13232
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13232 |
Rozszerzenie: |
13232 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13232 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13232 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13232 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
CRAIG SHAW GARDNER
KATAREM I MAGIĄ
Tom 1 „Trylogii Ebenezuma”
Tłumaczył Jacek Gałązka
Ta pierwsza książka jest dla mojej matki i mojego ojca, bez których...
Rozdział 1
Czarnoksiężnik jest na tyle dobry, na ile skuteczne są jego czary – jest to dość
często
spotykana w narodzie opinia. Zaznaczyć jednakże należy, iż jest to opinia ludzi,
którzy nigdy
czarnoksiężnikami nie byli. Ci z nas, którzy zdecydowali się na karierę zawodową
w dziedzinie
magii orientują się doskonale, że znajomość czarów jest tylko jednym z drobnych
efektów
składających się na osobowość udanego czarnoksiężnika. Równie istotne są: dobrze
rozwinięty
instynkt samozachowawczy, zdolność błyskawicznego kojarzenia i, co jest być może
najważniejsze, znajomość kuchennych wyjść, podziemnych przejść, a szczególnie
najrozmaitszych
wąskich i krętych dojść „od tylca” – są bowiem chwile, w których twoje czary nie
całkiem się
udają
NAUKI EBENEZUMA,
tom l
Dzień był piękny. Może nawet za bardzo. Po raz pierwszy w tym tygodniu
pozwoliłem sobie
zapomnieć o wszystkich przyziemnych sprawach i myśleć tylko o Alei. Alea! Moja
popołudniowa piękność. Jej imię poznałem dopiero w dniu, kiedy spotkaliśmy się
po raz
pierwszy przed jej odejściem, jak to nazwała, do spraw ciekawszych. Chociaż było
oczywiste, że
zostawia mnie, to nie mniej oczywiste było, że kiedyś znów się połączymy.
Wszystko przecież
może zdarzyć się w Vushta.
Czarnoksiężnik kichnął.
Wyrwałem się natychmiast z mojej zadumy gotów do czynu. Mój mistrz i nauczyciel,
czarnoksiężnik Ebenezum, największy mag w królestwach Zachodu, kichnął. To mogło
oznaczać
tylko jedno. W powietrzu wisiały czary!
Przywołał mnie ruchem ręki, bym podążył za nim. Przepysznie zdobiona szata
czarnoksięska
furkotała na wietrze, gdy biegł. Skierowaliśmy się ku pobliskiemu zagajnikowi.
Z kępy krzaków po przeciwnej stronie przecinki dobiegł nas ochrypły ryk
– Śmierć czarnoksiężnikowi!
Włócznia wbiła się w drzewo trzy stopy nad moją głową. Nadbiegało ponad pół
tuzina
rozwrzeszczanych wojowników, wznosząc wściekłe okrzyki. W celu osiągnięcia
groźniejszego
wyglądu pomalowali się w ciemne desenie i machali potężnymi mieczami długości
ramienia
przeciętnego osiłka.
Na włóczni były wymalowane jakieś prymitywne znaki magiczne. A więc chodzi o to
co
zwykle. Była to kolejna próba zamachu. Byłem rozczarowany. Przez chwilę zdawało
mi się, że
tym razem to wreszcie coś poważniejszego. Muszę przyznać, że zamachy zaczynały
mnie już
nudzić. Wszystkie myśli o mojej popołudniowej piękności odfrunęły.
Chociaż obrona przed regularnymi już napaściami i próbami zabójstwa stała się
dla nas
niemal rutyną, to było niewskazane zwlekać z nią i teraz. Spojrzałem na
czarnoksiężnika.
Ebenezum, jeden z najwybitniejszych luminarzy sztuki magicznej, szybko skinął
głową i chwycił
się za nos. Moje ręce przyjęły trzecią podstawową pozycję czarowania. Wziąłem
głęboki oddech
i wyszedłem im naprzeciw.
– Stać, łotry! – krzyknąłem.
Napastnicy najwyraźniej zignorowali moje ostrzeżenie, gdyż żaden się nawet nie
odkłonił,
ba, ruszyli w naszą stronę z podwójną zaciekłością. Skudlona blond czupryna
nadbiegającego
wodza unosiła się rytmicznie jak ruchome ptasie gniazdo. Posłał kolejną dzidę,
niemal upadając
z wysiłku. Jednak celował kiepsko.
Wykonałem rękami szybki ruch magiczny. W ostatnich dniach naszej zwariowanej
wędrówki, kiedy stawaliśmy na popas, Ebenezum nauczył mnie kilku podstawowych
ruchów
magicznych. To naprawdę nic trudnego, a jak już opanowało się tych kilka
prostych ruchów,
wszystkie cztery żywioły stawały na twoje rozkazy.
Nie chciałem niczego zepsuć, próbując czegoś zbyt skomplikowanego. Był to mój
pierwszy
występ solowy. W powietrzu świsnęła kolejna włócznia rzucona gdzieś z tyłu grupy
napastników
i omal nie przeszyła na wylot wodza,” który wrzasnął i stanął jak wryty,
przerywając oszalałą
szarżę. Był tak blisko, że dostrzegłem wściekłość i żądzę mordu w jego
bladoniebieskich oczach.
Rozjuszony odwrócił się i wygłosił krótki wykład na temat doboru odpowiednich
technik
miotania włócznią.
Stojący za drzewem Ebenezum dał mi ręką znak, bym dalej radził sobie sam. A więc
jakieś
proste zaklęcie. Postanowiłem poruszyć ziemię, by napastnicy zostali uwięzieni w
głębokiej
jamie. Zgodnie z instrukcją rozpocząłem sekwencję łokciami i lewą nogą, gwiżdżąc
przy tym
cztery pierwsze takty Kupletów wesołego drwala.
Napastnicy wrzasnęli jak jeden mąż i ruszyli w moją stronę ze zdwojoną
szybkością. Ja też
przyspieszyłem. Podskoczyłem raz na jednej nodze, dwa razy obunóż i podrapałem
się w głowę,
gwiżdżąc ponownie cztery takty Kupletów. Nagle niebo pociemniało. Moje czary
działają!
Pociągnąłem się kilka razy za ucho, rytmicznie smarkając. Z nieba spadła
olbrzymia
pomarańczowa masa. Stanąłem w pół obrotu. Co też mi wyszło? Pomarańczowa masa
pokryła
pole i napastników. Masa poruszała się!
Dobrą chwilę trwało, zanim zorientowałem się co to było. Motyle! Wyczarowałem
miliony
motyli, które latały jak oszalałe, starając się uwolnić od wojowników. Ci zaś,
prychając
i charcząc, machali gorączkowo rękami, by uwolnić się od motyli.
Musiałem popełnić jakiś błąd w zaklęciu – to bardziej niż oczywiste. Na
szczęście powstałe
zamieszanie dało mi czas na naprawę błędu. Przeanalizowałem swoje ruchy. Manewry
łokciami
miałem opanowane w wyniku długotrwałego treningu. Podskoki i drapanie też
wykonałem
właściwie. A może trzeba podnieść nie lewą, lecz prawą nogę? No jasne! Ależ ze
mnie dureń!
Natychmiast przystąpiłem do zaklęcia korygującego.
Napastnicy w końcu uwolnili się od motyli. Dyszeli ciężko, wspierając się na
mieczach. Po
chwili z bojowym okrzykiem znów ruszyli naprzód, lecz dziwnie chwiejnym krokiem.
