerwałem pentagram! Chwycił nożyk ze stołu i uklęknął przy gwieździe. Przyłożył ostrze do resztek linii pentagramu i już zaczynał odtwarzać nacięcie w miejscu uszkodzenia, gdy nagle przerwała mu potężna niebieska stopa. Stopa była częścią wielkiego cielska, które składało się w zasadzie tylko ze szponów, kolców i rogów. – To demon! – krzyknąłem. Zjawa otworzyła pysk i przemówiła głosem, który zadudnił jak trzęsienie ziemi: Koniec mego uwięzienia, to koniec waszego istnienia. Ebenezum skrzywił pogardliwie usta. – Gorzej, Winicjuszu. To demon wierszokleta! Olbrzymia niebieska zjawa zrobiła krok ku świecy. Gdy weszła w krąg światła, zdołałem dostrzec zarysy czegoś, co mogło uchodzić za twarz. Szrama od noża w miejscu ust, nad tym dwa nozdrza ze sterczącymi na wszystkie strony kępkami szczeciny, wreszcie para wystających paciorków w miejsce oczu. Zjawa przemówiła ponownie: Pech zawitał w wasze progi, Guxx wam wyrwie z tyłka nogi. – Progi i nogi, cóż za najwyższego lotu poezja – powiedział Ebenezum, wykrzywiając ironicznie twarz. Potwór zademonstrował ciemne, ostre pazury. Mimo że początkujący jestem, będę dla was ostatnim testem. Ebenezum spojrzał na mnie. – Wiesz, o co chodzi? Przecież ten wiersz nie trzyma rytmu wewnętrznego. Chyba że jest to jego Hcentia poetica. Monstrum wrzasnęło: Już wpadliście w moje ręce, więc i tak wam łby ukręcę! Pazury demona z szybkością światła wystrzeliły w stronę karku Ebenezuma, ale mistrz był o ułamek sekundy szybszy. Monstrum zdołało jedynie złapać za czapkę. – Gmatwasz się w rymowaniu – zauważył Ebenezum, podwijając rękawy. Lubił mieć wolne ręce do łokcia w celu uzyskania maksymalnej siły zaklęcia. – Lepiej trzymaj się prostych, sprawdzonych wzorów. Demon zaprzestał ataku i coś zacharczało w jego gardzieli. – Może – powiedział i odkaszlnął w olbrzymią łapę. Guxx Unfufadoo na imię mi dali, by czarownicy istnieć przestali. Ręce Ebenezuma wykonały serię skomplikowanych ruchów, przy których wymamrotał pod nosem sześć czy osiem całkowicie niezrozumiałych dla mnie sylab. Demon zaryczał. Dokoła niego wyrosła i zamknęła się srebrna klatka. – Myślicie, że srebro mnie zniewoli – wrzasnął Guxx – ale uwolnię się i zrobię z was – tu potwór przerwał. – Nie, to do niczego. Co się rymuje ze „zniewoli”? – Miernota – zaproponował Ebenezum z niesmakiem. Nie nabijać się z demona, bo i tak was wnet pokona. Rzekło monstrum, gapiąc się na klatkę, której pręty zadrżały, mimo że ich nie dotknął. – Chyba czeka nas niezła przeprawa z tym demonem – powiedział Ebenezum. – Pozwól, Winicjuszu. Udzielę ci krótkiej lekcji odpędzania demonów. Coraz lepiej rym się przedzie, coraz gorzej z wami będzie. – Ależ tak, naturalnie. Daj sobie spokój na chwilę, dobrze? Grzeczny potworek – ciągnął Ebenezum, lustrując wzrokiem rzędy półek uginających się pod opasłymi księgami – Jest. To będzie tu. Z górnej półki sięgnął, nie bez trudu, stosunkowo cienki wolumin. Na okładce złociście połyskiwał tytuł: 312 zaklęć odpędzających. Wersja uproszczona. – Jeśli dobrze pamiętam – Ebenezum przerwał kartkowanie – w przypadku takim jak ten, niezwykle ważne jest odszukanie właściwego zaklęcia. Oszczędzisz sobie tym samym powstałego bałaganu. O, jest! Chociaż mi mydlicie oczy, śmierć was chyba nie zaskoczy. – No, jeśli z takim rymem ma wzrosnąć twoja moc, to świat się chyba skończył. – Ebenezum chrząknął. – Przynajmniej świat poezji. Wręcz prostackie wasze żarty, to za słabe na mnie karty. Ramiona potwora wyszarpnęły się spomiędzy srebrnych prętów. – Do tyłu, Winicjuszu! – rzucił Ebenezum. Demon siedział już mu na głowie. Wystrzelił z klatki tak szybko, że mój