WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ zen owe dzie niejc carsi pola szać jąc I lata, sił ;¦, Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektował KONSTANTY M. SOPOĆKO Redaktor ANDRZEJ BOGUSŁAWSKI Redaktor techniczny JADWIGA JEGOROW ) Copyright by Wydawnictwo rj„.-_x—' ~ Narodowej U ISBN 83-11-06453-9 KONSZACHTY 5 grudnia 1673 roku prymas Floryan Czartoryski, jako interrex, oficjalnie obwieścił uniwersałem bezkrólewie w Rzeczypospolitej. Jednocześnie zwołał sejm konwokacyjny do Warszawy, postulując, by poza normalnymi dla tego sejmu sprawami — a więc ustaleniem pactów conventów oraz miejsca i czasu sejmu elekcyjnego — zajął się również sprawami skarbowo-wojskowymi, które z powodu zagrożenia kraju były najpilniejsze. Sejm ten był zwoływany w okresie bezkrólewia, potem następował elekcyjny, dla wyboru króla, i wreszcie koronacyjny. Na nim nowy władca zaprzysięgał pacta conventa, czyli zobowiązanie wobec szlachty, którymi ta uwarunkowała jego koronację. Zapowiedzią zgodnego nastroju było jednomyślne powołanie na marszałka miecznika koronnego Bie-lińskiego, stronnika królowej Eleonory i powinowatego prymasa. Obrady szły więc gładko, w atmosferze ulgi z powodu jeszcze pomyślnych wieści, a to o zajęciu Jass przez Sieniawskiego i odwrocie Kapłana baszy. Przyczyniły się do tego również i apele prymasa Czarto- zerw oweg' dziej.' niejal carsts pola szać jąc k lata, sił zi ryskiego, głównego stronnika dworu, jak i hetmana Sobieskiego. Wzywali obaj do pojednania wobec nieuchronnej nowej wojny z Turcją. Zajęto się więc przede wszystkim sprawami pieniężnymi i wojskowymi, bo te miały ze sobą ścisły związek. Podskarbi Mbrsztyn przedstawił sytuację skarbową. Stwierdził, że księża świeccy w ślad za zakonnymi nie wpłacili podatku pogłównego. Ponieważ i Żydzi także nie dopełnili tego obowiązku, przeto brakowało w skarbie pół miliona złotych. Doradzał pan podskarbi jak największy pośpiech w dokonaniu elekcji — w czym zresztą wszyscy byli zgodni -— i wzywał do utworzenia komisji wojskowej dla obrachunku z poborcami; proponował też odłożyć do sposobniejszej pory sądy nad żołnierzami za wyrządzone przez nich krzywdy. Zaraz po podskarbim przemawiał biskup Wierz-bowski zgłaszając dwa wnioski: aby natychmiast wezwać na konwokację obu hetmanów wielkich oraz ustalić, gdzie będzie pracowała proponowana przez podskarbiego komisja. Pierwszy z tych wniosków zatwierdzono od razu, nad drugim dyskutowano przewlekle, ostatecznie naznaczając miejsce pracy komisji w Lublinie. Z kolei wysłuchano rotmistrza chorągwi pancernej Jana Oleśnickiego, przedstawiciela wojska; odczytał on skargę na uszczuplenie sił zbrojnych, nienależyte wyposażenie artylerii, ponadto zaapelował: „aby zrujnowany żołnierz każdej ćwierci krwawymi cieszył się zasługami", a także: „aby tych strat i krwie, którą ochotnie na tej kampanii dla zaszczytu Rzeczypospolitej wylał, chciała być pamiętną i nie niewdzięczną". Przyszło jednak i do pomstowania na żołnierzy, głównie dragonów, ci bowiem rabując wsie w ten sposób odbierali sobie zaległy żołd. W rezultacie podkomorzy kaliski Krzycki proponował, by ustanowić dla każdego wojewody komisarza marszowego w celu ochrony ludności przed rabunkiem. Uznano sprawę za ważną i pilną, zostali więc wybrani deputaci dla przeprowadzenia wojsk litewskich i koronnych. Oni mieli dbać o zaopatrzenie ciągnących oddziałów. W tym czasie hetman Sobieski przebywał w swojej Żółkwi, ale nie był to pobyt wypoczynkowy. Zaprzątało głowę hetmana lokowanie żołnierzy na zimowe kwatery, prowadził ożywioną wymianę listów z Doroszeńką, bo chciał przyciągnąć atamana ku sobie, a szansa ta właśnie pojawiła się z powodu militarnego nacisku Romadonowskiego. Nie spuszczał też hetman z oczu Kamieńca, utrzymując kontakt z otaczającymi go polskimi chorągwiami. Przyszło wprawdzie pismo od królowej Eleonory z uprzejmym zaproszeniem na konwokację i wyrazami nadziei, że hetman i marszałek wielki zjawi się z tego powodu w Warszawie, ale jechać nie miał ochoty i czasu. Natomiast przybyli wreszcie do stolicy oczekiwani przez dwór obaj Pacowie. Wzmogła się zaraz działalność stronnictwa austriackiego, a z nią i opozycyjne nastroje. Już następnego dnia odbyła się w pokojach królowej poufna konferencja, w której jednak tym razem, za poradą Stoma, Eleonora udziału nie brała. Zasiadło przed kominkiem szczupłe grono osób, bo tylko pan hetman Michał Pac, kanclerz Krzysztof Pac, poseł Stom i przeważnie milczący brat ze ov\ dz nie cai po SZ< jąc lat. sił Eligiusz, który zdawał się drzemać w swoim fotelu, jakby rozmowy w komnacie mało go w istocie obchodziły. — Zechciejcie, wasza wielmożność — powiedział hetman do barona — objaśnić nas pokrótce, jak przebiegały obrady? — Jego eminencja prymas, choć nieobecny, raczej panuje nad sytuacją, zresztą pan Sobieski, o ile wiem, nie dąży do wszczynania waśni. Skarb jest pusty, zaległy żołd nie opłacony, więc jak dotąd to są główne tematy przemówień. Sprawami politycznymi mniej się zajmowano, a o taktyce na najbliższy czas mówiliśmy z miłościwą panią tylko ogólnie. — Cóż ona sądzi o szansach? — Własne wydają się jej lepsze niż przeciwników — odparł ostrożnie Stom. — Kandydatura księcia Kondeusza wysuwana przez pana Sobieskiego jest mało realna, gdyż Ludwik chce na polskim tronie widzieć Filipa Wittelsbacha, syna księcia neu-burskiego. Ta rozbieżność kandydatów wielce powiększa nasze szansę. Ale z panami szlachtą niczego nie można być zbyt pewnym. — Baron uśmiechnął się ironicznie. — Właśnie! — odezwał się Krzysztof Pac. — Czy Sobieski nie zdaje sobie sprawy, że bez zgody francuskiego króla kandydatury Kondeusza nie przeforsuje? Trzymanie się zatem jego osoby wygląda mi na zasłonę dla właściwego celu, do którego dąży! Stom poprawił kryzę i skrzywił się lekko. — I to niewykluczone. Powiedziałbym, że bardzo prawdopodobne... — A szansę księcia Karola? Jak miłościwa pani przyjęła nasze propozycje, by łączyć wybór Lota-ryńczyka z jej małżeństwem? Czy zgodziła się? 8 — Owszem... — Stom z wolna schylił głowę. — To dobrze! — ucieszyli się Paeowie, a Michał ciągnął: — Dobrze dlatego, że miłościwą panią szlachta darzy szacunkiem i sympatią, przez co, jeśli to rozgłosimy, pozycja księcia stanie się tym mocniejsza! — Słusznie — poparł brata litewski kanclerz. — Oto pierwszy punkt do wykonania. Bracie Eligiuszu — zwrócił się do milczącego mnicha — zechciej pamiętać, bo niczego, o czym tu mówimy, pisać nie należy, a ty przecież będziesz wykonawcą naszych postanowień. — Nic nie uchodzi mojej uwadze, wasza wiel-możność — uspokoił kanclerza braciszek. — A zapominać nie zwykłem... Wszedł pacholik z winem. Rozstawił sprawnie kielichy, po czym na znak barona, który w zastępstwie królowej był gospodarzem spotkania, wysunął się z komnaty zamykając cicho drzwi. — Prymas takoż przychylny tej myśli — znów zabrał głos litewski hetman. — Ale jest jeszcze jedna sprawa, a mianowicie musimy wystąpić o mocniejsze poparcie wiedeńskiego dworu dla naszych starań. Myślę, że nie szkodziłoby oprócz sakramentu ukazać szlacheckim oczom i ostrze miecza! To dobrze robi różnym krzykaczom, a zwłaszcza tym z żołnierskich szeregów, co tak gardłują za panem So-bieskim. Oni bardziej szanują siłę niż ta niesforna banda szlachecka. Czy w tej materii poczyniliście starania, wasza wielmożność? —-Pac zwrócił spojrzenie ciemnych, bystro patrzących oczu na Stoma. Ten zanim odpowiedział, upił nieco wina, po czym przesunął końcami palców po wargach. — Niedawno właśnie przyszła w tej sprawie po™ post. zerw dziej< niej a carst pola szać jąc 1 lata, sił i ufna wiadomość. Już wydano rozkazy regimentom, które mają podsunąć się ku granicy śląskiej, czego nie zamierzamy otaczać tajemnicą. — To słuszna decyzja — przyklasnęli obaj Paco-wie, a Michał zauważył: — Myśmy na Litwie takoż niejedną godzinę spędzili na naradach z przyjaciółmi naszej sprawy. Różne padały głosy i mądre, i zgoła głupie, ale przecież parę myśli warto by rozwinąć i zastanowić się nad obleczeniem ich w czyn. — Słucham, wasza wielmożność. — Baron pochylił się do przodu i z zaciekawieniem spoglądał na hetmana. Zdawał sobie sprawę, że nie posłyszy mało znaczącej i mętnej propozycji, lecz konkretną i przemyślaną, którą ostrożny Litwin podaje tylko w tej formie. — Trzeba dążyć do tego, by elekcja odbyła się jak najpóźniej... -— Dlaczego? Co nam to da? — Stom na moment uniósł brwi do góry, — Wielu naszych popleczników pochodzi ze Żmudzi, z ziemi witebskiej, smoleńskiej i innych, leżących na kresach Litwy. Zbyt wczesny termin uniemożliwi im dotarcie na czas, a tym samym pozbawi nas głosów. — Przecież obradować będą posłowie. — Jednak z tłumem swoich wyborców za plecami. Duża to podpora dla jednych, zawada dla drugich. Ale jest jeszcze i inna przyczyna. Im później odbędzie się elekcja, tym mniej przybędzie delegatów żołnierskich, naszych przeciwników. Sytuacja militarna pogarsza się szybko, każdy dzień wzmaga napięcie i niebezpieczeństwo tureckie. Wojsko będzie więc miało co innego na głowie, nie obiór króla. 10 Stom uśmiechnął się, kiwając głową. — Zupełnie słusznie... Zupełnie słusznie... — powtórzył. — To dobra rada i z takim żądaniem należy wystąpić. Oczywiście jako uzasadnienie podając tylko pierwszą z przyczyn. — Są jeszcze i dalsze propozycje dotyczące obrad. Otóż winniśmy żądać, by kandydat do tronu był kawalerem i zaślubił wdowę po Michale dla utrzymania sojuszu z Wiedniem. Wniosek ten da nam takoż i drugą korzyść, bo uchwalony zabezpieczy przed osobistą kandydaturą Sobieskiego, a ta jest na pewno jego cichym zamiarem. Stom uderzył dłońmi o poręcze fotela. — To przednia myśl! Tuszę, iż zyska uznanie najjaśniejszego pana. — Już uznanie waszej ekselencji mnie cieszy — rzekł z przelotnym uśmiechem Pac, "a brata Eligiusza, który nie spuszczał oczu z rozmawiających, naszło podejrzenie co do właściwego znaczenia tego uśmiechu. Zabrał głos litewski kanclerz: — Właśnie z takim a nie innym postulatem proponujemy wystąpić po rozważeniu szans, jakie mają kandydaci. Liczą się właściwie dwaj — nasz i stronnictwa francuskiego. Bo Wilhelm, syn elektora, książę duński Jerzy, czy wreszcie siedmiogrodzki Apaffi nie są popularni i szali na swą korzyść nie zdołają przeważyć. Obawiać się zatem musimy tylko Francuza. Ale słabością tego stronnictwa jest brak jednomyślności co do osoby kandydata. Wiemy, że Ludwik poleca im Neuburczyka, Sobieski jednak tę propozycję ponoć odrzuca, będzie więc obstawał przy swoim Kondeuszu. Rzecz zatem rozważywszy głębiej dochodzę do przekonania, że kon- 11 flikt to pozorny. Jaki tam sobie jest ten zadzierzy-sty indor, to w każdym razie nie jest głupi, a sztuczek nauczył się wojując z Tatary. On dobrze wie, że Kondeusza wbrew Ludwikowi nie uda mu się ściągnąć do Polski, nawet jeśliby i został wybrany. Do czego zatem dąży? Czy nie do ukrycia się za osobą owego księcia, aby w ostatniej chwili ukazać rozognionej sporami szlachcie siebie, wielkiego pogromcę tatarskiej hołoty! I może osiągnąć sukces, bo wykazał, że umie zyskać popleczników! Baron Stom słuchał przemówienia pana kanclerza, kiwając głową potakująco, ten zaś ciągnął dalej: — Musimy zatem przeszkodzić jego zamiarom. Jeśli zalecenie, że król ma być w stanie bezżennym, przejdzie, będzie to wiele, ale trzeba jeszcze mocniej zagrodzić dojście do tronu panu Sobieskiemu. Dążąc do tego celu, należy postawić pod obrady i drugi wniosek: wykluczający mianowicie kandydaturę rodzimą, którą ogólnie nazwałbym piastowską, dla waśni i niezgody, jaką by wywołała. Baron tym razem nie od razu udzielił odpowiedzi. Chwilę zastanawiał się, po czym powiedział z wahaniem: — Myśl niezgorsza, ale sprzeczna z dotychczasową praktyką. Przecież król Michał, świeć, Panie, nad jego duszą,, był naszym kandydatem. — To cóż z tego? I małoż jego osoba wywołała waśni? Mądry uczy się na błędach. Nie chcemy popełnić ich po raz wtóry! — Nikt tego nie będzie podnosił — zauważył litewski hetman. — A jeśli nawet, dość znajdziemy argumentów dla poparcia naszego żądania. Tym zajmą się już nasi ludzie! — Zatem zgoda — oświadczył Stom, znów sięgając 12 po kielich. — Przystępujcie, wielmożni panowie, do działania, a ja objaśnię miłościwą panią i pocieszę, bo wydaje mi się, że zyskujemy przewagę. A jeśliby przeszły te wnioski, można być zgoła dobrej myśli! ~ Proponuję rozważyć jeszcze jedną możliwość... — nieoczekiwanie odezwał się brat Eligiusz. Stom spojrzał z niechęcią na swego sekretarza i marszcząc brwi rzucił ozięble: — Co macie na myśli? — Ożenek pana Sobieskiego z miłościwą panią — odparł spokojnie braciszek, kręcąc młynka palcami splecionych na brzuchu dłoni. — Ożenić Sobieskiego...? — Obaj Pacowie ze zdumieniem spojrzeli na mnicha. — Cóż wam przyszło do głowy?! Przecież już żonaty! — Ale gdyby był bezżenny, to nie byłaby myśl najgłupsza. Za koronę wyrzeknie się na pewno i Ludwika, i swoich stronników. A nasz cesarz zyskałby najlepszego w Europie wodza. — Gdyby był bezżenny — mruknął kpiąco Stom. — Ale nie jest! Brat Eligiusz zerknął na' Paców, po czym zakrył oczy powiekami i spytał cicho: — A gdyby był? Stom znieruchomiał na chwilę, a potem wybuchnął gniewnie ściągając brwi: — Nie chcę słyszeć takich słów! Niegodne są szlacheckich uszu i chrześcijańskiego sumienia! Dziwno mi, że zakonna szata jeszcze się trzyma na waszych barkach! Brat Eligiusz tylko uśmiechnął się lekko, gdyż dostrzegł nieznaczny gest dłoni litewskiego hetmana. Baron obrzucił wręcz już wrogim spojrzeniem swego sekretarza i powrócił do przerwanej dyskusji: 13 zerv owe: dzie niej; cars poi, sza< jąc lata sił — Wszystkie trzy propozycje waszych wielmo-żności uważam za możliwe do przyjęcia i będę rad, jeśli zgodnie z tym zechcecie działać, jako że politycznej, a nie zbójeckiej są natury. Byłoby też dobrze rzucić nieco światła na dążenia i sposoby działania pana hetmana koronnego. Jest dla mnie oczywiste, że z chwilą zajęcia miejsca na tronie, będzie chciał ukrócić wasze szlacheckie swobody, ograniczyć wszechmoc sejmu, a zapewne i znieść prawo veta. Dość bowiem miał z tym kłopotów. Trzeba jasno i głośno ostrzegać przed tym panów szlachtę. — Słusznie! — przytaknął z zadowoleniem kanclerz. — Niechże brat Eligiusz zaraz się zajmie przekazaniem pouczeń naszym ludziom, a i my damy wskazówki komu trzeba! — Nie zawadzi również wyjaśnić posłom, jakie były istotne powody, dla których Sieniawski opuścił Jassy — ciągnął baron. — Nie o napór turecki chodziło, ale o ściągnięcie wojska bliżej kraju, na wypadek potrzeby użycia go do bratobójczej walki. Obaj Pacowie spojrzeli na siebie, uśmiechając się porozumiewawczo. — Przenikliwość waszej ekscelencji do podziwienia głęboka — rzucił z uznaniem hetman. — Istotnie tak a nie inaczej musiało to być! (O tym więc takoż trzeba będzie mówić wśród panów braci. Wkrótce zakończyli naradę. Później zaś pan Pac znalazł sposobność, by pogadać w cztery oczy z bratem Eligiuszem. I tak austriacki baron, mimo że obyty z mrocznymi ścieżkami polityki, obruszył się przecież na zbrodniczą aluzję. Nie zrobił tego jednak nawykły do gwałtów i przemocy, rozpasany w bezkarności litewski magnat. Pojednawczy nastrój uleciał, stronnictwo austriackie zaczęło przejawiać ożywioną działalność. Wśród szlachty krążyły różne plotki, wszystkie wymierzone przeciw hetmanowi i marszałkowi wielkiemu. Odmawiano mu nawet talentu wodza, przypisując sukcesy paktowi z nieczystymi siłami. Ponoć też wielce mu w tym była pomocna jego małżonka, mająca na swoje posługi istoty, których nazwy lepiej nie wymieniać. Nie hamowały namiętności starania rozważnie j~ szych senatorów. Wielce przydatnym w tym względzie okazał się jednak list hetmana wielkiego skierowany do interrexa, który ten z końcem stycznia przesłał do wiadomości panów posłów. Donosił w nim pan Sobieski o ruchach wojsk turecko-tatar-skich i znacznym pogorszeniu własnej sytuacji. Ostrzegał też przed nieuchronnym rozpoczęciem wojny z chwilą pojawienia się pierwszych traw. Wiadomość ta wpłynęła uspokajająco na rozgrzane szlacheckie łby, toteż już zgodnie ustalono termin elekcji na 15 kwietnia. Jednocześnie nadeszła instrukcja hetmańska dla wojskowych delegatów. Na jej podstawie wystąpili oni z żądaniem podjęcia decyzji co do dalszych działań wojennych, zabezpieczenia armii przed istniejącym niedostatkiem i rychłego zakończenia bezkrólewia. Skutkiem tych wieści już 1 lutego senatorowie wydali uniwersał wskazujący na zwiększone zagrożenie ze strony Turków, w związku z wycofaniem się polskich sił aż pod Sniatyń, i wzywający żołnierzy do stawania pod hetmański buńczuk. Wreszcie po długich debatach, 9 lutego, przystąpiono do dyskusji nad przygotowaniem do wojny z Turcją. Należało ustalić, skąd wziąć pieniądze na zaległy żołd, jak silna obecnie ma być armia, 15 zer wali owego dziejąc niejalo carstw pola szać i jąc k< lata, sił z] jak zapobiec grożącej konfederacji żołnierskiej i wreszcie —¦ jakie i w jakiej wysokości uchwalić podatki. Zawsze zapobiegliwy i niestrudzony biskup krakowski Trzebicki od razu przedstawił projekt liczebnego stanu armii, aby w ten sposób ukrócić gadulstwo i oratorskie popisy szlachty. W projekcie zamieścił i przewidywane środki finansowe na ten cel. Proponował trzydzieści trzy i pół tysiąca żołnierza, mimo że hetman domagał się sześćdziesięciu tysięcy. Rachunek wskazywał jednak, że i przy tym stanie ćwierć * wyniesie milion dwieście tysięcy złotych, więc, aby uwzględnić żądanie hetmana, trzeba by na każdą ćwierć wyznaczyć jedno po-główne. Z powodu grozy sytuacji przemówienie to nie spotkało się ze zwykłymi sprzeciwami, natomiast przezorny marszałek Bieliński natychmiast zaproponował nową komisję pod przewodnictwem biskupa Trze-bickiego, która zajęłaby się przygotowaniem tekstu odnośnej ustawy. 16 lutego deklaracje podatkowe województw dobiegły końca, a ponieważ godzina nie była jeszcze późna, wezwano podskarbiego, by podał, do jakiego stopnia zadeklarowane podatki pokryją potrzeby. Obliczenie to wywołało konsternację. Okazało się bowiem, że zobowiązania wobec wojska wyniosą na koniec roku sześć milionów, inne zobowiązania trzy miliony, a zadeklarowane i aprobowane przez posłów podatki dadzą zaledwie dwa miliony siedemset tysięcy, zaległości z akcyz i szelężnego jeden milion, żołd wypłacany raz na kwartał. 16 a więc razem niecałe cztery miliony, czyli nawet nie połowę potrzebnej kwoty. Wśród zaległej ciszy zabrał głos wicekanclerz Ol-szowski oświadczając, że nie widzi innej rady jak uchwalenie drugiego pogłównego, dalsze przedłużenie akcyzy i rygorystyczne ściągnięcie zaległości od Żydów. Nikt po nim nie spieszył z zabraniem głosu i po poufnych rozmowach posłów, około północy, zapadła uchwała zgodna z wnioskiem wicekanclerza. Ale już w poniedziałek 19 lutego powstał kolejny spór i to, jak coraz częściej bywało, spowodowany nowymi wnioskami Litwinów. Wiele o nich mówiono, gdyż były zapowiadane wcześniej, jakby w ten sposób posłowie litewscy chcieli przygotować i oswoić opinię szlachecką ze swymi żądaniami. Wbrew oczekiwaniu nie kwestionowały one udziału Litwy w zbrojeniach, ale domagały się odłożenia elekcji do 28 kwietnia oraz wyłączenia kandydatury Piasta. Jednak mimo taktycznych ostrożności wywołały tak wielkie oburzenie, że senatorowie, z biskupem krakowskim na czele, podjęli się mediacji. Doprowadziła ona ostatecznie do porozumienia. Ustalono datę elekcji na 20 kwietnia oraz ustną zgodę na wyeliminowanie kandydatury piastowskiej, czyli pretendenta rodzimego. Teraz można było znów powrócić do spraw wojskowych. Litwini zgodzili się i na ten rok dostarczyć kontyngent dwunastu tysięcy żołnierza, wzywając jednocześnie hetmanów do zaradzenia dotychczasowej, istotnie skandalicznej dezercji. Wreszcie w dniu 22 plutego zakończono obrady. Oficjalnie, licząc się z tureckimi agentami, ogłoszono 2 — Koło fortuny 17 O" d; n' Ci P s; Ii! si pobór siedemdziesięciu tysięcy żołnierza, w rzeczywistości ustalając zaciąg z Korony na trzydzieści pięć tysięcy, z Litwy na dwanaście tysięcy. Uchwalono też rekrutację z elektoratu brandenburskiego tysiąc dwieście, a ze Szwecji trzy tysiące szabel. Natomiast obradująca od 12 lutego w Lublinie komisja skarbowo-wojskowa, wprawdzie opieszale, ale pracowała dalej starając się dojść do porozumienia z delegatami wojska, którzy domagali się najpierw wypłaty zaległego żołdu, a potem dopiero sądzenia żołnierzy za wybryki czy nieobecność pod Chocimiem. Komisja natomiast nie zamierzała przyznawać żołdu dezerterom lub winnym rabunku. Drugim powodem nieporozumienia był sposób zapłaty. Delegaci żądali gotówki, a nie asygnat na województwa, grożąc założeniem żołnierskiej konfederacji, jeśli żądania ich nie będą spełnione. W tym stanie rzeczy 18 marca przybył do Lublina oczekiwany z niecierpliwością hetman Sobieski. Od razu zbeształ delegatów za zamiary konfederacyjne w czasie, kiedy trzeba chwytać za broń. Upomniał też, że na podejmowanie takich decyzji nie otrzymali upoważnienia od swoich mandatariuszy. Delegaci opamiętali się i zgodzili tak na sądy, jak i asy-gnaty zamiast gotówki. Wreszcie 31 marca marszałek koła wojskowego, zasłużony żołnierz, podczaszy mielnicki Franciszek Kobyłecki wygłosił przemówienie pożegnalne, w którym wytknął Rzeczypospolitej niedostateczną dbałość o swoich obrońców. W tym czasie odwiedzali pana hetmana w Lublinie posłowie i wysłannicy zagraniczni. W imieniu kandydata stronnictwa austriackiego, księcia Karola lotaryńskiego, przybył pan Belchamps, od elektora 18 brandenburskiego Hoverbeck, chytry stary lis. Pojawił się Liliencron, poseł duński, a od Ludwika XIV nadeszły listy, w których król francuski protegował młodego księcia neuburskiego. Ostatecznie jednak wynik sejmu konwokacyjnego był dla Sobieskiego niepomyślny. Stom i Pac nie zaniedbali niczego, by utrącić hetmańskie starania o zdobycie korony dla swojego kandydata, czy też dla siebie, o co mocno go podejrzewali. Zgoda szlachty na pominięcie kandydatury piastowskiej była więc wyraźnym sukcesem stronnictwa austriackiego. Tym niemniej tajni agenci zagranicznych dworów nie szczędzili starań dla forsowania swoich mandatariuszy. Sypali szczodrze obietnicami, mniej pieniędzmi, choć już niektóre skarbczyki zaczęły uchylać swoje wieka. Pan Sobieski wraz z Marysieńką nadal prowadzili agitację za Kondeuszem, bo na Neuburczyka, jako zbyt młodego wiekiem, pan hetman stanowczo nie chciał się zgodzić. Czy istotnie wierzył, że uda mu się doprowadzić do wyboru księcia, nie było wiadomo. Pan Pac sądził, że raczej umyślnie wysuwał zupełnie nierealną kandydaturę, maskując w ten sposób własne cele i ambicje, podsycane przez chciwą splendoru małżonkę. Jeśli jednak istotnie tak było, to musieli o tym mówić tylko ze sobą, w cztery oczy i przy zachowaniu największych ostrożności, bo niczym nie potwierdzili podejrzeń pana Paca. Brat Eligiusz w czasie konwokacji roboty miał sporo, zwłaszcza po owej naradzie, która odbyła się z udziałem litewskich panów. Należało zrealizować powzięte na niej uchwały, co w znacznej mierze 19 ov dz ni< ca pc sz; ją« lat sił spadło na jego barki. To z kolei zmuszało go do pewnej ruchliwości, bo poufne rozmowy trzeba odbywać w miejscach ustronnych, a nie w kancelarii poselskiej. Nie uchodziło bowiem, a zresztą i nie było wskazane, by nachodzili ją różni szaraczkowie, mnisi, a nawet i ludzie zgoła podejrzanej konduity. Toteż brat Eligiusz z konieczności opuszczał swój wygodny fotel w pobliżu kominka, czego bardzo nie lubił. Tego wieczora też wracał z takiego spotkania, nawet nieco później niż zwykle. Rozmowa odbywała się w pustce, i mroku jezuickiego kościoła, skąd do królewskiego zamku miał niedaleko. Wieczór był mroźny, śnieg migotał w świetle gwiazd i głośno skrzypiał pod stopami. Dwie czarne ściany Kanonii tworzyły wąwóz, u którego wylotu widział przed sobą białą płaszczyznę placu Kuchennego, a za nim wyniosłe zręby północnego boku zamkowej budowli. Od niej ciągnęło się skrzydło, w którym miał swoją komnatę. Rozmyślał teraz raczej o cieple własnej izby niż o treści odbytej rozmowy. Mimo woli przyspieszył kroku, by wydostać się jak najprędzej z martwej ciszy uśpionego zaułka, kiedy raptem z wnęki w murze mijanej kamieniczki wysunęła się czarna, wysoka postać, tak jak i on otulona opończą, z kapturem nasuniętym na głowę. Brat Eligiusz, przerażony niespodziewanym spotkaniem, stanął w miejscu czując, że nie zdoła zrobić nawet kroku dalej, jako że nogi przestały być mu posłuszne. Nieznajomy zbliżał się z wolna do niego. — Brat Eligiusz? — padło pytanie rzucone głosem, który zakonnikowi wydał się znajomy. — Czego chcesz ode mnie...? — wyjąkał przera- 20 żony. — Mnichem jestem, nawet skojca przy sobie nie mam. — Nie chcę twoich pieniędzy... — Spomiędzy fałd czarnej opończy wysunęła się ręka z pistoletem. W świetle gwiazd zalśnił jego zamek, a wylot lufy swym czarnym okiem spojrzał w twarz Eligiusza. Ten zaczął spazmatycznie łapać powietrze otwartymi ustami. — Co... co chcesz? Co robisz? Człowieku... litości! — wyjąkał wreszcie nieomal ze łkaniem. To błaganie nie odniosło jednak skutku, bo w sekundę potem błysnęły iskry zamka, a z lufy buchnął płomień. Jego żar nieomal odczuł na twarzy, zanim upadł w śnieg z rozkrzyżowanymi ramionami. Nie był jednak martwy. Widział nad sobą ciemną postać, która z dołu wydała mu się wielka niby wieża. Nieznajomy stał nad nim jakiś czas, potem zaśmiał się krótko i zniknął w ciemności. Brat Eligiusz leżał jeszcze dłuższą chwilę zdumiony, że nie tylko żyje, ale nawet nie jest raniony. Wreszcie podniósłszy się z trudem, otrzepał odzież ze śniegu i powoli ruszył w stronę Zamku. Dotarł do siebie na wpół przytomny ze strachu, ale i pochłonięty dociekaniem, co by to mogło znaczyć. Jednak wyjaśnienie otrzymał wcześniej, niż mógł się spodziewać, gdyż służebny pacholik zapukał zaraz do drzwi i wręczył mu rulonik papieru. — Jest list do waszej wielebności — objaśnił. — Dawaj i przygotuj kociołek z węglem do pościeli! Chcę zaraz lec, bom znużony! Kiedy pacholik ruszył, by spełnić polecenie, brat Eligiusz rozerwał pieczęć i czytał: „Pistolet nie miał kuli, aby anioł śmierci mógł za tobą iść dalej, dopóki nie opuści uniesionego miecza. 21Chcę, abyś zgon swój przeżywał nieraz, aż do tej chwili, która będzie dla ciebie ostatnią. Będziesz umierał wielekroć, jako i ja umierałem od męki, którą mi zadawałeś. Pisma tego nie podpisuję, gdyż i bez tego wiesz, kto ci je przesyła". Kiedy pacholik wrócił z podgrzewaczem i wsunąwszy go w pościel obrócił się do wyjścia, ze zdziwieniem zauważył, że brat Eligiusz nie mógł rozwiązać zakonnego sznura, tak mocno latały mu ręce. zer owt. dzk niej cars poi; szai jąc lata sit W czasie konwokacji książę Michał Radziwiłł również brał udział w obradach senatu. Przybył on do-Warszawy z małżonką Katarzyną, rodzoną siostrą hetmana wielkiego koronnego. Para książęca zamieszkała w swojej siedzibie, która wkrótce stała się jednym z głównych ośrodków życia towarzyskiego. Osoba litewskiego hetmana polnego stała bowiem niejako na styku dwóch zwalczających się stronnictw, co pozwalało przeciwnikom politycznym na wykorzystywanie salonów jego pałacu do spotkań dla dokonywania przetargów, wzajemnej obserwacji, rzadziej zawierania kompromisu w spornych kwestiach. Żegoń dowiedział się, że do Stolina, jednej z posiadłości książęcych położonej nad Horyniem, ma wyruszyć nowy zarządca. Uzyskał więc audiencję u księżnej Katarzyny, ta zaś przyjęła go wielce przychylnie jako dworzanina swego brata. Skutkiem tego, rzecz utrzymując w tajemnicy, Justyna znalazła miejsce w karecie małżonki owego zarządcy. Markotno było Żegoniowi po odjeździe umiłowanej, ale czuł też i wielką ulgę zapewniwszy jej w ten 22 sposób należytą opieką i większe bezpieczeństwo, niżby je miała u pana Rudnickiego w Lublinie. Mógł teraz całą uwagę poświęcić sprawom bieżącym, a było ich niemało. Ale jedna z nich najbardziej leżała mu na sercu, więc nią zajął się przede wszystkim. Wkrótce potem Jawleński zagadnął go w czasie poufnej rozmowy: __ Chcę zadać pytanie, które nurtuje mnie od powrotu waćpana z wyprawy po pannę Białonurską. — Zrób to waćpan zatem. — Żegoń uśmiechnął się nieco ubawiony tym wstępem. Zdawał sobie sprawę, że nie o błahostkę chodzi staremu, bo nie zwykł bez istotnego powodu zabierać głosu. — Co waść zamierzasz uczynić z tym zakonnikiem? Jeśli gwałt mu zadasz, a nieopatrznie to uczynisz, przeciw hetmanowi, a nie tobie wrzask powstanie. — I ja to wiem. Toteż długo rozmyślałem, jak z owym mnichem wyrównać rachunek. — Żegoń mówił wolno i na wpół do siebie, gniotąc w palcach kawałek wosku do odlewania pieczęci. — A było o czym rozmyślać, bo jego szybka śmierć z nieznanej ręki lub niby z przypadku nie stanowiłaby dla mnie dostatecznej zapłaty za owe dni męki, jakie mi zadał... On musi umierać powoli, umierać.nie raz, lecz po dziesięciokroć, skomląc do Boga o litość, jakem i ja skomlał, dopóki ducha z niego nie wycisnę! Słowa te zostały wypowiedziane z taką zawziętością, że pan Jawleński spojrzał na Żegonia głęboko zafrasowany. — Oby myśl o tej odpłacie nie zatruła waści duszy. Młodyś, z przebytego cierpienia rychło się 23 ik zer ow dzi nie' cai po sza jąc lat; sił ! otrząśniesz, zemstę ostaw sprawiedliwości boskiej. — Zbyt wiele Bóg miałby do roboty, gdyby chciał ludzi w tym wyręczać. Moja to sprawa i Bogu jej nie poruczę! — Co zatem zamierzasz? — Nie pytaj waść! — nieco opryskliwie rzekł Damian. — Nie zwykłem mówić, co zamierzam! — Jak chcesz... — Pan Jawleński oparł się łokciem o stół i sięgnął po swój ulubiony nożyk. Siedział z opuszczoną głową i w zamyśleniu spoglądał na jego wahadłowy ruch. Odezwał się dopiero po chwili: — Nie wolno jednak tracić z oczu i innych zadań. Zwłaszcza teraz, kiedy mamy tu tak wielki zjazd i waży się tyle spraw. — Naprawdę gorąco będzie, kiedy zacznie się elekcja. — Toteż już teraz należy być na ów czas przygotowanym. — Masz rację, mości panie Jawleński. Zresztą jak zawsze... — Żegoń uśmiechnął się. — Czyli, mówiąc po prostu, uważasz waść, że za mało wiemy, co się dzieje? Jawleński skinął głową i podrzuciwszy nożyk do góry, złapał go w dłoń. — W istocie jest konieczne, abyśmy powiększyli liczbę ludzi w naszej służbie. — Hm... Dobrze byłoby pogadać z ową panną Borzęcką. Jak sądzicie? Jawleński spojrzał na Zegonia porozumiewawczo. — Chyba nie będzie to trudne. Już parę razy pytała mnie o was. Niby w trosce o pannę Justynę, ale zawsze owa troska kończyła się na waszej osobie. 24 — Postaram się tedy zaspokoić jej ciekawość, a i własną takoż. — Byłby ktoś jeszcze? — Być może... — Żegoń zastanowił się. — I to bardzo dla nas użyteczny. Niejaki Werner, kreden-carz samego wiedeńskiego posła. Już oddał mi przysługę, wprawdzie mocno przyciśnięty. Ale kto raz posłużył, ten posłuży i więcej, choćby ze strachu. — To istotnie byłby dla nas cenny człek. Z nim. takoż trzeba pogadać. Żegoń skinął głową. — Zrobię to bez zwłoki. Poza tym przykażę Steg-manowi, by i on poszukał pomocników. To będzie kosztowało, ale tydzień temu otrzymałem od hetmana list i nieco grosza. — I cóż pisze jego wielmożność? — Mam zgodę, by w razie potrzeby używać ludzi pałacowej gwardii. — Prosiliście o to? — Tak. Na wszelki wypadek, po owej wyprawie. Nie chcę korzystać z czyjejś przychylności, bo nie zawsze można na nią liczyć. Toteż Suchowolski dostał rozkaz, aby udzielać mi pomocy. ¦ Jawleński skinął głową. — Słusznie. Może się przydać. — Już się przydała... — Tak'? — Jawleński uniósł brwi do góry. — Do czego? — Chyba nie zapomnieliście o Haganie? Za jego pomoc dałem mu czas do ukrycia, ale teraz już go szukam. Warszawy w obecnym czasie nie opuścił, toteż spodziewam się, że rychło wpadnę na jego ślad. — Szukacie go przy pomocy pałacowej załogi? — zdziwił się stary. 25 I jak zerv owe dzie niej; cars poi? szać jąc lataj sił — Owi dragoni, którzy ze mną byli, widzieli go. Było ich dziesięciu, ale wybrałem z nich sześciu najsprytniejszych i przykazałem pełnić służbę nie na Zamku, ale po oberżach. Dostają pieniądze na piwo i obietnicę dobrej nagrody temu, który odnajdzie Hagana. — Istotnie, przy jakim takim szczęściu powinni go spotkać — mruknął stary, po czym dorzucił: — Jeśli uda się go pojmać, co zamierzacie z nim uczynić? — Jak to co? — zdziwił się Żegoń. — Pójdzie pod hetmański sąd! Jawleński pokiwał głową. — No właśnie. Tego się spodziewałem... A potem kawał sznura i Hagana nie będzie. — Na nic innego nie zasłużył. — Ale żywy Hagan da ci więcej niż martwy! Żegonia nie można było jednak przekonać tak łatwo. — Strażnika przy nim nie postawię. Zgodzi się służyć, a potem mi umknie. I tak oto, mając go w rękach, ostanę za głupka! — W nowej służbie musi widzieć większą korzyść, wtedy nie umknie. Przez niego możesz dotrzeć i do innych, tych, co mu rozkazują. Tym razem Damian zawahał się. — Jeszczem go nie ujął — mruknął. — Będzie czas o tym gadać, jak go pojmiemy. — Ale rzecz należy obmyśleć zawczasu. Dlatego już teraz o tym mówię. — Warto by takoż pomyśleć jeszcze o jednym... — Żegoń poniechał dalszego sporu o Hagana. — Mam na myśli owego Syrynia, którego trzyma przy sobie Eligiusz po zabitym Innowickim. To takoż jeden z lu- 26 dzi Paca. Trzeba będzie dowiedzieć się, co to za człek? — Już to zrobiłem... — Stary kancelista zmrużył lekko jedną powiekę. — Toteż ostaw go waść mnie. Żegoń popatrzył na niego z uznaniem. — Dlaczego nie? — rzucił z uśmiechem. — Wy lepiej to zrobicie niż ja! W parę dni potem, poszukując we wschodnim skrzydle pana Suchowolskiego, natknął się na pannę Borzęcką. Witając ją zastanawiał się jednocześnie, czy owo spotkanie istotnie jest przypadkowe. Jednak na uśmiech panny odpowiedział również uśmiechem i rzekł dwornie: — Wierzę, że dzień będę miał szczęśliwy, skoro rankiem spotkałem waćpannę... — Tak waść mniemasz? — Pytaniu towarzyszyło wiele obiecujące spojrzenie. — Nie mniemam, lecz jestem pewny! Waćpanna przyniosłaś mi już raz szczęście! — Ja? — zdziwiła się. — A kiedyż to? — Udzielając owej wiadomości o karecie! Wielce mi ona pomogła w odszukaniu mej lubej! — Rada bym i nadal służyć waćpanu pomocą, jeśli niewieścia na coś się zda! — Doprawdy!? — wykrzyknął z akcentowaną radością. — Toż waćpanna będziesz mi dobrodziejką! Jako mysz w dziurze siedzę i mało wiem, co się na dworze dzieje, a przyznać muszę, że ciekawość była zawsze moją słabą stroną. — Chętnie tedy będę ją zaspokajać, jeśli nadarzy się okazja widzieć waćpana. Nawet ośmieliłam się zajść do kancelarii w nadziei, że waści spotkam, 27 zer ow dZl: nie car poi sza jąc łata sil alem odeszła z kwitkiem... — Westchnęła z udanym smutkiem, bo towarzyszyło temu westchnieniu przekorne spojrzenie. — Nic mi o tym nie mówiono! — skłamał gładko Damian. — Czyżbym waćpannie był potrzebny? — Może i tak... — Czymże mogę usłużyć? — Nie usługi szukałam, jeno paru przyjaznych słów, bo naszła mnie taka melancholia, żem była bliska płaczu! — Współczuję waćpannie i wielcem rad, żeś pociechy u mnie szukała. A że do tego nie przyszło, takoż poniosłem uszczerbek, bom stracił okazję do usłyszenia nowin. — A właśnie! Od tych zaś aż się roi, chociaż są to wszystko plotki i domysły. Jedno wiem na pewno, że niedawno odbyła się poufna narada panów Paców z baronem Stomem. \ — Naprawdę? I o czym radzili? — Ba! Żebym to wiedziała! Zresztą nikt tego nie wie. Gadali tylko we czterech, jako że i ów zakonnik, zaufany barona, brał w niej udział. — Jeszcze nieraz będą ze sobą gadać, bo coś knują. Ale co? — zastanawiał się Żegoń. — Rozumiem, że ciekawiłoby to hetmana — rzekła z niewinną minką panna. — Dlaczego aż hetmana? Ciekawi to przede wszystkim mnie! — Ale waćpan jesteś jego zaufanym człowiekiem... — Skąd to waćpanna wiesz? — rzucił Zegoń zaskoczony tak otwartym postawieniem sprawy. — Była o tym mowa na pokojach królowej. — To wielki dla mnie zaszczyt — rzucił z przekąsem Damian. 28 __ Kiedy pan hetman tu przybędzie? — Panna Borzęcka zmieniła temat. — Bo trzeba waści wiedzieć, że ja, tak jak i Juta, za nim stoję! — Sam tego nie wiem, jako że z hetmanem nigdy nic nie wiadomo. Ale cieszy mnie, że mu sprzyjasz. — Hetmana szanuję, a waści... lubię. — Panna Borzęcka przyłożyła koniec paluszka do piersi Damiana, patrząc mu jednocześnie w oczy. Było to spojrzenie pełne utajonej obietnicy i Żegoń musiał skarcić się wewnętrznie, bo przez chwilę uległ jego urokowi. — Zatem usłyszę, o czym jeszcze mówiono na pokojach miłościwej pani? — Przed przybyciem hetmana już czegoś się dowiem. Ale chyba nie muszę się spieszyć? — Może coś więcej o jego przybyciu będą mogli powiedzieć w kancelarii mniejszej. Tam postaram się zasięgnąć języka. Wkrótce Damian pożegnał zalotną pannę, a następnego dnia znalazł okazję, by z imć kreden-carzem odbyć rozmowę w cztery oczy. Pan Werner początkowo nie chciał nawet słyszeć o dawnej konfidencji i dopiero groźba zdemaskowania już raz wyświadczonej przysługi, a może i pokusa obiecanej wysokiej nagrody przełamała jego opór. 2 wyniku i tej rozmowy był więc Żegoń zadowolony. W DRODZE zer owi dzi« nie car po: SZL jąc lat Nieufnym spojrzeniem obrzucały posterunki Zawieję i Debeja, kiedy ci opuszczali obóz pod Chocimiem. Strój jednego turecki, drugiego tatarski, broń oraz rzędy koni mogły stać się powodem niebezpiecznych omyłek, gdyby nie asysta pana Łysoboka i obu braci Lisieckich. Oni to opowiadali się strażom, odprowadzając poza ich linie swoich towarzyszy. Wreszcie po ostatnich uściskach Zawieja obrócił konia i już nie oglądając się za,siebie ruszył cwałem w białą, pokrytą śniegiem płaszczyznę stepu. Pozostała trójka jeszcze długą chwilę spoglądała za malejącymi szybko sylwetkami. Stały się wkrótce już tylko dwoma czarnymi plamkami na białym tle, dopóki nie zniknęły we mgle odległej przestrzeni. ¦— Niechże ich Bóg prowadzi — mruknął pan Ge-deon zawracając konia. ¦—¦ W niebezpieczną wdali się imprezę. Wracamy, panowie bracia! — rzucił już głośniej, trącając swego wierzchowca ostrogą. Zawieja nie pierwszy raz przemykał się w przebraniu, toteż znowu doświadczał podobnych uczuć, jakie musiała przeżywać ścigana zwierzyna. Tym razem jednak — z czego zdawał sobie sprawę — 30 pościg za uciekającymi Turkami był wyjątkowo zażarty. Szczególnie niebezpieczni byli chłopi, którzy ciemiężeni przez, tureckiego najeźdźcę mścili się na nim, gdzie mogli. Zdobycie konia, broni jak i odzieży uciekiniera również miało znaczenie, bo dla ubogiego wieśniaka był to majątek. Nad pojmanymi zaś dla zaspokojenia zemsty pastwili się w sposób okrutny, zanim wreszcie zadali im śmierć. Ze spotkaniem większej lub mniejszej grupy trzeba było liczyć się w każdej chwili, za każdym pagórkiem, w każdym jarze, za każdym skupieniem młodych chojaków, krzaków czy chaszczy, wśród nadbrzeżnych trzcin, a nawet pojedynczej zagrodzie, gdzie mogli zaczaić się w odrynie czy stodole. Toteż ostrzegano Zawieję w obozie głównie przed chłopami, którzy zorganizowani w grupy grasowali w okolicach swoich wsi. Jechali przeto w stanie ciągłej czujności, lustrując teren dookoła. Nastała wczesna zima i leżący śnieg stanowił jasne tło, na którym widać było wszystko jak na talerzu, las bez liści też pozwalał wejrzeć weń głębiej niż latem. Ułatwiało to kontrolowanie okolicy, ale też. i samemu trudniej się było skryć. Po naradzie postanowili w razie spotkania innych zapóźnionych uciekinierów do nich dołączyć, bo zdemaskowanie raczej nie groziło, a w gromadzie łatwiej było o obronę. Ale w miarę posuwania się na południe takie spotkanie zaczęli uważać za coraz mniej prawdopodobne. Fala uciekających po fchocimskiej klęsce przepłynęła już kilkanaście dni temu, a jeśli pozostali jacyś maruderzy, to mało mieli szans, by przedostać się ku swoim, gdyż chłopi polowanie na zbiegów 31 prowadzili zbyt zawzięcie. Spokojniejsze tereny, bo gęściej obsadzone przez tureckie załogi, znajdowały się dopiero bliżej Cecory. Wielce też trudnym było zdobywanie paszy dla koni, zwłaszcza w pierwszym okresie jazdy przez teren Mołdawii. Wzięli wprawdzie ze sobą nieco owsa, ale było to tylko słabe wzmocnienie tej mizernej paszy, jaką można było zdobywać na szlaku, zwłaszcza w najgorszych, pierwszych dniach podróży. Turcy obsadzili załogami przede wszystkim grody i zamki po obu stronach Prutu, dla zabezpieczenia -szlaków przemarszu swoich wojsk i transportów zaopatrzenia. Im zaś dalej było od tych szlaków, tym mniej załóg tureckich i większe niebezpieczeństwo •dostania się w chłopskie ręce. Postanowili więc nie odjeżdżać zbytnio od rzeki, strzec się zbrojnych gromad, ale i omijać grody oraz twierdze. Jeszcze w obozie ustalili kierunek jazdy nieco okrężny, bo lewym brzegiem Prutu. Potem dopiero postanowili skręcić już wprost na południe i przez Jedynce i Biel-ce podążyć ku dalekiej Isakczy; tam zaś przedostać się na drugi brzeg Dunaju już w granice otomańskie-go imperium. Jechali bezdrożami utrzymując kierunek dzięki słońcu, które od czasu do czasu majaczyło świetlistym kręgiem zza cienkiej przesłony chmur. Teren był przeważnie otwarty, ale falisty, toteż zdawali sobie sprawę, że najniebezpieczniejsze są chwile, kiedy przebiegali przez szczyty pagórków. Mogli być wówczas dostrzeżeni z daleka, bowiem rysowali się ostro na tle nieba. Ale czas upływał, dobrze wypoczęte tureckie bachmaty szły raźno, posuwali się więc szybko i nie 32 spotkali nikogo. Około południa przystanęli na krótki popas, dali koniom po parę garści owsa i wnet ruszyli dalej. Wreszcie światło dnia zaczęło przygasać i trzeba było rozejrzeć się za miejscem na nocleg. Jechali brzegiem jaru szukając dogodnego zjazdu. Po pewnym czasie znaleźli pochyły stok, którym letnią porą pasterze sprowadzali stada do wodopoju, gdyż dołem jaru płynęła rzeczka. W pobliżu, za kępą nadbrzeżnych krzaków, ujrzeli opuszczony szałas. Żerdzie, z których był zrobiony, pokrywała gruba warstwa zwietrzałego i wymytego przez deszcze siana. Zatrzymali się, bo miejsce na nocleg było nadspodziewanie dobre. Mieli pod ręką wodę i lichą wprawdzie, ale paszę dla koni. Ogień takoż udało się rozpalić, bo żerdzie szałasu były dobrze wyschnięte, a resztki jakichś gałęzi, znać przyciągnięte tu przez pastuchów, leżały obok czarnego kręgu popiołu i węgla — śladu dawnego ogniska. Wnet więc i oni rozpalili ogień bacząc, by nie dawał dymu, a do powieszonego nad nim kociołka wrzucili kaszę i parę kawałków wędzonego mięsa z tureckich zapasów. Lepszy byłby wprawdzie kawałek słoniny, ale tej, jako pochodzącej od nieczystych zwierząt, Turcy nie jedli. Tymczasem ściemniło się już zupełnie. Toteż po spożyciu gorącej strawy, mimo kożuchów, które mieli na sobie, okryli się mocno opończami i legli za pozostałą ścianą szałasu. Tę postanowili rozebrać dopiero następnego dnia, na poranny posiłek dla koni. Spanie nie było wygodne, budzili się kilkakrotnie, bo zimno dawało się we znaki, ale noc minęła spokojnie. O pierwszym brzasku podrzucili koniom 3 — Koło fortuny 33 III jak zerv owe dzie niej car poi sza jąc lat sił resztę siana, porąbali pozostałe żerdzie i znów pokrzepieni gorącym posiłkiem ruszyli w dalszą drogę. Jak zwykle małomówny Debej lustrował okolicę. Teren stawał się coraz bardziej płaski, coraz gęściej porośnięty płatami lasów. Ciemna, prawie czarna zieleń świerków i jodeł miejscami przesłaniała horyzont, ostro odcinając się od białej przestrzeni pokrytych śniegiem pól. Wyczuwali po miękkości gruntu, że były uprawne, więc w pewnej chwili Debej obrócił się w siodle. — Wieś musi być gdzieś blisko. — Myślę, że za którymś z tych lasów. Ale dymu nie widać. — Dlatego, że wiatr ciągnie mocno. — Wczoraj dzień minął szczęśliwie. Może i dzisiejszy obejdzie się bez przygody... — Nie licz na to. Wczoraj byliśmy jeszcze w pasie bliskim naszych wojsk, więc chłopi nie mają już tam kogo szukać. Im jednak dalej od polskiego obozu, tym łatwiej będzie ich spotkać. — Do czasu, aż nie znajdziemy się pomiędzy zamkami obsadzonymi przez Turków. Zresztą fala zbiegów już przeszła, więc mamy szansę i dziś przemknąć szczęśliwie. — Oby Allach tak chciał... — westchnął Tatar, a po chwili dorzucił: — Lepiej jednak, choćby nałożywszy drogi, skorzystać z owych lasów, których tu coraz więcej. Wkrótce z uczuciem odprężenia zagłębili się pomiędzy drzewa. Las był świerkowy, toteż pod jego zwisającymi gałęziami zalegał mrok. Debej utrzymywał kierunek i jadąc przodem prowadził swego bachmata bez zatrzymania i wahań. Minęło już południe i właśnie rozważali, gdzie ~ 34 ~ stanąć na popas, kiedy drzewa przerzedziły się i wyjechali na drogę przecinającą leśny gąszcz. Zatrzymali się na niej i stali nieruchomo, przez dłuższą chwilę nasłuchując czujnie, ale panowała zupełna cisza. Jedynie z góry dochodził lekki szum wierzchołków drzew, po których ciągnęły podmuchy wiatru. __ Może skorzystamy trochę z tej drogi? — zaproponował Zawieja. — Wiedzie prawie na południe, będzie szybciej niż borem. Debej bez słowa ruszył koniem i jechali jakiś czas wyciągniętym kłusem. Wierzchowce szły raźno, co i raz potrząsając łbami, widać też zadowolone z możliwości rozgrzewki. Kiwając się miarowo w kulba-kach wciąż nasłuchiwali, czy stuku kopyt nie zakłóci obcy dźwięk. W pewnej chwili spostrzegli z boku usypisko głazów, a za nim biegnącą w górę skalną ścianę. Droga omijała jej cypel ostrym łukiem, dalej znów zagłębiając się w leśny mrok. Minęli zakręt i nie zjeżdżając w bok, zadowoleni z szybkiej jazdy, kłusowali ostro dalej. Dopiero po pewnym czasie Zawieja, dojrzawszy gęste skupisko chaszczy i młodych chojaków, zdecydował: — Staniemy tu na południowy postój. Jest się gdzie skryć. Debej powściągnął konia szukając wzrokiem najbardziej osłoniętego miejsca. Raptem zza drzew doleciał ich jakiś ochrypły głos, a zaraz po nim wybuch śmiechu. W następnej zaś chwili na drodze ukazał się oddział zbrojnych jeźdźców. Było ich, jak od razu ocenił Zawieja, około dziesięciu. Ubrani w krótkie kożuchy i baranie czapy, nie wszyscy siedzieli w siodłach. Broń również mieli różną, bo jedni trzy- 35 owe dzit nie; car po1 szs jąc lat mali w ręku rohatyny, paru miało rusznice, inni szable, a nawet i zwykłe, dębowe pałki. Na widok dwóch konnych w znienawidzonym okryciu wrzasnęli, podrywając konie: — Bieri ich! Bieri czortów! Zawieja i Debej takoż ruszyli wierzchowce, ale \ do ucieczki. Las rozbrzmiał nagle krzykami goniących i tętentem galopujących koni. Zawieja obejrzał się za siebie. Zdawał sobie sprawę, że ich bachmatom daleko jeszcze do pełnej szybkości, a mimo to odległość pomiędzy napastnikami z wolna się powiększała, bowiem chłopskie konie nie mogły dorównać szybkim bojowym rumakom tureckiego chowu. — Zaraz będzie ta skała! — krzyknął do Debe-ja. — Za nią w bok! Tatar dał znak, że zrozumiał intencję towarzysza. Toteż kiedy okrążyli cypel skalny niknąc goniącym z oczu, wstrzymali gwałtownie wierzchowce i zje-' chali z drogi,- kryjąc się za głazami. W chwilę potem nadleciała rozkrzyczana pogoń. Widać, że myśl o możliwości jakiegokolwiek oporu ze strony zbiegów nikomu z nich nawet nie przemknęła przez głowę, bo całym pędem wzięli zakręt wyłaniając się zza skały. Zaskoczeni więc byli zupełnie, kiedy raptem dotychczasowi uciekinierzy wyskoczyli tuż przed nimi na gościniec. Zagrzmiały nieomal jednocześnie dwa pistolety i dwaj pierwsi napastnicy zwalili się z siodeł. Powstało na drodze kłębowisko zwierząt i jeźdźców, na które błyskawicznie uderzyli zbiegowie. Byli jak napastowane przez sforę psów wilki, które odwróciwszy się szarpią kłami prześladowców. Błysnęły 36 bowiem z kolei szable i dwóch następnych jeźdźców zleciało na ziemię. Napad był tak nagły i dokonany tak sprawnie, że goniący ani się obejrzeli, jak czterej z nich już barwili śnieg własną krwią. Toteż reszta nie podejmując dalszej walki zawróciła, i z goniących sama stała się uciekającą zwierzyną. Zawieja i Debej tylko zamienili ze sobą uśmiechy, po czym nadal bez słowa opuścili niebezpieczną przecinkę i od razu skierowali się w głąb lasu. Noc spędzili nad jakimś strumykiem i przez następne dnie starali się nie ukazywać na otwartych przestrzeniach. Na szczęście napotykali stogi z sianem, które pozwalały na karmienie koni. Po kilku dniach ciągłej wędrówki na południe uznali wreszcie, że niebezpieczny teren chłopskich poszukiwań mają już za sobą, zresztą ścigać nie było już kogo. Podług oceny Zawiei znaleźli się na obszarach gęściej obsadzonych przez załogi tureckie. Obecnie groźne były raczej te właśnie załogi i oddziały, które bez wątpienia będą spotykali na drogach. Ale na to byli przygotowani, znając zaś niefrasobliwość niższych dowódców i żołnierzy, nie bardzo obawiali się zbyt dociekliwych badań, kim są i co tu robią. Porzucili więc wreszcie lasy, by korzystać z bardziej wygodnych gościńców. Tego samego dnia — a było to, jak obliczał Zawieja, już za Bielcami — ujrzeli przed sobą oddział spahów podążających w tym samym co i oni'kierunku. Konni z ostatnich szeregów obejrzeli się wprawdzie za siebie, ale widząc turecką misiurkę Zawiei i spiczastą czapkę Debeja nadal spokojnie jechali dalej. Zawieja zaś po chwili wahania postanowił od razu sprawdzić swoje przypuszczenia, tura bardziej 3? ow dzi nie cai po sz; jąc lal że właśnie dalsza jazda bez nawiązania kontaktu mogła wydać się podejrzana. Mrugnął więc porozumiewawczo do Debeja i' trąciwszy konia ostrogą wkrótce ich dopędził. Cwałując wzdłuż linii żołnierzy, rzucił rozkazująco: — Gdzie wasz dowódca?! To pytanie było zbędne, ale dawało sposobność do okazania ważności własnej osoby. Dowódcę widać było na czele oddziału w odstępie kilku długości konia. Nie był wysokiej rangi, gdyż nie powiewał przed nim nawet biały buńczuk, Zawieja mógł więc sobie pozwolić na. wyniosłe zachowanie, co, jak wiedział, wywoływało u Turków respekt. Oddział prowadził młody mężczyzna o smagłej twarzy, pięknych, ciemnych oczach, ustach o wargach grubych, jakby opuchniętych i mocno czerwonych. Obrócił się do nadjeżdżającego Zawiei,- obrzucając go wraz z koniem lustrującym spojrzeniem. Widać wierzchowiec i jego rząd zrobiły na nim wrażenie, bo spytał z akcentem ciekawości w głosie: — Ktoś zacz i czego chcesz? Zawieja jednak zamiast odpowiedzieć rzucił ostro: — Z jakiej jesteście załogi?! Młody sipahi zmieszał się widocznie, ale odpowiedział, nie tracąc pewności siebie: — Czy nie powinieneś, nieznany gazi *, najpierw mnie powitać, a potem zadawać pytania, do których nie wiadomo zresztą czy masz prawo? — A zatem salaam alejkum, Allach niech' będzie z tobą! Ty jednak takoż nie powitałeś mnie jego imieniem! Ale nie warte to sporu, jestem Achmed ben wali** Achmed Kasara, z przybocznej służby * wojownik ** zarządca, namiestnik 38 najprześwietniejszego baszy Halila, niech Allach darzy go pomyślnością! __ Alejkum salaam. Jam sandżak aga Oniar Ma- bakszir. I nad tobą niech czuwa Allach i Mahomet, jego prorok. Dokąd dążysz i po co? __ Jestem rasul * najprześwietniejszego baszy! Gonię seraskiera Huseina, bejlerbeja Anatolii, który podąża na południe. — I to dość spiesznie, o ile wiem — z lekką drwiną skomentował Turek. — Nie potrafił sprostać temu grubemu psu z Lechistanu! — Nie sądź go tak pochopnie! — skarcił agę Zawieja. — Owemu psu przychodzi z pomocą trzech szejtanów: wiatru, ognia i wody! — Allach, czuwaj nade mną! — Nie wymawiaj ich imion! — żachnął się Turek. — Jakie masz do najprześwietniejszego seraskiera zlecenie? — Człowieku! — Zawieja z kolei z przerażeniem obejrzał się dookoła. — Śmiesz pytać o treść tajnego posłania!? Tym razem aga Oniar speszył się mocno. — Zapomnij, żem coś mówił! — wykrzyknął pospiesznie i z nutą prośby w głosie, po chwili zaś dorzucił: — Ale dlaczego tylko we dwóch jedziecie? — Miałem asystę dwudziestu Tatarów pod wodzą tego setnika. — Zawieja wskazał na jadącego poboczem drogi Debeja. — Ale rozbił nas dziś rano podjazd lacki. Mieli dużą przewagę, bo szli w pięćdziesiąt koni. Ledwieśmy im uszli i to dzięki naszym bachmatom. — Co mówisz?! — zaniepokoił się aga. — Daleko to było? wysłannik 39 zer owi dzi nie cai PO sz; ją< la — Trudno mi rzec, bośmy gnali głównie lasami, a zdarzyło się zaraz po porannej modlitwie... Turek odetchnął z wyraźną ulgą. — Zatem spory szmat drogi. My zaś do twierdzy mamy już blisko! — Gdzie stoicie załogą? — Zawieja wrócił do swego pierwszego pytania, gdyż chciał zorientować się, jak daleko dotarli. — W Katarasz. Godzinę jazdy stąd. Młody rycerz przypomniał sobie dobrze przestudiowaną mapę terenów, przez które miał jechać. Katarasz była to licha mieścina z mało obronnym grodkiem, leżąca więcej niż na pół drogi między Bielcami a Kiszyniowem. A więc był już dalej, niż przypuszczał. — Chciałbym po dzisiejszej przygodzie nieco wytchnąć, a i poczekać na swoich ludzi. Może jeszcze któremu udało się umknąć, wówczas takoż zjawi się w grodzie. — Odpocznij, jak długo chcesz, niech Allach użyczy ci spokoju w naszych murach. Daleką bowiem masz jeszcze przed sobą drogę! — Do Cecory już przecież blisko,, choć odbiłem się przez tę ucieczkę od właściwego kierunku. — Do Cecory? — zdziwił się aga. — A po cóż tam chcesz jechać? — Jak to po co? Przecież, podług posiadanych przez najjaśniejszego baszę wiadomości, tam właśnie podążył Hussein! Cecora wszak w naszych rękach? — Była, ale już nie jest. Po klęsce chocimskiej wielki wezyr Achmed, oby Allach darzył go zawsze swymi łaskami, przykazał baszy Kapłanowi cofać się spiesznie, a cecorską bazę spalić, by nie dostała się w ręce niewiernych. Toteż Hussein będzie musiał 40 jechać dalej, aż do Iskaczy, bo tam ponoć przebywa przenajświetniejszy wezyr, a zdaje się i sam władca nad władcami, największy z wielkich! __ Oby Allach i prorok darzyli go opieką i łaskami. Obaj skłonili głowy, przykładając końce palców do czoła, ust i piersi. Zawieja zaś rzucił zmartwionym tonem: — To dla mnie zła wiadomość! Jeszcześmy o tym rozkazie w Kamieńcu nie wiedzieli. — Paszę Husseina chyba nie czeka łaskawe powitanie... — Aga urwał, by nie powiedzieć zbyt wiele 0 żyjącym jeszcze dostojniku, choć było oczywiste, że nie może on spodziewać się sułtańskiej łaski. — Właśnie... — stwierdził znacząco Zawieja 1 ostentacyjnie zmienił temat. Zamek w Katarasz okazał się nędznym miejscem obronnym. Miał wprawdzie mury i wieżę wzniesione z kamienia, mało jednak o nie dbano. Powstałe rumowiska i wyrwy, założone balami i obsypane ziemią, porosły trawą i krzewami. Kilka budynków wewnątrz murów było w podobnym stanie; dziurawe dachy przepuszczały wodę, wszędzie widać było zaniedbanie i brak troski o obronność gródka. Przybysze dostali wilgotną izbę, gdzie naniesiono słomy na posłanie. Mogli też skorzystać z łaźni, którą urządziła sobie załoga. Paszy i żywności było dość, widać dlatego, że nie zapuszczały się tu ostatnio polskie podjazdy, polujące na transporty z zaopatrzeniem. Zawieja postanowił nieco odpocząć i dać koniom wytchnienie, toteż cały następny dzień przesiedzieli wśród spahów, pod pretekstem oczekiwania na swoich Tatarów. Niestety żaden w Katarasz się nie zjawił... 41 OWf dzi( nie car po SZL jąc lat Nazajutrz ruszyli w dalszą podróż "kierując się na Czadyr Lunga, by po kilku dniach jazdy bez większych przygód dotrzeć do jeziora Jałpug. Przeprawę na Dunaju pod Isakczy mieli o dzień drogi. W Isakczy znajdował się główny obóz sił tureckich, najważniejsza baza wypadowa wypraw ku dar al harb *, w mrocznej, dalekiej północy. Życzeniem padyszacha było oświecić ją prawdziwą wiarą i łaską monarszą, ale i postawić swą stopę na karkach ludu, który dawał tylu zdolnych i pracowitych niewolników i tyle pięknych dziewcząt dla rozkoszy wiernych. Ruch na trakcie wiodącym wzdłuż Czarnego Morza był tak duży, że nikt nie zwracał uwagi na dwóch jeźdźców, tym bardziej że wygląd ich niczym się nie różnił od setek innych gońców, posłańców, urzędników, różnych funkcjonariuszy dworu i dostojników krążących pomiędzy obozem, gdzie w tym czasie przebywał władca królów, a jego stolicą. Podążali w lektykach, na wielbłądach i konno; jechały na osiołkach młode niewiasty, by pocieszać żołnierzy, wędrowali handlarze i różni dostawcy, bo tak wielkie skupienie ludzkie stanowiło dla nich okazję do dobrych zarobków. Zawieja z Debejem zatrzymali się w rybackiej chacie nad jeziorem, gdyż trzeba było dać koniom nieco odpoczynku, a uprzedzono ich, że w samym Isakczy nawet ziarna fasoli nie było gdzie wcisnąć. Przez Dunaj przeprawili się dopiero po kilku godzinach, bo nad brzegiem stał cały tłum czekający cierpliwie swojej kolei, ale nikt ich nie nagabywał, skąd są ani dokąd dążą. Woleli jednak nie kusić licha i zaraz ruszyli dalej, * teren wojny 42 bo po tej stronie rzeki rozpoczynało się już państwo otomańskie ze swoją administracją, dociekliwą i nieufną wobec podróżnych. . Śniegu tu nie było, gościniec wygodny, toteż szybko zdążali ku stolicy. Znali ten szlak, obaj więc wiedzieli, że do Stambułu pozostało im jeszcze ponad sto mil drogi, powinni zatem stanąć pod jego murami najdalej za dwie niedziele. Po ośmiu dniach minęli Aidos, a po dalszych czterech Saray. Do Stambułu pozostawało im niecałe dwadzieścia mil. Teraz zjechali z głównego traktu na drogę boczną, biegnącą wprawdzie wśród okolicy górzystej, o znacznych wyniosłościach terenu i poprzecinanej dolinami, a przez to bardziej uciążliwą, ale bezpieczniejszą. Wreszcie zatrzymali się na ostatni już postój przed celem podróży. Była to dość nędzna wioska o budynkach stawianych wprawdzie z kamienia, ale bez kominów, jedynie z dymnymi otworami w lichych dachach, z małymi okienkami zaciągniętymi woskowanym płótnem. Oberża, a właściwie dom zajezdny stał na skraju wsi. Był obszerniejszy od innych, z wymownie osadzonym na drągu garnkiem przy wejściu. W częściowo rozwalonym ogrodzeniu sterczały dwa samotne słupy. Pozostałe w nich haki wskazywały, że kiedyś, za swoich dobrych czasów, wisiały na nich skrzydła wjazdowej bramy. Teraz nawet sam przejazd porośnięty był zielskiem. Nieco głębiej widać było dach szopy. Wprowadzili konie na dziedziniec. Szopa okazała się stajnią. Przy niej znajdowało się pomieszczenie, ku zdziwieniu Zawiei pełne doskonałego siana jeszcze pachnącego kwiatami łąk, z których je zebrano. Przez podwórze biegła ku nim niska, otyła postać. 43 o\v dzi nie ca pc J'V la Krótkie nóżki w kiedyś białych, bawełnianych pończochach i drewnianych trepach, dźwigały potężny brzuch, a okrągła twarz pełna była uśmiechów pod nieprawdopodobnie brudnym turbanem. — Witajcie, drodzy! Witajcie! Oby Allach użyczył wara największych rozkoszy! Nie wątpię zresztą, że darzy was swymi łaskami, skoro przyprowadził dó mojej gospody, gdzie czekają was upojenia, w jakie wprowadza mój pilaw, moje sorbety i napoje, moje pachnące ożywczymi ziołami łoża, moje... — Niech Allach ma cię w swojej opiece, dostojny mężu — przerwał mu Zawieja, obrzucając grubasa rozbawionym spojrzeniem. — Cieszę się zatem, że trafiłem do ciebie. Chętnie wypiję filiżankę czekolady z kawałkiem smacznego ciasta... — Ależ wszystko na wasze usługi, dostojni podróżnicy! Dostąpicie rozkoszy raju wstępując w moje progi! Widzę, że wasze wspaniałe bachmaty już gryzą siano, przeto chodźcie i wy spocząć w cieniu mojej gospody uświęconej pobytem wielkiego naszego naiba Mahometa, kiedy dokonywał swojej hidżry * do Medyny! Schronił się pod tym dachem i znalazł tu spokój i odpoczynek. ¦—¦ Sam mówisz, że uciekał do Medyny — zauważył z powagą Zawieja. — Jakże znalazł się tu, na ziemi europejskiej? Czyżby mu było po drodze? Jednak grubas nie speszył się, a nawet zawołał z oburzeniem: — Czyż nie wiesz, że miał on przez Allacha daną moc przebywania w jednym czasie w kilku miejscach? Czyś może tylko zapomniał? Gospodarz z pobłażliwym wyrazem twarzy czekał, * ucieczki 44 aż jego oponent załamie się pod wagą tego argumentu. Zawieja nie chcąc wywoływać nowej fali oburzenia udał wahanie, po czym wyraził tylko kolejną wątpliwość: __Ależ to było niemal dziesięć wieków temu, czcigodny patronie... Czyż tak długo stoi twój przepiękny dom? Na twarzy oberżysty ukazał się wyraz zadowolenia. — Oczywiście tak! I właśnie dlatego, że przebywał w nim naib, stoi przez wieki! Zaciszny jest, chłodny w dni upalne, chroniący przed wiatrami i zimnem w niepogodę! Chodźcież, wędrowcy, i zażyjcie odpoczynku, jaki wam zapewni! Wasze żołądki zaznają błogiego uczucia sytości, podniebienia niebiańskiej rozkoszy smaku moich potraw, a gardła świeżości i aromatu napojów, jakie na was czekają! Zawieja zamienił z Debejem porozumiewawcze spojrzenia ruszając za grubasem, który szybko przebierając krótkimi nóżkami podążył ku oberży. Wejście do niej czerniało wąskim i niskim otworem, jako że nie miało drzwi, a przysłaniała je odsunięta teraz, wypłowiała i przeświecająca licznymi dziurami kotara. Izba, do której weszli, była nieduża, mroczna, z jednym tylko stołem i paru taboretami o wyplatanych z morskiej trawy siedzeniach. W jej rogu znajdowało się palenisko zbudowane z kamienia, a na nim żelazny trójnóg, na którym stał garnek; pod nim zaś żarzyły śię węgle. Ostra woń przypraw korzennych, dymu i różnych innych trudnych do zidentyfikowania zapachów, tak typowych dla wszystkich wschodnich pomieszczeń, wypełniała wnętrze. Mrok rozpraszało światło padające przez otwór 45 ov dz ni G. S I: " wejściowy i małe okienko. Ściany były odrapane, opadły płatami tynk ukazywał kamienie. W rogach zwisały festony pajęczyny, a gliniana podłoga nie widziała miotły chyba od miesięcy. Dwa chude psy na widok wchodzących nie rzuciły się na nich ze szczekaniem, tylko podwinąwszy ogony opuściły izbę. — Proszę, proszę, dostojni goście, siadajcie! Zaraz przygotuję wam posiłek! Da wam siły do dalszej podróży i każe z wdzięcznością i tęsknotą wspominać imię Mimara Czelebi, waszego pokornego sługi! Czy zaspokoi wasz apetyt rosół z pięknej, tłustej kury i jej białe mięso, które przyprawię tak, że nawet we śnie będziecie mlaskać językami na jej wspomnienie? Gospodarz mówił bez przerwy krzątając się po izbie. Przetarł blat stołu połą swego zatłuszczonego kaftana, po czym odstawił stojący na trójnogu garnek, chwycił inny, napełnił go wodą zaczerpnąwszy ją z glinianego dzbana stojącego nie opodal na ławie. Zawieja mimo tych obiecujących zapewnień pamiętał parę chudych kur z mocno wyskubanym upierzeniem, kręcących się po podwórzu, obserwował więc gospodarza z pewną nieufnością. Teraz rzuciwszy okiem na garnek dostrzegł na dwa palce grubą warstwę starego, czarnego od sadzy tłuszczu pokrywającego jego wnętrze. — Może by najpierw wyszorować to naczynie? — rzucił od niechcenia. — Wyszorować?! — Na twarzy grubasa ukazał się wyraz zaskoczenia. — Aby usunąć ten stary tłuszcz. — Usunąć ten tłuszcz? Czy mnie uszy nie mylą?! — Okrągłe oblicze wyrażało teraz najwyższe 46 zdumienie. — Ależ w ten sposób co będzie wart rosół, nawet z najtłuściejszej kury i z najlepszymi przyprawami?! Przecież to ów tłuszcz nada mu ten smak, którego nie zapomnicie nigdy! — Na pewno masz rację, czcigodny gospodarzu, ale waham się, czy mogę spożywać gorące potrawy... Bo widzisz, mój towarzysz złożył ślubowanie na intencję pomyślnej drogi. Przysięgał, że będzie się żywił tylko serem i chlebem aż do bram Istambułu. Czyż godzi mi się zatem utrudniać mu spełnienie ślubu i stwarzać pokusę? Nie, doprawdy nie! I dlatego nie miej mi za złe, że wyrzeknę się w imię solidarności niewątpliwej rozkoszy spożycia kury, z tym że za pobyt pod twoim dachem zapłacę tak, jak gdybyśmy ją zjedli... — A może napijecie się piwa? — Zapewnienie o zapłacie widać pogodziło Czelebiego z odmową. — Bo chwilowo wina nie mam... — uśmiechnął się porozumiewawczo. — To są napoje wzbronione przez naila, Mima-rze — upomniał Zawieja z nutą surowości w głosie. — Czy chciałbyś, abyśmy popełnili haram *, narażając się na gniew Allacha? — Allach akbar! Nie sądź tak, effendi! Nie wszyscy jednak podróżni odmawiają trunków, więc trzymam chociaż piwo! — Skoro przyjmujesz i niewiernych, twoja sprawa. Rozumiem, że musisz zarabiać. — Zawieja okazał wyrozumiałość. — Wiernych nie należy kusić. — Tak, effendi, masz rację! — Gospodarz zaczął bić pokłony przestraszony naganą. — Wybacz twemu słudze! * czyn karany przez wiarę 47 o w cizi nie cai po sz; ją« - lit! Zawieja wybaczył, a nawet prowadził z grubasem przyjacielską pogawędkę do czasu, aż Debej, który udał się do koni, wrócił z wiadomością, że mogą jechać dalej. Kiedy już siedzieli w siodłach, gospodarz schował za pas srebrnego piastra, uniósł głowę ku górze i mówił rozradowany szczodrością podróżnych: — Nie zapominaj, panie, o swym wiernym przyjacielu, Mimarze Czełebi! A w Stambule, jeśli będziesz potrzebował pomocy, odszukaj w seraju mego brata Selima, jest tam sebanem, zarządcą nad psami władcy nad władcami! Jego siedzibę znajdziesz tuż przy meczecie Sukullu Mohamad Paszy! Pytaj o niego w szynku Osmana! Powiedz, że przysyła cię Mimar, a będzie ci pomocny! Nie poświęcając większej uwagi tej propozycji, Zawieja obrócił się ku Debejowi i skinąwszy dłonią gospodarzowi wyjechał na drogę. Następnego zaś dnia minąwszy bramę Charyzjusza dostali się w obręb dawnych murów obronnych Konstantynopola, obecnie Stambułu, stolicy tureckiego imperium. SEJM ELEKCYJNY Tego wieczoru brat Eligiusz jak zwykle wypił swój kufelek grzanego piwa, które doskonale robiło mu na sen, i ułożył się na spoczynek. Zgasił już świecę i w komnacie paliła się jedynie mała, oliwna lampka przed stojącym na klęczniku krucyfiksem. Z wolna zapadał w senne zamroczenie czując błogie ciepło pościeli, kiedy raptem gdzieś w głębi ciała poczuł raptowny, ostry ból. Ponieważ zaraz minął, chwilę zastanawiał się, co mogło być tego przyczyną, po czym znów zaczął zasypiać. Wkrótce jednak szarpnął mu wnętrzności nowy, gwałtowny nawrót bólu. Tym razem trwał dłużej i mnich siadłszy na łożu aż złapał się oburącz za brzuch. Potem, kiedy poczuł się lepiej, nie układał się do snu, lecz zapaliwszy od lampki świecę z niepokojem oczekiwał na kolejny atak. Istotnie wkrótce nadszedł jeszcze gwałtowniejszy i bardziej okrutny. Brat Eligiusz już nie myślał o śnie. Wystąpiły nań poty i zaczęły nachodzić dreszcze. Szczękając zębami wstał z pościeli i zataczając się ze słabości ruszył ku drzwiom, wołając pacholika. 1 Kolo fortuny 49 o cl Zrozumiał, że został otruty. Spocony, teraz już przede wszystkim z przerażenia, oczekując lada chwila ostatniego paroksyzmu, który zakończy te cierpienia, ale i żywot również, przykazał znaleźć i przyprowadzić lekarza, chociażby i królewskiego, bo ten znajdował się na Zamku. Potem jęcząc nieustannie, pełen grozy przed nadchodzącym kresem, odmawiał modlitwy za konających do czasu przybycia nadwornego medyka. Ten badał go, naciskał brzuch, unosił powieki, przykładał dłoń do czoła i piersi, potem kręcąc z zafrasowaniem głową nakazał leżeć spokojnie, wypić gorące mleko i napar z ziół, które mu zaraz przyśle. I brat Eligiusz przeżył noc pełną przerażenia przed czekającą go lada chwila wędrówką na tamten świat, jako że mimo ¦ wypitych ziół poprawa nie następowała. Wreszcie zaświtał ranek i wówczas to przyniósł mu pacholik list wręczony przez jakiegoś nieznanego posłańca. Kiedy brat Eligiusz drżącymi rękami otworzył pismo i przeczytał jego treść, opadł na poduszki, nieruchomym spojrzeniem wpatrując się w sufit. List brzmiał następująco: „I tym razem, Eligiuszu, to nie ostatni mój cios. Ten wkrótce nastąpi. Obecne zaś twoje boleści niebawem miną, abyś mógł dalej oczekiwać nadejścia śmierci, która zamknie ci powieki..." Istotnie pod wieczór zakonnik poczuł się lepiej. A wreszcie na tyle dobrze, by zająć się energicznie poszukiwaniem sprawcy, który podał truciznę. Nie ulegało wątpliwości, że była ona dosypana lub dolana do piwa, które wypił przed snem. Tego był pewny, gdyż właśnie owego dnia nie spożywał wieczerzy, a obiad jadł u braci kamedułów. Natomiast 50 zwyczaj picia wieczornego kufelka był służbie znany, więc wszystko wskazywało na to, że w ten sposób podano mu truciznę. Jak się dowiedział, piwo przyrządzał mu w zastępstwie służebnej kredencarz Werner, ale to nie wydało się bratu Eligiuszowi podejrzane. Zaszedł bowiem wypadek, że niosący tacę pacholik został zatrzymany przez dworkę królowej, pannę Gaśnicką, by pomógł otworzyć drzwi do jej komnaty, które się mocno zacięły. Pannę Gaśnicką trudno było podejrzewać, a pacholika z całą ostrożnością sam sobie wybrał i nieraz przekonał się o jego wierności. Wszystko wskazywało więc na to, że ktoś nieznany skorzystał z chwili, gdy taca stała na okiennym parapecie, podczas udzielania owej pomocy. I tak oto brat Eligiusz nie zdołał rozwiązać zagadki, kto mu się przysłużył. Z czyjego jednak rozkazania, o tym wiedział bardzo dobrze. Sejm konwokacyjny się skończył, ale nie ustały intrygi, knowania, agitacje i wrogie spiskowania stronnictw. Termin elekcji był coraz bliższy, tym bardziej więc wzmagały się zabiegi kandydatów i ich popleczników dla zdobycia sobie sympatyków przed wyborem, na który czekał cały kraj. Toteż wrzało na sejmikach, skakano sobie do oczu, pomstowano i oczerniano, rozdzierano szaty nad zgubą ukochanej ojczyzny, gdyby inny kandydat wziął górę, szydzono, oburzano się, przeklinano, obrzucano obelgami, a nawet chwytano za szable. Odgłosy tych słownych batalii docierały do stolicy, wzmagając i tak już dostatecznie gorącą temperaturę przedwyborczą. 51 o\ d2 ni Ci P s; li Żegoń musiał śledzić te nastroje, obserwować bieg wypadków na dworze, a w miarę możności orientować się w poczynaniach jego popleczników. Raporty o wszystkich wydarzeniach trzeba było regularnie wysyłać do miejsca pobytu hetmana. Nie brakło więc młodemu sekretarzowi roboty, tym bardziej że istniały sprawy, o których też nie wolno było zapominać. Należało do nich przede wszystkim zaniedbane dotąd uchwycenie śladu Hagana. Już od miesiąca owych sześciu dragonów wielce ochotnie pełniło nową służbę. Porucznik Suchowol-ski zaczął sarkać, że nie biorą udziału w normalnych zajęciach, a próżniaczy tryb życia pozbawi ich dyscypliny. Żegoń jednak nie ustępował i decyzji nie zmienił. Powodowała nim nie tylko zawziętość nieobca jego naturze, ale i przeświadczenie, że tylko uporem może osiągnąć pomyślne wykonanie powziętego zamiaru. I wreszcie praktyka wykazała, że racja była po jego stronie. Bowiem pod koniec marca, kiedy i on już zastanawiał się, czy dobrze robi narażając tak długo hetmańską szkatułę na zbędne jak dotąd wydatki, otrzymał upragnioną wiadomość. Tego wieczoru po odejściu skrybów i pana Jaw-leńskiego Żegoń siedział samotnie w kancelarii i pisał list do Juty. Na pukanie do drzwi, zajęty koncypo-waniem pisma, odpowiedział machinalnie, a dopiero kiedy usłyszał, z czym przychodzi posłaniec, zerwał się na nogi.. — Kogut mnie wzywa? Gdzie jest?! — Siedzimy „Pod złotym baranem", przy Bednarskiej . 52 __ Biegnij z powrotem i zostań do . pomocy. Zachowujcie obojętność, jakby nic was nie obchodziło! Odłożył pisanie i w chwilę był już na podwórcu zamkowym. Postanowił jednak skierować do dalszej obserwacji Stegmana, a nie pokazywać się tam samemu. Możliwe bowiem spotkanie z Haganem spłoszyłoby przebiegłego Ormianina. Musiał jednak spieszyć na Kozią, bo masztalerza w stajniach nie było. W czasie zimowego pobytu w Żółkwi ciężko zaniemogła pani marszałkowa. Lekarz nadworny i dwaj inni sprowadzeni ze Lwowa nie umieli rozeznać się w przyczynach jej słabości. Spierali się o to ze sobą, co pomocnym w leczeniu nie było, każdy bowiem inne zalecał medykamenta i driakwie. Małżonek, który stracił wiele ze swej tuszy z powodu strapienia i zgryzoty, nieomal nie odstępował od łoża małżonki, sam podawał jej lekarstwa i niby czuła opiekunka czynił osobiście liczne posługi, jakich wymagała chora. Toteż ci, którzy o tym wiedzieli, tym gwałtowniej oburzali się na oszczerstwa rozgłaszane po kraju, jakoby to właśnie pan hetman „zadał żonie jakoweś zioła", by uwolnić się od małżeńskich ślubów dla nowego związku z niedawno owdowiałą królową. Bo takie i podobnie niecne plotki krążyć zaczęły coraz częściej. Jednak przyznać trzeba, że mniejszy znajdowały oddźwięk, niż zapewne sądzili ich autorzy. Bowiem Wiktoria chocimska przysporzyła nowej sławy jej twórcy i jeszcze przez długi czas o tym 53 o d n c r raczej mówiono, widząc w wielkim hetmanie niezwyciężonego wodza i zbawcę kraju. Jego autorytet i sława wzrosły tak znacznie, że wszelkie kalumnie okazały się daremne i posłuch mało gdzie uzyskały. Na szczęście niektóre z podawanych lekarstw okazały się skuteczne i pomogły bardziej niż zaszkodziły inne, a może i organizm był dostatecznie odporny, dość że pani marszałkowa wyszła z choroby obronną ręką. Nadal gorliwie pielęgnowana, wkrótce przyszła do siebie i to do tego stopnia, że towarzyszyła mężowi w jego podróżach do Lwowa i Lublina. Na pierwsze zaś wiosenne dni, bo z początkiem kwietnia, zjechali do Pielaszkowic, gdzie przebywali do końca miesiąca. Tu też ciągnęły liczne poczty i karety z całego kraju, tu, a nie w pozostającym jakby w sennym odrętwieniu warszawskim Zamku, zaczęło skupiać się życie polityczne. Przybywali na rozmowy i narady senatorowie, dygnitarze świeccy i duchowni, a także i zagraniczni posłowie. Toteż nie wiadomo czy z tej przyczyny, czy dlatego, że hetman uznał za wskazane dać się wyszumieć obradującym w Warszawie posłom elekcyjnym, dość że ruszył z Pielaszkowic dopiero 23 kwietnia. Bez zbytniego pośpiechu ciągnął na Kazimierz, gdzie przeprawił się na drugą stronę Wisły. Potem jechał na Mniszew, wysyłając z drogi listy do swych przyjaciół, jak i rozkazy do podległych oddziałów. Do Warszawy przybył dopiero 2 maja. Natomiast znacznie wcześniej, bo jeszcze przed wyznaczoną na 20 kwietnia elekcją, zaczęli nadjeżdżać do stolicy nie tylko pierwsi posłowie, ale i brać szlachecka. 54 Takiego zjazdu, takich tłumów, takiego ludzkiego mrowia, jakim zaroiła się stolica, dawno albo i zgoła nigdy nie widziano. Tysiące konnych, mnóstwo kolas, bryczek, karet wypełniły ulice, gdyż poruszać się piechotą nie uchodziło. Magnaci zaś dla okazania wielkości rodu jeździli w kilka sześciokonnych ekwipaży, w otoczeniu licznych orszaków dworzan i zbrojnej asysty liczącej po kilkadziesiąt szabli. Co i raz powstawały zatory, a stąd kłótnie i zatargi tak zawzięte, że brano się za łby. Pieszych również nie brakowało, silono się 0 jak najliczniejsze poczty służby, zastępy pachołków, a nawet i oddziałów żołnierskich. Ci więc takoż cisnęli się w ulicach, jeszcze bardziej utrudniając ruch pojazdom. Dla kupców, rzemieślników, właścicieli domów 1 gospod, a także rybaków, którzy wszystkie łodzie wykorzystywali do przepraw przez Wisłę, nastał czas napełniania trzosów. Otrzymać izbę w mieście, a chociażby kąt było niepodobieństwem, zwłaszcza że przezorny pan Pac wynajął zawczasu wiele domów i umieścił w nich swoich ludzi, na wypadek gdyby przyszło sięgnąć po broń. Cała brać szlachecka z Litwy zakwaterowana była głównie na wschodnim brzegu, przysparzając zysku przewoźnikom, bo wybudowany na czas elekcji prowizoryczny most nie zdołał sprostać zadaniu. Koroniarze natomiast zajęli pole elekcyjne, które od czasów Stefana Batorego znajdowało się na zachód od miasta, na terenach wsi Wola. Był to obszar spory, bo miał około dwóch mil* średnicy. W jego środku wytyczono kwadrat o bokach długości ty- * chodzi o milę staropolską liczącą ok. 7 km 55 siąca dwustu stóp, który otoczono fosą, wałem i palisadą. Tam miało obradować koło rycerskie. Dla senatu postawiono w środku tego obwarowania wielką szopę krytą gontem, pozostawiając w. jej czterech bokach obszerne prześwity dla umożliwienia posłom wglądu, co dzieje się na obradach. Cała rzesza szlachecka, przybyła z najodleglejszych nieraz zakątków kraju, rozmieściła się na tym polu, wokół miejsca sejmowych cbrad. Powstało ogromne miasto namiotów z ulicami, placami, a nawet targowiskami. Kupcy postawili tu swoje kramy, krążyli wędrowni sprzedawcy, na placach popisywali się kuglarze, linoskoczkowie, różni śmieszyciele i błazny. Prześcigano się, by własny namiot był wspanialszy niż u sąsiada, ozdobniej szy, bogatszy, bardziej strojny. Komory szlacheckie po dworach wypełniały różne trofea wojenne, a ostatnia kampania chocimska zasoby te jeszcze wzbogaciła, gdyż zdobyto na Turkach niezmierzone ilości właśnie namiotów, jak i zasłon, kobierców i moc wszelakiej bogatej materii. Teraz te dworskie komory zostały opróżnione, bo punktem honoru było okazać się jak naj dostatni ej, jak naj okazalej, jak naj strój niej. Toteż wdziewano na siebie wszystko, co kto miał najdroższego, najpiękniejszego, każdy chciał się pokazać, zakasować innych. Niewiasty szumiały atłasami, brokatami, jedwabiami, obwieszając się klejnotami nieraz wyciągniętymi z samego dna skrzyni, gdzie leżały spokojnie nie ruszone od lat. Męskie żupany, delie, kierezje takoż mieniły się barwami kosztownych adamaszków, atłasów, aksamitów, a za niejeden guz u kołnierza czy kamień u szkofii można było kupić wieś. Uboższy szlachetka, sprzedawszy głos swemu 56 protektorowi, przede wszystkim wydawał zdobyty pieniądz na dostatni strój, piękniejszą broń lub kupował parę błyskotek, aby tylko nie pozostać za innymi w tyle. Toteż ten gąszcz namiotów zdumiewał niesłychanym bogactwem kolorów, kosztowności, ozdób, nieomal orientalnym zbytkiem broni i sprzętu; liczne półksiężyce i tureckie, wyszywane złotem wersety sprawiały wrażenie, że to nie europejska stolica, lecz jakieś azjatyckie miasto przeniosło się tu z odległego wschodu. Warszawa niby dzban pieniącego się wina przelewała się przez brzegi nadmiarem ludzkiego mrowia. Wrzała życiem, ruchem, ale i coraz częstszymi burdami pańskiej czeladzi i służby, która nie tylko brała się między sobą za łby, lecz rabowała i grabiła domostwa i zagrody. Sejm rozpoczął się w wyznaczonym terminie. Był to piątek 20 kwietnia 1674 roku. Mszę świętą odprawił biskup poznański Wierz-bowski, po czym, złożywszy należyte kondolencje królowej wdowie, wszyscy ruszyli na Wolę, by rozpocząć obrady. W tych pierwszych uroczystościach, jak zresztą i w dalszych debatach, nie mógł brać udziału inter-rex, prymas Czartoryski, z powodu postępu choroby, toteż składającym mu wizyty posłom i senatorom udzielał audiencji w łożu. Posłowie zasiedli w kole, za ogrodzeniem z wału i palisady, przy których objęła służbę straż marszałkowska pod dowództwem porucznika Suchowol-skiego, a na zewnątrz, w wyznaczonych każdemu 57 województwu miejscach, stanął ogromny, kilkudzie-sięciotysięczny tłum konnych, w strojach najparad-niejszych, zbrojach i przy orężu. Błyszczał ogniami drogich kamieni sypiących skry z czapraków, uprzęży, broni i ubiorów szlacheckich, mienił się różnorodnością kolorów, całym chaosem barw. Dochodził stamtąd gwar i tumult, rozlegały się okrzyki i kwik koni, kiedy przychodziło do utarczek, jeśli wyznaczonego miejsca panowie bracia nie raczyli przestrzegać. Poza tym kręgiem, już wśród namiotów, tłoczyły się dalsze rzesze ludzkie, a jeszcze dalej połyskiwała broń regimentów i chorągwi poszczegól-, nych magnatów, kręciła się służba, czeladź, zbierały oddziały dworskiej szlachty. Rozłożyły się chorągwie i rodzimego, i cudzoziemskiego autoramentu, za-ciężne roty Niemców, Wołochów, Kozaków, a nawet i Tatarów, pozostające na żołdzie poszczególnych wielmożów. Mrowiło się to wszystko między namiotami, kuchniami, łaźniami, pomiędzy wozami z żywnością, paszą i sprzętem, jakie ze sobą każdy zabierał, bo wiedziano, iż wszystko będzie drogie i trudne do zdobycia; bywało nawet, że i drzewo na opał do kuchni przywożono ze sobą. Nadspodziewanie szybko i jednomyślnie koło wybrało swoim marszałkiem podskarbiego litewskiego Benedykta Sapiehę, szanowanego za stateczność i rozsądek. Choć nie był on wrogo usposobiony do osoby hetmana koronnego, to jednak sam wybór Litwina był kolejnym sukcesem Paców. A zjechali oni całym swoim licznym rodem oraz jeszcze liczniejszą plejadą krewnych, powinowatych i popleczników. Zaraz też, bo już po dwóch dniach świątecznych, 24 kwietnia, posłowie litewscy postawili na porządku 58 dziennym sprawę wykluczenia Piasta, powołując się na uchwały konwokacji. Wniosek ten wywołał liczne sprzeciwy i repliki. Podnoszono, że wszelkie wykluczenia nie wchodzą w kompetencję obrad konwoka-cyjnych, a jedynie elekcji, zatem tego rodzaju zalecenia są nieważne. Wskazywano, że nie istnieje prawo usuwające krajowych kandydatów od tronu, pro exemplum wybór ostatniego króla, a niedopuszczenie do obioru Polaka byłoby zniewagą dla całego narodu. Można wprawdzie usunąć jakąś kandydaturę, ale tylko za wskazaniem nazwiska, wraz z uzasadnieniem sprzeciwu. Litwini wbrew rzeczowości tych argumentów nadal upierali się przy swoim nikogo po nazwisku nie wskazując, bo zdawali sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa, gdyby ośmielili się wymienić człowieka, którego mieli na myśli. Niemniej przez najbliższy tydzień powtarzali swój dezyderat przeszkadzając przystąpieniu do exorbitancji lub stawianiu kolejnych wniosków. Pewne ostudzenie ich zawziętości nastąpiło jednak 28 kwietnia, kiedy to udzielano audiencji posłom koronnego wojska. Zaczęli oni przemówienia od skargi, że usunięto ich od elekcji, jakby nie byli szlachtą, upraszali też i żądali, by postanowienie o Piaście, powzięte na sejmie konwokacyjnym, zostało uchylone. Jeśliby zaś do tego nie przyszło, wszystkie swoje kreski deklarują do dyspozycji hetmana, wodza i ojca dobrodzieja, a sami wypowiedzą służbę. Wprzódy jednak niech Rzeczpospolita zapłaci ich należności, potem zaś przystąpi do werbunku nowych chorągwi. Wystąpienie wojska odniosło skutek, bo Litwini odstąpili od zgłaszanego żądania. Zapowiedzieli jed- 59 nak, że będą w takim wyborze przeszkadzać i podobne wnioski negować. Spotkało się to oświadczenie z powszechnym potępieniem, do którego przyłączyły się nawet głosy niektórych województw litewskich, widząc w tym zakusy na zerwanie "Unii. Po naradach w swoim gronie panowie litewscy na posiedzeniu w dniu 30 kwietnia odwołali ową zapowiedź i dopuścili do wyboru delegatów do exorbitancji. W ciszy pałacowych komnat zaczęły się teraz narady wielmożów, a po oberżach lub pod płótnami namiotów rozprawiała brać szlachecka. Wyłoniły się już dość wyraźnie dwa główne stronnictwa dwóch potężnych monarchów, cesarza austriackiego Leopolda i Ludwika XIV, króla Francji. "Kandydatem pierwszego był książę Karol Lotaryń-czyk, drugiego — czternastoletni Filip Wittelsbaeh, syn neuburskiego księcia, którego nie chciał jednak akceptować Sobieski obstając przy księciu de Conde. Już po krótkim czasie widać było, że wszyscy inni kandydaci, jak brat Krystiana V, króla duńskiego, Jerzy czy Emil Hohenzollern, syn elektora brandenburskiego, żadnych nie mają szans, nie mówiąc już o jeszcze mniej popularnych, jak książę Tomasz sa-baudzki, książę Modeny Rinaldo d'Este, czy wreszcie syn moskiewskiego cara. Wybór księcia Karola oznaczał dla Leopolda utrzymanie austriackich wpływów w Polsce i podporządkowanie jej swej polityce. Dla króla Ludwika zaś osadzenie na polskim tronie Neuburczyka wciągało w przymierze jeden z najpotężniejszych rodów niemieckich, połączony pokrewieństwem ze szwedzkimi Wazami i dzierżący we władaniu Palatynat. Wymierzało to cios wpływom Leopolda w Niemczech, Polsce i Szwecji. 