Skończyłem mruczando i zacząłem smarkać. Znów niebo pociemniało. Napastnicy
zawahali się,
stanęli i spojrzeli w górę.
Tym razem z nieba spadały ryby. Zdechłe. Napastnicy wycofywali się na tyle
szybko, na ile
pozwalały im zmęczone członki. Ślizgali się i potykali na ściółce pokrytej
padłymi motylami
i zdechłymi rybami z gatunku łupaczy. Postanowiłem, że nadszedł czas, byśmy i my
ewakuowali
się z tego miejsca. Woń unosząca się nad polaną sugerowała, że ławica łupaczy
zdechła dość
dawno temu.
– Wybornie, mój adepcie! – powiedział mistrz, wychodząc z ukrycia wśród drzew.
Wciąż
trzymał się za nos. – Pomyśleć, że jeszcze nie przerabialiśmy zaklęcia na opady
różnych
różności. Masz prawdziwy talent do improwizacji. Chociaż, szczerze mówiąc,
zupełnie nie
mieści mi się w głowie, jak wywołałeś deszcz motyli i zdechłych ryb.
Pokręcił grzywą siwych włosów i mruknął do siebie:
– Można by przysiąc, że gwizdałeś Kuplety wesołego drwala!
Roześmialiśmy się obaj z idiotyzmu tego ostatniego pomysłu i pospiesznie
ruszyliśmy
w drogę. Koniecznie muszę udoskonalić swe czarnoksięskie umiejętności przed
następnym
spotkaniem, które nastąpi najprawdopodobniej niebawem. Król Urfoo nie zwykł
szybko dawać
za wygraną.
Ciszę rozdarł mrożący krew w żyłach ryk. Spojrzałem w górę i zobaczyłem zielone
indywiduum pikujące w naszą stronę. Patrzyliśmy spokojnie jak wbiło się w ziemię
jakieś
dziesięć stóp przed nami i legło martwe.
Dziarsko obeszliśmy padłego napastnika. Oczywiście, był to kolejny pachołek
króla Urfoo,
niesłychanie krwiożerczy i równie niesłychanie niekompetentny. Wyglądało na to,
że Urfoo
wyznaczył nagrodę za dostarczenie nas żywych lub martwych. Nagroda przyciągnęła
najemnych
morderców. Ale Urfoo był największym skąpcem wśród tyranów i największym tyranem
wśród
skąpców. Miał, jak to mówią, nie jednego, ale co najmniej dwa węże i to w każdej
kieszeni.
Nagroda za wyprawienie nas w zaświaty wcale nie była atrakcyjna, zaliczka nie
wchodziła w grę.
W tej sytuacji, część najemnych zbirów dała sobie spokój natychmiast po
zapoznaniu się
z warunkami kontraktu. Tylko desperaci i idioci czy zdesperowani idioci i
zidiociali desperaci
mogli nas ścigać.
Spojrzałem na swoje sfatygowane obuwie i podartą tunikę, bacząc na każdy dźwięk
w zasięgu mojego wzroku. Czy komuś mogło przyjść do głowy, że ja, biedny parobek
z Zachodniego Królestwa znajdę się kiedyś w takich okolicznościach? Co mógłbym
uczynić
w dniu przyjęcia mnie do terminu przez Ebenezuma, gdybym wiedział, że przyjdzie
mi zostawić
spokojną, zapadłą wioskę i ruszyć w dziwne krainy po jeszcze dziwniejsze
przygody? Któż
pomyślałby, że może kiedyś będę zmuszony złożyć wizytę w Vushta, mieście tysiąca
zakazanych
rozkoszy, a nawet zdobyć się na odwagę i stawić czoła każdej z nich?
Spojrzałem na mistrza. Wielki Ebenezum maszerował zamaszyście obok mnie.
Wspaniała
szata, gustownie zdobiona srebrnymi gwiazdami i księżycami była tu i ówdzie
poplamiona. Miał
długie, siwe włosy, lekko skołtunione na końcach, takaż brodę. Całości dopełniał
arystokratyczny
i ciągle zakatarzony nos. Któż kilka miesięcy temu mógł przewidzieć ów piękny,
letni dzionek?
– Winicjuszu – zawołał mistrz. Przez chwilę miałem ochotę uciec.
– Nie, Winicjuszu, chodź tutaj.
Ebenezum uśmiechnął się i przywołał mnie gestem. Chyba jest gorzej niż
przypuszczałem.
Byłem w terminie zaledwie kilka tygodni i, szczerze mówiąc, nie bardzo mi się to
podobało.
Mój nowy pan najwyraźniej nie wysilał się, by wyjaśnić, o co w tej sztuce
chodzi, toteż odzywał
się do mnie niezbyt często. Czynił to tylko wtedy, kiedy nie podobało mu się to,
co robię. Jego
czarnoksięski gniew zdawał się wówczas bez granic.
A teraz burkliwy czarnoksiężnik uśmiechał się i zapraszał. I wołał mnie po
imieniu. Nie
podobało mi się to.
Dlaczego w ogóle zostałem uczniem czarnoksiężnika? Przypomniałem sobie jednak,
że
istnieje pewien powód. Tegoż ranka, nie opodal domostwa, zbierałem drewno
opałowe niezbędne
w pracy nad tworzeniem nowych zaklęć i czarów przez mojego mistrza. Podniosłem
wzrok znad
stosu szczap i ujrzałem ją!
– Zdaje się, że upuściłeś co nieco.
Jej głos był o wiele niższy i bardziej matowy niż można by oczekiwać po jej
smukłej
i wiotkiej sylwetce. Słowa wychodziły z doskonale wykrojonych ust. Popatrzyłem
na kupkę
szczap pod nogami, potem na nią. Wystarczyło jedno spojrzenie na długowłosą
piękność,
a poczułem omdlewającą słabość w całym ciele.
– Tak – to wszystko, co zdołałem wymówić.
– Dla kogo je zbierasz?
– Dla czarnoksiężnika – odpowiedziałem, wskazując chatę widoczną między
drzewami.
– Dla czarnoksiężnika? – jej usta złożyły się w uśmiech, na widok którego nawet
aniołowie
jęknęliby z zachwytu. – Pracujesz u czarnoksiężnika?
– Jestem jego uczniem – przytaknąłem. Pięknie wymodelowane brwi uniosły się
w zaskoczeniu.
– Uczniem? O, to musi być bardzo interesujące. O wiele bardziej niż to, co się
dzieje tu
dookoła. – Posłała mi olśniewający uśmiech na pożegnanie. – Koniecznie musimy
się kiedyś
spotkać – szepnęła i odeszła.
Właśnie o tym myślałem, stojąc przed drzwiami pracowni mistrza. Chciała się
spotkać! Ze
mną! I to tylko dlatego, że byłem uczniem czarnoksiężnika!
Ebenezum zawołał mnie ponownie.
O, mojaż ty popołudniowa piękności! W końcu dobrze jest czasem być uczniem
czarnoksiężnika! Wziąłem głęboki oddech i wszedłem do pracowni.
– Siadaj tu, Winicjuszu – mistrz posunął taboret w moją stronę. – Pokażę ci jak
zbudować
zaklęcie. – Przez gęstwę wąsów i brody przebił się uśmiech. – Bardzo specyficzne
zaklęcie.
