13180

Szczegóły
Tytuł 13180
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13180 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13180 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13180 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Nigel McCrery Wrzaski Mordowanych Tłumaczył Piotr Kuś „Nieokiełznana noc to była. W miejscu... Dało się słyszeć wrzaski mordowanych” William Shakespeare, Tragedia Macbetha akt II, scena 3 Dla Wyn Copson ku pamięci Richarda Copsona 1921-1987 PODZIĘKOWANIA Proszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby: doktor Helen Witwell, lekarz sądowy; profesor Bernard Knight, lekarz sądowy; Akademia FBI w Quantico; Wydział Policji w Atlancie; szeryf Atlanty; doktor John Conway, lekarz medycyny i historyk sztuki; Peter Qu Rosę, botanik; Sue Andrews, botanik z Kew Gardens; Olwer Crimmond z Oddziału Ryb w Muzeum Historii Przyrody; Policja Wewnętrzna i Biuro Prasowe Bazy Sil Powietrznych USA w Mildenhall w hrabstwie Cambridge. Składam podziękowania także tym wszystkim, którzy udzielili mi technicznych porad w trakcie powstawania tej książki. PROLOG Szpital św. Marii dla przestępców chorych umysłowo Waszyngton, DC Tym razem mieli szczęście. Zauważono go w ostatniej chwili. Przechodził właśnie przez jeden z murów. Używał sznurowej drabiny, wykonanej z podartej pościeli i okiennych zasłon. Poważnie zranił pierwszego strażnika, który starał się go zatrzymać, i uległ dopiero wtedy, gdy rzuciło się na niego kilku następnych. Niektórzy więźniowie sprawiali wrażenie, jakby byli obdarzeni ponadnaturalnymi siłami, zrodzonymi z nienaturalnego stanu ich umysłów. Christopher Amery był pielęgniarzem w instytucie od ponad pięciu lat i widział wiele rodzajów szaleństwa, nie tylko w szpitalu – Chryste, rozmyślał, wystarczy przejść się przez Bronx, żeby natychmiast natrafić na wiele jego odmian – nigdy jednak nie spotkał się z niczym podobnym. To było przerażające – złość tak ogromna, że czuło się w niej moc diabła. Nikt z personelu nie wchodził do cel, jeżeli nie musiał. Nikt też nigdy nie wchodził do nich w pojedynkę. Nigdy. Amery zazwyczaj radził sobie z umysłowo chorymi, jednak kontaktu z tym człowiekiem unikał pod wszelkimi pozorami. I to nie dlatego, że zawsze był on gwałtowny. Przez większość czasu zachowywał się spokojnie i racjonalnie, ale to właśnie wtedy – jak przekonywali się na własnej skórze przez wiele lat – był najbardziej niebezpieczny. To wówczas najbardziej aktywizowały się i nacierały na siebie te szczególne demony tkwiące w umyśle, którego pewna część bezustannie pogrążona była w znanych tylko jemu planach i fantazjach. Nie znali jego nazwiska, jedynie numer, 2452, i właśnie w ten sposób, tym numerem, każdy musiał go wywoływać. Nikt nigdy go nie odwiedzał, a on sam nie wysyłał ani nie otrzymywał żadnych listów. Od czasu do czasu pojawiała się grupa tajemniczych oficjeli, którzy obserwowali go przez cały dzień, zawsze jednak odjeżdżali bez słowa i nie widziano ich potem przez długie miesiące. Amery nie był tchórzem, ale ten typ go przerażał. Zwyczajne wejście do jego celi wywoływało u niego strach. Ze zdumieniem stwierdzał, że nawet krótkie spojrzenie w jego zaczerwienione oczy powoduje odruch wymiotny. Przerażała go świadomość, że w innych podobnych instytucjach rozrzuconych po całym kraju znajduje się wielu mężczyzn podobnych do 2452. Amery zadrżał na myśl o konsekwencjach ucieczki chociażby jednego spośród nich na wolność. Numer 2452, choć wciąż wrzeszczał i kopał, zawleczony został do swojej celi, po czym zatrzasnęły się za nim ciężkie, stalowe drzwi. ROZDZIAŁ PIERWSZY Hrabstwo Fulton, Georgia, USA Agent FBI Edward Doyle obserwował, jak ławica drobnych, jaskrawoniebieskich rybek przepływa w czystej wodzie jeziora, po czym chowa się wśród trzcin. Wytężył wzrok, by patrzeć na nie jak najdłużej, ale szybko stracił je z oczu. Zmoczył w wodzie swoją kiedyś białą chusteczkę i przyłożył ją do szerokiej twarzy, po czym przetarł nią mięsisty kark, a następnie wsunął chusteczkę z powrotem do kieszeni spodni. Lato było jednym z najgorętszych w ostatnich czasach, a on w takich warunkach czuł się nieznośnie. Nie dlatego, że nie lubił gorąca, w końcu wychował się w Kalifornii, gdzie słońce praży niemiłosiernie przez większą część roku, tylko że powietrze w jego części Zachodniego Wybrzeża było suche, miłe, gdy tymczasem tutaj w powietrzu unosiła się ciężka wilgoć, klejąca się nieznośnie do ciała. Doyle był potężnym, mocno ociężałym mężczyzną, dobrze po czterdziestce, z nadwagą przynajmniej pięćdziesięciu funtów i nie czuł się z tym dobrze. Już kilka lat temu zupełnie przestał dbać o siebie. Nigdy nie był atrakcyjnym mężczyzną, a od czasu, kiedy rzuciła go żona, kompletnie zaniechał wszelkich starań o swój zewnętrzny wizerunek, doszedłszy do wniosku, że w życiu liczy się nie wygląd, lecz osiągnięcia. Od tej pory pozostawał wierny swojej filozofii. Uniósł rękę, by osłonić oczy przed blaskiem południowego słońca, ukazując wielką mokrą plamę pod pachą na źle dopasowanej, wełnianej koszuli. Stara motorówka była już blisko brzegu, wystarczająco blisko, by Doyle mógł dojrzeć końcówkę czarnego plastikowego worka na zwłoki. Worek rzucono bezceremonialnie na pokład i podrygiwał teraz w rytm obrotów silnika, jakby jego makabryczna zawartość mimo wszystko obudziła się do życia i próbowała wydostać na zewnątrz. Motorówka nie była własnością policji; wypożyczono ją od mężczyzny, który odkrył zwłoki. Była w tak fatalnym stanie, że Doyle zastanawiał się, jakim cudem jeszcze unosi się na wodzie. Zielona i czerwona farba wielkimi płatami odpadała od butwiejącego drewnianego kadłuba, gdzieniegdzie