Nigel McCrery Wrzaski Mordowanych Tłumaczył Piotr Kuś „Nieokiełznana noc to była. W miejscu... Dało się słyszeć wrzaski mordowanych” William Shakespeare, Tragedia Macbetha akt II, scena 3 Dla Wyn Copson ku pamięci Richarda Copsona 1921-1987 PODZIĘKOWANIA Proszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby: doktor Helen Witwell, lekarz sądowy; profesor Bernard Knight, lekarz sądowy; Akademia FBI w Quantico; Wydział Policji w Atlancie; szeryf Atlanty; doktor John Conway, lekarz medycyny i historyk sztuki; Peter Qu Rosę, botanik; Sue Andrews, botanik z Kew Gardens; Olwer Crimmond z Oddziału Ryb w Muzeum Historii Przyrody; Policja Wewnętrzna i Biuro Prasowe Bazy Sil Powietrznych USA w Mildenhall w hrabstwie Cambridge. Składam podziękowania także tym wszystkim, którzy udzielili mi technicznych porad w trakcie powstawania tej książki. PROLOG Szpital św. Marii dla przestępców chorych umysłowo Waszyngton, DC Tym razem mieli szczęście. Zauważono go w ostatniej chwili. Przechodził właśnie przez jeden z murów. Używał sznurowej drabiny, wykonanej z podartej pościeli i okiennych zasłon. Poważnie zranił pierwszego strażnika, który starał się go zatrzymać, i uległ dopiero wtedy, gdy rzuciło się na niego kilku następnych. Niektórzy więźniowie sprawiali wrażenie, jakby byli obdarzeni ponadnaturalnymi siłami, zrodzonymi z nienaturalnego stanu ich umysłów. Christopher Amery był pielęgniarzem w instytucie od ponad pięciu lat i widział wiele rodzajów szaleństwa, nie tylko w szpitalu – Chryste, rozmyślał, wystarczy przejść się przez Bronx, żeby natychmiast natrafić na wiele jego odmian – nigdy jednak nie spotkał się z niczym podobnym. To było przerażające – złość tak ogromna, że czuło się w niej moc diabła. Nikt z personelu nie wchodził do cel, jeżeli nie musiał. Nikt też nigdy nie wchodził do nich w pojedynkę. Nigdy. Amery zazwyczaj radził sobie z umysłowo chorymi, jednak kontaktu z tym człowiekiem unikał pod wszelkimi pozorami. I to nie dlatego, że zawsze był on gwałtowny. Przez większość czasu zachowywał się spokojnie i racjonalnie, ale to właśnie wtedy – jak przekonywali się na własnej skórze przez wiele lat – był najbardziej niebezpieczny. To wówczas najbardziej aktywizowały się i nacierały na siebie te szczególne demony tkwiące w umyśle, którego pewna część bezustannie pogrążona była w znanych tylko jemu planach i fantazjach. Nie znali jego nazwiska, jedynie numer, 2452, i właśnie w ten sposób, tym numerem, każdy musiał go wywoływać. Nikt nigdy go nie odwiedzał, a on sam nie wysyłał ani nie otrzymywał żadnych listów. Od czasu do czasu pojawiała się grupa tajemniczych oficjeli, którzy obserwowali go przez cały dzień, zawsze jednak odjeżdżali bez słowa i nie widziano ich potem przez długie miesiące. Amery nie był tchórzem, ale ten typ go przerażał. Zwyczajne wejście do jego celi wywoływało u niego strach. Ze zdumieniem stwierdzał, że nawet krótkie spojrzenie w jego zaczerwienione oczy powoduje odruch wymiotny. Przerażała go świadomość, że w innych podobnych instytucjach rozrzuconych po całym kraju znajduje się wielu mężczyzn podobnych do 2452. Amery zadrżał na myśl o konsekwencjach ucieczki chociażby jednego spośród nich na wolność. Numer 2452, choć wciąż wrzeszczał i kopał, zawleczony został do swojej celi, po czym zatrzasnęły się za nim ciężkie, stalowe drzwi. ROZDZIAŁ PIERWSZY Hrabstwo Fulton, Georgia, USA Agent FBI Edward Doyle obserwował, jak ławica drobnych, jaskrawoniebieskich rybek przepływa w czystej wodzie jeziora, po czym chowa się wśród trzcin. Wytężył wzrok, by patrzeć na nie jak najdłużej, ale szybko stracił je z oczu. Zmoczył w wodzie swoją kiedyś białą chusteczkę i przyłożył ją do szerokiej twarzy, po czym przetarł nią mięsisty kark, a następnie wsunął chusteczkę z powrotem do kieszeni spodni. Lato było jednym z najgorętszych w ostatnich czasach, a on w takich warunkach czuł się nieznośnie. Nie dlatego, że nie lubił gorąca, w końcu wychował się w Kalifornii, gdzie słońce praży niemiłosiernie przez większą część roku, tylko że powietrze w jego części Zachodniego Wybrzeża było suche, miłe, gdy tymczasem tutaj w powietrzu unosiła się ciężka wilgoć, klejąca się nieznośnie do ciała. Doyle był potężnym, mocno ociężałym mężczyzną, dobrze po czterdziestce, z nadwagą przynajmniej pięćdziesięciu funtów i nie czuł się z tym dobrze. Już kilka lat temu zupełnie przestał dbać o siebie. Nigdy nie był atrakcyjnym mężczyzną, a od czasu, kiedy rzuciła go żona, kompletnie zaniechał wszelkich starań o swój zewnętrzny wizerunek, doszedłszy do wniosku, że w życiu liczy się nie wygląd, lecz osiągnięcia. Od tej pory pozostawał wierny swojej filozofii. Uniósł rękę, by osłonić oczy przed blaskiem południowego słońca, ukazując wielką mokrą plamę pod pachą na źle dopasowanej, wełnianej koszuli. Stara motorówka była już blisko brzegu, wystarczająco blisko, by Doyle mógł dojrzeć końcówkę czarnego plastikowego worka na zwłoki. Worek rzucono bezceremonialnie na pokład i podrygiwał teraz w rytm obrotów silnika, jakby jego makabryczna zawartość mimo wszystko obudziła się do życia i próbowała wydostać na zewnątrz. Motorówka nie była własnością policji; wypożyczono ją od mężczyzny, który odkrył zwłoki. Była w tak fatalnym stanie, że Doyle zastanawiał się, jakim cudem jeszcze unosi się na wodzie. Zielona i czerwona farba wielkimi płatami odpadała od butwiejącego drewnianego kadłuba, gdzieniegdzie ukazując dziury. Bez wątpienia, motorówka bardziej nadawała się do przewozu zdziwaczałego rybaka i jego psa niż grupy ludzi, którzy stanowili prawie połowę personelu biura szeryfa okręgowego. Zmuszony do nadmiernego wysiłku silnik dieslowski dusił się i prychał, nie przyzwyczajony do dźwigania tak licznej załogi. W jej skład wchodził lekarz, raczej