CRAIG SHAW GARDNER KATAREM I MAGIĄ Tom 1 „Trylogii Ebenezuma” Tłumaczył Jacek Gałązka Ta pierwsza książka jest dla mojej matki i mojego ojca, bez których... Rozdział 1 Czarnoksiężnik jest na tyle dobry, na ile skuteczne są jego czary – jest to dość często spotykana w narodzie opinia. Zaznaczyć jednakże należy, iż jest to opinia ludzi, którzy nigdy czarnoksiężnikami nie byli. Ci z nas, którzy zdecydowali się na karierę zawodową w dziedzinie magii orientują się doskonale, że znajomość czarów jest tylko jednym z drobnych efektów składających się na osobowość udanego czarnoksiężnika. Równie istotne są: dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy, zdolność błyskawicznego kojarzenia i, co jest być może najważniejsze, znajomość kuchennych wyjść, podziemnych przejść, a szczególnie najrozmaitszych wąskich i krętych dojść „od tylca” – są bowiem chwile, w których twoje czary nie całkiem się udają NAUKI EBENEZUMA, tom l Dzień był piękny. Może nawet za bardzo. Po raz pierwszy w tym tygodniu pozwoliłem sobie zapomnieć o wszystkich przyziemnych sprawach i myśleć tylko o Alei. Alea! Moja popołudniowa piękność. Jej imię poznałem dopiero w dniu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy przed jej odejściem, jak to nazwała, do spraw ciekawszych. Chociaż było oczywiste, że zostawia mnie, to nie mniej oczywiste było, że kiedyś znów się połączymy. Wszystko przecież może zdarzyć się w Vushta. Czarnoksiężnik kichnął. Wyrwałem się natychmiast z mojej zadumy gotów do czynu. Mój mistrz i nauczyciel, czarnoksiężnik Ebenezum, największy mag w królestwach Zachodu, kichnął. To mogło oznaczać tylko jedno. W powietrzu wisiały czary! Przywołał mnie ruchem ręki, bym podążył za nim. Przepysznie zdobiona szata czarnoksięska furkotała na wietrze, gdy biegł. Skierowaliśmy się ku pobliskiemu zagajnikowi. Z kępy krzaków po przeciwnej stronie przecinki dobiegł nas ochrypły ryk – Śmierć czarnoksiężnikowi! Włócznia wbiła się w drzewo trzy stopy nad moją głową. Nadbiegało ponad pół tuzina rozwrzeszczanych wojowników, wznosząc wściekłe okrzyki. W celu osiągnięcia groźniejszego wyglądu pomalowali się w ciemne desenie i machali potężnymi mieczami długości ramienia przeciętnego osiłka. Na włóczni były wymalowane jakieś prymitywne znaki magiczne. A więc chodzi o to co zwykle. Była to kolejna próba zamachu. Byłem rozczarowany. Przez chwilę zdawało mi się, że tym razem to wreszcie coś poważniejszego. Muszę przyznać, że zamachy zaczynały mnie już nudzić. Wszystkie myśli o mojej popołudniowej piękności odfrunęły. Chociaż obrona przed regularnymi już napaściami i próbami zabójstwa stała się dla nas niemal rutyną, to było niewskazane zwlekać z nią i teraz. Spojrzałem na czarnoksiężnika. Ebenezum, jeden z najwybitniejszych luminarzy sztuki magicznej, szybko skinął głową i chwycił się za nos. Moje ręce przyjęły trzecią podstawową pozycję czarowania. Wziąłem głęboki oddech i wyszedłem im naprzeciw. – Stać, łotry! – krzyknąłem. Napastnicy najwyraźniej zignorowali moje ostrzeżenie, gdyż żaden się nawet nie odkłonił, ba, ruszyli w naszą stronę z podwójną zaciekłością. Skudlona blond czupryna nadbiegającego wodza unosiła się rytmicznie jak ruchome ptasie gniazdo. Posłał kolejną dzidę, niemal upadając z wysiłku. Jednak celował kiepsko. Wykonałem rękami szybki ruch magiczny. W ostatnich dniach naszej zwariowanej wędrówki, kiedy stawaliśmy na popas, Ebenezum nauczył mnie kilku podstawowych ruchów magicznych. To naprawdę nic trudnego, a jak już opanowało się tych kilka prostych ruchów, wszystkie cztery żywioły stawały na twoje rozkazy. Nie chciałem niczego zepsuć, próbując czegoś zbyt skomplikowanego. Był to mój pierwszy występ solowy. W powietrzu świsnęła kolejna włócznia rzucona gdzieś z tyłu grupy napastników i omal nie przeszyła na wylot wodza,” który wrzasnął i stanął jak wryty, przerywając oszalałą szarżę. Był tak blisko, że dostrzegłem wściekłość i żądzę mordu w jego bladoniebieskich oczach. Rozjuszony odwrócił się i wygłosił krótki wykład na temat doboru odpowiednich technik miotania włócznią. Stojący za drzewem Ebenezum dał mi ręką znak, bym dalej radził sobie sam. A więc jakieś proste zaklęcie. Postanowiłem poruszyć ziemię, by napastnicy zostali uwięzieni w głębokiej jamie. Zgodnie z instrukcją rozpocząłem sekwencję łokciami i lewą nogą, gwiżdżąc przy tym cztery pierwsze takty Kupletów wesołego drwala. Napastnicy wrzasnęli jak jeden mąż i ruszyli w moją stronę ze zdwojoną szybkością. Ja też przyspieszyłem. Podskoczyłem raz na jednej nodze, dwa razy obunóż i podrapałem się w głowę, gwiżdżąc ponownie cztery takty Kupletów. Nagle niebo pociemniało. Moje czary działają! Pociągnąłem się kilka razy za ucho, rytmicznie smarkając. Z nieba spadła olbrzymia pomarańczowa masa. Stanąłem w pół obrotu. Co też mi wyszło? Pomarańczowa masa pokryła pole i napastników. Masa poruszała się! Dobrą chwilę trwało, zanim zorientowałem się co to było. Motyle! Wyczarowałem miliony motyli, które latały jak oszalałe, starając się uwolnić od wojowników. Ci zaś, prychając i charcząc, machali gorączkowo rękami, by uwolnić się od motyli. Musiałem popełnić jakiś błąd w zaklęciu – to bardziej niż oczywiste. Na szczęście powstałe zamieszanie dało mi czas na naprawę błędu. Przeanalizowałem swoje ruchy. Manewry łokciami miałem opanowane w wyniku długotrwałego treningu. Podskoki i drapanie też wykonałem właściwie. A może trzeba podnieść nie lewą, lecz prawą nogę? No jasne! Ależ ze mnie dureń! Natychmiast przystąpiłem do zaklęcia korygującego. Napastnicy w końcu uwolnili się od motyli. Dyszeli ciężko, wspierając się na mieczach. Po chwili z bojowym okrzykiem znów ruszyli naprzód, lecz dziwnie chwiejnym krokiem. Skończyłem mruczando i zacząłem smarkać. Znów niebo pociemniało. Napastnicy zawahali się, stanęli i spojrzeli w górę. Tym razem z nieba spadały ryby. Zdechłe. Napastnicy wycofywali się na tyle szybko, na ile pozwalały im zmęczone członki. Ślizgali się i potykali na ściółce pokrytej padłymi motylami i zdechłymi rybami z gatunku łupaczy. Postanowiłem, że nadszedł czas, byśmy i my ewakuowali się z tego miejsca. Woń unosząca się nad polaną sugerowała, że ławica łupaczy zdechła dość dawno temu. – Wybornie, mój adepcie! – powiedział mistrz, wychodząc z ukrycia wśród drzew. Wciąż trzymał się za nos. – Pomyśleć, że jeszcze nie przerabialiśmy zaklęcia na opady różnych różności. Masz prawdziwy talent do improwizacji. Chociaż, szczerze mówiąc, zupełnie nie mieści mi się w głowie, jak wywołałeś deszcz motyli i zdechłych ryb. Pokręcił grzywą siwych włosów i mruknął do siebie: – Można by przysiąc, że gwizdałeś Kuplety wesołego drwala! Roześmialiśmy się obaj z idiotyzmu tego ostatniego pomysłu i pospiesznie ruszyliśmy w drogę. Koniecznie muszę udoskonalić swe czarnoksięskie umiejętności przed następnym spotkaniem, które nastąpi najprawdopodobniej niebawem. Król Urfoo nie zwykł szybko dawać za wygraną. Ciszę rozdarł mrożący krew w żyłach ryk. Spojrzałem w górę i zobaczyłem zielone indywiduum pikujące w naszą stronę. Patrzyliśmy spokojnie jak wbiło się w ziemię jakieś dziesięć stóp przed nami i legło martwe. Dziarsko obeszliśmy padłego napastnika. Oczywiście, był to kolejny pachołek króla Urfoo, niesłychanie krwiożerczy i równie niesłychanie niekompetentny. Wyglądało na to, że Urfoo wyznaczył nagrodę za dostarczenie nas żywych lub martwych. Nagroda przyciągnęła najemnych morderców. Ale Urfoo był największym skąpcem wśród tyranów i największym tyranem wśród skąpców. Miał, jak to mówią, nie jednego, ale co najmniej dwa węże i to w każdej kieszeni. Nagroda za wyprawienie nas w zaświaty wcale nie była atrakcyjna, zaliczka nie wchodziła w grę. W tej sytuacji, część najemnych zbirów dała sobie spokój natychmiast po zapoznaniu się z warunkami kontraktu. Tylko desperaci i idioci czy zdesperowani idioci i zidiociali desperaci mogli nas ścigać. Spojrzałem na swoje sfatygowane obuwie i podartą tunikę, bacząc na każdy dźwięk w zasięgu mojego wzroku. Czy komuś mogło przyjść do głowy, że ja, biedny parobek z Zachodniego Królestwa znajdę się kiedyś w takich okolicznościach? Co mógłbym uczynić w dniu przyjęcia mnie do terminu przez Ebenezuma, gdybym wiedział, że przyjdzie mi zostawić spokojną, zapadłą wioskę i ruszyć w dziwne krainy po jeszcze dziwniejsze przygody? Któż pomyślałby, że może kiedyś będę zmuszony złożyć wizytę w Vushta, mieście tysiąca zakazanych rozkoszy, a nawet zdobyć się na odwagę i stawić czoła każdej z nich? Spojrzałem na mistrza. Wielki Ebenezum maszerował zamaszyście obok mnie. Wspaniała szata, gustownie zdobiona srebrnymi gwiazdami i księżycami była tu i ówdzie poplamiona. Miał długie, siwe włosy, lekko skołtunione na końcach, takaż brodę. Całości dopełniał arystokratyczny i ciągle zakatarzony nos. Któż kilka miesięcy temu mógł przewidzieć ów piękny, letni dzionek? – Winicjuszu – zawołał mistrz. Przez chwilę miałem ochotę uciec. – Nie, Winicjuszu, chodź tutaj. Ebenezum uśmiechnął się i przywołał mnie gestem. Chyba jest gorzej niż przypuszczałem. Byłem w terminie zaledwie kilka tygodni i, szczerze mówiąc, nie bardzo mi się to podobało. Mój nowy pan najwyraźniej nie wysilał się, by wyjaśnić, o co w tej sztuce chodzi, toteż odzywał się do mnie niezbyt często. Czynił to tylko wtedy, kiedy nie podobało mu się to, co robię. Jego czarnoksięski gniew zdawał się wówczas bez granic. A teraz burkliwy czarnoksiężnik uśmiechał się i zapraszał. I wołał mnie po imieniu. Nie podobało mi się to. Dlaczego w ogóle zostałem uczniem czarnoksiężnika? Przypomniałem sobie jednak, że istnieje pewien powód. Tegoż ranka, nie opodal domostwa, zbierałem drewno opałowe niezbędne w pracy nad tworzeniem nowych zaklęć i czarów przez mojego mistrza. Podniosłem wzrok znad stosu szczap i ujrzałem ją! – Zdaje się, że upuściłeś co nieco. Jej głos był o wiele niższy i bardziej matowy niż można by oczekiwać po jej smukłej i wiotkiej sylwetce. Słowa wychodziły z doskonale wykrojonych ust. Popatrzyłem na kupkę szczap pod nogami, potem na nią. Wystarczyło jedno spojrzenie na długowłosą piękność, a poczułem omdlewającą słabość w całym ciele. – Tak – to wszystko, co zdołałem wymówić. – Dla kogo je zbierasz? – Dla czarnoksiężnika – odpowiedziałem, wskazując chatę widoczną między drzewami. – Dla czarnoksiężnika? – jej usta złożyły się w uśmiech, na widok którego nawet aniołowie jęknęliby z zachwytu. – Pracujesz u czarnoksiężnika? – Jestem jego uczniem – przytaknąłem. Pięknie wymodelowane brwi uniosły się w zaskoczeniu. – Uczniem? O, to musi być bardzo interesujące. O wiele bardziej niż to, co się dzieje tu dookoła. – Posłała mi olśniewający uśmiech na pożegnanie. – Koniecznie musimy się kiedyś spotkać – szepnęła i odeszła. Właśnie o tym myślałem, stojąc przed drzwiami pracowni mistrza. Chciała się spotkać! Ze mną! I to tylko dlatego, że byłem uczniem czarnoksiężnika! Ebenezum zawołał mnie ponownie. O, mojaż ty popołudniowa piękności! W końcu dobrze jest czasem być uczniem czarnoksiężnika! Wziąłem głęboki oddech i wszedłem do pracowni. – Siadaj tu, Winicjuszu – mistrz posunął taboret w moją stronę. – Pokażę ci jak zbudować zaklęcie. – Przez gęstwę wąsów i brody przebił się uśmiech. – Bardzo specyficzne zaklęcie. Szata zawirowała, gdy mistrz wykonał obrót, a haftowane gwiazdki i księżyce zatańczyły w świetle świecy. Ebenezum wprawnym ruchem ręki przekrzywił czapkę i skierował się ku masywnemu, dębowemu stołowi, którego blat prawie w całości zajmowała olbrzymia, otwarta księga. – Większość zaklęć – zaczął czarownik – jest w zasadzie przyziemna. Wykonując swój zawód na wsi, każdy czarnoksiężnik większość swego czasu poświęca na zaklinanie wzrostu wydajności z mili kwadratowej bądź zdejmowanie uroków rzucanych na rogaciznę. Dlaczego ktoś miałby rzucać uroki na owce, tego nie pojmuję wcale a wcale – czarnoksiężnik przerwał i zajrzał do księgi – ale robota jest robotą, a zapłata zapłatą. I to Winicjuszu, jest pierwsza zasada sztuki magicznej. Ebenezum wziął ze stołu jedną z dwu świec i postawił na czystym skrawku podłogi pracowni. Płomień świecy oświetlił wyrysowaną w klepisku gwiazdę. – Zasada druga mówi o tym, byś zawsze, chociaż o krok, wyprzedzał konkurencję – kontynuował wywód. – Jak już wspomniałem, wkrótce znudzą ci się zaklęcia wydajnościowe i odczynianie uroków. Moim skromnym zdaniem, możesz myśleć o sobie, iż jesteś skończonym czarnoksiężnikiem, gdy na myśl o czarach zrobi ci się mdło. Ale w czasie wolnym, ach, drogi Winicjuszu, dopiero wtedy twoja sztuka może zabłysnąć w całej okazałości. Patrzyłem na mistrza oniemiały z zachwytu. Zwiewnie przemierzał pokój wzdłuż i wszerz. To się obrócił, to przyklęknął, to chwycił jakąś księgę, to kawałek guzowatego korzenia albo inny przedmiot magiczny. W wyobraźni podkładałem muzykę do jego ruchów i powstawał tajemniczy układ choreograficzny zwiastujący nadejście prawdziwej magii. Było w tym coś z cudu, z objawienia – jakbyś odłupywał kawałek dachówki i twoim oczom ukazało się cętkowane na niebiesko jajo drozda. – A zatem zaczynamy. – Oczy mistrza rozjarzyły się dziwnym blaskiem. – Kiedy skończę te zaklęcia, będę dokładnie znał pozycję, dyspozycyjność i najprawdopodobniej wszystkie potencjalne marszruty każdego komornika na włościach. A więc to tym zajmował się mistrz w chwilach wolnych od zajęć! Wyobrażałem sobie, że chodzi o głębszą i poważniejszą intrygę niż właśnie usłyszałem, ale uznałem, że nie czas prosić teraz o wyjaśnienie. Ebenezum zamaszyście podwinął rękawy. – Zaczynamy! – Stanąwszy przy rysunku na podłodze zawahał się nagle. – Ale zdaje się, że roznosi mnie entuzjazm. Coś cię dręczy Winicjuszu? Czy chciałeś o coś zapytać? Opowiedziałem mu co przydarzyło mi się z wiadrem. Chciałem dobrze, ale wygląda na to, że moje ręce nie zawsze rozumieją instrukcje płynące z mózgu. „Masz obie lewe” – zawsze mówiła moja matka. Tym razem mój mózg zajęty był wspomnieniem o spotkanej w lesie dziewczynie. Wrzuciłem wiadro do studni, nie przywiązując uprzednio liny do uchwytu. Cóż było robić? Patrzyłem tępo na zwój liny. Nie powinienem stawiać wiadra na krawędzi studni. Spojrzałem w głąb, ale niczego nie mogłem dostrzec w mroku cembrowania. Kopnąłem w studnię. Gdybyż w jakiś cudowny sposób lina przywiązała się do rączki. Wtedy zdałem sobie sprawę, że przecież Ena może sama przywiązać się do wiadra. Pobiegłem więc do pracowni mistrza, by poprosić o pomoc. – Ach, to. Chyba mogę to załatwić – odparł Ebenezum. – Zdaje się, że miewasz kłopoty z rękami, Winicjuszu. Nie mówiąc już o nogach, posturze i całej reszcie. Przy odrobinie szczęścia wyrośniesz z tego. – Ebenezum pociągnął kosmyk w swojej brodzie. – Oto dobra nauczka dla ciebie, Winicjuszu. Jeśli chcesz zostać czarnoksiężnikiem, musisz dokładnie obmyśleć każdy swój ruch, jako że każdy ruch, czy duży, czy mały może nieopatrznie wpłynąć na końcowy efekt czarów, a w konsekwencji na twoją kasę, ba, nawet życie. Ale wyciągnijmy wreszcie ten kubeł i bierzmy się do dzieła. Wstałem, by poprowadzić mistrza do studni. Zamiast jednak pójść za mną, czarnoksiężnik zrobił pół kroku do tyłu, podniósł ramiona i wypowiedział pod nosem lalka sylab. Coś uderzyło mnie nagle w kolano. Wiadro. – A wiec... – zaczął i urwał z okrzykiem zaskoczenia. – Co do chole... Podskoczył naprzód i spojrzał ze złością na coś, co przynajmniej na pierwszy rzut oka wydawało się dymem. Ohydnie cuchnąca szaroniebieska chmura unosiła się nad wyrysowaną na klepisku gwiazdą. Zawirowała, uniosła się i rosnąc przybrała ludzki kształt. Czarnoksiężnik wskazał na podłogę. W miejscu, gdzie cudownie sprowadzone wiadro zetknęło się z klepiskiem powstała głęboka rysa przecinająca rysunek. – Pentagram! – krzyknął Ebenezum. – Przerwałem pentagram! Chwycił nożyk ze stołu i uklęknął przy gwieździe. Przyłożył ostrze do resztek linii pentagramu i już zaczynał odtwarzać nacięcie w miejscu uszkodzenia, gdy nagle przerwała mu potężna niebieska stopa. Stopa była częścią wielkiego cielska, które składało się w zasadzie tylko ze szponów, kolców i rogów. – To demon! – krzyknąłem. Zjawa otworzyła pysk i przemówiła głosem, który zadudnił jak trzęsienie ziemi: Koniec mego uwięzienia, to koniec waszego istnienia. Ebenezum skrzywił pogardliwie usta. – Gorzej, Winicjuszu. To demon wierszokleta! Olbrzymia niebieska zjawa zrobiła krok ku świecy. Gdy weszła w krąg światła, zdołałem dostrzec zarysy czegoś, co mogło uchodzić za twarz. Szrama od noża w miejscu ust, nad tym dwa nozdrza ze sterczącymi na wszystkie strony kępkami szczeciny, wreszcie para wystających paciorków w miejsce oczu. Zjawa przemówiła ponownie: Pech zawitał w wasze progi, Guxx wam wyrwie z tyłka nogi. – Progi i nogi, cóż za najwyższego lotu poezja – powiedział Ebenezum, wykrzywiając ironicznie twarz. Potwór zademonstrował ciemne, ostre pazury. Mimo że początkujący jestem, będę dla was ostatnim testem. Ebenezum spojrzał na mnie. – Wiesz, o co chodzi? Przecież ten wiersz nie trzyma rytmu wewnętrznego. Chyba że jest to jego Hcentia poetica. Monstrum wrzasnęło: Już wpadliście w moje ręce, więc i tak wam łby ukręcę! Pazury demona z szybkością światła wystrzeliły w stronę karku Ebenezuma, ale mistrz był o ułamek sekundy szybszy. Monstrum zdołało jedynie złapać za czapkę. – Gmatwasz się w rymowaniu – zauważył Ebenezum, podwijając rękawy. Lubił mieć wolne ręce do łokcia w celu uzyskania maksymalnej siły zaklęcia. – Lepiej trzymaj się prostych, sprawdzonych wzorów. Demon zaprzestał ataku i coś zacharczało w jego gardzieli. – Może – powiedział i odkaszlnął w olbrzymią łapę. Guxx Unfufadoo na imię mi dali, by czarownicy istnieć przestali. Ręce Ebenezuma wykonały serię skomplikowanych ruchów, przy których wymamrotał pod nosem sześć czy osiem całkowicie niezrozumiałych dla mnie sylab. Demon zaryczał. Dokoła niego wyrosła i zamknęła się srebrna klatka. – Myślicie, że srebro mnie zniewoli – wrzasnął Guxx – ale uwolnię się i zrobię z was – tu potwór przerwał. – Nie, to do niczego. Co się rymuje ze „zniewoli”? – Miernota – zaproponował Ebenezum z niesmakiem. Nie nabijać się z demona, bo i tak was wnet pokona. Rzekło monstrum, gapiąc się na klatkę, której pręty zadrżały, mimo że ich nie dotknął. – Chyba czeka nas niezła przeprawa z tym demonem – powiedział Ebenezum. – Pozwól, Winicjuszu. Udzielę ci krótkiej lekcji odpędzania demonów. Coraz lepiej rym się przedzie, coraz gorzej z wami będzie. – Ależ tak, naturalnie. Daj sobie spokój na chwilę, dobrze? Grzeczny potworek – ciągnął Ebenezum, lustrując wzrokiem rzędy półek uginających się pod opasłymi księgami – Jest. To będzie tu. Z górnej półki sięgnął, nie bez trudu, stosunkowo cienki wolumin. Na okładce złociście połyskiwał tytuł: 312 zaklęć odpędzających. Wersja uproszczona. – Jeśli dobrze pamiętam – Ebenezum przerwał kartkowanie – w przypadku takim jak ten, niezwykle ważne jest odszukanie właściwego zaklęcia. Oszczędzisz sobie tym samym powstałego bałaganu. O, jest! Chociaż mi mydlicie oczy, śmierć was chyba nie zaskoczy. – No, jeśli z takim rymem ma wzrosnąć twoja moc, to świat się chyba skończył. – Ebenezum chrząknął. – Przynajmniej świat poezji. Wręcz prostackie wasze żarty, to za słabe na mnie karty. Ramiona potwora wyszarpnęły się spomiędzy srebrnych prętów. – Do tyłu, Winicjuszu! – rzucił Ebenezum. Demon siedział już mu na głowie. Wystrzelił z klatki tak szybko, że mój wzrok nie zarejestrował tego numeru. Pazury ze świstem opadły na czarnoksiężnika. Mistrz był w wielkim niebezpieczeństwie. Musiałem coś zrobić. Wskoczyłem na grzbiet monstrum. Demon wzruszył ramionami, a ja odpadłem jak mucha od szyby. Ebenezum wydał okrzyk i potwora odrzuciło w przeciwny kąt izby. Czarnoksiężnik z trudem pozbierał się na nogi. Przez strzępy porwanego rękawa dostrzegłem okrwawione ramię. Zapach krwi mnie w nosie wierci, coraz bliżej waszej śmierci. Demon uśmiechnął się. Ebenezum chwycił pudło z półki nad sobą i sypnął całą zawartością na zbliżającego się Guxxa. W powietrze uniosła się chmura żółtego pyłu. I świat jakby zwolnił obroty. Guxx nie był już tylko chmurą. Widać było każdy ruch jego muskułów, które walczyły z efektem działania żółtego pyłu. Ja również walczyłem. Mimo iż trzymałem się z daleka od centrum wydarzeń, wydawało mi się, że obrót głową albo zmrużenie oczu trwają całą wieczność. Ebenezum poruszał się z normalną szybkością. Jego głos przeszedł w atonalny zaśpiew, a ręce wykonywały pantomimę trzepoczących ptaków, które unoszą się na spotkanie słońca. Demon przyspieszył, przechodząc z pełzania do chodu. Nad uniesionymi dłońmi czarnoksiężnika pojawiły się migotliwe punkciki i odtańczyły fantastyczne pląsy. Demon przemknął obok stołu. Czarnoksiężnik strzelił palcami i świetlisty obłoczek skierował się ku głowie demona, który rozcapierzając pazury krzyknął: Śmierć się czai w każdym kątku, zaraz będziesz w mym żołądku. Po chwili dodał: – Ale najpierw poderżnę ci gardło. – Gardło? Znakomity rym. A może by tak „zamieć śnieżna”? Demon dał susa ku Ebenezumowi, a ten z fałdów szaty wydobył podręczny kordelas. A więc walka wręcz. Demon był jednak wyraźnie silniejszy niż mistrz. Muszę pomóc! Musi być jakiś sposób! Wstałem i omal nie potknąłem się o wiadro. Gdybym też miał kordelas! W starciu pazurów z ostrzem te pierwsze zostały skrócone o połowę. Guxx wrzasnął wściekłą aż zadrżała podłoga pode mną. Odskoczył od czarnoksiężnika jak dźgnięty ostrogą i zaczął siec powietrze stępionymi szponami. Z kordelasem przed sobą Ebenezum ruszył w stronę demona. Co też Ebenezum robi? Najwyraźniej pcha się w objęcia demona, którego szponiasta łapa znajdowała się teraz za Ebenezumem i kierowała się w stronę jego potylicy. Musiałem coś zrobić.– Rzuciłem w monstrum wiadrem. Szpony przeszły przez drewno jak przez kartkę papieru. Ebenezum wykonał błyskawiczny półobrót i, gdy szpony rozdzierały dno wiadra, znowu zaatakował kordelasem. Guxx stracił swój szponiasty oręż. Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki demon nie otworzył paszczy, w której w miejscu, gdzie normalnie znajdują się zęby błysnęły dwa rzędy długich, ostrych kolców. Widok zaiste przerażający. Czarnoksiężnik szarpnął się do tyłu, by uniknąć rozdziawionej gardzieli wroga, ale Guxx był szybszy. Kolce kłapnęły, chwytając brodę mistrza. Ebenezum próbował zaklinać, ale jego słowa znikały w jadowitych wyziewach z paszczy potwora, i chociaż paszczę tę wypełniała broda mistrza, zdawało się, że potwór się uśmiecha. Guxx chyba zdawał sobie sprawę z błędu w swoim szatańskim planie. Chwytając brodę czarnoksiężnika i porażając go swoimi wyziewami, skutecznie wyeliminował czary oralne tegoż. Ale mając paszczę zatkaną bujną brodą czarnoksiężnika, nie był w stanie wydać z siebie tego ostatniego wierszyka, który przesądziłby o zwycięstwie w rywalizacji między magami. Na potężnym łuku brwiowym pojawiły się głębokie bruzdy zamyślenia, a paciorkowate ślepka stały się jeszcze mniejsze. Ebenezum nie mógł dłużej wytrzymać wyziewów z paszczy Guxxa, które nie tylko paraliżowały mu język, ale blokowały dostęp powietrza Twarz jego przybrała barwę podobną do barwy skorupy jaja drozda i kojarzyła mi się z odcieniem pewnego otoczaka żyjącego na dnie rzeki. Bez wątpienia mistrzowi nie było do twarzy w kolorze sinym. Jeśli szybko nie zadziałam, Guxx z pewnością zwycięży. Rozejrzałem się za jakąś bronią, ale dostrzegłem tylko drzazgi z wiadra i jakieś pół tuzina odciętych pazurów. Pazury! Nic lepszego na demona. Chwyciłem po jednym w rękę. Miały długość mojego środkowego palca. – A masz, szatanie! – krzyknąłem wbijając je w pierś demona. Odbiły się od twardego jak głaz ciała Guxxa. Demon wydał ze swoich czeluści grzechot, jakby ktoś wrzucił do studni wiadro kamieni, które lecąc uderzają o cembrowinę. Po chwili uświadomiłem sobie, że był to śmiech. Zatem będzie gorzej niż przypuszczałem. Ale muszę ocalić mistrza! Uderzyłem ponownie z dwakroć większą siłą. Tym razem szpony zazgrzytały, ześlizgując się po korpusie demona. Guxx zaśmiał się jeszcze głośniej. Nie był w stanie się opanować. Łzy śmiechu pociekły z jego paciorkowatych ślepiów. Ebenezum szarpnął się, korzystając z chwilowej niemocy wroga i zdołał uwolnić część swojej bujnej brody. Rzuciłem się na demona, grając mu po żebrach pazurami. W górę i w dół. I jeszcze raz! Guxx odchylił głowę do tyłu i zaryczał bezradnie. Miał łaskotki? Ebenezum był wolny! Demon wydał okrzyk i zaczął się kurczyć. Resztkami pazurów chwycił jeszcze za połę szaty Ebenezuma. Ebenezum wykonał serię chassez połączonych z efektowną pantomimą, a Guxx znowu zamienił się w niebieski obłok, który został natychmiast wessany w miejsce na uszkodzonym pentagramie, z którego się wydobył. Ebenezum ciężko klapnął na podłogę. Połowa brody była zmierzwiona i poszarpana. Drugą połowę zabrał ze sobą demon. – Otwórz okno, Winicjuszu – powiedział po chwili z dużym wysiłkiem. – Trzeba wpuścić trochę świeżego powietrza. Wykonałem polecenie i ostatnie pasemka niebieskiego dymu rozwiały się w podmuchach wiatru. Właśnie wtedy mistrz zaczął kichać. O! To było kichanie! Ebenezum w żaden sposób nie potrafił go opanować. Leżał na ziemi, grzmiąc co chwila z obydwu nozdrzy jak z fuzji. Przypomniałem sobie, co mówił o świeżym powietrzu. Mimo otwartych okien, w pracowni nie pachniało najlepiej. Pomyślałem, że muszę jak najprędzej wyciągnąć go na zewnątrz, co też, aczkolwiek nie bez trudu, zdołałem wykonać. Atak skończył się, gdy Ebenezum ujrzał dzienne światło, ale upłynęła dobra chwila zanim odzyskał oddech. – Tego jeszcze, nie grali – wyszeptał. – Przez chwilę nawet miałem... hm, pietra, Winicjuszu. – Potrząsnął głową. – Ale skończyło się i kwita. Niestety, jakże mylił się Ebenezum. To był zaledwie Początek. Dobry początek. Rozdział 2 Jakże ważne jest podejmowanie gruntownie przemyślanych decyzji. W życiu każdego czarnoksiężnika nadchodzi chwila, kiedy musi zdecydować o tym, jaki sens nadać swojej egzystencji. Czy będzie to pogoń za pieniędzmi? Podróże? Sława? A może relaks i pieniądze? Przez wiele lat zdołałem dogłębnie przeanalizować większość powszechnie uznanych celów życiowych, i to w najdrobniejszych szczegółach, zatem gdy nadejdzie pora, bym podjął takową decyzję, będzie ona przemyślana gruntownie... aż do bólu... NAUKI EBENEZUMA, tom 31 Nie byłem już w stanie zbierać drewna. Mój świat runął. Nie przyszła. Długo, o wiele za długo siedziałem w kręgu słonecznego światła przedzierającego się przez korony drzew w miejscu naszych spotkań. Może nie wiedziała, że dochodziło już południe; spóźniała się tylko. Cały czas byłem pod urokiem jej chłodnych, niebieskich oczu, jasnych włosów, płynnych ruchów, uśmiechu i dotyku. Nią na pewno jest już w drodze. Były, rzecz jasna, inne kobiety w moim życiu: Anaeth, córka farmera – jakiż wtedy był ze mnie dzieciuch! I Grisla, córka wiejskiego blacharza – ledwie przelotne zauroczenie. Dopiero teraz poczułem, co to miłość! Wciąż nie znałem jej imienia! Wiedziałem tylko, że interesuje się mną – uczniem czarnoksiężnika. Kiedyś powiedziała, że magicy w takiej zapadłej dziurze to ludzie stojący najbliżej aktorów. Zawsze zdradzała pociąg do sceny. A potem zaśmiała się, był pocałunek i... Chłodny podmuch wiatru liznął mnie po plecach. Zwiastun nadchodzącej zbyt szybko jesieni. Pozbierałem wszystkie znalezione szyszki i gałęzie, po czym niechętnie ruszyłem do chaty mistrza Z oddali dobiegło kichnięcie. Zatem mistrz znowu studiował swe księgi. Albo przynajmniej próbował. Minęła wiosna, lato zaczęło ustępować jesieni, a katar wciąż marudził z odejściem. Ebenezum pracował od pierwszego piania koguta. Wciąż szukał jakiegoś sposobu pozbycia się uciążliwej dolegliwości, ale wszystko co miało choćby najmniejszy związek z magią i czarami natychmiast wywoływało u niego potężną reakcję alergiczną. Pomimo to wykonywał różne zlecenia, pracując bardziej koncepcyjnie niż fizycznie. Tego ranka wspomniał o swoim nowym odkryciu – zaklęciu o tak skróconej formie artykulacji, że jego nos z pewnością nie zdąży zareagować. Mimo to wciąż kichał. Czy to znaczy, że ostatni eksperyment również był nieudany? Z jakiego innego powodu by kichał? No, chyba że w powietrzu wisiały czary. Oprócz podłego nastroju istniał jeszcze inny powód, że świat wydał mi się tak ponury. Tym innym powodem MO, że nie przyszła na umówione spotkanie. W pewnej chwili zauważyłem, że krzaki poruszyły się. Duży kształt Przeciął słoneczne refleksy. Do drzwi chaty dotarłem, nie wypuszczając z rąk ani jednej szczapy. Słyszałem jak Ebenezum kicha. Raz za razem. Stał w głównej izbie, a na stole leżała otwarta jedna z większych ksiąg. Te mniejsze tudzież notatki i papiery walały się po podłodze, zapewne jako ofiary huraganu z nosa mistrza. Ruszyłem spiesznie z pomocą, zapominając o drewnie, które rozsypało się na leżącą na stole księgę. Kilka drobniejszych okruchów spadło na szatę zakichanego czarnoksiężnika. Zamknąłem księgę i spojrzałem ze strachem na mistrza. Ku memu zaskoczeniu, Ebenezum wysmarkawszy starannie nos w haftowany, ciemnoniebieski rękaw, odezwał się do mnie głosem najspokojniejszym w świecie. – Dzięki, adepcie – powiedział, zdejmując subtelnym ruchem drzazgę z kolana i kładąc ją na stole. – Czy nie zechciałbyś tego złożyć w bardziej odpowiednim miejscu? – Z jego piersi dobyło się przeciągłe, głębokie westchnienie. – Obawiam się, że moja dolegliwość jest o wiele poważniejsza niż na to wygląda. Niewykluczoną że będę musiał wezwać pomocy z zewnątrz, – Pomocy z zewnątrz? – zapytałem, dyskretnie zbierając rozsypane szczapy. – Musimy znaleźć czarnoksiężnika równego mi mocą – odrzekł Ebenezum, a każde jego słowo było brzemienne powagą. – Chociaż, by tego dokonać, będziemy być może musieli udać się w daleką drogę, aż do miasta Vushta. – Do Vushta? – zapytałem z niedowierzaniem. – Do tego Vushta z ogrodami rozkoszy i zakazanymi pałacami? Do miasta grzechów nieznanych, które na każdego sprowadzą potępienie? Nagle całe zniechęcenie i bezwład zniknęły bez śladu. Szybko ułożyłem drewno przy kominku. – Właśnie tam – potwierdził Ebenezum. – Jest jednak pewien szkopuł. Nie mamy funduszy na podróż! Ba, nie mamy na nie żadnych widoków. W tej chwili potężny podmuch wiatru uderzył w ścianę chaty. Drzwi rozwarły się gwałtownie, zawirował w nich kurz i kilka liści, po czym do środka wtoczył się niski człowiek, cały w łachmanach, z twarzą wykrzywioną grymasem strachu. Zatrzasnął drzwi. – Uciekajcie! Ratuj się kto może! – zawołał drżącym głosem. – Smoki! Smoki! – po czym wywrócił oczami i zwalił się na ziemię. – W swej wieloletniej karierze czarnoksiężnika – powiedział Ebenezum gładząc długą, białą brodę – zdołałem przekonać się wielokrotnie, Winicjuszu, że jeśli tylko odpowiednio długo i cierpliwie poczekasz, to coś musi się zdarzyć. Za pomocą kubła wody wylanego na głowę tudzież sporego kubka wina wlanego do gardła nieprzytomnego, udało się nam go ocucić. – Uciekajcie! – wykrztusił łapiąc oddech. Blade, rozbiegane oczy patrzyły to na mistrza, to na mnie, to na sufit, to na podłogę, wykonując obłędny taniec. Był mniej więcej w wieku Ebenezuma, ale tu kończyły się wszelkie podobieństwa. Czaszkę przybysza pokrywała mocno przerzedzona i rozczochrana czupryna. Moj mistrz miał doskonale wymodelowaną twarz, która od spokoju i pogody ducha, do natchnionego gniewu przechodziła tylko przez jedno nieznaczne uniesienie brwi, natomiast przybysz miał coś w rodzaju maski krętacza: mały nosek i podbródek, pofałdowane brwi i oczy strzelające w różne strony jak błękitne paciorki. – Ale, ale, dobry panie – powiedział Ebenezum tonem, którym zwykł czarować hoże dziewoje i łagodzić komorników. – Po co ten pośpiech? Mówił pan coś o smokach? – Smoki! – przybysz wstał i z trudem utrzymywał pozycję pionową. – No, przynajmniej jeden smok! Jeden smok, który opanował warownię Gurnish! – Warownię Gurnish? – zapytałem zdziwiony. – Dobrze słyszysz – mruknął Ebenezum nie spuszczając chłodnych, szarych oczu z gościa. – To ten zameczek na wzgórku po drugiej stronie lasku. – Ebenezum prychnął w brodę. – Zameczek? To raczej kamienna rudera, ale także siedziba naszego sąsiada, księcia Gurnish. Bardzo małe księstwo. I maciupeńki książę. Gość zdawał się coraz bardziej rozzłoszczony. – Nie biegłem tutaj całą drogę przez las Gurnish, by wysłuchiwać plotek o sąsiadach. Musimy uciekać! – Las Gurnish? – znów zapytałem. – Ta kępa drzew za chatą – odparł mistrz. – Kolejny pomysł księcia. Wszyscy znają to miejsce jako Zagajnik Czarnoksiężnika. – Jak to, Zagajnik Czarnoksiężnika – przybysz nieomal wpadł w słowo Ebenezumowi. – To jest las Gurnish. W majestacie oficjalnych dokumentów. Tak jak warownia Gurnish jest oficjalnie zamkiem! – Rzecz gustu – skomentował Ebenezum posyłając uśmiech, który z jednakową łatwością zniewoliłby najdzikszego barbarzyńcę i najwytrwalszą starą pannę. – Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? – Możliwe. – Przybysz, którego postura była o wiele skromniejsza niż mojego mistrza, poruszył się niespokojnie. – Ale czy nie powinniśmy uciekać? Wie pan, smoki... – Ależ mój dobry człowieku. Nie byłbym przecież skończonym czarnoksiężnikiem, gdybym nie uporał się z kilkoma po drodze – powiedział Ebenezum i spojrzał jeszcze bardziej przenikliwie na przybysza. – Czy pan przypadkiem nie jest księciem Gurnish? – Ja? No więc... hm... – odchrząkną! – zdaje się, że tak. – Dlaczego pan tak nie mówił od razu? Nie widziałem pana odkąd zaprzestał pan prób opodatkowania mnie. – Twarz Ebenezuma rozjaśnił pełny, szeroki uśmiech i mistrz dał mi znak, bym podał gościowi krzesło. Nie było wątpliwości, że książę był przy gotówce. – Widzicie, sytuacja jest dość niewdzięczna – powiedział czcigodny gość, wpatrując się w klepisko – zachowuję się tak... nie po pańsku. – Ależ nonsens, drogi książę. Bójka ze smokiem może doprawdy każdego rozstroić nerwowo. Może jeszcze wina? I trochę ciepła przy kominku? – Nie, dziękuję – powiedział książę jeszcze ciszej. – Ale czy nie sądzicie, że byłoby lepiej gdybyśmy jednak uciekli? Chodzi przecież o smoki. Widziałem też inne dziwy w lesie. Może więc gdyby twoja moc była... – tu książę zakasłał. – Wiesz, słyszałem o twoim przypadku. Słysząc to, Ebenezum obruszył się nieznacznie, ale uśmiech na jego twarzy pozostał. – Plotki, drogi książę. I to mocno przesadzone. Ze smokiem poradzimy sobie bez trudu. – Ale on zajął warownię Gurnish. I jest olbrzymi, pokryty jasnoniebieską i fioletową łuską, dwadzieścia pięć stóp od łba do ogona. Skrzydłami drapie powałę w izbie reprezentacyjnej! I jest niepokonany. Zawładnął moim zamkiem, piękną córką i pobił mojego dworzanina. – Piękna córka??? – Moje myśli natychmiast wróciły do dziewczyny moich marzeń. Dokąd poszła? Co ją zatrzymało? – To jeszcze dziecko – krzyknął książę. – Ledwie siedemnastolatka. Wspaniałe blond włosy, przecudne niebieskie oczy i śliczna dziewczęca figura. Smok spali ją na frytkę, jeśli nie spełnimy jego żądań! Blondynka? Niebieskie? Figura? Frytka? Doznałem olśnienia. – Dobrze, już dobrze – rzekł Ebenezum. – Proszę się uspokoić. Przecież wiadomo powszechnie, że smoki lubią dramatyzować. A ten na razie pobił tylko jednego dworzanina. Zakładam, że wciąż ma pan tylko jednego, prawda? Nie opuściła mnie! Została uwięziona! Tyle wspólnych chwil, tyle długich i ciepłych wieczorów. A więc to dlatego nie chciała nic o sobie powiedzieć! Była księżniczką. Książę spojrzał na mistrza. – Sprawy miałyby się inaczej, gdyby poddani płacili podatki! Księżniczka! I ja ją uratuję! Już nie trzeba będzie się ukrywać! Jakże piękne będzie nasze wspólne życie! Płomień strzelił w oczach Ebenezuma. – Gdyby każde lokalne książątko przykładało nieco mniejszą wagę do poszerzania granic swego księstewka... – machnął ręką i płomień zniknął. – Ale nie to jest przecież najważniejsze. Mamy do pokonania smoka. Z tego co widzę, sprawa jest dość typowa. Smok zdobywa zamek i więzi dziewczynę. Doprawdy, mało oryginalne. Wszystko powinno pójść gładko. Książę chciał coś powiedzieć, ale Ebenezum nie miał najmniejszej ochoty go słuchać. Oprócz czarów była jeszcze jedna rzecz, do której miał nosa – pieniądze. Zapach tychże wypełniał obecnie całe wnętrze chaty. Mistrz gestem odsunął księcia na bok, po czym obaj zabraliśmy się do kompletowania niezbędnego zestawu narzędzi do walki ze smokiem. Kiedy zapakowałem wszystko ścisłe według instrukcji, Ebenezum kiwnął na mnie i weszliśmy do biblioteki. Czarnoksiężnik wspiął się po drabince i zatykając starannie nos, wyciągnął cienki wolumin z najwyższej półki. – Może się przydać – jego głos zabrzmiał dziwnie, najpewniej w wyniku działania kciuka i palca wskazującego wetkniętych do nosa. – W mojej obecnej kondycji nie mogę ryzykować użycia tej księgi. Ale ty powinieneś opanować ją bez trudu. Zszedł i wsunął mi do rąk ciemny wolumin. Tłoczony złotem tytuł brzmiał: Rozmówki smocze dla początkujących. – Ale chodźmy już! – Ebenezum powiedział głośno, klepiąc mnie po plecach. – Klient nie może czekać. Przestudiujesz to po drodze, gdy staniemy na popas. Wepchnąłem książkę pośpiesznie do worka z antysmoczymi akcesoriami, zarzuciłem go na plecy, chwyciłem podróżną lagę i ruszyłem za mistrzem z nadzieją, że u celu podróży spotkam swą popołudniową piękność. Poczułem taką siłę, że sam mógłbym dać radę dziesięciu smokom. Tymczasem mistrz złapał księcia za kołnierz i ustawił w odpowiednią stronę. Starałem się dotrzymać kroku Ebenezumowi na tyle, na ile pozwalał ciężki wór na moich plecach. Czarnoksiężnik, jak zwykle zresztą, nie niósł niczego. Mawiał zawsze, iż to dlatego, że musi mieć wolne ręce i nieskrępowany umysł na wypadek, nagle zaistniała potrzeba wyczarowania czegoś lub trzeba było zakląć coś czy kogoś. Dostrzegłem, że krzak opodal poruszył się. Po chwili inny. Jak gdyby wiatr grał na liściach. Jednakże dzień był bezwietrzny. W lesie panowała niczym niezmącona cisza jak wtedy, gdy czekałem na ukochaną. A jednak krzaki poruszały się. To tylko wyobraźnia – pomyślałem. Tak jak i to, że w lesie ciągle jest ciemno. Spojrzałem nerwowo w górę, poniekąd oczekując nagłego zniknięcia słońca. Czy coś mogło być tak wielkie, by przesłonić słońce? Smok? Moją zadumę przerwało nagłe pojawienie się na drodze człowieka w jasnopomarańczowych szatach. Przypatrywał się nam przez dziwaczny przyrząd na końcu drąga. Spojrzałem na idącego obok księcia. Dygotał. – Dzień dobry – powiedział mężczyzna, chociaż zmarszczone brwi zadawały kłam temu życzeniu. – Czy moglibyście ruszać się szybciej? Blokujecie cesarski gościniec szybkiego ruchu. Książę trząsł się jak galareta. – Gościniec szybkiego ruchu? – zapytał Ebenezum, stając na środku ścieżki i najwyraźniej nie reagując na ponaglenia tego w pomarańczowym odzieniu. – Dokładnie! Nowy gościniec, który nasz wielki i dobry pan cesarz Flostock Trzeci ustanowił... – Uciekajcie! – krzyczał książę. – Smoki! Smoki! Uciekajcie! Miotał się wymachując rękami przed reprezentantem cesarza. – Patrzcie no! – uciął ten w pomarańczowym. – Dosyć tego. Udaję się do księcia Gurnish w ważnej sprawie. Książę przestał skakać. – Do księcia? – zapytał z niedowierzaniem, poprawiając nieco złachane ubranie. – Ależ oto stoi przed tobą. Jestem książę Gurnish. W czym mogę pomóc, dobry człowieku? Ten w pomarańczowym zmarszczył brwi jeszcze mocniej. – Chodzi o techniczny stan drogi... – Ależ naturalnie – książę wpadł w słowo i spoglądając na nas dodał: – Może porozmawiamy o tym gdzieś na osobności, bez świadków. Wziął pomarańczowego pod ramię i ruszyli w zarośla. – Jeden wart drugiego – mruknął Ebenezum. – Ale do rzeczy. – Poważnie spojrzał na mnie. – Coś o smokach. Otóż smoki są jednym z magicznych podgatunków. Przeważnie żyją między światami, częściowo na Ziemi, częściowo w Diabolandii, ale nigdy albo tu, albo tam. Istnieją także inne magiczne podgatunki. Wykład Ebenezuma został przerwany przez nagłe zamieszanie w krzakach, gdzie dostrzegłem potężne łapska obrośnięte szaroburą szczeciną, które rytmicznie wznosiły się i opadały. Towarzyszyły temu równie rytmiczne ludzkie wrzaski. – Na przykład innym takim gatunkiem jest troll – dokończył Ebenezum. Opuściłem powoli wór na ziemię i mocno uchwyciłem lagę. Zaraz pożrą ojca mojej jedynej! Nigdy dotychczas nie spotkałem trolli, ale dobra jest każda sposobność do zdobywania kolejnych doświadczeń. – Partacz! Partacz! – dobiegło z krzaków. Głos był chropawy jak dźwięk tępej piły wrzynającej się w drewno. To musiał być troll. – Chwileczkę! – krzyknął inny. – Nie ośmielicie się tego zrobić! Jestem wysłannikiem samego cesarza! – Partacz! Partacz! – odparł chrapliwy chór. – Fuszer! – Dobra, dajmy temu spokój! – ten głos tył wysoki i rozedrgany. Czyżby książę? Mimo iż głosy dochodziły z bliska, z trudem rozróżniałem słowa. Przypominało to mieszaninę tępych uderzeń i wrzasków, w której co jakiś czas pojawiał się niczym absolutnie poetycka cezura okrzyk Partacz! Podniosłem lagę nad głowę i w bojowej postawie ruszyłem z własnym bojowym okrzykiem. Wpadłem na niedużą przecinkę, na której ujrzałem czterech walczących. Jednym był książę. Trzech pozostałych można by uznać za najohydniejsze stwory, jakie widziałem w swoim, co prawda krótkim, życiu. Krępi i pękaci, porośnięci kępami szaroburej sierści, która nie zakrywała wartko migających teraz muskułów na kończynach grubych jak beczka. W moją stronę skierowało się sześć małych czerwonych oczek. Jeden z osobników kończył właśnie połykanie stopy z resztką pomarańczowej szaty. Stanąłem jak wryty. Oczka obserwowały mnie badawczo. – O, cześć – powiedziałem, przerywając niewdzięczną ciszę. – Zdaje się, że zboczyłem z drogi. Najmocniej przepraszam. Jeden z trolli potoczył się w moją stronę na masywnych, baryłkowatych nogach. Pora uciekać! Wykonałem błyskawiczne w tył zwrot i wpadłem prosto w objęcia mistrza, który był właśnie w połowie magicznego chassez. – Wcale nie partacz! Wcale nie partacz! – krzyknęły trolle i ruszyły pędem do lasu. Na skutek zastosowanych czarów mistrz kichał dobre trzy minuty. Gdy wreszcie jego oddech odzyskał rytm, spojrzał na mnie taksujące. – Winicjuszu – powiedział spokojnie, lecz stanowczo – Co ma znaczyć beztroskie porzucenie naszego cennego dobytku i rejterada? Mogły cię połknąć... Książę wpadł między nas. – Uciekajcie! Smoki! Trolle! Uciekajcie! – A ty... – głos mistrza nareszcie zabrzmiał donośnie – Mam już dość tego skakania i powrzaskiwania! Czego się boisz? Trolle już cię miały i włos ci z głowy nie spadł. Pędzisz doprawdy czarowny żywot! Ebenezum jedną ręką chwycił księcia za ramię, drugą mnie i ustawił nas na ścieżce. – Dość tego – powiedział. – Dotrzemy do warowni Gurnish przed zapadnięciem zmroku. A tam, drogi książę, ja i mój pomocnik uporamy się ze smokiem, zaś pan godziwie nas wynagrodzi. Zanim którykolwiek z nas zdążył wyrzec słowo, Ebenezum ruszył przed siebie. – Spójrz, o tam! – książę pociągnął mnie za rękaw. Przed nami w szpalerze drzew utworzyła się nieduża przerwa, przez którą było widać wyraźnie wzgórze na skraju lasu. Na szczycie ukazała się warownia Gurnish – kamienna budowla niewiele większa od chaty Ebenezuma. Z okien na parterze buchały kłęby dymu. Zdawało mi się, że kilka razy dostrzegłem żółtopomarańczowy błysk. – Smok – szepnął książę. Szybko sięgnąłem do sakwy i wydobyłem samouczek języka smoczego. Najwyższa pora by się doszkolić. Otworzyłem wolumin na chybił trafił i przebiegłem wzrokiem stronę. W lewej kolumnie widniały zwroty w naszym języku, zaś w prawej ich odpowiedniki w smoczym. Zacząłem czytać od góry: – Wzzzm, szszuu, zepp, wrrumh. Znaczyło to: Wybacz moje natręctwo, ale czy mógłbyś poświęcić mi chwilę swego cennego czasu? Szaszsz, mecht, wyrrmhh, abrumhs wazzs, czyli: Czy byłbym zbyt niegrzeczny, gdybym poprosił cię o zejście z tego, co przed chwilą było moją stopą? Mzwah, kszszss, bzreemt, dwaght zassff – Moja prośba jest równie gorąca jak twój oddech, który, gdybyś zechciał nieco zmienić jego kierunek, pozwoliłby spawom mojej zbroi pozostać na swoich miejscach. Całą stronę wypełniały takie i podobne rozmówki. Przerwałem. W żaden sposób nie podnosiło to mojej sprawności językowej. Ebenezum krzyknął na nas, gdy był dobre kilka jardów z przodu. Zatrzasnąłem księgę i ruszyłem biegiem, wlokąc za sobą księcia Gurnish. Pozostałą część drogi przebyliśmy bez większych kłopotów. Las kończył się u podnóża wysokiego pagórka zwanego Kopcem Czarnoksiężnika albo Gurnishową Górą, w zależności od tego z kim się rozmawiało. Roztaczał się stamtąd piękny widok na zamek. Książę zaczął ponownie swój bełkot o czyhających na nas potwornościach, ale umilkł pod jednym spojrzeniem mistrza. Szare oczy czarnoksiężnika patrzyły niby na zameczek, ale, tak naprawdę, ponad nim. Po chwili potrząsnął głową, splótł ręce pod fałdami szaty i zwrócił się do mnie: – Winek, tutaj dzieje się o wiele więcej niż wzrok ludzki jest w stanie zanotować. – Spojrzał na księcia, który nerwowo podrygiwał na kupie liści. – Oprócz smoka jeszcze trzy trolle. Stanowczo zbyt wiele zjawisk stricte nadprzyrodzonych jak na jeden Kopiec Czarnoksiężnika. Oczekiwałem, iż książę stanowczo zaoponuje na taką nomenklaturę, ale ten, o dziwo, milczał. Odwróciłem się w jego stronę, ale książę zniknął. – Jako żywo, zdaje mi się – ciągnął Ebenezum – iż ostatnimi czasy kontrakt jakowyś podpisano z Diabolandią. W sakwie niesiesz pewien przyrząd... Tu mistrz opisał rzecz dokładnie, wyjaśniając przy tym do czego służy. Postawiona u podnóża pagórka owa rzecz wskazałaby nam, ile i jakie stwory z Diabolandii szwendają się po okolicy. Wyciągnąłem przyrząd. Mistrz potarł nos. – Lepiej trzymaj go z daleka. Wiesz, on posiada istotny mankament... Zmontowałem przyrząd ściśle według instrukcji mistrza i na dany znak zakręciłem żyroskopowym zwieńczeniem. – Zaraz powinny ukazać się świetlne punkciki – Ebenezum wciągnął głośno powietrze przez nos. – Zmiana zabarwienia wskaże... Kichnął potężnie. Raz i jeszcze raz. Spojrzałem na przyrząd. Czy należy go zatrzymać? Końcowy wybuch z nosa mistrza poraził przyrząd, który natychmiast rozpadł się na kawałki. – Na Diabolandię – wykrzyknął Ebenezum – czyżbym nie potrafił wykonać najprostszego choćby zaklęcia? – Spojrzał na mnie jakoś dziwnie postarzały w oczach. – Odłóż maszynerię, Winek. Musimy przejść do zbliżenia bezpośredniego. Książę? Wyjaśniłem, że książę zniknął. – Co teraz? – Ebenezum spojrzał na las za nami. Jego oczy znów błysnęły dziko. Pośpiesznie wysmarkał nos. – Winek! Opróżnij wór! – Co? – zapytałem zaskoczony. Spojrzałem za siebie. Ściana czerni niczym nieprzenikniona chmura toczyła się przez las. Sięgała od podłoża aż do samego nieba, wszystko sobą zasłaniając. Pognałem na skraj lasu, czując na plecach tę czarną chmurę. .