60 Obaj ci kandydaci walczyli na razie na obietnice. I tak Karol lotaryński przyrzekł zapłacić wojsku żołd za dziewięć miesięcy, zaciągnąć swoim kosztem pięć tysięcy żołnierza, przez rok prowadzić własnymi siłami wyprawę przeciw Turkom, wziąć pięćset młodych szlachciców do swojej przybocznej gwardii, otworzyć szkołę wojskową w Lotaryngii dla szkolenia polskich oficerów, zbudować dwie twierdze, jedną od strony Moskwy, drugą Turcji, a wreszcie z chwilą odebrania swego księstwa od francuskiego króla, wszystkie stamtąd dochody obrócić na potrzeby Rzeczypospolitej. Natomiast Neuburczyk był w przyrzeczeniach jeszcze bardziej szczodry. Poza utworzeniem wspaniałej gwardii przybocznej, wojskowej szkoły w Niemczech, wybudowaniem takoż dwóch twierdz, zobowiązywał się wypłacić zaległy żołd za cały rok, wystawić swoim kosztem dwadzieścia sześć tysięcy żołnierza i to przez cały czas wojny tureckiej. W istocie stać na to było starego księcia neubur-skiego. Natomiast zapewnienia Lotaryńczyka były mniej wiarygodne. Całe jego bogactwo stanowiły brylanty, ale te znajdowały się w posiadaniu stryja, który rządził księstwem. Zapewniał jednak książę Karol przez swoich posłów, hrabiego Taffe i pana Belchampsa, że z chwilą wyboru obietnice jego spełni dwór wiedeński, czemu na ogół dawali posłowie wiarę. Wśród takich sporów i przetargów, z wolna choć jeszcze nie dostrzegana, napływała fala nowej skłonności, może chwilowo podświadomej, a mianowicie koncepcja kandydata własnego, stojącego poza kanonadą wzajemnych agitacji czy urągań, nie protegowanego przez obce dwory. 61 Kto zaś mógł nim być, uświadomiono sobie wyraźniej po przybyciu pana marszałka i hetmana wielkiego do Warszawy. Koło rycerskie przerwało tego dnia obrady — a było to 2 maja — i tak „austriacy", jak i „francuzi" pobiegli go oglądać. Ci pierwsi, by patrzeć na wspaniałe widowisko, drudzy, by witać swego wodza. A było na co patrzeć, bo chociaż orszak nie był zbyt liczny, to jednak swoją wspaniałością zaćmił wszystkie stroje i bogactwa tłumu. Kareta hetmańska posuwała się wśród rozkrzyczanej rzeszy ludzkiej, która teraz mogła dać bezpośredni wyraz wdzięczności za pogromienie Turków i zdjęcie z wylęknionych serc zmory strachu. Hetman nie prowadził ze sobą żadnego wojska, czego obawiało się stronnictwo austriackie. Poza pocztem przyjaciół, dowódców i znaczniejszej szlachty, odzianej wspaniale, siejącej w majowym słońcu tysiące różnokolorowych błysków — tak liczne drogocenne kamienie zdobiły ich suknie i broń — towarzyszyła wodzowi tylko jedna chorągiew odzianych w jednolitą barwę dragonów, chłopów jeden w drugiego i siedzących na mocnych, dobrze utrzymanych wierzchowcach. Niebywałym jednak widowiskiem był przyboczny hetmański pułk utworzony nie z przebierańców, lecz z autentycznych, tureckich janczarów, słynących z odwagi i zawziętości w boju, których sława już od dawna głośną była w kraju. Przyjęli oni służbę u równie słynnego wodza, z jeńców stając się jego osobistą strażą. Szli teraz na czele jego orszaku, młodzi, dorodni, kwiat tureckiego żołnierza, wybrani z wybranych, od dzieciństwa przyuczeni do wojennego rzemiosła. Poprzedzała ich głośna, mimo wiwatów i okrzyków tłumu już z daleka słyszalna orkiestra, 62 w której grzmiały bębny, cymbały, psałteriony i różnej wielkości trombony. Pan marszałek z małżonką zatrzymał się w pałacu Kazimierzowskim, a tłum długo się nie rozchodził komentując i podziwiając wspaniałość oglądanego obrazu. Obrad w kole już tego dnia nie prowadzono, toteż panowie delegaci obsiedli stoły w swoich ulubionych oberżach. Kiedy pan Łysobok po zmianie szat wyszedł w towarzystwie braci Lisieckich na miasto, by poszukać znajomych i nieco gardło przepłukać, nie miał trudności w znalezieniu kompanii. Zaraz w pierwszej gospodzie ujrzał sporo znajomych twarzy, więc skorzystał z zaproszenia i przysiadł do towarzystwa siedzącego przy miodzie. Było tu kilku ziomków z ruskiego województwa, ale byli i inni, o których wiedział, że będą dawać kreski na Austriaka. To jednak panu Gedeonowi nie przeszkadzało, gdyż posłuchać adwersarzy i pospierać się z nimi było tym ciekawiej. Istotnie jeden z nich, pan Ostrzyca spod Siedlec, zaraz go zagadnął: — Czołem, panie bracie! Widziałem waści w hetmańskim orszaku! — To prawda, tylko com zlazł z kulbaki. A że służby nie mam, tom przyszedł nieco z waszmościami pogawędzić. — Radzi temu jesteśmy, mości Łysobok! Za waści zdrowie! — Szklanice z miodem uniosły się w górę. — Mało wojska przyprowadził pan hetman. Toć poza janczarami jedną tylko widziałem chorągiew dragonów? Na to roześmiał się pan Sieński z Sienie, wąsaty, 63 czerwony na twarzy szlachcic aż zza Szubina, takoż jak i pan Ostrzyca zwolennik Lotaryńczyka. — Wojsko rozstawił wokół Warszawy i to znaczne, o czym dobrze wiemy! — Ejże, doprawdy? — nieco ironicznie i powątpiewająco rzucił pan Gedeon. — Powiadają, że to wasz Karol wojsko zebrał i ze Śląska owym żołnierzem nam grozi. Tuszę, że gorsze to niż własny brat. A o hetmańskich chorągwiach od waszmości dopiero słyszę. — Waćpan udajesz, że nie wiesz — z kolei zabrał głos trzeci uczestnik rozmowy, pan Malczewski spod Lublina, również stronnik austriacki. — Tak, tak, panie bracie — kontynuował pan Sieński. — Jakem rzekł, wiemy, gdzie to wojsko stoi i w jakiej sile! Śląsk daleko, a tu otoczył pan hetman Warszawę półkolem, od Nowego Dworu i Za-kroczymia przez Paprotnię,- Szymanów, Grodzisk, Piaseczno pod Górę Kalwarię. Stoją też chorągwie i z tamtej strony Wisły, w Karczewie, a nawet pod Kałuszynem. Obliczamy, że macie w tej podkowie ze sześć tysięcy szabel. A pod ręką, u kamedułów na Bielanach, też zatrzymał się regiment dragonów i setka Kozaków. Pan Łysobok pokiwał głową i rzucił z przesadnym podziwem: — Cóż to słyszę? Dzięki waszmościom teraz rozumiem, dlaczego nazywają pana Sobieskiego obrońcą i opiekunem narodu! Panowie Ostrzyca, Sieński i Malczewski roześmiali się zgodnie. Z kolei zabrał głos pan Kolnicki, szlachcic z Po-kucia, tak jak i pan Gedeon gorący zwolennik hetmana i francuskiego kandydata. Dobrym mówcą nie 64 był, ale rozsądku i trzeźwości myślenia mu nie brakowało. Otarł wąsa, bo właśnie upił miodu, i zaczął mówić jąkając się nieco: — Może to i prawda, panie bracie, co mówicie, boć chyba na powale tegoście nie wyczytali, toteż nie o negację mi chodzi. A jeśli to prawda, to raczcie zauważyć, że owo wojsko zostawił pan hetman z dala od miasta, zatem nie w celu wsparcia swojej osoby, tylko dla użycia w razie powstania niepokojów czy bratobójczych burd zbyt gorących dyskutantów. Nie można jednak powiedzieć tego o litewskim hetmanie, ten bowiem przywiódł ze sobą dwa tysiące zbrojnych i rozmieścił na Pradze, a i tu, w mieście, obsadził nimi niejeden z domów. Inne zatem intencje i zamiary mają obaj hetmani. Jeden dąży do utrzymania spokoju i porządku, drugi w swych zamiarach wyraźnie nie stroni od chwycenia za broń. Popatrzcie na położenie spokojnie, a dojrzycie, skąd grozi niebezpieczeństwo orężnej rozprawy. — Hola, hola, panie bracie! — uniósł się na to pan Sieński jeszcze bardziej czerwieniejąc na twarzy. — A któż to obstawił most na Pragę regimentem Denhoffowej piechoty? Czy takoż litewski hetman? — Nie gorączkuj się waszmość — zareplikował pan Kolnicki. — Jako marszałek koronny nie mógł pan Sobieski dopuścić, by taka siła żołnierza wkroczyła do miasta, gdzie odbywa się elekcja! Toć byłoby to naruszeniem prawa wolności słowa, a on przecież odpowiada za spokój i porządek! — Waść wszystko obracasz tak, jak ci poręczniej — parsknął wprawdzie, ale już spokojniej pan Sieński. — My jednak wiemy, co za tymi słowy w rzeczy samej się kryje! S — Kolo fo irtuny 65 — Panowie bracia, poniechajcie waśni — próbował uspokoić dyskutantów pan Ostrzyca. — Siedliśmy przecież przy miodzie dla przyjacielskiej gawędy, a nie dla brania się za łby. — Mądre słowa, waści zdrowie. — Pan Łysobok uniósł swoją szklanicę. — Przez gadaninę zapominamy o trunku. Poszli w jego ślady i obaj bracia Lisieccy. Nie wtrącali się do rozmowy, siedzieli tylko pilnie słuchając, gdyż nie uchodziło, by młodzieńcy nie pytani zabierali głos przy mężach starszych wiekiem. Pan Kolnicki znów się odezwał: — Obserwuję, że z tylu pretendentów do naszego tronu, których sztandary widzieliśmy wywieszone, niewielu już ostało. Carskiego syna szlachta nie chce, bo sto tysięcy żołnierza, co go przeciw Turcji obiecuje, groźniejsze by było dla nas niż dla sułtana. Książęta siedmiogrodzki, sabaudzki, czy mantuański małego są znaczenia i autorytetu. Duński Jerzy swoje trzy miliony reńskich, jakie dostał od matki, już sobie pozwolił rozgrabić, mądry elektor pieniędzy nie spieszy dawać na próżno, toteż i jego syn poszedł w zapomnienie. Tak oto pozostało na placu dwóch kandydatów i o ich losie przyjdzie nam rozstrzygać. Wiemy, co obiecują, czy jednak nie warto rozważyć, który łacniej przyrzeczeń dotrzyma? Boć tylko obietnice na razie słyszymy... — Przyrzeczenia takie wchodzą w pacta conventa, a te są zaprzysięgane, mości panie Kolnicki! — obruszył się Ostrzyca. — Waści może tak, ale mnie to nie starczy! —: prychnął ten ironicznie. — Mało to już zaprzysiężonych warunków po obiorze nie dotrzymano! I nie przez złą wolę, ale przez to, że stając w szranki 66 wyborcze kandydat gotów zaprzysiąc wszystko, czego od niego żądają. Toteż nie wiem, skąd książę Karol weźmie pieniądze na ową szkołę wojenną, na ów dziewięciomiesięczny żołd, a do tego na zaciąg i utrzymanie pięciu tysięcy żołnierza? Przecież on trzyma swój dwór za cesarskie pieniądze, bo sam dużo nie ma. Rodowe brylanty warte wiele, nie przeczę, i pięćdziesiąt tysięcy wojska można by za nie wystawić, ale cóż z tego, kiedy krewniak z rąk tak łatwo ich nie wypuści! Mimo chęci nie zdoła książę dotrzymać warunków. Nie wypłaci też i obiecanych nagród, jakimi kusi naszych wielmożów, a ci z kolei nie dotrzymają ich wam. — O to niech waści głowa nie boli! — zakrzyknął ze wzburzeniem Malczewski. — Obietnice księcia będą spełnionevco do grosza! Stoi bowiem za nim sam cesarz i ten gwarantuje spełnienie wyborczych warunków. Zamiast więc negować księciu zastanowilibyście się raczej, czy nie lepiej jemu głos oddać niźli owemu Neuburczykowi, co ani dziewki, ani prochu jeszcze nie zaznał! Pan Łysobok wielki mą mir u szlachty — Malczewski już bezpośrednio zwrócił się do pana Gedeona — mógłby więc okazać pomoc naszemu stronnictwu, za co znaczny zyskałby profit i to nie w obietnicach, lecz w brzęczącej monecie! Zaperzony szlachcic nie oglądał się na publiczną formę propozycji, bowiem oferowanie materialnych korzyści i przekupywanie stronników było tak powszechne, że ani nie poczytywano tego za dyshonor, ani nie gardzono oferentem. Toteż pan Łysobok uśmiechnął się tylko kpiąco, po czym rzuciwszy braciom Lisieckim porozumiewawcze spojrzenie odpowiedział z powagą: 67 — Pozwolisz waść, że zastanowię się jeszcze nad tą materią. A wieleż waćpan chcesz mi dać? Ale pan Malczewski już zorientował się, że to nie miejsce na prowadzenie takiej rozmowy, machnął więc ręką i rzekł pojednawczo: — Zobaczymy... Będziesz waćpan chciał rozmawiać, chętnie ucho nastawię, a co do reszty, nie miej wątpliwości, że spotkasz szczodrą rękę! — Czyją mianowicie? — Łysobok nadal okazywał zainteresowanie przedmiotem. — Chcę wiedzieć, z kim by mi przyszło gadać? Z panem Pacem? — A może i z samym baronem Stomem? — uzupełnił z ironią Kolnicki. — Niech waszmościowie o to mnie nie pytają, bom nie gadał w ich imieniu! Takem to tylko rzucił w zapędzie dyskursu! — zastrzegł się pan Malczewski ujrzawszy, że ciągną go za język. Sieński przyszedł mu z pomocą zmieniając temat. — Waćpanowie negujecie księcia Karola, a cóż daje gwarancję, że wasz Neuburczyk przysiąg dotrzyma? Toć to jeszcze dzieciak, którego nie można brać poważnie. — Ale za nim stoi jego rodzic... — O, widzicie ich! — wykrzyknął Ostrzyca. — A jak my mówimy, że za Lotaryńczykiem stoi cesarz, to temu wiary nie dają! — Oni w ogóle nie wiedzą, czego chcą. — Malczewski uśmiechnął się jedną stroną ust. — Nawet na kandydata nie mogą się zdecydować. — Jak to, nie możemy się zdecydować? — oburzył się Kolnicki. — Toć wiadomo, że jest nim Neuburczyk! — Nie wiedzieć jeszcze, co o nim powie wasz 68 hetman -r- odparł z przekąsem szlachcic. — Przecież rozgłasza, że jego elektem jest Kondeusz... Była to prawda i panu Kolnickiemu zabrakło konceptu na odpowiedź, a Łysobok dopiero pierwszy dzień był w Warszawie, więc nie orientował się jeszcze w repertuarze zarzutów i argumentów obu stron. Wolał zatem raczej przysłuchiwać się niż uczestniczyć w tej rozmowie. Wieczorem w hetmańskich komnatach odbyła się powitalna wieczerza, na którą prosił hetman i swoich politycznych przeciwników. Nie uchylili się oni od przybycia, tak dla okazania dobrych obyczajów, jak i uśmiechniętych twarzy na dowód, że nie kierują się żadnymi osobistymi urazami, a już broń Boże nienawiścią, lecz tylko i jedynie dobrem umiłowanej ojczyzny. Toteż gwarno było w pałacowych salonach, ale unikano sporów, choć mówiło się o tym i owym i na bieżące tematy, badając wzajemne poglądy i ich odporność na różne pokusy. Wreszcie jednak goście się rozjechali, służba przystąpiła do uprzątania stołów, a kiedy ostatnie świece pogasły, pałac zaczął układać się do snu. Nie udali się jednak jeszcze na spoczynek państwo Sobiescy mimo zmęczenia uroczystościami powitalnymi, a potem przyjmowaniem gości. Zeszli się w gabinecie hetmańskim przykazując służbie, by im nie przeszkadzano. Panującą w komnacie ciszę przerwała Marysieńka: — Mówiłeś waść z Trzebickim. Co sądzi o sytuacji jako zastępujący chorego prymasa? — Trapi się biskup zagorzałością sporów i boi, że przyjdzie do bratobójczej walki. 69 — Jak się czuje Czar tor yski? — Ponoć zupełnie źle. Nie mają nadziei, by z tego wyszedł... — Hm... Pacom ubędzie zatem mocny poplecznik? — Mówiłem nieco z Krzysztofem. Niegłupi to człek, ale przechera. Nie zwykł zdradzać myśli, więc krąży wokół nich zbędnymi słowy. Michał zbytnio zapalczywy i gorączka, ten zaś dla odmiany woli kręte drogi, choćby i dłuższe. — O czym mówiliście? — O wszystkim i o niczym. Próbował wymiarko-wać, jak twardo będę stał za Kondeuszem. Wzmiankował takoż, w oczy mi nie patrząc, o wielkich korzyściach, jakie czekają człowieka, który by schował szablę do pochwy i walki poniechał. Kiedym go jednak dla ciekawości pytał, co ma na myśli, swoim zwyczajem temat zmienił. — Wiem, co to są za korzyści. Ronquillo, hiszpański poseł, ale i przyjaciel rodu Habsburgów, był ze mną bardziej szczery. Cesarz ofiarowuje waści dwieście tysięcy talarów, tytuł księcia Rzeszy i wielkie dobra na Śląsku... Hetman roześmiał się. — A, do kaduka! Tom jednak coś wart! Zatem boją się nieco mego Kondeusza! Marysieńka uśmiechnęła się ironicznie. — Twego? A może raczej mego? — Nie spierajmy się o to! — parsknął hetman. —¦ Niechże będzie twego, boś istotnie wykoncypowała tę kandydaturę! — Ale nie mogłam cię przekonać, mimo żem przecie dobro Polski miała na względzie. Potrzebuje ona za króla wodza, a tyś i Kondeusz najwięksi, jakich ma Europa! Tyle że Kondeusz tu nie przybędzie... 70 — Ejże, gołąbeczko... — Hetman mrugnął porozumiewawczo ku małżonce. — Zbyt dobrze znam twoje serduszko, abym uwierzył, że głównie o dobro kraju ci chodziło! Zmysłowe wargi Marysieńki wygięły się w drwiącą podkówkę. — Waszmość sobie pokpiwasz, ale rację musisz przyznać, że pomysł był dobry. Wskazywanie na wartości tego kandydata z chwilą, kiedy okaże się, że nie staje on w szranki, bo posła nie nadesłał ani obietnic nie czyni, zwróci oczy na drugiego, równego geniuszem wodza... A do tego czasu masz waszmość możność swobodnego manewru, bo nikt ci nie może postawić zarzutu, że o koronę dla siebie zabiegasz. Hetman spoważniał i rzucił niechętne sppjrzenie na żonę. — Waćpani jasno rzecz stawiasz. — Mimo żem niewiasta, w obłokach nie bujam! Zresztą mówimy w cztery oczy! — obruszyła się piękna pani. — Dobrze, już dobrze — mruknął pojednawczo hetman, jak zawsze ustępując przed jej zadzierzy-stośoią. — Istotnie, sprytu ci nie brak... — Trzeba tylko, aby kandydatura waćpana padła w odpowiedniej chwili. Me za wcześnie, by nie dać Pacom czasu na zbyt długą opozycję, i nie za późno, by ktoś inny nas nie ubiegł! — To już ostawiam rozeznaniu waćpani. Mniej mi zależy na koronie, niż sądzisz. — Oto nagroda za moje zabiegi! — prychnęła marszałkowa. — Waści splendor rodu nie leży na sercu? O los dzieci nie zabiegasz? Nie przychodzi ci przed oczy miraż rodowej dynastii i zapewnienie korony potomkom?! 71 ;— Przychodzi, duszko, przychodzi... — znów głos hetmana zabrzmiał pojednawczo. — Nie podniecaj się aśćka, bo irytacja ci szkodzi, choć nie przeczę, że w gniewie te twoje ślepka jeszcze piękniej błyszczą. Marysieńka pogroziła mężowi paluszkiem. — Waść tylko głupstwa masz w głowie! A ja po nocach spać nie mogę, rozmyślając nad biegiem rzeczy. Pacowie bez przerwy coś knują i trudno dowiedzieć się co, poseł austriacki działa, wciąż bywają u niego narady... — U Stoma? — U Stoma, z hrabią Schaffgoschem. Ten dawno tu siedzi, a Forbina wciąż nie widać. — A właśnie. Prosił Stom, abym przyjął Schaff-goscha. Wyznaczyłem audiencję na pojutrze, zobaczymy, co powie. A o biskupa Forbina nie trap się, duszko, niedługo przybędzie. — Nie bądź tego zbyt pewny! Za podjudzeniem Leopoldowym wzbroniono mu przejazdu przez Niemcy, a termin elekcji wyznaczono na jedenastego maja. Morska podróż ryzykowna, żyję więc w ciągłym strachu, czy nasz poseł zdąży na czas. — Powinien być w Gdańsku lada dzień — pocieszył małżonkę pan Sobieski. — Może nawet już jest. — Oby tylko nie marudził, a jechał szybko. Każdy dzień zwłoki to szansa dla Paców. — Delegaci z wojska nieco ich przyhamowali. Wobec groźby dobycia szabli woleli poniechać owego Piasta, którego Krzysztof wymyślił. — A kto radził ci, co podpowiedzieć delegatom? Waszmości tylko taka zasługa, żeś mnie usłuchał. — Mojaż ty kanclerska głowo. — Hetman roześmiał się i nachyliwszy ku małżonce zaczął całować 72 jej ręce. To uznanie wcale jednak nie ujęło kapryśnej pani, bo wyszarpnęła dłonie i ściągnąwszy ciemne brwi rzuciła z dąsem: — Nie stoję o waści kar esy, ale domagam się większej dbałości o znaczenie rodu! Troszczysz się o dobro publiczne, a o własnym nie myślisz zgoła! — Bo też niczego ponad chwałę ojczyzny przenosić nie wolno! Nie przeczę, o interes rodu dbać trzeba, ale nie za każdą cenę! — Gniewnie ściągnął brwi, co nie uszło uwagi Marysieńki, toteż odrzekła z uśmiechem: —r Nie zapominam o ojczyźnie i ja, ale ona na możnych rodach stoi. A waści umiłowanie kraju świadczy, że dobrze czynię zabiegając o koronę dla niego. Sobieski posłał żonie spojrzenie spod oka, nieco zafrasowane i nieco nieufne, ale już dyskusji nie przedłużał. Ona zaś zerknęła ku niemu raz i drugi, wreszcie z uśmiechem ujęła go końcami palców pod brodę. — No, rozchmurzże się, Jasiu, bo cię takim nie lubię. Pragnę, abyś tak zrobił, jak powiem... Pieszczotliwy gest od razu udobruchał pana Jana. — Mówże zatem, gołąbeczko, coś tam umyśliła w tej swojej ślicznej główce. — Będziesz nadal obstawał przy Kondeuszu, a ja już się postaram, aby coraz bardziej mówiono o królu z własnej krwi. Boć istotnie hańbą jest dla Polski i jej synów nie to, że się tak ze sobą spierają, ale że spory wiodą o obcych, nie własnych kandydatów, jakby nikt z Polaków nie był sposobny do rządzenia. — Nie to jest tego przyczyną, tylko wzajemna zazdrość magnackich rodów. Wolą obcego widzieć 73 na tronie; niźli miałby na nim usiąść nie ich fa-miliant. — Dlatego też mówię, abyś waść głosił Kondeusza swoim elektem — ucięła krótko pani marszałkowa wstając z-fotela. Małżonek poszedł za jej przykładem. — Dobrze, ale nie życzę sobie, aby gdziekolwiek padło moje nazwisko. — Na to jeszcze za wcześnie. Spory muszą potrwać i bardziej przybrać na sile. Kiedy kandydatura ma zostać zgłoszona, ja będę stanowić! Nie bardzo podobały się hetmanowi te słowa małżonki, ale znał zbyt dobrze jej kupiecką trzeźwość myślenia i żądzę splendorów, by łudzić się, że cokolwiek w tej materii zmieni. Zresztą urok korony pociągał i jego. Nie przedłużał więc dysputy i sięgnął po lichtarz, ze świecami. A kiedy już opuszczali komnatę, nachylił się nad jej uszkiem: — Pozwolisz, waćpani, że odprowadzę cię do twej sypialni? Ponieważ ostatnie dni nocowali na postojach, co dało pretekst do powstrzymania zapędów małżonka, Marysieńka uznała, że tym razem nie należy się opierać. Nie odpowiedziała więc na jego pytanie, co słusznie uznał za nieme przyzwolenie. PRZED ELEKCJĄ Hrabia Krzysztof Schaffgosch, arystokrata austriacki, spowinowacony z cesarską rodziną, właściciel wielu dóbr — między innymi i Cieplic, dokąd już wówczas zjeżdżali polscy magnaci na kurację — był jednocześnie wytrawnym dyplomatą. Władał biegle językiem polskim i znał dobrze Polskę, gdyż przebywał w Warszawie podczas bezkrólewia poprzedzającego wybór Michała Wiśniowieckiego. Obecnie znowu został mianowany przez cesarza posłem nadzwyczajnym, z zadaniem forsowania i tym razem kandydatury księcia Karola, co ostatecznie przez dwór wiedeński zostało uchwalone. 23-marca był już we Wrocławiu, ale tam musiał zatrzymać się na dwa tygodnie, ponieważ ogromna powódź udaremniła mu dalszą podróż. Starał się jednak nie tracić czasu i zbierał wiadomości o wydarzeniach w Polsce. Był mu w tym pomocny pułkownik Garnier, konfident kaliskiego wojewody Opalińskiego, który miał swoją rezydencję w pobliskim Rawiczu. Pan Sobieski darzył wojewodę zaufaniem, dzięki niemu więc hrabia Schaffgosch miał możność co nieco poznać hetmańskie zamiary. Rów- 75 nież i baron Stom, czynny i nie zasypiający gruszek w popiele, przesłał mu wiadomości z Warszawy. Wiedział stąd hrabia o wzrastającej popularności marszałka wielkiego, forsowaniu przez niego kandydatury Kondeusza, jak i dalszej walce Paców o utrącenie Piasta. Wreszcie mógł ruszyć w dalszą drogę. 15 kwietnia wielce zmordowany dotarł do Rawy, gdzie przenocował w rezydencji podkanclerza Olszowskiego, a już 17 spotkał się w Nadarzynie z witającym go Sto-mem. Tegoż dnia incognito, zaprzęgiem królowej, znalazł się w Warszawie. Mimo że Sobieski nie był jeszcze na miejscu, pan poseł od razu znalazł się w przedelekcyjnym gąszczu plotek i knowań. Jako wytrawny, dyplomata nie spieszył jednak z nawiązaniem kontaktów, unikał zwłaszcza spotkania z Pacami, by w ten sposób nie zajmować od razu zdecydowanego, wrogiego hetmanowi stanowiska. Już bowiem pierwsze rozmowy z zabiegającym jak zawsze o swoje interesy panem Morsztynem, ambitnym wojewodą chełmińskim-Gnińskim czy ociężałym Radziwiłłem zorientowały pana hrabiego, że nieudolne panowanie Michała w dużej mierze przygasiło skłonność do Austrii. Natomiast sukcesy militarne, a zwłaszcza zwycięstwo chocimskie, bardzo podniosły znaczenie i autorytet Sobieskiego. Nie należało więc zrażać go sobie otwartym deklarowaniem się po stronie jego najbardziej zaciętych przeciwników. Stomowi poruczył zatem kontakt z Pacami i to z zaleceniem jak największej dyskrecji. Należało z kolei i ze względów kurtuazyjnych, i praktycznych złożyć wizytę chwilowej głowie państwa, interrexowi, prymasowi Czar- 76 toryskiemu, gorącemu rzecznikowi austriackiego stronnictwa. Prymas, którego zdrowie nie ulegało poprawie, przyjął pana Schaffgoscha w łożu, jak zwykł obecnie to czynić, gdy osoba lub waga sprawy wymagały udzielenia audiencji. Hrabia przybył tylko w towarzystwie barona Stoma. By nie męczyć chorego zbytkiem słów wymiana obowiązujących uprzejmości była krótka, po czym obaj dyplomaci zajęli przygotowane dla nich fotele. Prymas jakiś czas spoglądał na zażywną postać specjalnego wysłannika, obserwując jego twarz o nieco obwisłych policzkach, dużym mięsistym nosie i oczach ledwo widocznych pod nabrzmiałymi powiekami. Spojrzenie tych oczu było utkwione w pomizerniałym obliczu prymasa, w oczekiwaniu na jego pierwsze słowa. Arcybiskup odezwał się głosem stłumionym, z wyraźnym wysiłkiem: — Rad jestem, że wasza ekscelencja już przybył, bo to upewnia mnie, że interesy miłościwej pani zyskają wzmożoną pieczę. Choć muszę przyznać, że i pan baron Stom wielce w swoich poczynaniach kył JeJ pomocny. Wyrażając więc zadowolenie z obecności waszej ekscelencji, nie mam przez to zamiaru pomniejszać jego zasług. Baron Stom skłonił się w swoim fotelu, ale nie zabrał głosu oddając pierwszeństwo cesarskiemu wielmoży. — Już nieco rozmów odbyłem — odpowiedział hrabia — lecz było ich zbyt mało, by wyrobić sobie ścisłą opinię o sytuacji. Jak się zorientowałem, u naszych przeciwników panuje chwilowo pewna dezorientacja co do wyboru kandydatów, ale to zapewne 77 z powodu przeciągającej się nieobecności mości hetmana wielkiego. Prymas lekko skinął głową. — To prawda. Niestety nie wiemy jednak, kiedy przyjedzie. Dla nas lepiej, że z tym zwleka, bo w stronnictwie francuskim szerzy się przez to chaos poglądów i coraz częściej zaczynają swary między sobą. — Ale to się skończy z chwilą jego przybycia. Zbyt wielki ma prestiż i zbyt dużo rozsądku, by dopuścić do dezorganizacji. Prymas westchnął, przesuwając dłonią po kołdrze. — Z tym trzeba się liczyć. Co jednak nakaże mu ten rozsądek? Czy szukanie porozumienia z nami? W to raczej wątpię. Nadal będzie się upierał przy swoim Kondeuszu. — Już mi o tym mówiono. I przyznam się waszej światłości, że nie mogę uwierzyć, by było to szczere dążenie... Właśnie dlatego, że jest to człowiek rozumny. Ale te ciągłe wojny z Turkami i Tatarami widać nauczyły go przebiegłości i stąd wysuwa tę mało w Polsce popularną postać jako swego kandydata. Jestem zgodny z panującą tu opinią, że coś za tym musi się kryć. — Schaffgosch zakładając nogę na nogę, odchylił się głębiej na oparciu fotela. — Dlatego tylko jeden można z tego wysnuć wniosek: Kondeusz to przykrywka dla istotnego zamiaru — zdobycia korony dla siebie. — O to chodzi! — wtrącił Stom. — Taki pogląd wyrażają również Pacowie! — Narzuca się sam... — Arcybiskup skinął lekko głową. — Przy jego wielkiej popularności to niezwykle groźna dla nas możliwość! — Hrabia okazał wyraźne f**> 78 '¦»-' zaniepokojenie. — Obawiam się, że książę Karol takiej rywalizacji nie sprosta! — Należy ostrzej wrócić do owego wniosku w sprawie Piasta. Pacowie przestraszyli się orężnej rozprawy po wystąpieniu delegatów żołnierskich i przycichli, ale teraz trzeba im nakazać, by znów zgłaszali to żądanie! — zaopiniował Stom. — Przesadzacie w waszych obawach, ekscelencjo. — Prymas starał się uspokoić obu posłów. — Sobies-ki może i popularniejszy od księcia Karola, ale za księciem stoi miłościwa pani, królowa Eleonora, a ma ona za sobą większość narodu, bo szanuje ją i lubi nasza szlachta. Tak łatwo pan Sobieski nie pokona tej przeszkody. Chory ściągnął brwi, nie wiadomo czy z powodu myśli o zwycięstwie przeciwnika, czy też ataku bólu. — Wiem, jak nieobliczalna jest wasza szlachta — mruknął Schaffgosch. — Zbyt dobrze pamiętam poprzednią elekcję! — Bardziej się boję, by nie popłynęła bratnia krew — szepnął cicho prymas patrząc przed siebie. — Bardziej niż nowego hetmańskiego zwycięstwa... — My jednak mamy wyraźne polecenia naszego cesarza i musimy baczyć przede wszystkim na ich wykonanie! — rzekł nieco rozdrażnionym tonem hrabia usłyszawszy, że interrex ma inne i to większe obawy niż przegrana wiedeńskiego dworu. — Ale nie za każdą cenę, ekscelencjo. — Arcybiskup uniósł z wyraźnym wysiłkiem dłoń do góry. — Nie za cenę polskiej krwi! — Ależ to mnie nawet nie przeszło przez myśl! — zastrzegł się szybko Schaffgosch. — Dążeniem na- 79 szym nie jest bratobójcza walka w waszym kraju, bo nie chrześcijańskie to intencje, tym bardziej że taka walka byłaby równie groźna w skutkach i dla Austrii. Wasz kraj stanąłby otworem przed Turcją, a to znaczyłoby katastrofę i dla nas! -*- Oczywiście... — Prymas ponownie skinął apro-bująco głową. — Toteż bądźcie dobrej myśli i przekonania, że czynimy wszystko, by nie dopuścić do przegranej Karola, ale takoż i do chwycenia za oręż. — Zgadzam się z waszą światłością i nie zaniedbuję niczego. Posłałem pułkownika Hollenfelda do wielkiego kanclerza koronnego, Leszczyńskiego. Miał go prosić o poparcie dla Karola. Kanclerz ma duży mir u wielkopolskiej braci. — Ale sam sprzyja tylko elektorowi. — Wiem. Elektor poniechał jednak starań o polską koronę dla syna. Toteż chcę zabiegać i o pomoc Hoverbecka. To mądry i przebiegły dyplomata. — Na mój gust zbyt przebiegły — mruknął z wyraźną niechęcią chory. Spod obrzmiałych, grubych powiek hrabiego Schaffgoscha błysnęło badawcze spojrzenie. — Każdy sojusznik dobry, byle nie zdradliwy... — Co do tego podzielam zdanie waszej ekscelencji. — Arcybiskup uśmiechnął się nieznacznie, ale z wyraźną ironią. — Dzisiaj przed południem — ciągnął poseł — miałem sposobność do rozmowy z wicekanclerzem Olszowskim... Schaffgosch opuścił wzrok i przyglądał się swoim lśniącym pantoflom z wielkimi, srebrnymi klamrami zdobnymi w wieńce z pereł. Prymas milcząc obrzucił 80 go lustrującym spojrzeniem, a hrabia mówił dalej: — Jego eminencja zadeklarował poparcie dla królowej Eleonory, ale warunkował je zobowiązaniem jego cesarskiej mości, by udzielił pomocy przeciw Turkom. I to nie jednorazowej i byle jakiej, ale wystarczającej do zupełnego rozbicia sułtańskiej potęgi. Uważa, iż połączone siły Polski i Austrii są zdolne tego dokonać, zwłaszcza że jest i wódz tej miary... Chory zakrył oczy powiekami i coś szepnął do siebie, ale tak cicho, że dyplomata nie zdołał tego usłyszeć. Ponieważ leżał nadal nie odzywając się, zmusiło to hrabiego do dalszej relacji: — Warunek możliwy do przyjęcia, choć owe wodzostwo, które biskup miał na myśli, przysporzyłoby mam sporo kłopotów. Książę Karol przecie takoż niejedną wygraną bitwę ma już za sobą. Nie wiem, czy zgodziłby się cesarz tak wiele wojska oddać pod rozkazy kogo innego. — Tak... Tak... — Prymas pokiwał głową. — To istotnie trudne zagadnienie. Tym bardziej że i So-bieski musiałby przystać na taki układ sił. Dla niego przywództwo obu wojskom, tron dla Karola. Może by się z tym i pogodził, bo rozbicie Turcji najbardziej mu leży na sercu, ale na pewno nie dojdzie do porozumienia, jeśli Karol dowodzenie zechce zatrzymać dla siebie. — Ową trudność widzi i jego eminencja kanclerz. Oświadczył mi takoż, że w razie sprzeciwu hetmana nie będzie występował przeciw niemu, gdyż ceni go wysoko. Może być tylko rzecznikiem naszego z nim porozumienia. — A ja cenię wysoko mości kanclerza — uśmiech- Kolo fortuny 81 nął się Czartoryski. — Sądzę takoż, że nie należy urażać hetmana, lecz dążyć ostrożnym postępowaniem do złagodzenia jego niechęci ku nam. — Zatem konkluzje waszej światłości...? — Hrabia zawiesił głos. — Nie wysuwać chwilowo niczyjej kandydatury, ale domagać się pozostawienia królowej na tronie. To da nam szansę uzyskania przewagi, bo cieszy się ona sympatią szlachty, ta bowiem wielce ją sobie upodobała. Skoro zaś nasz postulat umocni się w poglądach posłów, zgłoszenie kandydata, który mógłby ją poślubić, ogromnie powiększy jego szansę... Hrabia Schaffgosch słuchał uważnie, przesuwając w palcach loki swojej peruki, a kiedy prymas zamilkł, spytał rzuciwszy porozumiewawcze spojrzenie na Stoma. — Zatem wasza światłość bierze pod uwagę możliwość wysunięcia przez nas i innej kandydatury niż księcia Karola, gdyby nie przyjęła go za małżonka miłościwa pani? — Chyba tak... Chociaż muszę przyznać, że nie widzę lepszego kandydata niż książę. Trzeba więc miłościwą panią nakłonić do zgody, jeśli zechce się opierać... Ostatecznie, po niedługiej już rozmowie, bo chory nie miał sił na zbyt przewlekłe dyskusje, uzgodniono wzmożenie nacisków przeciw kandydaturze Piasta, nie ujawniając stanowiska austriackiego dworu w tej sprawie, by nie zrazić hetmana do koncepcji ugodowych, gdyby takie się pojawiły. Baron Stom otrzymał od razu polecenie działania w tym kierunku posługując się Pacami, od których w razie potrzeby można się było odżegnać. Postanowiono też o tej taktyce powiadomić pouf- 82 nie nuncjusza papieskiego Buonovisi, jako przychylnego wiedeńskiemu dworowi, dla zapewnienia sobie jego współdziałania. Zaraz po audiencji u interrexa obaj posłowie uradzili wysłać pospiesznego gońca do Wiednia z prośbą o wskazanie innego kandydata na wypadek, gdyby nie udało się przeforsować księcia Karola lub w razie oporu samej królowej. Stegman powrócił na godzinę przed świtem. Zgodnie z poleceniem obudził Żegonia, by zdać mu sprawozdanie z przebiegu wyprawy i jej rezultatu. Na twarzy młodego masztalerza widać było ślady zmęczenia i nieprzespanej nocy, ale oczy jaśniały mu zadowoleniem dowodząc, że poniesiony trud nie poszedł na marne. Żegoń obrzuciwszy go spojrzeniem ocenił to od razu. — Widzę, żeś czasu nie zmarnował. Z czym przybywasz? —: Chyba wiem, gdzie się ukrywa! Po wyjściu z oberży udał się tam, a my za nim. Potem warowaliśmy nieomal u samego proga, bo noc za widna nie jest. W jednym oknie zapaliło się światło, ale wnet zgasło, zapewne więc udał się na spoczynek. W każdym razie nikt od tego czasu z owego domu już nie wychodził! — Opowiadaj od początku. Długo bawił w oberży? I gdzie? Na sali czy w innym pomieszczeniu? Z kim gadał? Stegman uśmiechnął się. _— Wszystko chcielibyście, panie, wiedzieć, aleS nie wszystko dało się zobaczyć. Na sali nie siedział, toteż nie wiem, z kim gadał. Wyszedł sam i od razu 83 skierował się do drzwi. Wziąłem Maćka, bo we dwóch po nocy łatwiej... — Wykładów mi nie czyń, tylko gadaj! Gdzie mieszka? — Nieomal nad samą rzeką, na Wodnej... — Gdzie to jest? — To uliczka idąca od Bugaju ku Wiśle. — Potrafisz ten dom odszukać? — Tam ciasnota taka, że istotnie rozeznać się trudno, ale porobiłem znaki i odnajdę, bo większy od innych. — Można go nieznacznie obejrzeć za dnia? — Można, bo, jak powiedziałem, tam same płoty, szopy, składy i różne chałupy, istny gąszcz! — Idź teraz odpocząć, a po śniadaniu ruszymy. — Prześpię się ze dwie godziny i możemy iść! — Poczekaj chwilę... Pamiętasz, com ci polecił? Masz już ludzi? Stegman uśmiechnął się przebiegle. — Na Zamku mam kilku, a i po niektórych stajniach takoż.., — To dobrze! Tegom właśnie chciał. Dam ci znów nieco grosza. Przychodź tedy zaraz po drugiej mszy. Ulicę Bugaj zabudowaną chaotycznie stanowił szereg drewnianych domów i chałup. Tylko gdzieniegdzie obejścia przedzielały płachty warzywnych grząd, a im bliżej rzeki, tym zabudowania były lichsze i raczej przeznaczone na pomieszczenia dla inwentarza czy sprzętu rybackiego — zapewne dlatego, że narażone na kaprysy rzeki, która wiosną; stawała się groźna, nie były dla ludzi bezpiecznym schronieniem. Odziani licho, by nie zwracać na siebie uwagi, skręcili wreszcie w Wodną, krocząc wydeptanymi 84 w śniegu ścieżkami. Uliczka, a właściwie wyboista droga prowadziła w dół, pomiędzy ośnieżonymi skarpami. Tu i ówdzie pięły się po nich liche schodki ułatwiające dojście do domostw. Żegoń podążył za Stegmanem bacząc pilnie na mijanych ludzi, bo łatwo mogło się zdarzyć, że jednym z nich będzie właśnie Hagan. Ale obawy te okazały się niesłuszne. Wkrótce przewodnik wspiął się na skarpę i szli teraz jej szczytem, tuż przy jakimś parkanie. Po chwili znaleźli się wśród chaosu szop, składzików i chlewów, pomiędzy którymi biegły kręte przejścia. Wreszcie Stegman przystanął za stertą polan ułożonych w wysoką pryzmę i wychyliwszy się zza niej, rzucił krótko: — To tu. Żegoń poszedł za jego przykładem. Zobaczył drewniany, wyższy od innych, piętrowy dom. Na dole znajdowały się proste, z grubsza obrobione, dwuskrzydłowe drzwi. Leżący przed nimi nawóz i słoma wskazywały, że były to pomieszczenia dla inwentarza. Część mieszkalna zapewne była na piętrze, dokąd prowadziły schody kończące się krytym gankiem. Żegoń dokładnie obejrzał otoczenie starając się, tak jak i w czasie drogi, zapamiętać wszystkie szczegóły. Wokół nie było widać nikogo. Po chwili za jakimś na wpół rozwalonym płotem przesunęła się kobieta otulona chustą. Szła widać po wodę, bo niosła dwa drewniane wiadra. Żegoń skinął na Stegmana i zawrócił. 85 Biskup Beauvais i Marsylii, jego eminencja de Touissaint Forbin Janson, przybył do Gdańska dnia 2 maja, właśnie w tym czasie, kiedy hetman wielki i marszałek koronny Sobieski odbywał swój wjazd do Warszawy. ' Mimo zmęczenia uciążliwą podróżą statkiem, czując jeszcze pod stopami jego kołysanie, a w uszach mając szum morza, siadł bez zwłoki do karety i jak najśpieszniej ruszył do Warszawy, gdyż zdawał sobie sprawę, że każdy dzień zwłoki może wiele kosztować misję powierzoną mu przez najmiłościw-szego pana, Ludwika XIV. Nie marudził więc jego eminencja, ale ładowne wozy opóźniały podróż, którą pocztowi gońcy na tej trasie odbywali w trzy dni. W Brodnicy odnalazł go pan Beaumont, który był wysłany przez hetmana, aby przynaglać posła do pośpiechu. Rad był biskup z tego spotkania, bo mógł dowiedzieć się o ostatnich wypadkach zaszłych na elekcyjnym polu od człowieka tak" bystrego, jakim był de Beaumont. Miał wprawdzie w instrukcjach i wskazówki, ale były one zbyt lakoniczne. Toteż zaprosił do swej karety kawalera i prowadził z nim długie rozmowy. Biskup Forbin Janson w Polsce jeszcze nie był, więc te relacje dawały mu orientację w atmosferze obrad, dążeniach stronnictw, a również i warunków, w jakich te rozgrywki się odbywały. Konie szły wyciągniętym kłusem, z kozła dolatywały ponaglające pokrzykiwania woźnicy, ciężka kareta kolebała się na nierównościach drogi, a oni gawędą skracali sobie czas nużącej podróży. — Mam już pewne rozeznanie w personach, z którymi się spotkam — mówił jego eminencja. — Opowiedzcie mi raczej o zwyczajach i okolicznościach, z jakimi przyjdzie mi się zetknąć. __ Chętnie objaśnię waszą eminencję, bo przebywam w tym kraju już parę lat. Najwyższą władzą jest sejm i tylko on ustanawia prawa. Po nim idzie senat, który strzeże wykonania tych praw. W jego skład wchodzą biskupi, wojewodowie, kasztelanowie, jak i dygnitarze koronni, ale z wyłączeniem hetmanów. Senat wyznacza kilku panów ze swego grona, jako stałą radę przy królu. Ten zaś, jakkolwiek pozornie stojący u szczytu wszelkiej władzy, najmniej jej posiada. Nie ma prawa ustanawiać podatków, wypowiadać wojny ani zawierać pokoju. Nie wolno mu pozbywać się dóbr koronnych, a nawet sądzić szlachcica w sprawach grożących utratą życia lub mienia... Biskup pokiwał głową. — A do tego owa konieczna jednomyślność w podejmowaniu uchwał przez sejm! Wprost uwierzyć trudno, jak można rządzić taką społecznością! — Ma jednak i król swoje narzędzie, w praktyce wielce mu pomocne. Jest nim wyłączne prawo mianowania senatorów, biskupów i innych dygnitarzy. Wszelkie urzędy są tu dożywotnie, a szlachta lubuje się w tytułach! Toteż jest to instrument nad wyraz skuteczny, pozwala bowiem ha kaptowanie stronników. — A owe urzędy, o których wspominaliście? ¦ Idą one w kolejności od marszałka wielkiego, który ma władzę największą, jednak bardziej administracyjną niż polityczną. Podlegają mu gwardie pałacowe, bo innych sił porządkowych w tym kraju nie ma! Ustanawia ceremoniał wszelkich większych 87 uroczystości, a wówczas z laską w ręku prowadzi króla. Drugim z kolei jest kanclerz wielki, pierwszy jednak w zakresie spraw politycznych. On steruje polityką państwa. Pisma, które ominęłyby jego kancelarię, a zatem i pieczęć, chociażby z podpisem króla, nie mają mocy prawnej. On lub wicekanclerz przemawiają od tronu, czyli w imieniu króla i za jego wskazaniem. — A ów wicekanclerz? — Nazywają go też podkanclerzem, choć władzę ma równą kanclerzowi, tyle że w ceremoniale dworskim zajmuje miejsce po nim. Nie może też sądzić, jeśli kanclerz jest obecny. Natomiast pisma wychodzące z jego kancelarii zwanej „mniejszą" i pod jego pieczęcią, mają równą moc prawną. Jeden z kanclerzy musi być duchowny, drugi zaś świecki, ze zmianą kolejności. Duchowny zazwyczaj jest i biskupem, ale nie może to być biskup krakowski lub arcybiskup gnieźnieński. W razie otrzymania któregoś z tych dostojeństw kanclerz traci swój urząd. Tylko na Litwie, która ma te same urzędy co i Korona, obaj kanclerze są świeccy. Pan Beaumont zamilkł na chwilę widać zmęczony mówieniem, ale jego eminencja zaraz go przynaglił. — Mówże pan dalej, z ciekawością cię słucham! Pan Beaumont przystąpił więc do dalszej relacji: — Z kolei jest wielki podskarbi, o którym nie mam co bliżej wspominać, bo sam jego tytuł wskazuje, że rządzi on publicznym groszem i ma pieczę nad skarbem koronnym. Jest jeszcze marszałek nadworny, który sprawuje władzę wielkiego w razie jego nieobecności. Natomiast urzędy lokalne jak: podkomorzy, starosta, miecznik, chorąży, cześnik, stolnik, wojski i wiele jeszcze innych nie wiążą się z żadnymi czynnościami. Są czysto tytularne, prócz jedynie podkomorzego i starosty. Podkomorzy, kiedyś dozorca pokoi królewskich, teraz ma pieczę nad sprawami ziemskimi i granicznymi. Istotne znaczenie ma raczej starosta, bo jest wykonawcą wyroków sądowych na swojej ziemi, sędzią w sprawach mniejszej wagi, on też dozoruje poborców podatkowych i ściąga daniny. — A w wojsku? — W wojsku godności idą w następującym porządku: hetman wielki, jego zastępca — polny, chorąży, strażnik, pisarz i oboźny; są tu takoż polni jako zastępcy. Regimentarz to dowódca grupy wojskowej, mianowany przez hetmana lub króla na określony czas czy wojskową operację. To były godności, natomiast generałowie, rotmistrze, pułkownicy oraz zastępcy rotmistrzów, porucznicy, są to stopnie funkcyjne. — Wywiad chyba też mają? — Ale nie zorganizowany. Poszczególne zadania wyznacza hetman wybranym przez siebie ludziom, ci zaś dobierają sobie pomocników. Kanclerze czynią to samo. A że wszyscy są tu ze sobą skłóceni, zwłaszcza magnackie rody, wielmoże mają takoż swoje wywiady, przede wszystkim rezydentów przy dworze. Mają też i swoje chorągwie, jak i twierdze obsadzone przez własne załogi. — Trzeba mieć wielką fortunę, by stać było na takie ekspensa... — mruknął biskup. — Toteż bogatsze rody, choć tytułów arystokratycznych tu nie ma, nie ustępują w zamożności naszym książętom z krwi królewskiej, a może i przewyższają ich bogactwem. Mało który z naszych książąt może dorównać majątkom takich Ostrogskich, 89 Radziwiłłów, Koniecpolskich czy Wiśniowieckich, choć ci, jak i Ostrogscy, po zaborach tureckich mocno zubożeli. A przecież ogromne fortuny mają i inni, chociażby Lubomirscy, Krasińscy czy Sobiescy. — Dziwić się trzeba, że są chętni do korony przy takiej społeczności — westchnął jego eminencja. — Toć rządzić tym krajem to istna kara Boża! — Bo korona, wasza eminencjo, ma blask urzekający każdego, kto żądny splendorów. Za taką cenę ludzie nie tylko w tym kraju chwytali za miecze... — Lub truciznę... — uzupełnił biskup, nachylając. się ku oknu, by rzucić okiem na mijaną okolicę. W ciągu najbliższych dni hrabia Schaffgosch nie szczędził zabiegów dla pozyskania sobie co znaczniejszych dygnitarzy. W szczególności zaś tych, którzy mogliby przyczynić się do osłabienia wpływów hetmana, przede wszystkim więc wyższych dowódców wojskowych, bo tam miał popularność największą. Poseł jako wytrawny polityk rozumiał doskonale, jaką przewagę uzyskałoby stronnictwo austriackie, gdyby ten instrument udało się jeśli nie wytrącić z ręki przeciwnika — bo to było niemożliwe — to przynajmniej przytępić jego ostrze. Zaczęły się więc sypać kuszące obietnice bogactw i zaszczytnych godności, które książę Karol gwarantował w razie uzyskania korony. Ale mieszka, jako człowiek ostrożny i znający ludzi, Schaffgosch na razie nie rozwiązywał. Jednocześnie powstrzymywał jednak przychylnych dworowi delegatów, a zwłaszcza Paców, od zbyt ostrych i krańcowych wystąpień, by nie przyspieszyć przyjazdu Sobieskiego. Poza tym zaś zaostrzenie po- 90 lemik mogło doprowadzić hetmana do drastycznych działań, a kto wie, czy nawet nie wystąpienia zbrojnego. Natomiast sprawę ekskluzji Piasta popierał usilnie, ale nad wyraz ostrożnie. Nigdy na ten temat sam się nie wypowiadał, działając przez Stoma, i to bardzo dyskretnie. W tej akcji była mu pomocna dezorientacja panująca we francuskim stronnictwie z powodu nieobecności nie tylko przywódcy, ale i francuskiego posła, który mógłby pokierować sprawami swego kandydata. 2 maja przybył jednak Sobieski, a jego powitanie w Warszawie dało hrabiemu dużo do myślenia. Powróciło zaniepokojenie, które dotychczasowe pomyślne zabiegi nieco przygasiły. Już następnego dnia, 3 maja, złożył hetman wizytę prymasowi. Hrabia dowiedział się, że w czasie przeprowadzonej rozmowy Sobieski postawił wyraźnie kandydaturę Kondeusza, co spotkało się z równie wyraźnym, negatywnym przyjęciem. To już nie wróżyło tej kandydaturze powodzenia, zbyt duży bowiem autorytet miał wśród delegatów interrex. Dzięki pośrednictwu kanonika Mikołaja Radzie-jowskiego hrabia Schaffgosch, pełen dobrych myśli, uzyskał zgodę hetmana na spotkanie. Wczorajszy, niepomyślny dla Sobieskiego wynik narady z prymasem, jak i pewna zbieżność poglądów — bo i dwór austriacki, i hetman przeciwni byli kandydaturze Neuburczyka — napawały nadzieją, że być może uda się dojść do jakiegoś porozumienia. Hrabia został przyjęty w komnatach Kazimierzowskiego pałacu, gdzie zatrzymał się hetman wraz ze swoim dworem. Po powitalnej ceremonii gospodarz osobiście wprowadził gości do ustronnej kom- 91 naty, by mogli porozmawiać bez większej asysty. Ambasadorowi towarzyszył hrabia Taffe i baron Stom, hetmanowi — wojewoda ruski Jabłonowski i chorąży koronny Sieniawski. — Wiedeń na równi z całą Europą — rzekł na wstępie pan Schaffgosch sadowiąc się we wskazanym fotelu — jest pełen zachwytu dla geniuszu, dzięki któremu odniosłeś, wasza wielrhożność, wspaniałe chocimskie zwycięstwo! Pozwól zatem, że i ja dołączę swój głos do ogólnego podziwu. — Skłonił głowę w misternie fryzowanej peruce. —¦ Dzięki za pochwałę, którą jednak w równej mierze i dzielnemu wojsku należy przypisać. Mając tak odważnego i wiernego żołnierza nietrudno o wik-torię — odparł hetman gładko i bez akcentowania jakiegokolwiek słowa. Potem dorzucił: — Jakież rozkazy jego cesarskiej mości usłyszę? Jeśli są, rad je wypełnię... To pytanie rozproszyło niezbyt przyjemne wrażenie, jakie na pośle uczyniła aluzja hetmańska, więc z lżejszym sercem wykrzyknął: — Któż by śmiał, prócz własnego władcy, rozkazywać tak wielkiemu mężowi! Cesarz tylko o zdrowie waszej wielmożności pyta, życzy długich lat życia i zwycięstwa przede wszystkim nad niecnym poganinem! Ograniczenie owych zwycięstw miało swoją wymowę, teraz należało zatem wygłosić nieco dłuższe i pochlebne przemówienie. Toteż na uprzejmy ukłon i podziękowanie hetmańskie ciągnął dalej: — Co zaś do zasług żołnierskich, to nie neguję ich znaczenia, bo wiadomo jest, jak mężnych ojczyzna waszej wielmożności ma synów. Jednak i najdzielniejszy żołnierz bez wodza, który by umiał wydobyć 92 z niego tę dzielność, niewiele zdziała. A sama bitwa! Wieleż wymaga osobistego hartu ducha, jasności umysłu, niezawodności oka i głębokiej znajomości rzemiosła, by wysiłek żołnierski uwieńczyła chwała zwycięstwa. Nie mogę inaczej tłumaczyć słów waszej wielmożności jak tylko skromnością, która nie ujmuje, lecz przydaje blasku jego geniuszowi. A że ta ocena, którą czynię ubogimi słowy — ciągnął gładko poseł — jest jednak słuszna, świadczy o tym mir i poważanie, jakim cieszy się wasza wielmożność. Przecież przewodzicie nie tylko na polach bitew, ale i w czas pokoju, jak chociażby i teraz, kiedy cały nieomal naród tu zjechał, by obierać władcę. Dla każdego kraju trudny i niebezpieczny jest czas bezkrólewia, ale Polska znajduje się o tyle w lepszym położeniu, że ma takiego strażnika porządku, jakim jest wasza wielmożność. Nie można więc wątpić, że mąż o takim znaczeniu, tak wielkiego serca i rozumu, ponad wszystko będzie przedkładał dobro swojej matki ojczyzny i nie wspomoże żadnej innej kandydatury jak tylko taką, która to dobro zapewni! Ponieważ jego cesarskiej mości leży na sercu przyjaźń naszych narodów, boć przecie mamy wspólnego wroga, a dla was ma w sercu sentyment i podziw, przeto prosi, mości marszałku wielki i hetmanie koronny, o życzliwość dla człowieka, który byłby cesarzowi miły. A takoż ufa mój władca, że w szlachetności serca i w zgodzie ze swoją rycerską naturą, nie będziecie przeciwny, by królowa Eleonora pozostała na tronie. Kiedy poseł skończył, hetman nie zwlekając pospieszył z odpowiedzią: - Nie leży to w obyczajach naszych ani naturze, 93 'r- byśmy nie otoczyli opieką, pozbawili honorów, czy w jakikolwiek inny sposób poniechali względów należnych wdowie po naszym królu. Cieszy się ona miłością i szacunkiem swoich poddanych, a takoż i mnie może uważać za swojego sługę, który krzywdy nijakiej nie da jej uczynić, o czym zechcecie, wasza ekscelencjo, zapewnić panią Eleonorę, jeśli znajdziecie ku temu okazję. Wierzę też waszym zapewnieniom o życzliwości ku mnie jego cesarskiej mości. A jednak ubolewać przychodzi, że owa życzliwość nie obejmuje i naszych przyjaciół. Mam tu na myśli uwięzienie w Rzeszy Niemieckiej rzecznika francuskiego ministerstwa, elektora kolońskiego, biskupa Farstenberga... Moje natomiast poparcie, którego bynajmniej nie odmawiam, na nic się zda, jeśli wola narodu będzie inna. Hrabia Schaffgosch na krótką chwilę zacisnął usta, ale zaraz przywołał na twarz uśmiech i odpowiedział z dobroduszną swobodą: — Tak, istotnie owo zdarzenie z biskupem godne jest ubolewania, ale nie znam jego powodów, przeto trudno mi zabierać głos. Obróćmy raczej naszą uwagę, za pozwoleniem waszej wielmożności, ku bliższym nam troskom! Zaczęto więc wymieniać oceny spraw bieżących, przeplatając oględne wynurzenia grzecznościami, po czym poseł pożegnał hetmana. Ten zaś posunął swoją uprzejmość tak daleko, że osobiście odprowadził go aż do karety. Po tej wizycie hrabia Schaffgosch nie zmienił swej dotychczasowej, pełnej rezerwy polityki, mimo nacisków stronników lotaryńskich i ostrych ponagleń Paca do energiczniejszego działania. Był tak dalece ostrożny, że prosił dwór wiedeński o zaniechanie 94 koncentracji cesarskich wojsk na Śląsku, a ograniczenie się tylko do utrzymania w gotowości pułków stojących najbliżej polskiej granicy. Ta taktyka zaczęła nasuwać w stronnictwie austriackim podejrzenia, że panu Schaffgoschowi nie zależy zbytnio na zwycięstwie księcia Karola, ale raczej na niedopuszczeniu do tronu kandydata Francji. Takie nastawienie ułatwiało Sobieskiemu drogę do tronu, toteż hetman Pac tym ostrzej zaczął nawoływać do popierania Lotaryńczyka i tym gwałtowniej występował przeciw kandydaturze jakiegokolwiek Piasta. Mimo woli więc pan Schaffgosch swoją pełną rezerwy i umiarkowaną polityką osiągnął odwrotny skutek. Zamiast uśmierzenia konfliktu spowodował jego zaostrzenie i to do tego stopnia, że coraz wyraźniej zarysowywała się groźba wojny domowej. Obok walk na forum publicznym szła również i cicha, zakulisowa, pomiędzy Pacami a panem So-bieskim, który dzięki sprawnemu działaniu swoich ludzi orientował się w poczynaniach przeciwników. Dlatego i Żegoń miał pełne ręce roboty. Poza normalną pracą w kancelarii musiał utrzymywać kontakt ze swymi ludźmi, a głównie Stegmanem i Wer-nerem, bo panna Borzęcka odwiedzała go sama, zawsze chętna do pogawędki z młodym sekretarzem. Do tych czynności doszło obecnie niemniej ważne śledzenie Hagana. Żegoń włączył do tej akcji Pigwę i Stegmana. Codziennie już o zmroku jeden z nich obejmował posterunek w pobliżu domu Ormianina i czuwał tam aż do północy, by przekonać się, kto go odwiedza lub też dokąd on sam się udaje. Stwierdzili oni, że Hagan z domu wieczorami nie wychodził. Ale w ciągu tego czasu zdarzyły się od- 95 wiedziny jakiejś otulonej płaszczem postaci, która zabawiła w tym domu ponad godzinę. Kto to był i dokąd następnie się udał, tego Sewer nie zdołał stwierdzić, bo przybysz zniknął w ciemnościach, wśród zakamarków rozrzuconych tam szop i składów. Pod koniec kwietnia Stegman otrzymał inne zadanie, Żegoń musiał więc osobiście go zastąpić. Pełnił te dyżury wraz ze swoim pachołkiem. Któregoś dnia jak zwykle objął posterunek około siódmej wieczór. Ukryty w jednym ze składzików nie zamykanych przez właścicieli na kłódkę obserwował przez szparę pomiędzy deskami schody prowadzące, do części mieszkalnej domu Hagana. Minęła godzina, potem druga. Żegoń siedział na pustej beczce i cierpliwie walczył z wolno płynącym czasem. Około dziewiątej wysunął się ponad dachy wielki krąg księżyca i niby wypolerowany mosiężny talerz oblał swym niepokojącym blaskiem pogrążone w nocnej ciszy budynki. W szopie było zacisznie, ale na zewnątrz po pewnym czasie musiał zerwać się wiatr, bo na niebie ukazały się szybko sunące obłoki. Przesłaniały co chwila księżyc, a wówczas wszystko pogrążało się w mroku. Znów przeszła godzina. Z okna Hagana sączyło się przez szpary okiennic światło, a więc był w domu. Nikłe jego refleksy padały na słup wspierający dach ponad krużgankiem, znacząc go pionową kreską. Żegoń oparty ramieniem o ścianę czuł, że zaczyna go ogarniać senność. Walczył z nią zmieniając pozycję, aż wreszcie doszedł go odgłos kroków. Były powolne i wkrótce zorientował się, że szło dwoje ludzi. Po chwili usłyszał szept i to tak bliski, 96 że wydawało się, jakby idący znajdowali się tuż obok: __ Teraz w prawo, wasza dostojność, jesteśmy już na miejscu... — Zamiast odpowiedzi Żegoń usłyszał ciche mruknięcie. Wkrótce ujrzał dwie ciemne sylwetki wchodzące po schodach. Posłyszał kilka nieregularnych uderzeń w drzwi, te zaraz się uchyliły i obie postacie zniknęły za nimi. Znów zapanowała cisza zakłócona jedynie podmuchami wiatru. Żegoń postanowił opuścić posterunek i ulokować się pod oświetlonym oknem, by usłyszeć, o czym mówią z gospodarzem nocni goście. Przyszło mu jednak na myśl, że lepiej będzie nieco odczekać, gdyż może go na tym przyłapać jakiś nowy przybysz. Ostrożność ta okazała się słuszna, bowiem nie minęło i parę pacierzy, kiedy do jego kryjówki znów doszedł szmer kroków i zaraz potem słowa, ale ze zdumieniem stwierdził, że mówiła kobieta: — Teraz już pójdę sama! — Ton był rozkazujący, a Żegoń w przypływie zdumienia stwierdził, że ten głos skądś zna. Nie mógł sobie jednak uprzytomnić, gdzie go już słyszał. — Wrócisz tu za godzinę, nie wcześniej i nie później. Nie kręć się nigdzie, poczekaj w gospodzie Gerarda. No, ruszaj! Jedne kroki zaczęły oddalać się, drugie, lekkie, minęły kryjówkę Damiana. Po chwili dostrzegł zarys postaci również okrytej opończą. Weszła na krużganek, a zaraz potem rozległy się kolejne uderzenia w drzwi. Postanowił dłużej nie zwlekać i wysunął się z ukrycia. Schody były stare i już skrzypnięcie pierwszych 7 — Koło fortuny 97 stopni zmusiło go do ostrożności. Wspinał się bez pośpiechu, uważnie i z wolna stawiając stopy. Tak samo kroczył wzdłuż ściany, kiedy już wszedł na pomost. Do oświetlonego okna nie było daleko i wkrótce przystanął przy przesłaniającej je okiennicy. Przez liczne szpary w deskach sączyło się światło, a woskowane płótno pozwalało zupełnie wyraźnie słyszeć każde słowo. — Kiedy wasza łaskawość chce wracać? — to pytał Hagan. — Jak najspieszniej. Dziś widzimy się ostatni raz. — Głos był niski, ochrypły, a tytuł użyty przez Ormianina wskazywał, że jego gość był kimś znaczniejszym, ale i mieszczaninem. — Dam ludzi do ochrony. — Nie trzeba! — Odpowiedź brzmiała stanowczo. — Mam swoich pachołków i nie chcę obcych. — Ale do Lwowa kawał drogi, mistrzu Efrai-mie... — Hagan zdawał się nie być przekonany. — Nie szkodzi. Nie traćmy czasu na próżne gadanie. Najwspanialszy i niezwyciężony już wysłał swe armie w pole, ą wykonanie otrzymanych rozkazów wciąż ulega zwłoce. Nadal nie wiemy, jakie siły wystawią Polacy. — Tego jeszcze nikt nie wie — odezwała się kobieta i Żegoń aż drgnął, tak bardzo ten głos był mu znajomy. Ona zaś mówiła dalej: — I nie będziemy wiedzieli, dopóki nie przestaną skakać sobie do gardeł! Dopiero po obiorze króla ustalą wysokość zaciągów i środki pieniężne. — Hm... A szansę? Kto weźmie w końcu górę? — Sytuacja ciągle się zmienia. Wchodzą w grę tylko dwa stronnictwa. Francuskie i austriackie. Obecnie biorą górę stronnicy cesarza. 98 __ To zie Sobieski przewodzi Francuzom i choć jest największym wrogiem zielonego sztandaru, jemu przykazuję pomagać! Gorsze bowiem zło będzie stanowić wybór Karola, bo wówczas Leopold zjednoczy przeciw sułtanowi oba kraje. Byłaby to już groźna dla Stambułu potęga. Zatem na czas elekcji należy wspomagać Sobieskiego. Zresztą Francja jest i naszym sojusznikiem... __ Nie spodziewałam się takiego rozkazu! — prychnęła kobieta. — Nic mnie nie zmusi do służenia Sobieskiemu! __ Mój rozkaz zmusi cię, niewiasto! — Głos mistrza Efraima, jak nazwał go Hagan, zadrgał groźbą. — A ja rozkazuję imieniem wielkiego wezyra, który stoi w blasku Najwspanialszego! Jeśli ta kobieta nie będzie ci posłuszna, Haganie, masz przysłać mi jej dłoń... Zapanowała krótka chwila ciszy, którą przerwały pełne uszanowania słowa Hagana: — Stanie się według twego rozkazu, mistrzu Efraimie. Jakie jeszcze dasz nam zlecenia przed swoim odjazdem? — Pilnować arsenałów. Masz już tam swoich ludzi? — Mam. —- Pamiętaj zatem, aby ani jedno działo nie zagroziło nam w polu! Lwowskiego dopilnujemy już sami... Nastąpiły słowa pożegnania i życzenia pomyślnej drogi, więc Żegoń wycofał się szybko z krużganka. JOANNES REX Sześć dni potrzebował jego eminencja Forbin Jan-son na przybycie z Gdańska do Warszawy, gdzie stanął o piątej rano 8 maja i to bez swoich bagaży i taborów. Jeszcze tego samego dnia poseł francuski odbył rozmową z hetmanem wielkim. Oświadczył mu w imieniu króla Ludwika, że ten pragnąłby widzieć na polskim tronie Filipa, syna księcia neuburskiego. Jeśli zaś miałby ten tron objąć inny jakiś francuski książę, to może się to stać, ale bez żadnego królewskiego poparcia, tylko z własnej woli sejmu. Obiecywał ambasador wypłatę pensji tak panu Sobies-kiemu, jak i Morsztynowi, zaległych od 1669 roku, oraz czterysta tysięcy liwrów do ich rozporządzenia, Hetman otrzymałby order Sw. Ducha, godność marszałka i para oraz księstwo z odpowiednimi dobrami. Dotacje wspominały również i Marysieńkę, nic jednak nie mówiły o jej rodzinie d'Arąuien. Mimo wielkich korzyści osobistych hetman od razu i zdecydowanie odrzucił kandydaturę Neubur-czyka, jako zbyt młodego i nieudolnego do sprostania sytuacji Polski. Nadmienił też, że jego oficerowie 100 takoż nie chcą innego władcy jak tylko Kondeusza, zatem nie dopuszczą do tronu i Lotaryńczyka, chociażby miało przyjść do orężnej rozprawy. Była to jedyna zgodność poglądów, jaką ustaliła ta pierwsza rozmowa. Ponieważ powozy jego eminencji jeszcze nie nadeszły i nie miał on oprawy godnej jego stanowiska, na wyznaczoną w dniu 11 maja audiencję posłów zagranicznych w senacie udał się biskup Janson w hetmańskiej karecie, z muzyką wojskową, przy pysznej eskorcie i asyście blisko osiemdziesięciu karet dygnitarskich, z rodów sprzyjających Francji. Wygłosił wielką mowę ze swadą i ogniem, bo był świetnym oratorem. Komplementował w niej Polskę, zapewniał o trwałej ku niej przyjaźni francuskiego króla, obiecywał pośrednictwo w pokoju z Turcją, jak i wszelką pomoc, ale jednocześnie postawił kandydaturę młodego Neuburczyka, wychwalając go na wszelkie sposoby. I mimo całej kunsztownej retoryki i zasięgu obietnic nie trafił z tego powodu do serc słuchaczy. Kandydatura ta była bowiem zupełnie niepopularna, pominięcie zaś Kondeusza, którego przede wszystkim dzięki wpływom hetmana chciało wojsko, L za nim i spory odłam szlachty — w rezultacie, acz mimo woli, wysunęło na plan pierwszy osobę samego Sobieskiego. Po audiencji publicznej, w godzinach wieczornych, ułożył pan ambasador wizytę państwu Sobieskim. Po wystawnej wieczerzy w większym gronie osób przeszli potem małżonkowie wraz z posłem do bocz- ¦3 komnaty, gdzie przy winie rozważali sytuację. Ponieważ właśnie mijał wyznaczony trzytygodniowy termin elekcji, a nie wysłuchano nawet wszys- 101 tkich zagranicznych posłów, za powszechną zgodą przedłużono go o dziesięć dni. Pozostawało więc jeszcze nieco czasu na dalsze działanie, które teraz,, kiedy wysłannik francuski przybył wreszcie do stolicy, należało z nim ustalić. Biskup de Toussaint Forbin Janson był średniego wzrostu, proporcjonalnej postaci, acz zdradzającej już skłonność do otyłości, o ściągłym obliczu, czarnych, bystro patrzących oczach, ciemnych brwiach i takiejże brodzie, na modłę hiszpańską przyciętej w klin, i skręconych w szpic wąsach. Głos miał przyjemny, mówił płynnie i ze swobodą zdradzającą wysoką inteligencję, przenikliwość i wielkie obycie. Był to człowiek giętki, doskonały dyplomata, umiejący maskować swe myśli dobrodusznością i pozorną szczerością. Teraz siedział nachylony nieco do przodu w pozie zdradzającej skupienie i słuchał hetmana. Ten kończył właśnie wykładać racje, dla których kandydaturę Neuburczyka odrzuca i przekonać się do niej nie da. — Jakie są zatem propozycje waszej wielmożnoś-ci? — spytał ostrożnie, obserwując jednocześnie z ukosa wyraz twarzy milczącej dotąd Marysieńki. Sobieski nie zdążył odpowiedzieć, gdyż w tej chwili do komnaty wszedł adiutant, generał Gałecki, i przeprosiwszy ukłonem towarzystwo coś szepnął mu do ucha. Hetman wstał z fotela. — Wybaczcie mi, wasza eminencjo, ale muszę odejść na krótką chwilę. Zostawię was jednak pod opieką małżonki, którą raczcie darzyć zaufaniem na równi ze mną. Pan Sobieski wyszedł, a ambasador już otwarcia 102 skierował spojrzenie na marszałkową. Słyszał, że iest urodziwa, ale nie spodziewał się aż takich niewieścich powabów, a na kobiecej urodzie biskup znał się nie najgorzej. Toteż spoglądał na nią z upodobaniem, zastanawiając się jednocześnie, co usłyszy od pięknej pani. Ta zerknęła ku niemu raz i drugi, jakby był starym przyjacielem, a nie nowo poznanym mężczyzną i do tego królewskim posłem, po czym wygięła usteczka z grymasem znudzenia i westchnęła z ulgą: __ No, to sobie możemy teraz swobodnie pogawędzić i to nie o waszych nudziarstwach politycznych, lecz o nowinach z Wersalu. Wasza eminencja tchnie jeszcze paryskim powietrzem, a jam taka ciekawa wszystkiego, co się dzieje w mojej ukochanej Francji. Dlaczego jednak kazaliście tak długo na siebie czekać? — Rad słyszę te słowa, wielmożna pani. Alem już się pozbył tego paryskiego powietrza, bo mi je morskie wichry przewiały. Toć burza wyrzuciła mój okręt na angielski brzeg i stąd opóźnienie z przybyciem. — Cóż za straszne chwile przeżyliście, wasza eminencjo! — Marysieńka uniosła dłonie ku policzkom, a dostrzegając utkwiony w siebie wzrok ambasadora nie umknęła przed nim oczami, więc złączyli się spojrzeniem. Dopiero po chwili opuściła główkę z cichym westchnieniem. — Alem teraz już bezpieczny i wielce rad, bo przy waszym boku. Obyż to była prawda... — Ciemne oczy znów zetknęły się z natarczywym już wzrokiem biskupa. My dyplomaci nie zawsze głosimy prawdę, ale tym razem mówi przeze mnie mężczyzna. 103 i ,a mogła by6 tylko _ obym i 1» ro JL okropna p «***- fzar5 «tne mamy znów teg0 ml Jakie poczynani szycb dniach? C i f Marysieńka b ^ w Mńi małżonek mgy ^°^dnosimy Jeno ten gięcia, "dw ie l ieso , oiy- d0 J 104 kiedy żonek-; ą uściła s ubiegał? mogą Ot6ż ^Jied przełamać i » teg0 milczał, rozW«-^- ne, przerwałaMa.xysienka iąstwo 3est P _- Jeśli zespolimy sny. 105 tak jak pewną widzę przegraną, o ile tego nie zrobimy. Potrzebne są bowiem już tylko pieniądze, by szalę przechylić. — Pani marszałkowa urwała na krótki moment, po czym dorzuciła nieco ciszej: — A o kapelusz kardynalski może wystąpić tylko król... — Uważam to za wiążącą obietnicę — rzucił z błyskiem w oku jego eminencja, udając, że sprawę traktuje żartobliwie. Ale Marysieńka nie odwzajemniając uśmiechu odpowiedziała z powagą: — I ja ją za taką uważam. Już bez słowa, ale z wzajemnym zrozumieniem patrzyli sobie w oczy. Ten niemy dialog przerwała kobieta, rzucając z dąsem: — Ekscelencja nic a nic nie jest mi życzliwy. Czymże go sobie zraziłam? — Cóż za krzywdzące słowa! — obruszył się biskup. — I jakże mylna ocena. Otrzymał w odpowiedzi pełne obietnic spojrzenie. Zdawało się biskupowi, że zawisł przed nim dojrzały, pełen słodkości owoc, który, aby zerwać, wystarczy sięgnąć ręką. Ta nadzieja wzmogła rytm jego serca. Opanował się jednak, by nie okazać zrodzonego pożądania, i ze swobodą światowca zaczął wraz z panią marszałkowa zastanawiać się nad dalszymi krokami, jakie należy teraz uczynić. Do ożywionej dyskusji na ten .temat dołączył wkrótce i pan hetman. Ustalona została lista osób, które w pierwszej kolejności należałoby zjednać. Skutkiem tego jego eminencja wkrótce posłał po swego skarbnika polecając przynieść sobie natychmiast dziewięć tysięcy liwrów, bo taka kwota przypadała do pilnej wypłaty podług owej listy. 1CG - W tym właśnie okresie przydał się Żegoniowi zdobyty szyfr. Pisma bowiem do Wiednia odchodziły często, a nie wiadomo skąd pan Jawleński zaczął dostarczać bruliony wysłanych raportów. Były pełne skreśleń i poprawek, ale dostatecznie zrozumiałe i zdatne do odszyfrowania. Z tym więc Żegoń nie miał trudności. Czytali raporty Stoma mówiące o nie-popularności Piasta, zawiadomienie o możliwości skłonienia hetmana do wyrażenia zgody na zaślubiny Eleonory z Kondeuszem, skłonności do pojednania z Czartoryskim, Pacami i Wierzbowskim. Potem było zapytanie już skierowane przez Schaffgoscha, kogo dwór wiedeński chciałby widzieć na polskim tronie, gdyby kandydatura Karola upadła,. a wreszcie żądanie poniechania nacisku militarnego. Były i inne, już mniej ważne wiadomości. Istniały też zapewne i raporty, które jak sądził Jawleński, nie dotarły do ich rąk, tym niemniej zdobyty z takim trudem szyfr oddawał obecnie znaczne =usługi. Udało się i Wernerowi przejąć jedno z bezpośrednich pism pana hrabiego Schaffgoscha do Wiednia. Dla własnego bezpieczeństwa mógł je dać tylko do odczytania, ale wiadomość w nim zawarta była ważna i, jak osądził Żegoń, powinna była jak najszybciej dotrzeć do hetmana. Otóż pisał ambasador o rozmowach z niejakim pułkownikiem Garnier, konfidentem wojewody kaliskiego Jana Opalińskiego. Pułkownik przywoził mu wiadomości od wojewody, który jako zaufany przyjaciel pana Sobieskiego wiedział o wielu jego tajnych zamysłach i planach. Była więc to wyraźna zdrada przyjaźni. Dalej donosił pan hrabia o swoich kontaktach w Polsce. Podawał szereg 107 nazwisk mało jednak ciekawych ludzi, bo należących do austriackiego stronnictwa. Drugim ciowodem, dla którego rozmowa z hetmanem stawała się sprawą bardzo pilną, była konieczność ostrzeżenia przed przygotowanym zamachem na dwa główne arsenały. Prosił już Żegoń za pośrednictwem pana Łysoboka 0 hetmańskie posłuchanie, ale jak zwykle otrzymał polecenie, by czekał, aż zostanie wezwany. Wezwanie nadeszło, lecz dopiero po kilku dniach,, posłuchanie zaś odbyło się tym razem z samego rana. Relację z jego przebiegu zdał Żegoń panu Jawleń-skiemu zaraz po powrocie. — Zafrasował się pan hetman, gdym go ostrzegł przed Opalińskim. Nie spodziewał się takiej zapłaty za przyjaźń. — To nie pierwszy raz mu się zdarza — rzekł stary kancelista kiwając głową. — Zbyt jest życzliwy ludziom, toteż wciąż za swoje serce płaci. Ale już się nie zmieni. — Wielkiego to formatu mąż. Ani się rozzłościł, ani pomstował, jeno kiedym mu wyjaśnił, skąd ta wiadomość pochodzi, pokiwał głową ze smutkiem 1 powiedział tylko: „dobrze mi tak..." — No i za miesiąc, dwa, choć do konfidenci i już nie przypuści, ale wojewodzie winę daruje. Tak to będzie, bo niejednemu już zdradę wybaczył. — Wybacza, ale tylko krzywdy sobie uczynione. Dla zdrajców ojczyzny nie znajduje łaski! — Co zatem postanowił uczynić z Haganem?, —¦* •Jawleński wrócił do tematu. — Poszedłem za waszą rad,ą. Wyraził zgodę, ale przykazał dawać na niego pilne baczenie. — A z arsenałami? 108 — Warszawski poruczył mojej pieczy — westchnął Żegoń. — Lwowskiego ma chronić tamtejszy komendant. __ O, do licha! — zmartwił się stary. — Tego waści nie zazdroszczę. Odpowiedzialność bowiem ogromna, choć i honor z tak wielkiego zaufania znaczny. __ Słaba to pociecha przy trosce, jaką mnie obarczył. — Co waść teraz zamierzasz czynić? — Wszystkie sprawy poruczam pieczy waćpana, a sam zajmę się nowym zadaniem. — Przy czyjej pomocy? — Pigwa mi wystarczy. Jak wam idzie z Sy-rynią? Jawleński zerknął na Damiana. — A jak waść sądzisz! Skąd te brudnopisy raportów? . — A więc dogadaliście się z nim? — Okazało się to łatwiejsze, niż sądziłem. Sy-rynia to stary wyga i umie wyczuć, skąd wieją wiatry. Zdaje się nie bardzo wierzyć w zwycięstwo Łotaryńczyka, toteż dogadaliśmy się szybko. Ponieważ Żegoń pokiwał tylko z uznaniem głową, kancelista poruszył inny temat: — A co z ową niewiastą, której głos był wam znajomy? Czy nie przypomnieliście sobie, do kogo należy? — Nie przypominam, i to mnie złości! Początkowa rezerwa, a nawet opór hetmana wobec nacisków żony, by ubiegał się o koronę dla siebie, pod wpływem jej dalszych perswazji, jak i takich 109 samych sugestii otoczenia, z wolna mijały. Zaczął oswajać się z tą myślą coraz bardziej, a to z kolei doprowadzało do zastanawiania się nad drogami wiodącymi do tego celu. Toteż 10 maja na zebraniu senatorów u biskupa Trzebickiego wygłosił przemówienie, którego cała treść, aczkolwiek bez wskazywania osoby, obracała się wokół księcia Karola i przeciw jego kandydaturze. Ponieważ już w tym czasie okazywało się-coraz wyraźniej, że wybór Kondeusza nie ma większych szans, było dla słuchaczy jasne, że wystąpienie to zmierzało do wysondowania opinii co do własnej osoby. Kiedy skończył, zapanowało znaczące milczenie. Odezwały się wprawdzie głosy, ale nadal popierające Kondeusza. Jeszcze bardziej wyjaśniło sytuację przemówienie kasztelana krakowskiego Warszyckie-go. Potwierdził bowiem zarzuty pod adresem Lo-taryńczyka, ale ani słowem nie wspomniał o osobie-hetmana. Sobieski zrozumiał, że jego wystąpienie było przedwczesne. Manifestacyjnie ogłosił więc wierność kandydaturze francuskiej, a następnie już się wystrzegał powiedzenia czegokolwiek, co by mogło nasunąć najmniejsze nawet podejrzenia o własnych zakusach na tron. To postępowanie dało rezultat, bo plotki na ten temat ucichły i już o tym zarówno w kole, jak poza nim przestano mówić. Przedsiębiorczy i rzutki biskup Forbin Jansore działał w tym czasie energicznie i nie żałując zachodów. Wciągnął do swoich zabiegów wszystkich francuskich agentów i wysłanników, nie wyłączając stałego rezydenta, zgorzkniałego i pełnego nienawiści do Polski, starego de Beluze. Krzątali się więc wy--' 110 pełniając polecenia ambasadora panowie: des Noyers? Beaumont,, Formont, z gdańskiego domu bankowego Bouąuesne, a nawet i kawaler de Callieres, choć był tylko wysłannikiem hrabiego Soissons. Uruchamia też posiadane fundusze. 14 maja panowie des Noyers i Formont wręczają na koszta wyborcze państwu Sobieskim trzydzieści tysięcy liw-rów; nazajutrz de Beluze i Formont dają hetmanowi dalsze trzydzieści sześć tysięcy liwrów dla marszałka sejmowego Sapiehy, 17 maja znów de Beluze i Formont przekazują sześćdziesiąt tysięcy liwrów dla posłów małopolskich, jak i litewskich,. z obozu Radziwiłła. Potem pan Formont doręcza tysiąc pięćdziesiąt liwrów dla tych mnichów i mniszek, którzy kontaktowali się z posłami sejmowymi, wreszcie tysiąc dwieście liwrów otrzymał Niemira, zaufany oficer z otoczenia ambasadora, na przyjęcia dla dowódców wojskowych, a dziewięćset liwrów pułkownik Romain, Francuz, dowódca garnizonu strzegącego mostu na Wiśle, dla rozdania żołnierzom. Most ten miał bowiem duże znaczenie strategiczne, gdyż zagradzał drogę litewskim chorągwiom na drugi brzeg. Za poradą pani Sobieskiej wojewoda ruski Jabło-nowski otrzymał weksel na dwanaście tysięcy liwrów. Razem więc do 19 maja wydatkował poseł gotówką na koszta elekcji sto dziewięćdziesiąt tysięcy liwrów, czyli około pięćdziesięciu tysięcy talarów. Hrabia Schaffgosch nie przejawiał takiej aktywności. Nadal trzymał się taktyki wytyczonej na wstępie — zachowywania ostrożności i rezerwy we wszystkich wystąpieniach. Orientował się jednak w sytuacji i nastrojach panujących w obozie przeciw- 111 nym. Wiedział już, że Ludwik XIV odmawia poparcia Kondeuszowi, rozumiał też, że mimo to Sobieski nie będzie szukał porozumienia z Pacami, bo to oznaczałoby dla niego kapitulację. Domyślał się, że byłby może skłonny wyrazić zgodę na Karola, ale powstrzymuje go przed tym obawa utraty naczelnego dowództwa na rzecz króla, znającego równie dobrze jak on rzemiosło wojenne. Złożył więc hetmanowi w dniu 9 maja drugą wizytę, podczas której starał się go przekonać, że wybór ten nie osłabi, lecz wzmoże jego autorytet. Jednak Sobieski uciął sugestie hrabiego oświadczając, że raczej ma zamiar popierać Neuburczyka, a nawet choćby i syna elektora brandenburskiego, na co pan Schaffgosch z kolei nie omieszkał wyrazić uznania dla tego ostatniego kandydata i zapowiedział zgodę Wiednia pod warunkiem, że przyjmie on wiarę katolicką. Aluzję hetmana na temat rychłej wyprawy Ludwika przeciw Rzeszy ambasador odparował, zręcznie wykorzystując temat do wyraźnego już propagowania osoby księcia Karola, akcentując jego walory, o których król francuski będzie miał okazję się przekonać. Na to z kolei hetman zapewnił ambasadora, że jest całkowicie zgodny z taką oceną sylwetki księcia. Tę słowną szermierkę, która w rezultacie niczego hrabiemu nie dała, przerwało zaproszenie hetmana przez biskupa Trzebickiego do wzięcia udziału w nader ważnej konferencji. Pan Schaffgosch zakończył więc wizytę patetycznym podkreśleniem wagi decyzji pana Sobieskiego co do ostatecznego ustalenia pretendenta. Ten zaś, żegnając gościa, zgodnie z dworskim obyczajem zapowiedział swą rewizytę na dzień następny. 