Szata zawirowała, gdy mistrz wykonał obrót, a haftowane gwiazdki i księżyce
zatańczyły
w świetle świecy. Ebenezum wprawnym ruchem ręki przekrzywił czapkę i skierował
się ku
masywnemu, dębowemu stołowi, którego blat prawie w całości zajmowała olbrzymia,
otwarta
księga.
– Większość zaklęć – zaczął czarownik – jest w zasadzie przyziemna. Wykonując
swój
zawód na wsi, każdy czarnoksiężnik większość swego czasu poświęca na zaklinanie
wzrostu
wydajności z mili kwadratowej bądź zdejmowanie uroków rzucanych na rogaciznę.
Dlaczego
ktoś miałby rzucać uroki na owce, tego nie pojmuję wcale a wcale –
czarnoksiężnik przerwał
i zajrzał do księgi – ale robota jest robotą, a zapłata zapłatą. I to
Winicjuszu, jest pierwsza zasada
sztuki magicznej.
Ebenezum wziął ze stołu jedną z dwu świec i postawił na czystym skrawku podłogi
pracowni. Płomień świecy oświetlił wyrysowaną w klepisku gwiazdę.
– Zasada druga mówi o tym, byś zawsze, chociaż o krok, wyprzedzał konkurencję –
kontynuował wywód. – Jak już wspomniałem, wkrótce znudzą ci się zaklęcia
wydajnościowe
i odczynianie uroków. Moim skromnym zdaniem, możesz myśleć o sobie, iż jesteś
skończonym
czarnoksiężnikiem, gdy na myśl o czarach zrobi ci się mdło. Ale w czasie wolnym,
ach, drogi
Winicjuszu, dopiero wtedy twoja sztuka może zabłysnąć w całej okazałości.
Patrzyłem na mistrza oniemiały z zachwytu. Zwiewnie przemierzał pokój wzdłuż i
wszerz.
To się obrócił, to przyklęknął, to chwycił jakąś księgę, to kawałek guzowatego
korzenia albo
inny przedmiot magiczny. W wyobraźni podkładałem muzykę do jego ruchów i
powstawał
tajemniczy układ choreograficzny zwiastujący nadejście prawdziwej magii. Było w
tym coś
z cudu, z objawienia – jakbyś odłupywał kawałek dachówki i twoim oczom ukazało
się
cętkowane na niebiesko jajo drozda.
– A zatem zaczynamy. – Oczy mistrza rozjarzyły się dziwnym blaskiem. – Kiedy
skończę te
zaklęcia, będę dokładnie znał pozycję, dyspozycyjność i najprawdopodobniej
wszystkie
potencjalne marszruty każdego komornika na włościach.
A więc to tym zajmował się mistrz w chwilach wolnych od zajęć! Wyobrażałem
sobie, że
chodzi o głębszą i poważniejszą intrygę niż właśnie usłyszałem, ale uznałem, że
nie czas prosić
teraz o wyjaśnienie.
Ebenezum zamaszyście podwinął rękawy.
– Zaczynamy! – Stanąwszy przy rysunku na podłodze zawahał się nagle. – Ale zdaje
się, że
roznosi mnie entuzjazm. Coś cię dręczy Winicjuszu? Czy chciałeś o coś zapytać?
Opowiedziałem mu co przydarzyło mi się z wiadrem. Chciałem dobrze, ale wygląda
na to, że
moje ręce nie zawsze rozumieją instrukcje płynące z mózgu. „Masz obie lewe” –
zawsze mówiła
moja matka. Tym razem mój mózg zajęty był wspomnieniem o spotkanej w lesie
dziewczynie.
Wrzuciłem wiadro do studni, nie przywiązując uprzednio liny do uchwytu. Cóż było
robić?
Patrzyłem tępo na zwój liny. Nie powinienem stawiać wiadra na krawędzi studni.
Spojrzałem
w głąb, ale niczego nie mogłem dostrzec w mroku cembrowania. Kopnąłem w studnię.
Gdybyż
w jakiś cudowny sposób lina przywiązała się do rączki. Wtedy zdałem sobie
sprawę, że przecież
Ena może sama przywiązać się do wiadra. Pobiegłem więc do pracowni mistrza, by
poprosić
o pomoc.
– Ach, to. Chyba mogę to załatwić – odparł Ebenezum. – Zdaje się, że miewasz
kłopoty
z rękami, Winicjuszu. Nie mówiąc już o nogach, posturze i całej reszcie. Przy
odrobinie
szczęścia wyrośniesz z tego. – Ebenezum pociągnął kosmyk w swojej brodzie. – Oto
dobra
nauczka dla ciebie, Winicjuszu. Jeśli chcesz zostać czarnoksiężnikiem, musisz
dokładnie
obmyśleć każdy swój ruch, jako że każdy ruch, czy duży, czy mały może
nieopatrznie wpłynąć
na końcowy efekt czarów, a w konsekwencji na twoją kasę, ba, nawet życie. Ale
wyciągnijmy
wreszcie ten kubeł i bierzmy się do dzieła.
Wstałem, by poprowadzić mistrza do studni. Zamiast jednak pójść za mną,
czarnoksiężnik
zrobił pół kroku do tyłu, podniósł ramiona i wypowiedział pod nosem lalka sylab.
Coś uderzyło
mnie nagle w kolano. Wiadro.
– A wiec... – zaczął i urwał z okrzykiem zaskoczenia. – Co do chole...
Podskoczył naprzód i spojrzał ze złością na coś, co przynajmniej na pierwszy
rzut oka
wydawało się dymem. Ohydnie cuchnąca szaroniebieska chmura unosiła się nad
wyrysowaną na
klepisku gwiazdą. Zawirowała, uniosła się i rosnąc przybrała ludzki kształt.
Czarnoksiężnik wskazał na podłogę. W miejscu, gdzie cudownie sprowadzone wiadro
zetknęło się z klepiskiem powstała głęboka rysa przecinająca rysunek.
– Pentagram! – krzyknął Ebenezum. – Przerwałem pentagram!
Chwycił nożyk ze stołu i uklęknął przy gwieździe. Przyłożył ostrze do resztek
linii
pentagramu i już zaczynał odtwarzać nacięcie w miejscu uszkodzenia, gdy nagle
przerwała mu
potężna niebieska stopa. Stopa była częścią wielkiego cielska, które składało
się w zasadzie tylko
ze szponów, kolców i rogów.
– To demon! – krzyknąłem.
Zjawa otworzyła pysk i przemówiła głosem, który zadudnił jak trzęsienie ziemi:
Koniec mego uwięzienia,
to koniec waszego istnienia.
Ebenezum skrzywił pogardliwie usta.
– Gorzej, Winicjuszu. To demon wierszokleta! Olbrzymia niebieska zjawa zrobiła
krok ku
świecy. Gdy weszła w krąg światła, zdołałem dostrzec zarysy czegoś, co mogło
uchodzić za
twarz. Szrama od noża w miejscu ust, nad tym dwa nozdrza ze sterczącymi na
wszystkie strony
kępkami szczeciny, wreszcie para wystających paciorków w miejsce oczu. Zjawa
przemówiła
ponownie:
Pech zawitał w wasze progi,
Guxx wam wyrwie z tyłka nogi.
