13180
Szczegóły |
Tytuł |
13180 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13180 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13180 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13180 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Nigel McCrery
Wrzaski Mordowanych
Tłumaczył Piotr Kuś
„Nieokiełznana noc to była. W miejscu... Dało się słyszeć wrzaski mordowanych”
William Shakespeare, Tragedia Macbetha
akt II, scena 3
Dla
Wyn Copson
ku pamięci
Richarda Copsona
1921-1987
PODZIĘKOWANIA
Proszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby: doktor Helen
Witwell,
lekarz sądowy; profesor Bernard Knight, lekarz sądowy; Akademia FBI w Quantico;
Wydział
Policji w Atlancie; szeryf Atlanty; doktor John Conway, lekarz medycyny i
historyk sztuki; Peter
Qu Rosę, botanik; Sue Andrews, botanik z Kew Gardens; Olwer Crimmond z Oddziału
Ryb
w Muzeum Historii Przyrody; Policja Wewnętrzna i Biuro Prasowe Bazy Sil
Powietrznych USA
w Mildenhall w hrabstwie Cambridge. Składam podziękowania także tym wszystkim,
którzy
udzielili mi technicznych porad w trakcie powstawania tej książki.
PROLOG
Szpital św. Marii dla przestępców chorych umysłowo Waszyngton, DC
Tym razem mieli szczęście. Zauważono go w ostatniej chwili. Przechodził właśnie
przez
jeden z murów. Używał sznurowej drabiny, wykonanej z podartej pościeli i
okiennych zasłon.
Poważnie zranił pierwszego strażnika, który starał się go zatrzymać, i uległ
dopiero wtedy, gdy
rzuciło się na niego kilku następnych. Niektórzy więźniowie sprawiali wrażenie,
jakby byli
obdarzeni ponadnaturalnymi siłami, zrodzonymi z nienaturalnego stanu ich
umysłów.
Christopher Amery był pielęgniarzem w instytucie od ponad pięciu lat i widział
wiele rodzajów
szaleństwa, nie tylko w szpitalu – Chryste, rozmyślał, wystarczy przejść się
przez Bronx, żeby
natychmiast natrafić na wiele jego odmian – nigdy jednak nie spotkał się z
niczym podobnym.
To było przerażające – złość tak ogromna, że czuło się w niej moc diabła. Nikt z
personelu
nie wchodził do cel, jeżeli nie musiał. Nikt też nigdy nie wchodził do nich w
pojedynkę. Nigdy.
Amery zazwyczaj radził sobie z umysłowo chorymi, jednak kontaktu z tym
człowiekiem
unikał pod wszelkimi pozorami. I to nie dlatego, że zawsze był on gwałtowny.
Przez większość
czasu zachowywał się spokojnie i racjonalnie, ale to właśnie wtedy – jak
przekonywali się na
własnej skórze przez wiele lat – był najbardziej niebezpieczny. To wówczas
najbardziej
aktywizowały się i nacierały na siebie te szczególne demony tkwiące w umyśle,
którego pewna
część bezustannie pogrążona była w znanych tylko jemu planach i fantazjach. Nie
znali jego
nazwiska, jedynie numer, 2452, i właśnie w ten sposób, tym numerem, każdy musiał
go
wywoływać. Nikt nigdy go nie odwiedzał, a on sam nie wysyłał ani nie otrzymywał
żadnych
listów. Od czasu do czasu pojawiała się grupa tajemniczych oficjeli, którzy
obserwowali go
przez cały dzień, zawsze jednak odjeżdżali bez słowa i nie widziano ich potem
przez długie
miesiące.
Amery nie był tchórzem, ale ten typ go przerażał. Zwyczajne wejście do jego celi
wywoływało u niego strach. Ze zdumieniem stwierdzał, że nawet krótkie spojrzenie
w jego
zaczerwienione oczy powoduje odruch wymiotny. Przerażała go świadomość, że w
innych
podobnych instytucjach rozrzuconych po całym kraju znajduje się wielu mężczyzn
podobnych
do 2452. Amery zadrżał na myśl o konsekwencjach ucieczki chociażby jednego
spośród nich na
wolność.
Numer 2452, choć wciąż wrzeszczał i kopał, zawleczony został do swojej celi, po
czym
zatrzasnęły się za nim ciężkie, stalowe drzwi.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Hrabstwo Fulton, Georgia, USA
Agent FBI Edward Doyle obserwował, jak ławica drobnych, jaskrawoniebieskich
rybek
przepływa w czystej wodzie jeziora, po czym chowa się wśród trzcin. Wytężył
wzrok, by patrzeć
na nie jak najdłużej, ale szybko stracił je z oczu. Zmoczył w wodzie swoją
kiedyś białą
chusteczkę i przyłożył ją do szerokiej twarzy, po czym przetarł nią mięsisty
kark, a następnie
wsunął chusteczkę z powrotem do kieszeni spodni. Lato było jednym z
najgorętszych
w ostatnich czasach, a on w takich warunkach czuł się nieznośnie. Nie dlatego,
że nie lubił
gorąca, w końcu wychował się w Kalifornii, gdzie słońce praży niemiłosiernie
przez większą
część roku, tylko że powietrze w jego części Zachodniego Wybrzeża było suche,
miłe, gdy
tymczasem tutaj w powietrzu unosiła się ciężka wilgoć, klejąca się nieznośnie do
ciała.
Doyle był potężnym, mocno ociężałym mężczyzną, dobrze po czterdziestce, z
nadwagą
przynajmniej pięćdziesięciu funtów i nie czuł się z tym dobrze. Już kilka lat
temu zupełnie
przestał dbać o siebie. Nigdy nie był atrakcyjnym mężczyzną, a od czasu, kiedy
rzuciła go żona,
kompletnie zaniechał wszelkich starań o swój zewnętrzny wizerunek, doszedłszy do
wniosku, że
w życiu liczy się nie wygląd, lecz osiągnięcia. Od tej pory pozostawał wierny
swojej filozofii.
Uniósł rękę, by osłonić oczy przed blaskiem południowego słońca, ukazując wielką
mokrą
plamę pod pachą na źle dopasowanej, wełnianej koszuli. Stara motorówka była już
blisko
brzegu, wystarczająco blisko, by Doyle mógł dojrzeć końcówkę czarnego
plastikowego worka
na zwłoki. Worek rzucono bezceremonialnie na pokład i podrygiwał teraz w rytm
obrotów
silnika, jakby jego makabryczna zawartość mimo wszystko obudziła się do życia i
próbowała
wydostać na zewnątrz.
Motorówka nie była własnością policji; wypożyczono ją od mężczyzny, który odkrył
zwłoki.
Była w tak fatalnym stanie, że Doyle zastanawiał się, jakim cudem jeszcze unosi
się na wodzie.