– Ktoś tu się zabawia z siłą nieczystą – powiedział Ebenezum. – Siłą, której nie pojmuje. Wór, Winek! Wysypałem zawartość wora na ziemię. Ebenezum grzebał w tej stercie, odrzucając na boki różne rekwizyty magiczne, aż wreszcie znalazł puzderko o ściankach połyskliwie sinych. Kichnął trzykrotnie i rzucił mi puzderko. – Szybko! – zawołał smarkając. – Rozsyp ten proszek w linii u podnóża pagórka. Wskazał na skalisty grzbiet na skraju lasu i ruszył kłusem pod górę, kichając przy tym potężnie. Wykonałem polecenie mistrza, usypując nierówną linię niebieskiego proszku na granitowej płycie. Spojrzałem na las. Czerń była już bardzo blisko, prawie połknęła skraj lasu. – Biegiem, Winek! Pokłusowałem pod górę. Mistrz nerwowo wymówił kilka sylab i ruszył za mną. Dobiegając do wzgórza, potknął się i całkowicie pogrążył w ataku kichania. Spojrzałem znów na nadciągającą czarną chmurę. Pokryła już cały las, a jej smugowate wypryski sięgały na wzgórze niczym miliony potwornych macek. Miażdżący wszystko na swej drodze pochód zatrzymał się po zetknięciu z krzywą, niebieską kreską. Na plecach poczułem podmuch. Odwróciłem się. Ebenezum wciąż kichał, ale już zdołał wrócić do pionu. Jedną ręką zasłaniał nos, drugą skierował ku niebu. Machnął nią raz i drugi. Podmuch przeszedł w wiatr, który urósł do wichury, zmiatając i spychając czarną chmurę do miejsca skąd wyszła. Po chwili wichura ucichła, a smugi czarnej chmury unoszące się nad ściółką wyparowały w promieniach jasnego popołudniowego słońca. Mistrz usiadł ciężko i chwytał powietrze tak łapczywie, jakby jego płuca były jedną wielką pompą próżniową. – Całe szczęście – powiedział po dobrej minucie – że ten kto wypuścił demona- chmurę, miał jak najgorsze zamiary, ale kiepskie kwalifikacje. W przeciwnym razie... – Ebenezum wysmarkał nos, nie kończąc zdania, co dawało wiele do myślenia. Wśród drzew zamajaczyła jakaś postać. Był to książę. – Jestem zbyt wyczerpany, by walczyć ze smokiem – powiedział Ebenezum, wciąż z trudem oddychając – ty się tym zajmiesz, Winek! Przełknąłem ślinę i podniosłem z ziemi samouczek smoczego. Spojrzałem na stojącą o jakieś sto jardów warownię Gurnish. Buchające z okien kłęby dymu raz po raz przecinały jęzory płomieni. Wyraźnie wyczuwałem głuche dudnienie dobiegające do nas jakby spod ziemi. Dudnienie przechodziło chwilami w łomot. Smok miał zapewne spełnić z naddatkiem wszystkie moje oczekiwania co do jego możliwości. Książę chwycił mnie za rękaw. – Smok! – powiedział. – Ostatnia szansa by się wycofać! – Chyba by wkroczyć! – odparł Ebenezum. – Zajrzyj do księgi, Winek. Może uda się przegonić smoka dobrym tekstem bez wchodzenia do zamku. – Strząsnął z siebie drżącego księcia. – A pan, dobry książę, gdyby zechciał zamilknąć na chwilę, moglibyśmy spokojnie zabrać się do uwalniania pańskiej córki i zamku. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby istniały jakiekolwiek podstawy, by narzekał pan na kaprysy fortuny. Większość zwykłych śmiertelników nie przeżyłaby czarnej klątwy, która przed chwilą przewaliła się przez las. Notabene, w jaki sposób udało się panu wyjść cało z cyklonu nie mieści mi się... – Ebenezum urwał i jedna z jego brwi uniosła się w górę, po czym zamyślony pogładził brodę. Rumor dobiegający z zamku przybrał na sile. Otworzyłem cienki wolumin, który trzymałem w spoconych dłoniach. Muszę ocalić moją ukochaną. Kartkowałem książkę jak szalony. Wreszcie znalazłem frazę, która wydała mi się odpowiednia: Wybacz moje natręctwo, ale czy mógłbyś poświęcić mi chwilę swego jakże cennego czasu. Najgłośniej jak tylko potrafiłem wykrzyczałem w smoczym języku: – Wzzm, szszuu, zepp, wrumh! Z wnętrza zamku dobiegł dudniący głos, od którego zatrzęsły się mury. – Mów po ludzku, dobra?! Tu zresztą nie ma nawet umywalki. Z ulgą zamknąłem książkę. Smok mówił po ludzku! – Nie wierzcie mu! – krzyknął książę. – Smoki to kanciarze! Ebenezum skinął głową. – Działaj ostrożnie, Winicjuszu. Tu rzeczywiście ktoś jest kanciarzem. – Ebenezum zwrócił się do księcia. – Ty nim jesteś! – Ja? – zapytał pan na Gurnish, gdy Ebenezum ruszył ku niemu. Znowu się kłócą. Na to nie miałem już czasu. Chwyciłem mocno lagę gotów do stawienia czoła smokowi w obronie ukochanej. Książę stał za moimi plecami. Wróciła mu odwaga. – Naprzód, czarnoksiężniku! – zakrzyknął. – Pobij smoka! Odegnaj go na zawsze! – No nie, i do tego czarnoksiężnik! – zagrzmiał głos z wnętrza warowni. – Najpierw grzęznę w jakiejś warowni Gurnish, potem mam pojmać córkę pana, a teraz jeszcze czarnoksiężnik! To nie do zniesienia! Czy tu w ogóle jeszcze ktoś ma choć trochę wyobraźni? Podszedłem do potężnych dębowych drzwi. Kopnąłem w nie. Ustąpiły natychmiast. Wszedłem do środka i znalazłem się twarzą w twarz ze smokiem. Stał na zadnich łapach, mierząc mnie wzrokiem. Był dokładnie taki, jak opisał go książę, może nawet większy. Niebieskie i fioletowe łuski, 25 stóp od łba do ogona i skrzydła drapiące powałę. Jedyne co książę przeoczył w swoim opisie to potężny zielony cylinder na łbie potwora. Chwilę później ujrzałem ją. Stała przed smokiem, nieco z boku. Była piękna jak zwykle. – Ależ, Winicjuszu – powiedziała. – Co ty tu robisz? Odchrząknąłem i stuknąłem lagą w sfatygowaną kamienną podłogę. – Przychodzę, by cię uratować! – Uratować? – Spojrzała smokowi w oczy. – A więc szanowny tatuś ciebie też przekabacił? – burknął smok. Książę wrzasnął zza moich pleców. – A nie mówiłem? Teraz zrobi z nas frytki! Smok prychnął dobrodusznie i spojrzał w sufit. – Koniec gry, książę! – zawołał od drzwi Ebenezum, stając wystarczająco daleko od smoka, by wyziewy stwora nie spowodowały kolejnego ataku kichania. – Koniec twoich szatańskich knowań! – Tak, ojcze – potwierdziła moja ukochana. – Nie sądzisz, że posunąłeś się za daleko? – Spojrzała na Ebenezuma. – Ojciec tak bardzo pragnie pełnej kontroli transimperialnego gościńca szybkiego ruchu, tak bardzo chciał postawić bramki i taksometry przy wjeździe i wyjeździe, że sprzedał własnego dworzanina na usługi pewnych agend w Diabolandii. W zamian miały one skutecznie zniechęcić każdego, kto chciałby przeszkodzić w realizacji jego planów. Odwróciła się i spojrzała smokowi w ślepia. – Całe szczęście, iż pracownikiem jednej z tych agend jest Hubert. – Alea, jak mogłaś? Zdrada! – książę chwycił się za serce. – Ty, moja rodzona córka! – Ależ, tato. To co robisz jest złe i niebezpieczne. Twoja chciwość zmienia cię w potwora. Naprawdę miałam wiele obaw co do przyszłości swojej i zamku. Ale teraz już wiem. – Spojrzała uszczęśliwiona na smoka. – Hubert i ja zdecydowaliśmy się na karierę estradową. Książę zbłęsiał. – Co takiego? – Tak, dobry książę – wtrącił smok Hubert. – Liznąłem trochę tego fachu i po wstępnej rozmowie z waszą córką doszedłem do wniosku, że właśnie takiej partnerki szukałem. – Tak, ojcze. Życie na scenie. O ileż to ciekawsze niż siedzieć w jakimś zameczku i czekać na ocalenie z rąk wiejskiego ciamajdy. Ciamajda? Świat zawirował mi w oczach. To że nie chciała być ocalona, to jedno. Ale żeby nazwać mnie ciamajdą? Opuściłem lagę i ruszyłem do wyjścia. – Zaczekaj! – zawołała moja potajemna ukochana. Odwróciłem się. Może przemyślała niestosowność swoich słów. Może te wszystkie spędzone razem popołudnia jednak coś dla niej znaczyły! – Nie widziałeś naszego numeru! – krzyknęła. – Smoku, odlatujemy! Zrobiła parę tanecznych kroków po podłodze, a smok wybił rytm ogonem i zaśpiewali: Niech każdy tańczy tak jak my, aż z klepiska pójdą skry. Najlepszy taniec wszystkich ras, gdzie smok porywa jedną z was. Publika klaszcze równy rytm. Od smoczych pląsów buda drży. Tynk na głowy sypie się. Bierzcie z nas wzór i bawcie się. Przy końcu każdego wersu smok puszczał kółko z dymu, a na synkopę ział ogniem. W tym stylu odśpiewali chyba sześć zwrotek. Przestali śpiewać i przeszli do stepu swingującego. – Czyż tu, w warowni Gurnish nie jest po prostu pięknie? Czegóż więcej chcieć w taki dzień, Aleo? – W dzień jak w dzień, ale w nocy... – odrzekła filuternie, mrużąc jedno oko. – Prawdziwie, to jestem chyba pierwszym smokiem, który odważył się na romans z istotą ludzką. – Odważył się? – Właśnie. – Patrz, smoczku, publiczność tak dopisała, że nie wiadomo, gdzie wszystkich posadzić. – To posadź ich po prawej stronie. Ponownie wkroczyli na niwę piosenkarską. – Nie, dosyć tego! – krzyknął książę. – Miąkwa! Pociej! Brać ich! W kącie pomieszczenia otworzyła się zapadnia, z której wyskoczyły trolle i stanęły w pozycji bojowej. – Szybko, Winicjuszu! – krzyknął Ebenezum. – Z drogi! Niestety, zanim zdążył złożyć się w pierwszej pozycji czarnoksięskiej przyszedł atak kataru. Trolle ruszyły w naszą stronę. Trafiłem jednego lagą. Laga pękła na pół. – Partacz! – wrzasnął któryś. – Urraa! Smok wyprostował się na tyle, na ile pozwalał niski strop sali reprezentacyjnej. Skierował selektywnie strumień żaru ku atakującym trollom. – Nie partacz! Nie partacz! – krzyczały przypalane trolle, niknąc w zapadni. – Dziękuję – powiedział Ebenezum wysmarkawszy nos. – To doprawdy bardzo uprzejmie z pana strony. – Ależ to drobiazg – odparł smok. – Zawsze dbam o publiczność. Nie byłoby w dobrym tonie narażać was na straty. – Wreszcie udało mi się przemówić księciu Gurnish do rozumu – powiedział mistrz, gdy wróciliśmy do naszej chaty. – A kiedy napomknąłem, że mój głos liczy się w każdej dyskusji na temat rozwoju regionu, książę zaproponował mi stałą posadę konsultanta i doradcy. – Ebenezum pogładził pękaty mieszek zwisający u pasa. – Najprawdopodobniej dostanie zezwolenie na postawienie bramek i pobieranie myta. Szkoda tylko, że jego kieszeń nie wytrzyma kosztów tej inwestycji. – A co z córką i smokiem? – Ta dwójka odlatuje jeszcze dziś do Vushta. Dałem im listy polecające do paru moich znajomych, powinni nawet zdobyć publiczność. – Więc sądzisz, mistrzu, że są aż tak dobrzy? Ebenezum energicznie pokręcił głową. – Są okropni. Ale estrada to doprawdy jedno wielkie dziwactwo. Spodziewam się, że w Vushta mogą okrzyknąć ich gwiazdami. Ale dość tego – Ebenezum wyciągnął inny, nieco mniejszy mieszek z wora. – W swej uprzejmości Hubert podarował mi kilka jaj smoków ziemnych. To taki ludowy medykament. Przynosi szybko okresową ulgę. Co prawda w żadnej księdze nie znalazłem nawet wzmianki o zastosowaniu tych jaj, ale cóż szkodzi spróbować. Czy mam coś do stracenia? Starł zawartość mieszka na proszek i wsypał do flaszy z winem. – Może nawet nie będzie potrzeby udawać się do Vushta? Zatkał nos i podniósł miksturę do ust Z każdym łykiem słabły moje nadzieje. Teraz, gdy Alea odeszła, wyprawa do Vushta była moim jedynym marzeniem. Czarnoksiężnik otworzył magiczne tomisko i wziął głęboki oddech. Uśmiechnął się. – Działa! Koniec kataru! Coś zabulgotało w jego żołądku. – To niemożliwe! Na twarzy Ebenezuma pojawiło się nieopisane zdziwienie. Czknął. – A jednak! Nic dziwnego, że nie znalazłem tego w żadnej księdze. Powinienem był sprawdzić Indeksy diabolandzkie. To działa na smoki, ale czy na ludzi... – przerwał ściągając z półki księgę, którą zaczął pośpiesznie kartkować. Czknął ponownie. Gdy odwrócił się do mnie, zobaczyłem niespotykane dotychczas na jego twarzy naprężenie z wysiłku. – Prosty zespół dudnicy wzdęciowej Nebekenezera – wyszeptał. Spod fałdów szaty mistrza wydobył się wysoki przeciągły świst. – Szybko, Winek – krzyknął. – Znikaj, jeśli cenisz swoje powonienie. Do polecenia dostosowałem się natychmiast. Siedząc głęboko w jamie w leśnym gąszczu, przez całą noc słyszałem gwizdy, jęki i stłumione odgłosy eksplozji gastrycznych. Rozdział 3 Każdy czarnoksiężnik powinien poznać jak najwięcej świata – wiadomo podróże kształcą. Bywają jednakowoż okoliczności, kiedy, dojny na to, zaklęcia zadziałają na opak lub potencjalny klient poinformowany o twoim honorarium wpadnie w szal – wówczas o wiele skuteczniej kształcą szybkie podróże. NAUKI EBENEZUMA, tom 5 Zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia naszej siedziby i poszukiwania pomocy z zewnątrz. Mistrz zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie uleczyć się sam – był to bodaj pierwszy tego rodzaju przypadek wśród czarnoksiężników. Ruszyliśmy tedy na poszukiwanie maga o odpowiednich kwalifikacjach, takoż sprycie i przebiegłości, wiedząc, że poszukiwania te mogą doprowadzić nas aż do Vushta, miasta tysiąca zakazanych rozkoszy. Czarnoksiężnik kroczył przede mną, jeśli kroczeniem można nazwać przedzieranie się przez coś, co ledwie przypominało ścieżkę w leśnej gęstwinie. Co jakiś czas przystawał uprzejmie, bym ja, obciążony pokaźnych rozmiarów worem z magicznymi akcesoriami tudzież niezbędnikami osobistymi, nadążył za jego czarnoksięskim krokiem. Rzecz jasna, sam nie niósł niczego. Jednak coś było nie tak z mistrzem. Czułem, ba, widziałem to w jego ruchach – choć posuwiste, jak zwykle, z dokładnie wymierzonym każdym krokiem, choć stopy stawały w dokładnie rozpoznanych miejscach, jak to zwykle mistrz czynił, coś jednak było nie tak. Szedł zbyt żwawo i trochę nerwowo. Chciał zapewne mieć już za sobą najniewdzięczniejszą rzecz do załatwienia – prośbę, by inny mag mu pomógł. Reputacja mistrza była zagrożona. Po raz pierwszy od rozpoczęcia terminu zacząłem się o niego lękać. Czarnoksiężnik zatrzymał się w pół kroku i wpatrzył w gąszcz. – Muszę przyznać, Winek, że jestem zaniepokojony – podrapał się w gęste, siwe włosy pod czapką. – Według przewodników obszar ten powinien być zamieszkany, tętniący życiem, handlem, z mnóstwem gospodarstw i oberży przy gościńcach. Z tego właśnie powodu wybrałem tę drogę, gdyż, chociaż dysponujemy pewną kwotą, to bez wątpienia nie zaszkodziłoby mieć trochę więcej gotówki. Wpatrywał się w gęstwinę i marszczył brwi w zamyśleniu. – Szczerze mówiąc, zastanawiam się nad skutecznością pewnych kroków przygotowawczych, które podjąłem przed podróżą. Nigdy nie wiadomo, co może nas spotkać po drodze. Z boku dobiegł potężny trzask miażdżonego podszycia leśnego. Jakaś siła rozdarła splątane gałęzie, w powietrzu zawirowały zerwane liście, a leśna zwierzyna czmychnęła przerażona. – Zgiń, przepadnij! – usłyszeliśmy głos z gęstwiny. Coś ogromnego spadło pomiędzy mnie i mistrza, który kichnął. W powietrzu wisiały czary. – Zgiń, przepadnij! – powtórzył głos, a ciemny, brązowy obiekt, który znalazł się między nami uniósł się. Zorientowałem się, iż jest to potężnych rozmiarów maczuga. Do jej końca bliższego gęstwinie była przytwierdzona pokaźna dłoń, zaś do niej mocarne ramię, którego koniec ginął w gęstej zieleni. Ebenezum odskoczył kilka kroków do tyłu, wysmarkał nos w czarnoksięski rękaw i przyjął bojową postawę, gotów do rozpoczęcia magicznego tańca. Maczuga intensywnie i rytmicznie młóciła krzewy, tworząc niewielką przesiekę, w której pojawił się mężczyzna. Był potężny – wzrost sześć stóp z dobrym okładem, na głowie wielki hełm z brązu ozdobiony skrzydłami, które sprawiały wrażenie, że wojownik jest jeszcze wyższy. Bary miał tak szerokie, że w zasadzie nie było wiadomo czy łatwiej go obejść, czy przeskoczyć, brzuch zaś okrywał pancerz w odcieniu hełmu, aczkolwiek nieco zmatowiały. Stanął na ścieżce i zagrodził nam drogę. – Zgiń, przepadnij! – zaintonował po raz trzeci głębokim basem. Ebenezum kichnął. Niestety nic to nie dało. Rzuciłem wór i mocno chwyciłem w dłonie swoją dębową lagę. Zakuty w żelazo mocarz zrobił krok w stronę bezradnie kichającego czarnoksiężnika. – Cofnij się, łotrze! – krzyknąłem głosem nieco wyższym niż planowałem. Wywijając lagą młyńca nad głową, ruszyłem na napastnika. – Zgiń, przepadnij! – zakrzyknął ponownie wojownik, gdy jego sękata maczuga wytrąciła mi z rąk moją lagę. – Zgiń, przepadnij! Maczuga znów świsnęła w powietrzu. Zrobiłem unik i pośliznąłem się na kupie liści. Lewa noga wystrzeliła spode mnie, prawa poszła w jej ślady i grzmotnąłem w opancerzone brzuszysko. – Gi... i... i uff – krzyknął wojownik padając. Gdy osłonięta hełmem głowa walnęła w pień drzewa, mocarz przestał krzyczeć. – Maczuga, Winek, szybko! – wysapał Ebenezum i rzucił w moją stronę worek, który spadł mi na plecy. Wygrzebałem się z opancerzonego kałduna i przykryłem ciężki oręż workiem. Czarnoksiężnik westchnął z ulgą i wysmarkał nos. – Zaczarowana. A więc to maczuga, a nie wojownik wywołała atak kataru u mistrza. Oto Ebenezum, największy czarnoksiężnik pól i lasów Zachodniego Królestwa, stał oparty plecami o drzewo, łapczywie chwytając powietrze. Jego oddech był krótki i urywany, jakby atak kataru wydarł mu resztki powietrza z płuc. Odwróciłem wzrok, by nie patrzeć na opłakaną kondycję Ebenezuma i gapiłem się na kupę liści, w które dopiero co wpadłem. Leżący wojownik stęknął. – Szybko, Winek, nie zbijaj bąków, tylko zwiąż gościa. Mam przeczucie, że możemy się wiele dowiedzieć od naszego pulchnego napastnika. Dociągnąłem ostatni węzeł na nadgarstku wojownika, gdy ten otworzył oczy. – Że co? Ja jeszcze żyję? Dlaczego nie zabiliście mnie i nie pożarliście, jak to zwykle czynią demony? – Doprawdy? – zapytał Ebenezum, patrząc na jeńca wzrokiem pełnym czarnoksięskiego gniewu. – Czy wyglądamy jak demony? – W zasadzie to nie, zwłaszcza, że sami tak twierdzicie – olbrzym zrobił pauzę. – Ale musicie być demonami! Taki już mój podły los. Stale muszę spotykać się i potykać z demonami, bym nie został wciągnięty do Diabolandii na wieki wieków. – W oczach osiłka zapłonął dziwny błysk – Możecie być demonami w przebraniu. Pewnie chcecie poddać mnie torturom, wolno i metodycznie, okrutnym jak tortury w Diabolandii. No to już, zaczynajcie! Ebenezum patrzył na trzęsącego się wojownika, przeczesując palcami gęstwę swojej brody. – Chyba największą torturą byłoby zostawienie cię tutaj gadającego tylko ze sobą. Winek, czy zechciałbyś wziąć wór na plecy, chłopcze? – Zaczekajcie! – krzyknęło zwaliste chłopisko. – Wybaczcie pręciki język. Nawet nie zachowujecie się jak demony. No i to, jak mnie powaliliście. Przypadkowy cios w dołek! Na pewno jesteście ludźmi. Żaden demon nie byłby takim niezgułą. Dobrze już dobrze, moi mili. Obiecuję poprawę. – Chciał rozprostować splecione z tyłu ręce. – Ale ktoś mię związał. Zapewniłem, że to tylko konieczny środek ostrożności, gdyż sądziliśmy, że może okazać się groźny. – Groźny? – w oczach wojownika znów pojawił się dziwny błysk, ale tym razem był on chyba wynikiem opadnięcia hełmu na czoło. – Ależ oczywiście, jestem groźny! Jestem straszliwy Hendrek z Melifoxu. – Zrobił wyczekującą pauzę. – Nie słyszeliście? – zapytał, gdy żaden z nas nie zareagował. – Hendrek, który wydarł demonowi Braxowi zaczarowaną maczugę bojową wraz z obietnicą, że przechodzi ona na moją własność. Przeklęta maczuga, Grzmotnik, czerpiąca siły z mózgów pobitych wrogów. To właśnie ona daje mi siłę. Przyrosła do mnie jak trzecia ręka. Bez niej jestem niczym, ale to największa tajemnica. – Spojrzał na wór skrywający oręż. – Demon nie poinformował mnie o warunkach kontraktu! – wojownik znowu zadrżał. – Nikt nie może zostać pełnoprawnym właścicielem Grzmotnika! On jest tylko do wypożyczenia! Co najmniej dwa razy w tygodniu, a bywa że częściej, staję twarzą w twarz z demonami, które czynią roszczenia pod adresem mojej maczugi. Muszę ich wtedy zniszczyć, a jeśli nie zdołam, to spełnić ich żądania. Przeklęty Brax nie powiedział, że z maczugi mogę korzystać w ramach systemu sprzedaży ratalnej. Hendrek dygotał, aż jego pancerz dzwonił na korpulentnym cielsku. – Sprzedaż ratalna? – powiedział do siebie Ebenezum. Jego zainteresowanie opowieścią Hendreka nagle wzrosło. – Nigdy bym nie przypuszczał, że księgowi w Diabolandii są tak sprytni – O, i to jeszcze jak. Ja, ubogi wojownik, tonąłem w rozpaczy, by ktoś zdołał zdjąć ze mnie klątwę, aż pewnego dnia usłyszałem od przejezdnego minstrela o czynach wielkiego maga imieniem Ebenezer. – Ebenezum – poprawił mistrz. – Znasz go? – oczy Hendreka na chwilę zasnuły się mgłą. – Gdzie go szukać? Jestem bez grosza i na skraju obłędu! On jest moją ostatnią nadzieją! Spojrzałem na mistrza. Czyżby wojownik nie zdawał sobie sprawy? – Ale on jest... Ebenezum uciszył mnie, przykładając palec do ust. – Bez grosza, powiadasz? Chyba jesteś świadom, że czarnoksiężnik tej klasy musi pobierać stosowne honorarium. Oczywiście wysokość można negocjować. – Ależ naturalnie! – krzyknął Hendrek. – Przecież ty też jesteś czarnoksiężnikiem! Może mógłbyś mi pomóc go odnaleźć. Proszę nie tylko w swoim imieniu, ale także w imieniu wielce szlachetnej... sprawy. Trzeba zwalczyć klątwę emanującą ze skarbca w Melifox na całe królestwo. – Ze skarbca? – Ebenezum stał chwilę w milczeniu, po czym jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech, chyba pierwszy od początku naszej podróży. – Nie musisz już dalej szukać, poczciwy Hendreku. Ebenezum, o którym mówiłeś to ja. Chodź, uwolnimy twój skarbiec od każdej klątwy. – A moja maczuga? Mistrz wykonał czarnoksięski gest przyzwalający. – Oczywiście, oczywiście. Winek, rozwiąż tego dżentelmena. Wykonałem polecenie, Hendrek pozbierał się, przyjął postawę pionową i ociężale schylił się po maczugę. – Zechciej nie zdejmować z niej pokrowca, dobrze? – powiedział Ebenezum. – To taki czarnoksięski środek ostrożności. Hendrek przytaknął i przytroczył pokrowiec z maczugą do pasa. Zarzuciłem wór na plecy i podszedłem do mistrza. Wydawało się, że całkowicie panuje nad sytuacją. Chyba niepotrzebnie się martwiłem. – Czyż jest jakiś powód do zmartwienia, mistrzu? – zapytałem cicho. – Minstrele wciąż śpiewają o tobie. – Tak jak o każdym innym, jeśli mają z tego jakiś zysk. Hendrek prowadził nas przez krzaki, które gęstniały z każdym krokiem. W popołudniowym słońcu długie cienie majaczyły pod nogami, utrudniając rozpoznanie gruntu, przez co tempo marszu jeszcze bardziej spadło. Kiedy przedzieraliśmy się przez ciemniejący las, Hendrek opowiedział historię klątwy ciążącej na Krenk, stolicy Melifoxu. Pewnego dnia demony najechały miasto, warunki życia dla ludzi stały się nie do przyjęcia, kraj pustoszał i dziczał prawie jak las, który przemierzaliśmy obecnie. W Krenk rezydowało co prawda dwóch czarnoksiężników, ale nawet ich połączone siły były zbyt słabe, by zdjąć klątwę. W tej sytuacji Hendrek zdecydował się skorzystać z nadarzającej się sposobności wejścia w posiadanie czarodziejskiej maczugi, ale nie doczytał jednej klauzuli w kontrakcie, którą wypisano maczkiem. Wtedy także władca, mądry i miłosierny król Urfoo, zwany Mężnym, usłyszał pieśń wędrownego minstrela o wielkim czarnoksiężniku z leśnej krainy i wysłał Hendreka, by odnalazł go za wszelką cenę. – Za wszelką cenę? – powtórzył jak echo Ebenezum. Jego krok odzyskał zwykłą pewność i sprężystość. Nie przeszkadzały mu nawet walające się pod nogami kłody, drągi i gałęzie. – No więc – zaczął Hendrek – Urfoo znany jest z tego, że czasami przesadza, ale w tym przypadku, biorąc pod uwagę, że jesteście ostatnią nadzieją królestwa, chyba... Hendrek przerwał i patrzył przed siebie. Doszliśmy do tak gęstej ściany zieleni, że przypominała prawie litą skałę. – Tego tu przedtem nie było – zdziwił się Hendrek. Wyciągnął rękę, by dotknąć zieleni. Z gąszcza wystrzelił pęd i okręcił się wokół jego nadgarstka. Ebenezum kichnął. – Zgiń, przepadnij! – krzyknął Hendrek i wyciągnął przed siebie potężną maczugę. Ebenezum dostał ataku kichania. Maczuga uderzyła o zwoje pnączy, które uginały się pod ciosami. Ściana ożyła, a tuziny pnączy i pędów zatańczyły w powietrzu i zaczęły owijać się wokół potężnego korpusu Hendreka. Maczuga odepchnęła atakującą zieleń. Ebenezum schował nos w fałdach szaty, z których wciąż dochodziło rytmiczne kichanie. Coś chwyciło mnie za kostkę – brązowe pnącze, grubsze niż to, które zaatakowało Hendreka, okręcało się wokół nogi aż do uda. Przerażony, próbowałem odskoczyć, ale jedynie straciłem resztki oparcia dla stóp. Pnącze pociągnęło mnie w stronę niesamowitej ściany. Hendrek, który znalazł się tam przede mną, walił maczugą na prawo i lewo. Jego ciosy były coraz słabsze i już nie wykrzykiwał. Pnącza opasały jego ciało tak, że całkowite pochłoniecie go przez zielony gąszcz było kwestią tylko paru chwil. Szarpnąłem jeszcze raz, chcąc wyswobodzić się z uchwytu pędu. Trzymał jednak mocno. Gdy byłem ledwie kilka stóp od ściany kątem oka dostrzegłem mistrza. Winorośl otaczała również czarnoksiężnika, ale pnącza ledwie muskały jego magiczne szaty, jakby ta niespodziewanie ożywiona zielona materia wyczuwała, iż Ebenezum stanowi dla niej o wiele większe zagrożenie niż Hendrek i ja razem wzięci. Guzowaty pęd pełzł ku rękawowi, oplatając odsłoniętą dłoń. Ebenezum odrzucił kaptur z twarzy i wykonał trzy złożone serie ruchów, wypowiadając przy tym kilka sylab, po czym kichnął potężnie. Pęd pełznący ku rękawowi poczerniał, usechł i rozsypał się w pył. Moja noga była też wolna! Kopnąłem martwą winorośl i wstałem. Ebenezum z całych sił smarknał w rękaw. Hendrek padł jak kłoda w środku tego, co jeszcze przed chwilą było ścianą żywej zieleni. Liście, na których leżał trzeszczały przy każdym ruchu potężnej klatki piersiowej łapczywie chwytającej powietrze. – Zgiń, przepadnij! – Hendrek stęknął, gdy pomagałem mu wstać. – To robota demonów nasłanych na mnie z zemsty za zaleganie z ratami. – Bzdura – Ebenezum potrząsnął głową. – To tylko czary. Proste zaklęcie wzbudzające agresję w roślinach, rzucone, jak mi się zdaje, w Krenk. – Przerwał i spojrzał na ścieżkę, na której nie było już nawet śladu pnączy. – Pora ruszać, chłopcy. Zdaje się, że ktoś nas oczekuje. Zebrałem całą energię i podreptałem za Ebenezumem. Hendrek zamykał pochód, mrucząc coś o wiele bardziej ponuro niż dotychczas. Daleko przed nami, na wzgórzu, zobaczyłem zarysy przypominające miasto, którego mur obronny rysował się ostro na tle wieczornego nieba. Dotarliśmy do bram tuż po zapadnięciu zmroku. Hendrek załomotał w dębową furtę. Nie było odpowiedzi. – Boją się demonów – powiedział do nas cicho, po czym głośno zawołał: – Hej, tam! Wpuśćcie nas! Goście niezwykłej wagi do grodu Krenk! – A kto mówi? – zapytała ze szczytu muru głowa odziana w srebrzysty hełm. – Hendrek – rzucił śpiewnie wojownik. – Kto? – Hendrek Straszliwy, pieśnią i wieścią sławiony. – Kto straszliwy? Dłoń wojownika ściskająca maczugę drżała jak w konwulsjach. – Hendrek, pieśnią i wieścią sławiony, który wydarł przeklętą maczugę bojową zwaną Grzmotnikiem. – A, Hendrek! – krzyknęła głowa. – Ten olbrzym, co to go nasz król Urfoo Mężny wysłał z misją parę dni temu! – Tenże! Otwieraj bramę! Nie poznajesz mnie? – No, jesteś poniekąd podobny. Ale czasy takie, że ostrożność nie zawadzi. Rzeczywiście wyglądasz jak Hendrek, ale równie dobrze możesz być demonem w trzech postaciach, które teraz tulą się do siebie. – Zgiń, przepadnij! – krzyknął Hendrek. – Muszę wejść do miasta. Jest ze mną Ebenezum i jego pomocnik, których mam dostarczyć przed oblicze króla! – Ebenedum? – głowa wyraźnie zainteresowała się przybyszami. – Ten, o którym śpiewają minstrele? – Ebenezum – poprawił mistrz. – Tak jest! – ryknął Hendrek. – Wpuszczaj nas! Wokoło jest pełno demonów! – Kłopot w tym, przynajmniej z mojego punktu widzenia – odparła głowa -.że ci dwaj też mogą być demonami. Z trzema, co przytulając się mocno, dają postać Hendreka, razem czyni to aż pięć demonów, które miałbym wpuścić. Ostrożność nie zawadzi, takie czasy. Hendrek cisnął swój potężny skrzydlaty hełm o ziemię. – Mamy tu sterczeć całą noc? – Niekoniecznie. Możecie wrócić ze świtaniem... Uprzejmą sugestię głowy przerwało w pół zdania pojawienie się olbrzymiej zielonej zjawy, która głowę połknęła w całości, po czym zapadła ciemność. – Demony! – krzyknął Hendrek. – Zgroza! Wyciągnął maczugę z pokrowca. Ebenezum kichnął gwałtownie. Tymczasem do zielonej zjawy dołączyła druga, różowa. Zjawa zielona przypominająca wielkie ślepię unoszące się w powietrzu zmierzyła różowego przybysza, a ten odpowiedział tym samym. Coś spadło ze środka zielonej masy i wijąc się zmierzało po murze w naszą stronę. Podobna macka spłynęła z różowej masy, splotia się z zieloną i zaczęła ją ciągnąć do góry. Teraz obie macki świeciły coraz mocniej, wydając przy tym gwizd przybierający na sile. Po chwili obie zniknęły błyskając i grzmiąc, jakby przetoczył się piorun. Bramy miasta otworzyły się bezszelestnie. Czarnoksiężnik odwrócił się plecami do Hendreka, wysmarkał nos i powiedział: – Ciekawe miasto, nie ma co. W środku byliśmy już oczekiwani przez coś, co miało około pięć i pół stopy wzrostu, a skórę chorobliwie żółtą. Było ubrane w pokraczny uniform w zielono-żółte kwadraty przypominające szachownicę. Wokół szyi dyndał czerwony pasek. Całości dopełniały rogi na głowie i szeroki uśmiech na ustach. – Hendrek! – zawołało. – Miło cię widzieć w zdrowiu! – Zgiń, przepadnij! – odparł wojownik. Ebenezum odsunął się na bok i ukrył nos w fałdach szaty. – Sprawdzam tylko jak idą interesy, Heniu. Jak ci się podoba twoja nowa maczuga bojowa? – Ty diabolandzkie nasienie! Grzmotnik nigdy nie będzie twój! – A kto mówi, że chcę go odebrać? Będzie twój po spłaceniu dwunastu korzystnych rat To wcale niedrogo. Parę duszyczek drugorzędnych książątek, upadeczek jakiegoś królestewka, zaczarowany klejnocik, no, powiedzmy dwa, i czarodziejski oręż będzie twój! Stwór wykonał zręczny unik, a maczuga ze świstem wyrżnęła o ziemię aż echo poszło. – A jakiż to oręż znakomity! – ciągnął demon. – Najpiękniejsza maczuga bojowa jaką kiedykolwiek mieliśmy na składzie! Czyżbym powiedział „używana”? No nie, co najwyżej nazwijmy to, że miała już właściciela. Owo cudo spoczywało sobie dotąd spokojnie w zbrojowni mocno podstarzałego króla, który dobywał go tylko w niedzielę, by rozkwasić kilka główek skazanych za oszustwo. Stąd to piękne imię i wciąż wyśmienita kondycja tego oręża. Ja ci to mówię, Wesoły Brax – demon padł zręcznie na ziemię, gdy Grzmotnik znów ze świstem przelatywał nad jego głową. – Nigdzie nie znajdziesz piękniejszej maczugi bojowej. Jak już mówiłem parę dni temu swojej ukochanej... uchch. Demon przestał gadać, gdyż uderzyłem go w głowę. Gdy był pochłonięty swoją paplaniną udało mi się zajść go od tyłu i trafić w czaszkę pokaźnych rozmiarów brukowcem. Zielono-żółte kolana ugięły się. – Dogodne warunki! – wysapał. Hendrek pospiesznie przyłożył mu maczugą. Demon zrobił unik, ale wciąż chwiał się po moim ciosie. Maczuga trafiła go w pierś. – Dogodne terminy płatności! – jęknął. Maczuga Hendreka systematycznie waliła w chorobliwie żółty łeb. Uśmiech zaczął znikać z twarzy demona. – To chyba... ostatni raz... gdy dajemy... ofertę specjalną – monstrum jęknęło i zniknęło. Hendrek wytarł żółtą posokę z maczugi w wymięły rękaw. – Oto mój los. Cały czas ściga mnie Wesoły Brax i rości pretensje do maczugi, której żaden śmiertelnik nie może mieć na własność, lecz może ją jedynie wypożyczać. – Znowu w jego oczach pojawił się ów dziwny błysk. Ebenezum wyszedł z cienia. – Nie jest tak źle, jak wyglądało... Bądź tak miły i schowaj maczugę do pokrowca, dobrze? O, grzeczny rębajło. Nie wolno ryzykować. – Wysmarkał nos. – Trzeba przyznać, że wcale gładko uporaliście się z tym demonem. – Ebenezum pociągnął brodę w zadumie. – Moim zdaniem, skuteczność każdej klątwy zależy od punktu widzenia przeklętego. Śledząc wprawnym okiem czarnoksiężnika ostatnie poczynania, zważcie co mówię, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że gdy odczarujemy skarbiec, twoje kłopoty, Hendrek, skończą się raz na zawsze. – Naprawdę? – Brwi Hendreka uniosły się lekko, jakby cały ciężar spadł mu nagle z serca. – Polegaj na moim słowie – Ebenezum wygładził fałdy swej szaty. – A tak a propos, czy król Urfoo rzeczywiście uważa nas za ostatnią nadzieję Via odzyskanie swego złota? Hendrek po raz kolejny zapewnił o ważności naszej misji, po czym poprowadził krętymi uliczkami Krenku do zamku Urfoo. Urodziłem się i wychowałem w księstwie Gurnish, mój świat zaczynał się i kończył na Zagajniku Czarnoksiężnika. Nic dziwnego, że Krenk z bramą i murem obronnym, pięciuset domami i brukowanymi ulicami wydał mi się prawdziwą metropolią. W czasie marszu nie zauważyłem jednak niczego innego. Gdzie były owe tawerny, w których można się zatrzymać na chwilę i wymienić grzeczności z autochtonami? Gdzie zniewalające piękności płci odmiennej? Jakże zdołam nabrać ogłady, nie mówiąc już o należytym treningu przed przybyciem do Vushta, miasta tysiąca zakazanych rozkoszy, jeśli każde napotkane miasto będzie puste i wymarłe jak to? Z oddali dobiegł nas krzyk Hendrek zastygł w bezruchu. Po krzyku usłyszeliśmy kobiecy śmiech. Ktoś jednak rozkoszuje się zabawą, pomyślałem. Weszliśmy na otwartą przestrzeń. W środku stała budowla dwakroć wspanialsza i pięciokrotnie większa od największego budynku. Przed masywną bramą stal strażnik-pierwsza ludzka istota odkąd znaleźliśmy się w obrębie murów miasta. – Stać! – zawołał, gdy stanęliśmy na podwórcu przed nim. – Przedstawić się! Nie zatrzymując się Hendrek powiedział: – Ważne wieści dla króla Urfoo! – Podać personalia pod groźbą utraty życia – zawołał strażnik dobywając miecza. – Zgiń, przepadnij! – krzyknął potężny wojownik. – Nie poznajesz, do kroćset, Hendreka, który wraca po spełnieniu królewskiej misji? Wartownik zmrużył oczy. – Że niby kogo? Nie dosłyszałem nazwiska. – Hendrek straszliwy, a z nim czarnoksiężnik Ebenezum! – Ebenezus? Ten, co to wszyscy o nim śpiewają? – strażnik skłonił się w kierunku mistrza. – To zaiste wielki dla mnie honor, panie, poznać czarnoksiężnika tej miary – dodał, odwracając się do Hendreka, który w tym czasie prawie dotarł do drzwi. – Jak brzmi to twoje imię? Przez te drzwi nie wchodzi byle kto, ot tak sobie. Ostrożność nie zawadzi, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. – Zgiń, przepadnij! – zagrzmiał Hendrek i ze zdumiewającą jak na swoją tusze szybkością wyciągnął maczugę z pokrowca i grzmotnął strażnika w czaszkę. – Uch! Kim jesteście? Kim jestem? Kogo to obchodzi? – wyjęczał strażnik i upadł. – Grzmotnik wysysa pamięć trafionym. On zaraz odzyska świadomość, ale nie będzie pamiętał nikogo ani niczego, nie mówiąc o całym zajściu – Hendrek wsunął maczugę do pokrowca. – Idziemy. Mamy przecież sprawę do króla – powiedział. Wprawnym kopniakiem otworzył drzwi i wszedł do środka. Spojrzałem na mistrza. Ten przez chwilę gładził w zadumie wąsy, po czym skinął przyzwalająco mówiąc: – Skarbiec. Ruszyliśmy za Hendrekiem. Szliśmy długim korytarzem w świetle kopcących, rozedrganych pochodni, których blask rzucał nasze roztańczone cienie na potężne gobeliny zakrywające ściany. Chłodny podmuch wiatru przedarł się przez mój płaszcz i zrobiło mi się o wiele zimniej niż na zewnątrz. Pojąłem, że zamek ten jest naprawdę przeklęty. W odległym końcu korytarza, przed drzwiami przesłoniętymi kurtyną stało dwóch strażników. Hendrek powalił ich, zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć i równie wprawnym kopniakiem jak poprzednio pokonał następne drzwi. – Kto? – krzyknął głos z cienia rzucanego przez wielkie krzesło stojące na podwyższeniu w środku izby. – Hendrek – odparł wojownik. – Kto taki? – zza poręczy wynurzyła się głowa w paradnej koronie. – Ależ tak, to Grubanio, któregośmy wyprawili w zeszłym tygodniu. No i co nam przynosisz, hę? – Oto Ebenezum. Komnatę wypełnił szmer postaci wynurzających się z kryjówek w pomieszczeniu. – Nenebizun? – zapytał ktoś zza krzesła. – Ebenezec? – dobiegło zza filara. – Ebenezum – poprawił mistrz. – Ebenezum! – powtórzył chór głosów około dwóch tuzinów osób wychodzących zza marmurowych kolumn, gobelinów i zbroi, by na własne oczy ujrzeć mistrza. – TEN Ebenezum? O którym pieśni układają? – niedowierzająco powtarzał król Urfoo, prostując się na tronie i uśmiechając. – Hendrek, zostaniesz sowicie wynagrodzony. Oczywiście, gdy tylko zdejmiemy klątwę ze skarbca. – Zgiń, przepadnij – odparł Hendrek. Król wskazał nam wyściełane krzesła przed swoim obliczem i uważnie przyjrzał się pogrążonym w cieniu zakamarkom komnaty. Nic nie drgnęło. Władca odchrząknął i przemówił. – Najlepiej przejdźmy od razu do interesów, co? Ostrożność nie zawadzi, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. – Z ust mi to wyjąłeś, łaskawy panie – odparł Ebenezum wstając ze swojego krzesła i zbliżając się do tronu. – Jeśli wiem, w grę wchodzi przeklęty skarbiec? Zatem nie traćmy czasu. – Moje słowa! – rzekł Urfoo spoglądając nerwowo w belkowanie sufitu. – Chodzi także o moje pieniądze. Duże pieniądze. Zatem nie traćmy czasu. Najlepiej od razu przedstawię ci moich nadwornych doradców do spraw magii. Ebenezum zatrzymał się w pół kroku. – Doradców? – Tak, dwóch nadwornych czarnoksiężników. Objaśnią ci szczegóły klątwy – potwierdził Urfoo i pociągnął za szarfę prawej poręczy krzesła. – Z zasady pracuję sam – odparł mistrz gładząc brodę – ale gdy w grę wchodzi skarbiec, chyba muszę odstąpić od tego. Za plecami króla otworzyły się drzwi, w których pojawiły się dwie postacie, jedna płci męskiej, druga żeńskiej. – Nie traćmy czasu! – zakrzyknął król. – Pozwólcie przedstawić sobie, oto wasi koledzy po fachu, Granach i Vizolea! Nowo przybyli stanęli po obu stronach tronu i przez dłuższą chwilę troje czarnoksiężników mierzyło się uważnym wzrokiem w całkowitym milczeniu. Wreszcie Vizolea uśmiechnęła się i skłoniła mistrzowi. Była wysoką, zgrabną kobietą po trzydziestce, prawie mojego wzrostu, o ognistorudych włosach przetykanych siwymi pasemkami. Miała zielone oczy, a usta rozchylone w pociągającym uśmiechu odsłaniały równe, białe zęby. Ebenezum odpowiedział jej stosownym uśmiechem. Granach był starszy, ubrany na szaro. Skinął uprzejmie głową, a na jego twarzy pojawił się grymas półuśmiechu. – Problemem są – zaczął Urfoo – oczywiście demony. – Wymawiając to słowo skurczył się tak, jakby spodziewał się ich lada chwila. – Jesteśmy oblężeni. Są wszędzie, ale przeważnie – tu uniósł drżącą rękę ku sufitowi – siedzą w wieży mieszczącej skarbiec! Opuścił rękę i zaczerpnął głęboko powietrza. – Zgiń, przepadnij – wtrącił Hendrek. – Ale, zdaje się – ciągnął król – że moi nadworni czarnoksiężnicy lepiej wprowadzą cię w niuanse i zawiłości lokalnej magii – dokończył. – Ależ oczywiście, najjaśniejszy panie – pośpieszył z zapewnieniem Granach, którego twarzy nie opuścił jeszcze głupkowaty półuśmieszek. – Chociaż wcale nie musielibyśmy uciekać się do takich środków, gdybyśmy użyli zaklęcia Złotej Gwiazdy. Urfoo zesztywniał na tronie. – Nie! To zaklęcie kosztowałoby mnie połowę moich zasobów. Musi istnieć jakiś lepszy sposób! Ebenezum pogładził wąs. – Z całą pewnością. Zapewniam, że jeśli pozostali czarnoksiężnicy zechcą zasiąść ze mną do dyskusji, znajdziemy stosowne rozwiązanie. – Nie ma nic lepszego niż zaklęcie Złotej Gwiazdy – upierał się Granach. – To pół mojego złota – zawołał król, a szeptem dodał: – Może powinniście wszyscy, hm... rzucić okiem na wieżę? Granach i Vizolea wymienili spojrzenia. – Świetnie, najjaśniejszy panie – odparła Vizolea. – Czy życzysz sobie towarzyszyć nam? – Ja, towarzyszyć? – Urfoo zbladł jeszcze bardziej. – Czy to absolutnie niezbędne? Vizolea potwierdziła skinieniem głowy, a na jej ustach pojawił się smutny uśmiech. – Po stokroć tak. W Karcie czarnoksiężnika stoi niedwuznacznie, że członek rodziny panującej musi towarzyszyć każdej wizycie czarnoksiężnika w skarbcu. – Tu jest podpis – dodał Granach. – U dołu strony. Złożony własną krwią. Urfoo zsunął koronę na tył głowy i pogładził brew. – O rany boskie, jak do tego w ogóle doszło? – Wybaczysz śmiałość, o panie – powiedziała Vizolea