112 A ponieważ dokonał jej w licznej asyście senatorów a nawet szlachty, hrabia zrozumiał, że nie życzy sobie dalszych poufnych rozmów. Po tym niepowodzeniu pan Schaffgosch dostrzegł konieczność energiczniejszego działania, ale dotychczasowa taktyka ograniczenia do minimum osobistych kontaktów teraz utrudniała mu zmianę postępowania. Zabiegał mimo wszystko o jeszcze jedną rozmowę z hetmanem, co ostatecznie mu się udało. Audiencja została wyznaczona na dzień 16 maja. Zaczął ambasador od wyraźnego już, bez niedomówień i aluzji, postawienia kandydatury Karola. Mówił ze swadą, używał argumentów dobrze dobranych, rzeczowych i z przekonaniem o własnej słuszności. Wreszcie wezwał, a nawet wręcz błagał hetmana o poparcie dla księcia. W ferworze tej przemowy tak ją zakończył: — Czy możecie, wasza wielmożność, mniemać, że przy takiej ilości i mocy walorów właściwych postaci księcia, może być inna, równa mu blaskiem? Tylko wy, wielmożny panie, moglibyście stanąć w szranki z moim elektem, bo tylko wy możecie się z nim równać talentem- wodza, ale czyż potrzebuję mówić o przeszkodach, jakie waszą osobę dzielą od tronu? Wy, jako mąż wytrawny i rozumem wielkim znaczny, lepiej je widzicie niż osoby, niewieścim szeptem kuszące was mirażem korony. Bo czyż Litwa zezwoli powalić się na kolana, a- jej przywódcy zechcą dać wam pole? Czyż cała szlachta i Litwy, i Polski nie stoi za miłościwą panią Eleonorą, którą pragnie poślubić książę Karol, co z radością powita wasz kraj, a czego wy, już związani małżeństwem, zrobić nie możecie? A czy kto inny z tych, biegających się o koronę, zdolny jest prześcignąć 8 — Koło fortuny 113 ~ w znaczeniu mego elekta? Czy duński królewicz, czy też elektorski syn? A może książę Modeny? Hrabia celowo nie wymieniając kandydatów francuskich urwał i czekał, co powie hetman. Ten przy wzmiance o braku swoich szans, a potem aluzji dotyczącej niewieścich podszeptów, spojrzał porozumiewawczo na obecnych przy rozmowie senatorów i uśmiechnął się nieco ironicznie, odpowiedział jednak uprzejmie: — Ależ oczywiście, wasza ekscelencjo. Mam zupełnie takie samo rozumienie co i wy. Toteż nie są to pretendenci, których należy brać pod uwagę. Co do tego jestem zupełnie z wami zgodny. Hrabia dobrze zrozumiał, co znaczy to oświadczenie. Hetman będzie forsował albo kandydata francuskiego, albo siebie, a więc w żadnym razie nie można było liczyć na jego poparcie. Już od 11 maja zaczęły się w senacie przemówienia posłów. Tego dnia mówił Forbin Janson, następnego hr. Taffe i Belchamp w imieniu księcia Karola i jego stryja. Potem nastąpiła dwudniowa przerwa spowodowana Zielonymi Świętami, po nich zaś zdawali sprawozdanie posłowie delegowani do rozmów z poszczególnymi pretendentami, relacjonując ich przyrzeczenia i obietnice przedelekcyjne. 15 maja w stronnictwo lotaryńskie uderzył mocny cios. Oddał bowiem ducha prymas Floryan Czarto-ryski, poważany, cieszący się ogólnym szacunkiem, główny filar i podpora dworu królowej Eleonory i poplecznik kandydatury Karola. A zbliżał się z wolna dzień elekcji. Im zaś był bliższy, tym bardziej rosło napięcie nie tylko wśród posłów i senatorów, nie mówiąc już o przywódcach 114 stronnictw, ale i wśród ogółu szlachty przybyłej do stolicy. Te nastroje podniecenia i emocji wzrosły do tego stopnia, że żaden z dygnitarzy nie odważył się pokazać na mieście bez zbrojnej eskorty, a i panowie bracia nie chodzili bez broni. Już nie siadano w gospodach do wspólnych dysput, ale obwarowy-wano domy i łączono się w większe gromady. Zwłaszcza dygnitarze litewscy przejeżdżali wyłącznie w licznej asyście żołnierskiej. Tworzyły ją załogi owych domów, które wynajęli Pacowie. Oba główne stronnictwa jak dwa rozżarte ogary prężyły się do skoku. Już tu i ówdzie chwycono za szable i polała się pierwsza krew. Hetman licząc się z próbą forsowania mostu przez Litwę wzmocnił jego załogę. Jednocześnie podciągnął bliżej stolicy wojska, koszt tej operacji pokrywając z własnej kieszeni. Stronnictwo austriackie, choć pozornie nie traciło animuszu, przecież znalazło się w niekorzystnej sytuacji. Pacowie zdawali sobie sprawę, że gdyby przyszło do walki zbrojnej, zostaliby sromotnie pobici. Bowiem nieliczne chorągwie własne były odcięte od elekcyjnego pola Wisłą, wojska cesarskie okazywały rezerwę, a przychylny Sobieskiemu biskup Trzebieki, który objął rządy po zmarłym prymasie, pospolitego ruszenia zwołać nie zechce. Toteż przed dniem elekcji w nocy z 18 na 19 maja nikt nie spał. Radzono na Zamku i w pałacu Kazimierzowskim. Zebrani tam biskupi z Trzebickim na czele, różni senatorowie, kanclerz Olszowski, podskarbi Morsztyn wraz z posłem francuskim zastanawiali się nad sytuacją, której powagę wszyscy do- eniali. Stawało się bowiem jasne, że kraj stoi już tylko o krok od wojny domowej. Rozumiał to i widział jego ekscelencja Forbin 115 Janson. Dlatego zapewne, po głębokiej zadumie, na krótko przed świtem poprosił o głos. Kiedy zaczął mówić, nastała wyjątkowa cisza, bo wszyscy wyczuli, że poseł przedłoży jakąś propozycję zmierzającą do wyjścia z impasu. Nie ubierał myśli w zbytek słów, lecz po krótkim zsumowaniu opinii przeszedł do sedna sprawy. — Aby więc uniknąć bratobójczej walki, nie pozostaje nic innego, jak szukać jakowejś ugody, ale takiej, która by i jednej, i drugiej stronie pozwoliła obronić swoje sztandary. Na Kondeusza oni, tak jak my na Karola, nie wyrażają zgody. Zatem wracam do osoby Neuburczyka... Po tych słowach rozległ się szmer ni to protestu, ni zdziwienia, a hetman Sobieski zmarszczył tylko brwi i z pewnym zaskoczeniem spojrzał na posła. Ten jednak zdawał się tego nie dostrzegać, bo spokojnie mówił dalej: — Po oświadczeniach wielmożnego hetmana i wielu z panów negujących ową kandydaturę wyda się może dziwne, że do niej wracam, ale jest ona teraz jedyną, która może uratować kraj przed bratobójczą walką, bo tylko ją mogą przyjąć nasi adwersarze, jeśli zaproponujemy im, by ów młody książę poślubił miłościwą panią. W ten sposób i oni, i my utrzymamy naszych kandydatów, a zatem osiągniemy zamierzony cel. Wprawdzie z ustępstwem, ale takież ustępstwo uczyni i strona przeciwna. Pamiętam o zarzutach — ciągnął dalej poseł — jakie stawialiście, wielmożni panowie, głównie z powodu młodzieńczego wieku księcia, a zatem jego nieprzydatności do kierowania państwem. Od razu więc tu dodam i kolejną propozycję, a mianowicie ustalenia z góry i wspólnie obsady rady królewskiej 116 dla wspomagania władcy. Niech radą tę tworzy trzech lub czterech członków z obu stronnictw, a przewodniczy jej pan marszałek wielki koronny. Teraz dopiero pan Forbin Janson spojrzał na So-bieskiego, a wszyscy poszli za jego przykładem, bo propozycja posła była warta rozpatrzenia, jeśli hetman nie zgłosi swego sprzeciwu. On zaś zrozumiał, że został przez zręcznego Francuza niejako przyparty do muru. Wyznaczał mu wprawdzie rolę, która praktycznie oznaczała rządzenie państwem, ale nie była to korona, z drugiej jednak strony podsuwał jedyny chyba sposób pozwalający dojść do porozumienia z przeciwnikami, a zatem uniknąć rozlewu krwi, przed czym wzdragało sią jego serce. A wreszcie zgłosić sprzeciw znaczyło przyznać się do własnych cichych pragnień, czego znów zabraniał rozsądek, bo byłby to najgorszy z najgorszych moment do ujawnienia takich intencji. Umysł hetmański szybko ocenił sytuację, toteż niezbyt zwlekał z odpowiedzią. — Dla dobra umiłowanej ojczyzny niechże tak będzie... — oświadczył dobitnie, wśród panującej ciszy. — Sprzeciwu nie zgłaszam, bo jedyne to chyba wyjście. Pierwszy brzask zaczął zaglądać w okienne szyby, gdy tę odpowiedź powitały okrzyki uznania i gorące brawa. Dalsza dyskusja już długo nie trwała. Uchwalono, by do królowej udali się i to bez zwłoki, jako że wstawał dzień 19 maja, biskupi: krakowski Trze-bicki, kujawski Ujejski, chełmski Dąbski, oraz kanclerz Olszowski. Zaraz też pan Sobieski posłał na Zamek adiutanta dla zawiadomienia dworu o rychłym przybyciu poselstwa. 117 Zebrani z wolna zaczęli sią rozchodzić, kiedy do pana wojewody ruskiego nieznacznie podsunął sią pacholik i coś mu szepnął do ucha. Jabłonowski rozejrzał sią dookoła, a widząc, że wszyscy są zająci żegnaniem gospodarza i nie zwracają na nich uwagi, podążył za nim. Ten poprowadził go przez pokoje i wreszcie zapukał do jakichś drzwi. Padło spoza nich krótkie: „en-trez", i pan wojewoda przekroczył próg. Niby młodzikowi zabiło mu szybciej serce, kiedy w głąbi komnaty ujrzał niewieścią postać. Marysieńka, odziana w luźny peniuar o szerokich rękawach, siedziała przed lustrem kończąc zabiegi kosmetyczne, by usunąć z twarzy ślady niedospane] nocy i złagodzić okrucieństwo porannego światła. Na widok wchodzącego odstawiła srebrne puzderko z różem, uniosła się z karła i żywo podeszła do niego wyciągając dłoń. — Witaj, drogi przyjacielu! Prosiłam, abyś przybył, bo radam wiedzieć, co postanowiono? Całą noc oka nie zmrużyłam, tak byłam niespokojna'. — Nie wiem czy dobrą, czy złą wieść przynoszę waćpani. Idzie na Zamek delegacja, by proponować kompromisowe rozwiązanie. — Kompromisowe? Jakież to? Ale proszą, siadajcie, wasza wielmożność, i mówcie! — Marysieńka opadła na sofę wskazując wojewodzie miejsce obok siebie. — Postanowiono zaproponować królowej małżeństwo z księciem neuburskim... — Co? Nie może to być?! I mój małżonek na to przystał? — Usłyszana wiadomość poruszyła panią marszałkową do głębi. Ściągnęła brwi, w jej oczach pojawiły się błyski gniewu. ~ 118 ~ N widzieliśmy wszyscy innego wyjścia. Jest iedyne, które w razie przyjęcia uchroni kraj od rozlewu krwi. Toteż hetman nie mógł odmówić zgody. __ Czyjże to był pomysł? Kto taką propozycję wysunął? — Francuski poseł, jego eminencja Forbin Jan- son... Marysieńka schyliła głowę przykładając dłonie do skroni. __ Och, przeniewierca! Tyle zabiegów, tyle starań, tyle pieniędzy. I nadaremno... Wojewoda ujrzał, jak po policzkach pięknej pani zaczęły z wolna spływać łzy. Ogarnęła go tkliwość, a z nią i wciąż niezaspokojone pożądanie. Tym razem było tak gwałtowne, że nie mogąc go opanować objął jej kibić, przyciągając ku sobie. Nie stawiała oporu, jak zwykła to czynić, kiedy starał się o zbliżenie, a nawet złożyła główkę na jego ramieniu, pozwalając całować dłonie. — Nie trap się, miła — szeptał gorączkowo wojewoda. — Jeszcze nie wszystko stracone! Nie wiadomo przecież, czy Eleonora zgodzi się wziąć Neubur-czyka za męża. Przewodzić zaś królewskiej radzie ma mości hetman, co takoż i Pacom będzie nie w smak. Marysieńka uniosła nieco główkę i zerknęła na wojewodę. — A co wówczas... Stasiu? Ten, na tak poufały zwrot, pochylił twarz nad twarzą kobiety i zaczął szukać jej ust. Ona jednak uchyliła się i spojrzała mu w oczy. — Nie teraz, drogi., — A kiedy, kiedyż wreszcie, najmilsza?! 119 — Najpierw musisz dać dowód, że naprawdę masz ku mnie szczery afekt. Właśnie przyszedł na to czas. — Ale jak? Powiedz, a uczynię, co zechcesz! — Zażądasz korony dla Jana. I to jak najrychlej, jeszcze zanim wróci owa delegacja. Zbierz województwo i przemów! Jabłonowski słuchał dysząc ze wzburzenia. — A wówczas? — rzucił zdławionym głosem. — A wówczas...? — Po królewsku może wynagradzać tylko królowa... Eleonora uprzedzona o nadejściu wysłanników oczekiwała ich w otoczeniu Paców, biskupa Wierz-bowskiego, hetmana polnego księcia Dymitra, wojewody sandomierskiego Tarły oraz innych dygnitarzy i senatorów koronnych i litewskich, przychylnych dworowi. W imieniu przybyłych biskupów przemówił inter-rex Trzebicki, zwracając się wprost do królowej: — Przybyliśmy miłościwa pani, niosąc ci głos pojednania. Proszę cię zatem, abyś mimo swoich młodych lat nie decydowała pochopnie! Głęboko rozważ słowa, z którymi do ciebie, moja droga córko w Chrystusie, przychodzę! Miłuje cię naród, miłujemy i szanujemy wszyscy, których tu widzisz, toteż radzi byśmy nadal mieć cię-na naszym tronie i tym ożywieni proponujemy, abyś zrzekła się swego kandydata, tak jak my zrzekniemy się swego. Niech ani Kondeusz, ani Lotaryńczyk nie będzie naszym panem, lecz ów Neuburczyk, ty zaś panią, jeślibyś zgodziła się wziąć go za małżonka. Inne drogi wiodą bowiem do rozlewu bratniej krwi! 120 Aby do tego nie doszło, aby królewskie krzesło nie spłynęło krwią twoich poddanych, panujcie wspólnie ku zadowoleniu wiedeńskiego i francuskiego dworu, godząc powaśnione strony bez dobywania oręża, dla chwały twojej nowej ojczyzny! Królowa nie spuszczała wzroku z pełnego zmarszczek oblicza biskupa, a kiedy skończył, pochyliła głowę i jakiś czas trwała w zadumie. Wreszcie obróciła twarz ku stojącym u jej boku księciu Dymitrowi i kanclerzowi Pacowi i powiedziała z goryczą: __ Cóż mam rzec na te słowa, zacni panowie? Nie pozostaje mi nic innego, jak zdać się na wolę Boga Wiekuistego! Jego łasce siebie polecam, jako i trosce tych, których opiece oddał mnie cesarz, mój brat. Wam więc, przyjaciele, jako mym stróżom poruczam z całym spokojem udzielenie odpowiedzi w przekonaniu, że nie opuścicie mnie w tej potrzebie... Krzysztof Pac z wyraźnym zaniepokojeniem spojrzał po tych słowach na królową, ale Michał wykrzyknął od razu: — Nie opuścimy, miłościwa pani, jako żywo, nie opuścimy! Ta propozycja to zasadzka, którą jasno dostrzegam! Toteż spieszę do koła, by żądać obioru księcia Karola! Już wymijająca odpowiedź królowej Eleonory oznaczała odrzucenie uczynionej propozycji. Oświadczenie zaś litewskiego hetmana podchwycone przez innych wołaniem: „Ruszamy do koła!" nie pozostawiało nawet najmniejszych wątpliwości co do wyniku poselstwa. Toteż biskup Trzebicki pokiwał tylko 5 smutkiem głową i nie zabierając więcej głosu złożył wraz z resztą biskupów pożegnalny ukłon. Jednak po odbytej audiencji próbował jeszcze, skłonić kanclerza Paca do zmiany decyzji, ale spot- 121 kał się z odmową. Usiłował i kanclerz Olszowski ratować sytuację wzywając hrabiego Schaffgoscha, by przekonał królową, że inaczej straci koronę, ale ten podzielił jej pogląd, przeceniając widocznie siły stronnictwa austriackiego. Zresztą być może liczył też, że Sobieski nie oprze się propozycjom, jakie właśnie kurierem nadeszły z Wiednia. Udał się tegoż ranka do niego w towarzystwie obu posłów lota-ryńskich przedkładając nową cenę za wyrażenie zgody na obiór Karola, a to: sto tysięcy dukatów natychmiast, diament wartości dwustu tysięcy złotych, pensję w wysokości dwudziestu tysięcy rocznie zabezpieczoną na kopalniach Wieliczki, ekonomię samborską, Opole i Racibórz na Śląsku z tytułem księcia Rzeszy Niemieckiej, rozporządzanie wszystkimi urzędami i królewszczyznami obecnie wakującymi, a wreszcie zgodę na przyjęcie i tych warunków, które dodatkowo chciałby postawić. Ale ku swemu zdumieniu otrzymał odpowiedź odmowną. Hetman jasno i wyraźnie oświadczył, że nie zmieni zdania, gdyż nadal uważa, że ten wybór nie da pożytku Rzeczypospolitej. Wiadomość o odrzuceniu przez Eleonorę ugodowej propozycji dotarła do pana Sobieskiego, kiedy ten po wizycie hrabiego Schaffgoscha spacerował w towarzystwie Forbin Jansona i kilku dygnitarzy w ogrodzie Kazimierzowskiego pałacu. Usłyszawszy decyzję królowej i buńczuczną zapowiedź Michała Paca, poczerwieniał na twarzy, a w oczach zabłysły mu iskry gniewu. — A zatem i nam czas do koła! Damy sobie radę i z Litwą, i z wojskami cesarskimi, gdyby wtargnęły na Śląsk! — Obrócił się już bezpośrednio do fran- 122 cuskiego posła: — Ufaj mi pan, że wszystko pójdzie dobrze i król Ludwik będzie zadowolony! Zaraz też podano konie, hetmańska straż otoczyła swego wodza i ruszono z kopyta na Wolę. Wieść o odrzuceniu pojednawczych propozycji już dotarła na elekcyjne pole, wywołując niesłychany popłoch i zamieszanie. Gwar szedł nad rzeszą ludzką, coraz większa robiła się wrzawa, coraz głośniejsze krzyki wzywały do rozprawy. W mieście zamykano domy, kupcy zakładali na sklepy okiennice, Żydzi zwijali swe kramy, Litwini na Pradze siadali do łodzi i czółen, by spieszyć w sukurs swoim, żołnierze koronni biegli nad brzeg Wisły, by orężem bronić im dostępu. Nastał moment krytyczny, lada chwila mogła się polać krew. W tej przełomowej chwili w rozgorączkowany tłum wpadło na koniach kilku biskupów z Trzebickim na czele, który starając się przekrzyczeć hałas gromkim głosem zaintonował Veni Creator Spiritus. Pieśń podchwyciła zaraz reszta jego orszaku i najbliższe otoczenie. Powiodła się Trzebickiemu ta próba uśmierzenia rozgorączkowanego tłumu przy pomocy modlitwy, dla której społeczność szlachecka miała karny szacunek. Coraz szerzej rozbrzmiewała nad polem nabożna pieśń, coraz więcej ludzi padało na kolana. Toteż kiedy śpiew się skończył, starczyło wezwania biskupa, by wszyscy spokojnie udali się do swoich województw. Marszałkiem szlachty ziemi ruskiej był jej wojewoda, pan Jabłonowski. Przywołał ku sobie ziomków 1 SIedząc w siodle rozpoczął do nich przemowę: 123 — Korona jest ciężarem, wielkiej wagi — wołał — pozostaje nam wiedzieć, kto ma najwięcej siły do jej dźwigania. Nie ma więcej mowy o księciu neu-burskim, książę lotaryński ma prawo do szacunku Polsk-i, gdyby był mniej poświęcony domowi, z którego nasi ojcowie nigdy nie chcieli ni książąt, ni przykładów. Ja sądzę tak jak nasi ojcowie i oświadczam, że założę przeciw kandydatowi cesarskiemu moje veto! Conde jest stary, temperament jego osłabiony, a my możemy mieć króla w sile wieku i umysłu! Conde wychował się w innych obyczajach i innych przesądach jak nasze, a my możemy mieć króla, który zna naszą wolność, który ją kocha, którego przysięga będzie szczera! Kondeusz nie zna naszej taktyki, naszej broni, naszego sposobu wojowania, nie zna naszej mowy i historii, nie zna on nawet naszych nazwisk! My zaś możemy mieć kolegę i sędziego czynów naszych, współobywatela naszej wspólnej ojczyzny! Eobię przeto wniosek, by Polak nad Polską panował! Mowę pana Jabłonowskiego przerwały w tym miejscu gromkie okrzyki: —-. Piasta! Piasta! Boże błogosław Polskę! Chcemy Piasta! Te wołania zwróciły na województwo ruskie uwagę całego koła. Zbiegano się zewsząd, chcąc usłyszeć, o co rzecz idzie, wojewoda zaś ciągnął gromko dalej: — Pomiędzy nami jest mąż, który dziesięciokrotnie przez rady i zwycięstwa zabezpieczył zbawienie Rzeczypospolitej i zjednał jej poszanowanie tak w świecie, jako i między nami, świeci on jako największy, najpierwszy syn Polski! Polacy! Jeżeli tu obradujemy w pokoju nad wyborem króla, jeżeli najpo- ~ 124 ~ tężniejsze w świecie dynastie ubiegają się o wasze głosy, jeżeli mamy jeszcze ojczyznę, to komu ją zawdzięczamy? Przypomnijcie sobie cuda pod Sło-bodyszczami, Podhajcami, Kałuszem i Chocimiem, te nieśmiertelne pomniki sławy, i obierzcie za króla Jana Sobieskiego! Zagrzmiały oklaski, rozdarł powietrze potężny krzyk rozentuzjazmowanego tłumu. Z kolei wysforował się do przodu kasztelan lwowski Maksymilian Fredro, mąż stateczny, powszechnie szanowany, i wołał: — Słyszycie, panowie, głos zbrojeń tureckich, pochód ich wojsk, rozkazy poddaństwa! Obierzem zatem tego ze wszystkich kandydatów, którego imię jest najgłośniejsze i najstraszniejsze dla nich, tego nareszcie, którego Bóg chrześcijan naznaczył nie-zmazaną cechą na polach chocimskich! Był to dzień jak dzisiejszy, sobota! Bóg sam go wskazuje! Głosuję za Janem Sobieskim! Teraz już nie krzyk, lecz grzmot rozległ się nad polem, bo wołanie województwa ruskiego: „Niech żyje król Jan Sobieski!" podchwyciło zaraz województwo krakowskie, a po nim zachęcone nie przez kogo innego, jak Stefana Czarnieckiego, województwo podlaskie. Za tymi wrzasnęło zawołanie dziesięć następnych, a nawet i część litewskich, gdyż Radziwiłł i Sapiehowie głosowali za Sobieskim. W tym właśnie momencie przybył do koła pan hetman wielki, ale zastał je puste. Nie było i Paców, którzy wręcz przerażeni takim obrotem rzeczy, troszcząc się już nie o sprawę, tylko o własne bezpieczeństwo, uszli za Wisłę, wnosząc protestację do sądu grodzkiego. Jeden tylko człowiek odważył się nawoływać na- 125 S w którzy im sam pan nim 126 ry Jt ttzg s książę. Dymitr Wiśniowiecki, dwóch wojewodów, kasztelan oraz po dwóch przedstawicieli każdej prowincji. , Minęło południe, oni jednak nie wracali. W tym czasie hetman odjechał do swojej siedziby i nie zdradzając żadnego niepokoju, kazał podawać do stołu zapraszając na ucztę wszystkich obecnych. Był już przy niej obsługiwany przez najwyższych dygnitarzy jako prawowity monarcha. "Wróciła wreszcie delegacja zapowiadając posłów litewskich. Jakoż przyjechali oni pod wieczór, a byli nimi dwaj Pacowie — biskup wileński Mikołaj i żmudzki Kazimierz, marszałek Aleksander Połu-biński i wojewoda trocki Marcjan Ogiński. Oświadczyli, że gotowi są wyrazić zgodę, jeśli danym im będzie czas do ósmej rano następnego dnia, dla porozumienia co do pactów conventów i zaopatrzenia dla królowej Eleonory. Żądanie to akceptowano, zakończenie elekcji odkładając do jutra. 21 maja koło zebrało się już przed ósmą, ale Pacowie wraz z całą Litwą nadciągnęli dopiero w południe oświadczając, że protestację wycofują i zgadzają się na wybór Sobieskiego. Wówczas biskup Trzebicki stanął wśród koła w asyście krakowskiego kasztelana Warszyckiego — dotychczasowego przeciwnika hetmana — i pytał, trzykroć obracając się ku trzem bramom w wałach, każdej dla innej prowincji: — Czy zgoda na jegomości pana Jana Sobieskiego marszałka i hetmana wielkiego koronnego? Każdemu takiemu pytaniu odpowiadał zgodny i donośny krzyk: Vivat Joannes rex! Po dopełnieniu tego ceremoniału, wśród nagle 127 za- ległej ciszy, biskup Janowa! go królem * koronny REKUZA które s z hrabią pozytywny śl misji polityczne] ^ odebrały bratu Eli- Już dwa poprzednie wyp ^.^ głośme]sze giuszowi apetyt i chęć a owodowały, że stuknięcie ' drzwi nagłyJ^^ na krześle, je-wzdrygał się, jeśli stał, Podsk^ czas nie mógł Zeli siedział, a potem prze,^^ nQc ^^ wrócić do równowagi. Zamykai się ^^ latnie, a o ile wypadło mu ™LT^J° Zaczął bać drzwi zastawiał co cięższymi sPrzJa^nacie, zda. sią ciemności nawet w zamknięte] komnac wało mu się, ze lada chwila drapieżna ^^Jąc go za gardło lub zada śmiertelny cms. F brat Eligiusz, dyszał ciężko, ręce mu ^^ nie zapalił świecy lub latarni i groźnego mroku rozproszył światłem. 9 — Kcło fortuny 129 Zżymał się takoż i zwalniał kroku przed każdym węgłem, każdym załamaniem-muru, będąc pewnym, że tam czyha zabójca. Toteż mijał niebezpieczne miejsca chory od własnej wyobraźni i na osłabłych nogach. . Trudne dni przeżywał braciszek i pełne nieustannej udręki. Strach towarzyszył wszystkim jego poczynaniom, nie odstępował go ani na chwilę, ale najgorsza była samotność. Jedynie bowiem towarzystwo innych ludzi i to takich, których dobrze znał, dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Po raz trzeci jego prześladowca dał znać o sobie, gdy któregoś dnia udał się na Bielany do klasztoru kamedułów. Sądził, że przed zmrokiem zdąży jeszcze wrócić na Zamek, tymczasem rozmowy tak się przeciągnęły, że zapadł wieczór, więc wzdragając się przed powrotem o takiej porze wolał prosić braci 0 nocleg. Otrzymał' izbę w budynku gospodarczym, gdzie znajdowało się parę pomieszczeń gościnnych. Dom był parterowy, drewniany i już stary, ale izby. utrzymane w czystości, wybielone i o wygodnych posłaniach. Toteż brat Eligiusz czuł zadowolenie, że nie musi wędrować tak daleko po nocy, co i bez ciążącej nad jego głową groźby mogło być niebezpieczne. Kiedy został v sam, przede wszystkim ostrożnie 1 cicho przesunął stół pod drzwi, które poza tym zamykał wielki'-rygiel. Obejrzał też dokładnie jedyne okno stwierdzając, że, zabezpieczały go solidne okiennice. Uspokojony rozdział się, odmówił modlitwy i zgasił wreszcie świecę. Wkrótce zapadł w sen. Spał mocno, a kiedy, się obudził, słońce już mu- 130 siało stać wysoko, bo jego smugi padające przez szpary okiennic biegły stromo ku podłodze. Siadł na posłaniu, opuścił nogi i ziewnąwszy zaczął drapać się pod pachami, jeszcze nie całkiem wyrwany z sennego zamroczenia. Jednocześnie bezmyślnie przyglądał się, jak w słonecznych promieniach, które niby strzały przecinały mrok izby, tańczyły drobinki pyłu. ( I wówczas to jego wzrok napotkał myśliwski nóż wbity w podłogę. Tkwił nieco przechylony na bok błyszcząc srebrzyście, bp właśnie igrał na nim słoneczny blask. Miał zwykłą, drewnianą rękojeść, a ostry szpic wbił się głęboko w deski. Dostrzegł pod nim kartkę papieru. Brat Eligiusz patrzył jak urzeczony w świecące ostrze, potem spojrzał na zatarasowane drzwi i zamknięte okiennice, wreszcie dźwignął się ciężko i nachylił nad nożem. Wyrwał go z podłogi i ująwszy papier w drżące palce znów opadł na posłanie. — Boże, bądźże mi miłościw... Czyż szatan daje mu pomoc? Pytanie było słuszne, bo— jak od razu stwierdził — ani okiennice, ani drzwi nie były otwierane. Gdyby więc nawet w jakiś dziwny sposób udało się nocnemu gościowi je sforsować, to już w żadnym razie nie mógł przesunąć stołu na miejsce ani haków okiennic z powrotem założyć. <- Owa pierwsza, krótka refleksja przeleciała mu przez głowę natychmiast. Potem podsunął papier bliżej oczu, gdyż w izbie panował półmrok, i czytał: „Otrzymujesz ostatni znak przed zgonem. Módl Slę i zrzucić brzemię swoich ciężkich grzechów, czas twój nadchodzi..." Z ciężkim sercem i pełen przerażenia wracał bra- 131 ciszek do miasta i zaraz począł zabiegać o rozmowę z cesarskim posłem, hrabią Schafigoschem. Kiedy zaś do niej doszło, wręcz błagał pana hrabiego o wstawiennictwo, by wolno mu było wrócić do Wiednia. Wiedział jednak, że bez względu na to, jaka przyjdzie stamtąd decyzja, ma jeszcze przed sobą długie'tygodnie, a może i miesiące oczekiwania. Z chwilą wyboru króla i zakończenia elekcji tak stan alarmowy wśród żołnierzy, jak i napięcie tłumów minęły od razu, przynosząc odprężenie i ogólną wesołość, a z nimi nadzieję na lepszą przyszłość. ¦ Sięgano nie do szabel, lecz po kielich, niedawni wrogowie padali sobie w ramiona, pito też mocno, jak Warszawa Warszawą nie widziano takiego tłoku po winiarniach i oberżach. Skutkiem odwołania stanu pogotowia i pan Ły-sobok miał więcej wolnego czasu, co natychmiast wykorzystał, ale nie pospieszył bynajmniej do gospody, by spotkać się ze znajomą bracią szlachecką, tylko kazał sobie podać konia i podążył nie bez tajonego .wzruszenia do dworku Rańskich. Stary szlachcic, choć stronnik dworu, przecież tak. jak i inni zwolennicy księcia Karola bynajmniej nie był strapiony jego porażką, a w gruncie rzeczy równie zadowolony z obioru rodaka, jak i cała szlachecka społeczność. Toteż zaraz sięgnęli po miód, gdyż pan Rański szczerze rad był swemu gościowi. Poza tym zresztą, zaciągnąwszy tu i ówdzie języka, wiedział już, że nie jest to byle chłystek, ale szlachcic zamożny, dobry gospodarz; i rycerz cieszący się szacunkiem towa- 132 rzyszy. Domyślał się istotnych powodów jego odwiedzin i w skrytości ducha wielce tym intencjom sprzyjał. Ale swoją Paulinkę znał dobrze, wiedział ' więc, że choć kochała mocno rodzica, to przecież nie będzie mu posłuszna w wyborze męża, jeno dokona go sama, bez oglądania się na jego wolę i życzenia. Frasował się więc pan Rańśki, jaki obrót przybierze sprawa, bo rad by bardzo mieć pana Łysoboka na zięcia. __ Tym pierwszym pijemy -zdrowie króla! — zawołał napełniając kielichy i unosząc swój do góry. — Niech nam dobrze panuje i gromi Turków! — Nikt tego lepiej robić nie zdoła! — Pan Gedeon poszedł za przykładem gospodarza i spełnił toast do dna. — Wiedz waszmość, żem był stronnikiem Karola, ale teraz raduję się, bo przecież z własnego domu mamy pana. Toć w sercu wstyd człowiek czuł, że do obcych musimy iść, by tron obsadzić! Jakby Polak do rządów nie był? zdolny. — Nie tylko waszmość tak to czułeś, lecz cała nasza brać. Ino" że wszyscy na paskach wielmożów idą i tak gadają, jak owi im każą. Ci zaś nie patrzą, co dla kraju lepsze, tylko obliczają, który da więcej, gdzie większe znaczenie i bogactwa osiągną. — To racja, panie Gedeonie, święta racja! Bo szlachta w większości albo od nich zależna, albo bojąc się zemsty gardłuje, $&k jej przykażą... Pan Rański znów napełnił kielichy, a widząc, że .gość raz i drugi zerknął okiem na drzwi wiodące w głąb domu, rzucił domyślnie: — Ciekawym, gdzie się podziała moja Paulinka? Niedawno tu się kręciła... 133 — Panna Paulina zapewne zajęta gospodarskimi sprawami. — Gdzie zaś! Gospodarstwa nie prowadzimy, bo dworek w dzierżawie. Pewnie łaszki zmienia, by miłego gościa niedbałoscią stroju nie urazić. — W cokolwiek by panna Paulina była odziana, nic jej piękności nie ujmie — westchnął pan Łyso-bok i to tak wprost spod serca, że pan Rański uśmiechnął się pod wąsem i sięgnął po miód. —/Napijmy się jeszcze, panie bracie! Myślę, że wnet ją tu będziemy mieli. Przewidywanie starego szlachcica okazało się słuszne, bo w chwilę potem drzwi otworzyły się i na progu stanęła Paulina. Panu Gedeonowi wydało się, że w pokoju pojaśniało. I nie sprawiła tego jasna, różowa sukienka, lecz sama jej obecność, milsza dlań niż słoneczny promień. Zerwał się z miejsca, z ukłonami podszedł do dziewczyny i z galanterią ucałował jej dłoń. — Nasz gość nie mógł się doczekać, kiedy nadejdziesz! — Rański uznał, że nie zaszkodzi zdradzić zainteresowania pana Gedeona. — W ¦ samej rzeczy, moja niecierpliwość szła w zawody z pragnieniem ujrzenia waćpanny. ¦— Jeśli waćpan tak niecierpliwy, jak mówisz, a pragnienie masz szczere, w co wątpię, mogłeś nas odwiedzić nieco wcześniej. — Rwało się serce, oj rwało —¦ westchnął pan Gedeon, już zupełnie nie ukrywając swoich intencji, — ale służba wzbraniała. Ostatnimi czasy ani dospać, ani pojeść nie było kiedy. Gorące dni mamy za sobą. — Nie wiem, czy tak było istotnie, czy też preferowałeś waćpan kompanię swoich druhów nad 134 naszą. — Paulina wygięła usteczka w sceptycznym grymasie, po czym mrużąc nieco szare oczy dorzuciła już z wyraźną złośliwością: __. A moż.e być, że i jakaś mieszczka ze stolicy milsza ci była niźli stary zrzęda i jakaś tam szlach-cianeczka z prowincji. — Oto mi nagroda, oto zapłata za moją tęsknotę,' za to, żem nie dni liczył, lecz godziny i minuty do chwili, kiedy będzie mi wolno skoczyć na konia i gnać go ku tobie, panno Paulino! "Rański widząc, że rozmowa młodych zmierza 1 w-należytym kierunku, choć po nieco wyboistej drodze, postanowił dać im większą swobodę, więc podniósł się z krzesła i rzekł do pana Gedeona: — Pozwól waść, że cię teraz na krótko opuszczę; by starą głowę nieco do poduszki przyłożyć. Tuszę wszakże, że Paulina nie puści waćpana tak prędko i na wieczerzy zostaniesz u nas, toteż nie będę się z tobą żegnał, bo się jeszcze ujrzymy. To mówiąc stary szlachcic opuścił jadalnię, nawet nie spojrzawszy na młodą parę, w obawie, by nie odgadli jego intencji. Po wyjściu ojca Paulina, czując się już jedyną gospodynią domu, poniechała uprzedniego, kpiącego tonu i całkiem łaskawie zagadnęła rycerza: —¦ Istotnie tyle waćpan miałeś do czynienia przy hetmańskim boku? 'Podeszła do otwartego okna, krótką chwilę patrzyła w zielony gąszcz sadu, po czym obróciła się, opierając za sobą dłonie o parapet okienny. Pan Gedeon przystanął przed nią i tak jak ona w ogród, tak on wpatrywał się w jej uniesione ku niemu oczy. — Prawda to, choć waćpanna wiary moim słpwom 135 nie dałaś. Ani chwili wolnej nie było, nawet należycie snu zażyć. — Ale mamy króla, o którym marzyło moje serce! — rzuciła porywczo dziewczyna. — Prawego, dzielnego człowieka i iście wspaniałego wodza! — Cieszą mnie słowa waćpanny, bom gorący hetmański wielbiciel i żołnierz do niego przywiązany. Oby i mnie równie wielkie spotkało szczęście, choć nie o koronę mi chodzi. — Waćpan tylko o jednym umiesz mówić? — Bo tylko to jedno warte dla mnie słów, bo tylko tym jednym żyję i o tym myślę! — zawołał gwałtownie pan Gedeon. — Bo przedkładam wae-pannę ponad wszystkie cuda świata, bo cię miłuję tak, że mi tchu w piersiach nie staje! Paulinie to gwałtowne wyznanie miłosne musiało trafić do serca, bo opuściła głowę, a pierś jej uniósł przyspieszony oddech. Przekora jednak i tym razem wzięła widać górę, albowiem zerknęła raz i drugi na stojącego przed nią rycerza i odezwała się kapryśnym tonem: — Nie mnie waść przedkładasz ponad inne, jeno siodło i szablę. Wszystko co czynisz, to istna burza, od której w głowie mi się kręci. Pan Gedeon oczekiwał raczej drwiny, oburzenia z powodu swego zuchwalstwa, a nie takiego potępienia swojej osoby. Toteż z konfuzji i zdumienia aż odstąpił do tyłu i rzekł z oburzeniem: -.— Czyż rycerz, co krew dla matki ojczyzny przelewa, nie jest ci miły?! Jakiego zatem szukasz męża, waćpanno? — Nie takiego gwałtownika jak waćpan! Chcę mieć człeka, z którym poezje mogłabym czytać, razem słuchać, jak wieczorną porą słowiki w krzewach 136 pieśni zawodzą, patrzeć z nim, > jak blaski słońca igrają na wodzie, czuć zgodne bicie serc w spokoju i miłowaniu... ^ Pan Gedeon słuchał tych słów z wciąż rosnącym zdumieniem, które rozwarło mu szeroko powieki, a brwi uniosło ku górze. Najpierw on z kolei zaczął dyszeć coraz szybciej, ale nie ze wzruszenia, tylko z goryczy, która wypełniała mu serce. — Zatem nie jestem ci miły?! — zawołał już nie tłumiąc głosu. — Odrzucasz moje miłowanie, bo spokoju byś przy mnie nie zaznała?! Boże ty mój miłosierny! A może to i prawda? Może istotnie nie umiałbym trzymać w ryzach swojej szczęśliwości, swojej radości, że cię mam i wciąż bym nią napastował, bo tylko taką burzą mógłbym cię ogarnąć! Natury jednak, miła, nie zmienię i kłaść się u twych stóp dywanikiem nie potrafię. — Sam więc waćpan potwierdzasz moje obawy. — Paulina znów uniosła wzrok na rycerza. — Zatem chyba mnie i zrozumiesz? — Co tu jest do zrozumienia krom tego, żem dostał od ciebie rekuzę! — krzyknął z rozpaczą pan Gedeon. x Przechyliła na bok główkę i uśmiechnęła się drwiąco. — Nie może być mowy o rekuzie, gdyż nie było oświadczyn —- powiedziała pocieszająco. — Waść mówił o swoim miłowaniu, nic więcej. Rekuza to odmowa ręki, a miłowania ci zabronić nie mogę. Mamże cię o rękę prosić po tym, coś mi rzekła? ~~ A CZY ja waćpanu to każę? — Przy tych słowach jednak tyle w wargach panny Pauliny było Pokus, że pan Gedeon nie mogąc się opanować sko- 137 czył ku niej, porwał ją w ramiona i korzystając, że nie odwróciła głowy, wpił się w nie ustami. Paulina najpierw znieruchomiała,, widać zaskoczona tym niecnym czynem, zaraz jednak zaczęła się szamotać, by oswobodzić z żelaznego uścisku. Ale siły do tego nie stało, . a usta rycerza nie oderwały się od jej warg, wnet więc poniechała oporu, a nawet przeciwnie, jakby pragnęła objąć śmiałka za szyję. Należy jednak wątpić, czy tak było naprawdę, bo kiedy wreszcie obojgu zabrakło tchu i odchylili twarze od siebie, tym razem jednym szarpnięciem uwolniła się z objęć pana Gedeona, wołając pełna oburzenia: — Jak... jak waść śmiałeś! Waść gorszy niźli Tatar i widać, żeś obyczajów od nich się uczył! Tu pan Gedeon popełnił kardynalny, niewybaczalny błąd, który go w przyszłości kosztował sporo zabiegów,- kłopotów i zmartwień. Zamiast bowiem rzucić się do rąk panny i błagać o przebaczenie, które na pewno by uzyskał, wziął się pod boki i rzucił wesoło: — Jeśli waćpanna Tatarem mnie zowiesz, to czemuś główki nie uchyliła? Czemuś, miła, pocałunki oddawała?! Toteż szczęście i radość tak wielką czuję, że i gniewać się na ciebie nie mogę! Nie spodziewał się Gedeon skutku, jaki wywarły jego słowa. Twarz bowiem panny Pauliny pokrył rumieniec, oczy rozbłysły gniewem i łapiąc gwałtownie oddech wykrzyknęła z najwyższym oburzeniem: — Waść nie tylko Tatar, nie tylko zbój, ale i niec^ ny rozpustnik! — W tej chwili Gedeon poczuł na policzku siarczyste uderzenie, a potem usłyszał 138 na siebie wyrok: — Wiedz też, że nigdy twoją nie ostanę, nigdy... Słyszysz, zbóju, nigdy! Ostatnim wyrazom towarzyszył szloch i z szumem spódnicy panna Paulina wybiegła z pokoju. Rycerz zaś stał w miejscu znieruchomiały, niezdolny do wyrzeczenia słowa, tak wielkie przeżył zaskoczenie. „ Oprzytomniał jednak zaraz, bo z podejrzaną prędkością zjawił się w pokoju pan Anatol, czego zresztą rycerz, zbyt pochłonięty wrażeniem minionej chwili, nawet nie dostrzegł. Wbrew oczekiwaniu na twarzy szlachcica nie ujrzał jednak gniewu, ale raczej tros--kę. Również zaskakujące były słowa, jakimi prae-mówił do niego, opadając ciężko na krzesło: — Słyszałem o waści, żeś człek mądry. Kiedy na sejmikach przemawiasz, to wszyscy milkną i bacznie cię słuchają, a tyś z tak głupimi słowy tu wyskoczył! Nazwała cię rozpustnikiem, ale to nieprawda, bo w babskiej materii żadnej praktyki nie masz! Stary szlachcic był wyraźnie strapiony takim obrotem sprawy i wcale tego nie ukrywał, tak jak i tego, że podsłuchiwał pod drzwiami. — Ależ kiedy tak było, jakem jej powiedział! — zaprotestował pan Łysobok siadając naprzeciw pana Rańskiegó. Ten nalał miodu i zanim wypił, skinął kielichem w stronę towarzysza. — Głupiś, Gedeonie, i ty^! — rzucił z rozdrażnieniem. — Nie wiesz waść, że niewiasty nie przyznają się do swych afektów, nawet jeśli je czują? Że czynią jedno, a mówią zgoła co innego? ' T° być może i rekuza, jaką otrzymałem, też w mocy nie ostanie? - U każdej^innej, ale nie u Pauliny. Skoro raz ci 139 odmówiła, to choć uczyniła to w gniewie, już postanowienia nie odmieni. Wykapana moja małżonka Aniela, świeć, Panie, nad jej duszą... Taką, uważ waćpan, miała twardość, że jak raz również w gniewie zapowiedziała pachciarzowi, by się jej nie pokazywał na oczy, to potem inaczej jak przez uchylone drzwi z nim nie gadała. — Co tedy mam robić, mości Rański? — Pan Gedeon złapał się za głowę. — Co mam nieszczęsny robić, skoro żyć bez panny Pauliny nie zdołam? — Bardzom chciał mieć cię za zięcia, Gedeonie, Bóg mi świadkiem. Ale cóż mogę ci poradzić? Dziś już nie te czasy, a i kawalerowie nie tak ogniści... — Do czego waść zmierzasz? — Rycerz jednym haustem opróżnił kielich i spojrzał z nadzieją na "1 starego szlachcica. — Do czegóż mogę zmierzać? Nie daj Boże kto pomyśli, że ja, rodzic, takie rady daję. — Pan Anatol sięgnął do dzbana i znów nalał miód w kie- , lichy. — Mówże waść, na Boga! — ponaglił go na wskroś przejęty pan Łysobok. — Mów, bo może mi życie uratujesz! Wiedz bowiem waszmość, że ja... ja chyba z tej boleści, co mnie chwyciła, inaczej się nie wyrwę, jeno śmierci szukając! —¦ Waść zbyt pochopnie swym życiem szafujesz, panie Gedeonie. A przecież pamiętam, jak byłem w podobnej sytuacji — bo musisz waść wiedzieć, że byłem — inny sposób znalazłem... — Takoż cię twoja z początku nie chciała? — A żebyś wiedział, że nie chciała. A jakaż ona uparta była... Bardziej niż Paulina — westchnął pan Anatol. — Ale miała mądrą matkę i za jej radą poszedłem. ~ 140 ~ — Cóż waćpanu owa szanowna matrona doradziła? — Pan Gedeon z zaciekawienia aż przechylił się nad stołem, zapominając o kielichu, który trzymał w ręku. — Ano, poradziła, panie bracie, poradziła... Dobra i,mądra to była niewiasta. Ale tego ode mnie.waść nie usłyszysz, bobyś nie wiedzieć co sobie pomyślał. No, za pomyślność was obojga, panie bracie! Rański pociągnął miodu, obtarł wąsy, po czym zamilkł zapatrzony przed siebie, widać znów przeżywając w pamięci dawne dzieje. Łysobok, któremu jednak sprytu nie brakło, przestał nagabywać starego szlachcica widząc, że z jakichś przyczyn nic więcej powiedzieć nie chce. Toteż nawrócił do tematu okrężną drogą. — Ale ze słów waćpana miarkuję, że narzeczona waści zmieniła zdanie, skoroście się pobrali? — Wiele było z tym korowodów, wreszcie jednak swego dopiąłem i stanęliśmy przed ołtarzem — wyjaśnił oględnie stary szlachcic. Pan Gedeon zaczął się już domyślać intencji swego rozmówcy, pomnego własnych przedmałżeńskich perypetii. Toteż dorzucił: — Matka panny musiała jednak być bardzo waćpanu życzliwa? — Żebyś wiedział, że była! Życzliwa i pomocna, odebrała jednak wprzódy ode mnie przysięgę, że pannę uszanuję i przed ołtarzem stanę. — A... — Wyjaśnienie już było tak wyraźne, że rycerz z przejęcia chwilę wstrzymał oddech, wreszcie wyszeptał, oglądając się na zdradliwe drzwi: A mnie waść pomożesz? Pan Anatol uśmiechnął się chytrze pod wąsem, 141 po czym zmarszczywszy surowo brwi również szeptem zapytał: — A ty takoż przysięgniesz, jakem i ja to uczynił? — Przysięgam na swój szlachecki honor i zbawienie duszy, że strzec będę i szanować pannę Pau-linę, jako też złożę małżeńskie ślubowanie, oby Bóg dał jak najrychlej! Pan Rański przez chwilę patrzył swemu przyszłemu zięciowi w oczy, po czym widać powziął decyzję, bo mrugnął ku niemu okiem i szepnął: — Przysięgę twoją, Gedeonie, przyjmuję. Tedy opowiem ci teraz, jak to było. Resztę zaś obmyślaj sam... Dwie głowy, jedna w otoku siwych włosów, druga wygolona i z czarnym czubem, nachyliły się ku sobie, ale o czym obaj mężczyźni mówili, już słychać nie było. Jak za lat ubiegłych, tak i tego roku na południowym niebie Polski zaczęły gromadzić się burzowe chmury rychłej wojny. Już 24 lubego wywieszono buńczuk przed siedzibą sułtańską w Had,żychły-pa-zary, gdzie Myśliwy spędzał zimę. 10 marca nadciągnęły do obozu chorągwie janczarskie, których .wspaniałym popisom przyglądał się osobiście, a 7 kwietnia przeniósł się do obozowego namiotu. Sam wielki wezyr Achmed Kóprulu kieruje teraz działaniami, przede wszystkim nakazując swemu szwagrowi Kapłan baszy uderzenie na Chocim wojskami zgromadzonymi nad Dunajem. Turecka armia wyruszyła w pole. Dowódca twierdzy pułkownik Obuch miał za słabą załogę, by długo stawiać opór. A kiedy Chocim padł, nie pozostawiono w nim nikogo przy życiu, nawet kobiet i dzieci. Potem poddała się Kunica, a za nią Mohylew i Jampol, padła Winnica oraz Ładarzyn, który wprawdzie bronił się dzielnie, ale jego załoga została zdradzona przez mieszkańców. Z kolei Turcy stanęli pod silnie obwarowanym Humaniem i rozpoczęli regularne oblężenie. Tu wojskami dowodził odważny i dzielny Kara Mehmed, choć nie lubiany przez wielkiego wezyra,, a co gorsza i przez samego sułtana. Otrzymał więc rozkaz zdobycia twierdzy w ciągu jednego dnia, pod groźbą utraty głowy. Ale mądry Mehmed potrafił sobie poradzić. Zwołał z kolei swoich dowódców i zapowiedział im to samo. I Humań został w jeden dzień zdobyty, a z jego dwudziestu tysięcy mieszkańców nikt nie został przy życiu. Już od pierwszych dni swego panowania król zajęty był mnóstwem spraw czekających na jego decyzję i przygotowaniami wojennymi. 5 czerwca zaprzysiągł pacta conventa, a zaraz potem wysłał Marka Siekierzyńskiego z poselstwem do wielkiego wezyra. Ale ten przyjął go źle i nie chciał pertraktacji, toteż 20 czerwca Siekierzyński był już w Snia-tyniu, skąd pospiesznym gońcem przekazał królowi szczegółowy raport. Z kolei do chana jedzie Kaczorowski, a do wielkiego wezyra .następny poseł, tym razem cześnik podolski Karwowski. Czesnik znajduje Achmeda Koprulii pod Ładarzy-nem, jednak i on traktowany jest wrogo, a nawet wręcz brutalnie, więc i tym razem nie dochodzi do jakiegokolwiek porozumienia. Jeszcze 9 czerwca Rada Wojenna szczegółowo roz- 143 ważyła sytuację zgadzając się na wniosek króla, by koronację odłożyć do^l stycznia 1676 roku. Jan III energicznie przygotowuje się do wyjazdu, chcąc jak najrychlej dostać się do wojsk stojących obozem pod Złoczowem. Wreszcie 22 sierpnia opuszcza Warszawę w towarzystwie francuskiego posła, jego eminencji Forbin Jansona. Na szczęście dla Polski armia turecka zamiast uderzyć na Lwów i Kraków, które z powodu szczupłości załóg nie zdołałyby odeprzeć napaści, skierowała się na Ukrainę, przeciw wojskom moskiewskim. Przyczyną tej zmiany zamiarów była przede wszystkim ingerencja chana, ten bowiem poczuł się bezpośrednio 2agrożony przez stutysięczną armię kniazia Romadonowskiego. Jego obawy wzmogły sukcesy tej armii, gdyż odebrała ona Doroszeńce takie twierdze jak Kaniów, Czerkasy i Korsuń, nie mówiąc już o zamkach mniejszego znaczenia, a wreszcie obiegła zaprzyjaźnionego z Porta atamana w Czełrfyniu. W pierwszej połowie września sułtan otrzymuje wiadomość od swego wywiadu w Polsce o zamiarach króla uderzenia na tyły jego armii. Jednocześnie doszły go wieści o niepokojach w państwie otomańs-kim. Skutkiem tego zarządza odwrót, wycofuje swe wojska za Dniestr, ale pozostawia w zamkach załogi tureckie, tatarskie i Kozaków Doroszeńki. Orda zaś ze względu na owo zagrożenie Krymu także spiesznie opuszcza Ukrainę prowadząc ze sobą stutysięczny jasyr. Po kolejnej naradzie wojennej, tym razem w Zło-czowie, król Jan rusza wojsko z obozu. Są z nim książęta Dymitr i Konstanty Wiśniowieccy, hetman Pac i biskup Janson. 144 Idzie najpierw w kierunku Trembowli, potem skręca na Bar, który zdobywa szturmem. Lipkowie zdają się na jego łaskę, a kozacki pułkownik Eustachy Hohol poddaje Mohylów i przechodzi na polską stronę. W listopadzie z kolei zdobył król Kalnik, Winnicę, Niemirów, Bałabanówkę, Berszady, Bracław, Tulczyn. Pomoc, jaką nadesłał chan tym twierdzom, została odparta przez Zbrożka, Bidzińskiego i Czar-nieckiego. Jabłonowski zaś z. powodzeniem operował pod Kamieńcem, odcinając dowóz żywności do twierdzy. W grudniu pisarz lwowski Michał Rzewuski zajął Raszków, a Radziwiłł przystąpił do oblężenia Pa-wołoczy, gdzie zamknął się brat Doroszeńki, Andrzej. Król stanął kwaterą w Bracławiu, a wojsko na zimowe leże rozmieścił w pasie od Kijowa po Mul-tany, dalsze działania bowiem musiał powstrzymać z powodu nowej zdrady Paca. Hetman litewski nie tylko znów opuścił wojska koronne pod pretekstem rzekomej choroby, ale też zabrał za sobą swoje chorągwie. Król piętnuje go uniwersałem, a cały kraj wre oburzeniem. Postępek ten jednak natychmiast odbija się na sytuacji. Zima upływa na tych kłopotach i dalszych utarczkach prowadzonych nad brzegami Dniepru. W kraju szerzą się na nowo knowania i intrygi. Liczne bandy składające się z dezerterów dokonują rozbojów, napadają na dwory i wsie pod pretekstem ściągania zaległego żołdu. Natomiast cesarz Leopold, posługując się dworem byłej królowej Eleonory bawiącej podówczas w Toruniu, usilnie podsyca dawne spory. Nie chce dopuś- 10 — Koło fortu ny 145 cić, by któraś z wojujących stron uzyskała przewagę nad przeciwnikiem, a przez to urosła zbytnio.w siły. Zawarcie jakiejkolwiek ugody między powaśnionymi byłoby dlań bowiem klęską polityczną. Tak mijają zimowe miesiące. W marcu już 1675 roku Radziwiłł zdobywa wprawdzie Pawołocz, ale Turcy i Tatarzy zalewają znów Podole, Pokucie i Ukrainę. W STAMBULE Zawieja orientował się nieźle w głównych szlakach miasta po tej stronie Złotego Rogu, objętego dawnymi bizantyjskimi murami, gdyż po raz drugi przybywał do Stambułu. Zaraz za bramą Charyzjusza minęli meczet Mih-rimah wznoszący swe minarety ponad korony otaczających go drzew. Pozostawiając świątynię po prawej ręce wkrótce skręcili w lewo, w Salma Tomruk, zmierzając ku Bogdan Serajowi. Był to ongiś pałac książąt wołoskich, którzy jako lennicy Wielkiej Porty mieli tu swoją siedzibę na czas pobytu w stolicy. Od szeregu jednak lat przenieśli ją do bardziej uprzywilejowanej dzielnicy otaczającej wspaniałą rezydencję Największego z Wielkich. Opuszczony gmach stał się domem zajezdnym, z którego korzystały również i poselstwa krajów nie mających swoich własnych pałaców, między innymi i Polska, spotykająca się ze stałą odmową Dywanu w tym względzie. Opiekunem budynków był dawny zarządca, pan Serafin Popowicz, Rusin z pochodzenia. Żył dobrze 147 z miejscowymi władzami, którym jako gospodarz hanu, czyli zajezdnego domu, miał okazję świadczyć różne usługi. Znajdował się jednak i na hetmańskiej liście polskich agentów w Turcji, pobierając z tego powodu stałe wynagrodzenie. Zawieja wiedział o tym, gdyż hetman przy poru-czaniu mu swego czasu misji w Stambule wskazał Popowicza jako zaufanego człowieka, który miał z nim współpracować. W rezultacie wytworzyła się między nimi atmosfera pewnej poufałości, a z czasem i wzajemnej sympatii. Piętrowy, okazały han był otoczony wysokim murem z szeroką bramą wjazdową. Prowadził ku niemu półkolisty podjazd, który obecnie porastała pożółkła o tej porze trawa. Trawa wyrastała również spomiędzy bruku położonego w głębi podwórza, a pod ścianami stajen i wozowni sterczały wyschnięte badyle zielska. Kilkunastoletni wyrostek nie pytając kim są, ani skąd przybyli, odebrał od nich konie i powiódł je do stajni. Debej zaś, jak zwykle nieufny wobec sta-jennej służby, ruszył za nim. Zawieja skierował się ku pałacowi, by szukać pana Popowicza. Temu musiano donieść o ich przyjeździe, bo spotkał gościa przed bocznym wejściem. Był to mężczyzna już leciwy, po pięćdziesiątce, niski, barczysty, o pełnej, rumianej twarzy i długich, siwych wąsach. Spojrzenie jasnych, niebieskich oczu miał przebiegłe, ale i pogodne. Ubrany był po turecku, w obszerne, sięgające'kostek szarawary i kolorowy, wzorzysty kaftan, rozpięty z przodu i ukazujący białą, lnianą koszulę. Na głowie nosił fez, ale bez zwykłego frędzla. 148 __ j tym razem z Debejem? — spytał, kierując się ku domowi. __ rpak Swoim zwyczajem poszedł dojrzeć koni. __ Zajmiecie tę samą izbę co poprzednio — poinformował Popowiez. — Zaraz przyszłe wam pa-cholika do posług, a waćpana proszę na pierwszy posiłek do mnie. Zawieja ruszył znaną sobie drogą. Wkrótce do przydzielonej im komnaty nadszedł Debej dźwigając sakwy z rzeczami, potem zjawił się chłopiec przynosząc wodę. Znali, panujące w hanie zwyczaje, toteż Debej sam udał się do kuchni, by odnowić znajomość ze starą niewolnicą sprawującą funkcję ochmistrzyni, a Zawieja pospieszył do pana Serafina odbyć z nim pierwszą rozmowę, ciekaw, do jakiego stopnia będzie mógł liczyć na jego pomoc. Od czasu ostatniego pobytu nic się tu nie zmieniło. Zajmowana przez nich izba znajdowała się na parterze, zarządca zaś mieszkał na piętrze, dokąd prowadziły szerokie, kamienne schody, okazałe w dniach swojej służby hospodarom, teraz byle jak zamiecione, z ciemnymi smugami kurzu na bieli ich marmurowej poręczy. Korytarz także nosił ślady zaniedbania. Freski, kiedyś cieszące oko żywością barw, dawno już wyblakły i zatarły się, zamazane plamami wilgoci, która pokrywała ściany licznymi zaciekami. Na sufitach snuły się włókna pajęczyn, wysokie okna o licznych szybkach oprawnych w ołów też dawno nie były myte, toteż pokrywający je pył mało co przepuszczał światła. Pan Popowiez zajmował dwie komnaty, z których jedna, zaciągnięta kotarą, służyła mu zapewne za 149 łożnicę, druga zaś obszerna, ozdobiona licznymi oponami i dywanami, sprawiała wrażenie zacisznego komfortu. Po skończonym posiłku zarządca skinął na usługującą kobietę, by pozostawiła ich samych, po czym sięgnął po stojący na stole dzban i dolał wina do misternie grawerowanych, srebrnych kubków. — Teraz możemy sobie pogawędzić. Jak zdrowie wielmożnego hetmana? Wielkiego tu narobił popłochu swoją chooimską Wiktorią. Nie wiem, czy to prawda, ale mówiono mi, że ponoć Najwspanialszy przyjmując Husseina wpadł w taką wściekłość, że raczył mu własnoręcznie rozpłatać głowę. — Bo też pasza stracił ogromne wojska. Nie mają Turcy wodza, który by zdołał sprostać naszemu hetmanowi! — To prawda... — Pan Serafin upił nieco wina. — A waść na długo tym razem w Stambule? — Chyba na długo. Dużo jednak będzie zależeć i od pana, choć tym razem nie w hetmańskiej, lecz we własnej przybyłem sprawie. Popowicz zerknął spod oka na swego gościa, po czym znów sięgnął po kubek, co pozwoliło mu nie udzielić od razu odpowiedzi. Dopiero gdy wytarł wąsy, spytał z pewnym zdziwieniem: — We własnej? Cóż masz tu waćpan do załatwienia? — Po chwili zaś dorzucił: — I zapewne będziesz chciał, aby ci pomóc? — Bez waćpana wiele tu nie zdziałam. A sprawa jest taka... Zawieja opowiedział dokładnie, po co przybył do Stambułu, a pan Popowicz słuchał uważnie. Dopiero kiedy młody rycerz skończył, spojrzał nia niego i spytał z nieznaczną kpiną: 150 owa niewiasta zalazła waści za skórę? — Bardziej niż możesz przypuszczać, panie Serafinie... — westchnął Zawieja. __ Hm... Rzecz nie będzie łatwa. Z kosztami też musisz waść się liczyć, bo tu bez bakszyszu niczego nie osiągniesz. __ Wiem o tym, toteż i hetman, i owa niewiasta wyposażyli mnie nieco na tę imprezę. A o wać-panu nie zapomnę, oby tylko Bóg nam poszczęścił. __ O mnie nie mówmy! — Pan Serafin machnął dłonią. — A więc chłopak jest pod opieką ochmistrzyni kadi laskiera? Zawieja skinął głową. — Tak. Ona zaś poruczyła nadzór jednej z dworek. — Bardzo trudne wziąłeś waść na siebie zadanie. Czy zdajesz sobie sprawę, wiele przemyślności i szczęścia trzeba mieć, aby wyrwać go z ich rąk? A przecież jeszcze nawet nie wiesz dokładnie, gdzie chłopak przebywa. — Ale wiem u kogo. — To mało. Owa dworka mogła go umieścić w wielu miejscach, może nawet poza Stambułem... — Tego właśnie muszę dowiedzieć się przede wszystkim. O innych sprawach będę myślał, jak przyjdzie na to czas. — O wszystkim trzeba myśleć zawczasu — mruknął Popowicz, a po chwilowym milczeniu dodał: — Przede wszystkim radzę następnym słuchaczom sprawę przedstawiać inaczej. Ze względu na wiekmo- 2cie być ojcem dzieciaka. Zwijcie się zatem Woł-czar i szukajcie swego syna. Gdyby rzecz się wydała, Turcy inaczej będą na was patrzeć. Są tacy, co o Wołczarowej będą wiedzieć 151 wszystko. I o nich przede wszystkim sprawa by się oparła. — No to co z tego? Co żona robiła po rozłące, bo waści nie ubili Tatarzy, lecz pojmali, wy wiedzieć nie mogliście. Toteż nieświadomie działacie przeciw zamiarom-wezyra. — Może istotnie tak będzie lepiej — zastanowił się Zawieja. — Jeśli mnie złapią, tak rzecz będą przedstawiał. — Teraz słuchaj waść, co ci jeszcze chcę rzec: otóż jeśli spotka cię nieszczęście, ja nie tylko przyjaźni, ale i znajomości z tobą się wyprę. Nie chcę bowiem, aby po tylu latach spokojnego żywota przez tak szaloną imprezę zakuto mnie w niewolnicze łańcuchy. Pomocy waści będę udzielał, ale tylko do czasu, aż nie wpadniesz w tarapaty. Wtedy ratuj się sam. — Za złe waści tych słów nie biorę, bo ¦ szczere są i rozsądek je dyktuje, nie tchórzostwo. Zapewniam też, że w razie pojmania ani słówka o waćpanu nie wspomnę. Korzystałem tu z kwatery, gdyż prowadzicie han, i nie więcej. — Zatem tośmy sobie wyjaśnili. Teraz więc powiem, jak rzecz całą widzę. Pan Serafin mówił nieźle po polsku i Zawieja w pewnej chwili zapomniał, że znajduje się w obcym, wrogim mieście, a nie u siebie, w kraju, gdzie w szlacheckim dworze wiedzie dyskurs z gospodarzem. Bo tam takoż miałby belkowany strop nad głową, opony i dywany na ścianach o takich samych wzorach i kolorach, popijałby wino o podobnym słodko-cierpkim smaku. Może i sprzęty nie byłyby inne: stolik stojący obok pod ścianą o sześciokątnych bokach miałby też nóżki tak łączone ze sobą w łuki, 152 wciętymi w klin szczytami — ulubiony motyw architektów Wschodu. Podobne przedmioty często-widywał w zamożniejszych domach ojczyzny. Miasto szumiało odległym gwarem za okiennymi szybami, on zaś skupił uwagę na słowach gospodarza. Ten ciągnął: __ Ja sam, mimo swoich znajomości, wiele nie zdziałam. A jeśli nawet, to nie tak rychło. Waść sam jeszcze więcej straciłbyś czasu i to zapewne nadaremno, a także łatwo mógłbyś wpaść w podejrzenie. Tutejsze władze lubią uciekać się pod opiekę Allacha, ale czujności im nie brak, choć nie znają naszego przysłowia, że „strzeżonego to i Bóg strzeże". — Do czego waść zmierzasz? — zainteresował się Zawieja. — Masz na to radę? — Zmierzam do tego, by sprawę możliwie przyspieszyć. Zatem należy działać różnymi drogami. — Ja żadnej jeszcze nie widzę, a waść masz ich kilka? — A ja widzę. Otóż bawi teraz u nas redempcja trynitarska. Przewodzi jej opat Arkadiusz z zakonu w Toledo. Przebywają w monasterze Chrystusa Pantocratora, obok meczetu Mehmeda. Są to zakonnicy, których działalność polega na zbieraniu pieniędzy i wykupywaniu niewolników i jeńców. Mają tu swoich esirdżi, czyli ludzi trudniących się ich wyszukiwaniem. Niektórzy z nich trudnią się wprawdzie i handlem niewolnikami, ale to do rzeczy nie należy. Oczajdusze to i spryciarze, przed którymi wielce mieć się trzeba na baczności, bo zanim się obejrzysz, obiorą waści do ostatniego grosza. Ojcowie dają sobie z nimi radę, gdyż mają doświadczenie i potrafią ich krótko trzymać. Musisz więc 153 waćpan dotrzeć do opata Arkadiusza, co ci ułatwię, i prosić go o pomoc. Jemu należy wyznać prawdę, ale nie może jej znać esirdżi, który będzie chłopca szukał. Dla niego musi on być twym synem. — To istotnie byłaby cenna pomoc! — wykrzyknął uradowany Zawieja. — Nie wiem, jak waści dziękować! — Jeszczem nic nie zdziałał, to i dziękować nie ma za co — uśmiechnął się pan Popowicz pod wąsem. — Tym bardziej że to nie wszystko. Jest bowiem jeszcze jedna droga, którą należałoby wykorzystać... Ponieważ młody rycerz milczał wyczekująco, pan Serafin ciągnął dalej: — Działa tu, jak pamięcią sięgam, stała jezuicka misja, którą zwą „kara papas", czarni papiescy, spełniająca posługi religijne przy galernikach i więźniach. Mają swoich ludzi wszędzie i jeśli zechcą, dużo mogą pomóc. — Gdzie ich znajdę? — Kara papas mieszkają we własnym domu, na Perze, ale iść nie masz po co, dopóki brat Antonio, którego znam, nie zgodzi się na spotkanie, gdyż ci zakonnicy to wielce ostrożni ludzie. — Zatem w waćpana ręce składam starania o dostęp do owego opata i brata Antonia. A o twojej przysłudze będę pamiętał. — Dobrze, dobrze... — rzucił od niechcenia pan Popowicz, gdyż wiedział dobrze, że jak przyjdzie czas, swoje otrzyma. 1 Nastały teraz dla Zawiei monotonne dni oczekiwania. Nie mając nic do roboty włóczyli się z De-bejem po krętych, wąskich uliczkach miasta tchnących mieszaniną najróżniejszych zapachów. W za- 154 leżności od dzielnicy widzieli domy bądź liche, sklecone byle jak i nie zawsze frontem zwrócone do ulicy, bądź piętrowe i choć drewniane, bardziej dostatnie. Budowane były z troską o wygląd zewnętrzny, z okapami, rzeźbionymi futrynami, oknami zaopatrzonymi w szyby i ozdobne kraty. Ich wykusze wisiały ponad jezdnią tak blisko naprzeciw siebie, że kobiety mogły wieść ze sobą sąsiedzkie pogawędki. Te daszki, wykusze i okapy nie tylko chroniły przechodniów przed deszczem, ale stwarzały niespotykany gdzie indziej nastrój gry świateł i cieni w wąwozach uliczek. Blask słońca przenikał przez barwne zasłony i też stawał się kolorowy, pełgając tęczowymi plamami po ścianach domów i sunącym jezdnią tłumie. Miasto miało wiele placów i placyków otoczonych drzewami. Dużo było ich również przy meczetach, pałacach, siedzibach dygnitarzy, chrześcijańskich monasterach i przy co szerszych traktach miejskich. Ułamanie bodaj gałązki, tak jak kopnięcie psa spotykało się z powszechnym potępieniem. Roślinność i zwierzęta znajdowały się bowiem pod społeczną opieką, a na bazarach krążyli sprzedawcy mięsa dla psów czy kotów. W ustronnych miejscach odpowiednio wybraną grupę drzew bogaty mieszczanin kazał otaczać obmurowaniem, obsiewał teren między nimi trawą, budował tam palenisko, by można było zaparzyć kawę, i pozwalał wszystkim z tego korzystać. Służyło ono do odpoczynku w cieniu listowia, dawało możność odbycia biesiady lub popołudniowej sjesty upalne dni lata nie w dusznym pomieszczeniu tomowym, lecz w chłodzie powiewów ciągnących 155 od cieśniny Bosforu, morza Marmara czy zatoki Złotego Rogu. A tam liczne, małe żaglowe szkuty wyglądały niby roje motyli osiadłych na wodzie. Krążyły krypy i łodzie, sunęły majestatycznie statki dalekich rejsów z nastawionymi płótnami żagli lub rzędami wioseł uderzających o wodę w takt bębna albo pokrzykiwań dochodzących aż do brzegu z wysoko uniesionych części rufowych. Kręcąc się wśród tłumu, przesiadując w ocienionych daszkami kafejkach, których właściciele wystawiali stoliki dla gości wprost na ulicę, Zawieja przysłuchiwał się toczonym rozmowom, a nawet dawał się w nie wciągać. Było to poza panem Popowiczem drugie źródło wieści o zaszłych zdarzeniach, wypadkach, zarządzeniach władz i poczynaniach Dywanu. Posłyszał więc, że znów szło ku wielkiej wojnie z Lachami, którą sułtan miał poprowadzić osobiście. Spodziewano się zatem nowego napływu niewolników, gdyż mimo zeszłorocznej klęski, o czym lepiej było nie mówić, teraz liczono już na pewno na sukcesy. Bo przecież złe dżiny nie będą wciąż pomagały owemu mężowi z północy, którego widać prorok używał jako bicza do chłostania swoich wyznawców. Zawieja przysłuchiwał się rozmowom o ogromnych ponoć zastępach, które gromadził Kapłan basza nad Dunajem w rejonie Dobrudży, o _już wywieszonym czarnym buńczuku, a wreszcie rozeszła się wieść,. że sam Najwspanialszy wyruszył w pole. W czasie tych tygodni oczekiwania przypomniał sobie owego spotkanego w podróży oberżystę i jego wzmiankę o uczynnym bracie. Jednak początkowo poniechał nawiązania z nim kontaktu, bo nie przy- 156 wiązywał większej wagi do tej znajomości, a poza tym i dlatego, że obiecał swemu gospodarzowi żadnych poszukiwań na własną rękę nie robić. Ale bezczynność tak mu wreszcie dopiekła, że zdecydował się na działanie. Postanowił więc przyjrzeć się owemu dozorcy sułtańskich psów pod pretekstem przekazania pozdrowień od brata. Wiedział, gdzie znajduje się meczet Gołębi Baye-zida. Zgodnie ze wskazówką skręcił z obszernego placu otaczającego zabudowania świątyni ku południowi i od razu zagłębił się w gąszcz domostw poprzecinany mnóstwem ulic, uliczek, zaułków i wąskich jak korytarze mrocznych przejść pomiędzy bezokiennymi ścianami. Nie pytał nikogo o drogę, lecz idąc pod słońce, 'bo dzień był pogodny, sam utrzymywał kierunek. Dostrzegł wreszcie potężne zręby obronnych murów pamiętających jeszcze dzień, w którym opanowali je wojownicy Mehmeda Faliha, czyli Zwycięzcy. Tu wkrótce odnalazł merlane * Osmana. Od niego dowiedział się, że istotnie seban Czelebi mieszka w pobliżu w małym domku, jakby siłą wciśniętym między dwa sąsiednie, piętrowe budynki. Na dźwięk kołatki usłyszał człapanie pantofli, a potem stuk odsuwanego rygla. Ujrzał przed sobą nieomal sobowtóra uprzejmego oberżysty. Podobne rysy twarzy i takie same krótkie nóżki, podtrzymujące masywny tułów. Tyle tylko, że ten Czelebi był schludniej i dostatniej odziany. Po wymianie przewidzianych zwyczajem powitań Zawieja wyjaśnił cel swego przybycia. ¦Nieufne początkowo spojrzenie Selima rozpogo- * trzeciorzędny szynk 157 dziło się, a na twarzy zagościł uśmiech. Odstąpił od drzwi i gestem zaprosił przybysza, by przekroczył próg. — Wejdź i bądź również i mnie przyjacielem. Cieszę się, że otrzymam wieści o Mimarze. Dwóch nas tylko pozostało z całej rodziny, więc bliski jest memu sercu, * Powitanie było zachęcające, toteż Zawieja pełen dobrych myśli podążył ciemnym korytarzem, wiodącym w głąb domu, za poprzedzającym go gospodarzem. Obszerna izba, do której weszli, zaskoczyła Zawieję czystością i przyjemnym wyglądem, w niczym nie przypominającym niechlujnej gospody. Widoczny porządek zdradzał kobiecą rękę i to dobrej gospodyni. Jedyne okno zdobiła wzorzysta zasłona, a na parapecie stały gliniane misy z roślinami. Okrągły stół otaczało parę taboretów, pod jedną ze ścian leżał wygodny materac, a przy nim kilka skórzanych, okrągłych poduszek wokół niskiego stolika do kawy. Na materacu spoczywał wielki kocur, który uniósł łeb, spojrzał obojętnie w ich stronę i ponownie ułożył się do drzemki. Część jednej ze ścian zasłaniała kotara, spoza której dochodziło ledwie dosłyszalne pobrzękiwanie naczyń. Czelebi zwrócił się w tamtą stronę: — Zrób nam kawy, Fatimo! Przybył przyjaciel Mimara. W odpowiedzi rozległo się głośniejsze mruknięcie i zadźwięczał mosiądz. Gospodarz spędził kota z materaca i wskazał Zawiei poduszki. — Dawno znasz, effendi, mego brata? — zagaił rozmowę, kiedy zajęli miejsca. 158 Zawieja, przygotowany na takie pytanie, odpowiedział bez zająknienia: __ Właściwie niedawno, bo w czasie mojej obecnej podróży. W drodze okulał mi koń i sprawa okazała się przewlekła, więc w czasie leczenia zatrzymałem się w oberży Mimara. No i śmiem twierdzić, że zaprzyjaźniliśmy się. Dlatego zobowiązał mnie, że odwiedzę was, seban beju... Dodany tytuł widać pochlebił Selimowi, bo szeroki uśmiech ukazał się na jego twarzy. — Ku mojej radości, effendi, ku mojej radości! — zapewnił unosząc ręce jak do błogosławieństwa. — A można wiedzieć, skąd przybywasz i co skłoniło cię do podróży? — Ach, to cała historia! — ożywił się Zawieja. — I niezwykła... — Obejrzał się na kotarę zniżając głos. — Możesz mówić — uspokoił go seban. — Niczego nie powie nikomu, jeśli to tajemnica. — Wolałbym, aby została tajemnicą. — Mów więc otwarcie. Oboje umiemy milczeć! — zachęcał Czelebi, wyraźnie zaciekawiony. — Mieszkam niemal nad samym Dniestrem, przy granicy z Lechistanem i stąd mam liczne znajomości z polskimi kupcami. Stamtąd też przyszła propozycja do mego patrona, by zajął się odszukaniem małego chłopca, który miał tu przebywać w niewoli, a to dla wszczęcia targów o okup. Nagroda za usługę jest znaczna, toteż mój patron propozycję przyjął i wysłał mnie, bym postarał się sprawę zbadać na miejscu. - Mówisz, effendi, że dają znaczną nagrodę? — zainteresował się Czelebi. — A wskazali przynaj-nniej, gdzie chłopak ostatnio przebywał? 159 — Nie tylko przebywał, ale i obecnie też chyba przebywa. — Zatem nie masz trudnego zadania! Zawieja z powątpiewaniem pokiwał głową. —• Tak się zdaje... Rzecz jednak w tym, że upodobał go sobie aż sam kadi laskier. — I myślisz, że nie zechce mówić o okupie? — Właśnie. Z tym kazano mi się liczyć, toteż muszę być bardzo ostrożny. Temu więc, kto pomoże mi w poszukiwaniach, objaśni, gdzie chłopak prze-,bywa i kto go strzeże, zezwolono obiecać aż pięćset piastrów... — Zawieja jakby rozgadał się na dobre. Oczy Selima rozbłysły po usłyszeniu wysokości •oferowanej kwoty. Z emocji aż zamrugał powieka-,mi i spytał ze wzruszeniem: — I ty, effendi, chciałbyś znaleźć człowieka, któ-ło fortuny 177 Król Jan z uśmiechem odpowiedział skinieniem głowy na jej głęboki ukłon, po czym siadł w stojącym obok kominka fotelu i odezwał się przyjacielsko: — I czegóż to waćpani życzysz sobie ode mnie? — Pomocy i łaski, najjaśniejszy panie! — szepnęła kobieta ze wzrokiem utkwionym w oczach króla. Ten jakby się żachnął, a na twarzy pojawił mu się wyraz zaskoczenia. — Widzę, że coś do mnie mówisz, ale nic waćpani nie słyszę... Czyżbym ogłuchł? — Łaski przyszłam prosić. Zwę się Zofia Lenczo-wa. — Kobieta nieco uniosła głos. — Wciąż cię nie słyszę! — powtórnie oświadczył król z żartobliwą przekorą. Przez twarz kobiety przemknął wyraz zdziwienia, ale zaraz zastąpił go uśmiech. Zagłębiając powtórnie spojrzenie w królewskim wzroku, spytała znów zniżając głos: — Czyżbym zbyt daleko stała? Pozwólcie zatem, najjaśniejszy panie, że się zbliżę... — To na pewno pomoże mi porozumieć się z wać-panią — zgodził się król, tym razem widać usłyszawszy pytanie. Zofia podeszła do samego fotela. — Teraz mnie słyszycie, najjaśniejszy panie? — Zupełnie dobrze. — Król skinął głową potwierdzającym gestem. — Czy zezwolicie zatem przedłożyć mą prośbę? Takam o to niespokojna, że serce me bije niczym rozkołysany dzwon. Sprawdźcie sami, miłościwy panie... Ujęła dłoń króla i przyłożyła ją sobie do piersi. — Jakoś nie czuję — mruknął król Jan, toteż nie poniechał sprawdzania. 178 Kiedy zaś późnym już rankiem Zofia opuszczała królewską sypialnię, żegnając się rzuciła jakby mimochodem: ¦.,,., ,. , __ Nie zaszkodzi, jeśli ten niecnota, mo] małżonek, jeszcze sobie pozostanie w loszku. Siedział miesiąc, to posiedzi i drugi. Łatwiej mi będzie przybyć, gdybyście, najaśniejszy panie, chcieli mnie jeszcze widzieć. Król roześmiał się. __ Zgoda, moja luba, niech posiedzi, bo rad cię jeszcze obaczę i to nie raz! Przednim bowiem ugościłaś mnie miodem! W południe zaś przygnał na spienionym koniu Że-goń i prosił jego królewską mość o natychmiastowe posłuchanie. Po wyjeździe dworu królowej Eleonory Zamek zupełnie opustoszał i ucichł. Służba utrzymywała porządek, dbając, by kurz nie pokrył mebli, na które zresztą naciągnięto pokrowce. Puste komnaty i sale nie rozbrzmiewały już zgiełkiem dworskiego życia. Jeszcze tak niedawno zabiegano tu o swoje prawa, o względy możniejszych od siebie, snuto intrygi dla dogodzenia ambicjom, knuto spiski, by uczynić zadość korzyściom czy rozkazom. Z dworu pani Eleonory pozostał tylko główny kamerdyner i dwie dworki dla pilnowania wysyłki reszty jej rzeczy, z którymi mieli udać się potem na wyznaczone im miejsce spotkania. ^egoń jeszcze przed wyjazdem króla jegomości ¦rzymał od pułkownika Bombeka, sekretarza imć pana generała Marcina Kątskiego, starszego nad wszelką armatą, pismo z jego osobistym podpisem, 179 polecające sprawdzenie stanu zapasów i ludzi w warszawskim cekhauzie, a panu feldcejgwartowi, czyli komendantowi arsenału, ułatwienia mu tego zadania. Już mniej oficjalną drogą i nieco wcześniej rozpoczęli tam pracę Pigwa i Bartek Jeńko wybrany do tego zadania przez Stegmana. Był to sprytny, młody chłopak, którego Żegoń już po krótkiej z nim rozmowie uznał za zdolnego do sprostania zadaniu, jakie zamierzał i Pigwie, i jemu powierzyć. Mieli obaj przystąpić do pracy, jeden w kuźni, drugi w warsztatach naprawczych cekhauzu, mieć na wszystko oczy otwarte, a zwłaszcza wejść w jak najlepszą komitywę z puszkarzami, ich pomocnikami, czyli handlagrami, jak i zespołem rzemieślników i czeladzi tam zatrudnionej. Sam Żegoń nawiązał kontakt z imć panem feld-cejgwartem Bartoszem Stolbergiem. Otrzymał miejsce w kancelarii, gdzie mógł pracować wygodnie, a wszelkie księgi i dokumenty pozostawiono mu do •wglądu. Swoimi wrażeniami jak zwykle dzielił się ze starym Jawleńskim. Teraz również idąc do niego przez puste komnaty i zamkowe korytarze jeszcze raz rozmyślał nad sprawami, które trzeba będzie ze starym obgadać. Jego kroki rozlegały się głośno w panującej ciszy i ciemności rozpraszanej tylko przez światło latarń padające na nieruchomych strażników. Mijał ich opowiadając się hasłem lub, jeśli spotkał znajomą twarz, tylko skinieniem głowy. Pan Jawieński swoim zwyczajem siedział przy podsuniętym blisko świeczniku, zajęty czytaniem. Na widok Żegonia zamknął księgę i spytał, kiwając głową w odpowiedzi na jego powitanie: 180 __ Dawno waćpana nie widziałem..Czy zaszło coś złego? ' — Sądzisz waszmość, że tylko w biedzie pragnę twojej kompanii? — uśmiechnął się Żegoń. __ Gdyby tak było, też bym waszmosci za złe tego nie miał. A nawet przeciwnie, rad byłbym, że pomocy u mnie szukasz. __ Kłopotów przecież nigdy nie brak, toteż głównie o nich człek chce mówić, bo z myśli' nie schodzą __ westchnął Żegoń przysiadając na stojącej pod ścianą skrzyni. __ Cóż cię teraz frasuje? Masz waść trudności w cekhauzie? — Jeszcze ciągle rozglądam się. Pigwa i Jeńko takoż niedawno przystąpili do pracy. — A waszmość? — Przeglądam rejestra zatrudnionych, bo tylko ludzie, a nie sprzęt mnie ciekawią. Me sądzę, aby któryś ze stałych pracowników dał się skusić na taką imprezę, a zwłaszcza puszkarze. Jak większość z tego rzemiosła pochodzą z Norymbergi, wszyscy są zaprzysiężeni, mają tu rodziny, bo tak jak i inni majstrowie są na stałym żołdzie, więc nie wśród nich należy szukać przestępcy. Ten musi się kryć raczej wśród czeladzi. Tu częściej jedni odchodzą, a inni przychodzą na ich miejsce. Dlatego szukam sprawcy wśród niedawno przyjętych, bo łatwiej i bezpieczniej umieścić w cekhauzie swego człowieka, niż dopiero go szukać wśród załogi już tam zatrudnionej. ~ Wywód słuszny — zgodził się Jawleński. — e pamiętaj waść, że nie zawsze obliczenia potwierdza praktyka. I na innych trzeba spozierać. — - Robię, co mogę. Ale czasu niedużo, więc muszę liczyć i na trochę szczęścia. 181 — Mówisz, że czasu niedużo? Przecież przed marcem działa nie ruszą w pole. — Ale na ostatnią chwilę sprawy nie ostawię Rzecz nie jest łatwa, stąd, wymaga czasu. — Wielu sposobów na uszkodzenie armat nie ma. Pytałeś waść artylerzystów? Co mówią? — Zgodnie twierdzą, że w cekhauzie zrobić tego nie sposób, bo zepsować działo najlepiej przy wystrzale, a więc należy je najpierw naładować, czego w pomieszczeniach czynić nie wolno, już nie mówiąc 0 strzelaniu. O uszkodzeniu przewodu do komory prochowej takoż nie może być mowy, bo łatwe byłoby do spostrzeżenia. — Zatem zepsować armatę najłatwiej przy wystrzale, co może się stać dopiero w polu? — Tak to wygląda. Ale rozkaz jest zniszczyć działa już w cekhauzie. — Czyżby więc znaleźli jakiś sposób? — Jak waść widzisz, jest się czym frasować — stwierdził Żegoń nie odpowiadając na pytanie. — A do tego doskwiera mi wciąż ów kobiecy głos. Ja go już słyszałem, ale nie mogę sobie skojarzyć z żadną z niewiast. — Dużo ich tu nie znaliście, to powinno ułatwić przypomnienie. — Mam z tym pewną trudność... — Żegoń urwał 1 w zamyśleniu spoglądał w płomyki świec. — Bo głos ten, mości Jawleński, przypomina mi osobę, której obecność tutaj jest niemożliwa. Przeto nie wiem, co mam o tym mniemać. — Kogóż to? — Ową Tamarę. Ale ona jest w lwowskim klasztorze, pod pieczą zakonnic, którym hetman przykazał 182 dawać na nią pilne baczenie. Nie sądzę więc, by zdołała klasztor opuścić. __-L0 sprytna i przedsiębiorcza niewiasta, mogła uciec. Rzecz jest ważna, trzeba by sprawdzić. __2^e tak znów bardzo ważna, bo nawet jeśli okaże się, że, Wołczarowa uciekła, sprawy w niczym to nie zmienia. Wcześniej czy później sama wpadnie mi w ręce. Owa niewiasta, kimkolwiek jest, z konieczności musi się kręcić koło ludzi z cekhauzu. Toteż powinniśmy się spotkać. Jawleński przechylił na bok głowę. __ Może to i racja. Zatem najważniejsza teraz rzecz to ustalić, kto rozpoczął pracę w cekhauzie w ostatnich dwóch, trzech miesiącach. — Właśnie to badam — zakończył rozmowę Że-goń, wstając ze skrzyni. Arsenał warszawski był gmachem okazałym, piętrowym, murowanym. Stawiał go w latach czterdziestych król Władysław IV, kiedy to starszym nad artylerią był pan Paweł Grodzicki. .Stanowił czworobok z. obszernym dziedzińcem wewnętrznym. Od frontu, w południowym skrzydle, znajdowała się brama wejściowa, a nad nią wielki, kuty w kamieniu orzeł i marmurowa tablica z napisem. Narożniki od tej strony zdobiły podobne do baszt pawilony z ostrymi dachami, które wieńczyły u szczytów pozłociste delfiny. Tylne, północne narożniki stanowiły dwie okrągłe wieżyczki z żelaznymi chorągiewkami obracającymi się na wietrze. W bramie, wiodącej na podwórze przez całą szerokość frontowego budynku, przybito drewniane łaty, a w nich żelazne haki, na których spoczywały cyn-druty i półpiki straży. Przy ścianach stały drewniane iawy. Od ulicy Długiej znajdowało się mieszkanie 183 pana feldcejgwarta, komendanta arsenału. Miał on do pomocy cejgmeistra, czyli przełożonego nad pusz-karzami, jak i wagmeistra, któremu z kolei podlegali woźnice i środki transportu. Obok mieszkania pana cejgwarta znajdowała się też kwatera oberstlejt-nanta. -i Galerie boczne z filarami wspierającymi sklepienia stanowiły pomieszczenia dla różnego sprzętu: rydli, motyk, kilofów, lin, łańcuchów, bloków, jak i wyposażenia taborowego, a więc zapasowych dyszli, kół, sztelwag, orczyków, a także uprzęży. Wszystko to było ułożone porządnie lub też wisiało na hakach wbitych równo w specjalne łaty przymocowane do ścian. Tu również znajdowały się niektóre podręczne warsztaty naprawcze. Skrzydło tylne, północne, miało trzy bramy wjazdowe — dwie ze szczytów, jedną od północy. Mieściły się w nim działa, łoża oraz kule ułożone na specjalnych platformach w foremne piramidy, a na filarach i ścianach rozpięto łańcuchy do spinania wozów w czasie obozowego postoju. Na piętrze stały rzędy muszkietów oraz f orkie-tów, a na półkach spoczywały moriony, hełmy i zbroje, pod samym jzaś sufitem knoty zapłonowe. Żegoń wkrótce już wyłowił nazwiska interesujących go ludzi. Było ich czterech. Zostali przyjęci jako czeladnicy w październiku i listopadzie: dwóch z nich pracowało w warsztacie ślusarskim, jeden w kuźni przy miechu, czwarty zaś obsługiwał wagę stojącą za specjalnym ogrodzeniem w zachodnim skrzydle. Wskazał ich zaraz swoim pomocnikom, przykazując dawać głównie na nich baczenie, a takoż wejść w bliższą komitywę. 184 Minęło pół grudnia, kiedy Bartek Jenko zawiadomił go, że jeden z owych czeladników, niejaki Dobromir, już drugi raz skończywszy pracę wstępuje do stojącego w pobliżu cekhauzu drewnianego kościółka pod wezwaniem świętej Brygidy. Żegoniowi ta pobożność wydała się podejrzana, postanowił sprawę zbadać osobiście. Przez najbliższe dni obserwował czeladź wychodzącą po pracy. Ów Dobromir był łatwy do rozpoznania, gdyż nosił rudą, widoczną z daleka brodę. Niedługo trwało, a owa obserwacja dała rezultat. W parę dni potem Dobromir wychodząc z cekhauzu skierował się w stronę kościółka. Nie było do niego więcej jak sto kroków. Żegoń nieco odczekał, wreszcie z wolna ruszył za nim. Rudobrody zniknął w mrocznym wnętrzu, a wkrótce potem i Żegoń skierował się ku ciemnemu prostokątowi otwartych drzwi. Kościół był prawie pusty. Krótki grudniowy dzień już się kończył, toteż szczupłe wnętrze zaczął .zalegać mrok zacierając kontury ławek, drewnianych filarów podpierających strop, małej ambonki, przylepionej do ściany niby ptasie gniazdo, i bocznych ołtarzy, z obrazami już niedostrzegalnej treści. Jedynie na ołtarzu głównym, paliła się lampka i dwie świece rzucające mdłe światło na złocone arabeski ramy, z której wyłaniała się blada, kobieca twarz o zatartych rysach. Bezszelestnie podsunął się do jednego z filarów i bacznie obserwował ledwie widoczną sylwetkę Dobromira. W ławkach modliło się kilka schylonych postaci. Jedna, z .kapturem naciągniętym na głowę, klęczała nieco z boku. Do niej właśnie przysunął się rudobrody. 