Zielona i czerwona farba wielkimi płatami odpadała od butwiejącego drewnianego
kadłuba,
gdzieniegdzie ukazując dziury. Bez wątpienia, motorówka bardziej nadawała się do
przewozu
zdziwaczałego rybaka i jego psa niż grupy ludzi, którzy stanowili prawie połowę
personelu biura
szeryfa okręgowego. Zmuszony do nadmiernego wysiłku silnik dieslowski dusił się
i prychał,
nie przyzwyczajony do dźwigania tak licznej załogi. W jej skład wchodził lekarz,
raczej obfitych
kształtów, oraz czterej krzepcy zastępcy szeryfa. Doyle zawsze czuł się lepiej,
kiedy spotykał lub
widział kogoś większego od siebie. Widok taki był dla niego usprawiedliwieniem
dla własnej
tuszy i kiepskiej kondycji fizycznej.
W tej chwili zastanawiał się, czy któremuś z pasażerów motorówki przyszło do
głowy, że
skoro zwłoki znaleziono na małej wysepce na środku jeziora, a w najbliższej
okolicy nie ma
żadnych innych łodzi, zabójca niemal na pewno użył tej właśnie motorówki, żeby
przetransportować swoją ofiarę na wyspę. Wszelkie dowody, które mogły się
znajdować na
motorówce, z całą pewnością zostały bezpowrotnie stracone. Cóż, pomyślał ponuro,
czego
właściwie można się spodziewać po prostakach z zaścianka?
Popatrzył z ukosa na swoją partnerkę, Catherine Solheim, przesłuchującą właśnie
faceta,
który odkrył zwłoki. Siedział na pniu drzewa i palił skręta, starając się
okazywać jak najbardziej
nonszalancką pozę, jednak to, że niespodziewanie stał się kimś bardzo ważnym,
bez wątpienia
sprawiało mu przyjemność. Nie miał do odegrania jakiejś szczególnie dramatycznej
roli, ale
z pewnością znajdzie się w centrum zainteresowania, kiedy wieczorem będzie w
swym
ulubionym barze ze szczegółami opowiadał dzisiejszą historię. Większość ludzi w
tej okolicy
wiodła raczej monotonne życie, dlatego znalezienie zwłok, a szczególnie zwłok
ofiary
morderstwa, stanowiło dla przeciętnego mieszkańca główne wydarzenie dnia. Facet
prawdopodobnie będzie kojarzony z dzisiejszym zdarzeniem jeszcze przez wiele
lat.
Rozmyślania przerwało Doyle’owi przybycie ciemnoniebieskiego sedana. Samochód
zatrzymał się nad brzegiem jeziora i natychmiast wyskoczyli z niego dwaj
mężczyźni, którzy
w ciągu minionego roku niemal codziennie stąpali Doyle’owi po piętach. Ubrani
byli
w standardowe niebieskie marynarki, oczy osłaniali ciemnymi okularami i mimo
makabrycznych okoliczności sprawiali wrażenie całkowicie spokojnych. Nie
zamierzali zbliżać
się do motorówki, po prostu stanęli przy samochodzie i obserwowali, co się
dzieje.
Za pierwszym razem, kiedy przybyli na miejsce zbrodni, Doyle sam podszedł do
nich
i zażądał, żeby mu się przedstawili i powiedzieli, kogo reprezentują. Odparli,
że jeśli denerwuje
go ich obecność, powinien zapytać o nich swojego szefa, Marka Bartoca, w FBI.
Doyle uczynił
to przy pierwszej sposobności, ale go zbyto. Bartoc odpowiadał mu półsłówkami i
Doyle
właściwie niczego konkretnego się nie dowiedział. Dwaj mężczyźni pojawili się na
miejscu
kolejnej i następnych zbrodni; w końcu i on, i oni zaczęli nawzajem znosić swoją
obecność,
jednak bez specjalnej radości. Nigdy mu nie przeszkadzali, ale Doyle nie
przestał zastanawiać
się, co też w tych wszystkich przypadkach dzieje się za jego plecami.
Zignorowawszy niechcianych gości, odwrócił wzrok w kierunku jeziora. Motorówka
właśnie dobijała do brzegu. Solheim skończyła właśnie wywiad i podeszła do
partnera. Doyle
przyjął pozę obojętności, udając, że ignoruje jej obecność, tymczasem doskonale
widział każdy
jej ruch. Była wysoka i atrakcyjna, pochodziła z jednego z ostatnich naborów,
podczas których
zwerbowano do pracy wyłącznie bardzo zdolnych i inteligentnych agentów, takich,
których
przeznaczeniem było osiąganie szczytów w zawodzie. Doyle nie potrafił nie
podziwiać jej,
nawet pożądać, na szczęście zdawał sobie sprawę ze swoich ułomności i kiedy
przebywali
razem, starał się zachowywać chłodno i spokojnie. Kilkakrotnie złapała go na
tym, jak spogląda
na nią „niezawodowym” wzrokiem. Odwracał wtedy szybko spojrzenie, czując
zakłopotanie, że
tak działała na niego jej młodość i uroda. Na szczęście był jej przełożonym i
przynajmniej na
razie musiała słuchać jego rozkazów. A to uwielbiał – uwielbiał sprawować
władzę. Możliwość
wydawania stanowczych poleceń była jedną z nielicznych drobnych przyjemności,
jakie dawała
jego profesja.
Szeryf i czterej zastępcy ściągnęli worek ze zwłokami z motorówki, po czym
rzucili go,
raczej bezceremonialnie, na twardą ziemię przy brzegu. Jeden z końców worka
zamoczył się
w wodzie.
Doyle popatrzył na lekarza i rzucił pytanie:
– I co pan powie?
Lekarz wzruszył wielkimi, okrągłymi ramionami.
– Jest martwa. Nie zmarła naturalną śmiercią. Zobaczymy się podczas sekcji.
Powlókł się w kierunku mężczyzn w marynarkach, którzy odeszli od samochodu i bez
wątpienia zamierzali z nim porozmawiać. Informacja, jaką uzyskał Doyle, była
jednak
wszystkim, czego w tej chwili można się było spodziewać. Wiedział, że przed
sekcją nie uzyska
nic więcej. Potrząsnął głową, chcąc, aby wszyscy zauważyli jego zirytowanie.
Następnie
popatrzył na jednego z zastępców szeryfa i skinął głową w kierunku zwłok. W
podobnych
sytuacjach odgrywał rolę ważniaka i nie zamierzał z niej rezygnować, na przykład
klękając na
ziemi i samodzielne rozpinając worek. Zrobił to zastępca, powoli ukazując oczom
otaczających
go ludzi zawartość worka: leżały w nim rozkładające się szczątki młodej kobiety.
Była martwa już od dawna. Medyk sądowy będzie w stanie określić co najwyżej
przypuszczalny czas jej śmierci. Doyle doskonale zdawał sobie sprawę, że nie
dowie się, od jak
dawna nie żyje, dopóki jej nie zidentyfikuje. Następnie przyjdzie mu wykonywać
długą
i żmudną robotę, polegającą na zbieraniu zeznań świadków w celu ustalenia
przebiegu ostatnich
dni, a przy odrobinie szczęścia – godzin jej życia. W świecie, w którym człowiek
staje się coraz
bardziej anonimowy, wiedział, że straci na to mnóstwo czasu, a czas był tym,
czego, jak zawsze,
najbardziej mu w śledztwie brakowało. Spoglądając na żałosne szczątki, rozłożone
na brzegu,
jednej rzeczy był pewien już w tej chwili. Sekcja zwłok, zaplanowana jeszcze na
ten sam dzień
w prosektorium hrabstwa Fulton, na pewno potwierdzi, że mają do czynienia z
ofiarą numer
dwanaście.