obfitych kształtów, oraz czterej krzepcy zastępcy szeryfa. Doyle zawsze czuł się lepiej, kiedy spotykał lub widział kogoś większego od siebie. Widok taki był dla niego usprawiedliwieniem dla własnej tuszy i kiepskiej kondycji fizycznej. W tej chwili zastanawiał się, czy któremuś z pasażerów motorówki przyszło do głowy, że skoro zwłoki znaleziono na małej wysepce na środku jeziora, a w najbliższej okolicy nie ma żadnych innych łodzi, zabójca niemal na pewno użył tej właśnie motorówki, żeby przetransportować swoją ofiarę na wyspę. Wszelkie dowody, które mogły się znajdować na motorówce, z całą pewnością zostały bezpowrotnie stracone. Cóż, pomyślał ponuro, czego właściwie można się spodziewać po prostakach z zaścianka? Popatrzył z ukosa na swoją partnerkę, Catherine Solheim, przesłuchującą właśnie faceta, który odkrył zwłoki. Siedział na pniu drzewa i palił skręta, starając się okazywać jak najbardziej nonszalancką pozę, jednak to, że niespodziewanie stał się kimś bardzo ważnym, bez wątpienia sprawiało mu przyjemność. Nie miał do odegrania jakiejś szczególnie dramatycznej roli, ale z pewnością znajdzie się w centrum zainteresowania, kiedy wieczorem będzie w swym ulubionym barze ze szczegółami opowiadał dzisiejszą historię. Większość ludzi w tej okolicy wiodła raczej monotonne życie, dlatego znalezienie zwłok, a szczególnie zwłok ofiary morderstwa, stanowiło dla przeciętnego mieszkańca główne wydarzenie dnia. Facet prawdopodobnie będzie kojarzony z dzisiejszym zdarzeniem jeszcze przez wiele lat. Rozmyślania przerwało Doyle’owi przybycie ciemnoniebieskiego sedana. Samochód zatrzymał się nad brzegiem jeziora i natychmiast wyskoczyli z niego dwaj mężczyźni, którzy w ciągu minionego roku niemal codziennie stąpali Doyle’owi po piętach. Ubrani byli w standardowe niebieskie marynarki, oczy osłaniali ciemnymi okularami i mimo makabrycznych okoliczności sprawiali wrażenie całkowicie spokojnych. Nie zamierzali zbliżać się do motorówki, po prostu stanęli przy samochodzie i obserwowali, co się dzieje. Za pierwszym razem, kiedy przybyli na miejsce zbrodni, Doyle sam podszedł do nich i zażądał, żeby mu się przedstawili i powiedzieli, kogo reprezentują. Odparli, że jeśli denerwuje go ich obecność, powinien zapytać o nich swojego szefa, Marka Bartoca, w FBI. Doyle uczynił to przy pierwszej sposobności, ale go zbyto. Bartoc odpowiadał mu półsłówkami i Doyle właściwie niczego konkretnego się nie dowiedział. Dwaj mężczyźni pojawili się na miejscu kolejnej i następnych zbrodni; w końcu i on, i oni zaczęli nawzajem znosić swoją obecność, jednak bez specjalnej radości. Nigdy mu nie przeszkadzali, ale Doyle nie przestał zastanawiać się, co też w tych wszystkich przypadkach dzieje się za jego plecami. Zignorowawszy niechcianych gości, odwrócił wzrok w kierunku jeziora. Motorówka właśnie dobijała do brzegu. Solheim skończyła właśnie wywiad i podeszła do partnera. Doyle przyjął pozę obojętności, udając, że ignoruje jej obecność, tymczasem doskonale widział każdy jej ruch. Była wysoka i atrakcyjna, pochodziła z jednego z ostatnich naborów, podczas których zwerbowano do pracy wyłącznie bardzo zdolnych i inteligentnych agentów, takich, których przeznaczeniem było osiąganie szczytów w zawodzie. Doyle nie potrafił nie podziwiać jej, nawet pożądać, na szczęście zdawał sobie sprawę ze swoich ułomności i kiedy przebywali razem, starał się zachowywać chłodno i spokojnie. Kilkakrotnie złapała go na tym, jak spogląda na nią „niezawodowym” wzrokiem. Odwracał wtedy szybko spojrzenie, czując zakłopotanie, że tak działała na niego jej młodość i uroda. Na szczęście był jej przełożonym i przynajmniej na razie musiała słuchać jego rozkazów. A to uwielbiał – uwielbiał sprawować władzę. Możliwość wydawania stanowczych poleceń była jedną z nielicznych drobnych przyjemności, jakie dawała jego profesja. Szeryf i czterej zastępcy ściągnęli worek ze zwłokami z motorówki, po czym rzucili go, raczej bezceremonialnie, na twardą ziemię przy brzegu. Jeden z końców worka zamoczył się w wodzie. Doyle popatrzył na lekarza i rzucił pytanie: – I co pan powie? Lekarz wzruszył wielkimi, okrągłymi ramionami. – Jest martwa. Nie zmarła naturalną śmiercią. Zobaczymy się podczas sekcji. Powlókł się w kierunku mężczyzn w marynarkach, którzy odeszli od samochodu i bez wątpienia zamierzali z nim porozmawiać. Informacja, jaką uzyskał Doyle, była jednak wszystkim, czego w tej chwili można się było spodziewać. Wiedział, że przed sekcją nie uzyska nic więcej. Potrząsnął głową, chcąc, aby wszyscy zauważyli jego zirytowanie. Następnie popatrzył na jednego z zastępców szeryfa i skinął głową w kierunku zwłok. W podobnych sytuacjach odgrywał rolę ważniaka i nie zamierzał z niej rezygnować, na przykład klękając na ziemi i samodzielne rozpinając worek. Zrobił to zastępca, powoli ukazując oczom otaczających go ludzi zawartość worka: leżały w nim rozkładające się szczątki młodej kobiety. Była martwa już od dawna. Medyk sądowy będzie w stanie określić co najwyżej przypuszczalny czas jej śmierci. Doyle doskonale zdawał sobie sprawę, że nie dowie się, od jak dawna nie żyje, dopóki jej nie zidentyfikuje. Następnie przyjdzie mu wykonywać długą i żmudną robotę, polegającą na zbieraniu zeznań świadków w celu ustalenia przebiegu ostatnich dni, a przy odrobinie szczęścia – godzin jej życia. W świecie, w którym człowiek staje się coraz bardziej anonimowy, wiedział, że straci na to mnóstwo czasu, a czas był tym, czego, jak zawsze, najbardziej mu w śledztwie brakowało. Spoglądając na żałosne szczątki, rozłożone na brzegu, jednej rzeczy był pewien już w tej chwili. Sekcja zwłok, zaplanowana jeszcze na ten sam dzień w prosektorium hrabstwa Fulton, na pewno potwierdzi, że mają do czynienia z ofiarą numer dwanaście. Jakby