spuszczając wzrok – ale to ty ustaliłeś ostateczne warunki paktu. Król przełknął ślinę. – Nie traćmy czasu. Więc muszę iść z wami? Granach i Vizolea potwierdzili. – Nie ma na to rady, przynajmniej bez Złotej Gwiazdy – dodał Granach. – I tak też się stanie – głos mojego mistrza przerwał napięcie rosnące wokół tronu i osoby panującego. – Wszyscy zbadamy skarbiec. Z samego rana! Urfoo, którego ciało jakby kurczyło się, ożywił się nagle, wyprostował i uśmiechnął: – Z rana? Ebenezum przytaknął. – Mój uczeń i ja mamy za sobą długą drogę. Czyż nie będzie lepiej i bezpieczniej stawić czoła klątwie w pełnym świetle dnia i z wypoczętym umysłem? – Rano! – krzyknął Urfoo zwany Mężnym i uśmiechnął się do nadwornej dwójki czarnoksiężników. – Zatem dziękuję, jesteście wolni do śniadania, czyż nie, Ebenezum? Widzę, że jesteś czarnoksiężnikiem o wyjątkowo rzadko spotykanej spostrzegawczości. Moje służące zaraz przygotują wam pokoje i podadzą kolację. A rankiem skończycie z klątwą! Wyprostowałem się jak struna. Służące? Może jednak wydarzy się coś godnego uwagi w tym mieście. – Musimy uzgodnić szczegóły, Winku – powiedział mistrz, gdy wreszcie zostaliśmy sami. – Mamy czas tylko do rana. Zostawiłem układanie skór i poduch na legowisku, na którym miałem spać i odwróciłem się do mistrza. Usiadł na przestronnym łożu zainstalowanym dopiero co przez służbę i wsparł głowę na dłoniach, które z obydwu stron objęły majestatyczną, siwą brodę. – Nie spodziewałem się czarnoksięskiej konkurencji – powiedział i zrzuciwszy czapkę z głowy nagle wstał. – Ale skończony mag musi być gotowy na każdą, nawet skrajną ewentualność. Sprawą wagi najwyższej, mój drogi, jest, biorąc pod uwagę wysokość naszego honorarium, by nikt pod żadnym pozorem nie dowiedział się o mojej nieszczęsnej dolegliwości – Ebenezum przemierzał pokój wolnym krokiem i mówił dalej: – Pouczę cię co do użycia pewnych utensyliów z naszego wora. Musimy niestety robić dobrą minę. Przeprawa z zaczarowaną maczugą nasunęła mi pewien pomysł co do tego, jak wywieść w pole moją chorobę. Ktoś zastukał do drzwi. – Spodziewałem się tego – powiedział Ebenezum – zobacz, które to z nich. Otworzyłem. W drzwiach stał Granach. Wszedł niezdarnie, szurając nogami, a na jego twarzy wciąż widniał grymaśny uśmieszek. – Wsączcie, że niepokoję o tak późnej porze – zaczął – ale sądziłem, że dopiero teraz będę miał sposobność godnego powitania was. – Ależ, doprawdy – odparł Ebenezum, unosząc jedną brew. – Sądzę także, iż zachodzą tu pewne okoliczności, o których powinniście być poinformowani, zanim, rzecz jasna, udamy się na inspekcję wieży. – Doprawdy? – druga brew Ebenezuma poszła w ślady pierwszej. – Tak. Najpierw kilka zwięzłych uwag o naszym patronie, królu Urfoo zwanym Mężnym. Na szczęście dla niego, Krenkici przyzwyczajają się i pielęgnują przydomki nadawane władcy w czasach jego młodości. Urfoo zarzucił całkowicie szalone konne skoki nad przepaścią już w wieku szesnastu lat i obecnie cały swój czas spędza w skarbcu licząc złoto. Zważcie, że nie wspominam nic o wydawaniu. Po prostu tylko liczy. Zatem jeśli oczekujecie sowitej zapłaty za usługę, możecie pójść sobie w dalszą drogę choćby zaraz. Nasz władyka powinien się raczej nazywać Urfoo Skąpiec. Zapłata nie będzie nawet po części warta podejmowania aż takiego ryzyka! – Doprawdy – powiedział Ebenezum gładząc brodę. Granach zakasłał. – Skoro już to wiecie, spodziewam się, że wkrótce ruszycie w drogę. Mistrz pociągnął za rękawy swej szaty, wygładzając załamania na materiale. – Bynajmniej. Wędrowny czarnoksiężnik, niestety, nie przebiera w klienteli jak w ulęgałkach, jak czynią to czasem magicy municypalni. Musi podejmować się każdej roboty, jaka wpada mu w ręce i żywić nadzieję, że jakkolwiek mizerna będzie zapłata, to zapewni mu fundusze niezbędne do kontynuowania podróży. Wytrzeszcz zniknął z twarzy Granacha. – Ostrzegałem was – prychnąj przez zęby. – Wasza zapłata nawet w minimalnym stopniu nie zrekompensuje ogromu czekających was niebezpieczeństw. Ebenezum uśmiechnął się i podszedł do drzwi. – Ależ, doprawdy? – powiedział otwierając je – zatem do śniadania? Granach wyśliznął się z pokoju, a mistrz zamknął za nim drzwi. – Teraz jestem pewien, że w grę wchodzą duże pieniądze. Ale do interesów. Pouczę cię za chwilę, w którym tomie i na której stronie można znaleźć trzy proste egzorcyzmy. Szczerze mówiąc, to zastanawiam się, czy w ogóle zrobimy z nich użytek, ale... Wyciągnął z kieszeni notatnik, w którym stale coś zapisywał i zaczął wydzierać kartki. – Tymczasem przygotuję doraźne lekarstwo. Wpadłem na ten pomysł dzięki maczudze Hendreka – ciągnął, drąc kartki w wąskie paski. – Otóż kiedy jego maczuga oddycha wolnym powietrzem, ja kicham. Ale kiedy jest w pokrowcu, mój nos nie reaguje, gdyż nie rejestruje jej czarodziejskiej woni. Zatem jeśli wyłączę wrażliwość na czynniki magiczne, przestanę kichać. Zwinął pierwszy pasek w długi sztywny tampon. Podniósł tampon tak, bym mógł mu się dokładnie przyjrzeć, po czym wepchnął go do nosa. Znów rozległo się pukanie do drzwi. – W samą porę – powiedział mistrz wyjmując tampon. – Zobacz któż to tym razem. Była to Vizolea. Przebrała się ze swoich sztywnych, formalnych szat czarnoksięskich w zwiewną czarną suknię z głębokim dekoltem. Przepaścistą zielone oczy spojrzały głęboko w moje. Uśmiechnęła się. – Jesteś Winicjusz, prawda? – Tak – szepnąłem. – Chciałabym pomówić z twoim mistrzem, Ebenezumem. Odsunąłem się i zaprosiłem ją do środka. – Ależ, doprawdy – rzekł mistrz. Odwróciła się do mnie i jej subtelna dłoń o długich palcach dotknęła mojej piersi. – Winicjuszu, czy nie zechciałbyś zostawić mnie na chwilę z mistrzem sam na sam? Spojrzałem na Ebenezuma, który przytaknął gorliwie. – Pozwól, że opowiem ci o Złotej Gwieździe – dobiegło do mnie, gdy zamykałem za sobą drzwi. Stałem w korytarzu kompletnie oszołomiony. Z zachowania Vizolei wynikało, że chodzi jej o coś znacznie więcej niż zwykła rozmowa. Z moim mistrzem? Hm. To o mnie mówiono, że utrzymuję bardzo bliskie stosunki z okolicznymi młódkami, zaś Ebenezum zdawał się być ponad takie rzeczy. Ale przecież byłem tylko uczniem nie wprowadzonym jeszcze we wszystkie arkana i niuanse życia prawdziwego czarnoksiężnika. Usiadłem ciężko, zastanawiając się, jak zasnąć na zimnej kamiennej podłodze i pragnąc niezmiernie, by któraś z przydzielonych nam służących pojawiła się tu akurat i nieco ulżyła moim niewygodom. Chciała odejść. – Zaczekaj! – krzyknąłem. – Jestem uczniem czarnoksiężnika. Kiedy w życiu będziesz miała okazję pobyć z kimś choć w połowie tak interesującym jak ja? Nie słuchała. Oddalała się coraz dalej. Biegłem za nią” próbując dogonić ją. Na próżno. Bez sensu. Byłem jej całkowicie obojętny. Chwyciłem wreszcie za jej fartuch, który wlókł się po ziemi, wytrąciłem z rąk tacę i błagałem chociaż o jedno słowo. – Zgiń, przepadnij – odpowiedziała, jednak jej głos był stanowczo za gruby. Ocknąłem się i ujrzałem twarz Hendreka oświetloną migotliwym płomieniem pochodni – Strzeż się, Winicjuszu! Nie jest zbyt bezpiecznie sypiać w tych korytarzach. Demony przewalają się tędy aż do białego rana! – powiedział i pochylił się nade mną, tak że widziałem każde drgnienie jego policzków, po czym dodał szeptem: – Tak jęczałeś przez sen, że zrazu pomyślałem, że też jesteś demonem. Dostrzegłem w jego dłoni Grzmotnika. – Są takie noce, kiedy nie mogę zmrużyć oka w obawie przed demonami. Aż dziw bierze. Dzisiaj nie spotkałem jeszcze żadnego. Chwyć się maczugi – powiedział i pomógł mi wstać. – Co sprawiło to twoje jęczenie po nocy na korytarzu? Opowiedziałem mu sen o służącej. – Ach, tak – odparł. – W tym miejscu pełno dzikich koszmarów. Zamczysko zbudował przeklęty dziadzio naszego obecnego króla Urfoo. Niektórzy zwali go Vorterk Szczwany, inni Mingo Deknięty. Jeszcze inni wołali go Eldrag Obelżywy, a byli i tacy, co mówili o nim Greeshbar Pląsający. Ale to zupełnie inna historia. Ja mówię o korytarzach, które on zbudował, a teraz nawiedzają je duchy. Czasem dźwięk niesie się tak daleko, że wydaje się, iż dochodzi z zupełnie innej strony. Pss! Nie zdołałem nawet napomknąć, że jak na razie to właśnie on wypełniał ciszę swoim gadaniem, gdyż z oddali dobiegły powtarzające się krzyki. Nadstawiłem ucha. Krzyki przypominały coś w rodzaju: Śmierć Ebenezumowi! Śmierć Ebenezumowi! – Zgiń, przepadnij! – zagrzmiał Hendrek. Zrobiłem krok w stronę, skąd dochodziły okrzyki, ale Hendrek chwycił mój płaszcz w potężną pięść i pociągnął przez labirynt korytarzy w przeciwnym kierunku. Przy każdym skrzyżowaniu stawał na chwilę, słuchając aż krzyki wskażą mu, w którą stronę skręcić. Czasem zdawało mi się, że zmierzamy w ich kierunku, czasem, że się oddalamy. W okamgnieniu całkowicie straciłem orientację. Jednak głosy brzmiały coraz wyraźniej. Odróżniałem już bez trudu, że były dwa i oba bardzo wzburzone. – Właśnie że nie! – Ale musimy! – Chcesz działać zbyt pochopnie! – Ty w ogóle nie chcesz działać! Będziemy musieli czekać całe wieki zanim dobierzemy się do skarbca. – Gdyby zlecić to tobie, cała sprawa wymknęłaby się nam z rąk już dawno. Powinniśmy dokooptować Ebenezuma! – Nie! Jak możesz mu ufać! Ebenezum musi umrzeć! – A może lepiej będzie jak ja się przyłączę do niego i załatwimy ciebie! Hendrek zatrzymał się niespodziewanie i wszedłem na niego. Uderzyłem kolanem w zbroję. – Tam ktoś jest! Drzwi przed nami rozwarły się gwałtownie. Zamarłem w bezruchu, czekając na zjawienie się właścicieli głosów. Zamiast nich pojawiło się zgoła coś innego. – Zgiń, przepadnij! – wymamrotał Hendrek dostrzegłszy, że zjawa pełznie w naszą stronę. Przypominała pająka, lecz była mniej więcej mojego wzrostu i miała dwanaście nóg zamiast ośmiu. I do tego była jasnoczerwona. Maczuga Hendreka świsnęła nad jego głową. Grzmotnik zdawał się o wiele mniejszy niż zwykle. Zjawa syknęła i odskoczyła. Z otwartych drzwi dołączyła do niej druga maszkara. Była wielka, zielona i podobna do ropuchy, lecz z Wami w pysku. Doskoczyła do pająkopodobnego monstrum i warknęła w naszą stronę. – Zgiń, przepadnij – wysapał Hendrek. Rozważyłem możliwości ucieczki, ale jego masywne cielsko skutecznie zatarasowało jedyną drogę odwrotu. Spasiona ropucha wysforowała się przed pajęczaka. Zdawało się, że kły błysnęły w uśmiechu. Po chwili szczudłonogi pająk ruszył w naszą stronę. Ropucha burknęła coś i zaczęła przepychać się między jego nogami, gdy cztery z nich owinęły się wokół niej i cisnęły na bok. Czerwona maszkara wysunęła się na czoło. Wtedy ropuchowaty potwór skoczył wprost na grzbiet pajęczaka. Tamten syknął, a ropucha warknęła. Ich kończyny zwarły się i stwory zaczęły turlać się po podłodze. Wkrótce przypominały wirujący czerwono-zielony kłąb, w którym co pewien czas mignęło to szczudło, to kieł. Niebawem zniknęły w chmurze brązowego, obrzydliwie cuchnącego dymu. – Zgiń, przepadnij – mruknął Hendrek. Za nami otworzyły się drzwi. – Nie wydaje wam się, że najwyższa pora spać? Był to Ebenezum. Zacząłem wyjaśniać co zaszło, ale mistrz gestem nakazał mi milczenie. – Musisz się wyspać – powiedział. – Jutro czeka nas bardzo ciężki dzień. – Skinął głową ku Hendrekowi. – Do zobaczenia rano. Wojownik jeszcze raz spojrzał w miejsce, gdzie zniknęły stwory. – Zgiń, przepadnij – odparł zamiast „dobranoc” i ruszył korytarzem. – Co do mnie, odpada – stwierdził Ebenezum, zamykając drzwi. Rozdział 4 „Nie ufaj innemu czarnoksiężnikowi” – mawiają niestety nazbyt często adepci owej sztuki. W gruncie rzeczy, można spokojnie zaufać innemu koledze po fachu, zwłaszcza gdy w grę nie wchodzą większe pieniądze, a zaklęcia wasze ze sobą nie kolidują. NAUKI EBENEZUMA, tom 14 Apetyt nie dopisywał nikomu z zasiadających przy stole. Wciąż powtarzałem w pamięci trzy dopiero co wyuczone zaklęcia. Mistrz był o wiele mniej rozmowny niż zwykle – najwyraźniej był bardzo skupiony. Cały czas uważał, by papierowe tampony niespodziewanie nie wypadły mu z nosa. Vizolea i Granach spoglądali na siebie z przeciwnych stron stołu, Hendrek mamrotał coś pod nosem, a król dygotał na całym ciele. Ebenezum odchrząknął i przemówił, ostrożnie poruszając jedynie dolną częścią twarzy. – Musimy dokonać inspekcji wieży – powiedział dziwnie bezdźwięcznym, matowym głosem. – Wieży? – wyszeptał Urfoo. – No, w zasadzie tak, nie traćmy czasu. – Przełknął głośno. – Wieża. Ebenezum wstał, a za nim pozostali. – Prowadź Hendreku – polecił, po czym wolnym krokiem zbliżył się do króla. – Skoro przechodzimy do wizji lokalnej wieży, wasza wysokość, pragnąłbym zawczasu dokonać uzgodnień finansowych. – Finanse? – zadrżał Urfoo. – Ależ nie traćmy czasu! Skarbiec jest zaklęty! Vizolea błyskawicznie znalazła się u boku Ebenezuma. – Czy na pewno chcesz dokonać inspekcji wieży? Możesz tam spotkać coś, czego w życiu nie chciałbyś oglądać. – Jej dłoń dotknęła piersi mistrza. – Pamiętasz naszą wczorajszą rozmowę? – Ależ, doprawdy tak – Ebenezum szarpnął znacząco wąsy. – Czuję, że w skarbcu spotkamy coś, co zadziwi nas wszystkich. – Zgiń, przepadnij! – dobiegło z czoła pochodu, który właśnie wyruszył z sali tronowej. – Naprawdę muszę iść z wami? – jakby w odpowiedzi dobiegło z końca. – Karta – odparł Granach. – Chyba zbyt się śpieszymy, co? – król wytarł czoło pysznym koronkowym rękawem. – Może by tak odłożyć sprawę i dokładniej rozważyć przyszłe poczynania? – Odłożyć? – Granach i Vizolea wymienili spój? rżenia. – Cóż, jeśli to konieczne – dodali unisono, odwrócili się i wpatrzyli w przestronną salę. – Jeśli teraz odłożymy to na później – powiedział Ebenezum – jego wysokość może już nigdy w życiu nie zobaczyć swoich pieniędzy. – Nigdy? – król pokręcił pytająco głową i zadrżał. – Pieniądze? Nigdy? Nigdy pieniądze? – zrobił głęboki wdech. – A więc nie traćmy czasu! Do wieży! Wspięliśmy się po wąskiej serpentynie schodów na przestronny podest i stanęliśmy przed grubymi, dębowymi drzwiami. – Skarbiec – zaintonował śpiewnie Hendrek. – Wasza wysokość, zaklęcie, jeśli łaska – zauważył Granach. Przykucnięty w odległym kącie podestu Urfoo z zaciśniętymi powiekami, krzyknął: – Głos mój oraz ciąg do złota, niech otworzy skarbca wrota. Drzwi szczęknęły sucho i stanęły przed nimi otworem. – Wchodźcie, śmiało – zachęcał Urfoo. – Ja zaczekam na zewnątrz. Ebenezum pierwszy wkroczył do skarbca. Podążyłem za nim. Pomieszczenie nie było zbyt obszerne, ale też nie było małe. Prawie w całości wypełniali je zdobne szkatuły, stosy złotych sztabek, przewspaniałe klejnoty i pokaźna liczba przeciętnie wyglądających worów ułożonych warstwami na wysokość wzrostu średniego mężczyzny, zaś pod ścianami jeszcze wyże}. Z niemałym trudem dotarliśmy do środka pomieszczenia. – Zgiń, przepadnij – mruknął Hendrek. – Gdzież podziały się demony? Z podestu dobiegł przeraźliwy wrzask i do skarbca wpadł Urfoo, a tuż za nim czerwony pająk. – Pająk z Sieciowa – zawołał Ebenezum i chwycił się za nos. – Granach! – krzyknęła Vizolea. – To nie było uzgodnione! – Wasza wysokość – zawołał Granach. Jedyna nadzieja w zaklęciu Złotej Gwiazdy, które wypowiem osobiście! – Tylko nie ty! – Vizolea wyrecytowała kilka słów pod nosem. – Jeśli ktokolwiek, to tylko ja! Do pokoju wskoczyła ropuchowata maszkara. – Ropucha z Szuwarowic – zawołał Ebenezum. – Prędzej, Urfoo – krzyczał Granach – daj mi zgodę na rozpoczęcie zaklęcia, zanim będzie za późno! Spomiędzy klejnotów wystrzeliło czerwone odnóże. – Rak z Mułowa – poinformował mnie mistrz. – Tylko nie rak – wrzasnęła piskliwie Vizolea. – Tym razem posunąłeś się za daleko, Granach! Przybądźcie o jadowite wszy komornicze! Granach odsunął się na bok, schodząc z drogi zadyszanemu Urfoo, którego ścigały pajęczak, spasiona ropucha i wyszczerzony skorupiak. – No nie, dość tego! – zawołał Granach. – Przybądźcie, o wy, straszliwe byki z Arktyki! Ebenezum niecierpliwie zamachał rękami w powietrzu: – Przestańcie wreszcie! Zaraz spowodujecie przeciążenie magiczne. Wtem powietrze zadygotało. Przed nami wymiotno-żółta chmura dymu przybrała postać potężnego renifera, który wydał zaśpiew godowy. – O, czcigodny Hendrek! – zawołał na powitanie Wesoły Brax. – Jakże miło cię znowu oglądać. My, z rodzaju demonicznego wprost nie możemy oprzeć się pokusie skontrolowania stref hiperaktywności czarnoksięskiej, a nuż trafi się jakiś dobry interes. No i czyż się nie trafia? Może ktoś z was kochane ludziska, reflektowałby na parę ostrzy magicznych, zanim zjawi się reszta mojej familii, co? – Zgiń, przepadnij – burknął Hendrek. Obok przebiegł Urfoo wołając: – Dobrze, zgoda! Pomyślę o Złotej Gwieździe. Za nim, rześkim galopem przebiegła błękitna krowa z mocno przekrwionymi ślepiami. – Przybądź lwie z Puszczy Kwadratowych Drzew! – Przybądź głuszcu z Podsłuchowa! – Przestańcie! Tego już za wiele! – zawołał Ebenezum podwijając rękawy i przyjmując pozycję pełną gotowości do rozpoczęcia zabiegów czarnoksięskich. – A ty, chłopcze? – Brax zwrócił się do mnie. – Mam tu podręczny zaczarowany kordelas. – Zawsze trafia prosto w serduszko. Może też służyć jako finezyjny nóż do otwierania kopert Prawie darmo. Tylko podpisz, o tutaj w ostatniej linijce. – Przybądź tygrysie z Saharaine! – Przybądź pstrągu ze Ściekowic! – Za dużo tego – zawołał Ebenezum i kichnął tak potężnie jak jeszcze nigdy dotąd. Skrawki papieru posiekanego tym kichnięciem na konfetti obsypały świeżo zmaterializowanego diabelskiego pstrąga, zaś odrzut eksplozji grzmotnął Ebenezumem o stos klejnotów. Mistrz nie ruszał się. Najwyraźniej stracił przytomność. – Zgiń, przepadnij – znów zaintonował Hendrek. – Może, wobec tego – Brax nie rezygnował, rozglądając się po pomieszczeniu – kupisz ode mnie jakąś posiastną siekierkę? – Przybądź antylopo z Galopadnic! Ktoś musi to przerwać! Zdaje się, że ja. Trzeba użyć zaklęcia egzorcystycznego. – Sheebly Gravich Etoa Shrudu – zacząłem. – Przybądź słoniu ze składu porcelany! Zaraz, chwileczkę. Czy to miało być: Sheebly Gravich Etoa, czy też może: Etoa Gravich Sheebly? Postanowiłem spróbować także drugiego wariantu. – Dobra! Skoro mnie zmuszasz! Przybądź waleniu z Glinianek! Coś wybuchnęło dokładnie na środku izby. Zamiast walenia zmaterializował się otwór czarny jak smoła. Ebenezum poruszył się na chrzęszczącym materacu z klejnotów. Brax spojrzał przez ramię na powiększającą się czarną dziurę. – Jasny gwint! Że też musiało się to zdarzyć właśnie teraz, gdy prawie dobiłem targu. No, nic to, bywajcie. Do zobaczenia w Diabolandii! – powiedział i zniknął. Nagle w izbie zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Dwaj pozostali na nogach czarnoksiężnicy przerwali czarowanie w pół zaklęcia, a maszkary, demony, byki, tygrysy oraz pozostała swołocz obecna w izbie zwróciły się ku rozszerzającej się dziurze. Ebenezum otworzył oczy i krzyknął: – To wir diabelski! Szybko, jeszcze możemy go zaczopować, ale wspólnymi siłami. Zerwał się wiatr. Wszystkie zjawy i maszkary zostały wessane przez wirującą plamę. Granach i Vizolea dziko gestykulowali. – Razem! – wołał Ebenezum. – Musimy razem! Znów zaczął kichać. Zakrył nos fałdami szaty i odsunął się od wiru. Na próżno. Zgięty wpół, doświadczał kolejnych ataków kataru. Czerń pochłaniała właśnie klejnoty i zbliżała się do worów ze złotem. Czułem, jak podmuch wciąga i mnie. Granach wrzasnął i zniknął w otchłani. Vizolea krzyknęła coś w stronę dziury i również została wchłonięta. Ebenezum odrzucił fałdy i wykrzyczał zaklęcie wprost w rosnący świst huraganu. Obok mnie przetoczyła się po podłodze sztabka złota i została połknięta przez wir. Ebenezum wykonał fachowe chassez i wir zmalał. Po kilku kolejnych ruchach mistrza otwór zmniejszył swój obwód do jakichś trzech stóp. Ebenezum znów kichał. – Zgiń, przepadnij – wołał Hendrek. Król Urfoo z wybałuszonymi ze strachu oczami sunął po podłodze w stronę ziejącej otchłani. Do spółki z Hendrekiem próbowaliśmy przyjść mu z pomocą, zmagając się z potężnymi podmuchami. Rozsypane klejnoty przepadły w dziurze. Próbowałem zastawić otwór potężną skrzynią, ale i ta zniknęła w nienasyconej czeluści. – Moje złoto! – wołał Urfoo, kierując się ku żarłocznemu wirowi. Chwyciłem go za jedną nogę, a Hendrek za drugą. Walczyłem zawzięcie o znalezienie oparcia dla stóp na pokrytej rozrzuconymi klejnotami podłodze. Pośliznąłem się i wpadłem na wojownika. – Ugh! – stęknął Hendrek i też stracił równowagę. Przewrócił się i połową ciała zawisł nad czernią otworu. Wiatr ustał. Hendrek był pół tu, pół diabli wiedzą gdzie. Jego talia skutecznie zatkała wir. Ebenezum wysmarkał nos. – No, teraz lepiej – dowiedział z ulgą wyrecytował kilka zaklęć, kichnął raz jeszcze i dziura zamknęła się. Hendrekowi pomogliśmy stanąć na nogi. Mistrz pokrótce ze spokojem wyjaśnił zaistniałą sytuację królowi, który siedział ze szklistymi, załzawionymi oczami wbitymi w gołą podłogę, jeszcze niedawno uginającą się pod ciężarem najróżniejszych bogactw. Wyjaśnił, że królewscy nadworni czarnoksiężnicy usiłowali okpić swego pracodawcę i wyłudzić połowę jego skarbów. Kiedy zawiodły wszystkie sposoby dotarcia do skarbca, rzucili klątwę. Klątwa czyniła stosowny użytek z klauzuli w Karcie czarnoksiężnika stanowiącej o konieczności fizycznej obecności członka rodziny królewskiej przy komisyjnym otwarciu drzwi skarbca. Wyjaśnił też w jaki sposób on, Ebenezum, wykrył całe szachrajstwo, a także nadmienił iż spodziewa się godziwej zapłaty za ocalenie królewskich pieniędzy. – Pieniądze? – wyszeptał król Urfoo, zwany Mężnym, rozglądając się po izbie. Tylko kilkanaście poślednich klejnocików i parę kawałków złota pozostało w miejscu, które kiedyś nurzało się w ich obfitości. – Pieniądze! Zabraliście moje pieniądze! Straż! Zabić ich! Zabrali moje pieniądze! Uhrrah! Maczuga Hendreka trafiła go dokładnie w czubek głowy. – Uhrrah, co? Że co? Gdzie ja jestem? A, dzień dobry, a kuku! – i król padł bez czucia – Zgiń, przepadnij – mruknął Hendrek. Grzmotnik znów spisał się bez zarzutu. Ebenezum zasugerował, iż chyba najwyższa pora ruszać w drogę. Mijały długie godziny, ale nie trafił się nikt, kto odważyłby się podwieźć nas choćby kawałek. Ebenezum uznał, iż najlepiej będzie, jeśli zachowa incognito i przywdzieje szaty w neutralnych, szarobrązowych barwach, lecz niestety, mijające nas wozy w dalszym ciągu nie wykazywały najmniejszej ochoty, by podwieźć nas. Nic dziwnego, to zapewne rozmiary Hendreka odstraszały każdego. Ebenezum pogładził brodę i zaproponował: – Może szczęście dopisze nam, gdy się rozdzielimy. – Zgiń, przepadnij – Hendrek zadrżał i zacisnął dłoń na pokrowcu z Grzmotnikiem. – A co z moją klątwą? – Drogi Hendreku – Ebenezum w serdecznym geście przyjaźni położył rękę na potężnym ramieniu wojownika – zapewniam cię, że Brax nie wejdzie ci w oczy przez dłuższy czas. Wir był tak potężny i gwałtowny, że narobił sporego zamieszania co najmniej do trzeciej strefy Diabolandii. Uwierz opinii eksperta. Upłynie kilka miesięcy, zanim doprowadzą swoje linie komunikacyjne do jako takiego porządku. – W takim razie – burknął Hendrek – zostałem uwolniony od Braxa i jemu podobnych? – Przynajmniej na razie. Niestety, to był tylko doraźny środek zaradczy. Widzisz, ja też uskarżam się na pewną dolegliwość... – mistrz przerwał i spojrzał Hendrekowi głęboko w oczy. – Też kłopot w zasadzie krótkotrwały, lecz wierz mi, że właśnie z tego powodu nie mogę pomóc tobie. Ale dam ci kilka adresów wybitnych specjalistów sztuki czarnoksięskiej w Vushta. Oni z pewnością będą w stanie pomóc ci szybko i skutecznie. Ebenezum zapisał trzy nazwiska na arkusiku z notatnika i podał wojownikowi. Hendrek natychmiast wepchnął kartkę do pokrowca z Grzmotnikiem i skłonił się nisko mistrzowi. – Dzięki ci, o wielki czarnoksiężniku. Zatem, do Vushta. Wydawało się, że jego głowa drży z podniecenia, ale równie dobrze mógł to być efekt kaskad deszczu uderzających o jego hełm. – W końcu my też udajemy się do Vushta – wtrąciłem się. – Może zatem spotkamy się kiedyś. – Kto wie, co przyniesie los? – powiedział Hendrek i odwracając się mruknął: – A, zgiń, przepadnij! Wkrótce zniknął w strugach rzęsistego deszczu. Spojrzałem na mistrza Mimo przebrania ociekającego wodą trzymał się prosto i dumnie – czarnoksiężnik w każdym calu. I jeśli w chwili przybycia do Krenk opadły go jakieś wątpliwości, to następne wydarzenia sprawiły, że pozbył się ich z pewnością. Był przecież Ebenezumem, najwspanialszym czarnoksiężnikiem w leśnej krainie. A także w Krenk. Dłużej nie mogłem już tłumić swojej ciekawości. Zapytałem mistrza, co wie o spisku przeciwko królowi Urfoo. – O, to prosta sprawa – odparł Ebenezum. – Urfoo był w posiadaniu bogactw, które tamci dwoje chcieli mu wyrwać, ale nie mogli z powodu zaklęcia blokującego wejście. Wymyślili zatem zaklęcie Złotej Gwiazdy. Tak je sformułowali, że aby zadziałało, Urfoo musiałby wydać im połowę zawartości skarbca. Osobiście nie sądzę, by ich wina była aż tak wielka. Według słów Vizolei, król nie raczył jak dotąd nawet rozważyć formy płatności ich honorarium. I to od pierwszego dnia ich służby. Niestety, stali się nazbyt chciwi, przestali działać razem, a efekty tego widziałeś na własne oczy. Zdaje się, że nawet rozważali możliwość zwiększenia ilości złota Urfoo do trzech godziwych udziałów. Tak przynajmniej sugerowała Vizolea, chociaż, jak wiesz... – tu mistrz zakasłał znacząco. Ogarnął wzrokiem pustą drogę, sięgnął do kieszeni przemokniętego płaszcza i wyciągnął sztabkę złota. – O, jest a już się bałem, że zgubiłem ją w czasie ucieczki. Mam na sobie tyle ciuchów, że przestałem czuć jej obecność w kieszeni. Gapiłem się oniemiały, gdy czarnoksiężnik znów chował złoto. – Ale jakim cudem to zdobyłeś, panie? Przecież skarbiec został wymieciony praktycznie do czysta. – Skarbiec owszem tak, ale moje kieszenie nie. Czarnoksiężnik musi być przewidujący, Winicjuszu, i umieć żyć z ołówkiem w ręku. W końcu oczekuje się od nas, byśmy żyli na odpowiednim poziomie. Pokręciłem głową. Nigdy w życiu nie powinienem był wątpić w mojego mistrza. Ebenezum wpatrywał się w nieprzerwane strugi deszczu. – Od początku wiedziałem, Winku, że coś wisi w powietrzu – powiedział po chwili milczenia. – Nie sądziłem jednak, że tak prędko spotkamy się z aż takim nasileniem sztuk magicznych. – Zatem, mieliśmy szczęście? – Być może. Dopisywało nam ono przez ostatnich kilka miesięcy w naszej chacie. Co najmniej pół tuzina dobrze płatnych zleceń to efekt działania Diabolandii. Chyba dlatego ruszyliśmy do Vushta o wiele wcześniej niż początkowo zamierzałem. – Spojrzał w niebo. Deszcz spływał mu po policzkach i brodzie tworząc długie, ociekające kosmyki. – Ach, gdybyż tak zaryzykować zaklinanie pogody! Ale dzisiaj stanowczo za dużo kichałem. Jeszcze jeden powiew magii i obawiam się, że mój nos zacząłby samodzielną egzystencję. Mistrz robił dobrą minę, podkpiwając sobie ze swej choroby, ale wyraźnie czułem, że mimo wszystko, martwi go ona i to bardzo. Robiłem co mogłem, by odwrócić jego uwagę. – Opowiedz o Vushta, panie – poprosiłem. – A, Vushta, miasto tysiąca zakazanych rozkoszy – nastrój Ebenezuma zdawał się rozjaśniać z każdym wypowiedzianym słowem. – Cóż, jeśli nie będziesz zbyt ostrożny, miasto to może odmienić cię całkowicie w mgnieniu oka. To właśnie miałem nadzieję usłyszeć. Prosiłem usilnie, by mistrz kontynuował. – Na dziś wystarczy tej opowieści o magii i bajkowych miastach – to wszystko co zechciał powiedzieć. – Jak na razie szczęście nam dopisuje. Tak a propos, to zdaje mi się, że oto nadciąga pomoc. I rzeczywiście. Kryty plandeką wóz zjechał na pobocze i zatrzymał się. Może choć noc uda się nam spędzić w suchszym miejscu. – Podwieźć? – zapytał woźnica. Wgramoliliśmy się z tyłu. – Parszywa noc – ciągnął. – Zaśpiewam wam coś. Dla dodania otuchy. Przecież, jakby nie było, jestem wędrownym minstrelem. Prawdziwie zaniepokojony Ebenezum wyjrzał spod kaptura, po czym nasunął go na twarz tak, że była całkowicie zasłonięta. – Co też mogłoby pasować na taką okazję? – Woźnica szarpnął lejca nakazując mułowi wyruszenie w dalszą drogę. – Mam! Coś w sam raz na diabelską noc jak dzisiejsza. Zaśpiewam wam o najmężniejszym z mężnych w okolicy, czarowniku z leśnej krainy opodal Gurnish, zwanym Niebiednezum. Tak mi się zdaje. Kawałek jest trochę przydługi, ale męstwo tego faceta chwyci was za serduszka jak dwa a dwa jest cztery. Przy trzeciej zwrotce Ebenezum spał w najlepsze. Rozdział 5 Przeciętny, typowy duch, rzecz ogólnie biorąc, jest o wiele bardziej złożoną, ba, interesującą, istotą niż zwykło się uważać. Łagodne i kojące pobrzękiwanie łańcuchami, czy też stojąca w uroczych płomieniach fizys, nie muszą stanowić o przynależności owej istoty do klasy podrzędnej. Niektóre duchy, zwłaszcza wyposażone w głowy i gadające wargi są w gruncie rzeczy urokliwymi partnerami do rozmowy. Powiedzonkami i przysłowiami sypią jak z rękawa, a znakomita większość duchów przestrzega surowo jakże fortunnego zwyczaju całkowitego znikania o świcie – gdybyż krewni i znajomi en masse zwyczaj ów kultywowali. NAUKI EBENEZUMA, tom 6 Posłowie posłowia B Po męczących przygodach z królem Urfoo obaj mieliśmy podstawy sądzić, że nasze zezowate szczęście musi wreszcie spojrzeć w drugą stronę i że spotkamy czarnoksiężnika na miarę Ebenezuma bez konieczności podróży do jakże odległego Vushta. Jednak z każdym następnym dniem perspektywa konieczności dotarcia do miasta tysiąca zakazanych rozkoszy rysowała się niestety coraz wyraźniej. Z jednego miejsca przeganiano nas błyskawicznie, zaś w następnym wcale nie byliśmy mile widziani, szansę na spotkanie jakiegokolwiek czarnoksiężnika zmalała praktycznie do zera. Do tego jeszcze najemnicy i rzezimieszki, których wysłał po nasze głowy król Urfoo Mężny, siedem dni ciągłej ulewy i przeprawa z monstrualnymi szczurami bagiennymi. Aż odechciewało się myśleć. Lecz mistrz parł do przodu, wysoki i dumny, ku zakazanemu Vushta. A ja za nim. Wszędzie! Nawet mimo uciążliwej dolegliwości, Ebenezum pozostał dla mnie najwspanialszym czarnoksiężnikiem wszechczasów! Oddałem mu honory, przykładając w marszu koniec dębowej lagi do czoła. Fortuna musi zacząć wreszcie nam sprzyjać. W tej właśnie chwili moje stopy straciły oparcie i ześlizgnąłem się po pochyłości, wpadając całym rozpędem na mistrza. Obaj stoczyliśmy się aż do kępy krzaków na dnie doliny. Ebenezum wstał, nie odwracając się w moją stronę, a jego stęknięcie zabrzmiało jak głuchy pomruk nadciągającej burzy. Wolno, stanowczo zbyt wolno odwrócił się. Patrzyłem w oczy osłonięte krzaczastymi brwiami i czekałem na nieuchronne. – Winicjuszu – zaczął głosem, który mógłby górę rozłupać na dwoje – jeśli nie widzisz gdzie stawiasz... Przerwał w pół zdania i spojrzał gdzieś ponad moją głowę. Zacząłem bąkać jakieś przeprosiny, ale mistrz gestem nakazał mi milczenie. – Co słyszysz, uczniu? Wsłuchałem się, ale niczego nie usłyszałem. Powiedziałem o tym mistrzowi. – Właśnie. Zupełnie nic. Koniec lata w lesie, a tu ani śladu ptaków, ani nawet bzyczenia komarów. Chociaż muszę przyznać, że nieobecność tych ostatnich nie martwi minie ani trochę. – Tu mistrz podrapał się w różową pręgę na szyi pod puklami siwej brody. Cale chmary komarów i moskitów dobrze dały się nam we znaki, odkąd skończyła się siedmiodniowa ulewa. – Wydaje mi się, Winku, że czegoś tu brak. Coś tu nie gra. Nasłuchiwałem jeszcze przez chwilę. Mistrz miał rację: jedynymi słyszalnymi odgłosami w tonącym w ciszy lesie były nasze oddechy. Takiej ciszy nie słyszałem jeszcze nigdy w życiu, nawet w zimie przy trzaskającym mrozie. Mrowie przeszło mi po krzyżu – dziwne, zważywszy, że koniec lata był naprawdę upalny. Mistrz otrzepał kurz z ubrania. – Zdaje mi się, że jesteśmy niedaleko przecinki. – Skinieniem głowy wskazał na pozostałości po jakimś pagórku. – Może spotkamy tam jakieś ślady życia, albo kogoś, kto będzie w stanie wyjaśnić, co tu się właściwie dzieje. A tymczasem dopóki nie ma komarów, skorzystajmy ze słoneczka. – Odruchowo podrapał się po karku. – Zawsze steraj się dostrzegać jaśniejsze strony życia, Winku. Pospiesznie zebrałem wiktuały, księgi i magiczne utensylia, które wypadły z wora i podążyłem za stąpającym majestatycznie Ebenezumem. Szedłem potykając się na nierównym podłożu i omijając krzaki. Po kilku krokach poszycie zrobiło się rzadkie, wreszcie zanikło, a my znaleźliśmy się na skraju przecinki. Była to połać zupełnie gołej ziemi, bez roślinności, a na jej środku siedem potężnych głazów tworzyło kamienny kręg. Mistrz ruszył przez ugór, wzbijając tumany kurzu przy każdym kroku. Trzymałem się tuż za nim i robiłem wszystko, by nie kasłać. Kiedy dotarliśmy do pierwszego głazu, coś podskoczyło i usłyszałem: Uuaaa! Z wrażenia uiściłem worek, lecz Ebenezum stał jakby nigdy nic i obserwował zjawę. – Doprawdy – odezwał się po dłuższej chwili. – Uaa! Uaa, uaaaa! – wrzeszczała piskliwie zjawa. Po bliższym przyjrzeniu się zobaczyłem, iż widmo ma ludzkie kształty, długie, siwe włosy zasłaniające twarz, a ciało okrywają brunatne łachmany. Zjawa uniosła rachityczne ręce i wymachiwała nimi, chwiejąc się przy tym na nogach. Żaden z nas nie poruszył się. Przerwała, gdy zabrakło jej tchu. – Nie zadziała, prawda? – wysapała wreszcie. Była to kobieta. Jej głos był piskliwy i brzmiały w nim mutacyjne „koguty”. Ebenezum pogładził wąsy. – Co ma nie zadziałać? – Nie mogę was odpędzić, co nie? – Rozgarnęła długie, siwe włosy zasłaniające twarz i spojrzała w niebo. – Z resztą chyba już na to za późno. Równie dobrze możecie usiąść i czekać. Rozejrzała się za odpowiednim kamieniem i usiadła. – Na co mamy czekać? – Nie wiecie? – otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. – Dobry panią jesteście w straszliwej dolinie Vrunge! – Ależ doprawdy? – powiedział Ebenezum. – Tylko nie wmawiajcie mi, żeście nic o tym nie słyszeli. A co, może jesteście z tej bandy tepaków z Zachodniego Królestwa? – zaśmiała się szyderczo. – Wszyscy znają dolinę Vrunge i straszliwą klątwę, która działa tu raz na sto trzydzieści siedem lat Nie znaczy, że jest to jakiś słodki zakątek – splunęła na wyschniętą ziemię – ale regularnie co sto trzydzieści siedem lat zdarza się taka noc, kiedy otwierają się tu bramy piekła. Nikt, kto kiedykolwiek znalazł się w dolinie w ową noc, nie wyszedł stąd żywy. Nie bardzo przypadła mi do gustu ta ostatnia informacja. Z trudem przełknąłem ślinę i odchrząknąłem. – Czy zechciałaby nas pani poinformować, kiedy nadejdzie ta noc, madame? – A nie powiedziałam tego wyraźnie? – starucha zaśmiała się szyderczo. – Właśnie dziś jest ta przeklęta noc. Zacznie się, kiedy słońce zajdzie za tamtymi wzgórzami. Wskazała ręką ponad moją głową. Spojrzałem we wskazanym kierunku i zobaczyłem, że tarcza zachodzącego słońca dotyka już wzgórz. Odwróciłem się do Ebenezuma. Patrzył gdzieś nade mną zatopiony w myślach. Wyglądało na to, że fortuna rzeczywiście kołem się toczy. – Jeśli wszyscy mają umrzeć – powiedział wreszcie Ebenezum – to co ty tu właściwie robisz? – Mam powody, które dla nikogo oprócz mnie nie będą przekonujące – odparła starucha, patrząc w bok – Wystarczy jak powiem, że kiedyś ta ziemia była świeża, ziębną i piękna jak księżniczka, która nią władała. Ale nadeszły mroczne czasy, zaczęło padać żabami i księżniczka przeraziła się. A pretendent do jej ręki, przystojny... – Masz zupełną rację – Ebenezum przerwał wywód – to rzeczywiście nikogo nie zainteresuje. Postanowiłaś umrzeć, bo zaczęło padać żabami? Westchnęła i patrzyła na słońce znikające za wzgórzami. – Niezupełnie. Zestarzałam się. Pora umierać. Pomyślałam sobie, że Maggie powinna odejść w dobrym stylu. – Maggie? – Ebenezum starannie podrapał czerwoną plamę na szyi po ukąszeniu komara. – To chyba zdrobnienie od Magredel? – zapytał i wbił wzrok w zwiędniętą twarz staruchy. – Nie używałam tego imienia od lat. I to wcale nie dlatego, że wyniosłam się z ziejącego nudą Zachodniego Królestwa. Byłam tam czarownicą, więc chyba słyszeliście o mnie. Ale nie miałam szczególnej specjalizacji. Działałam w czarownictwie ogólnym. – Maggie? – powtórzył Ebenezum. – Czy to aby nie stara ciotunia Maggie? Maggie zmrużyła oczy. – Słuchaj, czy ja cię skądś nie znam? Za moimi plecami rozległ się huk. Odwróciliśmy się jak na komendę. Na najwyższym ze średnich głazów stało wysokie, blade widmo. – Witam serdecznie, panie i panowie – zawołało kłaniając się zamaszyście. – Witam w noc klątwy! – Witamy cię, Kostucho! – odparła Maggie – Mam nadzieję, że dzisiejsze przedstawienie będzie jak zwykle na dobrym poziomie? Kostucha zaśmiała się tak, że wysoki, zwielokrotniony echem głos przeraził mnie nieomal na śmierć. Kiedy opowiadałem później Ebenezumowi o tym co wówczas poczułem, odparł, że bez wątpienia taką właśnie reakcję chciano u mnie wywołać. Widmo z głazu zniknęło. – No to po prezentacji – zauważyła Maggie. – Wkrótce zacznie się prawdziwa zabawa. Ogarnęło mnie przerażenie. – Z-zabawa? – wyjąkałem. – Skąd pani wie, co będzie dalej? – To proste. – Starucha wyszczerzyła się w bezzębnym uśmiechu. – Już raz przez to przeszłam. Ze zniknięciem Kostuchy znowu zapadła całkowita cisza. Mistrz odchrząknął. – Ebenezum! – zawołała stara. – Ależ oczywiście! Ten krótki, nerwowy kaszelek poznałabym wszędzie. Biedny mały Ebby, zawsze kasłał, drapał się, ciągnął za coś. Nie potrafił nawet przez chwilę usiedzieć w bezruchu. – Puściła do mnie oko. – Kiedy studiował w mojej grupie seminaryjnej, przez pierwszy rok nie sklecił porządnie nawet jednego zaklęcia. Trzeba ci było widzieć co też potrafiło się zjawić wtedy w kuchni! – zaśmiała się. Mistrz rzucił niespokojne spojrzenie na głaz, na którym dopiero co stała Kostucha. – Proszę, cioteczko, to chyba nie jest najwłaściwsza pora by wspominać... – No dobrze, już dobrze, nie bądź taki w gorącej wodzie kapany – klepnęła Ebenezuma w ramię. – Mamy trochę czasu. Zawsze muszę trochę pogadać, zanim się rozruszam przed pokazem. Jak dajesz jedno przedstawienie na sto trzydzieści siedem lat, to coś musi tu i ówdzie zardzewieć po drodze. – Ale co tu ma się zdarzyć? – zapytałem. Ręka zaczynała mnie boleć od kurczowego ściskania lagi. – Duchy, duchy i jeszcze raz duchy. – Stara splunęła na ziemię. – Kostucha lubi gry. Gra z każdym w grę, z której tylko ona wychodzi zwycięsko. Oczywiście ma swoje ulubione zabawy, a te najokrutniejsze rozgrywa właśnie tu, w dolinie Vrunge! – Duchy grają sobie, ot tak, po prostu? – zapytałem. To wcale nie brzmiało tak strasznie. – Całe życie to gra, pamiętaj o tym, chłopcze. Kostucha rozgrywa tutaj swoje najbardziej ulubione partyjki, czyli od „niech żyje wojna” do „miłosnych podchodów”. – Krzyknęła coś zgrzytliwie i podskoczyła. – A gili, gili, gili – zaćwierkał łaskotliwie piskliwy głosik znikąd. – A sio, chochliki! Auu! Wara ode mnie! – wołała Maggie, wymachując dziko rękami. – Zaczynają już przybywać pierwsze duchy. Kostucha zrobi wszystko, by was usidlić w jakiejś obłędnej rozgrywce. Miejcie się na baczności, ona zawsze wygrywa. – Znów wrzasnęła i podskoczyła. – Uuu, auu! – powtórzył pytająco głos znikąd. – Ależ to jest już passę, droga pani. W kręgach zbliżonych do zjaw i duchów o wiele bardziej cenione są namiętne pojękiwania. – A zatem zaczęło się. Przykro mi, Ebby, ale ty też musisz w to wdepnąć – powiedziała i zaczęła uciekać wokół głazów ścigana przez łaskotliwe: gili, gili, gili. Ebenezum kichnął raz i wysmarkał nos w rękaw haftowany srebrem. – To tylko pomniejszy duszek. Nawet niespecjalnie absorbujący. Zauważyłem, że dolegliwość Ebenezuma dopiero teraz dala znać o sobie po raz pierwszy odkąd weszliśmy w przeklętą dolinę. Prawdopodobnie powaga sytuacji wpływała leczniczo. Przecież w obecności Kostuchy Ebenezum nie kichnął ani razu! Kiedy wyłożyłem tę teorię, mistrz pokręcił przecząco głową. – A niby dlaczego miałbym kichać? W końcu śmierć jest najbardziej naturalną rzeczą na świecie. – Pociągnął się za brodę. – I obawiam się niestety, że o ile nie zdołamy wymyśleć dobrego planu działania, to zawrzemy z Kostuchą znajomość o wiele bliższą, niżbyśmy sobie tego życzyli. Zerwał się potężny wiatr. Mistrz musiał krzyczeć, bym mógł go słyszeć. – Trzymaj się blisko! Jeśli nas coś rozdzieli... Kichnął potężnie, gdy trzy duchy na bobsleju chwyciły go i porwały w górę. Po chwili i one, i bobslej, i kichający Ebenezum zniknęły za głazami. Zapadła noc, a ja zostałem sam. Wokół mnie pojawił się tłum – olbrzymia widownia w rzędach ław ustawionych jedna za drugą niczym wykuty w zboczu amfiteatr. Tłum ryczał i falował. Zorientowałem się, że wszyscy patrzą na grupę dziwnych facetów na zielonym trawniku ubranych w podobne uniformy. Kilku biegało, a reszta stała nieruchomo. Po schodach szedł w moją stronę mężczyzna trzymający pokaźne srebrzyste pudło. – Hot-dogi! Komu hot-doga! On nie może być prawdziwy. Wszystko co tu się działo, było poza moimi możliwościami pojmowania i kojarzenia. Odsunąłem się robiąc mu przejście. Mimo to zatrzymał się obok. – Hot-doga, dla pana, mister? Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymałem drżenie. Spojrzałem na dębową lagę. Wciąż dzierżyłem ją pewnie w garści. Jeśli zjawa spróbuje jakichś sztuczek, to jej przyłożę. A z tego co słyszałem o duchach, to mogę mu przyłożyć tak, że aż laga przeleci przez niego od góry do dołu. Drżąc nieznacznie zapytałem: – A co to hot-dog? – Tak myślałem – duch smętnie pokiwał głową. – Jesteś obcy. I pierwszy raz na meczu? Ale chociaż dobrze trafiłeś, facet. Spojrzałem na pole przed nami. – Mecz? – powtórzyłem starając się z całych sił zrozumieć o co tu chodzi. – Taa. – Zjawa przytaknęła. – I to TEN mecz. Stawiali, że Czerwone Skarpety odpadną, ale przeszli, a teraz Torrez rozwali Jankesów. I mamy mistrza na siedemdziesiąty ósmy. Musimy mieć. Przyglądałem się uważnie duchowi mając nadzieję, że jakiś gest albo grymas na twarzy pomoże mi zrozumieć jego bełkot. Niestety, zdołałem tylko dostrzec nawiedzony wzrok. – Musimy? – No przecie. – Duch zrobił pauzę. – Znaczy się Skarpety muszą wygrać. Bo inaczej... – wzdrygnął się cały. – Czy masz pojecie jakby to było, gdybym musiał sprzedawać hot-dogi przez całą wieczność? Nie czekając na odpowiedź, ruszył w dalszą drogę. Przyglądałem się „meczowi” na polu poniżej. Ni stąd, ni zowąd poczułem nieodpartą chęć, by dać się porwać grze i sprawdzić co też jest w niej takiego, że doprowadziło to hot-dogowego ducha do obłędu. Obserwowałem zmieniające się konfiguracje mężczyzn na jasnozielonym trawniku. Prędzej czy później coś tu się musi wyjaśnić i dopiero to radosne objawienie nada nowy sens memu istnieniu! Coś kazało odwrócić mi głowę. Przypomniałem sobie ostrzeżenie cioteczki Maggie o Kostusze i jej grach. Mecz zniknął. W tym miejscu stała teraz Śmierć. – Tu jesteś – powiedział stwór donośnym głosem. – Szukam cię wszędzie. Te przeklęte wieczorki czasem się dłużą i są tak nudną że chętnie oddaję się rozkoszy zabijania czasu rozegraniem małej partyjki. Umiesz grać w „twoje-moje”? Kostucha stała o wiele bliżej niż poprzednio. Przyglądałem się cienkiej warstwie bladej skóry naciągniętej ciasno na czaszkę i na głębokie cienie w miejscach, gdzie powinny być oczy. Ale uśmiech miała zaiste ujmujący, aż miałem ochotę uwierzyć w jej słowa, tak jak chwilami gotów jestem uwierzyć w to, co zachwala w dzień targowy pokątny handlarz wyleniałymi kocurami na rynku. – No więc? – Kostucha ponagliła. – N-nie – wyjąkałem. – NNnnie znam zasad! – O, czy tylko o to chodzi? – Kostucha wyciągnęła rękę do mojego ramienia. – Zaraz ci wszystko wyjaśnię! Doskonale objaśniam wszelkie reguły. – Nie! Muszę odnaleźć mistrza! – rzuciłem się do tyłu, na oślep, byle dalej od wyciągniętej ręki. Przede mną rozwarła się ziejąca czernią czeluść o ścianach najeżonych zaostrzonymi kolcami – prawdziwy potwór, który składał się tylko z olbrzymiej paszczy, zębisk i pazurów. Chciałem się zatrzymać lub uczynić chociaż jeden krok do tyłu, ale ciało przechyliło się nad krawędzią i leciałem w dół, coraz niżej i niżej... Rozkaz, który usłyszałem za sobą zabrzmiał jak szczeknięcie, ale z pewnością był to głos mistrza. Znalazłem się znów na pewnym gruncie obok Ebenezuma. Wszystkie duchy odeszły. Mistrz kichał raz po raz, chwiejąc się od odrzutów każdego wybuchu z nosa. – Zaklęcie egzorcystyczne o działaniu doraźnym – wysapał po dłuższej chwili. – Najlepsze, co mogę w tej chwili uczynić. Wykonałem kilka radosnych podskoków na spękanej ziemi, a mistrz odzyskał równy oddech. Uwolnił się od duchów bobslejowych! Znów nadzieja urosła w mej piersi. Zapytałem jak udało mu się uciec. Wzruszył ramionami. – Wykichałem się od nich. Byli przygotowani na wszystko, łącznie z czarami i grą w inteligenta, ale nie na hiperaktywność nasalną. Po prostu wyparowali, czując zbliżającą się zabójczą eksplozję z mego nosa. – To cudownie! – krzyknąłem. – Nareszcie uwolnimy się od tej przeklętej doliny. – Kostucha nie popełnia tego samego błędu dwukrotnie – Ebenezum pokręcił głową. – Następna partia widm będzie starannie przygotowana do walki z moją dolegliwością. Zza głazu wyszła cioteczka Maggie. Doszła do Ebenezuma na chwiejnych nogach i padła u jego stóp. Stęknęła i spojrzała w górę, na mistrza. – Odeszły! Chochliki nareszcie odeszły! Czarnoksiężnik z powagą skinął głową. – Zaklęcie egzorcystyczne, ot co. Maggie odetchnęła z ulgą. – Naigrywały się ze mnie, dranie. Chciały, żebym też ich połaskotała. Ale nie można ulegać takim pokusom. Wtedy wszystko poszłoby na marne – przerwała spoglądając na Ebenezuma. – Egzorcyzm, powiadasz? To znaczy, że poszedłeś za głosem powołania i skończyłeś fakultet czarnoksięski! Wahałam się, czy w ogóle cię o to zapytać. Na początku byłeś bardzo zdeterminowany, ale twoje możliwości były czasami mniejsze niż... Ebenezum odchrząknął. – To tylko zaklęcie doraźne. Moc Śmierci przewyższa moc zwykłej magii, a duchy zaraz się tu znowu zlecą. Musimy wypracować bardziej efektywne rozwiązanie problemu. Maggie zaśmiała się. – Z pomocą magii udało mi się już raz przebrnąć przez taką noc. Może i teraz się uda. A przy okazji odzyskam swoje królestwo! – klepnęła mistrza w pierś. – A więc jeden z moich słuchaczy wyszedł na ludzi. No, no! Pokaż co potrafisz! Coś prostego. Może ptaszek znikąd, woda w wino. No, coś, co zachwyci moje stare oczy. Ebenezum zmierzył ją czarnoksięskim spojrzeniem. – Nasze życie jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Muszę się na tym skupić – powiedział, po czym odszedł majestatycznym krokiem i zniknął za kamiennym kręgiem, i Maggie pokręciła głową i uśmiechnęła się. – Zachowuje się jak prawdziwy czarnoksiężnik – westchnęła. – Och, gdybym mogła robić czary jak to drzewiej bywało. Niestety to już nie te siły. Czasem jak mnie coś najdzie, rzucę sobie jakieś zaklęcie. Ale tak naprawdę wielka magia jest już poza moimi możliwościami. Wahałem się czy powiedzieć jej, że na skutek przykrej dolegliwości mistrza większość wielkich zaklęć, które mogłyby już dawno wybawić nas z opresji, jest także poza jego zasięgiem. Ale lepiej nie martwić cioci. Wystarczy, że ja martwię się za dwóch. – Ale niechże opowiem wreszcie swoje dzieje. Zrozumiesz wtedy dlaczego tu jestem – zaczęła. – Wiesz już o wspaniałym królestwie i przepięknej księżniczce. No i o tym, że zaczęło padać żabami. A mówiłam ci już o niezwykłej urody pretendencie do ręki księżniczki, dzielnym Unwinie, zabitym w dniu ich ślubu? Nie? Wobec tego pos... – A gligligli – zarechotał głos uwolniony z czyjejś powłoki cielesnej. Zaklęcie egzorcystyczne wyczerpało swoją moc. Chłodny podmuch uderzył mnie w ucho. – Hej, drągalu – szepnęła jakaś kobieta. – Cóż taki gość jak ty, robi sam bez panienki w taką noc jak dziś? Odwróciłem się i ujrzałem najpiękniejszą na świecie zjawę. Zaniemówiłem. Była smukła i blada, długie srebrzyste włosy spadały na ramiona. I nie miała na sobie nic. Ani ziemskiego, ani nieziemskiego. Kiedy patrzyłem na nią z jednego punktu, była prawie przejrzysta, ale gdy zmieniłem punkt widzenia okazało się, że było w niej o wiele więcej niż mogły znieść moje oczy. – Jesteś z tych małomównych, co? – powiedziała, biorąc mnie za rękę i splatając palce z moimi. Jej dotyk był lodowaty. Ciarki przeszły mi po ręku i dalej, aż do krzyża. Pochyliła się i poczułem z jej ust powiew jesieni. Zbliżyła rozchylone usta do moich. Chciałem je pocałować. Bardzo chciałem, o wiele bardziej niż żyć. – Znam taką fajną zabawę – powiedziały pełne, chłodne wargi. – Nazywa się „zakręć butelkę”. Och! tak, tak, zagrajmy, wszystko jedno w co, ale zagrajmy! Wszystkie dziewczęta, które pamiętałem z Zachodniego Królestwa, nawet moja popołudniowa piękność, Alea, w jednej chwili stały się dla mnie nieważne. Lecz w tej chwili odciągnięto moją nową ukochaną i rzucono wysoko w powietrze tak, że jej ektoplazma rozbryznęła się we wszystkie strony. – Jeszcze potrafię rzucić zaklęcie – powiedziała z uśmiechem Maggie. – Uważaj na diabły w babskiej skórze. To niezdrowe dla ciebie. – Starucho! – Kostucha stanęła przed nami. – A cóż ty wiesz o miłości? Twoje ciało zestarzało się i zwiędło co najmniej sto lat temu. Pusta skorupa, której nic i nikt już nie napełni. Chociaż, może jednak. Śmierć skinęła ręką i obok ukazał się młodzieniec. – Unwin? – głos Maggie był niewiele mocniejszy od szeptu. – Czy to ty, Unwinie? – Magredel! – zawołał młodzieniec. – Co się z tobą działo? – To nie ze mną, mój drogi Unwinie. To z tobą. Byłeś daleko. Tak dawno cię nie widziałam! Stara rozpłakała się. – Rozważ to, kobieto – powiedziała Śmierć. – Pójdź ze mną, a zostaniecie razem na zawsze. Lecz Maggie odwróciła się do niej, a gniew zastąpił żałość. – Nie! Skradłaś mi moje królestwo przed wiekami! I tak już wkrótce połączę się z Unwinem. Muszę tylko odzyskać to, co mi podstępnie wydarto! – Cóż za szorstkie słowa. – Kostucha patrzyła w swoją kościstą dłoń. – To miejsce jest mi potrzebne. Moje duchy muszą przecież gdzieś trenować. – Spojrzała na mnie, a ja zadrżałem na całym ciele. – Chodź Winicjuszu. Zostawmy kochanków samych. Niech się nacieszą i nagadają. Zapraszam cię na wycieczkę z najlepszym przewodnikiem. Podążyłem za nią bez namysłu. – Hejże dziatki, hejże ha, róbcie to co ja! Kostucha kazała mi unieść ręce do góry. Najwyższym wysiłkiem woli udało mi się powstrzymać ręce od wykonania polecenia. – Zaraz coś znajdziemy – w rękach Kostuchy pojawiły się setki małych prostokątów i zawirowały mi przed oczami. – Może zagramy w „człowieku nie irytuj się”? Zorientowałem się, że bezwiednie patrzę w te prostokąty. Odwróciłem wzrok. – Oto moje królestwo – powiedziała Śmierć. Zewsząd otaczały nas zjawy i widma. Walczące armie, roześmiane kobiety, ludzie ubrani w najprzeróżniejsze kostiumy, pełzający po ziemi, wspinający się na drzewa, latający w dziwacznych machinach. – Zdumiewające – wyrwało mi się wbrew woli, śmierć przytaknęła. – Sama dekoracja nie jest zbyt stabilna. Zmieniamy ją co sto trzydzieści siedem lat. Ale to wstyd, że mamy tak nieliczną widownię. Klątwa Vrunge to moje prawdziwe dzieło sztuki. Absolutny majstersztyk Oto masz przed sobą wszystkie doniosłe chwile w historii ludzkości. Wszystkie: minione, obecne i przyszłe. Cyklicznie powtarzające się obrazy: człowiek na wojnie i człowiek w zabawie, gry losowe i gierki miłosne. Szkoda. Chyba powinnam rozpocząć kampanię reklamową. – Zakasłała delikatnie. – Powiedz mi, Winicjuszu, kto jest największym czarnoksiężnikiem we wszystkich Zachodnich Królestwach? Chce mnie okpić, czy co? Nie zmienię swoich przekonań. – Ebenezum, a któż by inny. – Dobra odpowiedź – zawołała, gdy właśnie gdzieś obok zabrzmiał gong. – Właśnie w tej chwili, Winicjuszu, wygrałeś pięć lat życia! Zalało nas ostre światło. Wszystkie duchy i zjawy siedziały teraz na widowni potężnego amfiteatru śmiejąc się i pogwizdując. Diablica, której omal nie pocałowałem stała nieco z boku przy dużej tablicy z cyfrą 5. Miała na sobie kapiący od cekinów i błyskotek kostium, który odsłaniał jej ciało miejscami tak, że była o wiele bardziej pociągająca niż gdy ujrzałem ją kompletnie nagą. – Dobrze, Winku. – Kostucha uśmiechnęła się szeroko. – Teraz pytanie za dziesięć lat. Powiedz, kto jest władcą Melifoxu. Tłum tupał i gwizdał. Nie wiadomo skąd dobiegło nerwowe, narastające tremolo pełnej orkiestry. Diablica uśmiechnęła się zniewalająco. – Ee... Król Urfoo zwany Mężnym! – wypaplałem. – Doskonała odpowiedź, przegrałeś kolejne dziesięć lat Tłum oszalał. Połyskliwa piękność przerzuciła kilka kart i na tablicy ukazała się duża piętnastka. – Dobrze, dobrze! – Śmierć podniosła ręce, uciszając rozentuzjazmowaną publiczność. – Oto nadeszła pora na pytanie, na które wszyscy czekają. Podwójna wygrana albo strata wszystkiego. Tłum zaczął krzyczeć. – A teraz, Winicjuszu, czy jesteś gotów podwoić długość swego życia? – Tak! tak! – skandował tłum. Przytaknąłem. A dlaczegóż by nie? Przecież pytania były tak proste. – Dobrze. Zatem najważniejsze pytanie. Możesz podwoić swoje życie albo je stracić! Kto przed trzystu laty był słynnym szambelanem Wschodniego Królestwa, który ciągle mamrotał pod nosem: „Wkrótce albo niebawem, wkrótce albo niebawem”? – Że co? – zapytałem. Skądże mogłem wiedzieć coś podobnego. – Szybko, Winicjuszu! Czas upływa. Masz piętnaście sekund na odpowiedź albo płacisz karę na konto gry „zastaw swoje życie”. Co? Jak? Co robić? Przecież nie wiem nic o Wschodnim Królestwie! Kąśliwa muzyka przybierała na sile. Była coraz ostrzejsza i bardziej dramatyczna. Tłum ryczał tak, że nie słyszałem własnych myśli. Dlaczego nie usłuchałem rad cioteczki Maggie? Dlaczego nie trzymałem się z dala od tych gier? – Dziesięć! – odliczał tłum. – Dziewięć! Osiem! Siedem! Sześć! Pięć! – Tędy, miedzy rzędami! Uaa! Uaa! – Głowy zwróciły się w stronę, z której dobiegł ów krzyk i wszyscy ujrzeli cioteczkę Maggie, która jechała na Ebenezumie „na barana”. Mistrz przebiegł pozostałą dzielącą nas odległość i stanął między mną a Kostuchą. Maggie trzymała go za nos! – Ignacy Torbacz, Winicjuszu! – zawołał Ebenezum. – Ignacy Torbacz! – Ignacy Torbacz – powtórzyłem odruchowo. – Dobra odpowiedź! – krzyknęła Śmierć. – Podwoiłeś czas życia, Winicjuszu! Oczywiście wygrana nie obejmuje nieszczęśliwych wypadków i choroby. Tłum ponownie oszalał. Maggie zaintonowała kilka tonów, zaś Ebenezum zamachał rękami i wrzask stopniowo ucichł. Mistrz kichnął raz, za to donośnie i szczerze. Cioteczka Maggie zeszła z jego ramion. Zapytałem, skąd wiedział o Ignacym Torbaczu. – To było w materiałach przygotowawczych do egzaminu końcowego – odparł. – Zdumiewające ile bezużytecznych i zupełnie niepotrzebnych faktów każą ci wbić sobie do głowy. – Takie żałosne zaklęcie – zauważyła Kostucha. – Dlaczego to zrobiliście? Oni wrócą tu zaraz. – Chcę porozmawiać z tobą na osobności – odparł czarnoksiężnik. – Twoja dolegliwość też wróci, gdy oni tu będą. Czy właśnie tego się obawiasz? Chodź ze mną Ebenezumie, a już nigdy nie kichniesz. – Może. – Ebenezum pociągnął za rękaw swojej szaty. – Słyszałem Kostucho, że uwielbiasz gry. Zechcesz zagrać ze mną? Śmierć prychnęła. – Igrasz ze mną czarnoksiężniku. A ze śmiercią się nie igra! No, jazda, co to ma być? Brydż macedoński? Oko? Zechcyk? A może klipa na odbijaną pelotę? Ebenezum chwilę gładził bujną brodę, po czym odrzekł śpiewnie. – Zapasy „na rękę”! Śmierć wzruszyła ramionami. – Skoro nalegasz. Strzeliła palcami i między zawodnikami zmaterializował się stół i krzesła. – Teraz warunki – Ebenezum spojrzał Śmierci prosto w oczodół. – Jeśli wygram, wszyscy troje odchodzimy wolni, a Maggie odzyskuje królestwo. Jeśli przegram, jestem do twojej dyspozycji. Śmierć uśmiechnęła się. – Dla kogoś o twojej renomie i sławie, wszystko. Wprost uwielbiam podejmować tych, o których bardowie śpiewają pieśni. Ty pierwszy – powiedziała wskazując Ebenezumowi krzesło. Mistrz usiadł. Zdawało mi się, że odgłosy upiornego tłumu przybliżyły się. Ebenezum musi się pośpieszyć, w przeciwnym razie nos go zdradzi. Śmierć wyraźnie zadowolona, wygładziła fałdy śnieżnobiałej szaty, usiadła naprzeciw mistrza i uśmiechnęła się jeszcze szerzej niż poprzednio. – Zaczynamy, szanowny magu? Ebenezum oparł łokieć na stole. Śmierć uczyniła to samo. Ich dłonie zwarły się. Tłum zbliżał się coraz bardziej. Nad polaną błyskały ogniki, uśmiechy i zęby. – Teraz! – zakomenderowała śmierć, a Ebenezum naprężył całe ciało. Oboje siedzieli w bezruchu, jedynie ich dłonie lekko drżały. Właśnie w tej chwili duchy dotarły do nas. Zahuczało od krzyków, wrzasków, śmiechów i jęków: Trafiony! Odpadasz! Mam cię! Komu hot-doga? Gili, gili, gili! – Grasz nie fair, Kostucho – krzyknęła Maggie. – To miał być uczciwy pojedynek, bez upiornych doradców i kibiców, śmierć roześmiała się. Maggie powiedziała jeszcze coś, czego nie dosłyszałem. Ebenezum kichnął. I to jak! Fala uderzeniowa eksplozji wyrzuciła wszystkie duchy w powietrze. Śmierć wycofała się błyskawicznie z gry i trafiła razem ze stołem i krzesłami wprost w objęcia rozszalałego huraganu. Zapadła cisza. Na wschodzie ujrzałem pierwszy promień brzasku. – Czy oni wrócą? – zapytałem nieco głośniejszym szeptem. – Niestety, Winicjuszu. – Odparł Ebenezum. – Obawiam się, że nie mają nawet cienia szansy – i wysmarkał nos. Mistrz i Maggie podeszli do jednego z głazów obróconych do góry nogami w wyniku eksplozji kataralnej, zaś ja oglądałem z niemym zachwytem spustoszenie, którego na tym i tak ponurym i jałowym skrawku ziemi dokonało jedno tylko kichniecie. Ebenezum pomógł Maggie usiąść na powalonym głazie, po czym sam usiadł obok niej. – Jak? – zapytałem. – Ebby nigdy nie potrafił ukryć niczego przede mną – zarechotała stara. – Jego dziwna awersja do czarów sprawiłaby nam nie lada kłopot, nie mówiąc już o tym, że szansę przeżycia tej nocy praktycznie przestałyby istnieć. Mistrz pociągnął brodę. – Pamiętaj, że uwolniłem cię od Unwina. – W końcu, jedyne co mogłam wybrać to przedłożyć rozmowę z tobą nad rozmowę z nim. Co też uczyniłam. Unwin był zawsze niemożliwie zazdrosny. Ostatecznie odfrunął w ektoplazmatycznym szale. To było powodem twojego pięciokrotnego kichnięcia Ebby. Ebenezum chciał coś powiedzieć, ale Maggie nie dała mu dojść do głosu. – I właśnie wtedy przyszedł mi do głowy ów pomysł. Skoro on kicha tylko w obecności rzeczy nadprzyrodzonych, dlaczego nie miałby sobie kichnąć naprawdę! Nie byliśmy w stanie wyeliminować kichania jako takiego, więc opracowaliśmy wspólnie takie niewinne zaklęcia które wzmocniło odrzut kataralny Ebbiego o jakieś sto razy. – Ależ, doprawdy – powiedział Ebenezum, gładząc nos cały czerwony od kichania. – No i jesteśmy bezpieczni. A królestwo zostało oswobodzone. A może nie? – Maggie splunęła na ziemię. – Straszny oszukaniec z tej Kostuchy. Tak się jej bałam po śmierci Unwina, że ustąpiłam i za pięciokrotne przedłużenie życia zgodziłam się na „okresowe wypożyczenie” królestwa. Ale nie powiedziała mi jednego. Otóż żadna forma życia nie utrzyma się tutaj w przerwach między jej rządami. – Rozejrzała się wokół. – Ciekawe czy dotrzyma słowa? Gdyby tylko dała jakiś znak. Klepnęła Ebenezuma w pierś. – No, ale jeszcze nie dokończyłam swojej opowieści. Ebenezum spojrzał ponad wzgórzami. – Niestety, magnificencjo, przed nami długa podróż. Zarzucaj wór na plecy, Winku. Ruszajmy, zanim stonce będzie zbyt wysoko. – Siadać, słuchać! – rozkazała Maggie. – Ebty nigdy nie cierpiał na nadmiar dobrych manier. Zatem od początku. Pewnego razu było sobie piękne królestwo z przepiękną księżniczką. Ale nie wszystko było tam takie słodkie, gdyż nadszedł dzień, kiedy zaczęło padać żabami... – Auu! – wrzasnąłem, gdyż coś ugryzło mnie w ramię. Ebenezum podskoczył. – Komary! Są wszędzie! Atakują! Magie wyrzuciła ręce do nieba. – Moje królestwo jest uratowane! – Zadepeszuj do nas, jak wyczarujesz tu jakiś kurort – zawołał przez ramię Ebenezum, gdy odchodziliśmy. I znów znaleźliśmy się w drodze, może nieco szybciej niż byśmy tego pragnęli, w dodatku klepiąc się co jakiś czas po nogach, rękach i plecach. Podążaliśmy w kierunku Vushta. Rozdział 6 Czarnoksiężnik nie jest cudotwórcą – niewielu przyzna to otwarcie. Tak czy owak, faktem jest, iż istnieją istoty, czy też przedmioty, które z różnych przyczyn są całkowicie odporne na działanie czarów. Oneż to istoty i przedmioty stanowią o konieczności opanowania przez czarnoksiężnika wszelkich niuansów i kombinacji, które pozwalają ujść z życiem z opresji. Nie zaszkodzi też, zajmując się takimi właśnie przypadkami, stale mieć pod ręką słusznych rozmiarów sękatą pałkę. NAUKI EBENEZUMA, tom 8 Mistrz kichnął nareszcie. Oczekiwałem tego dość długo. Byliśmy już całe trzy dni drogi od doliny Vrunge. Zaczęliśmy schodzić w kolejną dolinę i znów odniosłem wrażenie, że okolica przedstawia coraz mniej atrakcyjny widok – tu drzewo wyrwane z korzeniami, tam resztki gospodarstwa zamienionego w bezładną stertę mniejszych i większych kamieni, czasem kawałek pola, jeśli nie obrócony w perzynę, to mocno zdewastowany. W sumie wyglądało to smętnie. Zdążyło już minąć zaskoczenie tak moje, jak i mojego mistrza z powodu nieoczekiwanego przebiegu wydarzeń. W którąkolwiek nie udalibyśmy się stronę, czary zdawały się uparcie podążać naszym śladem. Mimo to, jak słusznie zauważył Ebenezum podczas ostatniego wieczornego popasu przy ognisku, pod względem finansowym wiodło nam się nie najgorzej. W rzeczy samej, parę razy zarobiliśmy niezły grosz na czarnoksięskich zleceniach. Jeśli dalej będą się trafiać spektakularne roboty w naszym fachu – oby tak się stało – to niewykluczone, iż do Vushta dotrzemy jako majętni przedstawiciele naszego zawodu. – Na szczęście nie należy patrzeć li tylko z jednej strony – zakonkludował Ebenezum, układając się do snu. – Pamiętaj, Winku, darowanemu zaklęciu nie zagląda się w sylaby. Łatwo było mu to powiedzieć, wtedy, ubiegłej nocy, gdy byliśmy z dala od magii, która teraz zaczęła otaczać nas zewsząd. Teraz pozostało mu już tylko kichać. Do naszych uszu dotarł potężny trzask. Odpowiedzią było nie mniej potężne kichniecie mistrza, odbite wielokrotnym echem. Ktoś wołał. Ku nam biegła kobieta w moim wieku. Pasma długich, ciemnych włosów falowały na wietrze. – Kryjcie się! – wołała – szybko, skryjcie się, zanim Uxtal zorientuje się... – nagle stanęła jak wryta kilka kroków przed nami, a na pięknej twarzy pojawiło się niedowierzanie. – Jesteś czarnoksiężnikiem! Ebenezum pogładził brodę i przeczesał bujne brwi. – Cóż za spostrzegawczość. Czym możemy służyć, moja droga? – Zdawać by się mogło, że wdzięk i polot profesjonalizmu stłumił nadchodzący atak kataru. – Zrzućcie zaraz te szaty i to szybko – strzelała głębokimi, zielonymi oczyma omiatając wzrokiem całą dolinę. – Może uda wam się znaleźć stare łachy i przebrać się za chłopów. Czy haft w pańskiej szacie jest obustronny? Gdyby ją wywrócić, mógłby pan uchodzić za mnicha! – Ależ, młoda damo! – oczy mistrza rozbłysły czarnoksięskim oburzeniem. – Czyżbym miał ukrywać, że jestem czarnoksiężnikiem i do tego profesjonalistą! – Ależ, skądże – odparła pospiesznie. – Ale najłatwiej byłoby was ukryć, gdybyście byli z prostego ludu. A ponieważ jest pan czarnoksiężnikiem, najlepiej będzie, jak opuści pan tę dolinę i to zaraz. W tej właśnie chwili ujrzałem olbrzyma. Zaryczał donośnie. Był potężny, o wiele większy niż największe drzewa w okolicy. Stał w rozkroku nad szeroką, rwącą rzeką płynącą przez dolinę. Miał skołtunione włosy, długą kosmatą brodę, a gdy nachylił się i rozwarł wargi do kolejnego ryku, ukazały się dwa rzędy nierównych, żółtych zębisk, tak wielkich, że z łatwością mogły przegryźć drzewo na pół w najgrubszym miejscu. – R, faj, fum, fech – zadudnił. – Nie podoba mi się tych trzech! Rzucił w naszą stronę pokaźnych rozmiarów głaz. Ebenezum próbował wyswobodzić ręce z fałdów szaty w celu wykonania szybkiego magicznego chwytu, lecz niestety, obecność olbrzyma wywołała serię tak potężnych kichnięć, że nie zdołał nawet ustawić łokci w pozycji początkowej. Ruszyłem w stronę kobiety, mając nadzieję, że uda mi się odciągnąć ją z trajektorii pędzącego ku niej głazu, ale odepchnęła mnie, po czym wypowiedziała zaklęcie. Głaz odleciał w stronę olbrzyma – R, faj, fum, fie – wrzasnął – chyba pora zmywać się! Z trzaskiem runął w dolinę i zniknął z oczu. Spojrzałem na dziewczynę. Zorientowałem się, że mam otwarte usta. Zamknąłem je. Jakaż piękna. I zdolna. – Widziałem! Wszystko widziałem! – wołał człowieczek, który wyskoczył zza załomu kamiennego muru. Ebenezum wysmarkał nos. Człowieczek biegł, przeskakując polne głazy. Był ubrany w jasny, żółtozielony uniform, nad którym podskakiwała czerwona fizys. – Wiecie, że magia jest tu zabroniona?! – wrzasnął. – Uprawianie magii oznacza śmierć dla uprawiającego. Dziewczyna spojrzała w stronę, gdzie odleciał głaz. – Oznaczałoby z pewnością, gdybym nie użyła czarów. – Nie wymiguj się kruczkami słowno-prawnymi – krzyczał człowieczek. – I tak nie unikniesz szubienicy. – Strzelił oczami w stronę Ebenezuma – A ty co? Tak, ty! Nosisz szatę czarnoksiężnika! – W rzeczy samej. W tej dolinie wszyscy są bardzo spostrzegawczy – odparł mistrz, pociągając nosem. – No więc... – człowieczek przerwał, szukając językiem czegoś między zębami i wypychając policzki. – Tak.. Muszę najpierw zobaczyć, że czarujesz. Dopiero potem, przy odrobinie szczęścia, zarobisz dwadzieścia lat ciężkich robót – Ależ oni dopiero co zeszli w dolinę – zawołała dziewczyna. – Skąd mieliby... – Nieznajomość prawa nie jest usprawiedliwieniem! – odparł człowieczek, po czym sięgnął po srebrną świstawkę wiszącą na szyi, zbliżył ją do ust i zrobił to co zamierzał. – Wezwałem swoje sługi! Sługi wynurzyły się zza tego samego kawała muru, co przedstawiciel władzy. W większości wzrostem dorównywali swemu szefowi, ale ich wygląd zdradzał diametralnie różne pochodzenie. Odziani w błotnistobrunatne szaty, mieli kolczaste ogony, szponiaste łapska i małe główki z drwiącym wyszczerzeni w miejscu ust Mruczeli złowieszczo, na jeden ton. – Zabrać ich do lochu na wzgórzu! – człowieczek zdołał krzyknąć i zaśmiać się równocześnie. Tuzin sług rozwinęło się w szyk przed nami. Zbliżali się, a ich mruczando przybierało na sile i zaciekłości. Ebenezum zniknął gdzieś, pogrążony w ataku kataru eksplodującego w jego obszernych szatach. Dziewczyna odważnie wyszła im naprzeciw z rękami wyciągniętymi do przywołania magicznej pomocy. Ale czyż te wątłe siły, które być może zdoła wezwać na pomoc, będą w stanie stawić czoła oddziałowi demonopodobnych kreatur? Koniecznie trzeba coś zrobić. Stanąłem u jej boku i podniosłem dębową lagę. – Aha! – krzyknął ten w uniformie. – Stary się poddał, ale wy stawiacie opór! Lepiej mnie nie denerwujcie! – dodał i złożył się w standardowej pozycji czarnoksięskiej. – Zaraz ja wam pokażę swą moc! Uważajcie, bo trenowałem! Jego ręce wykonały dość złożoną pantomimę, wyrecytował coś równo i rytmicznie, po czym zaśmiał się: – No i co wy na to, hę? Skierował wyprostowane ręce przed siebie, w naszą stronę. Przez chwilę nic się nie działo, po czym z jego rękawów wyfrunęły dwa białe gołębie. – Co to jest? To nie miały być ptaki! – Poły uniformu klapały i trzepotały, gdy człowieczek podskakiwał z wściekłości. – Służba! Zabrać ich! Błotniste kreatury przybliżyły się. Oboje z dziewczyną zrobiliśmy krok do tyłu i wpadliśmy na siebie. Odwróciłem się, by wybąkać jakieś przeprosiny. Kreatury niemal sięgały nas łapami. – Yanna! – zawołała. – Nothalatno! Precz! Machnąłem lagą w powietrzu. Mistrz, który starał się odzyskać sprawność i przyjść nam z pomocą, sturlał się do moich stóp. Kątem oka zauważyłem, że jedna kreatura chwyta dziewczynę za włosy. – Uważaj! – krzyknąłem. Bez namysłu skierowałem dębową lagę na łeb pierwszego z brzegu stwora. Nagłe zetkniecie moich stóp z ciałem Ebenezuma sprawiło, że zachwiałem się, a laga odbiła się od łba stwora i spadła na plecy dziewczyny. Krzyknęła zaskoczona i padła na mnie. Straciłem równowagę ostatecznie i zwaliłem się na grzbiet mistrza. Zanim zdążyłem się wyplatać z jego szat, tworzyliśmy już kłębek trzech ciał toczących się ze wzgórza. Ebenezum coś krzyczał. Uderzenie o skaliste dno doliny było jednak dziwnie łagodne – prawie jak o puchową poduszkę. Więc jednak zdołał wypowiedzieć zaklęcie. Przynajmniej zdawało mi się, że to on. – Jaki szybki – powiedziała dziewczyna. – Moje zaklęcia okazały się bezskuteczne. Tylko brutalny atak w twoim stylu pozwolił nam wyjść cało! – Drobnostka – odparłem pokornie, wbijając wzrok w skaliste dno doliny. – Każdy uczeń czarnoksiężnika zrobiłby na moim miejscu to samo. Dziewczyna zauważyła, że dotychczas nie zostaliśmy sobie przedstawieni i uczyniła to. Miała na imię Norei. – Ebenezum – wyprzedził mnie mistrz. Wygładził fałdy szaty. – Mag Zachodniego Królestwa. A to mój uczeń Winicjusz. Ukłoniłem się stosownie i omal nie padłem. Wciąż kręciło mi się w głowie. Podniosłem wzrok. Norei uśmiechała się. – To prawdziwe szczęście, że się zjawiliście. Pilnie potrzebujemy dwóch tęgich głów do ćwiczenia zaklęć. Solima, moja matka, będzie bardzo rada. Zauważyliście zapewne, że tutaj dzieją się okropne rzeczy grożące całkowitym zniszczeniem nie tylko lokalnej społeczności – przerwała i zniżyła głos do szeptu – ale także całej rzeczywistości nas otaczającej. Jakież okropieństwo mogło zagrażać całej rzeczywistości nas otaczającej? Spojrzałem na mistrza, ale ten patrzył gdzieś daleko, ponad wzgórzami. – Solima – wyszeptał. Norei poprowadziła nas wśród drzew, które porastały większą część dna doliny. Szedłem tuż za nią, zaś Ebenezum kroczył nieco za nami. Kreta ścieżka wiodła między krzewami, aż wreszcie, gdy znaleźliśmy się głęboko w lesie, doszliśmy do małej polany, w kącie której stała nieduża chatka. – Tu mieszkamy – powiedziała otwierając drzwi. – Solima! – zawołał mistrz. Kobieta w średnim wieku spojrzała na nas znad garnka, w którym coś intensywnie mieszała. Wytarła ręce w szarą suknię. – Ebenezum? To ty? – Oczywiście – mistrz przekrzywił czapkę na głowie. – I to prosto z Zachodniego Królestwa. Obiło mi się o uszy, że gdzieś tu działasz w okolicy, ale nie wierzyłem zanadto, że cię spotkam. Solima obdarzyła mistrza smutnym uśmiechem. – Miło cię widzieć, Eb. Bardzo dobrze ci z tą brodą. Nie wyglądasz na takiego łajdaka jak zwykle. Ale co do reszty, to obawiam się, że niestety sprawy tutaj potoczyły się tak, że w ogóle chyba nie będę mogła działać. – Po drodze spotkaliśmy Torka, mamo. – Widzieliście księcia? – Solima wyciągnęła z rękawa fajkę i uderzyła nią w długi stół, wytrząsając resztki popiołu. – Czy wykazał choć odrobinę gościnności dla przybyszów? – Chciał nas aresztować – odparła Norei. – Tak demonstruje swoją gościnność, niestety. – Strzeliła palcami i z cybucha uniosła się strużka dymu. Zaciągnęła się. – Czy powiedziałaś im o naszym ślubowaniu, córko? – Bałam się, że Tork może nas złapać. – Słusznie. Pozwól, że opowiem ci o naszym suwerenie. – Solimo! – Ebenezum postąpił krok naprzód. – Pozwól, że opowiem ci o twoich oczach. – Ależ Ebenezumie! To już tyle lat – spojrzała na mistrza głębokimi, zielonymi oczami. – Poza tym uciekasz z tematu. Książę Tork to nie jest jakaś tam błahostka. Mistrz westchnął i wzruszył ramionami. – Doprawdy. Czy to ten czarnoksiężnik, którego mieliśmy okazję spotkać? – Tylko on z lubością dopatruje się w sobie czarnoksiężnika, nie znam zaklęcia, które w jego wykonaniu zadziałałoby właściwie. Ale jest tak piekielnie zazdrosny o wszystkich, którzy potrafią zaklinać jak należy, że zakazał jakichkolwiek prób czarnoksięskich w całej dolinie. – Wszystko idzie mu na opak – dodała Norei. – Złe zaklęcia obracają się na dobre i odwrotnie. – I to całe szczęście, zwłaszcza dla nas – ciągnęła Solima. – Ma tak podłą naturę, że rzadko kiedy chce rzucić pozytywne zaklęcie. Tak czy owak, udało mu się wyczarować niezły oddział stworów prosto z Diabolandii, łącznie z olbrzymem o dość wrednym usposobieniu. Ebenezum podrapał się w brodę. – To wszystko nie brzmi zbyt poważnie. Skoro jest jednak taki uciążliwy, to czy nie możecie sprokurować zaklęcia, które by go zneutralizowało albo przegnało gdzieś na dobre? Solima westchnęła. – Gdybyśmy się w porę zorientowały, nie byłoby problemu. Cóż, Tork to taki dęty bufon, że na początku całkowicie go zignorowałyśmy, aż pewnego dnia zastukał w nasze drzwi z całym legionem demonów i porwał moje dwie siostry. – Szantaż w wykonaniu niewydarzonego czarnoksiężnika. – Brwi mistrza nastroszyły się i popadł w zadumę. – Nie ma sposobu, by pokonać jego sojuszników z Diabolandii? – Niestety, nic nie przychodzi mi do głowy. Przecież dobrze wiesz jak robimy nasze czary. Pełne współdziałanie i komplementarność w każdym zadaniu, wobec czego musimy zawsze uczestniczyć wszystkie. Tylko wtedy nasze czary osiągają należytą moc. Brak dwóch sióstr poważnie nas osłabia. Jest oczywiście Norei i babcia... – Babcia? – W głosie mistrza zabrzmiały nutki z trudem ukrywanego niepokoju. – To ona jeszcze żyje? Solima przytaknęła. – Mieszka na strychu. – Sądzisz, że pamięta mnie jeszcze? – Babcia niczego nie zapomina. – Chyba powinniśmy, ja i mój uczeń, odpocząć chwilę. Może w stodole, albo gdzieś na polu. – Nie denerwuj się. Ona rzadko schodzi na dół – Solima znów stuknęła cybuchem o stół – poza tym nie powiedziałyśmy ci jeszcze o najgorszej części zaklęć Torka. Ebenezum spojrzał na drabinę prowadzącą na strych. – Może jednak porozmawiamy o tym na zewnątrz. Czuję, że naprawdę powinienem nieco rozprostować kości. – Bzdura. Posłuchaj. Ilekroć zaklęcie nie zadziała właściwie, Tork jest coraz bardziej sfrustrowany. A z każdym kolejnym bodźcem frustrującym nabiera przekonania, że trzeba spróbować bardziej skomplikowanego zaklęcia. Żeby się sprawdzić. Rzecz w tym, że ta eskalacja frustracji doprowadziła Torka do tego, że, co wcale nie jest wykluczone, właśnie dzisiejszej nocy pokusi się o rzucenie Wielkiego Forxnagel Rsbaya. Resztki krwi i życia zdawały się właśnie odpływać z twarzy Ebenezuma. – Forxnagel? Ale czy to może nie zadziałać... – No właśnie. Ta dolina może stać się ósmym kręgiem Diabolandii. I kto wie, czy cały świat nie pójdzie w jej ślady. Zapadła długa cisza, którą wreszcie przerwała Norei. – Może jednak, mamo, powinnyśmy posłuchać propozycji czarnoksiężnika. Niech odpoczną teraz obydwaj. A kiedy zacznie się Forxnagel, połączą swoje siły z naszymi, by samopiąt zwalczyć zaklęcie. Solima puściła kilka kółek dymu, po czym skinęła głową na zgodę. Norei zaprowadziła nas do niepozornej szopy na tyłach chaty. Ebenezum szedł w milczeniu, ale gdy tylko Norei zostawiła nas samych odezwał się: – Widzisz, Winek, ona ma najpiękniejsze zielone oczy na świecie! Kiedyś było między nami coś naprawdę wielkiego. Byłem w twoim wieku chłopcze. Ale jej babcia! – tu Ebenezum zakasłał znacząco. Nie widziałem jeszcze takiego Ebenezuma. Czułem, że muszę coś powiedzieć, więc siłą rzeczy zapytałem o ForxnageL – Hm? – Moje pytanie przywróciło mistrzowi trzeźwe, praktyczne spojrzenie na stan rzeczy. – To jest, widzisz, hiperzaklęcie. Jego moc rzuca cały świat na kolana i to prosto do twoich stóp. Jak na razie, zaklęcie to istnieje tylko w teorii magii i dotychczas nikt nie próbował go rzucać. Ale co to za oczy! Zielone! Ach, Winek! Szedłem tu cały czas z nadzieją, że spotkam Solimę i zobaczę czy w ogóle jeszcze działa w tej okolicy. To wspaniała czarownica. W pełni mi dorównuje. A już kiedy ujrzałem ponownie te oczy, te zielone oczy, zupełnie zapomniałem o swojej chorobie. Zdaje mi się, że to dla tych oczu przyszedłem tutaj. Że też stara jeszcze żyje! Zacząłem się naprawdę obawiać o mistrza. Wyglądało na to, że po jednym spojrzeniu zielonych oczu Solimy cały charyzmat profesjonalizmu Ebenezuma prysnął jak mydlana bańka. Nie raczył nawet słowem wspomnieć obydwom czarownicom o dolegliwości, która pozbawia go wszelkiej mocy w obecności prawdziwych czarów, oraz że jego uczeń jest chyba jedynym przyszłym adeptem sztuk czarnoksięskich, którego nie nauczono nawet podstaw wykonywania zawodu. Mieliśmy się lada chwila zmierzyć z największym zaklęciem wszechczasów. Ziemia zadrżała, a z nią cała szopa. Za domem ujrzałem potężną stopę olbrzyma. – R, faj, fum, fas! Oto Uxtala zemsty czas! Mistrz złapał się za nos. – Zaczyna się! Otwórz moją sakwę i wyciągnij czerwoną księgę! Strona czterdziesta szósta. Przerzucałem cały galimatias w worku, w tempie iście błyskawicznym. Wreszcie pod grubym wiechciem suszonych ziół dostrzegłem czerwoną okładkę i wyciągnąłem cienką książeczkę. Tłoczone, złote litery składały się w tytuł: Magia dla początkujących. Poniżej dopisek „Poczytaj mi, wiedźmo. Zeszyt szósty”. Gdy odnalazłem wskazaną stronę, mistrz nareszcie kichnął. „Przeganianie olbrzymów” głosił wielkimi literami nagłówek. Pierwsze akapity były skrótowym opisem różnych gatunków olbrzymów. Z tego co wyczytałem wynikało, że Uxtal był błękitkiem północnym. Zauważyłem trzy proste formułki na przeganianie osobników jemu podobnych. W tejże chwili Uxtal zerwał dach z szopy. Ręce Ebenezuma tańczyły bezładnie wokół ciała wstrząsanego kolejnymi kichnięciami. Wokół mnie roztaczała się chmura gęstego, szarego dymu. – R, faj, fom, fuch! Gdzie się podziało tych dwóch! Głos Uxtala dochodził z góry. Ktoś złapał mnie za rękaw i pociągnął. Zachwiałem się i runąłem. Dym zawirował od kichnięcia mistrza. – R, faj, fam, fe! Dam ja wam chować się! Olbrzym sięgał po nas. Nie wypuściłem z ręki książki, ale kartki przeskoczyły, więc gorączkowo je wertowałem, starając się odszukać potrzebną stronę. I wtedy usłyszałem śpiew. Dobiegał z progu chaty. Stały tam Norei, Solima i jakaś stara czarownica, której nie miałem jeszcze okazji poznać, śpiewały dziwną pieśń. Chwilami przypominała zstępujący na ziemię chór anielskich głosów, chwilami zaś zaśpiewy i jodłowanie z przyśpiewek, których tak lubiłem słuchać w wieku trzech lat Pieśń ta była zaklęciem. Połyskująca pomarańczowo-świetlna kula urosła nad głowami kobiet i pomknęła w stronę olbrzyma. Uxtal wykonał szybki w tył zwrot i ruszył takim pędem, że to, co mówił, zlewało się w jeden olbrzymi, niezbyt przyjemnie brzmiący dźwięk. Mistrz wysmarkał nos. – Jesteście bezpieczni – zawołała Norei. – Gdyby tak Torka można było się pozbyć równie łatwo jak Uxtala. – Co? To znowu on? – powiedziała stara, wskazując Ebenezuma. – Pamiętam go! Wygląda na przeziębionego! Rozsiewa zarazki! Wspomnicie moje słowa. Jeszcze przywlecze nam tu jakąś zarazę! – Ależ babciu – Solima ofuknęła starą. – Ten drań chyba nigdy w życiu nie pracował uczciwie. Nie mówiąc o stałej posadzie. No, popatrz tylko na tę brodę! Norei, dawaj tu zaraz oko trytona i pazur ropuchy! Dam ja mu zakradać się cichcem do porządnego domu! – Babcia jest konserwatywna – szepnęła mi do ucha Norei. Czułem, że serce mi załomotało. – Czarnoksiężników raczej nie lubi Uważa, że to gorszy gatunek wiedzmy. – Jeszcze tylko chwila, a zaraz sprokuruję dla was parę piorunów kulistych – oświadczyła dumnie stara i energicznie zatarła ręce. – A potem wykopię was tam, skąd przyszliście. Piorunem! – Babciu! – ton Solimy był coraz bardziej karcący. – Wiesz, że nie wolno nam używać magii, dopóki to nie jest absolutnie konieczne. Tork może to wykorzystać w każdej chwili! – To jest konieczne! Bezwzględnie! – krzyknęła stara, nie przerywając zacierania rąk. Usłyszałem jakieś trzaski. – Babciu! Ebenezum jest moim przyjacielem! Nie pozwalam ci go wykopać! – Przyjaciel? Po tym co mi zrobił? Zaraz mu pokażę, gdzie mam jego nieopierzone formułki! – Babcia! Na górę! Do siebie! Stara łypnęła wściekle i niechętnie zaczęła wspinać się po drabinie. Ebenezum wysmarkał nos. – Tym razem byłeś wyjątkowo powściągliwy wobec babci, Eb. Naprawdę uważam, że ten numer z kurczakami był lekką przesadą, zwłaszcza po sztuczce ze zdechłymi rybami. Swoją drogą, chyba nie pomyliła się co do twojego przeziębienia, hę? Ebenezum spojrzał na mnie, potem na Solimę i Norei. Na jego twarzy malowało się zmęczenie zmieszane z niechęcią. – Niestety jest o wiele gorzej – odparł i opowiedział o swojej dolegliwości. – Och, mój ty biedaku – westchnęła Solima, gdy skończył. – Ale starałeś się naprawdę odważnie. Zawsze wiedziałam, że z ciebie facet z charakterem, Eb – podeszła do mistrza i położyła mu ręce na piersiach. – Daj mi godzinę, żebym mogła sprawdzić coś w księgach. Na pewno są jakieś leki ziołowe na twoją dolegliwość. Poza tym można ściągnąć lecznicze obłoczki do inhalacji. To by cię postawiło na nogi! Przyznajże wreszcie, stary repie, że nie wyleczyłeś się, bo nie trafiłeś do dobrej wiedźmy! – Pocałowała go w czoło. – A teraz wszyscy troje zabierać się stąd! Muszę pracować! Gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz, mistrz wziął mnie na bok. – Opiekuńczość wobec bezradności, Winek! Stary, sprawdzony sposób! Zawsze skutecznie budzi matczyne odruchy! Masz jeszcze czerwoną książeczkę? Wskazałem palcem na miejsce pod koszulą, gdzie schowałem książkę. – Dobrze, bardzo dobrze! – Mistrz podkręcił wąsa. Kto wie, może niedługo sam będę mógł z niej korzystać? Norei wyszła tuż za nami. – Winek? Czy mogę cię prosić o chwilę rozmowy? Spojrzałem na mistrza, który ciągnął refleksyjnie brodę. – Ależ naturalnie – powiedział po chwili. – Jest jeszcze kilka spraw, którymi powinienem się zająć osobiście i to od razu – dokończył i ruszył ku resztkom szopy krokiem bardziej dziarskim i bardziej czarnoksięskim niż zdarzyło mu się kiedykolwiek. Odwróciłem się do Norei. Zasłoniła mi cały świat – łagodna, okrągła twarz okolona długimi pasmami ciemnych włosów. I te przepaściste, zielone oczy. Oczy, w których pogrążyłem się bez pamięci. – Winicjuszu? Co ci jest? – zapytała lekko zatroskana. – Patrzysz jakby mi robak siedział na nosie. Skąd to dziwne spojrzenie? Chrząknąłem kilka razy zanim, patrząc w ściółkę leśną, zdołałem wydusić z siebie, że to chyba efekt długiej i bardzo wyczerpującej podróży. – Możesz sobie być nie wiem jak zmęczony, ale teraz nie wolno ci o tym myśleć. – Chwyciła mnie za ramię tuż nad łokciem. Podniosłem wzrok. Nasze twarze były tak blisko. – Mistrz jest chory, matka bliska załamania, a babcia nie chce pomóc z powodu jakiegoś numeru z kurczakami i rybami, który kiedyś wykonał twój pan! To na nas spada teraz cala odpowiedzialność. Musimy być mężni. I silni. Dopiero wtedy stworzymy oś, wokół której zadziałają czary zdolne przeciwstawić się Foncnagel w wykonaniu Torka! Przytaknąłem. Ależ oczywiście, to co powiedziała było prawdą. Byłem gotów zrobić dla niej wszystko. Cóż z tego, że jak dotychczas spróbowałem zaledwie trzech zaklęć, które nie zadziałały jak należy? Gdy ona mnie poprowadzi, wstąpię na szczyty sztuki czarnoksięskiej! Pocałowała mnie lekko. Poczułem, że mi huczy w głowie. Krzyknęła i wtedy zorientowałem się, że to nie w mojej głowie. Otaczały nas stwory Torka. To, co brałem za huczenie w głowie, było przybierającym na sile i zaciekłości mruczandem sługusów księcia. – A więc to tak! – głos księcia dochodził zza ostatnich szeregów brygady stworów. – Zabawiamy się czarami, co? Zaraz się z wami rozprawię! Z chaty wybiegł Ebenezum, za nim Solima. Babcia sadziła nieregularnymi susami. – Jeśli już z kimkolwiek, ty diable – wołał Ebenezum w biegu – to tylko ze mną. – Uważaj, Eb – ostrzegła. Solima. – Nie znam dokładnie mocy działania ziół. Może spróbujmy magii kolektywno-komplementamej, zanim przestaną działać. – On cię nie posłucha – zawołała z tyłu babcia. – Niech leci, łajdak! Dać mi tu lisi ogon i jaskółcze ziele. Zaraz wam pokażę! Tork spróbował czarnoksięskiej akrobatyki. Przy trzecim złożeniu z jego rękawów zaczęły wypadać żaby. – No nie! Tylko nie to! – wrzeszczał. – Zatem dobrze, samiście tego chcieli! Hiperzaklęcie! FORXNAGEL. Ziemia zadrżała. – R, faj, fum, fy! Rozdepczę jak pluskwy! Nad nami wznosił się Uxtal. Norei podbiegła do matki i babki. Wspólnie zaintonowały pieśń. Spojrzałem za siebie. Ebenezum dołączył do nich. Tymczasem książę Tork wykrzykiwał hasła- zaśpiewy i zaklęcia, wykonując przy tym całe serie iście akrobatycznych figur i pozycji. – R, faj, fam, fe! Nawet nikt nie patrzy na mnie! – zaryczał olbrzym i uniósł potężną stopę. Spojrzałem na obie grupy przeciwników. Tork wykonywał dziwaczne podskoki między swoimi sługusami, zaś Ebenezum i trzy czarownice złączyli głosy w harmonijnej pieśni polifonicznej. Z moich kalkulacji wniosłem, że Uxtal najpierw zmiażdży grupkę śpiewaków, którzy w tej chwili byli zbyt pochłonięci pieśnią, by dostrzec stopę olbrzyma zbliżającą się ku nim. Przypomniałem sobie o książce. Wyciągnąłem ją spod koszuli, chyba trochę zbyt gwałtownie. Wyśliznęła mi się z rąk, obróciła w powietrzu i spadła na ziemię. Schyliłem się, by ją podnieść i ujrzałem, że otworzyła się na... właściwej stronie! Wiedziałem, że okiełznanie olbrzyma spoczywa całkowicie w moich rękach. Szybko przebiegłem wzrokiem trzy zaklęcia wydrukowane u dołu strony. Wybrałem rzecz jasna to, które wydawało mi się na pierwszy rzut oka najprostsze, czyli zmniejszanie olbrzyma do rozmiarów standardowych. Olbrzym, który będzie miał ledwie sześć stóp wzrostu to olbrzym w czasie przeszłym dokonanym. Zapomniałem, niestety, o stworach Torka. Otaczały mnie ciasnym kręgiem, szarpały i rozdzierały to, co jeszcze przed chwilą było moim odzieniem i dudniły swoje wściekłe mruczando. Głośno wypowiedziałem, żeby nie powiedzieć wykrzyczałem, zaklęcie. Przy ostatnich, nie wypowiedzianych do końca sylabach książka wyskoczyła mi z rąk. Stwory odskoczyły ode mnie! Spojrzałem na olbrzyma. Faktycznie malał. Niestety, moja radość trwała bardzo krótko. Z jakiegoś powodu wszystko inne również malało. I to szybko. Już wiem, jaki popełniłem błąd. W pośpiechu musiałem przestawić sylaby zaklęcia. I tak naprawdę to nie Uxtal się kurczył, tylko ja rosłem! Rozejrzałem się wokół. Zaiste z tej wysokości wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Zrujnowana strona doliny, którą schodziliśmy i cały teren wokół mnie z wyjątkiem kilku wiatrołomów i jarów po drzewach wyrwanych z korzeniami jawiły się moim oczom jako sielski obrazek wsi spokojnej i wesołej, czym zapewne były przed przybyciem Uxtali. Zauważyłem, że moja dębowa laga rośnie razem ze mną. W dole słychać było powrzaskiwania księcia Torka, na które polifoniczny chór głosów nakładał się kontrapunktowo z okresowymi pauzami realizowanymi za pomocą