13227
Szczegóły |
Tytuł |
13227 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13227 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13227 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13227 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
zen
owe
dzie
niejc
carsi
pola
szać
jąc I
lata,
sił ;¦,
Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektował KONSTANTY M. SOPOĆKO
Redaktor ANDRZEJ BOGUSŁAWSKI
Redaktor techniczny JADWIGA JEGOROW
) Copyright by Wydawnictwo rj„.-_x—' ~ Narodowej
U
ISBN 83-11-06453-9
KONSZACHTY
5 grudnia 1673 roku prymas Floryan Czartoryski, jako interrex, oficjalnie obwieścił uniwersałem bezkrólewie w Rzeczypospolitej. Jednocześnie zwołał sejm konwokacyjny do Warszawy, postulując, by poza normalnymi dla tego sejmu sprawami — a więc ustaleniem pactów conventów oraz miejsca i czasu sejmu elekcyjnego — zajął się również sprawami skarbowo-wojskowymi, które z powodu zagrożenia kraju były najpilniejsze. Sejm ten był zwoływany w okresie bezkrólewia, potem następował elekcyjny, dla wyboru króla, i wreszcie koronacyjny. Na nim nowy władca zaprzysięgał pacta conventa, czyli zobowiązanie wobec szlachty, którymi ta uwarunkowała jego koronację.
Zapowiedzią zgodnego nastroju było jednomyślne powołanie na marszałka miecznika koronnego Bie-lińskiego, stronnika królowej Eleonory i powinowatego prymasa.
Obrady szły więc gładko, w atmosferze ulgi z powodu jeszcze pomyślnych wieści, a to o zajęciu Jass przez Sieniawskiego i odwrocie Kapłana baszy. Przyczyniły się do tego również i apele prymasa Czarto-
zerw
oweg'
dziej.'
niejal
carsts
pola
szać jąc k
lata,
sił zi
ryskiego, głównego stronnika dworu, jak i hetmana Sobieskiego. Wzywali obaj do pojednania wobec nieuchronnej nowej wojny z Turcją.
Zajęto się więc przede wszystkim sprawami pieniężnymi i wojskowymi, bo te miały ze sobą ścisły związek.
Podskarbi Mbrsztyn przedstawił sytuację skarbową. Stwierdził, że księża świeccy w ślad za zakonnymi nie wpłacili podatku pogłównego. Ponieważ i Żydzi także nie dopełnili tego obowiązku, przeto brakowało w skarbie pół miliona złotych. Doradzał pan podskarbi jak największy pośpiech w dokonaniu elekcji — w czym zresztą wszyscy byli zgodni -— i wzywał do utworzenia komisji wojskowej dla obrachunku z poborcami; proponował też odłożyć do sposobniejszej pory sądy nad żołnierzami za wyrządzone przez nich krzywdy.
Zaraz po podskarbim przemawiał biskup Wierz-bowski zgłaszając dwa wnioski: aby natychmiast wezwać na konwokację obu hetmanów wielkich oraz ustalić, gdzie będzie pracowała proponowana przez podskarbiego komisja.
Pierwszy z tych wniosków zatwierdzono od razu, nad drugim dyskutowano przewlekle, ostatecznie naznaczając miejsce pracy komisji w Lublinie.
Z kolei wysłuchano rotmistrza chorągwi pancernej Jana Oleśnickiego, przedstawiciela wojska; odczytał on skargę na uszczuplenie sił zbrojnych, nienależyte wyposażenie artylerii, ponadto zaapelował: „aby zrujnowany żołnierz każdej ćwierci krwawymi cieszył się zasługami", a także: „aby tych strat i krwie, którą ochotnie na tej kampanii dla zaszczytu Rzeczypospolitej wylał, chciała być pamiętną i nie niewdzięczną".
Przyszło jednak i do pomstowania na żołnierzy, głównie dragonów, ci bowiem rabując wsie w ten sposób odbierali sobie zaległy żołd. W rezultacie podkomorzy kaliski Krzycki proponował, by ustanowić dla każdego wojewody komisarza marszowego w celu ochrony ludności przed rabunkiem.
Uznano sprawę za ważną i pilną, zostali więc wybrani deputaci dla przeprowadzenia wojsk litewskich i koronnych. Oni mieli dbać o zaopatrzenie ciągnących oddziałów.
W tym czasie hetman Sobieski przebywał w swojej Żółkwi, ale nie był to pobyt wypoczynkowy. Zaprzątało głowę hetmana lokowanie żołnierzy na zimowe kwatery, prowadził ożywioną wymianę listów z Doroszeńką, bo chciał przyciągnąć atamana ku sobie, a szansa ta właśnie pojawiła się z powodu militarnego nacisku Romadonowskiego. Nie spuszczał też hetman z oczu Kamieńca, utrzymując kontakt z otaczającymi go polskimi chorągwiami.
Przyszło wprawdzie pismo od królowej Eleonory z uprzejmym zaproszeniem na konwokację i wyrazami nadziei, że hetman i marszałek wielki zjawi się z tego powodu w Warszawie, ale jechać nie miał ochoty i czasu.
Natomiast przybyli wreszcie do stolicy oczekiwani przez dwór obaj Pacowie. Wzmogła się zaraz działalność stronnictwa austriackiego, a z nią i opozycyjne nastroje.
Już następnego dnia odbyła się w pokojach królowej poufna konferencja, w której jednak tym razem, za poradą Stoma, Eleonora udziału nie brała.
Zasiadło przed kominkiem szczupłe grono osób, bo tylko pan hetman Michał Pac, kanclerz Krzysztof Pac, poseł Stom i przeważnie milczący brat
ze
ov\
dz
nie
cai
po
SZ<
jąc
lat. sił
Eligiusz, który zdawał się drzemać w swoim fotelu, jakby rozmowy w komnacie mało go w istocie obchodziły.
— Zechciejcie, wasza wielmożność — powiedział hetman do barona — objaśnić nas pokrótce, jak przebiegały obrady?
— Jego eminencja prymas, choć nieobecny, raczej panuje nad sytuacją, zresztą pan Sobieski, o ile wiem, nie dąży do wszczynania waśni. Skarb jest pusty, zaległy żołd nie opłacony, więc jak dotąd to są główne tematy przemówień. Sprawami politycznymi mniej się zajmowano, a o taktyce na najbliższy czas mówiliśmy z miłościwą panią tylko ogólnie.
— Cóż ona sądzi o szansach?
— Własne wydają się jej lepsze niż przeciwników — odparł ostrożnie Stom. — Kandydatura księcia Kondeusza wysuwana przez pana Sobieskiego jest mało realna, gdyż Ludwik chce na polskim tronie widzieć Filipa Wittelsbacha, syna księcia neu-burskiego. Ta rozbieżność kandydatów wielce powiększa nasze szansę. Ale z panami szlachtą niczego nie można być zbyt pewnym. — Baron uśmiechnął się ironicznie.
— Właśnie! — odezwał się Krzysztof Pac. — Czy Sobieski nie zdaje sobie sprawy, że bez zgody francuskiego króla kandydatury Kondeusza nie przeforsuje? Trzymanie się zatem jego osoby wygląda mi na zasłonę dla właściwego celu, do którego dąży!