wzrok nie zarejestrował tego numeru. Pazury ze świstem opadły na czarnoksiężnika. Mistrz był w wielkim niebezpieczeństwie. Musiałem coś zrobić. Wskoczyłem na grzbiet monstrum. Demon wzruszył ramionami, a ja odpadłem jak mucha od szyby. Ebenezum wydał okrzyk i potwora odrzuciło w przeciwny kąt izby. Czarnoksiężnik z trudem pozbierał się na nogi. Przez strzępy porwanego rękawa dostrzegłem okrwawione ramię. Zapach krwi mnie w nosie wierci, coraz bliżej waszej śmierci. Demon uśmiechnął się. Ebenezum chwycił pudło z półki nad sobą i sypnął całą zawartością na zbliżającego się Guxxa. W powietrze uniosła się chmura żółtego pyłu. I świat jakby zwolnił obroty. Guxx nie był już tylko chmurą. Widać było każdy ruch jego muskułów, które walczyły z efektem działania żółtego pyłu. Ja również walczyłem. Mimo iż trzymałem się z daleka od centrum wydarzeń, wydawało mi się, że obrót głową albo zmrużenie oczu trwają całą wieczność. Ebenezum poruszał się z normalną szybkością. Jego głos przeszedł w atonalny zaśpiew, a ręce wykonywały pantomimę trzepoczących ptaków, które unoszą się na spotkanie słońca. Demon przyspieszył, przechodząc z pełzania do chodu. Nad uniesionymi dłońmi czarnoksiężnika pojawiły się migotliwe punkciki i odtańczyły fantastyczne pląsy. Demon przemknął obok stołu. Czarnoksiężnik strzelił palcami i świetlisty obłoczek skierował się ku głowie demona, który rozcapierzając pazury krzyknął: Śmierć się czai w każdym kątku, zaraz będziesz w mym żołądku. Po chwili dodał: – Ale najpierw poderżnę ci gardło. – Gardło? Znakomity rym. A może by tak „zamieć śnieżna”? Demon dał susa ku Ebenezumowi, a ten z fałdów szaty wydobył podręczny kordelas. A więc walka wręcz. Demon był jednak wyraźnie silniejszy niż mistrz. Muszę pomóc! Musi być jakiś sposób! Wstałem i omal nie potknąłem się o wiadro. Gdybym też miał kordelas! W starciu pazurów z ostrzem te pierwsze zostały skrócone o połowę. Guxx wrzasnął wściekłą aż zadrżała podłoga pode mną. Odskoczył od czarnoksiężnika jak dźgnięty ostrogą i zaczął siec powietrze stępionymi szponami. Z kordelasem przed sobą Ebenezum ruszył w stronę demona. Co też Ebenezum robi? Najwyraźniej pcha się w objęcia demona, którego szponiasta łapa znajdowała się teraz za Ebenezumem i kierowała się w stronę jego potylicy. Musiałem coś zrobić.– Rzuciłem w monstrum wiadrem. Szpony przeszły przez drewno jak przez kartkę papieru. Ebenezum wykonał błyskawiczny półobrót i, gdy szpony rozdzierały dno wiadra, znowu zaatakował kordelasem. Guxx stracił swój szponiasty oręż. Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki demon nie otworzył paszczy, w której w miejscu, gdzie normalnie znajdują się zęby błysnęły dwa rzędy długich, ostrych kolców. Widok zaiste przerażający. Czarnoksiężnik szarpnął się do tyłu, by uniknąć rozdziawionej gardzieli wroga, ale Guxx był szybszy. Kolce kłapnęły, chwytając brodę mistrza. Ebenezum próbował zaklinać, ale jego słowa znikały w jadowitych wyziewach z paszczy potwora, i chociaż paszczę tę wypełniała broda mistrza, zdawało się, że potwór się uśmiecha. Guxx chyba zdawał sobie sprawę z błędu w swoim szatańskim planie. Chwytając brodę czarnoksiężnika i porażając go swoimi wyziewami, skutecznie wyeliminował czary oralne tegoż. Ale mając paszczę zatkaną bujną brodą czarnoksiężnika, nie był w stanie wydać z siebie tego ostatniego wierszyka, który przesądziłby o zwycięstwie w rywalizacji między magami. Na potężnym łuku brwiowym pojawiły się głębokie bruzdy zamyślenia, a paciorkowate ślepka stały się jeszcze mniejsze. Ebenezum nie mógł dłużej wytrzymać wyziewów z paszczy Guxxa, które nie tylko paraliżowały