ukazując dziury. Bez wątpienia, motorówka bardziej nadawała się do przewozu zdziwaczałego rybaka i jego psa niż grupy ludzi, którzy stanowili prawie połowę personelu biura szeryfa okręgowego. Zmuszony do nadmiernego wysiłku silnik dieslowski dusił się i prychał, nie przyzwyczajony do dźwigania tak licznej załogi. W jej skład wchodził lekarz, raczej obfitych kształtów, oraz czterej krzepcy zastępcy szeryfa. Doyle zawsze czuł się lepiej, kiedy spotykał lub widział kogoś większego od siebie. Widok taki był dla niego usprawiedliwieniem dla własnej tuszy i kiepskiej kondycji fizycznej. W tej chwili zastanawiał się, czy któremuś z pasażerów motorówki przyszło do głowy, że skoro zwłoki znaleziono na małej wysepce na środku jeziora, a w najbliższej okolicy nie ma żadnych innych łodzi, zabójca niemal na pewno użył tej właśnie motorówki, żeby przetransportować swoją ofiarę na wyspę. Wszelkie dowody, które mogły się znajdować na motorówce, z całą pewnością zostały bezpowrotnie stracone. Cóż, pomyślał ponuro, czego właściwie można się spodziewać po prostakach z zaścianka? Popatrzył z ukosa na swoją partnerkę, Catherine Solheim, przesłuchującą właśnie faceta, który odkrył zwłoki. Siedział na pniu drzewa i palił skręta, starając się okazywać jak najbardziej nonszalancką pozę, jednak to, że niespodziewanie stał się kimś bardzo ważnym, bez wątpienia sprawiało mu przyjemność. Nie miał do odegrania jakiejś szczególnie dramatycznej roli, ale z pewnością znajdzie się w centrum zainteresowania, kiedy wieczorem będzie w swym ulubionym barze ze szczegółami opowiadał dzisiejszą historię. Większość ludzi w tej okolicy wiodła raczej monotonne życie, dlatego znalezienie zwłok, a szczególnie zwłok ofiary morderstwa, stanowiło dla przeciętnego mieszkańca główne wydarzenie dnia. Facet prawdopodobnie będzie kojarzony z dzisiejszym zdarzeniem jeszcze przez wiele lat. Rozmyślania przerwało Doyle’owi przybycie ciemnoniebieskiego sedana. Samochód zatrzymał się nad brzegiem jeziora i natychmiast wyskoczyli z niego dwaj mężczyźni, którzy w ciągu minionego roku niemal codziennie stąpali Doyle’owi po piętach. Ubrani byli w standardowe niebieskie marynarki, oczy osłaniali ciemnymi okularami i mimo makabrycznych okoliczności sprawiali wrażenie całkowicie spokojnych. Nie zamierzali zbliżać się do motorówki, po prostu stanęli przy samochodzie i obserwowali, co się dzieje. Za pierwszym razem, kiedy przybyli na miejsce zbrodni, Doyle sam podszedł do nich i zażądał, żeby mu się przedstawili i powiedzieli, kogo reprezentują. Odparli, że jeśli denerwuje go ich obecność, powinien zapytać o nich swojego szefa, Marka Bartoca, w FBI. Doyle uczynił to przy pierwszej sposobności, ale go zbyto. Bartoc odpowiadał mu półsłówkami i Doyle właściwie niczego konkretnego się nie dowiedział. Dwaj mężczyźni pojawili się na miejscu kolejnej i następnych zbrodni; w końcu i on, i oni zaczęli nawzajem znosić swoją obecność, jednak bez specjalnej radości. Nigdy mu nie przeszkadzali, ale Doyle nie przestał zastanawiać się, co też w tych wszystkich przypadkach dzieje się za jego plecami. Zignorowawszy niechcianych gości, odwrócił wzrok w kierunku jeziora. Motorówka właśnie dobijała do brzegu. Solheim skończyła właśnie wywiad i podeszła do partnera. Doyle przyjął pozę obojętności, udając, że ignoruje jej obecność, tymczasem doskonale widział każdy jej ruch. Była wysoka i atrakcyjna, pochodziła z jednego z ostatnich naborów, podczas których zwerbowano do pracy wyłącznie bardzo zdolnych i inteligentnych agentów, takich, których przeznaczeniem było osiąganie szczytów w zawodzie. Doyle nie potrafił nie podziwiać jej, nawet pożądać, na szczęście zdawał sobie sprawę ze swoich ułomności i kiedy przebywali razem, starał się zachowywać chłodno i spokojnie. Kilkakrotnie złapała go na tym, jak spogląda na nią „niezawodowym” wzrokiem. Odwracał wtedy szybko spojrzenie, czując zakłopotanie, że tak działała na niego jej młodość i uroda. Na szczęście był jej przełożonym i przynajmniej na razie musiała słuchać jego rozkazów. A to uwielbiał – uwielbiał sprawować władzę. Możliwość wydawania stanowczych poleceń była jedną z nielicznych drobnych przyjemności, jakie dawała jego profesja. Szeryf i czterej zastępcy ściągnęli worek ze zwłokami z motorówki, po czym rzucili go, raczej bezceremonialnie, na twardą ziemię przy brzegu. Jeden z końców worka zamoczył się w wodzie. Doyle popatrzył na lekarza i rzucił pytanie: – I co pan powie? Lekarz wzruszył wielkimi, okrągłymi ramionami. – Jest martwa. Nie zmarła naturalną śmiercią. Zobaczymy się podczas sekcji. Powlókł się w kierunku mężczyzn w marynarkach, którzy odeszli od samochodu i bez wątpienia zamierzali z nim porozmawiać. Informacja, jaką uzyskał Doyle, była jednak wszystkim, czego w tej chwili można się było spodziewać. Wiedział, że przed sekcją nie uzyska nic więcej. Potrząsnął głową, chcąc, aby wszyscy zauważyli jego zirytowanie. Następnie popatrzył na jednego z zastępców szeryfa i skinął głową w kierunku zwłok. W podobnych sytuacjach odgrywał rolę ważniaka i nie zamierzał z niej rezygnować, na przykład klękając na ziemi i samodzielne rozpinając worek. Zrobił to zastępca, powoli ukazując oczom otaczających go ludzi zawartość worka: leżały w nim rozkładające się szczątki młodej kobiety. Była martwa już od dawna. Medyk sądowy będzie w stanie określić co najwyżej przypuszczalny czas jej śmierci. Doyle doskonale zdawał sobie sprawę, że nie dowie się, od jak dawna nie żyje, dopóki jej nie zidentyfikuje. Następnie przyjdzie mu wykonywać długą i żmudną robotę, polegającą na zbieraniu zeznań świadków w celu ustalenia przebiegu ostatnich dni, a przy odrobinie