przejmujących gwizdów i dojmujących sapnięć. Nikt z obecnych na polanie zdawał się nie dostrzegać stopy opadającej w ich stronę. – Fi, faj, fam, fy! Zmiażdżę was jak pchły! Trzasnąłem lagą w podniesioną stopę. Zaskoczony Uxtal spojrzał w górę. – Hej, ty! – powiedział grubym głosem. – Co mi psujesz numer, co? – Precz, draniu! – ryknąłem. Siła mojego głosu zdumiała mnie. – Precz, draniu? Skąd to wziąłeś? To się nawet nie rymuje! Chciałem trochę postraszyć towarzystwo! Taką mam ugodę! – Ugoda z demonami! – zawołałem i ruszyłem w jego stronę. Gdzie stąpnąłem, słychać było trzask miażdżonej przyrody ożywionej i nieożywionej. Obejrzałem się. Każdy krok mojej gigantycznej stopy czynił straszliwe spustoszenie. – Słuchaj no, stary – zapytał Uxtal mrużąc oczy tak, że przypominały dwie wąskie szparki – jesteś niezrzeszony czy co? Chciał mnie omamić typowo diabolandzkim chwytem retorycznym. Uznałem, że zamiast siać dalsze spustoszenie na dnie doliny, zajmę pozycję bojową i przyłożę draniowi serdecznie. Wywinąłem lagą młyńca, wydając przy tym bojowy okrzyk Uxtal odskoczył. Jak na olbrzyma był zadziwiająco szybki. Laga nie napotykając żadnej przeszkody, przecięła ze świstem powietrze, a ja straciłem równowagę. Zorientowałem się, że przewracam się prosto na Ebenezuma i trzy czarownica Z całych sił starałem się obrócić tak, by ich nie rozgnieść. Zetknąłem się z ziemią ledwie kilka jardów od poświstującej i posapującej grupki, miażdżąc chatę czarownic. Przetoczyłem się w bok od polanki, zgniatając kilka kolejnych akrów lasu. Z wysiłkiem pozbierałem się na nogi. Szalałem z wściekłości! – Lepiej wynoś się i to zaraz! – ryknąłem na Uxtala. Ten patrzył na pozostałych. Nad głowami czarownic utworzyła się wielka świetlna kula, zaś nad Torkiem też kula, tyle że niemal absolutnie czarna. Światło i ciemność ruszyły jednocześnie. – Zdaje się, że masz rację, kolego – powiedział Uxtal i machnąwszy ręką na pożegnanie, przesadził ścianę doliny czterema szybkimi susami. Ciemność i światło spotkały się. Zrobiło się straszliwie zimno, świat wyglądał jakby ktoś nagle z niego wyssał wszystkie kolory. Zapadła absolutna cisza. Szare kształty poruszały się w milczeniu. Tork wykonywał swój taniec pomiędzy demonami, a czwórka z Ebenezumem wciąż śpiewała. Coś jednak było nie tak z mistrzem. Klęczał. I chociaż otaczała mnie absolutna cisza, chociaż do moich uszu nie dochodził żaden dźwięk, wiedziałem, że właśnie kicha. Tymczasem świat poszarzał jeszcze bardziej. Ebenezum próbował wstać, ale padł wstrząsany kolejnymi kichnięciami. Chciałem biec na pomoc mistrzowi, ale nie mogłem zrobić kroku, zupełnie jakbym został przyklejony do podłoża. Świat pogrążył się w ciemnościach. Nagle rozbłysło światło. Trzy czarownice leżały na ziemi bez czucia. Ebenezum, jakimś cudem zdołał wstać i stał teraz twarzą w twarz z Torkiem i jego sługusami, którzy znów rozpoczęli tryumfalne mruczando. – To ja władam Forxnagel! – wołał Tork. – Mogę mieć wszystko, czego zapragnę! Właśnie zniszczyłem połączone moce trzech wiedźm! Ty rzuciłeś zaklęcie tuż przede mną i ocalałeś. Ale to, szanowny mistrzu sztuki czarnoksięskiej, jest tylko stan przejściowy! Na Forxnagel, chcę oto twoich wszystkich mocy! Czarne błyskawice wystrzeliły z palców Torka. Ebenezum wyrzucił ręce przed siebie, chcąc stworzyć zasłonę, ale błyskawice odrzuciły go do tyłu. Tork zaśmiał się, wzniósł ku niebu zaciśniętą pięść i zawołał: – Mam moc! Magia jest moja! Potem zaczął kichać. Norei i ja całowaliśmy się namiętnie. Młoda czarownica i uczeń czarnoksiężnika, dla których świat powstawał od nowa. Solima i babcia przywróciły dolinie dawny wygląd w zdumiewająco krótkim czasie. Siostry Solimy zostały uwolnione, demony przegnano i zaczęła się odbudowa. Już tydzień temu powinniśmy wyruszyć do Vushta, miasta tysiąca zakazanych rozkoszy, gdzie czekało skuteczne lekarstwo na katar Ebenezuma, ale wciąż tkwiliśmy w dolinie. Przyznam, że było mi to na rękę. Pocałowałem słodkie usta Norei. Co do wyleczenia Ebenezuma tu, na miejscu, sprawa stała się nieco skomplikowana i wstydliwa. Kiedy Tork posiadł wreszcie Forxnagel i chciał za wszelką cenę wydrzeć całą moc Ebenezuma, przy okazji przejął także przykrą dolegliwość mistrza. W tej sytuacji Solima obawiała się ściągnięcia leczniczych obłoków do inhalacji, gdyż te, lecząc mistrza, wyleczyłyby tym samym Torka. Pozostały zioła, lecz Solima przestrzegała, by nie używać ich zbyt często. Efekty działania odczuł Ebenezum prawie natychmiast. Po walce z Jorkiem spał jak kamień przez cały dzień. Solima przestrzegała, iż po drugiej czy trzeciej dawce w ciele Ebenezuma powstaną przeciwciała, a każdy następny nawrót choroby będzie miał o wiele gwałtowniejszy przebieg niż poprzedni, wyczerpując organizm. Wobec tego, chcąc nie chcąc, musimy iść do Vushta. Chłodna dłoń Norei odgarnęła kosmyk włosów z moich powiek – O czym myślisz, Winek? – O przeznaczeniu. O tym jak się spotkaliśmy, cierpieliśmy i zwyciężyliśmy. O tym, że obydwoje mamy całe życie przed sobą. I o tym jak odmieniło się moje życie, gdy poznałem ciebie. Zielone oczy spojrzały w niebo. – Czasem jesteś doprawdy zabawny, Winicjuszu. Przecież dopiero co się poznaliśmy. Nie rób lepiej żadnych planów. Któż to może wiedzieć, co nas jeszcze czeka, co nam się przydarzy? – powiedziała, całując mnie w policzek. – Któż to wie? Fakt – przytaknąłem. – Jak na razie, wygląda na to, że mistrzowi bardzo się tu podoba. Spojrzałem na świeżo odbudowaną chatkę, widoczną wśród resztek tego, co jeszcze do niedawna było bujnym lasem. Coś załomotało i trzasnęło głośno. – A, cha, cha! Wiedziałam, że nie masz jak jaskółcze ziele! – dobiegł głos babci. – Ja ci tu zaraz dam! Od kuchni uderzać w koperczaki do mojej córki! Ebenezum wypadł z chaty galopem. Solima z trudem powstrzymywała babcię przed kontynuowaniem pościgu. Z palców starej strzelały języki płomieni. – Rzucenie tego zaklęcia trochę trwa, ale zawsze najlepsze są stare, sprawdzone sposoby – wołała za nim. – Stawaj tu zaraz do walki, a zagotuję twoją juchę! Mistrz rzucił mi worek. – Biegiem, Winek Do Vushta! – kichnął i spojrzał na Solimę. – Wrócę, jak tylko znajdę lekarstwo! – Będę czekać. I już się cieszę – odparła Solima, przytrzymując szamoczącą się staruchę. – Wszystkie będziemy czekać. Na ciebie. – Babcia zamachała ognistymi rękami. Wstałem biorąc w jedną rękę worek, a w drugą dębową lagę. – Chyba muszę do Vushta. – No, cóż – powiedziała Norei. – Zatem, do widzenia. Czyżby tylko tyle miała mi do powiedzenia? Po tym wszystkim, co między nami było, po tylu wspólnie spędzonych chwilach? – Norei – szepnąłem. – Chodź ze mną do Vushta. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. – Wiesz – ciągnąłem – nazywają je miastem tysiąca zakazanych rozkoszy. – No, nie wiem, może kiedyś – wstała i pocałowała mnie delikatnie. – Teraz ci dokopię, łajdaku! – wrzasnęła babcia, gdy zdołała wyrwać się Solimie. Biegła w naszą stronę. Liście na drzewach syczały z gorąca, gdyż lizały je płomienie z palców staruchy. – Dam ja ci tu szargać reputację porządnych, uczciwych czarownic! Dam ja ci kurczaki i rybki, łachmyto! Czym prędzej ruszyłem za mistrzem. Gdy zrównałem z nim krok, powiedział: – Żeby nie wiem jak idealnie przebiegała impreza, zawsze coś lub ktoś wywinie taki numer, że całą radość i przyjemną atmosferę licho weźmie. Rozdział 7 Są tacy, którzy utrzymują że magia jest jak fala – to rośnie, to maleje, to zalewa brzeg, to znów cofa się nieśmiało, tu napełni zakole, tam podtopi żabę w kałuży ku zadumie obserwatora... Są też tacy, którzy wierzą, iż zatkanie palcami obu dziurek od nosa i silne dmuchnięcie wydatnie podwyższa twoją inteligencję, nie wywołując jednocześnie skutków ubocznych. NAUKI EBENEZUMA, tom 7 Ostatni incydent sprawił, iż szczęście uśmiechało się do nas coraz rzadziej i wiodło się nam coraz gorzej. Wcale nie z powodu płatnych zabójców, nasyłanych regularnie przez Urfoo – notabene, z dnia na dzień przybywało ich. Przyczyn pogarszania się naszego położenia upatrywałbym raczej w niewybrednej „publicity”, którą robili nam wędrowni minstrele. Kiedy sławią cię pieśnią w każdym zakątku królestwa, znalezienie choćby najmniejszej oazy spokoju i wyswobodzenie się od natrętnych wielbicieli jest praktycznie niemożliwe. Nie mówiąc o zachowaniu incognito w podróży. Wyglądało na to, że stale przed kimś uciekamy. Potem zaczęły się okresowe trzęsienia ziemi. Początkowo były to ledwie wyczuwalne drgania, ale z każdym dniem przybierały na sile. Zacząłem się obawiać, czy nie jest to sprawa księcia Tork, który wyleczywszy się ze świeżo nabytego kataru, znów próbował skuteczności hiperzaklęcia Foncnagel. Spostrzeżeniem tym podzieliłem się z mistrzem, który zdecydowanie zareagował, negując tok mego rozumowania. Ale co do podziemnych wstrząsów wywołanych przez Forxnagel, cóż, tu mistrz miał niejakie wątpliwości. Nie chciał jednak roztrząsać tej kwestii, dopóki nie uwolnimy się od naszego obecnego towarzystwa. Odpowiedzi na moje pytania ograniczał do wymownego drapania się w głowę pod czarnoksięską czapką. Rozmowę brutalnie przerwała dochodząca z przodu wrzawa. Musiało być ich ze dwudziestu, a każdy chciał za wszelką cenę wrzeszczeć głośniej niż pędzący obok towarzysz. Spadali z impetem po wyschniętej, gliniastej ścieżynie, która w tych stronach uchodziła za gościniec o utwardzonej nawierzchni. Zeszliśmy na bok i spokojnie obserwowaliśmy dudniącą kawalkadę. – Cóż, doprawdy... – zaczął Ebenezum, gdy poderwane tumultem kłęby kurzu zaczęły osiadać na drodze. Pozwolił ręce pogładzić bujny zarost, z gardła zaś dobiegały rytmiczne odgłosy przełykania śliny – znak, że czarnoksiężnik intensywnie myśli. – Przecież mogli nas rozjechać! – zapiszczała stara Lady Sniggett. Bladymi rękoma strzepywała kurz z czarnej sukni podróżnej. – To na pewno nietutejsi! I jak mało cywilizowani! – Ależ, cioteczko – przerwała piękna Ferona, ujmując rozbiegane dłonie starszej damy w stanowczy chwyt. Obie panie dotrzymywały nam towarzystwa od dwóch dni i nie ukrywam, że byłem coraz bardziej pod wrażeniem demonstrowanej przez młodszą z nich niezwykłej umiejętności zachowania spokoju i zimnej krwi w obliczu największego nawet kryzysu. – Z pewnością istnieje jakieś logiczne wytłumaczenie ich zachowania – kontynuowała Ferona. – Być może to jakaś sekta religijna o swoistej regule, która dąży do wykonania przed terminem planu pielgrzymek do swojego miejsca kultu. Osobiście uważam, że powody ich niezwykłego pośpiechu nie powinny stać się przedmiotem naszych rozmyślań czy niepokoju. Zwłaszcza teraz, gdy już prawie jesteśmy pod opiekuńczym dachem naszego domostwa. Mistrz spojrzał na kobiety. – Czy to znaczy, że docieramy na miejsce? Ferona uśmiechnęła się. Mądry i błyskotliwy uśmiech ozdobił okoloną lśniącymi, rudymi włosami, piękną twarz, która kiedy patrzyło się na nią wystarczająco długo, mogła z powodzeniem przyćmić wszystkie blaski świata. – Ależ tak, o dobry panie! Jesteśmy prawie w zasięgu głosu. Chodźmy, cioteczko. Niechże dane nam będzie nareszcie godziwie odpocząć po podróży pod bezpiecznym dachem naszego domu. W tej chwili mistrz kichnął. Naiwnie przypuszczałem, że to tylko reakcja na pył i kurz z drogi. Cóż, kiedy przeczucie i dusza sygnalizowały zbliżanie się czegoś o wiele gorszego niż kolejny tabun. Mistrz kichnął ponownie. W naszą stronę biegł mężczyzna. – Słońce zachodzi! – wołał przybysz głosem drżącym z podniecenia – Słońce zachodzi! – Jesteśmy doprawdy zobowiązani za tę informację – powiedział mistrz, gdy tamten skończył i zdawało się, że nie ma nic więcej do powiedzenia. – Czy nie zechciałby pan jeszcze może coś dodać? – Ale... – Przybysz zbliżył się na tyle, że dostrzegłem wyraźne oznaki przerażenia w jego oczach. – To jest pierwsza noc pełni księżyca! Mistrz podrapał grzywę siwych włosów. – Zgadza się – odparł i spojrzał na damy. – Jeśli to wszystkie informacje, którymi zechciał się pan z nami podzielić, pozwoli pan, że każdy ruszy w swoją stronę. – Cóż to za bzdury, Bork! – Lady Sniggett zrobiła krok do przodu. – Zechciej wybaczyć, że się wtrącam, o uczony mężu, ale ja znam tego człowieka. To jeden z moich parobków. Prawie nie poznałam go, jako że zachowuje się co najmniej dziwnie. – Pociągnęła nosem. – Zwykle jest o wiele bardziej cywilizowany. – Wybacz, o pani moja! – mężczyzna padł na kolana. – Strach przed bestią przesłonił mi wzrok i nie dostrzegłem cię w porę. Ale tak wiele wydarzyło się na farmie odkąd odmieniono Gretę. Starsza dama wyprostowała się jak struna, a w zamglonych i załzawionych oczach błysnęły nagle płomienie gniewu. – Czy coś przytrafiło się Grecie? – Ależ nie, nic... – wyskamlał Bork. – To znaczy nic oprócz... – Spojrzał na mistrza, potem na mnie i głos uwiązł mu w gardle. Ferona odwróciła się do Ebenezuma. Jej twarz rozjaśnił przepraszający uśmiech. Och, gdybyś tylko zechciała uśmiechnąć się do mnie! – Greta to kwoka medalistka naszej pani. Mistrz skubnął brodę. – Czy to znaczy, że wśród kurczaków panuje zaraza? – Kurczaki? – Głos Lady Sniggett osiągnął moc i tembr jakiego w życiu nie spodziewałbym się u tak wątłej i pokurczonej osoby. – Greta to nie byle... – usta zdawały się odmawiać współpracy w wyartykułowaniu tego słowa. – Greta to duma i chluba Wschodniego Królestwa! – Ależ pani! – wtrąciła Ferona. – Nie wolno ci się denerwować! Zaskoczona tą uwagą Lady Sniggett spojrzała na swoją podopieczną i natychmiast spokorniała. – Wybacz, o dobry panie – powiedziała szeptem do mistrza – ale ilekroć słyszę, że Greta ma kłopoty, to całkiem zawodzą mnie nerwy. – Ależ nie trzeba bić od razu na alarm – odparł Ebenezum słodkim głosem, którym zdobył już kilka setek szczodrych płatników. Uśmiechał się przy tym kojąco. – Każdy ma przecież coś, co jest mu najdroższe na świecie. Dama spojrzała na niego i szybko odwróciła głowę. Byłem zdumiony jej chichotem. – To doprawdy szczęście – powiedziała – spotkać mężczyznę, który wie, jak należy patrzeć na życie. – Jest to poniekąd obowiązkiem każdego czarnoksiężnika, o pani. Jeśli zechcecie zatem, ty i twoja podopieczna, towarzyszyć nam jeszcze przez chwilę, uczynicie nam wielki zaszczyt, pozwalając odprowadzić się do domu. Co rzekłszy, Ebenezum ruszył w drogę. Ja, obciążony worem z czarnoksięskimi akcesoriami stanowiłem ariergardę pochodu. Wór trochę przeszkadzał mi w marszu. Minąłem Borka, który nie bez trudu podnosił się z kolan. – Ale przecież bestie... – zawołał. Gdzieś w oddali przeciągle zawył wilk. Łomotanie rozległo się po raz pierwszy w chwilę po tym, jak obie damy zostawiły nas w przestronnym holu. Powtórzyło się jeszcze wielokrotnie i to z towarzyszeniem donośnych wrzasków. Lady Sniggett trzepotała sukniami, fruwając co chwila to w tę, to w tamtą stronę i rzucając między jednym trzepotem a drugim strzępy wyjaśnień i tłumaczeń obecnej sytuacji: – Pokoje są jeszcze... niegotowe... Lubię, jak... wszystko jest należycie... przygotowane... Kiedyś miejsce to... było o wiele... bardziej cywilizowane. Co pewien czas Ferona sunęła bezgłośnie za nią, posyłając uśmiechy mojemu mistrzowi. Robiłem co mogłem, żeby choć jeden był przeznaczony dla mnie, ale nie udało mi się wzbudzić jej zainteresowania moją osobą. W sprawie łomotania i wrzasków nie padło, jak dotąd, ani jedno słowo. Odgłosy zdawały się dochodzić zza potężnych, dębowych drzwi wejściowych. Kiedy na chwilę zapadła cisza, zapytałem mistrza, co sądzi o rzeczonych odgłosach z zewnątrz. Po dłuższej chwili namysłu mistrz odparł półgłosem: – Wszyscy bogacze mają swoje dziwactwa. Najprawdopodobniej to jakiś zwichnięty psychicznie wujaszek, którego dla zasady i świętego spokoju trzymają w wieży. Udawaj, że nic nie słyszysz. Przynajmniej dopóki nie podadzą kolacji. W końcu zjawiła się młoda kobieta i oświadczyła, że możemy przejść do sali głównej, gdzie wszystko zostanie nam wyjaśnione. Przedstawiła się jako Borka, siostra sługi, którego już poznaliśmy. Mistrz przerwał wnikliwe studiowanie kunsztownych złoceń na listwach okalających ściany i obciągnął szatę, wygładzając zbędne fałdy. Pozbierałem swój bagaż, wziąłem w rękę dębową lagę i ruszyłem za nim. Natychmiast po wejściu do sali naszą uwagę zwrócił tuzin złoconych klatek ustawionych w rzędzie pod ścianą. – Witamy w naszym skromnym gniazdku – zagruchała Lady Sniggett. Stała przy końcu długiego stołu z ciemnego drewna. Przy jej boku uśmiechała się Ferona. Z prostych, acz eleganckich sukien podróżnych przebrały się w stroje o wiele wykwintniejsze. Lady okrywały czarne koronki, zaś jej urocza podopieczna miała na sobie długą suknię w kolorach wiosny. Tym razem zdawało mi się, że Ferona uśmiecha się do nas obu. Znowu bardzo, ale to bardzo pragnąłem, by chociaż jeden uśmiech przeznaczyła wyłącznie dla mnie. Jakże zmieniło się moje życie od chwili, kiedy dwa dni temu spotkaliśmy obie kobiety. Z powodu zbirów nasyłanych na nas przez Urfoo byliśmy zmuszeni szukać towarzystwa w dalszej podróży. Podróżowanie z atrakcyjnymi damami sprawiło, że przestaliśmy być niepokojeni przez rzezimieszków. Dotychczas byłem tylko Winicjuszem – uczniem czarnoksiężnika, który jedyną radość w życiu czerpie z podążania za swoim mistrzem w jego uporczywej wędrówce w poszukiwaniu lekarstwa na katar. Jednak w dniu, w którym Lady Sniggett zwróciła się do Ebenezuma z prośbą o fachową czarnoksięską pomoc, moje życie stało się pełniejsze, gdyż zjawiła się Ferona. Były, oczywiście, inne kobiety w moim życiu, ale wspomnienia o nich ulatywały jak cienkie pasemka dymu rozwiewane wiatrem wzbudzanym przez ogniste piękno Perony. Zdarzało się, zwłaszcza w nocy, że wracałem myślami do Norei i jej pocałunków. Cóż, miała swoje życie i przy ostatnim spotkaniu postawiła sprawy jasno i niedwuznacznie. W zasadzie nie powinienem nawet myśleć o niej tak często, jak to się zdarzało. A teraz Ferona! Ferono! Czy ja w ogóle istniałem, zanim poznałem ciebie? Co prawda, nie udało mi się jeszcze zamienić z tobą nawet kilku słów, ale to nie miało znaczenia, skoro zawarliśmy znajomość. Czułem, że moje życie nabiera sensu. Zagdakała kura. Była to prawdopodobnie jej reakcja na łomot i wrzask bezustannie dobiegające z zewnątrz. – No dobrze, już dobrze, moja Greto – uspokajała kurę Lady Sniggett – Chcę ci przedstawić kogoś bardzo ważnego. – Załzawione oczy damy spojrzały na mistrza. – Jest wysoki, przystojny i do tego czarnoksiężnik! – Ależ, doprawdy – Ebenezum skomentował burkliwie. Rzucił mi krótkie spojrzenie, po czym skupił uwagę na kurze. Od razu zauważyłem, że ten sposób prezentacji i to w dodatku kurze wcale nie sprawił mu przyjemności. Chociaż niewątpliwie Lady Sniggett należała do klasy bogaczy, którym uchodzą różne dziwactwa, to tym razem posunęła się za daleko. – Borka! Wyjmij Gretę z klatki! Mistrz skrzywił się. Spodziewał się, że oto nadciąga najgorsze, ba, że być może będzie zmuszony wziąć kurę w ręce. – Słucham, jaśnie pani – odparła przymilnie służąca i chwyciła kurę za gardło. – Delikatnie – upomniała strofująco Lady. – Ta kwoka jest przecież wyjątkowa. Wyraz twarzy Ebenezuma wskazywał, że z minuty na minutę mistrz coraz bardziej wolałby być ścigany przez płatnych morderców niż przebywać tutaj. – Widzisz, panie, Greta to bardzo specyficzny okaz – powiedziała Lady Sniggett głosem przechodzącym w szept. – Ona potrafi produkować złoto. Uśmiech wrócił na usta Ebenezuma i ożywił jego twarz jak pierwszy ciepły promień słońca ożywia kwiat – To zawsze było możliwe, przynajmniej w teorii – zauważył – choć przyznaję, że jeszcze nie spotkałem zaklęcia, które tę teorię zamienia w praktykę. Czy ona daje złote jaja? Zapadła kłopotliwa cisza. W końcu Borka odchrząknęła i powiedziała: – Widzicie, panie, złoto, jakby tu rzec, wychodzi z tej niewymownej części ciała. – Cóż za nietaktowne określenie! – Płomień błysnął w oczach Lady, ale natychmiast przygasł, gdy spojrzała na kurę. – Ale Greta nie jest w stanie uporać się z tym sama. Organizmy wszystkich stworzeń tego świata muszą wypełniać tę funkcję, ludzkie także. Skazani na tak przyziemne czynności powinniśmy być wdzięczni, kiedy w ich efekcie otrzymujemy złoto. Borka podniosła wzrok. Jej twarz stała się nagle blada. – Robi się ciemno. Muszę zamknąć okiennice. Wrzuciła kurę do klatki i wbiegła z pokoju. Z zapadnięciem ciemności łomot z zewnątrz przybrał na sile, ale równocześnie wrzaski stały się cichsze i jakby bardziej ochrypłe. – Skoro już wiesz, panie, o Grecie – podjęła Lady Sniggett – mogę ci zatem zdradzić prawdziwy powód, dla którego zaprosiłam cię do swojej posiadłości. Kiedy spostrzegłam, że jesteś czarnoksiężnikiem, moje łono odżyło nadzieją. Proszę, błagam, drogi, najdroższy Ebenezumie, powiedz, czy istnieje zaklęcie, które sprawiłoby, że Greta produkowałaby złote jaja innym otworem? – To zajmująca kwestia – Ebenezum pociągnął nosem. Przebywanie w jednym pomieszczeniu z zaklętą kurą to zbyt mało, by wywołać kichnięcie, ale też dostatecznie dużo, by nos mistrza zaczął reagować niespokojnie. Wyobrażałem sobie, że jeśli Greta zdecyduje się wydać z siebie złote jajo w obecności mistrza, to nastąpi nawrót kataru o podwójnej sile rozprysku. – Już wielu przede mną próbowało zaklęcia na znoszenie złotych jaj, ale bez względu na przebieg procesu efekt końcowy był niewspółmierny do poniesionych nakładów. Innymi słowy, znacznie więcej magii i czarów wchodziło jednym końcem niż wychodziło złota drugim – dokończył Ebenezum i wysmarkał nos. – Ale można tego dokonać? – Ależ naturalnie, zwłaszcza że kura szanownej pani zrobiła już pierwsze kroki w tej dziedzinie. Rzecz cała sprowadzi się do dokładnego zgłębienia tudzież zmierzenia zakresu oddziaływania zaklęcia transferencyjnego. – Wobec tego stanowczo nalegam, abyście byli moimi gośćmi. – Wodniste oczy Lady Sniggett zalśniły jak sadzawki w pełni księżyca. – Ferona zaprowadzi cię do pokoju. Jest bardzo wygodny i to pod każdym względem. Swego czasu zajmował go pan tego domu, nieodżałowanej pamięci wuj Perony. Uczeń może przespać się w stodole. Wrzaski i łomoty dobiegające z przedsionka wzbogaciła nagła wrzawa. Do pokoju wpadł Bork. – Dlaczego nikt nie otwierał? Bestia prawie mnie dopadła! Lady Sniggett spojrzała na niego z tłumioną złością. – A skąd mieliśmy wiedzieć, że to ty? – Ferona wyręczyła ją z odpowiedzią. – Sądziliśmy, że to kolejny pielgrzym kwestujący dla potrzeb świętej sprawy. – Spojrzała na Ebenezuma i na mnie. – Wszyscy pielgrzymujący w okolicy wiedzą, że cioteczka jest osobą majętną. Lodowaty podmuch wiatru zahulał po pokoju. Ferona i Lady Sniggett spojrzały po sobie. Na ich twarzach malował się strach. – Drzwi – szepnął Bork. Coś wskoczyło do pomieszczenia z przeraźliwym piskiem przechodzącym w charkot. Lady Sniggett krzyknęła, Ferona uskoczyła w bok. Ebenezum kichał. Zatem stwór był zaczarowany. Powinienem się tego domyśleć po jego gębie z krzywymi zębiskami i pokrytej szarym, skołtunionym zarostem. Stwór był ludzkiego wzrostu i niewątpliwie rad byłby pozbawić nas życia. Należało działać błyskawicznie. Skoczyłem do przodu, wywijając lagą młyńca. Stwór chwycił lagę i wyrwał mi ją z ręki. Jego szpony wbiły mi się w wierzch prawej dłoni. Krzyknąłem z bólu i uwolniłem się szarpnięciem, ale stwór już siedział mi na grzbiecie. Z łatwością powalił mnie na ziemię. Czułem na karku gorący oddech. Błysnęły zęby ostre jak brzytwa. Gdzieś w tyle przerażone kury podniosły larum. Bestia przerwała zapasy i pociągnęła kilka razy nosem. Z tą samą szybkością, z jaką mnie powaliła, dała susa w stronę klatek i porwała pierwszą z brzegu kurę, po czym z ptakiem w pysku wybiegła z pokoju. Kiedy, wciąż osłupiały, spojrzałem na krwawiącą rękę, usłyszałem, że Ebenezum smarcze. Lady Sniggett rzuciła serwetkę w moją stronę, bym wytarł krew. Na jej twarzy malowało się nie ukrywane obrzydzenie. Ferona westchnęła i pokręciła głową. – Znowu to samo. Rozdział 8 Nawet w życiu czarnoksiężnika bywa, iż ktoś bliski, może nawet małżonka, krytykuje jego zwyczaje, zarzucając prymitywność zachowania równą zwierzęciu. Czyni tym oczywiście wielką krzywdę zwierzętom, które w wielu dziedzinach zdołałyby zachować się o wiele bardziej chwalebnie. Czy, a jeśli tak, to kiedy, ktoś z was widział żabę zbierającą podatki, czy też wiewiórkę wlepiającą mandat wróblowi za nieprawidłowe parkowanie na gałęzi? Spróbujcie takimi argumentami przekonać waszych adwersarzy. Jeśli mimo to nie pojmą całej głębi i mądrości waszego rozumowania, możecie z czystym sumieniem ich ugryźć. NAUK! EBENEZUMA, tom 9 – Posiadłość nasza ma problemy – powiedziała Lady Sniggett, gdy skończyliśmy posiłek, a ona uspokoiła się w zadowalającym stopniu. – W rzeczy samej. Na przykład wilkołaki. – Ebenezum pogładził brodę. A więc o to chodziło! Słyszałem, że istnieją takie dziwaczne stwory – to znaczy ludzie, którzy zamieniają się w zwierzęta podczas pełni księżyca. Na dźwięk słowa wilkołak pokaleczona dłoń przypomniała o sobie. – Ależ nie to – wtrąciła Ferona. – Cioteczka chciała jedynie rzec, iż tutaj następuje okresowa koncentracja magii i czarów, efektem czego są różne dziwne, wręcz cudaczne stwory. I tylko w takim miejscu jak to, Greta może wytwarzać złoto. Cóż, taka koncentracja magii ma również swoje złe strony. – O, tak, z całą pewnością. Dlatego właśnie sprowadziłyśmy tu czarnoksiężnika. – Ciotka uśmiechnęła się do mistrza. – Czcigodny Ebenezumie, z pewnością potrafisz uwolnić nas od złych czarów panoszących się tu. – Mogę jedynie próbować – odparł mistrz. Najwyraźniej nikt jeszcze nie zorientował się, jak bardzo bezradny był Ebenezum w czasie napadu wilkołaka, a on sam nie przejawiał specjalnej ochoty, by poinformować zainteresowanych, gdyż wyczuwał, że honorarium może być całkiem-całkiem. – Cóż, mamy za sobą męczący dzień pełen wrażeń i doświadczeń. Czy zechciałaby pani wskazać drogę do naszych pokoi? – Ależ naturalnie. Ferono, zaprowadź czcigodnego Ebenezuma do apartamentu pana domu. Bork wskaże Winicjuszowi drogę do stodoły – zadysponowała Lady Sniggett i przez chwilę uważnie studiowała czarny, koronkowy rękaw sukni. – Ach, jeszcze jedno, żeby już nie było więcej niespodzianek. Drogi mistrzu, proszę zupełnie nie zwracać uwagi na ducha. Jest absolutnie nieszkodliwy. – Duch? – oczy Ebenezuma z gniewu zaszły mgłą. Lady Sniggett tym razem posunęła się za daleko. Prawa dłoń mistrza wystrzeliła z rękawa niczym zapowiedź ważkich słów, które za chwilę padną, po czym zaczął on manipulować palcami przy złotej klatce. Dotyk cennego kruszcu przywrócił Ebenezumowi spokój i trzeźwość umysłu. – Najmocniej przepraszam, madame, ale w obecności ducha nawet nie zmrużę oka. Moje zmysły są bardzo wrażliwe i nie byłoby mowy o jakimkolwiek odpoczynku. Proszę dać apartament gospodarza mojemu uczniowi. Ja będę spał w stodole. Lady Sniggett zmarszczyła brwi. – Ależ to się nie godzi! Ale w końcu kimże ja jestem, by podawać w wątpliwość metody zawodowego czarnoksiężnika? Jestem przekonana, że z biegiem czasu dokonamy niezbędnych przeróbek. – Skinęła głową w stronę Borka. – Zaprowadź panicza na górę. Poszedłem za Borkiem z niejaką niechęcią. Miałem nadzieję, że to Ferona wskaże mi pokój. Wtoczyłem się do olbrzymiej sypialni i padłem na ogromne łoże. Byłem kompletnie wyczerpany ostatnią walką. Bork wyszedł, zamykając za sobą drzwi. W pokoju panowały ciemności. – Hej – jakiś głos szepnął mi do ucha. – Hej, koleś! Umysł mój znajdował się na obrzeżach snu. – Że co? Zachęcony tym głos przybrał na sile. – Hej, koleś? Znasz ten kawał o córce farmera i wędrownym blacharzu? – Co takiego? – Byłem już całkowicie rozbudzony. – O czym ty mówisz? – No dobra, dobra, znaczy że słyszałeś – powiedział defensywnie głos. – A może taki: ilu mnichów potrzeba do opróżnienia kadzi? – Chcę spać! – zawołałem i w tej chwili przyszło mi do głowy, że właściwie to nie mam bladego pojęcia, z kim albo z czym rozmawiam. Lodowaty chłód przetoczył się po moim grzbiecie. Wyobraziłem sobie dolinę pełną duchów, gdzie ja też zaczynam stawać się duchem. – Kim jesteś? – zapytałem szeptem. – Och, jestem duchem. Na imię mam Rio. Były nadworny błazen króla Zyngwarfla. To jakieś czterysta lat temu. Miałem nieszczęście zażartować z królewskiego imienia i kazano mnie zgładzić. Od tej pory jestem zmuszony włóczyć się po korytarzach w nieskończoność i próbować kogoś rozśmieszyć. Ale, ale, przecież wcale nie chcesz o tym słuchać. Kurtyna w górę! Zaczynamy! Nie miałem pojęcia, o czym w ogóle mówi. Nie wyglądał na groźnego, ale z duchami nigdy nic nie wiadomo. – Dlaczego nie mogę cię zobaczyć? – zapytałem. – A co, chciałbyś, żebym się ujawnił w całej okazałości? Zwykle zostawiam to na koniec jako supergwóźdź programu. Ale, ale. Powiedz no, dlaczego apokryf przebił pokrywkę? – Nic mnie to nie obchodzi! – walnąłem pięściami w poduszkę. Prawa dłoń znowu przypomniała o sobie. Duchy, wilkołaki, zaczarowane kury – co tu się właściwie dzieje? – Po co te nerwy, koleś. To co zwykle. Standardowy zestaw transakcyjny z Diabolandii, czyli zaklęcie na produkcję złota, magiczny kamień, olbrzym Grak, swoją drogą, diabli wiedzą gdzie się teraz podziewa, i lekko przechodzony duch. Poniekąd pracuję tu jako konferansjer i mistrz ceremonii. Muszę włóczyć się po korytarzach, dopóki nie uda mi się kogoś naprawdę rozśmieszyć. Gdybyż tylko ktoś podrzucił mi parę dobrych kawałów. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak trudno jest wycisnąć choćby szczyptę śmieszności z czterystuletniego materiału. – Z pewnością, łatwe to nie jest – odparłem. Byłem zbyt zmęczony i nic mnie nie obchodziło. Opadłem na łóżko. – Ale dosyć tego ponuractwa! Show musi trwać! Słyszałeś może ten o jednorożcu i oberżyście? No więc, wchodzi jednorożec do oberży, rozumiesz i zamawia kufel październikówki. Oberżysta podaje piwo i mówi: „Należy się sto złotych koron”, po czym dodaje: „Widzi pan, nie mamy tu zbyt wielu...” Reszty nie usłyszałem. Zapadłem w głęboki sen. Nazajutrz rano odszukałem stodołę i zdałem Ebenezumowi relację z rozmowy z duchem. – W rzeczy samej – powiedział, gdy skończyłem – tutaj dzieje się o wiele więcej niż oko dostrzega, a nos wyczuwa. Mam przeczucie, że Lady Sniggett usiłuje wykorzystać nas do odwalenia potężnej roboty za psie pieniądze – odchrząknął znacząco. – Wygląda na to, że, jej zdaniem, nie ma w tym nic nie na miejscu. – Albo – wtrąciłem – obawia się, żeby zaklęcie blokujące złą magię nie zepsuło do reszty jej ukochanej kury. – Słuszna uwaga – Ebenezum delikatnie podkręcał długi, siwy wąs. – Być może nadchodzi jakaś szansa dla ciebie, Winicjuszu. Bez względu na efekt końcowy, policzymy każdą usługę oddzielnie. Będzie drożej, ale na biednego nie trafiło. – Ale... – nagi; niepokój nie pozwolił mi dokończyć zdania. Kto miał rzucać zaklęcie? Kondycja mistrza wykluczała jego bezpośrednie działanie. Już setki razy próbował zablokować wrażliwość nosa, bądź oszukać go w ten czy inny sposób, ale wszystkie metody były w stosunku do jego dolegliwości całkowicie do niczego. Wszystkie z wyjątkiem jednej – ziół Solimy. Moje oczy same skierowały się na mieszek z ziołami przytroczony do pasa mistrza. Ebenezum pokręcił przecząco głową. – Nie, Winek Ta robota nie jest aż tak ważna, żebym musiał uciekać się do jedynego lekarstwa. Zostawię je na bardziej odpowiednią chwilę. Spojrzał w otwór do zrzucania siana i pociągnął za brodę. – Mamy tu do czynienia z pewnym zespołem czynników nadnaturalnych. Jednakże każdy z nich wzięty oddzielnie – nie jest zbyt skomplikowany i można się z nim rozprawić przy zastosowaniu stosunkowo prostego zaklęcia. Należy zniszczyć diabelski kamień, przegnać ducha i wykonać parę egzorcyzmów. Następnie zabierzemy się do kury Lady Sniggett Ty, Winicjuszu, zajmiesz się praktyczną realizacją magii. Przez długą chwilę wpatrywałem się w mistrza. – Zamknij usta, chłopcze. Dobry czarnoksiężnik zawsze trzyma usta zamknięte. Zastosowałem się do tej uwagi, a mistrz kontynuował: – Dotychczas zdążyłeś przyswoić sobie kilka prostych operacji magicznych, które niejednokrotnie wybawiały nas z opresji. Może nie zawsze zadziałały one tak jak powinny, ale, jak widzisz, jesteśmy wciąż żywi i cały czas w drodze do Vushta, co w końcu jest sprawą najważniejszą. W ciągu kilku następnych godzin opanujesz zestaw zaklęć, które okażą się dziecinną igraszką. Potem trzeba będzie sporządzić dokładny harmonogram. Czułem, że rosnę. Jeszcze nigdy mistrz nie okazał, że we mnie wierzy! – Mam nadzieję, że nie zawiodę. Ebenezum uniósł brew: – Ja też. W grę wchodzi pokaźne honorarium. Ferona stanęła w drzwiach stodoły, ale prawie na nią nie spojrzałem. Moje myśli pochłaniały całkowicie: Ogólne zaklęcie przeganiające nr 3, Reguła Orka na egzorcyzm uniwersalny oraz Wielki zaśpiew Fudu na wyrównywanie części ciała. – Przepraszam, czy zastałam Ebenezuma? Odezwała się. Do mnie! Wszystkie zaklęcia wyleciały mi z głowy. Nareszcie! To o czym tak długo marzyłem, spełniło się! Gorączkowo szukałem w myślach odpowiedzi godnej jej urody. Niestety, aż tak godnej odpowiedzi nie udało mi się znaleźć, wobec czego odparłem, Ebenezum przechadza się gdzieś po posiadłości. – Szkoda – odrzekła. – Powiedz, Winicjuszu, co sądzisz o małżeństwie? Co też ona mówi? W głębi serca wierzyłem, że kiedy uda nam się porozmawiać ze sobą, sprawy przyjmą inny obrót Ale tak szybko? – Całkiem niezły pomysł – odparłem pospiesznie. Przytaknęła bezwiednie. – Czy sądzisz, że Ebenezum rozważyłby ewentualność poślubienia kobiety tak młodej, jak ja? Odebrało mi mowę. – Zamknij usta, Winicjuszu. W stodole jest pełno much. To może okazać się niezdrowe. – Stopą o absolutnie doskonaleń kształtach pieściła kupkę siana. – Zapewne dziwi cię, że chcę poślubić czarnoksiężnika. Rzecz w tym, że mamy tu do czynienia z tak olbrzymią koncentracją magii, iż czulibyśmy się o wiele bezpieczniej z czarnoksiężnikiem pod ręką. Nie mogłem dłużej wytrzymać. Moje uczucia wzrosły ponad granice wszelkiej kontroli. – A co ze mną? – wydobyło się z moich ust – Też jestem czarnoksiężnikiem i to w twoim wieku. – Ale o wiele mniej doświadczonym niż twój pan. – Ferona zmarszczyła brwi. – Poza tym, Winicjuszu, jest jeszcze inny powód, dla którego potrzebny mi jest stary czarnoksiężnik. Ciąży nade mną klątwa. Każdy mężczyzna poniżej trzydziestki, którego pocałuję, umiera w ciągu trzech godzin! Cofnąłem się o krok. – Miałam co najmniej tuzin starających się o moją rękę dniem i nocą. Dopiero kiedy trzeci zgasł na wieki, zdałam sobie sprawę z całej grozy mojej dolegliwości. – A co się stało z pozostałymi dziewięcioma? – zapytałem słabym głosem. – Och, zostali pielgrzymami. Zdaje się, że obecnie we Wschodnim Królestwie nie ma nadmiaru miejsc pracy, nawet dla ludzi w sile wieku. Na szczęście, przeistoczenie się w świątobliwego męża stwarza niejakie możliwości zarobkowe – westchnęła w zadumie. – Gdybyż tylko któryś pocałował mnie teraz! Przez jedną szaloną chwilę pragnąłem zająć miejsce zalotników, ale przypomniałem sobie o klątwie. Muszę nauczyć się zaklęcia, które ją zniesie. – I do tego klątwa? – odezwał się Ebenezum, który stojąc w drzwiach przysłuchiwał się naszej rozmowie. – Młoda damo, sądzę, iż najwyższa pora, byś zechciała wyjaśnić dokładnie całą sytuację. Wówczas Ferona opowiedziała o tym, jak jej wuj, który uważał siebie za wyjątkowo bystrego biznesmena, zawarł kontrakt z Diabolandią na, jak się początkowo wydawało, nieograniczone dostawy złota. Ale, jak to się często zdarza w podobnych sytuacjach, nie zauważył dopisku drobnym drukiem, prawie maczkiem (nieuważni kontrahenci biorą te literki w lewym rogu kontraktu za skazę drukarską) i oprócz złotodajnej kury dostał także ducha, klątwę na bratanicę, kamień, który regularnie zamienia kogoś z rodziny w wilkołaka, a także potężne czarne ptaszysko, które uniosło się natychmiast w przestworza, porywając kochanego wujaszka ze sobą. – Zapewne rozumiecie, że byliśmy nieco przygnębieni tą tragiczną serią zdarzeń – ciągnęła Ferona. – Jednak ciotunia upierała się, że musi istnieć jakieś wyjście z tej sytuacji. Należało jedynie sprowadzić eksperta w dziedzinie magii i, dopóki to nie nastąpi, zostawić wszystko w takim stanie, jak było w dniu niespodziewanego odlotu wujcia, na wypadek, gdyby ten nieoczekiwanie wrócił. – Ależ, doprawdy – powiedział mistrz – w ten sposób możecie jeszcze długo nie dopuścić do rozbicia koncentracji magii. Czy macie kopię kontraktu? – Niestety. Odleciała razem z wujciem, gdy porwało go to ptaszysko. – Typowo diabolandzka robota! – Ebenezum chodził tam i z powrotem miedzy kupkami siana. – No cóż, z duchem możemy się zmierzyć dopiero po zapadnięciu zmroku, wilkołaka też nie ujrzymy wcześniej. Całkowicie osobną sprawą jest diabelski kamień. Trzeba znaleźć miejsce, gdzie demony go ukryły! – Och – powiedziała żywo Ferona. – Jest na okapie nad kominkiem w sali głównej. Czarnoksiężnik wpatrzył się w młodą damę. – I nawet go nie ruszyłyście? – No więc, cioteczka boi się cokolwiek ruszyć, gdyż wujcio mógłby nie poznać swego domu, gdy wróci. Poza tym, jeśli nie przeszkadza się wilkołakowi w czasie napadu, to jedyne co robi, to kradnie kurę i ucieka. – Nie obawiacie się o Gretę? – Trochę, ale wilkołak zawsze łapie pierwszą z brzegu. Medalistkę trzymamy w środkowej klatce i chyba tam jest bezpieczna. Ebenezum zmarszczył brwi, spoglądając na dogasające światło dnia za stodołą. Instruktaż czarnoksięski zajął mu większą część dnia. – Jeśli się nie pośpieszymy – powiedział – to znowu staniemy twarzą w twarz z wilkołakiem. Najpierw zniszczymy diabelski kamień. Tym razem stroną techniczną zajmie się mój uczeń, zaś ja będę go nadzorował. Winicjusz musi się wprawiać. – Dobrze – Ferona była pełna wątpliwości. – Ale spieszmy się. Ostatnią osobę, którą wilkołak złapał na zabawie z kamieniem znaleziono z przegryzionym gardłem. Przełknąłem ciężko i ruszyłem za mistrzem w stronę domostwa. Powtarzałem rytmicznie wszystkie zaklęcia. Krok-słowo, krok-słowo. Tym razem pomyłki były wykluczone. Za zapomnienie któregokolwiek fragmentu zaklęcia ryzykuję przecież gardłem. – Czy Grecie na pewno nic się nic stanie? – zagdakała Lady Sniggett w kierunku kury medalistki, która całkowicie ignorując ludzkie zbiegowisko, dziobała spokojnie ziarna suszonej kukurydzy. – Z pewnością – odparł czarnoksiężnik – Wszystko jednak zależy od stopnia powiązania różnych członów zaklęć diabolandzkich. Podejmiemy niezbędne środki ostrożności. – Zatkał nos i rzekł do mnie: – Otwórz pudło, Winicjuszu. Wypełniłem polecenie. Mały, zielony kamyk spoczywał wewnątrz wbitego purpurowym pluszem pudełka. Wyglądał zupełnie niegroźnie. Aż trudno było sobie wyobrazić, że potrafił dokonywać rzeczy, o których Ebenezum mówił w ciągu dnia – Diabelski kamyk – objaśniał mistrz – to wyjątkowo szatański wynalazek z Diabolandii rodem. Kto go dotknie, zostaje wyciągnięty do lasu w noc pełni księżyca i gdy spotka zwierzę niższego rzędu, staje się taki jak ono w każdą pełnię. Należy sądzić, iż ten okaz wzbogacono o dodatkową moc diabelską po to, by pierwszy dotykający odczuł nieodpartą potrzebę odnalezienia wilka. W przeciwnym razie dotykający mógłby równie dobrze stać się na przykład królikołakiem albo wróblołakiem czy nawet czymś jeszcze bardziej absurdalnym. Zza pleców usłyszałem kichnięcie Ebenezuma. – Zaklęcie! Zaklęcie, Winicjuszu! Zacząłem recytować zaklęcie neutralizujące, lecz gdy byłem w połowie ktoś donośnie wrzasnął. – Serwus, kochane ludziska! – zawołał dziwnie mi głos z tyłu. – Kurtyna w górę! Czas zaczynać show! Powiedzcie no, ilu Vushtan trzeba, by zrobić coś zakazanego? Błazeński kaduceusz zamajaczył w kącie. Zdaje się, że Piło zdecydował się zamanifestować fizycznie swoją obecność. Usiłowałem wyprzeć ze swego umysłu kiepskie żarty ducha. Trzeba dokończyć zaklęcie! Ebenezum kichał wściekle. Wyglądało na to, że kolejne kichnięcia poważnie zagrożą rozwojowi długiej, ciągnącej się w nieskończoność opowieści o dwóch włochatych kundlach i beczce skwaśniałego wina. – Są połączone! – wykrztusił mistrz między jednym a drugim kichnięciem. – Spróbuj... a psik! najmocniejszego... a psik! Wyklinaj! Wyklinaj!!! Zatem byłem zdany tylko na siebie. Zaklęcie przeganiające. Starannie wypowiedziałem pierwszą linijkę, zwracając baczną uwagę na prawidłowe wymówienie wszystkich zawiłości artykulacyjnych. Właśnie wtedy za sobą usłyszałem warczenie. W samą porę odskoczyłem w bok przed rzucającym się na mnie wilkołakiem. Usłyszałem trzask rozdzieranych moich getrów. Stwór chciał mnie zabić! Rozejrzałem się za bronią. Dębowa laga leżała opodal. Wilkołak okrążył pokój, przemykając niebezpiecznie blisko złotych klatek z kurami i skulonych postaci Lady Sniggett i Perony. Czyżby tym razem potwór chciał pożreć Gretę? Gdybyż mieć pod ręką coś konkretnego do uderzenia, dźwignięcia albo rzucenia. Ebenezum był całkowicie bezradny. Zjawienie się wilkołaka pogorszyło jego stan. Leżał na podłodze jak jedna wielka bryła rozkichanego mięsa. Muszę sięgnąć po lagę! Zrobiłem krok do przodu, ale wilczysko stało już przede mną odsłaniając Wy w półludzkim grymasie. Najwyraźniej mnie zwodzi. Trzeba było walczyć rękami. W końcu tylko one mi pozostały. I wtedy mój wzrok spoczął na kamieniu. Szybkim ruchem chwyciłem go i cisnąłem w wilka. Kamień odbił się od łba, którego właściciel stracił w tym momencie równowagę. Obaj, potoczyli się w stronę skulonych kobiet. Nie to chciałem zrobić. Ruszyłem przez pokój, chcąc przyjść komuś z pomocą, kiedy zobaczyłem, że kamień podziałał również na obie damy i Borka. Ich skóra ściemniała i porosła gęstą szczeciną. Tym oto sposobem miałem przed sobą nie jednego, lecz trzy wilkołaki. Jednak nie poddam się! Mimo że moje szansę były dość marne, byłem zdecydowany walczyć za mistrza do ostatniej kropli krwi. Zaczynajcie, potwory! Uświadomiłem sobie, że ja przecież także dotykałem kamienia. Gdyby wilkołak dotknął mnie teraz, również zamieniłbym się we włochatego potwora. Wtedy naprawdę nie byłoby dla Ebenezuma już żadnej nadziei. Cztery wilkołaki rozdarłyby go na strzępy. Potwory ruszyły na Ebenezuma! Walczył, okładając je pięściami, ale jego ciosy nie miały dość siły. Z trudem kontrolował swoje ruchy. Spomiędzy fałdów szaty wypadł nieduży mieszek. Lecznicze zioła! Zanurkowałem pod uzbrojoną w pazury łapą i odrzuciłem mieszek mistrzowi. Równocześnie zachwiałem się i straciłem równowagę, lecąc głową w kierunku złotych klatek z kurami. Poczułem, że się odmieniam. Usta i nos zrosły się i stwardniały. Na ramionach wyrosły mi pióra. Okrutna prawda dotarła do mnie z całą bezwzględnością. Zmieniałem się w kurczaka! I to kurczaka-wilkołaka!!! Co za piekielna krzyżówka! Wilk skoczył na mnie, ale dziobnąłem go wściekle. Odsunął się zaskoczony. Zdaje się, że nigdy dotąd nie miał do czynienia z kurą mająca sześć stóp wzrostu. Chwilowo przewaga była po mojej stronie, ale jak tylko wilkołaki się przegrupują to zostanie ze mnie garstka, no powiedzmy, biorąc pod uwagę moje rozmiary – garść piór. Kurzym oczkiem dostrzegłem jakiś ruch. Ebenezum podniósł mieszek do ust i połknął zioła. Brzęk tłuczonego szkła poprzedził wtargniecie do pokoju wielkiego, czarnego