mu język, ale blokowały dostęp powietrza Twarz jego przybrała barwę podobną do barwy skorupy jaja drozda i kojarzyła mi się z odcieniem pewnego otoczaka żyjącego na dnie rzeki. Bez wątpienia mistrzowi nie było do twarzy w kolorze sinym. Jeśli szybko nie zadziałam, Guxx z pewnością zwycięży. Rozejrzałem się za jakąś bronią, ale dostrzegłem tylko drzazgi z wiadra i jakieś pół tuzina odciętych pazurów. Pazury! Nic lepszego na demona. Chwyciłem po jednym w rękę. Miały długość mojego środkowego palca. – A masz, szatanie! – krzyknąłem wbijając je w pierś demona. Odbiły się od twardego jak głaz ciała Guxxa. Demon wydał ze swoich czeluści grzechot, jakby ktoś wrzucił do studni wiadro kamieni, które lecąc uderzają o cembrowinę. Po chwili uświadomiłem sobie, że był to śmiech. Zatem będzie gorzej niż przypuszczałem. Ale muszę ocalić mistrza! Uderzyłem ponownie z dwakroć większą siłą. Tym razem szpony zazgrzytały, ześlizgując się po korpusie demona. Guxx zaśmiał się jeszcze głośniej. Nie był w stanie się opanować. Łzy śmiechu pociekły z jego paciorkowatych ślepiów. Ebenezum szarpnął się, korzystając z chwilowej niemocy wroga i zdołał uwolnić część swojej bujnej brody. Rzuciłem się na demona, grając mu po żebrach pazurami. W górę i w dół. I jeszcze raz! Guxx odchylił głowę do tyłu i zaryczał bezradnie. Miał łaskotki? Ebenezum był wolny! Demon wydał okrzyk i zaczął się kurczyć. Resztkami pazurów chwycił jeszcze za połę szaty Ebenezuma. Ebenezum wykonał serię chassez połączonych z efektowną pantomimą, a Guxx znowu zamienił się w niebieski obłok, który został natychmiast wessany w miejsce na uszkodzonym pentagramie, z którego się wydobył. Ebenezum ciężko klapnął na podłogę. Połowa brody była zmierzwiona i poszarpana. Drugą połowę zabrał ze sobą demon. – Otwórz okno, Winicjuszu – powiedział po chwili z dużym wysiłkiem. – Trzeba wpuścić trochę świeżego powietrza. Wykonałem polecenie i ostatnie pasemka niebieskiego dymu rozwiały się w podmuchach wiatru. Właśnie wtedy mistrz zaczął kichać. O! To było kichanie! Ebenezum w żaden sposób nie potrafił go opanować. Leżał na ziemi, grzmiąc co chwila z obydwu nozdrzy jak z fuzji. Przypomniałem sobie, co mówił o świeżym powietrzu. Mimo otwartych okien, w pracowni nie pachniało najlepiej. Pomyślałem, że muszę jak najprędzej wyciągnąć go na zewnątrz, co też, aczkolwiek nie bez trudu, zdołałem wykonać. Atak skończył się, gdy Ebenezum ujrzał dzienne światło, ale upłynęła dobra chwila zanim odzyskał oddech. – Tego jeszcze, nie grali – wyszeptał. – Przez chwilę nawet miałem... hm, pietra, Winicjuszu. – Potrząsnął głową. – Ale skończyło się i kwita. Niestety, jakże mylił się Ebenezum. To był zaledwie Początek. Dobry początek. Rozdział 2 Jakże ważne jest podejmowanie gruntownie przemyślanych decyzji. W życiu każdego czarnoksiężnika nadchodzi chwila, kiedy musi zdecydować o tym, jaki sens nadać swojej egzystencji. Czy będzie to pogoń za pieniędzmi? Podróże? Sława? A może relaks i pieniądze? Przez wiele lat zdołałem dogłębnie przeanalizować większość powszechnie uznanych celów życiowych, i to w najdrobniejszych szczegółach, zatem gdy nadejdzie pora, bym podjął takową decyzję, będzie ona przemyślana gruntownie... aż do bólu... NAUKI EBENEZUMA, tom 31 Nie byłem już w stanie zbierać drewna. Mój świat runął. Nie przyszła. Długo, o wiele za długo siedziałem w kręgu słonecznego światła przedzierającego się przez korony drzew w miejscu naszych spotkań. Może nie wiedziała, że dochodziło już południe; spóźniała się tylko. Cały czas byłem pod urokiem jej chłodnych, niebieskich oczu, jasnych włosów, płynnych ruchów, uśmiechu i