185 Przez chwilę trwali obok siebie bez ruchu. Żegoń odgadł, że prowadzą cichą rozmowę, której treść bardzo chciałby poznać, ale nawet najcichszy szept nie dochodził do jego uszu. Owe wspólne modły długo nie trwały. Wkrótce Dobromir odsunął się od pochylonego kaptura i ruszył do wyjścia. Damian przemknął za filarem, by nie zostać dostrzeżony, po czym całą uwagę skierował na pozostałego w ławce człowieka. Ten widać chciał tylko odczekać, aż jego kompan oddali się dostatecznie, gdyż po krótkiej chwili i on powstał z miejsca. Kaptur stanowił część długiej, sięgającej ziemi peleryny, a ruchy zdradzały, że jest to kobieta. Kroki bowiem były lekkie, ale pochylona głowa nie pozwalała dostrzec twarzy. Nie patrząc na boki przemierzyła kościół i na chwilę zarysowała się czarną sylwetką na tle jasnego tła wejścia. Żegoń nie ruszał jednak z miejsca w oczekiwaniu, aż będzie to mógł zrobić bez zwrócenia na siebie uwagi. Postanowił iść w ślad za tajemniczą postacią, by przekonać się kim jest i dokąd podąży. Ale śledzenie jej okazało się zbędne, gdyż wychodząc na resztki światła gasnącego dnia kobieta odwróciła na bok głowę. Ujrzał wówczas zarysowany wyraźnie na tle czarnej materii kaptura profil panny Borzęckiej. Zaraz następnego dnia Pigwa i Jeńko otrzymali nowe zadanie. Teraz, kiedy udało się znaleźć poszukiwanego człowieka, nie było już potrzeby czynienia dalszych obserwacji wśród załogi cekhauzu, a nawet przeciwnie, należało poniechać wszystkiego, co by 188 w jakikolwiek sposób mogło obudzić czujność przeciwnika. Przykazał natomiast obu swoim pachołkom kolejno pozostawać na noc w cekhauzie, ale uważać przy tym, by nie przyłapali ich strażnicy. Ci jednak pełnili służbę głównie przy bramie, obchodu sal i pomieszczeń albo nie robili wcale, albo z rzadka, toteż nie stanowili zbytniego niebezpieczeństwa. Mimo to ostrożność była konieczna, bo pan ceigwart lub jego zastępcy lubili czasami osobiście sprawdzić porządek pozostawiony po robocie. Pachołcy dyżury mieli pełnić w skrzydle północnym, stanowiącym pomieszczenie dla armat. Było tam wiele miejsc dających możność ukrycia się, gdyż wisiały na ścianach lub stały przy nich szufle, stemple, wyciory, drągi żelazne, lewary, kozły z blokami do unoszenia luf, skrzynie z narzędziami, a w jednym z kątów leżały złożone porządnie namiotowe płótna puszkarzy, służące im w polowych obozach. Żegoń nakazał wartownikom tylko obserwować poczynania nocnego intruza, lecz nie przeszkadzać mu w jego działaniu. Jednak minął tydzień, potem drugi, obaj pachołcy odbywali na zmianę swoje wartowanie, a nic się nie działo. Mimo to Żegoń nie tracił nadziei. Niczym też nie zdradził się przed Borzęcką, że wie o jej przeniewierstwie. Był w spotkaniach z panną równie uprzejmy jak poprzednio i równie wesoło witał ją komplementami. Wytrwałość, a nawet wręcz upór Żegonia zostały wreszcie wynagrodzone. Któregoś ranka podniecony Pigwa zgłosił mu, że około północy w pomieszczeniu działowym zjawił się ów Dobromir i pracował 187 wiertłem przy jednej z armat dobrych kilka godzin. Co było najdziwniejsze, Pigwa, który po jego wyjściu podskoczył zaraz sprawdzić skutki owego wiercenia, nie znalazł nawet śladu jakichkolwiek uszkodzeń. Należało zaczekać do zakończenia dziennej pracy, by obejrzeć owo działo. Istotnie początkowo i Damian nie mógł dostrzec niczego z nocnych zabiegów intruza. Poprzez cienką warstwę tłustego kurzu pokrywającego lufę połyskiwał mosiądz, z którego była odlana. Nigdzie nie było na niej nawet najmniejszej rysy. Dopiero kiedy dokładnie wytarł powierzchnię, zauważył w miejscu wskazanym przez Pigwę krążek o nieco innej barwie. Ów krążek o calowej średnicy był doskonale zrównany z powierzchnią lufy i przylegał do niej zupełnie ściśle, dlatego trudno go było znaleźć. Żegoń postanowił działać bez zwłoki. Ściągnął od pana Suchowolskiego trzech dragonów, polecił pozostawić szable, a uzbroić się w pistolety i dobrze przed północą powiódł ich ukradkiem poprzez boczne skrzydło, ku tyłowi budynku. Cała sprawa była uzgodniona z panem cejgwartem, Damian wiedział więc, że straży w tej części gmachu nie będzie. Przyświecając małą latarką wskazał żołnierzom miejsce ukrycia, a potem wraz z Pigwą schował się za jedną ze skrzyń. Rozpoczęli nużące oczekiwanie. Latarkę musiał zgasić, ale noc była na szczęście gwiezdna i nieco poświaty dostawało się przez półkoliste okna, które szły szeregiem pod sklepieniem północnej ściany. Kiedy więc oczy nawykły już do 188 ciemności, mógł dostrzec zarysy stojących dział, przyrządów naprawczych, sprzętów i reszty przedmiotów, jakby odrętwiałych w bezwładzie nocnego spoczynku. Wielkie cielska armat połyskując lufami zdawały się drzemać w leniwej bezczynności. Upłynęły ze dwie godziny, kiedy panującą ciszę przerwał chrobot dobiegający gdzieś z góry. Zegoń wychylił się ostrożnie ponad krawędź skrzyni i szukał wzrokiem -miejsca, skąd ów odgłos dochodził. Ujrzał wówczas, jak z jednego z okien z wolna opuszcza się sznur, a kiedy dosięgną! polepy, w ślad za nim zamajaczyły czyjeś nogi. Nocny gość z wolna popuszczając sznura zsuwał się na ziemię. Okno zasłaniał od sali filar, toteż przez chwilę nie było go widać. Wkrótce jednak wyłonił się zza słupa i zbliżył do jednej z armat. Zsunął zawieszoną na ramieniu torbę i wyciągnął z niej uchwyt wiertła. Był to żelazny trzpień z uchem u góry, u dołu zaopatrzony w poprzeczne ramię. Od górnego ucha ku krańcom tego ramienia biegły dwa rzemienie. Kulisty uchwyt znajdował się u dołu pionowego trzpienia. Intruz z wprawą osadził w nim wiertło, po czym pokręciwszy owym ramieniem napiął rzemienie i klęknąwszy pod lufą kolejnego działa rozpoczął pracę. Rozległ się cichy zgrzyt, któremu wtórował przyspieszony wysiłkiem oddech. Zegoń rozpoznał Dobromira. Wyskoczył z ukrycia i rzucił się ku niemu z jednoczesnym rozkazem skierowanym do dragonów: — Brać go! Reszta nie trwała ani ćwierci pacierza. W chwili T klęczący człowiek zrywał się na nogi, już byli 'rzy nim żołnierze. Schwytany od razu za ramiona, 189 nawet nie próbował stawiać oporu i apatycznie pozwolił skrępować się sznurem. Damian wziął ze sobą Pigwę i bez zwłoki poszedł sprawdzić, w jaki sposób intruz dostał się do gmachu. Znalazł ślady jego bytności na poddaszu, dalszą zaś drogę wskazywała umocowana przy dymniku lina. Wystarczyło przerzucić ją do wnętrza, by znaleźć się w pomieszczeniu armatnim. Po tych oględzinach Żegoń natychmiast ruszył na Zamek. Jego gospodarzem był obecnie pan kasztelan warszawski Oborski. Postanowił jemu przedłożyć sprawę i to natychmiast, bez względu na nocną porę. Nie było to łatwe i dopiero przywołany pan Su-chowolski ośmielił się budzić dygnitarza. Ten przyjął Żegonia w delii narzuconej na nocną koszulę. Nie okazał złości z powodu przerwania mu spoczynku, przeciwnie, wysłuchał spokojnie sprawozdania, wiedząc zresztą, że ma do czynienia z zaufanym dworzaninem obecnego monarchy, co nie było bez znaczenia w ocenie sprawy. Zafrasował się jednak wielce, kiedy usłyszał, z czym przybył młody sekretarz. — Mówisz waćpan, żeś go złapał na lico? — spytał z zasępioną twarzą. — Tak, wasza wielmożność. Ale on byl tylko narzędziem. Główny sprawca przebywa tu, na Zamku. — Co waść mówisz?! — Kasztelan poderwał głowę i spojrzał ze zgrozą na Żegonia. — Wiesz, kto to jest?! — Wiem. To kobieta, dworka królowej Eleonory. Zwie się Borzęcka. — Panna Borzęcka? Nie może to być! — Kasztelan aż przygiął kolana wybuchając śmiechem. ' — 190 Coś się waści przyśniło! Skoro mówisz, żeś owego człeka złapał na lico, wierzyć ci muszę. Pójdzie pod sad i to rychło, bo akurat przybył nadworny marszałek pan Lubomirski i jemu przedłożę sprawę. Ale Borzecka? Szlachcianka? Dworka królowej? Nie, waszmość Żegoń, w to uwierzyć nie mogę! Damian odczekał, aż kasztelan skończy, po czym odpowiedział spokojnie: — A jednak tak jest, jak mówię, bom jej knowanie widział na własne oczy i słyszał na swoje, a nie cudze uszy. I dlatego domagam się osadzenia jej w lochu i to natychmiast, bo rankiem zwiedziawszy się, co zaszło, umknie z Zamku i tyle będziemy ją widzieć! — Waść zatem występujesz jako delator? — Tak, wasza wielmożność. I domagam się stanowczo w królewskim imieniu, do czego dano mi prawo, ujęcia owej niewiasty, bo jawną popełniła zdradę. Kasztelan pochylił głowę i jakiś czas wpatrywał się w dywan pod swoimi stopami. Potem uniósł wzrok i spojrzał ostro na Żegonia. — Zatem dobrze, niechże tak będzie, jak żądasz, skoro czynisz to imieniem najjaśniejszego pana. Ale decyzją tę podejmuję tylko w oparciu o waści zeznanie, toteż ty będziesz odpowiadał, jeśli rzecz się nie potwierdzi! - Ezekliście, wasza wielmożność, ja będę odpowiadał — oświadczył zimno Żegoń. Czyń tedy swoją powinność, mości Suchowols-- kasztelan zwrócił się z kolei do komendanta straży, który wszedł z Żegoniem i przysłuchiwał się rozmowie.^ — Wziąć bez zwłoki na męki owego jeśli dobrowolnie prawdy nie wyzna. Niech 191 powie, od kogo otrzymywał rozkazy i pieniądze, boć darmo tego nie czynił. O ile potwierdzi, że była to kobieta, osadzić i ową panną w lochu! — Potem znów obrócił sią do Żegonia: — A waści proszą o przybycie rano do mnie, razem udamy sią do pana marszałka. Pan podstoli koronny i starosta upicki Stanisław Herakliusz Lubomirski był mężem okazałej postaci, o włosach jasnych i brodzie uformowanej na modłą hiszpańską, gdzie, tak jak we Francji i "Włoszech, pobierał nauki. Człowiek wielkiego umysłu i kultury, poeta i pisarz, autor filozoficznych rozpraw, godność marszałka nadwornego otrzymał po śmierci Jana Branickiego. Teraz zaś po wyborze marszałka wielkiego na króla, z mocy prawa pełnił jego obowiązki. Przyjął przybyłych w sali bibliotecznej bogatej w sprzęty zastawione emaliowanymi w Bahbahanie cackami, złotymi i srebrnymi pucharami, kusztycz-kami, miseczkami, czarkami i flakonami i przeróżną masą innych naczyń misternej roboty przeważnie wschodnich mistrzów. Po wstępnym przywitaniu, kiedy już lokaj rozstawił kielichy i napełnił je alikantem, powszechnie lubianym hiszpańskim winem, pan kasztelan przedłożył sprawą, z którą przybyli. — Tak oto, wasza wielmożność — zakończył relacją — ów Dobromir złapany na lico, szarpany obcęgami potwierdził delację obecnego tu sekretarza jege królewskiej mości. Od owej panny Borzęckiej istotnie otrzymywał i pieniądze, i rozkazy, a także za jej protekcją dostał się jako ślusarski czeladnik do arsenału. Pan marszałek nie ukrywał zdumienia. 192 __ i to tu, w stolicy grasują pogańscy szpiedzy?! Coś niesłychanego! Człek śpi spokojnie nie wiedząc, że mu szczury podgryzają łoże! Toć istotnie, gdyby ten zamysł sią udał i nasza armata okazała się bezużyteczną, wojska poniosłyby niechybną klęskę. Owego człeka każę bez zwłoki obwiesić! Co zaś do owef dworki, to jako szlachciankę chcę ją wprzódy wysłuchać. Zanim jednak przywiodą ją tutaj, proszę, panowie bracia, spróbować tego wina. — Pan marszałek zaklasnął w dłonie, po czym ujął za kielich unosząc go w stronę swych gości. Kiedy już goniec z pismami został wysłany na Zamek, pan marszałek zwrócił się do Zegonia: — I to wszystko stało się dzisiaj, minionej nocy? — Tak, wasza wielmożność, ale moi ludzie już wcześniej wykryli przestępców. — Tak, rozumiem... ¦— Pan marszałek obrzucił Zegonia badawczym spojrzeniem, nie pozbawionym wyrazu uznania. — Czy wiecie już, w jaki sposób zamierzali unieszkodliwić działa? Można to zrobić w czasie strzelania, ale do spisku musiałaby należeć cała obsługa. Natomiast nie mogę pojąć, jak mógł zepsować armatę jeden człowiek i to zawczasu, już w arsenale? — Rzecz obmyślona była przebiegle — wyjaśnił Żegoń, który już znał szczegóły zamachu. — Najpierw w końcowej części lufy, gdzie ścianka jest o połowę cieńsza niż przy komorze prochowej, wier- ono otwór-zawsze tym samym wiertłem, a to dlatego, że do jego średnicy były dokładnie dopasowane ilazne czopy długości równej grubości lufy. Po wywierceniu otworu przestępca wciskał czop i działo 5 §°t°we do zagwożdżenia, ale nie zagwożdżone. °gio to jednak nastąpić w każdym wybranym mo- fortuny 193 mencie, byle po kilku strzałach i kolejnym naładowaniu działa. — To wszystko...? — Marszałek spojrzał niedowierzająco na Żegonia. — Ale jak i kiedy nastąpiłoby zagwożdżenie? — Po oddaniu paru strzałów, aby lufa dobrze się nagrzała, daje się on ruszyć i to bez wysiłku, a to dlatego, że rozciągliwość spiżu jest większa niż żelaza, z którego odlano czopy. Należy więc odczekać, aż armata znów zostanie nabita, a wówczas nacisnąć czop, który przez to wsunie się do środka i będzie sterczał wewnątrz lufy. Ta przeszkoda wystarczy, by przy strzale kula utknęła w lufie, a wydobycie jej to żmudna praca, której w polu wykonać nie , można. O ile zresztą prochowe gazy nie rozedrą działa, bo wtedy jest już stracone. — Święta Barbaro, patronko wszelkiej armaty, dzięki ci za opiekę! — wykrzyknął marszałek. — Toże to pomysł iście czartowski! Ale czekaj że waść... Któż jednak miałby to uczynić? Puszkarze nie dopuszczają nikogo obcego do działa. — Ale nie w czasie walki, wasza wielmożność. W bitewnej gorączce, wśród prochowego dymu, mało się zważa, kto pomaga przy obsłudze. A pomocnicy prócz handlagrów zawsze są potrzebni, a i gońcy od działa do działa takoż biegają, sposobności jest więc dużo... Dyskusję, jaka powstała na ten temat, przerwał meldunek dworzanina, oznajmiający przybycie eskorty z więźniarką, która oczekuje w pałacowej sieni. Pan marszałek kazał natychmiast ją wprowadzić, a kiedy weszła w asyście dwóch strażników, odprawił ich, a kobiecie polecił gniewnie: 194 — Zbliż no się i odpowiadaj, o co cię będę pytał bez nijakich krętactw, bo czasu wiele nie zamierzam tracić!—- Potem spytał spokojniej: — Zwiesz się Borzęcka i jesteś, a właściwie byłaś dworką pani Eleonory? __ rL0 chyba jest waćpanom wiadome i bez mojej odpowiedzi — rzuciła hardo panna, zwracając na Żegonia spojrzenie pełne nienawiści. __ Twoje czyny i sposoby są rni takoż znane, ale dla zadośćuczynienia prawu pytam cię: czy przyznajesz się do zbrodniczego nastawania na mienie wojenne twojej ojczyzny? — spytał marszałek z powagą w głosie. — Gdybym zaprzeczyła, w niczym waszego mniemania nie zmienię, toteż poniecham odpowiedzi. — Borzęcka nadal odpowiadała z nonszalancją, a nawet nieomal pogardliwie. — Nie sądź waćpanna, że tylko to wiemy, co zeznał pojrnany — wtrącił Żegoń. — Miałem cię na oku nie tylkot jakeś chodziła do Świętej Brygidy, ale i wówczas, gdyś spotykała się z Haganem w domu na Wisłą. Na dźwięk owego nazwiska Borzęcka drgnęła i tym razem spojrzała na Żegonia z wyraźnym strachem. ¦ O czym... o czym waść mówisz...? Nic o tym nie wiem! — Słowom tym jednak przeczyła jej gwałtownie pobladła twarz. Nie uszło to uwagi obu dygnitarzy, którzy obserwowali ją w czasie tego dialogu. Nie wiesz zatem niczego o rozkazach owego człowieka ze Lwowa? wyęcka zamiast odpowiedzi przyłożyła do twarzy dłonie i wybuchnęła płaczem. 195 — Coż cią przywiodło do tego, by zdradzić swój kraj? By zaprzedać sią w obcą służbą przeciw rodzonej ojczyźnie? — odezwał sią znów marszałek surowo. — Jam nie przeciw ojczyźnie... Nie przeciw ojczyźnie, ino przeciw niemu, bo go nienawidzą, nienawidzą! Chciałam, by wreszcie go pobito, zgnieciono, wdeptano w ziemią! Domyślili sią, kogo miała na myśli, toteż marszałek spytał tylko: — Dlaczegoż tak go nienawidzisz? Cóż ci uczynił? Borzęcka mówiła już bez zahamowań, niesiona falą wściekłości i zawodu: — Bo przysięgał, obiecywał, że porzuci tamtą, a mnie weźmie do swego boku. A kiedym poszła z nim do łoża, nie tylko mnie odsunął, ale w żarty sprawą obracał. Marszałek pokiwał głową. — Oj. ty głupia babo! — rzucił pogardliwie. — I takiej zemsty szukałaś! Nie w kochanka godziłaś, lecz we własny dach nad głową. Pomyśl nad tym, choć niedużo ci dam na to czasu. Jutro o świcie będziesz ścięta, gotuj tedy ku temu swą duszę. Borzęcka zachwiała sią jakby uderzona w piersi. — Co...? Ja ścięta?! — Rozwartymi z przerażenia oczami wpatrywała sią najpierw w marszałka, potem kolejno przenosiła wzrok na kasztelana i Żegonia, iakby na ich twarzach szukając zaprzeczenia tej decyzji. Były jednak surowe i ponure, toteż musiała zrozumieć nieodwracalność swego losu, bo padła na kolana wyciągając ku marszałkowi race. — Wasza miłość — łkała. — Wasza miłość... Tylko nie to, nie to... Ostawcie przy życiu. Miejcie litość! 196 pan Lubomirski jakiś czas spoglądał na nią z góry, po czym zwrócił się obojętnie do Żegonia: _- Każ waszmość straży, by ją zabrała. Borzęcka zerwała się z kolan. __ Stój! — krzyknęła dziko. — Czekaj, aż nie usłyszycie, co powiem! Wiem coś, co warte mojej wolności! __Cóż może być tego warte? — spytał kpiąco marszałek. — Nie spodziewaj się, że bałamuctwem mnie zwiedziesz. __To co powiem, to rzetelna prawda. Ale żądam za nią wolności! — Cóż to za wiadomość, niewiasto, że taką winę miałbym ci darować? — Marszałek nadal mówił pogardliwym tonem. — Zdaję się na sąd waszej wielmożności. Ocenisz sam, czego ona warta. A jeśli taka istotnie się okaże, zezwolisz mi zniknąć wam z oczu. I nigdy już mnie nie obaczycie. — Rzeknij tedy, co masz nam. wyjawić? — Dam wam jego życie za własne! — Jego? A czyjeż to?! — odezwał się gwałtownie Żegoń postępując krok ku kobiecie. Ta widząc jego poruszenie, już opanowana, bo pewna wygranej, odpowiedziała ironicznie: - Nie byle pachołka. Kogoś znaczniejszego ode mnie... Więcej nie powiem, póki nie usłyszę zgody. -- Każę ci przypiec stopy, to powiesz i bez mojej obietnicy — mruknął marszałek. Tego wasza wielmożność nie uczynisz, bobyś przeciw honorowi postąpił — odparła śmiało Borzęc- a" Resztą nie ma męki, która by wbrew mej choć słowo ze mnie wycisnęła! Tego bądźcie pewni. 197 Marszałek spojrzał porozumiewawczo najpierw na kasztelana, potem na Żegonia. Pan Oborski zmierzył się z nim wzrokiem i uniósł na moment brwi, zdradzając tym niezdecydowanie. Natomiast Żegoń domyślając się, o kogo tu chodzi, w przekonaniu, że w tej sytuacji kobieta kłamać nie będzie, skinął głową aprobującym ruchem. — Dobrze zatem — odezwał się marszałek po tym milczącym porozumieniu. — Decyzja moja jest taka: złożysz swoje wyznanie do naszej oceny. Jeśli poczytamy je za ważne, poniecham cię. Pozostaniesz jednak w lochu, dopóki wszystkiego nie sprawdzę. A teraz mów. — Niech więc tak będzie... Otóż życie króla w niebezpieczeństwie. Jest mi wiadomo, że wyjechał do jego kwatery człowiek, któremu zlecono zadanie mu trucizny. — Prawdaż to?! — wybuchnął marszałek. — Prawdę mówisz? Kto zacz to jest? Dawno wyjechał? — Zezwólcie, wasza wielmożność, że ja będę pytał — odezwał się Żegoń widząc wzburzenie dygnitarza. Ten dał przyzwalający ruch dłonią, więc Damian zwrócił się z kolei do Borzęckiej: — W jaki sposób miał pozbawić jego królewską mość życia? — Jakem rzekła. Otrzymał truciznę dla zadania w jadle lub napoju. — Kto to jest? — Tego nie wiem. Ani razu nie padło przy mnie jego nazwisko. Ale... — Borzęcką zawahała się chwilę. — Tak, raz jeden usłyszałam jego imię, nazwano go Murat. — Dawno wyjechał? 198 .__ Dwa miesiące temu. __ Kto dał mu to polecenie? __ To już nie należy do ugody — odpowiedziała Borzęcka patrząc arogancko w twarz Żegonia. W godzinę potem Damian, mimo nieprzespanej nocy, gnał co koń wyskoczy traktem wiodącym w kierunku Lublina. CENA SUKCESU Wiadomość o śmierci małego Tomka nieomal załamała Zawieję. Przez parę dni nic nie jadł, ogarnięty przygnębieniem bliskim rozpaczy. Nie chodziło mu o daremny trud tak długiej i niebezpiecznej podróży, ale o cierpienie ukochanej, jakie jej sprawi powracając z taką wieścią. Obawiał się, że tragiczna prawda może doprowadzić ją do desperacji, pozbawi zdrowia, a może i umysłu albo nawet skłoni do podniesienia na siebie ręki. Dla niego zaś była to utrata tej ostatniej nadziei, jaką wiązał z uwolnieniem chłopca — zmianę decyzji uszczęśliwionej matki, chęć powrotu do życia, zapomnienie przeżytego dramatu. Teraz nadzieje te rozwiały się. Nic więc dziwnego,, że przesiadywał w swojej izbie odmawiając jadła. Krótka zaś rozmowa z Popowiczem również nie poprawiła nastroju, bo dowiedziawszy się o relacji Czelebiego gospodarz pokiwał wprawdzie ze współczuciem głową, ale jego osąd sytuacji bynajmniej nie ukoił strapienia młodego rycerza. — Cóż waść chcesz — powiedział pan Serafin. — Dwa lata to sporo. Ludzi spotykają w tak długim 200 czasie różne przypadki, wszystko się zmienia, bo życie w miejscu nie stoi. Waści los przeznaczył niepowodzenie, musisz więc szukać w sobie siły, by poddać się Bożej woli i kornie ją przyjąć. __ Dzięki waści za takie ukojenie — mruknął Zawieja, rozzłoszczony tą filozoficzną refleksją niby rozsądną, a przecież nie dającą pokrzepienia. — Pokora to lekarstwo nie dla mnie! __ Cóż ci innego ostaje? Z serca radbym waści pomóc, ale poza słowami, pociechy, chociażby i lichej, nie widzę. — Przede wszystkim muszę wiedzieć, jak do tego doszło? Dlaczego i kiedy dziecko umarło? — To istotnie należy wyjaśnić — zgodził się pan Serafin. — Chociażby dlatego, że matka przede wszystkim o to waści będzie pytać! Ten zamiar, smutne resztki niedawnych nadziei, przecież zmuszał do dalszego działania, więc nieco rozproszył ponury nastrój młodego rycerza. Ponieważ nadal nie było znikąd wieści, Zawieja postanowił nawiązać kontakt z Muhsim, jako że znał do-niego drogę. Odszukał zaułek Pięciu Buńczuków, a potem kafejkę imć Andreasa. Był to mały lokalik podobny do setki innych w tym mieście, a właściciel, drobny i ruchliwy, o ciemnych, łagodnie • spoglądających oczach, również nie odznaczał się niczym niezwykłym. Siedział w rogu niedużej izby, przy miedzianym dzbanie, w którym na rozżarzonych węglach bulgotała gotująca się woda. Jego wąskie ramiona mało co wystawały ponad kamienny skraj paleniska. mierzył zbliżającego się Zawieję lustrującym spojrzeniem i milczał wyczekująco. 201 — Bądź pozdrowiony, mistrzu Andreasie. Jestem przyjacielem esirdżi Muhsiego i przychodzę do niego z ważną wieścią. — Dlaczego zatem nie powiesz jej esirdżiemu? Zawieja uśmiechnął się. — Jesteś rozsądnym człowiekiem. Ale widzisz, nie wiem, gdzie zamieszkuje. Polecił mi, abym udał się do ciebie, jeśli będę chciał dotrzeć do niego. Nazywam się Wołczar, zapewne uprzedził cię, że mogę o niego pytać? — Coś sobie przypominam... — mruknął Grek. — Zdaje się, że istotnie coś mówił, ale dokładnie nie pamiętam. — Me jestem skąpy, mistrzu Andreasie. Może ten fakt ożywi twoją pamięć? — Z obietnic utkany jest kobierzec, po którym stąpają głupcy... — Grek spojrzał z westchnieniem na Zawieję. — Ale mów, co masz do przekazania, a jeśli to istotnie będzie ważne, powtórzę esirdżiemu równie szybko, jak ty okażesz swą szczodrość... Zawieja roześmiał się. — Jesteś szczery, mistrzu Andreasie! Ale ja muszę mówić z nim osobiście i to zaraz. Powiedz mi, gdzie mieszka, a ten piastr stanie się twoją własnością. — Zawieja wyjął zza pasa srebrną monetę i podsunął ją na otwartej dłoni w stronę gospodarza. ' Widział, jak w ciemnych oczach zabłysły iskierki, a drobna ręka szybko sięgnęła ku jego dłoni. Jednak zanim dotknęła monety, palce Zawiei zawarły się. — Gdzie więc go znajdę, mój drogi Andreasie? — Mieszka przy następnej ulicy. Szósty dom po prawej ręce. Stoi w głębi, rosną przy nim trzy duże ~ 202 ~ drzewa, a obok dojrzysz murowaną studnię. O tej porze zastaniesz go w domu, bo na pewno odbywa południową drzemkę. __ Kto mieszka z nim razem? Ma dużą rodzinę? __ Nie, jest sam. Zresztą jego dom nie jest duży. Ma tylko dwie izby. — Dziękuję ci, oto twoja moneta. — Zawieja rozchylił palce. Wkrótce zagłębił się we wskazaną uliczkę. Nastało właśnie południe, słońce przypiekało już mocno, była to więc pora powszechnej sjesty. Nie spotykając nikogo znalazł studnię i owe trzy drzewa. Rosły istotnie przy niedużym domku. Za nim dostrzegł parę warzywnych grząd otoczonych parkanem z chrustu. Uwiązany w pobliżu pies zamiast zajadłego szczekania powitał go jedynie żałosnym skomleniem, prężąc łańcuch, na którym był uwiązany. Ponieważ na kilkakrotne pukania nikt nie odpowiadał, Zawieja spróbował pchnąć drzwi. Ustąpiły, ukazując mroczną sień i przejście w głąb domu. Już bez wahania przekroczył próg. Izba była nieduża, o dwóch małych okienkach, z szerokim łożem i paru niezbędnymi sprzętami. Jednak Zawieja nie miał czasu ani okazji na bliższe oględziny wnętrza, gdyż przede wszystkim zobaczył Muhsiego wiszącego na sznurze zamocowanym do wbitego w ścianę haka. Nabrzmiałą zielonosiną twarz obsiadły muchy, ttóre teraz poderwały się z brzęczeniem i krąży-y wokół głowy. Ręce zwisały mu wzdłuż ciała, wyciągnięte nogi prawie sięgały końcami stóp podiogi. izbie unosił się słodkawy zapach chwytający 203 za gardło. Zawieja poczuł mdłości, ale opanował się i podszedłszy do zwłok obejrzał je uważnie. Obszerne pantalony i barwny kubrak nie miały plam krwi ani nie nosiły śladu jakichkolwiek zmagań. Ale bystry wzrok młodego rycerza dostrzegł na przegubach rąk podbiegłe krwią zatarcia, c© wskazywało, że esirdżi musiał być skrępowany, a dopiero po powieszeniu uwolniony z więzów,. A więc odpadła możliwość samobójstwa, o czym by mógł świadczyć brak oznak jakiejkolwiek walki tak w izbie, jak i na odzieży denata. Nie miał tu nic więcej do czynienia, lepiej więc było wycofać się jak najspieśzniej. Z ulgą wyszedł z domu, na odchodnym poświęcił jednak chwilę czasu, by zwolnić z łańcucha zapewne z głodu skomlącego psa. Dowodziło to, jak i stan zwłok, że śmierć esirdżiego musiała nastąpić już dzień, a może dwa wcześniej. Był to nieoczekiwany zwrot w sytuacji. Zaraz też po powrocie przywołał Dębeja i zamknąwszy się w sypialni opowiedział mu o swym odkryciu. — Jak sądzisz? — zakończył swoją relację pytaniem. — Czy owo morderstwo ma związek z naszą sprawą? — Cóż my o nim wiemy, aby dać na to odpowiedź? — westchnął Tatar. — Co wiemy o jego życiu, sprawach, wrogach? — Jest jednak coś wspólnego pomiędzy mną a tą śmiercią. — Zawieja mówił w zamyśleniu przyglądając się, jak Debej ściąga dratwą naderwaną uzdę. — Dlaczego tak sądzisz? — W mojej sprawie działał i właśnie ja go znalazłem. Debej mruknął kpiąco: 204 __ yj taki sposób opuchnięcie gęby Popowicza jest z naszej przyczyny. Bo nam się żalił na zęby i my u niego mieszkamy. Zawieja pokręcił głową, wyraźnie nie przekonany. Debej zaś po chwilowym milczeniu mówił dalej: __ Gdyby jednak tak było, musiałbyś na siebie uważać... — Skąd taki wniosek? — A stąd, że skoro istotnie zginął, bo wykonywał twoje zadanie, to ty tym bardziej jesteś narażony na niebezpieczeństwo. — Wywód nie pozbawiony słuszności. — Zawieja uśmiechnął się. — W każdym razie należałoby teraz pójść do monasteru Pantocratora. — Do braci trynitarzy? — No tak. Może ojciec Arkadiusz będzie już coś bliższego o tej śmierci wiedział. — Słusznie, bo musisz mieć rozeznanie o zgonie człowieka, który jął się naszej sprawy. — A więc jednak dostrzegasz zbieżność? — Związku wykluczyć nie można — mruknął Debej nie przerywając swojej pracy. — Przychodzi mi jednak na myśl, aby wpierw zajrzeć do Czelebiego. —- Może to będzie lepsze, bo jeśli ów opat jeszcze o tym nie wie, niczego nie uzyskasz, tylko go wystraszysz. Ale musisz odczekać dwa, trzy dni, bo sądząc z tego, coś zastał, nikt jeszcze śmierci esir-dżiego nie wykrył. Zapewne lada chwila to się stanie, potem wkroczy kajmakam dzielnicowy, a ludzie zaczną o zabójstwie gadać. Dopiero wtedy będzie «zas pytać, co wie Czelebi. — Tak też i zrobię... Przez najbliższe dwa dni nadal chodzili więc po 205 mieście lub wypoczywali nad wodami "Złotego Rogu, gdzie zielone brzegi obsiadły domki rolników, a letnie rezydencje wielmożów odbijały swe białe ściany w niebieskim lustrze zatoki. Kiedy na drugi dzień, już pod wieczór, wracali, do zajazdu, w pewnej chwili Debej rzucił półgłosem: — Na razie nie obracaj się. Ktoś idzie za nami. Zawieja spojrzał z uśmiechem na Tatara. — Brodaty, w wiśniowym serdaku i fezie na głowie? — A więc zauważyłeś? ¦—¦ Już od pewnego czasu. Debej wyraźnie zafrasował się. — Ja go dostrzegłem przed godziną... — Nic dziwnego, bo ja szukałem takiego człowieka od wczoraj. Dlatego wyciągnąłem cię na włóczęgę po mieście. ¦—¦ Spodziewałeś się, że ktoś będzie nas śledził? — Chciałem sprawdzić, czy moje podejrzenia co do śmierci esirdżiego są słuszne. — Hm... — Debej zamilkł. Dochodzili już do ha-nu, kiedy znów się odezwał: — Co z nim zrobimy? Może go ująć i zmusić do gadania? Brama już blisko, ani się obejrzy. Zawieja nieznacznie zerknął za siebie. — Już za późno, zniknął. Tego zresztą należało oczekiwać z chwilą, kiedy zorientował się, że wracamy do zajazdu. — Szkoda, że wcześniej tego nie zrobiliśmy. ¦—¦ Na ulicy nie byłoby to łatwe. Zresztą i ryzyko nie warte podjęcia. Lepiej pozostawić go w mniemaniu, że nie dostrzegliśmy niczego. Następnego dnia późnym popołudniem Zawieja 206 udał się powtórnie do sebana Czelebi. Ten przywitał go z równą gościnnością, ale w jego zachowaniu dało się wyczuć zafrasowanie i brak poprzedniej gotowości wzięcia udziału w poszukiwaniach. __ już minął więcej niż tydzień, sebanie, od mojej bytności u ciebie, a obiecałeś, że w tym czasie będziesz już znał więcej szczegółów o śmierci chłopca — rozpoczął Zawieja zajmując wskazane sobie miejsce. — Czy w porę przyszedłem? — Tak, effendi, wiem co nieco... — Seban umknął oczami przed pytającym spojrzeniem Zawiei. — Skąd zatem twoje zmieszanie, drogi Selimie? Początkowo z ochotą przyrzekałeś swą pomoc? Co się zmieniło? Czelebi mimo woli obejrzał się dookoła jakby zapominając, że siedzi u siebie w domu. — Hm... Jakby ci tu rzec... — zawahał się i zamilkł, wyraźnie nie wiedząc, co ma powiedzieć. —¦ Mów śmiało, sebanie — zachęcił go Zawieja. —¦ Przecież jesteśmy w twoim domu i nikt nas nie słyszy. A mnie możesz być pewny, bo wszystko co niebezpieczne dla ciebie, jest niebezpieczne i dla mnie. Czelebi pokiwał z aprobatą głową i odpowiedział spoglądając porozumiewawczo na Zawieję: — Tak, to prawda. A zatem słuchaj. Wiem, jak zginął chłopiec. Otóż udał się pod opieką owej Ma-rafy do przystani Sophianus, tam spadł z pomostu i utonął. Marąfa początkowo chyba nie zauważyła jego zniknięcia, a kiedy podniosła krzyk, było już za późno. Niektórzy młodzi rybacy i marynarze skakali nawet do wody szukając go, ale ponoć w głębiach idą tam silne prądy, więc i ciała nie znaleziono. 207 — Wstrząsnąłeś moim sercem, sebanie, ale muszę powstrzymać rozczarowanie i gniew, aby zadać ci jeszcze jedno pytanie. Dlaczego taki obrót sprawy wywołał twój niepokój? — To nie obrót sprawy, lecz inne wiadomości, jakie dotarły do moich uszu. Otóż dowiedziałem się, że ktoś poza mną również zbierał wieści o chłopcu. Czy powierzyłeś to samo zadanie i komu innemu? — Czelebi wpatrzył się badawczo w twarz młodego rycerza. Było trudne do uwierzenia, by tylko przypadkiem dwie różne osoby w tym samym czasie interesowały się chłopcem, więc zaprzeczenie wzbudziłoby tylko nieufność sebana. Zawieja odpowiedział więc bez wahania: — Tak, Selimie, to prawda. Użyłem jeszcze jednej drogi, by przyspieszyć poszukiwanie. — Otóż to — Czelebi jakby się odprężył — i człowiek ten zginął. Podobno powiesił się, ale czy można w to wierzyć? — Co ty powiesz?! — Zawieja udał przerażenie. — Powiesił się? Czy widzisz w tym związek z moją sprawą? — Allach wie... Rozumiesz więc, że powściągnąłem język, bo i mnie mogło grozić niebezpieczeństwo. Zresztą po co miałbym się narażać, skoro dziecko nie żyje, więc i nagroda nie wchodzi w rachubę — wyznał z rozbrajającą szczerością. — Czy śmierć chłopca spowodowała jakieś dochodzenie? — Nie. Ponieważ kancelaria wielkiego wezyra, która wydawała dyspozycje dotyczące malca, nie zainteresowała się bliżej jego śmiercią, bo przecież ~ 208 ~ chodziło o dziecko jakiejś niewolnicy, sprawa szybko poszła w zapomnienie. __ Zapewne ku zadowoleniu owego kadiego, którego opiece go powierzono? __Nie należy się temu dziwić. Gdyby kancelaria nie uznała sprawy za mało ważną, naraziłby się na gniew wielkiego wezyra. A choć i kadi to dygnitarz 0 wielkim znaczeniu, przecież groziłoby mu. duże niebezpieczeństwo. Teraz zaś... Czelebi urwał, potem zmienił temat. — Tak więc, effendi, com mógł, to uczyniłem, aby ci pomóc. Ale skoro malec nie żyje, nic więcej już zdziałać nie mogę... — To prawda, Selimie — przyznał Zawieja. — 1 jestem ci za twoją pomoc wdzięczny. Uważam, że na te pieniądze, które ci dałem, w pełni zasłużyłeś. Ale dokończ, co chciałeś powiedzieć. Dlaczego urwałeś na słowach: „teraz zaś"? — Bo to już nie ma znaczenia, a plotek wolę nie powtarzać. — Skąd wiesz, że to plotki? Skoro już dowiedziałem się od ciebie tyle, mów i resztę. Przecież nie narazisz chyba przez to swego bezpieczeństwa bardziej, niż się to już stało? — Nie uważałem tego za ważne. Jeden z moich przyjaciół, który pełni funkcję pokojowca na dworze kadiego, opowiedział mi o tym. Podobno kiedy powiedziano kadiemu, że ktoś szuka śladów chłopca, mocno się tym zaciekawił. Wydało mi się to dziwne, ale też niebezpieczne dla mnie, jeśli nadal będę... Słusznie, sebanie — przerwał mu Zawieja. — Doceniam niebezpieczeństwo, więc tym bardziej rozumiem twoją ostrożność. Pozwól teraz, że ci podziękuję za okazaną pomoc i pożegnam. Gdybyś — Koło fortuny 209 jeszcze czegoś się w tej sprawie dowiedział, daj mi znać, mieszkam w Bogdan seraju. A za wiadomości wynagrodzę cię dodatkowo. Niech Allach i Mahomet jego prorok czuwa nad tobą! — Pokój z tobą, effendi. — Czelebi podniósł się z miejsca, by odprowadzić gościa do drzwi. — Powiadomię cię, jeśli zajdzie coś godnego uwagi. Znów spędzili kilka dni na włóczędze po mieście, ale, już wkrótce spostrzegli, obecnie nikt ich nie śledził, co pozwalało sądzić, że komuś zależało tylko na sprawdzeniu, gdzie istotnie zamieszkują. Oglądanie miasta przerywali odpoczynkami bądź w kawiarniach małych i ubogich, jak owa Greka Andreasa, bądź bogatych, strojnych, mieszczących się w obszernych salach, gdzie powietrze chłodziły fontanny. Ale najmilszy odpoczynek dawała trawa i cień gęstych liści drzew. Tych zaś w mieście było dużo, bo niecały obszar zamknięty dawnymi murami był zabudowany. Znajdowało się w nim dużo pustych placów, ogrodów, a nawet pastwisk, na których pasły się owce i kozy. Wielki obszar trójkątnego kształtu, na którym leżało miasto, od północnego zachodu oblewały wody zatoki Złotego Rogu, od zachodu cieśniny Bosforu, od południa zaś morza Marmara. Ów trójkąt miał około mili podstawy, którą stanowiły dawne bizantyjskie mury obronne przecinające ląd po stronie zachodniej od zatoki po morze. Teren ten tylko częściowo był zabudowany. Domy skupiały się głównie w dzielnicach Blacher-nae, Fanar, Petra i Petrion, leżących wzdłuż Złotego Rogu. Równie gęsta zabudowa znajdowała się na drugim brzegu zatoki, gdzie ciągnęła się dzielnica 210 dzoziemców — Pera. Od pałacu sułtana leżącego ¦Twierzchołka owego trójkąta, na wschodnim jego krańcu wracając wzdłuż morza Marmara ku zachodowi znów moc uliczek prowadziła we wszystkich kierunkach i tylko stali mieszkańcy orientowali się jako tako w tej gmatwaninie. Ostatnie wreszcie skupienie zabudowań stanowiła dawna ulica Środkowa, biegnąca nieomal środkiem trójkąta od bramy Charyzjusza. Mijała ona dawny akwedukt, by obok Wielkiego Bazaru dotrzeć do meczetu Sw. Zofii, dawnej Katedry Mądrości Bożej, i do bram sułtańskiego seraju. Tego dnia wrócili nieco wcześniej, gdyż niebo zaczynało się chmurzyć, a ostre, nagłe podmuchy wiatru zwiastowały wiosenną burzę. Jakoż kiedy podchodzili do bramy hanu, pierwsze krople deszczu zaczęły znaczyć na drodze ciemne plamy wilgoci. Na ławce stojącej obok wjazdu dostrzegli mężczyznę w wiśniowym kubraku, który na ich widok wstał z miejsca. — Salaam, effendi — powitał, kiedy znaleźli się przy nim. — Przychodzę z wieścią do ciebie... — spojrzał pytająco na Debeja. — Możesz mówić, to mój druh. — Zawieja zrozumiał to spojrzenie. — Kto cię przysyła? — Seban Czelebi, oby Allach był mu przychylny. - Czy i on kazał mnie śledzić? — spytał młody rycerz z kpiącym uśmiechem. - O czym ty mówisz?! — Człowiek okazał zdziwienie, a potem zawołał: — Ależ ja cię nie śledziłem! - Widziałem cię parę dni temu. ¦ Czelebi opisał mi ciebie dokładnie, ale bałem 211 się podchodzić, bo nigdy nie byłeś sam. Miałem zaleconą ostrożność... Zawieja wymienił z Debejem porozumiewawcze spojrzenia. Przyczyna była wiarygodna, ale dlatego też mogła nie być prawdziwa. Jednak na wyjaśnienie tej sprawy trzeba było poczekać, bo było dziwne, że Czelebi nic o swoim posłańcu nie wspomniał. — Jakie polecenie masz mi przekazać? — Czy chcesz mieć więcej wiadomości o owym chłopcu, którego szukasz? — Znasz więc moją sprawę? — Zawieja nie udzielił od razu odpowiedzi. — Jak słyszysz, effendi. Seban umyślnie kazał mi tak mówić, abyś wiedział, że przychodzę od niego. — Podziękuj mu i powiedz, że rad usłyszę wszystko, co dotyczy tego dziecka. — Zatem jest człowiek, który odpowie na twoje pytania. Jeśli wyrazisz taką wolę, mam cię do niego zaprowadzić. — Mogę iść sam. Wskaż mi, gdzie go znajdę i kto to jest, a nie będę cię trudził. Brodacz pokręcił głową. — Nie, effendi, beze mnie nie ze chce z tobą rozmawiać, bo nie będzie wiedział, że ty jesteś ty. Ja muszę mu to potwierdzić. I jeszcze jedno. Nikogo innego prócz ciebie ów mąż nie chce widzieć. — Któż to jest? — Powiem ci to po drodze. — Dokąd mamy iść? — Dowiesz się, jak będziesz na miejscu. Zawieja parsknął śmiechem. — Dość odmownych odpowiedzi, by przerazić naj- 212 głupszego! Skąd mogę wiedzieć, że nie chcesz mnie wciągnąć w pułapkę? ,__ To także czas okaże, effendi. Takie są jednak warunki owego spotkania. A jeśli masz obawy, możesz go poniechać. __Kiedy ma ono nastąpić? — Kiedy zechcesz, choćby zaraz. Oby jednak nie po zachodzie słońca. — Myślałem, że właśnie o zmroku — rzucił drwiąco Zawieja. — Wtedy już nie miałbym żadnych wątpliwości. — Jeśli je masz, nie musisz iść. — Człowiek obojętnie wzruszył ramionami. — Ja polecenie spełniłem, więc pozwól, że cię pożegnam. — Poczekaj, pójdziemy zarazi Zostań tu na chwilę, ja tylko zjem coś, bom głodny, i ruszymy! Choć, Debej! W kwadrans potem byli już w drodze. Szli szybko w kierunku śródmieścia. Dopiero po dłuższej chwili Zawieja przerwał milczenie: — Teraz już możesz mi chyba powiedzieć, dokąd idziemy? — Tak. W kierunku morskiego wybrzeża. Do Sophianus. Czekajźe... Czy nie w tej przystani utopił się ów chłopiec? Przewodnik skinął głową. ¦ Tak. Dozorcą składów jerozolimskich kupców jest tam przyjaciel Czelebiego. Zgodził się z tobą mówić i podać ci bliższe szczegóły tego wypadku. Seban sądził, że będziesz ich ciekaw. I nie mylił się. Chcę możliwie dokładnie wie- jak się to odbyło. 213 — Twoja ciekawość zostanie zaspokojona, effendi. Bądź tego pewny. Ton, jakim były wypowiedziane te słowa, nie podobał się Zawiei, toteż mimowolnym ruchem sięgnął ku rękojeściom pistoletów zatkniętych za pasem, ale nawet nie przyszło mu na myśl, by poniechać wyprawy. Przez resztę drogi mało już ze sobą mówili. Wreszcie po godzinie szybkiego marszu ujrzeli pomiędzy domami obronne mury, a kiedy przeszli bramę Contoscalion, roztoczył się przed nimi bezmiar morski. Skręcili w lewo idąc nadbrzeżną ulicą, między linią murów a wodą, która miejscami dochodziła nieomal do ich podnóży. Wkrótce znaleźli nię na terenie przystani Sophianus. Stanowiły ją drewniane pomosty spoczywające na potężnych palach wbitych w morskie dno. Przy niektórych stały przycumowane barki i szkuty. Kręcili się koło nich niewolnicy — tragarze, dźwigając worki i bele na przygarbionych plecach. Poganiali ich dozorcy i to nie tylko krzykami, bo od czasu do czasu i rzemień batogu ze świstem przecinał powietrze. Wzdłuż wybrzeża pomiędzy linią starych bizantyjskich murów a pomostami rozłożyły się składy, magazyny i warsztaty naprawcze. Ruch tu panował tak duży, że Zawieja pozbył się uczucia zagrożenia,, jakie nie opuszczało go przez całą drogę, mimo pewności, że Debej z pachołkiem postępują w ślad za nimi. Minąwszy kilka przejść pomiędzy składami, a potem mroczną kuźnię, gdzie w świetle żarzących się węgli nadzy do pasa niewolnicy obrabiali na kowadłach żelaza, znaleźli się przed długim niskim 214 budynkiem o szerokich bramach wychodzących na pomost. Pomiędzy szparami luźno ułożonych desek połyskiwała pod nimi ruchliwa powierzchnia wody. Jedna z bram była uchylona ukazując czerń wnętrza. __ Wejdziemy tędy. — Przewodnik skierował się do uchylonych wrót. — Kantor znajduje się w głębi, przy tylnej ścianie. Jeśli groziła zasadzka, to napaść powinna nastąpić właśnie tu, w mroku tego wnętrza. Zawieja obejrzał się nieznacznie za siebie, ale nigdzie Debeja nie dostrzegł. Po wejściu do środka ujrzał ogromne stosy skór i owczych kożuchów powiązanych sznurami i ułożonych w sztaple sięgające dachu. Bele ułożone były w równe sterty, a pomiędzy ich ścianami biegły wąskie, ginące w zupełnej już ciemności uliczki. Ostra woń biła w nozdrza. Zawieja szedł napięty i czujny, minęli jednak całą szerokość budynku nie nagabywani przez nikogo. W pewnej chwili przewodnik skręcił w prawo i szli teraz mając przed sobą smugę światła padającą w poprzek ich drogi. Kiedy zbliżyli się do owej smugi, przewodnik idący przodem nagle skręcił znikając za węgłem i w tejże samej chwili Zawieję ogarnęła ciemność. Jakaś płachta raptem opadła mu na głowę krępując ruchy. W następnej zaś chwili poczuł, jak silne ręce wy-szarpują mu pistolety zza pasa, a sznur krępuje ramiona mimo stawianego oporu i szamotaniny. Wówczas dopiero płótno namiotowe, które zarzucono mu na głowę, zostało ściągnięte i mógł rozejrzeć się dookoła. Owa smuga światła, którą widział z daleka, padała 5 otwartych na zewnątrz drzwi. Nieduże okno za- 215 opatrzone w szyby oświetlało pomieszczenie oddzielone poręczą biegnącą od drzwi do drewnianego słupa podtrzymującego więźbę dachową. Był to zapewne kantor handlowy, o czym świadczyła" ława, a przed nią długi stół z kilku stojącymi na nim kałamarzami. Przy kałamarzach leżały pióra, a obok piętrzyło się kilka ksiąg. Mimo nałożonych już więzów dwóch muskularnych drabów przytrzymywało więźnia za ramiona, trzeci zaś kłaniał się właśnie bogato odzianemu mężczyźnie siedzącemu za stołem. Miał równo przyciętą brodę, haczykowaty nos nieomal stykający się końcem z pełnymi wargami, wąską głowę okrytą turbanem i oczy czarne, złe, w których migotały teraz iskry zaprawionej drwiną radości. — Mam cię wreszcie, ty psie! — Gwałtowność, z jaką wyrzucił z siebie te słowa, zaskoczyła Zawieję. — Uważasz to za wielki tryumf? Sam przecież szedłem, by cię spotkać? — Nie mnie, tylko zarządcę magazynów! — Turek roześmiał się szeroko, ukazując szczerby w uzębieniu. — Wszystkie twoje pytania przewidziałem z góry i na wszystkie obmyśliłem odpowiedzi! Dlatego byłem pewny, że przyjdziesz i to zaraz! — Do kogo należy ten wielki umysł? Możesz mnie w tym oświecić? — Rozdepczę cię jak brzęczącą muchę za to, że śmiesz zadawać mi pytania! Mnie, ulubieńcowi ka-diego laskiera, na którego pada blask łaski samego Wielkiego z Wielkich, niech Allach nie odwraca odeń słońca! — Wybacz, nie wiedziałem, że stoję przed aż tak r*~> 216 .----' potężnym człowiekiem! Ale dziwno mi, że mimo tej potęgi nie chcesz wyjawić swego imienia? Czyżbyś sądził, że nie doznam zbyt wielkiego olśnienia, kiedy je usłyszę? Turek nie odpowiedział od razu. Milczał przez chwilę mierząc swego więźnia nienawistnym spojrzeniem, wreszcie uśmiechnął się drwiąco. __ Chcesz koniecznie je znać? Po co ci ono? I tak nie pozostało ci więcej życia niż piasku w najmniejszej klepsydrze. Nie ciągnij mnie więc za język. — Skoro mam zginąć, dlaczego mi go nie wyjawisz? Czyżfeyś bał się mojej zemsty z tamtej strony granicy każdego żywota? Albo sam wątpił w swoją zapowiedź? Zawieja prowadząc ten dialog nasłuchiwał czujnie, czy nie otrzyma jakiegoś znaku od Debeja. Ale nic nie zdradzało, że jest gdzieś w pobliżu. — A zatem wiedz, że stoisz przed Omarem Se-kizem, łaziebnikiem i ulubieńcem wielkiego kadie-go, oby mu Allach nie odmawiał swych łask! — Cieszy mnie, że z tak dostojnych rąk poniosę śmierć — rzucił kpiąco Zawieja. — Może jednak zechcesz mnie, nędznego robaka, oświecić, dlaczego nastajesz na moje życie? Cóżem uczynił takiego, czym wywołałem twój dostojny gniew? — Urwał na krótką chwilę, po czym dodał: — A także i ów nieszczęsny Muhsi, esirdżi braci trynitarzy? Co ci szkodziły nasze poszukiwania, skoro ów chłopiec me żyje? Czyżbyś przyczynił się do jego śmierci, a teraz boisz się, że wyjdzie to na jaw? Zawieja nie spodziewał się reakcji, jaką wywołają jego słowa. Sekiz zerwał się bowiem na nogi i wrzasnął waląc pięścią w stół: - Dość twego skomlenia, ty psie! Śmiesz stawiać 217 mi wciąż nowe pytania, jakbym to. ja był twoim więźniem. Pętla i do worka z nim! I baczcie, by nie wypłynął na powierzchnię! Zawieja poczuł, jak stojący za nim ów trzeci zbir przybliżył się dó jego pleców, a po chwili miękki, śliski sznur opasał mu szyję. — Czekaj! — Sekiz powstrzymał egzekucję uniesieniem dłoni. — Chcę usłyszeć odpowiedź i na moje pytanie! Jeśli chcesz zginąć szybko i bez skomlenia z bólu, powiedz mi, szmato spod moich stóp, kto zlecił ci owe poszukiwania? Kto wyznaczył ową nagrodę, o którą się pokusiłeś, ty nędzny, węszący szakalu! A więc Czelebi zdradził. Ale jednocześnie z tą myślą naszła Zawieję i refleksja, że mogła to nie być zdrada, lecz tylko gadatliwość. Nie szkodziło jednak dać mu nauczkę. — Mimo swojej mądrości dałeś się okłamać. Na jakąż to miałem liczyć nagrodę, ja, ojciec tego dziecka! — Tyś ojcem...? — Tym razem twarz Tutka zdradzała nie tylko krańcowe zdumienie, ale i strach. — Tak, głupcze, jestem jego rodzicem i dlatego szukam śladów ku niemu. — Zatem doszedłeś kresu swoich poszukiwań, bo teraz tym bardziej nie możesz zostać przy życiu! Redżeb, rób swoje, niech uspokoję serce jego zgonem! Zawieja poczuł krótkie szarpnięcie sznura, które jednak zostało przerwane raptownym stęknięciem i głuchym uderzeniem padającego ciała. Dalsze zaś wypadki nastąpiły równie szybko. Natychmiast po tym usłyszał nieznaczny brzęk opuszczanej cięciwy i następny z przytrzymujących go mężczyzn zwalił 218 się z kolei na ziemię. Sekiz zaś z na wpół otwartymi ustami stał patrząc z przerażeniem w coś, co działo się za grupą stojącą przed nim. Potem nagłym ruchem wyrwał tkwiący za pasem pistolet. Zawieja szarpnął się i skoczył na bok, a w tejże samej chwili trzecia strzała świsnęła w powietrzu. Sekiz wypuścił z rąk pistolet i najpierw kiwnął się nad stołem, a potem zwalił na jego blat, uderzając czołem o deski i łamiąc sterczącą mu w piersi trzcinę z piórami na końcu. Pozostały przy życiu oprawca znieruchomiał i niezdolny do jakiegokolwiek oporu bezmyślnie wpatrywał się w leżące zwłoki, a potem upadł na kolana unosząc błagalnym ruchem ramiona w stronę nadchodzącego Debeja. Towarzyszący mu pachołek podskoczył do Zawiei i szybko przeciął więzy. — W samą porę, Debej — rzucił z uznaniem młody rycerz rozcierając przeguby rąk. — Byłem ukryty za belami — odparł ten spokojnie — ale zwlekałem, by dać ci czas na rozmowę. — Dobrześ zrobił — przyznał Zawieja z uśmiechem — bo w ten sposób obiecane informacje jednak otrzymałem. A co z naszym przewodnikiem? — Stał na straży przy wrotach, a teraz tam leży — obojętnie objaśnił Tatar. — Pora, abyśmy stąd odeszli. — Przesunął spojrzeniem po klęczącym nadal niewolniku. — Tego należy jednak skrępować i zatkać mu gębę. — Muszę też odebrać swoje pistolety. Zawieja i Debej zaniechali początkowo swoich wycieczek po mieście, ale z upływem najpierw dni, a potem tygodni, kiedy ich przygoda nie wywołała 219 żadnych bezpośrednich skutków, znów zaczęli opuszczać han i wędrować po Stambule. Tylko Popowicz dostarczał im wiadomości o zagadkowym zabójstwie dworzanina kadi laskiera, ale ponoć zeznania pozostałego przy życiu jednego z niewolników zabitego skłoniły władze do zaniechania bliższego badania tej sprawy. Zresztą nieobecność w stolicy ministrów i co wyższych dygnitarzy^ pozostających przy boku sułtana — ten zaś przebywał ze swą armią w polu — była przyczyną, że kółka państwowej machiny znacznie zwolniły swoje obroty, kręcąc się dość opieszale. A ponieważ poprzez sługę w grę wchodziła osoba wojskowego sędziego, który sprawował obecnie funkcję namiestnika, a on sam nie okazywał wielkiej chęci do rozwiązywania tej zagadki, wkrótce więc przestano w ogóle o niej mówić. W ten sposób znów minął miesiąc, kończył się maj. Ani na ojców trynitarzy, ani na Czebeja nie można już było liczyć, pozostawał jedynie brat An-tonio, ale ten od czasu owej jedynej rozmowy nie dawał o sobie znaku życia. Należało więc przypuszczać, że i z tej strony pomoc nie nadejdzie. Im dłużej to trwało, tym bardziej Zawieja dochodził do przekonania, że musi sam podjąć się ostatecznego wyjaśnienia sprawy. Skłaniało go do tego pragnienie znalezienia odpowiedzi na pytanie, które wciąż nie dawało mu spokoju. A pytanie to brzmiało: dlaczego zamordowano Muhsiego, dlaczego nastawano na jego życie, skoro dziecko nie żyje? Czy Omar Sekiz jest sprawcą śmierci chłopca, a potem zabił Muhsiego, by w ten sposób udaremnić węszenie wokół tej sprawy. Trudno jednak było Zawiei uwie- ~ rzyć w takie rozwiązanie. Nie widział bowiem żad- ~ 220 ~ nej przyczyny, dla której miałby uśmiercać chłopca. Równie mało prawdopodobne było przypuszczenie Debeja wysunięte w' czasie jednej z licznych"* rozmów, jakie na ten temat prowadzili ze sobą. Wkrótce okazało się jednak, że było ono słuszne, co potwierdził długo wyczekiwany brat Antonio, który wreszcie zjawił się w hanie. Przemknął do pana Serafina, ten zaś wezwał do siebie młodego rycerza. Zanim jednak brat Antonio przystąpił do swojej relacji, kazał Zawiei opowiedzieć szczegółowo, co zaszło od czasu ich poprzedniego spotkania. Kiedy usłyszał opis wypadków, pokiwał głową i rzeki z nikłym uśmiechem: — A zatem w takich to okolicznościach zginął Sekiz! Tylko tego bowiem do końca nie zdołałem wyjaśnić. Wiem natomiast, dlaczego uśmiercił Muhsiego i chciał ciebie, synu, również pozbawić życia. — Bo zabił chłopca i bał się, że to wykryjemy? — Nie, gdyż dziecko żyje... — Żyje?! — wykrzyknął ogarnięty nagłą radością Zawieja, przerywając zakonnikowi. — Dlaczego zatem upozorował śmierć dzieciaka, a potem chciał udaremnić nasze poszukiwania? — Dlatego, że owa Marafa, sama bezdzietna, opiekując się chłopcem pokochała go jak własne dziecko. Wiedziała jednak, że wcześniej czy później zostanie jej odebrane, nie chcąc więc do tego dopuścić wymogła na mężu porwanie. Przeprowadzili swój plan chytrze i bezbłędnie. Marafa zaczęła wyprowadzać chłopca do przystani, zaplanowali bowiem. ze powinien utonąć, gdyż w ten sposób można było wytłumaczyć brak zwłok. Sekiz dostał 221 się kaikiem * pod most, wciągnął małego do łódki i nadal kryjąc się pod pomostem odpłynął. Zaraz, "potem Marafa podniosła lament, że dzieciak wpadł do wody. Po owym rzekomym utonięciu malca ukryli go na wsi głosząc, że to syn siostry Marafy oddany na wychowanie. Dochodzenia zbyt sumiennie nie przeprowadzano^ zapewne dlatego, że kancelaria wezyra z wiadomych przyczyn uznała to za niewskazane. Zresztą nie interesowałem się ową obojętnością, bo chodziło mi głównie o ustalenie miejsca pobytu chłopca. — I znacie go, ojcze?! Mówicie, że jest na wsi? Gdzie?! — zawołał Zawieja poruszony do głębi usłyszaną nowiną. Zakonnik spojrzał na niego z uśmiechem i skinął głową. — Wiem, synu. Chłopiec przebywa w posiadłości Sekiza, Haktarze, znaidującej się w samym krańcu zatoki. Są tam winnice, ładny dom mieszkalny, pomieszczenia dla niewolników i nieco zabudowań. To dzień drogi od miasta. Marafa niby to z żalu, że po stracie dziecka popadła w niełaskę u ochmistrzyni kadiego, schroniła się na wieś. Zapewne jednak główną tego przyczyną było pragnienie przebywania z małym. — Zaraz się tam wybiorę, by obejrzeć ową siedzibę — rzucił przez zaciśnięte zęby młody rycerz. — Ale ostrożnie... — Brat Antonio uniósł ostrzegawczo palec do góry. — Sama porwawszy dziecko na pewno strzeże go czujnie. — Jakoś sobie poradzę, wielebny ojcze. Nie zmarnuję waszego trudu, za który tylko Bóg jeden * rodzaj łodzi 222 wie, jak jestem wam wdzięczny. Nie wiem, jak wam dziękować, bo słowami nie zdołam tego wyrazić! — Nie trzeba, synu — odparł zakonnik. — Duszę chrześcijańską ratowałem, to mi wystarczy za podziękowanie. W czasie najścia na czyftlik * zmarłego niedawno Omara Sekiza, łaziebnika kadi laskiera, jeden z napastników został zabity przez służbę, drugiego zaś udało się pojmać przy pomocy sąsiadów.. Niestety, ku bezprzytomnej boleści wdowy Marafy, chłopak został uprowadzony. Szejk osady leżącej obok posiadłości Sekizów przykazał zamknąć więźnia ustawiwszy przy nim straż i natychmiast posłał wiadomość do samego kadiego, gdyż dziwnym mu się wydała najpierw nagła śmierć łaziebnika, a potem porwanie jego siostrzeńca. W rezultacie jeszcze tego samego dnia przybyło trzech jasakczych **, którzy zabrali skrępowanego jeńca i odstawili go do więzienia Siedmiu Wież, gdzie miał czekać na decyzję kadiego. Tak oto Zawieja znalazł się w śliskiej od wilgoci celi kamiennej twierdzy leżącej przy południowo--zachodnim narożniku miasta, w miejscu gdzie mury od morza Marmara skręcają na północ. Był to ponury zespół budowli otoczony osobnymi, potężnymi murami z siedmiu wieżami obronnymi. Zgodnie z ułożonym planem Zawieja miał z trzema najemnikami, których wyszukał im Popowicz, wedrzeć się siłą na teren posiadłości Sekiza i związać potyczką służbę. * folwark, posiadłość strażników, policjantów \ 223 Natomiast Debej powinien był wykorzystać panujące zamieszanie, porwać chłopca i nie zważając na sytuację odpłynąć z nim łodzią; przybyli bowiem wodą, gdyż posiadłość leżała nad samym brzegiem zatoki. W mieście zaś nie wracać do hanu, lecz od razu podążać do monasteru, do braci trynitarzy, gdzie uprzedzony ojciec Arkadiusz obiecał przechować ich do czasu, aż nie minie pierwsze poruszenie i będą mogli spokojnie wymknąć się z miasta. Plan ten nie był źle obmyślony, ale nie przewidział, że szczupłe siły napastników mogą nie podołać zbyt zaciętej obronie. A tak się właśnie stało. Debej wprawdzie zniknął w ciemnościach nocy z chłopcem przerzuconym przez ramię, ale Zawieja uległ przemocy, gdyż z trzech wynajętych włóczęgów jednego ubito, co widząc dwaj pozostali uciekli, zostawiając go samego. Bronił się dzielnie szablą, dopóki, przyparty drągami do ściany, nie został ujęty. Chciano rozprawić się z nim na miejscu, ale szejk osady, człek zrównoważony i rozsądny, ciekaw, kto dokonał napaści, przykazał go zamknąć i dobrze pilnować do czasu, aż o losie uwięzionego nie postanowią wyższe władze. Ten rozkaz jak dotąd uratował Zawiei życie, czy jednak na długo, to dopiero miało się okazać. Już w czasie transportu do więzienia dowiedział się od jasakczych, że przybyli z rozkazu kadiego laskiera. Był więc traktowany z pewnym szacunkiem, jako więzień znamienity, skoro sam kadi raczył wydawać co do niego rozkazy. Zawieja, początkowo niepewny swego losu, po otrzymaniu tej wiadomości nabrał nieco otuchy, gdyż składanie przed kadim zeznań stwarzało mo- 224 żliwość przeciągnięcia sprawy. Tylko bowiem czas mniei był niespokojny. Sądził, ze udało mu się zbiec gdyż wszyscy zbyt zaabsorbowani walką z nocnymi rabusiami nie zwracali uwagi na wrzaski Marafy. Do brzegu, gdzie ukryli łódź, ciągnął się pas zarośli, za którymi właśnie zniknął mu z oczu Debej. Istniały więc duże szansę, że dotarł do mo-nasteru i dzieciak jest pod opieką mnichów. Młody rycerz znał zaradność i rozsądek swego sługi, był więc pewny, że nie popełni on żadnej lekkomyślności w czasie ucieczki. Bardziej więc frasował się obecnie, jak zawiadomić go o sobie i nakazać natychmiastowy wyjazd, obawiał się bowiem, że Tatar może zmienić ułożony plan i nie ruszy z miasta, nie chcąc zostawiać go bez pomocy, mimo że w tej sytuacji wiele zdziałać by nie zdołał. Przewidywania młodego rycerza co do kadiego sprawdziły się, bo już na drugi dzień przybył więzienny dozorca i zwolnił go z łańcuchów, którymi przykuty był do ściany. Potem pod strażą czterech barczystych drabów wyprowadzono go z lochów i po nałożeniu kajdan na ręce wsadzono na wóz. Przejechał nim pół miasta obrzucany ciekawymi spojrzeniami przechodniów. Wreszcie zatrzymali się i okazałym gmachem, gdzie bocznym wejściem wprowadzono go do wnętrza. Musiał długo czekać, im wreszcie wpuszczono go do wielkiej komnaty sześciu wysokich, zakończonych półkoliście ok- ich. Przy ścianach ciągnęły się ławy, a na wznie-1 pod baldachimem siedział w wielkim, błysz- [cym od złota turbanie opasły mężczyzna, z pełną, smaaą twarzą i parą długich wąsów opadających 15 - Koło fortuny 225 ku dołowi dwoma czarnymi soplami. Po jego bokach stało dwóch zbrojnych mężczyzn, z jatagana-mi u pasów. — Na kolana, psie! Stoisz przed samym wielkim kadim! — Jeden ze strażników pchnął go w plecy. Uderzenie było tak silne, że Zawieja istotnie wykonał polecenie, ale zerwał się zaraz na nogi i nie zważając na obserwującego tę scenę dostojnika, wrzasnął do swego dozorcy: — Sam klękaj, a mnie nie rusz, bo trzasnę w łeb! — Jednoznacznym gestem uniósł w górę skute ręce, gotów do zadania ciosu żelaznymi obręczami, które miał na przegubach. — Czekajże! — Strażnik wyszarpnął zza pasa krótki, gruby kawał rzemienia i zamierzył się na więźnia. > — Zostaw go! — padł krótki rozkaz spod baldachimu, podkreślony uniesieniem dłoni. — I precz stąd! Z kolei obaj dozorcy padli na kolana, bijąc czołami o posadzkę i nie zmieniając pozycji cofali się ku wyjściu. — Kto jesteś? — padło pierwsze pytanie. — Zowią mnie Wołczar. Pochodzę z Rusi. — Tyś brał udział w napadzie na dom mego sługi Sekiza? — Tak, wasza wysokość, temu nie przeczę. — Po coś to uczynił? — Aby odebrać Sekizowi chłopca! — Na Allacha! — Przez twarz kadiego przemknął wyraz zdziwienia. — Przyznajesz to? — Wobec twojej mądrości, potężny władco, kłamstwa na nic się nie zdadzą! — Kto zatem polecił ci dokonać tego czynu? Kto 226 ci za to zapłacił? — Pytanie było podobne temu, jakie zadał mu Sekiz, toteż i Zawieja odpowiedział podobnie. , . . — Mnie płacić? — wyraził zdziwienie. — Nie działałem z czyjegoś rozkazu! Przecież tu chodziło nie o cudze, lecz o moje własne dziecko! Kadi gwałtownie pochylił się do przodu. __Twierdzisz, żeś ty ojcem tego dziecka?.' __ Tak, o najszlachetniejszy! Nie Sekiza to sios- trzan, ale mój syn. — Skądże zatem znalazł się w jego domu? Pytania padały coraz szybciej i były coraz gwałtowniejsze, co dowodziło, że kadi już zaczynał domyślać się następnych odpowiedzi. Mimo to pytał dalej zapewne w chęci, by wszystko było dopowiedziane do końca. — Bo jego żona była piastunką chłopca, który rzekomo się utopił, co nie było prawdą! A ów chłopiec to właśnie mój syn! — Allach, ii Allach! I ja mam w to uwierzyć?! — sapnął z przejęciem kadi. — Przecież Sekizowie nie mieli dziecka. Skąd więc raptem znalazł się u nich kilkuletni malec? Podobno dała go na wychowanie siostra owej Marafy... — mruknął już powątpiewająco kadi. Nie. To owa Marafa, która opiekowała się chłopakiem, sama dzieci nie mając, zapałała do niego miłością. Mąż był jej posłuszny i we dwoje uplano- wali porwanie nie zważając, że jako twoi słudzy oie, panie, również narażają na niebezpieczeńst- < • Bo nie im, lecz tobie wielki wezyr powierzył mego syna. J yś więc Wołczar, mąż owej niewiasty, co Kadi urwał, ale Zawieja wiedział dlacze- to... 227 go. — Przecież mówiono, żeś zginął od tatarskich strzał? . • v — Nie zginąłem, tyiko wzięli mnie w jasyr, z którego uciekłem. — Widziałeś się z nią po ucieczce i przybyłeś tu za jej namową? Zawieja zorientował się od razu, o co kadiemu chodziło. Odebranie dziecka przywracało matce swobodę ruchów, a to mogło wywołać represje, a zatem narazić. Tamarę na niebezpieczeństwo. Odpowiedział więc okazując zdziwienie: — Jakże to możliwe, skoro moja żona nie żyje. Czyżbyś o tym nie wiedział? — Allach miej mnie w swojej opiece! — Kadi nawet nie próbował opanować wzburzenia. — Okłamujesz mnie, ty psie! — wykrzyknął uderzając dłońmi o poręcze fotela. — Jeśli nawet tak jest, o potężny, to czynię to nieświadomie. Szukając bowiem żony dowiedziałem się, że pojmana przez Lachów została ścięta z hetmańskiego rozkazu. — Cóż popełniła owa niewiasta, że spotkała ją taka kara? — Kadi zmrużył oczy i spoglądał badawczo na więźnia. c — Tego właśnie nikt nie umiał powiedzieć. Ani dlaczego została pojmana, ani z jakiego powodu ją ścięto. Nie oskarżaj mnie jednak, panie, o kłamstwo, bo powtarzam tylko, o czym- mówiono, ale opowiadali to ludzie, którzy widzieli ją w więzach. Dostojnik jakiś czas milczał, widać zastanawiając się nad usłyszaną wiadomością. Po chwili dopiero odezwał się zmieniając temat: — Czy ów esirdżi, którego obwieszono, pomagał ci w poszukiwaniu dzieciaka? 228 " Wnioskować zatem należy, Że Sekiz jest winny zbrodni, którą popełnił ze strachu, że jego zdrada wyjdzie na jaw? ...... __ i ja jestem tego mniemania, najdostojniejszy. — Kto więc z kolei jego uśmiercił? Jego i jeszcze dwóch innych? — Mój sługa, panie, któremu przykazałem strzec swego bezpieczeństwa, gdym szedł na spotkanie z Sekizem. __ Wiedziałeś, że to Sekiz cię wzywa, i poszedłeś? — Kadi uśmiechnął się ironicznie. __ jvfie wiedziałem, panie! Wezwanie stanowiło dla mnie zagadkę, toteż głównie chodziło mi o to, by dowiedzieć się, kto chce ze mną rozmawiać. — Nie obawiałeś się zasadzki? — Obawiałem się. I dlatego kazałem słudze, by podążył za mną. — Jesteś odważnym człowiekiem, giaurze! — Jestem, panie. A poza tym chodziło przecież 0 moje dziecko. Sędzia znów się chwilę namyślał siedząc nieruchomo i ze zmarszczoną brwią wpatrywał się w zakrzywione końce swojego obuwia. Wreszcie uniósł głowę i rzucił raptownie: — Gdzie jest teraz ów chłopiec? Zawieja od dawna już oczekiwał tego pytania 1 obmyślił dokładnie, co na nie odpowie. Skąd to mogę wiedzieć, panie? — Spojrzał s bezradnością w twarz dostojnika. — Myślę jednak, ze już w drodze na północ. — Dokąd zatem udał się twój sługa z chłopcem iz^po porwaniu? Gdzie mieliście przygotowane 229 — W naszej kwaterze, w hanie. — Zatem gospodarz hanu udzielił wam pomocy? Co to za han? — Mieszkaliśmy w, Bogdan seraju. A ów gospodarz, tak jak go poznałem, nawet rodzonemu bratu nie dałby łyżki strawy wiedząc, że nie będzie to miłe kajrnakamowi jego dzielnicy. Przygotowaliśmy wszystko tak, by można było opuścić zajazd po cichu. — Jaką drogą mieliście jechać? — Tego ci, panie, nie powiem. Kadi na to oświadczenie rzucone spokojnym głosem schylił się raptownie jak od ciosu w żołądek. y Spojrzenie, które zdawało się błyskać ogniem, utkwił w twarzy więźnia i nieomal wrzasnął: — Coś rzekł, ty psie?.' Coś ośmielił się rzec?.' Mów zaraz, bo od męki, jaką ci zadam, zbieleją ci włosy.' — Eacz, panie, opanować swój gniew. — Głos Zawiei nadal brzmiał nieomal obojętnie. — I nie groź mi torturami, a raczej pomyśl, co dla ciebie lepsze: odzyskanie dziecka czy poniechanie pościgu... Kadi sapnął gwałtownie i odchylił się na oparcie. Jakiś czas przenikliwym wzrokiem wpatrywał się w twarz Zawiei, wreszcie rzucił przez zęby: ¦ — Co masz, psie, na myśli? — Rzecz przecież jest zupełnie jasna. Zniknięcie dziecka w niczym sytuacji nie zmieni, ale pojawienie się przede wszystkim tobie, panie, przysporzy kłopotów. Dywan zdaje się uwierzył w owe zatonięcie i skreślił go z ewidencji. Jeśli teraz malca odzyskasz, cała sprawa odżyje na nowo, a wówczas możesz się narazić na niezadowolenie wielkiego wezyra. Gotów jest obarczyć cię winą, żeś nie za- ~ 230 ~ ewnił temu zakładnikowi należytej ochrony... Jak Stem widzisz, nie działałem przeciw tobie. Turek zmrużył powieki i znów przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu więźniowi. __ Chytry jesteś... — mruknął w końcu. — Jednak nie obmyśliłeś wszystkiego do końca. Sam bowiem wydałeś na siebie wyrok. Istotnie masz rację, lepiej poniechać pościgu. Ale ty również musisz zniknąć. __ Oczywiście, moja śmierć zapewni ci bezpieczeństwo. — Zawieja zdawał sobie sprawę, że nadszedł moment krytyczny obmyślanej rozmowy z ka-dim. — Ale i inne moje zniknięcie z kraju pady-szacha takoż zapewni ci spokój, bo" nawet jeśli nie dochowam tajemnicy, co gotów jestem na swego Boga zaprzysiąc, moje gadanie już ci nie zaszkodzi. — Jakież to inne zniknięcie masz na myśli? . — Za okupem, który wyznaczysz. — Okupem?.' — prychnął dostojnik. — Cóż za okup możesz dać, który by mi opłacił poniesione ryzyko?.' — Moja rodzina nie jest uboga... — rzekł znacząco Zawieja. Jedynym bowiem celem, jaki sobie postawił, było odroczenie decyzji co do swego losu, gdyż wierzył, że czas da mu szansę na wywinięcie się z opresji. —• Hm... — Kadi zamyślił się, ale Zawieja widział już, że przynęta chwyciła. Jednak w napięciu oczekiwał decyzji, zdając sobie sprawę, że w tej chwili waży się jego los. Wreszcie po dłuższym milczeniu kadi odezwał ' — A więc dobrze. Okup jednak, jak powiedziałem, mi °Płacić ryzyko puszczenia cię na wolność. 231 Odzyskasz ją, ale za cenę nie mniejszą jak dziesięć tysięcy piastrów. Zawieja poczuł ulgę, jakby mu zdjęto z piersi ogromny kamień. Mimo to jęknął nieomal z-rozpaczą: — Panie, aż tyle?! Przecież za tę kwotę będziesz mógł nabyć ziemską posiadłość, kupić dwadzieścia najpiękniejszych dziewcząt albo dwakroć więcej niewolników w sile wieku lub wiele przepięknych klejnotów. Nie, panie, miej litość, zapłacę, na pewno zapłacę, ale nie tyle! — Tyle albo nic! To moje ostatnie słowo! — rzucił kadi uderzając dłonią o poręcz. Ale Zawieja widział, jak na te ¦ wyliczenia zabłysły mu chciwością oczy. -— No cóż — zgodził się więc bez dalszych targów — suma to ogromna, ale nie wątpię, że zostanie ci zapłacona. Daj jednak, panie, moim krewnym możność jej zebrania. Będą przecież musieli pozbyć się części swego majątku. — Dobrze! Daję rok czasu, to starczy. — A przez ten rok? Czy będę musiał siedzieć przykuty do ściany? Za zwłoki nikt pieniędzy nie da. — Pomyślę o tym. Być może zatrudnię cię w moich dobrach. — Aby nie przy zbyt ciężkiej pracy... Teraz pozostaje więc tylko zawiadomić moich krewnych o okupie. — Jak chcesz to uczynić? — Dałbym parę słów wiadomości do hanu. Gospodarz to człek nieużyty, ale gdybyś mu przykazał, wręczyłby moje pismo poselstwu Lechistanu, które, jak słyszałem, ma tu wkrótce przybyć. — Niechże tak będzie. Ale wiedz, że jedno zby- 232 teczne słowo, a twoja głowa spadnie ci do stóp! — Kadi klasnął w dłonie, a kiedy zjawili się strażnicy, polecił: __ Zabrać go! Niech czeka na moje dalsze rozkazy! Pan Popowicz otrzymał kartkę od Zawiei już następnego dnia, z odpowiednim rozkazem wygłoszonym surowym tonem przez doręczającego ją ja-sakczego. Rozkaz ten dany w imieniu kadiego uspokoił pana Serafina co do bezpieczeństwa własnej osoby, a treść kartki ucieszyła, bo informowała, co stało się z Zawieją. Zaraz też posłał wiadomość do monasteru, gdzie ukrył się Debej, z radą, by w tej sytuacji dalej nie czekał, lecz ruszył z chłopcem w drogę. Ustalili ją zawczasu z Zawieją, gdyż należało wiedzieć, gdzie w razie rozłąki mają siebie szukać. Jazda konna była zbyt niebezpieczna, postanowili więc, że lepiej wynajętą szkutą wypłynąć przez Bosfor i wzdłuż brzegów Morza Czarnego przewieźć malca do Warny. Tam dopiero nabyć wierzchowce i d*alszą drogę odbywać już lądem. A ponieważ Debej miał opiekować się chłopcem, Zawieja wręczył mu wszystkie posiadane pieniądze. Obecnie więc był spokojny, że Tatarowi starczy na opłacenie statku i kupno koni. że ST"-¦ zachować dla 234 Wtedy to Żegoń po raz drugi otrzymał posłuchanie. __ pytałeś wasc o zezwolenie powrotu do sto- j. ? __ zagadnął go król Jan, kiedy młody sekretarz po wejściu złożył głęboki ukłon. W głębi komnaty Damian ujrzał pułkownika Gorzeńskiego i starą, pełną zmarszczek twarz królewskiego spowiednika, jezuity księdza Piekarskiego. __ Jeśli taka wola waszej królewskiej mości. — Żegoń złożył powtórny ukłon. __ Wracaj tedy. Dobrze tam sobie poczynałeś i jestem z ciebie zadowolony. Gońca już pchnąłem do Lwowa, by zawiadomił Łąckiego w czym rzecz, a o tutejszej imprezie nikomu ani słowa, zrozumiano? — Twarz Sobieskiego zachmurzyła się na chwilę. — I bez zakazu zwykłem milczeć, najjaśniejszy panie — odpowiedział spokojnie Żegoń. Król rozpogodził się. — Wiem, wiem... — rzucił z uśmiechem, po czym zapytał niespodziewanie: — Jeszcześ się waszmość nie ożenił? Pamiętam przecież ową gładką panienkę, siostrzenicę Rudnickiego, która ci przypadła do serca! —, Czasu nie było, a i służba goni człowieka po kraju. Musimy czekać na spokojniejszą porę, aby wiadomo było, gdzie osiądziemy. Przebywa teraz, za łaskawym zezwoleniem siostry waszej królewskiej mości, pod Stolinem, w Radziwiłłowskiej majętności. A więc porzuciła dworską służbę? Tak, wasza miłość — stwierdził krótko Żegoń bez bliższych wyjaśnień. Król Jan coś sobie widać przypomniał, bo zmienił temat: 235 — A ów mnich, jakże mu tam... Eligiusz? Stom teraz przy pani Eleonorze, czemu zatem siedzi w Warszawie? — Baron nie lubi Eligiusza. Odsunął go od siebie, gdyż zbytnio sobie poczynał na własną rękę. Braciszek pozostał więc pozorując potrzebą baczenia na stolicę w nadziei, że i wasza królewska mość rychło tam osiądzie. — Długo może czekać — uśmiechnął się król. — Za dużo do czynienia jest tu, gdzie tylko patrzeć, a nadciągnie turecka nawała: Teraz kulbaka nam pisana, nie królewski zydel. — Potem dodał z goryczą: — Inaczej go nazwać nie sposób, twarde ma bowiem siedzenie polski tron! — Wrogów nam nie brak. Ale jednego będzie mniej, jeśli brata Eligiusza wkrótce nam nie stanie... Dwuznaczność tej wypowiedzi i zaskakująco twardy ton pozostawiły po sobie chwilę ciszy. Król pochylił się do przodu i ze zmarszczoną brwią coś rozważał. — Gdyby nie on, nie miałbyś w Warszawie co robić — odezwał się po chwili. — Skoro jednak, jak sądzisz, braciszka nie stanie >— na te słowa padł mocniejszy akcent — i ciebie przywołam do swego boku. — Z radością powrócę, miłościwy panie! Istotnie wiele już tam nie będzie do czynienia, bo i ów Ha-gan, jeśli dotąd tego nie zrobił, rychło powinien opuścić miasto. — Masz go na oku? — Jak dotąd mam, ale to chytry człek i nie wiem, czy moi ludzie zdołają go upilnować. — Od Zawiei wieści nie było? — Nie, miłościwy panie. Niełatwego podjął się 236 dania, toteż nie wiadomo, czy wróci szczęśliwie. _— Miejmy nadzieję, bo i rozsądku, i sprytu mu • brak. Teraz jednak chcę mówić o tobie, mości Żegoń. Na twarzy Damiana ukazał się na chwilę wyraz zdziwienia, ale milczał wyczekująco. __Należy się waści królewskie uznanie, a takoż i podzięka za uchylenie groźby zawisłej nad naszą głową. Nie uchodzi jednak władcy tak znaczną usługę kwitować jeno słowami, w nagrodę zatem za dobrą służbę i ów czyn daję ci Klonów, wieś niedaleko Pielaszkowic. Jest tam z pięćdziesiąt łanów i roli, i łąki, więc jeśli wola, stadninkę można założyć. Jest i szmat lasu. Ten zaś przyda ci się, bo ostatnio Tatarzy spalili nieco budynków. Sam dom jednak stoi i mieszkać gdzie będzie. Bierzże go więc na prawach dziedzicznych i żeń się, aby było komu spuściznę zostawić. Kancelaria dokumenty ci wygotuje, a tu masz moje odręczne pismo do pana Rud-nickiego. Proszę w nim o rękę siostrzenicy dla ciebie. Myślę, że stary swata nie spostponuje... — Sobieski z uśmiechem podał Damianowi złożony papier. Ten przypadł do królewskiej ręki, ze wzruszenia i szczęśliwości nie mogąc wymówić słowa. — Daję ci również czas na ślub i miodowy miesiąc. Nie za długi jednak, bo słodkości lepiej zażywać po trochu. Zresztą i czasy nie po temu, by doma siedzieć. — A nie zapomnij waść prosić na weselisko — odezwał się ze śmiechem pułkownik Gorzeński. — Rudnicki miody ma przednie, chętnie wypijemy zdrowie młodej pary. Jadąc do stolicy Żegoń najpierw odszukał Klonów. 237 na Gu? ^ S^ a spalone nh - .Wyci^Y w czasie zarządcy róbki °bejscie wożono teraz ^ hud^ 2 Klonowan " d° °b~ zatem yC2"ej- I swoim 238 Już o tym jego królewska mość pomyślał — , wjedział z uśmiechem Żegoń. — Otrzymaliśmy ^.wianie majętność. _. Majętność...? — Pan Rudnicki ze zdumieniem i radością spojrzał na swego gościa. — Majętność, mówisz? Gadajże gdzie, jaką? Żegoń objaśnił starego szlachcica, ten zaś zawołał rozpromieniony: — Toż to dwa dni drogi od Lublina! Wie omieszkam zaraz tam jechać, by własnym okiem dwór obejrzeć! — Takem myślał — zgodził się Damian — toteż przykazałem tamtejszemu zarządcy^ by we wszystkim był wam posłuszny. Będę zajęty może jeszcze miesiąc, a potem sam zakrzątnę się koło swoich spraw, bom uzyskał permisję od królewskiego boku. — Tedy zaraz na zapowiedzi trza dawać. A to się Juta ucieszy! Pisała mi, że na niczym jej nie zbywa, krom ciebie i mnie. Tęskni za tobą wielce, na pewno bardziej niż za mną, ale to i nie dziwota. Jedź tedy i rychło spraw się, aby na czas wszystko było gotowe i dom przysposobiony. Wesele sprawimy u mnie, zanim pojedziecie na swoje. — Me wiem, jak wujowi dziękować, bo istotnie wiele trosk zdejmujecie mi z głowy. Martwiłem się, jak sobie z tym poradzę. — Teraz się nie martw, tylko pisz do Juty! Ostaw pismo u mnie, wyślę zaraz ze swoim przez umyślnego. Mech się szykuje do drogi. Tak to szczęśliwie załatwiwszy swoje sprawy prywatne Żegoń ruszył do Warszawy, by jeszcze jedną takoż doprowadzić do końca. 239 nie nart lecz zwykłego zaskrońca, gdyż nadchodzi... Zabiegaj o od- bo nie chcę zgubić i twej T "Brat -Eligiusz poniechał nawet dochodzenia, kto i kiedy zdołał podsunąć mu gada, gdyż był zbyt zajęty przygotowaniami do podróży. Postanowił bowiem nie oglądając się na przyzwolenie uchodzić z Warszawy. Toteż już o świcie następnego dnia w zupełnej tajemnicy opuszczał miasto, przykazawszy woźnicy nie szczędzić koni. Zapora okiennic nie przepuszczała blasku porannego słońca do wnętrza sypialni. Mżyło więc tylko poświatą przenikającą przez szczeliny i nie rozpraszając półmroku, nadawało komnacie nastrój przytulności. Pamięć przywróciła świadomość chwili, odganiając resztki snu. Żegoń obrócił głowę i spojrzał na Justynę. Spała leżąc na boku. Pasmo jej jasnych włosów falistym splotem rozłożyło się na poduszce obok głowy. Widział jedynie zarys jej policzka i skroni. Na wpół odkrytą pierś unosił równomierny rytm oddechu, a kołdra rysowała łagodny łuk biodra. Żegoń jakiś czas patrzył na nią z czułością, wreszcie wysunął się z pościeli i cicho przeszedł do łaziebnej komory. Tam obmył się pochylając sznurkiem zawieszoną u pułapu konewkę, potem narzuciwszy odzienie równie cicho ruszył do jadalni. Nie nakryto jeszcze do stołu, gdyż służba zapewne uznała, że przybyli wczorajszego dnia nowożeńcy me P°Jawią się wcześniej jak koło południa. Posta- 16 - Koio fortuny 241 liii ani Jasnych włosów. Opuściła wzrok k„ — 2Vie dziwota żpś 243 '* w na J«zcze s. T6 ** 244 — Nie mów mi teraz o tym.' Nie chcę nawet takiej myśli dopuścić do siebie... — W oczach Juty zabłysły W- Ruszyli z miejsca nadal trzymając się za ręce, ale już w milczeniu, bo każde pogrążone było w kręgu własnych trosk i nadziei. Śnieg zaczął tracić' swą biel, stawał się brudny i lepki, a nawet tu i ówdzie widać było już czarne golizny. Ruszyły pierwsze lody, a drogi przypominały błotniste topiele; W powietrzu czuć było rychłą wiosnę, kiedy do królewskiej kwatery nadeszły z Krymu wieści, że kosoocy wojownicy opuszczają swoje ułusy, a wkrótce potem przylecieli gońcy z ostrzeżeniem od komendantów wysuniętych ku południowi załóg, że tatarskie oddziały grasują w ich okolicach. Oznaczało to rychłą wojnę. Potwierdzeniem zaś wyjątkowo wczesnych ruchów wroga były pisma, jakie król zaczął otrzymywać również z Multan i Wołoszy. Donosiły, że wodzem tegorocznej wyprawy tureckiej został mianowany zięć padyszacha, odważny i butny Ibrahim Szyszman, czyli Tłuścioch,, zwany tak z powodu wyjątkowej tuszy. Przygotowywał się do przeprawy przez Dniestr, mając pod swoją komendą aż dwunastu paszów, licznych bejów i hospodarów. W tym czasie w rękach polskich znajdowała się jeszcze nieomal cała Ukraina. Król rozkazał dowód-załog licznych zamków i twierdz traktować obrze miejscową ludność greckiego obrządku, jak f2 dbaĆ t zapasów na wyPadek dłuższego 245 Za wcześnie jeszcze było na przewidywanie co do kierunku natarcia pogańskich sił. Sobieski mianował przeto kozackiego pułkownika Hohola „hetmanem nakaźnym" i polecił, by swymi Kozakami obsadził ukraińskie zamki, natomiast chorągwie koronne wycofał bardziej ku północy, na granice Wołynia i Rusi Czerwonej. Sam zaś, rzecz utrzymując w tajemnicy, bo przyszły też i niepokojące ostrzeżenia, 12 kwietnia opuścił Bracław kierując się na Lwów. 23 kwietnia był już w Złoczowie, gdzie założył pierwszą kwaterę. Stąd nadal prowadził działalność dyplomatyczną, a jednocześnie ponaglał Morsztyna i wojewodów o pieniądze i posiłki w ludziach. Me dało to jednak większych rezultatów, kraj bowiem na wezwanie swego monarchy pozostawał głuchy. Nikomu nie spieszno było rozwiązywać sakiewkę i nie ochota zamieniać domowe wygody na twardą kulbakę. Coraz wyraźniej widział więc król, że musi liczyć tylko' na siły, które ma w rozporządzeniu, a te wobec pogańskiej potęgi były znikome. Razem około dwunastu tysięcy żołnierza, z czego około trzech tysięcy miał przy sobie. A bez zwycięstwa w polu nie było co myśleć o możliwych do przyjęcia warunkach pokoju. O pokój zaś zabiegał król Jan bardzo, bo już same rokowania, bez względu na wynik, pozwalały na odwleczenie chwili rozprawy, co dawało czas na zebranie sił. Jeszcze w styczniu sturczony Polak Morawski, teraz Hussein bej, i dworzanin królewski Kaczo-rowski zostali wysłani na Krym, by nakłonić chana do podjęcia się roli pośrednika w rokowaniach z Porta. Mieli .sugerować, że Polska będzie skłonna do zaniechania wspólnego z Moskwą zbrojnego wy- 246 przeciw Stambułowi pod warunkiem, że c zostanie zwrócony. Ostatecznie, gdyby ody na zwrot nie udało się uzyskać, Hussein bej w swoim imieniu miał zaproponować sułtanowi rozwiązanie polubowne — a to wysadzenie twierdzy kamienieckiej w powietrze. Ale posłowie nie znaleźli życzliwego posłuchu. Kaczorowski w ogóle nie został dopuszczony przed oblicze chana, a Hussein — jak podejrzewała kancelaria królewska — zawiódł zaufanie wyjawiając rozmieszczenie koronnych wojsk, potwierdził doniesienia Doroszeńki o ich wyczerpaniu, a co gorsza, podał w wątpliwość dojście do skutku porozumienia polsko-rosyjskiego. Wraz z tymi wieściami przyszło i owo ostrzeżenie. Oto chan planował specjalny wypad na Bracław w celu porwania króla, a nie dokonał zamiaru tylko z powodu braku paszy dla koni, które zaczęły padać, przez co wyprawa utknęła. Ale kto wie, czy nie zostanie wznowiona w bardziej sposobnej porze. Mimo wiadomości o wyjątkowo wczesnym w tym roku ruszeniu Tatarów w pole Sobieski powtórnie wysłał poselstwo na Krym. Tym razem pojechał pułkownik Greben pod pretekstem nawiązania rozmów dotyczących wymiany jeńców, ale też z zapewnieniem niezmiennej, dobrej woli króla do zawarcia pokoju. Chan przyjął posła bardziej łaskawie. Jego początkową pewność siebie podważył zapewne zbyt' wielki ubytek koni, spowodowany za wczesnym ruszeniem czambułów, a także i wiadomościami, że ¦ew oczekiwaniu rozmowy polsko-rosyjskie po-^ Się naprzód' DoPuścił więc posła przed swoje i wysunął propozycję wspólnego „w trzy 247 szabłe" uderzenia na cara. W celu dalszych rokowań na ten temat wysłał do Sobieskiego tegoż samego Hussein beja zf pismem. Król nie kwapił się jednak z odpowiedzią, pismo to bowiem nawiązywało zbyt wyraźnie do ugody z Buczacza i choć nie wspominało o haraczu, to przecież obstawało niedwuznacznie przy pozostawieniu Kamieńca w rękach tureckich. Drugim powodem zwłoki w podjęciu chanowej inicjatywy był brak wiadomości od rotmistrza Kłodnickiego, który prowadził rokowania z bojarami cara Aleksego Mi-chajłowicza; dlatego bardzo życzliwie odpisał chanowi zapewniając go o swej przyjaźni, ale też bez żadnych osłonek odrzucił wszelkie postanowienia bu-czackiego traktatu. Powracającemu Husseinowi znów towarzyszył pułkownik Greben, rzekomo w celu zapewnienia ochrony. Opuścili 7 maja Złoczów i przez parę dni szukali chana, znajdując go wreszcie pod Starym Konstantynowem. Udzielił im zaraz audiencji, w czasie której stanowczo jednak obstawał , Kamieńcu, ale też proponował, by dla dalszy _r> jzmów przybył od króla „wielki poseł". 'Ostatecznie Greben uzyskał dwudziestodniowy rozejm, a w powrotnej drodze towarzyszył mu tatarski aga Sady Celebej po odpowiedź Sobieskiego. Ze Złoczowa król udał się z początkiem maja do Żółkwi, gdzie przebywała jego małżonka, mimo nieudanego połogu prowadząc rozmowy z posłami moskiewskiego cara. Włącza się do tych pertraktacji osobiście, a nawet otacza je splendorem, dla tym większego podkreślenia ich ważności i znaczenia, w celu wywarcia nacisku na Turcję. 