szczęścia – godzin jej życia. W świecie, w którym człowiek staje się coraz bardziej anonimowy, wiedział, że straci na to mnóstwo czasu, a czas był tym, czego, jak zawsze, najbardziej mu w śledztwie brakowało. Spoglądając na żałosne szczątki, rozłożone na brzegu, jednej rzeczy był pewien już w tej chwili. Sekcja zwłok, zaplanowana jeszcze na ten sam dzień w prosektorium hrabstwa Fulton, na pewno potwierdzi, że mają do czynienia z ofiarą numer dwanaście. Jakby czytając w jego myślach, Solheim popatrzyła na niego i skinęła głową. Musiał przyznać, że dziewczyna ma mocne nerwy. Kiedy otwarto worek z okropną zawartością, nawet najtwardsi zastępcy szeryfa szybko cofnęli się, gwałtownie łapiąc powietrze, żeby nie zwymiotować. Solheim jednak stanęła nad nimi, nie poruszając się, uważnie, profesjonalistka pełną gębą. To się Doyle’owi podobało. Przyklęknąwszy, obejrzał jeden z przegubów dziewczyny. Chociaż ciało leżało przez jakiś czas na otwartym terenie, wokół kości wciąż było dość mięsa, by pokusić się o wstępne wnioski. Stwierdził więc, że brak jest śladów, które świadczyłyby, że ręce dziewczyny związano lub skuto kajdankami. Tak jak ostatnie dwie ofiary, została w niewiadomy sposób po prostu zwabiona do miejsca, w którym dokonał się jej los. Podczas ostatnich kilku miesięcy w modus operandi zabójcy zaszła wyraźna zmiana. Kilka pierwszych ofiar związał i zakneblował, zanim zastosował wobec nich swe rzeźnickie praktyki. Ostatnie trzy jednak nie nosiły już takich śladów. Wabił je, oszukiwał, a Doyle, co bardzo go denerwowało, wciąż nie wiedział w jaki sposób. Oprócz pojedynczego noża, wbitego w brzuch, żadna ofiara nie nosiła śladów przemocy, a wszelkie testy toksykologiczne dawały wynik zerowy. Gdyby modus operandi w poszczególnych przypadkach nie było tak podobne, uznano by pewnie, że zabójstwa popełnione zostały przez różne osoby. W świetle ostatnich zabójstw portret zabójcy, nad złożeniem którego Doyle spędził już kilka długich miesięcy, musiał zostać pod wieloma względami poskładany inaczej, by dostosować wyobrażenie o zbrodniarzu do jego nowego stylu działania. Podczas gdy rozmyślał i patrzył na zwłoki, kilka much wydostało się z worka i z głośnym bzyczeniem pofrunęło w górę. Doyle nie wiedział, czy muchy dostały się do środka tuż przed zasunięciem plastikowego zamka, czy też wykluły się w jakimś ciepłym zakamarku butwiejącego ciała i teraz je opuszczają. Szybko zamknął worek, uniemożliwiając ucieczkę kolejnym. Wyszukał wzrokiem tego zastępcę szeryfa, którego twarz zdradzała najmniejszy szok. – Czy znaleźliście jej rzeczy? – zapytał. Mężczyzna pokiwał głową. – Były starannie złożone, tak jak pan przypuszczał. – Buty? Tym razem zastępca szeryfa zaprzeczył. – Ani śladu. Doyle tylko popatrzył ponad taflą jeziora na porośniętą drzewami wyspę. Tytuły w gazetach, które opisywały serię morderstw, były dramatyczne i krzykliwe. Dziennikarze ścigali się w wymyślaniu jak najbardziej chwytliwego i wstrząsającego pseudonimu dla zabójcy: „Podglądacz”, „Ciachacz”, „Kanibal” – takie określenia krzyczały wielkimi literami z pierwszych stron dzienników. Doyle uważał, że łechtają one jedynie dumę mordercy, jeśli czyta gazety, i odmawiał ich stosowania, mówiąc o poszukiwanym człowieku jedynie „on”, „jego”. Jak na jego gust, zbyt wiele informacji dostało się już do prasy, zarówno oficjalnymi, jak i nieoficjalnymi kanałami. Niektórych w ogóle nie należało rozgłaszać. Teraz każdy głupek mógł przyznać się do zbrodni, znając z prasy wystarczająco szczegółów, by Doyle musiał stracić mnóstwo czasu na weryfikowanie niedorzecznych zeznań. Zabójca pojawiał się w koszmarach Doyle’a od dnia, kiedy przed dwoma laty odnaleźli w Arizonie trzecie ciało. Koszmary były mroczne, złowrogie. Ich ponure znaczenie wcale nie wynikało z wyraźnych, kolorowych obrazów zbrodni, nawiedzających umysł agenta, lecz ze ściskającej jego żołądek świadomości dziejącego się zła. Ulotne, bezkształtne i nie zidentyfikowane poczucie wrogości narastało w nim, w miarę jak gorączkowo szukał w swoim umyśle, próbując zlokalizować i zidentyfikować źródło tego zła. Nawet kiedy się budził, odór śmierci i rozkładu czuł w nosie i ustach. Doyle był świadomy, że „on” za każdym razem czeka, aż napięcie w nim osiągnie punkt krytyczny. Dopiero wtedy znajdował następną ofiarę i spełniał swoją kolejną fantazję. Tak jak w przypadku większości seryjnych morderców, przerwy pomiędzy zbrodniami, w których zabójca jest w stanie panować nad swoimi żądzami, stawały się coraz krótsze, a liczba ofiar rosła z coraz większą intensywnością. Warkot bombowca B-17, przelatującego nisko nad ziemią, rozproszył jego myśli. Sprawił przy tym, że spokojna dotąd tafla jeziora odrobinę zadrżała. Doyle popatrzył w górę i zobaczył, jak myśliwiec o srebrzystym kadłubie wykonuje pełną spiralę, po czym niemal pionowo wzbija się w górę i niknie na tle turkusowego nieba. Niespodziewanie ponad warkot przebił się ludzki głos: – Tutaj! Tutaj! Jeden z zastępców szeryfa wyłonił się właśnie spośród drzew rosnących nad jeziorem. Był tak podekscytowany, że niemal tańczył, wskazując jednocześnie palcem pomiędzy drzewa. Doyle nie zareagował. Wcale nie musiał dowiadywać się od zastępcy szeryfa, co ten odkrył. On sam doskonale wiedział. Baza amerykańskich Sił Powietrznych w Leeminghall, hrabstwo Cambridge Z wielkiego hangaru lotniczego wydostawały się rytmiczne dźwięki In The Mood Glena Millera. Młodzi amerykańscy lotnicy wraz ze swymi podekscytowanymi partnerkami szaleli na parkiecie. Każda para chciała mieć dla siebie jak najwięcej przestrzeni. Sam krzyknęła radośnie, kiedy po raz kolejny została lekko okręcona wokół własnej osi. Po