Stom poprawił kryzę i skrzywił się lekko.
— I to niewykluczone. Powiedziałbym, że bardzo prawdopodobne...
— A szansę księcia Karola? Jak miłościwa pani przyjęła nasze propozycje, by łączyć wybór Lota-ryńczyka z jej małżeństwem? Czy zgodziła się?
8
— Owszem... — Stom z wolna schylił głowę.
— To dobrze! — ucieszyli się Paeowie, a Michał ciągnął:
— Dobrze dlatego, że miłościwą panią szlachta darzy szacunkiem i sympatią, przez co, jeśli to rozgłosimy, pozycja księcia stanie się tym mocniejsza!
— Słusznie — poparł brata litewski kanclerz. — Oto pierwszy punkt do wykonania. Bracie Eligiuszu — zwrócił się do milczącego mnicha — zechciej pamiętać, bo niczego, o czym tu mówimy, pisać nie należy, a ty przecież będziesz wykonawcą naszych postanowień.
— Nic nie uchodzi mojej uwadze, wasza wiel-możność — uspokoił kanclerza braciszek. — A zapominać nie zwykłem...
Wszedł pacholik z winem. Rozstawił sprawnie kielichy, po czym na znak barona, który w zastępstwie królowej był gospodarzem spotkania, wysunął się z komnaty zamykając cicho drzwi.
— Prymas takoż przychylny tej myśli — znów zabrał głos litewski hetman. — Ale jest jeszcze jedna sprawa, a mianowicie musimy wystąpić o mocniejsze poparcie wiedeńskiego dworu dla naszych starań. Myślę, że nie szkodziłoby oprócz sakramentu ukazać szlacheckim oczom i ostrze miecza! To dobrze robi różnym krzykaczom, a zwłaszcza tym z żołnierskich szeregów, co tak gardłują za panem So-bieskim. Oni bardziej szanują siłę niż ta niesforna banda szlachecka. Czy w tej materii poczyniliście starania, wasza wielmożność? —-Pac zwrócił spojrzenie ciemnych, bystro patrzących oczu na Stoma.
Ten zanim odpowiedział, upił nieco wina, po czym przesunął końcami palców po wargach.
— Niedawno właśnie przyszła w tej sprawie po™
post. zerw
dziej< niej a carst pola szać jąc 1 lata, sił i
ufna wiadomość. Już wydano rozkazy regimentom, które mają podsunąć się ku granicy śląskiej, czego nie zamierzamy otaczać tajemnicą.
— To słuszna decyzja — przyklasnęli obaj Paco-wie, a Michał zauważył:
— Myśmy na Litwie takoż niejedną godzinę spędzili na naradach z przyjaciółmi naszej sprawy. Różne padały głosy i mądre, i zgoła głupie, ale przecież parę myśli warto by rozwinąć i zastanowić się nad obleczeniem ich w czyn.
— Słucham, wasza wielmożność. — Baron pochylił się do przodu i z zaciekawieniem spoglądał na hetmana. Zdawał sobie sprawę, że nie posłyszy mało znaczącej i mętnej propozycji, lecz konkretną i przemyślaną, którą ostrożny Litwin podaje tylko w tej formie.
— Trzeba dążyć do tego, by elekcja odbyła się jak najpóźniej...
-— Dlaczego? Co nam to da? — Stom na moment uniósł brwi do góry,
— Wielu naszych popleczników pochodzi ze Żmudzi, z ziemi witebskiej, smoleńskiej i innych, leżących na kresach Litwy. Zbyt wczesny termin uniemożliwi im dotarcie na czas, a tym samym pozbawi nas głosów.
— Przecież obradować będą posłowie.
— Jednak z tłumem swoich wyborców za plecami. Duża to podpora dla jednych, zawada dla drugich. Ale jest jeszcze i inna przyczyna. Im później odbędzie się elekcja, tym mniej przybędzie delegatów żołnierskich, naszych przeciwników. Sytuacja militarna pogarsza się szybko, każdy dzień wzmaga napięcie i niebezpieczeństwo tureckie. Wojsko będzie więc miało co innego na głowie, nie obiór króla.
10
Stom uśmiechnął się, kiwając głową.
— Zupełnie słusznie... Zupełnie słusznie... — powtórzył. — To dobra rada i z takim żądaniem należy wystąpić. Oczywiście jako uzasadnienie podając tylko pierwszą z przyczyn.
— Są jeszcze i dalsze propozycje dotyczące obrad. Otóż winniśmy żądać, by kandydat do tronu był kawalerem i zaślubił wdowę po Michale dla utrzymania sojuszu z Wiedniem. Wniosek ten da nam takoż i drugą korzyść, bo uchwalony zabezpieczy przed osobistą kandydaturą Sobieskiego, a ta jest na pewno jego cichym zamiarem.
Stom uderzył dłońmi o poręcze fotela.
— To przednia myśl! Tuszę, iż zyska uznanie najjaśniejszego pana.
— Już uznanie waszej ekselencji mnie cieszy — rzekł z przelotnym uśmiechem Pac, "a brata Eligiusza, który nie spuszczał oczu z rozmawiających, naszło podejrzenie co do właściwego znaczenia tego uśmiechu.
Zabrał głos litewski kanclerz:
— Właśnie z takim a nie innym postulatem proponujemy wystąpić po rozważeniu szans, jakie mają kandydaci. Liczą się właściwie dwaj — nasz i stronnictwa francuskiego. Bo Wilhelm, syn elektora, książę duński Jerzy, czy wreszcie siedmiogrodzki Apaffi nie są popularni i szali na swą korzyść nie zdołają przeważyć. Obawiać się zatem musimy tylko Francuza. Ale słabością tego stronnictwa jest brak jednomyślności co do osoby kandydata. Wiemy, że Ludwik poleca im Neuburczyka, Sobieski jednak tę propozycję ponoć odrzuca, będzie więc obstawał przy swoim Kondeuszu. Rzecz zatem rozważywszy głębiej dochodzę do przekonania, że kon-
11
flikt to pozorny. Jaki tam sobie jest ten zadzierzy-sty indor, to w każdym razie nie jest głupi, a sztuczek nauczył się wojując z Tatary. On dobrze wie, że Kondeusza wbrew Ludwikowi nie uda mu się ściągnąć do Polski, nawet jeśliby i został wybrany. Do czego zatem dąży? Czy nie do ukrycia się za osobą owego księcia, aby w ostatniej chwili ukazać rozognionej sporami szlachcie siebie, wielkiego pogromcę tatarskiej hołoty! I może osiągnąć sukces, bo wykazał, że umie zyskać popleczników!
Baron Stom słuchał przemówienia pana kanclerza, kiwając głową potakująco, ten zaś ciągnął dalej:
— Musimy zatem przeszkodzić jego zamiarom. Jeśli zalecenie, że król ma być w stanie bezżennym, przejdzie, będzie to wiele, ale trzeba jeszcze mocniej zagrodzić dojście do tronu panu Sobieskiemu. Dążąc do tego celu, należy postawić pod obrady i drugi wniosek: wykluczający mianowicie kandydaturę rodzimą, którą ogólnie nazwałbym piastowską, dla waśni i niezgody, jaką by wywołała.