248 H ił się jednak co do rezultatu. Istotnie roz- "e wiele nie dały i w połowie maja w to-2,stwie francuskiego posła Forbin Jansona Weżdża do Jaworowa. Tu rozsyłając wciąż ordy-J e i rozkazy prowadzi z nim tajne rokowania, ^których wie tylko małżonka i wojewoda Jabło- nowski. Francja nie mogła bowiem dopuścić, by jej dwaj sojusznicy — Turcja i Polska — pozostawali na stopie wojennej. Toteż król Ludwik dążył usilnie do pogodzenia obu przeciwników. Dawało to jeszcze i tę korzyść, że poprzez uwolnioną od tureckiego zagrożenia Polskę mógł wywrzeć militarny nacisk na elektora brandenburskiego, który popierał Holandię prowadzącą wojnę z Francją. Polsce zaś taki traktat również przysparzał znacznych korzyści. Cenny pokój z Turcją pozwoliłby na skierowanie ekspansji na północ i to przy znacznej pomocy Francji, co stwarzało ogromną szansę odzyskania Prus Książęcych. Po 7znych debatach rokowania doprowadzi- ły do pt >2.?!mienia. Sobieski zobowiązał się w nim, natychmiast po zakończeniu działań na wschodzie, wystąpić przeciw elektorowi brandenburskiemu, a takoż zezwolić Francji na prowadzenie rekrutacji żołnierza w Polsce. Natomiast król francuski deklarował wypłacić w drugim i ósmym miesiącu działań wojennych przeciw Fryderykowi po dwieście tysięcy liwrów, a potem wspomagać je kwotą dwustu tysięcy talarów rocznie. Polska miała nie zawieszać działań wojennych bez zgody Francji. Jednocześnie Ludwik XIV ze swej strony również przyrzekał nie zawrzeć pokoju z Brandenburgią, Austrią lub Holandią bez uwzględnienia interesów Polski. Trak- 249' tat ten zwany jaworowskim obie strony podpisały w tajemnicy 11 czerwca. Jeszcze w maju ruszyła orda w sześćdziesiąt tysięcy wojowników, zdobyła Husiatyń, a zagony tatarskie rozlały się po kraju. Natomiast Turcy przeprawili się przez Dniestr pod Tehinią i mimo zaciętej obrony zdobyli Raszków, a potem Mohylów. Dowódcy grup, a to hetman Wiśniowiecki, chorąży koronny Sieniawski i wojewoda Jabłonowski, czynili, co mogli, by ppwstrzymać ten zalew, ale wobec liczebnej przewagi nieprzyjaciela musieli ograniczyć się do akcji podjazdowych. Mimo tych działań szły z chanem układy. Przybyli do Jaworowa 8 czerwca, gdzie już wówczas znajdował się król. Pismo chana zawierało życzenie, by dalsze rozmowy prowadził strażnik koronny Stefan Bidziński. Ponieważ był on nieobecny, natychmiast rozpoczęto poszukiwania, a jednocześnie popędził do chana posłaniec z zawiadomieniem o rychłym ruszeniu poselstwa i prośbą o przedłużenie rozejmu. Bidzińskiego odnaleziono, ale tegoż dnia nadjechał z Moskwy Kłodnicki przywożąc zapowiedź cara połączenia wojsk pomiędzy Powołoczą a Korostenowem. Okazało się potem, że była to obietnica złudna, ale chwilowo spowodowała zaostrzenie królewskich instrukcji. Posłom zlecono ostrzegać chana przed turecką zachłannością i niebezpieczeństwem terytorialnego okrążenia, a przez to odcięcia wszelkich wypraw, co całkowicie uzależniłoby Bachczyseraj od Stambułu. Mieli też sugerować pogląd, że im Polska będzie mocniejsza, tym cenniejszym sojusznikiem dla Turcji będą Tatarzy. Bidziński z przydanym mu Tomaszem Karczew-~ 250 ~ skim prowadzeni przez Sady Celebeja i pułkownika Grebena wyruszyli wreszcie 23 czerwca. W pobliżu Lwowa spotkali wysłany naprzeciw konwój i już 28 rozmawiali z wezyrem chana — Batyrem agą, nazajutrz zaś z nim samym. Rokowania zapowiadały się dobrze, ale po kilku dniach nastąpiła gwałtowna zmiana nastroju. Stało się to za przyczyną Ibrahima Tłuściocha. Na audiencji rozkazał z niesłychaną butą, by posłowie przedstawili mu rzecz w dwóch słowach bo trzeciego słuchać nie chce". O Kamieńcu njówic za bronił, żądał Ukrainy aż po Horyń i całego Podola zapłaty haraczu i wspólnego- uderzenia na Rosie' Spotkało się to oczywiście ze zdecydowaną odmową Rozmowy zostały przerwane, a posłów wzięto pod straż, nie zezwalając nawet na powiadomienie króla o powstałej sytuacji. Była już jednak połowa lipca, a więc dotychczasowe układy dały mu czas na przygotowanie obrony w granicLh posianych sił, które niestety były bardzo nikłe. PAULINA I GEDEON Po elekcji pan Rański powrócił wraz z córką do swego dworu nad Sołokiją, bo zbliżała się pora żniw. Rok okazał się dobry, pogoda i plony dopisały nie ¦ najgorzej, toteż stary szlachcic spokojnie oczekiwał nadejścia zimy. Kiedy przyszła przykrywając pola białym -obrusem śniegu, a wody skuła lodem, mało co wysuwał nosa z ciepłego domu. Dni upływały podobne do siebie, ciche i spokojne. Panna Paulina prowadziła swoje kobiece gospodarstwo sprawną ręką, więc i zarządca, pan Wojciech, częściej do niej przychodził po dyspozycje niż do rodzica. Nie zdarzyło się zaś nigdy, by ten musiał zmienić decyzję córki. I tak czas szedł wolno, niejako przemykał się niepostrzeżenie. Przyszło Boże Narodzenie, a po nim nastała pora zabaw, kuligów, ożywiły się kontakty sąsiedzkie, zaczęły napływać do Leszczyn zaproszenia na różne imprezy karnawałowe. Paulina, jako jedna z urodziwszych panien w okolicy, a i spowinowacona z wielu pobliskimi rodami, otrzymywała je często. Tej zimy jednak jakoś nie <~*~/ 252 '"*-' . ta ochoty na krotochwile i zabawy. Raz i drugi legła wprawdzie prośbom kuzynek, ale rychło do-zła do przekonania, że głośne kapele, gwar rozo-hoconej młodzieży, zalecanki kawalerów więcej drażnią, niż dają uciechy. Przedkładała nad nie ciszę i samotność, bo sprzyjały nastrojom, z których wyzwolić się nie umiała. Dominowało zaś w tych nastrojach wspomnienie, które zła na siebie starała się odsuwać. Były to jednak wysiłki daremne, bo wracało natrętnie. Wciąż widziała nad sobą ową sępią twarz z czarnym wąsem, a co gorsza, wciąż czuła smak owego niecnego pocałunku, do którego została podstępnie zmuszona. Toteż tym bardziej złościła się na otoczenie, ale już wręcz katowała w myślach winowajcę, pozbawiając wszelkich godziwych cech. Przychodziły jednak i chwile wątpliwości, czy aby nie zbyt ostro go potraktowała, czy niezbyt pochopnie rzuciła, że znać go więcej nie zamierza. Ale czyż po takiej zapowiedzi bez utraty niewieściej godności mogła go widzieć, a do tego i rozmawiać? Było to przecież niemożliwe, choć niesforne serce buntowało się przeciw tak okrutnemu postanowieniu. . / , W nastrojach tych orientował się. jedynie pan Anatol, obserwując ukradkiem zachowanie córki. Uśmiechał się tylko pod wąsem, ale nic nie mówił pozostawiając bieg rzeczy boskiej mądrości, wobec której ludzkie zamiary, choćby i najbardziej stanowcze, wiele nie znaczyły. Zaproszenia sąsiadów spotykały się więc z grzeczną odmową, ale już pod koniec karnawału przybył Posłaniec, tym razem do pana Rańskiego. Kiedy zaś 253 odjechał, szlachcic zagadnął córkę podczas najbliższej wieczerzy: — Był goniec od Bartczyńskich. Proszą, abym przyjechał, bo skłonni są sprzedać owe łąki, o które zabiegałem. — To dobra wiadomość. Będziemy mogli powiększyć hodowlę. — Toteż dlatego chciałem je nabyć, ale jak dotąd bez skutku. Widać jednak, że zabrakło im pieniędzy na nowe splendory lub wino. Niedługo pozbędą się całej majętności. — Nie troszcz się o to, tylko doprowadź do skutku owo kupno. — Przyjdzie mi jednak tydzień albo i dłużej u nich posiedzieć, bo targować się lubią do upadłego. Znam starego Bonawenturę, spodnie sprzeda, skoro już tak postanowił, ale o każdy grosz spierać się będzie do utraty tchu. — Jakoś sobie poradzisz. Kiedy chcesz jechać? — Za dwa, trzy dni. Ale wolę, córeczko, abyśmy pojechali razem, — Pan Anatol spojrzał spod oka na córkę. <- — A ja tam po co? Lepiej, abym miała baczenie na gospodarkę. Niedługo trzeba będzie wychodzić w pole. — Na Wojciechu można polegać, ty zaś będąc przeciwną kupnu ukróciłabyś chciwość Bonawen-tury. — Jedź, ojcze, sam. Nie wątpię, że pohamujesz .Bonawenturę i beze mnie. Nie radam widywać ludzi. — Hm... — Pan Anatol przygryzł wąsa, po czym westchnął. — Jak chcesz. No cóż, niechże tak będzie. Ale, ale — ożywił się nagle. — Toć byłbym zapom- . niał ci powiedzieć! Otóż ten posłaniec nocował po ~ 254 ~ Swierszczów. Bawi tam Łysobok, może go mietasz ten co to otrzymał od ciebie rekuzę. dowiedziawszy się, dokąd posłaniec jedzie, przykazał nas pozdrowić, tobie zaś pada do stóp, ale i zapowiada odwiedziny. Tedy istotnie może lepiej, jeśli ostaniesz, by miał go kto ugościć... __ pan Łysobok? — Paulina rozszerzonymi oczami wpatrywała się przez chwilę w uśmiechniętą twarz rodzica. — A skądże on w Swierszczanach? — Ponoć to jacyś jego powinowaci. Przejeżdżał tymi stronami i zatrzymał się u nich, by nieco odetchnąć. Zapanowało chwilowe milczenie. Zaległą w jadalni ciszę zakłócał jedynie trzask palącego się w kominku ognia. Paulina siedziała z opuszczoną głową, wreszcie uniosła ją i spojrzała na ojca. Ten dostrzegł w jej oczach łzy, ale i determinację. ¦' -— Jadę z tobą, ojcze! Istotnie mogę ci być przydatna. Słusznie też mówisz, że Wojciech da sobie radę i bez nas. — Cieszy mnie, żeś zmieniła postanowienie, córeczko, ale co będzie z Gedeonem? Toć nie wypada, by po zapowiedzi odwiedzin nie zastał nikogo w domu. — Nic mnie to nie obchodzi! — Paulina zdecydowanym ruchem podrzuciła główkę. — Nie chcę go widzieć i on o tym wie. A skoro naprasza się, gościć go nie muszę. Niech wraca, skąd przybył. Nic tu po nim! Zaskoczyła pana Anatola gwałtowność rzuconych słów, nie spodziewał się bowiem aż takiej zawziętości. Westchnął więc tylko, bo jak żywa stanęła mu przed oczami zmarła małżonka, i rzekł pojednawczo: 255 — Nie do mnie on spieszy, nie do mnie... Ale skoro taka twoja woła, rób, jak ci serce dyktuje. Jego jednak słuchaj, córeczko, a nie gniewu, bo ten złym jest doradcą. Tylko ci tyle rzeknę. — Czynię tak, jak mi mój niewieści honor nakazuje! — zawołała z iskrami w oczach dziewczyna. — Niecnota to i oczajdusza! Znać go nie chcę! I nie wiadomo dlaczego panna Paulina rozpłakała się. W dwa dni potem, wziąwszy nieco sukien i podręcznych rzeczy na przewidziany dłuższy pobyt, siadła z ojcem do wasąga. Sań już nie można było używać, bo śnieg tylko miejscami leżał na polach, natomiast drogi stały się błotniste, grząskie, z wodą stojącą w koleinach i kałużach. Jechali początkowo wśród rozległej, pustej przestrzeni uprawnych pól, ale coraz bliższa stawała się granatowa wstęga lasu zamykającego ze wszech stron horyzont. Dzień był typowo wiosenny. Raz po raz nadlatywały chmury przysłaniając słońce, które ukazywało się na krótko, jakby przypominając o swoim istnieniu. Wasąg posuwał się wolno, bo błotnista droga nie pozwalała na szybką jazdę, ale pan Anatol miał nadzieję, że na szerszym trakcie wiodącym na Rawę będą mogli przyspieszyć. Jednak im bardziej przybliżał się las, tym częściej zaczynał się wiercić, raz i drugi zerknął na siedzącą obok niego córkę, a wreszcie spojrzał za siebie, na dwóch zbrojnych pachołków jadących za nimi. Ten widoczny niepokój ojca zwrócił uwagę Pauliny. — Ściągasz mi z kolan derkę, ojcze — upomniała go. — Dlaczego tak się kręcisz? — Kręcę się? — fuknął pan Anatol — Obzieram 256 się tylko na czeladź, czy oczajdusze nie ostali zbytnio Tatarów nie ma, o zbójcach takoż h tam wiedzą - mruknął pan Anatol. Siedział już bez ruchu, ale wyraźnie zafrasowany "węszcie dotarli do boru, który ciągnął się z tej strony wiele mil. Droga była tu jeszcze twarda, toteż funnan ponaglił konie i wasąg raźniej zadudnił po zamarzniętej ziemi. W miarę zagłębiania się w ciemną czeluść' boru Paulinę zaczął ogarniać coraz większy niepokój, ale nie mogła sobie uprzytomnić jego przyczyny. Nie wiedziała, czy powodem było zachowanie się ojca, który ciągle spozierał na boki, czy też wrażenie, jakie wywierały nieruchome, leśne olbrzymy, z obu stron drogi wyciągające ku sobie nagie gałęzie, jakby chciały w uścisku zgnieść pojazd przemykający pod nimi. Ale ciszę zalegającą wnętrze lasu zakłócał jedynie turkot kół ich wasągu i miarowe uderzenia końskich kopyt. Paulina nie odzywała się, niechętna rozmowie. Jednak panu Anatolowi to panujące między nimi milczenie zaczęło widać dokuczać, bo popatrzył raz i drugi na córkę, a wreszcie burknął: Cóż to, odebrało ci mowę, że słowa nie powiesz? > czym tu mówić? — Wzruszyła ramionami okrytymi ciepłą szubą. — Zbytek myśli nie sprzyja gadaniu. Żal ci, że nie ostałaś? Już za późno, jak przy-!e, tak i odjedzie. — Stary szlachcic spojrzał z ukosa na córkę siedzącą że schyloną główką. ~ 257 ~ Na te słowa poderwała ją do góry. — Też mi domysł! — prychnęła rozzłoszczona, bo istotnie właśnie rozważała, jakby wyglądało to ich spotkanie? O czym by rozmawiali i z jakim skutkiem? — Mnie, starego, nie zwiedziesz. — Pan Anatol uśmiechnął się. — Znać go niby nie chcesz, a całą zimę z myśli ci nie schodził. — Przestań, papo! — Tym razem okrzyk był tak gwałtowny, że pan Rański zamilkł nieco urażony. W tej właśnie chwili z leśnych ostępów nagle wyskoczyło kilku jeźdźców z pistoletami wymierzonymi w woźnicę. — Stój, bo ubiję! — rozległ się głos, od którego serce panny Pauliny zatrzepotało. Łysobok szarpnął koniem i zbliżył się do wasąga. — Wybacz waść, mości Rański, że zabieram ci córkę! Krzywdy nijakiej nie zazna, jeśli okaże rozsądek, tobie zaś takoż włos z głowy nie spadnie. Chyba żeś szalony i zechcesz stawiać opór. — Co za opór mogę stawiać, skoro pistolet mam przed nosem! •— zawołał pobladły na twarzy szlachcic. — Ale wobec tych tu ludzi i Boga protest przeciw takiemu gwałtowi zakładam! — Protestacji ci nie wzbraniam, jeno psu ona na budę! Panna Paulina mnie sądzona, a że sama sercu nieposłuszna, przeto ją przymuszę! Jazda! — krzyknął obracając się do przerażonego furmana. — Skręcaj w boczną drogę, rychło ją ujrzysz! — Ge~ deon porwał za wiszący mu u siodła batog i przeciągnął nim po końskich zadach. Wasąg gwałtownie szarpnięty poderwał się do biegu. Ludzie pana Łysoboka' rozbroili tymczasem obu 258 pachołków i wziąwszy ich między siebie ruszyli za l.-e pół stai dalej prowadziła w bok leśna ijąca się pomiędzy drzewami. Jechali mą dolTych kilka pacierzy, aż wreszcie ujrzeli polanę z gospodarskim obejściem otoczonym mocnym płotem Widać było. ponad nim dach karocy i końskie łby zaprzęgu. Wjechali za ogrodzenie. Pojazd Ranskich zatrzymał się w pobliżu karety. Na jej koźle siedział woźnica z uzbrojonym pachołkiem u boku. Bat i lejce trzymał w ręku, gotów do drogi. Łysobok zsiadł z konia i podszedł do wasąga. __ Waćpan wraz ze swymi ludźmi zostanie tu przez dwa dni. Tyle czasu mi starczy, by pościg okazał się daremny. Przykażę moim pachołkom, których ostawię na straży, aby okazywali waćpanu należny szacunek, a potem dla bezpieczeństwa podprowadzili do Leszczyn. — A moja córka? A Paulina? Zastanów się waść, co czynisz? Czyż zbójeckim sposobem chcesz zdobyć jej serce? Byliśmy w przyjaźni, mości Gedeonie, w imię tego proszę, poniechaj zamiaru, a puścimy rzecz w niepamięć! Stary szlachcic mówił z przejęciem, widać mocno wystraszony rzeczywistością, gdyż czyn zwykł mieć groźniejsze oblicze niźli wszelkie o nim słowa. Pan Gedeon ściągnął brwi. - Próżne waści gadanie! Wszelkie prośby niczego nie zmienią, bo nie żyć mi bez niej! — leż... pan Anatol zająknął się już przestraszony na dobre. - Mówiłeś przecie d estymie, iasz dla niej. Więc myślę, że zadbasz, by nie ludzkiego szacunku. 259 Pojadę/ > zbójul Nigdzie Ze mu Uni 260 przy , h karety pachołek szybko je otworzył drzwiczkacn ____amn„ialme została wtrącona do ^em wtrącona do a Gedeon zaś obrócił się ku swemu pocz- towemu. __ Rzeczy z wasąga zabrane? _ Zabrane, wasza wielmożność. - Tedy w drogę.' Gęgacz, wiesz, co masz czynie. Zasię pospieszaj za mną. Wskoczył do karocy, po czym wychyliwszy jeszcze głowę krzyknął ku woźnicy: — Ruszaj, a żywo! Koni nie żałować! Trzasnął bat i pojazd w otoczeniu zbrojnego orszaku poderwał się z miejsca. W obejściu pozostał pan Anatol ze swoim wasągiem i ludźmi, których miał rzekomo pilnować pocztowy rycerza, zwany Gęga-czem. Szlachcic zagadnął go, śledząc wzrokiem znikający pomiędzy drzewami pojazd: — Niebezpieczną podjąłem imprezę... — westchnął. — Ale bez tego, jak znam Paulinę, sama sobie uczyniłaby krzywdę na całe życie. — Możecie, wasza wielmożność, być spokojni. Mój pan człek honorowy, jeno aby mu się zbytnio nie sprzeciwiać, bo wtedy... — Maciek pokręcił głową, nie chcąc widać niepokoić ojca dziewczyny. Zmienił temat, dorzucając: — Wysiadajcie, wielmożny panie, przekąsimy co nieco u tego bartnika i będziemy wracać. Do Leszczyn macie niedaleko, a ja postaram się dogonić swoich. W karocy natomiast panowało milczenie. Paulina wciśnięta w sam róg pojazdu siedziała z zaciśnięci ustami i z błyskiem tłumionej pasji w oczach oa czasu do czasu zerkała na swego oprawcę. Ge-aeon zas zdawał się tego nie widzieć, bo z odwróconą 8 ą sP°g]3dał przez okno i coś sobie pod nosem 261 pogwizdywał. Wreszcie nie wytrzymała i dała wyraz swemu oburzeniu: — Waść zapewne chowany w stajni, skoro przy niewieście gwizdaniem czas sobie skracasz! — A czymże go mam skracać, skoro waćpanna milczysz jak zaklęta? — Waść dufny w siebie i nosa drzesz, boś słabą niewiastę z rąk starca wyrwał. Iście rycerski to czyn... — Bóg widzi moje serce, to i przebaczy. Nicze-gom zresztą nie uczynił przeciw obyczajowi przodków. Waćpanny mać, świeć Panie nad jej duszą, takoż rodzic porwał, gdyż jak i ja widział, że tylko przez niewieścią zawziętość opór stawia. — To waść sądzisz, żem przeciw afektowi ode-gnała go od siebie? A nie dlatego, żeś mi wstrętny, że patrzeć na ciebie nie mogę, że... że... — Tu Paulinie zabrakło odpowiednich słów, więc zająknąwszy się zaczęła po prostu płakać, ale rycerz wiedział, że nie był to płacz żalu, lecz bezsilnej złości. Uśmiechnął się więc pod wąsem i rzekł kpiąco: — Płaczże sobie, niebożę, płacz. Może łzy przemyją ci oczy i dojrzysz nieco więcej niżeli dotąd... — Poczytuję sobie za ujmę nie tylko z waćpanem mówić, ale nawet go słuchać! — wybuchnęła dziewczyna. — Me ja przecież domagałem się rozmowy. Sko-roś waćpanna nieciekawa, co mówię, nie trzeba było dopominać się o nią. Na te słowa panna Paulina nie znalazła odpowiedzi, więc tylko wzruszyła pogardliwie ramionami i ostentacyjnie obróciła się ku swojemu oknu. Jechali dalej w milczeniu. Droga nadal była twarda, konie krwi gorącej, toteż kareta jechała szybko, 262 a ¦ r kołami i kolebiąc się na pasach. Pędziło za ZTerech hajduków. Cały poczet gnał z grzmotem , las, który echem wtórował tej go- AEnęła dobra godzina, gdy milczenie tym razem prZerwał Łysobok. Odezwał się nie patrząc na dziewczynę: _ — Choć słuchać mnie nie chcesz, radzę jednak dobrze baczyć, co powiem, i rzecz spokojnie i bez złości rozważyć. Ponieważ Paulina ostentacyjnie milczała, ryceriz ciągnął dalej: __Porwałem cię, bom się w tobie tak rozmiłował, że wypowiedzieć trudno, a wyczułem, że jesteś mi przychylna. Wszelako serca do głosu nie chcesz dopuścić. Przy moim boku owa skłonność łatwiej powinna wziąć górę nad humorami waćpanny. Ale nie taję, że takie porwanie, nie uświęcone przed Bogiem sakramentem małżeńskim, wielką szkodę na niewieścim honorze czyni. Pan Gedeon przerwał w nadziei, że może jego towarzyszka zabierze głos, ale ponieważ nadal się nie odzywała, przeto wznowił swoją przemowę: Jeśli nie staniemy we Lwowie, za dwa dni będziemy w Łysobokach. A zatrzymać się proponuję waćpannie dla dokonania ślubnego obrządku. Ale pod warunkiem, że mi przysięgniesz nijakiego podstępu przeciw mnie nie użyć i przed ołtarzem stanąć. Wówczas moglibyśmy zostać w mieście, by ceremonią przygotować i bliskich sprosić. Mam rodzinę owie, która przyjmie cię z otwartymi ramio- S°Pleką °t0CZy d°PÓki P° Ślubie P°d moją nie - Ani myślę cośkolwiek przyrzekać, a tym bar- 263 dziej stawać przed ołtarzem! Na to waść nie licz! — wybuchnęła gwałtownie dziewczyna. — Co zatem zamierzasz? Czy pomyślałaś, w jakim położeniu się postawisz przybywszy do Łysoboków? Co powie, a jeśli nie powie, to pomyśli cała dworska służba? Wolisz nałożnicą mi ostać? — ostatnie pytanie Łysobok szucił już z gniewem. — Waść... Waść nie ośmielisz się! — krzyknęła nieomal ze zgrozą Paulina. — Nie po tom cię porywał, by u stóp twoich leżąc tylko podziwiał krasę waćpanny! Zresztą, nawet gdybym cię i'poniechał, kto uwierzy, że łoża ze mną nie dzielisz? Toteż masz tylko dwie drogi: albo zgodzić się na ślub i owo święte „tak", albo z własnej woli wystawić się na ludzkie języki, ku hańbie swojej i rodzica. — Może Bóg litościwy zmiękczy serce waćpana i odeślesz mnie do domu! Poniechaj mnie i daj wrócić do Leszczyn. O to cię błagam, o to z serca proszę. Paulina przy tych słowach odwróciła mokrą od łez twarzyczkę do Gedeona, ze wzrokiem już nie gniewnym, lecz pełnym niepewności i oczekiwania. Na ten widok rycerz zmarszczył brwi i zanim odpowiedział, westchnął ciężko. — Tegom się spodziewał... — rzekł na wpół do siebie. — I tegom się bał najwięcej... Twego błagania i tych twoich ślepków, kiedy wypełnią się łzami. Ale droga moja, ukochana ponad wszystko, nie zdołam tego uczynić, bo za bardzo cię miłuję i przeciw temu miłowaniu nic nie uczynię! Nie po to zdobyłem się na ten czyn, by teraz zawracać w pół drogi. Nie zechcesz mnie, jako małżonka odtrącisz, mimo to moją być musisz i będziesz. Niech się stanie, co 264 • ctflć gotowym własnym zbawieniem za ciebie ma się sidi*, s"'" j _ zapłacić, ale ostaniesz przy mnie! W miarę rzucanych słów ich ton stawał się coraz gwałtowniejszy, a w ostatnich zabrzmiała taka rozpacz i determinacja, że Paulina ogarnięta przerażeniem ledwie zdołała wyszeptać: — Nie poniechasz... Nie okażesz litości i opamiętania. Boże, miej mnie zatem w swojej opiece... __ Nie okażę, Paulino. — Gedeon opanował się już i znów mówił spokojnie: — Bom grzeszny człek i słaby wobec tego ognia, co górze mi w piersiach. Zastanów się więc nad tym, com ci rzekł, i rozważ wszystko dokładnie. Masz czas do wieczora, bo o tej porze będziemy pod Lwowem. Jeśli będę miał twoje słowo, w którego rzetelność wierzę, zatrzymamy się tam, wyślę gońca po rodzica i w krótkim terminie zrobimy wesele, byś przybyła do Łysobok jako ich pani. Jeśli odmówisz, zrobię wszystko, aby cię osłonić, ale co postanowiłem, zostanie spełnione. Masz dość czasu, by rzecz całą przemyśleć. Liczę jednak na twój rozsądek, a takoż, mimo wszystko, i na głos twego serca. Krótko po południu zatrzymali się na godzinny postój. Zjechali znów z traktu w boczną drogę i skryci za drzewami rozłożyli się na odpoczynek. Paulina nadal milczała, a nawet odmówiła posiłku, mimo że towarzysz zabiegał o jej wygody niczym niańka. ^ Przyjmowała te objawy troskliwości obojętnie, jakby ich nie dostrzegając, co jednak zdawało się zupełnie go nie zrażać. Zaledwie ruszyli w dalszą drogę, dopędził ich Tr°- Schylił się z konia zaglądając do karety, ™y dla okazania swojej obecności. Łysobok takoż 265 I o nic go nie pytał, skinąwszy tylko głową na znak, że go widział. Ta obecność zaufanego sługi i brak jakichkolwiek wyjaśnień z jego strony mocno zaniepokoiły pannę Paulinę. Zastanawiała się, co też mogło takiego zajść, że pto poniechali dozoru nad ojcem? Może udało mu się zbiec? Może doczeka się zatem rychłej pogoni? Ale gdyby uciekł, pachołek podniósłby przecież alarm? W tej chwili straszne podejrzenie zaparło dziewczynie dech w piersiach. A jeśli te wszystkie Gede-onowe słowa o ślubie i sprowadzeniu ojca to łgarstwo? Może rodzica ubito? Może taki właśnie rozkaz otrzymał Maciek przed rozstaniem, a teraz swoim przybyciem tylko oznajmił, że wypełnił polecenie? Obróciła więc pobladłą twarzyczkę do swego groźnego stróża i spytała drżącym z przejęcia głosem: — Co z ojcem? Przecież wasz pocztowy powrócił, a jak słyszałam, miał przy nim pozostać przez dwa dni? Gedeon nie dał się tym pytaniem zaskoczyć. Przechylił się ku dziewczynie i odpowiedział ze swobodą: — Jego powrót oznacza, że wasz rodzic dał parol na poniechanie pościgu. W takim razie przykazałem, aby puszczono go wolno i zezwolono wracać do Leszczyn. — O mój Boże! — wykrzyknęła tylko zgnębiona ostatecznie dziewczyna. Zrodzona obawa wprawdzie zgasła, ale i nadzieja także, więc poczuła rozgoryczenie i zawód, że nawet rodzony ojciec odstąpił ją w takiej potrzebie. A wiedziała, że w żadnym razie raz danego słowa nie złamie. Po chwili zrozumiała jednak, że inaczej i tak nic by nie wskórał. Trzymany pod strażą nie mógł nawet marzyć o ratunku 266 niej przeto wolał już dać parol i pozbyć się dozoru 'Zrozumiawszy to panna Paulina znów 'estchnęła w poczuciu własnej bezsilności i powróciła do swoich ponurych rozważań. " Pomiędzy drzewami, wcześniej niż na otwartej przestrzeni, zaczęło ciemnieć. Wreszcie wynurzyli się z lasu i znów znaleźli wśród pól i pastwisk, więc w karecie mrok nie był tak gęsty, tym bardziej że żółta szklista łuna zachodzącego słońca, błyszcząca pod nawisłym pasmem rozwleczonych chmur, rzucała jeszcze nieco światła do wnętrza pojazdu. Minęli nie zwalniając Żółkiew, a kiedy znów byli ha trakcie prowadzącym teraz prosto jak strzelił na Lwów, Łysobok odezwał się: — Pora odpowiedzieć, waćpanno, bo ostało nam już niewiele drogi. Jeśli dasz zgodę, zatrzymamy się w mieście, jeśli nie, staniemy na nocleg w Brzu-chowicach, zaczym w dwa dni powinniśmy być w Łysobokach. Dziewczyna jakiś czas milczała, co natchnęło Ły-soboka dobrą myślą, gdyż odmowa powinna była paść od razu. Toteż bez zdziwienia przyjął rzucone pytanie: — Kogo waść masz we Lwowie? — Siostrę matki, z domu Hłaskównę. Jest za podkomorzym Kalinowskim, który teraz przy królu. Przebywa z nią i druga ciotka, Ludwika, stara panna. Rade nas powitają, a ciotka Ludwika weźmie =ię pod opiekę. Zacności to osoba, o złotym sercu, Jez tuszę, że tak jak ja wstrętna ci nie będzie... — zakończył Gedeon z przekąsem. Zatem słuchaj waćpan, com postanowiła. Pod ¦zymusem i innego wyboru nie mając, muszę ulec JeJ woli. Aby zatem czci na despekt nie narazić, 267 stanę z tobą na ślubnym kobiercu, ale to wiedz, że przysięgnę ci, co należy niewieście, wyłączając w myśli posłuszeństwo i uległość małżeńską. Ty zaś dasz mi wprzódy słowo, że tych praw dochodzić nie będziesz. Gedeon poczuł i ulgę, i radość ogromną. Schylił się i chwyciwszy rękę panny, wpił się w nią ustami. Pocałunki te, dostatecznie gorące, nie pozostały bez skutku. Panna Paulina poczuła w pewnej chwili obezwładniający dreszcz, więc wyszarpnęła dłoń i uchyliła się w kąt karety. Rycerz zaś wykrzyknął: — Rankiem do rodzica gońca posyłam, a o resztę nie frasuję się! Da Bóg, to może i całej przysięgi dotrzymasz! '' — Na to waść nie licz! — ofuknęła go znów ogarnięta gniewem, bo przyszły małżonek miał wyjątkowy talent, aby go w niej wzbudzać. Mimo że przyjechali do Łysoboków już wieczorem,, czeladź gremialnie witała ich chlebem i solą. Zerkano przy tym ciekawie na młodą małżonkę, by ocenić, jaka też będzie ta pani, która wkrótce zaprowadzi swoje kobiece rządy w domu dotąd opanowanym przez mężczyzn, jako że starej ochmistrzyni, otyłej ponad miarę pani Apolonii, za niewiastę nie uważano. Zresztą i wygląd nie skłaniał ku temu, gdyż nad górną wargą sypał się jej ciemny meszek zarostu, a głos miała gruby niczym trunkowy chłop. Oczekiwana z ciekawością, ale i niepokojem zwłaszcza przez panią Apolonię, młoda pani nie potwierdziła jednak obaw, gdyż jej wyraźne zażenowanie pozwalało przypuszczać, że uda się utrzymać w ręku dotychczasowe rządy. 268 państwo po przybyciu ogarnęli się jako tako, przy jako pierwsza poszła na pokoje małżonka, bo an zajęty był w tym czasie wysłuchiwaniem sprawozdania swojego zarządcy i poszedł się przebrać dopiero po powrocie żony. Potem już wspólnie zasiedli do wieczerzy, mało co jednak — jak zauważyła pani Apolonia, dająca baczenie na stół — rozmawiali ze sobą, zapewne zmożeni długą i uciążliwą podróżą. Po wieczerzy pani poszła przygotowywać się do snu, a jej małżonek skierował ku stajniom, widać ciekaw stadniny. Te obserwacje bacznej na wszystko służby nie uszły uwagi Łysoboka, który zdawał sobie sprawę, że przynajmniej w pierwszym okresie śledzić ich będą dziesiątki par oczu. Kiedy więc wrócił do domu, od razu przeszedł do małżeńskiej sypialni, by zachować należne sytuacji pozory. Po drodze już bowiem przyobiecał żonie, że respektując układ, nocować będzie w przyległym do ich małżeńskiej komnaty gabinecie, ona zaś, jeśli wola, może zasuwać skobel u drzwi. Teraz jednak zastawszy ją w peniuarze zdobnym różnymi falbankami, zakładkami i wstążkami z desperacji przygryzł wąsa, bo istotnie śliczny miał przed sobą obrazek, ale opanował się i rzucił obojętnie: - Biorę swą pościel, ale lepiej, abyś skobla nie zasuwała... - Cóż to nowego?! — wykrzyknęła Paulina gwałtownie obracając się ku niemu. Nie mam żadnych ukrytych zamiarów, bo słowo to słowo. Tyś swego dotrzymała, to i ja swemu zę. Alem zwyczajny wstawać wcześnie, więc 269 jeśli któraś ze służebnych tu zajrzy i dostrzeże posłanie w gabinecie, cała rzecz się wyda. Paulina przez chwilę zastanawiała się, po czym uznawszy widać ważkość argumentu oświadczyła krótko: — Dobrze, niech zostaną otwarte... — Zaraz jednak dodała: — Ale jeśli szykujesz podstęp, wiedz, że krzyku narobię i większego wstydu waści przysporzę niż owo posłanie w gabinecie. — Zgoda, moja ty łagodna ptaszynko, zgoda? Narobisz, ile dusza zapragnie. Tylko z kogo bardziej będą się śmiali, dopiero obaczysz. Gedeon ruszył do przyległego pokoju. Tam na niskiej tureckiej otomanie zaczął układać pościel. — Waćpan zbytnio pewny swojej męskiej przewagi! Nikt ze słabej niewiasty śmiać się nie będzie,, ino z męża, który siłą swoich praw musi dochodzić? Rycerz nie obyty jeszcze z niewieścią przekorą żachnął się i byłby zaklął zgoła nieprzystojnie, gdyby nie względy należne małżonce. Znów więc powściągnął gniew wyładowując go na poduszce, którą zdzielił uderzeniem pięści. — Wyrzecz się nadziei, że będę ich dochodził! Na to waćpani nie licz! — zawołał przez otwarte drzwi. Na te słowa z kolei Paulina wstaąsnęło tak wielkie oburzenie, że nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Zresztą co można było odpowiedzieć na tak krzywdzące pomówienie? Trzasnęła więc tylko drzwiami, które z hukiem uderzyły o futrynę. Gedeon nasłuchiwał przez chwilę, czy nie usłyszy również i szczęku zasuwanego rygla, ale nic już nie mąciło ciszy, która zapanowała w obydwu komnatach. -, Rozdział się wreszcie wciąż uśmiechając pod wąsem, naciągnął kołdrę na głowę i wkrótce już spał. 270 • ł Paulina zasnąć nie mogła. Najpierw nie Natomiaflz^rujyć Qka QWa bezczeina odpowiedź, lła owtarzana w myślach wciąż na nowo wzbu- kt°f P„niPW potem zaś natłok różnych refleksji dzała gnie w, r L Torzytomniła sobie, że wyrażając zgodę na mał-- t o nie przewidziała wielu problemów związa-i^ch^ź ich wzajemnym współżyciem. Nie przyszło tej na myśl, że sytuacja zmusi ją do różnych żenujących konfidencji, jak na przykład konieczność zajmowania wspólnej sypialni. Bo cóż z tego, że łoża z mężem nie dzieli? Siłą rzeczy będzie ją widział śpiącą, w negliżu, zastanie przy ubieraniu, na pewno nie zaniecha obserwować, a może zgoła podglądać, zwłaszcza wówczas kiedy męskie oko nie powinno na dziewczynie spoczywać. To zaś, czuła dobrze, z czasem osłabi jej czujność, co nie omieszka wykorzystać ów niecny człek. Tu biedna Paulina bezradnie westchnęła i wreszcie zapadła w sen. Najbliższe dni niczego jednak między nimi nie zmieniły. Pan małżonek gdzie mógł, okazywał jej swe względy; kiedy byli sami, robił to z atencją i jak się zdawało, szczerze. Ale przy ludziach akcentował je, podkreślał, a nawet i pozwalał sobie na różne poufałości, ucałowania, uściski i prawienie duse-•ow. To zaś za każdym razem wywoływało u niej bunt, tym bardziej gwałtowniejszy, że robił to wszystko z uśmiechem na ustach, którego drwinę rozumiała ona jedna, i w warunkach, kiedy należycie reagować nie mogła. zień po przyjeździe zaszło zdarzenie, które dziło te obawy. Uznała, że czas już zająć się " kobiecego gospodarstwa. Wstała przeto tego N 271 dnia wcześnie. Małżonka już nie było, więc nucąc sobie jakąś piosenkę udała się do łaziebnej komory, gdzie pokojówka właśnie przygotowywała jej kąpiel. Odprawiła dziewczynę, a potem weszła do balii. Po umyciu podniosła się i sięgnąwszy po ręcznik zarzuciła go sobie na plecy. Raptem drzwi otworzyły się i na progu ukazał się pan małżonek. Zaskoczenie było obopólne i to tak wielkie, że stali naprzeciw siebie w milczeniu. On z na wpół otwartymi ustami, a Paulina tak, jak ją ukształtował Stwórca. Nie wycofał się jednak, a ona odrętwiała z zawstydzenia, w popłochu myśli odbierających możność powzięcia jakiejkolwiek decyzji, nie była zdolna się ruszyć. Natomiast — co już było najstraszniejsze — dostrzegła, jak spojrzenie intruza ogarnia jej postać i to z oburzającym zachwytem. Dopiero pod wpływem tego oburzenia nieco oprzytomniała, szarpnęła za. ręcznik i zasłaniając się nim, z dziecinnym piskiem kucnęła w balii. Nie była aż tak nieświadoma, aby nie zrozumieć owego ognia, którym zabłysły mu źrenice, kiedy już coiał się za próg. — Przepraszam waćpanią — bąknął z zażenowaniem. — Szedłem cicho, bom myślał, że jeszcze śpisz... Obrócił się gwałtownie i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Paulina zaś do wody roszącej jeszcze jej policzki dodała łzy wstydu i bezsilnej złości. Nie mając odwagi, by po tym, co się zdarzyło, stanąć z nim oko w oko, zrezygnowała ze śniadania. Odziawszy się przywołała panią Apolonię i udała się z nią w gospodarski obchód. 272 Jak się dowiedziała, całą- oborę miał w pachcie 2vd Berko z Wojniłowa, który mieszkał i warzył sery na miejscu. Potem przeszła do chlewów, gdzie obejrzała maciory i tuczniki, rozpytując o ich karmienie, a wreszcie kazała pokazać i kurnik, przed którym szurając po ziemi skrzydłami kroczyły napuszone indory strzegąc swoich haremów. __ Wiele niosek macie pod dachem? — spytała w pewnej chwili ochmistrzynię kroczącą przy jej boku. — Będzie z sześćdziesiąt... — bąknęła obrzucając Paulinę czujnym spojrzeniem. __ Nie wiecie dokładnie? — zdziwiła się dziewczyna. — Kto by tam wiedział... — wzruszyła ramionami, jak się wydało Paulinie, z pewnym zniecierpliwieniem. Nie dopytywała się więc dalej, tym bardziej że pani Apolonia raptem dorzuciła: — Nie licząc owej czarnej kwoki, có po nocy w pałacu gdacze... — Czarna kwoka? O czym aśćka mówisz? — Paulina ze zdumieniem spojrzała w tłustą twarz kobiety. — To małżonek nie mówił? Zdarza się, że słychać, jak gdacze w owej komnacie narożnej wieży, obok pańskiej sypialni. — Słyszeliście sami? — Pewnie, żem słyszała! A i pan takoż! I nie tylko ją słychać! Pacholikowi, co polazł na wieżę, na schodach spod nóg wyfrunęła i to w biały dzień! | i pan Adamowicz, nasz zarządca, też ją widział. Nic o tym nie słyszałam... — szepnęła wystra- Mąż zapewne zapomniał mi powiedzieć. aczeJ nie chciał wielmożnej pani straszyć — ecydowała pani Apolonia, po czym obie skiero- ia. 18 — Koło fortuny 273 wały się ku domowi. Rozmowa ta jednak pozostała w pamięci Pauliny nie tylko z powodu owej czarnej kwoki. Mimo strachu, wstydu i całej masy innych wewnętrznych oporów nie mogła uniknąć spotkania z mężem w czasie obiadu. I choć usiłowała zachować przynajmniej pozory obojętności, przecież kiedy zetknęła się wzrokiem z jego rozbawionym spojrzeniem, gwałtowny, nie do opanowania rumieniec oblał jej twarz. Była wściekła na siebie za ten objaw niewieściej słabości, a także i na tego nienawistnego człeka. Ale owa złość przywróciła jej równowagę i pozwoliła powitać go z demonstracyjną oziębłością. Opanowanym już głosem prowadziła dalszą rozmowę, w której, ku swojej uldze, a nawet mimowolnej wdzięczności, nie usłyszała ze strony małżonka najmniejszej aluzji dotyczącej porannego zdarzenia. Pod koniec posiłku, nie mogąc opanować ciekawości, spytała: — Czy to prawda, com usłyszała dziś od Apolonii o owej czarnej kurze, która pojawia się w komnacie wieżowej? Gedeon parsknął śmiechem. — Że o niej gadają, to prawda. Ale czy owo gadanie jest prawdą, w to wątpię. Jam jej nie widział ani nie słyszał. — Rzeczywiście? — zdziwiła się. — Apolonia mówiła, że waść... słyszałeś ją takoż, a nawet i widziałeś! — To stara pleciuga! Kłaki babie ze łba wyrwę! — Nie złość się, tylko powiedz, spotkałeś ową zjawę? — Widzę, że istotnie napędziła ci strachu. — Znów się roześmiał. 274 Paulina spojrzała na męża i wydało się jej, że uśmtech ten nie był zupełnie szczery, więc powie- Jze chcesz mnie tylko uspokoić. Przecież są tacy, co zetknęli się z ową istotą 1 Fantazyje to i ludzkie bzdury! - zawołał Ge-deon już poruszony na dobre. Chciał nadal zapewniać poruszoną małżonkę o śmieszności jej obaw, kiedy raptem pewna myśl kazała mu przerwać rozmowę na ten temat. Zakończył więc ją paru zdawkowymi słowami i zaczął mówić o czym innym. W kilka dni potem Łysoboki miały nieoczekiwaną wizytę. Oto zjechali do dworu niejacy Pokrzywniccy z trojgiem dzieci i całym dobytkiem. Prowadzili aż spod Tyśmienicy tabor i stado koni w ucieczce przed Turkami, którzy już ponoć przekroczyli Dniestr i zaczęli postępować ku północy, zagrażając tamtejszym okolicom. Byli to jacyś krewni pana Gedeona, toteż zatrzymali się u niego na dwudniowy odpoczynek, zanim ruszyli dalej pod Lwów, gdzie mieli zamiar przeczekać tegoroczną nawałnicę. Zaroiło się więc we dworze, dom wypełniły dziecięce okrzyki, ale czoło rycerza zmarszczyła troska, gdyż zdał sobie sprawę, że dni jego pobytu w domowych pieleszach mają się ku końcowi i trzeba będzie ciągnąć pod wojenne znaki. Markotno zrobiło się na tę myśl, zwłaszcza że isiał odjeżdżać bez spełnienia najgorętszych prag-' serca, którym zawładnęła teraz miłość tym silniejsza, że nie zaspokojona. dro^krÓtkim P°bycie uciekinierzy ruszyli w dalszą utn^ \Pam Pokrzywnicka żegnając Paulinę przy w dłonTalk°laSy ucałow^ ją i jeszcze trzymając Oniach JeJ ręce rzuciła wesoło: dłonTal Oniach 275 — A wam, drodzy, życzę, aby pod tym dachem rychło zakwiliło dzieciątko, a za nim i następne! Bo znak to błogosławieństwa Bożego, a i wasza piękna siedziba musi mieć dziedziców! Twarz Pauliny pokrył rumieniec, na co pan Po-krzywnicki podkręcił z uśmiechem wąsa i spojrzał porozumiewawczo na pana Gedeona. Ten zaś nie przepuścił takiej okazji. Objął ramiona małżonki i zawołał: — Postaramy się, mościa dobrodziejko, postaramy się, aby ułatwić owo błogosławieństwo niebieskim mocom! Prawda, Paulinko? — Zamilcz waść! — rzuciła przez zaciśnięte zęby, poruszona słowami Pokrzywnickiej, którą polubiła, ale zła jak osa na męża. Toteż kiedy już ostatnie wozy zniknęły za bramą i weszli do domu, zmierzyła srogim spojrzeniem zadowolonego z siebie małżonka i parsknęła gniewnie: — Mógłbyś waszmość bardziej powściągnąć język! Niemiłe mi takie słowa i nie życzę sobie ich słuchać. A do tego jeszcze przy obcych! — Jeśli wola, mogę ci je teraz powtórzyć — odparł beztrosko rycerz. — Czyż niemiła ci myśl, jakby to było pięknie, gdyby istotnie Bóg dał nam dzieciaka? — Potem dorzucił już zgoła przewrotnie: — Czy nie pragnęłabyś zostać mateczką? — Waćpan to prawdziwy potwór! Jak śmiesz tak do mnie mówić? — Właśnie dlatego mówię, abyś wreszcie przyszła do opamiętania! — Teraz i on dał wyraz miotającym nim uczuciom. — Czyż mam przy tobie zeschnąć jak badyl z tego miłowania? Czyż tak jestem ci niemiły? Nie wierzę w to i nigdy wiary nie dam. Przecież były dni, kiedy łaskawie na mnie patrzyłaś. Przy- 276 mnij sobie Warszawę! Czyż więc ów afekt raptem WpSautoa jakiś czas patrzyła w twarz męża, na którei widać było wyraźnie cierpienie i ból zawodu, ootem odwróciła głowę i minąwszy go bez słowa wyszła z pokoju. Gedeon spoglądał chwilę w ślad za nią wreszcie osunął się na krzesło kryjąc twarz w dłoniach z desperacji po nowej porażce. Może by ta desperacja nie była tak wielka, gdyby wiedział, że małżonka wróciwszy do pokoju upadła na łoże i ukrywszy twarz w poduszce wybuchnęła płaczem. Chwycił ją bowiem za serce wielki żal i poczucie bezsilności, że nie umie uwolnić się z pęt, które sama sobie tak nieopatrznie narzuciła. W ciągu następnych dni zajęła się na dobre gospodarstwem dozorując pracę żeńskiej służby. To pozwoliło jej na czynienie różnych obserwacji i spostrzeżeń. Potem odbyła na osobności parę rozmów, w których wyniku powzięła decyzję, od razu wprowadzając ją w czyn. Skutkiem tego pani Apolonia otrzymała polecenie przekazania wszystkich posiadanych kluczy; Równało się to degradacji do roli zwykłej służebnej. — Dziesięć roków tu przesłużyłam! — krzyczała nieomal niewiasta, kiedy padł ów rozkaz, a prośby i molestowania nie odniosły skutku. — A wielmożna pani precz mnie przegania?! I o co?! O owe parę Jajeczek, com je dzieciakom siostry do Wojniłowa podesłała?! Nie chodzi o parę jajek. Nie ma w ogóle za nie wpływów od długiego czasu - oświadczyła spokoj- * . , .^ ma- "~ Gdzie podziały się te pieniądze? ^jajkami jechały i szynki> , miód> , kręgi wosku_ tyIk0 ludzie tak na mnie gadają, a wiel- 277 można pani jak psa wygania za moją wierność, za te łata służby, za stracone zdrowie?.' , — Jakoś po aśćce tej straty nie widać — odparła z sarkazmem Paulina. — A za ową wierną służbę zapłata chyba nie była najgorsza, tyle że bez pana wiedzy. — Tedy pójdę do niego. Zobaczymy, czy niesprawiedliwości nie naprawi.' — Już w złości zawołała kobieta. — On lepiej wie, com warta.' — Proszę iść, bo ze mną rozmowa skończona — oświadczyła zimno Paulina. Na dnie serca poczuła jednak niepokój, jak zachowa się małżonek? Czy utrzyma decyzję, którą powzięła na własną rękę, bez uprzedniego uzgodnienia? Toteż była mu wdzięczna, kiedy wkrótce dowiedziała się, że od razu, nie pytając żonę o przyczyny tego polecenia, kazał zaprzęgać konie i odwieźć oburzoną kobietę do Wojniłowa, skąd pochodziła. Poruszyła tę sprawę przy wieczerzy wyliczając grzechy nieuczciwej klucznicy. Gedeon spojrzał na nią z uznaniem i rzucił beztrosko: — Wiedziałem, żeś pochopnie takiego rozkazu nie wydała. Kazałem jej zabierać się z Łysoboków, bo już zawsze czułaby do ciebie nienawiść. — Dziękuję, żeś mi zaufał. — Po raz pierwszy usłyszał Gedeon w głosie żony cieplejszy ton. Wolałby jednak, aby stało się to z innej przyczyny. Po wieczerzy rozmawiali jeszcze o sprawach gospodarskich, aż w pewnej chwili pan Gedeon wyznał małżonce: — Mówię tak dokładnie o wszystkim, abyś wiedziała, jak sobie w przyszłości poczynać, gdyby mnie nie stało, bo na wojnie różnie bywa. — Idziesz w pole? — przerwała mężowi z mimo- 278 V w0Inym przestrachem, z którego nawet nie zdała sobie sprawy. __pora ruszać, niechawszy małżeńskich słodkości. Poganie nadciągają i na pewno moja chorągiew już się po zimie uformowała. Obrócę na Jaworów, bo ponoć tam przebywa król jegomość, to i swego rotmistrza osiągnę. __ Kiedy... Kiedy chcesz jechać? — Paulina nie mogła opanować drżenia głosu. __ Tydzień mi jeszcze zejdzie, zanim będę gotów do wymarszu. Konie trzeba przegnać, zapasy przygotować, a ciebie także chcę zabrać. . * — Mnie? — zdziwiła się. — No pewnie! Będę spokojniejszy, jak osiądziesz u Hłasków, bo tu może łatwo Turek albo co gorsza tatarski zagon dotrzeć. Mówiąc to, nie wiedział, jak słuszne były jego obawy, bo w dwa tygodnie po ich odjeździe tatarski czambuł do cna spalił Wojniłów. O Łysoboki otarł się wprawdzie też jakiś oddział, ale dzielny Adamo-wicz, były setnik zaporoskich Kozaków, odegnał go ogniem śmigownic, których trzy stały na wałach obronnych. Tymczasem jednak rozmowa się urwała. Paulina wyszła, by wydać służbie ostatnie dyspozycje, on zaś samotnie i w zamyśleniu pozostał przy kubku miodu. A miał o czym pomyśleć, bo nie wiadomo było, jak wszystko się ułoży. Nie była pewna, czy już zasnęła, czy też owe dźwięki dotarły do niej skroś pierwsze zamroczenie przedsenne. Rozważała fo leżąc w ciszy komnaty, otoczona czernią oblepiającą wszystko niczym za- 279 wiesista smoła. Jedynie widocznym punktem było nikłe światełko oliwnej lampki palącej się ledwie widocznym płomykiem przed obrazkiem Najświętszej Panny. Cisza takoż nie była w pełni ciszą, bo zdawało się Paulinie, że ma ona własną mowę, własny wyraz, którym jest nieustanny bezdźwięczny szum. Ale być może słyszała tylko pulsowanie własnej, spiesznie krążącej krwi, poganianej nagle zrodzonym strachem. Leżała bez ruchu, pogrążona w owej szumiącej ciszy. I wtedy nagle — była pewna, że to już nie pierwszy raz — doszedł ją ów dźwięk. Teraz wyraźny i uświadomiony. Łopotanie silnych skrzydeł jakiegoś ptaka. Przypomniała sobie, że tak łopocą skrzydłami kury, kiedy wzlatują na grzędę. Dźwięk ten powtórzył się raz, potem drugi. Dochodził gdzieś zza ściany, jakby ponad jej głową. A więc nie myliła się. Wiedziała teraz już na pewno, co wyrwało ją z pierwszego sennego zamroczenia. Wyciągnęła drżącą dłoń i wyszukała w ciemnościach lichtarz. Pochyliła go nad płomieniem lampki i po chwili żółte, chybotliwe światło świecy nieco rozproszyło mrok sypialni. W tej chwili owe hałasy powtórzyły się i to jakby bliżej, tuż po drugiej stronie ściany. Nie mogąc już opanować przerażenia narzuciła w biegu peniuar i dopadła drzwi, za którymi spał jej małżonek. Leżał na plecach z jedną ręką podłożoną pod głowę, a drugą odrzuconą na bok. Równy oddech poruszał mu ciemną pierś widoczną poprzez rozchyloną koszulę. Ze świecą uniesioną w górę obserwowała go przez krótką chwilę, a ^-potem zdecydowanym ruchem potrząsnęła za ramię. 280 Obudził się od razu i od razu w pełni świadomości, •d ć przywykły w swoich wojennych przygodach To nagłych alarmów. Otworzył oczy i nie zważając, że iest w długiej nocnej koszuli,' zerwał się z łoża. __ Co się stało? — spytał półgłosem. — Dlaczegoś taka wystraszona? Gedeonie... — wyjąkała przerażona do ostateczności. — U mnie, za ścianą... — Cóż się tam dzieje, że takaś blada?! — Już na cały glos wykrzyknął rycerz. __ Ona istotnie jest! Trzepoce skrzydłami... -.- Ale kto, mówże wyraźnie! — Wyjął z drżących palców żony lichtarz i ruszył ku drzwiom. Paulina, ani na chwilę nie chcąc zostać,sama, podążyła za nim. — Owa kura... Słyszałam dobrze — wyszeptała ledwie dosłyszalnie, bo ściśnięte strachem gardło nie pozwalało na wydobycie głosu. — Kura? Jaka kura?! — Pan Gedeon w pierwszej chwili nie zorientował się, o co małżonce chodzi, ale zaraz widać przypomniał sobie ich rozmowę, boża wołał: — Kury miałabyś się bać?! Zapewne przewidziało ci się we śnie, boś o niej za dnia myślała! Jakby sprowokowane tymi słowami w tejże chwili usłyszeli trzepotanie, a po nim raz i drugi kurze gdakanie. Paulina przypadła do ramienia męża obejmując go za szyję, już mało przytomna ze strachu. On zas uwolnił się z tego uścisku i ruszył ku drzwiom. Wychodziły na krótki korytarz łączący ich sypialnię z dalszymi komnatami. deon °Stań tU' P°jdę obaczyć — zadecydował Ge- 281 — Nie ostawiaj mnie! Zginę z samego strachu! — To chodź ze mną. — Za żadne skarby świata! — Właź tedy do łoża i nakryj kołdrą głowę. To ponoć najlepsza ochrona przed nieczystymi siłami. — Me dworuj z nich, bo będziesz pokaran. O ja nieszczęsna! — westchnęła Paulina, po czym ujrzawszy, że małżonek nie zwracając na nią uwagi idzie do drzwi, istotnie jednym susem wskoczyła do łóżka i tak jak jej radził, odgrodziła się kołdrą od zewnętrznego świata. Po krótkiej chwili usłyszała kroki i odsłoniwszy jedno oko ujrzała w świetle chyboczącego płomienia świecy suchą twarz męża. Był wyraźnie zafrasowany. Odstawił lichtarz na stolik i, widać mocno poruszony, siadł na skraju jej .łoża. — No i co...? — Wysunęła całą głowę spod kołdry. — Dziwne to istotnie... — mruknął w odpowiedzi Gedeon, w zamyśleniu spoglądając przed siebie. — Coś widział? Co dziwne? Mówże, człeku! — ponagliła go. — Nikogo tam nie ma — wyjaśnił z ociąganiem. — Ale jakem wszedł do owej pustej komnaty, na pokrytej pyłem podłodze dojrzałem ślady. Wyraźne odciski kurzych pazurów... — Święci pańscy i niebiescy anieli! — wykrzyknęła przejęta zgrozą. — Miejcie nas w swojej pieczy! Ratujcie od piekielnych mocy! — Nie bój się, kochana — próbował ją uspokoić Gedeon. — Precz mara, Bóg wiara! Nie bój się i uśnij, a ja takoż pójdę do siebie... — uniósł się nieco z łoża. . — Nie, za nic sama nie ostanę! Siedź tu przy mnie! 282 - Ależ, Paulinko, przecież dopiero dochodzi noc. Jakże mam siedzieć i marznąć w tej koszulinie? - No... no to się połóż. Ale statecznie! - rzuciła w krańcowej rozterce. *^ucifa Gedeon nie czekając na dalsze tychm iast usłuchał wezwania Z żonę ku sobie szepcąc jej do ucha tym łacniej k- Zwą człeka Gęgaczem) aIe kaźą poił si go sieć niewieściego urolu w" ^ °Plata "karała dzielnego rycerza T SP0SÓb P^^oSfi Pakującgopodmał^ za - o niecny pOdstęP)czątek. Mam nadzieję, że pieniędzy tych nie zmarnujesz. — Ależ, effendi! — nieomal z oburzeniem wykrzyknął Selim. — Jak możesz tak mówić! Jestem człowiek uczciwy i za darmo nie wezmę od ciebie ani miedziaka. Mówił z podnieceniem i rozradowaną twarzą. Dziesięć piastrów była to kwota równa pięćdziesięciu polskim złotym, a więc stanowiła wartość dziesięciu korcy żyta. W tej chwili zza kotary wysunęła się stara, otyła kobieta z tacą w ręku, na której stał dzbanuszek z kawą i dwie filiżanki. Zawieja zgodnie z obyczajem nie patrzył w jej stronę, a Medy odeszła, zaczął omawiać z gospodarzem szczegóły przedsięwzięcia. Wkrótce po rozmowie z sebanem Czelebim i pan Popowicz spełnił swoją obietnicę, ale była to już połowa marca. I tak się złożyło, że oba spotkania, z opatem Arkadiuszem i bratem Antonio, wypadły prawie w tym samym czasie. Tego dnia, gdy zeszli się na wieczorną pogawędkę w komnacie pana Serafina, ten od razu powitał Zawieję pomyślną wiadomością: — Właśnie otrzymałem zawiadomienie z mona-steru. Ojciec Arkadiusz obiecuje przyjąć waćpana pojutrze w południe. Powiesz waść furtianowi, że na wezwanie opata przybywasz z Bogdana. Kompleks monasteru otaczał wysoki, kamienny mur. Budynki stały pośród licznych drzew pokrytych już pierwszym nalotem zieloności. Równe, wysypane żwirem ścieżki i panująca wszędzie schludność zdradzały gospodarską rękę mnichów. Poprzedzany przez jednego z nich, pełen ciekawości co do 162 rezultatu spotkania, Zawieja szedł za swoim przewodnikiem, który klapiąc sandałami wskazywał mu drogę. .. . . Wkrótce znalazł się w obszerne], widne] komnacie wyposażonej z surową oszczędnością. Na jego powitanie dwóch mężczyzn stojących przy oknie przerwało rozmowę i obróciło się ku niemu. Jeden z nich, wysoki i szczupły, o chudej, bladej twarzy z nosem podobnym do sępiego dzioba i oczach ciemnych, patrzących przenikliwie, a nawet groźnie, miał na sobie długą, białą szatę z krótką pelerynką okrywającą ramiona. Na jego piersiach widniał maltański krzyż, którego dwa ramiona były niebieskie, dwa czerwone. Zawieja wiedział już, że białe habity i takie krzyże nosili trynitarze, toteż domyślił się, że ma przed sobą ojca Arkadiusza. Drugi mężczyzna odziany po turecku, w obszernych szarawarach i żółtym, safianowym obuwiu z ostrymi nosami, był średniej tuszy i takiegoż wzrostu, o ciemnej twarzy pożłobionej bruzdami i czarnych, szerokich brwiach. Spomiędzy nieco obwisłych policzków wystawał mięsisty, gruby nos. Na widok wchodzącego zakonnik powiedział do swego towarzysza parę słów, których Zawieja nie zrozumiał. Mężczyzna w tureckim stroju zwrócił się do niego z półukłonem. — Witaj, effendi Wołczar, bo tak się ponoć zwiecie. Ojciec Arkadiusz nie znając ani mowy proroka, ani ruskiej polecił, bym tłumaczył mu wasze słowa... Powitajcie tedy wielebnego ojca i podziękujcie niu, że zechciał wysłuchać prośby, z którą przybywam — odpowiedział Zawieja składając głęboki ukłon przed zakonnikiem. 163 Następnie miody rycerz przedstawił możliwie obrazowo swoją sprawę, trzymając się ze względu na osobę tłumacza wersji ustalonej z Popowiczem. Potem nastąpił szereg pytań, na które starał się odpowiadać zwięźle, ale i wyczerpująco. Przez cały czas tej indagacji badawcze, przenikliwe spojrzenie ojca Arkadiusza nie odrywało się od jego twarzy. Nie było to przyjemne, a rozmowa przez to była podobna śledczemu przesłuchaniu. Zawieja rozumiał jednak, że takie postępowanie dyktowała opatowi konieczna ostrożność. Musiał zapewne wywrzeć dobre wrażenie, gdyż po zakończeniu serii pytań ojciec Arkadiusz jakiś czas myślał, potem zaś coś tłumaczowi zlecił rozkazującym tonem. Ten z kolei znów zwrócił się do Zawiei: — Nadszedł czas, abyście wiedzieli, kim jestem i jak się zwę, bom otrzymał polecenie służyć wam pomocą. Jestem esirdżi wielebnych braci, a zwę się Achmed Muhsi. Poznałem dostatecznie waszą sprawę i bez zwłoki przystąpię do poszukiwań, a skoro ja się do tego zabieram, rezultatu możecie być pewni! ¦— zakończył chełpliwie. — Gdzie, effendi Achmedzie, mogę cię w razie potrzeby znaleźć? — Nie spodziewam się, by taka potrzeba nastąpiła. Wiem, gdzieście się zatrzymali, więc jeśli uznam za celowe, przyślę kogoś do was. — Będę również czynił, poszukiwania. Jeślibym wpadł na jakiś ślad, byłoby wskazane, abym i wam przekazał tę wiadomość. Muhsi zastanawiał się przez chwilę. — Wówczas zgłoście się w kafejce Greka Andre- 164 asa przy zaułku Pięciu Buńczuków. Biegnie on od hipodromu, nietrudno więc będzie go znaleźć. Każda wiadomość, którą tam zostawicie, natychmiast do mnie dotrze. Posłuchanie było skończone. W odpowiedzi na podziękowanie Zawieja otrzymał do ucałowania dłoń opata wraz z pożegnalnym skinieniem głowy. Drugie spotkanie, tym razem z bratem Antonio, miało miejsce wkrótce potem. Zawieję ominęła uciążliwa wyprawa na drugi brzeg Bosforu, gdzie znajdowała sią Pera, kiedyś za czasów bizantyńskich dzielnica genueńczyków, obecnie przybyszów niemal ze wszystkich krajów europejskich i wielu azjatyckich. Tym razem pan Popowicz powiadomił, że Jezuita odwiedzi han i to już następnego dnia. Brat Antonio okazał się małym, chudziutkim człowieczkiem o zupełnie jasnych brwiach i rzęsach, oczgch nijakiego koloru, jakby wyblakłych, biegających na boki i szczupłej, trójkątnej twarzy, o wydłużonym i nieco wklęsłym nosie. Był ubrany w zwykły, mieszczański strój ubogiego rzemieślnika, ale wąskie dłonie o długich palcach zdradzały, że nie trudni się fizyczną pracą. Pq prezentacji dokonanej przez Popowicza Zawieja znów opowiedział swoją historię, ale pytania, które zaczął mu z kolei zadawać niepozorny brat Antonio, były bardziej wnikliwe. Pierwsze nie było właściwie pytaniem, tylko jakby potwierdzeniem usłyszanej relacji. Ale już następne obudziły czujność Zawiei. - A więc dostałeś się, bracie do tatarskiej niewoli? Najgorszy to los, jaki Stwórca przeznacza człowiekowi, by jeszcze na tym świecie odpokutował swoje winy... 165 — W istocie, wielebny ojcze, słuszne to słowa — zgodził się Zawieja. Rozmawiali siedząc przy stole, Brat Antonio wstał teraz z krzesła, pospacerował po komnacie, przystanął chwilę pod oknem, po czym obrócił się ku swemu rozmówcy. — Długoś był w pogańskich pętach? Na takie pytanie Zawieja był przygotowany, toteż odpowiedział bez wahania: — Dwa lata. — A w jaki sposób udało ci się wydostać z niewoli? — Przybyło nasze poselstwo, a z nim mój sługa, Tatar z pochodzenia. Przy jego pomocy czeladź dostarczyła mi odzież i wziąwszy między' siebie dopomogła do ucieczki. — Hm... — Brat Antonio wrócił do stołu i opadł na poprzednio zajmowane krzesło. Zaraz też zaczął indagować dalej: — Powiedziałeś, bracie, że twoje dziecko wraz z żoną Tamarą sprzedali Turkom. Szukasz dziecka, a o żonie nie wspomniałeś. Dlaczego? Właśnie to pytanie wzbudziło obawę Zawiei, że przy dalszych dociekaniach może mieć trudności w udzielaniu odpowiedzi. Odrzekł jednak swobodnie: — Dowiedziałem się w kraju, że ponoć przeszła na turecką służbę, synka pozostawiając w ich rękach. Toteż jej nie szukam. — Słowom tym nadał twardszy akcent. — Rozumiem... — Zakonnik opuścił głowę i jakiś czas w zamyśleniu spoglądał na blat stołu. — A jaka to była służba, bracie? Czy wiesz coś o.tym? 166 Dziecko być może musiała ostawić jako zakładnika wierności? A więc padło pytanie, którego najbardziej sią obawiał. Nie mógł taić prawdy, a jej odkrycie groziło odmową brata Antonia prowadzenia poszukiwań jako zbyt niebezpiecznych nie tylko dla niego samego, ale i dla całej misji braci jezuitów. — Tak, wielebny ojcze, należy sią z tym liczyć, bo ponoć udała sią do Polski z poruczonym zadaniem. __No widzisz! — Zupełnie nieoczekiwanie twarz brata Antonia rozjaśnił uśmiech, jakby ta wiadomość sprawiła mu radość. — A wiąc mój domysł był słuszny! Ale czemuś od razu mi tego nie powiedział, lecz zmusiłeś, abym to z ciebie wydobył? — Pogroził Zawiei palcem, ale nie był to wrogi gest, bo twarz nie zdradzała gniewu. — Bałem sią, że odmówicie pomocy, a zupełnej pewności nie miałem... — próbował usprawiedliwić sią Zawieja. — Obawa była słuszna, bo sprawa jest bardziej niebezpieczna, niżby można było sądzić z twojej opowieści. — Ale nie odmówicie mi pomocy? — W głosie młodego rycerza zadrgała nuta prośby. Nie otrzymał jednak odpowiedzi, natomiast padło nastąpne pytanie:- — Czy jeszcze komuś powierzyłeś tę sprawą? — Tak. Prosiłem o pomoc również braci tryni-tarzy i jednego z tutejszych mieszkańców, sebana z sułtańskiej służby. To poczciwy człowiek, choć łasy na pieniądze, toteż z jego strony zdrady sią nie boją. Otrzymałeś już od nich jakieś wiadomości? — 167 Brat Antonio zdawał się nie słyszeć komentarza swego rozmówcy. — Jeszcze nie. Z owym sebanem rozmawiałem niezbyt dawno, a z opatem Arkadiuszem kilka dni temu. — Czy oni takoż wiedzą, że dziecko nie jest w zwykłej niewoli, ale służy jako zakładnik? — Nie, wolałem o tym nie mówić. Kto wie, czy opat nie brał takiej możliwości pod uwagę, ale w obecności tłumacza ograniczył się tylko do pytania, kto ma pieczę nad dzieckiem. — Coś mu powiedział? — Prawdę, bracie Antonio. — Ale niecałą, co? — Zakonnik znów się uśmiechnął. Zawieja skłonił głowę. — Tak, w istocie niecałą... — przyznał. Brat Antonio wstał z krzesła. — Zostańcie z Bogiem — zwrócił się do Popo-wicza, który w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. — Ty zaś, bracie, nie trać nadziei. Będę rozmawiał ze swoim zwierzchnikiem, bo chłopcu grozi żywot w pogaństwie, a być może i kalectwo. Chyba więc wyrazi zgodę, bym zajął się tą sprawą. — Modlić się będę za was, bracie Antonio! — wykrzyknął Zawieja uradowany taką decyzją zakonnika. — Czyń to, bo nigdy nie wiadomo, czyj głos dotrze najrychlej do stóp Wiekuistego! — Gdzie mam pytać o wieści? — Nigdzie. Jeśli je zdobędę, tu je otrzymasz. Wkrótce po rozmowie z bratem Antonio Zawieja postanowił wybrać się powtórnie do sebana. Przybył tam pod wieczór, by zastać gospodarza w domu, co istotnie mu się udało. 168 Ale wiadomość, którą otrzymał, sprawiła, że zaniemówił ze zgrozy. Seban oświadczył mu bowiem, że pół roku temu dziecko zmarło. Jest mu to wiadome z całą pewnością, choć nie zna jeszcze szczegółów. Niech więc Zawieja przyjdzie jeszcze raz, ale nie wcześniej jak za tydzień, to mu je poda. KNOWANIA I ZAMACHY Jego królewska mość jeszcze w listopadzie znajdował się w obozie pod Krasnem. Stamtąd to napiętnował przeniewierczego litewskiego hetmana uniwersałem, ale niczego już zmienić nie mógł. Uszczuplenie sił kazało mu poniechać zamierzonej kampanii i stanąć na zimowe leże. Bar, którego okolice były mało co zniszczone, już wcześniej odstąpił wielkodusznie Pacowi, dla siebie na miejsce postoju przeznaczając Bracław. Teraz za późno było na zmianę tej decyzji, a i lepiej było znajdować się bliżej koronnych chorągwi, którym wyznaczył kwatery w Białocerkwi, Motowidłówce, Kateini, Berdyczowie, Dymirze, Bracławiu, Kal-niku, Berszadzie, Raszkowie, Mohylowie i Barze. Pod Kamieńcem też trzymał wojsko i to na obu brzegach Dniestru, bo garnizon stał i w Czerniow-cach dla tym skuteczniejszego odcięcia twierdzy od zaopatrzenia. Tam też najczęściej dochodziło do utarczek, a nawet regularnych bitew, kiedy Turcy siłą próbowali przełamać blokadę przydzielając taborom znaczną eskortę. Sam Bracław ucierpiał stosunkowo nieznacznie. 170 Naisorszy los spotkał domostwa, które znajdowały = .¦1.™*^ .pmkowych fos i wałów. Zamek również bliżej zamkowych zniszczony, gdyż przechodził z rąk do rąk. się był mocno Starczyło w nim jednak miejsca na kwatery dla załogi, król zaś wraz ze swoim sztabem zajął co znaczniejsze domy leżące na skraju miasta. ' Dawny hetmański, a teraz królewski ochmistrz, pan Olszyna, zadbał o zapas drzewa, które zwieziono z pobliskich lasów, więc mimo mroźnej zimy komnaty były dobrze ogrzane. Postarał się także o parę krów, baranów i świnek, by pański stół jako tako zaopatrzyć. Bardzo pomagał mu w tych zabiegach przyjęty na miejscu kredencarz, sprytny i obrotny człek, znający teren. Ormianin z pochodzenia, nazywał się Murat Dadurowicz i mówił o sobie, że jest wprawdzie zubożałym, ale rzetelnym polskim szlachcicem z okolic Czehrynia. Pzięki niemu udało się obórkę zapełnić i on pilnował, by nie zabrakło paszy. Toteż pan Olszyna bardzo sobie cenił jego pomoc żałując, że nie miał takiej wyręki w swoich wcześniejszych gospodarskich kłopotach. A rozpoczęła się istotnie sroga zima. Z końcem listopada zaczął sypać śnieg i prószył nieomal bez przerwy przez dwa tygodnie, pokrywając drogi i pola grubym, białym kobiercem. Potem niebo stało się czyste, ale tak silne nastały mrozy, że żołnierz wysyłany na podjazdy wdziewał teraz na siebie co miał najcieplejszego, kożuszki mocno ściskał pasem, a wychodzący z zamku oddział otaczał obłok pary buchającej z końskich nozdrzy. Poza ostatnimi zabudowaniami rozciągała się aż po horyzont przestrzeń białych pól, nad którymi skroś mgliste powietrze przeświecało blade, ledwie widoczne słońce. Wierzchowce brnęły ledwie prze- 171 tartą chłopskimi saniami drogą, a jeźdźcy obijali co i raz o ramiona dłonie. Podjazdy te chodziły" początkowo często, później rzadziej, bo załogi turecko-kozackie pozostałe w zamkach i grodach nie zdradzały ochoty do wysuwania nosa poza mury. Bywało jednak, że wysłanemu na zwiady oddziałowi udało się przyłapać jakiś turecki transport żywności, a wówczas żołnierz miał okazję, by nieco się rozgrzać. Spokoju więc zupełnego nie było, ale też i żadnych większych działań. Jedynie królewscy gońcy, utrzymujący łączność z garnizonami, zakłócali kopytami swoich koni senną martwotę zasypanych śniegiem wsi i ciszę stepowego pustkowia. Właśnie jeden z takich gońców przybył z Łada-rzyna przywożąc pismo od litewskiego kanclerza, który prowadził rokowania z poselstwem moskiewskiego cara. Siedząc* w komnacie, gdzie w kominku trzaskały wesoło brzozowe polana, król uderzył palcem w to pismo i zwrócił się do towarzyszących mu oficerów — Zbrożka, Bidzińskiego i Gorzeńskiego: — Mało carowi Smoleńska i Kijowa! Teraz chce przymierza przeciw Turkom! Zważcie waszmościo-wie, jak to rośnie mu apetyt, a maleje umiar. Łaskawie gotów przyjąć naszą pomoc, jeśli za ową łaskę zapłacimy Ukrainą. Taką oto przysługę oddał nam pan Pac swoim odejściem! — Przynajmniej pije teraz piwo, którego sobie nawarzył — odezwał się pan Bidziński. — Nie tylko w Koronie, ale nawet i na Litwie wielkie swoim niecnym czynem wzniecił oburzenie. — Cóż z tego, skoro to sytuacji nie odmienia — wtrącił z nutą goryczy pan Zbrożek. 172 — Już pod Krasnem, kiedy to, jak pamiętacie ' wa«zmościowie, ukarał swego dobosza śmiercią za to~że usłuchał bezpośredniego rozkazu jego królewskiej mości, widać było, do czego jest zdolny w swej ku nam nienawiści —przypomniał Bidziń- ski. __ Zdradę popełnia nie pierwszy raz, boc przecie po chocimskiej potrzebie też nas odstąpił — dorzucił pułkownik Gorzeński unosząc się z krzesła i dokładając drzewo do ognia. __Niech mu to Bóg wybaczy! — westchnął król jan — Nie zezwolił mi wtedy wykorzystać w pełni owej wiktorii. — Nie wiem, co zrobi Pan Bóg — odparł zgryźliwie pułkownik wracając na swoje miejsce — ale to pewne, że wasza królewska mość jeszcze go do serca przyciśnie. — Nie wyrzekajże na mnie, mości pułkowniku. — Król uśmiechnął się. — Co moje serce czuje, to jedno, a co rozum każe, drugie. Jeśli uznam, że przebaczenie, a nie potępienie na lepsze wyjdzie ojczyźnie, to nie serca, lecz rozumu usłucham. Zresztą pan Pac już się ukorzył. Pisze mi małżonka, że był u niej biskup wileński i wojewoda trocki z prośbą o wstawiennictwo. A i sam hetman pisał prosząc o to samo. Panowie Zbrożek i Bidziński uśmiechnęli się kpiąco, a Gorzeński mruknął na wpół do siebie: — Zatem przebaczenie jakby już chował w zanadrze... — Obaczym, Janie, obaczym! — rzucił król pojednawczo. — Podniecać nienawiści nie należy, a ra-Czei ją uśmierzać, bo zgoda ważniejsza! Wiosną czeka nas nowa wojna, a już teraz, choć to zima, Tatarzy wbrew swemu obyczajowi tu i tam grasują. 173 Jeszczem wam bowiem nie mówił, że i od Jabło-nowskiego przyszło pismo. Donosi, jakoby parę podjazdów przyłapał. i — To takoż skutek Pacowej zdrady — zaopiniował Zbrożek. — Respekt przed naszą siłą stracili, bo istotnie dużo jej nie mamy. Doroszeńko takoż pazury pokazał. — Aleśmy jeszcze nie tak słabi, by skóry im nie przetrzepać! Lato pokaże, czy nie za wczesne to prognozy i kto kogo z kulbaki zrzuci. — Oby, wasza królewska mość! — mruknął strażnik koronny. — Choć łatwo to nie przyjdzie. Nadal pieniądze za żołd nie nadchodzą, a i nowego żołnierza też nie widać. Król ściągnął gniewnie brwi. — Tak, to prawda — przyznał z rozdrażnieniem, zdradzając tym jak bardzo ta sprawa leży mu na sercu. — I nic nie pomagają moje pisma do Morsz-tyna, bo i on przy opieszałości i szlachty, i poborców wiele zdziałać nie może. Wiem, że ponagla wojewodów i starostów, ale ci widać sądzą, że skoro mnie wybrali na króla, mogą już o nic się nie frasować. — Taką to cenę musicie płacić, miłościwy panie, za zdobytą sławę zwycięzcy — uśmiechnął się kpiąco Gorzeński. — Nie trzeba było tak bez przerwy bić pogan. Lepiej byłoby i sobie dać skórę przetrzepać. — Na razie austriaccy sługusi rozgłaszają, żem umyślnie ściągnął Turków, by pod ich groźbą wziąć szlachtę za łby i ukrócić zbytnie swobody. To takoż wpływa na wstrzemięźliwość panów braci w rozwiązywaniu sakiewek i garnięciu się pod moje znaki. — Eleonora siedzi w Toruniu. To z jej dworu roz- 174 chodzą się te potwarze - zawyrokował pan Bi- dziński. .. . . . __ Zapewne tak jest, ale przeciwdziałać temu trudno. Wierzę jednak, że przyjdzie opamiętanie — rzucił z westchnieniem król Jan. __ Oby nie za późno — zauważył w odpowiedzi Bidziński, ale nie dokończył zamierzonej kwestii, bo w drzwiach stanął pan ochmistrz prosząc o dyspozycje, jako że jego królewska mość zarządził wieczerzę z muzyką i przy kielichach. __ A i kilka gładszych mieszczek też by się przydało, by moi panowie oficerowie mogli tańcem nieco rozproszyć jednostajność zimowej służby — zakończył jego królewska mość. Kiedy zaś ochmistrz wyszedł, polecenie to uzupełnił pułkownik Gorzeński: — A nasz miłościwy pan mógł przystąpić do oblężenia trzeciej z sióstr Gorajskich, bo dwie już sprawił... Obecni wy buchnęli śmiechem, nie wyłączając i samego króla. — Ankę mogę ci odstąpić, bo Beatą zaopiekował się porucznik Kozubski! — zawołał uderzając dłonią w kolano. — Wielki to dla mnie zaszczyt ostać królewskim szwagrem — odparł z ukłonem pułkownik — alem już sobie przygruchał inną gołąbeczkę. Póki co, starczy. Pan Bidziński znów się roześmiał, ale strażnik polny, mąż cnotliwy i wielce pobożny, zacisnął tylko usta i nic nie mówił. Wiedział bowiem, że wszelkie protesta na nic się nie zdadzą, jako że dobrze znał upodobanie króla jegomości do płci nadobnej, jak 1 jego słabą małżeńską wierność. A i panowie ofice- 175 rowie w czasie wojennych wypraw na więcej sobie pozwalali, niż to czynili pod okiem małżonek. Wieczorem długi stół jadalnej sali obsiedli oficerowie, a pomiędzy nimi wśród żupanów i kontuszy widniały rozbawione liczka niewiast dodając biesiadzie wesołości. Jakoż co i raz rozlegał się ich perlisty śmiech. Panował beztroski nastrój, szumiał gwar rozmów, rozlegały się liczne toasty wznoszone z ochotą, bo usługujący pacholikowie dolewali trunków sumiennie. W obszernej komnacie światło licznie rozstawionych świec i palącego się na kominku ognia biegało błyskami po ścianach i skrzyło na szronie pokrywającym małe okienne szybki, za którymi pod czarnym gwiaździstym niebem trwała mroźna zimowa noc. Od czasu do czasu rozbrzmiewała muzyka, gdyż sprowadzono i kilku Kozaków — muzykantów. Dźwięczały więc bandury, bałałajki, panduriny i cymbały, przygrywając biesiadnikom, a potem, gdy co młodsi oficerowie porwali się do tańców, zabrzmiały melodie znane i tu, na wschodnich kresach, a więc gonionego, galardy, firleja. Starsi chcąc takoż rozprostować nogi wołali o polskiego, ale wołań tych nie słuchano, gdyż rozochoceni tancerze woleli bardziej żywe pląsy zezwalające na bliższe, poufałe kontakty z tancerką. Do obserwującego tańczących pułkownika Gorzeń-skiego podszedł kredencarz Dadurowicz i coś mu zaczął szeptać do ucha. Pułkownik słuchał przez chwilę, spojrzał z uśmiechem na pochylonego nad nim sługę, potem ku końcowi stołu, gdzie siedziała wśród umizgujących się do niej rycerzy kobieta o wyraźnie zarysowanym biuście, nieco skośnych oczach i pełnych zmysło- 176 wych wargach, nadających jej pięknej twarzy uwodzicielski wyraz. , # Pułkownik zerknąwszy na mą raz i drugi skinął ręką odprawiając Dadurowicza, wstał i nachyliwszy się nad ramieniem królewskim rzucił mu do ucha: __, jest tu niewiasta, która prosi o posłuchanie. Owa tam, do której teraz przechyla się Bogusz. Król Jan mając przy boku pannę Ziutę, ową trzecią z sióstr Gorajskich, spojrzał we wskazanym kierunku, po czym spytał również po cichu: — Teraz? Czego chce? __ Ponoć męża za jakowąś burdę zamknięto w loszku i już miesiąc bez rozeznania sprawy siedzi. Ale że prosi o posłuchanie na osobności, tom sobie pomyślał, że nie szkodziłoby może z nią pogadać. Wcale urodziwa mieszczka, a i na krzywonogą nie wygląda... — Sama cię o to prosiła? Coś otrzymał za pośrednictwo? — Ton słów był żartobliwy. — Nie, to Dadurowicz o niej mówił. — No dobrze, niech przejdzie do mojej komnaty. Przy sposobnej chwili będę z nią mówił. Jednak jego królewska mość znać dbał o należne względy dla słabej płci, bo nie kazał na siebie długo czekać. Wkrótce zauważywszy, że piękną petentka wysunęła się z sali, wstał z miejsca i zapowiedziawszy swój rychły powrót opuścił biesiadę nakazując oficerowi ofdynansowemu pozostanie przy stole. Kiedy znalazł się u siebie, zastał kobietę na środku izby w wyczekującej pozie. Istotnie, mimo długiej sukni stwierdził, że na pewno krzywonogą nie była. Przeciwnie, postać miała smukłą, zgrabną, w pełnej krasie dojrzałej kobiecości. 12 ~ Kt>ło fortuny 177 Król Jan z uśmiechem odpowiedział skinieniem głowy na jej głęboki ukłon, po czym siadł w stojącym obok kominka fotelu i odezwał się przyjacielsko: — I czegóż to waćpani życzysz sobie ode mnie? — Pomocy i łaski, najjaśniejszy panie! — szepnęła kobieta ze wzrokiem utkwionym w oczach króla. Ten jakby się żachnął, a na twarzy pojawił mu się wyraz zaskoczenia. — Widzę, że coś do mnie mówisz, ale nic waćpani nie słyszę... Czyżbym ogłuchł? — Łaski przyszłam prosić. Zwę się Zofia Lenczo-wa. — Kobieta nieco uniosła głos. — Wciąż cię nie słyszę! — powtórnie oświadczył król z żartobliwą przekorą. Przez twarz kobiety przemknął wyraz zdziwienia, ale zaraz zastąpił go uśmiech. Zagłębiając powtórnie spojrzenie w królewskim wzroku, spytała znów zniżając głos: — Czyżbym zbyt daleko stała? Pozwólcie zatem, najjaśniejszy panie, że się zbliżę... — To na pewno pomoże mi porozumieć się z wać-panią — zgodził się król, tym razem widać usłyszawszy pytanie. Zofia podeszła do samego fotela. — Teraz mnie słyszycie, najjaśniejszy panie? — Zupełnie dobrze. — Król skinął głową potwierdzającym gestem. — Czy zezwolicie zatem przedłożyć mą prośbę? Takam o to niespokojna, że serce me bije niczym rozkołysany dzwon. Sprawdźcie sami, miłościwy panie... Ujęła dłoń króla i przyłożyła ją sobie do piersi. — Jakoś nie czuję — mruknął król Jan, toteż nie poniechał sprawdzania. 178 Kiedy zaś późnym już rankiem Zofia opuszczała królewską sypialnię, żegnając się rzuciła jakby mimochodem: ¦.,,., ,. , __ Nie zaszkodzi, jeśli ten niecnota, mo] małżonek, jeszcze sobie pozostanie w loszku. Siedział miesiąc, to posiedzi i drugi. Łatwiej mi będzie przybyć, gdybyście, najaśniejszy panie, chcieli mnie jeszcze widzieć. Król roześmiał się. __ Zgoda, moja luba, niech posiedzi, bo rad cię jeszcze obaczę i to nie raz! Przednim bowiem ugościłaś mnie miodem! W południe zaś przygnał na spienionym koniu Że-goń i prosił jego królewską mość o natychmiastowe posłuchanie. Po wyjeździe dworu królowej Eleonory Zamek zupełnie opustoszał i ucichł. Służba utrzymywała porządek, dbając, by kurz nie pokrył mebli, na które zresztą naciągnięto pokrowce. Puste komnaty i sale nie rozbrzmiewały już zgiełkiem dworskiego życia. Jeszcze tak niedawno zabiegano tu o swoje prawa, o względy możniejszych od siebie, snuto intrygi dla dogodzenia ambicjom, knuto spiski, by uczynić zadość korzyściom czy rozkazom. Z dworu pani Eleonory pozostał tylko główny kamerdyner i dwie dworki dla pilnowania wysyłki reszty jej rzeczy, z którymi mieli udać się potem na wyznaczone im miejsce spotkania. ^egoń jeszcze przed wyjazdem króla jegomości ¦rzymał od pułkownika Bombeka, sekretarza imć pana generała Marcina Kątskiego, starszego nad wszelką armatą, pismo z jego osobistym podpisem, 179 polecające sprawdzenie stanu zapasów i ludzi w warszawskim cekhauzie, a panu feldcejgwartowi, czyli komendantowi arsenału, ułatwienia mu tego zadania. Już mniej oficjalną drogą i nieco wcześniej rozpoczęli tam pracę Pigwa i Bartek Jeńko wybrany do tego zadania przez Stegmana. Był to sprytny, młody chłopak, którego Żegoń już po krótkiej z nim rozmowie uznał za zdolnego do sprostania zadaniu, jakie zamierzał i Pigwie, i jemu powierzyć. Mieli obaj przystąpić do pracy, jeden w kuźni, drugi w warsztatach naprawczych cekhauzu, mieć na wszystko oczy otwarte, a zwłaszcza wejść w jak najlepszą komitywę z puszkarzami, ich pomocnikami, czyli handlagrami, jak i zespołem rzemieślników i czeladzi tam zatrudnionej. Sam Żegoń nawiązał kontakt z imć panem feld-cejgwartem Bartoszem Stolbergiem. Otrzymał miejsce w kancelarii, gdzie mógł pracować wygodnie, a wszelkie księgi i dokumenty pozostawiono mu do •wglądu. Swoimi wrażeniami jak zwykle dzielił się ze starym Jawleńskim. Teraz również idąc do niego przez puste komnaty i zamkowe korytarze jeszcze raz rozmyślał nad sprawami, które trzeba będzie ze starym obgadać. Jego kroki rozlegały się głośno w panującej ciszy i ciemności rozpraszanej tylko przez światło latarń padające na nieruchomych strażników. Mijał ich opowiadając się hasłem lub, jeśli spotkał znajomą twarz, tylko skinieniem głowy. Pan Jawieński swoim zwyczajem siedział przy podsuniętym blisko świeczniku, zajęty czytaniem. Na widok Żegonia zamknął księgę i spytał, kiwając głową w odpowiedzi na jego powitanie: 180 __ Dawno waćpana nie widziałem..Czy zaszło coś złego? ' — Sądzisz waszmość, że tylko w biedzie pragnę twojej kompanii? — uśmiechnął się Żegoń. __ Gdyby tak było, też bym waszmosci za złe tego nie miał. A nawet przeciwnie, rad byłbym, że pomocy u mnie szukasz. __ Kłopotów przecież nigdy nie brak, toteż głównie o nich człek chce mówić, bo z myśli' nie schodzą __ westchnął Żegoń przysiadając na stojącej pod ścianą skrzyni. __ Cóż cię teraz frasuje? Masz waść trudności w cekhauzie? — Jeszcze ciągle rozglądam się. Pigwa i Jeńko takoż niedawno przystąpili do pracy. — A waszmość? — Przeglądam rejestra zatrudnionych, bo tylko ludzie, a nie sprzęt mnie ciekawią. Me sądzę, aby któryś ze stałych pracowników dał się skusić na taką imprezę, a zwłaszcza puszkarze. Jak większość z tego rzemiosła pochodzą z Norymbergi, wszyscy są zaprzysiężeni, mają tu rodziny, bo tak jak i inni majstrowie są na stałym żołdzie, więc nie wśród nich należy szukać przestępcy. Ten musi się kryć raczej wśród czeladzi. Tu częściej jedni odchodzą, a inni przychodzą na ich miejsce. Dlatego szukam sprawcy wśród niedawno przyjętych, bo łatwiej i bezpieczniej umieścić w cekhauzie swego człowieka, niż dopiero go szukać wśród załogi już tam zatrudnionej. ~ Wywód słuszny — zgodził się Jawleński. — e pamiętaj waść, że nie zawsze obliczenia potwierdza praktyka. I na innych trzeba spozierać. — - Robię, co mogę. Ale czasu niedużo, więc muszę liczyć i na trochę szczęścia. 181 — Mówisz, że czasu niedużo? Przecież przed marcem działa nie ruszą w pole. — Ale na ostatnią chwilę sprawy nie ostawię Rzecz nie jest łatwa, stąd, wymaga czasu. — Wielu sposobów na uszkodzenie armat nie ma. Pytałeś waść artylerzystów? Co mówią? — Zgodnie twierdzą, że w cekhauzie zrobić tego nie sposób, bo zepsować działo najlepiej przy wystrzale, a więc należy je najpierw naładować, czego w pomieszczeniach czynić nie wolno, już nie mówiąc 0 strzelaniu. O uszkodzeniu przewodu do komory prochowej takoż nie może być mowy, bo łatwe byłoby do spostrzeżenia. — Zatem zepsować armatę najłatwiej przy wystrzale, co może się stać dopiero w polu? — Tak to wygląda. Ale rozkaz jest zniszczyć działa już w cekhauzie. — Czyżby więc znaleźli jakiś sposób? — Jak waść widzisz, jest się czym frasować — stwierdził Żegoń nie odpowiadając na pytanie. — A do tego doskwiera mi wciąż ów kobiecy głos. Ja go już słyszałem, ale nie mogę sobie skojarzyć z żadną z niewiast. — Dużo ich tu nie znaliście, to powinno ułatwić przypomnienie. — Mam z tym pewną trudność... — Żegoń urwał 1 w zamyśleniu spoglądał w płomyki świec. — Bo głos ten, mości Jawleński, przypomina mi osobę, której obecność tutaj jest niemożliwa. Przeto nie wiem, co mam o tym mniemać. — Kogóż to? — Ową Tamarę. Ale ona jest w lwowskim klasztorze, pod pieczą zakonnic, którym hetman przykazał 182 dawać na nią pilne baczenie. Nie sądzę więc, by zdołała klasztor opuścić. __-L0 sprytna i przedsiębiorcza niewiasta, mogła uciec. Rzecz jest ważna, trzeba by sprawdzić. __2^e tak znów bardzo ważna, bo nawet jeśli okaże się, że, Wołczarowa uciekła, sprawy w niczym to nie zmienia. Wcześniej czy później sama wpadnie mi w ręce. Owa niewiasta, kimkolwiek jest, z konieczności musi się kręcić koło ludzi z cekhauzu. Toteż powinniśmy się spotkać. Jawleński przechylił na bok głowę. __ Może to i racja. Zatem najważniejsza teraz rzecz to ustalić, kto rozpoczął pracę w cekhauzie w ostatnich dwóch, trzech miesiącach. — Właśnie to badam — zakończył rozmowę Że-goń, wstając ze skrzyni. Arsenał warszawski był gmachem okazałym, piętrowym, murowanym. Stawiał go w latach czterdziestych król Władysław IV, kiedy to starszym nad artylerią był pan Paweł Grodzicki. .Stanowił czworobok z. obszernym dziedzińcem wewnętrznym. Od frontu, w południowym skrzydle, znajdowała się brama wejściowa, a nad nią wielki, kuty w kamieniu orzeł i marmurowa tablica z napisem. Narożniki od tej strony zdobiły podobne do baszt pawilony z ostrymi dachami, które wieńczyły u szczytów pozłociste delfiny. Tylne, północne narożniki stanowiły dwie okrągłe wieżyczki z żelaznymi chorągiewkami obracającymi się na wietrze. W bramie, wiodącej na podwórze przez całą szerokość frontowego budynku, przybito drewniane łaty, a w nich żelazne haki, na których spoczywały cyn-druty i półpiki straży. Przy ścianach stały drewniane iawy. Od ulicy Długiej znajdowało się mieszkanie 183 pana feldcejgwarta, komendanta arsenału. Miał on do pomocy cejgmeistra, czyli przełożonego nad pusz-karzami, jak i wagmeistra, któremu z kolei podlegali woźnice i środki transportu. Obok mieszkania pana cejgwarta znajdowała się też kwatera oberstlejt-nanta. -i Galerie boczne z filarami wspierającymi sklepienia stanowiły pomieszczenia dla różnego sprzętu: rydli, motyk, kilofów, lin, łańcuchów, bloków, jak i wyposażenia taborowego, a więc zapasowych dyszli, kół, sztelwag, orczyków, a także uprzęży. Wszystko to było ułożone porządnie lub też wisiało na hakach wbitych równo w specjalne łaty przymocowane do ścian. Tu również znajdowały się niektóre podręczne warsztaty naprawcze. Skrzydło tylne, północne, miało trzy bramy wjazdowe — dwie ze szczytów, jedną od północy. Mieściły się w nim działa, łoża oraz kule ułożone na specjalnych platformach w foremne piramidy, a na filarach i ścianach rozpięto łańcuchy do spinania wozów w czasie obozowego postoju. Na piętrze stały rzędy muszkietów oraz f orkie-tów, a na półkach spoczywały moriony, hełmy i zbroje, pod samym jzaś sufitem knoty zapłonowe. Żegoń wkrótce już wyłowił nazwiska interesujących go ludzi. Było ich czterech. Zostali przyjęci jako czeladnicy w październiku i listopadzie: dwóch z nich pracowało w warsztacie ślusarskim, jeden w kuźni przy miechu, czwarty zaś obsługiwał wagę stojącą za specjalnym ogrodzeniem w zachodnim skrzydle. Wskazał ich zaraz swoim pomocnikom, przykazując dawać głównie na nich baczenie, a takoż wejść w bliższą komitywę. 