chwili partner przyciągnął ją blisko siebie i przerzucił ponad plecami. Nie kontrolowała już tego, co się z nią dzieje, nie dbała o to. Po prostu poddawała się ruchom partnera i tylko miała nadzieję, że pod koniec zabawy nie padnie bez sił na parkiet. Nie musiała się martwić, była bowiem w rękach eksperta. W końcu muzyka umilkła i Sam, ciężko oddychając, odwróciła się w kierunku orkiestry, by oklaskami wyrazić muzykom swoje uznanie. Długi wieczór i taniec wprowadziły ją w tak radosny nastrój, że po chwili znów skakała i gwizdała, razem z pozostałymi uczestnikami zabawy. Popatrzyła na swego partnera, majora Roberta Hammonda, który wymachiwał w powietrzu pięścią i głośno wyrażał swoje uznanie dla orkiestry. Sam była zadowolona z siebie, cieszyła się, że zdecydowała się tutaj przyjść. Czuła się zrelaksowana i odświeżona. Wiedziała, że wyłom w rutynie codziennych obowiązków musi dobrze na nią wpłynąć. Zaproszenie na wieczorek taneczny zaskoczyło ją. Rzuciła na nie jedynie okiem i szybko o nim zapomniała, zakładając, że wystosowano je tylko kurtuazyjnie. Zapewne ktoś w bazie uważał, że należy utrzymywać jakieś kontakty z okolicznymi mieszkańcami. Tak właśnie je oceniła i wiązała je wyłącznie ze swoją funkcją zawodową. Dopiero Trevor Stuart, jej zawodowy partner i jedyny poza nią medyk sądowy w hrabstwie, zwrócił jej uwagę na zaproszenie. Mówił, że już kilkakrotnie zapraszano go na podobne zabawy. Uczestniczył w nich i stwierdził, że można się doskonale zabawić i zapomnieć o codziennych sprawach. Sam wahała się; Trevor być może przechodził kryzys wieku średniego, bo w jego życiu wciąż pojawiały się i znikały coraz to inne młode kobiety. Potańcówki w bazie lotniczej stanowiły dla niego okazje do spotkania kolejnych dziewcząt, o ile to możliwe, w wojskowych mundurach. Baza lotnicza Leeminghall znajdowała się w odległości zaledwie dziesięciu mil od Cambridge. Była małą oazą amerykańskiego życia i kultury, położoną w samym środku prowincjonalnej Anglii. Na jej terenie znajdowało się boisko do baseballu i amerykańskiego footballu, a nawet sklepy i restauracje. Istniała już od ponad pięćdziesięciu lat; podczas drugiej wojny światowej była jednym z głównych punktów stacjonowania i dowodzenia amerykańskimi bombowcami. Rozejrzawszy się wokół siebie, po rozpromienionych i rozradowanych twarzach lotników, Sam pomyślała o podobnych im ludziach z czasów wojny, którzy przybywali tu głównie po to, by wkrótce zginąć gdzieś nad Niemcami w płonących samolotach. To, co zobaczyła, sprawiło jednak, że uspokoiła się i poczuła, jak ogarnia ją wdzięczność dla ludzi, którzy wywalczyli dla nich wolność. Boba Hammonda spotkała podczas jednego z seminariów, których liczne terminy zdawały się niepotrzebnie zaśmiecać jej notatnik. Seminaria te dotyczyły wszystkiego – od seryjnych zabójców i psychologicznej analizy sceny zbrodni, po analizy odręcznego pisma. Jako jedna spośród zaledwie pięciu kobiet – medyków sądowych w Anglii i Walii – czuła na sobie presję, by pokazywać się niemal na każdym z nich i być przykładem wyzwolenia płci w niewielkim światku medycyny sądowej. Był to oczywiście nonsens, Sam nie protestowała jednak i chętnie uczestniczyła w zajęciach. Pewnego razu poprowadziła wykład na temat ustalania czasu śmierci. Podczas przerwy na kawę podszedł do niej właśnie Hammond. Był oficerem dowodzącym żandarmerią wewnętrzną w Leeminghall i, jak w przypadku większości policjantów czy żandarmów wojskowych, wykrywanie sprawców przestępstw było dla niego czymś więcej niż tylko wykonywaniem wyuczonego zawodu. Zaczął rozmowę od zadania kilku pytań, związanych z wykładem, ale po chwili żartowali już jak starzy znajomi i wymieniali opinie na temat różnych interesujących bądź niezwykłych przypadków śmierci, z jakimi oboje zetknęli się podczas pracy. Normalnie Sam bardzo szybko poczułaby się zmęczona, takie rozmowy są bowiem zazwyczaj do siebie podobne, jednak Hammond mówił o swojej pracy z ogromną pasją i zainteresowaniem. To zbliżyło ją do amerykańskiego oficera. Hammond miał około czterdziestu lat, był wysoki i atrakcyjny, doskonale zbudowany, o wyraźnych rysach twarzy. Miał też ten rodzaj poczucia humoru, który zawsze podobał się Sam. Pozostał mu niespełna rok do końca trzyletniego pobytu w Anglii i chociaż wiele już podróżował po świecie, miał zamiar jeszcze sporo zobaczyć w kraju, który rozciągał się poza ogrodzeniem bazy w Leeminghall. Sam wyczuła w jego głosie charakterystyczny bostoński akcent i przypuszczała, że Hammond pochodzi z Nowej Anglii albo okolic. Zdziwiła się więc, kiedy odkryła, że urodził się i wychował w Atlancie, w Georgii. Długo zastanawiała się, w jaki sposób pozbył się przeciągłego sposobu mówienia, charakterystycznego dla mieszkańców południa Stanów. Wiedziała przecież, że jej własny akcent rodem z Belfastu jest wciąż obecny, mimo tych wszystkich lat, które spędziła w Anglii. Zaproszenie do bazy było ważne dla dwóch osób, Tom jednak miał w tym czasie służbę, a Marcia, przyjaciółka Sam z laboratorium sądowego w Scrivingdon była, oczywiście, w Durham. Widząc, że nie znajdzie towarzystwa, Sam zaczęła poważnie się zastanawiać, czy ma pojechać tam sama. Początkowo taki pomysł nie bardzo się jej podobał, ale z upływem godzin coraz bardziej się do niego przekonywała. Dlaczego nie miałaby tego zrobić? Była w końcu dorosłą kobietą, która potrafi poradzić sobie nawet wtedy, kiedy przyczepi się do niej jakiś pijany lotnik. Nie wiedziała, czy bardziej nęciła ją perspektywa spędzenia niezwykłego wieczoru – uśmiechnęła się na wspomnienie słów Trevora, który określił potańcówki w bazie słowem „dzikie” – czy też możliwość ponownego spotkania