Baron tym razem nie od razu udzielił odpowiedzi. Chwilę zastanawiał się, po czym powiedział z wahaniem:
— Myśl niezgorsza, ale sprzeczna z dotychczasową praktyką. Przecież król Michał, świeć, Panie, nad jego duszą,, był naszym kandydatem.
— To cóż z tego? I małoż jego osoba wywołała waśni? Mądry uczy się na błędach. Nie chcemy popełnić ich po raz wtóry!
— Nikt tego nie będzie podnosił — zauważył litewski hetman. — A jeśli nawet, dość znajdziemy argumentów dla poparcia naszego żądania. Tym zajmą się już nasi ludzie!
— Zatem zgoda — oświadczył Stom, znów sięgając
12
po kielich. — Przystępujcie, wielmożni panowie, do działania, a ja objaśnię miłościwą panią i pocieszę, bo wydaje mi się, że zyskujemy przewagę. A jeśliby przeszły te wnioski, można być zgoła dobrej myśli! ~ Proponuję rozważyć jeszcze jedną możliwość...
— nieoczekiwanie odezwał się brat Eligiusz.
Stom spojrzał z niechęcią na swego sekretarza i marszcząc brwi rzucił ozięble:
— Co macie na myśli?
— Ożenek pana Sobieskiego z miłościwą panią — odparł spokojnie braciszek, kręcąc młynka palcami splecionych na brzuchu dłoni.
— Ożenić Sobieskiego...? — Obaj Pacowie ze zdumieniem spojrzeli na mnicha. — Cóż wam przyszło do głowy?! Przecież już żonaty!
— Ale gdyby był bezżenny, to nie byłaby myśl najgłupsza. Za koronę wyrzeknie się na pewno i Ludwika, i swoich stronników. A nasz cesarz zyskałby najlepszego w Europie wodza.
— Gdyby był bezżenny — mruknął kpiąco Stom.
— Ale nie jest!
Brat Eligiusz zerknął na' Paców, po czym zakrył oczy powiekami i spytał cicho:
— A gdyby był?
Stom znieruchomiał na chwilę, a potem wybuchnął gniewnie ściągając brwi:
— Nie chcę słyszeć takich słów! Niegodne są szlacheckich uszu i chrześcijańskiego sumienia! Dziwno mi, że zakonna szata jeszcze się trzyma na waszych barkach!
Brat Eligiusz tylko uśmiechnął się lekko, gdyż dostrzegł nieznaczny gest dłoni litewskiego hetmana.
Baron obrzucił wręcz już wrogim spojrzeniem swego sekretarza i powrócił do przerwanej dyskusji:
13
zerv
owe: dzie niej; cars poi, sza<
jąc
lata sił
— Wszystkie trzy propozycje waszych wielmo-żności uważam za możliwe do przyjęcia i będę rad, jeśli zgodnie z tym zechcecie działać, jako że politycznej, a nie zbójeckiej są natury. Byłoby też dobrze rzucić nieco światła na dążenia i sposoby działania pana hetmana koronnego. Jest dla mnie oczywiste, że z chwilą zajęcia miejsca na tronie, będzie chciał ukrócić wasze szlacheckie swobody, ograniczyć wszechmoc sejmu, a zapewne i znieść prawo veta. Dość bowiem miał z tym kłopotów. Trzeba jasno i głośno ostrzegać przed tym panów szlachtę.
— Słusznie! — przytaknął z zadowoleniem kanclerz. — Niechże brat Eligiusz zaraz się zajmie przekazaniem pouczeń naszym ludziom, a i my damy wskazówki komu trzeba!
— Nie zawadzi również wyjaśnić posłom, jakie były istotne powody, dla których Sieniawski opuścił Jassy — ciągnął baron. — Nie o napór turecki chodziło, ale o ściągnięcie wojska bliżej kraju, na wypadek potrzeby użycia go do bratobójczej walki.
Obaj Pacowie spojrzeli na siebie, uśmiechając się porozumiewawczo.
— Przenikliwość waszej ekscelencji do podziwienia głęboka — rzucił z uznaniem hetman. — Istotnie tak a nie inaczej musiało to być! (O tym więc takoż trzeba będzie mówić wśród panów braci.
Wkrótce zakończyli naradę. Później zaś pan Pac znalazł sposobność, by pogadać w cztery oczy z bratem Eligiuszem.
I tak austriacki baron, mimo że obyty z mrocznymi ścieżkami polityki, obruszył się przecież na zbrodniczą aluzję. Nie zrobił tego jednak nawykły do gwałtów i przemocy, rozpasany w bezkarności litewski magnat.
Pojednawczy nastrój uleciał, stronnictwo austriackie zaczęło przejawiać ożywioną działalność. Wśród szlachty krążyły różne plotki, wszystkie wymierzone przeciw hetmanowi i marszałkowi wielkiemu. Odmawiano mu nawet talentu wodza, przypisując sukcesy paktowi z nieczystymi siłami. Ponoć też wielce mu w tym była pomocna jego małżonka, mająca na swoje posługi istoty, których nazwy lepiej nie wymieniać.
Nie hamowały namiętności starania rozważnie j~ szych senatorów. Wielce przydatnym w tym względzie okazał się jednak list hetmana wielkiego skierowany do interrexa, który ten z końcem stycznia przesłał do wiadomości panów posłów. Donosił w nim pan Sobieski o ruchach wojsk turecko-tatar-skich i znacznym pogorszeniu własnej sytuacji. Ostrzegał też przed nieuchronnym rozpoczęciem wojny z chwilą pojawienia się pierwszych traw.
Wiadomość ta wpłynęła uspokajająco na rozgrzane szlacheckie łby, toteż już zgodnie ustalono termin elekcji na 15 kwietnia. Jednocześnie nadeszła instrukcja hetmańska dla wojskowych delegatów. Na jej podstawie wystąpili oni z żądaniem podjęcia decyzji co do dalszych działań wojennych, zabezpieczenia armii przed istniejącym niedostatkiem i rychłego zakończenia bezkrólewia.
Skutkiem tych wieści już 1 lutego senatorowie wydali uniwersał wskazujący na zwiększone zagrożenie ze strony Turków, w związku z wycofaniem się polskich sił aż pod Sniatyń, i wzywający żołnierzy do stawania pod hetmański buńczuk.
Wreszcie po długich debatach, 9 lutego, przystąpiono do dyskusji nad przygotowaniem do wojny z Turcją. Należało ustalić, skąd wziąć pieniądze na zaległy żołd, jak silna obecnie ma być armia,
15
zer wali
owego
dziejąc
niejalo
carstw
pola
szać i
jąc k<
lata,
sił z]
jak zapobiec grożącej konfederacji żołnierskiej i wreszcie —¦ jakie i w jakiej wysokości uchwalić podatki.
Zawsze zapobiegliwy i niestrudzony biskup krakowski Trzebicki od razu przedstawił projekt liczebnego stanu armii, aby w ten sposób ukrócić gadulstwo i oratorskie popisy szlachty. W projekcie zamieścił i przewidywane środki finansowe na ten cel.