Jakby czytając w jego myślach, Solheim popatrzyła na niego i skinęła głową.
Musiał
przyznać, że dziewczyna ma mocne nerwy. Kiedy otwarto worek z okropną
zawartością, nawet
najtwardsi zastępcy szeryfa szybko cofnęli się, gwałtownie łapiąc powietrze,
żeby nie
zwymiotować. Solheim jednak stanęła nad nimi, nie poruszając się, uważnie,
profesjonalistka
pełną gębą. To się Doyle’owi podobało.
Przyklęknąwszy, obejrzał jeden z przegubów dziewczyny. Chociaż ciało leżało
przez jakiś
czas na otwartym terenie, wokół kości wciąż było dość mięsa, by pokusić się o
wstępne wnioski.
Stwierdził więc, że brak jest śladów, które świadczyłyby, że ręce dziewczyny
związano lub
skuto kajdankami. Tak jak ostatnie dwie ofiary, została w niewiadomy sposób po
prostu
zwabiona do miejsca, w którym dokonał się jej los.
Podczas ostatnich kilku miesięcy w modus operandi zabójcy zaszła wyraźna zmiana.
Kilka
pierwszych ofiar związał i zakneblował, zanim zastosował wobec nich swe
rzeźnickie praktyki.
Ostatnie trzy jednak nie nosiły już takich śladów. Wabił je, oszukiwał, a Doyle,
co bardzo go
denerwowało, wciąż nie wiedział w jaki sposób. Oprócz pojedynczego noża, wbitego
w brzuch,
żadna ofiara nie nosiła śladów przemocy, a wszelkie testy toksykologiczne dawały
wynik
zerowy. Gdyby modus operandi w poszczególnych przypadkach nie było tak podobne,
uznano
by pewnie, że zabójstwa popełnione zostały przez różne osoby. W świetle
ostatnich zabójstw
portret zabójcy, nad złożeniem którego Doyle spędził już kilka długich miesięcy,
musiał zostać
pod wieloma względami poskładany inaczej, by dostosować wyobrażenie o
zbrodniarzu do jego
nowego stylu działania.
Podczas gdy rozmyślał i patrzył na zwłoki, kilka much wydostało się z worka i z
głośnym
bzyczeniem pofrunęło w górę. Doyle nie wiedział, czy muchy dostały się do środka
tuż przed
zasunięciem plastikowego zamka, czy też wykluły się w jakimś ciepłym zakamarku
butwiejącego ciała i teraz je opuszczają. Szybko zamknął worek, uniemożliwiając
ucieczkę
kolejnym.
Wyszukał wzrokiem tego zastępcę szeryfa, którego twarz zdradzała najmniejszy
szok.
– Czy znaleźliście jej rzeczy? – zapytał. Mężczyzna pokiwał głową.
– Były starannie złożone, tak jak pan przypuszczał.
– Buty?
Tym razem zastępca szeryfa zaprzeczył.
– Ani śladu.
Doyle tylko popatrzył ponad taflą jeziora na porośniętą drzewami wyspę.
Tytuły w gazetach, które opisywały serię morderstw, były dramatyczne i
krzykliwe.
Dziennikarze ścigali się w wymyślaniu jak najbardziej chwytliwego i
wstrząsającego
pseudonimu dla zabójcy: „Podglądacz”, „Ciachacz”, „Kanibal” – takie określenia
krzyczały
wielkimi literami z pierwszych stron dzienników. Doyle uważał, że łechtają one
jedynie dumę
mordercy, jeśli czyta gazety, i odmawiał ich stosowania, mówiąc o poszukiwanym
człowieku
jedynie „on”, „jego”. Jak na jego gust, zbyt wiele informacji dostało się już do
prasy, zarówno
oficjalnymi, jak i nieoficjalnymi kanałami. Niektórych w ogóle nie należało
rozgłaszać. Teraz
każdy głupek mógł przyznać się do zbrodni, znając z prasy wystarczająco
szczegółów, by Doyle
musiał stracić mnóstwo czasu na weryfikowanie niedorzecznych zeznań.
Zabójca pojawiał się w koszmarach Doyle’a od dnia, kiedy przed dwoma laty
odnaleźli
w Arizonie trzecie ciało. Koszmary były mroczne, złowrogie. Ich ponure znaczenie
wcale nie
wynikało z wyraźnych, kolorowych obrazów zbrodni, nawiedzających umysł agenta,
lecz ze
ściskającej jego żołądek świadomości dziejącego się zła. Ulotne, bezkształtne i
nie
zidentyfikowane poczucie wrogości narastało w nim, w miarę jak gorączkowo szukał
w swoim
umyśle, próbując zlokalizować i zidentyfikować źródło tego zła. Nawet kiedy się
budził, odór
śmierci i rozkładu czuł w nosie i ustach.
Doyle był świadomy, że „on” za każdym razem czeka, aż napięcie w nim osiągnie
punkt
krytyczny. Dopiero wtedy znajdował następną ofiarę i spełniał swoją kolejną
fantazję. Tak jak
w przypadku większości seryjnych morderców, przerwy pomiędzy zbrodniami, w
których
zabójca jest w stanie panować nad swoimi żądzami, stawały się coraz krótsze, a
liczba ofiar rosła
z coraz większą intensywnością.
Warkot bombowca B-17, przelatującego nisko nad ziemią, rozproszył jego myśli.
Sprawił
przy tym, że spokojna dotąd tafla jeziora odrobinę zadrżała. Doyle popatrzył w
górę i zobaczył,
jak myśliwiec o srebrzystym kadłubie wykonuje pełną spiralę, po czym niemal
pionowo wzbija
się w górę i niknie na tle turkusowego nieba.
Niespodziewanie ponad warkot przebił się ludzki głos:
– Tutaj! Tutaj!
Jeden z zastępców szeryfa wyłonił się właśnie spośród drzew rosnących nad
jeziorem. Był
tak podekscytowany, że niemal tańczył, wskazując jednocześnie palcem pomiędzy
drzewa.
Doyle nie zareagował. Wcale nie musiał dowiadywać się od zastępcy szeryfa, co
ten odkrył. On
sam doskonale wiedział.
Baza amerykańskich Sił Powietrznych w Leeminghall, hrabstwo Cambridge
Z wielkiego hangaru lotniczego wydostawały się rytmiczne dźwięki In The Mood
Glena
Millera. Młodzi amerykańscy lotnicy wraz ze swymi podekscytowanymi partnerkami
szaleli na
parkiecie. Każda para chciała mieć dla siebie jak najwięcej przestrzeni. Sam
krzyknęła radośnie,
kiedy po raz kolejny została lekko okręcona wokół własnej osi. Po chwili partner
przyciągnął ją
blisko siebie i przerzucił ponad plecami. Nie kontrolowała już tego, co się z
nią dzieje, nie dbała
o to. Po prostu poddawała się ruchom partnera i tylko miała nadzieję, że pod
koniec zabawy nie
padnie bez sił na parkiet. Nie musiała się martwić, była bowiem w rękach
eksperta.