Boba Hammonda, tym razem prywatnie. W każdym razie postanowiła skorzystać z zaproszenia, rezygnując z głębszych rozważań nad motywami, które nią w tym wypadku kierują. Kiedy zjawiła się na miejscu, natychmiast skierowano ją na parking, gdzie bez trudu znalazła miejsce dla swojego samochodu. Już tutaj natknęła się na mnóstwo młodych ludzi, kierujących się w stronę wielkiego hangaru, z którego wypływały dźwięki głośnej muzyki. Pozostała przez kilka minut w aucie, obserwując strumień ludzi mknących tylko w jednym kierunku niczym ćmy do światła. Tak, wszyscy byli bardzo młodzi i niezwykle ożywieni. Skierowała lusterko na swoją twarz i spojrzała na siebie. Jak to się mówi, „nie wyglądała na swój wiek”. Bardzo dbała o swój zewnętrzny wizerunek. Dużo biegała, ćwiczyła na siłowni, stosowała dietę, a jednak, niezależnie od tego, co robiła, czas płynął tylko w jednym kierunku. Sam jako realistka akceptowała to. Chociaż była w stanie zrobić naprawdę wiele, aby spowolnić proces starzenia, nie mogła go przecież zatrzymać. Ta ostatnia myśl sprawiła, że poczuła się tutaj zupełnie nie na miejscu, niby intruz w świecie młodych ludzi. Nagle za bardziej nęcącą uznała perspektywę spędzenia kilku godzin przed ogniem trzaskającym w kominku, ze szklaneczką wina i dobrą książką, niż na wspaniałej zabawie w tłumie rozszalałych nastolatków. Była to myśl niezwykła u Sam, która zazwyczaj podobała się sama sobie i do życia podchodziła raczej z radością niż z rezerwą. Przestawiła lusterko i wsunęła kluczyk z powrotem do stacyjki. Była gotowa do ucieczki. Zanim zdołała go przekręcić, usłyszała, że ktoś stuka w boczną szybę samochodu. Uniosła wzrok i ujrzała uśmiechniętego Boba Hammonda, niezwykle eleganckiego w doskonale skrojonym galowym mundurze lotnika. W jednej chwili odepchnęła od siebie wszelkie ponure myśli i również się do niego uśmiechnęła. Szybko wsunęła kluczyki do torebki, otworzyła drzwi auta i wyskoczyła na zewnątrz. Hammond wyraźnie ucieszył się na jej widok. – Czyżbyś właśnie przyjechała? Sam pokiwała głową, odrobinę zbyt gwałtownie, niczym niegrzeczna uczennica, zaskoczona na gorącym uczynku przez wychowawczynię. Hammond szybko rozejrzał się dookoła. – Jesteś sama? Nie ma Toma? – Ma wieczorną służbę. – Tak mi przykro. Z przyjemnością bym się z nim spotkał. A jednak ani w głosie, ani w postawie Hammonda nie było nawet śladu rozczarowania. Kłamał, było to oczywiste, a jednocześnie bardzo przyjemne. Sam nie wiedziała, skąd Amerykanin wie o Tomie; zdawało się jej, że ich związek jest dobrze strzeżoną tajemnicą. Przypomniawszy sobie jednak, jaki jest zawód Hammonda, uznała, że jego orientacja we wszystkim nie powinna jej dziwić. – Cóż – kontynuował – skoro nie potrafię nigdzie dostrzec nikogo bardziej godnego ode mnie, z ogromną przyjemnością będę ci towarzyszył dzisiejszego wieczoru. Nastawił ramię, które Sam skwapliwie ujęła. Gdy to uczyniła, Hammond zmierzył ją wzrokiem i powiedział: – Tak przy okazji, gdybym zapomniał powiedzieć ci o tym później – wyglądasz wspaniale. Sam uśmiechnęła się. Pomyślała, że mimo wszystko wieczór wcale nie zapowiada się najgorzej. Charakter muzyki zmienił się, kiedy zapowiedziano ostatni taniec. Sam rozpoznała melodię – Księżycowa serenada. Był to jeden z ulubionych utworów jej ojca. Bob Hammond przyciągnął ją bliżej siebie i uśmiechnął się. Czy stało się to z powodu emocji, jakie wyzwoliła w niej muzyka, czy też z powodu niezwykłego nastroju i sytuacji, Sam nie była pewna, w każdym razie niespodziewanie stwierdziła, że jej głowa spoczywa na ramieniu Boba, a on z wprawą, powoli, prowadzi ją po parkiecie. Pomyślała, że podczas minionych pięćdziesięciu lat mnóstwo dziewcząt zakochało się podczas wieczorów tanecznych w Leeminghall, i poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Muzyka umilkła i niespodziewanie zastąpiło ją wycie syren alarmowych, po czym rozległy się huki wybuchów. Wokół hangaru eksplodowały zielone i czerwone sztuczne ognie, mające imitować niemieckie bomby. Ludzie zaczęli wybiegać na zewnątrz, śmiejąc się i pokrzykując z radością. – To zawsze działa – powiedział Hammond, z uśmiechem na ustach. – Najlepszy sposób, jaki znam, żeby opróżnić hangar. – I poprowadził Sam w kierunku jednego z wyjść. Z wciąż wirującymi w głowie wspomnieniami z wieczoru Mary West została ni to wyciągnięta, ni to wyniesiona z hangaru przez lotnika Raya Strachana, od kilku tygodni jej chłopaka. Mary West pochodziła z Little Bonnington, wioski położonej o rzut kamieniem od bazy. Miała niewiele ponad osiemnaście lat i była drobną, śliczną naturalną blondynką. Nigdy nie brakowało jej adoratorów, jednak nie znała życia poza swoją wioską i okolicą. Strachana spotkała kilka tygodni wcześniej w miejscowym pubie i natychmiast się w nim zakochała. Przypominał jej pewną gwiazdę amerykańskiego kina, młodzieńca, który żyje z dnia na dzień, nie martwiąc się o nic. Była w nim pewność siebie i śmiałość, które ją ekscytowały. Nigdy nie czuła się szczęśliwsza. Mimo że właściwie całe życie spędziła w pobliżu bazy, nigdy nie była w środku, kiedy więc Strachan zaprosił ją na tańce, które miały się odbywać w hangarze, bez wahania przyjęła zaproszenie. Nie powiedziała rodzicom, dokąd idzie, ponieważ czuła, że tego nie pochwalą i będą próbowali ją powstrzymać, a to doprowadzi jedynie do sprzeczki. Nie miała pojęcia, dlaczego jej rodzice tak bardzo nienawidzą bazy i młodych amerykańskich lotników. Pod każdym innym względem wydawali się ludźmi rozsądnymi i racjonalnymi. Matka miała nawet kiedyś chłopaka, który stacjonował w Leeminghall, i z pewnością była to miłość, ponieważ prawie uciekła z nim do Stanów. To jednak było ponad