dotyku. Nią na pewno jest już w drodze. Były, rzecz jasna, inne kobiety w moim życiu: Anaeth, córka farmera – jakiż wtedy był ze mnie dzieciuch! I Grisla, córka wiejskiego blacharza – ledwie przelotne zauroczenie. Dopiero teraz poczułem, co to miłość! Wciąż nie znałem jej imienia! Wiedziałem tylko, że interesuje się mną – uczniem czarnoksiężnika. Kiedyś powiedziała, że magicy w takiej zapadłej dziurze to ludzie stojący najbliżej aktorów. Zawsze zdradzała pociąg do sceny. A potem zaśmiała się, był pocałunek i... Chłodny podmuch wiatru liznął mnie po plecach. Zwiastun nadchodzącej zbyt szybko jesieni. Pozbierałem wszystkie znalezione szyszki i gałęzie, po czym niechętnie ruszyłem do chaty mistrza Z oddali dobiegło kichnięcie. Zatem mistrz znowu studiował swe księgi. Albo przynajmniej próbował. Minęła wiosna, lato zaczęło ustępować jesieni, a katar wciąż marudził z odejściem. Ebenezum pracował od pierwszego piania koguta. Wciąż szukał jakiegoś sposobu pozbycia się uciążliwej dolegliwości, ale wszystko co miało choćby najmniejszy związek z magią i czarami natychmiast wywoływało u niego potężną reakcję alergiczną. Pomimo to wykonywał różne zlecenia, pracując bardziej koncepcyjnie niż fizycznie. Tego ranka wspomniał o swoim nowym odkryciu – zaklęciu o tak skróconej formie artykulacji, że jego nos z pewnością nie zdąży zareagować. Mimo to wciąż kichał. Czy to znaczy, że ostatni eksperyment również był nieudany? Z jakiego innego powodu by kichał? No, chyba że w powietrzu wisiały czary. Oprócz podłego nastroju istniał jeszcze inny powód, że świat wydał mi się tak ponury. Tym innym powodem MO, że nie przyszła na umówione spotkanie. W pewnej chwili zauważyłem, że krzaki poruszyły się. Duży kształt Przeciął słoneczne refleksy. Do drzwi chaty dotarłem, nie wypuszczając z rąk ani jednej szczapy. Słyszałem jak Ebenezum kicha. Raz za razem. Stał w głównej izbie, a na stole leżała otwarta jedna z większych ksiąg. Te mniejsze tudzież notatki i papiery walały się po podłodze, zapewne jako ofiary huraganu z nosa mistrza. Ruszyłem spiesznie z pomocą, zapominając o drewnie, które rozsypało się na leżącą na stole księgę. Kilka drobniejszych okruchów spadło na szatę zakichanego czarnoksiężnika. Zamknąłem księgę i spojrzałem ze strachem na mistrza. Ku memu zaskoczeniu, Ebenezum wysmarkawszy starannie nos w haftowany, ciemnoniebieski rękaw, odezwał się do mnie głosem najspokojniejszym w świecie. – Dzięki, adepcie – powiedział, zdejmując subtelnym ruchem drzazgę z kolana i kładąc ją na stole. – Czy nie zechciałbyś tego złożyć w bardziej odpowiednim miejscu? – Z jego piersi dobyło się przeciągłe, głębokie westchnienie. – Obawiam się, że moja dolegliwość jest o wiele poważniejsza niż na to wygląda. Niewykluczoną że będę musiał wezwać pomocy z zewnątrz, – Pomocy z zewnątrz? – zapytałem, dyskretnie zbierając rozsypane szczapy. – Musimy znaleźć czarnoksiężnika równego mi mocą – odrzekł Ebenezum, a każde jego słowo było brzemienne powagą. – Chociaż, by tego dokonać, będziemy być może musieli udać się w daleką drogę, aż do miasta Vushta. – Do Vushta? – zapytałem z niedowierzaniem. – Do tego Vushta z ogrodami rozkoszy i zakazanymi pałacami? Do miasta grzechów nieznanych, które na każdego sprowadzą potępienie? Nagle całe zniechęcenie i bezwład zniknęły bez śladu. Szybko ułożyłem drewno przy kominku. – Właśnie tam – potwierdził Ebenezum. – Jest jednak pewien szkopuł. Nie mamy funduszy na podróż! Ba, nie mamy na nie żadnych widoków. W tej chwili potężny podmuch wiatru uderzył w ścianę chaty. Drzwi rozwarły się gwałtownie, zawirował w nich kurz i kilka liści, po czym do środka