W końcu muzyka umilkła i Sam, ciężko oddychając, odwróciła się w kierunku
orkiestry, by
oklaskami wyrazić muzykom swoje uznanie. Długi wieczór i taniec wprowadziły ją w
tak
radosny nastrój, że po chwili znów skakała i gwizdała, razem z pozostałymi
uczestnikami
zabawy. Popatrzyła na swego partnera, majora Roberta Hammonda, który wymachiwał
w powietrzu pięścią i głośno wyrażał swoje uznanie dla orkiestry. Sam była
zadowolona z siebie,
cieszyła się, że zdecydowała się tutaj przyjść. Czuła się zrelaksowana i
odświeżona. Wiedziała,
że wyłom w rutynie codziennych obowiązków musi dobrze na nią wpłynąć.
Zaproszenie na wieczorek taneczny zaskoczyło ją. Rzuciła na nie jedynie okiem i
szybko
o nim zapomniała, zakładając, że wystosowano je tylko kurtuazyjnie. Zapewne ktoś
w bazie
uważał, że należy utrzymywać jakieś kontakty z okolicznymi mieszkańcami. Tak
właśnie je
oceniła i wiązała je wyłącznie ze swoją funkcją zawodową. Dopiero Trevor Stuart,
jej
zawodowy partner i jedyny poza nią medyk sądowy w hrabstwie, zwrócił jej uwagę
na
zaproszenie. Mówił, że już kilkakrotnie zapraszano go na podobne zabawy.
Uczestniczył w nich
i stwierdził, że można się doskonale zabawić i zapomnieć o codziennych sprawach.
Sam wahała
się; Trevor być może przechodził kryzys wieku średniego, bo w jego życiu wciąż
pojawiały się
i znikały coraz to inne młode kobiety. Potańcówki w bazie lotniczej stanowiły
dla niego okazje
do spotkania kolejnych dziewcząt, o ile to możliwe, w wojskowych mundurach.
Baza lotnicza Leeminghall znajdowała się w odległości zaledwie dziesięciu mil od
Cambridge. Była małą oazą amerykańskiego życia i kultury, położoną w samym
środku
prowincjonalnej Anglii. Na jej terenie znajdowało się boisko do baseballu i
amerykańskiego
footballu, a nawet sklepy i restauracje. Istniała już od ponad pięćdziesięciu
lat; podczas drugiej
wojny światowej była jednym z głównych punktów stacjonowania i dowodzenia
amerykańskimi
bombowcami. Rozejrzawszy się wokół siebie, po rozpromienionych i rozradowanych
twarzach
lotników, Sam pomyślała o podobnych im ludziach z czasów wojny, którzy
przybywali tu
głównie po to, by wkrótce zginąć gdzieś nad Niemcami w płonących samolotach. To,
co
zobaczyła, sprawiło jednak, że uspokoiła się i poczuła, jak ogarnia ją
wdzięczność dla ludzi,
którzy wywalczyli dla nich wolność.
Boba Hammonda spotkała podczas jednego z seminariów, których liczne terminy
zdawały
się niepotrzebnie zaśmiecać jej notatnik. Seminaria te dotyczyły wszystkiego –
od seryjnych
zabójców i psychologicznej analizy sceny zbrodni, po analizy odręcznego pisma.
Jako jedna
spośród zaledwie pięciu kobiet – medyków sądowych w Anglii i Walii – czuła na
sobie presję,
by pokazywać się niemal na każdym z nich i być przykładem wyzwolenia płci w
niewielkim
światku medycyny sądowej. Był to oczywiście nonsens, Sam nie protestowała jednak
i chętnie
uczestniczyła w zajęciach.
Pewnego razu poprowadziła wykład na temat ustalania czasu śmierci. Podczas
przerwy na
kawę podszedł do niej właśnie Hammond. Był oficerem dowodzącym żandarmerią
wewnętrzną
w Leeminghall i, jak w przypadku większości policjantów czy żandarmów
wojskowych,
wykrywanie sprawców przestępstw było dla niego czymś więcej niż tylko
wykonywaniem
wyuczonego zawodu. Zaczął rozmowę od zadania kilku pytań, związanych z wykładem,
ale po
chwili żartowali już jak starzy znajomi i wymieniali opinie na temat różnych
interesujących bądź
niezwykłych przypadków śmierci, z jakimi oboje zetknęli się podczas pracy.
Normalnie Sam
bardzo szybko poczułaby się zmęczona, takie rozmowy są bowiem zazwyczaj do
siebie
podobne, jednak Hammond mówił o swojej pracy z ogromną pasją i zainteresowaniem.
To
zbliżyło ją do amerykańskiego oficera.
Hammond miał około czterdziestu lat, był wysoki i atrakcyjny, doskonale
zbudowany,
o wyraźnych rysach twarzy. Miał też ten rodzaj poczucia humoru, który zawsze
podobał się
Sam. Pozostał mu niespełna rok do końca trzyletniego pobytu w Anglii i chociaż
wiele już
podróżował po świecie, miał zamiar jeszcze sporo zobaczyć w kraju, który
rozciągał się poza
ogrodzeniem bazy w Leeminghall.
Sam wyczuła w jego głosie charakterystyczny bostoński akcent i przypuszczała, że
Hammond pochodzi z Nowej Anglii albo okolic. Zdziwiła się więc, kiedy odkryła,
że urodził się
i wychował w Atlancie, w Georgii. Długo zastanawiała się, w jaki sposób pozbył
się
przeciągłego sposobu mówienia, charakterystycznego dla mieszkańców południa
Stanów.
Wiedziała przecież, że jej własny akcent rodem z Belfastu jest wciąż obecny,
mimo tych
wszystkich lat, które spędziła w Anglii.
Zaproszenie do bazy było ważne dla dwóch osób, Tom jednak miał w tym czasie
służbę,
a Marcia, przyjaciółka Sam z laboratorium sądowego w Scrivingdon była,
oczywiście,
w Durham. Widząc, że nie znajdzie towarzystwa, Sam zaczęła poważnie się
zastanawiać, czy ma
pojechać tam sama. Początkowo taki pomysł nie bardzo się jej podobał, ale z
upływem godzin
coraz bardziej się do niego przekonywała. Dlaczego nie miałaby tego zrobić? Była
w końcu
dorosłą kobietą, która potrafi poradzić sobie nawet wtedy, kiedy przyczepi się
do niej jakiś
pijany lotnik. Nie wiedziała, czy bardziej nęciła ją perspektywa spędzenia
niezwykłego wieczoru
– uśmiechnęła się na wspomnienie słów Trevora, który określił potańcówki w bazie
słowem
„dzikie” – czy też możliwość ponownego spotkania Boba Hammonda, tym razem
prywatnie.
W każdym razie postanowiła skorzystać z zaproszenia, rezygnując z głębszych
rozważań nad
motywami, które nią w tym wypadku kierują.