Proponował trzydzieści trzy i pół tysiąca żołnierza, mimo że hetman domagał się sześćdziesięciu tysięcy. Rachunek wskazywał jednak, że i przy tym stanie ćwierć * wyniesie milion dwieście tysięcy złotych, więc, aby uwzględnić żądanie hetmana, trzeba by na każdą ćwierć wyznaczyć jedno po-główne.
Z powodu grozy sytuacji przemówienie to nie spotkało się ze zwykłymi sprzeciwami, natomiast przezorny marszałek Bieliński natychmiast zaproponował nową komisję pod przewodnictwem biskupa Trze-bickiego, która zajęłaby się przygotowaniem tekstu odnośnej ustawy.
16 lutego deklaracje podatkowe województw dobiegły końca, a ponieważ godzina nie była jeszcze późna, wezwano podskarbiego, by podał, do jakiego stopnia zadeklarowane podatki pokryją potrzeby.
Obliczenie to wywołało konsternację. Okazało się bowiem, że zobowiązania wobec wojska wyniosą na koniec roku sześć milionów, inne zobowiązania trzy miliony, a zadeklarowane i aprobowane przez posłów podatki dadzą zaledwie dwa miliony siedemset tysięcy, zaległości z akcyz i szelężnego jeden milion,
żołd wypłacany raz na kwartał.
16
a więc razem niecałe cztery miliony, czyli nawet nie połowę potrzebnej kwoty.
Wśród zaległej ciszy zabrał głos wicekanclerz Ol-szowski oświadczając, że nie widzi innej rady jak uchwalenie drugiego pogłównego, dalsze przedłużenie akcyzy i rygorystyczne ściągnięcie zaległości od Żydów. Nikt po nim nie spieszył z zabraniem głosu i po poufnych rozmowach posłów, około północy, zapadła uchwała zgodna z wnioskiem wicekanclerza.
Ale już w poniedziałek 19 lutego powstał kolejny spór i to, jak coraz częściej bywało, spowodowany nowymi wnioskami Litwinów. Wiele o nich mówiono, gdyż były zapowiadane wcześniej, jakby w ten sposób posłowie litewscy chcieli przygotować i oswoić opinię szlachecką ze swymi żądaniami. Wbrew oczekiwaniu nie kwestionowały one udziału Litwy w zbrojeniach, ale domagały się odłożenia elekcji do 28 kwietnia oraz wyłączenia kandydatury Piasta.
Jednak mimo taktycznych ostrożności wywołały tak wielkie oburzenie, że senatorowie, z biskupem krakowskim na czele, podjęli się mediacji. Doprowadziła ona ostatecznie do porozumienia. Ustalono datę elekcji na 20 kwietnia oraz ustną zgodę na wyeliminowanie kandydatury piastowskiej, czyli pretendenta rodzimego.
Teraz można było znów powrócić do spraw wojskowych. Litwini zgodzili się i na ten rok dostarczyć kontyngent dwunastu tysięcy żołnierza, wzywając jednocześnie hetmanów do zaradzenia dotychczasowej, istotnie skandalicznej dezercji.
Wreszcie w dniu 22 plutego zakończono obrady. Oficjalnie, licząc się z tureckimi agentami, ogłoszono
2 — Koło fortuny
17
O"
d; n'
Ci
P
s;
Ii!
si
pobór siedemdziesięciu tysięcy żołnierza, w rzeczywistości ustalając zaciąg z Korony na trzydzieści pięć tysięcy, z Litwy na dwanaście tysięcy. Uchwalono też rekrutację z elektoratu brandenburskiego tysiąc dwieście, a ze Szwecji trzy tysiące szabel.
Natomiast obradująca od 12 lutego w Lublinie komisja skarbowo-wojskowa, wprawdzie opieszale, ale pracowała dalej starając się dojść do porozumienia z delegatami wojska, którzy domagali się najpierw wypłaty zaległego żołdu, a potem dopiero sądzenia żołnierzy za wybryki czy nieobecność pod Chocimiem. Komisja natomiast nie zamierzała przyznawać żołdu dezerterom lub winnym rabunku. Drugim powodem nieporozumienia był sposób zapłaty. Delegaci żądali gotówki, a nie asygnat na województwa, grożąc założeniem żołnierskiej konfederacji, jeśli żądania ich nie będą spełnione.
W tym stanie rzeczy 18 marca przybył do Lublina oczekiwany z niecierpliwością hetman Sobieski. Od razu zbeształ delegatów za zamiary konfederacyjne w czasie, kiedy trzeba chwytać za broń. Upomniał też, że na podejmowanie takich decyzji nie otrzymali upoważnienia od swoich mandatariuszy. Delegaci opamiętali się i zgodzili tak na sądy, jak i asy-gnaty zamiast gotówki.
Wreszcie 31 marca marszałek koła wojskowego, zasłużony żołnierz, podczaszy mielnicki Franciszek Kobyłecki wygłosił przemówienie pożegnalne, w którym wytknął Rzeczypospolitej niedostateczną dbałość o swoich obrońców.
W tym czasie odwiedzali pana hetmana w Lublinie posłowie i wysłannicy zagraniczni. W imieniu kandydata stronnictwa austriackiego, księcia Karola lotaryńskiego, przybył pan Belchamps, od elektora
18
brandenburskiego Hoverbeck, chytry stary lis. Pojawił się Liliencron, poseł duński, a od Ludwika XIV nadeszły listy, w których król francuski protegował młodego księcia neuburskiego.
Ostatecznie jednak wynik sejmu konwokacyjnego był dla Sobieskiego niepomyślny. Stom i Pac nie zaniedbali niczego, by utrącić hetmańskie starania o zdobycie korony dla swojego kandydata, czy też dla siebie, o co mocno go podejrzewali.
Zgoda szlachty na pominięcie kandydatury piastowskiej była więc wyraźnym sukcesem stronnictwa austriackiego. Tym niemniej tajni agenci zagranicznych dworów nie szczędzili starań dla forsowania swoich mandatariuszy. Sypali szczodrze obietnicami, mniej pieniędzmi, choć już niektóre skarbczyki zaczęły uchylać swoje wieka.
Pan Sobieski wraz z Marysieńką nadal prowadzili agitację za Kondeuszem, bo na Neuburczyka, jako zbyt młodego wiekiem, pan hetman stanowczo nie chciał się zgodzić. Czy istotnie wierzył, że uda mu się doprowadzić do wyboru księcia, nie było wiadomo. Pan Pac sądził, że raczej umyślnie wysuwał zupełnie nierealną kandydaturę, maskując w ten sposób własne cele i ambicje, podsycane przez chciwą splendoru małżonkę. Jeśli jednak istotnie tak było, to musieli o tym mówić tylko ze sobą, w cztery oczy i przy zachowaniu największych ostrożności, bo niczym nie potwierdzili podejrzeń pana Paca.
Brat Eligiusz w czasie konwokacji roboty miał sporo, zwłaszcza po owej naradzie, która odbyła się z udziałem litewskich panów. Należało zrealizować powzięte na niej uchwały, co w znacznej mierze
19
ov dz ni< ca pc sz;
ją«
lat sił
spadło na jego barki. To z kolei zmuszało go do pewnej ruchliwości, bo poufne rozmowy trzeba odbywać w miejscach ustronnych, a nie w kancelarii poselskiej. Nie uchodziło bowiem, a zresztą i nie było wskazane, by nachodzili ją różni szaraczkowie, mnisi, a nawet i ludzie zgoła podejrzanej konduity. Toteż brat Eligiusz z konieczności opuszczał swój wygodny fotel w pobliżu kominka, czego bardzo nie lubił.