wtoczył się niski człowiek, cały w łachmanach, z twarzą wykrzywioną grymasem strachu. Zatrzasnął drzwi. – Uciekajcie! Ratuj się kto może! – zawołał drżącym głosem. – Smoki! Smoki! – po czym wywrócił oczami i zwalił się na ziemię. – W swej wieloletniej karierze czarnoksiężnika – powiedział Ebenezum gładząc długą, białą brodę – zdołałem przekonać się wielokrotnie, Winicjuszu, że jeśli tylko odpowiednio długo i cierpliwie poczekasz, to coś musi się zdarzyć. Za pomocą kubła wody wylanego na głowę tudzież sporego kubka wina wlanego do gardła nieprzytomnego, udało się nam go ocucić. – Uciekajcie! – wykrztusił łapiąc oddech. Blade, rozbiegane oczy patrzyły to na mistrza, to na mnie, to na sufit, to na podłogę, wykonując obłędny taniec. Był mniej więcej w wieku Ebenezuma, ale tu kończyły się wszelkie podobieństwa. Czaszkę przybysza pokrywała mocno przerzedzona i rozczochrana czupryna. Moj mistrz miał doskonale wymodelowaną twarz, która od spokoju i pogody ducha, do natchnionego gniewu przechodziła tylko przez jedno nieznaczne uniesienie brwi, natomiast przybysz miał coś w rodzaju maski krętacza: mały nosek i podbródek, pofałdowane brwi i oczy strzelające w różne strony jak błękitne paciorki. – Ale, ale, dobry panie – powiedział Ebenezum tonem, którym zwykł czarować hoże dziewoje i łagodzić komorników. – Po co ten pośpiech? Mówił pan coś o smokach? – Smoki! – przybysz wstał i z trudem utrzymywał pozycję pionową. – No, przynajmniej jeden smok! Jeden smok, który opanował warownię Gurnish! – Warownię Gurnish? – zapytałem zdziwiony. – Dobrze słyszysz – mruknął Ebenezum nie spuszczając chłodnych, szarych oczu z gościa. – To ten zameczek na wzgórku po drugiej stronie lasku. – Ebenezum prychnął w brodę. – Zameczek? To raczej kamienna rudera, ale także siedziba naszego sąsiada, księcia Gurnish. Bardzo małe księstwo. I maciupeńki książę. Gość zdawał się coraz bardziej rozzłoszczony. – Nie biegłem tutaj całą drogę przez las Gurnish, by wysłuchiwać plotek o sąsiadach. Musimy uciekać! – Las Gurnish? – znów zapytałem. – Ta kępa drzew za chatą – odparł mistrz. – Kolejny pomysł księcia. Wszyscy znają to miejsce jako Zagajnik Czarnoksiężnika. – Jak to, Zagajnik Czarnoksiężnika – przybysz nieomal wpadł w słowo Ebenezumowi. – To jest las Gurnish. W majestacie oficjalnych dokumentów. Tak jak warownia Gurnish jest oficjalnie zamkiem! – Rzecz gustu – skomentował Ebenezum posyłając uśmiech, który z jednakową łatwością zniewoliłby najdzikszego barbarzyńcę i najwytrwalszą starą pannę. – Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? – Możliwe. – Przybysz, którego postura była o wiele skromniejsza niż mojego mistrza, poruszył się niespokojnie. – Ale czy nie powinniśmy uciekać? Wie pan, smoki... – Ależ mój dobry człowieku. Nie byłbym przecież skończonym czarnoksiężnikiem, gdybym nie uporał się z kilkoma po drodze – powiedział Ebenezum i spojrzał jeszcze bardziej przenikliwie na przybysza. – Czy pan przypadkiem nie jest księciem Gurnish? – Ja? No więc... hm... – odchrząkną! – zdaje się, że tak. – Dlaczego pan tak nie mówił od razu? Nie widziałem pana odkąd zaprzestał pan prób opodatkowania mnie. – Twarz Ebenezuma rozjaśnił pełny, szeroki uśmiech i mistrz dał mi znak, bym podał gościowi krzesło. Nie było wątpliwości, że książę był przy gotówce. – Widzicie, sytuacja jest dość niewdzięczna – powiedział czcigodny gość, wpatrując się w klepisko – zachowuję się tak... nie po pańsku. – Ależ nonsens, drogi książę. Bójka ze smokiem może doprawdy każdego rozstroić nerwowo. Może jeszcze wina? I trochę ciepła przy kominku? – Nie, dziękuję – powiedział książę jeszcze