Kiedy zjawiła się na miejscu, natychmiast skierowano ją na parking, gdzie bez
trudu
znalazła miejsce dla swojego samochodu. Już tutaj natknęła się na mnóstwo
młodych ludzi,
kierujących się w stronę wielkiego hangaru, z którego wypływały dźwięki głośnej
muzyki.
Pozostała przez kilka minut w aucie, obserwując strumień ludzi mknących tylko w
jednym
kierunku niczym ćmy do światła. Tak, wszyscy byli bardzo młodzi i niezwykle
ożywieni.
Skierowała lusterko na swoją twarz i spojrzała na siebie. Jak to się mówi, „nie
wyglądała na
swój wiek”. Bardzo dbała o swój zewnętrzny wizerunek. Dużo biegała, ćwiczyła na
siłowni,
stosowała dietę, a jednak, niezależnie od tego, co robiła, czas płynął tylko w
jednym kierunku.
Sam jako realistka akceptowała to. Chociaż była w stanie zrobić naprawdę wiele,
aby spowolnić
proces starzenia, nie mogła go przecież zatrzymać.
Ta ostatnia myśl sprawiła, że poczuła się tutaj zupełnie nie na miejscu, niby
intruz w świecie
młodych ludzi. Nagle za bardziej nęcącą uznała perspektywę spędzenia kilku
godzin przed
ogniem trzaskającym w kominku, ze szklaneczką wina i dobrą książką, niż na
wspaniałej
zabawie w tłumie rozszalałych nastolatków. Była to myśl niezwykła u Sam, która
zazwyczaj
podobała się sama sobie i do życia podchodziła raczej z radością niż z rezerwą.
Przestawiła
lusterko i wsunęła kluczyk z powrotem do stacyjki. Była gotowa do ucieczki.
Zanim zdołała go przekręcić, usłyszała, że ktoś stuka w boczną szybę samochodu.
Uniosła
wzrok i ujrzała uśmiechniętego Boba Hammonda, niezwykle eleganckiego w doskonale
skrojonym galowym mundurze lotnika. W jednej chwili odepchnęła od siebie
wszelkie ponure
myśli i również się do niego uśmiechnęła. Szybko wsunęła kluczyki do torebki,
otworzyła drzwi
auta i wyskoczyła na zewnątrz.
Hammond wyraźnie ucieszył się na jej widok.
– Czyżbyś właśnie przyjechała?
Sam pokiwała głową, odrobinę zbyt gwałtownie, niczym niegrzeczna uczennica,
zaskoczona
na gorącym uczynku przez wychowawczynię.
Hammond szybko rozejrzał się dookoła.
– Jesteś sama? Nie ma Toma?
– Ma wieczorną służbę.
– Tak mi przykro. Z przyjemnością bym się z nim spotkał.
A jednak ani w głosie, ani w postawie Hammonda nie było nawet śladu
rozczarowania.
Kłamał, było to oczywiste, a jednocześnie bardzo przyjemne. Sam nie wiedziała,
skąd
Amerykanin wie o Tomie; zdawało się jej, że ich związek jest dobrze strzeżoną
tajemnicą.
Przypomniawszy sobie jednak, jaki jest zawód Hammonda, uznała, że jego
orientacja we
wszystkim nie powinna jej dziwić.
– Cóż – kontynuował – skoro nie potrafię nigdzie dostrzec nikogo bardziej
godnego ode
mnie, z ogromną przyjemnością będę ci towarzyszył dzisiejszego wieczoru.
Nastawił ramię, które Sam skwapliwie ujęła. Gdy to uczyniła, Hammond zmierzył ją
wzrokiem i powiedział:
– Tak przy okazji, gdybym zapomniał powiedzieć ci o tym później – wyglądasz
wspaniale.
Sam uśmiechnęła się. Pomyślała, że mimo wszystko wieczór wcale nie zapowiada się
najgorzej.
Charakter muzyki zmienił się, kiedy zapowiedziano ostatni taniec. Sam rozpoznała
melodię
– Księżycowa serenada. Był to jeden z ulubionych utworów jej ojca. Bob Hammond
przyciągnął
ją bliżej siebie i uśmiechnął się. Czy stało się to z powodu emocji, jakie
wyzwoliła w niej
muzyka, czy też z powodu niezwykłego nastroju i sytuacji, Sam nie była pewna, w
każdym razie
niespodziewanie stwierdziła, że jej głowa spoczywa na ramieniu Boba, a on z
wprawą, powoli,
prowadzi ją po parkiecie. Pomyślała, że podczas minionych pięćdziesięciu lat
mnóstwo
dziewcząt zakochało się podczas wieczorów tanecznych w Leeminghall, i poczuła
lekkie ukłucie
zazdrości.
Muzyka umilkła i niespodziewanie zastąpiło ją wycie syren alarmowych, po czym
rozległy
się huki wybuchów. Wokół hangaru eksplodowały zielone i czerwone sztuczne ognie,
mające
imitować niemieckie bomby. Ludzie zaczęli wybiegać na zewnątrz, śmiejąc się i
pokrzykując
z radością.
– To zawsze działa – powiedział Hammond, z uśmiechem na ustach. – Najlepszy
sposób,
jaki znam, żeby opróżnić hangar. – I poprowadził Sam w kierunku jednego z wyjść.
Z wciąż wirującymi w głowie wspomnieniami z wieczoru Mary West została ni to
wyciągnięta, ni to wyniesiona z hangaru przez lotnika Raya Strachana, od kilku
tygodni jej
chłopaka. Mary West pochodziła z Little Bonnington, wioski położonej o rzut
kamieniem od
bazy. Miała niewiele ponad osiemnaście lat i była drobną, śliczną naturalną
blondynką. Nigdy
nie brakowało jej adoratorów, jednak nie znała życia poza swoją wioską i
okolicą. Strachana
spotkała kilka tygodni wcześniej w miejscowym pubie i natychmiast się w nim
zakochała.
Przypominał jej pewną gwiazdę amerykańskiego kina, młodzieńca, który żyje z dnia
na dzień,
nie martwiąc się o nic. Była w nim pewność siebie i śmiałość, które ją
ekscytowały. Nigdy nie
czuła się szczęśliwsza.
Mimo że właściwie całe życie spędziła w pobliżu bazy, nigdy nie była w środku,
kiedy więc
Strachan zaprosił ją na tańce, które miały się odbywać w hangarze, bez wahania
przyjęła
zaproszenie. Nie powiedziała rodzicom, dokąd idzie, ponieważ czuła, że tego nie
pochwalą
i będą próbowali ją powstrzymać, a to doprowadzi jedynie do sprzeczki. Nie miała
pojęcia,
dlaczego jej rodzice tak bardzo nienawidzą bazy i młodych amerykańskich
lotników. Pod
każdym innym względem wydawali się ludźmi rozsądnymi i racjonalnymi. Matka miała
nawet
kiedyś chłopaka, który stacjonował w Leeminghall, i z pewnością była to miłość,
ponieważ
prawie uciekła z nim do Stanów. To jednak było ponad osiemnaście lat temu i mama
pewnie
dawno już zapomniała, jak mili i sympatyczni potrafią być amerykańscy chłopcy.
Idąc więc do
bazy, na użytek rodziców wymyśliła historyjkę, że zostanie na noc z przyjaciółką
w St Ives.