czytając w jego myślach, Solheim popatrzyła na niego i skinęła głową. Musiał przyznać, że dziewczyna ma mocne nerwy. Kiedy otwarto worek z okropną zawartością, nawet najtwardsi zastępcy szeryfa szybko cofnęli się, gwałtownie łapiąc powietrze, żeby nie zwymiotować. Solheim jednak stanęła nad nimi, nie poruszając się, uważnie, profesjonalistka pełną gębą. To się Doyle’owi podobało. Przyklęknąwszy, obejrzał jeden z przegubów dziewczyny. Chociaż ciało leżało przez jakiś czas na otwartym terenie, wokół kości wciąż było dość mięsa, by pokusić się o wstępne wnioski. Stwierdził więc, że brak jest śladów, które świadczyłyby, że ręce dziewczyny związano lub skuto kajdankami. Tak jak ostatnie dwie ofiary, została w niewiadomy sposób po prostu zwabiona do miejsca, w którym dokonał się jej los. Podczas ostatnich kilku miesięcy w modus operandi zabójcy zaszła wyraźna zmiana. Kilka pierwszych ofiar związał i zakneblował, zanim zastosował wobec nich swe rzeźnickie praktyki. Ostatnie trzy jednak nie nosiły już takich śladów. Wabił je, oszukiwał, a Doyle, co bardzo go denerwowało, wciąż nie wiedział w jaki sposób. Oprócz pojedynczego noża, wbitego w brzuch, żadna ofiara nie nosiła śladów przemocy, a wszelkie testy toksykologiczne dawały wynik zerowy. Gdyby modus operandi w poszczególnych przypadkach nie było tak podobne, uznano by pewnie, że zabójstwa popełnione zostały przez różne osoby. W świetle ostatnich zabójstw portret zabójcy, nad złożeniem którego Doyle spędził już kilka długich miesięcy, musiał zostać pod wieloma względami poskładany inaczej, by dostosować wyobrażenie o zbrodniarzu do jego nowego stylu działania. Podczas gdy rozmyślał i patrzył na zwłoki, kilka much wydostało się z worka i z głośnym bzyczeniem pofrunęło w górę. Doyle nie wiedział, czy muchy dostały się do środka tuż przed zasunięciem plastikowego zamka, czy też wykluły się w jakimś ciepłym zakamarku butwiejącego ciała i teraz je opuszczają. Szybko zamknął worek, uniemożliwiając ucieczkę kolejnym. Wyszukał wzrokiem tego zastępcę szeryfa, którego twarz zdradzała najmniejszy szok. – Czy znaleźliście jej rzeczy? – zapytał. Mężczyzna pokiwał głową. – Były starannie złożone, tak jak pan przypuszczał. – Buty? Tym razem zastępca szeryfa zaprzeczył. – Ani śladu. Doyle tylko popatrzył ponad taflą jeziora na porośniętą drzewami wyspę. Tytuły w gazetach, które opisywały serię morderstw, były dramatyczne i krzykliwe. Dziennikarze ścigali się w wymyślaniu jak najbardziej chwytliwego i wstrząsającego pseudonimu dla zabójcy: „Podglądacz”, „Ciachacz”, „Kanibal” – takie określenia krzyczały wielkimi literami z pierwszych stron dzienników. Doyle uważał, że łechtają one jedynie dumę mordercy, jeśli czyta gazety, i odmawiał ich stosowania, mówiąc o poszukiwanym człowieku jedynie „on”, „jego”. Jak na jego gust, zbyt wiele informacji dostało się już do prasy, zarówno oficjalnymi, jak i nieoficjalnymi kanałami. Niektórych w ogóle nie należało rozgłaszać. Teraz każdy głupek mógł przyznać się do zbrodni, znając z prasy wystarczająco szczegółów, by Doyle musiał stracić mnóstwo czasu na weryfikowanie niedorzecznych zeznań. Zabójca pojawiał się w koszmarach Doyle’a od dnia, kiedy przed dwoma laty odnaleźli w Arizonie trzecie ciało. Koszmary były mroczne, złowrogie. Ich ponure znaczenie wcale nie wynikało z wyraźnych, kolorowych obrazów zbrodni, nawiedzających umysł agenta, lecz ze ściskającej jego żołądek świadomości dziejącego się zła. Ulotne, bezkształtne i nie zidentyfikowane poczucie wrogości narastało w nim, w miarę jak gorączkowo szukał w swoim umyśle, próbując zlokalizować i zidentyfikować źródło tego zła. Nawet kiedy się budził, odór śmierci i rozkładu czuł w nosie i ustach. Doyle był świadomy, że „on” za każdym razem czeka, aż napięcie w nim osiągnie punkt krytyczny. Dopiero wtedy znajdował następną ofiarę i spełniał swoją kolejną fantazję. Tak jak w przypadku większości seryjnych morderców, przerwy pomiędzy zbrodniami, w których zabójca jest w stanie panować nad swoimi żądzami, stawały się coraz krótsze, a liczba ofiar rosła z coraz większą intensywnością. Warkot bombowca B-17, przelatującego nisko nad ziemią, rozproszył jego myśli. Sprawił przy tym, że spokojna dotąd tafla jeziora odrobinę zadrżała. Doyle popatrzył w górę i zobaczył, jak myśliwiec o srebrzystym kadłubie wykonuje pełną spiralę, po czym niemal pionowo wzbija się w górę i niknie na tle turkusowego nieba. Niespodziewanie ponad warkot przebił się ludzki głos: – Tutaj! Tutaj! Jeden z zastępców szeryfa wyłonił się właśnie spośród drzew rosnących nad jeziorem. Był tak podekscytowany, że niemal tańczył, wskazując jednocześnie palcem pomiędzy drzewa. Doyle nie zareagował. Wcale nie musiał dowiadywać się od zastępcy szeryfa, co ten odkrył. On sam doskonale wiedział. Baza amerykańskich Sił Powietrznych w Leeminghall, hrabstwo Cambridge Z wielkiego hangaru lotniczego wydostawały się rytmiczne dźwięki In The Mood Glena Millera. Młodzi amerykańscy lotnicy wraz ze swymi podekscytowanymi partnerkami szaleli na parkiecie. Każda para chciała mieć dla siebie jak najwięcej przestrzeni. Sam krzyknęła radośnie, kiedy po raz kolejny została lekko okręcona wokół własnej osi. Po chwili partner przyciągnął ją blisko siebie i przerzucił ponad plecami. Nie kontrolowała już tego, co się z nią dzieje, nie dbała o to. Po prostu poddawała się ruchom partnera i tylko miała nadzieję, że pod koniec zabawy nie padnie bez sił na parkiet. Nie musiała się martwić, była bowiem w rękach eksperta. W końcu muzyka umilkła i Sam, ciężko oddychając, odwróciła się w kierunku orkiestry, by oklaskami wyrazić muzykom swoje uznanie. Długi wieczór i taniec wprowadziły ją w tak radosny nastrój, że po chwili znów skakała i gwizdała, razem z pozostałymi