– Progi i nogi, cóż za najwyższego lotu poezja – powiedział Ebenezum,
wykrzywiając
ironicznie twarz.
Potwór zademonstrował ciemne, ostre pazury.
Mimo że początkujący jestem,
będę dla was ostatnim testem.
Ebenezum spojrzał na mnie.
– Wiesz, o co chodzi? Przecież ten wiersz nie trzyma rytmu wewnętrznego. Chyba
że jest to
jego Hcentia poetica.
Monstrum wrzasnęło:
Już wpadliście w moje ręce,
więc i tak wam łby ukręcę!
Pazury demona z szybkością światła wystrzeliły w stronę karku Ebenezuma, ale
mistrz był
o ułamek sekundy szybszy. Monstrum zdołało jedynie złapać za czapkę.
– Gmatwasz się w rymowaniu – zauważył Ebenezum, podwijając rękawy. Lubił mieć
wolne
ręce do łokcia w celu uzyskania maksymalnej siły zaklęcia. – Lepiej trzymaj się
prostych,
sprawdzonych wzorów.
Demon zaprzestał ataku i coś zacharczało w jego gardzieli.
– Może – powiedział i odkaszlnął w olbrzymią łapę.
Guxx Unfufadoo na imię mi dali,
by czarownicy istnieć przestali.
Ręce Ebenezuma wykonały serię skomplikowanych ruchów, przy których wymamrotał
pod
nosem sześć czy osiem całkowicie niezrozumiałych dla mnie sylab. Demon zaryczał.
Dokoła
niego wyrosła i zamknęła się srebrna klatka.
– Myślicie, że srebro mnie zniewoli – wrzasnął Guxx – ale uwolnię się i zrobię z
was – tu
potwór przerwał. – Nie, to do niczego. Co się rymuje ze „zniewoli”?
– Miernota – zaproponował Ebenezum z niesmakiem.
Nie nabijać się z demona,
bo i tak was wnet pokona.
Rzekło monstrum, gapiąc się na klatkę, której pręty zadrżały, mimo że ich nie
dotknął.
– Chyba czeka nas niezła przeprawa z tym demonem – powiedział Ebenezum. –
Pozwól,
Winicjuszu. Udzielę ci krótkiej lekcji odpędzania demonów.
Coraz lepiej rym się przedzie,
coraz gorzej z wami będzie.
– Ależ tak, naturalnie. Daj sobie spokój na chwilę, dobrze? Grzeczny potworek –
ciągnął
Ebenezum, lustrując wzrokiem rzędy półek uginających się pod opasłymi księgami –
Jest. To
będzie tu.
Z górnej półki sięgnął, nie bez trudu, stosunkowo cienki wolumin. Na okładce
złociście
połyskiwał tytuł: 312 zaklęć odpędzających. Wersja uproszczona.
– Jeśli dobrze pamiętam – Ebenezum przerwał kartkowanie – w przypadku takim jak
ten,
niezwykle ważne jest odszukanie właściwego zaklęcia. Oszczędzisz sobie tym samym
powstałego bałaganu. O, jest!
Chociaż mi mydlicie oczy,
śmierć was chyba nie zaskoczy.
– No, jeśli z takim rymem ma wzrosnąć twoja moc, to świat się chyba skończył. –
Ebenezum
chrząknął. – Przynajmniej świat poezji.
Wręcz prostackie wasze żarty, to za słabe na mnie karty.
Ramiona potwora wyszarpnęły się spomiędzy srebrnych prętów.
– Do tyłu, Winicjuszu! – rzucił Ebenezum. Demon siedział już mu na głowie.
Wystrzelił
z klatki tak szybko, że mój wzrok nie zarejestrował tego numeru. Pazury ze
świstem opadły na
czarnoksiężnika. Mistrz był w wielkim niebezpieczeństwie. Musiałem coś zrobić.
Wskoczyłem
na grzbiet monstrum. Demon wzruszył ramionami, a ja odpadłem jak mucha od szyby.
Ebenezum wydał okrzyk i potwora odrzuciło w przeciwny kąt izby. Czarnoksiężnik z
trudem
pozbierał się na nogi. Przez strzępy porwanego rękawa dostrzegłem okrwawione
ramię.
Zapach krwi mnie w nosie wierci,
coraz bliżej waszej śmierci.
Demon uśmiechnął się.
Ebenezum chwycił pudło z półki nad sobą i sypnął całą zawartością na
zbliżającego się
Guxxa. W powietrze uniosła się chmura żółtego pyłu. I świat jakby zwolnił
obroty.
Guxx nie był już tylko chmurą. Widać było każdy ruch jego muskułów, które
walczyły
z efektem działania żółtego pyłu. Ja również walczyłem. Mimo iż trzymałem się z
daleka od
centrum wydarzeń, wydawało mi się, że obrót głową albo zmrużenie oczu trwają
całą wieczność.
Ebenezum poruszał się z normalną szybkością. Jego głos przeszedł w atonalny
zaśpiew,
a ręce wykonywały pantomimę trzepoczących ptaków, które unoszą się na spotkanie
słońca.
Demon przyspieszył, przechodząc z pełzania do chodu. Nad uniesionymi dłońmi
czarnoksiężnika
pojawiły się migotliwe punkciki i odtańczyły fantastyczne pląsy. Demon przemknął
obok stołu.
Czarnoksiężnik strzelił palcami i świetlisty obłoczek skierował się ku głowie
demona, który
rozcapierzając pazury krzyknął:
Śmierć się czai w każdym kątku,
zaraz będziesz w mym żołądku.
Po chwili dodał:
– Ale najpierw poderżnę ci gardło.
– Gardło? Znakomity rym. A może by tak „zamieć śnieżna”?
Demon dał susa ku Ebenezumowi, a ten z fałdów szaty wydobył podręczny kordelas.
A więc walka wręcz. Demon był jednak wyraźnie silniejszy niż mistrz. Muszę
pomóc! Musi
być jakiś sposób! Wstałem i omal nie potknąłem się o wiadro. Gdybym też miał
kordelas!
W starciu pazurów z ostrzem te pierwsze zostały skrócone o połowę. Guxx wrzasnął
wściekłą aż zadrżała podłoga pode mną. Odskoczył od czarnoksiężnika jak dźgnięty
ostrogą
i zaczął siec powietrze stępionymi szponami. Z kordelasem przed sobą Ebenezum
ruszył w stronę
demona.
Co też Ebenezum robi? Najwyraźniej pcha się w objęcia demona, którego szponiasta
łapa
znajdowała się teraz za Ebenezumem i kierowała się w stronę jego potylicy.
Musiałem coś zrobić.– Rzuciłem w monstrum wiadrem. Szpony przeszły przez drewno
jak
przez kartkę papieru. Ebenezum wykonał błyskawiczny półobrót i, gdy szpony
rozdzierały dno
wiadra, znowu zaatakował kordelasem. Guxx stracił swój szponiasty oręż. Tak mi
się
przynajmniej wydawało, dopóki demon nie otworzył paszczy, w której w miejscu,
gdzie
normalnie znajdują się zęby błysnęły dwa rzędy długich, ostrych kolców. Widok
zaiste
przerażający. Czarnoksiężnik szarpnął się do tyłu, by uniknąć rozdziawionej
gardzieli wroga, ale
Guxx był szybszy. Kolce kłapnęły, chwytając brodę mistrza. Ebenezum próbował
zaklinać, ale
jego słowa znikały w jadowitych wyziewach z paszczy potwora, i chociaż paszczę
tę wypełniała
broda mistrza, zdawało się, że potwór się uśmiecha.