Strachan zaprowadził ją do jednego z wielkich hangarów. Kiedy tylko znaleźli się
w mrocznym kącie, przyciągnął ją do siebie, przesunął dłonią po jej włosach i
pocałował
namiętnie w usta. Potem pchnął ją na ścianę.
Jego twarz znalazła się bardzo blisko jej twarzy i patrzył jej prosto w oczy,
kiedy mówił
z uczuciem:
– Kocham cię, Mary. Zakochałem się w tobie od pierwszego spojrzenia.
Słyszała w jego głosie szczerość i wierzyła mu. Również ona darzyła go coraz
głębszym
uczuciem. Ujęła w dłonie jego przystojną twarz, przyciągnęła ku sobie i
pocałowała mocno.
Z żadnym miejscowym chłopakiem nie całowała się tak jak teraz. Jej ciało drżało
z pożądania.
W miarę jak dłonie Strachana przesuwały się powoli wzdłuż jej ud, jej pożądanie
przechodziło w zaniepokojenie. Nie przestawała całować go, ale nie była pewna,
czy chce tego,
na czym najwyraźniej zależy jemu. Mimo że przenigdy by się do tego nikomu nie
przyznała,
wciąż była dziewicą. Nie, żeby była cnotką, co to, to nie – zabawiała się
przecież z kilkoma
chłopakami z wioski i zawsze się jej to podobało – nigdy jednak nie poszła na
całość i wcale nie
pragnęła tego w tej chwili. Zastanowiła się teraz, jak powstrzymać Strachana,
nie niszcząc
jednocześnie ich związku. Pragnęła go, jednak nie chciała seksu, nie teraz,
przyparta do ściany
brudnego amerykańskiego hangaru, w środku nocy. Nie tak w dziewczęcych
marzeniach
wyobrażała sobie miłość.
Zacisnęła dłonie na jego ramionach, w ostatniej chwili powstrzymując go przed
ściągnięciem jej majtek.
– Nie, nie teraz i nie tutaj – poprosiła. – To nie tak, zupełnie nie tak.
Czekaj!
Strachan popatrzył na nią i przez chwilę się wahał. Nie zamierzał jednak
przestać. Odciągnął
jej ręce nad głowę i pocałował w usta, żeby powstrzymać słowa. Wsunął kolano
pomiędzy jej
uda. Po kilka sekundach Mary poczuła, jak gwałtownie zrywa z niej majtki.
Sam czekała przy wyjściu, podczas gdy dziesiątki rozbawionych młodych ludzi z
krzykami
i śmiechem wynurzały się z hangaru. Zmierzali już do swoich domów i kwater. Na
ich twarzach
rysowała się radość i zadowolenie ze wspaniałego wieczoru. Nie minęła minuta,
gdy Bob
Hammond powrócił z jej płaszczem i narzucił go na jej ramiona. On natomiast
włożył wojskową
czapkę i sprawdził w najbliższym lustrze, czy tkwi na jego głowie zgodnie z
regulaminem.
– Odprowadzę cię do samochodu – powiedział cichym, łagodnym głosem. Sam
pomyślała,
że to najbardziej zmysłowy głos, jaki słyszała w życiu.
Kiedy ruszyli od hangaru, podszedł do nich potężnej postury starszy mężczyzna w
wieku
pięćdziesięciu-sześćdziesięciu lat. Od zdobnych generalskich wężyków na
kapeluszu, po
szerokie na dwa cale, przyszyte do munduru kolorowe baretki, symbolizujące
zdobyte medale
i odznaczenia, wszystko w nim wskazywało, że jest kimś bardzo ważnym. Mężczyzna
doskonale
zdawał sobie sprawę ze swej rangi i z tego, jak wielkie należy mu się poważanie.
Zatrzymał się
przed Bobem Hammondem z wyciągniętą ręką. Bob wyprostował się i zasalutował.
Dopiero
potem uścisnął dłoń generała.
– Bob, zdaje się, że przeżyliśmy kolejny wspaniały wieczór. Widzę, że się nie
myliłem,
kiedy cię tutaj ściągnąłem. To było najlepsze pożegnalne przyjęcie, jakie mogło
mi się
przydarzyć.
Hammond był chodzącą uniżonością.
– Dziękuję, sir. Dziękuję za tak wysoką ocenę. Wszystkim nam będzie pana bardzo
brakowało.
Generał uśmiechnął się z sarkazmem.
– Jak świni siodła – powiedział. Popatrzył na Sam. – A pani kim jest, młoda
damo?
– To doktor Samantha Ryan, sir. Jest medykiem sądowym w tym hrabstwie, sir. Sam,
przedstawiam ci generała Arthura Wilmota Browna. Generał stoi na czele naszego
Dowództwa
Wschodniego. W przyszłym tygodniu przechodzi na emeryturę po...
– ...po wielu latach służby w Siłach Powietrznych – przerwał mu generał.
Potrząsnął dłonią
Sam. – Powinienem był odejść wiele lat temu, jednak ci na górze twierdzili, że
beze mnie
wszystko się zawali.
– Generale – odezwała się Sam i skinęła mu głową.
– Niezwykłe zajęcie, jak na kobietę – kontynuował Brown. Wysunął dłoń z dłoni
Sam
i uważnie ją obejrzał. – Mam nadzieję, że się pani dzisiaj myła. – Odwrócił się
do oficera, który
za nim stał, i zachichotał. – To miło wiedzieć, że nasi chłopcy wciąż mają
powodzenie
u pięknych kobiet, co, pułkowniku?
Pułkownik Richard Cully prawie od roku pełnił funkcję komendanta bazy w
Leeminghall.
Był typowym karierowiczem, który do perfekcji opanował umiejętność wykonywania
tylko
poprawnych ruchów i odgadywania życzeń ludzi ważniejszych od niego. Sam niewiele
wiedziała
o pułkowniku, ale to, co o nim mówiono, wystarczyło, żeby go nie lubiła.
Większość ludzi
uważała go za tępego służbistę i Sam skłonna była zgodzić się z tą opinią.
Cully pokiwał głową i uśmiechnął się do generała z szacunkiem.
– Tak samo było podczas ostatniej wojny – mówił tymczasem generał. – Te
wszystkie
śliczne dziewczęta... – Popatrzył na Sam i nagle przyłożył dłoń do ust, jakby
niechcący zdradził
wielki sekret. – Zaryzykuję twierdzenie, że w okolicy mieszka sporo osób, które
mogłyby
pochwalić się podwójną narodowością. – Roześmiał się głośno z własnego żartu i
zaraz
popatrzył na Cully’ego, który natychmiast zaśmiał się również, wspierając
przełożonego.
Sam patrzyła na nich obojętnie. Nawet nie próbowała się uśmiechać.
Stwierdziwszy, że żart
jej nie rozbawił, generał przestał się śmiać i szybko odszedł. Cully deptał mu
niemal po piętach,
zanim jednak ruszył za przełożonym, zerknął niechętnie na Boba Hammonda, jakby
jego winą
było to, że generał poczuł się nieswojo. Hammond spojrzał na Sam i wzruszył
ramionami,
w przepraszającym geście. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i ujęła go pod ramię.