uczestnikami zabawy. Popatrzyła na swego partnera, majora Roberta Hammonda, który wymachiwał w powietrzu pięścią i głośno wyrażał swoje uznanie dla orkiestry. Sam była zadowolona z siebie, cieszyła się, że zdecydowała się tutaj przyjść. Czuła się zrelaksowana i odświeżona. Wiedziała, że wyłom w rutynie codziennych obowiązków musi dobrze na nią wpłynąć. Zaproszenie na wieczorek taneczny zaskoczyło ją. Rzuciła na nie jedynie okiem i szybko o nim zapomniała, zakładając, że wystosowano je tylko kurtuazyjnie. Zapewne ktoś w bazie uważał, że należy utrzymywać jakieś kontakty z okolicznymi mieszkańcami. Tak właśnie je oceniła i wiązała je wyłącznie ze swoją funkcją zawodową. Dopiero Trevor Stuart, jej zawodowy partner i jedyny poza nią medyk sądowy w hrabstwie, zwrócił jej uwagę na zaproszenie. Mówił, że już kilkakrotnie zapraszano go na podobne zabawy. Uczestniczył w nich i stwierdził, że można się doskonale zabawić i zapomnieć o codziennych sprawach. Sam wahała się; Trevor być może przechodził kryzys wieku średniego, bo w jego życiu wciąż pojawiały się i znikały coraz to inne młode kobiety. Potańcówki w bazie lotniczej stanowiły dla niego okazje do spotkania kolejnych dziewcząt, o ile to możliwe, w wojskowych mundurach. Baza lotnicza Leeminghall znajdowała się w odległości zaledwie dziesięciu mil od Cambridge. Była małą oazą amerykańskiego życia i kultury, położoną w samym środku prowincjonalnej Anglii. Na jej terenie znajdowało się boisko do baseballu i amerykańskiego footballu, a nawet sklepy i restauracje. Istniała już od ponad pięćdziesięciu lat; podczas drugiej wojny światowej była jednym z głównych punktów stacjonowania i dowodzenia amerykańskimi bombowcami. Rozejrzawszy się wokół siebie, po rozpromienionych i rozradowanych twarzach lotników, Sam pomyślała o podobnych im ludziach z czasów wojny, którzy przybywali tu głównie po to, by wkrótce zginąć gdzieś nad Niemcami w płonących samolotach. To, co zobaczyła, sprawiło jednak, że uspokoiła się i poczuła, jak ogarnia ją wdzięczność dla ludzi, którzy wywalczyli dla nich wolność. Boba Hammonda spotkała podczas jednego z seminariów, których liczne terminy zdawały się niepotrzebnie zaśmiecać jej notatnik. Seminaria te dotyczyły wszystkiego – od seryjnych zabójców i psychologicznej analizy sceny zbrodni, po analizy odręcznego pisma. Jako jedna spośród zaledwie pięciu kobiet – medyków sądowych w Anglii i Walii – czuła na sobie presję, by pokazywać się niemal na każdym z nich i być przykładem wyzwolenia płci w niewielkim światku medycyny sądowej. Był to oczywiście nonsens, Sam nie protestowała jednak i chętnie uczestniczyła w zajęciach. Pewnego razu poprowadziła wykład na temat ustalania czasu śmierci. Podczas przerwy na kawę podszedł do niej właśnie Hammond. Był oficerem dowodzącym żandarmerią wewnętrzną w Leeminghall i, jak w przypadku większości policjantów czy żandarmów wojskowych, wykrywanie sprawców przestępstw było dla niego czymś więcej niż tylko wykonywaniem wyuczonego zawodu. Zaczął rozmowę od zadania kilku pytań, związanych z wykładem, ale po chwili żartowali już jak starzy znajomi i wymieniali opinie na temat różnych interesujących bądź niezwykłych przypadków śmierci, z jakimi oboje zetknęli się podczas pracy. Normalnie Sam bardzo szybko poczułaby się zmęczona, takie rozmowy są bowiem zazwyczaj do siebie podobne, jednak Hammond mówił o swojej pracy z ogromną pasją i zainteresowaniem. To zbliżyło ją do amerykańskiego oficera. Hammond miał około czterdziestu lat, był wysoki i atrakcyjny, doskonale zbudowany, o wyraźnych rysach twarzy. Miał też ten rodzaj poczucia humoru, który zawsze podobał się Sam. Pozostał mu niespełna rok do końca trzyletniego pobytu w Anglii i chociaż wiele już podróżował po świecie, miał zamiar jeszcze sporo zobaczyć w kraju, który rozciągał się poza ogrodzeniem bazy w Leeminghall. Sam wyczuła w jego głosie charakterystyczny bostoński akcent i przypuszczała, że Hammond pochodzi z Nowej Anglii albo okolic. Zdziwiła się więc, kiedy odkryła, że urodził się i wychował w Atlancie, w Georgii. Długo zastanawiała się, w jaki sposób pozbył się przeciągłego sposobu mówienia, charakterystycznego dla mieszkańców południa Stanów. Wiedziała przecież, że jej własny akcent rodem z Belfastu jest wciąż obecny, mimo tych wszystkich lat, które spędziła w Anglii. Zaproszenie do bazy było ważne dla dwóch osób, Tom jednak miał w tym czasie służbę, a Marcia, przyjaciółka Sam z laboratorium sądowego w Scrivingdon była, oczywiście, w Durham. Widząc, że nie znajdzie towarzystwa, Sam zaczęła poważnie się zastanawiać, czy ma pojechać tam sama. Początkowo taki pomysł nie bardzo się jej podobał, ale z upływem godzin coraz bardziej się do niego przekonywała. Dlaczego nie miałaby tego zrobić? Była w końcu dorosłą kobietą, która potrafi poradzić sobie nawet wtedy, kiedy przyczepi się do niej jakiś pijany lotnik. Nie wiedziała, czy bardziej nęciła ją perspektywa spędzenia niezwykłego wieczoru – uśmiechnęła się na wspomnienie słów Trevora, który określił potańcówki w bazie słowem „dzikie” – czy też możliwość ponownego spotkania Boba Hammonda, tym razem prywatnie. W każdym razie postanowiła skorzystać z zaproszenia, rezygnując z głębszych rozważań nad motywami, które nią w tym wypadku kierują. Kiedy zjawiła się na miejscu, natychmiast skierowano ją na parking, gdzie bez trudu znalazła miejsce dla swojego samochodu. Już tutaj natknęła się na mnóstwo młodych ludzi, kierujących się w stronę wielkiego hangaru, z którego wypływały dźwięki głośnej muzyki. Pozostała przez kilka minut w aucie, obserwując strumień ludzi mknących tylko w jednym kierunku niczym ćmy do światła. Tak, wszyscy byli bardzo młodzi i niezwykle ożywieni. Skierowała lusterko na swoją twarz i spojrzała na siebie. Jak