Tego wieczora też wracał z takiego spotkania, nawet nieco później niż zwykle. Rozmowa odbywała się w pustce, i mroku jezuickiego kościoła, skąd do królewskiego zamku miał niedaleko.
Wieczór był mroźny, śnieg migotał w świetle gwiazd i głośno skrzypiał pod stopami. Dwie czarne ściany Kanonii tworzyły wąwóz, u którego wylotu widział przed sobą białą płaszczyznę placu Kuchennego, a za nim wyniosłe zręby północnego boku zamkowej budowli. Od niej ciągnęło się skrzydło, w którym miał swoją komnatę.
Rozmyślał teraz raczej o cieple własnej izby niż o treści odbytej rozmowy. Mimo woli przyspieszył kroku, by wydostać się jak najprędzej z martwej ciszy uśpionego zaułka, kiedy raptem z wnęki w murze mijanej kamieniczki wysunęła się czarna, wysoka postać, tak jak i on otulona opończą, z kapturem nasuniętym na głowę.
Brat Eligiusz, przerażony niespodziewanym spotkaniem, stanął w miejscu czując, że nie zdoła zrobić nawet kroku dalej, jako że nogi przestały być mu posłuszne. Nieznajomy zbliżał się z wolna do niego.
— Brat Eligiusz? — padło pytanie rzucone głosem, który zakonnikowi wydał się znajomy.
— Czego chcesz ode mnie...? — wyjąkał przera-
20
żony. — Mnichem jestem, nawet skojca przy sobie nie mam.
— Nie chcę twoich pieniędzy... — Spomiędzy fałd czarnej opończy wysunęła się ręka z pistoletem. W świetle gwiazd zalśnił jego zamek, a wylot lufy swym czarnym okiem spojrzał w twarz Eligiusza. Ten zaczął spazmatycznie łapać powietrze otwartymi ustami.
— Co... co chcesz? Co robisz? Człowieku... litości! — wyjąkał wreszcie nieomal ze łkaniem.
To błaganie nie odniosło jednak skutku, bo w sekundę potem błysnęły iskry zamka, a z lufy buchnął płomień. Jego żar nieomal odczuł na twarzy, zanim upadł w śnieg z rozkrzyżowanymi ramionami.
Nie był jednak martwy. Widział nad sobą ciemną postać, która z dołu wydała mu się wielka niby wieża. Nieznajomy stał nad nim jakiś czas, potem zaśmiał się krótko i zniknął w ciemności. Brat Eligiusz leżał jeszcze dłuższą chwilę zdumiony, że nie tylko żyje, ale nawet nie jest raniony.
Wreszcie podniósłszy się z trudem, otrzepał odzież ze śniegu i powoli ruszył w stronę Zamku.
Dotarł do siebie na wpół przytomny ze strachu, ale i pochłonięty dociekaniem, co by to mogło znaczyć. Jednak wyjaśnienie otrzymał wcześniej, niż mógł się spodziewać, gdyż służebny pacholik zapukał zaraz do drzwi i wręczył mu rulonik papieru.
— Jest list do waszej wielebności — objaśnił.
— Dawaj i przygotuj kociołek z węglem do pościeli! Chcę zaraz lec, bom znużony!
Kiedy pacholik ruszył, by spełnić polecenie, brat Eligiusz rozerwał pieczęć i czytał:
„Pistolet nie miał kuli, aby anioł śmierci mógł za tobą iść dalej, dopóki nie opuści uniesionego miecza.
21Chcę, abyś zgon swój przeżywał nieraz, aż do tej chwili, która będzie dla ciebie ostatnią. Będziesz umierał wielekroć, jako i ja umierałem od męki, którą mi zadawałeś. Pisma tego nie podpisuję, gdyż i bez tego wiesz, kto ci je przesyła".
Kiedy pacholik wrócił z podgrzewaczem i wsunąwszy go w pościel obrócił się do wyjścia, ze zdziwieniem zauważył, że brat Eligiusz nie mógł rozwiązać zakonnego sznura, tak mocno latały mu ręce.
zer
owt.
dzk
niej
cars
poi;
szai
jąc
lata
sit
W czasie konwokacji książę Michał Radziwiłł również brał udział w obradach senatu. Przybył on do-Warszawy z małżonką Katarzyną, rodzoną siostrą hetmana wielkiego koronnego. Para książęca zamieszkała w swojej siedzibie, która wkrótce stała się jednym z głównych ośrodków życia towarzyskiego. Osoba litewskiego hetmana polnego stała bowiem niejako na styku dwóch zwalczających się stronnictw, co pozwalało przeciwnikom politycznym na wykorzystywanie salonów jego pałacu do spotkań dla dokonywania przetargów, wzajemnej obserwacji, rzadziej zawierania kompromisu w spornych kwestiach.
Żegoń dowiedział się, że do Stolina, jednej z posiadłości książęcych położonej nad Horyniem, ma wyruszyć nowy zarządca. Uzyskał więc audiencję u księżnej Katarzyny, ta zaś przyjęła go wielce przychylnie jako dworzanina swego brata.
Skutkiem tego, rzecz utrzymując w tajemnicy, Justyna znalazła miejsce w karecie małżonki owego zarządcy.
Markotno było Żegoniowi po odjeździe umiłowanej, ale czuł też i wielką ulgę zapewniwszy jej w ten
22
sposób należytą opieką i większe bezpieczeństwo, niżby je miała u pana Rudnickiego w Lublinie.
Mógł teraz całą uwagę poświęcić sprawom bieżącym, a było ich niemało. Ale jedna z nich najbardziej leżała mu na sercu, więc nią zajął się przede wszystkim.
Wkrótce potem Jawleński zagadnął go w czasie poufnej rozmowy:
__ Chcę zadać pytanie, które nurtuje mnie od
powrotu waćpana z wyprawy po pannę Białonurską.
— Zrób to waćpan zatem. — Żegoń uśmiechnął się nieco ubawiony tym wstępem. Zdawał sobie sprawę, że nie o błahostkę chodzi staremu, bo nie zwykł bez istotnego powodu zabierać głosu.
— Co waść zamierzasz uczynić z tym zakonnikiem? Jeśli gwałt mu zadasz, a nieopatrznie to uczynisz, przeciw hetmanowi, a nie tobie wrzask powstanie.
— I ja to wiem. Toteż długo rozmyślałem, jak z owym mnichem wyrównać rachunek. — Żegoń mówił wolno i na wpół do siebie, gniotąc w palcach kawałek wosku do odlewania pieczęci. — A było o czym rozmyślać, bo jego szybka śmierć z nieznanej ręki lub niby z przypadku nie stanowiłaby dla mnie dostatecznej zapłaty za owe dni męki, jakie mi zadał... On musi umierać powoli, umierać.nie raz, lecz po dziesięciokroć, skomląc do Boga o litość, jakem i ja skomlał, dopóki ducha z niego nie wycisnę!