ciszej. – Ale czy nie sądzicie, że byłoby lepiej gdybyśmy jednak uciekli? Chodzi przecież o smoki. Widziałem też inne dziwy w lesie. Może więc gdyby twoja moc była... – tu książę zakasłał. – Wiesz, słyszałem o twoim przypadku. Słysząc to, Ebenezum obruszył się nieznacznie, ale uśmiech na jego twarzy pozostał. – Plotki, drogi książę. I to mocno przesadzone. Ze smokiem poradzimy sobie bez trudu. – Ale on zajął warownię Gurnish. I jest olbrzymi, pokryty jasnoniebieską i fioletową łuską, dwadzieścia pięć stóp od łba do ogona. Skrzydłami drapie powałę w izbie reprezentacyjnej! I jest niepokonany. Zawładnął moim zamkiem, piękną córką i pobił mojego dworzanina. – Piękna córka??? – Moje myśli natychmiast wróciły do dziewczyny moich marzeń. Dokąd poszła? Co ją zatrzymało? – To jeszcze dziecko – krzyknął książę. – Ledwie siedemnastolatka. Wspaniałe blond włosy, przecudne niebieskie oczy i śliczna dziewczęca figura. Smok spali ją na frytkę, jeśli nie spełnimy jego żądań! Blondynka? Niebieskie? Figura? Frytka? Doznałem olśnienia. – Dobrze, już dobrze – rzekł Ebenezum. – Proszę się uspokoić. Przecież wiadomo powszechnie, że smoki lubią dramatyzować. A ten na razie pobił tylko jednego dworzanina. Zakładam, że wciąż ma pan tylko jednego, prawda? Nie opuściła mnie! Została uwięziona! Tyle wspólnych chwil, tyle długich i ciepłych wieczorów. A więc to dlatego nie chciała nic o sobie powiedzieć! Była księżniczką. Książę spojrzał na mistrza. – Sprawy miałyby się inaczej, gdyby poddani płacili podatki! Księżniczka! I ja ją uratuję! Już nie trzeba będzie się ukrywać! Jakże piękne będzie nasze wspólne życie! Płomień strzelił w oczach Ebenezuma. – Gdyby każde lokalne książątko przykładało nieco mniejszą wagę do poszerzania granic swego księstewka... – machnął ręką i płomień zniknął. – Ale nie to jest przecież najważniejsze. Mamy do pokonania smoka. Z tego co widzę, sprawa jest dość typowa. Smok zdobywa zamek i więzi dziewczynę. Doprawdy, mało oryginalne. Wszystko powinno pójść gładko. Książę chciał coś powiedzieć, ale Ebenezum nie miał najmniejszej ochoty go słuchać. Oprócz czarów była jeszcze jedna rzecz, do której miał nosa – pieniądze. Zapach tychże wypełniał obecnie całe wnętrze chaty. Mistrz gestem odsunął księcia na bok, po czym obaj zabraliśmy się do kompletowania niezbędnego zestawu narzędzi do walki ze smokiem. Kiedy zapakowałem wszystko ścisłe według instrukcji, Ebenezum kiwnął na mnie i weszliśmy do biblioteki. Czarnoksiężnik wspiął się po drabince i zatykając starannie nos, wyciągnął cienki wolumin z najwyższej półki. – Może się przydać – jego głos zabrzmiał dziwnie, najpewniej w wyniku działania kciuka i palca wskazującego wetkniętych do nosa. – W mojej obecnej kondycji nie mogę ryzykować użycia tej księgi. Ale ty powinieneś opanować ją bez trudu. Zszedł i wsunął mi do rąk ciemny wolumin. Tłoczony złotem tytuł brzmiał: Rozmówki smocze dla początkujących. – Ale chodźmy już! – Ebenezum powiedział głośno, klepiąc mnie po plecach. – Klient nie może czekać. Przestudiujesz to po drodze, gdy staniemy na popas. Wepchnąłem książkę pośpiesznie do worka z antysmoczymi akcesoriami, zarzuciłem go na plecy, chwyciłem podróżną lagę i ruszyłem za mistrzem z nadzieją, że u celu podróży spotkam swą popołudniową piękność. Poczułem taką siłę, że sam mógłbym dać radę dziesięciu smokom. Tymczasem mistrz złapał księcia za kołnierz i ustawił w odpowiednią stronę. Starałem się dotrzymać kroku Ebenezumowi na tyle, na ile pozwalał ciężki wór na moich plecach. Czarnoksiężnik, jak zwykle zresztą, nie niósł niczego. Mawiał zawsze, iż to dlatego, że musi mieć wolne ręce i nieskrępowany