ptaszyska. – Panie i panowie, ludzie i ludziska! – wołał Pito. – Oto powraca Grak! Spostrzegłem, że Grak niesie w szponach niedużego, łysiejącego dżentelmena, który zawołał: – Nareszcie w domu! Wilki ruszyły na mnie, ale Ebenezum stał już na nogach i czarował pełną mocą. Wilki w biegu odzyskiwały ludzkie postacie, stając się na powrót Borkiem, Feroną i Lady Sniggett Ptaszysko zatoczyło koło. Niestety, mimo lekarstwa, mistrz nie był w stanie poradzić sobie z nim. Znów padł na podłogę i kichał. – Fertiu, najdroższa! – wołał łysiejący dżentelmen, dyndając na czarnym szponie. Borczątko moje! Snigusiu złota! Jak to miło widzieć was w zdrowiu! Już myślałem, że nigdy nie wydostanę się z tej Diabolandii. Nie macie pojęcia, czym tam torturują ludzi! Te korki uliczne, reklamówki, aspirynki! Niestety, nawet słowotok wujaszka nie mógł zniechęcić piło. Czterowiekowe teksty stale cisnęły mu się na usta. – Panie i panowie, ludzie i ludziska! – wołał i wskazywał na mnie. – Oto pokaz na żywo! Dlaczego kura przepłynęła fosę, co? Ferona spojrzała na mnie i roześmiała się. Gdaknąłem ze złością. Czyżby nie rozumiała, kto przyczynił się do jej ocalenia? – Śmiech – wyszeptał Piło. – Szczery, serdeczny śmiech. Nareszcie możemy opuścić to ziejące nudą miejsce! Wracamy do rozkoszy i uciech Diabolandii. Mówię wam, najlepsze są stare, sprawdzone kawały! To wyrzekłszy, duch zniknął. Wszystkie inne zjawiska również. Długą ciszę przerwało wściekłe gdakanie Grety. Odwróciłem się w stronę kury i zauważyłem, że nie mam już pór na ramionach. A gdy ujrzałem, co Greta zrobiła w kącie swojej złotej klatki, zorientowałem się, że czary opuściły również ją. – I tak to się kończy! – jęknęła Lady Sniggett – Tęskniliście za mną choć trochę? – zapytał łysy jegomość. – Zakładam, czcigodny panie, że mam zaszczyt z wujem – powiedział Ebenezum, gdy już serdecznie wysmarkał nos. – A kimże ty jesteś, panie? – odparł pytaniem – Snigusiu, najdroższa, chyba nie przyjmowałaś nikogo nowego na służbę, co? – Tu wujaszek przyjrzał się uważnie haftowanym srebrem szatom mistrza. – Chyba że jesteś... no właśnie, drogi panie, co też pan robi tu w tym domu sam z moją żoną, hę? – Ależ, doprawdy – burknął Ebenezum. Schylał się, by podnieść mój worek, który leżał wśród porozrzucanych klatek z kurczakami, po czym rzucił go w moją stronę. Odwrócił się i dumnym czarnoksięskim krokiem wyszedł z izby. Zaryzykowałem pożegnalne spojrzenie na Feronę, ale była zajęta czymś innym. Płakała nad szarobrązową kupką czegoś, co jeszcze tak niedawno było stosikiem złota. – Zapłacicie mi za to! – wrzasnęła Lady Sniggett do oddalających się pleców mistrza. – To się nie godzi! – Dosyć już tego! – mruknął mag, gdy wyszliśmy z domu. – Oby całe ich złoto zmieniło się jak trzeba! – Skinął głową w stronę postaci w mnisim kapturze, która zbliżała się ku nam. – Powinniśmy raczej służyć naszą magią tym biednym pielgrzymom, na których panienka tak szczerze wyrzekała. – Zgadzam się całkowicie – powiedział mnich, ściągając kaptur. Mimo ogolonej głowy natychmiast rozpoznałem Borka. – Chyba pora na jakaś odmianę – odpowiedział, widząc nasze pytające spojrzenia. – Trochę spokojnego żywota, bez ustawicznej pogoni za materialnymi dobrami tego świata. Poza tym – tu pociągnął za rękaw swego habitu – dają całkiem przyjemne i ciepłe ubrania robocze. Brat Bork postanowił dotrzymać nam towarzystwa jeszcze jakiś czas, zaś Ebenezum dokonał krótkiego podsumowania tego, co zaszło od chwili, gdy Bork ewakuował się z posiadłości. – Jesteś doprawdy świętym mężem – powiedział w końcu Bork. – Zniosłeś całkowicie klątwę, zużyłeś swoje jedyne lekarstwo i odszedłeś z tego domu, nie biorąc nawet grosika zapłaty? – Tego nie powiedziałem – odparł Ebenezum. Pogrzebał w worku, który niosłem na plecach. Coś zagdakało. – Kura? – zapytał Bork. – Na kolację – przytaknął Ebenezum. – Zechcesz może zjeść z nami? Zbladłem. Jakoś nie uśmiechał mi się drób na kolację. Chyba to zrozumiałe, po tym, co przeszedłem, mimo iż zaklęcie wilkołacze zniknęło razem z innymi „upominkami” z Diabolandii. Dziękuję za kurę. No, thanks! Wystarczy mi kilka ziaren suszonej kukurydzy, które zabrałem z posiadłości. A w ogóle, to doprawdy zdumiewające, że aż do dzisiejszego popołudnia nie zdawałem sobie sprawy jak smakowita może być suszona kukurydza. Cóż, znowu na dworze, pod gołym niebem i w drodze do Vushta. Rzecz jasna było kwestią minut, jeśli nie sekund, kiedy zaatakuje nas kolejny oddział płatnych zabójców. Rozdział 9 Jak wszyscy śmiertelnicy, tak i czarnoksiężnicy również potrzebują odpoczynku. Magiczne rzemiosło, poprawianie rzeczywistości i codzienne ciułanie drobnych na „stare lata” to rzeczywiście wyczerpujące zajęcie. Dlatego też prawdziwy czarnoksiężnik musi domagać się czasu na jakże zasłużony wypoczynek między jednym a drugim zadaniem. Nie zaszkodzi też, po odwaleniu naprawdę ciężkiego kawałka roboty, wyskoczyć na weekend za miasto. Szczególnie trudne przypadki wymagają co najmniej miesięcznego pobytu w nadmorskim kurorcie. Cóż zatem począć, gdy dzieło czarnoksiężnika odkształca jego świat, a może nawet strukturę wszechświata jako takiego? Hm, przyjmijcie do wiadomości, że kwatery w Vushta należy rezerwować co najmniej dwa miesiące naprzód. NAUKI EBENEZUMA, tom 23 To było nie do zniesienia. Z najwyższym wysiłkiem utrzymywałem wór na plecach. Ważył chyba cztery razy więcej niż zwykle. Opierałem się o lagę całym ciężarem, tak że przy każdym kroku wyginała się w pałąk Mogła pęknąć lada chwila. Ledwie odrywałem zmęczone stopy od ziemi i potykałem się o czające się w ściółce kamienie i korzenie. Szliśmy po czymś, co przy dużej dozie wyobraźni i optymizmu mogło uchodzić za ścieżkę. Już wielokrotnie w czasie morderczego marszu odnosiliśmy wrażenie, że całkiem zboczyliśmy z gościńca i poruszamy się w czymś tak poprzerastanym i dzikim, że nawet leśne zwierzęta zrezygnowały z te) trasy. Ebenezum był o wiele bardziej wyczerpany niż ja. Szedł zgarbiony, a głowa opadała mu co chwila na piersi. Dumny krok czarnoksiężnika zmienił się we wcale nie czarnoksięskie człapanie. Zrazu, gdy tylko opuściliśmy posiadłość Lady Sniggett po fortunnym rozwiązaniu problemu zaklętej kury, z mistrzem wydawało się być wszystko w jak najlepszym porządku. Niemoc i zmęczenie po pierwszej dawce ziół Solimy ustąpiły bez śladu przy drugiej dawce. Mistrz zaczął nawet szeroko rozwodzić się na temat skuteczności homeopatii, zwłaszcza po tym, jak udało nam się zdobyć składniki do leczniczych okładów. Niestety, słowa te były przedwczesne Reakcja na drugą dawkę leku nastąpiła dopiero pod koniec drugiego dnia marszu i była co najmniej czterokrotnie ostrzejsza niż pierwsza. Pierwszym objawem, tuż po bitwie z Torkiem, było wyczerpanie. Obecne symptomy wskazywały, że wyczerpanie zdawało się pochłaniać każdą drobinę energii z czarnoksięskiego ciała. Rzecz jasna, przez całą drogę prześladowali nas płatni zbóje. Nie wspominałem leszcze o wzrastającej liczbie wstrząsów podziemnych. Początkowo myślałem, że mam zachwiania równowagi na skutek koszmarnego zmęczenia, które oplatało moje ciało jak potworny sznur. Ale to nie było to. Doświadczała nas istna plaga przybierających na sile wstrząsów, jak gdyby olbrzymy wycinały coraz ostrzejsze hołubce przeplatane nerwowym stepowaniem. Byliśmy, par excellence, wstrząsani i to tak, że często Pełliśmy równowagę. Ebenezum zrobił kilka chwiejnych kroków naprzód. Kiedy zdołał odzyskać z trudem utrzymywaną równowagę, odwrócił się do mnie. Oczy, które potrafiły zapłonąć czarnoksięskim gniewem lub emanować magiczną siłą przekonywania teraz były zmęczone i przekrwione z wysiłku. – Odpocząć... – tylko tyle zdołał powiedzieć. Wskazałem na dość przyjaźnie wyglądającą konfigurację głazów, gdzie moglibyśmy spocząć na chwilę. Dobrnęliśmy do nich ostatkiem sil Gdy zrzucałem wór na ziemie, w moich ruchach nie było ani krzty wdzięku. Postanowiłem na razie nie zaglądać do niego. W końcu mogę trochę poczekać z ujawnieniem tego, co się potłukło. Ebenezum nawet nie zareagował na hałas. Był zajęty powolnym siadaniem, które jak od niedawna każda, nawet najprostsza czynność, pochłaniało mu mnóstwo czasu. Równocześnie stęknął i rozpuścił wiatry. Wydawało się, że czynność siadania uwolniła wszystkie jego problemy i powierzyła je we władanie rzeczonym wiatrom. Przez długą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Świszczący oddech zmęczonego czarnoksiężnika nieco się wyrównał i przycichł. Wreszcie mistrz zsunął czapkę z czoła i spojrzał na mnie. – Tego się właśnie obawiałem – powiedział. – Druga dawka wyssała z mojego dała całą żywotność i energię. Następnej dawki nie przeżyłbym – przerwał, by złapać haust powietrza. – Co mamy robić? – zapytałem, zanim zorientowałem się, że Ebenezum zasnął siedząc. Wszystko spadło zatem na moje barki. Mistrz był naprawdę wyczerpany ponad wszelką dopuszczalną normę. Koniecznie trzeba mu znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, by odpoczął i odzyskał siły. – Ehm, pardon? – dobiegło z drugiej strony drogi. Szybko podniosłem głowę. Opodal stały dwie postacie okutane w ciężkie opończe. – Mówiłem coś do panów? – zapytałem. – Ależ skądże. Jedna z postaci zrobiła krok do przodu. Widziałem tylko jej dłonie, które w czasie wypowiedzi wykonywały obłędny taniec gestów, jakby za wszelką cenę chciały się wyrwać spod tkaniny okrywającej resztę, do której należały. – Pozwoliłem sobie powiedzieć „pardon” – ciągnęła postać – gdyż pragnę z panem porozmawiać. Niestety, musi pan wybaczyć mi pewną niedoskonałość w sztuce konwersacji, jako że, widzi pan, jestem ubogim eremitą i niezmiernie rzadko zdarza mi się rozmawiać z kimkolwiek. Zsunął kaptur, spod którego ukazała się łysina lśniąca w promieniach popołudniowego słońca. – Ach – odparłem, gdy wreszcie udało mi się rozszyfrować treść jego wypowiedzi – I chciał pan zapewne coś mi powiedzieć? – Z całą pewnością, tak. – Jego dłonie wciąż migały na wysokości klatki piersiowej. – Jak już wspominałem, jestem ubogim eremitą i poszukiwaczem religijnym imieniem Heemat, związanym przysięgą, by nie wyrzec ani słowa przez dwadzieścia lat Właśnie tak, usta te są zamknięte na całe dwadzieścia lat i nie wolno im wydać z siebie ani jęku bólu, ani okrzyku radości. Pojawia się tu pewna niekonsekwencja, ale gdy ujrzałem was na drodze, doszedłem do wniosku, że pora złamać przysięgę. Mówiąc to, nie przestawał się uśmiechać. Spojrzałem na mistrza, który nieznacznie pochrapywał, leżąc na głazie. Aż dziwne, że zdołał spokojnie przespać tę rozmowę. Cóż, chociaż również padałem ze zmęczenia, ktoś musiał przecież rozwiązać zaistniały problem. Postanowiłem, że dokonam tego osobiście, i to tak, żeby mistrz był ze mnie dumny. Przyjrzałem się wciąż uśmiechniętemu łysemu facetowi. Było w nim coś osobliwego. Jak zabrałby się do tej sprawy Ebenezum? – Ależ, doprawdy – powiedziałem, starając się zgłębić prawdziwą naturę eremity – jest pan poszukiwaczem religijnym? – Tak – odparł Heemat, unosząc ręce do nieba. – Jestem wyznawcą małego bóstwa, zwanego Plaugg Umiarkowanie Wspaniały. – Doprawdy – postanowiłem jak najszybciej zakończyć ten wątek – I jesteś, panie, związany przysięgą milczenia na dwadzieścia lat? – No... tak, mniej więcej tak. Ale kiedy ujrzałem was na drodze i w tak oczywistej potrzebie... Ton głosu eremity wydał mi się cokolwiek wyzywający. Tak oczywista potrzeba? Zakasłałem. – Po prostu odpoczywaliśmy. – Pański towarzysz wygląda jakby mógł odpoczywać jeszcze co najmniej dziesięć lat. Spojrzałem na Ebenezuma. Jakimś sposobem udało mu się wturlać na szczyt głazu. Chrapał coraz głośniej. – Zwykła popołudniowa drzemka – odparłem, starając się, by w moim głosie nie zabrzmiała nawet nutka niepokoju. Tylko jak obudzić Ebenezuma, wykluczając solidnego kopniaka? – Może więc potrzebujesz, panie, schronienia do czasu aż towarzysz zakończy drzemkę? – Heemat pokazał ręką w lewo. – Nasza szopa jest tuż opodal. Więc to tak. Teraz wiedziałem, co mi nie dawało spokoju. W zamyśleniu pogładziłem podbródek. – Doprawdy, panie. Twierdzisz, że jesteś eremitą? – Dokładnie. – Cóż – odchrząknąłem delikatnie – od kiedy to eremici mają towarzyszy podróży? Cóż za precyzja myślenia! Jakie celne pytanie! Z trudem powstrzymywałem się, by nie parsknąć śmiechem w twarz tamtemu. Ebenezum byłby dumny, widząc mnie w akcji. – Rozumiem. – Dłonie Heemata zniknęły pod fałdami na moje pierwsze napomknienie o niewłaściwym prowadzeniu się. – Zapewne w stronach, z których przybywacie panują nieco inne obyczaje. Od razu poznałem, że nie jesteście tutejsi. Poczułem się całkowicie zbity z tropu. – Czy to znaczy, że w tym kraju eremici podróżują parami? – Ale, ale. Po co spierać się o rzeczy oczywiste? Jakim sposobem dotarliście aż tutaj? – Cóż, wygląda na to, że gdzieś po drodze zboczyliśmy z głównego gościńca – wyjaśniłem, a gdy odzyskałem zimną krew dodałem szybko: – Jedną chwileczkę! Dlaczego pański towarzysz nic nie mówi? Czyżby również był związany przysięgą milczenia? – Kto, ten? Snarks? – Heemat zaśmiał się szczerze i serdecznie. – On nigdy w życiu nie złożył żadnej przysięgi. Po prostu nie lubi rozmawiać. Czy tak, Snarks? Zapytany przytaknął skinieniem głowy i powiedział coś pod kapturem, co zabrzmiało mniej więcej tak – Anih ap ać a. Wszystkie dotychczasowe wyjaśnienia nie przekonały mnie. – Co powiedział towarzysz? – zapytałem stanowczo. – Zdaje mi się, że „anih ap ać a” – odpowiedział Heemat, gładząc się radośnie po brzuchu. Naprawdę coś było nie w porządku. Przeklinałem swój brak doświadczenia. Może jednak należało potrząsnąć Ebenezumem i obudzić go. W tejże chwili mistrz stoczył się z głazu prosto w gęste jeżyny rosnące obok. Co prawda jego śpiąca postać zniknęła z pola widzenia, ale za to chrapanie stało się jeszcze głośniejsze. – Nasza szopa jest tuż – powtórzył Heemat, wzruszając ramionami. – On oczywiście może spać w jeżynach całą noc, jeśli taka jego wola. Przeniosłem wzrok z eremity na jego zakapturzonego towarzysza. Snarks zamachał nad głową dłońmi w rękawicach i zawołał: – Niha sop af ta! Ktoś stuknął mnie w ramię. Atakują od tyłu! Obróciłem się trochę za szybko i omal nie straciłem równowagi. Zatem zdecydowali się wreszcie zrobić pierwszy ruch! Wrogowie czaili się wszędzie! Gdybym tylko mógł przeniknąć prawdziwą naturę szatańskich spisków! Teraz przecież znam czary! I jestem gotów walczyć z nimi, obojętnie czy jest ich dwu, czy dwustu. Odziany w czerń przybysz był co najmniej dwie stopy wyższy ode mnie, a w barach tak szeroki, że wystawały zza stojących przed nim ramię w ramię dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn. Twarz miał bladą, bez cienia życia i radości. Przemówił najniższym głosem, jaki w życiu słyszałem. – Potrzebuję pomocy. Ledwo wyrzekł te słowa, nastąpiło kolejne trzęsienie ziemi. O ile poprzednie mogły uchodzić za efekt hołubców wycinanych przez jakiegoś olbrzyma, o tyle to z pewnością było rezultatem zmagań w konkursie na tupniecie roku. Wszyscy zostaliśmy powaleni na ziemię. Wszyscy oprócz przybysza. Wstrząs nie trwał dłużej niż sekundę. Ebenezum chrapał w najlepsze. Z gąszczu dobiegł potężny ryk niczym trąbienie słonia. Mężczyzna w czerni obrócił się lekko i wdzięcznie jakby był baletmistrzem albo co najmniej zawodowym łowcą węgorzy. Spośród krzewów wypadł olbrzymi dzik. Pędził w naszą stronę, wystawiając potężne szable gotowe do zadania śmiertelnego ciosu. Tratując przecinkę zaryczał ponownie i przystąpił do ataku. Dębowa laga wydała mi się śmiesznie filigranowa. Przybysz zastąpił odyńcowi drogę i chwycił dwie szable zwierzęcia tak wprawnie i gładko, jakby ów nie atakował, lecz grzecznie podstawił kły do pogłaskania. Jednym szarpnięciem obrócił potwora, który stracił cały impet. Zanim dzik zdołał dojść do siebie, mężczyzna w czerni zacisnął potężną dłoń na karku zwierzęcia i uniósł je do góry. Dzik ryknął, a po chwili z jego gardzieli wydobył się dziwny charkot Mężczyzna w czerni zacisnął potężne palce na jego krtani. Kiedy zwierzę przestało stawiać opór, mężczyzna odrzucił je niedbałym ruchem na bok. – Uwielbiam dusić dziki – powiedział. – To mnie bardzo uspokaja, nie mówiąc o wewnętrznej satysfakcji. Podjęcie z nim walki mogło być moim ostatnim pomysłem w życiu. Uciec też nie mogłem, bo Ebenezum spał w najlepsze wśród jeżyn. – Ależ, doprawdy – powiedziałem. – Nic, drobiazg – odparł siłacz. – Wygląda na to, że zboczyłem z głównego gościńca. Heemat najwyraźniej zawiedziony, zawołał: – Znowu zagubiony podróżnik, niestety. Może jednak przydamy się na coś. – Kto to jest? – zapytał siłacz łagodnie. – To tylko ja, Heemat, szlachetny panie. – Heemat wyciągnął ręce przed siebie. – Biedny pielgrzymujący eremita w służbie Plaugga Umiarkowanie Wspaniałego. Właśnie złamałem przysięgę milczenia, by pomóc... – Dosyć – siłacz podniósł olbrzymią dłoń na wysokość nie mniejszej głowy. Heemat błyskawicznie zamknął roześmiane usta. – A to kto? – zapytał siłacz i skinął głową w kierunku zakapturzonego towarzysza Heemata. – Min naf heś fe – mruknął Snarks i zrobił krok do tyłu. – To tylko Snarks, panie – wtrąciłem – towarzysz podróży Heemata. – Chwileczkę – zaczął olbrzym. – Jak możesz być eremitą i podróżować w towarzystwie? Heemat zesztywniał i zawołał. – Nie pozwolę, by ciasnota umysłowa i nietolerancja społeczna dyktowały mi, co mam robić! – Niech ci będzie! – siłacz wzruszył potężnymi ramionami, zaś Heemat uśmiechnął się przepraszająco. – Nazywają mnie... – tu olbrzym wydał odgłos jak stara kobieta, na którą sypią się razy zadawane niechętnym tej czynności długim wężem – ...chociaż niewielu jest w stanie to wymówić. Nazywają mnie po prostu Krupierem Śmierci. – Doprawdy – odrzekłem, mając wciąż przed oczami brawurowe powalenie rozszalałego odyńca – czymże możemy służyć, Wielki Krupierze Śmierci? – Przyjaciele mówią mi po prostu Krupier – odparł. – Wykonuję zadanie zlecone przez obecnego pracodawcę, króla Urfoo zwanego Mściwym. – Niedbale masował potężne kłykcie. Króla Urfoo?! Dziwny chłód przebiegł mi po grzbiecie. Zmęczone stopy nagle odzyskały wigor i były gotowe do ucieczki. Króla Urfoo?! – Ach, więc chodzi o zlecenie – Heemat skinął głową z uznaniem. – Tef żeś sef maf – dodał Snarks. – Tak, muszę odszukać pewnego czarnoksiężnika. – Czarnoksiężnika? – zapytałem. Lodowate ciarki wznowiły spacer po całym ciele. Bynajmniej zostałem dokładnie rozbudzony. – Nazywa się Ebenezum – kontynuował Krupier. – Doprawdy? – mój głos zabrzmiał o wiele wyżej niż powinien. Postanowiłem, że lepiej będzie nie odzywać się wcale. Krupier zwrócił się do eremity i jego towarzysza podróży. Gdy mówił, potężne mięśnie na karku poruszały się rytmicznie. – Nie znacie nikogo o takim imieniu? – Nef has mutf behf – odparł Snarks. – Niestety, panie, nie mieliśmy zaszczytu zostać przedstawieni nikomu o takim imieniu – powiedział Heemat i cofnął się. – Cóż, zatem muszę ruszać dalej – westchnął Krupier. Potężne muskuły falowały pod czarnym ubraniem jak wartka woda. Spośród jeżyn dobiegło głośne chrapnięcie. – A to co? – Krupier obejrzał się, a na jego twarzy pojawił się posępny uśmiech. – Kolejny odyniec do uduszenia? – Nie, panią skądże, to tylko jakiś ptak – zawołałem. Ebenezum jęknął przez sen i znów zachrapał. – Jesteś pewien, że to nie dzik? – zapytał Krupier w zadumie. – Zbyt głęboki i donośny odgłos jak na ptaka. Jeśli już mam coś udusić, to zdecydowanie wolę dzika. Przez chwilę nasłuchiwaliśmy w milczeniu, ale dochodził nas tylko szelest liści i odgłosy krzątaniny mieszkańców lasu. Ebenezum zachowywał się wyjątkowo cicho. – Cóż, pora wracać na gościniec – Krupier chwycił przelatującego motyla i rozdarł go na dwoje. – To nie to samo co uduszenie dzika – mruknął. Heemat objaśnił siłaczowi, jak trafić na główny gościniec. Krupier machnął nam na pożegnanie i ruszył z powrotem, dając kroki trzy razy dłuższe niż kroki normalnego mężczyzny. Zacząłem odzyskiwać oddech. – Cóż, Snarks – Heemat skinął ręką na swojego towarzysza. – Najwyraźniej nikt nie chce skorzystać z naszej gościnności. – Chwileczkę! – zawołałem. – Przemyślałem to sobie. Jednak skorzystamy z waszej oferty. – Wspaniale! – Heemat klasnął z radości. – Oczywiście wiecie, że w grę wchodzi symboliczna opłata. Przytaknąłem obojętnie. Podjąłem decyzję i nie zamierzałem od niej odstąpić. Ebenezum nie nadawał się do dalszej drogi, i, chociaż nie wierzyłem do końca w to, co powiedział eremita, jego propozycja była znacznie bardziej zachęcająca niż perspektywa spędzenia czasu z Krupierem Śmierci. – Nie sądzę, byśmy zdołali obudzić twojego towarzysza – Heemat wskazał głową w kierunku głazów i jeżyn. – Zresztą, drobiazg. Poniesiemy go. Oczywiście, za niewielką opłatą. Skinąłem ponownie głową. Teraz, kiedy Krupier śmierci odszedł na dobre, moje zmęczenie wróciło natychmiast Ruszyliśmy we trójkę w stronę jeżyn. Ktoś mocno klepnął mnie w plecy. – Najmocniej przepraszam – usłyszałem głos Krupiera – ale wygląda na to, że znów zrobiłem koło. Och, a któż to? Jego jeszcze nie widziałem. Czy przypadkiem nie ma na sobie szat czarnoksiężnika? Ebenezum obudził się i kichnął. Rozdział 10 Mądrością prostego ludu są przysłowia, a to że „najdemniej pod latarnią”, a to, że „nie wszystko złoto...” itd. W naszym fachu opinie na ten temat są nieco inne. Doświadczenia całego żyda sprawiają, że bez względu na to w jak głębokie bagno wdepnęliśmy, jak nieciekawa i najeżona niebezpieczeństwami jest nasza aktualna sytuacja, jak blisko ocieramy się o ohydną nie do opisania śmierć, ba, o wieczne potępienie wiemy, że i tak może być o wiele gorzej niż jest i wcale nie dlatego, że jak by mogli to dawno by już było. NAUKI EBENEZUMA, tom 6 Wstęp ogólny – Mussplaft! – zawołał Snarks. – Szerokiej drogi i nie zawadź o chmury! – dodał Krupier, gdy współtowarzysz eremity uciekał pośpiesznie. – Dziękuję – odparł Ebenezum i wysmarkał nos w rękaw. – Aż kim mam zaszczyt? – Oto Krupier Śmierci, mistrzu – wtrąciłem pośpiesznie – wysłany z misją przez Króla Urfoo. – Doprawdy? – Z niejakim wysiłkiem Ebenezum zdołał usiąść, ciągnąc za sobą oplatające go wciąż jeżynowe pnącza. – Bądź tak dobry, Winicjuszu i pomóż mi. Uczyniłem zadość tej prośbie. – Zatem jesteś, panie, Krupierem Śmierci? – powtórzył Ebenezum. Krupier wydał dźwięk w rodzaju: baba-równo-bita-po-wątrobie, a Ebenezum powtórzył go wiernie. Krupier odparł, że zdolności dźwiękonaśladowcze mistrza wywarły na nim olbrzymie wrażenie. Mistrz wyjaśnił, że swego czasu trochę ćwiczył. Zainteresował się, czy przypadkiem Krupier nie był akolitą denominacji brzuchomówców specjalizującej się w wydawaniu dźwięków pośrednich typu: stado-kur-napadnietych-przez-tuzin-grabi-samobijów-w-rękach- rozhukanego- fornala? Krupier rozpromienił się słysząc, iż Ebenezum wie co nieco o jego sekcie i natychmiast rozwiódł się na temat swoich nauczycieli o imionach, które w jego ustach brzmiały jak dźwięki wydawane przez kogoś równocześnie duszonego i rozdzieranego końmi Doznana przed chwilą ulga z powodu nagłego ozdrowienia mistrza zaczynała przechodzić w narastający niepokój. Przecież z rozmysłem napomknąłem w czasie prezentacji o Urfoo. Mimo to czarnoksiężnik zdawał się pozostawać w całkowitej nieświadomości grozy sytuacji. W jaki sposób ostrzec Ebenezuma, nie zdradzając jego imienia rzezimieszkowi, z którym prowadził swobodną rozmowę? – Ale dość już tych radosnych ploteczek – zawołał Krupier. – Nie znam nawet pańskiego imienia. Z jakimż to uczonym mężem mam zaszczyt i przyjemność? – Szlachetny panie – zaczął Ebenezum. Szarpnąłem go za rękaw. – Później, Winicjuszu. Nie widzisz, że rozmawiam? Zatem, jak już mówiłem, jestem... Ziemia znów się zatrzęsła. Tym razem hołubce i stepowanie olbrzymów przeszły w galowy koncert stepu artystycznego w wykonaniu co najmniej dywizji słoni bojowych w pełnym uzbrojeniu. Nawet Krupier nie utrzymał się na nogach. Z głębi lasu dobiegł przeciągły ryk Krupier ochoczo poderwał się i przyjął postawę do walki Przez gąszcz przebijał się w naszą stronę olbrzymi brunatny niedźwiedź. Krupier uśmiechnął się. Podniósł rękę i machnął zapraszająco do rozszalałej, osmiostopowej bestii. Czując łatwy łup, niedźwiedź rzucił się na niego. Szybciej niż w mgnieniu oka na czaszkę atakującego zwierza spadła dłoń Krupiera. Chrupnęło sucho i ostro. Krupier zrobił unik przed szalejącymi w powietrzu pazurami. Niedźwiedź padł. – Doprawdy imponujące – zauważył Ebenezum. – Drobnostka – odparł Krupier, wycierając w liście resztki niedźwiedziego mózgu. – Ale kiedy nam tak brutalnie przerwano, pan przedstawiał się właśnie? – Ach, tak, rzeczywiście – Ebenezum uśmiechnął się wygładzając fałdy szaty. Wstrzymując oddech, czekałem na ostatnie słowa mistrza, które padną przed jego gwałtownym i pośpiesznym rozstaniem się ze światem żywych. Bezwiednie zastanawiałem się czy mózg mistrza ma inny kolor niż mózg niedźwiedzi. – Jak już zatem mówiłem – ciągnął czarnoksiężnik. – Nie jestem władny wyjawić mego imienia w chwili obecnej. Tak jak i ty, panie, mam misję do spełnienia. Krupier skinął głową. – Wiedziałem, że spotkam tu bramie dusze. – Tu każda dusza jest ci bratnia – zawołał Heemat, obejmując szerokim gestem naszą gromadkę i kawałek lasu na dokładkę. – Właśnie dlatego Snarks i ja natknęliśmy się na was, rozpoczynając tym samym całą serię ważkich zdarzeń. Tego było odrobinę za dużo. W nawale ostatnich, wielce dramatycznych zajść nieomal zapomniałem o eremicie i jego okutanym towarzyszu. Już otwierałem usta, by coś powiedzieć, gdy Ebenezum gestem nakazał milczenie. – Wszyscy doceniamy wagę i powagę twojej osoby – powiedział. – Czy jednak nie nadeszła pora, byś łaskawie zaprowadził nas do swej szopy? Heemat klasnął w dłonie. – Ależ naturalnie. Przekonacie się, że to bardzo przytulna szopa. Warta każdego grosika wyszczególnionego w rachunku. Zdziwiło mnie, że mistrz tak szybko zaufał tym dwu, całkowicie obcym. – Winek, zabierz bagaże – polecił, zanim zdążyłem wyrzec choćby słowo, po czym ściszonym głosem dodał: – Nawet nie zdają sobie sprawy jak bardzo są dla nas ważni A ja muszę się przespać. Zbierając rzeczy, spojrzałem do tyłu na Krupiera, który nastroszył grubą brew i wpatrywał się w zachodzące słońce. – Chyba dołączę do was – powiedział. – Nie bardzo uśmiecha mi się samotna noc w lesie. – Świetnie! Doskonale! Szopa pełna gości, to dopiero szczęśliwa szopa! – zawołał Heemat, odwracając się i stając na czele pochodu. Ebenezum machnięciem ręki odgonił Snarksa, gdy ten zbliżał się do nas. – Trzymaj się lepiej z daleka, dobrze? Grzeczny chłopiec. Potrzebuję odpowiedniej przestrzeni do kontemplacji. – Wytarł nos w rękaw i nieco zwolnił, bym znalazł się tuż przed nim. Wtedy dodał szeptem: – Jak dotąd nasza wyprawa jest bardzo ciekawa i pouczająca, ale obawiam się, że stanie się jeszcze ciekawsza i o wiele bardziej pouczająca i to zanim dzień się skończy. Przytaknąłem nie przerywając marszu za prowadzącym Heematem. Odczuwałem pewne zakłopotanie pomieszane z ciekawością. Cieszyłem się jednak, że Ebenezum znów był rześki i panował nad sytuacją. Radosne uczucie zostało przerwane gwałtownym falowaniem ziemi pod stopami. – Wustpuft! – zawołał Snarks. Tuż przede mną zarysowała się głęboka szczelina. Ktoś wyrwał mi lagę z drżących rąk, ale zanim się zorientowałem, mała okutana postać już biegła wywijając nią świszczące młyńce nad głową i grzmocąc wszystko, co wynurzyło się z rozszerzającej się rozpadliny, w której kotłowały się kłęby kurzu. Cokolwiek wynurzyło się, obrywało siarczyście, gdzie popadło. Rozbrzmiewały wrzaski bólu i wściekłości. Ziemia zadrżała ponownie i szczelina zamknęła się. Snarks wrócił do nas i oddał mi lagę. – Weftustf! – zauważył. – Kiedy tylko zechcesz – odparłem. – To ciekawe – mruknął do siebie Ebenezum. – Dokładnie tak, jak przewidywałem. Po tych słowach pochód wrócił do marszu w promieniach zachodzącego słońca, kierując się ledwie widoczną ścieżką do szopy Heemata. – Cześć i chwała Plauggowi Umiarkowanie Wspaniałemu – zaintonował Heemat – Witajcie w mojej skromnej szopie! Zatoczył ręką koło. Dwie kobiety odziane w typowe leśne stroje minęły nas w głównym holu, lecz kiedy doszliśmy do stołu, za którym stał trzeci mężczyzna w szatach eremity, kobiety przystanęły. Heemat spojrzał badawczo na ścianę za jego plecami i odwrócił się do nas. – Niestety, mogę wam zaoferować cele, które jednakże znajdują się w odległym końcu południowego skrzydła. Mamy teraz, bądź co bądź, sezon w pełni. To doskonałe cele noclegowe, zapewniam. Może nie tak słoneczne jak te we wschodnim i północnym skrzydle. Przydzielę wam sąsiednie pomieszczenia, a po usunięciu ścianek działowych uzyskamy warunki sprzyjające waszej dyskusji. – Odwrócił się do trzeciego eremity. – Zechciej zająć się naszymi gośćmi, Maurycy – powiedział. – Maurycy wskaże panom pokoje. – Zakaszlał nieznacznie, ale gustownie. – Oczywiście, uzgodni także warunki płatności. To rzekłszy wyszedł. Zauważyłem, że Snarks również gdzieś zniknął, tak więc staliśmy przed Maurycym – ją Krupier i Ebenezum. Eremita przeszedł do odczytywania cennika z oprawionej na czerwono księgi hotelowej. Krupier oświadczył, że nie dysponuje żadnymi funduszami, co zresztą było jedną z reguł jego denominacji. W mojej głowie błysnęła szalona myśl – może pozbędziemy się go na dobre. Jednak Ebenezum sięgnął ręką między liczne fałdy swej czarnoksięskiej szaty i zapłacił za wszystkich trzech. Starałem się nie okazać przygnębienia. Olbrzym w czerni podążał za nami korytarzem, niedbale miażdżąc potężnym palcem pełzające tu i ówdzie insekty. Co zamierza mistrz? – Jestem pańskim dłużnikiem – zadudnił olbrzym, gdy Maurycy otworzył drzwi do naszego apartamentu. Podczas gdy my oglądaliśmy kwaterę, eremita kręcił się koło nas jakby na coś czekał, lecz jedno ponure spojrzenie Krupiera odprawiło go natychmiast – Jeszcze raz dziękuję za wspaniałomyślność – powiedział Krupier do Ebenezuma. – Moja sekta nie przejawia zbyt wielkich potrzeb finansowych. Złoto jak wszystkie inne znamiona bogactwa wpływałyby niekorzystnie na nasze morale i naszą sztukę. Tu, by zaakcentować doniosłość ostatniego stwierdzenia Krupier podskoczył, wykonał salto z półśrubą i wylądował twarzą do nas po przeciwnej stronie pomieszczenia. – Jesteśmy wszyscy pod wrażeniem. Doprawdy. – Czarnoksiężnik pogładził brodę. – Byłoby chyba jednak korzystniej i dla nas, i dla umeblowania, gdyby zechciał pan zaprzestać pokazu, dopóki nie znajdziemy się na zewnątrz. Zwłaszcza dla stołu, na którym raczył pan wylądować. To był jedyny stół w tym pokoju. Krupier spuścił głowę i wbił wzrok w drzazgi pod stopami. – Jeszcze raz podkreślam, że jestem pańskim dłużnikiem. Moja sekta nie przejawia zbyt wielkich względów dla umeblowania. Myślenie o stołach czy o innych przyziemnych częściach umeblowania wpływałoby niekorzystnie na naszą sztukę. – Ależ, doprawdy – odparł Ebenezum. – Przecież spełniając swoją misję uprawia pan tę sztukę cały czas z uporem godnym lepszej sprawy, czyż nie tak? Krupier kopnął na bok resztki stołu. – Panie, ty zaiste wszystko rozumiesz i przenikasz swoim umysłem. Rzeczywiście, podpisałem kontrakt z królem Urfoo na zabicie czarnoksiężnika i jego dwu towarzyszy. – Ponury uśmiech rozjaśnił na chwilę szeroką, muskularną twarz mordercy. – A kiedy moja sekta podpisuje kontrakt, dywidendą jest zawsze śmierć. – Zaczął podnosić dłoń jakby szykował się do wybicia w ścianie nowych drzwi, ale po chwili zrezygnował. – Wybaczcie, panowie – powiedział przepraszająco – ale zdarza się, że kiedy mówię o mej sztuce, porywa mnie szczególny entuzjazm. – To całkowicie zrozumiałe – powiedział Ebenezum, sadowiąc się na krześle z grubo ciosanych kołków. – Zaciekawiłeś mnie, panie. Jak dochodzi do podpisania śmiertelnego kontraktu? Krupier uśmiechnął się uśmiechem przepełnionym niewysłowioną radością. – Po długich negocjacjach. Trzeba być bardzo sprytnym. Umiejętność ta to ostatnia nauka udzielana przez naszą sektę. – Och, doprawdy? Chyba bardzo trudno negocjuje się z głową koronowaną. Krupier przytaknął, wciąż się uśmiechając. – Zwłaszcza z kimś w rodzaju Urfoo – dodał Ebenezum – Słyszałem, że ma podobno nie jednego, ale całe stado węży w kieszeni. – To bardzo przemyślny negocjator. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Ale my jesteśmy o wiele bardziej przemyślni. Po zabiciu czarnoksiężnika i jego dwu towarzyszy, jednego bardzo młodego, a drugiego bardzo grubego, pozostanie mi jedynie wrócić do zamku Urfoo i zapłacić mu trzy sztuki złota! Spojrzeliśmy na osiłka ze zdziwieniem. Oto Urfoo, największy skąpiec wśród tyranów, zdołał wreszcie wynająć profesjonalistę! – Wykazałem jednak niezgorszy spryt w czasie negocjacji – ciągnął Krupier. – Początkowo Urfoo chciał, by mu zapłacić po sztuce od głowy. Ale robota ta warta jest o wiele więcej! – Doprawdy – powiedział miękko Ebenezum. – Płaci pan Urfoo za to, by wynajął pana do zgładzenia trzech ludzi? – No a niby dlaczego nie. Takie są warunki kontraktu. – Muskularna fizys znów zwróciła się ku podłodze. – Czy ta metoda nie jest dobra? Czyżby chciał pan przez to powiedzieć... Zmarszczył brwi i, mocno sfrustrowany, zaczął tupać. Pokój zatrząsł się w posadach. – No tak, przecież pan to wiedział od początku. To musiał być końcowy sprawdzian. Absolutorium. A zna pan kogoś, kto nie jest gotów poskąpić sobie tego i owego na ostatnim semestrze? Wszystkie definicje mam o tu, w małym palcu. Tylko z dodawaniem i odejmowaniem mam pewne kłopoty. Ale w końcu ja płacę jemu, on płaci mnie, więc co jeszcze się liczy? Kontrakt to kontrakt Negocjowanie wpływa niekorzystnie na moją sztukę. Krupier grzmotnął pięścią w sufit Kostki zostawiły głębokie wgniecenia w kamieniu. – To miejsce przygniata mnie. Wrócę na kolację – powiedział i wyszedł. Kiedy upewniłem się, że Krupier jest wystarczająco daleko od izby, zapytałem mistrza co to wszystko ma znaczyć. – Istnieje kilka rodzajów spraw trudnych, Winicjuszu – zaczął swój wykład Ebenezum – sprawy niezbyt trudne, codzienne i powszednie, które załatwiamy praktycznie bez trudu. Potem idą sprawy trudniejsze, poważniejsze, których rozwiązanie wymaga dokładnego planu i bardzo przemyślanego i konsekwentnego działania. Wreszcie jest parę spraw tak trudnych i tak ważnych, że pozostaje ci jedynie kompletnie je zignorować i zająć się czymś innym. Przypadek naszego przyjaciela, Krupiera zaliczam do tej trzeciej kategorii. Jakim cudem mistrz zachował tak niezwykły spokój? – Ale czy nie lepiej byłoby uciec? – Zorientowałby się wówczas kim jesteśmy. Będziemy bardziej bezpieczni jako jego przyjaciele. Widzisz, tak naprawdę to wiem o tej sekcie o wiele więcej niż mogłoby to wynikać z moich rozmów z Krupierem. Jest to sekta zwana Aagrhaa. – Aagrhaa? Ebenezum przytaknął. – Taki mniej więcej odgłos wydają ofiary ujrzawszy oprawcę. Jest to ich ostami dźwięk w życiu. – Aagrhaa – powtórzyłem i poczułem nieprzyjemny ucisk w gardle. – To bardzo skuteczni mordercy, po wieloletnim treningu w technikach zadawania śmierci. Wszelki wysiłek ukierunkowany jest na ćwiczenie w zabijaniu, tak że niewiele czasu zostaje na inne sprawy. Rozważyłem w myślach słowa mistrza. – Czy to znaczy, że oni są niepełnosprawni umysłowo? – A słyszałeś, żeby stodoła miała mózg? Widzisz, kiedy oni szukają stopy żeby podrapać się pod podeszwą, to strasznie przeszkadzają im w tym buty. To dla nich problem prawie nie do rozwiązania. Tak, masz rację, są niepełnosprawni i dopóki jesteśmy nie wzbudzającą podejrzeń parą podróżnych, a nie tercetem, którego on akurat poszukuje, jesteśmy bezpieczni. Pokój zatrząsł się ponownie. – W końcu życie sprawia o wiele więcej niespodzianek. Spiąłem się wewnętrznie, czekając na następny wstrząs. Ale tym razem pokój zatrząsł się jakoś inaczej. Wstrząsy powtarzały się równo i rytmicznie, jakby ktoś metodycznie wybijał dziurę w ścianie. I ten daleki głos, jakby z zaświatów zdawał się wykrzykiwać wciąż te same słowa. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznałem słowa, a wraz z nimi i głos. Głęboko, jakby odbite wielokrotnym echem grobowca, dzwoniły mi w uszach: – Zgiń, przepadnij! Zgiń, przepadnij! Rozdział 11 Nic bardziej nie zaskakuje niż prawda. Jeśli na przykład okaże się, że twoje zaklęcia razem z tobą mogą lokalnego potwora przyprawić najwyżej o czkawkę, natychmiast udaj się do swoich zleceniodawców, od progu wylewnie ich przepraszając. Powinni być zaskoczeni twoją demonstracją pokory do tego stopnia, że starczy ci czasu na bezpieczną ewakuację z tego rejonu, a lokalne monstrum spokojnie zdąży zeżreć twoich pracodawców, kładąc kres teoretycznej możliwości rozszerzania się zupełnie nieprawdziwych plotek na temat twojej kompetencji. NAUKI EBENEZUMA tom 33 Ebenezum i ja przez dłuższą chwilę spoglądaliśmy na siebie w całkowitym milczeniu, które co jakiś czas przerywały stłumione przez ściany okrzyki wojownika. Zatem Hendrek również zamierzał się tu ulokować. A co będzie jeśli natknie się na Krupiera Śmierci? Dotychczasowa znajomość z Hendrekiem przekonała nas, że wszystkie niuanse towarzyskie, nie mówiąc o zwykłej grzeczności, a co dopiero o takcie i wyczuciu sytuacji, były mu całkowicie obce. A jeśli przypadkiem Krupier Śmierci zobaczy nas trzech razem... cóż, nawet taki osiłek spod znaku Aagrhaa nie może być aż tak naiwny, prawda? – Zgiń, przepadnij! Mistrz westchnął. Zmęczenie nie pozwalało mu otworzyć oczu szeroko. – Winicjuszu – szepnął, – Zobacz co da się z tym zrobić. Gdy wychodziłem z pokoju, Ebenezum ciężko opadł na łoże. Zatem odszukanie wojownika i uciszenie go znowu spadło na mnie. – Zgiń, przepadnij! Modliłem się gorąco, by Krupier co prędzej znalazł się w lesie wśród stada dzików, które wydusi jak pluskwy. Doprawdy, Hendrek nie mógł lepiej obwieścić swojej obecności. No, chyba żeby wyrysował strzałki prowadzące do jego miejsca pobytu. Kolejny okrzyk bojowy sprawił, że ściany zadrżały od potężnej wibracji. Co było przyczyną takich wrzasków osiłka? Oczywiście, demony. Zwolniłem tempo, gdyż już wielokrotnie zdarzyło mi się wpaść jak bomba w samo epicentrum działań magicznych i nie bardzo chciałem powtórzyć ten błąd. Ukradkiem i po cichu – oto jak należało poruszać się w tej sytuacji. Drogę zastąpił mi stwór w wymiomoźółtym ubraniu w zielonkawą szachownicę. Ręka trzymająca cygaro machnęła na powitanie. Wesoły Brax we własnej osobie. – No i proszę, znów się spotykamy – rzekł uśmiechając się do mnie najszerszym uśmiechem, jaki widziałem w życiu. – Dbaj o potencjalnych klientów. Oto reguła numer jeden w handlu demonicznym. I uwierz mi, szlachetny młodzianie, że jeszcze nigdy dotąd, w całym twoim życiu, magiczna broń nie była ci potrzebna bardziej niż teraz. Gdy Brax przemawiał zdeterminowanym głosem, moje ogarnął lodowaty chłód. Na chwilę zapomniałem o poszukiwaniach i wpatrzyłem się w rozradowaną kreaturę. Cóż on takiego wie, jaką skrywa tajemnice, że jest aż tak rozkoszny? – Zauważyłeś, że mówię o swoich akcesoriach „zaczarowane” albo „czarodziejskie” – kontynuował, wypuszczając obłok dymu. – Otóż moje akcesoria mogą oczarować każdego. Masz wielkie szczęście, szlachetny, młody panie! Magazyny są przepełnione. Właśnie dotarła dostawa po remanencie w szczepie naturokulturystów. Nie mam pojęcia co mnie naszło! Nie mam tego gdzie pomieścić. Na dobrą sprawę, to rozdaję je za pół – albo ćwierćdarmo! Kolejny raz z głębi siedziby Heemata dobiegło miarowe porykiwanie Hendreka. Uśmiechnięta twarz Braxa zastygła w bezruchu, ale tylko na chwilę. Demon znów machnął cygarem. – Wyglądasz na młodzieńca obdarzonego nieprzeciętną inteligencją – zauważył. Dla nieprzeciętnego klienta, nieprzeciętna oferta. Posłuchaj, a nie pożałujesz. Nosisz lagę podróżną. To ledwie słomka, zapewniam cię. Pomyśl, panie, dlaczego masz wędrować z jakąś drzazgą w ręku, skoro możesz wzmocnić swój rozmach prawdziwie magicznym drzewem? – Magiczne drz... – zacząłem. – Widzę, że pomysł chwyta! Dokładnie! Tylko pomyśl, magiczne drzewo, prosto od naturokulturystów z Północy! Z jedną tylko rysą, jedną i tylko jedną, zapewniam cię. Swego czasu używane wyłącznie do rytualnych ofiar z ludzi. Raz do roku, w czasie przesilenia letniego! Pewnego dnia zostaniesz czarnoksiężnikiem, szlachetny panie. Pomyśl tylko o swojej zdumiewającej przewadze taktycznej, gdy włączysz się do walki w towarzystwie prawdziwego drzewa! – Zgiń, przepadnij – zabrzmiało gdzieś w pobliżu. – Ależ naturalnie mamy także na składzie bardziej konwencjonalne środki rażenia – dodał pospiesznie Brax, przesuwając się nieznacznie na środek holu, – Ma pan na myśli coś równie wielkiego jak drzewo, ale nie mniej magicznego, bo to pańska pierwsza prawdziwa broń czarnoksięska. Pozwolę sobie jednak zachęcić pana do kupna drzewka. Zapewniam, że już sam element zaskoczenia jest. Grzmotnik zaświstał pod sufitem. – Uchch! – stęknął demon, uskakując przed maczugą, za którą pojawił się rozpędzony Hendrek – Zgiń, przepadnij! – zawołał ujrzawszy nas. – O, kolega Hendrek – odpowiedzią} demon, ale już mniej serdecznie i przyjaźnie niż mówił przed chwilą. – Stanowczo protestuję przeciwko takim praktykom! Mówiłem ci już nieraz, że nie przyjmujemy zwrotów magicznych akcesoriów. Nawet wmuszonych siłą – tu znów zrobił unik przed maczugą, którą Hendrek spuszczał właśnie na jego głowę. – Chcesz zwalić wszystko na mnie. Nic z tego. Kontrakt to kontrakt. Maczuga uderzyła w ścianę niebezpiecznie blisko głowy demona. Kucnąłem, gdy kamienne odłamki przelatywały mi nad głową. W oddali słychać było głosy, a potem tupot biegnących nóg. Najwyraźniej nasza mała sprzeczka zwróciła czyjąś uwagę. – Ależ poczciwy Hendreku – Brax mówił szybko i równie szybko robił uniki przed wirującą maczugą. Nabrał dużej wprawy od naszego ostatniego spotkania. – Wcale nie jestem niechętny tobie ani twemu zobowiązaniu. Wręcz przeciwnie. Ale zdaje się, że nie doczytałeś dopisku maczkiem na formularzu kontraktu. – Przemknął między nogami wojownika, który osłupiały zamarł w bezruchu. – Zwykłe niedopatrzenie, ludzka pomyłka. Nie musisz za nią winić siebie. Ale cóż, w końcu ja żyję z ludzkich błędów. I dlatego domagam się zapłaty. Hendrek pozbierał się, otrząsnął i ruszył z hukiem na żółtozielonego stwora. – Zrobiłem co mogłem! Auuu! – zawołał demon, gdy maczuga wylądowała na jego barku. – Proszę cię jedynie o usuniecie z tego świata jakiegoś drugorzędnego paniątka albo zgładzenie niewydarzonego dostojnika kościelnego. Tyle wystarczy na pierwszą ratę. Jednak jeśli będziesz uparcie odmawiał, sprawę przejmie ktoś inny. Będę zmuszony wezwać Piekielnych Komorników. Hendrek przerwał atak. – Piekielnych Komorników? Demon skinął w milczeniu. – Mam związane ręce. Nic na to nie poradzę. – Nie wiedziałem o Piekielnych Komornikach – szepnął Hendrek. – Zgiń, przepadnij. Tupot przybliżył się. Odwróciłem się i ujrzałem Heemata i Snarksa pędzących w naszą stronę. Ich ubrania trzepotały w biegu. – Yzzgghhtt! – zawołał Snarks. – To ty! – odparł Brax. Uśmiech zniknął, a w jego miejsce pojawił się grymas pełen szczerej, czystej nienawiści i pogardy. – Zgiń, przepadnij! – krzyknął