Guxx chyba zdawał sobie sprawę z błędu w swoim szatańskim planie. Chwytając
brodę
czarnoksiężnika i porażając go swoimi wyziewami, skutecznie wyeliminował czary
oralne tegoż.
Ale mając paszczę zatkaną bujną brodą czarnoksiężnika, nie był w stanie wydać z
siebie tego
ostatniego wierszyka, który przesądziłby o zwycięstwie w rywalizacji między
magami. Na
potężnym łuku brwiowym pojawiły się głębokie bruzdy zamyślenia, a paciorkowate
ślepka stały
się jeszcze mniejsze.
Ebenezum nie mógł dłużej wytrzymać wyziewów z paszczy Guxxa, które nie tylko
paraliżowały mu język, ale blokowały dostęp powietrza Twarz jego przybrała barwę
podobną do
barwy skorupy jaja drozda i kojarzyła mi się z odcieniem pewnego otoczaka
żyjącego na dnie
rzeki. Bez wątpienia mistrzowi nie było do twarzy w kolorze sinym.
Jeśli szybko nie zadziałam, Guxx z pewnością zwycięży. Rozejrzałem się za jakąś
bronią, ale
dostrzegłem tylko drzazgi z wiadra i jakieś pół tuzina odciętych pazurów.
Pazury! Nic lepszego
na demona. Chwyciłem po jednym w rękę. Miały długość mojego środkowego palca.
– A masz, szatanie! – krzyknąłem wbijając je w pierś demona.
Odbiły się od twardego jak głaz ciała Guxxa. Demon wydał ze swoich czeluści
grzechot,
jakby ktoś wrzucił do studni wiadro kamieni, które lecąc uderzają o cembrowinę.
Po chwili
uświadomiłem sobie, że był to śmiech. Zatem będzie gorzej niż przypuszczałem.
Ale muszę
ocalić mistrza! Uderzyłem ponownie z dwakroć większą siłą. Tym razem szpony
zazgrzytały,
ześlizgując się po korpusie demona. Guxx zaśmiał się jeszcze głośniej. Nie był w
stanie się
opanować. Łzy śmiechu pociekły z jego paciorkowatych ślepiów. Ebenezum szarpnął
się,
korzystając z chwilowej niemocy wroga i zdołał uwolnić część swojej bujnej
brody.
Rzuciłem się na demona, grając mu po żebrach pazurami. W górę i w dół. I jeszcze
raz!
Guxx odchylił głowę do tyłu i zaryczał bezradnie. Miał łaskotki?
Ebenezum był wolny!
Demon wydał okrzyk i zaczął się kurczyć. Resztkami pazurów chwycił jeszcze za
połę szaty
Ebenezuma. Ebenezum wykonał serię chassez połączonych z efektowną pantomimą, a
Guxx
znowu zamienił się w niebieski obłok, który został natychmiast wessany w miejsce
na
uszkodzonym pentagramie, z którego się wydobył.
Ebenezum ciężko klapnął na podłogę. Połowa brody była zmierzwiona i poszarpana.
Drugą
połowę zabrał ze sobą demon.
– Otwórz okno, Winicjuszu – powiedział po chwili z dużym wysiłkiem. – Trzeba
wpuścić
trochę świeżego powietrza.
Wykonałem polecenie i ostatnie pasemka niebieskiego dymu rozwiały się w
podmuchach
wiatru. Właśnie wtedy mistrz zaczął kichać.
O! To było kichanie! Ebenezum w żaden sposób nie potrafił go opanować. Leżał na
ziemi,
grzmiąc co chwila z obydwu nozdrzy jak z fuzji. Przypomniałem sobie, co mówił o
świeżym
powietrzu. Mimo otwartych okien, w pracowni nie pachniało najlepiej. Pomyślałem,
że muszę
jak najprędzej wyciągnąć go na zewnątrz, co też, aczkolwiek nie bez trudu,
zdołałem wykonać.
Atak skończył się, gdy Ebenezum ujrzał dzienne światło, ale upłynęła dobra
chwila zanim
odzyskał oddech.
– Tego jeszcze, nie grali – wyszeptał. – Przez chwilę nawet miałem... hm,
pietra, Winicjuszu.
– Potrząsnął głową. – Ale skończyło się i kwita.
Niestety, jakże mylił się Ebenezum. To był zaledwie Początek. Dobry początek.
Rozdział 2
Jakże ważne jest podejmowanie gruntownie przemyślanych decyzji. W życiu każdego
czarnoksiężnika nadchodzi chwila, kiedy musi zdecydować o tym, jaki sens nadać
swojej
egzystencji. Czy będzie to pogoń za pieniędzmi? Podróże? Sława? A może relaks i
pieniądze?
Przez wiele lat zdołałem dogłębnie przeanalizować większość powszechnie uznanych
celów
życiowych, i to w najdrobniejszych szczegółach, zatem gdy nadejdzie pora, bym
podjął takową
decyzję, będzie ona przemyślana gruntownie... aż do bólu...
NAUKI EBENEZUMA,
tom 31
Nie byłem już w stanie zbierać drewna. Mój świat runął. Nie przyszła. Długo, o
wiele za
długo siedziałem w kręgu słonecznego światła przedzierającego się przez korony
drzew
w miejscu naszych spotkań. Może nie wiedziała, że dochodziło już południe;
spóźniała się tylko.
Cały czas byłem pod urokiem jej chłodnych, niebieskich oczu, jasnych włosów,
płynnych
ruchów, uśmiechu i dotyku. Nią na pewno jest już w drodze.
Były, rzecz jasna, inne kobiety w moim życiu: Anaeth, córka farmera – jakiż
wtedy był ze
mnie dzieciuch! I Grisla, córka wiejskiego blacharza – ledwie przelotne
zauroczenie. Dopiero
teraz poczułem, co to miłość!
Wciąż nie znałem jej imienia! Wiedziałem tylko, że interesuje się mną – uczniem
czarnoksiężnika. Kiedyś powiedziała, że magicy w takiej zapadłej dziurze to
ludzie stojący
najbliżej aktorów. Zawsze zdradzała pociąg do sceny. A potem zaśmiała się, był
pocałunek i...
Chłodny podmuch wiatru liznął mnie po plecach. Zwiastun nadchodzącej zbyt szybko
jesieni. Pozbierałem wszystkie znalezione szyszki i gałęzie, po czym niechętnie
ruszyłem do
chaty mistrza Z oddali dobiegło kichnięcie. Zatem mistrz znowu studiował swe
księgi. Albo
przynajmniej próbował. Minęła wiosna, lato zaczęło ustępować jesieni, a katar
wciąż marudził
z odejściem. Ebenezum pracował od pierwszego piania koguta. Wciąż szukał
jakiegoś sposobu
pozbycia się uciążliwej dolegliwości, ale wszystko co miało choćby najmniejszy
związek z magią
i czarami natychmiast wywoływało u niego potężną reakcję alergiczną. Pomimo to
wykonywał
różne zlecenia, pracując bardziej koncepcyjnie niż fizycznie.