umysł na wypadek, nagle zaistniała potrzeba wyczarowania czegoś lub trzeba było zakląć coś czy kogoś. Dostrzegłem, że krzak opodal poruszył się. Po chwili inny. Jak gdyby wiatr grał na liściach. Jednakże dzień był bezwietrzny. W lesie panowała niczym niezmącona cisza jak wtedy, gdy czekałem na ukochaną. A jednak krzaki poruszały się. To tylko wyobraźnia – pomyślałem. Tak jak i to, że w lesie ciągle jest ciemno. Spojrzałem nerwowo w górę, poniekąd oczekując nagłego zniknięcia słońca. Czy coś mogło być tak wielkie, by przesłonić słońce? Smok? Moją zadumę przerwało nagłe pojawienie się na drodze człowieka w jasnopomarańczowych szatach. Przypatrywał się nam przez dziwaczny przyrząd na końcu drąga. Spojrzałem na idącego obok księcia. Dygotał. – Dzień dobry – powiedział mężczyzna, chociaż zmarszczone brwi zadawały kłam temu życzeniu. – Czy moglibyście ruszać się szybciej? Blokujecie cesarski gościniec szybkiego ruchu. Książę trząsł się jak galareta. – Gościniec szybkiego ruchu? – zapytał Ebenezum, stając na środku ścieżki i najwyraźniej nie reagując na ponaglenia tego w pomarańczowym odzieniu. – Dokładnie! Nowy gościniec, który nasz wielki i dobry pan cesarz Flostock Trzeci ustanowił... – Uciekajcie! – krzyczał książę. – Smoki! Smoki! Uciekajcie! Miotał się wymachując rękami przed reprezentantem cesarza. – Patrzcie no! – uciął ten w pomarańczowym. – Dosyć tego. Udaję się do księcia Gurnish w ważnej sprawie. Książę przestał skakać. – Do księcia? – zapytał z niedowierzaniem, poprawiając nieco złachane ubranie. – Ależ oto stoi przed tobą. Jestem książę Gurnish. W czym mogę pomóc, dobry człowieku? Ten w pomarańczowym zmarszczył brwi jeszcze mocniej. – Chodzi o techniczny stan drogi... – Ależ naturalnie – książę wpadł w słowo i spoglądając na nas dodał: – Może porozmawiamy o tym gdzieś na osobności, bez świadków. Wziął pomarańczowego pod ramię i ruszyli w zarośla. – Jeden wart drugiego – mruknął Ebenezum. – Ale do rzeczy. – Poważnie spojrzał na mnie. – Coś o smokach. Otóż smoki są jednym z magicznych podgatunków. Przeważnie żyją między światami, częściowo na Ziemi, częściowo w Diabolandii, ale nigdy albo tu, albo tam. Istnieją także inne magiczne podgatunki. Wykład Ebenezuma został przerwany przez nagłe zamieszanie w krzakach, gdzie dostrzegłem potężne łapska obrośnięte szaroburą szczeciną, które rytmicznie wznosiły się i opadały. Towarzyszyły temu równie rytmiczne ludzkie wrzaski. – Na przykład innym takim gatunkiem jest troll – dokończył Ebenezum. Opuściłem powoli wór na ziemię i mocno uchwyciłem lagę. Zaraz pożrą ojca mojej jedynej! Nigdy dotychczas nie spotkałem trolli, ale dobra jest każda sposobność do zdobywania kolejnych doświadczeń. – Partacz! Partacz! – dobiegło z krzaków. Głos był chropawy jak dźwięk tępej piły wrzynającej się w drewno. To musiał być troll. – Chwileczkę! – krzyknął inny. – Nie ośmielicie się tego zrobić! Jestem wysłannikiem samego cesarza! – Partacz! Partacz! – odparł chrapliwy chór. – Fuszer! – Dobra, dajmy temu spokój! – ten głos tył wysoki i rozedrgany. Czyżby książę? Mimo iż głosy dochodziły z bliska, z trudem rozróżniałem słowa. Przypominało to mieszaninę tępych uderzeń i wrzasków, w której co jakiś czas pojawiał się niczym absolutnie poetycka cezura okrzyk Partacz! Podniosłem lagę nad głowę i w bojowej postawie ruszyłem z własnym bojowym okrzykiem. Wpadłem na niedużą przecinkę, na której ujrzałem czterech walczących. Jednym był książę. Trzech pozostałych można by uznać za najohydniejsze stwory, jakie widziałem w swoim, co prawda krótkim, życiu. Krępi i pękaci, porośnięci kępami szaroburej sierści, która