Słowa te zostały wypowiedziane z taką zawziętością, że pan Jawleński spojrzał na Żegonia głęboko zafrasowany.
— Oby myśl o tej odpłacie nie zatruła waści duszy. Młodyś, z przebytego cierpienia rychło się
23
ik
zer ow dzi nie' cai po sza
jąc
lat; sił !
otrząśniesz, zemstę ostaw sprawiedliwości boskiej.
— Zbyt wiele Bóg miałby do roboty, gdyby chciał ludzi w tym wyręczać. Moja to sprawa i Bogu jej nie poruczę!
— Co zatem zamierzasz?
— Nie pytaj waść! — nieco opryskliwie rzekł Damian. — Nie zwykłem mówić, co zamierzam!
— Jak chcesz... — Pan Jawleński oparł się łokciem o stół i sięgnął po swój ulubiony nożyk. Siedział z opuszczoną głową i w zamyśleniu spoglądał na jego wahadłowy ruch. Odezwał się dopiero po chwili:
— Nie wolno jednak tracić z oczu i innych zadań. Zwłaszcza teraz, kiedy mamy tu tak wielki zjazd i waży się tyle spraw.
— Naprawdę gorąco będzie, kiedy zacznie się elekcja.
— Toteż już teraz należy być na ów czas przygotowanym.
— Masz rację, mości panie Jawleński. Zresztą jak zawsze... — Żegoń uśmiechnął się. — Czyli, mówiąc po prostu, uważasz waść, że za mało wiemy, co się dzieje?
Jawleński skinął głową i podrzuciwszy nożyk do góry, złapał go w dłoń.
— W istocie jest konieczne, abyśmy powiększyli liczbę ludzi w naszej służbie.
— Hm... Dobrze byłoby pogadać z ową panną Borzęcką. Jak sądzicie?
Jawleński spojrzał na Zegonia porozumiewawczo.
— Chyba nie będzie to trudne. Już parę razy pytała mnie o was. Niby w trosce o pannę Justynę, ale zawsze owa troska kończyła się na waszej osobie.
24
— Postaram się tedy zaspokoić jej ciekawość, a i własną takoż.
— Byłby ktoś jeszcze?
— Być może... — Żegoń zastanowił się. — I to bardzo dla nas użyteczny. Niejaki Werner, kreden-carz samego wiedeńskiego posła. Już oddał mi przysługę, wprawdzie mocno przyciśnięty. Ale kto raz posłużył, ten posłuży i więcej, choćby ze strachu.
— To istotnie byłby dla nas cenny człek. Z nim. takoż trzeba pogadać.
Żegoń skinął głową.
— Zrobię to bez zwłoki. Poza tym przykażę Steg-manowi, by i on poszukał pomocników. To będzie kosztowało, ale tydzień temu otrzymałem od hetmana list i nieco grosza.
— I cóż pisze jego wielmożność?
— Mam zgodę, by w razie potrzeby używać ludzi pałacowej gwardii.
— Prosiliście o to?
— Tak. Na wszelki wypadek, po owej wyprawie. Nie chcę korzystać z czyjejś przychylności, bo nie zawsze można na nią liczyć. Toteż Suchowolski dostał rozkaz, aby udzielać mi pomocy.
¦ Jawleński skinął głową.
— Słusznie. Może się przydać.
— Już się przydała...
— Tak'? — Jawleński uniósł brwi do góry. — Do czego?
— Chyba nie zapomnieliście o Haganie? Za jego pomoc dałem mu czas do ukrycia, ale teraz już go szukam. Warszawy w obecnym czasie nie opuścił, toteż spodziewam się, że rychło wpadnę na jego ślad.
— Szukacie go przy pomocy pałacowej załogi? — zdziwił się stary.
25
I
jak
zerv
owe
dzie
niej;
cars
poi?
szać
jąc
lataj
sił
— Owi dragoni, którzy ze mną byli, widzieli go. Było ich dziesięciu, ale wybrałem z nich sześciu najsprytniejszych i przykazałem pełnić służbę nie na Zamku, ale po oberżach. Dostają pieniądze na piwo i obietnicę dobrej nagrody temu, który odnajdzie Hagana.
— Istotnie, przy jakim takim szczęściu powinni go spotkać — mruknął stary, po czym dorzucił: — Jeśli uda się go pojmać, co zamierzacie z nim uczynić?
— Jak to co? — zdziwił się Żegoń. — Pójdzie pod hetmański sąd!
Jawleński pokiwał głową.
— No właśnie. Tego się spodziewałem... A potem kawał sznura i Hagana nie będzie.
— Na nic innego nie zasłużył.
— Ale żywy Hagan da ci więcej niż martwy! Żegonia nie można było jednak przekonać tak
łatwo.
— Strażnika przy nim nie postawię. Zgodzi się służyć, a potem mi umknie. I tak oto, mając go w rękach, ostanę za głupka!
— W nowej służbie musi widzieć większą korzyść, wtedy nie umknie. Przez niego możesz dotrzeć i do innych, tych, co mu rozkazują.
Tym razem Damian zawahał się.
— Jeszczem go nie ujął — mruknął. — Będzie czas o tym gadać, jak go pojmiemy.
— Ale rzecz należy obmyśleć zawczasu. Dlatego już teraz o tym mówię.
— Warto by takoż pomyśleć jeszcze o jednym... — Żegoń poniechał dalszego sporu o Hagana. — Mam na myśli owego Syrynia, którego trzyma przy sobie Eligiusz po zabitym Innowickim. To takoż jeden z lu-
26
dzi Paca. Trzeba będzie dowiedzieć się, co to za człek?
— Już to zrobiłem... — Stary kancelista zmrużył lekko jedną powiekę. — Toteż ostaw go waść mnie.
Żegoń popatrzył na niego z uznaniem.
— Dlaczego nie? — rzucił z uśmiechem. — Wy lepiej to zrobicie niż ja!
W parę dni potem, poszukując we wschodnim skrzydle pana Suchowolskiego, natknął się na pannę Borzęcką. Witając ją zastanawiał się jednocześnie, czy owo spotkanie istotnie jest przypadkowe. Jednak na uśmiech panny odpowiedział również uśmiechem i rzekł dwornie:
— Wierzę, że dzień będę miał szczęśliwy, skoro rankiem spotkałem waćpannę...
— Tak waść mniemasz? — Pytaniu towarzyszyło wiele obiecujące spojrzenie.
— Nie mniemam, lecz jestem pewny! Waćpanna przyniosłaś mi już raz szczęście!
— Ja? — zdziwiła się. — A kiedyż to?
— Udzielając owej wiadomości o karecie! Wielce mi ona pomogła w odszukaniu mej lubej!
— Rada bym i nadal służyć waćpanu pomocą, jeśli niewieścia na coś się zda!
— Doprawdy!? — wykrzyknął z akcentowaną radością. — Toż waćpanna będziesz mi dobrodziejką! Jako mysz w dziurze siedzę i mało wiem, co się na dworze dzieje, a przyznać muszę, że ciekawość była zawsze moją słabą stroną.