Tego ranka wspomniał o swoim nowym odkryciu – zaklęciu o tak skróconej formie
artykulacji, że jego nos z pewnością nie zdąży zareagować. Mimo to wciąż kichał.
Czy to znaczy,
że ostatni eksperyment również był nieudany? Z jakiego innego powodu by kichał?
No, chyba że
w powietrzu wisiały czary.
Oprócz podłego nastroju istniał jeszcze inny powód, że świat wydał mi się tak
ponury. Tym
innym powodem MO, że nie przyszła na umówione spotkanie. W pewnej chwili
zauważyłem, że
krzaki poruszyły się. Duży kształt Przeciął słoneczne refleksy.
Do drzwi chaty dotarłem, nie wypuszczając z rąk ani jednej szczapy. Słyszałem
jak
Ebenezum kicha. Raz za razem. Stał w głównej izbie, a na stole leżała otwarta
jedna z większych
ksiąg. Te mniejsze tudzież notatki i papiery walały się po podłodze, zapewne
jako ofiary
huraganu z nosa mistrza. Ruszyłem spiesznie z pomocą, zapominając o drewnie,
które rozsypało
się na leżącą na stole księgę. Kilka drobniejszych okruchów spadło na szatę
zakichanego
czarnoksiężnika.
Zamknąłem księgę i spojrzałem ze strachem na mistrza. Ku memu zaskoczeniu,
Ebenezum
wysmarkawszy starannie nos w haftowany, ciemnoniebieski rękaw, odezwał się do
mnie głosem
najspokojniejszym w świecie.
– Dzięki, adepcie – powiedział, zdejmując subtelnym ruchem drzazgę z kolana i
kładąc ją na
stole. – Czy nie zechciałbyś tego złożyć w bardziej odpowiednim miejscu? – Z
jego piersi dobyło
się przeciągłe, głębokie westchnienie. – Obawiam się, że moja dolegliwość jest o
wiele
poważniejsza niż na to wygląda. Niewykluczoną że będę musiał wezwać pomocy z
zewnątrz, –
Pomocy z zewnątrz? – zapytałem, dyskretnie zbierając rozsypane szczapy.
– Musimy znaleźć czarnoksiężnika równego mi mocą – odrzekł Ebenezum, a każde
jego
słowo było brzemienne powagą. – Chociaż, by tego dokonać, będziemy być może
musieli udać
się w daleką drogę, aż do miasta Vushta.
– Do Vushta? – zapytałem z niedowierzaniem. – Do tego Vushta z ogrodami rozkoszy
i zakazanymi pałacami? Do miasta grzechów nieznanych, które na każdego sprowadzą
potępienie?
Nagle całe zniechęcenie i bezwład zniknęły bez śladu. Szybko ułożyłem drewno
przy
kominku.
– Właśnie tam – potwierdził Ebenezum. – Jest jednak pewien szkopuł. Nie mamy
funduszy
na podróż! Ba, nie mamy na nie żadnych widoków.
W tej chwili potężny podmuch wiatru uderzył w ścianę chaty. Drzwi rozwarły się
gwałtownie, zawirował w nich kurz i kilka liści, po czym do środka wtoczył się
niski człowiek,
cały w łachmanach, z twarzą wykrzywioną grymasem strachu. Zatrzasnął drzwi.
– Uciekajcie! Ratuj się kto może! – zawołał drżącym głosem. – Smoki! Smoki! – po
czym
wywrócił oczami i zwalił się na ziemię.
– W swej wieloletniej karierze czarnoksiężnika – powiedział Ebenezum gładząc
długą, białą
brodę – zdołałem przekonać się wielokrotnie, Winicjuszu, że jeśli tylko
odpowiednio długo
i cierpliwie poczekasz, to coś musi się zdarzyć.
Za pomocą kubła wody wylanego na głowę tudzież sporego kubka wina wlanego do
gardła
nieprzytomnego, udało się nam go ocucić.
– Uciekajcie! – wykrztusił łapiąc oddech.
Blade, rozbiegane oczy patrzyły to na mistrza, to na mnie, to na sufit, to na
podłogę,
wykonując obłędny taniec. Był mniej więcej w wieku Ebenezuma, ale tu kończyły
się wszelkie
podobieństwa. Czaszkę przybysza pokrywała mocno przerzedzona i rozczochrana
czupryna. Moj
mistrz miał doskonale wymodelowaną twarz, która od spokoju i pogody ducha, do
natchnionego
gniewu przechodziła tylko przez jedno nieznaczne uniesienie brwi, natomiast
przybysz miał coś
w rodzaju maski krętacza: mały nosek i podbródek, pofałdowane brwi i oczy
strzelające w różne
strony jak błękitne paciorki.
– Ale, ale, dobry panie – powiedział Ebenezum tonem, którym zwykł czarować hoże
dziewoje i łagodzić komorników. – Po co ten pośpiech? Mówił pan coś o smokach?
– Smoki! – przybysz wstał i z trudem utrzymywał pozycję pionową. – No,
przynajmniej
jeden smok! Jeden smok, który opanował warownię Gurnish!
– Warownię Gurnish? – zapytałem zdziwiony.
– Dobrze słyszysz – mruknął Ebenezum nie spuszczając chłodnych, szarych oczu z
gościa. –
To ten zameczek na wzgórku po drugiej stronie lasku. – Ebenezum prychnął w
brodę. –
Zameczek? To raczej kamienna rudera, ale także siedziba naszego sąsiada, księcia
Gurnish.
Bardzo małe księstwo. I maciupeńki książę.
Gość zdawał się coraz bardziej rozzłoszczony.
– Nie biegłem tutaj całą drogę przez las Gurnish, by wysłuchiwać plotek o
sąsiadach.
Musimy uciekać!
– Las Gurnish? – znów zapytałem.
– Ta kępa drzew za chatą – odparł mistrz. – Kolejny pomysł księcia. Wszyscy
znają to
miejsce jako Zagajnik Czarnoksiężnika.
– Jak to, Zagajnik Czarnoksiężnika – przybysz nieomal wpadł w słowo Ebenezumowi.
– To
jest las Gurnish. W majestacie oficjalnych dokumentów. Tak jak warownia Gurnish
jest
oficjalnie zamkiem!
– Rzecz gustu – skomentował Ebenezum posyłając uśmiech, który z jednakową
łatwością
zniewoliłby najdzikszego barbarzyńcę i najwytrwalszą starą pannę. – Czy myśmy
się już kiedyś
nie spotkali?
– Możliwe. – Przybysz, którego postura była o wiele skromniejsza niż mojego
mistrza,
poruszył się niespokojnie. – Ale czy nie powinniśmy uciekać? Wie pan, smoki...
– Ależ mój dobry człowieku. Nie byłbym przecież skończonym czarnoksiężnikiem,
gdybym
nie uporał się z kilkoma po drodze – powiedział Ebenezum i spojrzał jeszcze
bardziej
przenikliwie na przybysza. – Czy pan przypadkiem nie jest księciem Gurnish?
– Ja? No więc... hm... – odchrząkną! – zdaje się, że tak.
– Dlaczego pan tak nie mówił od razu? Nie widziałem pana odkąd zaprzestał pan
prób
opodatkowania mnie. – Twarz Ebenezuma rozjaśnił pełny, szeroki uśmiech i mistrz
dał mi znak,
bym podał gościowi krzesło. Nie było wątpliwości, że książę był przy gotówce.