Hendrek, wznosząc maczugę nad głowę. – Przepraszam najmocniej – zadudnił grobowy głos obok mnie, aż mimowolnie podskoczyłem. Jakimś cudem Krupier Śmierci zdołał się wcisnąć między nas. – Zdaje się, że szukając drogi do wyjścia nieco pobłądziłem w labiryncie korytarzy. – Spojrzał na Hendreka i dodał: – O, kogo widzę? Kolega z branży rycerskiej? Trzymając maczugę nad głową, Hendrek obrzucił podejrzliwym spojrzeniem przybysza. – Ach, cóż my tu mamy! – Heemat wskoczył między nas. – Tyle gości w moich skromnych progach i wszyscy konwersują w najlepsze. – Posłał wszystkim promienny uśmiech i zatarł ręce tak energicznie, że powietrze wokół nas zafalowało. – Ale ośmielam się zauważyć, że niewielu spośród was, panowie miało sposobność skorzystać z uciech i dobrodziejstw w mojej skromnej szopie. Czy ktoś był może na poziomie pierwszym? Nie? Zatem pozwólcie polecić sobie kasyno i night-club ze wspaniałym „balecikiem”. Mamy oczywiście klimatyzowaną sadzawkę i... – Kolega z branży? – powiedział Krupier w zadumie. – A czy nie znasz przypadkiem kogoś imieniem Hendrek? Mniej więcej twojej postury, jak wynika z opisu. Brax skoczył na okutanego Snarksa z nieludzkim wrzaskiem. – Czy wspominałem już o dachu do opalania? – ciągnął Heemat – Trrl blgglzl! – Zrujnowałeś mi tyle wspaniałych wyprzedaży! – wrzeszczał Brax. – Zaiste, okazali ci wielką łaskę wyrzucając cię, kreaturo, z Diabolandii! A teraz ja przegnam cię raz na zawsze! – Najmocniej przepraszam – powiedział półgłosem Krupier Śmierci do Hendreka. – Wrócimy do naszej rozmowy za chwilę. Zdaje mi się, że przez ostatnie kilka miesięcy nie udusiłem nawet jednego demona. Zanim moje oko zarejestrowało jakikolwiek ruch, palce Krupiera już oplotły gardło Braxa. – Aagrhaa! – zawołał Brax. – Ma pan siłę w palcach, nie ma co. Krupier uśmiechnął się. – Przygotuj się, demonie. – A czy zastanowił się pan kiedykolwiek o ile wzrosłaby pańska moc, gdyby te palce zacisnęły się na rękojeści zaczarowanego oręża? Krupier wzmocnił uścisk. – Uaa! Ja tylko pytam. Na dogodnych war... – Demon zniknął z delikatnym puknięciem. Gdy palce obejmujące gardło Braxa nagle zacisnęły się w pięść, Krupier Śmierci chrząknął ze złością: – Odwieczny problem z demonami polega na tym, że jak tylko zaczniesz prawidłowe duszenie, znikają bez śladu. Cóż za brak ogłady. – Ale, ale – Heemat ćwierkał rozpromieniony. Demony to szubrawcy, ale ten już uciekł. Może przejdziemy do foyer na małą partyjkę hovelo? Krupier rozluźnił palce. – To straszne uczucie stracić coś w połowie duszenia. Aż się chce złapać pierwszego z brzegu stwora i rozwalić na kawałki, byle tylko rozpoczęły wysiłek nie poszedł na mamę. – Hovelo to pasjonująca gra – ciągnął Heemat. – A jaka prosta! W jednym z trzech identycznych kubków umieszczamy ziarno fasoli... Przerwał, gdy Krupier położył mu dłoń na ramieniu. – Ostatnim wysiłkiem woli powstrzymuję się przed uduszeniem kogoś lub czegoś – szepnął. – Byłbym wdzięczny za odrobinę spokoju. – Ależ, naturalnie! – ręce Heemata cofnęły się w fałdy szaty. – Chodź, Snarks, zajmiemy się przygotowaniem wieczornej części artystycznej. Stłumiony jeszcze bardziej niż poprzednio głos wymamrotał coś w kącie holu. Drobny eremita zdawał się skutecznie zaplątany w zwojach swojej szaty w wyniku zmagań z Braxem. W plątaninie łat, strzępów i nici trudno było zorientować się co jest ręką, a co nogą. Któraś kończyna miarowo waliła o ścianę. – Lllffumm – zawołał słabym głosem Snarks. – Zgiń, przepadnij – odparł Hendrek. – Ten malec zaraz się udusi! Szybko. Pomóżcie mi wyplątać go z ubrania. – Nie, błagam! – zawołał Heemat – Nic nie rozumiecie! Jego święta przysięga... Słowa te padły jednak poniewczasie, gdyż zwaliste chłopisko i Krupier chwycili już za szmaty zawiniątka i ciągnęli w przeciwne strony. Rozległo się długie i przeciągłe trrrach! i z niedawnego jeszcze odzienia Snarksa wynurzyła się głowa. Była zielona i przystrajała ją para dorodnych rogów wyrastających tuż nad uszami. – To demon! – zawołał Krupier. – Zgiń, przepadnij – dodał Hendrek. – To wcale nie tak, jak myślicie – zaczął demon Snarks. Maczuga Hendreka spadła na stos łachmanów, których właścicielem do niedawna był Snarks, a który teraz, goły jak święty turecki czmychnął na środek holu i delikatnie odchrząknął. – O wiele korzystniejsze dla ciebie byłoby, gdybyś zamiast walić na oślep czasem zastanowił się i spróbował przewidzieć następny ruch przeciwnika – powiedział. – Zgiń, przepadnij! – zawołał głośniej Hendrek Wywinął takiego młyńca nad głową, że aż echo melodyjnie zagwizdało z podziwu. – A tak w ogóle – ciągnął Snarks – to mógłbyś zrzucić trochę brzucha. – Zgiń, przepadnij! – zaryczał Hendrek tak, że aż musiałem zakryć sobie uszy. Olbrzymie cielsko rzuciło się na wycofującego się pośpiesznie Snarksa. – Pozwól, że zapytam kiedy to ostami raz udało ci się porządnie umyć, co? Nie ma słów zdolnych opisać wściekłość Hendreka. Demon zniknął za zakrętem korytarza, a cielsko Hendreka podążyło za nim. – Znacie więc naszą hańbę i sromotę! – zawołał Heemat, gniotąc swoje ubranie rozbieganymi rękoma. – Snarks jest demonem, to fakt, ale innym niż wszystkie. On po prostu nie był w stanie powstrzymać się. Kiedy był demoniątkiem ledwie odstawionym od piersi, jego matka została zadręczona na śmierć przez grupę polityków. Możecie tylko wyobrazić sobie rozmiar szkody wyrządzonej wrażliwemu umysłowi dziecka. Stał się całkowitym przeciwieństwem demonów-politykierów. Tak, tak, drodzy przyjaciele. Snarksem włada w tej chwili wrodzona chęć, ba, przymus o charakterze imperatywu, by mówić tylko i wyłącznie prawdę! Prawdę bezwzględną i absolutną, ze wszelkimi szczegółami i w całej rozciągłości, analizując każdy niuans słowny, kropkę i przecinek. Nic, tylko prawda! – Trudno się dziwić, że trzymacie go szczelnie okutanego w łachmany. Podniosłem wzrok i ujrzałem Ebenezuma, który stał na zakręcie korytarza, za którym zniknęli Hendrek i Snarks. Mistrz wysmarkał nos. – Tak, tak – stwierdził ze smutkiem Heemat – Niech będzie pozdrowiony Plaugg Taktownie Egzaltowany, ale czasem nawet ja, ubogi eremita, nie mogłem strawić Snarksa, Otóż pewnego dnia powiedział mi, że powinienem przestać wymachiwać rękoma... a potem zaczął się czepiać mojego uśmiechu i fryzury! – Eremita odchrząknął delikatnie. – Powinno wystarczyć wam, jeśli powiem, że okutanie w grube łachmany wydało mi się zdrowsze niż zwykłe uduszenie gołymi rękoma. – To bardzo jednostronna opinia – odparł Krupier Śmierci. Ebenezum ziewnął. – Skoro eksperyment dobiegł końca, wrócę do swojej drzemki. – Spojrzał na Heemata i zmarszczył krzaczaste brwi w zamyśleniu. – Zmrużenie na chwilę oka w tym miejscu niemal graniczy z cudem. Spodziewam się, że w rachunku zostanie uwzględniona stosowna bonifikata. Ogolona głowa eremity kiwnęła się na boki w wyniku zakłopotania. – Zapewniam, że to co się tu dzieje, jest dla mnie również zaskoczeniem! Zwykle miejsce to jest oazą ciszy i spokoju, najdoskonalszą syntezą wszystkiego, co najlepsze w lesie, z dodatkiem paru innowacji autorstwa Snarksa. Efekt końcowy dostarcza wszystkim niezapomnianych przeżyć. Zechciejcie się o tym przekonać w czasie wieczornego show. – Mnie już teraz przydałby się element zdrowej, prawdziwej rozrywki – powiedział szeptem Krupier. – Zechciej mi wskazać drogę do lasu. – Ależ naturalnie! Proszę za mną – powiedział eremita i popędził wzdłuż korytarza. – Ulży mi dopiero wtedy, gdy uduszę kilka dzików – stwierdził Krupier i ruszył za furkoczącą peleryną Heemata. Kiedy odeszli, Ebenezum zwrócił się do mnie: – Teraz szybko, Winek. Odszukaj Hendreka i uspokój go, zanim unicestwi Snarksa. Prawdomówny demon może nam się niebawem bardzo przydać. – Niebawem? – zapytałem. – Czy masz na myśli Vushta, mistrzu? Czarnoksiężnik potrząsnął głową. – Nie. Jeśli w ogóle dane nam będzie dotrzeć do Vushta, to przede wszystkim musimy przeżyć nadchodzącą noc. – Mistrz pociągnął swoją brodę. – Muszę się wyspać Winicjuszu. Chociaż niemoc kataralna skutecznie pozbawia mnie mocy magicznej, to jednak wciąż działa czarnoksięska intuicja i to na najwyższych obrotach. Dzięki niej jesteśmy wciąż żywi i cali, i wciąż mamy nadzieję kontynuować podróż. Otóż rzeczona intuicja podpowiada mi, że dziś musimy wszyscy wykorzystać do maksimum czas, by właściwie przygotować się na to, co nastąpi, jako że w nocy nikt z tu obecnych nawet nie zmruży oka. A teraz idź i odszukaj Hendreka. Biegłem korytarzem, podążając za głuchymi odgłosami maczugi bębniącej o ściany. Grzmotnik najwyraźniej nie mógł dobrze trafić żadnego demona. Rozdział 12 Błędem jest sądzić, że wszystkie stwory są jednakowe. Niektóre są niskie, niektóre wysokie, niektóre są żółte, a inne nakrapiane, niektóre są obrzydliwe, a niektóre wyjątkowo obrzydliwe. Wśród tych najobrzydliwszych znajdują się także bardzo szybkie. Jeśli przypadkiem wejdziesz w drogę któremuś z nich, popełnisz ostatni w życiu błąd, próbując analizować sytuację. Najodpowiedniejszą reakcją jest wykazanie właściwego charakteru w nogach połączonego z donośnym wrzaskiem tudzież natychmiastowym spisaniem testamentu. NAUKI EBENEZUMA, tom 9 Bębenki w uszach pękaty od huku. Znów dobiegły trzy szybkie łupnięcia, a po nich dziki wrzask: – Zgi-gi-gi! Przez cały ten zgiełk przebijał się spokojny głos. Biegnąc do miejsca bijatyki, chwytałem poszarpane frazy między kolejnymi „łup, łup” i „auu!” – No dobra, ale gdybyś tak nie wywijał... maczugą... pora spocząć, chyba jesteś... naprawdę doskonała dieta... prosto z Diabolandii... Łomot i wrzaski ucichły. Zaprzestałem gonitwy i wyjrzałem czujnie zza węgła. W holu siedział Hendrek, opierając swoje cielsko o ścianę. Jego oczy patrzyły tępo przeze mnie, poza ściany holu. – Zgi...gi...g...a – szepnął. Snarks zmarszczył brwi i pokręcił głową nad bezwładnym wojownikiem. – Twój przyjaciel dostał obłędu – zauważył poważnie. – Gdyby tylko zdołał choć na chwilę usiąść i wysłuchać mnie, na pewno zorientowałby się, że nie chcę mu zrobić krzywdy. Ale tak to zwykle bywa z osiłkami: naprzód, do boju, hurra! A potem zużyty jak stary kapeć. Pożałowania godne metody. Góra rozszalałego jeszcze przed chwilą mięsa, jaką był Hendrek teraz trzęsła się jak galareta. Wojownik legł na podłodze z grzmiącym chrzęstem. Zdaje się, że litościwie odebrało mu przytomność. Po chwili głęboko zachrapał. – Uparty facet, nie? – Snarks strzepnął resztkę kurzu z ramion pokrytych zieloną łuską. – Gdybyż tylko czasem spróbował ujrzeć siebie tak, jak widzą go inni. Zbliżyłem się ostrożnie do demona, trzymając lagę przy piersi. – Czego chcesz? – zapytałem. Demon westchnął. – A czegóż tu chcieć? Trochę miłości, trochę poszanowania i może jeszcze tylko tyle, by udało się dokonać czegoś ważnego w tym krótkim życiu? Zdaje się, że pierwsze dwie rzeczy są dla mnie nieosiągalne. Nadmiernie poważne traktowanie własnego honoru spowodowało, że dla swoich pobratymców stałem się infamisem. Banitą. Wiesz co, nie musisz wcale tak mocno ściskać swojej lagi. Nie jestem dla ciebie groźny. Przecież kiedy miałem kaptur na głowie, nie byłeś aż tak czujny, prawda? Miał rację. Rozluźniłem chwyt na ladze. – I wiesz co? – ciągnął demon. – Mógłbyś bardziej dbać o proste plecy. Właściwa sylwetka cudownie poprawia samopoczucie, poczułem jak palce same zaciskają się na drągu. – Ach, zdaje się, że znowu podziałało – Snarks ze smutkiem pokręcił głową. – Ja naprawdę nie umiem nad tym zapanować. Nie jestem tylko demonem, ale demonem przeklętym. To zresztą dla ciebie bez znaczenia, prawda? Odwrócił się i wciąż kiwając głową, ruszył w głąb korytarza. Zrobiłem krok do przodu, ale moja stopa nie znalazła podłogi tam, gdzie powinna się znajdować. Kiedy drżenie ustało, pozbierałem się na nogi. Wstrząs był krótki i gwałtowny. Zdaje się, że wyrządził mniej szkód niż poprzednie, których doświadczyłem. Jednak całkowite odzyskanie równowagi zajęło mi dobrą chwilę. Snarks czekał cierpliwie za następnym zakrętem korytarza. Ziewnął i powiedział: – Oczywiście. To również było do przewidzenia. Zanim zdołałem zapytać, co miała oznaczać ta ostatnia uwaga, demon rozwiódł się szeroko na temat mojej cery i jej niezdrowego wyglądu, który zaobserwował. Moje ręce bezwiednie powędrowały do twarzy. Niemożliwe, żeby wyglądała aż tak fatalnie. Zaraz, gdzie miała być ta czerwona wrzodzianka? Oczywiście istnieją specyfiki skutecznie leczące tego rodzaju schorzenia, ciągnął Snarks, na przykład seria okładów opracowana w Diabolandii, przydatna w leczeniu przypadków cięższych niż mój. On sam stosował z powodzeniem tę odżywkę. W ciągu zaledwie kilku dni wszystkie zropiałe grudy i krosty szpecące jego fizys wyschły całkowicie, a ponadto jego cera, niespodziewanie dla niego samego, nabrała subtelnego, zielonkawego odcienia, zyskując tym samym na atrakcyjności. Wreszcie dotarliśmy do drzwi jego celi. Gdy demon ubierał się, udało mi się zebrać myśli. Najwyraźniej chodziło tu o coś ważniejszego niż kilka niegodnych uwagi czarów infamizujących. Postanowiłem zaprowadzić nadmiernie szczerą kreaturę do mistrza. On na pewno będzie wiedział, co zrobić. Powiedziałem o tym Snarksowi. – Zgoda – odparł. – Będzie najlepiej jeśli i ty będziesz ze mną szczery. Wet za wet, jak głosi stare porzekadło. Ale posłuchaj sentencji doświadczonego: to zdumiewające jak powiedzenie prawdy w oczy umożliwia precyzyjne komunikowanie się. – Poprawił szatę, mówiąc przy tym: – Jeszcze chwila a gmutfwałws. Kaptur ponownie zasłonił szczelnie twarz demona. Chwyciłem zakapturzonego w miejscu, które chyba było jego ręką i pociągnąłem za sobą. Im prędzej dotrzemy do Ebenezuma, tym prędzej zapomnę o swojej fatalnej cerze. – Zgiiiń, przeeepadniiij! Jęk dobył się z korytarza, gdzie zostawiliśmy Hendreka. Odgrodziłem własnym ciałem powalonego wojownika od demona i zbliżyłem się do niego. Tymczasem Hendrek zdołał przyjąć pozycję siedzącą. – Zgiń, przepadnij – zaczął gmerać wkoło rękami w poszukiwaniu zaczarowanej maczugi, ale Grzmomik był wciąż poza zasięgiem jego rąk. – Eremita demonem! Są wszędzie! Prześladują mnie na każdym kroku! –Tzdlbzlii! – odparł Snarks. Hendrek warknął coś w odpowiedzi. Znalem sobie sprawę, że Heemat miał rację. Gdyby Snarksa nie okrywała szczelnie peleryna i kaptur, wojownik znów zacząłby szaleć z gniewu, – Nie, drogi Hendreku – powiedziałem. – Ten demon jest zupełnie inny. Został wygnany z Diabolandii. I czy ci się to podoba, czy nią jest nasz. – dodał Snarks. – Zgiń, przepadnij – rzucił krótko Hendrek. Zdołał pochwycić maczugę i przy jej pomocy wstał. Było to chyba wciąż ponad jego siły, gdyż zakołysał się niebezpiecznie, ale jakoś obute stopy nie straciły kontaktu z podłogą. Nie atakował, tylko patrzył wściekle na zakapturzonego demona. – Zgiń, przepadnij – powtórzył po chwili. – Zabieram naszego przyjaciela do mistrza. On zadecydują co zrobić. Chwyciłem Snarksa za rękaw i ruszyłem. Hendrek wyraził zgodę skinieniem głowy i ponurym mruknięciem, po czym ruszył za nami. Snarks zdjął na chwilę kaptur. – Wiedziałem, że tak będzie. Rzucił jedno spojrzenie na Hendreka i natychmiast nasunął kaptur z powrotem. W korytarzu obok zatupotały czyjeś nogi. Odwróciłem się i ujrzałem Heemata. – Niech będzie pochwalony Plaugg Poniekąd Wszechmogący! Cóż za widok! Wy trzej spacerujący jak najlepsi przyjaciele! – Zgiń, przepadnij – szepnął do mnie Hendrek. – Te korytarze to prawdziwy labirynt, a mimo to praktycznie co pięćdziesiąt kroków spotykamy nowe twarze. To chyba jakieś czary. Wcale bym się nie zdziwił, gdybym za następnym zakrętem natknął się na samego siebie. Miał rację, ja też czułem narastający niepokój. Jak na budowlę o tych rozmiarach częstotliwość spotkań z innymi gwałciła wszelkie reguły statystycznej przypadkowości. Ale przecież Heemat wspominał, że cześć siedziby Budowano według diabolandzkiej koncepcji architektonicznej. – Ale my przecież musimy opracować plan dzisiejszego wieczoru – powiedział Heemat – Gdybyż nasi czcigodni goście zechcieli oddać mi na chwilę Snarksa, byłbym niezmiernie wdzięczny. Jego pomoc jest niezbędna do prawidłowego przebiegu przygotowań. Już chciałem się sprzeciwić, gdy poczułem odór siarki. – Zgiń, przepadnij – zawołał Hendrek, unosząc maczugę nad głową niepewnym ruchem. Przed nami stał Brax. Strząsnął popiół z cygara na podłogę i powiedział: – Twoja ostatnia szansa, Hendrek. – Zgiń, przepadnij – wojownik nie ruszał się z miejsca. – Dobrze – odparł Brax – zatem wzywam Piekielnych Komorników. To powiedziawszy, demon w żółto-zieloną szachownicę zniknął, zaś w miejscu gdzie stał pojawiło się coś wyjątkowo wielkiego i równie obrzydliwego. Zdaje się, że miało to dziewięć głów, a każda innej wielkości i kształtu. Ich cechą wspólną były ostre zębiska. Ale to nie było „to”, lecz „oni”. „To” albo „oni” drapało podłogę sześcioma łapami uzbrojonymi w ostre jak brzytwa pazury, zostawiając głębokie rysy w solidnie utwardzonym podłożu. Głowy odezwały się unisono: – Przychodzimy po ciebie! Pójdziesz spokojnie czy mamy cię najpierw rozedrzeć na strzępy, a potem pozbierać po kawałku? Dziewięć paszcz uśmiechnęło się po zakończeniu zdania. Miałem uczucie, jakby rozdzieranie na strzępy i zbieranie po kawałku było ulubioną formą rekreacji tego stwora. – Zgiń, przepadnij – odparł Hendrek – Zanim mnie rozszarpiecie i pozbieracie, spróbujcie jak smakuje Grzmotnik, gdy wpada we wściekłość. Dziewięć głów roześmiało się. Nie był to jednak śmiech radosny. – Spróbujemy? – zapytała głowa mniej więcej w środku monstrualnej maski. – Drugi! – odpowiedziały pozostałe unisono, po czym, również unisono, dziewięć diabelskich paszcz otworzyło się i zawyło przeciągle. Czegoś podobnego nie słyszałem nigdy w życiu. Przypominało to przedśmiertny pisk setki ptaków albo tysiąca gryzoni rozgniatanych stopą olbrzyma. Fala akustyczna uderzyła w nas z siłą huraganu znad Wielkiego Morza i odepchnęła mnie w głąb korytarza. Czułem się tak, jakby potworne wycie miało za chwilę odedrzeć moje ciało od kości. Zdałem sobie sprawę także i z tego, że chociaż Piekielni Komornicy przyszli najprawdopodobniej po Hendreka, to równie dobrze mogą zabrać się także za całą resztę. Wycie przeszywało mi czaszkę. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym. Potwór zbliżał się do nas – płynna, niewyraźna masa, w której co jakiś czas błysnął ząb, pazur, ogon albo jeszcze coś, czego nie umiałem nazwać. Zdołałem dźwignąć lagę i przyjąć pozycję. Może uda mi się rozkwasić chociaż ze dwie głowy, zanim zostanę ostatecznie pokonany. Chociaż wróg ruszył ostro do przodu, miałem wrażenie, że czas zwolnił bieg, pozwalając mi rzucić ostatnie spojrzenie towarzyszom, takoż zrobić krótkie podsumowanie żywota. Ponury i milczący Hendrek trzymał maczugę, gotów zadania ciosu. Snarks zdjął kaptur i patrzył na zbliżające się, demonisko wzrokiem pełnym najwyższej pogardy. Diabelskie oczy, pomyślałem – może ten demon uczciwości i prawdy przyprawi Piekielnych Kojrników o długotrwałe zatwardzenie. Heemata nie widziałem, dopóki Hendrek nie odsunął się, odsłaniając jego kryjówkę. Wycie przybrało na sile. Za chwilę wgniecie mi oczy do środka. Demonisko już nas prawie miało. Paszcze tak wielkie jak moja laga ziały złowieszczo. Przygotowałem się do zadania ciosu. Jakieś słowa przebijały się przez wycie. Słowa przeplatane kichaniem. Okrzyki wściekłości demona przeszły w okrzyki przerażenia. Głowy nagle zwróciły się przeciwko sobie, gryząc się i rozszarpując nawzajem na strzępy. Ciemna cuchnąca ciecz trysnęła w powietrze. Krew demona. Nad nami rozległ się wybuch. Piekielni Komornicy zniknęli. – Zgiń, przepadnij – mruknął Hendrek. Czarnoksiężnik siedział w odległym końcu korytarza z zamkniętymi oczami i oddychał szybko. Wciąż był daleki od szczytu formy, ale jego czary znów nas uratowały. Przyszło mi do głowy, że przecież mogłem posłużyć się magią przeciwko Piekielnym Komornikom. Patrzyłem tępo na moją lagę. Zdaje się, że tak przywykłem do stawiania czoła demonom przy użyciu brutalnej siły, że nawet nie pomyślałem o możliwości zastosowania magii. To prawda, że znałem tylko kilka zaklęć. Prawda, że ulewa ze zdechłych ryb nie mogła specjalnie opóźnić ataku Piekielnych Komorników. Ale na pewno był jakiś czar, może nawet bardzo łatwy, którym mogłem się posłużyć z o wiele lepszym skutkiem niż kawałkiem drewna. Muszę jak najprędzej zacząć myśleć jak czarnoksiężnik. Ebenezum stęknął i osunął się na podłogę. – Hendrek! – zawołałem na osiłka, który wciąż tępo wpatrywał się w miejsce, gdzie zniknęli Piekielni Komornicy. – Pomóż mi zanieść mistrza do pokoju. Obawiam się, że jeszcze nie wypoczął dostatecznie. – Przepraszam – usłyszałem głos z boku. Obróciłem się na pięcie, zanim pomyślałem co robię, ciągle przerażony niedawną sceną spotkania z demoniskiem. W czasie obrotu zespolona ze mną laga przyjęła impet mojego ciała i wbiła się jak taran w pierś Krupiera Śmierci. Posypały się drzazgi i przestała istnieć. Krupier zdawał się niczego nie zauważyć. – Przepraszam najmocniej – powtórzył – ale chyba nadszedł czas na właściwą prezentację. Jeśli obecni tu... – uśmiechnął się z wdziękiem do olbrzymiego wojownika i leżącego czarnoksiężnika – to Hendrek i Ebenezum, to ty jesteś najpewniej Winicjusz, czy tak? Nie odpowiedziałem. Zamiast języka miałem w ustach bryłę lodu. – Pięknie, pięknie – kontynuował Krupier strofującym tonem. – Mamy do załatwienia pewną transakcję, wobec czego przyjaźń jest absolutnie zbędna. Przekonacie się, że jestem bardzo rozsądnym człowiekiem. Zapewnię wam śmierć tak barwną i ciekawą, jakiej w życiu byście sobie nawet nie wyobrazili. Otworzycie oczy ze zdumienia, gdy poznacie możliwe warianty. – Zapewnienie Krupiera jakoś nie przyniosło mi ulgi. – Wszyscy znamy standardowe warianty pozbawiania życia, uduszenie, ścięcie, wbicie na pal, poderżniecie gardła. To klasyka. Moja denominacja wprowadziła kilka ciekawszych form mordowania. Czy słyszeliście o wariancie „trolle i pastereczka.” Ostatnio bardzo modny sposób, zaręczam. Hendrek miał dość. Jego zwykle rumiana twarz teraz purpurowiała z gniewu i tworzyła osobliwy kontrast kolorystyczny z pobielałymi kłykciami dłoni zaciśniętych na przeklętej maczudze. Ruszył w milczeniu na Krupiera. Grzmotnik skierował się ku czaszce olbrzyma, ale Krupier zręcznie sparował cios pięścią. Odgłos zetknięcia pięści z maczugą zabrzmiał jak uderzenie o siebie dwu kamieni. Krupier skrzywił się z bólu, jednak szybko uśmiechnął, chuchając na pięść. – O, godny przeciwnik... Nareszcie i ja się trochę rozerwę. – Zgiń, przepadnij – było jedyną odpowiedzią Hendreka, po czym maczuga znów świsnęła w powietrzu. Tym razem Krupier sparował cios otwartą dłonią. Brukowiec odbił się od głazu. Noga Krupiera wyskoczyła do przodu, kierując się w opancerzony brzuch Hendreka. Nie dotarła do celu. Drogę zagrodził jej Grzmotnik, którego Hendrek zdążył ustawić do zasłony. Towarzyszył temu odgłos drzewa padającego z hukiem w lesie. Krupier usiłował oszołomić Hendreka gradem ciosów pięściami, ale gdziekolwiek się zamierzył, tam jego pieść napotykała zaporę w postaci Grzmotnika. Maczuga zdawała się częścią ciała Hendreka, przedłużeniem, którym wojownik mógł poruszać się w dowolną stronę i dowolnie szybko, osiągając siłę i prędkość dwukrotnie większą od siły i prędkości przeciętnego zabijaki. A może jest tak, że to maczuga steruje wojownikiem? Dotychczas widziałem Hendreka jako rozlazłego grubasa. Teraz jednak z wirującą maczugą parował każdy cios Krupiera z gracją tancerza. Kręcił błyskotliwe piruety, przechodząc od nieprawdopodobnej zasłony do jeszcze mniej prawdopodobnego ataku. Z maczugą w rękach wojownik sprawiał wrażenie zaczarowanego. Krupier Śmierci był doskonale wytrenowanym zabójcą, ale kiedy mierzył się z Hendrekiem, to mierzył się z magią. Zdawał się świetnie bawić tą walką. Jego śmiech towarzyszył sparowaniu każdego ciosu Grzmotnika, a na twarzy promieniała szczera radość jak u dziecka zadowolonego z zabawy. – Aagrhaa przeciw czarom! – zawołał wreszcie. – To uczciwa gra, tak się zdaje, ale obawiam się, że pora zmienić reguły. Zaśmiał się, odskoczył w bok, wylądował na rękach, odbił się, dokończył salto nad głową Hendreka i wylądował za jego plecami. Hendrek obrócił się na pięcie gotów do obrony, ale Krupier stał już nad nieprzytomnym Ebenezumem. – Skoro nie mogę zabić zaczarowanego wojownika – powiedział – zajmę się tym, który czaruje. W mojej profesji niezbędna jest pewna elastyczność. Hendrek groźnie uniósł maczugę. – Mogę jednocześnie walczyć z tobą i zabijać kogoś innego – ciągnął Krupier. – To dla mnie coś w rodzaju wyzwania. – Uśmiechnął się do całkowicie bezbronnego czarnoksiężnika. Hendrek ostrożnie zbliżył się do Krupiera, gdy ten uklęknął i objął potężnymi palcami szyję mistrza. Obaj odwrócili się jednak w moją stronę, gdy usłyszeli jak trzepoczę łokciami i gwiżdżę Kuplety wesołego drwala. Kilka cali pod pofałdowanym sufitem korytarza pojawiły się olbrzymie ilości łupacza. Zatem nie wyszedłem z wprawy – Łupacze, zdechłe trzy dni temu, spadały jak ulewa na Krupiera, Hendreka, Ebenezuma, no i na mnie, wszędzie Jak okiem sięgnąć. Heemat i Snarks gdzieś zniknęli. Przypomniałem sobie, że właściwie to nie widziałem ich od czasu walki z Piekielnymi Komornikami. Trzeba było działać szybko, zanim minie zaskoczenie pozostałych, a odór ze stosu zdechłych ryb powali nas wszystkich. Potykając się i ślizgając, zdążyłem do miejsca, w którym widziałem Ebenezuma. Po Krupierze ani śladu. Najwyraźniej czmychnął w próżnej nadziei szybkiego dotarcia do świeżego powietrza. Usłyszałem stękanie mistrza dochodzące spod sterty śmierdzących szczątków. Po przeciwnej stronie korytarza świstała maczuga, którą Hendrek próbował zrobić sobie przejście w masie rybnej padliny. – Szybciej, Hendrek! Pomóż mi wynieść stąd Ebenezuma. Hendrek z wulkaniczną energią wyskoczył spośród ryb, dzierżąc triumfalnie nad głową bojową maczugę. – Zgiń, przepadnij! – zawołał, gdy ja ryłem sobie przejście do Ebenezuma przez masę łupaczy. Wkrótce znalazł się obok mnie i wyciągnęliśmy czarnoksiężnika spod rybiego truchła. – Musimy zanieść go do pokoju – mruknąłem, biorąc mistrza za nogi. – Nie! – zaoponował z wściekłością Hendrek. – Musimy uciekać jak najdalej od tego diabelskiego miejsca. Ten czarny typ gdzieś tu myszkuje w pobliżu. Im szybciej będziemy daleko stąd, tym bardziej będziemy bezpieczni. Podniósł tułów Ebenezuma i to z taką łatwością jak ja podnoszę piórko. Odwrócił się i ruszył przodem przez stertę zdechłych ryb. Ebenezum stęknął i otworzył oczy. Kiedy wreszcie się odezwał, jego głos był niewiele silniejszy od ochrypłego szeptu: – Kuplety wesołego drwala? Przytaknąłem. – To jedyne co przyszło mi do głowy. Mistrz spojrzał na podłogę. – Jak widać, twoje wysiłki zakończyły się powodzeniem – pociągnął nosem. – Chyba po raz pierwszy nie narzekam, że mam katar. Ze wszystkich sił starałem się nie myśleć o potwornym odorze. Po raz pierwszy miałem z nim do czynienia na otwartej przestrzeni i już wtedy wydał mi się ohydny, teraz zaś, w zamkniętym pomieszczeniu chyba za chwilę zwali mnie z nóg. Tak naprawdę, to starałem się po prostu nie oddychać. Jeśli w ciągu najbliższej chwili moje płuca nie dostaną choćby łyku świeżego powietrza, to zawrę znacznie bliższą znajomość z rybami. O rany! Twarzą w twarz z przedwczorajszym łupaczem! Ohyda! – Spójrz! Schody! – zawołał Hendrek i skręcił w ciemny portyk, który rzeczywiście dochodził do schodów prowadzących w dół i w ciemność. Ebenezum chciał iść na własnych nogach, więc ustawiliśmy go między sobą. Hendrek z przodu, ja z tyłu. Gdy schodziliśmy po wyślizganych stopniach, ciemności gęstniały coraz bardziej. Musiałem trzymać się szaty Ebenezuma, ten zaś wspierał się na opancerzonym karku Hendreka. Kiedy zeszliśmy na podest, ciemności stały się nieprzeniknione. Hendrek zderzył się z czymś, co wydało głuchy odgłos. – Zgiń, przepadnij – powiedział. Przed nami gwałtownie otworzyły się drzwi. Jasne światło pochodni oślepiło nas. – Nareszcie! – w uszach zadzwonił radosny głos Heemata. – Przybyli nasi goście! Przedstawienie czas zacząć! Rozdział 13 Nieskrępowana rozrywka może stanowić poważny problem w życiu czarnoksiężnika. No bo w końcu skoro możesz wyczarować praktycznie wszystko, to co możesz zrobić więcej, by oderwać się od otaczającego cię świata? Różni czarnoksiężnicy na swój sposób organizują sobie wypoczynek. Jeden z zaprzyjaźnionych postanowił zwiększyć swoją sprawność poprzez intensywny trening kulturystyczny. Efekty przeszły najśmielsze oczekiwania. Szkopuł w tym, że rozbudowane mięśnie mocno nadwyrężały szwy stroju czarnoksiężnika już w połowie zaklęcia, a co dalej...? Inny postanowi rozwinąć zdolności dźwiękonaśladowcze, by imitować nawoływania owadów. Doszedł do takiej wprawy, że pewnego pięknego letniego dnia znaleziono go zaduszonego przez 6302 rozkochane do szaleństwa jętki jednodniówki. Kolejny próbował bardzo osobistych kontaktów ludzi i zwierząt. Efekty pomińmy milczeniem i to nie tylko ze względu na brak zdolności kulinarnych u tych ostatnich. NAUKI EBENEZUMA, tom 44 Pomocnik Heemata, jeden z całej armii obsługi, poprowadził nas do stołu w głębi sali. Pomieszczenie było wyjątkowo przestronne. Pochodnie rozmieszczono na ścianach co dwadzieścia kroków, jednak tam, gdzie akuratnie szliśmy, docierało niewiele światła. Zgromadziło się tam wielu ludzi, głównie eremitów i podróżników. W życiu nie widziałem tylu ludzi naraz. Byłem bardzo podekscytowany, zupełnie jakby otaczały mnie niezbyt przyjaźnie nastawione duchy. Przez chwilę w moim mózgu zaświtała przelotna myśl – a jeśli w Vushta jest tak samo? Co będzie, jeśli po przekroczeniu bram miasta tysiąca zakazanych rozkoszy zostanę otoczony przez pięciuset autochtonów? Gorzej, co będzie, jeśli to nie będą autochtoni, lecz młode i urodziwe autochtonki o kasztanowych włosach spływających łagodnie na plecy i ramiona, a każda z nich, bez wyjątku, zacznie rościć sobie prawo wyłączności do mnie jednego? Cóż, jakoś bym to zniósł, choćby ze względu na mistrza. – Oto stoliki dla panów – powiedział zakapturzony kierownik sali, wskazując nam trzy wolne krzesła przy małym okrągłym stoliku. Czwarte krzesło było zajęte. Mimo słabego oświetlenia rysująca się w półmroku sylwetka, jej ogrom i kształt, od razu powiedziały mi kto to jest Krupier Śmierci czekał spokojnie. – Zgiń, przepadnij – mruknął Hendrek. Heemat ruszył gorliwie w naszą stronę. – Oto moi najznamienitsi goście! – wołał, głaskając z radości swój brzuch. – Za chwilę znajdziecie się wśród nielicznych szczęśliwców, którym dane będzie na własne oczy obejrzeć sceniczną, ba, udramatyzowaną wersję Sagi o Plauggu Trafnie Nieprzepartym opowiedzianą słowem, tańcem i pieśnią! Równocześnie za niewielką, wręcz symboliczną, opłatą będziecie mogli przyjąć pierwszy sakrament naszej sekty! Niech podadzą ciasto! Tu Heemat, dla większego efektu pogładził swój brzuch, a dyżurny wózkowy podjechał ze stolikiem zastawionym ciastami, ciasteczkami i plackami o różnych smakach. Heemat ukłonił się i usunął na bok. – Polecamy ciasta okolicznościowe! Za chwilę zacznie się część artystyczna. Moje oczy zdążyły się przyzwyczaić do półmroku na tyle, że zobaczyłem półuśmiech Krupiera, który skłonił się w moją stronę. – Uwielbiam części artystyczne. Jednak zanim zdążył bliżej określić swoje upodobania ogłuszająco zabrzmiały cymbały, a przed naszym stolikiem rozsunęła się ciężka kurtyna. Na scenie stało siedem postaci w mnisich habitach. Huknęła skoczna muzyka. Siedem postaci wyrównało szereg i zaczęło równo wywijać nogami, których kształt sugerował, że są to nogi damskie. Wszelkie wątpliwości rozwiały się przy pierwszych słowach piosenki: My jesteśmy eremitki, hop sa sa, hop sa sa! Cały strój to tylko nitki, hop sa sa, hop sa sa! Niechaj służy wam jedzonko, hop sa sa, hop sa sa! Jedzcie, aż zaświeci słonko, hop sa sa, hop sa sa! Ebenezum pochylił się nad stołem i delikatnie klepnął Krupiera w ramię. – Czy moglibyśmy pomówić przez chwilę o warunkach pańskiego kontraktu? Uśmiech zniknął z twarzy Krupiera Śmierci. – Niechętnie. Szczerze mówiąc, to wolałbym nie. To mój czuły punkt. Do uzyskania absolutorium zabrakło mi jednego semestru. – Ależ, doprawdy – wtrącił pospiesznie czarnoksiężnik. – Jestem daleki od tego, by krytykować pańskie wykształcenie. W gruncie rzeczy, gdybyśmy trzeźwo spojrzeli na sprawę, to wymiana zdań może okazać się korzystna dla obydwu stron. Pańskim zadaniem i powołaniem jest kunsztowna śmierć. Proszę tylko pomyśleć, o ile większa byłaby satysfakcja z zabójstwa dokonanego po rzeczowej dyskusji kontentującej obie strony. Krupier wolno skinął głową. – Prawdą jest, że rzetelna i szczera wymiana poglądów z pewnością mogłaby wzbogacić moją osobowość. Oddanie sztuce kazało mi zaniechać wielu spraw. Ebenezum pogładził brodę i uśmiechnął się. – Racja, doprawdy. Od razu spostrzegłem, że jest pan konkretnym partnerem. Wybaczy mi pan nieskromność, ale w pewnym sensie jestem osobą edukowaną, wobec czego rozmowa ze mną pozwoli zapewne panu rozwikłać kilka zawiłości myślowych, z korzyścią dla pana i jego zawodu, rzecz jasna. Krupier pochylił się w stronę czarnoksiężnika i patrzył, słuchając każdego słowa. Ebenezum zaś gładził odruchowo brodę, jakby właśnie pogrążył się w czarnoksięskich rozmyślaniach. Wróciłem myślami na scenę. Chórek i tancerki zniknęli, a ich miejsce zajął stary mnich, który zaczął czytać z wielkiej księgi. – A oto ludy zwróciły się do Plaugga, błagając by dopomógł im w godzinie próby. I Plaugg wysłuchał ich, jako że tron jego nie był ani na tyle wielki, ani wysoki by nie docierały doń głosy mas. Szczerze mówiąc, był zrobiony z surowców wtórnych i materiałów odpadowych, gustownie przyozdobionych bańkami z przedmuchanego i rżniętego szkła. I spojrzał Plaugg na ciżbę i przemówił: „Dzisiaj nic z tego. Jestem strasznie sfilcowany”. – Bądź tak dobry panie – powiedział Ebenezum do Krupiera – i powiedz, czy kontrakt twój wyznacza nieprzekraczalny termin wykonania zlecenia? Oczy Krupiera zwęziły się. – To sprawa poufna. Kontrakt rzecz święta... – przerwał – No może ten akurat nie. Nie wyznaczono terminu ostatecznego. – To świetnie! – rozpromienił się Ebenezum. Zatem będziemy mieli dość czasu na rzeczową i konstruktywną dyskusję! Krupier rozluźnił się. – Tak, chyba tak. Kilka przedmiotów kursowych potraktowałem dość, hm, pobieżnie. Zatem rzeczowa i konstruktywna dyskusja na pewno nie zaszkodzi. – W rzeczy samej! – Ebenezum zdjął czapkę i położył ją na stole. – Przejdźmy zatem do interesów. To prawdziwe szczęście, że spotkaliśmy się, pan i ja. Przyznam, nie bez skromności, że posiadam niejaką wprawę w prowadzeniu konstruktywnej dyskusji. Moi krajanie potwierdzą to w każdej chwili. Nasza dyskusja może objąć swoim zasięgiem wszelkie dziedziny, które zaniedbano w czasie pańskiej edukacji. Jeśli zechce mi pan dać kilka dni na przygotowanie merytoryczne, jestem pewien, że zdołam w tym czasie opracować wszechstronny program kursu uzupełniającego, który bez wątpienia usatysfakcjonuje pana całkowicie. I gwarantuję, że po kilku miesiącach, a może już po kilku tygodniach stanie się pan w pełni ukształtowaną jednostką. Krupier długo i wnikliwie patrzył na Ebenezuma. W tym czasie na scenę wbiegła kolejna grupa tancerzy i wokalistów. Wykonywali dość osobliwy taniec składający się z kilkusekundowych serii dzikich podskoków oddzielonych od siebie interwałami całkowitego bezruchu trwającego w porywach do kilku minut. Jeden ze stojących z boku śpiewaków zawołał: – A teraz Plaugg. Wydawało się, że publika jest zadowolona z występu. – Pańska propozycja brzmi obiecująco – powiedział Krupier tak cicho, że jego głos niemal zginął w hałasie. – Rozważę ją, panowie jeszcze nie skosztowali ciast! – Heemat wyrósł przy stoliku jak spod ziemi, ciągnąc wózek załadowany lukrowanymi wiktuałami. – Przecież nie chcecie zrobić przykrości Plauggowi, niech imię jego będzie cokolwiek podniosłe. – Eremita nałożył całą stertę ciastek na talerz Ebenezuma i ruszył dalej, by poczęstować groźnie łypiącego Hendreka. – Mówią ludzie, że Plaugg potrafi okazać szkaradny gniew. – Szybko połknął coś niedużego i smakowitego, po czym przystąpił do nakładania na talerz Krupiera. – Naturalnie, nikt jak dotychczas nie był naocznym świadkiem gniewu Plaugga, niech będzie pochwalone jego raczej wspaniałe imię. Ale ostatnio zaczęło krążyć wiele pogłosek o tym, co może się stać, gdy ktoś go naprawdę rozwścieczy. Heemat przesunął się w moją stronę. – Napisane jest, że w czasie kryzysu o przeciętnej sile, Plaugg powróci. Ale po cóż ja to wygaduję? Oglądaliście przecież przedstawienie, zatem o Plauggu, niech będzie sławiona jego umiarkowana dostojność, wiecie więcej niż ja. Zachichotał sam do siebie, najwyraźniej zadowolony z zaimprowizowanego dowcipu. Wykonawcy na scenie podskakiwali i podśpiewywali, ale nie mogłem dopatrzyć się w ich występie ani tematu przewodniego, ani nawet pozorów spójności dramatycznej. Rzecz jasna, moja uwaga nie skupiła się li tylko na występujących. O wiele bardziej fascynowała mnie dramaturgia rozmowy rozgrywającej się przy naszym stoliku. Krupier siedział zamyślony, rozważając propozycję mistrza, Hendrek żuł zapamiętale kawałek czegoś, co wyglądało jak cygaro z prasowego karmelu, mistrz posyłał wokoło promienne uśmiechy, kątem oka obserwując każdy ruch nieopłaconego płatnego mordercy. Krupier ze wzrokiem wbitym w stojący przed nim kawałek tortu przemówił: – Przemyślałem rzecz. – I po dłuższą przerwie dodał: – Przyjmuję pańską ofertę. Ebenezum skinął poważnie głową, nie dając po sobie poznać ulgi, którą zapewne odczuł dowiedziawszy się, że ofiarowano nam jeszcze kilka dni życia. To było wprost niewiarygodne! Krupier przyjął ofertę czarnoksiężnika! Jeśli mistrz zdoła słowem przekonać Krupiera, by odłożył realizację swego zobowiązania na kilka dni, to być może za te kilka dni uda mu się przekonać rzezimieszka, by nas poniechał na dobre. Przysiągłem sobie, że już nigdy nie zwątpię w umiejętności Ebenezuma. Chciało mi się śpiewać i tańczyć z radości. Ale to przecież nie pasowało do poważnej rozmowy o interesach. Zapchałem usta babeczką posypaną cukrem pudrem. – Pan jesteś człowiekiem uczonym i znasz niuanse sztuki konwersacji – stwierdził po następnej chwili Krupier. – Ma pan rację. Jeśli mam rozwijać się w swej sztuce, a także w sprawach nie związanych z nią, muszę stać się bardziej elastyczny. – Brawo! – wykrzyknął mistrz. – Zacznijmy zatem od razu. Krupier przerwał gestem. – Niestety, tak się składa, że jest pan jedyną osobą, której dotyczy moja umowa. Pański uczeń i wojownik zostaną, rzecz jasna, zabici od razu. Babeczka stanęła mi w gardle. Próbowałem kasłać i przełykać jednocześnie. Hendrek zerwał się z miejsca, a przeklęty Grzmotnik podrywając się za swym panem, rozrzucił ciasteczka po całym stole. Krupier krzyknął, gdyż zaatakowała go cała masa słodkości. Wykonał prawidłowy unik, ale i tak został trafiony kawałkiem wiśniowego placka. Wytarł lepką, czerwoną maź, która zakryła mu oczy. – Zagramy we dwóch, wojowniku – szepnął. – Zgiń, przepadnij – odparł Hendrek. – Wstrzymaj się, Hendrek! – zawołałem, widząc jak grubas wznosi maczugę do ciosu. Kiedy ciastko trafiło Krupiera w twarz, doznałem olśnienia. Hendrek mógł trzymać Krupiera w szachu przy pomocy swojej maczugi. Lecz gdybyśmy tak spróbowali połączyć nasze siły, to jest moje zaklęcia, koncept Ebenezuma, maczugę Hendreka i zestaw torcików, z pewnością wynik starcia z Krupierem byłby o wiele korzystniejszy. Lecz mistrz znów schował twarz w zwojach szaty, kryjąc się przed skutkami zaczarowanej maczugi Hendreka. Ten zaś dysząc żądzą bijatyki, nie słuchał nikogo i niczego. Zręcznie uniknął trafienia bajaderką rzuconą z drugiej strony stołu. Była to jednak tylko zmyłka w wykonaniu Krupiera, który w prawej ręce dzierżył trzy dorodne eklerki z dużą ilością kremu każdy. Ciastka przeleciały nad stołem z szatańską prędkością. Maczuga znów stanęła na wysokości zadania i wykonała prawidłową zasłonę w wyniku czego czekoladowo-kremowy rozbryzg trafił mnie prosto w twarz. –Apfy! – zawołałem odruchowo. Resztki babeczki wciąż tkwiły mi w gardle, a teraz chłodna, biała masa pozbawiła mnie wzroku. Czekałem z przerażeniem jak Jedna ręka Krupiera spadnie na mnie, a druga zacznie metodycznie obdzierać mnie ze skóry. – Bluźnierstwo! – Głos Heemata przeciął ogólną wrzawę jak ostry nóż przecina ciastko ponczowe. Co teraz? Czekając na najgorsze, zlizałem resztki pocisku. Starłem krem, by odzyskać wzrok. Heemat stał przed tłumem eremitów w mnisich habitach. Było ich około setki i wszyscy patrzyli na mnie i na Krupiera. Chyba harmider przy naszym stole zakłócił prawidłowy przebieg imprezy. Odczułem pewną ulgę, gdyż bez względu na to, co się stało, Krupier zaprzestał ataku. Jednak kiedy spojrzałem na ponuro zgrzytające szczęki zgromadzonych wokół nas eremitów, odniosłem wrażenie, że to, co się zacznie za chwilę na pewno nie naprawi tego co się stało, nie mówiąc o poprawie mojego położenia. – Bluźniercy! – powtórzył Heemat, strzelając rozognionymi oczami to na mnie, to na Krupiera. – Zgrzeszyliście w szaleństwie swoim. To co przeznaczone do jedzenia wykorzystaliście w niegodnym celu. Pogańscy intruzi, sprofanowaliście ciasto! – Sprofanowaliście ciasto! – powtórzył jak echo tłum mnichów za Heematem. Heemat posępnie pokręcił głową i spojrzał w sufit – Czasami zapominam się – mówił szeptem ochrypłym z podniecenia i wściekłości. – Czasami ta lepsza połowa we mnie bierze górę. Wtedy zapraszam obcych w gościnę, by poznali nas i zwyczaje nasze! – I zwyczaje nasze! – powtórzył chór. – I z jakąż wdzięcznością z ich strony oto się spotykam? – Heemat wymachiwał rękami nad głową. – Ja, który ślubowałem milczeć lat dwadzieścia i który uległem nieodpartemu pragnieniu złamania przysięgi już po sześciu tygodniach tylko z powodu najszczerszej sympatii do tych oto niewdzięczników? Tak, tak! O was mówię! Zapraszamy do siebie, zapewniamy najlepsze dania i najlepszą obsługę a wy, wy, wy depczecie dobre imię Plaugga Konserwatywnie Nieprzepartego. –Konserwatywnie Nieprzepartego! – powtórzyli mnisi. – Ależ, doprawdy – powiedział Ebenezum, stając między mną a hordą eremitów. – Jestem pewien, że wszystkim jest przykro z powodu naruszenia zwyczajów naszej sekty. Ale my jesteśmy tu po raz pierwszy, stąd być może nasza nieudolność w stosowaniu się do waszych obyczajów. Ja sam, na przykład, jestem w trakcie rekonwalescencji po długiej, poważnej chorobie i przez większą część dnia powinienem spać. Ów masywny wojownik obok mnie znajduje się pod przemożnym wpływem zaczarowanej maczugi, zatem nie może być pociągany do odpowiedzialności za swoje czyny. A mój uczeń? Cóż, w zasadne to jeszcze dziecko. Czy można go zatem potępiać za niewinny, dziecięcy żart? W żadnym z nas trzech nie ma nawet śladu złośliwości wobec was» – Odchrząknął delikatnie, zakrywając usta dłonią. – Co zaś się tyczy dżentelmena w czerni, cóż, niech mówi sam za siebie. Krupier wbił rozpalony wzrok w Ebenezuma. – Zatem zrywasz umowę, ot tak sobie, bez żenady? Patrz, oto