osiemnaście lat temu i mama pewnie dawno już zapomniała, jak mili i sympatyczni potrafią być amerykańscy chłopcy. Idąc więc do bazy, na użytek rodziców wymyśliła historyjkę, że zostanie na noc z przyjaciółką w St Ives. Strachan zaprowadził ją do jednego z wielkich hangarów. Kiedy tylko znaleźli się w mrocznym kącie, przyciągnął ją do siebie, przesunął dłonią po jej włosach i pocałował namiętnie w usta. Potem pchnął ją na ścianę. Jego twarz znalazła się bardzo blisko jej twarzy i patrzył jej prosto w oczy, kiedy mówił z uczuciem: – Kocham cię, Mary. Zakochałem się w tobie od pierwszego spojrzenia. Słyszała w jego głosie szczerość i wierzyła mu. Również ona darzyła go coraz głębszym uczuciem. Ujęła w dłonie jego przystojną twarz, przyciągnęła ku sobie i pocałowała mocno. Z żadnym miejscowym chłopakiem nie całowała się tak jak teraz. Jej ciało drżało z pożądania. W miarę jak dłonie Strachana przesuwały się powoli wzdłuż jej ud, jej pożądanie przechodziło w zaniepokojenie. Nie przestawała całować go, ale nie była pewna, czy chce tego, na czym najwyraźniej zależy jemu. Mimo że przenigdy by się do tego nikomu nie przyznała, wciąż była dziewicą. Nie, żeby była cnotką, co to, to nie – zabawiała się przecież z kilkoma chłopakami z wioski i zawsze się jej to podobało – nigdy jednak nie poszła na całość i wcale nie pragnęła tego w tej chwili. Zastanowiła się teraz, jak powstrzymać Strachana, nie niszcząc jednocześnie ich związku. Pragnęła go, jednak nie chciała seksu, nie teraz, przyparta do ściany brudnego amerykańskiego hangaru, w środku nocy. Nie tak w dziewczęcych marzeniach wyobrażała sobie miłość. Zacisnęła dłonie na jego ramionach, w ostatniej chwili powstrzymując go przed ściągnięciem jej majtek. – Nie, nie teraz i nie tutaj – poprosiła. – To nie tak, zupełnie nie tak. Czekaj! Strachan popatrzył na nią i przez chwilę się wahał. Nie zamierzał jednak przestać. Odciągnął jej ręce nad głowę i pocałował w usta, żeby powstrzymać słowa. Wsunął kolano pomiędzy jej uda. Po kilka sekundach Mary poczuła, jak gwałtownie zrywa z niej majtki. Sam czekała przy wyjściu, podczas gdy dziesiątki rozbawionych młodych ludzi z krzykami i śmiechem wynurzały się z hangaru. Zmierzali już do swoich domów i kwater. Na ich twarzach rysowała się radość i zadowolenie ze wspaniałego wieczoru. Nie minęła minuta, gdy Bob Hammond powrócił z jej płaszczem i narzucił go na jej ramiona. On natomiast włożył wojskową czapkę i sprawdził w najbliższym lustrze, czy tkwi na jego głowie zgodnie z regulaminem. – Odprowadzę cię do samochodu – powiedział cichym, łagodnym głosem. Sam pomyślała, że to najbardziej zmysłowy głos, jaki słyszała w życiu. Kiedy ruszyli od hangaru, podszedł do nich potężnej postury starszy mężczyzna w wieku pięćdziesięciu-sześćdziesięciu lat. Od zdobnych generalskich wężyków na kapeluszu, po szerokie na dwa cale, przyszyte do munduru kolorowe baretki, symbolizujące zdobyte medale i odznaczenia, wszystko w nim wskazywało, że jest kimś bardzo ważnym. Mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę ze swej rangi i z tego, jak wielkie należy mu się poważanie. Zatrzymał się przed Bobem Hammondem z wyciągniętą ręką. Bob wyprostował się i zasalutował. Dopiero potem uścisnął dłoń generała. – Bob, zdaje się, że przeżyliśmy kolejny wspaniały wieczór. Widzę, że się nie myliłem, kiedy cię tutaj ściągnąłem. To było najlepsze pożegnalne przyjęcie, jakie mogło mi się przydarzyć. Hammond był chodzącą uniżonością. – Dziękuję, sir. Dziękuję za tak wysoką ocenę. Wszystkim nam będzie pana bardzo brakowało. Generał uśmiechnął się z sarkazmem. – Jak świni siodła – powiedział. Popatrzył na Sam. – A pani kim jest, młoda damo? – To doktor Samantha Ryan, sir. Jest medykiem sądowym w tym hrabstwie, sir. Sam, przedstawiam ci generała Arthura Wilmota Browna. Generał stoi na czele naszego Dowództwa Wschodniego. W przyszłym tygodniu przechodzi na emeryturę po... – ...po wielu latach służby w Siłach Powietrznych – przerwał mu generał. Potrząsnął dłonią Sam. – Powinienem był odejść wiele lat temu, jednak ci na górze twierdzili, że beze mnie wszystko się zawali. – Generale – odezwała się Sam i skinęła mu głową. – Niezwykłe zajęcie, jak na kobietę – kontynuował Brown. Wysunął dłoń z dłoni Sam i uważnie ją obejrzał. – Mam nadzieję, że się pani dzisiaj myła. – Odwrócił się do oficera, który za nim stał, i zachichotał. – To miło wiedzieć, że nasi chłopcy wciąż mają powodzenie u pięknych kobiet, co, pułkowniku? Pułkownik Richard Cully prawie od roku pełnił funkcję komendanta bazy w Leeminghall. Był typowym karierowiczem, który do perfekcji opanował umiejętność wykonywania tylko poprawnych ruchów i odgadywania życzeń ludzi ważniejszych od niego. Sam niewiele wiedziała o pułkowniku, ale to, co o nim mówiono, wystarczyło, żeby go nie lubiła. Większość ludzi uważała go za tępego służbistę i Sam skłonna była zgodzić się z tą opinią. Cully pokiwał głową i uśmiechnął się do generała z szacunkiem. – Tak samo było podczas ostatniej wojny – mówił tymczasem generał. – Te wszystkie śliczne dziewczęta... – Popatrzył na Sam i nagle przyłożył dłoń do ust, jakby niechcący zdradził wielki sekret. – Zaryzykuję twierdzenie, że w okolicy mieszka sporo osób, które mogłyby pochwalić się podwójną narodowością. – Roześmiał się głośno z własnego żartu i zaraz popatrzył na Cully’ego, który natychmiast zaśmiał się również, wspierając przełożonego. Sam patrzyła na nich obojętnie. Nawet nie próbowała się uśmiechać. Stwierdziwszy, że żart jej nie rozbawił, generał przestał się śmiać i szybko odszedł. Cully deptał mu niemal po piętach, zanim jednak ruszył za przełożonym, zerknął niechętnie na Boba Hammonda, jakby jego winą było to, że generał poczuł się nieswojo. Hammond spojrzał na Sam i wzruszył ramionami, w przepraszającym geście. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i ujęła go pod ramię. Bob uznał, że postąpi dyplomatycznie, jeśli wyjaśni Sam znaczenie najważniejszych orderów generała. – Generał Arthur Wilmot Brown – zaczął – jest bohaterem naszych Sił Powietrznych. Został odznaczony przez Kongres Medalem Honorowym, Srebrnymi Gwiazdami, trzykrotnie Purpurowym Sercem, jest asem nad asami z Wietnamu, no i w ogóle. Sam popatrzyła znacząco na lewą pierś Hammonda, na której znajdowało się niemal tyle samo baretek, symbolizujących posiadane medale, ile na generalskiej. – Zdaje się, że i ty jesteś bohaterem – zauważyła. Hammond spojrzał na swoją pierś. – Ach, to. Większość dostałem za siedzenie w bunkrze i wydawanie rozkazów ludziom o wiele bardziej odważnym niż ja sam. – Jestem pewna, że nie mówisz prawdy. – Nie jestem Brownem. Czy wiesz, że kiedy w Wietnamie roztrzaskał się jego samolot, stary drań przedarł się pięćdziesiąt mil przez dżunglę, w większości położoną na obszarach znajdujących się w rękach Wietkongu, i zdołał dostać się do bazy? W swoim czasie pisały o tym wyczynie wszystkie amerykańskie gazety. – Rzeczywiście, dzielny facet – przyznała Sam. – W Stanach Brown jest prawdziwą instytucją. Wciąż sam pilotuje samolot, latając pomiędzy bazami. Dzieciaki go uwielbiają, traktując chyba jak współczesnego pieprzonego Johna Wayne’a. – Uświadomiwszy sobie, co powiedział, Hammond odchrząknął i mruknął niepewnym głosem: – Przepraszam. Wyrwało mi się. Sam roześmiała się. – Oto prawdziwe żołnierskie słownictwo. Mój ojciec był policjantem. Często i jemu „się wyrywało”. Uspokojony, Hammond kontynuował: – Prawda jest taka, że to kompletny dupek i największy blagier od czasów MacArthura. Przez cały czas odcina kupony od swoich wietnamskich przygód. – Ale zwracasz się do niego „sir”. – Tak, madame, wciąż tytułuję go „sir”, a jeśli będzie trzeba, to jeszcze pocałuję go w dupę i podziękuję za ten przywilej. Chciałbym jednak, żebyś wiedziała, że nie wszyscy akceptujemy jego zachowanie i postępowanie. Sam roześmiała się cicho. Przypomniała sobie kilku konsultantów, których ona sama w przeszłości była gotowa całować w tyłki. Jednak nigdy nikomu o tym nie powiedziała. Od chwili przybycia do bazy wyraźnie się ochłodziło i chociaż od hangaru do parkingu nie było daleko, Sam cieszyła się, że może zarzucić na ramiona płaszcz. Parking był wciąż zatłoczony rozbawionymi młodymi ludźmi; wszyscy chcieli, aby wieczór trwał jak najdłużej. Hammond skrzywił się na widok jakiejś pary, która poza sobą zdawała się nie widzieć świata. Kiedy doszli do samochodu, Sam wyciągnęła do Amerykanina rękę. – Dziękuję za wspaniały wieczór – powiedziała. Hammond pokiwał głową i zamiast potrząsnąć jej dłonią, przyciągnął ją do siebie. Wolną rękę położył na szyi Sam i powoli zbliżał swoje usta do jej. Zrobiła unik w ostatniej chwili i zamiast w usta, Hammond pocałował ją w policzek. Cofnęła się o krok i zobaczyła na jego twarzy wyraz rozczarowania. Lubiła go i nie chciała sprawić mu przykrości. – Przepraszam. To nie byłoby w porządku wobec Toma. No i nie jestem gotowa do angażowania się w dwa związki jednocześnie. Hammond skinął głową, wciąż mocno ściskając dłoń Sam. – Pewnie wypadałoby teraz powiedzieć, że Tom jest szczęściarzem. Ale tego nie powiem. Jeśli kiedykolwiek znudzi cię angielski gliniarz, pamiętaj o mnie. Sam uśmiechnęła się i tym razem to ona pocałowała go w policzek. Niemal równocześnie szepnęła mu do ucha: – Jesteś na samym szczycie mojej listy. Teraz uśmiechnął się Hammond. Jego męska duma została mile połechtana. Sam tymczasem wskoczyła do samochodu i ruszyła w kierunku głównej bramy. Popatrzyła w lusterko i jeszcze przez chwilę widziała sylwetkę Amerykanina, niknącą w ciemnościach bazy. Podróż powrotna do domu zajęła jej trochę ponad godzinę. Kiedy zjechała z dobrze oświetlonej, prostej autostrady, musiała zwolnić na wąskich, ciemnych i krętych drogach. W słabym, zamglonym świetle rąbka księżyca dumne i wyprostowane za dnia drzewa wyglądały jak pokręcone i kalekie. Odnosiła wrażenie, że pochylają się nad samochodem, celowo odcinając ją od blasku księżyca. Ich gałęzie przypominały w świetle reflektorów dziwaczne palce, które chcą ją wyrwać z ciepłego, wygodnego wnętrza auta. Sam lubiła wiejskie krajobrazy, ale w nocy przywodziły jej one na myśl wyblakłe fotografie z epoki wiktoriańskiej, przedstawiające ludzi i miejsca dawno już nie istniejące. Wyobraźnia, nad którą zwykle zachowywała pełną kontrolę, w tych warunkach całkowicie wymykała się spod jej władzy i jej umysłem zaczynały władać zmory i zjawy, których bała się w dzieciństwie. Chwilami odbierały jej nawet zdolność logicznego myślenia. Zdawało się jej, że minęła cała wieczność, zanim zjechała wreszcie na polną drogę, prowadzącą do domu. Samochód trząsł się i kołysał, kiedy co chwila przejeżdżała z jednego skraju traktu na drugi, unikając dziur, które z każdą chwilą zdawały się jej coraz większe. Farmer, od którego wynajmowała chatę, jakoś się nimi nie przejmował, chociaż już kilkakrotnie o tym wspominała. Uśmiechał się jedynie, kiwał głową i powtarzał, że natychmiast naprawi drogę. Tymczasem nic nie robił, a przejazd był coraz trudniejszy. Przejechawszy przez bramę, zatrzymała samochód przed frontowymi drzwiami. Oświetlenie ostrzegawcze zapaliło się, iluminując podjazd. Kiedy wysiadała z auta, Shaw, jej wierny pręgowany kocur, pojawił się nie wiadomo skąd i zaczął ocierać się o jej nogi. Sam uśmiechnęła się i przykucnęła, by go podnieść. – Co ty jeszcze robisz poza domem? Chwilę