184 Minęło pół grudnia, kiedy Bartek Jenko zawiadomił go, że jeden z owych czeladników, niejaki Dobromir, już drugi raz skończywszy pracę wstępuje do stojącego w pobliżu cekhauzu drewnianego kościółka pod wezwaniem świętej Brygidy. Żegoniowi ta pobożność wydała się podejrzana, postanowił sprawę zbadać osobiście. Przez najbliższe dni obserwował czeladź wychodzącą po pracy. Ów Dobromir był łatwy do rozpoznania, gdyż nosił rudą, widoczną z daleka brodę. Niedługo trwało, a owa obserwacja dała rezultat. W parę dni potem Dobromir wychodząc z cekhauzu skierował się w stronę kościółka. Nie było do niego więcej jak sto kroków. Żegoń nieco odczekał, wreszcie z wolna ruszył za nim. Rudobrody zniknął w mrocznym wnętrzu, a wkrótce potem i Żegoń skierował się ku ciemnemu prostokątowi otwartych drzwi. Kościół był prawie pusty. Krótki grudniowy dzień już się kończył, toteż szczupłe wnętrze zaczął .zalegać mrok zacierając kontury ławek, drewnianych filarów podpierających strop, małej ambonki, przylepionej do ściany niby ptasie gniazdo, i bocznych ołtarzy, z obrazami już niedostrzegalnej treści. Jedynie na ołtarzu głównym, paliła się lampka i dwie świece rzucające mdłe światło na złocone arabeski ramy, z której wyłaniała się blada, kobieca twarz o zatartych rysach. Bezszelestnie podsunął się do jednego z filarów i bacznie obserwował ledwie widoczną sylwetkę Dobromira. W ławkach modliło się kilka schylonych postaci. Jedna, z .kapturem naciągniętym na głowę, klęczała nieco z boku. Do niej właśnie przysunął się rudobrody. 185 Przez chwilę trwali obok siebie bez ruchu. Żegoń odgadł, że prowadzą cichą rozmowę, której treść bardzo chciałby poznać, ale nawet najcichszy szept nie dochodził do jego uszu. Owe wspólne modły długo nie trwały. Wkrótce Dobromir odsunął się od pochylonego kaptura i ruszył do wyjścia. Damian przemknął za filarem, by nie zostać dostrzeżony, po czym całą uwagę skierował na pozostałego w ławce człowieka. Ten widać chciał tylko odczekać, aż jego kompan oddali się dostatecznie, gdyż po krótkiej chwili i on powstał z miejsca. Kaptur stanowił część długiej, sięgającej ziemi peleryny, a ruchy zdradzały, że jest to kobieta. Kroki bowiem były lekkie, ale pochylona głowa nie pozwalała dostrzec twarzy. Nie patrząc na boki przemierzyła kościół i na chwilę zarysowała się czarną sylwetką na tle jasnego tła wejścia. Żegoń nie ruszał jednak z miejsca w oczekiwaniu, aż będzie to mógł zrobić bez zwrócenia na siebie uwagi. Postanowił iść w ślad za tajemniczą postacią, by przekonać się kim jest i dokąd podąży. Ale śledzenie jej okazało się zbędne, gdyż wychodząc na resztki światła gasnącego dnia kobieta odwróciła na bok głowę. Ujrzał wówczas zarysowany wyraźnie na tle czarnej materii kaptura profil panny Borzęckiej. Zaraz następnego dnia Pigwa i Jeńko otrzymali nowe zadanie. Teraz, kiedy udało się znaleźć poszukiwanego człowieka, nie było już potrzeby czynienia dalszych obserwacji wśród załogi cekhauzu, a nawet przeciwnie, należało poniechać wszystkiego, co by 188 w jakikolwiek sposób mogło obudzić czujność przeciwnika. Przykazał natomiast obu swoim pachołkom kolejno pozostawać na noc w cekhauzie, ale uważać przy tym, by nie przyłapali ich strażnicy. Ci jednak pełnili służbę głównie przy bramie, obchodu sal i pomieszczeń albo nie robili wcale, albo z rzadka, toteż nie stanowili zbytniego niebezpieczeństwa. Mimo to ostrożność była konieczna, bo pan ceigwart lub jego zastępcy lubili czasami osobiście sprawdzić porządek pozostawiony po robocie. Pachołcy dyżury mieli pełnić w skrzydle północnym, stanowiącym pomieszczenie dla armat. Było tam wiele miejsc dających możność ukrycia się, gdyż wisiały na ścianach lub stały przy nich szufle, stemple, wyciory, drągi żelazne, lewary, kozły z blokami do unoszenia luf, skrzynie z narzędziami, a w jednym z kątów leżały złożone porządnie namiotowe płótna puszkarzy, służące im w polowych obozach. Żegoń nakazał wartownikom tylko obserwować poczynania nocnego intruza, lecz nie przeszkadzać mu w jego działaniu. Jednak minął tydzień, potem drugi, obaj pachołcy odbywali na zmianę swoje wartowanie, a nic się nie działo. Mimo to Żegoń nie tracił nadziei. Niczym też nie zdradził się przed Borzęcką, że wie o jej przeniewierstwie. Był w spotkaniach z panną równie uprzejmy jak poprzednio i równie wesoło witał ją komplementami. Wytrwałość, a nawet wręcz upór Żegonia zostały wreszcie wynagrodzone. Któregoś ranka podniecony Pigwa zgłosił mu, że około północy w pomieszczeniu działowym zjawił się ów Dobromir i pracował 187 wiertłem przy jednej z armat dobrych kilka godzin. Co było najdziwniejsze, Pigwa, który po jego wyjściu podskoczył zaraz sprawdzić skutki owego wiercenia, nie znalazł nawet śladu jakichkolwiek uszkodzeń. Należało zaczekać do zakończenia dziennej pracy, by obejrzeć owo działo. Istotnie początkowo i Damian nie mógł dostrzec niczego z nocnych zabiegów intruza. Poprzez cienką warstwę tłustego kurzu pokrywającego lufę połyskiwał mosiądz, z którego była odlana. Nigdzie nie było na niej nawet najmniejszej rysy. Dopiero kiedy dokładnie wytarł powierzchnię, zauważył w miejscu wskazanym przez Pigwę krążek o nieco innej barwie. Ów krążek o calowej średnicy był doskonale zrównany z powierzchnią lufy i przylegał do niej zupełnie ściśle, dlatego trudno go było znaleźć. Żegoń postanowił działać bez zwłoki. Ściągnął od pana Suchowolskiego trzech dragonów, polecił pozostawić szable, a uzbroić się w pistolety i dobrze przed północą powiódł ich ukradkiem poprzez boczne skrzydło, ku tyłowi budynku. Cała sprawa była uzgodniona z panem cejgwartem, Damian wiedział więc, że straży w tej części gmachu nie będzie. Przyświecając małą latarką wskazał żołnierzom miejsce ukrycia, a potem wraz z Pigwą schował się za jedną ze skrzyń. Rozpoczęli nużące oczekiwanie. Latarkę musiał zgasić, ale noc była na szczęście gwiezdna i nieco poświaty dostawało się przez półkoliste okna, które szły szeregiem pod sklepieniem północnej ściany. Kiedy więc oczy nawykły już do 188 ciemności, mógł dostrzec zarysy stojących dział, przyrządów naprawczych, sprzętów i reszty przedmiotów, jakby odrętwiałych w bezwładzie nocnego spoczynku. Wielkie cielska armat połyskując lufami zdawały się drzemać w leniwej bezczynności. Upłynęły ze dwie godziny, kiedy panującą ciszę przerwał chrobot dobiegający gdzieś z góry. Zegoń wychylił się ostrożnie ponad krawędź skrzyni i szukał wzrokiem -miejsca, skąd ów odgłos dochodził. Ujrzał wówczas, jak z jednego z okien z wolna opuszcza się sznur, a kiedy dosięgną! polepy, w ślad za nim zamajaczyły czyjeś nogi. Nocny gość z wolna popuszczając sznura zsuwał się na ziemię. Okno zasłaniał od sali filar, toteż przez chwilę nie było go widać. Wkrótce jednak wyłonił się zza słupa i zbliżył do jednej z armat. Zsunął zawieszoną na ramieniu torbę i wyciągnął z niej uchwyt wiertła. Był to żelazny trzpień z uchem u góry, u dołu zaopatrzony w poprzeczne ramię. Od górnego ucha ku krańcom tego ramienia biegły dwa rzemienie. Kulisty uchwyt znajdował się u dołu pionowego trzpienia. Intruz z wprawą osadził w nim wiertło, po czym pokręciwszy owym ramieniem napiął rzemienie i klęknąwszy pod lufą kolejnego działa rozpoczął pracę. Rozległ się cichy zgrzyt, któremu wtórował przyspieszony wysiłkiem oddech. Zegoń rozpoznał Dobromira. Wyskoczył z ukrycia i rzucił się ku niemu z jednoczesnym rozkazem skierowanym do dragonów: — Brać go! Reszta nie trwała ani ćwierci pacierza. W chwili T klęczący człowiek zrywał się na nogi, już byli 'rzy nim żołnierze. Schwytany od razu za ramiona, 189 nawet nie próbował stawiać oporu i apatycznie pozwolił skrępować się sznurem. Damian wziął ze sobą Pigwę i bez zwłoki poszedł sprawdzić, w jaki sposób intruz dostał się do gmachu. Znalazł ślady jego bytności na poddaszu, dalszą zaś drogę wskazywała umocowana przy dymniku lina. Wystarczyło przerzucić ją do wnętrza, by znaleźć się w pomieszczeniu armatnim. Po tych oględzinach Żegoń natychmiast ruszył na Zamek. Jego gospodarzem był obecnie pan kasztelan warszawski Oborski. Postanowił jemu przedłożyć sprawę i to natychmiast, bez względu na nocną porę. Nie było to łatwe i dopiero przywołany pan Su-chowolski ośmielił się budzić dygnitarza. Ten przyjął Żegonia w delii narzuconej na nocną koszulę. Nie okazał złości z powodu przerwania mu spoczynku, przeciwnie, wysłuchał spokojnie sprawozdania, wiedząc zresztą, że ma do czynienia z zaufanym dworzaninem obecnego monarchy, co nie było bez znaczenia w ocenie sprawy. Zafrasował się jednak wielce, kiedy usłyszał, z czym przybył młody sekretarz. — Mówisz waćpan, żeś go złapał na lico? — spytał z zasępioną twarzą. — Tak, wasza wielmożność. Ale on byl tylko narzędziem. Główny sprawca przebywa tu, na Zamku. — Co waść mówisz?! — Kasztelan poderwał głowę i spojrzał ze zgrozą na Żegonia. — Wiesz, kto to jest?! — Wiem. To kobieta, dworka królowej Eleonory. Zwie się Borzęcka. — Panna Borzęcka? Nie może to być! — Kasztelan aż przygiął kolana wybuchając śmiechem. ' — 190 Coś się waści przyśniło! Skoro mówisz, żeś owego człeka złapał na lico, wierzyć ci muszę. Pójdzie pod sad i to rychło, bo akurat przybył nadworny marszałek pan Lubomirski i jemu przedłożę sprawę. Ale Borzecka? Szlachcianka? Dworka królowej? Nie, waszmość Żegoń, w to uwierzyć nie mogę! Damian odczekał, aż kasztelan skończy, po czym odpowiedział spokojnie: — A jednak tak jest, jak mówię, bom jej knowanie widział na własne oczy i słyszał na swoje, a nie cudze uszy. I dlatego domagam się osadzenia jej w lochu i to natychmiast, bo rankiem zwiedziawszy się, co zaszło, umknie z Zamku i tyle będziemy ją widzieć! — Waść zatem występujesz jako delator? — Tak, wasza wielmożność. I domagam się stanowczo w królewskim imieniu, do czego dano mi prawo, ujęcia owej niewiasty, bo jawną popełniła zdradę. Kasztelan pochylił głowę i jakiś czas wpatrywał się w dywan pod swoimi stopami. Potem uniósł wzrok i spojrzał ostro na Żegonia. — Zatem dobrze, niechże tak będzie, jak żądasz, skoro czynisz to imieniem najjaśniejszego pana. Ale decyzją tę podejmuję tylko w oparciu o waści zeznanie, toteż ty będziesz odpowiadał, jeśli rzecz się nie potwierdzi! - Ezekliście, wasza wielmożność, ja będę odpowiadał — oświadczył zimno Żegoń. Czyń tedy swoją powinność, mości Suchowols-- kasztelan zwrócił się z kolei do komendanta straży, który wszedł z Żegoniem i przysłuchiwał się rozmowie.^ — Wziąć bez zwłoki na męki owego jeśli dobrowolnie prawdy nie wyzna. Niech 191 powie, od kogo otrzymywał rozkazy i pieniądze, boć darmo tego nie czynił. O ile potwierdzi, że była to kobieta, osadzić i ową panną w lochu! — Potem znów obrócił sią do Żegonia: — A waści proszą o przybycie rano do mnie, razem udamy sią do pana marszałka. Pan podstoli koronny i starosta upicki Stanisław Herakliusz Lubomirski był mężem okazałej postaci, o włosach jasnych i brodzie uformowanej na modłą hiszpańską, gdzie, tak jak we Francji i "Włoszech, pobierał nauki. Człowiek wielkiego umysłu i kultury, poeta i pisarz, autor filozoficznych rozpraw, godność marszałka nadwornego otrzymał po śmierci Jana Branickiego. Teraz zaś po wyborze marszałka wielkiego na króla, z mocy prawa pełnił jego obowiązki. Przyjął przybyłych w sali bibliotecznej bogatej w sprzęty zastawione emaliowanymi w Bahbahanie cackami, złotymi i srebrnymi pucharami, kusztycz-kami, miseczkami, czarkami i flakonami i przeróżną masą innych naczyń misternej roboty przeważnie wschodnich mistrzów. Po wstępnym przywitaniu, kiedy już lokaj rozstawił kielichy i napełnił je alikantem, powszechnie lubianym hiszpańskim winem, pan kasztelan przedłożył sprawą, z którą przybyli. — Tak oto, wasza wielmożność — zakończył relacją — ów Dobromir złapany na lico, szarpany obcęgami potwierdził delację obecnego tu sekretarza jege królewskiej mości. Od owej panny Borzęckiej istotnie otrzymywał i pieniądze, i rozkazy, a także za jej protekcją dostał się jako ślusarski czeladnik do arsenału. Pan marszałek nie ukrywał zdumienia. 192 __ i to tu, w stolicy grasują pogańscy szpiedzy?! Coś niesłychanego! Człek śpi spokojnie nie wiedząc, że mu szczury podgryzają łoże! Toć istotnie, gdyby ten zamysł sią udał i nasza armata okazała się bezużyteczną, wojska poniosłyby niechybną klęskę. Owego człeka każę bez zwłoki obwiesić! Co zaś do owef dworki, to jako szlachciankę chcę ją wprzódy wysłuchać. Zanim jednak przywiodą ją tutaj, proszę, panowie bracia, spróbować tego wina. — Pan marszałek zaklasnął w dłonie, po czym ujął za kielich unosząc go w stronę swych gości. Kiedy już goniec z pismami został wysłany na Zamek, pan marszałek zwrócił się do Zegonia: — I to wszystko stało się dzisiaj, minionej nocy? — Tak, wasza wielmożność, ale moi ludzie już wcześniej wykryli przestępców. — Tak, rozumiem... ¦— Pan marszałek obrzucił Zegonia badawczym spojrzeniem, nie pozbawionym wyrazu uznania. — Czy wiecie już, w jaki sposób zamierzali unieszkodliwić działa? Można to zrobić w czasie strzelania, ale do spisku musiałaby należeć cała obsługa. Natomiast nie mogę pojąć, jak mógł zepsować armatę jeden człowiek i to zawczasu, już w arsenale? — Rzecz obmyślona była przebiegle — wyjaśnił Żegoń, który już znał szczegóły zamachu. — Najpierw w końcowej części lufy, gdzie ścianka jest o połowę cieńsza niż przy komorze prochowej, wier- ono otwór-zawsze tym samym wiertłem, a to dlatego, że do jego średnicy były dokładnie dopasowane ilazne czopy długości równej grubości lufy. Po wywierceniu otworu przestępca wciskał czop i działo 5 §°t°we do zagwożdżenia, ale nie zagwożdżone. °gio to jednak nastąpić w każdym wybranym mo- fortuny 193 mencie, byle po kilku strzałach i kolejnym naładowaniu działa. — To wszystko...? — Marszałek spojrzał niedowierzająco na Żegonia. — Ale jak i kiedy nastąpiłoby zagwożdżenie? — Po oddaniu paru strzałów, aby lufa dobrze się nagrzała, daje się on ruszyć i to bez wysiłku, a to dlatego, że rozciągliwość spiżu jest większa niż żelaza, z którego odlano czopy. Należy więc odczekać, aż armata znów zostanie nabita, a wówczas nacisnąć czop, który przez to wsunie się do środka i będzie sterczał wewnątrz lufy. Ta przeszkoda wystarczy, by przy strzale kula utknęła w lufie, a wydobycie jej to żmudna praca, której w polu wykonać nie , można. O ile zresztą prochowe gazy nie rozedrą działa, bo wtedy jest już stracone. — Święta Barbaro, patronko wszelkiej armaty, dzięki ci za opiekę! — wykrzyknął marszałek. — Toże to pomysł iście czartowski! Ale czekaj że waść... Któż jednak miałby to uczynić? Puszkarze nie dopuszczają nikogo obcego do działa. — Ale nie w czasie walki, wasza wielmożność. W bitewnej gorączce, wśród prochowego dymu, mało się zważa, kto pomaga przy obsłudze. A pomocnicy prócz handlagrów zawsze są potrzebni, a i gońcy od działa do działa takoż biegają, sposobności jest więc dużo... Dyskusję, jaka powstała na ten temat, przerwał meldunek dworzanina, oznajmiający przybycie eskorty z więźniarką, która oczekuje w pałacowej sieni. Pan marszałek kazał natychmiast ją wprowadzić, a kiedy weszła w asyście dwóch strażników, odprawił ich, a kobiecie polecił gniewnie: 194 — Zbliż no się i odpowiadaj, o co cię będę pytał bez nijakich krętactw, bo czasu wiele nie zamierzam tracić!—- Potem spytał spokojniej: — Zwiesz się Borzęcka i jesteś, a właściwie byłaś dworką pani Eleonory? __ rL0 chyba jest waćpanom wiadome i bez mojej odpowiedzi — rzuciła hardo panna, zwracając na Żegonia spojrzenie pełne nienawiści. __ Twoje czyny i sposoby są rni takoż znane, ale dla zadośćuczynienia prawu pytam cię: czy przyznajesz się do zbrodniczego nastawania na mienie wojenne twojej ojczyzny? — spytał marszałek z powagą w głosie. — Gdybym zaprzeczyła, w niczym waszego mniemania nie zmienię, toteż poniecham odpowiedzi. — Borzęcka nadal odpowiadała z nonszalancją, a nawet nieomal pogardliwie. — Nie sądź waćpanna, że tylko to wiemy, co zeznał pojrnany — wtrącił Żegoń. — Miałem cię na oku nie tylkot jakeś chodziła do Świętej Brygidy, ale i wówczas, gdyś spotykała się z Haganem w domu na Wisłą. Na dźwięk owego nazwiska Borzęcka drgnęła i tym razem spojrzała na Żegonia z wyraźnym strachem. ¦ O czym... o czym waść mówisz...? Nic o tym nie wiem! — Słowom tym jednak przeczyła jej gwałtownie pobladła twarz. Nie uszło to uwagi obu dygnitarzy, którzy obserwowali ją w czasie tego dialogu. Nie wiesz zatem niczego o rozkazach owego człowieka ze Lwowa? wyęcka zamiast odpowiedzi przyłożyła do twarzy dłonie i wybuchnęła płaczem. 195 — Coż cią przywiodło do tego, by zdradzić swój kraj? By zaprzedać sią w obcą służbą przeciw rodzonej ojczyźnie? — odezwał sią znów marszałek surowo. — Jam nie przeciw ojczyźnie... Nie przeciw ojczyźnie, ino przeciw niemu, bo go nienawidzą, nienawidzą! Chciałam, by wreszcie go pobito, zgnieciono, wdeptano w ziemią! Domyślili sią, kogo miała na myśli, toteż marszałek spytał tylko: — Dlaczegoż tak go nienawidzisz? Cóż ci uczynił? Borzęcka mówiła już bez zahamowań, niesiona falą wściekłości i zawodu: — Bo przysięgał, obiecywał, że porzuci tamtą, a mnie weźmie do swego boku. A kiedym poszła z nim do łoża, nie tylko mnie odsunął, ale w żarty sprawą obracał. Marszałek pokiwał głową. — Oj. ty głupia babo! — rzucił pogardliwie. — I takiej zemsty szukałaś! Nie w kochanka godziłaś, lecz we własny dach nad głową. Pomyśl nad tym, choć niedużo ci dam na to czasu. Jutro o świcie będziesz ścięta, gotuj tedy ku temu swą duszę. Borzęcka zachwiała sią jakby uderzona w piersi. — Co...? Ja ścięta?! — Rozwartymi z przerażenia oczami wpatrywała sią najpierw w marszałka, potem kolejno przenosiła wzrok na kasztelana i Żegonia, iakby na ich twarzach szukając zaprzeczenia tej decyzji. Były jednak surowe i ponure, toteż musiała zrozumieć nieodwracalność swego losu, bo padła na kolana wyciągając ku marszałkowi race. — Wasza miłość — łkała. — Wasza miłość... Tylko nie to, nie to... Ostawcie przy życiu. Miejcie litość! 196 pan Lubomirski jakiś czas spoglądał na nią z góry, po czym zwrócił się obojętnie do Żegonia: _- Każ waszmość straży, by ją zabrała. Borzęcka zerwała się z kolan. __ Stój! — krzyknęła dziko. — Czekaj, aż nie usłyszycie, co powiem! Wiem coś, co warte mojej wolności! __Cóż może być tego warte? — spytał kpiąco marszałek. — Nie spodziewaj się, że bałamuctwem mnie zwiedziesz. __To co powiem, to rzetelna prawda. Ale żądam za nią wolności! — Cóż to za wiadomość, niewiasto, że taką winę miałbym ci darować? — Marszałek nadal mówił pogardliwym tonem. — Zdaję się na sąd waszej wielmożności. Ocenisz sam, czego ona warta. A jeśli taka istotnie się okaże, zezwolisz mi zniknąć wam z oczu. I nigdy już mnie nie obaczycie. — Rzeknij tedy, co masz nam. wyjawić? — Dam wam jego życie za własne! — Jego? A czyjeż to?! — odezwał się gwałtownie Żegoń postępując krok ku kobiecie. Ta widząc jego poruszenie, już opanowana, bo pewna wygranej, odpowiedziała ironicznie: - Nie byle pachołka. Kogoś znaczniejszego ode mnie... Więcej nie powiem, póki nie usłyszę zgody. -- Każę ci przypiec stopy, to powiesz i bez mojej obietnicy — mruknął marszałek. Tego wasza wielmożność nie uczynisz, bobyś przeciw honorowi postąpił — odparła śmiało Borzęc- a" Resztą nie ma męki, która by wbrew mej choć słowo ze mnie wycisnęła! Tego bądźcie pewni. 197 Marszałek spojrzał porozumiewawczo najpierw na kasztelana, potem na Żegonia. Pan Oborski zmierzył się z nim wzrokiem i uniósł na moment brwi, zdradzając tym niezdecydowanie. Natomiast Żegoń domyślając się, o kogo tu chodzi, w przekonaniu, że w tej sytuacji kobieta kłamać nie będzie, skinął głową aprobującym ruchem. — Dobrze zatem — odezwał się marszałek po tym milczącym porozumieniu. — Decyzja moja jest taka: złożysz swoje wyznanie do naszej oceny. Jeśli poczytamy je za ważne, poniecham cię. Pozostaniesz jednak w lochu, dopóki wszystkiego nie sprawdzę. A teraz mów. — Niech więc tak będzie... Otóż życie króla w niebezpieczeństwie. Jest mi wiadomo, że wyjechał do jego kwatery człowiek, któremu zlecono zadanie mu trucizny. — Prawdaż to?! — wybuchnął marszałek. — Prawdę mówisz? Kto zacz to jest? Dawno wyjechał? — Zezwólcie, wasza wielmożność, że ja będę pytał — odezwał się Żegoń widząc wzburzenie dygnitarza. Ten dał przyzwalający ruch dłonią, więc Damian zwrócił się z kolei do Borzęckiej: — W jaki sposób miał pozbawić jego królewską mość życia? — Jakem rzekła. Otrzymał truciznę dla zadania w jadle lub napoju. — Kto to jest? — Tego nie wiem. Ani razu nie padło przy mnie jego nazwisko. Ale... — Borzęcką zawahała się chwilę. — Tak, raz jeden usłyszałam jego imię, nazwano go Murat. — Dawno wyjechał? 198 .__ Dwa miesiące temu. __ Kto dał mu to polecenie? __ To już nie należy do ugody — odpowiedziała Borzęcka patrząc arogancko w twarz Żegonia. W godzinę potem Damian, mimo nieprzespanej nocy, gnał co koń wyskoczy traktem wiodącym w kierunku Lublina. CENA SUKCESU Wiadomość o śmierci małego Tomka nieomal załamała Zawieję. Przez parę dni nic nie jadł, ogarnięty przygnębieniem bliskim rozpaczy. Nie chodziło mu o daremny trud tak długiej i niebezpiecznej podróży, ale o cierpienie ukochanej, jakie jej sprawi powracając z taką wieścią. Obawiał się, że tragiczna prawda może doprowadzić ją do desperacji, pozbawi zdrowia, a może i umysłu albo nawet skłoni do podniesienia na siebie ręki. Dla niego zaś była to utrata tej ostatniej nadziei, jaką wiązał z uwolnieniem chłopca — zmianę decyzji uszczęśliwionej matki, chęć powrotu do życia, zapomnienie przeżytego dramatu. Teraz nadzieje te rozwiały się. Nic więc dziwnego,, że przesiadywał w swojej izbie odmawiając jadła. Krótka zaś rozmowa z Popowiczem również nie poprawiła nastroju, bo dowiedziawszy się o relacji Czelebiego gospodarz pokiwał wprawdzie ze współczuciem głową, ale jego osąd sytuacji bynajmniej nie ukoił strapienia młodego rycerza. — Cóż waść chcesz — powiedział pan Serafin. — Dwa lata to sporo. Ludzi spotykają w tak długim 200 czasie różne przypadki, wszystko się zmienia, bo życie w miejscu nie stoi. Waści los przeznaczył niepowodzenie, musisz więc szukać w sobie siły, by poddać się Bożej woli i kornie ją przyjąć. __ Dzięki waści za takie ukojenie — mruknął Zawieja, rozzłoszczony tą filozoficzną refleksją niby rozsądną, a przecież nie dającą pokrzepienia. — Pokora to lekarstwo nie dla mnie! __ Cóż ci innego ostaje? Z serca radbym waści pomóc, ale poza słowami, pociechy, chociażby i lichej, nie widzę. — Przede wszystkim muszę wiedzieć, jak do tego doszło? Dlaczego i kiedy dziecko umarło? — To istotnie należy wyjaśnić — zgodził się pan Serafin. — Chociażby dlatego, że matka przede wszystkim o to waści będzie pytać! Ten zamiar, smutne resztki niedawnych nadziei, przecież zmuszał do dalszego działania, więc nieco rozproszył ponury nastrój młodego rycerza. Ponieważ nadal nie było znikąd wieści, Zawieja postanowił nawiązać kontakt z Muhsim, jako że znał do-niego drogę. Odszukał zaułek Pięciu Buńczuków, a potem kafejkę imć Andreasa. Był to mały lokalik podobny do setki innych w tym mieście, a właściciel, drobny i ruchliwy, o ciemnych, łagodnie • spoglądających oczach, również nie odznaczał się niczym niezwykłym. Siedział w rogu niedużej izby, przy miedzianym dzbanie, w którym na rozżarzonych węglach bulgotała gotująca się woda. Jego wąskie ramiona mało co wystawały ponad kamienny skraj paleniska. mierzył zbliżającego się Zawieję lustrującym spojrzeniem i milczał wyczekująco. 201 — Bądź pozdrowiony, mistrzu Andreasie. Jestem przyjacielem esirdżi Muhsiego i przychodzę do niego z ważną wieścią. — Dlaczego zatem nie powiesz jej esirdżiemu? Zawieja uśmiechnął się. — Jesteś rozsądnym człowiekiem. Ale widzisz, nie wiem, gdzie zamieszkuje. Polecił mi, abym udał się do ciebie, jeśli będę chciał dotrzeć do niego. Nazywam się Wołczar, zapewne uprzedził cię, że mogę o niego pytać? — Coś sobie przypominam... — mruknął Grek. — Zdaje się, że istotnie coś mówił, ale dokładnie nie pamiętam. — Me jestem skąpy, mistrzu Andreasie. Może ten fakt ożywi twoją pamięć? — Z obietnic utkany jest kobierzec, po którym stąpają głupcy... — Grek spojrzał z westchnieniem na Zawieję. — Ale mów, co masz do przekazania, a jeśli to istotnie będzie ważne, powtórzę esirdżiemu równie szybko, jak ty okażesz swą szczodrość... Zawieja roześmiał się. — Jesteś szczery, mistrzu Andreasie! Ale ja muszę mówić z nim osobiście i to zaraz. Powiedz mi, gdzie mieszka, a ten piastr stanie się twoją własnością. — Zawieja wyjął zza pasa srebrną monetę i podsunął ją na otwartej dłoni w stronę gospodarza. ' Widział, jak w ciemnych oczach zabłysły iskierki, a drobna ręka szybko sięgnęła ku jego dłoni. Jednak zanim dotknęła monety, palce Zawiei zawarły się. — Gdzie więc go znajdę, mój drogi Andreasie? — Mieszka przy następnej ulicy. Szósty dom po prawej ręce. Stoi w głębi, rosną przy nim trzy duże ~ 202 ~ drzewa, a obok dojrzysz murowaną studnię. O tej porze zastaniesz go w domu, bo na pewno odbywa południową drzemkę. __ Kto mieszka z nim razem? Ma dużą rodzinę? __ Nie, jest sam. Zresztą jego dom nie jest duży. Ma tylko dwie izby. — Dziękuję ci, oto twoja moneta. — Zawieja rozchylił palce. Wkrótce zagłębił się we wskazaną uliczkę. Nastało właśnie południe, słońce przypiekało już mocno, była to więc pora powszechnej sjesty. Nie spotykając nikogo znalazł studnię i owe trzy drzewa. Rosły istotnie przy niedużym domku. Za nim dostrzegł parę warzywnych grząd otoczonych parkanem z chrustu. Uwiązany w pobliżu pies zamiast zajadłego szczekania powitał go jedynie żałosnym skomleniem, prężąc łańcuch, na którym był uwiązany. Ponieważ na kilkakrotne pukania nikt nie odpowiadał, Zawieja spróbował pchnąć drzwi. Ustąpiły, ukazując mroczną sień i przejście w głąb domu. Już bez wahania przekroczył próg. Izba była nieduża, o dwóch małych okienkach, z szerokim łożem i paru niezbędnymi sprzętami. Jednak Zawieja nie miał czasu ani okazji na bliższe oględziny wnętrza, gdyż przede wszystkim zobaczył Muhsiego wiszącego na sznurze zamocowanym do wbitego w ścianę haka. Nabrzmiałą zielonosiną twarz obsiadły muchy, ttóre teraz poderwały się z brzęczeniem i krąży-y wokół głowy. Ręce zwisały mu wzdłuż ciała, wyciągnięte nogi prawie sięgały końcami stóp podiogi. izbie unosił się słodkawy zapach chwytający 203 za gardło. Zawieja poczuł mdłości, ale opanował się i podszedłszy do zwłok obejrzał je uważnie. Obszerne pantalony i barwny kubrak nie miały plam krwi ani nie nosiły śladu jakichkolwiek zmagań. Ale bystry wzrok młodego rycerza dostrzegł na przegubach rąk podbiegłe krwią zatarcia, c© wskazywało, że esirdżi musiał być skrępowany, a dopiero po powieszeniu uwolniony z więzów,. A więc odpadła możliwość samobójstwa, o czym by mógł świadczyć brak oznak jakiejkolwiek walki tak w izbie, jak i na odzieży denata. Nie miał tu nic więcej do czynienia, lepiej więc było wycofać się jak najspieśzniej. Z ulgą wyszedł z domu, na odchodnym poświęcił jednak chwilę czasu, by zwolnić z łańcucha zapewne z głodu skomlącego psa. Dowodziło to, jak i stan zwłok, że śmierć esirdżiego musiała nastąpić już dzień, a może dwa wcześniej. Był to nieoczekiwany zwrot w sytuacji. Zaraz też po powrocie przywołał Dębeja i zamknąwszy się w sypialni opowiedział mu o swym odkryciu. — Jak sądzisz? — zakończył swoją relację pytaniem. — Czy owo morderstwo ma związek z naszą sprawą? — Cóż my o nim wiemy, aby dać na to odpowiedź? — westchnął Tatar. — Co wiemy o jego życiu, sprawach, wrogach? — Jest jednak coś wspólnego pomiędzy mną a tą śmiercią. — Zawieja mówił w zamyśleniu przyglądając się, jak Debej ściąga dratwą naderwaną uzdę. — Dlaczego tak sądzisz? — W mojej sprawie działał i właśnie ja go znalazłem. Debej mruknął kpiąco: 204 __ yj taki sposób opuchnięcie gęby Popowicza jest z naszej przyczyny. Bo nam się żalił na zęby i my u niego mieszkamy. Zawieja pokręcił głową, wyraźnie nie przekonany. Debej zaś po chwilowym milczeniu mówił dalej: __ Gdyby jednak tak było, musiałbyś na siebie uważać... — Skąd taki wniosek? — A stąd, że skoro istotnie zginął, bo wykonywał twoje zadanie, to ty tym bardziej jesteś narażony na niebezpieczeństwo. — Wywód nie pozbawiony słuszności. — Zawieja uśmiechnął się. — W każdym razie należałoby teraz pójść do monasteru Pantocratora. — Do braci trynitarzy? — No tak. Może ojciec Arkadiusz będzie już coś bliższego o tej śmierci wiedział. — Słusznie, bo musisz mieć rozeznanie o zgonie człowieka, który jął się naszej sprawy. — A więc jednak dostrzegasz zbieżność? — Związku wykluczyć nie można — mruknął Debej nie przerywając swojej pracy. — Przychodzi mi jednak na myśl, aby wpierw zajrzeć do Czelebiego. —- Może to będzie lepsze, bo jeśli ów opat jeszcze o tym nie wie, niczego nie uzyskasz, tylko go wystraszysz. Ale musisz odczekać dwa, trzy dni, bo sądząc z tego, coś zastał, nikt jeszcze śmierci esir-dżiego nie wykrył. Zapewne lada chwila to się stanie, potem wkroczy kajmakam dzielnicowy, a ludzie zaczną o zabójstwie gadać. Dopiero wtedy będzie «zas pytać, co wie Czelebi. — Tak też i zrobię... Przez najbliższe dwa dni nadal chodzili więc po 205 mieście lub wypoczywali nad wodami "Złotego Rogu, gdzie zielone brzegi obsiadły domki rolników, a letnie rezydencje wielmożów odbijały swe białe ściany w niebieskim lustrze zatoki. Kiedy na drugi dzień, już pod wieczór, wracali, do zajazdu, w pewnej chwili Debej rzucił półgłosem: — Na razie nie obracaj się. Ktoś idzie za nami. Zawieja spojrzał z uśmiechem na Tatara. — Brodaty, w wiśniowym serdaku i fezie na głowie? — A więc zauważyłeś? ¦—¦ Już od pewnego czasu. Debej wyraźnie zafrasował się. — Ja go dostrzegłem przed godziną... — Nic dziwnego, bo ja szukałem takiego człowieka od wczoraj. Dlatego wyciągnąłem cię na włóczęgę po mieście. ¦—¦ Spodziewałeś się, że ktoś będzie nas śledził? — Chciałem sprawdzić, czy moje podejrzenia co do śmierci esirdżiego są słuszne. — Hm... — Debej zamilkł. Dochodzili już do ha-nu, kiedy znów się odezwał: — Co z nim zrobimy? Może go ująć i zmusić do gadania? Brama już blisko, ani się obejrzy. Zawieja nieznacznie zerknął za siebie. — Już za późno, zniknął. Tego zresztą należało oczekiwać z chwilą, kiedy zorientował się, że wracamy do zajazdu. — Szkoda, że wcześniej tego nie zrobiliśmy. ¦—¦ Na ulicy nie byłoby to łatwe. Zresztą i ryzyko nie warte podjęcia. Lepiej pozostawić go w mniemaniu, że nie dostrzegliśmy niczego. Następnego dnia późnym popołudniem Zawieja 206 udał się powtórnie do sebana Czelebi. Ten przywitał go z równą gościnnością, ale w jego zachowaniu dało się wyczuć zafrasowanie i brak poprzedniej gotowości wzięcia udziału w poszukiwaniach. __ już minął więcej niż tydzień, sebanie, od mojej bytności u ciebie, a obiecałeś, że w tym czasie będziesz już znał więcej szczegółów o śmierci chłopca — rozpoczął Zawieja zajmując wskazane sobie miejsce. — Czy w porę przyszedłem? — Tak, effendi, wiem co nieco... — Seban umknął oczami przed pytającym spojrzeniem Zawiei. — Skąd zatem twoje zmieszanie, drogi Selimie? Początkowo z ochotą przyrzekałeś swą pomoc? Co się zmieniło? Czelebi mimo woli obejrzał się dookoła jakby zapominając, że siedzi u siebie w domu. — Hm... Jakby ci tu rzec... — zawahał się i zamilkł, wyraźnie nie wiedząc, co ma powiedzieć. —¦ Mów śmiało, sebanie — zachęcił go Zawieja. —¦ Przecież jesteśmy w twoim domu i nikt nas nie słyszy. A mnie możesz być pewny, bo wszystko co niebezpieczne dla ciebie, jest niebezpieczne i dla mnie. Czelebi pokiwał z aprobatą głową i odpowiedział spoglądając porozumiewawczo na Zawieję: — Tak, to prawda. A zatem słuchaj. Wiem, jak zginął chłopiec. Otóż udał się pod opieką owej Ma-rafy do przystani Sophianus, tam spadł z pomostu i utonął. Marąfa początkowo chyba nie zauważyła jego zniknięcia, a kiedy podniosła krzyk, było już za późno. Niektórzy młodzi rybacy i marynarze skakali nawet do wody szukając go, ale ponoć w głębiach idą tam silne prądy, więc i ciała nie znaleziono. 207 — Wstrząsnąłeś moim sercem, sebanie, ale muszę powstrzymać rozczarowanie i gniew, aby zadać ci jeszcze jedno pytanie. Dlaczego taki obrót sprawy wywołał twój niepokój? — To nie obrót sprawy, lecz inne wiadomości, jakie dotarły do moich uszu. Otóż dowiedziałem się, że ktoś poza mną również zbierał wieści o chłopcu. Czy powierzyłeś to samo zadanie i komu innemu? — Czelebi wpatrzył się badawczo w twarz młodego rycerza. Było trudne do uwierzenia, by tylko przypadkiem dwie różne osoby w tym samym czasie interesowały się chłopcem, więc zaprzeczenie wzbudziłoby tylko nieufność sebana. Zawieja odpowiedział więc bez wahania: — Tak, Selimie, to prawda. Użyłem jeszcze jednej drogi, by przyspieszyć poszukiwanie. — Otóż to — Czelebi jakby się odprężył — i człowiek ten zginął. Podobno powiesił się, ale czy można w to wierzyć? — Co ty powiesz?! — Zawieja udał przerażenie. — Powiesił się? Czy widzisz w tym związek z moją sprawą? — Allach wie... Rozumiesz więc, że powściągnąłem język, bo i mnie mogło grozić niebezpieczeństwo. Zresztą po co miałbym się narażać, skoro dziecko nie żyje, więc i nagroda nie wchodzi w rachubę — wyznał z rozbrajającą szczerością. — Czy śmierć chłopca spowodowała jakieś dochodzenie? — Nie. Ponieważ kancelaria wielkiego wezyra, która wydawała dyspozycje dotyczące malca, nie zainteresowała się bliżej jego śmiercią, bo przecież ~ 208 ~ chodziło o dziecko jakiejś niewolnicy, sprawa szybko poszła w zapomnienie. __ Zapewne ku zadowoleniu owego kadiego, którego opiece go powierzono? __Nie należy się temu dziwić. Gdyby kancelaria nie uznała sprawy za mało ważną, naraziłby się na gniew wielkiego wezyra. A choć i kadi to dygnitarz 0 wielkim znaczeniu, przecież groziłoby mu. duże niebezpieczeństwo. Teraz zaś... Czelebi urwał, potem zmienił temat. — Tak więc, effendi, com mógł, to uczyniłem, aby ci pomóc. Ale skoro malec nie żyje, nic więcej już zdziałać nie mogę... — To prawda, Selimie — przyznał Zawieja. — 1 jestem ci za twoją pomoc wdzięczny. Uważam, że na te pieniądze, które ci dałem, w pełni zasłużyłeś. Ale dokończ, co chciałeś powiedzieć. Dlaczego urwałeś na słowach: „teraz zaś"? — Bo to już nie ma znaczenia, a plotek wolę nie powtarzać. — Skąd wiesz, że to plotki? Skoro już dowiedziałem się od ciebie tyle, mów i resztę. Przecież nie narazisz chyba przez to swego bezpieczeństwa bardziej, niż się to już stało? — Nie uważałem tego za ważne. Jeden z moich przyjaciół, który pełni funkcję pokojowca na dworze kadiego, opowiedział mi o tym. Podobno kiedy powiedziano kadiemu, że ktoś szuka śladów chłopca, mocno się tym zaciekawił. Wydało mi się to dziwne, ale też niebezpieczne dla mnie, jeśli nadal będę... Słusznie, sebanie — przerwał mu Zawieja. — Doceniam niebezpieczeństwo, więc tym bardziej rozumiem twoją ostrożność. Pozwól teraz, że ci podziękuję za okazaną pomoc i pożegnam. Gdybyś — Koło fortuny 209 jeszcze czegoś się w tej sprawie dowiedział, daj mi znać, mieszkam w Bogdan seraju. A za wiadomości wynagrodzę cię dodatkowo. Niech Allach i Mahomet jego prorok czuwa nad tobą! — Pokój z tobą, effendi. — Czelebi podniósł się z miejsca, by odprowadzić gościa do drzwi. — Powiadomię cię, jeśli zajdzie coś godnego uwagi. Znów spędzili kilka dni na włóczędze po mieście, ale, już wkrótce spostrzegli, obecnie nikt ich nie śledził, co pozwalało sądzić, że komuś zależało tylko na sprawdzeniu, gdzie istotnie zamieszkują. Oglądanie miasta przerywali odpoczynkami bądź w kawiarniach małych i ubogich, jak owa Greka Andreasa, bądź bogatych, strojnych, mieszczących się w obszernych salach, gdzie powietrze chłodziły fontanny. Ale najmilszy odpoczynek dawała trawa i cień gęstych liści drzew. Tych zaś w mieście było dużo, bo niecały obszar zamknięty dawnymi murami był zabudowany. Znajdowało się w nim dużo pustych placów, ogrodów, a nawet pastwisk, na których pasły się owce i kozy. Wielki obszar trójkątnego kształtu, na którym leżało miasto, od północnego zachodu oblewały wody zatoki Złotego Rogu, od zachodu cieśniny Bosforu, od południa zaś morza Marmara. Ów trójkąt miał około mili podstawy, którą stanowiły dawne bizantyjskie mury obronne przecinające ląd po stronie zachodniej od zatoki po morze. Teren ten tylko częściowo był zabudowany. Domy skupiały się głównie w dzielnicach Blacher-nae, Fanar, Petra i Petrion, leżących wzdłuż Złotego Rogu. Równie gęsta zabudowa znajdowała się na drugim brzegu zatoki, gdzie ciągnęła się dzielnica 210 dzoziemców — Pera. Od pałacu sułtana leżącego ¦Twierzchołka owego trójkąta, na wschodnim jego krańcu wracając wzdłuż morza Marmara ku zachodowi znów moc uliczek prowadziła we wszystkich kierunkach i tylko stali mieszkańcy orientowali się jako tako w tej gmatwaninie. Ostatnie wreszcie skupienie zabudowań stanowiła dawna ulica Środkowa, biegnąca nieomal środkiem trójkąta od bramy Charyzjusza. Mijała ona dawny akwedukt, by obok Wielkiego Bazaru dotrzeć do meczetu Sw. Zofii, dawnej Katedry Mądrości Bożej, i do bram sułtańskiego seraju. Tego dnia wrócili nieco wcześniej, gdyż niebo zaczynało się chmurzyć, a ostre, nagłe podmuchy wiatru zwiastowały wiosenną burzę. Jakoż kiedy podchodzili do bramy hanu, pierwsze krople deszczu zaczęły znaczyć na drodze ciemne plamy wilgoci. Na ławce stojącej obok wjazdu dostrzegli mężczyznę w wiśniowym kubraku, który na ich widok wstał z miejsca. — Salaam, effendi — powitał, kiedy znaleźli się przy nim. — Przychodzę z wieścią do ciebie... — spojrzał pytająco na Debeja. — Możesz mówić, to mój druh. — Zawieja zrozumiał to spojrzenie. — Kto cię przysyła? — Seban Czelebi, oby Allach był mu przychylny. - Czy i on kazał mnie śledzić? — spytał młody rycerz z kpiącym uśmiechem. - O czym ty mówisz?! — Człowiek okazał zdziwienie, a potem zawołał: — Ależ ja cię nie śledziłem! - Widziałem cię parę dni temu. ¦ Czelebi opisał mi ciebie dokładnie, ale bałem 211 się podchodzić, bo nigdy nie byłeś sam. Miałem zaleconą ostrożność... Zawieja wymienił z Debejem porozumiewawcze spojrzenia. Przyczyna była wiarygodna, ale dlatego też mogła nie być prawdziwa. Jednak na wyjaśnienie tej sprawy trzeba było poczekać, bo było dziwne, że Czelebi nic o swoim posłańcu nie wspomniał. — Jakie polecenie masz mi przekazać? — Czy chcesz mieć więcej wiadomości o owym chłopcu, którego szukasz? — Znasz więc moją sprawę? — Zawieja nie udzielił od razu odpowiedzi. — Jak słyszysz, effendi. Seban umyślnie kazał mi tak mówić, abyś wiedział, że przychodzę od niego. — Podziękuj mu i powiedz, że rad usłyszę wszystko, co dotyczy tego dziecka. — Zatem jest człowiek, który odpowie na twoje pytania. Jeśli wyrazisz taką wolę, mam cię do niego zaprowadzić. — Mogę iść sam. Wskaż mi, gdzie go znajdę i kto to jest, a nie będę cię trudził. Brodacz pokręcił głową. — Nie, effendi, beze mnie nie ze chce z tobą rozmawiać, bo nie będzie wiedział, że ty jesteś ty. Ja muszę mu to potwierdzić. I jeszcze jedno. Nikogo innego prócz ciebie ów mąż nie chce widzieć. — Któż to jest? — Powiem ci to po drodze. — Dokąd mamy iść? — Dowiesz się, jak będziesz na miejscu. Zawieja parsknął śmiechem. — Dość odmownych odpowiedzi, by przerazić naj- 212 głupszego! Skąd mogę wiedzieć, że nie chcesz mnie wciągnąć w pułapkę? ,__ To także czas okaże, effendi. Takie są jednak warunki owego spotkania. A jeśli masz obawy, możesz go poniechać. __Kiedy ma ono nastąpić? — Kiedy zechcesz, choćby zaraz. Oby jednak nie po zachodzie słońca. — Myślałem, że właśnie o zmroku — rzucił drwiąco Zawieja. — Wtedy już nie miałbym żadnych wątpliwości. — Jeśli je masz, nie musisz iść. — Człowiek obojętnie wzruszył ramionami. — Ja polecenie spełniłem, więc pozwól, że cię pożegnam. — Poczekaj, pójdziemy zarazi Zostań tu na chwilę, ja tylko zjem coś, bom głodny, i ruszymy! Choć, Debej! W kwadrans potem byli już w drodze. Szli szybko w kierunku śródmieścia. Dopiero po dłuższej chwili Zawieja przerwał milczenie: — Teraz już możesz mi chyba powiedzieć, dokąd idziemy? — Tak. W kierunku morskiego wybrzeża. Do Sophianus. Czekajźe... Czy nie w tej przystani utopił się ów chłopiec? Przewodnik skinął głową. ¦ Tak. Dozorcą składów jerozolimskich kupców jest tam przyjaciel Czelebiego. Zgodził się z tobą mówić i podać ci bliższe szczegóły tego wypadku. Seban sądził, że będziesz ich ciekaw. I nie mylił się. Chcę możliwie dokładnie wie- jak się to odbyło. 213 — Twoja ciekawość zostanie zaspokojona, effendi. Bądź tego pewny. Ton, jakim były wypowiedziane te słowa, nie podobał się Zawiei, toteż mimowolnym ruchem sięgnął ku rękojeściom pistoletów zatkniętych za pasem, ale nawet nie przyszło mu na myśl, by poniechać wyprawy. Przez resztę drogi mało już ze sobą mówili. Wreszcie po godzinie szybkiego marszu ujrzeli pomiędzy domami obronne mury, a kiedy przeszli bramę Contoscalion, roztoczył się przed nimi bezmiar morski. Skręcili w lewo idąc nadbrzeżną ulicą, między linią murów a wodą, która miejscami dochodziła nieomal do ich podnóży. Wkrótce znaleźli nię na terenie przystani Sophianus. Stanowiły ją drewniane pomosty spoczywające na potężnych palach wbitych w morskie dno. Przy niektórych stały przycumowane barki i szkuty. Kręcili się koło nich niewolnicy — tragarze, dźwigając worki i bele na przygarbionych plecach. Poganiali ich dozorcy i to nie tylko krzykami, bo od czasu do czasu i rzemień batogu ze świstem przecinał powietrze. Wzdłuż wybrzeża pomiędzy linią starych bizantyjskich murów a pomostami rozłożyły się składy, magazyny i warsztaty naprawcze. Ruch tu panował tak duży, że Zawieja pozbył się uczucia zagrożenia,, jakie nie opuszczało go przez całą drogę, mimo pewności, że Debej z pachołkiem postępują w ślad za nimi. Minąwszy kilka przejść pomiędzy składami, a potem mroczną kuźnię, gdzie w świetle żarzących się węgli nadzy do pasa niewolnicy obrabiali na kowadłach żelaza, znaleźli się przed długim niskim 214 budynkiem o szerokich bramach wychodzących na pomost. Pomiędzy szparami luźno ułożonych desek połyskiwała pod nimi ruchliwa powierzchnia wody. Jedna z bram była uchylona ukazując czerń wnętrza. __ Wejdziemy tędy. — Przewodnik skierował się do uchylonych wrót. — Kantor znajduje się w głębi, przy tylnej ścianie. Jeśli groziła zasadzka, to napaść powinna nastąpić właśnie tu, w mroku tego wnętrza. Zawieja obejrzał się nieznacznie za siebie, ale nigdzie Debeja nie dostrzegł. Po wejściu do środka ujrzał ogromne stosy skór i owczych kożuchów powiązanych sznurami i ułożonych w sztaple sięgające dachu. Bele ułożone były w równe sterty, a pomiędzy ich ścianami biegły wąskie, ginące w zupełnej już ciemności uliczki. Ostra woń biła w nozdrza. Zawieja szedł napięty i czujny, minęli jednak całą szerokość budynku nie nagabywani przez nikogo. W pewnej chwili przewodnik skręcił w prawo i szli teraz mając przed sobą smugę światła padającą w poprzek ich drogi. Kiedy zbliżyli się do owej smugi, przewodnik idący przodem nagle skręcił znikając za węgłem i w tejże samej chwili Zawieję ogarnęła ciemność. Jakaś płachta raptem opadła mu na głowę krępując ruchy. W następnej zaś chwili poczuł, jak silne ręce wy-szarpują mu pistolety zza pasa, a sznur krępuje ramiona mimo stawianego oporu i szamotaniny. Wówczas dopiero płótno namiotowe, które zarzucono mu na głowę, zostało ściągnięte i mógł rozejrzeć się dookoła. Owa smuga światła, którą widział z daleka, padała 5 otwartych na zewnątrz drzwi. Nieduże okno za- 215 opatrzone w szyby oświetlało pomieszczenie oddzielone poręczą biegnącą od drzwi do drewnianego słupa podtrzymującego więźbę dachową. Był to zapewne kantor handlowy, o czym świadczyła" ława, a przed nią długi stół z kilku stojącymi na nim kałamarzami. Przy kałamarzach leżały pióra, a obok piętrzyło się kilka ksiąg. Mimo nałożonych już więzów dwóch muskularnych drabów przytrzymywało więźnia za ramiona, trzeci zaś kłaniał się właśnie bogato odzianemu mężczyźnie siedzącemu za stołem. Miał równo przyciętą brodę, haczykowaty nos nieomal stykający się końcem z pełnymi wargami, wąską głowę okrytą turbanem i oczy czarne, złe, w których migotały teraz iskry zaprawionej drwiną radości. — Mam cię wreszcie, ty psie! — Gwałtowność, z jaką wyrzucił z siebie te słowa, zaskoczyła Zawieję. — Uważasz to za wielki tryumf? Sam przecież szedłem, by cię spotkać? — Nie mnie, tylko zarządcę magazynów! — Turek roześmiał się szeroko, ukazując szczerby w uzębieniu. — Wszystkie twoje pytania przewidziałem z góry i na wszystkie obmyśliłem odpowiedzi! Dlatego byłem pewny, że przyjdziesz i to zaraz! — Do kogo należy ten wielki umysł? Możesz mnie w tym oświecić? — Rozdepczę cię jak brzęczącą muchę za to, że śmiesz zadawać mi pytania! Mnie, ulubieńcowi ka-diego laskiera, na którego pada blask łaski samego Wielkiego z Wielkich, niech Allach nie odwraca odeń słońca! — Wybacz, nie wiedziałem, że stoję przed aż tak r*~> 216 .----' potężnym człowiekiem! Ale dziwno mi, że mimo tej potęgi nie chcesz wyjawić swego imienia? Czyżbyś sądził, że nie doznam zbyt wielkiego olśnienia, kiedy je usłyszę? Turek nie odpowiedział od razu. Milczał przez chwilę mierząc swego więźnia nienawistnym spojrzeniem, wreszcie uśmiechnął się drwiąco. __ Chcesz koniecznie je znać? Po co ci ono? I tak nie pozostało ci więcej życia niż piasku w najmniejszej klepsydrze. Nie ciągnij mnie więc za język. — Skoro mam zginąć, dlaczego mi go nie wyjawisz? Czyżfeyś bał się mojej zemsty z tamtej strony granicy każdego żywota? Albo sam wątpił w swoją zapowiedź? Zawieja prowadząc ten dialog nasłuchiwał czujnie, czy nie otrzyma jakiegoś znaku od Debeja. Ale nic nie zdradzało, że jest gdzieś w pobliżu. — A zatem wiedz, że stoisz przed Omarem Se-kizem, łaziebnikiem i ulubieńcem wielkiego kadie-go, oby mu Allach nie odmawiał swych łask! — Cieszy mnie, że z tak dostojnych rąk poniosę śmierć — rzucił kpiąco Zawieja. — Może jednak zechcesz mnie, nędznego robaka, oświecić, dlaczego nastajesz na moje życie? Cóżem uczynił takiego, czym wywołałem twój dostojny gniew? — Urwał na krótką chwilę, po czym dodał: — A także i ów nieszczęsny Muhsi, esirdżi braci trynitarzy? Co ci szkodziły nasze poszukiwania, skoro ów chłopiec me żyje? Czyżbyś przyczynił się do jego śmierci, a teraz boisz się, że wyjdzie to na jaw? Zawieja nie spodziewał się reakcji, jaką wywołają jego słowa. Sekiz zerwał się bowiem na nogi i wrzasnął waląc pięścią w stół: - Dość twego skomlenia, ty psie! Śmiesz stawiać 217 mi wciąż nowe pytania, jakbym to. ja był twoim więźniem. Pętla i do worka z nim! I baczcie, by nie wypłynął na powierzchnię! Zawieja poczuł, jak stojący za nim ów trzeci zbir przybliżył się dó jego pleców, a po chwili miękki, śliski sznur opasał mu szyję. — Czekaj! — Sekiz powstrzymał egzekucję uniesieniem dłoni. — Chcę usłyszeć odpowiedź i na moje pytanie! Jeśli chcesz zginąć szybko i bez skomlenia z bólu, powiedz mi, szmato spod moich stóp, kto zlecił ci owe poszukiwania? Kto wyznaczył ową nagrodę, o którą się pokusiłeś, ty nędzny, węszący szakalu! A więc Czelebi zdradził. Ale jednocześnie z tą myślą naszła Zawieję i refleksja, że mogła to nie być zdrada, lecz tylko gadatliwość. Nie szkodziło jednak dać mu nauczkę. — Mimo swojej mądrości dałeś się okłamać. Na jakąż to miałem liczyć nagrodę, ja, ojciec tego dziecka! — Tyś ojcem...? — Tym razem twarz Tutka zdradzała nie tylko krańcowe zdumienie, ale i strach. — Tak, głupcze, jestem jego rodzicem i dlatego szukam śladów ku niemu. — Zatem doszedłeś kresu swoich poszukiwań, bo teraz tym bardziej nie możesz zostać przy życiu! Redżeb, rób swoje, niech uspokoję serce jego zgonem! Zawieja poczuł krótkie szarpnięcie sznura, które jednak zostało przerwane raptownym stęknięciem i głuchym uderzeniem padającego ciała. Dalsze zaś wypadki nastąpiły równie szybko. Natychmiast po tym usłyszał nieznaczny brzęk opuszczanej cięciwy i następny z przytrzymujących go mężczyzn zwalił 218 się z kolei na ziemię. Sekiz zaś z na wpół otwartymi ustami stał patrząc z przerażeniem w coś, co działo się za grupą stojącą przed nim. Potem nagłym ruchem wyrwał tkwiący za pasem pistolet. Zawieja szarpnął się i skoczył na bok, a w tejże samej chwili trzecia strzała świsnęła w powietrzu. Sekiz wypuścił z rąk pistolet i najpierw kiwnął się nad stołem, a potem zwalił na jego blat, uderzając czołem o deski i łamiąc sterczącą mu w piersi trzcinę z piórami na końcu. Pozostały przy życiu oprawca znieruchomiał i niezdolny do jakiegokolwiek oporu bezmyślnie wpatrywał się w leżące zwłoki, a potem upadł na kolana unosząc błagalnym ruchem ramiona w stronę nadchodzącego Debeja. Towarzyszący mu pachołek podskoczył do Zawiei i szybko przeciął więzy. — W samą porę, Debej — rzucił z uznaniem młody rycerz rozcierając przeguby rąk. — Byłem ukryty za belami — odparł ten spokojnie — ale zwlekałem, by dać ci czas na rozmowę. — Dobrześ zrobił — przyznał Zawieja z uśmiechem — bo w ten sposób obiecane informacje jednak otrzymałem. A co z naszym przewodnikiem? — Stał na straży przy wrotach, a teraz tam leży — obojętnie objaśnił Tatar. — Pora, abyśmy stąd odeszli. — Przesunął spojrzeniem po klęczącym nadal niewolniku. — Tego należy jednak skrępować i zatkać mu gębę. — Muszę też odebrać swoje pistolety. Zawieja i Debej zaniechali początkowo swoich wycieczek po mieście, ale z upływem najpierw dni, a potem tygodni, kiedy ich przygoda nie wywołała 219 żadnych bezpośrednich skutków, znów zaczęli opuszczać han i wędrować po Stambule. Tylko Popowicz dostarczał im wiadomości o zagadkowym zabójstwie dworzanina kadi laskiera, ale ponoć zeznania pozostałego przy życiu jednego z niewolników zabitego skłoniły władze do zaniechania bliższego badania tej sprawy. Zresztą nieobecność w stolicy ministrów i co wyższych dygnitarzy^ pozostających przy boku sułtana — ten zaś przebywał ze swą armią w polu — była przyczyną, że kółka państwowej machiny znacznie zwolniły swoje obroty, kręcąc się dość opieszale. A ponieważ poprzez sługę w grę wchodziła osoba wojskowego sędziego, który sprawował obecnie funkcję namiestnika, a on sam nie okazywał wielkiej chęci do rozwiązywania tej zagadki, wkrótce więc przestano w ogóle o niej mówić. W ten sposób znów minął miesiąc, kończył się maj. Ani na ojców trynitarzy, ani na Czebeja nie można już było liczyć, pozostawał jedynie brat An-tonio, ale ten od czasu owej jedynej rozmowy nie dawał o sobie znaku życia. Należało więc przypuszczać, że i z tej strony pomoc nie nadejdzie. Im dłużej to trwało, tym bardziej Zawieja dochodził do przekonania, że musi sam podjąć się ostatecznego wyjaśnienia sprawy. Skłaniało go do tego pragnienie znalezienia odpowiedzi na pytanie, które wciąż nie dawało mu spokoju. A pytanie to brzmiało: dlaczego zamordowano Muhsiego, dlaczego nastawano na jego życie, skoro dziecko nie żyje? Czy Omar Sekiz jest sprawcą śmierci chłopca, a potem zabił Muhsiego, by w ten sposób udaremnić węszenie wokół tej sprawy. Trudno jednak było Zawiei uwie- ~ rzyć w takie rozwiązanie. Nie widział bowiem żad- ~ 220 ~ nej przyczyny, dla której miałby uśmiercać chłopca. Równie mało prawdopodobne było przypuszczenie Debeja wysunięte w' czasie jednej z licznych"* rozmów, jakie na ten temat prowadzili ze sobą. Wkrótce okazało się jednak, że było ono słuszne, co potwierdził długo wyczekiwany brat Antonio, który wreszcie zjawił się w hanie. Przemknął do pana Serafina, ten zaś wezwał do siebie młodego rycerza. Zanim jednak brat Antonio przystąpił do swojej relacji, kazał Zawiei opowiedzieć szczegółowo, co zaszło od czasu ich poprzedniego spotkania. Kiedy usłyszał opis wypadków, pokiwał głową i rzeki z nikłym uśmiechem: — A zatem w takich to okolicznościach zginął Sekiz! Tylko tego bowiem do końca nie zdołałem wyjaśnić. Wiem natomiast, dlaczego uśmiercił Muhsiego i chciał ciebie, synu, również pozbawić życia. — Bo zabił chłopca i bał się, że to wykryjemy? — Nie, gdyż dziecko żyje... — Żyje?! — wykrzyknął ogarnięty nagłą radością Zawieja, przerywając zakonnikowi. — Dlaczego zatem upozorował śmierć dzieciaka, a potem chciał udaremnić nasze poszukiwania? — Dlatego, że owa Marafa, sama bezdzietna, opiekując się chłopcem pokochała go jak własne dziecko. Wiedziała jednak, że wcześniej czy później zostanie jej odebrane, nie chcąc więc do tego dopuścić wymogła na mężu porwanie. Przeprowadzili swój plan chytrze i bezbłędnie. Marafa zaczęła wyprowadzać chłopca do przystani, zaplanowali bowiem. ze powinien utonąć, gdyż w ten sposób można było wytłumaczyć brak zwłok. Sekiz dostał 221 się kaikiem * pod most, wciągnął małego do łódki i nadal kryjąc się pod pomostem odpłynął. Zaraz, "potem Marafa podniosła lament, że dzieciak wpadł do wody. Po owym rzekomym utonięciu malca ukryli go na wsi głosząc, że to syn siostry Marafy oddany na wychowanie. Dochodzenia zbyt sumiennie nie przeprowadzano^ zapewne dlatego, że kancelaria wezyra z wiadomych przyczyn uznała to za niewskazane. Zresztą nie interesowałem się ową obojętnością, bo chodziło mi głównie o ustalenie miejsca pobytu chłopca. — I znacie go, ojcze?! Mówicie, że jest na wsi? Gdzie?! — zawołał Zawieja poruszony do głębi usłyszaną nowiną. Zakonnik spojrzał na niego z uśmiechem i skinął głową. — Wiem, synu. Chłopiec przebywa w posiadłości Sekiza, Haktarze, znaidującej się w samym krańcu zatoki. Są tam winnice, ładny dom mieszkalny, pomieszczenia dla niewolników i nieco zabudowań. To dzień drogi od miasta. Marafa niby to z żalu, że po stracie dziecka popadła w niełaskę u ochmistrzyni kadiego, schroniła się na wieś. Zapewne jednak główną tego przyczyną było pragnienie przebywania z małym. — Zaraz się tam wybiorę, by obejrzeć ową siedzibę — rzucił przez zaciśnięte zęby młody rycerz. — Ale ostrożnie... — Brat Antonio uniósł ostrzegawczo palec do góry. — Sama porwawszy dziecko na pewno strzeże go czujnie. — Jakoś sobie poradzę, wielebny ojcze. Nie zmarnuję waszego trudu, za który tylko Bóg jeden * rodzaj łodzi 222 wie, jak jestem wam wdzięczny. Nie wiem, jak wam dziękować, bo słowami nie zdołam tego wyrazić! — Nie trzeba, synu — odparł zakonnik. — Duszę chrześcijańską ratowałem, to mi wystarczy za podziękowanie. W czasie najścia na czyftlik * zmarłego niedawno Omara Sekiza, łaziebnika kadi laskiera, jeden z napastników został zabity przez służbę, drugiego zaś udało się pojmać przy pomocy sąsiadów.. Niestety, ku bezprzytomnej boleści wdowy Marafy, chłopak został uprowadzony. Szejk osady leżącej obok posiadłości Sekizów przykazał zamknąć więźnia ustawiwszy przy nim straż i natychmiast posłał wiadomość do samego kadiego, gdyż dziwnym mu się wydała najpierw nagła śmierć łaziebnika, a potem porwanie jego siostrzeńca. W rezultacie jeszcze tego samego dnia przybyło trzech jasakczych **, którzy zabrali skrępowanego jeńca i odstawili go do więzienia Siedmiu Wież, gdzie miał czekać na decyzję kadiego. Tak oto Zawieja znalazł się w śliskiej od wilgoci celi kamiennej twierdzy leżącej przy południowo--zachodnim narożniku miasta, w miejscu gdzie mury od morza Marmara skręcają na północ. Był to ponury zespół budowli otoczony osobnymi, potężnymi murami z siedmiu wieżami obronnymi. Zgodnie z ułożonym planem Zawieja miał z trzema najemnikami, których wyszukał im Popowicz, wedrzeć się siłą na teren posiadłości Sekiza i związać potyczką służbę. * folwark, posiadłość strażników, policjantów \ 223 Natomiast Debej powinien był wykorzystać panujące zamieszanie, porwać chłopca i nie zważając na sytuację odpłynąć z nim łodzią; przybyli bowiem wodą, gdyż posiadłość leżała nad samym brzegiem zatoki. W mieście zaś nie wracać do hanu, lecz od razu podążać do monasteru, do braci trynitarzy, gdzie uprzedzony ojciec Arkadiusz obiecał przechować ich do czasu, aż nie minie pierwsze poruszenie i będą mogli spokojnie wymknąć się z miasta. Plan ten nie był źle obmyślony, ale nie przewidział, że szczupłe siły napastników mogą nie podołać zbyt zaciętej obronie. A tak się właśnie stało. Debej wprawdzie zniknął w ciemnościach nocy z chłopcem przerzuconym przez ramię, ale Zawieja uległ przemocy, gdyż z trzech wynajętych włóczęgów jednego ubito, co widząc dwaj pozostali uciekli, zostawiając go samego. Bronił się dzielnie szablą, dopóki, przyparty drągami do ściany, nie został ujęty. Chciano rozprawić się z nim na miejscu, ale szejk osady, człek zrównoważony i rozsądny, ciekaw, kto dokonał napaści, przykazał go zamknąć i dobrze pilnować do czasu, aż o losie uwięzionego nie postanowią wyższe władze. Ten rozkaz jak dotąd uratował Zawiei życie, czy jednak na długo, to dopiero miało się okazać. Już w czasie transportu do więzienia dowiedział się od jasakczych, że przybyli z rozkazu kadiego laskiera. Był więc traktowany z pewnym szacunkiem, jako więzień znamienity, skoro sam kadi raczył wydawać co do niego rozkazy. Zawieja, początkowo niepewny swego losu, po otrzymaniu tej wiadomości nabrał nieco otuchy, gdyż składanie przed kadim zeznań stwarzało mo- 224 żliwość przeciągnięcia sprawy. Tylko bowiem czas mniei był niespokojny. Sądził, ze udało mu się zbiec gdyż wszyscy zbyt zaabsorbowani walką z nocnymi rabusiami nie zwracali uwagi na wrzaski Marafy. Do brzegu, gdzie ukryli łódź, ciągnął się pas zarośli, za którymi właśnie zniknął mu z oczu Debej. Istniały więc duże szansę, że dotarł do mo-nasteru i dzieciak jest pod opieką mnichów. Młody rycerz znał zaradność i rozsądek swego sługi, był więc pewny, że nie popełni on żadnej lekkomyślności w czasie ucieczki. Bardziej więc frasował się obecnie, jak zawiadomić go o sobie i nakazać natychmiastowy wyjazd, obawiał się bowiem, że Tatar może zmienić ułożony plan i nie ruszy z miasta, nie chcąc zostawiać go bez pomocy, mimo że w tej sytuacji wiele zdziałać by nie zdołał. Przewidywania młodego rycerza co do kadiego sprawdziły się, bo już na drugi dzień przybył więzienny dozorca i zwolnił go z łańcuchów, którymi przykuty był do ściany. Potem pod strażą czterech barczystych drabów wyprowadzono go z lochów i po nałożeniu kajdan na ręce wsadzono na wóz. Przejechał nim pół miasta obrzucany ciekawymi spojrzeniami przechodniów. Wreszcie zatrzymali się i okazałym gmachem, gdzie bocznym wejściem wprowadzono go do wnętrza. Musiał długo czekać, im wreszcie wpuszczono go do wielkiej komnaty sześciu wysokich, zakończonych półkoliście ok- ich. Przy ścianach ciągnęły się ławy, a na wznie-1 pod baldachimem siedział w wielkim, błysz- [cym od złota turbanie opasły mężczyzna, z pełną, smaaą twarzą i parą długich wąsów opadających 15 - Koło fortuny 225 ku dołowi dwoma czarnymi soplami. Po jego bokach stało dwóch zbrojnych mężczyzn, z jatagana-mi u pasów. — Na kolana, psie! Stoisz przed samym wielkim kadim! — Jeden ze strażników pchnął go w plecy. Uderzenie było tak silne, że Zawieja istotnie wykonał polecenie, ale zerwał się zaraz na nogi i nie zważając na obserwującego tę scenę dostojnika, wrzasnął do swego dozorcy: — Sam klękaj, a mnie nie rusz, bo trzasnę w łeb! — Jednoznacznym gestem uniósł w górę skute ręce, gotów do zadania ciosu żelaznymi obręczami, które miał na przegubach. — Czekajże! — Strażnik wyszarpnął zza pasa krótki, gruby kawał rzemienia i zamierzył się na więźnia. > — Zostaw go! — padł krótki rozkaz spod baldachimu, podkreślony uniesieniem dłoni. — I precz stąd! Z kolei obaj dozorcy padli na kolana, bijąc czołami o posadzkę i nie zmieniając pozycji cofali się ku wyjściu. — Kto jesteś? — padło pierwsze pytanie. — Zowią mnie Wołczar. Pochodzę z Rusi. — Tyś brał udział w napadzie na dom mego sługi Sekiza? — Tak, wasza wysokość, temu nie przeczę. — Po coś to uczynił? — Aby odebrać Sekizowi chłopca! — Na Allacha! — Przez twarz kadiego przemknął wyraz zdziwienia. — Przyznajesz to? — Wobec twojej mądrości, potężny władco, kłamstwa na nic się nie zdadzą! — Kto zatem polecił ci dokonać tego czynu? Kto 226 ci za to zapłacił? — Pytanie było podobne temu, jakie zadał mu Sekiz, toteż i Zawieja odpowiedział podobnie. , . . — Mnie płacić? — wyraził zdziwienie. — Nie działałem z czyjegoś rozkazu! Przecież tu chodziło nie o cudze, lecz o moje własne dziecko! Kadi gwałtownie pochylił się do przodu. __Twierdzisz, żeś ty ojcem tego dziecka?.' __ Tak, o najszlachetniejszy! Nie Sekiza to sios- trzan, ale mój syn. — Skądże zatem znalazł się w jego domu? Pytania padały coraz szybciej i były coraz gwałtowniejsze, co dowodziło, że kadi już zaczynał domyślać się następnych odpowiedzi. Mimo to pytał dalej zapewne w chęci, by wszystko było dopowiedziane do końca. — Bo jego żona była piastunką chłopca, który rzekomo się utopił, co nie było prawdą! A ów chłopiec to właśnie mój syn! — Allach, ii Allach! I ja mam w to uwierzyć?! — sapnął z przejęciem kadi. — Przecież Sekizowie nie mieli dziecka. Skąd więc raptem znalazł się u nich kilkuletni malec? Podobno dała go na wychowanie siostra owej Marafy... — mruknął już powątpiewająco kadi. Nie. To owa Marafa, która opiekowała się chłopakiem, sama dzieci nie mając, zapałała do niego miłością. Mąż był jej posłuszny i we dwoje uplano- wali porwanie nie zważając, że jako twoi słudzy oie, panie, również narażają na niebezpieczeńst- < • Bo nie im, lecz tobie wielki wezyr powierzył mego syna. J yś więc Wołczar, mąż owej niewiasty, co Kadi urwał, ale Zawieja wiedział dlacze- to... 227 go. — Przecież mówiono, żeś zginął od tatarskich strzał? . • v — Nie zginąłem, tyiko wzięli mnie w jasyr, z którego uciekłem. — Widziałeś się z nią po ucieczce i przybyłeś tu za jej namową? Zawieja zorientował się od razu, o co kadiemu chodziło. Odebranie dziecka przywracało matce swobodę ruchów, a to mogło wywołać represje, a zatem narazić. Tamarę na niebezpieczeństwo. Odpowiedział więc okazując zdziwienie: — Jakże to możliwe, skoro moja żona nie żyje. Czyżbyś o tym nie wiedział? — Allach miej mnie w swojej opiece! — Kadi nawet nie próbował opanować wzburzenia. — Okłamujesz mnie, ty psie! — wykrzyknął uderzając dłońmi o poręcze fotela. — Jeśli nawet tak jest, o potężny, to czynię to nieświadomie. Szukając bowiem żony dowiedziałem się, że pojmana przez Lachów została ścięta z hetmańskiego rozkazu. — Cóż popełniła owa niewiasta, że spotkała ją taka kara? — Kadi zmrużył oczy i spoglądał badawczo na więźnia. c — Tego właśnie nikt nie umiał powiedzieć. Ani dlaczego została pojmana, ani z jakiego powodu ją ścięto. Nie oskarżaj mnie jednak, panie, o kłamstwo, bo powtarzam tylko, o czym- mówiono, ale opowiadali to ludzie, którzy widzieli ją w więzach. Dostojnik jakiś czas milczał, widać zastanawiając się nad usłyszaną wiadomością. Po chwili dopiero odezwał się zmieniając temat: — Czy ów esirdżi, którego obwieszono, pomagał ci w poszukiwaniu dzieciaka? 228 " Wnioskować zatem należy, Że Sekiz jest winny zbrodni, którą popełnił ze strachu, że jego zdrada wyjdzie na jaw? ...... __ i ja jestem tego mniemania, najdostojniejszy. — Kto więc z kolei jego uśmiercił? Jego i jeszcze dwóch innych? — Mój sługa, panie, któremu przykazałem strzec swego bezpieczeństwa, gdym szedł na spotkanie z Sekizem. __ Wiedziałeś, że to Sekiz cię wzywa, i poszedłeś? — Kadi uśmiechnął się ironicznie. __ jvfie wiedziałem, panie! Wezwanie stanowiło dla mnie zagadkę, toteż głównie chodziło mi o to, by dowiedzieć się, kto chce ze mną rozmawiać. — Nie obawiałeś się zasadzki? — Obawiałem się. I dlatego kazałem słudze, by podążył za mną. — Jesteś odważnym człowiekiem, giaurze! — Jestem, panie. A poza tym chodziło przecież 0 moje dziecko. Sędzia znów się chwilę namyślał siedząc nieruchomo i ze zmarszczoną brwią wpatrywał się w zakrzywione końce swojego obuwia. Wreszcie uniósł głowę i rzucił raptownie: — Gdzie jest teraz ów chłopiec? Zawieja od dawna już oczekiwał tego pytania 1 obmyślił dokładnie, co na nie odpowie. Skąd to mogę wiedzieć, panie? — Spojrzał s bezradnością w twarz dostojnika. — Myślę jednak, ze już w drodze na północ. — Dokąd zatem udał się twój sługa z chłopcem iz^po porwaniu? Gdzie mieliście przygotowane 229 — W naszej kwaterze, w hanie. — Zatem gospodarz hanu udzielił wam pomocy? Co to za han? — Mieszkaliśmy w, Bogdan seraju. A ów gospodarz, tak jak go poznałem, nawet rodzonemu bratu nie dałby łyżki strawy wiedząc, że nie będzie to miłe kajrnakamowi jego dzielnicy. Przygotowaliśmy wszystko tak, by można było opuścić zajazd po cichu. — Jaką drogą mieliście jechać? — Tego ci, panie, nie powiem. Kadi na to oświadczenie rzucone spokojnym głosem schylił się raptownie jak od ciosu w żołądek. y Spojrzenie, które zdawało się błyskać ogniem, utkwił w twarzy więźnia i nieomal wrzasnął: — Coś rzekł, ty psie?.' Coś ośmielił się rzec?.' Mów zaraz, bo od męki, jaką ci zadam, zbieleją ci włosy.' — Eacz, panie, opanować swój gniew. — Głos Zawiei nadal brzmiał nieomal obojętnie. — I nie groź mi torturami, a raczej pomyśl, co dla ciebie lepsze: odzyskanie dziecka czy poniechanie pościgu... Kadi sapnął gwałtownie i odchylił się na oparcie. Jakiś czas przenikliwym wzrokiem wpatrywał się w twarz Zawiei, wreszcie rzucił przez zęby: ¦ — Co masz, psie, na myśli? — Rzecz przecież jest zupełnie jasna. Zniknięcie dziecka w niczym sytuacji nie zmieni, ale pojawienie się przede wszystkim tobie, panie, przysporzy kłopotów. Dywan zdaje się uwierzył w owe zatonięcie i skreślił go z ewidencji. Jeśli teraz malca odzyskasz, cała sprawa odżyje na nowo, a wówczas możesz się narazić na niezadowolenie wielkiego wezyra. Gotów jest obarczyć cię winą, żeś nie za- ~ 230 ~ ewnił temu zakładnikowi należytej ochrony... Jak Stem widzisz, nie działałem przeciw tobie. Turek zmrużył powieki i znów przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu więźniowi. __ Chytry jesteś... — mruknął w końcu. — Jednak nie obmyśliłeś wszystkiego do końca. Sam bowiem wydałeś na siebie wyrok. Istotnie masz rację, lepiej poniechać pościgu. Ale ty również musisz zniknąć. __ Oczywiście, moja śmierć zapewni ci bezpieczeństwo. — Zawieja zdawał sobie sprawę, że nadszedł moment krytyczny obmyślanej rozmowy z ka-dim. — Ale i inne moje zniknięcie z kraju pady-szacha takoż zapewni ci spokój, bo" nawet jeśli nie dochowam tajemnicy, co gotów jestem na swego Boga zaprzysiąc, moje gadanie już ci nie zaszkodzi. — Jakież to inne zniknięcie masz na myśli? . — Za okupem, który wyznaczysz. — Okupem?.' — prychnął dostojnik. — Cóż za okup możesz dać, który by mi opłacił poniesione ryzyko?.' — Moja rodzina nie jest uboga... — rzekł znacząco Zawieja. Jedynym bowiem celem, jaki sobie postawił, było odroczenie decyzji co do swego losu, gdyż wierzył, że czas da mu szansę na wywinięcie się z opresji. —• Hm... — Kadi zamyślił się, ale Zawieja widział już, że przynęta chwyciła. Jednak w napięciu oczekiwał decyzji, zdając sobie sprawę, że w tej chwili waży się jego los. Wreszcie po dłuższym milczeniu kadi odezwał ' — A więc dobrze. Okup jednak, jak powiedziałem, mi °Płacić ryzyko puszczenia cię na wolność. 231 Odzyskasz ją, ale za cenę nie mniejszą jak dziesięć tysięcy piastrów. Zawieja poczuł ulgę, jakby mu zdjęto z piersi ogromny kamień. Mimo to jęknął nieomal z-rozpaczą: — Panie, aż tyle?! Przecież za tę kwotę będziesz mógł nabyć ziemską posiadłość, kupić dwadzieścia najpiękniejszych dziewcząt albo dwakroć więcej niewolników w sile wieku lub wiele przepięknych klejnotów. Nie, panie, miej litość, zapłacę, na pewno zapłacę, ale nie tyle! — Tyle albo nic! To moje ostatnie słowo! — rzucił kadi uderzając dłonią o poręcz. Ale Zawieja widział, jak na te ¦ wyliczenia zabłysły mu chciwością oczy. -— No cóż — zgodził się więc bez dalszych targów — suma to ogromna, ale nie wątpię, że zostanie ci zapłacona. Daj jednak, panie, moim krewnym możność jej zebrania. Będą przecież musieli pozbyć się części swego majątku. — Dobrze! Daję rok czasu, to starczy. — A przez ten rok? Czy będę musiał siedzieć przykuty do ściany? Za zwłoki nikt pieniędzy nie da. — Pomyślę o tym. Być może zatrudnię cię w moich dobrach. — Aby nie przy zbyt ciężkiej pracy... Teraz pozostaje więc tylko zawiadomić moich krewnych o okupie. — Jak chcesz to uczynić? — Dałbym parę słów wiadomości do hanu. Gospodarz to człek nieużyty, ale gdybyś mu przykazał, wręczyłby moje pismo poselstwu Lechistanu, które, jak słyszałem, ma tu wkrótce przybyć. — Niechże tak będzie. Ale wiedz, że jedno zby- 232 teczne słowo, a twoja głowa spadnie ci do stóp! — Kadi klasnął w dłonie, a kiedy zjawili się strażnicy, polecił: __ Zabrać go! Niech czeka na moje dalsze rozkazy! Pan Popowicz otrzymał kartkę od Zawiei już następnego dnia, z odpowiednim rozkazem wygłoszonym surowym tonem przez doręczającego ją ja-sakczego. Rozkaz ten dany w imieniu kadiego uspokoił pana Serafina co do bezpieczeństwa własnej osoby, a treść kartki ucieszyła, bo informowała, co stało się z Zawieją. Zaraz też posłał wiadomość do monasteru, gdzie ukrył się Debej, z radą, by w tej sytuacji dalej nie czekał, lecz ruszył z chłopcem w drogę. Ustalili ją zawczasu z Zawieją, gdyż należało wiedzieć, gdzie w razie rozłąki mają siebie szukać. Jazda konna była zbyt niebezpieczna, postanowili więc, że lepiej wynajętą szkutą wypłynąć przez Bosfor i wzdłuż brzegów Morza Czarnego przewieźć malca do Warny. Tam dopiero nabyć wierzchowce i d*alszą drogę odbywać już lądem. A ponieważ Debej miał opiekować się chłopcem, Zawieja wręczył mu wszystkie posiadane pieniądze. Obecnie więc był spokojny, że Tatarowi starczy na opłacenie statku i kupno koni. że ST"-¦ zachować dla 234 Wtedy to Żegoń po raz drugi otrzymał posłuchanie. __ pytałeś wasc o zezwolenie powrotu do sto- j. ? __ zagadnął go król Jan, kiedy młody sekretarz po wejściu złożył głęboki ukłon. W głębi komnaty Damian ujrzał pułkownika Gorzeńskiego i starą, pełną zmarszczek twarz królewskiego spowiednika, jezuity księdza Piekarskiego. __ Jeśli taka wola waszej królewskiej mości. — Żegoń złożył powtórny ukłon. __ Wracaj tedy. Dobrze tam sobie poczynałeś i jestem z ciebie zadowolony. Gońca już pchnąłem do Lwowa, by zawiadomił Łąckiego w czym rzecz, a o tutejszej imprezie nikomu ani słowa, zrozumiano? — Twarz Sobieskiego zachmurzyła się na chwilę. — I bez zakazu zwykłem milczeć, najjaśniejszy panie — odpowiedział spokojnie Żegoń. Król rozpogodził się. — Wiem, wiem... — rzucił z uśmiechem, po czym zapytał niespodziewanie: — Jeszcześ się waszmość nie ożenił? Pamiętam przecież ową gładką panienkę, siostrzenicę Rudnickiego, która ci przypadła do serca! —, Czasu nie było, a i służba goni człowieka po kraju. Musimy czekać na spokojniejszą porę, aby wiadomo było, gdzie osiądziemy. Przebywa teraz, za łaskawym zezwoleniem siostry waszej królewskiej mości, pod Stolinem, w Radziwiłłowskiej majętności. A więc porzuciła dworską służbę? Tak, wasza miłość — stwierdził krótko Żegoń bez bliższych wyjaśnień. Król Jan coś sobie widać przypomniał, bo zmienił temat: 235 — A ów mnich, jakże mu tam... Eligiusz? Stom teraz przy pani Eleonorze, czemu zatem siedzi w Warszawie? — Baron nie lubi Eligiusza. Odsunął go od siebie, gdyż zbytnio sobie poczynał na własną rękę. Braciszek pozostał więc pozorując potrzebą baczenia na stolicę w nadziei, że i wasza królewska mość rychło tam osiądzie. — Długo może czekać — uśmiechnął się król. — Za dużo do czynienia jest tu, gdzie tylko patrzeć, a nadciągnie turecka nawała: Teraz kulbaka nam pisana, nie królewski zydel. — Potem dodał z goryczą: — Inaczej go nazwać nie sposób, twarde ma bowiem siedzenie polski tron! — Wrogów nam nie brak. Ale jednego będzie mniej, jeśli brata Eligiusza wkrótce nam nie stanie... Dwuznaczność tej wypowiedzi i zaskakująco twardy ton pozostawiły po sobie chwilę ciszy. Król pochylił się do przodu i ze zmarszczoną brwią coś rozważał. — Gdyby nie on, nie miałbyś w Warszawie co robić — odezwał się po chwili. — Skoro jednak, jak sądzisz, braciszka nie stanie >— na te słowa padł mocniejszy akcent — i ciebie przywołam do swego boku. — Z radością powrócę, miłościwy panie! Istotnie wiele już tam nie będzie do czynienia, bo i ów Ha-gan, jeśli dotąd tego nie zrobił, rychło powinien opuścić miasto. — Masz go na oku? — Jak dotąd mam, ale to chytry człek i nie wiem, czy moi ludzie zdołają go upilnować. — Od Zawiei wieści nie było? — Nie, miłościwy panie. Niełatwego podjął się 236 dania, toteż nie wiadomo, czy wróci szczęśliwie. _— Miejmy nadzieję, bo i rozsądku, i sprytu mu • brak. Teraz jednak chcę mówić o tobie, mości Żegoń. Na twarzy Damiana ukazał się na chwilę wyraz zdziwienia, ale milczał wyczekująco. __Należy się waści królewskie uznanie, a takoż i podzięka za uchylenie groźby zawisłej nad naszą głową. Nie uchodzi jednak władcy tak znaczną usługę kwitować jeno słowami, w nagrodę zatem za dobrą służbę i ów czyn daję ci Klonów, wieś niedaleko Pielaszkowic. Jest tam z pięćdziesiąt łanów i roli, i łąki, więc jeśli wola, stadninkę można założyć. Jest i szmat lasu. Ten zaś przyda ci się, bo ostatnio Tatarzy spalili nieco budynków. Sam dom jednak stoi i mieszkać gdzie będzie. Bierzże go więc na prawach dziedzicznych i żeń się, aby było komu spuściznę zostawić. Kancelaria dokumenty ci wygotuje, a tu masz moje odręczne pismo do pana Rud-nickiego. Proszę w nim o rękę siostrzenicy dla ciebie. Myślę, że stary swata nie spostponuje... — Sobieski z uśmiechem podał Damianowi złożony papier. Ten przypadł do królewskiej ręki, ze wzruszenia i szczęśliwości nie mogąc wymówić słowa. — Daję ci również czas na ślub i miodowy miesiąc. Nie za długi jednak, bo słodkości lepiej zażywać po trochu. Zresztą i czasy nie po temu, by doma siedzieć. — A nie zapomnij waść prosić na weselisko — odezwał się ze śmiechem pułkownik Gorzeński. — Rudnicki miody ma przednie, chętnie wypijemy zdrowie młodej pary. Jadąc do stolicy Żegoń najpierw odszukał Klonów. 237 na Gu? ^ S^ a spalone nh - .Wyci^Y w czasie zarządcy róbki °bejscie wożono teraz ^ hud^ 2 Klonowan " d° °b~ zatem yC2"ej- I swoim 238 Już o tym jego królewska mość pomyślał — , wjedział z uśmiechem Żegoń. — Otrzymaliśmy ^.wianie majętność. _. Majętność...? — Pan Rudnicki ze zdumieniem i radością spojrzał na swego gościa. — Majętność, mówisz? Gadajże gdzie, jaką? Żegoń objaśnił starego szlachcica, ten zaś zawołał rozpromieniony: — Toż to dwa dni drogi od Lublina! Wie omieszkam zaraz tam jechać, by własnym okiem dwór obejrzeć! — Takem myślał — zgodził się Damian — toteż przykazałem tamtejszemu zarządcy^ by we wszystkim był wam posłuszny. Będę zajęty może jeszcze miesiąc, a potem sam zakrzątnę się koło swoich spraw, bom uzyskał permisję od królewskiego boku. — Tedy zaraz na zapowiedzi trza dawać. A to się Juta ucieszy! Pisała mi, że na niczym jej nie zbywa, krom ciebie i mnie. Tęskni za tobą wielce, na pewno bardziej niż za mną, ale to i nie dziwota. Jedź tedy i rychło spraw się, aby na czas wszystko było gotowe i dom przysposobiony. Wesele sprawimy u mnie, zanim pojedziecie na swoje. — Me wiem, jak wujowi dziękować, bo istotnie wiele trosk zdejmujecie mi z głowy. Martwiłem się, jak sobie z tym poradzę. — Teraz się nie martw, tylko pisz do Juty! Ostaw pismo u mnie, wyślę zaraz ze swoim przez umyślnego. Mech się szykuje do drogi. Tak to szczęśliwie załatwiwszy swoje sprawy prywatne Żegoń ruszył do Warszawy, by jeszcze jedną takoż doprowadzić do końca. 239 nie nart lecz zwykłego zaskrońca, gdyż nadchodzi... Zabiegaj o od- bo nie chcę zgubić i twej T "Brat -Eligiusz poniechał nawet dochodzenia, kto i kiedy zdołał podsunąć mu gada, gdyż był zbyt zajęty przygotowaniami do podróży. Postanowił bowiem nie oglądając się na przyzwolenie uchodzić z Warszawy. Toteż już o świcie następnego dnia w zupełnej tajemnicy opuszczał miasto, przykazawszy woźnicy nie szczędzić koni. Zapora okiennic nie przepuszczała blasku porannego słońca do wnętrza sypialni. Mżyło więc tylko poświatą przenikającą przez szczeliny i nie rozpraszając półmroku, nadawało komnacie nastrój przytulności. Pamięć przywróciła świadomość chwili, odganiając resztki snu. Żegoń obrócił głowę i spojrzał na Justynę. Spała leżąc na boku. Pasmo jej jasnych włosów falistym splotem rozłożyło się na poduszce obok głowy. Widział jedynie zarys jej policzka i skroni. Na wpół odkrytą pierś unosił równomierny rytm oddechu, a kołdra rysowała łagodny łuk biodra. Żegoń jakiś czas patrzył na nią z czułością, wreszcie wysunął się z pościeli i cicho przeszedł do łaziebnej komory. Tam obmył się pochylając sznurkiem zawieszoną u pułapu konewkę, potem narzuciwszy odzienie równie cicho ruszył do jadalni. Nie nakryto jeszcze do stołu, gdyż służba zapewne uznała, że przybyli wczorajszego dnia nowożeńcy me P°Jawią się wcześniej jak koło południa. Posta- 16 - Koio fortuny 241 liii ani Jasnych włosów. Opuściła wzrok k„ — 2Vie dziwota żpś 243 '* w na J«zcze s. T6 ** 244 — Nie mów mi teraz o tym.' Nie chcę nawet takiej myśli dopuścić do siebie... — W oczach Juty zabłysły W- Ruszyli z miejsca nadal trzymając się za ręce, ale już w milczeniu, bo każde pogrążone było w kręgu własnych trosk i nadziei. Śnieg zaczął tracić' swą biel, stawał się brudny i lepki, a nawet tu i ówdzie widać było już czarne golizny. Ruszyły pierwsze lody, a drogi przypominały błotniste topiele; W powietrzu czuć było rychłą wiosnę, kiedy do królewskiej kwatery nadeszły z Krymu wieści, że kosoocy wojownicy opuszczają swoje ułusy, a wkrótce potem przylecieli gońcy z ostrzeżeniem od komendantów wysuniętych ku południowi załóg, że tatarskie oddziały grasują w ich okolicach. Oznaczało to rychłą wojnę. Potwierdzeniem zaś wyjątkowo wczesnych ruchów wroga były pisma, jakie król zaczął otrzymywać również z Multan i Wołoszy. Donosiły, że wodzem tegorocznej wyprawy tureckiej został mianowany zięć padyszacha, odważny i butny Ibrahim Szyszman, czyli Tłuścioch,, zwany tak z powodu wyjątkowej tuszy. Przygotowywał się do przeprawy przez Dniestr, mając pod swoją komendą aż dwunastu paszów, licznych bejów i hospodarów. W tym czasie w rękach polskich znajdowała się jeszcze nieomal cała Ukraina. Król rozkazał dowód-załog licznych zamków i twierdz traktować obrze miejscową ludność greckiego obrządku, jak f2 dbaĆ t zapasów na wyPadek dłuższego 245 Za wcześnie jeszcze było na przewidywanie co do kierunku natarcia pogańskich sił. Sobieski mianował przeto kozackiego pułkownika Hohola „hetmanem nakaźnym" i polecił, by swymi Kozakami obsadził ukraińskie zamki, natomiast chorągwie koronne wycofał bardziej ku północy, na granice Wołynia i Rusi Czerwonej. Sam zaś, rzecz utrzymując w tajemnicy, bo przyszły też i niepokojące ostrzeżenia, 12 kwietnia opuścił Bracław kierując się na Lwów. 23 kwietnia był już w Złoczowie, gdzie założył pierwszą kwaterę. Stąd nadal prowadził działalność dyplomatyczną, a jednocześnie ponaglał Morsztyna i wojewodów o pieniądze i posiłki w ludziach. Me dało to jednak większych rezultatów, kraj bowiem na wezwanie swego monarchy pozostawał głuchy. Nikomu nie spieszno było rozwiązywać sakiewkę i nie ochota zamieniać domowe wygody na twardą kulbakę. Coraz wyraźniej widział więc król, że musi liczyć tylko' na siły, które ma w rozporządzeniu, a te wobec pogańskiej potęgi były znikome. Razem około dwunastu tysięcy żołnierza, z czego około trzech tysięcy miał przy sobie. A bez zwycięstwa w polu nie było co myśleć o możliwych do przyjęcia warunkach pokoju. O pokój zaś zabiegał król Jan bardzo, bo już same rokowania, bez względu na wynik, pozwalały na odwleczenie chwili rozprawy, co dawało czas na zebranie sił. Jeszcze w styczniu sturczony Polak Morawski, teraz Hussein bej, i dworzanin królewski Kaczo-rowski zostali wysłani na Krym, by nakłonić chana do podjęcia się roli pośrednika w rokowaniach z Porta. Mieli .sugerować, że Polska będzie skłonna do zaniechania wspólnego z Moskwą zbrojnego wy- 246 przeciw Stambułowi pod warunkiem, że c zostanie zwrócony. Ostatecznie, gdyby ody na zwrot nie udało się uzyskać, Hussein bej w swoim imieniu miał zaproponować sułtanowi rozwiązanie polubowne — a to wysadzenie twierdzy kamienieckiej w powietrze. Ale posłowie nie znaleźli życzliwego posłuchu. Kaczorowski w ogóle nie został dopuszczony przed oblicze chana, a Hussein — jak podejrzewała kancelaria królewska — zawiódł zaufanie wyjawiając rozmieszczenie koronnych wojsk, potwierdził doniesienia Doroszeńki o ich wyczerpaniu, a co gorsza, podał w wątpliwość dojście do skutku porozumienia polsko-rosyjskiego. Wraz z tymi wieściami przyszło i owo ostrzeżenie. Oto chan planował specjalny wypad na Bracław w celu porwania króla, a nie dokonał zamiaru tylko z powodu braku paszy dla koni, które zaczęły padać, przez co wyprawa utknęła. Ale kto wie, czy nie zostanie wznowiona w bardziej sposobnej porze. Mimo wiadomości o wyjątkowo wczesnym w tym roku ruszeniu Tatarów w pole Sobieski powtórnie wysłał poselstwo na Krym. Tym razem pojechał pułkownik Greben pod pretekstem nawiązania rozmów dotyczących wymiany jeńców, ale też z zapewnieniem niezmiennej, dobrej woli króla do zawarcia pokoju. Chan przyjął posła bardziej łaskawie. Jego początkową pewność siebie podważył zapewne zbyt' wielki ubytek koni, spowodowany za wczesnym ruszeniem czambułów, a także i wiadomościami, że ¦ew oczekiwaniu rozmowy polsko-rosyjskie po-^ Się naprzód' DoPuścił więc posła przed swoje i wysunął propozycję wspólnego „w trzy 247 szabłe" uderzenia na cara. W celu dalszych rokowań na ten temat wysłał do Sobieskiego tegoż samego Hussein beja zf pismem. Król nie kwapił się jednak z odpowiedzią, pismo to bowiem nawiązywało zbyt wyraźnie do ugody z Buczacza i choć nie wspominało o haraczu, to przecież obstawało niedwuznacznie przy pozostawieniu Kamieńca w rękach tureckich. Drugim powodem zwłoki w podjęciu chanowej inicjatywy był brak wiadomości od rotmistrza Kłodnickiego, który prowadził rokowania z bojarami cara Aleksego Mi-chajłowicza; dlatego bardzo życzliwie odpisał chanowi zapewniając go o swej przyjaźni, ale też bez żadnych osłonek odrzucił wszelkie postanowienia bu-czackiego traktatu. Powracającemu Husseinowi znów towarzyszył pułkownik Greben, rzekomo w celu zapewnienia ochrony. Opuścili 7 maja Złoczów i przez parę dni szukali chana, znajdując go wreszcie pod Starym Konstantynowem. Udzielił im zaraz audiencji, w czasie której stanowczo jednak obstawał , Kamieńcu, ale też proponował, by dla dalszy _r> jzmów przybył od króla „wielki poseł". 