Bob uznał, że postąpi dyplomatycznie, jeśli wyjaśni Sam znaczenie
najważniejszych
orderów generała.
– Generał Arthur Wilmot Brown – zaczął – jest bohaterem naszych Sił
Powietrznych. Został
odznaczony przez Kongres Medalem Honorowym, Srebrnymi Gwiazdami, trzykrotnie
Purpurowym Sercem, jest asem nad asami z Wietnamu, no i w ogóle. Sam popatrzyła
znacząco
na lewą pierś Hammonda, na której znajdowało się niemal tyle samo baretek,
symbolizujących
posiadane medale, ile na generalskiej.
– Zdaje się, że i ty jesteś bohaterem – zauważyła.
Hammond spojrzał na swoją pierś.
– Ach, to. Większość dostałem za siedzenie w bunkrze i wydawanie rozkazów
ludziom
o wiele bardziej odważnym niż ja sam.
– Jestem pewna, że nie mówisz prawdy.
– Nie jestem Brownem. Czy wiesz, że kiedy w Wietnamie roztrzaskał się jego
samolot, stary
drań przedarł się pięćdziesiąt mil przez dżunglę, w większości położoną na
obszarach
znajdujących się w rękach Wietkongu, i zdołał dostać się do bazy? W swoim czasie
pisały o tym
wyczynie wszystkie amerykańskie gazety.
– Rzeczywiście, dzielny facet – przyznała Sam.
– W Stanach Brown jest prawdziwą instytucją. Wciąż sam pilotuje samolot, latając
pomiędzy bazami. Dzieciaki go uwielbiają, traktując chyba jak współczesnego
pieprzonego
Johna Wayne’a. – Uświadomiwszy sobie, co powiedział, Hammond odchrząknął i
mruknął
niepewnym głosem: – Przepraszam. Wyrwało mi się.
Sam roześmiała się.
– Oto prawdziwe żołnierskie słownictwo. Mój ojciec był policjantem. Często i
jemu „się
wyrywało”.
Uspokojony, Hammond kontynuował:
– Prawda jest taka, że to kompletny dupek i największy blagier od czasów
MacArthura.
Przez cały czas odcina kupony od swoich wietnamskich przygód.
– Ale zwracasz się do niego „sir”.
– Tak, madame, wciąż tytułuję go „sir”, a jeśli będzie trzeba, to jeszcze
pocałuję go w dupę
i podziękuję za ten przywilej. Chciałbym jednak, żebyś wiedziała, że nie wszyscy
akceptujemy
jego zachowanie i postępowanie.
Sam roześmiała się cicho. Przypomniała sobie kilku konsultantów, których ona
sama
w przeszłości była gotowa całować w tyłki. Jednak nigdy nikomu o tym nie
powiedziała.
Od chwili przybycia do bazy wyraźnie się ochłodziło i chociaż od hangaru do
parkingu nie
było daleko, Sam cieszyła się, że może zarzucić na ramiona płaszcz. Parking był
wciąż
zatłoczony rozbawionymi młodymi ludźmi; wszyscy chcieli, aby wieczór trwał jak
najdłużej.
Hammond skrzywił się na widok jakiejś pary, która poza sobą zdawała się nie
widzieć świata.
Kiedy doszli do samochodu, Sam wyciągnęła do Amerykanina rękę.
– Dziękuję za wspaniały wieczór – powiedziała.
Hammond pokiwał głową i zamiast potrząsnąć jej dłonią, przyciągnął ją do siebie.
Wolną
rękę położył na szyi Sam i powoli zbliżał swoje usta do jej. Zrobiła unik w
ostatniej chwili
i zamiast w usta, Hammond pocałował ją w policzek.
Cofnęła się o krok i zobaczyła na jego twarzy wyraz rozczarowania. Lubiła go i
nie chciała
sprawić mu przykrości.
– Przepraszam. To nie byłoby w porządku wobec Toma. No i nie jestem gotowa do
angażowania się w dwa związki jednocześnie.
Hammond skinął głową, wciąż mocno ściskając dłoń Sam.
– Pewnie wypadałoby teraz powiedzieć, że Tom jest szczęściarzem. Ale tego nie
powiem.
Jeśli kiedykolwiek znudzi cię angielski gliniarz, pamiętaj o mnie.
Sam uśmiechnęła się i tym razem to ona pocałowała go w policzek. Niemal
równocześnie
szepnęła mu do ucha:
– Jesteś na samym szczycie mojej listy.
Teraz uśmiechnął się Hammond. Jego męska duma została mile połechtana. Sam
tymczasem
wskoczyła do samochodu i ruszyła w kierunku głównej bramy. Popatrzyła w lusterko
i jeszcze
przez chwilę widziała sylwetkę Amerykanina, niknącą w ciemnościach bazy.
Podróż powrotna do domu zajęła jej trochę ponad godzinę. Kiedy zjechała z dobrze
oświetlonej, prostej autostrady, musiała zwolnić na wąskich, ciemnych i krętych
drogach.
W słabym, zamglonym świetle rąbka księżyca dumne i wyprostowane za dnia drzewa
wyglądały
jak pokręcone i kalekie. Odnosiła wrażenie, że pochylają się nad samochodem,
celowo odcinając
ją od blasku księżyca. Ich gałęzie przypominały w świetle reflektorów dziwaczne
palce, które
chcą ją wyrwać z ciepłego, wygodnego wnętrza auta. Sam lubiła wiejskie
krajobrazy, ale w nocy
przywodziły jej one na myśl wyblakłe fotografie z epoki wiktoriańskiej,
przedstawiające ludzi
i miejsca dawno już nie istniejące. Wyobraźnia, nad którą zwykle zachowywała
pełną kontrolę,
w tych warunkach całkowicie wymykała się spod jej władzy i jej umysłem zaczynały
władać
zmory i zjawy, których bała się w dzieciństwie. Chwilami odbierały jej nawet
zdolność
logicznego myślenia.
Zdawało się jej, że minęła cała wieczność, zanim zjechała wreszcie na polną
drogę,
prowadzącą do domu. Samochód trząsł się i kołysał, kiedy co chwila przejeżdżała
z jednego
skraju traktu na drugi, unikając dziur, które z każdą chwilą zdawały się jej
coraz większe.
Farmer, od którego wynajmowała chatę, jakoś się nimi nie przejmował, chociaż już
kilkakrotnie
o tym wspominała. Uśmiechał się jedynie, kiwał głową i powtarzał, że natychmiast
naprawi
drogę. Tymczasem nic nie robił, a przejazd był coraz trudniejszy.
Przejechawszy przez bramę, zatrzymała samochód przed frontowymi drzwiami.
Oświetlenie
ostrzegawcze zapaliło się, iluminując podjazd. Kiedy wysiadała z auta, Shaw, jej
wierny
pręgowany kocur, pojawił się nie wiadomo skąd i zaczął ocierać się o jej nogi.
Sam uśmiechnęła
się i przykucnęła, by go podnieść.
– Co ty jeszcze robisz poza domem?
Chwilę głaskała go, po czym wsunęła klucz do zamka i otworzyła drzwi.