nie zakrywała wartko migających teraz muskułów na kończynach grubych jak beczka. W moją stronę skierowało się sześć małych czerwonych oczek. Jeden z osobników kończył właśnie połykanie stopy z resztką pomarańczowej szaty. Stanąłem jak wryty. Oczka obserwowały mnie badawczo. – O, cześć – powiedziałem, przerywając niewdzięczną ciszę. – Zdaje się, że zboczyłem z drogi. Najmocniej przepraszam. Jeden z trolli potoczył się w moją stronę na masywnych, baryłkowatych nogach. Pora uciekać! Wykonałem błyskawiczne w tył zwrot i wpadłem prosto w objęcia mistrza, który był właśnie w połowie magicznego chassez. – Wcale nie partacz! Wcale nie partacz! – krzyknęły trolle i ruszyły pędem do lasu. Na skutek zastosowanych czarów mistrz kichał dobre trzy minuty. Gdy wreszcie jego oddech odzyskał rytm, spojrzał na mnie taksujące. – Winicjuszu – powiedział spokojnie, lecz stanowczo – Co ma znaczyć beztroskie porzucenie naszego cennego dobytku i rejterada? Mogły cię połknąć... Książę wpadł między nas. – Uciekajcie! Smoki! Trolle! Uciekajcie! – A ty... – głos mistrza nareszcie zabrzmiał donośnie – Mam już dość tego skakania i powrzaskiwania! Czego się boisz? Trolle już cię miały i włos ci z głowy nie spadł. Pędzisz doprawdy czarowny żywot! Ebenezum jedną ręką chwycił księcia za ramię, drugą mnie i ustawił nas na ścieżce. – Dość tego – powiedział. – Dotrzemy do warowni Gurnish przed zapadnięciem zmroku. A tam, drogi książę, ja i mój pomocnik uporamy się ze smokiem, zaś pan godziwie nas wynagrodzi. Zanim którykolwiek z nas zdążył wyrzec słowo, Ebenezum ruszył przed siebie. – Spójrz, o tam! – książę pociągnął mnie za rękaw. Przed nami w szpalerze drzew utworzyła się nieduża przerwa, przez którą było widać wyraźnie wzgórze na skraju lasu. Na szczycie ukazała się warownia Gurnish – kamienna budowla niewiele większa od chaty Ebenezuma. Z okien na parterze buchały kłęby dymu. Zdawało mi się, że kilka razy dostrzegłem żółtopomarańczowy błysk. – Smok – szepnął książę. Szybko sięgnąłem do sakwy i wydobyłem samouczek języka smoczego. Najwyższa pora by się doszkolić. Otworzyłem wolumin na chybił trafił i przebiegłem wzrokiem stronę. W lewej kolumnie widniały zwroty w naszym języku, zaś w prawej ich odpowiedniki w smoczym. Zacząłem czytać od góry: – Wzzzm, szszuu, zepp, wrrumh. Znaczyło to: Wybacz moje natręctwo, ale czy mógłbyś poświęcić mi chwilę swego cennego czasu? Szaszsz, mecht, wyrrmhh, abrumhs wazzs, czyli: Czy byłbym zbyt niegrzeczny, gdybym poprosił cię o zejście z tego, co przed chwilą było moją stopą? Mzwah, kszszss, bzreemt, dwaght zassff – Moja prośba jest równie gorąca jak twój oddech, który, gdybyś zechciał nieco zmienić jego kierunek, pozwoliłby spawom mojej zbroi pozostać na swoich miejscach. Całą stronę wypełniały takie i podobne rozmówki. Przerwałem. W żaden sposób nie podnosiło to mojej sprawności językowej. Ebenezum krzyknął na nas, gdy był dobre kilka jardów z przodu. Zatrzasnąłem księgę i ruszyłem biegiem, wlokąc za sobą księcia Gurnish. Pozostałą część drogi przebyliśmy bez większych kłopotów. Las kończył się u podnóża wysokiego pagórka zwanego Kopcem Czarnoksiężnika albo Gurnishową Górą, w zależności od tego z kim się rozmawiało. Roztaczał się stamtąd piękny widok na zamek. Książę zaczął ponownie swój bełkot o czyhających na nas potwornościach, ale umilkł pod jednym spojrzeniem mistrza. Szare oczy czarnoksiężnika patrzyły niby na zameczek, ale, tak naprawdę, ponad nim. Po chwili potrząsnął głową, splótł ręce pod fałdami szaty i zwrócił się do mnie: – Winek, tutaj dzieje się o wiele więcej niż wzrok ludzki jest w stanie zanotować. – Spojrzał na k