'Ostatecznie Greben uzyskał dwudziestodniowy rozejm, a w powrotnej drodze towarzyszył mu tatarski aga Sady Celebej po odpowiedź Sobieskiego. Ze Złoczowa król udał się z początkiem maja do Żółkwi, gdzie przebywała jego małżonka, mimo nieudanego połogu prowadząc rozmowy z posłami moskiewskiego cara. Włącza się do tych pertraktacji osobiście, a nawet otacza je splendorem, dla tym większego podkreślenia ich ważności i znaczenia, w celu wywarcia nacisku na Turcję. 248 H ił się jednak co do rezultatu. Istotnie roz- "e wiele nie dały i w połowie maja w to-2,stwie francuskiego posła Forbin Jansona Weżdża do Jaworowa. Tu rozsyłając wciąż ordy-J e i rozkazy prowadzi z nim tajne rokowania, ^których wie tylko małżonka i wojewoda Jabło- nowski. Francja nie mogła bowiem dopuścić, by jej dwaj sojusznicy — Turcja i Polska — pozostawali na stopie wojennej. Toteż król Ludwik dążył usilnie do pogodzenia obu przeciwników. Dawało to jeszcze i tę korzyść, że poprzez uwolnioną od tureckiego zagrożenia Polskę mógł wywrzeć militarny nacisk na elektora brandenburskiego, który popierał Holandię prowadzącą wojnę z Francją. Polsce zaś taki traktat również przysparzał znacznych korzyści. Cenny pokój z Turcją pozwoliłby na skierowanie ekspansji na północ i to przy znacznej pomocy Francji, co stwarzało ogromną szansę odzyskania Prus Książęcych. Po 7znych debatach rokowania doprowadzi- ły do pt >2.?!mienia. Sobieski zobowiązał się w nim, natychmiast po zakończeniu działań na wschodzie, wystąpić przeciw elektorowi brandenburskiemu, a takoż zezwolić Francji na prowadzenie rekrutacji żołnierza w Polsce. Natomiast król francuski deklarował wypłacić w drugim i ósmym miesiącu działań wojennych przeciw Fryderykowi po dwieście tysięcy liwrów, a potem wspomagać je kwotą dwustu tysięcy talarów rocznie. Polska miała nie zawieszać działań wojennych bez zgody Francji. Jednocześnie Ludwik XIV ze swej strony również przyrzekał nie zawrzeć pokoju z Brandenburgią, Austrią lub Holandią bez uwzględnienia interesów Polski. Trak- 249' tat ten zwany jaworowskim obie strony podpisały w tajemnicy 11 czerwca. Jeszcze w maju ruszyła orda w sześćdziesiąt tysięcy wojowników, zdobyła Husiatyń, a zagony tatarskie rozlały się po kraju. Natomiast Turcy przeprawili się przez Dniestr pod Tehinią i mimo zaciętej obrony zdobyli Raszków, a potem Mohylów. Dowódcy grup, a to hetman Wiśniowiecki, chorąży koronny Sieniawski i wojewoda Jabłonowski, czynili, co mogli, by ppwstrzymać ten zalew, ale wobec liczebnej przewagi nieprzyjaciela musieli ograniczyć się do akcji podjazdowych. Mimo tych działań szły z chanem układy. Przybyli do Jaworowa 8 czerwca, gdzie już wówczas znajdował się król. Pismo chana zawierało życzenie, by dalsze rozmowy prowadził strażnik koronny Stefan Bidziński. Ponieważ był on nieobecny, natychmiast rozpoczęto poszukiwania, a jednocześnie popędził do chana posłaniec z zawiadomieniem o rychłym ruszeniu poselstwa i prośbą o przedłużenie rozejmu. Bidzińskiego odnaleziono, ale tegoż dnia nadjechał z Moskwy Kłodnicki przywożąc zapowiedź cara połączenia wojsk pomiędzy Powołoczą a Korostenowem. Okazało się potem, że była to obietnica złudna, ale chwilowo spowodowała zaostrzenie królewskich instrukcji. Posłom zlecono ostrzegać chana przed turecką zachłannością i niebezpieczeństwem terytorialnego okrążenia, a przez to odcięcia wszelkich wypraw, co całkowicie uzależniłoby Bachczyseraj od Stambułu. Mieli też sugerować pogląd, że im Polska będzie mocniejsza, tym cenniejszym sojusznikiem dla Turcji będą Tatarzy. Bidziński z przydanym mu Tomaszem Karczew-~ 250 ~ skim prowadzeni przez Sady Celebeja i pułkownika Grebena wyruszyli wreszcie 23 czerwca. W pobliżu Lwowa spotkali wysłany naprzeciw konwój i już 28 rozmawiali z wezyrem chana — Batyrem agą, nazajutrz zaś z nim samym. Rokowania zapowiadały się dobrze, ale po kilku dniach nastąpiła gwałtowna zmiana nastroju. Stało się to za przyczyną Ibrahima Tłuściocha. Na audiencji rozkazał z niesłychaną butą, by posłowie przedstawili mu rzecz w dwóch słowach bo trzeciego słuchać nie chce". O Kamieńcu njówic za bronił, żądał Ukrainy aż po Horyń i całego Podola zapłaty haraczu i wspólnego- uderzenia na Rosie' Spotkało się to oczywiście ze zdecydowaną odmową Rozmowy zostały przerwane, a posłów wzięto pod straż, nie zezwalając nawet na powiadomienie króla o powstałej sytuacji. Była już jednak połowa lipca, a więc dotychczasowe układy dały mu czas na przygotowanie obrony w granicLh posianych sił, które niestety były bardzo nikłe. PAULINA I GEDEON Po elekcji pan Rański powrócił wraz z córką do swego dworu nad Sołokiją, bo zbliżała się pora żniw. Rok okazał się dobry, pogoda i plony dopisały nie ¦ najgorzej, toteż stary szlachcic spokojnie oczekiwał nadejścia zimy. Kiedy przyszła przykrywając pola białym -obrusem śniegu, a wody skuła lodem, mało co wysuwał nosa z ciepłego domu. Dni upływały podobne do siebie, ciche i spokojne. Panna Paulina prowadziła swoje kobiece gospodarstwo sprawną ręką, więc i zarządca, pan Wojciech, częściej do niej przychodził po dyspozycje niż do rodzica. Nie zdarzyło się zaś nigdy, by ten musiał zmienić decyzję córki. I tak czas szedł wolno, niejako przemykał się niepostrzeżenie. Przyszło Boże Narodzenie, a po nim nastała pora zabaw, kuligów, ożywiły się kontakty sąsiedzkie, zaczęły napływać do Leszczyn zaproszenia na różne imprezy karnawałowe. Paulina, jako jedna z urodziwszych panien w okolicy, a i spowinowacona z wielu pobliskimi rodami, otrzymywała je często. Tej zimy jednak jakoś nie <~*~/ 252 '"*-' . ta ochoty na krotochwile i zabawy. Raz i drugi legła wprawdzie prośbom kuzynek, ale rychło do-zła do przekonania, że głośne kapele, gwar rozo-hoconej młodzieży, zalecanki kawalerów więcej drażnią, niż dają uciechy. Przedkładała nad nie ciszę i samotność, bo sprzyjały nastrojom, z których wyzwolić się nie umiała. Dominowało zaś w tych nastrojach wspomnienie, które zła na siebie starała się odsuwać. Były to jednak wysiłki daremne, bo wracało natrętnie. Wciąż widziała nad sobą ową sępią twarz z czarnym wąsem, a co gorsza, wciąż czuła smak owego niecnego pocałunku, do którego została podstępnie zmuszona. Toteż tym bardziej złościła się na otoczenie, ale już wręcz katowała w myślach winowajcę, pozbawiając wszelkich godziwych cech. Przychodziły jednak i chwile wątpliwości, czy aby nie zbyt ostro go potraktowała, czy niezbyt pochopnie rzuciła, że znać go więcej nie zamierza. Ale czyż po takiej zapowiedzi bez utraty niewieściej godności mogła go widzieć, a do tego i rozmawiać? Było to przecież niemożliwe, choć niesforne serce buntowało się przeciw tak okrutnemu postanowieniu. . / , W nastrojach tych orientował się. jedynie pan Anatol, obserwując ukradkiem zachowanie córki. Uśmiechał się tylko pod wąsem, ale nic nie mówił pozostawiając bieg rzeczy boskiej mądrości, wobec której ludzkie zamiary, choćby i najbardziej stanowcze, wiele nie znaczyły. Zaproszenia sąsiadów spotykały się więc z grzeczną odmową, ale już pod koniec karnawału przybył Posłaniec, tym razem do pana Rańskiego. Kiedy zaś 253 odjechał, szlachcic zagadnął córkę podczas najbliższej wieczerzy: — Był goniec od Bartczyńskich. Proszą, abym przyjechał, bo skłonni są sprzedać owe łąki, o które zabiegałem. — To dobra wiadomość. Będziemy mogli powiększyć hodowlę. — Toteż dlatego chciałem je nabyć, ale jak dotąd bez skutku. Widać jednak, że zabrakło im pieniędzy na nowe splendory lub wino. Niedługo pozbędą się całej majętności. — Nie troszcz się o to, tylko doprowadź do skutku owo kupno. — Przyjdzie mi jednak tydzień albo i dłużej u nich posiedzieć, bo targować się lubią do upadłego. Znam starego Bonawenturę, spodnie sprzeda, skoro już tak postanowił, ale o każdy grosz spierać się będzie do utraty tchu. — Jakoś sobie poradzisz. Kiedy chcesz jechać? — Za dwa, trzy dni. Ale wolę, córeczko, abyśmy pojechali razem, — Pan Anatol spojrzał spod oka na córkę. <- — A ja tam po co? Lepiej, abym miała baczenie na gospodarkę. Niedługo trzeba będzie wychodzić w pole. — Na Wojciechu można polegać, ty zaś będąc przeciwną kupnu ukróciłabyś chciwość Bonawen-tury. — Jedź, ojcze, sam. Nie wątpię, że pohamujesz .Bonawenturę i beze mnie. Nie radam widywać ludzi. — Hm... — Pan Anatol przygryzł wąsa, po czym westchnął. — Jak chcesz. No cóż, niechże tak będzie. Ale, ale — ożywił się nagle. — Toć byłbym zapom- . niał ci powiedzieć! Otóż ten posłaniec nocował po ~ 254 ~ Swierszczów. Bawi tam Łysobok, może go mietasz ten co to otrzymał od ciebie rekuzę. dowiedziawszy się, dokąd posłaniec jedzie, przykazał nas pozdrowić, tobie zaś pada do stóp, ale i zapowiada odwiedziny. Tedy istotnie może lepiej, jeśli ostaniesz, by miał go kto ugościć... __ pan Łysobok? — Paulina rozszerzonymi oczami wpatrywała się przez chwilę w uśmiechniętą twarz rodzica. — A skądże on w Swierszczanach? — Ponoć to jacyś jego powinowaci. Przejeżdżał tymi stronami i zatrzymał się u nich, by nieco odetchnąć. Zapanowało chwilowe milczenie. Zaległą w jadalni ciszę zakłócał jedynie trzask palącego się w kominku ognia. Paulina siedziała z opuszczoną głową, wreszcie uniosła ją i spojrzała na ojca. Ten dostrzegł w jej oczach łzy, ale i determinację. ¦' -— Jadę z tobą, ojcze! Istotnie mogę ci być przydatna. Słusznie też mówisz, że Wojciech da sobie radę i bez nas. — Cieszy mnie, żeś zmieniła postanowienie, córeczko, ale co będzie z Gedeonem? Toć nie wypada, by po zapowiedzi odwiedzin nie zastał nikogo w domu. — Nic mnie to nie obchodzi! — Paulina zdecydowanym ruchem podrzuciła główkę. — Nie chcę go widzieć i on o tym wie. A skoro naprasza się, gościć go nie muszę. Niech wraca, skąd przybył. Nic tu po nim! Zaskoczyła pana Anatola gwałtowność rzuconych słów, nie spodziewał się bowiem aż takiej zawziętości. Westchnął więc tylko, bo jak żywa stanęła mu przed oczami zmarła małżonka, i rzekł pojednawczo: 255 — Nie do mnie on spieszy, nie do mnie... Ale skoro taka twoja woła, rób, jak ci serce dyktuje. Jego jednak słuchaj, córeczko, a nie gniewu, bo ten złym jest doradcą. Tylko ci tyle rzeknę. — Czynię tak, jak mi mój niewieści honor nakazuje! — zawołała z iskrami w oczach dziewczyna. — Niecnota to i oczajdusza! Znać go nie chcę! I nie wiadomo dlaczego panna Paulina rozpłakała się. W dwa dni potem, wziąwszy nieco sukien i podręcznych rzeczy na przewidziany dłuższy pobyt, siadła z ojcem do wasąga. Sań już nie można było używać, bo śnieg tylko miejscami leżał na polach, natomiast drogi stały się błotniste, grząskie, z wodą stojącą w koleinach i kałużach. Jechali początkowo wśród rozległej, pustej przestrzeni uprawnych pól, ale coraz bliższa stawała się granatowa wstęga lasu zamykającego ze wszech stron horyzont. Dzień był typowo wiosenny. Raz po raz nadlatywały chmury przysłaniając słońce, które ukazywało się na krótko, jakby przypominając o swoim istnieniu. Wasąg posuwał się wolno, bo błotnista droga nie pozwalała na szybką jazdę, ale pan Anatol miał nadzieję, że na szerszym trakcie wiodącym na Rawę będą mogli przyspieszyć. Jednak im bardziej przybliżał się las, tym częściej zaczynał się wiercić, raz i drugi zerknął na siedzącą obok niego córkę, a wreszcie spojrzał za siebie, na dwóch zbrojnych pachołków jadących za nimi. Ten widoczny niepokój ojca zwrócił uwagę Pauliny. — Ściągasz mi z kolan derkę, ojcze — upomniała go. — Dlaczego tak się kręcisz? — Kręcę się? — fuknął pan Anatol — Obzieram 256 się tylko na czeladź, czy oczajdusze nie ostali zbytnio Tatarów nie ma, o zbójcach takoż h tam wiedzą - mruknął pan Anatol. Siedział już bez ruchu, ale wyraźnie zafrasowany "węszcie dotarli do boru, który ciągnął się z tej strony wiele mil. Droga była tu jeszcze twarda, toteż funnan ponaglił konie i wasąg raźniej zadudnił po zamarzniętej ziemi. W miarę zagłębiania się w ciemną czeluść' boru Paulinę zaczął ogarniać coraz większy niepokój, ale nie mogła sobie uprzytomnić jego przyczyny. Nie wiedziała, czy powodem było zachowanie się ojca, który ciągle spozierał na boki, czy też wrażenie, jakie wywierały nieruchome, leśne olbrzymy, z obu stron drogi wyciągające ku sobie nagie gałęzie, jakby chciały w uścisku zgnieść pojazd przemykający pod nimi. Ale ciszę zalegającą wnętrze lasu zakłócał jedynie turkot kół ich wasągu i miarowe uderzenia końskich kopyt. Paulina nie odzywała się, niechętna rozmowie. Jednak panu Anatolowi to panujące między nimi milczenie zaczęło widać dokuczać, bo popatrzył raz i drugi na córkę, a wreszcie burknął: Cóż to, odebrało ci mowę, że słowa nie powiesz? > czym tu mówić? — Wzruszyła ramionami okrytymi ciepłą szubą. — Zbytek myśli nie sprzyja gadaniu. Żal ci, że nie ostałaś? Już za późno, jak przy-!e, tak i odjedzie. — Stary szlachcic spojrzał z ukosa na córkę siedzącą że schyloną główką. ~ 257 ~ Na te słowa poderwała ją do góry. — Też mi domysł! — prychnęła rozzłoszczona, bo istotnie właśnie rozważała, jakby wyglądało to ich spotkanie? O czym by rozmawiali i z jakim skutkiem? — Mnie, starego, nie zwiedziesz. — Pan Anatol uśmiechnął się. — Znać go niby nie chcesz, a całą zimę z myśli ci nie schodził. — Przestań, papo! — Tym razem okrzyk był tak gwałtowny, że pan Rański zamilkł nieco urażony. W tej właśnie chwili z leśnych ostępów nagle wyskoczyło kilku jeźdźców z pistoletami wymierzonymi w woźnicę. — Stój, bo ubiję! — rozległ się głos, od którego serce panny Pauliny zatrzepotało. Łysobok szarpnął koniem i zbliżył się do wasąga. — Wybacz waść, mości Rański, że zabieram ci córkę! Krzywdy nijakiej nie zazna, jeśli okaże rozsądek, tobie zaś takoż włos z głowy nie spadnie. Chyba żeś szalony i zechcesz stawiać opór. — Co za opór mogę stawiać, skoro pistolet mam przed nosem! •— zawołał pobladły na twarzy szlachcic. — Ale wobec tych tu ludzi i Boga protest przeciw takiemu gwałtowi zakładam! — Protestacji ci nie wzbraniam, jeno psu ona na budę! Panna Paulina mnie sądzona, a że sama sercu nieposłuszna, przeto ją przymuszę! Jazda! — krzyknął obracając się do przerażonego furmana. — Skręcaj w boczną drogę, rychło ją ujrzysz! — Ge~ deon porwał za wiszący mu u siodła batog i przeciągnął nim po końskich zadach. Wasąg gwałtownie szarpnięty poderwał się do biegu. Ludzie pana Łysoboka' rozbroili tymczasem obu 258 pachołków i wziąwszy ich między siebie ruszyli za l.-e pół stai dalej prowadziła w bok leśna ijąca się pomiędzy drzewami. Jechali mą dolTych kilka pacierzy, aż wreszcie ujrzeli polanę z gospodarskim obejściem otoczonym mocnym płotem Widać było. ponad nim dach karocy i końskie łby zaprzęgu. Wjechali za ogrodzenie. Pojazd Ranskich zatrzymał się w pobliżu karety. Na jej koźle siedział woźnica z uzbrojonym pachołkiem u boku. Bat i lejce trzymał w ręku, gotów do drogi. Łysobok zsiadł z konia i podszedł do wasąga. __ Waćpan wraz ze swymi ludźmi zostanie tu przez dwa dni. Tyle czasu mi starczy, by pościg okazał się daremny. Przykażę moim pachołkom, których ostawię na straży, aby okazywali waćpanu należny szacunek, a potem dla bezpieczeństwa podprowadzili do Leszczyn. — A moja córka? A Paulina? Zastanów się waść, co czynisz? Czyż zbójeckim sposobem chcesz zdobyć jej serce? Byliśmy w przyjaźni, mości Gedeonie, w imię tego proszę, poniechaj zamiaru, a puścimy rzecz w niepamięć! Stary szlachcic mówił z przejęciem, widać mocno wystraszony rzeczywistością, gdyż czyn zwykł mieć groźniejsze oblicze niźli wszelkie o nim słowa. Pan Gedeon ściągnął brwi. - Próżne waści gadanie! Wszelkie prośby niczego nie zmienią, bo nie żyć mi bez niej! — leż... pan Anatol zająknął się już przestraszony na dobre. - Mówiłeś przecie d estymie, iasz dla niej. Więc myślę, że zadbasz, by nie ludzkiego szacunku. 259 Pojadę/ > zbójul Nigdzie Ze mu Uni 260 przy , h karety pachołek szybko je otworzył drzwiczkacn ____amn„ialme została wtrącona do ^em wtrącona do a Gedeon zaś obrócił się ku swemu pocz- towemu. __ Rzeczy z wasąga zabrane? _ Zabrane, wasza wielmożność. - Tedy w drogę.' Gęgacz, wiesz, co masz czynie. Zasię pospieszaj za mną. Wskoczył do karocy, po czym wychyliwszy jeszcze głowę krzyknął ku woźnicy: — Ruszaj, a żywo! Koni nie żałować! Trzasnął bat i pojazd w otoczeniu zbrojnego orszaku poderwał się z miejsca. W obejściu pozostał pan Anatol ze swoim wasągiem i ludźmi, których miał rzekomo pilnować pocztowy rycerza, zwany Gęga-czem. Szlachcic zagadnął go, śledząc wzrokiem znikający pomiędzy drzewami pojazd: — Niebezpieczną podjąłem imprezę... — westchnął. — Ale bez tego, jak znam Paulinę, sama sobie uczyniłaby krzywdę na całe życie. — Możecie, wasza wielmożność, być spokojni. Mój pan człek honorowy, jeno aby mu się zbytnio nie sprzeciwiać, bo wtedy... — Maciek pokręcił głową, nie chcąc widać niepokoić ojca dziewczyny. Zmienił temat, dorzucając: — Wysiadajcie, wielmożny panie, przekąsimy co nieco u tego bartnika i będziemy wracać. Do Leszczyn macie niedaleko, a ja postaram się dogonić swoich. W karocy natomiast panowało milczenie. Paulina wciśnięta w sam róg pojazdu siedziała z zaciśnięci ustami i z błyskiem tłumionej pasji w oczach oa czasu do czasu zerkała na swego oprawcę. Ge-aeon zas zdawał się tego nie widzieć, bo z odwróconą 8 ą sP°g]3dał przez okno i coś sobie pod nosem 261 pogwizdywał. Wreszcie nie wytrzymała i dała wyraz swemu oburzeniu: — Waść zapewne chowany w stajni, skoro przy niewieście gwizdaniem czas sobie skracasz! — A czymże go mam skracać, skoro waćpanna milczysz jak zaklęta? — Waść dufny w siebie i nosa drzesz, boś słabą niewiastę z rąk starca wyrwał. Iście rycerski to czyn... — Bóg widzi moje serce, to i przebaczy. Nicze-gom zresztą nie uczynił przeciw obyczajowi przodków. Waćpanny mać, świeć Panie nad jej duszą, takoż rodzic porwał, gdyż jak i ja widział, że tylko przez niewieścią zawziętość opór stawia. — To waść sądzisz, żem przeciw afektowi ode-gnała go od siebie? A nie dlatego, żeś mi wstrętny, że patrzeć na ciebie nie mogę, że... że... — Tu Paulinie zabrakło odpowiednich słów, więc zająknąwszy się zaczęła po prostu płakać, ale rycerz wiedział, że nie był to płacz żalu, lecz bezsilnej złości. Uśmiechnął się więc pod wąsem i rzekł kpiąco: — Płaczże sobie, niebożę, płacz. Może łzy przemyją ci oczy i dojrzysz nieco więcej niżeli dotąd... — Poczytuję sobie za ujmę nie tylko z waćpanem mówić, ale nawet go słuchać! — wybuchnęła dziewczyna. — Me ja przecież domagałem się rozmowy. Sko-roś waćpanna nieciekawa, co mówię, nie trzeba było dopominać się o nią. Na te słowa panna Paulina nie znalazła odpowiedzi, więc tylko wzruszyła pogardliwie ramionami i ostentacyjnie obróciła się ku swojemu oknu. Jechali dalej w milczeniu. Droga nadal była twarda, konie krwi gorącej, toteż kareta jechała szybko, 262 a ¦ r kołami i kolebiąc się na pasach. Pędziło za ZTerech hajduków. Cały poczet gnał z grzmotem , las, który echem wtórował tej go- AEnęła dobra godzina, gdy milczenie tym razem prZerwał Łysobok. Odezwał się nie patrząc na dziewczynę: _ — Choć słuchać mnie nie chcesz, radzę jednak dobrze baczyć, co powiem, i rzecz spokojnie i bez złości rozważyć. Ponieważ Paulina ostentacyjnie milczała, ryceriz ciągnął dalej: __Porwałem cię, bom się w tobie tak rozmiłował, że wypowiedzieć trudno, a wyczułem, że jesteś mi przychylna. Wszelako serca do głosu nie chcesz dopuścić. Przy moim boku owa skłonność łatwiej powinna wziąć górę nad humorami waćpanny. Ale nie taję, że takie porwanie, nie uświęcone przed Bogiem sakramentem małżeńskim, wielką szkodę na niewieścim honorze czyni. Pan Gedeon przerwał w nadziei, że może jego towarzyszka zabierze głos, ale ponieważ nadal się nie odzywała, przeto wznowił swoją przemowę: Jeśli nie staniemy we Lwowie, za dwa dni będziemy w Łysobokach. A zatrzymać się proponuję waćpannie dla dokonania ślubnego obrządku. Ale pod warunkiem, że mi przysięgniesz nijakiego podstępu przeciw mnie nie użyć i przed ołtarzem stanąć. Wówczas moglibyśmy zostać w mieście, by ceremonią przygotować i bliskich sprosić. Mam rodzinę owie, która przyjmie cię z otwartymi ramio- S°Pleką °t0CZy d°PÓki P° Ślubie P°d moją nie - Ani myślę cośkolwiek przyrzekać, a tym bar- 263 dziej stawać przed ołtarzem! Na to waść nie licz! — wybuchnęła gwałtownie dziewczyna. — Co zatem zamierzasz? Czy pomyślałaś, w jakim położeniu się postawisz przybywszy do Łysoboków? Co powie, a jeśli nie powie, to pomyśli cała dworska służba? Wolisz nałożnicą mi ostać? — ostatnie pytanie Łysobok szucił już z gniewem. — Waść... Waść nie ośmielisz się! — krzyknęła nieomal ze zgrozą Paulina. — Nie po tom cię porywał, by u stóp twoich leżąc tylko podziwiał krasę waćpanny! Zresztą, nawet gdybym cię i'poniechał, kto uwierzy, że łoża ze mną nie dzielisz? Toteż masz tylko dwie drogi: albo zgodzić się na ślub i owo święte „tak", albo z własnej woli wystawić się na ludzkie języki, ku hańbie swojej i rodzica. — Może Bóg litościwy zmiękczy serce waćpana i odeślesz mnie do domu! Poniechaj mnie i daj wrócić do Leszczyn. O to cię błagam, o to z serca proszę. Paulina przy tych słowach odwróciła mokrą od łez twarzyczkę do Gedeona, ze wzrokiem już nie gniewnym, lecz pełnym niepewności i oczekiwania. Na ten widok rycerz zmarszczył brwi i zanim odpowiedział, westchnął ciężko. — Tegom się spodziewał... — rzekł na wpół do siebie. — I tegom się bał najwięcej... Twego błagania i tych twoich ślepków, kiedy wypełnią się łzami. Ale droga moja, ukochana ponad wszystko, nie zdołam tego uczynić, bo za bardzo cię miłuję i przeciw temu miłowaniu nic nie uczynię! Nie po to zdobyłem się na ten czyn, by teraz zawracać w pół drogi. Nie zechcesz mnie, jako małżonka odtrącisz, mimo to moją być musisz i będziesz. Niech się stanie, co 264 • ctflć gotowym własnym zbawieniem za ciebie ma się sidi*, s"'" j _ zapłacić, ale ostaniesz przy mnie! W miarę rzucanych słów ich ton stawał się coraz gwałtowniejszy, a w ostatnich zabrzmiała taka rozpacz i determinacja, że Paulina ogarnięta przerażeniem ledwie zdołała wyszeptać: — Nie poniechasz... Nie okażesz litości i opamiętania. Boże, miej mnie zatem w swojej opiece... __ Nie okażę, Paulino. — Gedeon opanował się już i znów mówił spokojnie: — Bom grzeszny człek i słaby wobec tego ognia, co górze mi w piersiach. Zastanów się więc nad tym, com ci rzekł, i rozważ wszystko dokładnie. Masz czas do wieczora, bo o tej porze będziemy pod Lwowem. Jeśli będę miał twoje słowo, w którego rzetelność wierzę, zatrzymamy się tam, wyślę gońca po rodzica i w krótkim terminie zrobimy wesele, byś przybyła do Łysobok jako ich pani. Jeśli odmówisz, zrobię wszystko, aby cię osłonić, ale co postanowiłem, zostanie spełnione. Masz dość czasu, by rzecz całą przemyśleć. Liczę jednak na twój rozsądek, a takoż, mimo wszystko, i na głos twego serca. Krótko po południu zatrzymali się na godzinny postój. Zjechali znów z traktu w boczną drogę i skryci za drzewami rozłożyli się na odpoczynek. Paulina nadal milczała, a nawet odmówiła posiłku, mimo że towarzysz zabiegał o jej wygody niczym niańka. ^ Przyjmowała te objawy troskliwości obojętnie, jakby ich nie dostrzegając, co jednak zdawało się zupełnie go nie zrażać. Zaledwie ruszyli w dalszą drogę, dopędził ich Tr°- Schylił się z konia zaglądając do karety, ™y dla okazania swojej obecności. Łysobok takoż 265 I o nic go nie pytał, skinąwszy tylko głową na znak, że go widział. Ta obecność zaufanego sługi i brak jakichkolwiek wyjaśnień z jego strony mocno zaniepokoiły pannę Paulinę. Zastanawiała się, co też mogło takiego zajść, że pto poniechali dozoru nad ojcem? Może udało mu się zbiec? Może doczeka się zatem rychłej pogoni? Ale gdyby uciekł, pachołek podniósłby przecież alarm? W tej chwili straszne podejrzenie zaparło dziewczynie dech w piersiach. A jeśli te wszystkie Gede-onowe słowa o ślubie i sprowadzeniu ojca to łgarstwo? Może rodzica ubito? Może taki właśnie rozkaz otrzymał Maciek przed rozstaniem, a teraz swoim przybyciem tylko oznajmił, że wypełnił polecenie? Obróciła więc pobladłą twarzyczkę do swego groźnego stróża i spytała drżącym z przejęcia głosem: — Co z ojcem? Przecież wasz pocztowy powrócił, a jak słyszałam, miał przy nim pozostać przez dwa dni? Gedeon nie dał się tym pytaniem zaskoczyć. Przechylił się ku dziewczynie i odpowiedział ze swobodą: — Jego powrót oznacza, że wasz rodzic dał parol na poniechanie pościgu. W takim razie przykazałem, aby puszczono go wolno i zezwolono wracać do Leszczyn. — O mój Boże! — wykrzyknęła tylko zgnębiona ostatecznie dziewczyna. Zrodzona obawa wprawdzie zgasła, ale i nadzieja także, więc poczuła rozgoryczenie i zawód, że nawet rodzony ojciec odstąpił ją w takiej potrzebie. A wiedziała, że w żadnym razie raz danego słowa nie złamie. Po chwili zrozumiała jednak, że inaczej i tak nic by nie wskórał. Trzymany pod strażą nie mógł nawet marzyć o ratunku 266 niej przeto wolał już dać parol i pozbyć się dozoru 'Zrozumiawszy to panna Paulina znów 'estchnęła w poczuciu własnej bezsilności i powróciła do swoich ponurych rozważań. " Pomiędzy drzewami, wcześniej niż na otwartej przestrzeni, zaczęło ciemnieć. Wreszcie wynurzyli się z lasu i znów znaleźli wśród pól i pastwisk, więc w karecie mrok nie był tak gęsty, tym bardziej że żółta szklista łuna zachodzącego słońca, błyszcząca pod nawisłym pasmem rozwleczonych chmur, rzucała jeszcze nieco światła do wnętrza pojazdu. Minęli nie zwalniając Żółkiew, a kiedy znów byli ha trakcie prowadzącym teraz prosto jak strzelił na Lwów, Łysobok odezwał się: — Pora odpowiedzieć, waćpanno, bo ostało nam już niewiele drogi. Jeśli dasz zgodę, zatrzymamy się w mieście, jeśli nie, staniemy na nocleg w Brzu-chowicach, zaczym w dwa dni powinniśmy być w Łysobokach. Dziewczyna jakiś czas milczała, co natchnęło Ły-soboka dobrą myślą, gdyż odmowa powinna była paść od razu. Toteż bez zdziwienia przyjął rzucone pytanie: — Kogo waść masz we Lwowie? — Siostrę matki, z domu Hłaskównę. Jest za podkomorzym Kalinowskim, który teraz przy królu. Przebywa z nią i druga ciotka, Ludwika, stara panna. Rade nas powitają, a ciotka Ludwika weźmie =ię pod opiekę. Zacności to osoba, o złotym sercu, Jez tuszę, że tak jak ja wstrętna ci nie będzie... — zakończył Gedeon z przekąsem. Zatem słuchaj waćpan, com postanowiła. Pod ¦zymusem i innego wyboru nie mając, muszę ulec JeJ woli. Aby zatem czci na despekt nie narazić, 267 stanę z tobą na ślubnym kobiercu, ale to wiedz, że przysięgnę ci, co należy niewieście, wyłączając w myśli posłuszeństwo i uległość małżeńską. Ty zaś dasz mi wprzódy słowo, że tych praw dochodzić nie będziesz. Gedeon poczuł i ulgę, i radość ogromną. Schylił się i chwyciwszy rękę panny, wpił się w nią ustami. Pocałunki te, dostatecznie gorące, nie pozostały bez skutku. Panna Paulina poczuła w pewnej chwili obezwładniający dreszcz, więc wyszarpnęła dłoń i uchyliła się w kąt karety. Rycerz zaś wykrzyknął: — Rankiem do rodzica gońca posyłam, a o resztę nie frasuję się! Da Bóg, to może i całej przysięgi dotrzymasz! '' — Na to waść nie licz! — ofuknęła go znów ogarnięta gniewem, bo przyszły małżonek miał wyjątkowy talent, aby go w niej wzbudzać. Mimo że przyjechali do Łysoboków już wieczorem,, czeladź gremialnie witała ich chlebem i solą. Zerkano przy tym ciekawie na młodą małżonkę, by ocenić, jaka też będzie ta pani, która wkrótce zaprowadzi swoje kobiece rządy w domu dotąd opanowanym przez mężczyzn, jako że starej ochmistrzyni, otyłej ponad miarę pani Apolonii, za niewiastę nie uważano. Zresztą i wygląd nie skłaniał ku temu, gdyż nad górną wargą sypał się jej ciemny meszek zarostu, a głos miała gruby niczym trunkowy chłop. Oczekiwana z ciekawością, ale i niepokojem zwłaszcza przez panią Apolonię, młoda pani nie potwierdziła jednak obaw, gdyż jej wyraźne zażenowanie pozwalało przypuszczać, że uda się utrzymać w ręku dotychczasowe rządy. 268 państwo po przybyciu ogarnęli się jako tako, przy jako pierwsza poszła na pokoje małżonka, bo an zajęty był w tym czasie wysłuchiwaniem sprawozdania swojego zarządcy i poszedł się przebrać dopiero po powrocie żony. Potem już wspólnie zasiedli do wieczerzy, mało co jednak — jak zauważyła pani Apolonia, dająca baczenie na stół — rozmawiali ze sobą, zapewne zmożeni długą i uciążliwą podróżą. Po wieczerzy pani poszła przygotowywać się do snu, a jej małżonek skierował ku stajniom, widać ciekaw stadniny. Te obserwacje bacznej na wszystko służby nie uszły uwagi Łysoboka, który zdawał sobie sprawę, że przynajmniej w pierwszym okresie śledzić ich będą dziesiątki par oczu. Kiedy więc wrócił do domu, od razu przeszedł do małżeńskiej sypialni, by zachować należne sytuacji pozory. Po drodze już bowiem przyobiecał żonie, że respektując układ, nocować będzie w przyległym do ich małżeńskiej komnaty gabinecie, ona zaś, jeśli wola, może zasuwać skobel u drzwi. Teraz jednak zastawszy ją w peniuarze zdobnym różnymi falbankami, zakładkami i wstążkami z desperacji przygryzł wąsa, bo istotnie śliczny miał przed sobą obrazek, ale opanował się i rzucił obojętnie: - Biorę swą pościel, ale lepiej, abyś skobla nie zasuwała... - Cóż to nowego?! — wykrzyknęła Paulina gwałtownie obracając się ku niemu. Nie mam żadnych ukrytych zamiarów, bo słowo to słowo. Tyś swego dotrzymała, to i ja swemu zę. Alem zwyczajny wstawać wcześnie, więc 269 jeśli któraś ze służebnych tu zajrzy i dostrzeże posłanie w gabinecie, cała rzecz się wyda. Paulina przez chwilę zastanawiała się, po czym uznawszy widać ważkość argumentu oświadczyła krótko: — Dobrze, niech zostaną otwarte... — Zaraz jednak dodała: — Ale jeśli szykujesz podstęp, wiedz, że krzyku narobię i większego wstydu waści przysporzę niż owo posłanie w gabinecie. — Zgoda, moja ty łagodna ptaszynko, zgoda? Narobisz, ile dusza zapragnie. Tylko z kogo bardziej będą się śmiali, dopiero obaczysz. Gedeon ruszył do przyległego pokoju. Tam na niskiej tureckiej otomanie zaczął układać pościel. — Waćpan zbytnio pewny swojej męskiej przewagi! Nikt ze słabej niewiasty śmiać się nie będzie,, ino z męża, który siłą swoich praw musi dochodzić? Rycerz nie obyty jeszcze z niewieścią przekorą żachnął się i byłby zaklął zgoła nieprzystojnie, gdyby nie względy należne małżonce. Znów więc powściągnął gniew wyładowując go na poduszce, którą zdzielił uderzeniem pięści. — Wyrzecz się nadziei, że będę ich dochodził! Na to waćpani nie licz! — zawołał przez otwarte drzwi. Na te słowa z kolei Paulina wstaąsnęło tak wielkie oburzenie, że nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Zresztą co można było odpowiedzieć na tak krzywdzące pomówienie? Trzasnęła więc tylko drzwiami, które z hukiem uderzyły o futrynę. Gedeon nasłuchiwał przez chwilę, czy nie usłyszy również i szczęku zasuwanego rygla, ale nic już nie mąciło ciszy, która zapanowała w obydwu komnatach. -, Rozdział się wreszcie wciąż uśmiechając pod wąsem, naciągnął kołdrę na głowę i wkrótce już spał. 270 • ł Paulina zasnąć nie mogła. Najpierw nie Natomiaflz^rujyć Qka QWa bezczeina odpowiedź, lła owtarzana w myślach wciąż na nowo wzbu- kt°f P„niPW potem zaś natłok różnych refleksji dzała gnie w, r L Torzytomniła sobie, że wyrażając zgodę na mał-- t o nie przewidziała wielu problemów związa-i^ch^ź ich wzajemnym współżyciem. Nie przyszło tej na myśl, że sytuacja zmusi ją do różnych żenujących konfidencji, jak na przykład konieczność zajmowania wspólnej sypialni. Bo cóż z tego, że łoża z mężem nie dzieli? Siłą rzeczy będzie ją widział śpiącą, w negliżu, zastanie przy ubieraniu, na pewno nie zaniecha obserwować, a może zgoła podglądać, zwłaszcza wówczas kiedy męskie oko nie powinno na dziewczynie spoczywać. To zaś, czuła dobrze, z czasem osłabi jej czujność, co nie omieszka wykorzystać ów niecny człek. Tu biedna Paulina bezradnie westchnęła i wreszcie zapadła w sen. Najbliższe dni niczego jednak między nimi nie zmieniły. Pan małżonek gdzie mógł, okazywał jej swe względy; kiedy byli sami, robił to z atencją i jak się zdawało, szczerze. Ale przy ludziach akcentował je, podkreślał, a nawet i pozwalał sobie na różne poufałości, ucałowania, uściski i prawienie duse-•ow. To zaś za każdym razem wywoływało u niej bunt, tym bardziej gwałtowniejszy, że robił to wszystko z uśmiechem na ustach, którego drwinę rozumiała ona jedna, i w warunkach, kiedy należycie reagować nie mogła. zień po przyjeździe zaszło zdarzenie, które dziło te obawy. Uznała, że czas już zająć się " kobiecego gospodarstwa. Wstała przeto tego N 271 dnia wcześnie. Małżonka już nie było, więc nucąc sobie jakąś piosenkę udała się do łaziebnej komory, gdzie pokojówka właśnie przygotowywała jej kąpiel. Odprawiła dziewczynę, a potem weszła do balii. Po umyciu podniosła się i sięgnąwszy po ręcznik zarzuciła go sobie na plecy. Raptem drzwi otworzyły się i na progu ukazał się pan małżonek. Zaskoczenie było obopólne i to tak wielkie, że stali naprzeciw siebie w milczeniu. On z na wpół otwartymi ustami, a Paulina tak, jak ją ukształtował Stwórca. Nie wycofał się jednak, a ona odrętwiała z zawstydzenia, w popłochu myśli odbierających możność powzięcia jakiejkolwiek decyzji, nie była zdolna się ruszyć. Natomiast — co już było najstraszniejsze — dostrzegła, jak spojrzenie intruza ogarnia jej postać i to z oburzającym zachwytem. Dopiero pod wpływem tego oburzenia nieco oprzytomniała, szarpnęła za. ręcznik i zasłaniając się nim, z dziecinnym piskiem kucnęła w balii. Nie była aż tak nieświadoma, aby nie zrozumieć owego ognia, którym zabłysły mu źrenice, kiedy już coiał się za próg. — Przepraszam waćpanią — bąknął z zażenowaniem. — Szedłem cicho, bom myślał, że jeszcze śpisz... Obrócił się gwałtownie i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Paulina zaś do wody roszącej jeszcze jej policzki dodała łzy wstydu i bezsilnej złości. Nie mając odwagi, by po tym, co się zdarzyło, stanąć z nim oko w oko, zrezygnowała ze śniadania. Odziawszy się przywołała panią Apolonię i udała się z nią w gospodarski obchód. 272 Jak się dowiedziała, całą- oborę miał w pachcie 2vd Berko z Wojniłowa, który mieszkał i warzył sery na miejscu. Potem przeszła do chlewów, gdzie obejrzała maciory i tuczniki, rozpytując o ich karmienie, a wreszcie kazała pokazać i kurnik, przed którym szurając po ziemi skrzydłami kroczyły napuszone indory strzegąc swoich haremów. __ Wiele niosek macie pod dachem? — spytała w pewnej chwili ochmistrzynię kroczącą przy jej boku. — Będzie z sześćdziesiąt... — bąknęła obrzucając Paulinę czujnym spojrzeniem. __ Nie wiecie dokładnie? — zdziwiła się dziewczyna. — Kto by tam wiedział... — wzruszyła ramionami, jak się wydało Paulinie, z pewnym zniecierpliwieniem. Nie dopytywała się więc dalej, tym bardziej że pani Apolonia raptem dorzuciła: — Nie licząc owej czarnej kwoki, có po nocy w pałacu gdacze... — Czarna kwoka? O czym aśćka mówisz? — Paulina ze zdumieniem spojrzała w tłustą twarz kobiety. — To małżonek nie mówił? Zdarza się, że słychać, jak gdacze w owej komnacie narożnej wieży, obok pańskiej sypialni. — Słyszeliście sami? — Pewnie, żem słyszała! A i pan takoż! I nie tylko ją słychać! Pacholikowi, co polazł na wieżę, na schodach spod nóg wyfrunęła i to w biały dzień! | i pan Adamowicz, nasz zarządca, też ją widział. Nic o tym nie słyszałam... — szepnęła wystra- Mąż zapewne zapomniał mi powiedzieć. aczeJ nie chciał wielmożnej pani straszyć — ecydowała pani Apolonia, po czym obie skiero- ia. 18 — Koło fortuny 273 wały się ku domowi. Rozmowa ta jednak pozostała w pamięci Pauliny nie tylko z powodu owej czarnej kwoki. Mimo strachu, wstydu i całej masy innych wewnętrznych oporów nie mogła uniknąć spotkania z mężem w czasie obiadu. I choć usiłowała zachować przynajmniej pozory obojętności, przecież kiedy zetknęła się wzrokiem z jego rozbawionym spojrzeniem, gwałtowny, nie do opanowania rumieniec oblał jej twarz. Była wściekła na siebie za ten objaw niewieściej słabości, a także i na tego nienawistnego człeka. Ale owa złość przywróciła jej równowagę i pozwoliła powitać go z demonstracyjną oziębłością. Opanowanym już głosem prowadziła dalszą rozmowę, w której, ku swojej uldze, a nawet mimowolnej wdzięczności, nie usłyszała ze strony małżonka najmniejszej aluzji dotyczącej porannego zdarzenia. Pod koniec posiłku, nie mogąc opanować ciekawości, spytała: — Czy to prawda, com usłyszała dziś od Apolonii o owej czarnej kurze, która pojawia się w komnacie wieżowej? Gedeon parsknął śmiechem. — Że o niej gadają, to prawda. Ale czy owo gadanie jest prawdą, w to wątpię. Jam jej nie widział ani nie słyszał. — Rzeczywiście? — zdziwiła się. — Apolonia mówiła, że waść... słyszałeś ją takoż, a nawet i widziałeś! — To stara pleciuga! Kłaki babie ze łba wyrwę! — Nie złość się, tylko powiedz, spotkałeś ową zjawę? — Widzę, że istotnie napędziła ci strachu. — Znów się roześmiał. 274 Paulina spojrzała na męża i wydało się jej, że uśmtech ten nie był zupełnie szczery, więc powie- Jze chcesz mnie tylko uspokoić. Przecież są tacy, co zetknęli się z ową istotą 1 Fantazyje to i ludzkie bzdury! - zawołał Ge-deon już poruszony na dobre. Chciał nadal zapewniać poruszoną małżonkę o śmieszności jej obaw, kiedy raptem pewna myśl kazała mu przerwać rozmowę na ten temat. Zakończył więc ją paru zdawkowymi słowami i zaczął mówić o czym innym. W kilka dni potem Łysoboki miały nieoczekiwaną wizytę. Oto zjechali do dworu niejacy Pokrzywniccy z trojgiem dzieci i całym dobytkiem. Prowadzili aż spod Tyśmienicy tabor i stado koni w ucieczce przed Turkami, którzy już ponoć przekroczyli Dniestr i zaczęli postępować ku północy, zagrażając tamtejszym okolicom. Byli to jacyś krewni pana Gedeona, toteż zatrzymali się u niego na dwudniowy odpoczynek, zanim ruszyli dalej pod Lwów, gdzie mieli zamiar przeczekać tegoroczną nawałnicę. Zaroiło się więc we dworze, dom wypełniły dziecięce okrzyki, ale czoło rycerza zmarszczyła troska, gdyż zdał sobie sprawę, że dni jego pobytu w domowych pieleszach mają się ku końcowi i trzeba będzie ciągnąć pod wojenne znaki. Markotno zrobiło się na tę myśl, zwłaszcza że isiał odjeżdżać bez spełnienia najgorętszych prag-' serca, którym zawładnęła teraz miłość tym silniejsza, że nie zaspokojona. dro^krÓtkim P°bycie uciekinierzy ruszyli w dalszą utn^ \Pam Pokrzywnicka żegnając Paulinę przy w dłonTalk°laSy ucałow^ ją i jeszcze trzymając Oniach JeJ ręce rzuciła wesoło: dłonTal Oniach 275 — A wam, drodzy, życzę, aby pod tym dachem rychło zakwiliło dzieciątko, a za nim i następne! Bo znak to błogosławieństwa Bożego, a i wasza piękna siedziba musi mieć dziedziców! Twarz Pauliny pokrył rumieniec, na co pan Po-krzywnicki podkręcił z uśmiechem wąsa i spojrzał porozumiewawczo na pana Gedeona. Ten zaś nie przepuścił takiej okazji. Objął ramiona małżonki i zawołał: — Postaramy się, mościa dobrodziejko, postaramy się, aby ułatwić owo błogosławieństwo niebieskim mocom! Prawda, Paulinko? — Zamilcz waść! — rzuciła przez zaciśnięte zęby, poruszona słowami Pokrzywnickiej, którą polubiła, ale zła jak osa na męża. Toteż kiedy już ostatnie wozy zniknęły za bramą i weszli do domu, zmierzyła srogim spojrzeniem zadowolonego z siebie małżonka i parsknęła gniewnie: — Mógłbyś waszmość bardziej powściągnąć język! Niemiłe mi takie słowa i nie życzę sobie ich słuchać. A do tego jeszcze przy obcych! — Jeśli wola, mogę ci je teraz powtórzyć — odparł beztrosko rycerz. — Czyż niemiła ci myśl, jakby to było pięknie, gdyby istotnie Bóg dał nam dzieciaka? — Potem dorzucił już zgoła przewrotnie: — Czy nie pragnęłabyś zostać mateczką? — Waćpan to prawdziwy potwór! Jak śmiesz tak do mnie mówić? — Właśnie dlatego mówię, abyś wreszcie przyszła do opamiętania! — Teraz i on dał wyraz miotającym nim uczuciom. — Czyż mam przy tobie zeschnąć jak badyl z tego miłowania? Czyż tak jestem ci niemiły? Nie wierzę w to i nigdy wiary nie dam. Przecież były dni, kiedy łaskawie na mnie patrzyłaś. Przy- 276 mnij sobie Warszawę! Czyż więc ów afekt raptem WpSautoa jakiś czas patrzyła w twarz męża, na którei widać było wyraźnie cierpienie i ból zawodu, ootem odwróciła głowę i minąwszy go bez słowa wyszła z pokoju. Gedeon spoglądał chwilę w ślad za nią wreszcie osunął się na krzesło kryjąc twarz w dłoniach z desperacji po nowej porażce. Może by ta desperacja nie była tak wielka, gdyby wiedział, że małżonka wróciwszy do pokoju upadła na łoże i ukrywszy twarz w poduszce wybuchnęła płaczem. Chwycił ją bowiem za serce wielki żal i poczucie bezsilności, że nie umie uwolnić się z pęt, które sama sobie tak nieopatrznie narzuciła. W ciągu następnych dni zajęła się na dobre gospodarstwem dozorując pracę żeńskiej służby. To pozwoliło jej na czynienie różnych obserwacji i spostrzeżeń. Potem odbyła na osobności parę rozmów, w których wyniku powzięła decyzję, od razu wprowadzając ją w czyn. Skutkiem tego pani Apolonia otrzymała polecenie przekazania wszystkich posiadanych kluczy; Równało się to degradacji do roli zwykłej służebnej. — Dziesięć roków tu przesłużyłam! — krzyczała nieomal niewiasta, kiedy padł ów rozkaz, a prośby i molestowania nie odniosły skutku. — A wielmożna pani precz mnie przegania?! I o co?! O owe parę Jajeczek, com je dzieciakom siostry do Wojniłowa podesłała?! Nie chodzi o parę jajek. Nie ma w ogóle za nie wpływów od długiego czasu - oświadczyła spokoj- * . , .^ ma- "~ Gdzie podziały się te pieniądze? ^jajkami jechały i szynki> , miód> , kręgi wosku_ tyIk0 ludzie tak na mnie gadają, a wiel- 277 można pani jak psa wygania za moją wierność, za te łata służby, za stracone zdrowie?.' , — Jakoś po aśćce tej straty nie widać — odparła z sarkazmem Paulina. — A za ową wierną służbę zapłata chyba nie była najgorsza, tyle że bez pana wiedzy. — Tedy pójdę do niego. Zobaczymy, czy niesprawiedliwości nie naprawi.' — Już w złości zawołała kobieta. — On lepiej wie, com warta.' — Proszę iść, bo ze mną rozmowa skończona — oświadczyła zimno Paulina. Na dnie serca poczuła jednak niepokój, jak zachowa się małżonek? Czy utrzyma decyzję, którą powzięła na własną rękę, bez uprzedniego uzgodnienia? Toteż była mu wdzięczna, kiedy wkrótce dowiedziała się, że od razu, nie pytając żonę o przyczyny tego polecenia, kazał zaprzęgać konie i odwieźć oburzoną kobietę do Wojniłowa, skąd pochodziła. Poruszyła tę sprawę przy wieczerzy wyliczając grzechy nieuczciwej klucznicy. Gedeon spojrzał na nią z uznaniem i rzucił beztrosko: — Wiedziałem, żeś pochopnie takiego rozkazu nie wydała. Kazałem jej zabierać się z Łysoboków, bo już zawsze czułaby do ciebie nienawiść. — Dziękuję, żeś mi zaufał. — Po raz pierwszy usłyszał Gedeon w głosie żony cieplejszy ton. Wolałby jednak, aby stało się to z innej przyczyny. Po wieczerzy rozmawiali jeszcze o sprawach gospodarskich, aż w pewnej chwili pan Gedeon wyznał małżonce: — Mówię tak dokładnie o wszystkim, abyś wiedziała, jak sobie w przyszłości poczynać, gdyby mnie nie stało, bo na wojnie różnie bywa. — Idziesz w pole? — przerwała mężowi z mimo- 278 V w0Inym przestrachem, z którego nawet nie zdała sobie sprawy. __pora ruszać, niechawszy małżeńskich słodkości. Poganie nadciągają i na pewno moja chorągiew już się po zimie uformowała. Obrócę na Jaworów, bo ponoć tam przebywa król jegomość, to i swego rotmistrza osiągnę. __ Kiedy... Kiedy chcesz jechać? — Paulina nie mogła opanować drżenia głosu. __ Tydzień mi jeszcze zejdzie, zanim będę gotów do wymarszu. Konie trzeba przegnać, zapasy przygotować, a ciebie także chcę zabrać. . * — Mnie? — zdziwiła się. — No pewnie! Będę spokojniejszy, jak osiądziesz u Hłasków, bo tu może łatwo Turek albo co gorsza tatarski zagon dotrzeć. Mówiąc to, nie wiedział, jak słuszne były jego obawy, bo w dwa tygodnie po ich odjeździe tatarski czambuł do cna spalił Wojniłów. O Łysoboki otarł się wprawdzie też jakiś oddział, ale dzielny Adamo-wicz, były setnik zaporoskich Kozaków, odegnał go ogniem śmigownic, których trzy stały na wałach obronnych. Tymczasem jednak rozmowa się urwała. Paulina wyszła, by wydać służbie ostatnie dyspozycje, on zaś samotnie i w zamyśleniu pozostał przy kubku miodu. A miał o czym pomyśleć, bo nie wiadomo było, jak wszystko się ułoży. Nie była pewna, czy już zasnęła, czy też owe dźwięki dotarły do niej skroś pierwsze zamroczenie przedsenne. Rozważała fo leżąc w ciszy komnaty, otoczona czernią oblepiającą wszystko niczym za- 279 wiesista smoła. Jedynie widocznym punktem było nikłe światełko oliwnej lampki palącej się ledwie widocznym płomykiem przed obrazkiem Najświętszej Panny. Cisza takoż nie była w pełni ciszą, bo zdawało się Paulinie, że ma ona własną mowę, własny wyraz, którym jest nieustanny bezdźwięczny szum. Ale być może słyszała tylko pulsowanie własnej, spiesznie krążącej krwi, poganianej nagle zrodzonym strachem. Leżała bez ruchu, pogrążona w owej szumiącej ciszy. I wtedy nagle — była pewna, że to już nie pierwszy raz — doszedł ją ów dźwięk. Teraz wyraźny i uświadomiony. Łopotanie silnych skrzydeł jakiegoś ptaka. Przypomniała sobie, że tak łopocą skrzydłami kury, kiedy wzlatują na grzędę. Dźwięk ten powtórzył się raz, potem drugi. Dochodził gdzieś zza ściany, jakby ponad jej głową. A więc nie myliła się. Wiedziała teraz już na pewno, co wyrwało ją z pierwszego sennego zamroczenia. Wyciągnęła drżącą dłoń i wyszukała w ciemnościach lichtarz. Pochyliła go nad płomieniem lampki i po chwili żółte, chybotliwe światło świecy nieco rozproszyło mrok sypialni. W tej chwili owe hałasy powtórzyły się i to jakby bliżej, tuż po drugiej stronie ściany. Nie mogąc już opanować przerażenia narzuciła w biegu peniuar i dopadła drzwi, za którymi spał jej małżonek. Leżał na plecach z jedną ręką podłożoną pod głowę, a drugą odrzuconą na bok. Równy oddech poruszał mu ciemną pierś widoczną poprzez rozchyloną koszulę. Ze świecą uniesioną w górę obserwowała go przez krótką chwilę, a ^-potem zdecydowanym ruchem potrząsnęła za ramię. 280 Obudził się od razu i od razu w pełni świadomości, •d ć przywykły w swoich wojennych przygodach To nagłych alarmów. Otworzył oczy i nie zważając, że iest w długiej nocnej koszuli,' zerwał się z łoża. __ Co się stało? — spytał półgłosem. — Dlaczegoś taka wystraszona? Gedeonie... — wyjąkała przerażona do ostateczności. — U mnie, za ścianą... — Cóż się tam dzieje, że takaś blada?! — Już na cały glos wykrzyknął rycerz. __ Ona istotnie jest! Trzepoce skrzydłami... -.- Ale kto, mówże wyraźnie! — Wyjął z drżących palców żony lichtarz i ruszył ku drzwiom. Paulina, ani na chwilę nie chcąc zostać,sama, podążyła za nim. — Owa kura... Słyszałam dobrze — wyszeptała ledwie dosłyszalnie, bo ściśnięte strachem gardło nie pozwalało na wydobycie głosu. — Kura? Jaka kura?! — Pan Gedeon w pierwszej chwili nie zorientował się, o co małżonce chodzi, ale zaraz widać przypomniał sobie ich rozmowę, boża wołał: — Kury miałabyś się bać?! Zapewne przewidziało ci się we śnie, boś o niej za dnia myślała! Jakby sprowokowane tymi słowami w tejże chwili usłyszeli trzepotanie, a po nim raz i drugi kurze gdakanie. Paulina przypadła do ramienia męża obejmując go za szyję, już mało przytomna ze strachu. On zas uwolnił się z tego uścisku i ruszył ku drzwiom. Wychodziły na krótki korytarz łączący ich sypialnię z dalszymi komnatami. deon °Stań tU' P°jdę obaczyć — zadecydował Ge- 281 - Ależ, Paulinko, przecież dopiero dochodzi noc. Jakże mam siedzieć i marznąć w tej koszulinie? - No... no to się połóż. Ale statecznie! - rzuciła w krańcowej rozterce. *^ucifa Gedeon nie czekając na dalsze tychm iast usłuchał wezwania Z żonę ku sobie szepcąc jej do ucha tym łacniej k- Zwą człeka Gęgaczem) aIe kaźą poił si go sieć niewieściego urolu w" ^ °Plata "karała dzielnego rycerza T SP0SÓb P^^oSfi Pakującgopodmał^ za - o niecny pOdstęP) 284 ¦Po wskazani J , bo 285 Tak oto chcę ścisnąć wroga, otoczyć i doskakująe ze wszech stron szarpać i uszczuplać jego siły. Sam zaś z pozostałymi chorągwiami, głównie z usarią, stanę pod Lwowem, bo mniemam, że dążeniem tureckiego wodza jest zdobycie grodu. Tam więc zamierzam bronić poganowi dostępu własną piersią, Bóg zaś rozstrzygnie, komu dać Wiktorię..." Plan ten bez poprawek jednogłośnie został zatwierdzony i już 18 lipca król przybył do Lwowa. Powitał go huk armat i wyległy na ulice tłum mieszczan, jak i wszelkiej gołoty, wznoszący okrzyki powitania i radości, bo otucha przepełniła ludzkie serca. Zaraz też wystąpił burmistrz, ale jego królewska mość prosił, by wszelkie ceremonie zostawić -do sposobniejszej chwili, gdyż przybył tu nie dla słuchania przemówień, lecz w trosce o sprawy wojenne. Toteż niech lepiej zbiera łopaty i kilofy, zwołuje ludzi, a wkrótce otrzyma rozkazy, gdzie mają stawać do roboty. Zaraz też wyjechał na przegląd murów, a potem ruszył na przedmieście Łyczakowskie. Tędy bowiem szedł gościniec' na Gliniany, skąd, jak przewidywał, nadciągnie nieprzyjaciel, więc osobiście chciał wybrać miejsce na warowny obóz dla swoich chorągwi. A było ich czternaście usarskich, siedem lekkich i nieco piechoty. Znalazł sposobny teren pomiędzy kościołem św. Piotra a droga zwaną Na Murach. Tam przykazał natychmiast kopać fosę, sypać wał i umocnić go należycie. Kwaterę dla siebie wyznaczył już uprzednio w pałacu Jabłonowskich. Stał on poza murami na przedmieściu Halickim, rozciągającym się w południowej stronie miasta, a więc nieco na uboczu od przewidywanego terenu walki. Był to obiekt bardziej odpo- 286 wiedni niż własny dom w rynku, za mały na po-niieszczenie tak znacznej ilości oficerów, gońców i służby stanowiącej otoczenie króle\vskie. Kiedy pierwsze rozkazy zostały wydane, odjechał zaraz do siebie, bo roboty było co niemiara. Należało odbyć naradę z komendantem miasta, panem Łąckim, a także przejrzeć nadeszłe pisma. Były też-setki spraw natury wojskowej, skarbowej, gospodarczej i wiele innych domagających się decyzji. Jakoż ledwie zsiadł z konia, już trzeba było borykać się z nawałą trudności i problemów, rozstrzygać, ustanawiać i decydować nieraz natychmiast, od ręki, bo wróg ponaglał dp szybkiego działania. Toteż nastały dnie pełne gorączkowej, wytężonej pracy, nadlatywali i wypadali gońcy, zaczęły wychodzić podjazdy. Od hetmana Paca nadal żadnej wiadomości nie było. Frasował się tym wielce król jegomość, bo parę tysięcy szabel bardzo by pomogło. Szczupłość własnych sił zakłóciła niejeden królewski sen, choć zachowując animusz i wiarę w zwycięstwo troski tej starał się nie okazywać. Innych zmartwień przysporzył pan hetman polny koronny, książę Wiśniowiecki. Jakby bowiem na przekór otrzymanym rozkazom swoich wojsk blisko siebie nie trzymał, tylko rozproszył je na drobne oddziałki obsadzając mało znaczące zameczki i grody. A jednocześnie do Zbaraża, który stanowił ważny punkt obronny, żadnego wsparcia nie posłał, pozostawiając nieliczną, bo zaledwie kilkudziesięcioosobową załogę własnemu losowi. Napominał go więc So- eski i prosił, ale z dalszych relacji wynikało, że upomnienia pozostawały bez skutku. Przychodziły też i weselsze wieści. Oto pułkownik 287 Rzewuski napotkawszy czambuł wiodący jasyr znaczną, aż kilkutysięczną rzeszę pojmanych oswobodził. Wojewoda Jabłonowski natomiast odniósł jeszcze większy sukces, kiedy spiesząc w sukurs załodze Złoczowa rozbił silny zagon tatarski pod wodzą samego Adżi Gireja, chanowego brata. Ogólna sytuacja pogarszała się jednak z dnia na dzień. 24 lipca padł Monaczyn. Idące dotąd dwoma szlakami siły turecko-tatarskie tam właśnie połączyły się i razem ruszyły na Zbaraż, który może by i bronił się dłużej mimo szczupłych sił, gdyby załoga nie została zdradzona przez mieszkańców. Ci zaś zawiedli się srodze, bo Tłuścioch kazał wymordować całą ludność, nie szczędząc ni kobiet, ni dzieci. Z kolei padają Mikulińce, Wiśniowiec i Tarnopol. Bronią się jednak Brzeżany, Załoźce, Skałat, Janów, JBudzanów, a zwłaszcza Trembowla, mimo że szturmami na jej mury kieruje sam Ibrahim Szyszman. 1 sierpnia nieoczekiwanie i ku radości wszystkich powrócił Bidziński, ale tak był wynędzniały, że aż trudny do rozpoznania. Toteż łza zakręciła się w królewskim oku, kiedy ująwszy pana strażnika za ramiona, nie zważając na majestat, przycisnął go do piersi. — Witaj, Stefanie! Witaj, miły towarzyszu! — zawołał spoglądając na chudą i sczerniałą twarz swego posła. — Mówże, co się z wami działo i jakeś-cie uszli z pogańskich rąk? — Wiele byłoby do gadania, ale słów braknie, by opisać ich przeniewierstwo! Nie wierzcie, miłościwy panie, w tatarską przyjaźń, bo to psy nie ludzie albo i jeszcze gorzej. Zapewniali nas o swojej życzliwości, zdawali się radzi, że mogą nas gościć. Ale zaraz następnego dnia po przybyciu tego tureckiego wieprza 288 i pierwszej prezentacji, na której jego hańbiące warunki odrzuciliśmy, chan uwięzie nas kazał i nieomal o głodzie w chlewie trzymał. — Później powiesz mi, czego ów Turek żądał. Teraz zaś opowiadaj, jak się to stało, że odzyskaliście wolność? — Szczęściem natrafiłem tam na Kuczuk murze, któren dał nam asystę, gdyż do wdzięczności był zobowiązany, bom mu swego czasu syna z niewoli wypuścił. Ów oddział niby to wyszedłszy na zagony podprowadził nas pod Złoczów, skąd już własnymi sposobami przedostaliśmy się do Lwowa. Dalsze wiadomości, jakie otrzymywała kwatera królewska, zdawały się wskazywać na zwolnienie nieprzyjacielskiego marszu. Nie wiadomo jednak było, czy Sź^szman czeka na rozkazy sułtana, czy też sam obmyśla następne wojenne kroki, czy wreszcie marudzi ze zwykłej opieszałości. Z takiej czy innej przyczyny jednak stanowiło to znów cenną zwłokę. Tę drugą możliwość zdawały się potwierdzać najnowsze wieści o spotkaniu seraskiera z chanem i odbyciu wielkiej narady w obozie pomiędzy Zborowem a Jeziorną. Ponoć postanowili na niej przełamać linię obronną polskich wojsk, spędzić je z pozycji i przyprzeć do Wisły. Ibrahim z Turkami miał ruszać na Złoczów, Tatarzy zaś na Lwów, przeciąć po drodze komunikację pomiędzy królem a wojewodą Jabło-nowskim i, jeśli się uda, opanować polski obóz. W tym celu uchwalono wysłać dla zbrojnego rozpoznania dwadzieścia tysięcy ludzi pod wodzą Nuradyn sułtana i Adży Gireja. Nadciągnęły wreszcie długo i niecierpliwie oczekiwane chorągwie litewskie. , Przeszło dwa tysiące 1» - Koło fortuny 289 sześćset szabel pod wodzą Radziwiłła i Sapiehy, zwiększając siły główne do sześciu tysięcy żołnierza. Ale nieomal jednocześnie, ku przerażeniu królewskiego serca, zjechała do Lwowa małżonka i to wraz z dziećmi. Trudno do dziś wyrozumieć przyczynę tego postępku. Dlaczego powzięła taką decyzję? Czyżby wzorem rzymskiej matrony chciała z dumną odwagą okazać, że w chwili niebezpieczeństwa miejsce żony jest przy boku jej męża? Czy też zjeżdżając wraz z dziećmi pragnęła wzmóc wolę walki, zawziętość w obronie u swego królewskiego małżonka? Może chciała w ten sposób dać dowód zaufania w jego wojenny geniusz i hart ducha, a przez to i podnieść bojowy zapał mieszczan do obrony swoich ro-. dzim? Lub też po prostu uznała, że bez niej ci głupi mężczyźni z niczym nie potrafią sobie poradzić? Mogła też znów jako niewiasta w chwili groźby, jaka zawisła nad jej głową, biec tam, gdzie czuła się najbezpieczniej, a mianowicie pod mężowską ochronę? Trudno było królewskim dworzanom dojść istotnego powodu jej zamiaru, tym trudniej dziś, po tylu minionych latach. 22 sierpnia nadeszła wieść o „wielkiej ordzie" przesłana gońcem przez pana Jabłonowskiego. Wojewoda donosił, że rychło patrzyć, a Tatarzy powinni zjawić się pod murami Lwowa, bo nocowali pod Lipcami, milę za Złoczowem, i ruszyli dalej zostawiając za sobą zgliszcza. Nazajutrz zaś wysłany podjazd przyprowadził jeńców, którzy tę wiadomość potwierdzili zeznając, że wojska ciągną pod rozkazami dwóch chanowych braci. Rozkazano cechom obsadzać mury. W mieście zapanował ruch, czyniono gorączkowo ostatnie przygotowanie do obrony. 'Blanki i baszty zaroiły się 290 i rychtowano działa, ustawiano przy mch-pi-' w podłączano beczki z prochem, gotowano - rozdawano z miejskiego cekhauzu broń wybaczano posterunki i kolejność straży Gruchnęły t Tarmaty uderzyły dzwony wszystkich koscio-ów głosząc ostrzeżenie dla okolicznej ludności. Świątynie zapełniły się tłumem niewiast błagających o ratunek, ochronę i życie mężczyzn stojących na murach. Podniecenie, strach, niepewność losu ogarnęła mieszkańców, zbierano się na placach i ulicach, prowadzono dyskusje, rozważano szansę obrony, ale w tych rozważaniach zawsze dominowało zaufanie do wielkiego wodza, który czuwał nad ich bezpieczeństwem. Mało kto spał tej nocy w mieście. Niewiasty chowały po piwnicach i skrytkach dobytek, obmyślały kryjówki dla siebie i dzieci na wypadek najgorszego, gotowały strawę, by nieco gorącego posiłku dostarczyć mężom strzegącym murów. Ci zaś nie schodzili z nich, nawet kiedy nastała już noc, urzeczeni grozą łun, które od wschodniej strony pulsowały czerwienią nad widnokręgiem gwiaździstego, sierpniowego nieba. Tak nadszedł dzień 24 sierpnia. Już wczesnym kiem król z licznym orszakiem skierował się ku Łyczakowskiemu przedmieściu, by udać się na Lwią >rę dla dokonania przeglądu okolicy. Znał ją do->rze, ale w planowaniu bitwy każdy szczegół tere-i tych spamiętać nie sposób — miał znaczenie. Każde wzgórze, rozpadlina, mokradło czy skupienie rzew mogło być pomocne albo okazać się zawadą w walce. Na Pa jeźdźców e wzniesienia stanęła wkrótce duża gru-z masywną sylwetką króla na czele. 291 Byli przy nim liczni dygnitarze, kilku pułkowników i innych wyższych dowódców, wśród nich znajdował się i hrabia Maligny, brat królowej, a przy wierzchowcu monarchy tańczył ognisty dzianet biskupa Forbin Jansona. Grupa oficerów towarzyszących wielmożom oraz królewscy gońcy zatrzymali się za orszakiem, za nimi zaś mniej znaczna służba, jak medyk, dwóch cyrulików, wojskowa orkiestra z trombonami i kotłami, a takoż luzacy z zapasowymi końmi. Wokoło piękną panoramą rozciągał się obraz lwowskich okolic. Północną stronę zamykała Pełtew, płynąca wśród podmokłych łąk i bagien. Tam też widać było zabudowania wsi Zniesienie, a dalej Zboiska. Za Zboiskami ciągnęła się zielonym pasem dąbrowa aż hen ku Kamieniopolowi. Od mokradeł Pełtwi i owej dąbrowy w kierunku południowym teren zamieniał się na niezbyt szeroką łąkę ginącą we mgle oddalenia. Dalej., już prawie niewidoczne, leżały Biłka Szlachecka i Miklaszów. Równolegle do owej łąki biegło pasmo wysokich wzgórz obrośniętych krzewami i lasem. Przecinały je wąwozy: najbliższy królewskiemu stanowisku, pod wsią Krzywczyce, a następne dwa, leżące blisko siebie, pod Lesienicami. Po drugiej, a więc też południowej stronie tego pasma ciągnął się gościniec wiodący wprost na wschód ku Glinianom. Z dwóch dróg odchylających się od gościńca, pierwsza prowadziła do Winnik, druga, bardziej południowa, do Bobrki. Po obejrzeniu terenu król zjechał do obozu. Ten był już gotów, otoczony rowem i wałem umocnionym zasiekami. Tu zaprosił członków Rady Wojennej 292 • ro znaczniejszych dowódców do swego namiotu dla przedstawienia planu walki i wydania rozkazów. — Mam wiadomości — oświadczył krotko, kiedy iuź zebrani zajęli miejsca - że Ibrahim z tureckimi wojskami pozostał pod Złoczowem, a na nas wysłał Tatarów. Nie ma wątpliwości, że nie jasyr jest ich celem, lecz rozprawa z nami. Wiedzą, że stoję tu z wojskiem, więc Lwowa nie mogą ominąć pod groźbą bocznego uderzenia. Pierwszym ich celem będzie zatem opanowanie gliniańskiego traktu dla odcięcia nas od regimentów Jabłonowskiego, Sieniawskiego i księcia Dymitra. Drugi zaś to rozbicie naszych sił, co otworzy Turkom drogę do oblegania miasta. Dlatego my takoż mamy dwa zadania: pierwsze ¦—¦ nie dopuścić, aby orda ciągnąca od Szlacheckiej Biłki przedostała się na głiniański trakt, drugie — to nie dać się rozbić, ale przeciwnie, tak rozgromić nieprzyjaciela, by nie stanowił on dalszego zagrożenia. A wtedy i ów Tłuścioch tak pochopnie nie będzie się rwał do walki i raczej zarządzi odwrót, niż spróbuje wojennego szczęścia. Król przerwał i powiódł wzrokiem po twarzach swojej rady. Wikt nie prosił o głos, jedynie porywczy jak zwykle książę Hieronim Lubomirski zawołał: Tedy czekamy na rozkazy, miłościwy panie.' Zamierzam nasze siły rozstawić w ten sposób — podjął zaraz król, — Rotmistrz Miączyński vezmie dwie chorągwie usarzy, stanie pomiędzy Wysofam Zamkiem a Zniesieniem i da baczenie na dl i obóz, gdyby nieprzyjaciel spróbował naS poprzez Pełtew od północy. Stojąc tam ySH e H r02P°znanie pod Zniesienie, a nawet pod Zboisko. 293 Na prawym skrzydle, na gościńcu do Winnik, zagrodzi nieprzyjacielowi dojście mości pan generał Korycki, z dwoma regimentami piechoty, a drogę do Bobrki obsadzi pan hetman polny litewski Radziwiłł w osiemset szabel litewskiej jazdy. Reszta husarii w sile półtora tysiąca żołnierza stanie na gliniańskim trakcie, pod moimi rozkazami, na pół drogi między naszym obozem a Krzywczycami. Jest jednak jeszcze jedno miejsce, którego nie możemy ostawić bez osłony. Myślę o Lesienicach. Wąwóz przy Krzywczycach będziemy mieli pod nosem, ale tam są dwa i to sposobne do przedostania się na gliniański trakt. Tam tedy takoż trzeba dać załogę i to pod dobrą ręką. Niech więc pieczę nad nimi obejmie pan strażnik koronny Bidziński, biorąc dwa działa, dwie setki co lepszej piechoty i dwustu wołoskich- jeźdźców. Tych zaś poprowadzicie wy, mości panie Hieronimie. Zamkniecie dostęp przez owe wąwozy, choćby przyszło bronić ich do ostatniego człeka! Jego królewska mość rzucił te słowa z niezwykłą gwałtownością, po czym sapnąwszy zakończył przemówienie: — W odwodzie zaś pozostaną dragoni i reszta piechoty. A także, gdyby nie były zatrudnione, owe dwie usarskie chorągwie Miączyńskiego. To wszystko, mości panowie, a jeślim czegoś jasno w owej materii nie wyłożył, tedy pytajcie. Ale pytań nie było, a wyznaczeni dowódcy zaraz opuścili namiot, by wykonać powierzone zadania. Około dziesiątej ponad horyzontem ukazały się pióropusze dymów, które wiatr rozciągał brudnymi pasmami po błękicie nieba. Były to znaki oznajmiające zbliżanie się ordy. Znów zagrzmiała armatnia 294 salwa, jedna, potem druga, a dzwony wzywały opie-,ych pod osłonę murów. Koło południa zas ponad wierzchołkami drzew obrastających wzgórza raptem zakłębiła się ciemna chmura dymu, idąca skosem ku górze. Zmieniła barwę z szarej na rudą, na czarną to znów na szarą, niewidoczny ogień oświetlał ją chwilami purpurowymi błyskami. To paliła się Biłka Szlachecka. Orda była już blisko. Król przywołał do siebie jednego z oficerów i wydał zaskakujący rozkaz. Usarze niech oddadzą czeladzi kopie, ta zaś ma obsadzić obrośnięte krzakami wzgórza przy Lesienicach i rozciągającą się po drugiej stronie łąki dąbrowę. Sami mają się kryć, byle groty z proporcami były dobrze widoczne. Ponieważ jednak kopii będzie więcej niż czeladzi, resztę pozatykać w ziemię, ale tak, by zawsze jej dolna część była niewidoczna. Rozkaz był rozkazem, toteż, choć bez zrozumienia jego sensu i niechętnie, towarzysze oddali swą najgroźniejszą broń. Wkrótce więc ponad krzakami na skraju dąbrowy jak i nad chaszczami wzgórz w pobliżu Lesienic załopotały -kolorowe języki proporców. rótko po południu raptem nadciągnęły chmury. Najpierw szybko przesunęły się po niebie poszar- ane, pojedyncze szare obłoki, potem zgęstniały w ną ogromną, ciemną, nieomal granatową górę, i zmieniała swój kształt i przewalała kłębami "by potwór splotami swego cielska. Po chwili lu- sszcz. Zdawało się, że to śluza rzecznej zapory n rozwarła swoje wierze je, takie strugi wody ele nJ/f 1 Tba> ^^wając ziemię tysiącem na- dy uTew ?' SZybk° "^cych strumieni. A kie- jakby nieco pofolgowała, uderzył grad, 95 dzwoniąc o rycerskie hełmy i blachy napierśników. Konie zaczęły szarpać się i podrywać łby bite lodowatymi pociskami. Na szczęście fala gradu przeszła szybko, ale ku zdumieniu rycerstwa z kolei otoczyła wojsko zawierucha śnieżnej zamieci. Płaty śniegu gęste i lepkie, gnane wiatrem, przesłoniły świat białą zawieją. Zjawisko o tej porze było tak niezwykłe, że bardziej przesądni zaczęli żegnać się dla odegnania złych uroków. Poczytywano to istotnie za niedobry znak, ale raczej dla Tatarów, jako nie nawykłych do objawów zimy, zwłaszcza o tej porze roku. Szli oni jednak dalej nie zważając na burzę, sami burzy podobni. Była godzina trzecia po południu, kiedy z baszt i murów gołym okiem można było dostrzec jeźdźców, którzy niby czarna falanga mrówek pokryli zieleń owej długiej łąki. Drobne oddziały oderwały się zaraz od głównej masy i pędziły ku wąwozowi pod Krzywczycami, zapewne aby zmylić polskiego wodza, główny bowiem nurt ciemnej rzeki jeźdźców zboczył w stronę wąwozu Lesienickiego. Król wysłał gońca do hetmana Radziwiłła, by opuścił stanowisko na' gościńcu do Bobrki i przyłączył swoje chorągwie do sił głównych. Było już bowiem jasne, że cała orda idzie od wschodniej strony. Żegoń otrzymał trzech gońców i rozkaz towarzyszenia panu Bidzińskiemu, z zadaniem utrzymywania łączności. Król życzył sobie bowiem wiedzieć natychmiast p wszystkich wydarzeniach, jakie będą zachodzić w tym bardzo ważnym dla dalszego działania miejscu. 296 Pan strażnik przede wszystkim wyprawił przydzielone sobie działa i piechotę, a potem dopiero rzyłączył się do wołoskiej chorągwi. Komendę nad nią objął książę Hieronim, mąż wysoki, smukły, świetny jeździec, żołnierz odważny aż do zuchwalstwa, ale wódz niebezpieczny, bo zbyt gorącej krwi, zdarzało się więc, że podejmował decyzje bez głębszego namysłu. Był jednak bystry, toteż najczęściej bystrość tę wykorzystywał dla wywinięcia się z opresji, jakie wywoływały te zbyt pochopne postanowienia. Wkrótce konni wyprzedzili maszerującą piechotę i ciągnące za nią dwa polowe działa. Do Lesienic nie było daleko. Obsiadły drzewami gościniec był równy, biegł prosto jak strzelił, toteż wkrótce byli na miejscu. Z lewej strony traktu wznosiły się tu strome stoki wzgórz, obrosłe krzewami i gęsto pokryte kamieniem. Przecinały je dwa wąwozy. Pierwszy, od Lwowa, był jednak trudny do przeprawy, bo kręty r wąski i usiany licznymi głazami. Drugi natomiast, znacznie szerszy, o nieomal równej powierzchni, miał od strony łąki wlot szeroki, sposobny do forsowania. Po przeciwnej stronie gościńca szła boczna droga ku folwarkowi Lesienice, za którym leżała wieś. Na zbiegu owej drogi z gościńcem stała karczma z drewnianymi słupami podcienia. Pan strażnik polecił księciu ustawić swoich Wołochów nie opodal karczmy, na staję przed wylotami a wąwozów. Przejechał je, bacznie rozglądając Jkoła. Po tych oględzinach wdarł się koniem ¦ia stromiznę zawisłą ponad owym szerszym wąwo- TOZ?tnym d° Prze3azdu- Miał stoki piaszczyste, strome, pokryte lichymi chaszczami, które 297 jednak mogły dać schronienie piechocie, tym bardziej że tu i ówdzie wystawały z piasku wielkie, obłe głazy, dające również możność schronienia. Wkrótce wraz z piechotą nadciągnęły armaty. Zaraz więc pan Bidziński przywołał do siebie puszkarzy wskazując im stanowiska. Założono liny i przy pomocy piechurów szybko wciągnięto je na miejsca. Poszły w ruch łopaty, kilofy i wnet oszańcowane działa spoglądały w dół otworami swoich luf. Pod-toczono zaraz ku nim baryłki z prochem, ułożono szpunty i kartacze, bo tylko one byłu tu przydatne. Działa spiesznie nabito i podsypano otwory prochowe. Przyklękli przy nich puszkarze z tlącymi się knotami lontownic. W tym czasie piechota zasiadła na stokach, dobrze ukryta. Wszyscy spoglądali ku szczytowi wzgórza, gdzie przy armatach pozostał pan Bidziński. On bowiem miał dać znak do otwarcia ognia. Czekać nie przyszło im długo. Teraz gdy zapanowała pełna napięcia cisza, doszedł żołnierzy jakiś nikły dźwięk podobny do dalekiego brzęczenia pszczół. Z wolna, z minuty na minutę ów odgłos narastał, a po jakimś czasie zmienił się w już wyraźny poszum ludzkich głosów. Wtórowało mu jednostajne dudnienie ziemi pod kopytami tysięcy koni. Nieprzyjaciel był coraz bliżej. Żegoń stojąc obok pana Bidzińskiego, na samym szczycie wzgórza, miał przed oczami łąkę biegnącą pasem hen do Kamie-niopola. Naprzeciw miejsca, gdzie stali, zwężała się równina, gdyż dąbrowa i mokradła zachodziły w nią szerokim łukiem, toteż nie miała tu więcej jak dwie, może trzy staje szerokości. Widział też masę jezdnych uformowanych w he-zary, oddziały po tysiąc żołnierzy. Hezary te, ina- 298 czei pułki, szły ławą, jeden obok drugiego - ogromna^asakonii jeźdźców. Obłoki pary unosiły się nad wierzchowcami po niedawnym deszczu. Ta żywa, wielka fala ludzi zwierząt zbliżała się z wolna, coraz wyraźniej było można rozróżniać nawet poszczególnych ieźdźców. W pewnej chwili doleciał Zegonia głuchy odgłos kotła. Wiedział, że jest to dźwięk zastrzeżony tylko dla dowódców tumenów — czyli dziesięciotysięcz-nych korpusów jazdy — powtórzony zaraz przez trąby dowódców hezarów i piszczałki, którymi posługiwali się przy wydawaniu komend setnicy. Po tych dźwiękowych rozkazach pierwsze oddziały zaczęły hamować konie, a wojownicy z niepokojem rozglądali się na strony. Zapatrzony w ciągnącą ordę Żegoń nie zwracał uwagi na okolicę. Teraz zaś rozejrzawszy się bacznie zrozumiał powód tatarskiego niepokoju, jak i wstrzymanie przez dowódców dalszego pochodu. Oto w przeciwległej dąbrowie, a także wśród krzaków na stokach wzgórz musiały stanąć chorągwie husarskie, bo widać było cały las sterczących kopri. Dalszy marsz groził ordzie uderzeniem z dwóch stron, czego z powodu szczupłości miejsca nie mogłaby uniknąć ani przeciwstawić się pełnymi siłami. Żegoń zdumiony, że nie dostrzegł chwili, kiedy :ak wielką ilość usarskich chorągwi podciągnięto nieprzyjacielowi, ujrzał teraz, .jak od czarnej iasy tatarskich jeźdźców oderwał się duży oddział i ruszył pędem w stronę wąwozu. an strażnik koronny obserwując bacznie, co dzie-na równinie u ich stóp, skinął na swego buńczucznego. Ten uniósł w górę drzewce buńczuka, 299 który na wzór turecki oznaczał stanowisko dowódcy. Długi, biały ogon powiewał pasmami włosia na wietrze. Tatarski pułk pędząc co koń wyskoczy zaczął wkrótce pogrążać się w gardzieli wąwozu, a kiedy doszedł z dołu tętent kopyt bijących w twardy, kamienisty grunt i ostatni jeźdźcy zniknęli z oczu, pan Bidziński dał znak dłonią i biały ogon buńczuka opadł w dół. W krótką chwilę potem gruchnęła' salwa muszkietów, a zaraz po niej obie armaty. Kar-tacze ze świstem spadły na stłoczoną masę jeźdźców, zdziesiątkowały ją i rozbiły. W głębi wąwozu zakłębił się dym i kurz, a z tego kłębowiska dochodził ludzki wrzask i przenikliwy kwik koni. Minął krótki czas potrzebny na nabicie broni,, a zagrzmiała nowa salwa i znów huknęły działa,, posyłając ku miotającym się bezradnie Tatarom następne kartacze. ¦•••¦•¦¦' Rażeni śmiertelnie, samorzutnie rozerwali się na dwie części. Jedna zaczęła uciekać do tyłu, czołowa zaś pędziła do przodu, by uciec z pułapki, jaką był wąwóz. Ta grupa dopadła gliniańskiego traktu. Tu dojrzawszy karczmę, widać w obawie przed nową zasadzką, rzuciła się zaraz ku niej i wnet podłożyła ogień. Ale nie rozbłysły jeszcze na dobre płomienie, kiedy na gościńcu ukazała się wołoska chorągiew pędząc z bojowym wrzaskiem i uniesionymi ku górze szablami. Kiedy dopadli Tatarów, potyczka nie trwała długo. Cięci, spychani, tratowani kopytami ~koni ordyńcy runęli z powrotem w gardziel wąwozu, by przedrzeć się ku swoim. Ale ponieważ na ich karkach wjechali i Wołosi, mało któremu to się udało. 300 d brawa «m na równinie zaczęło powstawać za-Zp Dowódcy tatarscy w obawie przed ukrytą wstrZymali dalszy pochód czekając na roze- w -za. Pułki najeżały więc na siebie tło-e i spychając, bo wąska przestrzeń pomiędzy a wzgórzami nie pozwalała na swobodne rozwinięcie szeregów. Żegoń widząc, co się dzieje, polecił szybko jednemu z gońców: — Gnaj co sił do króla jegomości! Mów, że jak dotąd panujemy nad wąwozem, Tatarzy zaś stanęli i widać wyraźnie, że nie wiedzą co czynić! Gońca jakby zmiotło ze wzgórza. Niedługo potem od strony Lwowa ujrzeli długi, ciemny pas przecinający wszerz łąkę, wyraźnie sunący ku nim. Żaden jednak odgłos stamtąd nie dochodził widać dlatego, że wiatr znosił wszystkie dźwięki, więc owa ciemna, falująca wstęga zbliżała się w ciszy, coraz lepiej widoczna. Po chwili mogli już rozróżnić idące galopem chorągwie usarskie z obnażonymi koncerzami wyciągniętymi do przodu. Widoku tego Żegoń nie zapomni do końca życia. Wielkie, piękne konie szły równo, ściągając nogi ku sobie, to wyciągając je na całą długość, a pochyleni nad ich rozwianymi grzywami jeźdźcy błyskali blachami hełmów i napierśników, uczepione u ramion skóry rysie, żbicze, tygrysie targał i rozwiewał pęd. Teraz dopiero doszedł Żegonia zlewający się w jedno krzyk i nieomal poczuł, jak drży pod końskim cwałem ziemia. Chorągwie usarskie wyznaczone do sił głównych wyszły, z obozu jako ostatnie i to właśnie wówczas 301 niebo zaczynało zaciągać się chmurami. Ulewa spadła na nie, kiedy zajęły już miejsca w poprzek gliniań-skiego traktu, mając niedaleko przed sobą krzyw-czycki wąwóz. Mimo opończy, jakie pocztowi podawali usarskim towarzyszom, zmokli oni do cna. Maciek także zatroszczył się o swego pana, ale mimo to, kiedy nawałnica wreszcie minęła, pan Gedeon wyglądał tak, jakby go Oblano dziesiątką kubłów wody. Lepiej więc nie powtarzać przekleństw, jakie usłyszeli stojący obok niego towarzysze. Humor dopiero poprawił się rycerzowi, kiedy nadbiegł oficer od króla nakazując gotowość bojową. W chwilę potem ujrzano pędzącego od strony Lesienic gońca, co wywołało zaniepokojenie w szeregach, ale że przelatywał z uśmiechniętym licem, wywnioskowano z tego, że złych wieści nie wiezie. Zaraz też nadbiegli rotmistrze i wnet padły komendy kończące czas oczekiwania. Król rzucił się, by osobiście prowadzić chorągwie, ale zastąpił mu drogę hrabia Maligny, a panowie z orszaku takoż poczęli go molestować, jednak bez większego skutku. Dopiero powstrzymał króla biskup Janson i to jedną krótką uwagą, rzuconą z drwiącym uśmiechem: — Czy istotnie nie macie, miłościwy panie, nic lepszego do roboty jak machać mieczem? Słowa te i ton, jakim je biskup wypowiedział, zreflektowały króla, poniechał więc osobistego udziału w bitwie, przykazując prowadzić atak pułkownikowi Polanowskiemu. Ten skoczył przed szeregi, a w chwilę potem jedna po drugiej zaczęły chorągwie ruszać ze swoich stanowisk i idąc rysią znikały w wąwozie. Tymczasem jeźdźcy tatarscy kłębili się na rów- 302 'nie gdyż obaj wodzowie gorączkowo naradzali się, ] czynić dalej. Impet marszu uległ zahamowaniu, w iedzieli już, że wąwóz, na który liczyli, został obstawiony armatą, a dalsze posuwanie się do przodu groziło śmiertelnym uderzeniem z dwóch stron przez ową ukrytą husarię. I tak to ten nieomal żakowski fortel króla odegrał decydującą rolę w bitwie, przyczyniając się do załamania ducha bojowego ordy, bo" już walcząc z nieprzyjacielem wojownicy wciąż spoglądali z trwogą ku owym kopiom oczekując, że każdej chwili nowe zastępy ciężkiej jazdy uderzą na nich z boków. Chorągwie polskie wydostawały się z wąwozu na pole jednocześnie formując linię bojową. Kiedy jadący z prawego skrzydła pułkownik Polanowski dostrzegł, że już są gotowe, ruszył na czoło i przyspieszając bieg swego konia do galopu, skinął przed siebie buzdyganem. Pan Gedeon gnając na swoim bułanku zapomniał już o gniewie, zapomniał o wszystkim, rozogniony duchem walki. Widział nadbiegający z przeciwka pochylony nad końskimi szyjami tłum kosookich wojowników, prujących ku nim strzałami. Ale pusta przestrzeń dzieląca oba wojska szybko malała, stawała się coraz węższa, aż wreszcie doskoczyli do siebie niby dwa rozżarte ogary. Husarze w chwili zderzenia z wprawą zdarli rumaki i tratując pierwsze szeregi wbili się w rozwrzeszczaną, kotłującą masę tatarskich jeźdźców. Zaczęły spadać szybkie, sprawnie zadawane ciosy. Małe, krągłe tarcze usars- a przesuwały się to w górę, to w dół, a koncerze migotały srebrnymi błyskami. Ta pełna wprawy, ale i gwałtowności robota pols-*Gh rycerzy, jak i napór ich ciężkich koni, już w 303 krótkim czasie zaczęły coraz bardziej spychać Tatarów do tyłu. A ponieważ nie mogli zastosować swojej ulubionej taktyki okrążenia przeciwnika ze skrzydeł, bo szczupłość terenu na to nie pozwalała, przeto zmuszeni do stawania pierś w pierś, i to nie całą swą masą, tylko krótkim frontem, coraz szybciej zaczęli ustępować pola. I już w godzinę po rozpoczęciu bitwy rzucili się do ucieczki. To zaś oznaczało zupełną klęskę, bo w pościgu niewierni byli równie zawzięci jak w walce. Ocalały więc jedynie niedobitki. Natomiast obaj tatarscy wodzowie nie szukali śmierci na polu walki, lecz ratowali życie uciekając ku tureckim wojskom stojącym w Płu-•chowie. Niektóre z polskich chorągwi ścigające Tatarów wróciły-do obozu już późnym wieczorem. Powracającego króla witały wyległe na ulice niezliczone tłumy rzucając się do jego strzemion 2 okrzykami uwielbienia i wdzięczności. Na murach grzmiały działa, a dzwony wtórowały im tysiącami uderzeń, rozbrzmiewając dziękczynną pieśnią. Królowa cały dzień spędziła leżąc krzyżem w katedrze i błagając Stwórcę o zwycięstwo dla małżonka, teraz zaś uszczęśliwiona witała go na stopniach .