głaskała go, po czym wsunęła klucz do zamka i otworzyła drzwi. Piloci pierwszej klasy Carl Simons i William Johnson nie byli na tańcach. Sierżant, który planował służby, starał się organizować zajęcia funkcjonariuszy ochrony w taki sposób, aby nikt nie tracił więcej imprez towarzyskich niż to konieczne, jednak tym razem dwaj nieszczęśnicy musieli bez słowa pogodzić się z niedolą. Tak jednak w wojsku bywało i żaden z nich nawet nie próbował protestować. Kiedy zabawa się skończyła, stali naprzeciwko hangaru i obserwowali, jak rozbawieni piloci wychodzą na zewnątrz, tuląc się do swoich dziewczyn. Nie mieli wątpliwości, jakie są plany ich kolegów na dalszą część wieczoru. Zauważyli, że w ten wieczór ściągnęło do bazy o wiele więcej młodych ludzi niż zazwyczaj. Organizatorzy zdołali namówić do przyjazdu sporą grupę studentek z Cambridge i nawet zapewnili im specjalny transport. Dwaj funkcjonariusze mogli jedynie mieć nadzieję, że przynajmniej kilka spośród nich ma jeszcze siostry i przyjaciółki, które pojawią się w bazie przy kolejnej takiej okazji. Kiedy hangar był już pusty, a rozbawieni młodzi ludzie znajdowali się w drodze powrotnej, dwaj mężczyźni westchnęli, trochę pewnie z ulgą, trochę z frustracją. Z ulgą, ponieważ wszystko przebiegło w miarę spokojnie – nikt się specjalnie nie awanturował, nikogo nie trzeba było aresztować – a z frustracją dlatego, że dzisiejszego wieczoru nie mogli pozwolić sobie na towarzystwo żadnej spośród tak wielu atrakcyjnych dziewcząt, które się tutaj pojawiły. Johnson popatrzył na partnera. – Tak dużo kobiet, tak mało czasu – powiedział. – Hangar numer dwa? – zapytał Simons i roześmiał się. Johnson uśmiechnął się szelmowsko. – Hangar numer dwa. Był to hangar, do którego lotnicy prowadzali zwykle swoje dziewczyny, by chociaż przez kilka minut pobyć z nimi sam na sam. Przeznaczenie hangaru było tajemnicą poliszynela, jednak Johnson i Simons uznali, że skoro sami nie mogą zabawić się tej nocy, trochę ponaprzykrzają się innym, i po chwili raźnym krokiem ruszyli w jego kierunku. Sam szybko ściągnęła ubranie i wsunęła się do łóżka. Tom Adams spał już. Leżał na plecach, z głową wciśniętą w poduszkę, i glęboko oddychał. Przytuliła się do niego mocno i objęła go ramionami i nogami, chcąc wziąć dla siebie jak najwięcej ciepła jego ciała. Chociaż tego wieczoru pomiędzy nią a Bobem Hammondem nie wydarzyło się zupełnie nic, miała lekkie poczucie winy. Wiedziała, że przecież łatwo mogło do czegoś dojść i że w skrytości ducha tego pragnęła. Tylko praktyczna strona osobowości nakazała jej się opanować. Teraz z całej siły chciała przeprosić Toma za coś, co wydarzyło się tylko w zakamarkach jej umysłu. Wiedziała, że to głupie, ale nic nie mogła na to poradzić. Pragnęła upewnić się, że uczucie, które ich łączy, wciąż jest silne, przekonać samą siebie, że wszystko jest w porządku. Kiedy przytuliła głowę do jego klatki piersiowej, usłyszała równe, miarowe bicie serca. To ją uspokoiło, poczuła się bezpieczna. Byli ze sobą już niemal od roku. Przez cały ten czas nie zgadzała się, żeby się do niej wprowadził, spędzali jednak razem niemal wszystkie weekendy i Sam bardzo lubiła te wspólne chwile, chociaż nie do końca była zadowolona z tego, jak rozwijają się ich wzajemne stosunki. Spędzali mnóstwo godzin, sprzeczając się na temat „wspólnej przyszłości”. Tom oczekiwał od Sam więcej, niż była skłonna już mu dać, mówił o małżeństwie i dzieciach, na co ona wciąż nie była gotowa, i presja, jaką na nią wywierał, zaczynała jej ciążyć. Z wyjątkiem ojca, a teraz siostrzeńca, Ricky’ego, nigdy nie czuła się nikomu bliska. Nawet matki wcale nie kochała głęboko. Miłość do matki odczuwała niemal wyłącznie jako oczywisty obowiązek córki, tym bardziej teraz, kiedy matka była bardzo chora. Nigdy nie była blisko związana z siostrą, co sama przed sobą przyznawała teraz z pewnym żalem. Różniły się tak bardzo, że Sam czasami trudno było uwierzyć, że miały tych samych rodziców. „Za bardzo wrodziłaś się w ojca” – to oskarżenie słyszała zwykle wtedy, gdy sprawy w domu nie układały się najlepiej. Jeśli to było prawdą, a prawdopodobnie tak, to Wyn za bardzo wrodziła się w matkę. Tom przysunął się do Sam i delikatnie pchnął ją na plecy. Przytrzymał ją, po czym ułożywszy na niej swe ciało, popatrzył jej w oczy. – Czy ty wiesz, która jest godzina? – zapytał. – Nie wiem – odparła. – Uważasz, że zbyt późna? Jego twarz miała surowy wyraz, niczym twarz ojca strofującego niegrzeczną córkę. – Dobrze się bawiłaś? Sam wiedziała, że nie może teraz powiedzieć prawdy. – Bawiłabym się lepiej, gdybyś był tam ze mną. Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco, jednak taka odpowiedź ucieszyła Toma. – Tęskniłaś za mną? Uznała, że nie powinna przesadzać z miłymi słówkami, dlatego odparła z lekkim uśmiechem na ustach: – Nie za bardzo. Było tam tylu młodych i przystojnych chłopaków... Wyraz twarzy Toma jakby złagodniał. Uśmiechnął się do Sam i powoli przysuwał głowę do jej głowy. Ich usta zetknęły się na moment, a potem Tom zaczął pieścić jej ciało. Delikatnie całował piersi, drażnił brodawki, wsuwając je pomiędzy swoje zęby i język, aż stwardniały. Był świetnym kochankiem, delikatnym i zawsze bardziej zależało mu na doprowadzeniu do rozkoszy Sam niż na własnych doznaniach. Pieścił ją powoli, napawając się każdym wspólnym momentem. Sam czuła, że z każdą chwilą coraz bardziej się mu poddaje, oddychała coraz gwałtowniej, a jej serce biło szybciej. Jej plecy wygięły się w łuk, gdy objęła Toma kolanami, a potem usłyszała własny krzyk rozkoszy, kiedy kochanek dotarł do ostatniego miejsca, do jakiego zmierzał. Było późno i Johnson wraz z Simonsem