moja odpowiedź – powiedział i chwycił olbrzymiego sękacza, który zajmował cały wózek. Tłum eremitów jęknął ze zgrozą. Morelowe nadzienie pociekło między palcami Krupiera. – Nie! – wołał Heemat – Tego już za wiele. Brać ich! W sekundę tuzin mnichów otoczył Krupiera, a w drugą sekundę tyluż mnie. Poczułem, że ktoś wykręca mi ręce i sprawnie wiąże na plecach. Po chwili znalazłem się obok Krupiera, którego skrępowano tak samo. Heemat stanął przed nami. Teraz, bluźniercy, słuchajcie wyroku Plaugga, niech bidzie sławione jego umiarkowanie wspaniałe imię. Umiarkowanie wspaniałe imię! – powtórzył tłum. Nie jesteśmy sektą o surowej regule, ale jesteśmy silni – ciągnął Heemat – Zanim was uśmiercimy, poddamy was próbie. Jeśli ją przejdziecie pomyślnie, być może zostaniecie ułaskawieni. W naszej sekcie obowiązują trzy rodzaje prób. Pierwsza to próba wody. – Próba wody – powtórzyli mnisi. – Niestety ze względu na to, iż znajdujemy się w środku lasu cierpimy na poważny brak wody w fosach, stawach czy sadzawkach niezbędnej do prawidłowego przeprowadzenia onej próby. – Prawidłowego przeprowadzenia onej próby – pozostali powtórzyli jak echo. Heemat zatarł ręce. – Następna, nasza ulubiona, tradycyjna próba ognia. – Próba ognia. – Niestety, próba ta ma poważne skutki uboczne. Bardzo często zdarza się, że ogień wymyka się spod kontroli i wówczas cała chałupa pali się aż do fundamentów. – Aż do fundamentów! – wyskandował tłum. – O ileż zatem stosowniejsza jest trzecia próba. I o ileż bliższa istocie naszego niewielkiego bóstwa, Plaugga, niech będzie błogosławiona jego sława insubstancjalna. – Jego sława insubstancjalna! – powtórzyli jak papugi. Heemat pochylił się nade mną tak nisko, że poczułem jego przesłodzony oddech. – Oto, pogańskie intruzy, poznajcie prawdę. Oto czeka was próba kogla-mogla. – Próba kogla-mogla! – zawył tłum. Dwa tuziny rąk pochwyciły mnie i wepchnęły za zasłoniętą kurtynę. Przelotnym spojrzeniem uchwyciłem machającego ręką do mnie Ebenezuma. Nie pojmali ani jego, ani Hendreka, chyba dlatego że na ich twarzach nie było śladów tortu. Lecz przecież Ebenezum był wolny! A to oznacza, że może mi pomóc. Wokół zapanowała ciemność. Rozdział 14 Religia jest sprawą bardzo osobistą i wszyscy trudniący się czarnoksięską profesją zrobią najmądrzej, trzymając się od tych spraw z daleka. Mogą jednak zaistnieć sytuacje, gdy twoje zaklęcie zupełnie przypadkiem zdemoluje czyjeś miejsce kultu i wówczas pozostaje ci bardzo skromny wybór. a. Albo natychmiast staniesz się żarliwym wyznawcą tej religii; b. Albo staniesz się centralną postacią ceremonii ofiarnej. Właśnie w takiej chwili pojmujemy całą głębię i piękno religii, przynajmniej do momentu znalezienia sposobu szybkiej ewakuacji z tego miejsca, tak by nawet swąd po tobie nie został. NAUKI EBENEZUMA, tom 39 Zostawili mnie w ciemności ze związanymi rękami. Po dłuższej chwili drzwi do celi otworzyły się i stanął w nich eremita ze świecą. Cicho zamknął za sobą drzwi i podszedł do łóżka, na którym mnie złożono. Ustawił świecę na stole, jedynym poza łóżkiem sprzętem w celi, i obiema rękami zsunął olbrzymi kaptur. Był to Snarks. Położył Palec na ustach, nakazując milczenie. – Nie powinienem w ogóle tu przychodzić – szepnął – ale chyba cię polubiłem. Wyglądasz na jednego nielicznych śmiertelników, któremu można zaufać. Nie nawet, co takiego w tobie ujęło mnie najbardziej, czy brak ogłady, kaczkowaty chód, wiecznie potargana czupryna, źle zapięte guziki, czy też może wypryski na twarzy. Zresztą to bez znaczenia. Cokolwiek by to było, jest w tobie coś, co czyni cię bardzo mi bliskim. Postanowiłem ci pomóc. Studiowałem bacznie kiepsko oświetloną twarz Snarksa. Nie bardzo wiedziałem, czy mam okazać wdzięczność, czy gryźć paznokcie ze strachu. Co też opętało jego demonie serce? – Już wkrótce – kontynuował – przedstawienie w Sali Głównej skończy się i nadejdzie czas twoją próby. Swoją drogą, wasz bluźnierczy występ stał się czymś w rodzaju intermezzo dla Heemata. Bardzo urozmaicił wieczór. Z tego co wiem, planował, jak zwykle, cos w rodzaju nudnawej śpiewogry z tarami kupletami w rodzaju: moi mit, czas do tanga, na cześć Plaugga ta balanga! Przytaknąłem ostrożnie. Jak na razie, Snarks nie rozjaśnił specjalnie moich widoków na przyszłość. Zastanawiałem się, czy nie byłoby lepiej wezwać straż. – Ale próba kogla-mogla – powiedział półgłosem – to prawdziwy dopust boży dla nieprzygotowanych. Ty i ten drugi bluźnierca zostaniecie zanurzeni w kadziach tak, że poziom cieczy będzie dwie stopy ponad waszymi okowami. Co dalej? Cóż, utopić się w koglu-moglu to zaiste obrzydliwa śmierć. – Zadrżał na całym ciele. – Istnieje tylko jeden sposób, by przeżyć. Musisz unieść głowę jak najwyżej i jeść, aż wygryziesz sobie drogę na powierzchnię. Dzięki moim wpływom udało się załatwić, że dębie wrzucą do kadzi o smaku cytrynowym. Druga jest o wiele mniej przyjemna – rozpuszczona masa toffi. Kiedy już zaczniesz łapać powietrze nad kadzią, po prostu rozwiąż się i płyń do wylotu z boku kadzi. Wówczas okaże się, że przeszedłeś zwycięsko nie tylko próbę kogla-mogla, ale... Z korytarza dobiegało głośne szuranie, jakby po kamiennej podłodze ktoś wlókł olbrzymi ciężar. – Właśnie zabierają drugiego bluźniercę do Sali Głównej. Muszę już iść. Nikt nie powinien mnie tu widzieć – przełknął głośno. – Nie mam specjalnie smaku na kogel-mogel. Nasunął kaptur i ruszył do drzwi, otwierając je z lekkim szczękiem zamka. Rozejrzał się na boki, odwrócił do mnie i machnął na pożegnanie. – Trzmjss! – zawołał cicho i zniknął. Wygryźć sobie drogę na wolność? Rozwiązać pęta? Słowa Snarksa pulsowały pod czaszką. Nie bardzo zdawałem sobie sprawę z beznadziejności mojego położenia dopóki... Drzwi od celi rozwarły się gwałtownie jak od potężnego uderzenia i omal nie roztrzaskały, uderzając o ścianę. – Twoja kolej, bluznierco! – wołał Heemat wielkim głosem, drżącym z nieposkromionego gniewu. Cela zatrzęsła się. Tym razem wstrząs był głęboki i wszechstronny. Zewsząd dobiegał szczęk i huk pękających i rozpadających się na kawałki ścian, sufitów i belkowania, a ziemia dudniła całym swoim jestestwem. Zdaje się, że był to chyba najsilniejszy wstrząs z dotychczasowych. Dałem mu osiem w skali dziesięciostopniowej. Swoją drogą, zacząłem się zastanawiać, od kiedy Potrafię mierzyć siłę wstrząsów. Heemat pozbierał się z podłogi, gdy tylko wstrząs minął i zaczął pobieżnie strzepywać kurz z ubrania. – Zatem, jak już mówiłem, twoja kolej, bluznierco. Sprawdzamy z jakiej jesteś gliny i ileś wart! Straż! Zabrać go! Czterech krzepkich eremitów wpadło do celi i podniosło mnie z pryczy. Wyobrażałem sobie, że za kilka chwil nie będę z „jakiejś gliny”, ale głównie z kogla-mogla. – Zaczynać próbę! Kurtyna poszła w górę. Stałem na podeście wysoko nad sceną. Ręce i nogi miałem skrępowaną a dwóch zwalistych eremitów pilnowało mnie z obu stron. Krupier był też dokładnie skrępowany, tyle że więzy oplatały mu całe ciało i było ich znacznie więcej. Strzegło go dwunastu zwalistych drabów. Na dole między podestami czekały dwie kadzie, z których każda mogła pomieścić trzech grubasów, a i tak swobodnie mogłoby jeszcze w niej pływać dwoje małych dzieci. Tę bliższą mnie wypełniała połyskliwie żółta, gęsta ciecz. Zawartość drugiej była jasnobrązowa. Odwróciłem wzrok od kadzi. Publiczność zaczęła huczeć. Mogłem się teraz przyjrzeć widowni. To miała być ta sama sala, w której jeszcze niedawno byłem gościem? Z góry wyglądała zupełnie inaczej. Wciąż była największą zamkniętą przestrzenią, jaką kiedykolwiek w życiu widziałem, ale z mojego poziomu wydawała się jedynie dużą izbą, otoczoną ze wszech stron równymi ścianami, oświetlonymi pochodniami. Nie odbierałem głębi i przestronności pomieszczenia jak wtedy, gdy siedziałem na dole. Przez krótką chwilę poczułem się ponad to wszystko, gdzieś wysoko i daleko nad doczesnością. I wtedy zdałem sobie sprawę, że wszyscy przyszli tu, by mnie oglądać. Mnie i Krupiera Śmierci. To my byliśmy atrakcją wieczoru. Setki oczu studiowało nasze twarze, szukając w nich śladów poczucia winy lub natchnionego przekonania o słuszności obranej drogi. Jakby z oddali i bardzo cicho głos wewnętrzny podpowiadał, że chyba powinienem się bać. W końcu zanurzą mnie, lada chwila, w potężnej kadzi z koglem-moglem, nic więc dziwnego, że coś zaczynało we mnie krzyczeć coraz głośniej. Cóż, byłem związany i pod strażą. Nie ma mowy o ucieczce czy ukryciu. A publiczność czeka. Bili brawo. To wspaniałe! Już nie jakiś tam pomocnik – popychadło wielkiego Ebenezuma, ale główny bohater, gwiazda programu. Ukłoniłem się sztywno i straciłem równowagę. Strażnicy złapali mnie za kołnierz, zapobiegając mojemu przedwczesnemu spotkaniu z koglem-moglem. Spojrzałem w górę. Publiczność ucichła. Niedoszły upadek sprawił, że wszyscy na chwilę zamarli, i wtedy gdzieś z dna wielkiej ciszy, doszły mnie dźwięki Kupletów wesołego drwala. Spojrzałem w dół i zobaczyłem Ebenezuma siedzącego z Hendrekiem przy tym samym stole, skąd niedługą chwilę temu zabrano mnie i Krupiera. Hendrek łypał wściekle na tłum wokół, gmerając przy pokrowcu skrywającym jego przeklętą maczugę zwaną Granotnikiem. Ebenezum energicznie pokręcił głową i spojrzał na mnie. Gdy dotknął palcem warg gwiżdżących melodię, odpowiedziałem skinieniem, że rozumiem o co chodzi. Chciał żebym też zaczął gwizdać? Cóż niby miałem do stracenia? Jeśli miałem odejść z tego świata tonąc w kadzi z koglem-moglem, to dlaczego nie odejść z pieśnią na ustach. Zacząłem więc pogwizdywać Kuplety. Ebenezum entuzjastycznie pokiwał głową. Zatem o to mu chodziło! Na pewno miał gotowy plan. Heemat spojrzał na Ebenezuma, który w tej samej przestał gwizdać, natomiast rytmicznie trzepotał. O, Plauggu, który może jesteś wśród wielkich, a może wysłuchaj prośby naszej. Oto ci dwaj, stojący przed dopuścili się czynu „hańbiącego nasz najświętszy obrzęd. Sprowadziliśmy ich zatem przed twoje oblicze, by poddać próbie i błagać cię, byś w swej rozsądnej wielkości stosownie pomógł nam ich osądzić. Spostrzegłem, że wygłaszając przemowę, Heemat nie spuszcza ze mnie oczu. Najprawdopodobniej dlatego, że przez cały czas jego oracji gwizdałem Kuplety wesołego drwala. Klasnął w dłonie. – Do kadzi! Potężne ręce wepchnęły mnie do żółtego bajora tak niespodziewanie, że ledwo zdążyłem zaczerpnąć powietrza, zanim pochłonęła mnie żółta masa. Gdy stopy zetknęły się z powierzchnią cieczy zamknąłem oczy. Powonienie poinformowało mnie o chwili całkowitego zanurzenia. Mocny cytrynowy zapach czułem przez krótką chwilę, a potem już nie miałem czym oddychać. Unosiłem się w gęstej mazi całkowicie bezradny, ze związanymi rękoma i nogami. Udało mi się pokonać przypływ paniki i przypomniałem sobie, co zalecił mi Snarks. Stopy dotknęły dna. Podniosłem głowę wysoko ku niebu, wiedząc, że teraz pora jeść i to bardzo szybko. Otworzyłem usta. Maź wypełniła je trochę za szybko. Zacisnąłem zęby, starając się ze wszystkich sił nie zakrztusić, po czym, z najwyższym wysiłkiem woli, przełknąłem. Całkiem smaczne. Tyle że było jeszcze tak dużo do zjedzenia. Nie, nie wpadnę w panikę. Wytrwam dla mistrza, dla mojej czarnoksięskiej przyszłości, dla Vushta, miasta tysiąca zakazanych rozkoszy. I jadłem, szybko, sprawnie, ekonomicznie, z pełną świadomością, że każdy następny łyk może być ostatnim. Za mistrza! Ebenezum na pewno byłby dumny z uporu, z jakim spożywałem kogel-mogel. Za przyszłość! Ileż szlachetności przyda charakterowi prawdziwego czarnoksiężnika zwycięskie przejście takiej próby. Przełykałem raz za razem. Za Vushta! Najukochańsze, zakazane Vushta. Jeśli przeżyję tę próbę, będę na pewno lepiej i pełniej przygotowany na spotkanie z miastem, które tak pragnąłem ujrzeć. Otworzyłem usta szeroko. Lej się, koglu-moglu! Moje zęby kłapnęły w powietrzu. Przełknąłem szybko i zacząłem oddychać. Powietrze! Słodsze od wszelkich słodyczy, nie mówiąc o zawartości kadzi. Roześmiałem się i zacząłem gwizdać Kuplety wesołego drwala. Coś znowu zakryło mi usta. Czyżby poziom w kadzi podniósł się niespodziewanie? Przerażenie wróciło na chwilę, ale gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem czułki owada siedzącego na moim nosie. Był to motyl. Nagle kadź zatrzeszczała Obciążona mną, dziesiątkami galonów kogla-mogla i tysiącami, a może milionami motyli nie wytrzymała. Spłynąłem ze sceny na falach żółtej rzeki. Stojący na podeście Snarks zawołał: – Wyszedł zwycięsko z próby kogla-mogla! – Ale – zaczął Heemat, wyraźnie zbity z tropu. – To przecież niemożliwe, żeby... – Podrapał się w łysinę i dokończył. – No, chyba jednak możliwe. Hendrek wstąpił w lepki, żółty potok, podchwycił mnie zanim prąd zdołał mnie unieść poza stół czarnoksiężnika i posadził na stołku ponad płynącymi po ziemi strugami jajkowy. Ebenezum, rzecz jasna, kichał cały czas. Kiedy wreszcie odzyskał oddech, podziękowałem mu, że nie spuścił zdechłych łupaczy. Mistrz z radością skinął głową. – Motyle w zupełności wystarczyły. Poza tym, ocaliłem cię, nie zrażając do nas gospodarzy. Rozwiąż Winicjusza, Hendreku! Wojownik spełnił prośbę. W tym czasie Ebenezum żywo komentował to, co przed chwilą udało się nam osiągnąć wspólnymi siłami. Czarowanie komplementarne. Mimo iż to ja gwizdałem, a on trzepotał łokciami i wykonywał pantomimę, czar zadziałał. To bardzo ważne, gdyż wykonując li tylko ruchy ciałem, Ebenezum nie wchodził w krąg magii. Zatem oddziaływanie katarogenne czarów nie zaistniało, dopóki zaklęcie nie zostało ukończone. Gdyby jednak spróbował rzucić zaklęcie sam, atak kataru powaliłby go w połowie Kupletów. – Czy wiesz, co to oznacza? – konkludował mistrz. – Tylko tyle, że otwierają się przede mną nowe horyzonty magii. Kto wie, Winicjuszu, może wspólnymi siłami znajdziemy lekarstwo na moją niemoc. Lekarstwo? Tego chyba za wiele. Najpierw omal nie utopiłem się w kadzi z obrzydliwą żółtą cieczą, a teraz taka nowina! Już zacząłem wyobrażać sobie markotny powrót do Zagajnika Czarnoksiężnika bez powąchania nawet Vushta i jej tysiąca zakazanych rozkoszy, i bez cienia nadziei, że w ciągu najbliższych lat odwiedzę owo miasto. Ebenezum był zbyt podekscytowany, by zauważyć mój posępny nastrój. – Nigdy jeszcze działanie siłami połączonymi nie było tak ważne dla nas obu. Kiedy ty przygotowywałeś się do srogich terminów, ja odbyłem rozmowę z Hendrekiem. Jego demoniczni oprawcy zdołali zlokalizować go po ucieczce od króla Urfoo o wiele prędzej niż można było oczekiwać. – Zgiń, przepadnij – dodał Hendrek. – W końcu pasuje to do dotychczasowego scenariusza naszą podróży. Na świecie jest stanowczo zbyt dużo szwendających się demonów. Chyba w Diabolandii coś szykują. Teraz kiedy pewne przeszkody zostały pokonane – tu mistrz skinął głową w kierunku wciąż utrzymującej pionową postawę kadzi z toffi – możemy sprawdzić, co to jest. Przypływ ulgi, jakiej doznałem po ujściu cało z próby, sprawił, że zupełnie zapomniałem o tym, co działo się na scenie. Motyle fruwały wśród publiczności, zaś obsługa pośpiesznie usuwała resztki kadzi, kogla- mogla oraz martwe owady. Heemat stał na podeście z ramionami wyciągniętymi do góry. Jego czujne oczy obserwowały publiczność. Odchrząknął. Druga kadź zachwiała się, przewróciła i wypadł z niej Krupier Śmierci Tocząc się po scenie kadź ukazała publiczności swe wnętrze. Było puste, a blaszane boki wylizane do czysta. Krupier głośno beknął. – Zdaje się, że pewne przeszkody jednak wróciły – zauważył Ebenezum i pociągnął brodę w zamyśleniu. – Chyba jednak trochę potrwa, zanim on to strawi. Trzeba szybko porozumieć się ze Snarksem. Jego wiedza o Diabolandii może się bardzo przydać, a kto wie, może nawet pomóc wyjść z życiem. Krupier stęknął i próbował stanąć. Jego brzuch był wyraźnie większy niż zwykle. Heemat biegał po górnym podeście i zacierał dłonie tak energicznie, że za chwilę powinny posypać się iskry. – Dwóch przetrwało! – wołał. – Całych dwóch! Jeszcze nigdy w historii kultu Plaugga, niech będzie sławiona jego przyziemna wspaniałość, nie udało się dwóm na raz przeżyć tej próby! Musimy... musimy zwołać konferencję! Zakapturzona postać przemknęła obok naszego stołu. Hendrek złapał ją za kaptur, a Ebenezum zatkał nos. Pechowy wojownik nie pomylił się. Pod kapturem krył się Snarks. Szlachetny Snarksie – zaczął Ebenezum, powstrzymując się z całych sił przed kichnięciem. – Musimy porozma... a psik! – chwycił czapkę ze stołu i kichnął w nią potężnie. – Najmocniej przepraszam. Coś się szykuje w Diabola... a psik, psik, psik! – Trzy szybkie, regularne kichnięcia. Ebenezum odsunął czapkę od twarzy z niejakim obrzydzeniem. – Snarks, musisz... psik! Winicjusz! Przejmij sprawę! Mistrz padł pod stół powalony atakiem czarnoksięskiego kataru. – Cóż, doprawdy... – zacząłem. A o co niby miałem prosić tego prawdomównego demona? Chciałem, żeby mistrz był ze mnie dumny, ale miałem coraz mniej czasu. Krupier Śmierci zaczął właśnie wykonywać figury klasycznego aerobicu połączone ze stretchingiem i baletem nowoczesnym, co pozwoli zapewne w niedługim czasie rozluźnić zesztywniałe muskuły, nie mówiąc o przyspieszeniu trawienia. – Doprawdy, odnoszę wrażenie – zacząłem ponownie – że pochodzisz prosto z Diabolandii? – To odnieś je z powrotem – odparł Snarks. – Wiesz doskonale, że jestem z Diabolandii. I czasem dobrze pomyśleć, zanim się otworzy usta. Fatalne słownictwo i pytanie źle sformułowane. Naprawdę czasem zachodzę w głowę jak wam, ludziom, w ogóle cokolwiek się udaje. – Snarks! Dość tego – zawołałem, chyba trochę za głośno. – nie dam się wyprowadzić z równowagi głupimi docinkami demona. Mamy powody sądzić, że w Diabolandii coś knują. – O i to jeszcze jakie powody! W Diabolandii zawsze coś knują. Jak świat światem. W tym cała ich uroda. Widziałeś kiedy wampira, co nie pija krwi? Ale jak mi się wydaje, choć z twojego bełkotu trudno cokolwiek zrozumieć, interesuje cię konkretny spisek, na przykład taki, który potencjalnie mógłby zagrozić całemu rodzajowi ludzkiemu. Czy o to ci chodzi? Przytaknąłem. Chyba lepiej dla mnie, żebym się w ogóle nie odzywał, tylko pozwolił gadać jemu. – Odpowiedź, niestety, brzmi: tak! A teraz przepraszam, ale spieszę się na konferencję. – Zgiń, przepadnij – mruknął Hendrek, gdy Snarks wkroczył na scenę. Ebenezum wysmarkał nos. Heemat odwrócił się tyłem do zakapturzonych mnichów i przemówił do widowni. – Panie! Panowie! Drodzy współwyznawcy i najmilsi goście! Jeszcze nigdy odkąd istnieje kult Plaugga nie miało miejsca tak doniosłe wydarzenie. Dwóch poddano próbie i obaj okazali się godni. Nawet sam Plaugg, niech będzie sławiona jego marginalna wspaniałość, patrząc z wysokości swojego majestatu na... Nad głową Heemata pojawiła się nieduża czarna chmura burzowa – taka co to zanim zniknie to i tak zdąży spuścić krótką, rzęsistą ulewę. Heemat przerwał w pół zdania i patrzył jak chmura nabiera kształtów człowieka odzianego w szare ubranie i z wyrazem obłędnego roztargnienia na twarzy. Dryfujący w powietrzu rozczochrany facecik uśmiechnął się do widowni i puścił perskie oko. – Najmocniej przepraszam – mruknął nieśmiało – ale chyba pomyliłem drzwi. Heemat, jego współbracia i wszyscy eremici w mnisich habitach na widowni padli na kolana. Zebrani spojrzeli w górę na wymiętoszonego gościa i jednym głosem zawołali: – Plaugg! Rozdział 15 Zatem sądzisz, że doświadczyłeś wibrującej ekscytacji, sądzisz; że wiesz jak smakuje najstraszniejszy strach, sądzisz, że nie ominęły cię chwile skrajnej i bezdennej rozpaczy i ze poznałeś tę najohydniejszą, kompletnie zdegenerowaną drugą stronę naszego świata, takoż otchłanie podłości i ohydy, w które pogrążają się twoi ziomkowie toczeni zgnilizną moralną i grzybicą etyczną najgorszego gatunku... Ach, też jesteś czarnoksiężnikiem. W takim razie, chyba wiesz co mówisz. DIALOGI EBENEZUMA, tom ID – Nie, drzwi chyba jednak właściwe – powiedział Plaugg do siebie. – Nawet na pewno. To znaczy, że przyszedłem za wcześnie! Ebenezum patrzył na bóstwo drugorzędne z nie ukrywanym drżeniem. Zatkał też nos po raz kolejny. – No nie, dość tego – bóstewko wskazało na Ebenezuma. – To nie do pomyślenia, żeby ktoś smarkał w mojej obecności. Moja boskość nie dopuści do tego. Czarnoksiężnik spojrzał na jego rozczochraną boskość. Oddychał teraz spokojnie bez najmniejszego zaciągnięcia zwiastującego kolejne kichnięcie. – Czy chcesz przez to powiedzieć, panie – zaczął niepewnie mistrz – że jesteś władny mnie uleczyć? – Cóż, to poważna sprawa. – Plaugg klasnął. – Nie, nie do końca. My bóstwa drugorzędne możemy tyle, ile możemy. Mogę zneutralizować tę dolegliwość, ale tylko w mojej fizycznej obecności – Szkoda – zmarszczył brwi Ebenezum. – Wielka szkoda. – Prawda? – Plaugg przytaknął skwapliwie. – To jedna z niedogodności wynikająca z faktu, iż jest się bóstwem drugorzędnym. Zasięg władzy i decyzyjności jest absolutnie niewspółmierny do zakresu odpowiedzialności osobistej. To po prostu nie do pomyślenia. I do tego ciągłe zaspokajanie wiernych. Zresztą, po co ja tu właściwie jestem? Jeśli rzecz rozważyć do końca, to w sumie nigdy i nikogo nie zaspokajamy, czyż nie tak? – O, Plauggu rozsądnie dobrotliwy – zawołał Heemat z wyżyn swego podestu. – Dobra, słyszałem. Zaraz schodzę – odparło łaskawie bóstwo drugorzędne. – Jak tylko skończę rozmowę z tym oto dżentelmenem. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, kiedy ostatnio zdarzyło mi się z kimś pogwarzyć. To jeden z ważniejszych problemów w moim fachu. Gdzie się nie ruszysz, czczą cię bez opamiętania, ale nikt nie chce zwyczajnie pogawędzić. Ebenezum przytaknął. – O czym zatem mielibyśmy pogawędzić? Czy nie zechciałbyś wyjawić powodu swojego przybycia akurat w to miejsce? – Ach, o to chodzi – westchnął Plaugg. – Obowiązki. Chwilami mam tego po dziurki w nosie. Doprawdy, pełnienie obowiązków bóstwa drugorzędnego to o wiele większy kłopot niż można sądzić. Wyznawcy nigdy nie patrzą ci w oczy, a jeśli tylko spróbujesz powiedzieć im cokolwiek, natychmiast zaczynają składać ofiary na twą cześć. Ofiary, ofiary, ciągle ofiary, jakby nic ciekawszego nie mogło mnie spotkać na tym świecie. Powiedz sam, tak uczciwie, jakiż mogę mieć pożytek z martwego kozła? – O, Plauggu, czy żądasz ofiary na twą cześć? – zapytał niedwuznacznie Heemat – Widzisz jak to jest – bóstwo zmarszczyło brwi. – Ale nie zrozum mnie źle. Heemat i reszta to wcale niezgorsza horda wyznawców. Rzecz w tym, że sporo ważnych problemów pojawia się w egzystencji każdego bóstwa drugorzędnego. A widoki na awans są doprawdy znikome. No i godziny pracy! Ostatnio całkiem serio myślałem o przekwalifikowaniu. – Czegóż żądasz od nas, o Trafny w Każdym Calu? – Żebyście przestali zadawać głupie pytania. To po pierwsze – odparło bóstwo drugorzędne. – Po drugie, zresztą obojętnie czy słuchacie, czy nie, mam bardzo ważny powód, żeby tu być. W Sali Głównej zapadła cisza. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Zauważyłem, że w niedługą chwilę po pojawieniu się Plaugga, Krupier Śmierci zniknął ze sceny. Już chciałem przeszukać wzrokiem tłum, gdy okazało się, że wcale nie muszę tego robić. Stał tuż za Ebenezumem i uśmiechał się do mnie. – Aha, zdaje się, że interesuje was dlaczego tu jestem – powiedział Plaugg, gdy cisza przedłużyła się nad miarę. – Bądź co bądź to naprawdę kluczowe pytanie, a wy jako moi wyznawcy macie prawo poznać odpowiedz. Dobrze. Zatem powiem. Jestem tu po to, by zjednoczyć wasze siły w obliczu nadchodzącego kryzysu. Nadchodzący kryzys? To mi się nie spodobało. Hendrek zamruczał coś pod nosem. Stojący za plecami bóstwa eremita odsunął oburącz kaptur, spod którego wejrzała fizys Snarksa. – Czy chodzi o atak Diabolandii? – No... tak A co, jeszcze nie mówiłam? – Plaugg podrapał się w łysinę, patrząc ponad tłumem. – Zdaje się, że jednak nie. – Spojrzał na podłogę. – Ale oto nadchodzi. Przeczucie zapowiedziało zbliżający się atak pewniej i dokładniej niż najbardziej wyostrzone zmysły. Wstrząs był głęboki, dojmujący, przenikał wszystkich i wszystko, jakby wydobył się prosto z wnętrza ziemi. – Bądźcie gotowi! – wołał Plaugg głosem donośniejszym niż zwykle. – Już za kilka chwil dane wam będzie ujrzeć demony wszelkiego autoramentu! Ale potwory nie przeczuwają nawet, że przyjdzie im zmierzyć się z eremitami Plaugga! Pod stopami rozległo się dudnienia które nasilało się z każdą sekundą. – Zgiń, przepadnij – zakrzyknął Hendrek, obnażając przeklętą maczugę. Ebenezum wycofał się na bezpieczną odległość. – Chcę, by oto teraz wszyscy pokazali, na co ich naprawdę stać! – zachęcało bóstwo drugorzędne. – Przegonić demony tam, skąd przyszły. Za Plaugga! Na skutek dudnienia wszystkie stałe fragmenty budowli wpadły w wibrację. Trudno było ustać na nogach. Krupier podszedł do mnie. – Wygląda na to, że po raz kolejny jestem zmuszony opóźnić egzekucję – powiedział z niewinnym, dziecinnym uśmiechem. – Ale czeka nas przecież najlepsza zabawa na świecie! – Fachowo rozluźnił mięśnie i wpatrzył się w podłogę. Grzmot drżącej ziemi rósł z każdą chwilą. Wygłaszający przemowę Plaugg musiał krzyczeć. – Dobra! – rozedrgany palec wskazujący bóstwa błądził po zgromadzonych. – Najwyraźniej ci z Diabolandii chcą się przebić właśnie w tym miejscu. A mój instynkt jeszcze mnie nie zawiódł, mówię wam. Tego się nabywa po latach pracy. Zatem rozproszyć się po kątach! A przed sobą ustawić barykady ze stołów i krzeseł. Na co czekacie? To dobra zasłona przed płonącymi ochłapami z piekła rodem. Co jest, ktoś się wycofuje? – Plaugg pokręcił łysiejącą głową. – Chyba nie chcecie mnie zdenerwować, co? Może mój boski gniew nie jest najstraszliwszy, ale potrafię wam dopiec jak dwa a dwa cztery! Aha, broń? Co, potrzebna broń? No dobrze, czasem mnie ponosi. Nie macie? Trudno, musicie mi to wybaczyć. Spojrzałem na mistrza, który właśnie z głupawym uśmiechem na twarzy odwrócił wzrok od jego boskości drugorzędnej. – Zdaje się, że znowu jesteśmy w samym centrum zdarzeń, Winicjuszu – powiedział i złapał się za nos, widząc zbliżającego się Hendreka. – Zgiń, przepadnij – zakrzyknął wojownik – Te stwory pokonają nas! – powiedział przekładając nerwowo maczugę z ręki do ręki. – Może by się przegrupować? – zaproponowałem nieśmiało. Ebenezum potrząsnął głową. – Jeśli już, to w inną czasoprzestrzeń. Mam przeczucie, że po raz pierwszy od początku podróży wdepnęliśmy w coś naprawdę poważnego. Przełknąłem z wysiłkiem. Moje ręce tęskniły za dębową lagą! Więc to ma być poważnie? A czym były wszystkie dotychczasowe ucieczki i utarczki w ciągu ostatnich kilku tygodni? Przez krótką chwilę zatęskniłem za niewysłowionym spokojem i bezgraniczną nudą w naszej chatce w Zachodnim Królestwie. – Uwaga, już są! – zawył Plaugg, a płuca omal nie wyskoczyły mu spomiędzy żeber. Podziemny grzmot bombardował z niebywałą siłą. Próbowałem powiedzieć coś Ebenezumowi, ale z najwyższym trudem sam mogłem usłyszeć własny głos. – Wszyscy gotowi? Śmiało, liczę na was! Uda się na pewno! – Jego boskość drugorzędna przerwała apel i spojrzała na mnie i Ebenezuma. – Słuchajcie no! Tym razem dajcie sobie spokój z rybami. Raz udał się ten numer, ale teraz sytuacja jest diametralnie inna. Poza tym odmawiam jakiejkolwiek współpracy w atmosferze zdechłych łupaczy. Przykro mi, ale każdy ma swoje własne granice odporności. – Nadchodzą! – wrzasnął. – Niech zabrzmi zew do boju! Za Plaugga! Wstrząs zwalił mnie z nóg. Przeleciałem przez pokój, odbijając się jak piłka. Idąc za radą Plaugga, próbowałem pełzać w kierunku ściany. Podłoga została rozdarta na pół. Chwyciłem pierwszy z brzegu stolik, jednak ten zaczął się poruszać, ciągnąc mnie wprost do rozpadliny wiodącej do samego dna piekieł. W uszach miałem jęki i wrzaski tych, którzy wpadli tam przede mną. Starałem się uchwycić czegoś bardziej stabilnego. Niestety, wszystkie sprzęty uciekały przede mną. Trzęsienie skończyło się tak nagle, jak nagle się zaczęło. Stałem twarzą w twarz z trollem. – Partacz! – powiedział troll. – Och! Gdybyż tylko moi nauczyciele widzieli mnie teraz – usłyszałem, a potężna dłoń mignęła nad moją głową, chwyciła trolla i poderwała w powietrze. Obok mnie stał rozanielony Krupier Śmierci. – Oto pierwsza życiowa sposobność by udusić trolla – powiedział natchniony. – Nie part... – to wszystko, co zdołał wydać z siebie troll. Z tyłu przemówił potężny i głęboki głos: Naprzód, me sługi, Wszystkich ich brać I wszystkich prać Zamiast tu stać! Tumany kurzu uniosły się w powietrzu. Niemożliwością było dojrzeć cokolwiek dalej niż na kilka stóp. Mimo to ów głos sprawił, że poczułem chłód w żołądku. Znałem tylko jednego poetę, który tak fatalnie składał rymy. Sława ci Diabolandio Sztandary rozwiń swe. Za godzinę, dwie, Świat będzie nasz, no nie! Mój przytępiony wzrok zarejestrował wielki, niebieskawy kształt unoszący się nad rumowiskiem. Niestety, był to Guxx. Nasz będzie świat Jak róży kwiat. A teraz tupać I mury rozłupać! To potworne! Demony były wszędzie. Ilekroć kurz opadł na chwilę, ich liczba zdawała się rosnąć w postępie geometrycznym, jakby rodzaj się z obłoków owego kurzu. Jeśli ktoś nie wykona odpowiedniego ruchu i to zaraz, zginiemy wszyscy. Co gorsza ostatnie słowa, jakie usłyszymy przed śmiercią, będą knotowatym wierszykiem produkcji Guxxa. Właśnie wtedy donośny i wysoki głos przebił się przez zgiełk: – Dajcie P! Tu i ówdzie kilka głosów nieśmiało powtórzyło: P. – Dajcie L! Krzyknąłem owo „L” razem z innymi. Chór powiększył się. – Prędzej! – wrzasnął do nas Guxx – nie dajmy się im zjeść na śniadanie. Potrzebne nam liczby i dobre sprawozdanie! Ale wysoki głos nie ustępował: – Dajcie A! Kurz opadł na tyle, że widziałem, co się dzieje w połowie Pomieszczenia. Mały czerwony potworek skoczył mi do gardła. Wciąż trzymałem w ręku stołową nogę – resztki oręża użytego przeciwko trollowi. Trafiłem potworka w locie. – A! – zawołałem. Hendrek stał tuż obok. Jego zaklęty Grzmotnik wywinął nieprawdopodobnego młyńca w powietrzu, pozbawiając zdrowych zmysłów co najmniej tuzin demonów w czasie nie dłuższym niż dwie sekundy. Trafieni powtarzali w kółko: Że co? Kto ja jestem? Co ja tu robię? Co to kogo obchodzi? – znak, że Grzmotnik zadziałał prawidłowo. – U! – Hendrek dołączył do chóru głosów. Rozejrzałem się, szukając Ebenezuma. – Dajcie G! Krupier Śmierci stał obok mnie i zadawał ciosy tak szybko i celnie, że ruchy Hendreka wydawały się przy nich leniwe i senne jak na niedzielnej przechadzce późnym popołudniem. Wokół niego rósł stos urwanych rąk i nóg demonów. Czasem w stosie trafiały się całe demony splecione parami w malowniczą ikebanę. – G – zawołał Krupier razem z innymi. Roześmiał się i zaczął pogwizdywać skoczną melodyjkę. Zlokalizowałem Heemata i Snarksa stojących w kręgu z dziesięcioma innymi eremitami. Każdy dzierżył w dłoniach kawał drąga, nieco krótszego, ale za to grubszego niż moja podróżna laga. Posługiwali się nimi bardzo wprawnie, siejąc spustoszenie wśród hordy atakujących i tym samym trzymając diabolandzkie hufce na dystans. – Dajcie jeszcze jedno G! – Jeszcze jedno G – krąg eremitów zakrzyknął radośnie. Wtedy zobaczyłem mistrza. Wsparty o rumowisko zatykał nos obiema rękami. Wyjątkowo wyrośnięty i włochaty troll zbliżył się do niego. – Partacz! – zawołał – Więc jakie to słowo? – odezwał się głos z wysokości. Twarz Ebenezuma przebrała dziwaczny odcień purpurowo-czerwony. Głowa odruchowo odskoczyła do tyłu. Nie był w stanie dłużej powstrzymywać się przed atakiem chorób;. Troll przyjął na siebie całą siłę podmuchu eksplozji kataralnej. Zaczął wrzeszczeć i skakać, strząsając z siebie śluz. – Nie partacz. Nie partacz – wołał biegnąc ku rozpadlinie prowadzącej wprost do Diabolandii. – Plaugg! – zakrzyknął chór stu głosów. – Więc jakie to słowo? – powtórzył głos z wysokości. – Plaugg! – Wszyscy dołączyliśmy do chóru, który zabrzmiał jak chór tysiąca głosów. – Jeszcze raz! – głos z wysokości aż dygotał z podniecenia. Spostrzegłem, że Ebenezum bierze głęboki oddech i dołącza do chóru. – P-L-A-U-G-G! Wszystko wokół ucichło, a demony zastygły jak jeden w najdziwaczniejszych pozycjach, w jakich zastał je nasz ostatni okrzyk. Resztki kurzu zniknęły zupełnie. Widoczność w pomieszczeniu można by porównać z widocznością w chłodny, wiosenny, słoneczny poranek. Plaugg wisiał w powietrzu tam, gdzie objawił się po raz pierwszy. – Tak jest o wiele lepiej, nieprawdaż? – zapytał. Guxx wrzasnął wściekle, stojąc na stosie ciał powalonych eremitów. Zdaje się, że skandowane zaklęcie nie podziałało na niego. Kto myśli, że Guxxa zatrzyma, Tego już prawie nie ma. Ebenezum wysmarkał nos. – Uwaga! – zawołał do Plaugga. – Jego moc rośnie z każdym zrymowanym dwuwierszem. – Nawet z takim knotem jak ten ostatni? – Jego boskość drugorzędna pokręciła głową z niedowierzaniem. – Ale kimże jestem, by wydawać sądy literackie? W końcu to nie ja ustalam reguły. Przynajmniej nie wszystkie. Potężny sinoniebieski demon rozluźnił mięśnie. Zauważyłem, że od pojedynku z Ebenezumem pazury znacznie mu urosły. Guxxa kosztem się bawicie, Lecz się kpiną podusicie. Demony zastygłe najbliżej mnie drgnęły nieznacznie. Rymotwórstwo Guxxa lada chwila wróci im żywotność! – Słuchaj, chyba jesteś poważny gość, co? – odpowiedział Guxxowi Plaugg. – Jeszcze jeden numer, a odeślę cię w krótkich abcugach tam skądeś przyszedł! Ebenezum znów zaczął kichać. Magiczna moc demona wracała! Guxx obnażył kły. Ani się spostrzeżecie! Ani zdążycie drgnąć! Ja i me sługi Chcemy was żywcem wziąć! Wszystkie stojące w pobliżu demony zaczęły wyraźnie dygotać. – Ale z ciebie uparty egzemplarz – odparł Plaugg. – Zaczekaj. Chwileczkę, dobrze? W końcu tak rzadko objawiam się fizycznie i to zwykle w postaci pfonącej bryły torfu. Nie stoję na tyle wysoko, żeby sięgać po kokosy. Ale co to ma do rzeczy? Guxx skoczył, a jego pazury ze świstem cięły powietrze. Można było bez trudu dostrzec, że z każdą chwilą odzyskuje formę. Twój czas się skończył, podrzędny kretynku, teraz ja twą władzę wezmę w upominku. Najbliżej stojący demon zamrugał do mnie. – Więc to tak! Zaczynasz używać inwektyw – odparł Plaugg. – To nie po dżentelmeńska Gdybym tylko nie musiał tracić czasu na to, by sprawdzić jak funkcjonuję w obecnej postaci, nie zdążyłbyś nawet kichnąć, a już by cię nie było. Chyba jednak należało się objawić jako bryła płonącego torfu, chociaż to wcale nie jest zbyt atrakcyjne. Dość mam tych kłamstw i czczej gadaniny. Powstańce demony czas na czyny! Zastygłe demony nie poruszyły się. – Hm? Za słabe? Spróbujmy teraz – powiedział Guxx. Powstańcie demony już czas w nich bić! Ten cały świat ma naszym być! Kilka potworów przeciągnęło się i ziewnęło. – O, Umiarkowanie Potężny Plauggu! – zawołał Heemat – Błagam, uczyń coś! – Przykro mi – odparła jego boskość drugorzędna, ale nie znoszę jak się mnie popędza. Zaczekajcie momencik. A może tak będzie dobrze? – Tu bóstwo po trzykroć ruszyło zadkiem. Znowu nic. Powstańcie, demony, Sprawiajcie się żwawo, By świat nam nie umknął, gdy idzie kulawo. Wszystkie demony zbudziły się. – Prędzej! Zrób coś – piszczał Heemat – To znaczy eee... błagamy się, o Plauggu, uczyń coś! – Tak, dobrze... jasne. Zaraz sobie przypomnę – powiedział Plaugg, przygryzając dolną wargę. – Powstrzymajcie ich przez chwilę sami, dobra? – Ten jest mój! – zawołał Krupier Śmierci, rzucając się na Guxxa. – Zawsze chciałem udusić chociaż jednego naprawdę wielkiego demona. Guxx próbował kontratakować, ale Krupier był szybszy. W ułamku sekundy okazało się, że demon trzymał tylko siebie, zaś Krupier miał go w morderczym, podwójnym nelsonie. Demony, potwory, do czynu, do czynu! Pokonać tę nędzną zbieraninę – Aagrhaa! Handlarz zacisnął chwyt. – Chwileczkę! – zawołał Plaugg, gdy pozostałe demony zaczęły drzeć wszystko na strzępy. – Mam! – Tu jego boskość drugorzędna zakręciła zadkiem trzy razy i strzeliła palcami. Nad nami rozległy się fanfary. Słyszałem także trzepotanie skrzydeł tak licznych, jakby w powietrzu unosiły się miliony ptaków. W podłodze powstała jeszcze większa dziura niż poprzednia Wszyscy goście z Diabolandii rodem wrzasnęli dziko i zniknęli w czeluści prowadzącej prosto do ich krainy. Kiedy dziura zamknęła się, Heemat i dziesięciu innych eremitów wstało. Przez cały czas siedzieli na Snarksie. – Nie można stracić dopiero co nawróconego – powiedział Heemat z uśmiechem. –Jszczsiplczm! – odpowiedział Snarks. – Co, jeden został? – Plaugg zmarszczył brwi. – Ale przecież liczyłem dokładnie! W tejże chwili zorientowałem się, że nie ma wśród nas Krupiera. – No cóż, kochani – powiedział Plaugg. – Miło było tu u was, ale pora wracać. I nie wysilajcie się na kontakt, sam się odezwę. Potrzebny mi dobry urlop. Na moim stołku to strasznie ciężka sprawa. Wiecie, że w zasadzie pracuję bez wolnych dni? To rzekłszy zniknął. Ebenezum wysmarkał nos. – Teraz dopiero zaczyna się nasza robota. Rozdział 16 Koniec i początek są w większości zdarzeniami sztucznymi, arbitralnie ustalonymi cezurami. Mówisz, że zaczynasz w chwili narodzin. Cóż zatem powiesz o długich miesiącach w łonie matki? Ustalenie końca jest o wiele bardziej skomplikowane, gdyż zawsze może nadejść nieoczekiwanie ulubiony dag dalszy każdej opowieści. To moje ostatnie zdanie w tej materii. Chociaż nie, chyba dopiero to zdanie będzie ostatnie. Nie, najpewniej to, co teraz napiszę będzie ostatnią wypowiedzą w rzeczonej kwestii. Ale po przemyśleniu dochodzę do wniosku, że dopiero to... NAUKI EBENEZUMA, tom 57 – Jak to, nie zapłacicie? Ebenezum patrzył zimno na purpurowego z wściekłości Heemata. – Jak zapewne sobie przypominasz, czcigodny Heemacie, przyjeżdżając zapłaciliśmy z góry za pokój i śniadania. Nie raczyłeś nas jednak poinformować o wysokości cen za usługi extra. – Ale przecież zdajecie sobie sprawę, że szopa o renomie takiej jak nasza... Czarnoksiężnik przejrzał starannie trzy arkusze rachunkowe, z których każdy był od góry do dołu zapisany drobnym maczkiem. – Widzę tu zwrot kosztów za potrzaskany stół. To jeszcze do przyjęcia. Z tym, że sugerowałbym, abyś skontaktował się ze sprawcą zniszczenia. Jeśli wiem, rezyduje obecnie w Diabolandii. – Ebenezum trzasnął papierami w Heemata. – Dziewięćdziesiąt sześć galonów cytrynowego kogla-mogla? Jak śmiesz obciążać nas za to... – głos uwiązł mu w gardle z gniewu. Heemat wzruszył ramionami. – Ktoś musi zapłacić. – Ależ, doprawdy – głos mistrza był podejrzanie spokojny. Słyszałem ten ton kiedyś i dlatego teraz cofnąłem się jak najdalej w kąt – Powiem to tylko raz, więcej nie powtórzę – kontynuował Ebenezum. – Szlachetny panie, jak się czuje facet świeżo przerobiony na żabę? – Na żabę – przytaknął odruchowo Heemat Popatrzył w dół, przyglądając się uważnie swoim stopom. Być może wyobrażał sobie jak wyglądałyby w tym miejscu płetwy. Podniósł wzrok i spojrzał na Ebenezuma wściekle i wyniośle. – Na żabę – powtórzył wyrywając rachunki Ebenezumowi. – No może są jakieś błędy w naliczaniu. Moi księgowi są czasami nadgorliwi. Osobiście sprawdzę pański rachunek. – Nalegam – głos mistrza brzmiał jeszcze spokojniej. – A propos, Snarks idzie z nami. – Snarks? Z wami? – purpura wróciła na twarz Heemata. – Najpierw wykręcacie się od zapłacenia rachunku, a teraz żądacie jeszcze mojego najlepszego pomocnika? Powiem wam tylko, że... – O tej porze roku bardzo ładnie się prezentują kalie. – Kalie? – Heemat pobladł – Och, stanowczo zbyt długo nie przestrzegałem przysięgi milczenia. Najwyższy czas bym zaczął i to od zaraz. – Zawsze podziwiałem świętych mężów – powiedział Ebenezum, gdy Hendrek dołączył do nas holując Snarksa. Demon eremita zsunął kaptur. – Oni mają rację, przyjacielu – powiedział. – Jeszcze zanim wydalono mnie z Diabolandii, zorientowałem się o co chodzi. Pojawiła się bowiem grupa demonów głoszących swoje niezadowolenie z konieczności ciągłego przebywania pod ziemią. Chcieli posmakować władzy na ziemi. Grupa ta rośnie z dnia na dzień i zdobywa sobie coraz większe poparcia także innych frakcji diabolandzkich. – Święta prawda – przytaknął Ebenezum, trzymając się w bezpiecznej odległości od Snarksa. – Ja i mój uczeń zaobserwowaliśmy znaczną hiperaktywność magiczną w czasie naszej podróży do Vushta i szczerze mówiąc, spodziewałem się, że skutki owej hiperaktywności okażą się takie, jak się okazały. Zatem jeśli chodzi o naszą czwórkę, czyli mnie, Winicjusza, Hendreka i Snarksa musimy natychmiast ruszyć do Vushta. Początkowo chciałem odwiedzić to miasto z powodów osobistych. Teraz jednak pośpiech wskazany jest jeszcze bardziej, gdyż należy uprzedzić Uniwersytet Czarnoksięski o nadchodzącym niebezpieczeństwie, a także pomóc w przygotowaniach do wielkiego pojedynku magii. Heemat skinął w milczeniu głową. – Tym razem naprawdę dotrzymasz przysięgi milczenia – zwrócił się Snarks do Heemata. – Będzie to niejaką rekompensatą za czasy, kiedy stanowczo za wiele gadałeś. I wiesz co, przyjacielu, mógłbyś też zrzucić parę kilo. No, a poza tym, wykazałbym straszne roztargnienie, gdybym nie wspomniał o mchnłpm. Hendrek założył mu kaptur na głowę. – Zgiń, przepadnij – mruknął. Heemat najwyraźniej chciał już coś powiedzieć, ale spojrzał na Ebenezuma i zrezygnował. – Doprawdy, jesteśmy ci bardzo zobowiązani za wyrozumiałość i tolerancję – powiedział Ebenezum do Heemata. – Ze względu na powagę sytuacji pozwoliliśmy sobie wypożyczyć z twojej stajni wóz i konie. Ależ nie, nie obawiaj się! Najwyżej na kilka miesięcy. To znaczy, dopóki nie napadną nas demony. Tak czy owak, przyjmij do wiadomości, że my czterej jesteśmy ci ogromnie wdzięczni za trud i ofiarowanie nam wozu, co umożliwi nam zażywanie systematycznego relaksu w drodze do Vushta. – Mistrz pokazał dłonią kuchnię. – Winicjuszu, przynieś dwa worki zapasów, które przygotowałem uprzednio. Wykonałem polecenie, starając się nie dostrzegać Heemata, który po raz kolejny spurpurowiał z wściekłości. I znów ruszyliśmy w drogę do Vushta, miasta tysiąca zakazanych rozkoszy, które mogą naznaczyć mężczyznę na całe życie. Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem tak dobry humor. Gdy jechaliśmy przez las, padał lekki deszczyk. Lekki cudownie orzeźwiający deszczyk. Powożąc, nuciłem pod nosem. W końcu wychowałem się na farmie i znałem się na zwierzętach gospodarskich. Ebenezum siedział obok. Wyraźnie widać było, że jest wyczerpany. Próbował drzemać. Głowa co chwilę opadała mu na piersi. Nie mógł jednak zasnąć na dobre, bo wóz strasznie podskakiwał na wybojach. Hendrek siedział tuż za nami, łypiąc groźnie na boki. Snarks okutany w suknie i habity usadowił się na samym końcu. Z krzaków dobiegł wrzask mrożący krew w żyłach. W tej samej chwili wypadł z nich facet z kordelasem. Ubrany był tylko w przepaskę na biodrach. Goła stopa trafiła na ostry kamień. Osobnik potknął się i upadł tak nieszczęśliwie, że nadział się na kordelas. – Jeszcze jeden zabójca – powiedziałem beznamiętnie, gdy mijaliśmy zwłoki. – Doprawdy – odparł Ebenezum. – To bardzo pocieszające, prawda? Pocieszające było przede wszystkim to, że Ebenezum zasnął na dobre, a ja mogłem skupić się na powożeniu. Jechaliśmy przecież do Vushta, na spotkanie losowi. Czyż ten świat nie jest piękny?