świątyni. ..•¦:.. . - ' . . Na wieść o tatarskiej klęsce Ibrahim Tłuścioch 7 września ruszył swoje wojska z Płuchowa i po dwóch dniach stanął pod Podha jcami. Niestety obrońcom mimo dobrego zaopatrzenia zabrakło ducha walki i poddali zamek po obietnicy Szyszmana, że wypuści szlachtę wolno, chłopów zaś i mieszczan osiedli pod Krzemieńcem. Były to jednak tylko obietnice, bo cała młodzież poszła w jasyr, resztę 304 zaś wybito do nogi. Podobnie stało sią wem Po tych osiągnięciach Szyszman wojsk na Buczacz, który jednak mai do„*ę 2d„lał się obron i l. „s , oddZ,atami i artyleri, Podciągnął pomocy pułkownik Bogusz łem znalazł się w pohlL\ od tyłu, zmuszając go do o -ekała ją nowa'" znacznik wyposażoną w liczną a^ turecką, pod ob™ńcom na 20 mmmm 306 Porcie, 307 wreszcie udało mu się znaleźć jakiego takiego konia i dobić targu. Zaraz też następnego dnia nie zwlekając ruszył w drogę, myśląc przede wszystkim o swoim panu pozostawionym w tureckim więzieniu, jedynym człowieku, którego umiłowało jego serce. Wiedział, że okupu za niego nie będzie miał kto dać, ale żywił nadzieję, że jeśli nie zdoła uciec, przyjaciele nie ©stawią go w potrzebie. Może znajdą radę, chociażby przez zamianę na jakiegoś znacznego tureckiego jeńca. Szczegóły tej podróży z malcem na łęku siodła zatarły się w pamięci Debeja pozostawiając jedynie ogólny obraz pełen nieustannego napięcia, ciągłej czujności, wędrówek wśród pustkowia stepu, gąszczu leśnego, wykorzystywania wąwozów, krycia się wśród chaszczy i krzaków, omijania wszelkich skupisk ludzkich, ostrożnych wypadów do chłopskich zagród po żywność, noclegów pod sklepieniem rozgwieżdżonych nocy i jazdy w upalnych promieniach słońca, bo pogoda na szczęście sprzyjała i rzadko tylko przychodziło moknąć na deszczu. Chłopiec spisywał się nadspodziewanie dobrze i mniej miał z nim kłopotu, niż liczył. Pozostawiony sam w lesie, kiedy trzeba było uzupełnić zapasy żywności, nie beczał ze strachu, lecz z przejęciem pilnował konia. Poniżej Tołbuchina przecięli nocą trakt wiodący ze Stambułu do Isakczy i ciągnęli ku północy na Braszów. Stamtąd Debej postanowił przedostać się w znane sobie okolice Czerniowiec i lewym brzegiem Dniestru przemykać do Lwowa. Tam zapewne znajdzie króla, a w jego otoczeniu Żegonia lubJLysoboka, którym można będzie oddać chłopca i przekazać wiadomości o Zawiei. 303 przez Dniestr od wiozącego , się, że Turcy właśnie przed oniechali oblężenia Trembowli odegnam nrfe°z korków pułkownika Bogusza. Uznał więc, że będzie to dobre miejsce do przeczekania zawieruchy wojennej istniało bowiem małe prawdopodobieństwo, by raz odparci, znów pokusili się o zdobywanie tej silnej twierdzy. A takie przeczekanie stawało się nieomal koniecznością, gdyż im było bliżej pola walk, tym gęściej krążyły oddziały tureckie. Niebezpieczeństwo wzmogło się też i przez to, że obecnie musiał wystrzegać się obydwóch walczącyh stron, bo jako Tatar łatwo mógł być zastrzelony przez Polaków, bez możności wyjaśnienia, kim jest i dlaczego wędruje samotnie. Pod koniec lipca mógł wreszcie pofolgować dotychczasowej czujności, gdyż pod Kopczyńcami dołączył do taboru pana Ołowickiego, który w dziesięć wozów przemykał się już chyba jako jeden z ostatnich do Trembowli, by tam szukać schronienia. Po odparciu trzeciego'z kolei napadu Tatarów doszedł bowiem do przekonania, że dłużej w swoim zameczku nie utrzyma się, zwłaszcza gdyby przyszło mieć do czynienia z Turkami, bo ci mieli i działa, i sprzęt oblężniczy. Miał on wśród służby kilku Tatarów, co pozwoliło bejowi na tym łatwiejsze nawiązanie pierwszego :ontaktu, a kiedy opowiedział panu Ołowickiemu swoje przygody, obecna przy tym małżonka szlach-caprzesądziła sprawę oświadczając, że bierze chłop-l opiekę, a ponieważ ma już dwóch nie będzie zawada. Debej nato-ich czeladzi, postanowi, co 309 I tak — wprawdzie już nieomal u kresu podróży — Tomek przeszedł pod (niewieścią opiekę, co Debejowi przyniosło wielką ulgę. Teraz musiał już troszczyć się głównie o siebie i swoje nowe obowiązki, do czego jednak był nawykły. W dwa dni dotarli szczęśliwie do Trembowli. Miasteczko było prawie puste, bo co znaczniejsi mieszczanie takoż szukali schronienia za murami, a biedota kryła się w okolicznych lasach. Natomiast to, co Debej ujrzał po minięciu zamkowej bramy, nieomal go przeraziło. Wszystkie dziedzińce zapchane były wozami, i to tak gęsto, że tylko z trudnością przedostali się na upatrzony, wolny skrawek w kącie bocznego podwórza. Nie pozostawiono nawet wolnych przejść ku schodom prowadzącym na mury, a to już świadczyło o zupełnej lekkomyślności obrońców i niedbalstwie komendanta twierdzy. Pan Ołowicki jednak nie narzekał rad, że udało mu się na czas znaleźć schronienie. I tak zaczęły płynąć dni spędzane bezczynnie, na pustej gadaninie panów braci przy kuflu i wałęsaniu się czeladzi, która poza oporządzeniem inwentarza nic innego nie miała do roboty. Wieści natomiast nadchodziły różne, często sprzeczne, mówiły i o klęskach, i o rozstrzygających zwycięstwach. Komentowano je, roztrząsano, snuto przypuszczenia i na tym schodził czas szlacheckiej braci. Żadnego regulaminu, rygoru, porządku w tej ludzkiej gromadzie nie było, toteż Debej zaczął podejrzewać, że w ogóle o Trembowli król zapomniał i nie będzie tu ani żadnej załogi, ani dowódcy. Ale po dwóch tygodniach nadciągnął oddział dobrze okrytej .piechoty z dwoma oficerami na czele i od razu wszystko się zmieniło, 310 , nich dowódca, był mężem postawnym, barczystym, o ostrych rysach twarzy zdobnej w dłu-,t ciemny wąs. Jego zastępca zdawał się byc cudzo-iemcem bo nosił się z niemiecka, chudy był i nieco tżawy z licznymi piegami na twarzy, ale głos miał donośny, ostry, na który żołnierze podrywali się mimo woli na nogi, znać trzymani w mocnych ryzach. Trembowla była istotnie silną twierdzą, mało co słabszą od Kamieńca, po którym zresztą objęła strażniczą funkcję. Dlatego też już w 1674 roku dokonano gruntownej naprawy jej murów, odnowiono wieże i budynki, a na rozkaz hetmański arsenał lwowski wyposażył twierdzę w nowe działa, dostarczył ha-kownice, muszkiety i zadbał o dostateczną ilość amunicji. Zamek wznosił się na szczycie stromego wzgórza. Z dwóch stron, bo od wschodu i południa, otaczała go skrętem rzeczka Gniezna, z zachodu zaś bronił dostępu głęboki jar, którego dnem płynął potok Pe-czernia. Jedyne dogodniejsze podejście do zamkowych' murów znajdowało się od strony północnej. Mury te miały kształt trójkątny, z wielką basztą wznoszącą się na samym cyplu wzgórza u wierzchołka owego trójkąta. Dwa pozostałe rogi też miały baszty, lecz nieco mniejsze. Koło wschodniej znajdowała się brama wjazdowa, zachodnia była więzie-m dla szlachty. Pośrodku głównego dziedzińca wysoka wieża, a przy niej znajdowała się studnia zapewniająca obrońcom wodę. Do zamku wiodła stroma droga biegnąca od miarka Stara Trembowla, położonego u stóp wzgó-Za a bił wjazdu czworokątny bastion o murach 311 Za> a m nieco niższych, ale także opatrzonych w strzelnice i blanki. Król jegomość doceniając strategiczne znaczenie Trembowli i znając przeciwnika obawiał się ponownych prób jej zdobycia. Kozkazał więc chorążemu koronnemu, panu Mikołajowi Sieniawskiemu, należycie obsadzić zamek załogą i wynaleźć dla niej odpowiedniego dowódcę. Wybór pana chorążego padł na Jana Samuela Chrzanowskiego, z urodzenia mieszczanina, który jednak od młodości służył wojskowo i na rzemiośle wojennym znał się dobrze. Przebył niejedną kampanię, a między innymi Jbrał udział i w potrzebie chocimskiej. Obecnie zaś sprawował dowództwo nad regimentem piechoty w zameczku Sidorów. W czasie swojej długoletniej służby dał się poznać jako dowódca odważny, dobry organizator, mąż o twardej ręce. Żonaty zaś był z Anną Dorotą, niewiastą energiczną i o odwadze nie mniejszej niż małżonek. Pan Chrzanowski przybył w połowie sierpnia na czele oddziału osiemdziesięciu żołnierzy piechoty, ludzi otrzaskanych z wojaczką i oddanych swemu dowódcy. Już na wstępie zresztą okazali swoją przydatność. Powitanie odbyło się na głównym dziedzińcu. Zebrała się tam grupa szlachty, która z rodzinami szukała schronienia na zamku. Podstarości Kozłowski, dotychczasowy jego komendant, dufny w swoją dzielność, bo sobie przypisywał zasługę odparcia tureckiej napaści, podkręciwszy wąsa oświadczył, że wdzięcznie przyjmuje pod swoją komendę przybyły oddział, bowiem nie mając jakichkolwiek instrukcji w tym względzie dowodzić nadal będzie on sam. Poparły te słowa okrzyki zachęty otaczającej go szlachty. ~ 312 ~ r, Chrzanowski .zmarszczył tylko brwi i skinął li swego zastępcę, oberstlejtnanta: _! Otoczyć, a w razie oporu zamknąć w zachod- aipalłekrótki rozkaz i oddział piechoty stojący nie ooodal ruszył z miejsca i za chwilę panowie szlachta Tpodstarościm na czele ujrzeli wymierzone w siebie muszkiety. , . — Jak waszmość śmiesz?! — Podstarosci porwał za rękojeść szabli, a za jego przykładem z krzykiem oburzenia poszli i jego towarzysze. __ Śmiem, dobrodzieju, śmiem! A niech mi które ostrze ukaże się z pochwy, dostaniecie po nogach salwą! — Toć to zamach na szlachecką wolność! — pienił się jeszcze podstarosci, ąle rękojeść wypuścił z dłoni. — Protestację do samego króla złożę! — W tyłku mam waści wolność! Masz za godzinę być u mnie po rozkazy! Będziesz na zamku burg-meistrem i wprowadzisz porządek, bo czysty tu zjazd odpustowy, nie obronne miejsce! Zaraz po owym incydencie pozostawiwszy małżonce troskę o rozlokowanie szczupłej, żołnierskiej chudoby, pan Chrzanowski obszedł twierdzę, wspiął się mury, po czym nakazał, by wszyscy mężczyźni poza stałą załogą zebrali się na głównym dziedzińcu. Tym sprezentowawszy swoją osobę wydał polecenie, które podniósł się wrzask oburzenia. Pan Chrza-Ski przeczekał jednak spokojnie liczne krzyki sprzeciwu, a kiedy nieco ucichło, zabrał głos powtór- Nic tu wszelkie protesta nie pomogą! Siano a "^ Śmle ?tU °StaĆ! Kto chce krowine dla dzie~ trzymać, paszę ma wrzucić do lochów, bo 313 do a kto raz* alarmu ^kaza"'X gdzie któr7 § "'ykona«- T3Tn razem odnn • Czołem ^Uczenie. T%r°f °Wledziato fco«endant . °d razu też 314 miał sta- nać -na.wypadek szturmu, a młods™ u ¦ szych lejtnant Szuic obarczył rów sPrawniej- służby wartowniczej. ez obowiązkiem Komendant zaś był wszędzie wP wejrzał, sprawdził, dopiWa, Cl** sam byte mu i małżonka, ^ * kiełka też pom młoda. Potrafiła sklać opi^JT^**1 JewJ "W. Kazała przede wszystSf ™e gOTzeJ °d wyznaczyła każdej rodzić S OP°r^dz^ lochy, wszyscy pomieścili sie w I 3 3 miei^e b J' Udało nadal ie się odeprzeć ~~ 315 do nadzieja, Pożarów, Wtoko i' Łtó zaś je zano °u si« albo SteS 316 o zaś potem równina od północnej strony zapiała od niezliczonej masy jeźdźców. Strażnicy * baszt donosili, że i ,za Gniezna widać oddziały f * ,-cirip có dowodziło, że Trembowla została oto-żona ze wszystkich stron. Wkrótce juz i z muru widać było krzątaninę ludzkiego mrowia. Stawiano agrody dla tabunów koni, sypano szańce, obwaro-wywano obóz. Nocą zaś od strony równiny zapłonął wokół twierdzy pas ognistych punktów szeroki (i rozległy, podobny do naszyjnika gęsto utkanego /rubinami. Była to jednak — jak wkrótce przekonała się załoga twierdzy —- tylko część sił, z jakimi przyjdzie się borykać. Bowiem na następny dzień, w sobotę 21 września, nadciągnął sam Ibrahim Szyszman na czele .tureckiej armii. Z nim zaś przybyły działa, sprzęt oblężniczy, a co /najgorsze saperzy i groźna, świetnie wyszkolona piechota turecka, owi janczarzy, sprawni takoż w walce w polu, jak i przy zdobywaniu grodów. Razem siły tureeko-tatarskie obliczał pan Chrzanowski na blisko trzydzieści tysięcy żołnierza. Sam natomiast Rozporządzał swoimi osiemdziesięciu żołnierzami, trzydziestu ludźmi Kozłowskiego, było nieco mieszczan, ze stu szlachty, dwustu chłopów ?ladzi — razem nie więcej jak pięciuset chłopa. Do tego dwanaście dział i nieco hakownic. Cłuścioch nie wątpił, że wkrótce upora się z ową szkodą, która jednak miała dlań podwójne zna-ie. Taktyczne, jako dobry punkt wyjściowy do Przyszłych kampanii przeciw Lachom, oraz prestiżowe, szczególnie ważne po lwowskiej porażce, gdyż uczenie działań tym sukcesem pozwalało bez awy stanąć przed obliczem groźnego teścia. 317 Ale przed sięganiem do środków radykalnych polecił pojmanemu przez siebie przemyskiemu miecznikowi Makowieckiemu napisanie listu do dowódcy niewiernych, w którym ma opisać turecką potęgę, wykazać różnicę sił i namawiać, by zaufał wspaniałomyślności tureckiego wodza, zdając mu twierdzę. W ten sposób uratuje życie sobie i wszystkim przebywającym za jej murami. W przeciwnym razie rozsierdzi seraskiera, a wówczas nie oszczędzi on niczego co żywe. Po naradzie z żoną pan Chrzanowski postanowił nikomu tego listu nie pokazywać. Natomiast w odpowiedzi wysłał dwa pisma: jedno do miecznika^ w którym z drwiną oznajmiał, że jego przykład najlepiej okazuje, na co można liczyć wchodząc w konszachty z poganinem, drugi zaś do samego paszy, w którym powiadamiał go, że na jakiekolwiek układy niech nie liczy, a im większą ma przewagę, tym większa będzie jego sromota, gdy dostanie po nosie i od murów będzie musiał odstąpić. Tłuścioch rozwścieczony tą odpowiedzią dał rozkaz do natychmiastowego szturmu i to nie zważając na niedogodne podejścia boczne — naraz z trzech stron. Z murów widziano turecki obóz jakby rozciągnięty na dłoni. Od strony północnej półkole namiotów było najszersze i najbardziej gęste. Tam też powiewały na wietrze czarne ogony buńczuka naczelnego wodza. Za Gniezna namiotów było mniej i skupiały się w grupy bielejące płótnami na zielonym tle łąki. Wzdłuż drogi lwowskiej dojrzał pan Chrzanowski szańce, którymi Turcy doraźnie okopali przyciągnięte działa. Było blisko południa i słońce przypiekało mocno. s**' 318 **>* cieniach migotał srebrem nurt Gniezny W jego Pr0^ órze Zamkowe. Z prawej rzeka nik-zniesieniem gruntu, z lewej kryła się za wzniesienie g Za dąbrowy obrastającej jej brzeg. Po drugiej a tureckimi namiotami, widać było stano-^tatarskie i pasące się tabuny koni strzeżone Trzez" pastuchów. Aż do murów dochodził gwar ludzkich głosów niby brzęczenie olbrzymiego roju os. Cały ten obraz zalewał słoneczny blask odbierając mu wrażenie grozy. Zdawało ,się, że jest to tylko krzątanina wędrowców, którzy zatrzymali się dla odpoczynku i wnet pociągną dalej. W pewnej chwili do załogi, która obsadziła mury zajmując wyznaczone stanowiska, dotarł ponury grzmot tureckich kotłów, a po nim dźwięk trąb. Chrzanowski wsparty o działo zwrócił się do stojącego obok Szuka: — Tłuścioch dostał już pismo i tak oto oznajmia swój gniew. — Idę na swoje miejsce. — Szulc podciągnął ku górze tkwiący przy boku rapier. — Moi synaczkowie na pewno mnie wyglądają, bo wiedzą, co owe grzmoty znaczą... Idź waść i trzymaj się, bo ani chybi na ciebie Dojdzie główne uderzenie. I podpuść ich nieco bliżej, zanim otworzysz ogień. To zawżdy daje lepszy ,efekt. Jlc bez słowa skinął głową i ruszył wzdłuż blanków w stronę bramy i owego bastionu, który wsadzili jego ludzie, jako najbardziej zaprawieni w żołnierskim rzemiośle. pasma namiotów oderwały się szeregi wojow- °w i niby ogromne barwne gąsienice zaczęły pełz- tu i ' stronę murów. Była to owa północna równina, ówdzie porośnięta chaszczami, z fałdą gruntu 319 biegnącą jej środkiem. Po chwili posuwające się oddziały zniknęły za tą wyniosłością, ale wnet zaczęły wyłaniać się ponad jej grzbietem, wyraźnie widoczne na tle nieba. Widać już było nawet poszczególnych wojowników i ich dowódców, którzy idąc po pochyłości opadającej ,ku twierdzy najpierw przyspieszyli kroku, a potem, kiedy uznali, że są już w zasięgu zamkowych 0ział, ruszyli biegiem ku kolejnemu wzniesieniu wiodącemu pod same mury. Rozległ się potężny, rzucony z tysięcy piersi wrzask: „Allach ii Allach/" Strony zachodnia i wschodnia, poprzecinane jarami, stwarzały szturmującym o wiele trudniejsze zadanie, bo choć jary osłaniały przed pociskami, ale zbocza miały tak strome, że należało przystawiać do nich drabiny. Utrudniało to posuwanie się, a do tego brzegi tych Jarów dochodząc nieomal pod same mury mało zostawiały miejsca na formowanie oddziałów i to pod ogniem twierdzy. Za blankami, kryli się bowiem obrońcy zbrojni w hakownice, muszkiety, rusznice, kusze i łuki, a takoż ,w drągi zakończone hakami do obalania drabin. Siły te wzmacniały po dwa działa z każdej flanki, resztę bowiem pan Chrza^ nowski ustawił na murze północnym, gdyż tam dostęp był dla napastnika najlepszy. Dowództwo nad obroną .zachodniej strony powierzył podstarościemu Kozłowskiemu, nad wschodnią zaś objęła komendę Anna, początkowo ku konfuzji panów braci, którzy sarkali, że baba będzie nimi dowodzić. Rychło jednak spostrzegli, że po nosie nie da sobie jeździć, więc przycichli, a po pierwszych tureckich szturmach zgoła zmienili mniemanie i już bez kpiących uśmieszków żwawo wykonywali wszystkie jej rozkazy. Na drugim brzegu Gniezny również zauważono ożywiony ruch w wojskach tureckich, a wkrótce już było wiadomo, że i stąd pójdzie jednoczesne atarcie. Pierwsze oddziały po. przeprawieniu się przez rzekę ruszyły naprzód i rychło skryte jarami zaczęły forsować ,ieh stoki. Pan Chrzanowski zrozumiał, że Szyszrnan zamierza ze wszystkich stron prowadzić szturm, by jednym uderzeniem od razu zdobyć twierdzę. Bacznie obserwował posuwające się ,szybko oddziały, a kiedy dostrzegł, że pierwsze szeregi wstąpiły na pochyłość wiodącą ku murom, skinął na przybocznego, a ten dźwignął w górę kopię z barwnym proporcem. Na ten znak jak jedno gruchnęło wszystkie osiem dział, a zawtórował im grzechot hakownic i muszkietów. Za pierwszą salwą nastąpiła druga, potem trzecia. Kłęby dymu pokryły mury .zamku przysłaniając widok, ale pan Chrzanowski stojąc na szczycie baszty widział, jak wśród janczarskich szeregów pękają kartacze rwąc ludzi na strzępy, jak szeregi te skłębiły się i niby pchnięte w pierś zahamowały marsz. Kiedy zaś padły pociski następnych salw, kłębowisko ludzkie zakotłowało się, rozpękło na części, rozpro-> na grupy, te zaś ruszyły biegiem w stronę ozu, by J a i chl*ara strzał. Tej obrony ani ra W śmiSownice n™ odezwały się 21 — Koło fortuny 321 Widząc bezskuteczność ataku dowódca janczarów operujących z tej strony postanowił podciągnąć bliżej działa, by wesprzeć nimi swoje oddziały. Wkrótce ujrzano więc, jak w stronę rzeki ruszyły zaprzęgi, by przedostać się na drugą stronę przez drewniany most wiodący ku twierdzy. Dopiero kiedy pierwszy zaprzęg wjechał na bale poganiany razami batów, odezwały się owe flankowe działa. I odezwały ,się tak skutecznie, że pierwsze kule rozbiły armatę, a następne dokończyły dzieła. Wyleciały w górę strzaskane belki i most runął w wodę. Szyszman zrozumiał, że zamiar zdobycia twierdzy jednym uderzeniem nie powiódł się i trzeba przystępować do prac koniecznych przy dłuższym oblężeniu. Tak minął dzień 21 września. Nocą zaś nad opuszczonym miasteczkiem rozszalało się morze ognia. To, czego -nie spalili Tatarzy, płonęło teraz z trzaskiem wyschniętych bierwion buchając płomieniami. Niebo, dotąd bezchmurne,, zawlokło się kłębami gęstego dymu. Żar bijący od .płomieni ciepłym tchnieniem dochodził aż do zamku, oświetlając jego ściany czerwonymi blaskami, a ostre, czarne cienie towarzyszyły każdemu poruszeniu załogi, która ze zgrozą obser^ wowała z murów pożogę. Przy jej świetle tysiące tureckich żołnierzy przystąpiło do kopania szańców i okopów. Ludzie niby „mrówki uwijali się przez całą noc tak, że rano okop był gotów i zaciągnięte nań ciężkie oblężnicze ko-lubryny skierowały swe paszcze ku twierdzy. Zbudowano też i skrzydłowe pozycje za rzeką, gdzie stanęły wszakże działa lżejsze. 322 Ujrzawszy ten obraz o świcie pan Chrzanowski westchnął z frasunkiem i w porannej modlitwie polecił się opiece boskiej, bo wiedział, że najcięższe chwile dopiero go czekają. Jakoż wkrótce zagrzmiały pierwsze wystrzały i pierwsze pociski uderzyły w mury. Białe pióropusze dymu niby z nagła rozkwitłe kwiaty wyrwały się ponad nasypy tureckich okopów. Kolejne wystrzały znów tchnęły dymami; wiatr zwiał je nad obóz, a potem wlókł ponad polami ku wstędze lasów zamykających horyzont. Za każdym uderzeniem ciężkich pocisków obrońcy -czuli pod stopami drżenie murów i modlili się, by wytrzymały te ciosy. Podniecona wyobraźnia napawała strachem, że następny pocisk musi je zawalić. Ale uderzał ten następny, potem znów następny, a potężne, grube mury ciągle wytrzymywały ciosy kul. Tu i ówdzie pojawiła się wprawdzie rysa, tu i ówdzie wykruszyły się cegły, ale na razie groźnych uszkodzeń nie było. Tym niemniej bardziej doświadczeni żołnierze zdawali sobie sprawę, że jeszcze parę dni takiej kanonady, a przyjdzie nocami wyłomy wspierać belkami ;I podsypywać ziemią. Już pierwsze salwy, a potem głuche uderzenia pocisków wywołały panikę wśród kobiet i czeladzi cącej się po zamkowych dziedzińcach. Wszystko o do lochów, a wkrótce rozległ się stamtąd płacz zieci, zawodzenie niewiast, a po jakimś czasie ały pobożne pieśni śpiewane roztrzęsionymi ^ *®** Ale nastały chwile znacznie r -^edy odezwaiy IźeJszeJ wai& strzelały iary Z re raził^ Ułamkami i wzniecały po- 'aCZął Palić się dach na głównym gmachu, y 323 ale czeladź zagnana przez czujną panią Annę, podając sobie z rąk do rąk wiadra wody czerpanej z zamkowej studni, wnet się z nim uporała. Większą szkodę wyrządziły jednak owe granaty na tylnym podwórcu, gdzie wpadły w stojące tam krowy, zabijając sporo zwierząt. Były też i pierwsze straty w ludziach, na szczęście jeszcze .nieliczne. Toteż pod wieczór, kiedy kanonada ustała, pan Chrzanowski zebrawszy wokół siebie obrońców nauczył ich, jak unieszkodliwiać owe groźne pociski wyrywając z nich palące się lonty albo na czas oblewając wodą. Wskazówki te wielce okazały się w następnych dniach pomocne, bo więcej jak połowę padających granatów w ten sposób unieszkodliwiono. Tak minęło kilka pierwszych dni. W tym 'czasie jeszcze dwukrotnie próbował Tłuścioch szturmów, ale i te zostały odparte, przynosząc nacierającym znaczne straty. Poniechał więc dalszych ataków, cały wysiłek skupiając na nieustannym bombardowaniu opornej twierdzy. Ten ciągły artyleryjski ogień zaczął istotnie'czynić duże szkody. Już w kilku miejscach powstały spore wyłomy, gorączkowo nocami wypełniane gruzem i ziemią, wzmacniane belkami z rozbieranych pomieszczeń gospodarczych. Były też coraz większe straty wśród obrońców, załamując ducha mniej od- M pornych. Ale bodaj najdotkliwszą stratę spowodował jeden z tureckich pocisków, który trafił w studnię, niszcząc nieomal całkowicie dostęp do wody. Można ją ,było teraz czerpać^ tylko w znikomej ilości, toteż komendant osobiście rozdzielał dzienne porcje, a te nie były dużo większe jak łyżka na osobę. i wiec odzywać się głosy, że (dalszy opór na da i należy —'zanim Turek ostatecznie nIC tlvd twierdzy za gardło - już teraz rozpocząć " nim rozmowy, by poddać Ją na, możliwie korzyst- nvch warunkach. m * Zafrasowany wielce tymi odgłosami, które dotarły również i do jego uszu, pan Chrzanowski zaprosił naradę lejtnanta Szulca oraz paru szlachciców^ naradę lejtnan których z dzielności już poznał. Przyjął ich w towa-rzystwie małżonki w swoich komnatach, a Jriedy zajęli miejsca, spojrzał po ich obliczach. Wszystkie były sczerniałe od prochowego dymu, ogorzałe od słońca, wychudzone ciągłym wysiłkiem, o przekrwionych gałkach oczu, bo i snu wiele nie zażywali. Ubiory takoż były zszargane, czamary i żu-pany wybrudzone, miejscami podarte, ale nikt w te dni walk nie zwracał uwagi na swój wygląd. Pan Samuel zagaił naradę: — Dochodzą mnie słuchy, waszmość panowie, że szlachta szemrze po kątach i o poddaniu twierdzy debatuje. Gdyby i do was takie wieści dotarły, upraszam wykryć, kto owe gadki inspiruje, abym takiego ecnotę pod stryczkiem postawił. Zanim bowiem do tego miałoby dojść, że Turek bramę przekroczy, ierw mnie i ^oich żołnierzy muszą pozbawić żywota, bo żadnego powodu prócz tchórzostwa nie widzę, by dalszej obrony poniechać! Na pewno oblężenie takiej twierdzy jak Trem- wia - wtrąciła pani Anna - nie uszło królews- lJ Zhyt WaŹny t0 Hród' toteż do jego utraty dopuścić. Ani przez chwilę nie wątpię, że u Zy6> a Odsiecz nadciągnie. bez Bieczy Turka w mury nie puścimy — bowla 325 kalecząc polskie słowa mruknął lejtnant Szulc. Spojrzał nieomal wrogo na obecnych, jakby to oni byli skłonni do kapitulacji. — Chwali się waćpanu takowa stanowczość — zabrał głos pan Murawiński, którego dwóch synów służyło przy królu w pancernej chorągwi — choć obca ci ta ziemia. Ale nie wszyscy są tak mocnego ducha jak waćpan, tym bardziej jeśli mu dzieciaki w lochu z braku wody płaczą, a baba pomstuje na opór, bo głupia nie rozumie, że czeka ją hańba i niewola, jeśli młoda, a jatagan, gdy leciwa... Pogańskie słowo tyle co wiatr, znam ich, psich synów, zbyt dobrze! — Toteż do poddania twierdzy żadną miarą dojść nie może! — Pan Chrzanowski uderzył się pięścią w kolano. — I jak tak mniemam! — poparł komendanta pan Hrabenny, szlachcic już leciwy, tak jak i Murawiński o siwych włosach, ale krzepkiej postaci i sprawnych ruchach. — Toteż niech no usłyszę choć jedno słowo o zmowie z Turkiem, szablą takiego zdzielę przez łeb, jakem Hrabenny herbu Ślepo-wron! — Lepiej wejść z takim w konszachty, przyznać mu rację i tą drogą dojść, kto. jeszcze myśli o poddaniu twierdzy. My tych wszystkich tchórzy musimy wyłapać i na czas obrony zamknąć w wieży — zaopiniował lejtnant Szulc. — Ja tam z nimi w konszachty wchodzić nie będę! — odezwał się milczący dotąd pan OlowickI, ten co to przygarnął dzieciaka, którego spotkany Tatar wiózł na łęku siodła. — To i źle — zabrała głos pani Chrzanowska. — Jeśli tylko jednego napiętnujemy, to inni nie po '*¦"-' 328 s**s niechają swojej kreciej roboty, jeno staną się ostroż- 3jednak nie występowałbym zbyt ostro przeciw owym warchołom. — Pan Murawiński okazywał r obecnych największą wyrozumiałość. — Granaty tak bez ustanku biją po dziedzińcach, że przemknąć trudno, zza blanki nosa wysadzić nie sposób, bo zaraz chmara strzał leci, a i muszkieterzy ich takoż nie śpią. Człek mniej wojny zwyczajny albo i bardziej strachliwy wytrzymać tego nie zdoła. A jeszcze jak widzi owe wyłomy i dziury, a po każdym uderzeniu armatniej kuli czuje, jak mu się "pod nogami mury chwieją, to i zapomina o wszystkim z honorem włącznie, aby tylko skórę ratować. — Waćpan każdego byś chciał rozgrzeszać, ale nie księża my, lecz żołnierze! — zawołał rozgniewany na dobre pan Samuel. —- Niech no tylko takiego psubrata dopadnę, a dla przykładu łeb uciąć każę! Na tym naradę kończąc, powtórnie proszę waszmoś-ciów bacznie zważać, o czym panowie bracia między sobą gadają. Jeśli zaś usłyszycie choć słowo 0 poddaniu twierdzy, dla dobra nas Wszystkich, jak 1 naszego żołnierskiego honoru, wzywam i upraszam o wskazanie winnych zdrady! — Trudno waści odmówić słuszności — zaopiniował pan Hrabenny wstając z zydla, a za nim poszła reszta. Chwilkę jeszcze, waszmość panowie — powstrzymała ich pani Chrzanowska. — Myślę, że skoro Juz tu wspólnie prowadzimy naradę, można by po-mysiec o owych działach, które tyle szkody nam ia, Czy me ma sposobu, aby je zniszczyć? Jeśli dIa nagZyf ' t0 choć dwa> tTZY- Byłaby to wielka 327 Obecni spojrzeli po sobie, a pan Ołowicki odezwał się: — Słyszałem o takim śmiałku, który ponoć za Jana Kazimierza pod Częstochową szwedzką kołu-brynę prochem wysadził, ale nie z Turkiem to była sprawa. Oni od Szweda chytrzejsi. Swoich dział dobrze pilnują. — Może by jednak spróbować? — Pani Anna nie ustępowała. — Trzeba najpierw przeprowadzić rozeznanie — zauważył lejtnant Szulc. — Zatem dokonać wycieczki. — .Sądzisz waść? — Pan Chrzanowski obrócił się żywo do swego oficera. — Dlaczego nie? Ochotnika na pewno znajdziemy, zwłaszcza wśród młodszej braci. — Sprawa warta pomyślunku.' — zainteresował się projektem pan Hrabenny. — Narobiliby sporo zamieszania wśród pogańców, a dobre i -to, jeśli nawet niczego nie osiągną. Debatowano jeszcze chwilę, już na stojąco, po czym zebrani pożegnali gospodarzy. Trwał ciągły, nieustanny ogień od świtu do wieczornej modlitwy, ogłaszanej przez muezinów. Wielkie działa strzelały rzadziej, bo ich lufy nagrzewały się szybko i wymagały dłuższego chłodzenia, ale że było ich aż osiem, co i raz ciężka, żelazna kula waliła w mur. Natomiast owe lżejsze huczały częściej rażąc granatami. Nadlatywał taki zwiastun śmierci z gwizdem powietrza, uderzał głucho o ziemię lub ścianę budynku i warcząc, kręcąc się niczym żywy stwór* i—* 328 z**-' ele rozwierał ognistą paszczę, by plunąć dookoła nagle roz ieniem Nie zawsze było można takiej gadzinie jej syczący jęzor, a to z bra- lub odwagi. Więc raz po raz wśród zam- vLtchębudynków rozrywały się owe kartacze. Le- od ich uderzeń odpryski cegieł, wznosiły się białe chmury tynków, łamały na dachach krokwie, spadały potrzaskane dachówki, a na drewnie pojawiały się języczki nieśmiałego zrazu ognia, który nie zalany natychmiast wodą przeistaczał się. w huczący płomieniami żywioł. Toteż na poddaszach pełniono służbę nadzorczą. Były to posterunki bardziej niebezpieczne niż na murach, bo tam jakie takie schronienie dawały blanki, tu zaś najwięcej było ofiar, a ten, któremu czas dyżuru szczęśliwie się skończył, oddychał z ulgą. Działa twierdzy nie pozostawały wprawdzie dłużne, ale tureckie namioty stały poza ich zasięgiem, a nasilenie nieprzyjacielskiego ognia nie zdradzało,, by udało się którąś z kolubryn rozbić. Dobrze je zresztą zabezpieczono szańcami, gdyż Turkom wojenna sztuka inżynieryjna nie była obca, bo. mieli w swojej służbie wielu zagranicznych fachowców. I tak grzmot dział, huk padających pocisków, wy-hy pękających granatów, łoskot rozwalanych dachów, gruchot kruszonych cegieł wraz z zawodzeniem siedzących w lochach kobiet, płaczem ich dzieci, wrzaskami obrońców, krzykami rozkazów, ry-n Rażonego bydła, łączył się w jeden strasz-°r, którym rozbrzmiewała owiana dymami, " swoich posadach, ale wciąż trwająca nie- nie dn i baraziej niż owe kamienie i mury Pokonania była zawziętość obrońców. 329 u 5! istną o OcZy oił do 331 r, bo Poza ni niewiastami i **• - s ES2 ^ 332 Przerażenie, jakie ogarnęło zwolenników kapitu- miało istotnie podstawy, bo Ibrahim Szysź- lCJ1'widząc że silne mury lepiej niż oczekiwał zno- mbombardowanie, postanowił jąć się ostatecznej SZ1 ich pokonania i przykazał czynić podkopy. In- Lnierowie wytyczyli kierunek i oddziały saperskie abrały się do roboty. Kopano w dzień i w nocy, starając się jednak usuwać wydobytą ziemię nocami, by nie zwrócić uwagi oblężonych na owe prace. Następną wycieczkę poprowadził sam dowódca wraz z podstarościm Kozłowskim, który zaniechawszy uprzednich oporów obecnie podporządkował się nowemu komendantowi. Zrazu pan Chrzanowski chciał wziąć obeznanego z terenem Szulca, ale zważywszy, że zła przygoda mogła się zdarzyć, a wówczas załoga nie miałaby odpowiedniego człowieka do pokierowania walką, zrezygnował z tego zamiaru, ustanawiając lejtnanta swoim zastępcą. Wyruszyły dwa oddziały, by ku tureckim okopom •rzekradać się razem, ale potem większy, prowadzony przez Kozłowskiego, miał uderzyć na obozo- 3 straże i dokonać przede wszystkim zamieszania w tureckim obozie. Mniejszy zaś, składający się ^Iku ludzi dobrze obeznanych z pracami saperskimi, w tym czasie powinien był przedrzeć się ku owym aproszom i szybom, stwierdzić stan robót i kie-!". . LOQfeopu. A jeśli Się uda, założyć w tunelu mi*ę 2 wadzić go w powietrze. stalone zadanie udało się wykonać niemal cał- potkał dy.bowiem oddział Kozłowskiego na- strzek/ e> Ule zachowuJ3c bynajmniej ciszy wy- je i prowadził utarczki z nadbiegającą po- 33,' 334 Chrzanowski w domyślił się zamiarów formacje janczarów 7—.iątości miały ' a takoż ustawi eg0 . z lako do 335 Tycil Witały że znane z l szu- 336 serca, ?***ich T?**8^ zfltóry wieSL 2 wie^y ^°^t 337 1 mmmm - -¦> . te W pewnej chwili drgnęło lekko raz i drugi, wyraźnie, w ^^^ by za chwilę znów drgnąć potem ' lCwreszcie niby żywe zaczęło zmieniać ^Kiedy ruch ustał i groch znów leżał spokoj- Ii na siebie z konsternacją i strachem. S7'takoż kopią nocą — mruknął cicho ¦Łukomski opuszczając latarnię. - A że kopią, to i dokopią się do nas... - Wówczas nawet nie spoczniemy w poświęconej ziemi, bo nikt nie znajdzie naszych członków — mruknął któryś. __Panowie bracia, radzić trzeba, co czynić! — rzucił drugi. — Nie ma czasu do stracenia! — Tedy chodźmy, waszmościowie — zadecydował Łukomski — bo tu nie miejsce na debatę! Zawrócili, a potem wydostawszy się z tunelu przysiedli na stopniach schodów i postawiwszy między sobą latarnię, rozpoczęli rozważać, jak i kiedy pchnąć gońca do tureckiego obozu. Miał w zamian za obietnicę oszczędzenia ludności wskazać furtę, którą spiskowcy otworzą tureckim żołnierzom. )ebej wracał właśnie z nocnej warty ze swoim towarzyszem, bo na zarządzenie dowódcy służbę wartowniczą pełniono parami. Droga na kwaterę Opadła mu obok wejścia do lochów, toteż idąc d reflk Ś się z głębi ZacIekawi°ny> kto po nocy i czego tam więc na towarzysza, by pozostał na Ch?m szerzeJ ci«źkie drzwi i zszedł- UtZ3ł Z& załamaniem ™uru grupę sobie mężczyzn. Ich glosy dość wy- 341 raźnie docierały do niego, wystarczyło zatem parę minut nasłuchiwania, by zorientować się, o czym gadają. Polecił więc oczekującemu nań pachołkowi: — Ostań tu i bacz, kto tam przebywa, ja zaś idę do komendanta. Zdrada się szykuje! Ale nie potrzebował szukać dowódcy, bo zaraz za węgłem natrafił na jego małżonkę, która chcąc dać mężowi nieco odetchnąć, sama szła sprawdzać posterunki na murach. Debej opowiedział jej o swoim odkryciu. Poruszona do żywego kobieta rzuciła mu ostro: — Wracaj i warujcie obaj przy drzwiach! A jakby który chciał ujść, z mego rozkazu tnijcie go przez łeb.' Pan Chrzanowski sypiał bez rozbierania się, toteż po usłyszeniu wieści od razu był na nogach i wzuw-szy buty sięgnął po szablę i pistolety. — Już ja im pokażę knowania! Dawnom chciał wiedzieć, kto tu o zdradzie myśli. — Me idź sam — upomniała go Anna. — Weź ze sobą żołnierzy, bo złapani na lico opór mogą stawiać. — Żołnierzy wezmę, bo w ciemnicy psubratów będę musiał osadzić, aż się walka nie skończy! — odkrzyknął już ode drzwi pan Samuel wypadając z izby. Jakoż istotnie zebrawszy naprędce z dziesięciu ludzi pospieszył z (nimi do lochów. Nie zachowując ciszy, sapiąc z alteracji ruszył po schodach skinąwszy na żołnierzy, by szli za nim. Wąskie stopnie biegły stromo w dół. W połowie załamywały się okrążając występ muru i kończyły w sklepionej, obszernej piwnicy. 342 Zza owego załamania padał blask latarni. Widać b ło w jej świetle kilka pochylonych postaci, które na odgłos kroków uniosły głowy ku górze, ze strachem obserwując schodzących. " pan Samuel stanąwszy w kręgu oniemiałych spiskowców, ujął się pod boki i z twarzą ściągniętą gniewem wrzasnął niby na ostatnich chudopachoł- ków: __ jużem słyszał o waszych knowaniach i spiskach, alem nie mógł dojść, którzy /to są ci oczajdusze, zdrajcy, przedawczyki, co miast za oręż chwycić z poganem w pakta chcą iść! Toście, Judasze, nie pomni przelanej krwi waszych braci, chcecie skrycie za plecami żywych gród przefrymarczyć Turkowi? Walczyć rwana nie ochota, bo zajęcze serca mając, głowy po piwnicach chowacie! Toć tej twierdzy i chłopi, i mieszczanie bronią; a wy, panowie szlachta, w portki robicie ze strachu! Oby was Bóg za taką niecnotę w niebiesiech pokarał, bo na ziemi ja swoją rękę ku temu przyłożę. Do baszty z nimi! De fundis ich spuścić i niech tam czekają na królewski wyrok. A jeśli który opór zechce stawiać, na sztych go nadziać! — Chrzanowski skinął na żołnierzy. — Veto! Protestuję! — wrzasnął piskliwie Łu-omski skacząc do przodu. — Protestację składam, s acan nieszlachcic i sądu nad nami nie masz prawa czynić! Tego już było panu Samuelowi za wiele. Wy-C SZaW nie szlachcic, ale komendant tego grodu masz czynić, co każę! 343 344 n że prace stanęły, gdyż kopacze natrafili *' której pokonać nie sposób. Próbowano ko-' bokach, lecz okazało się, że to nie olbrzymi *ale jednolita ściana, która ciągnie się zapewne wzdłuż całej linii tej strony murów. Chrzanowski na tę wieść, oniemiały z alteracji, nie chcąc pokazywać jej nikomu, skrył się w swojej kwaterze i ciężko opadłszy na zydel, wsparł łokcie o stół ujmując głowę w dłonie. Turecki podkop był całkiem blisko, a mając dość ludzi i sprzętu mogli sforsować ową przeszkodę nawet i prochem, bo mieli go dość, a nie musieli już kryć się z robotami. Będą bowiem wiedzieli, że obrońcy są bezradni i muszą czekać bezczynnie na spełnienie swego losu. Nic nie przerywało tych ponurych rozmyślań, Z zewnątrz dochodziły krzyki i nawoływania, grzmiały wystrzały armatnie, co i raz z hukiem pękały kartacze, ale były to odgłosy codzienne, zwykłe, na które ani słuch, ani świadomość już nie reagowały. , Wreszcie pan Samuel wstał podpierając się rękami o blat stołu. Raptem opuściły go wszelkie siły i energia. Przywołał pachołka i kazał prosić księdza kapelana, pana Szulca i panów Murawińskiego i Hra-ennego, szlachciców, z którymi już naradzał się uprzednio. Gdy zaś stawili się, i to nieomal jednocześnie, w krótkich słowach przedstawił im położenie. Po tym wstępie zapanowało milczenie, które po uzszym dopiero czasie — gdyż każdy rozważał grozę położenia — przerwał ksiądz kapelan Mielnic-' ek J^zcze młody, ale rozważny. zy nie ma sposobu na ominięcie owej ściany? moze starczy nieco zboczyć? 345 »¦ 7 Pytam S4S Pucowało ¦ **e Wć i]?;^ aJe ^a ~~T- ^ W^i s ¦— - A„na gwałtownie zerwała sie małżonku, upadłeś r> , tak j icobiety tej głowę . ..i chciał 347 — Tak, za taką rezolucją obstaję. — Ja takoż, zatem... — Murawińsfci spojrzał na komendanta. — A ja nie! — zawołał poruszony do żywego lejt-nant Szulc. — Jako żołnierz zaprzysiągłem wierność w służbie i od przysięgi nie odstąpię! Niejedno już niewieście życie zgasło w tej wojnie i gdybyśmy tylko obzierali się na ofiary, jakie jej składać musimy, rychło cały wasz kraj byłby w ręku wroga. — Rację ma lejtnant! — krzyknął poczerwieniały na twarzy pan Hrabenny. — Nie ma zgody na taką hańbę! Kontrę daję i kapelanowi, i panu Murawińskiemu. Bronić twierdzy należy do końca! Ksiądz Mielnicki pokiwał z ubolewaniem głową. — Pochopne to słowa i ludzkiemu uczuciu obce... Tak to waszmosciom łatwo przychodzi skazywać na śmierć rzesze, które w zaufaniu do obrońców tu schronienia szukały? Wy, mości panie Chrzanowski, tym obrońcom przewodzicie, przeto was sumituję i was błagam, abyście poniechali dalszej wałki, bo niczego ona już nie da. Grodu i tak nie utrzymacie, a pozbawicie kobiety i dziatki tej ostatniej nadziei ocalenia gwoli nierozumnego zapału, który gdzie indziej może i za cnotę byłby poczyty-wany, tu jednak obarczy wasze sumienie! Nie wolno wam, mości komendancie, lekkomyślnie ulegać żołnierskim pragnieniom. Na twarzy Chrzanowskiego odmalowała się rozterka i ostateczne przygnębienie. Gryząc wąsa spoglądał przed siebie martwym wzrokiem, zgnieciony przez los, obarczony ciężarem decyzji, która wobec równowagi głosów jemu przypadła w ostatecznym udziale. Zaległą ciszę przerwał kobiecy głos. Tym 348 razem Anna wolno uniosła się ze skrzyni i również bez pośpiechu podeszła do stołu. Spojrzenie, jakim obrzuciła kapelana, nie było ani przychylne, ani właściwe dla wiernej jego owieczki. Słowa, które padły z jej usta, również nie dowodziły uległości wobec duszpasterza. __ Czy aby nasz wielebny kapelan za swoją troską 0 bliźnich nie kryje obawy o własną skórę? Ową litością nad nami kobietami nie zasłania własnego tchórzostwa? Rada bym to wiedzieć! — Spojrzała z kolei na męża i mówiła już do niego, coraz bardziej unosząc głos. — A ciebie pytam, co straszniejsze dla cnotliwej niewiasty, czy krótka chwila śmierci, czy lata w hańbie? A te młode duszyczki czy mają zapomnieć, że dostąpiły sakramentu chrztu, i żyć w pogaństwie? Miast zbawienia skażesz je wówczas, i to za radą bożego sługi, na wieczne potępienie! — Tu już głos kobiety uniósł się nieomal do krzyku. — Tobie zaś co przykazano?! Opiekę nad niewiastami i dziećmi czy obronę twierdzy? Skoroś żołnierz, jak śmiesz deliberować zdać czy nie zdać grodu?! Zamierzasz waść złamać żołnierskie słowo 1 miast szczytnej śmierci szukać ratunku w hańbie? Me, mości małżonku, jeśli to uczynisz, masz, wprzódy mnie ubij, aby oszczędzić mi wiecznego potępienia, bo jeśli ty tego nie uczynisz, sama ku sobie tę broń skieruję, co ci przysięgam na Święty Krzyż! Pani Anna porwała za lufy leżące na stole pistolety mężowskie i wyciągnęła rękojeści ku niemu. a te słowa i gest mężczyźni zerwali się z miejsc. ejtnant Szulc odebrał roztrzęsionej wzburzeniem wieście broń, a obaj szlachcice poczęli ją uspo- 349 kajać. Kapelan zaś wzniósłszy oczy do góry przeżegnał się z wolna szepcząc: — Dziej się Twoja wola, Panie! Natomiast pan Chrzanowski takoż powstał, oparł obie dłonie o stół i pochyliwszy głowę szeptał do-siebie: — Na miły Bóg, Anno... Na miły Bóg... — Potem z wolna uniósł wzrok na żonę. — Dzięki ci, żeś mnie opamiętała. O małom nie pobłądził, słaby człek... — Z kolei przeniósł spojrzenie na mężczyzn. — A wam, mili bracia, oznajmiam, że poczytując owe słowa za boskie wskazanie postanawiam nie poniechać dalszej obrony, choćby wszystko, co tu w zamku żywe, legło-pod jego gruzami! Nastały teraz dni bezradnego oczekiwania. Pan Samuel często schodził do tunelu, obserwował ową. drobną kuleczkę i z ciężkim sercem widział, jak drga coraz mocniej. Praca tureckich minerów zatem nie ustawała, przeciwnie, zbliżała się coraz bardziej ku murom twierdzy. Po lwowskim zwycięstwie król nie dał wojsku wypoczynku i poszedł w ślad za nieprzyjacielem. Dnia 24 września stanął obozem pod Brzeżanami i tam ściągając wieści o poczynaniach Tłuściocha dowiedział się, że przystąpił on do oblężenia Trembowli. Obrócił się zatem w tyrtf kierunku dla osiągnięcia dwóch celów — dania pomocy oblężonym i zmierzenia się z głównymi siłami tureckimi, by je pokonać i rozbić, to bowiem było najważniejszym zadaniem. Turcy poniszczyli jednak mosty i przeprawy na Strypie i Serecie przecinające szlak marszu. Okazała 350 i to zasadniczą przeszkodą, bo przez ostatnie dni padały ulewne deszcze, wody obu rzek mocno wezbrały, przeprawa wpław stała się więc wręcz niemożliwa. Postanowiono zatem zmienić kierunek marszu i iść na Buczacz, pod Żwańcem opanować turecki most i w ten sposób odciąć Ibrahimowi drogę odwrotu. Król spodziewał się, że zmusi to Turka do zaniechania oblężenia, było bowiem oczywiste, że Tłuścioch wkrótce dowie się o kierunku marszu polskich wojsk, skutkiem czego przede wszystkim będzie musiał ratować przeprawy. Należało jednak zawiadomić Chrzanowskiego, by wytrzymał jeszcze przez jakiś czas turecki napór, nim pomoc nadejdzie. Trudno jednak było znaleźć człowieka do tak niebezpiecznej misji, jak przedarcie się do twierdzy. Znaleziono wreszcie takiego ze wsi Telecz i 1 października ruszył on pod Trembowlę. Niestety tam go schwytano i królewski list pisany do Chrzanowskiego trafił do rąk Tłuściocha. Wypadek ten, aczkolwiek pozbawiał obrońców otuchy i nadziei na rychły koniec oblężenia, wpłynął jednak poważnie na sytuację. Ibrahim dowiedział się, bowiem, że nadciąga z odsieczą sam Sobieski, którego w głębi serca się bał, wolał więc nie narażać swojej wojennej sławy. Doszły go też wieści, że jakieś polskie wojsko ciągnie na Żwaniec, co równie mocno go zaniepokoiło. Skutkiem tego zwołał naradę, na której postanowiono dokonać ostatniej próby wysadzenia murów i opanowania zamku. Gdyby jednak i ona zawio-a czemu stanowczo przeczył van Hoof, holen-ers inżynier wojskowy będący na pensji padysza-i cofa' WOWCZas obl?żenia trzeba będzie poniechać S1częto już zbyt blisko krążyć wokół niego, i prze-IS* się do Lwowa. Tu zresztą był zawsze główny ?k dysPozycyjny jego mocodawców, którym •ował zamożny lwowski kupiec, pozornie usłużny sczmony, w rzeczywistości przebiegły i okrutny mistrz Efraim. . już od pewnego czasu wiedział, co stało Koło fortuny 369 się z Wołczarową, i klasztor bernardynek miał na oku. O odzyskaniu dziecka przez uszczęśliwioną matkę również dowiedział się szybko, ale fakt ten wprowadził go niemal w stan popłochu. Była to dla niego i nie tylko dla niego wiadomość wręcz katastrofalna. Zwalniała bowiem ową kobietę z wszelkich więzów, usuwała zależność, a zatem stwarzała niebezpieczeństwo zdradzenia posiadanych wiadomości nie tylko o nim samym, ale i o niektórych bliskich mu ludziach. Było tego dość, by jeszcze tego samego dnia prosić mistrza Efraima o rozmowę. Ten powiadomiony umówionym sposobem przybył jak zawsze punktualnie. Spotkali się w domku kantora pobliskiej synagogi, oddalonym od ulicy i ukrytym wśród obrastających go drzew. Po relacji Hagana mistrz Efraim spojrzał nań swymi szarymi jak pochmurne niebo oczami w czerwonej obwódce zaognionych powiek i przesunął dłonią po ściętej w klin brodzie. — Dużo wie owa niewiasta — mruknął z nieznacznym wyrzutem, którego starczyło jednak, by Hagan poczuł się nieswojo. — Zbyt dużo, łaskawy panie Hagan... — Rok tu przebywała — powiedział z troską Ormianin — mogła więc dostrzec niejedno. Zresztą już na początku dowiedziała się zbyt wiele przez tę niespodziewaną śmierć starego Wawrzyńca, wydawało się jednak, że trzymamy ją mocno w rękach. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. — Me potrzebujesz mi tego tłumaczyć. Ale ty byłeś i jesteś za nią odpowiedzialny. — Efraim porzucił grzeczny ton i ciął słowami niby brzytwą. — Toteż ty osobiście usuniesz groźbę, jaka powstała! Usuniesz całkowicie, chyba mnie rozumiesz? 370 _ Rozumiem, mistrzu Efraimie _ A że nie należy z tym zwlekać, daję ci dziesięć dni czasu. To wszystko, możesz iść. Skutkiem tego rozkazu w ślad za zdążającym do Trzykłosów oddziałem wyruszył Hagan skradając się niby drapieżnik za upatrzoną ofiarą. Następnego dnia po rozmowie z Kostuchem Tamara powtórzyła Żegoniowi jej przebieg. Ustalili, by więcej nie poruszać sprawy ukrytego skarbu, lecz czynić poszukiwania na własną rękę. Należało bowiem dać ponuremu słudze czas na podjęcie samodzielnej decyzji, gdyż Żegoń pamiętając pierwszą z nim rozmowę nadal był zdania, że żądanie współdziałania czy pomocy spotka się z odmową. Zabrał więc swoich towarzyszy i uzbroiwszy ich w kilofy i łopaty ruszył, by przynajmniej nieco zorientować się w możliwościach i szansach poszukiwań. Pierwszą ich czynnością było opróżnienie domu ze wszystkich zaśmiecających go gratów. Spalili je na środku podwórka, a następnie przystąpili do szczegółowych oględzin wnętrza. Nigdzie jednak, mimo opukiwania ścian i podwajania przegniłych już bali podłogowych, nie znaleźli żadnej skrytki lub zejścia do podziemi. Wracając wieczorem do wsi Żegoń był więc przekonany, '¦ w domu mieszkalnym ani kryjówki, ani dojścia do niej nie było. Nazajutrz Tamara dała się skłonić do przekroczenia przynajmniej murów gródka i udała się wraz mi. Pozostawili konie pod jej opieką, by pasły 371 się na obfitej trawie dziedzińca, sami zaś rozpoczęli penetrację baszty. Dolne, obszerne pomieszczenie miało w łukowatym sklepieniu otwór prowadzący na wyższe piętra. Ze względów obronnych w takich stołpach nie robiono u dołu schodów, tylko używano drabin, które następnie wciągano do góry. Poszukując owej drabiny znaleźli w ukrytej wnęce nadgniłe, odrzucone na bok skrzydło drzwi, za którymi widać było zarys kamiennych stopni prowadzących w czarną czeluść podziemi. Zapalili pochodnie przygotowane przezornie na taki wypadek i ruszyli w dół. Schody były strome i śliskie od wilgoci. Prowadziły do sporej komory również o kamiennych ścianach. Unieśli pochodnie w górę oświetlając wnętrze. Pachniało tu pleśnią i mdły zapach stęchlizny bił w nozdrza. Z tyłu za schodami dostrzegli czarny prostokąt jakiegoś otworu bez drzwi. Pozostały po nich tylko grube, żelazne haki, na których Obracały się zawiasy. Było to przejście prowadzące zapewne do lochów. Żegoń zagłębił się czerni tunelu. Skaczący, chwiejny płomień pochodni ukazał niskie, półokrągłe sklepienie, zmuszające do schylenia głowy. Ziemia pod nogami była wilgotna i miękka. Nie uszli więcej jak sto kroków, kiedy dalszą drogę zagrodziło im zwalisko piachu pomieszanego z ka-? mieniami i gruzem całkowicie wypełniając wnętrze tunelu. Idący za Żegoniem Pigwa zaklął: — Trzeba wołać całą wieś, aby to usunąć! — A nie wiadomo, czy dalej będzie lepiej!... — 372 zauważył jeden z Lisieckich. - Takich usypisk mo- - zadecydował żegoń. - Tej przeszkody sami nie zdołamy usunąć. Po ich powrocie Tamara okazała rozczarowanie. _ No i co? Dlaczego już wróciliście? — zagadnęła Żegonia. -,. . • • A _ Znaleźliśmy loch, ale prowadzi me wiadomo dokąd. I nie da się tego stwierdzić, bo jest zawalony. — A więc trzeba wezwać chłopów i zrobić przejście! __ Nawet nie wiemy, jak .głębokie jest to zawalisko. A takoż czy dalej nie napotkamy następnych. , Chcę jeszcze zobaczyć, co jest na górnych piętrach — oświadczył, spoglądając w górę na kolistą ścianę baszty. — Pójdę z wami — zdecydowała Tamara ruszając ku wieży. Znaleźli drabinę, której stan wskazywał, że sporządzono ją niedawno, i wspięli się na piętro. Tu równie okrągła izba była pusta. Ceglaną podłogę pokrywały kawałki jakiegoś drzewa i odłamki gruzu. Nieliczne, wąskie szpary strzelnic dopuszczały do wnętrza nieco światła. Wokoło ściany, niby do niej przytulone, biegły stopnie schodów urwane w pół wysokości wieży, jakby ten, który je wykonywał, zniechęcił się do dalszej roboty. Ponad uszkodzonymi schodami pięła się już tylko kamienna ściana, a potem widać było krąg nieba. Z boku widniało przejście prowadzące na mury. skierowali się ku niemu i wyszli na zewnątrz. Rozciągała się przed nimi panorama okolicy. Jak okiem sięgnąć jedno za drugim szły falami wzgórza, 373 im dalsze, tym bardziej mgliste, coraz bardziej niebieskie, aż do zlania się z błękitem widnokręgu. Z lewej niby ustawione rzędem pudełeczka przycupnęły domostwa wsi Trzykłosy. Od grodu biegła jasnym pasem droga opadając po pochyłości stoku, by potem skryć się za kolejną wyniosłością gruntu. Z prawa zaś ostra krawędź skarpy odsłaniała wijącą się w dole rzekę, podobną migocącej srebrem wstążce rzuconej na zielone tło łąki. Tuż przy grodzie oba jej brzegi obrastał las, który następnie cofał się poza pas nurtu. Przy zamkowej skarpie oba brzegi były piaszczyste, ale dalej obrastały je trzciny zielonobrunatną szczotką. — Ściągniemy do pomocy chłopów? — Tamara wróciła do poprzedniego tematu zatrzymując się obok Żegonia opartego o blankę. — Będzie to chyba konieczne, bo przecież nie po to tu przybyliśmy, żeby zawrócić przed pierwszą przeszkodą. Ale nawet jeśli osypisko jest tylko jedno, czeka nas penetracja całych podziemi. A przecież nie ma żadnych danych na to, że właśnia tam mąż waćpani ukrył swoje złoto. Dwór jest duży, ma sad, zabudowania, wiele miejsc nadających się do zakopania skrzyni. — Co zatem zrobimy, jeśli stary będzie milczał nadal? — spytała nieomal z rozpaczą Tamara. — Za nic nie zostawię Bohdana w niewoli! Co czynić? — Czekać. Myślę, że Kostuch jednak przemówi. —- A jeżeli nie? Co wtedy? ' Tym razem Żegoń nie udzielił odpowiedzi. Jednak otrzymała ją i to jeszcze tego samego wieczoru. Kiedy Sabina sprzątnęła po wieczerzy ze stołu, Kostuch, który w milczeniu towarzyszył Ta- „arze siedząc obok na Jawie, w pewnej chwili odez- „ie L m5p l«*aeh .azic. Z,ota __ potem dorzucił, jakby znał ich zamiary: — Odkopywać zwalisko to daremna robota, ludzi bez potrzeby nie trza ganiać _ istotnie od jutra chcielibyśmy usuwać ziemię. - Lochy do porządku należy przywrócić, ale na to jeszcze czas. Tamara tym razem nie zdołała opanować niecierpliwości: __ Wiecie, gdzie jest skrzynia?! Zatem pomożecie nam?! Przecież dziedzicem owego złota jest teraz mój syn. Winien swemu wybawcy wdzięczność, a wasza powinność to udzielić mu pomocy! Kostuch skinął aprobująco głową. — Właśnie takem sobie wszystko rozważył. Ale on jeszcze dzieciak. — Pomocy żądam jako jego opiekunka i matka. Nieboszczyk nie może być przeciwny. Toć to jego syn! — Toteż jutro, jak się ściemni i ludziska schronią po chałupach, zaprowadzę was w ono miejsce. Weźcie towarzyszy, aby pewnych i nie gadatliwych. Jest tego dwie skrzynki, nieco przyciężkie, trza czterech chłopa, by je na dół spuścić... Zabierzemy je potem do was, chyba tak będzie najlepiej — zatroszczyła się uszczęśliwiona lara. — Co zaś dalej z owym złotem zrobić postanowi pan 2egoń, bo on nam przewodzi. _ _ Można i do mnie, ale lepiej od razu je wy-— mruknął Kostuch kończąc rozmowę, bo mówił już nic więcej. Siedział zamyślony, a po >ewnym czasie ruszył do swej komory. 375 Nie wszyscy jednak tej nocy zażywali spoczynku. Podniecona pomyślnym obrotem sprawy Tamara nie zmrużyła oka, jak również i dwaj jeźdźcy, którzy podjechali pod mury gródka i korzystając z gwiaździstego nieba obejrzeli dokładnie teren. Potem przedostali się brodem na przeciwległy brzeg i znłknęli w leśnej gęstwinie. Następny dzień dłużył się wszystkim niezmiernie, bo powiadomieni przez Tamarę o zmianie sytuacji, wyczekiwali niecierpliwie nastania nocy. Z wolna gasły w okienkach ostatnie blaski łuczywa. Wyznaczeni na wyprawę zebrali się w zagrodzie Kostucha czekając, aż uzna, że pora już ruszać. On zaś przyniósł dwa zwoje sznura i żelazny drąg, które polecił zabrać ze sobą. Była godzina do północy, kiedy wreszcie dał znak do wyjazdu. Zachowując ciszę opłotkami dostali się na drogę wiodącą do gródka. I ta noc była wprawdzie bez księżyca, ale również gwiaździsta. Na stoku wzgórza przewodnik zmienił nagle kierunek i zamiast jechać ku bramie wjazdowej, prowadził w stronę rzeki. Wkrótce nad ich głowami zawisła zamkowa skarpa, tu i ówdzie obrosła krzakami lub pokryta płatami żwiru. Po kwadransie Kostuch jadący na czele ściągnął wodze i mały oddział zatrzymał się. — Opuściłem tu z muru drabinę, ale gdzieś zahaczyła o chaszcze — rzucił wyjaśniająco. — Trzeba, aby ktoś wspiął się i ściągnął ją na dół. ¦ Zapalono pochodnie i Pigwa, jako najzwinniejszy, zaczął wchodzić po skarpie. Widzieli, jak wykorzy- 376 głazy posuwa się coraz wyżej stując wystające i wyżej. Wkrótce wraz z osypującym się żwirem ujrzeli zsuwaną drabinę, a zaraz potem i pachołek był na dole. W tym czasie Kostuch uniósł pochodnię i bacznie oglądał skarpę. Po chwili ruszył koniem, by zatrzymać go nieco dalej, i skinął na resztę. __ Przesuńcie tu drabinę — polecił półgłosem, wskazując wybrane miejsce na stoku. — I niech jeden z was idzie ze mną. Zsiadł z konia odczepiając uwiązane przy siodle sznury. Jeden z nich podał Pigwie z poleceniem: — Uwiąż drąg. A wy odsuńcie się z końmi na stronę. Kiedy pachołek spełnił polecenie, Kostuch ujął drugi koniec sznura i zaczął wspinać się po drabinie. Żegoń, który postanowił towarzyszyć mu osobiście, ruszył za nim przyświecając staremu pochodnią. Kiedy stanęli na końcu długiej drabiny, Damian ujrzał towarzyszy głęboko pod sobą. Me miał jednak czasu na obserwację, gdyż jego przewodnik wstąpił na skalną półkę ciągnącą się kilkanaście łokci wzdłuż skarpy. Wciągnął na nią sznur z uwiązanym drągiem, po czym skinął na niego. — Chodźcie, panie, i poświećcie mi. Żegoń teraz dopiero ujrzał ogromny głaz spoczywający podstawą na półce, a tylną płaszczyzną oparty o skalną ścianę. U jego podnóża rosło nieco kolczastych krzaków zasłaniających go od dołu. Kostuch nachylił się, wsunął drąg głęboko w szczelinę za'głazem i rzucił kolejne polecenie: Odłóżcie pochodnię i szarpnijcie wraz ze mną. 377 Tylko aby nie obsunęła się noga, bo polecicie w dół... Naparli mocno odpychając się od skalnej ściany. Wkrótce poczuli, że kamień z wolna ustępuje, a w chwilę potem przechylił się raptownie i poleciał w dół, podskakując w pędzie po stoku. Toczył się z hukiem, dopóki nie znieruchomiał na piaszczystym brzegu rzeki. / Kostuch podjął pochodnię, którą znów rozniecił podmuch wiatru, i wpełznął do czarnego otworu, odsłoniętego przez głaz. Żegoń podniecony i zaciekawiony podążył za nim. Wydrążony w skale tunel, czy też może naturalne pęknięcie, było wąskie i tak niskie, że musieli posuwać się na kolanach. Na szczęście nie trwało to długo i w pewnej chwili Kostuch uniósł się na nogi. Płomień pochodni oświetlił wnętrze niedużej, ale wysokiej groty, migocąc czerwonymi iskrami w kroplach wody kapiącej z jej ścian. Pod jedną z nich Żegoń ujrzał dwie niezbyt duże drewniane, wysmołowane skrzynie, mocno okute żelazem. Kostuch nie okazując podniecenia, nieomal zdawkowo rzucił Damianowi polecenie: — Wracajcie, panie, i wezwijcie pomoc, bo skrzynie ciężkie. Przywołani towarzysze wsuwali się kolejno do groty. Zaczepiono sznury o ucha skrzyń i z wielkim mozołem wyciągnięto na skalną półkę. Potem już było łatwiej, bo wystarczyło tylko ostrożnie popuszczać sznurów, by cały ładunek znalazł się na dole. Ponieważ jednak niebo na wschodzie zaczęło już szarzeć, uradzili pójść za radą Kostucha i zaraz załadować skrzynie na wóz. Żegoń postanowił bowiem 378 • źć iak najszybciej do Kałusza i złożyć Zł°w mWcaćh tamtejszego zamku, pod pieczą na-ka pani Sobieskiej, której to starostwo przy-Dopiero zaś potem nawiązać kontakt z kup-'którzy zwykle pośredniczyli przy wykupie Obładowane skrzyniami konie po uciążliwej wędrówce przeniosły ciężar do baszty. Tu dopiero obstąpiony dookoła Kostuch otworzył najpierw wieko mniejszej skrzyni. Ułożone równymi rzędami leżały w niej płócienne woreczki pełne złotych i srebrnych monet. Znajdowały się w nich talary, dukaty, srebrne piastry, czerwone złote polskie, luidory francuskie __ monety wszystkich bogatszych krajów Europy. — Starczy tego na okup i wiele jeszcze zostanie — mruknął z zadowoleniem Damian. — To i dobrze! — zawołała Tamara. — Resztę oddam zakonowi, który udzielił mi schronienia. Z rabunku ten pieniądz pochodzi, a że nie może wrócić do właścicieli, niech wspomaga klasztor. — Z jakiego tam rabunku! — parsknął ize złością Kostuch. — Mało to nas kupcy obdzierają ze skóry? To i myśmy im nieco uszczknęli. Ale większość tego dobra z wypraw wojennych przywiózł wielmożny pan Wołczar, świeć Panie nad jego duszą. Toteż zakonnicom nie wolno go oddawać, bo to sukcesja waszego syna po rodzicu. — Nie będę się o to spierać — odparła stanowczo kobieta. — Mówicie, że z wojennych wypraw połowa? Zatem z tego, co ostanie po okupie, połowa niech będzie dla syna! Obaczym teraz, co druga skrzynia zawiera. Kiedy uniesiono jej wieko, z ust nachylonych nad 379 nią rycerzy wyrwały się okrzyki zachwytu, gdyż znajdowała się tam głównie broń i to tureckiego pochodzenia. A więc szable o rękojeściach i pochwach wysadzanych drogimi kamieniami, guzy z diamentów, które agowie i bejowie zwykli nosić przy turbanach, jatagany, kindżały, sztylety, wszystko lśniące złotymi ozdobami i różnorakim cennym kamieniem, tak samo zdobione rzędy końskie, czapraki bijące w oczy pięknem barw i błyskami rubinów i szmaragdów, złote naczynia, czarki, roztruchany, tace i talerze, dzbany i miski, szkofie *, klamry do pasów, para pistoletów z rękojeściami ze szczerego złota, a do tego jeszcze zdobione perłową masą, a także nieco ozdób kobiecych. — Oczy bolą patrzeć — westchnął Pigwa, po czym dorzucił: — Zawsze byłem głupi, bo zamiast obdzierać pogan, większą miałem uciechę z rąbania im głów! — Teraz na wyprawy nie zapominaj brać ze sobą worka — doradził mu jeden z Lisieckich. — Zamknij to, Kostuch — polecił Żegoń — bo pora iść po wóz. Zaraz ruszamy w drogę. Do Kałusza nie więcej jak mil cztery, toteż jeszcze dziś zbędziemy się tego kłopotu. Ja, Debej i Pigwa zostaniemy tu na straży, wy zaś, panowie, zabierajcie nasze toboły, a Kostucha proszę, by przybył z wozem i parą dobrych koni. Nic nam nie grozi, ale i marudzić nie należy! Tamara udała się również do wsi, a Żegoń .pozwoliwszy sługom nieco spocząć, sam siadł na straży, by zachować do końca ostrożność. Po dwóch godzinach przybył z wozem Kostuch • ozdoby na kołpaki ł czapy ~ 380 ołwie Tamary i rycerzy, którzy przywieźli owarzyStWrzeCZy Zaraz załadowali skrzynie na l Je sianem i już obracali się ku wierz-wcoSSedy dosięgał ich i to w jednej, kroi, ei jak mgnienie chwili, nagły cu* Nie wiadomo skąd, jakby gdzieś spod chmur swis-neła powietrzem strzała uderzając Tamarę w pierś. Kobieta rozłożyła ramiona, skłoniła się do przodu jakby witając posłańca śmierci i z wolna osunęła się na ziemię. Wszyscy znieruchomieli na moment nie rozumiejąc, co zaszło. Pierwszy rzucił się ku niej Żegoń ujrzawszy tkwiącą w piersi strzałę. Suknia wokół grota zaczynała nasiąkać krwią. Upadł przy niej na kolana, ale Debej odsunął go i jakiś czas delikatnie, niby wytrawna piastunka końcami palców badał okolice rany, potem ostrożnie ujął drzewce i jednym szybkim ruchem wyrwał strzałę. Ból, jaki zapewne poczuła ranna, sprawił, że drgnęła i otworzyła oczy. — Ugodził mnie — szepnęła wpatrując się w Że-gonia. — Kto to był? Nie widziałam go... — Nie mów teraz. Leż spokojnie, zanim cię opatrzymy. — Nie trzeba... — Głos jej zaczął ucichać, powieki przysłoniły zamglone oczy. — Już nie trzeba, Damianie... Jednak nierówny przerywany oddech jeszcze unosił jej pierś. Leżała nieruchomo, aż w pewnej chwili otwarła powieki i wpatrywała się w Żegonia, zanim znów przemówiła: Słuchaj... Powiedz Bohdanowi... powiedz, że oddaję mu pieczę-nad synem. Niech mu będzie oj- 381 cera i rządzi w Trzykłosach. I powiedz, żem go miłowała bardzo... nad życie miłowała. Powiedz mu... Głos jej zaczął zacichać, a wkrótce potem drgnęła lekko, głowa jej opadła na bok i znieruchomiała w ramionach Damiana. Delikatnie opuścił ją na trawę, przykrył powiekami oczy, po czym uniósł się z klęczek, zdejmując z głowy kołpak. Reszta ze ściągniętymi grozą twarzami, poszła za jego przykładem. Jednak rzeczywistość nie pozwalała na zbyt długie oddawanie się boleści nad tą nagłą i zagadkową śmiercią. Po odbytej naradzie postanowili nie wracać do wsi, tylko wysłać tam posłańca z rozkazem zbicia choćby byle jakiej trumny celem przewiezienia zwłok do Kałusza, a dopiero tam urządzić zmarłej godny chrześcijański pogrzeb. Drugą zaś przeszkodą w rychłym wyjeździe była zaskakująca nieobecność Kostucha. Do wsi pojechał Pigwa. Wrócił po godzinie z Luką i grupą chłopów, którzy, przerażeni usłyszaną wieścią przynieśli zbitą naprędce lichą trumnę. Otoczeni wieńcem ludzi stojących z odkrytymi głowami, złożyli w niej zwłoki, a potem ustawili na wozie i wolno ruszyli w drogę. I tak opuściła Tamara Trzykłosy, własnym martwym ciałem strzegąc skarbu, po który do nich przybyła. We wsi zaś mówiono, że to nieboszczyk pokarał ją za to, że ośmieliła się wyciągać rękę po jego dobro. Kostuch obracał się właśnie do swego konia, kiedy kątem oka dostrzegł jakąś postać na murze. Odcinała się ciemnym konturem na tle nieba, nachylona nieco do przodu, z napiętym łukiem. r^y 382 ^^ I . npł chwili usłyszał świst strzały i jęk 'Sety Ów człowiek zaś po odpusz-w mgnieniu oka zniknął za blan- Widzac że do leżącej na trawie dopada Żegoń, poniechał'udzielania jej pomocy i ulegając już tylko żądzy zemsty, rzucił się ku stłoczonym koniom. Przy jednym z siodeł ujrzał zwinięty arkan — był to wierzchowiec Debeja - skoczył więc na niego, odmłodzony o lat dziesiątek i z krótkim, przynaglającym okrzykiem szarpnął wodzami. Nawykły do nagłego zrywu rumak poderwał się do biegu, a stało się to wszystko tak szybko, że nikt z rycerzy skupionych przy leżącej kobiecie nie dostrzegł jego odjazdu. Kostuch wypadł za bramę i od razu zobaczył jeźdźca znikającego właśnie pomiędzy drzewami. Przygięty nad grzywą batożył swego wierzchowca. Dostrzegł i drugiego, ale tamten był dalej i znikał mu właśnie z oczu. Nie on jednak był potrzebny Kostuchowi, lecz ów bliższy, co wypuścił śmiercionośną strzałę. Koń, którego dosiadł, okazał się na szczęście świetnym biegunem. Pędzili teraz lasem, ale rumak sam wybierał drogę wśród drzew, toteż Kostuch mógł nie zajmować się wodzami, ale całą uwagę skierować na wyraźne ślady powyrywane w leśnym poszyciu przez końskie kopyta. Kiedy wypadł znów na otwartą przestrzeń łąki, ujrzał uciekającego nie dalej jak o staję przed sobą. To ukazywał się, to znikał za rozrzuconymi na niej krzakami łoziny i pędził, co i raz oglądając się za f. W pewnej chwili sięgnął po łuk i wypuścił i siebie strzałę, a zaraz potem drugą. Ale obie 383 przeleciały ponad głową Kostucha. Ten zaś chwycił za arkan i zaczął smagać nim konia. Dobry rumak przyspieszył jeszcze bardziej biegu i zdawało się, że nie nogi go niosą, lecz nadprzyrodzoną siłą płynie powietrzem. Odległość od uciekającego zaczęła maleć. Kostuch zmierzył ją wzrokiem i uniósł się w strzemionach. Arkan zamiast uderzyć o koński grzbiet zatoczył w powietrzu koło i czarną smugą poleciał do przodu. Dobrze ćwiczony koń raptownie zatrzymał pęd, wpierając w trawę kopyta. Uciekający niby uniesiony niewidoczną dłonią w powietrze wyleciał z siodła i ciężko gruchnął o ziemię. Kostuch poklepał tańczącego w miejscu wierzchowca po szyi i zeskoczył z siodła. Podszedł do zemdlonego upadkiem zabójcy i chwilę spoglądał na jego pobladłą twarz. Wreszcie obrócił go i skrępował na plecach ramiona. Dokładnie sprawdził węzły, po czym raz, a potem drugi, kopnął leżącego w bok. Ten pod wpływem bólu otworzył oczy, ale spojrzenie miał jeszcze mało przytomne. Nie zwracając już na niego uwagi Kostuch podszedł do swego wierzchowca, skoczył na siodło i nie oglądając się ruszył w powrotną drogę. Uwiązany na arkanie człowiek ciągnięty przez konia zdołał jednak podnieść się i biegł teraz z trudnością utrzymując równowagę. Znów zagłębili się w las, wracając ku skalnemu cyplowi grodu. Podążali wzdłuż rzeki, dopóki nie dotarli do miejsca, gdzie porzucona drabina stała jeszcze oparta o skarpę. Kostuch zatrzymał przy niej konia, zeskoczył na ziemię i odwiązał arkan od siodła. 384 Wła — rozkazał 'krótko, wskazując na drabinę. Skrępowany więzień obrócił się ku niemu. __Dokąd chcesz mnie prowadzić? Słuchaj, człowieku, rozwiąż mnie i puść wolno, a dostaniesz tysiąc czerwonych złotych.' Nie! — poprawił się szybko. — Trzy tysiące sztuk złota! Udasz się ze mną do Kałusza, a dostaniesz je na rękę! Na ironiczne prychnięcie starego mówił szybko dalej: — Nie wierzysz mi? To posłuchaj, zostaw mnie tu, a jedź sam, wskażę ci, do kogo masz się udać! Powiesz, że przysyła cię Hagan, a dostaniesz od razu trzy tysiące sztuk złota! Pomyśl, co to za majątek! Znów rozległo się ironiczne prychnięcie, ale tym razem towarzyszył mu świst arkana. Rzemień przeciął twarz więźnia pozostawiając na niej czerwoną pręgę. Krzyknął z bólu, a kiedy padł znów rozkaz „Właź", już bez słowa zaczął wspinać się po szczeblach. Po wpełznięciu do groty Kostuch zapalił jedną z pozostawionych tam pochodni i sięgnął po sznur, okręcając nim więźnia. Kiedy z tym się uporał, usiadł obok i utkwił w nim ponure spojrzenie. Ruchliwy płomień rzucał blaski na wilgotne kamienie i podłużny kształt podobny do podróżnego toboła, leżący na piasku. Ostre cienie przesuwały 'się po ścianach, bo pochodnia nie paliła się równo, ale strażnik był nieruchomy niby głaz. Siedział u stóp pojmanego i bez przerwy wpatrywał się w niego, jakby chcąc zapamiętać na zawsze każdy szczegół jego ściągniętej strachem twarzy. Tylko raz skrępowany człowiek przerwał zaległe milczenie, kiedy raptem odezwał się: 25 — KoJo fortuny 385 jplf D S^ mordęr ^ ^rzy, po Podniósł <,,„ obrócił w« na *Ktef w j i 386 y d°Pókispódnie ?ął P°dbijać fio t t3Wił T l k s 387 krzyżowane ramiona przywiązując do uszu kotła. Po zakończeniu tych przygotowań obejrzał wszystko dokładnie i zadowolony zaczął krzesać ogień. Hagan jakby dopiero teraz oprzytomniał. Zaczął szarpać się i krzyczeć, potem zawodzić wśród szlochów. — Człowieku, ulituj się! Ulituj się w imię Ukrzyżowanego! Przecież nie chciałem... nie z własnej woli! Ulituj się, bracie, poniechaj mnie albo już lepiej ubij od razu. Narzędziem jeno byłem. Nie chciałem jej śmierci. Błagam cię... Nie zadawaj mi męki! To skomlenie jednak jakby dopiero przywróciło oprawcy pogodę ducha, bo kiedy zabłysł wśród chrustu pierwszy płomyczek, przyglądał mu się z uśmiechem na twarzy, pozornie nie zwracając uwagi na swoją ofiarę. Po chwili chrust zajął się już pełnym płomieniem. Wtedy Kostuch zaczął dorzucać pod kocioł co grubsze gałęzie. Kiedy ogień rozpalił się na dobre, a nad kotłem zaczęła ukazywać się para, rozległ się ludzki krzyk, który z wolna przechodził w wycie. Tłumił je atoli las i skarpa, pod którą odbywała się kaźń. Toteż nikt się nie zjawił, by stwierdzić, co było przyczyną tego wrzasku. Zresztą po półgodzinie zapanowała cisza. Torturowany człowiek zwisł na krępujących go więzach w omdleniu z przechyloną na bok głową. Po czole spływał mu pot, a z pogryzionych warg strużki krwi. Kostuch sprawdziwszy, że jeszcze dyszy, przestał dorzucać do ognia, a sięgnąwszy po skopek dolał do kotła wody tak, że sięgała teraz ofierze do pasa, A że była zimna, omdlały ocknął się, na wpół przytomnym spojrzeniem tocząc dookoła. 388 Ale oprawca nie dał mu dużo czasu na wypoczynek, bo dolawszy wody zaczął też zaraz podsycać i ogień. W dwa dni potem Kostuch zjawił się w Kałuszu akurat w chwili, kiedy przy biciu dzwonów wynoszono z kościoła zdobioną srebrem, dębową trumnę ze zwłokami dziedziczki Trzykłosów. Odszukał w tłumie Źegonia i bez uniżoności zdjąwszy czapkę odezwał się, mierząc go swym ponurym spojrzeniem: — Przybyłem, aby rzec mojej pani, żem pomsty dokonał. Lżej jej będzie spocząć w mogile... — Złapaliście owego zbójcę? — zdumiał się Damian. — Kto nim był?! — Mówił, że zwie się Hagan. Ale czy nie łgał, już nie da się sprawdzić. — Hagan, mówisz? A więc to on! Znałem tego człowieka... — Niech i on spoczywa w pokoju. Bądźcie zdrowi, panie. — Czekajcie, Kostuch — zatrzymał go jeszcze Żegoń. — Powinieneś znać ostatnią wolę swej pani. Opiekunem dziecięcia jak i zarządcą majętności został rycerz, urodzony Zawieja. W razie gdyby przybył do Trzykłos, masz mu być pomocny świadom, że nie w jego służbie to czynisz, lecz małego dziedzica, do którego należysz. — Moja sprawa i jego, nie wasza — mruknął Kostuch i obrócił się odchodząc bez pożegnania. Żegoń mimo woli chwycił za rękojeść szabli, bo taka bezczelność zasługiwała na wypłazowanie śmiałka, ale chwila była ku temu nieodpowiednia, więc opanowawszy gniew przyłączył się do żałobnego konduktu. 389 Następnego roku, w lutym, powrócił z niewoli Zawieja. Debej wyjechał mu naprzeciw, wiedząc od kałuskich kupców, którzy przeprowadzali transakcję, kiedy i gdzie zostanie odstawiony jeniec. Zawieja wychudł w tureckiej niewoli i jakby stwardniał. Teraz zaś, kiedy już wiedział od Debeja o tragedii i stracie, jaka go spotkała, stał się niby z drewna wyciosanym człowiekiem. Łzy ani jednej nie uronił, ale odsunął się od wszystkich. Klasztorowi bernardynek przekazał zgodnie z wolą zmarłej część majątku, a resztę zabrał i wraz z małym Tomkiem, z nikim nie gadając ani żegnając się, wyjechał do Trzykło-sów. Sekretarz jego królewskiej mości Jana III —ojciec Brunetti, tak w swym liście do księcia toskańskiego Koźmy III datowanym 6 lutego 1676 roku opisywał uroczystości koronacyjne, jakie odbyły się w Krakowie. „Król JMć zwoławszy uniwersałami stany Królestwa na dzień 2 lutego, jako przeznaczony na obrządek koronacji swojej i Królowej Jmci, poczyniwszy wszelkie przygotowania, jakich krótkość czasu dozwoliła, z dóbr swoich Żółkwi, wraz z Królową Jmcią, Biskupem Marsylii, W. Posłem Francuskim, z wielą Senatorami i Panami Państwa zatrzymał się naprzód w Łańcucie, gdzie od Marszałka W. Koron. Lubomirskiego z całym dworem najwspanialej był podejmowany. Stamtąd przyjmował N. Pana Książę Lubomirski. Wda Krakowski w Niepołomicach w spaniałym równie pałacu. Tu 1.2.3. Stycznia J.K.Mość, rozdzielił się ł Królową Jmcią. 390 Królowa Jmć wzięła się na lewo ku zamkowi Krakowskiemu, gdzie Prymas Korony Polskiej Jmć Ksiądz Olszowski legatus natus wspaniały wjazd odprawił z wielkiem mnóstwem karet i szlachty na koniach, podobnyż wjazd odprawił Monsignor Mar-telli Nuncyusz Apostolski. Król Jmć obrócił się na prawo, do pałacu Biskupa Krakowskiego o pół mili od miasta; tam zatrzymał się przez dwa dni, dla uczynienia rozporządzeń i wydania ostatnich rozkazów tyczących się uroczystego wjazdu. Wjazd ten zacząwszy się rano 3 Stycznia, zakończył się o godzinie piątej w wieczór, z niewymowną pompą i okrzykami ludu. Porządek był następujący: 300 hajduków tak królewskich jak i przedniejszych Panów, pysznie ubranych z wielkimi chorągwiami, szli naprzód, przy hucznym muzyki odgłosie. Szły za nimi dwa liczne pułki gwardii pieszej królewskiej nowo ubrane, z Pułkownikami i Oficerami swymi bogato przybranymi. Pierwszy z tych pułków osadził zaraz zamek, drugi bramy miasta. Po tej piechocie postępowała jazda. Król bowiem w tym dniu chciał być otoczonym wszelkimi rodzajami wojska, składającymi zwykle straże jego. Szły za temi cztery chorągwie usarzów; każda o 200 koni, to jest: z 60 towarzyszów szlachty, z których każdy miał dwóch lub trzech pocztowych. Próżna byłaby praca opowiadać Okazałość i piękność rycerstwa tego; mówić o zbrojach jego, o wysokich kopiach z długiemi chorągiewkami, o tygrysich ich skórach, pysznych koniach, kulbakach, rzędach, strzemionach, cuglach od złota, haftów i drogich kamieni, byłoby to przyćmić ich piękność. Jest to jazda 391 toż 392 pokazało się trzynaście koni za drugim, *' 393 rozmaite zakony. Dalej pułki piechoty gwardii królewskiej, ze spuszczoną do ziemi bronią i szpontonami, dziesięciu trębaczy królewskich w żałobie, za tymi Wojewodowie na koniach, każdy niosąc chorągiew z herbem Województwa swojego. Akademia z profesorami i rektorem, w aksamitnych togach. Dalej duchowieństwo Arcybiskupa Gnieźnieńskiego i Biskupa Krakowskiego. Za tem wielcy urzędnicy koronni, niosący każdy w szacie żałobnej, jedno z godeł dostojeństwa królewskiego, trzech Wojewodów niosło na złocistych wezgłowiach berło, koronę i kulę świata. Szedł piechotą Najjaśniejszy Pan, między Nuncjuszem Apostolskim i Posłem Francuskim z nieskończoną liczbą panów dworskich, oficerów gwardii i 150 halabardników, z najpiękniejszymi halabardami. Za Królem szły trumny dwóch zeszłych królów, na wozie ciągnionym iod sześciu koni, przykrytych szkarłatem, wozy zaś przykryte były bogatą lamą, te ogromem swym zajmowały całą prawie szerokość ulicy; końce całunów podnosiło stu ,szlachty i wojskowych, w ubiorze żałobnym. Pułk dragonów J. K. Mości zamykał processyją. W tym pysznym porządku, przybył orszak do Kościoła Katedralnego na zamku, gdzie trumny na katafalku złożone zostały. Po mszy, konduktach i kazaniu pogrzebowym, mianem przez Biskupa Krakowskiego, spuszczono Jana Kazimierza w jego własną kaplicę, ciało zaś króla Michała w osobną. Łamano potem insygnia królewskie, jako to: laski marszałkowskie, pieczęcie i klucze podskarbich. Trzeciego dnia, to jest 1 lutego ,nastąpił trzeci zwyczajny obrządek. Król JMć szedł piechotą do Kościoła S. Stanisława; na przedmieściu zwanym Kazimierz; niesiono :w procesji głowę S. Stanisława 394 w skrzynce nasadzonej drogimi kamieniami. Król JMć postępował poprzedzony Panami Królestwa, między Nuncjuszem Apostolskim i Posłem Francus- * Dzień 2 lutego w niedzielę, był dniem uroczystym koronacji Króla i Królowej JMci. Przed świtaniem jeszcze, tyle się natłoczyło ludu by miejsce zabrać, że mimo licznych straż cały kościół został napełniony do tego stopnia, iż gdy około południa N. Pan przybył, nie było sposobu iżby się przecisnąć i prawdziwie nie wiem jakim cudem stało się iż wszystko odbyło się bez przypadku i spokojnie. Arcybiskup Gnieźnieński w assystencji wielu biskupów odprawił mszę śpiewną, po której nastąpiła koronacja króla i królowej. Tu uważać należy, iż od tylu wieków jak królowie polscy koronują się, pierwszy raz dzisiaj, Królestwo Ichmość razem koronowani zostali, a to z taką pompą i radością powszechną, iż we wszystkich podziwienie sprawiło. Po skończonym obrządku, rzucano między lud umyślnie na ten cel bite ;medale, złote i srebrne, a to wśród bicia z dział, odgłosu trąb i muzyki. Królestwo Ichmość złożywszy w kaplicy korony i płaszcze królewskie, udali się do wielkiej sali bankietu, gdzie pod baldachimem, za stołem wzniesionym ma trzy stopnie, zasiedli. Nuncjusz i poseł francuski mieli szczęście jeść z królestwem. Naprzeciw stołu królewskiego, były dwa stoły, jeden dla przedniejszych dam, drugi dla Senatorów i dygnitarzy koronnych. Urzędnicy dworscy służyli królowi do stołu. Bankiet tak był obfity, iż ciężko byłoby opisać, ile tam było potraw i ile wypito wina, przez sześć godzin czasu, przez który biesiada trwała. 395 Wspaniałą była kawalkada dnia piątego, asystująca Królowi JMci z jpałacu jego na plac publiczny, gdzie już przygotowany był tron i siedzenia dla Senatorów. Tam Król JMć odebrał przysięgę od miasta i ludu, i z tej okoliczności pasował na rycerzów, przedniejszych mieszczan krakowskich. W tej kawalkadzie znajdował się tylko sam wybór wojska. Senatorów i szlachty więcej jeszcze było jak w pierwszej. Znajdował się tam także poseł Perski, z znacznym bogato ubranym dworem, w wspaniałych turbanach. Wielcy Chorążowie Koronny i Litewski, bardzo zręcznie wywijali chorągwiami. Dwór pierwszego ubrany był po persku, w dziki i osobliw-szy sposób, który ciężko było zrozumieć. Znowu Podskarbi rozrzucał pieniądze. Królewicz na koniu w pięknej okazał się komitywie. Król po .odbytym obrządku, udał się do domu kawalera Lubomirskiego, gdzie już zastał Królowę. Stamtąd przypatrywał się fajer-werkowi, ten trwał aż do trzeciej po zachodzie słońca. Tamże Królestwo na wieczerzy -zostali. Po skończonych koronacji obrzędkach, otworzył się sejm. Obranie Marszałka z żywemi sporami, przez trzy dni trwało,, większością nakoniec głosów, utrzymał się Chorąży W. Koronny". Konszachty......... 5 W drodze.......... 30 Sejm elekcyjny ........ 49 Przed elekcją......... 75 Joannes Rex.......... 100 Rekuza.......... 129 W Stambule......... 147 Knowania i zamachy...... 170 Cena sukcesu........ 200 Justyna i Damian....... 234 Paulina i Gedeon....... 252 Lesienice.......... 284 Trembowla......... 306 Trzykłosy..........357 Printed łn Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1980. Wydanie I G-10 I e Tymcip działa nui pośredni* Rzec/ rmat-•łącza się dnej z po- człowiek zo- w niewolę, a yczny okup przekracza jiwości nawet królewskiej iły. Czy uda się na czas legendarny skarb watażki? Jaki ko-a zarówno tureckie-i, jak i jego ofiary? iniczy mistrz IIV a