Piloci pierwszej klasy Carl Simons i William Johnson nie byli na tańcach.
Sierżant, który
planował służby, starał się organizować zajęcia funkcjonariuszy ochrony w taki
sposób, aby nikt
nie tracił więcej imprez towarzyskich niż to konieczne, jednak tym razem dwaj
nieszczęśnicy
musieli bez słowa pogodzić się z niedolą. Tak jednak w wojsku bywało i żaden z
nich nawet nie
próbował protestować. Kiedy zabawa się skończyła, stali naprzeciwko hangaru i
obserwowali,
jak rozbawieni piloci wychodzą na zewnątrz, tuląc się do swoich dziewczyn. Nie
mieli
wątpliwości, jakie są plany ich kolegów na dalszą część wieczoru.
Zauważyli, że w ten wieczór ściągnęło do bazy o wiele więcej młodych ludzi niż
zazwyczaj.
Organizatorzy zdołali namówić do przyjazdu sporą grupę studentek z Cambridge i
nawet
zapewnili im specjalny transport. Dwaj funkcjonariusze mogli jedynie mieć
nadzieję, że
przynajmniej kilka spośród nich ma jeszcze siostry i przyjaciółki, które pojawią
się w bazie przy
kolejnej takiej okazji.
Kiedy hangar był już pusty, a rozbawieni młodzi ludzie znajdowali się w drodze
powrotnej,
dwaj mężczyźni westchnęli, trochę pewnie z ulgą, trochę z frustracją. Z ulgą,
ponieważ wszystko
przebiegło w miarę spokojnie – nikt się specjalnie nie awanturował, nikogo nie
trzeba było
aresztować – a z frustracją dlatego, że dzisiejszego wieczoru nie mogli pozwolić
sobie na
towarzystwo żadnej spośród tak wielu atrakcyjnych dziewcząt, które się tutaj
pojawiły.
Johnson popatrzył na partnera.
– Tak dużo kobiet, tak mało czasu – powiedział.
– Hangar numer dwa? – zapytał Simons i roześmiał się. Johnson uśmiechnął się
szelmowsko.
– Hangar numer dwa.
Był to hangar, do którego lotnicy prowadzali zwykle swoje dziewczyny, by chociaż
przez
kilka minut pobyć z nimi sam na sam. Przeznaczenie hangaru było tajemnicą
poliszynela, jednak
Johnson i Simons uznali, że skoro sami nie mogą zabawić się tej nocy, trochę
ponaprzykrzają się
innym, i po chwili raźnym krokiem ruszyli w jego kierunku.
Sam szybko ściągnęła ubranie i wsunęła się do łóżka. Tom Adams spał już. Leżał
na
plecach, z głową wciśniętą w poduszkę, i glęboko oddychał. Przytuliła się do
niego mocno
i objęła go ramionami i nogami, chcąc wziąć dla siebie jak najwięcej ciepła jego
ciała. Chociaż
tego wieczoru pomiędzy nią a Bobem Hammondem nie wydarzyło się zupełnie nic,
miała lekkie
poczucie winy. Wiedziała, że przecież łatwo mogło do czegoś dojść i że w
skrytości ducha tego
pragnęła. Tylko praktyczna strona osobowości nakazała jej się opanować. Teraz z
całej siły
chciała przeprosić Toma za coś, co wydarzyło się tylko w zakamarkach jej umysłu.
Wiedziała,
że to głupie, ale nic nie mogła na to poradzić. Pragnęła upewnić się, że
uczucie, które ich łączy,
wciąż jest silne, przekonać samą siebie, że wszystko jest w porządku. Kiedy
przytuliła głowę do
jego klatki piersiowej, usłyszała równe, miarowe bicie serca. To ją uspokoiło,
poczuła się
bezpieczna.
Byli ze sobą już niemal od roku. Przez cały ten czas nie zgadzała się, żeby się
do niej
wprowadził, spędzali jednak razem niemal wszystkie weekendy i Sam bardzo lubiła
te wspólne
chwile, chociaż nie do końca była zadowolona z tego, jak rozwijają się ich
wzajemne stosunki.
Spędzali mnóstwo godzin, sprzeczając się na temat „wspólnej przyszłości”. Tom
oczekiwał od
Sam więcej, niż była skłonna już mu dać, mówił o małżeństwie i dzieciach, na co
ona wciąż nie
była gotowa, i presja, jaką na nią wywierał, zaczynała jej ciążyć.
Z wyjątkiem ojca, a teraz siostrzeńca, Ricky’ego, nigdy nie czuła się nikomu
bliska. Nawet
matki wcale nie kochała głęboko. Miłość do matki odczuwała niemal wyłącznie jako
oczywisty
obowiązek córki, tym bardziej teraz, kiedy matka była bardzo chora. Nigdy nie
była blisko
związana z siostrą, co sama przed sobą przyznawała teraz z pewnym żalem. Różniły
się tak
bardzo, że Sam czasami trudno było uwierzyć, że miały tych samych rodziców. „Za
bardzo
wrodziłaś się w ojca” – to oskarżenie słyszała zwykle wtedy, gdy sprawy w domu
nie układały
się najlepiej. Jeśli to było prawdą, a prawdopodobnie tak, to Wyn za bardzo
wrodziła się
w matkę.
Tom przysunął się do Sam i delikatnie pchnął ją na plecy. Przytrzymał ją, po
czym
ułożywszy na niej swe ciało, popatrzył jej w oczy.
– Czy ty wiesz, która jest godzina? – zapytał.
– Nie wiem – odparła. – Uważasz, że zbyt późna? Jego twarz miała surowy wyraz,
niczym
twarz ojca strofującego niegrzeczną córkę.
– Dobrze się bawiłaś?
Sam wiedziała, że nie może teraz powiedzieć prawdy.
– Bawiłabym się lepiej, gdybyś był tam ze mną.
Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco, jednak taka odpowiedź ucieszyła Toma.
– Tęskniłaś za mną?
Uznała, że nie powinna przesadzać z miłymi słówkami, dlatego odparła z lekkim
uśmiechem
na ustach:
– Nie za bardzo. Było tam tylu młodych i przystojnych chłopaków...
Wyraz twarzy Toma jakby złagodniał. Uśmiechnął się do Sam i powoli przysuwał
głowę do
jej głowy. Ich usta zetknęły się na moment, a potem Tom zaczął pieścić jej
ciało. Delikatnie
całował piersi, drażnił brodawki, wsuwając je pomiędzy swoje zęby i język, aż
stwardniały. Był
świetnym kochankiem, delikatnym i zawsze bardziej zależało mu na doprowadzeniu
do rozkoszy
Sam niż na własnych doznaniach. Pieścił ją powoli, napawając się każdym wspólnym
momentem. Sam czuła, że z każdą chwilą coraz bardziej się mu poddaje, oddychała
coraz
gwałtowniej, a jej serce biło szybciej. Jej plecy wygięły się w łuk, gdy objęła
Toma kolanami,
a potem usłyszała własny krzyk rozkoszy, kiedy kochanek dotarł do ostatniego
miejsca, do
jakiego zmierzał.
Było późno i Johnson wraz z Simonsem