to się mówi, „nie wyglądała na swój wiek”. Bardzo dbała o swój zewnętrzny wizerunek. Dużo biegała, ćwiczyła na siłowni, stosowała dietę, a jednak, niezależnie od tego, co robiła, czas płynął tylko w jednym kierunku. Sam jako realistka akceptowała to. Chociaż była w stanie zrobić naprawdę wiele, aby spowolnić proces starzenia, nie mogła go przecież zatrzymać. Ta ostatnia myśl sprawiła, że poczuła się tutaj zupełnie nie na miejscu, niby intruz w świecie młodych ludzi. Nagle za bardziej nęcącą uznała perspektywę spędzenia kilku godzin przed ogniem trzaskającym w kominku, ze szklaneczką wina i dobrą książką, niż na wspaniałej zabawie w tłumie rozszalałych nastolatków. Była to myśl niezwykła u Sam, która zazwyczaj podobała się sama sobie i do życia podchodziła raczej z radością niż z rezerwą. Przestawiła lusterko i wsunęła kluczyk z powrotem do stacyjki. Była gotowa do ucieczki. Zanim zdołała go przekręcić, usłyszała, że ktoś stuka w boczną szybę samochodu. Uniosła wzrok i ujrzała uśmiechniętego Boba Hammonda, niezwykle eleganckiego w doskonale skrojonym galowym mundurze lotnika. W jednej chwili odepchnęła od siebie wszelkie ponure myśli i również się do niego uśmiechnęła. Szybko wsunęła kluczyki do torebki, otworzyła drzwi auta i wyskoczyła na zewnątrz. Hammond wyraźnie ucieszył się na jej widok. – Czyżbyś właśnie przyjechała? Sam pokiwała głową, odrobinę zbyt gwałtownie, niczym niegrzeczna uczennica, zaskoczona na gorącym uczynku przez wychowawczynię. Hammond szybko rozejrzał się dookoła. – Jesteś sama? Nie ma Toma? – Ma wieczorną służbę. – Tak mi przykro. Z przyjemnością bym się z nim spotkał. A jednak ani w głosie, ani w postawie Hammonda nie było nawet śladu rozczarowania. Kłamał, było to oczywiste, a jednocześnie bardzo przyjemne. Sam nie wiedziała, skąd Amerykanin wie o Tomie; zdawało się jej, że ich związek jest dobrze strzeżoną tajemnicą. Przypomniawszy sobie jednak, jaki jest zawód Hammonda, uznała, że jego orientacja we wszystkim nie powinna jej dziwić. – Cóż – kontynuował – skoro nie potrafię nigdzie dostrzec nikogo bardziej godnego ode mnie, z ogromną przyjemnością będę ci towarzyszył dzisiejszego wieczoru. Nastawił ramię, które Sam skwapliwie ujęła. Gdy to uczyniła, Hammond zmierzył ją wzrokiem i powiedział: – Tak przy okazji, gdybym zapomniał powiedzieć ci o tym później – wyglądasz wspaniale. Sam uśmiechnęła się. Pomyślała, że mimo wszystko wieczór wcale nie zapowiada się najgorzej. Charakter muzyki zmienił się, kiedy zapowiedziano ostatni taniec. Sam rozpoznała melodię – Księżycowa serenada. Był to jeden z ulubionych utworów jej ojca. Bob Hammond przyciągnął ją bliżej siebie i uśmiechnął się. Czy stało się to z powodu emocji, jakie wyzwoliła w niej muzyka, czy też z powodu niezwykłego nastroju i sytuacji, Sam nie była pewna, w każdym razie niespodziewanie stwierdziła, że jej głowa spoczywa na ramieniu Boba, a on z wprawą, powoli, prowadzi ją po parkiecie. Pomyślała, że podczas minionych pięćdziesięciu lat mnóstwo dziewcząt zakochało się podczas wieczorów tanecznych w Leeminghall, i poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Muzyka umilkła i niespodziewanie zastąpiło ją wycie syren alarmowych, po czym rozległy się huki wybuchów. Wokół hangaru eksplodowały zielone i czerwone sztuczne ognie, mające imitować niemieckie bomby. Ludzie zaczęli wybiegać na zewnątrz, śmiejąc się i pokrzykując z radością. – To zawsze działa – powiedział Hammond, z uśmiechem na ustach. – Najlepszy sposób, jaki znam, żeby opróżnić hangar. – I poprowadził Sam w kierunku jednego z wyjść. Z wciąż wirującymi w głowie wspomnieniami z wieczoru Mary West została ni to wyciągnięta, ni to wyniesiona z hangaru przez lotnika Raya Strachana, od kilku tygodni jej chłopaka. Mary West pochodziła z Little Bonnington, wioski położonej o rzut kamieniem od bazy. Miała niewiele ponad osiemnaście lat i była drobną, śliczną naturalną blondynką. Nigdy nie brakowało jej adoratorów, jednak nie znała życia poza swoją wioską i okolicą. Strachana spotkała kilka tygodni wcześniej w miejscowym pubie i natychmiast się w nim zakochała. Przypominał jej pewną gwiazdę amerykańskiego kina, młodzieńca, który żyje z dnia na dzień, nie martwiąc się o nic. Była w nim pewność siebie i śmiałość, które ją ekscytowały. Nigdy nie czuła się szczęśliwsza. Mimo że właściwie całe życie spędziła w pobliżu bazy, nigdy nie była w środku, kiedy więc Strachan zaprosił ją na tańce, które miały się odbywać w hangarze, bez wahania przyjęła zaproszenie. Nie powiedziała rodzicom, dokąd idzie, ponieważ czuła, że tego nie pochwalą i będą próbowali ją powstrzymać, a to doprowadzi jedynie do sprzeczki. Nie miała pojęcia, dlaczego jej rodzice tak bardzo nienawidzą bazy i młodych amerykańskich lotników. Pod każdym innym względem wydawali się ludźmi rozsądnymi i racjonalnymi. Matka miała nawet kiedyś chłopaka, który stacjonował w Leeminghall, i z pewnością była to miłość, ponieważ prawie uciekła z nim do Stanów. To jednak było ponad osiemnaście lat temu i mama pewnie dawno już zapomniała, jak mili i sympatyczni potrafią być amerykańscy chłopcy. Idąc więc do bazy, na użytek rodziców wymyśliła historyjkę, że zostanie na noc z przyjaciółką w St Ives. Strachan zaprowadził ją do jednego z wielkich hangarów. Kiedy tylko znaleźli się w mrocznym kącie, przyciągnął ją do siebie, przesunął dłonią po jej włosach i pocałował namiętnie w usta. Potem pchnął ją na ścianę. Jego twarz znalazła się bardzo blisko jej twarzy i patrzył jej prosto w oczy, kiedy mówił z uczuciem: – Kocham cię, Mary. Zakochałem się w tobie od pierwszego spojrzenia. Słyszała w jego głosie szczerość i wierzyła mu. Również ona darzyła go coraz głębszym uczuciem. Ujęła w dłonie jego przystojną twarz, przyciągnęła ku sobie