— Chętnie tedy będę ją zaspokajać, jeśli nadarzy się okazja widzieć waćpana. Nawet ośmieliłam się zajść do kancelarii w nadziei, że waści spotkam,
27
zer
ow
dZl:
nie
car
poi
sza
jąc
łata
sil
alem odeszła z kwitkiem... — Westchnęła z udanym smutkiem, bo towarzyszyło temu westchnieniu przekorne spojrzenie.
— Nic mi o tym nie mówiono! — skłamał gładko Damian. — Czyżbym waćpannie był potrzebny?
— Może i tak...
— Czymże mogę usłużyć?
— Nie usługi szukałam, jeno paru przyjaznych słów, bo naszła mnie taka melancholia, żem była bliska płaczu!
— Współczuję waćpannie i wielcem rad, żeś pociechy u mnie szukała. A że do tego nie przyszło, takoż poniosłem uszczerbek, bom stracił okazję do usłyszenia nowin.
— A właśnie! Od tych zaś aż się roi, chociaż są to wszystko plotki i domysły. Jedno wiem na pewno, że niedawno odbyła się poufna narada panów Paców z baronem Stomem. \
— Naprawdę? I o czym radzili?
— Ba! Żebym to wiedziała! Zresztą nikt tego nie wie. Gadali tylko we czterech, jako że i ów zakonnik, zaufany barona, brał w niej udział.
— Jeszcze nieraz będą ze sobą gadać, bo coś knują. Ale co? — zastanawiał się Żegoń.
— Rozumiem, że ciekawiłoby to hetmana — rzekła z niewinną minką panna.
— Dlaczego aż hetmana? Ciekawi to przede wszystkim mnie!
— Ale waćpan jesteś jego zaufanym człowiekiem...
— Skąd to waćpanna wiesz? — rzucił Zegoń zaskoczony tak otwartym postawieniem sprawy.
— Była o tym mowa na pokojach królowej.
— To wielki dla mnie zaszczyt — rzucił z przekąsem Damian.
28
__ Kiedy pan hetman tu przybędzie? — Panna
Borzęcka zmieniła temat. — Bo trzeba waści wiedzieć, że ja, tak jak i Juta, za nim stoję!
— Sam tego nie wiem, jako że z hetmanem nigdy nic nie wiadomo. Ale cieszy mnie, że mu sprzyjasz.
— Hetmana szanuję, a waści... lubię. — Panna Borzęcka przyłożyła koniec paluszka do piersi Damiana, patrząc mu jednocześnie w oczy.
Było to spojrzenie pełne utajonej obietnicy i Żegoń musiał skarcić się wewnętrznie, bo przez chwilę uległ jego urokowi.
— Zatem usłyszę, o czym jeszcze mówiono na pokojach miłościwej pani?
— Przed przybyciem hetmana już czegoś się dowiem. Ale chyba nie muszę się spieszyć?
— Może coś więcej o jego przybyciu będą mogli powiedzieć w kancelarii mniejszej. Tam postaram się zasięgnąć języka.
Wkrótce Damian pożegnał zalotną pannę, a następnego dnia znalazł okazję, by z imć kreden-carzem odbyć rozmowę w cztery oczy.
Pan Werner początkowo nie chciał nawet słyszeć o dawnej konfidencji i dopiero groźba zdemaskowania już raz wyświadczonej przysługi, a może i pokusa obiecanej wysokiej nagrody przełamała jego opór. 2 wyniku i tej rozmowy był więc Żegoń zadowolony.
W DRODZE
zer owi dzi« nie car po:
SZL
jąc lat
Nieufnym spojrzeniem obrzucały posterunki Zawieję i Debeja, kiedy ci opuszczali obóz pod Chocimiem. Strój jednego turecki, drugiego tatarski, broń oraz rzędy koni mogły stać się powodem niebezpiecznych omyłek, gdyby nie asysta pana Łysoboka i obu braci Lisieckich. Oni to opowiadali się strażom, odprowadzając poza ich linie swoich towarzyszy.
Wreszcie po ostatnich uściskach Zawieja obrócił konia i już nie oglądając się za,siebie ruszył cwałem w białą, pokrytą śniegiem płaszczyznę stepu.
Pozostała trójka jeszcze długą chwilę spoglądała za malejącymi szybko sylwetkami. Stały się wkrótce już tylko dwoma czarnymi plamkami na białym tle, dopóki nie zniknęły we mgle odległej przestrzeni.
¦— Niechże ich Bóg prowadzi — mruknął pan Ge-deon zawracając konia. ¦—¦ W niebezpieczną wdali się imprezę. Wracamy, panowie bracia! — rzucił już głośniej, trącając swego wierzchowca ostrogą.
Zawieja nie pierwszy raz przemykał się w przebraniu, toteż znowu doświadczał podobnych uczuć, jakie musiała przeżywać ścigana zwierzyna. Tym razem jednak — z czego zdawał sobie sprawę —
30
pościg za uciekającymi Turkami był wyjątkowo zażarty. Szczególnie niebezpieczni byli chłopi, którzy ciemiężeni przez, tureckiego najeźdźcę mścili się na nim, gdzie mogli. Zdobycie konia, broni jak i odzieży uciekiniera również miało znaczenie, bo dla ubogiego wieśniaka był to majątek. Nad pojmanymi zaś dla zaspokojenia zemsty pastwili się w sposób okrutny, zanim wreszcie zadali im śmierć.
Ze spotkaniem większej lub mniejszej grupy trzeba było liczyć się w każdej chwili, za każdym pagórkiem, w każdym jarze, za każdym skupieniem młodych chojaków, krzaków czy chaszczy, wśród nadbrzeżnych trzcin, a nawet pojedynczej zagrodzie, gdzie mogli zaczaić się w odrynie czy stodole. Toteż ostrzegano Zawieję w obozie głównie przed chłopami, którzy zorganizowani w grupy grasowali w okolicach swoich wsi.
Jechali przeto w stanie ciągłej czujności, lustrując teren dookoła.
Nastała wczesna zima i leżący śnieg stanowił jasne tło, na którym widać było wszystko jak na talerzu, las bez liści też pozwalał wejrzeć weń głębiej niż latem. Ułatwiało to kontrolowanie okolicy, ale też. i samemu trudniej się było skryć.
Po naradzie postanowili w razie spotkania innych zapóźnionych uciekinierów do nich dołączyć, bo zdemaskowanie raczej nie groziło, a w gromadzie łatwiej było o obronę.
Ale w miarę posuwania się na południe takie spotkanie zaczęli uważać za coraz mniej prawdopodobne. Fala uciekających po fchocimskiej klęsce przepłynęła już kilkanaście dni temu, a jeśli pozostali jacyś maruderzy, to mało mieli szans, by przedostać się ku swoim, gdyż chłopi polowanie na zbiegów
31
prowadzili zbyt zawzięcie. Spokojniejsze tereny, bo gęściej obsadzone przez tureckie załogi, znajdowały się dopiero bliżej Cecory.
Wielce też trudnym było zdobywanie paszy dla koni, zwłaszcza w pierwszym okresie jazdy przez teren Mołdawii. Wzięli wprawdzie ze sobą nieco owsa, ale było to tylko słabe wzmocnienie tej mizernej paszy, jaką można było zdobywać na szlaku, zwłaszcza w najgorszych, pierwszych dniach podróży.