– Widzicie, sytuacja jest dość niewdzięczna – powiedział czcigodny gość,
wpatrując się
w klepisko – zachowuję się tak... nie po pańsku.
– Ależ nonsens, drogi książę. Bójka ze smokiem może doprawdy każdego rozstroić
nerwowo. Może jeszcze wina? I trochę ciepła przy kominku?
– Nie, dziękuję – powiedział książę jeszcze ciszej. – Ale czy nie sądzicie, że
byłoby lepiej
gdybyśmy jednak uciekli? Chodzi przecież o smoki. Widziałem też inne dziwy w
lesie. Może
więc gdyby twoja moc była... – tu książę zakasłał. – Wiesz, słyszałem o twoim
przypadku.
Słysząc to, Ebenezum obruszył się nieznacznie, ale uśmiech na jego twarzy
pozostał.
– Plotki, drogi książę. I to mocno przesadzone. Ze smokiem poradzimy sobie bez
trudu.
– Ale on zajął warownię Gurnish. I jest olbrzymi, pokryty jasnoniebieską i
fioletową łuską,
dwadzieścia pięć stóp od łba do ogona. Skrzydłami drapie powałę w izbie
reprezentacyjnej! I jest
niepokonany. Zawładnął moim zamkiem, piękną córką i pobił mojego dworzanina.
– Piękna córka??? – Moje myśli natychmiast wróciły do dziewczyny moich marzeń.
Dokąd
poszła? Co ją zatrzymało?
– To jeszcze dziecko – krzyknął książę. – Ledwie siedemnastolatka. Wspaniałe
blond włosy,
przecudne niebieskie oczy i śliczna dziewczęca figura. Smok spali ją na frytkę,
jeśli nie spełnimy
jego żądań!
Blondynka? Niebieskie? Figura? Frytka? Doznałem olśnienia.
– Dobrze, już dobrze – rzekł Ebenezum. – Proszę się uspokoić. Przecież wiadomo
powszechnie, że smoki lubią dramatyzować. A ten na razie pobił tylko jednego
dworzanina.
Zakładam, że wciąż ma pan tylko jednego, prawda?
Nie opuściła mnie! Została uwięziona! Tyle wspólnych chwil, tyle długich i
ciepłych
wieczorów. A więc to dlatego nie chciała nic o sobie powiedzieć! Była
księżniczką.
Książę spojrzał na mistrza.
– Sprawy miałyby się inaczej, gdyby poddani płacili podatki!
Księżniczka! I ja ją uratuję! Już nie trzeba będzie się ukrywać! Jakże piękne
będzie nasze
wspólne życie! Płomień strzelił w oczach Ebenezuma.
– Gdyby każde lokalne książątko przykładało nieco mniejszą wagę do poszerzania
granic
swego księstewka... – machnął ręką i płomień zniknął. – Ale nie to jest przecież
najważniejsze.
Mamy do pokonania smoka. Z tego co widzę, sprawa jest dość typowa. Smok zdobywa
zamek
i więzi dziewczynę. Doprawdy, mało oryginalne. Wszystko powinno pójść gładko.
Książę chciał coś powiedzieć, ale Ebenezum nie miał najmniejszej ochoty go
słuchać.
Oprócz czarów była jeszcze jedna rzecz, do której miał nosa – pieniądze. Zapach
tychże
wypełniał obecnie całe wnętrze chaty. Mistrz gestem odsunął księcia na bok, po
czym obaj
zabraliśmy się do kompletowania niezbędnego zestawu narzędzi do walki ze
smokiem.
Kiedy zapakowałem wszystko ścisłe według instrukcji, Ebenezum kiwnął na mnie
i weszliśmy do biblioteki. Czarnoksiężnik wspiął się po drabince i zatykając
starannie nos,
wyciągnął cienki wolumin z najwyższej półki.
– Może się przydać – jego głos zabrzmiał dziwnie, najpewniej w wyniku działania
kciuka
i palca wskazującego wetkniętych do nosa. – W mojej obecnej kondycji nie mogę
ryzykować
użycia tej księgi. Ale ty powinieneś opanować ją bez trudu.
Zszedł i wsunął mi do rąk ciemny wolumin. Tłoczony złotem tytuł brzmiał:
Rozmówki
smocze dla początkujących. – Ale chodźmy już! – Ebenezum powiedział głośno,
klepiąc mnie po
plecach. – Klient nie może czekać. Przestudiujesz to po drodze, gdy staniemy na
popas.
Wepchnąłem książkę pośpiesznie do worka z antysmoczymi akcesoriami, zarzuciłem
go na
plecy, chwyciłem podróżną lagę i ruszyłem za mistrzem z nadzieją, że u celu
podróży spotkam
swą popołudniową piękność. Poczułem taką siłę, że sam mógłbym dać radę
dziesięciu smokom.
Tymczasem mistrz złapał księcia za kołnierz i ustawił w odpowiednią stronę.
Starałem się
dotrzymać kroku Ebenezumowi na tyle, na ile pozwalał ciężki wór na moich
plecach.
Czarnoksiężnik, jak zwykle zresztą, nie niósł niczego. Mawiał zawsze, iż to
dlatego, że musi
mieć wolne ręce i nieskrępowany umysł na wypadek, nagle zaistniała potrzeba
wyczarowania
czegoś lub trzeba było zakląć coś czy kogoś.
Dostrzegłem, że krzak opodal poruszył się. Po chwili inny. Jak gdyby wiatr grał
na liściach.
Jednakże dzień był bezwietrzny. W lesie panowała niczym niezmącona cisza jak
wtedy, gdy
czekałem na ukochaną. A jednak krzaki poruszały się.
To tylko wyobraźnia – pomyślałem. Tak jak i to, że w lesie ciągle jest ciemno.
Spojrzałem
nerwowo w górę, poniekąd oczekując nagłego zniknięcia słońca. Czy coś mogło być
tak wielkie,
by przesłonić słońce?
Smok?
Moją zadumę przerwało nagłe pojawienie się na drodze człowieka w
jasnopomarańczowych
szatach. Przypatrywał się nam przez dziwaczny przyrząd na końcu drąga.
Spojrzałem na idącego
obok księcia. Dygotał.
– Dzień dobry – powiedział mężczyzna, chociaż zmarszczone brwi zadawały kłam
temu
życzeniu. – Czy moglibyście ruszać się szybciej? Blokujecie cesarski gościniec
szybkiego ruchu.
Książę trząsł się jak galareta.
– Gościniec szybkiego ruchu? – zapytał Ebenezum, stając na środku ścieżki i
najwyraźniej
nie reagując na ponaglenia tego w pomarańczowym odzieniu.
– Dokładnie! Nowy gościniec, który nasz wielki i dobry pan cesarz Flostock
Trzeci
ustanowił...
– Uciekajcie! – krzyczał książę. – Smoki! Smoki! Uciekajcie!
Miotał się wymachując rękami przed reprezentantem cesarza.
– Patrzcie no! – uciął ten w pomarańczowym. – Dosyć tego. Udaję się do księcia
Gurnish
w ważnej sprawie.
Książę przestał skakać.
– Do księcia? – zapytał z niedowierzaniem, poprawiając nieco złachane ubranie. –
Ależ oto
stoi przed tobą. Jestem książę Gurnish. W czym mogę pomóc, dobry człowieku?