i pocałowała mocno. Z żadnym miejscowym chłopakiem nie całowała się tak jak teraz. Jej ciało drżało z pożądania. W miarę jak dłonie Strachana przesuwały się powoli wzdłuż jej ud, jej pożądanie przechodziło w zaniepokojenie. Nie przestawała całować go, ale nie była pewna, czy chce tego, na czym najwyraźniej zależy jemu. Mimo że przenigdy by się do tego nikomu nie przyznała, wciąż była dziewicą. Nie, żeby była cnotką, co to, to nie – zabawiała się przecież z kilkoma chłopakami z wioski i zawsze się jej to podobało – nigdy jednak nie poszła na całość i wcale nie pragnęła tego w tej chwili. Zastanowiła się teraz, jak powstrzymać Strachana, nie niszcząc jednocześnie ich związku. Pragnęła go, jednak nie chciała seksu, nie teraz, przyparta do ściany brudnego amerykańskiego hangaru, w środku nocy. Nie tak w dziewczęcych marzeniach wyobrażała sobie miłość. Zacisnęła dłonie na jego ramionach, w ostatniej chwili powstrzymując go przed ściągnięciem jej majtek. – Nie, nie teraz i nie tutaj – poprosiła. – To nie tak, zupełnie nie tak. Czekaj! Strachan popatrzył na nią i przez chwilę się wahał. Nie zamierzał jednak przestać. Odciągnął jej ręce nad głowę i pocałował w usta, żeby powstrzymać słowa. Wsunął kolano pomiędzy jej uda. Po kilka sekundach Mary poczuła, jak gwałtownie zrywa z niej majtki. Sam czekała przy wyjściu, podczas gdy dziesiątki rozbawionych młodych ludzi z krzykami i śmiechem wynurzały się z hangaru. Zmierzali już do swoich domów i kwater. Na ich twarzach rysowała się radość i zadowolenie ze wspaniałego wieczoru. Nie minęła minuta, gdy Bob Hammond powrócił z jej płaszczem i narzucił go na jej ramiona. On natomiast włożył wojskową czapkę i sprawdził w najbliższym lustrze, czy tkwi na jego głowie zgodnie z regulaminem. – Odprowadzę cię do samochodu – powiedział cichym, łagodnym głosem. Sam pomyślała, że to najbardziej zmysłowy głos, jaki słyszała w życiu. Kiedy ruszyli od hangaru, podszedł do nich potężnej postury starszy mężczyzna w wieku pięćdziesięciu-sześćdziesięciu lat. Od zdobnych generalskich wężyków na kapeluszu, po szerokie na dwa cale, przyszyte do munduru kolorowe baretki, symbolizujące zdobyte medale i odznaczenia, wszystko w nim wskazywało, że jest kimś bardzo ważnym. Mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę ze swej rangi i z tego, jak wielkie należy mu się poważanie. Zatrzymał się przed Bobem Hammondem z wyciągniętą ręką. Bob wyprostował się i zasalutował. Dopiero potem uścisnął dłoń generała. – Bob, zdaje się, że przeżyliśmy kolejny wspaniały wieczór. Widzę, że się nie myliłem, kiedy cię tutaj ściągnąłem. To było najlepsze pożegnalne przyjęcie, jakie mogło mi się przydarzyć. Hammond był chodzącą uniżonością. – Dziękuję, sir. Dziękuję za tak wysoką ocenę. Wszystkim nam będzie pana bardzo brakowało. Generał uśmiechnął się z sarkazmem. – Jak świni siodła – powiedział. Popatrzył na Sam. – A pani kim jest, młoda damo? – To doktor Samantha Ryan, sir. Jest medykiem sądowym w tym hrabstwie, sir. Sam, przedstawiam ci generała Arthura Wilmota Browna. Generał stoi na czele naszego Dowództwa Wschodniego. W przyszłym tygodniu przechodzi na emeryturę po... – ...po wielu latach służby w Siłach Powietrznych – przerwał mu generał. Potrząsnął dłonią Sam. – Powinienem był odejść wiele lat temu, jednak ci na górze twierdzili, że beze mnie wszystko się zawali. – Generale – odezwała się Sam i skinęła mu głową. – Niezwykłe zajęcie, jak na kobietę – kontynuował Brown. Wysunął dłoń z dłoni Sam i uważnie ją obejrzał. – Mam nadzieję, że się pani dzisiaj myła. – Odwrócił się do oficera, który za nim stał, i zachichotał. – To miło wiedzieć, że nasi chłopcy wciąż mają powodzenie u pięknych kobiet, co, pułkowniku? Pułkownik Richard Cully prawie od roku pełnił funkcję komendanta bazy w Leeminghall. Był typowym karierowiczem, który do perfekcji opanował umiejętność wykonywania tylko poprawnych ruchów i odgadywania życzeń ludzi ważniejszych od niego. Sam niewiele wiedziała o pułkowniku, ale to, co o nim mówiono, wystarczyło, żeby go nie lubiła. Większość ludzi uważała go za tępego służbistę i Sam skłonna była zgodzić się z tą opinią. Cully pokiwał głową i uśmiechnął się do generała z szacunkiem. – Tak samo było podczas ostatniej wojny – mówił tymczasem generał. – Te wszystkie śliczne dziewczęta... – Popatrzył na Sam i nagle przyłożył dłoń do ust, jakby niechcący zdradził wielki sekret. – Zaryzykuję twierdzenie, że w okolicy mieszka sporo osób, które mogłyby pochwalić się podwójną narodowością. – Roześmiał się głośno z własnego żartu i zaraz popatrzył na Cully’ego, który natychmiast zaśmiał się również, wspierając przełożonego. Sam patrzyła na nich obojętnie. Nawet nie próbowała się uśmiechać. Stwierdziwszy, że żart jej nie rozbawił, generał przestał się śmiać i szybko odszedł. Cully deptał mu niemal po piętach, zanim jednak ruszył za przełożonym, zerknął niechętnie na Boba Hammonda, jakby jego winą było to, że generał poczuł się nieswojo. Hammond spojrzał na Sam i wzruszył ramionami, w przepraszającym geście. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i ujęła go pod ramię. Bob uznał, że postąpi dyplomatycznie, jeśli wyjaśni Sam znaczenie najważniejszych orderów generała. – Generał Arthur Wilmot Brown – zaczął – jest bohaterem naszych Sił Powietrznych. Został odznaczony przez Kongres Medalem Honorowym, Srebrnymi Gwiazdami, trzykrotnie Purpurowym Sercem, jest asem nad asami z Wietnamu, no i w ogóle. Sam popatrzyła znacząco na lewą pierś Hammonda, na której znajdowało się niemal tyle samo baretek, symbolizujących posiadane medale, ile na generalskiej. – Zdaje się, że i ty jesteś bohaterem – zauważyła. Hammond spojrzał na swoją pierś. – Ach, to. Większość dostałem za siedzenie w bunkrze i wydawanie rozkazów ludziom o wiele bardziej odważnym niż ja sam. – Jestem pewna, że nie mówisz prawdy. – Nie jestem Brownem. Czy wiesz, że kiedy w Wietnamie roztrzaskał się jego samolot, stary drań przedarł się pięćdziesiąt mil przez dżunglę, w większości położoną na obszarach znajdujących się w rękach Wietkongu, i zdołał dostać się do bazy? W swoim czasie pisały o tym wyczynie wszystkie amerykańskie gazety. – Rzeczywiście, dzielny facet – przyznała Sam. – W Stanach Brown jest prawdziwą instytucją. Wciąż sam pilotuje samolot, latając pomiędzy bazami. Dzieciaki go uwielbiają, traktując chyba jak współczesnego pieprzonego Johna Wayne’a. – Uświadomiwszy sobie, co powiedział, Hammond odchrząknął i mruknął niepewnym głosem: – Przepraszam. Wyrwało mi się. Sam roześmiała się. – Oto prawdziwe żołnierskie słownictwo. Mój ojciec był policjantem. Często i jemu „się wyrywało”. Uspokojony, Hammond kontynuował: – Prawda jest taka, że to kompletny dupek i największy blagier od czasów MacArthura. Przez cały czas odcina kupony od swoich wietnamskich przygód. – Ale zwracasz się do niego „sir”. – Tak, madame, wciąż tytułuję go „sir”, a jeśli będzie trzeba, to jeszcze pocałuję go w dupę i podziękuję za ten przywilej. Chciałbym jednak, żebyś wiedziała, że nie wszyscy akceptujemy jego zachowanie i postępowanie. Sam roześmiała się cicho. Przypomniała sobie kilku konsultantów, których ona sama w przeszłości była gotowa całować w tyłki. Jednak nigdy nikomu o tym nie powiedziała. Od chwili przybycia do bazy wyraźnie się ochłodziło i chociaż od hangaru do parkingu nie było daleko, Sam cieszyła się, że może zarzucić na ramiona płaszcz. Parking był wciąż zatłoczony rozbawionymi młodymi ludźmi; wszyscy chcieli, aby wieczór trwał jak najdłużej. Hammond skrzywił się na widok jakiejś pary, która poza sobą zdawała się nie widzieć świata. Kiedy doszli do samochodu, Sam wyciągnęła do Amerykanina rękę. – Dziękuję za wspaniały wieczór – powiedziała. Hammond pokiwał głową i zamiast potrząsnąć jej dłonią, przyciągnął ją do siebie. Wolną rękę położył na szyi Sam i powoli zbliżał swoje usta do jej. Zrobiła unik w ostatniej chwili i zamiast w usta, Hammond pocałował ją w policzek. Cofnęła się o krok i zobaczyła na jego twarzy wyraz rozczarowania. Lubiła go i nie chciała sprawić mu przykrości. – Przepraszam. To nie byłoby w porządku wobec Toma. No i nie jestem gotowa do angażowania się w dwa związki jednocześnie. Hammond skinął głową, wciąż mocno ściskając dłoń Sam. – Pewnie wypadałoby teraz powiedzieć, że Tom jest szczęściarzem. Ale tego nie powiem. Jeśli kiedykolwiek znudzi cię angielski gliniarz, pamiętaj o mnie. Sam uśmiechnęła się i tym razem to ona pocałowała go w policzek. Niemal równocześnie szepnęła mu do ucha: – Jesteś na samym szczycie mojej listy. Teraz uśmiechnął się Hammond. Jego męska duma została mile połechtana. Sam tymczasem wskoczyła do samochodu i ruszyła w kierunku głównej bramy. Popatrzyła w lusterko i jeszcze przez chwilę widziała sylwetkę Amerykanina, niknącą w ciemnościach bazy. Podróż powrotna do domu zajęła jej trochę ponad godzinę. Kiedy zjechała z dobrze oświetlonej, prostej autostrady, musiała zwolnić na wąskich, ciemnych i krętych drogach. W słabym, zamglonym świetle rąbka księżyca dumne i wyprostowane za dnia drzewa wyglądały jak pokręcone i kalekie. Odnosiła wrażenie, że pochylają się nad samochodem, celowo odcinając ją od blasku księżyca. Ich gałęzie przypominały w świetle reflektorów dziwaczne palce, które chcą ją wyrwać z ciepłego, wygodnego wnętrza auta. Sam lubiła wiejskie krajobrazy, ale w nocy przywodziły jej one na myśl wyblakłe fotografie z epoki wiktoriańskiej, przedstawiające ludzi i miejsca dawno już nie istniejące. Wyobraźnia, nad którą zwykle zachowywała pełną kontrolę, w tych warunkach całkowicie wymykała się spod jej władzy i jej umysłem zaczynały władać zmory i zjawy, których bała się w dzieciństwie. Chwilami odbierały jej nawet zdolność logicznego myślenia. Zdawało się jej, że minęła cała wieczność, zanim zjechała wreszcie na polną drogę, prowadzącą do domu. Samochód trząsł się i kołysał, kiedy co chwila przejeżdżała z jednego skraju traktu na drugi, unikając dziur, które z każdą chwilą zdawały się jej coraz większe. Farmer, od którego wynajmowała chatę, jakoś się nimi nie przejmował, chociaż już kilkakrotnie o tym wspominała. Uśmiechał się jedynie, kiwał głową i powtarzał, że natychmiast naprawi drogę. Tymczasem nic nie robił, a przejazd był coraz trudniejszy. Przejechawszy przez bramę, zatrzymała samochód przed frontowymi drzwiami. Oświetlenie ostrzegawcze zapaliło się, iluminując podjazd. Kiedy wysiadała z auta, Shaw, jej wierny pręgowany kocur, pojawił się nie wiadomo skąd i zaczął ocierać się o jej nogi. Sam uśmiechnęła się i przykucnęła, by go podnieść. – Co ty jeszcze robisz poza domem? Chwilę głaskała go, po czym wsunęła klucz do zamka i otworzyła drzwi. Piloci pierwszej klasy Carl Simons i William Johnson nie byli na tańcach. Sierżant, który planował służby, starał się organizować zajęcia funkcjonariuszy ochrony w taki sposób, aby nikt nie tracił więcej imprez towarzyskich niż to konieczne, jednak tym razem dwaj nieszczęśnicy musieli bez słowa pogodzić się z niedolą. Tak jednak w wojsku bywało i żaden z nich nawet nie próbował protestować. Kiedy zabawa się skończyła, stali naprzeciwko hangaru i obserwowali, jak rozbawieni piloci wychodzą na zewnątrz, tuląc się do swoich dziewczyn. Nie mieli wątpliwości, jakie są plany ich kolegów na dalszą część wieczoru. Zauważyli, że w ten wieczór ściągnęło do bazy o wiele więcej młodych ludzi niż zazwyczaj. Organizatorzy zdołali namówić do przyjazdu sporą grupę studentek z Cambridge i nawet zapewnili im specjalny transport. Dwaj funkcjonariusze mogli jedynie mieć nadzieję, że przynajmniej