Turcy obsadzili załogami przede wszystkim grody i zamki po obu stronach Prutu, dla zabezpieczenia -szlaków przemarszu swoich wojsk i transportów zaopatrzenia. Im zaś dalej było od tych szlaków, tym mniej załóg tureckich i większe niebezpieczeństwo •dostania się w chłopskie ręce. Postanowili więc nie odjeżdżać zbytnio od rzeki, strzec się zbrojnych gromad, ale i omijać grody oraz twierdze. Jeszcze w obozie ustalili kierunek jazdy nieco okrężny, bo lewym brzegiem Prutu. Potem dopiero postanowili skręcić już wprost na południe i przez Jedynce i Biel-ce podążyć ku dalekiej Isakczy; tam zaś przedostać się na drugi brzeg Dunaju już w granice otomańskie-go imperium.
Jechali bezdrożami utrzymując kierunek dzięki słońcu, które od czasu do czasu majaczyło świetlistym kręgiem zza cienkiej przesłony chmur. Teren był przeważnie otwarty, ale falisty, toteż zdawali sobie sprawę, że najniebezpieczniejsze są chwile, kiedy przebiegali przez szczyty pagórków. Mogli być wówczas dostrzeżeni z daleka, bowiem rysowali się ostro na tle nieba.
Ale czas upływał, dobrze wypoczęte tureckie bachmaty szły raźno, posuwali się więc szybko i nie
32
spotkali nikogo. Około południa przystanęli na krótki popas, dali koniom po parę garści owsa i wnet ruszyli dalej.
Wreszcie światło dnia zaczęło przygasać i trzeba było rozejrzeć się za miejscem na nocleg. Jechali brzegiem jaru szukając dogodnego zjazdu. Po pewnym czasie znaleźli pochyły stok, którym letnią porą pasterze sprowadzali stada do wodopoju, gdyż dołem jaru płynęła rzeczka. W pobliżu, za kępą nadbrzeżnych krzaków, ujrzeli opuszczony szałas. Żerdzie, z których był zrobiony, pokrywała gruba warstwa zwietrzałego i wymytego przez deszcze siana.
Zatrzymali się, bo miejsce na nocleg było nadspodziewanie dobre. Mieli pod ręką wodę i lichą wprawdzie, ale paszę dla koni. Ogień takoż udało się rozpalić, bo żerdzie szałasu były dobrze wyschnięte, a resztki jakichś gałęzi, znać przyciągnięte tu przez pastuchów, leżały obok czarnego kręgu popiołu i węgla — śladu dawnego ogniska. Wnet więc i oni rozpalili ogień bacząc, by nie dawał dymu, a do powieszonego nad nim kociołka wrzucili kaszę i parę kawałków wędzonego mięsa z tureckich zapasów. Lepszy byłby wprawdzie kawałek słoniny, ale tej, jako pochodzącej od nieczystych zwierząt, Turcy nie jedli.
Tymczasem ściemniło się już zupełnie. Toteż po spożyciu gorącej strawy, mimo kożuchów, które mieli na sobie, okryli się mocno opończami i legli za pozostałą ścianą szałasu. Tę postanowili rozebrać dopiero następnego dnia, na poranny posiłek dla koni.
Spanie nie było wygodne, budzili się kilkakrotnie, bo zimno dawało się we znaki, ale noc minęła spokojnie. O pierwszym brzasku podrzucili koniom
3 — Koło fortuny
33
III
jak zerv
owe dzie niej car poi sza
jąc
lat sił
resztę siana, porąbali pozostałe żerdzie i znów pokrzepieni gorącym posiłkiem ruszyli w dalszą drogę. Jak zwykle małomówny Debej lustrował okolicę. Teren stawał się coraz bardziej płaski, coraz gęściej porośnięty płatami lasów. Ciemna, prawie czarna zieleń świerków i jodeł miejscami przesłaniała horyzont, ostro odcinając się od białej przestrzeni pokrytych śniegiem pól. Wyczuwali po miękkości gruntu, że były uprawne, więc w pewnej chwili Debej obrócił się w siodle.
— Wieś musi być gdzieś blisko.
— Myślę, że za którymś z tych lasów. Ale dymu nie widać.
— Dlatego, że wiatr ciągnie mocno.
— Wczoraj dzień minął szczęśliwie. Może i dzisiejszy obejdzie się bez przygody...
— Nie licz na to. Wczoraj byliśmy jeszcze w pasie bliskim naszych wojsk, więc chłopi nie mają już tam kogo szukać. Im jednak dalej od polskiego obozu, tym łatwiej będzie ich spotkać.
— Do czasu, aż nie znajdziemy się pomiędzy zamkami obsadzonymi przez Turków. Zresztą fala zbiegów już przeszła, więc mamy szansę i dziś przemknąć szczęśliwie.
— Oby Allach tak chciał... — westchnął Tatar, a po chwili dorzucił: — Lepiej jednak, choćby nałożywszy drogi, skorzystać z owych lasów, których tu coraz więcej.
Wkrótce z uczuciem odprężenia zagłębili się pomiędzy drzewa. Las był świerkowy, toteż pod jego zwisającymi gałęziami zalegał mrok. Debej utrzymywał kierunek i jadąc przodem prowadził swego bachmata bez zatrzymania i wahań.
Minęło już południe i właśnie rozważali, gdzie
~ 34 ~
stanąć na popas, kiedy drzewa przerzedziły się i wyjechali na drogę przecinającą leśny gąszcz.
Zatrzymali się na niej i stali nieruchomo, przez dłuższą chwilę nasłuchując czujnie, ale panowała zupełna cisza. Jedynie z góry dochodził lekki szum wierzchołków drzew, po których ciągnęły podmuchy
wiatru.
__ Może skorzystamy trochę z tej drogi? — zaproponował Zawieja. — Wiedzie prawie na południe, będzie szybciej niż borem.
Debej bez słowa ruszył koniem i jechali jakiś czas wyciągniętym kłusem. Wierzchowce szły raźno, co i raz potrząsając łbami, widać też zadowolone z możliwości rozgrzewki. Kiwając się miarowo w kulba-kach wciąż nasłuchiwali, czy stuku kopyt nie zakłóci obcy dźwięk.
W pewnej chwili spostrzegli z boku usypisko głazów, a za nim biegnącą w górę skalną ścianę. Droga omijała jej cypel ostrym łukiem, dalej znów zagłębiając się w leśny mrok.
Minęli zakręt i nie zjeżdżając w bok, zadowoleni z szybkiej jazdy, kłusowali ostro dalej. Dopiero po pewnym czasie Zawieja, dojrzawszy gęste skupisko chaszczy i młodych chojaków, zdecydował:
— Staniemy tu na południowy postój. Jest się gdzie skryć.
Debej powściągnął konia szukając wzrokiem najbardziej osłoniętego miejsca. Raptem zza drzew doleciał ich jakiś ochrypły głos, a zaraz po nim wybuch śmiechu. W następnej zaś chwili na drodze ukazał się oddział zbrojnych jeźdźców. Było ich, jak od razu ocenił Zawieja, około dziesięciu. Ubrani w krótkie kożuchy i baranie czapy, nie wszyscy siedzieli w siodłach. Bro