Ten w pomarańczowym zmarszczył brwi jeszcze mocniej.
– Chodzi o techniczny stan drogi...
– Ależ naturalnie – książę wpadł w słowo i spoglądając na nas dodał: – Może
porozmawiamy
o tym gdzieś na osobności, bez świadków.
Wziął pomarańczowego pod ramię i ruszyli w zarośla.
– Jeden wart drugiego – mruknął Ebenezum. – Ale do rzeczy. – Poważnie spojrzał
na mnie. –
Coś o smokach. Otóż smoki są jednym z magicznych podgatunków. Przeważnie żyją
między
światami, częściowo na Ziemi, częściowo w Diabolandii, ale nigdy albo tu, albo
tam. Istnieją
także inne magiczne podgatunki.
Wykład Ebenezuma został przerwany przez nagłe zamieszanie w krzakach, gdzie
dostrzegłem potężne łapska obrośnięte szaroburą szczeciną, które rytmicznie
wznosiły się
i opadały. Towarzyszyły temu równie rytmiczne ludzkie wrzaski.
– Na przykład innym takim gatunkiem jest troll – dokończył Ebenezum.
Opuściłem powoli wór na ziemię i mocno uchwyciłem lagę. Zaraz pożrą ojca mojej
jedynej!
Nigdy dotychczas nie spotkałem trolli, ale dobra jest każda sposobność do
zdobywania kolejnych
doświadczeń.
– Partacz! Partacz! – dobiegło z krzaków.
Głos był chropawy jak dźwięk tępej piły wrzynającej się w drewno. To musiał być
troll.
– Chwileczkę! – krzyknął inny. – Nie ośmielicie się tego zrobić! Jestem
wysłannikiem
samego cesarza!
– Partacz! Partacz! – odparł chrapliwy chór. – Fuszer!
– Dobra, dajmy temu spokój! – ten głos tył wysoki i rozedrgany. Czyżby książę?
Mimo iż głosy dochodziły z bliska, z trudem rozróżniałem słowa. Przypominało to
mieszaninę tępych uderzeń i wrzasków, w której co jakiś czas pojawiał się niczym
absolutnie
poetycka cezura okrzyk Partacz! Podniosłem lagę nad głowę i w bojowej postawie
ruszyłem
z własnym bojowym okrzykiem.
Wpadłem na niedużą przecinkę, na której ujrzałem czterech walczących. Jednym był
książę.
Trzech pozostałych można by uznać za najohydniejsze stwory, jakie widziałem w
swoim, co
prawda krótkim, życiu. Krępi i pękaci, porośnięci kępami szaroburej sierści,
która nie zakrywała
wartko migających teraz muskułów na kończynach grubych jak beczka. W moją stronę
skierowało się sześć małych czerwonych oczek. Jeden z osobników kończył właśnie
połykanie
stopy z resztką pomarańczowej szaty. Stanąłem jak wryty. Oczka obserwowały mnie
badawczo.
– O, cześć – powiedziałem, przerywając niewdzięczną ciszę. – Zdaje się, że
zboczyłem
z drogi. Najmocniej przepraszam.
Jeden z trolli potoczył się w moją stronę na masywnych, baryłkowatych nogach.
Pora
uciekać! Wykonałem błyskawiczne w tył zwrot i wpadłem prosto w objęcia mistrza,
który był
właśnie w połowie magicznego chassez.
– Wcale nie partacz! Wcale nie partacz! – krzyknęły trolle i ruszyły pędem do
lasu.
Na skutek zastosowanych czarów mistrz kichał dobre trzy minuty. Gdy wreszcie
jego oddech
odzyskał rytm, spojrzał na mnie taksujące.
– Winicjuszu – powiedział spokojnie, lecz stanowczo – Co ma znaczyć beztroskie
porzucenie
naszego cennego dobytku i rejterada? Mogły cię połknąć...
Książę wpadł między nas.
– Uciekajcie! Smoki! Trolle! Uciekajcie!
– A ty... – głos mistrza nareszcie zabrzmiał donośnie – Mam już dość tego
skakania
i powrzaskiwania!
Czego się boisz? Trolle już cię miały i włos ci z głowy nie spadł. Pędzisz
doprawdy
czarowny żywot!
Ebenezum jedną ręką chwycił księcia za ramię, drugą mnie i ustawił nas na
ścieżce.
– Dość tego – powiedział. – Dotrzemy do warowni Gurnish przed zapadnięciem
zmroku.
A tam, drogi książę, ja i mój pomocnik uporamy się ze smokiem, zaś pan godziwie
nas
wynagrodzi.
Zanim którykolwiek z nas zdążył wyrzec słowo, Ebenezum ruszył przed siebie.
– Spójrz, o tam! – książę pociągnął mnie za rękaw. Przed nami w szpalerze drzew
utworzyła
się nieduża przerwa, przez którą było widać wyraźnie wzgórze na skraju lasu. Na
szczycie
ukazała się warownia Gurnish – kamienna budowla niewiele większa od chaty
Ebenezuma.
Z okien na parterze buchały kłęby dymu. Zdawało mi się, że kilka razy
dostrzegłem
żółtopomarańczowy błysk.
– Smok – szepnął książę.
Szybko sięgnąłem do sakwy i wydobyłem samouczek języka smoczego. Najwyższa pora
by
się doszkolić. Otworzyłem wolumin na chybił trafił i przebiegłem wzrokiem
stronę. W lewej
kolumnie widniały zwroty w naszym języku, zaś w prawej ich odpowiedniki w
smoczym.
Zacząłem czytać od góry:
– Wzzzm, szszuu, zepp, wrrumh. Znaczyło to: Wybacz moje natręctwo, ale czy
mógłbyś
poświęcić mi chwilę swego cennego czasu? Szaszsz, mecht, wyrrmhh, abrumhs wazzs,
czyli:
Czy byłbym zbyt niegrzeczny, gdybym poprosił cię o zejście z tego, co przed
chwilą było moją
stopą? Mzwah, kszszss, bzreemt, dwaght zassff – Moja prośba jest równie gorąca
jak twój
oddech, który, gdybyś zechciał nieco zmienić jego kierunek, pozwoliłby spawom
mojej zbroi
pozostać na swoich miejscach.
Całą stronę wypełniały takie i podobne rozmówki. Przerwałem. W żaden sposób nie
podnosiło to mojej sprawności językowej. Ebenezum krzyknął na nas, gdy był dobre
kilka jardów
z przodu. Zatrzasnąłem księgę i ruszyłem biegiem, wlokąc za sobą księcia
Gurnish.
Pozostałą część drogi przebyliśmy bez większych kłopotów. Las kończył się u
podnóża
wysokiego pagórka zwanego Kopcem Czarnoksiężnika albo Gurnishową Górą, w
zależności od
tego z kim się rozmawiało. Roztaczał się stamtąd piękny widok na zamek.
Książę zaczął ponownie swój bełkot o czyhających na nas potwornościach, ale
umilkł pod
jednym spojrzeniem mistrza. Szare oczy czarnoksiężnika patrzyły niby na
zameczek, ale, tak
naprawdę, ponad nim. Po chwili potrząsnął głową, splótł ręce pod fałdami szaty i
zwrócił się do
mnie:
– Winek, tutaj dzieje się o wiele więcej niż wzrok ludzki jest w stanie
zanotować. – Spojrzał
na k