kilka spośród nich ma jeszcze siostry i przyjaciółki, które pojawią się w bazie przy kolejnej takiej okazji. Kiedy hangar był już pusty, a rozbawieni młodzi ludzie znajdowali się w drodze powrotnej, dwaj mężczyźni westchnęli, trochę pewnie z ulgą, trochę z frustracją. Z ulgą, ponieważ wszystko przebiegło w miarę spokojnie – nikt się specjalnie nie awanturował, nikogo nie trzeba było aresztować – a z frustracją dlatego, że dzisiejszego wieczoru nie mogli pozwolić sobie na towarzystwo żadnej spośród tak wielu atrakcyjnych dziewcząt, które się tutaj pojawiły. Johnson popatrzył na partnera. – Tak dużo kobiet, tak mało czasu – powiedział. – Hangar numer dwa? – zapytał Simons i roześmiał się. Johnson uśmiechnął się szelmowsko. – Hangar numer dwa. Był to hangar, do którego lotnicy prowadzali zwykle swoje dziewczyny, by chociaż przez kilka minut pobyć z nimi sam na sam. Przeznaczenie hangaru było tajemnicą poliszynela, jednak Johnson i Simons uznali, że skoro sami nie mogą zabawić się tej nocy, trochę ponaprzykrzają się innym, i po chwili raźnym krokiem ruszyli w jego kierunku. Sam szybko ściągnęła ubranie i wsunęła się do łóżka. Tom Adams spał już. Leżał na plecach, z głową wciśniętą w poduszkę, i glęboko oddychał. Przytuliła się do niego mocno i objęła go ramionami i nogami, chcąc wziąć dla siebie jak najwięcej ciepła jego ciała. Chociaż tego wieczoru pomiędzy nią a Bobem Hammondem nie wydarzyło się zupełnie nic, miała lekkie poczucie winy. Wiedziała, że przecież łatwo mogło do czegoś dojść i że w skrytości ducha tego pragnęła. Tylko praktyczna strona osobowości nakazała jej się opanować. Teraz z całej siły chciała przeprosić Toma za coś, co wydarzyło się tylko w zakamarkach jej umysłu. Wiedziała, że to głupie, ale nic nie mogła na to poradzić. Pragnęła upewnić się, że uczucie, które ich łączy, wciąż jest silne, przekonać samą siebie, że wszystko jest w porządku. Kiedy przytuliła głowę do jego klatki piersiowej, usłyszała równe, miarowe bicie serca. To ją uspokoiło, poczuła się bezpieczna. Byli ze sobą już niemal od roku. Przez cały ten czas nie zgadzała się, żeby się do niej wprowadził, spędzali jednak razem niemal wszystkie weekendy i Sam bardzo lubiła te wspólne chwile, chociaż nie do końca była zadowolona z tego, jak rozwijają się ich wzajemne stosunki. Spędzali mnóstwo godzin, sprzeczając się na temat „wspólnej przyszłości”. Tom oczekiwał od Sam więcej, niż była skłonna już mu dać, mówił o małżeństwie i dzieciach, na co ona wciąż nie była gotowa, i presja, jaką na nią wywierał, zaczynała jej ciążyć. Z wyjątkiem ojca, a teraz siostrzeńca, Ricky’ego, nigdy nie czuła się nikomu bliska. Nawet matki wcale nie kochała głęboko. Miłość do matki odczuwała niemal wyłącznie jako oczywisty obowiązek córki, tym bardziej teraz, kiedy matka była bardzo chora. Nigdy nie była blisko związana z siostrą, co sama przed sobą przyznawała teraz z pewnym żalem. Różniły się tak bardzo, że Sam czasami trudno było uwierzyć, że miały tych samych rodziców. „Za bardzo wrodziłaś się w ojca” – to oskarżenie słyszała zwykle wtedy, gdy sprawy w domu nie układały się najlepiej. Jeśli to było prawdą, a prawdopodobnie tak, to Wyn za bardzo wrodziła się w matkę. Tom przysunął się do Sam i delikatnie pchnął ją na plecy. Przytrzymał ją, po czym ułożywszy na niej swe ciało, popatrzył jej w oczy. – Czy ty wiesz, która jest godzina? – zapytał. – Nie wiem – odparła. – Uważasz, że zbyt późna? Jego twarz miała surowy wyraz, niczym twarz ojca strofującego niegrzeczną córkę. – Dobrze się bawiłaś? Sam wiedziała, że nie może teraz powiedzieć prawdy. – Bawiłabym się lepiej, gdybyś był tam ze mną. Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco, jednak taka odpowiedź ucieszyła Toma. – Tęskniłaś za mną? Uznała, że nie powinna przesadzać z miłymi słówkami, dlatego odparła z lekkim uśmiechem na ustach: – Nie za bardzo. Było tam tylu młodych i przystojnych chłopaków... Wyraz twarzy Toma jakby złagodniał. Uśmiechnął się do Sam i powoli przysuwał głowę do jej głowy. Ich usta zetknęły się na moment, a potem Tom zaczął pieścić jej ciało. Delikatnie całował piersi, drażnił brodawki, wsuwając je pomiędzy swoje zęby i język, aż stwardniały. Był świetnym kochankiem, delikatnym i zawsze bardziej zależało mu na doprowadzeniu do rozkoszy Sam niż na własnych doznaniach. Pieścił ją powoli, napawając się każdym wspólnym momentem. Sam czuła, że z każdą chwilą coraz bardziej się mu poddaje, oddychała coraz gwałtowniej, a jej serce biło szybciej. Jej plecy wygięły się w łuk, gdy objęła Toma kolanami, a potem usłyszała własny krzyk rozkoszy, kiedy kochanek dotarł do ostatniego miejsca, do jakiego zmierzał. Było późno i Johnson wraz z Simonsem postanowił zrobić sobie przerwę. Choć przeszukali zwykłe miejsca na zapleczu hangaru, sprawdzili ławki wokół stadionu do baseballu i boiska futbolowego, nie natrafili na ani jedną migdalącą się parę. Jak na taki wesoły, taneczny wieczór, było to niezwykłe. Najczęściej młodzi ludzie po tańcach lgnęli do siebie niczym króliki. Czyżby dziewczęta stały się nagle bardziej purytańskie? A może pary znalazły dla siebie jakieś lepsze i wygodniejsze miejsca? Jakakolwiek była tego przyczyna, żandarmów ominęła dobra zabawa. Uwielbiali przyglądać się przez jakiś czas z ukrycia, jak młodzi ludzie zabawiają się ze sobą, a potem, w możliwie najmniej stosownym momencie, pojawiać się przed nimi i rzucać surowym głosem pytanie: „Czy można wiedzieć, co państwo tutaj robią?” Reakcje kochających się par bywały zwykle komiczne i rekompensowały sfrustrowanym policjantom straty, za jakie uważali konieczność pełnienia służby, kiedy inni dobrze się bawią. Postanowili, że napiszą kiedyś książkę, wymieniając odpowiedzi, jakie słyszeli od par nakrywanych na gorącym uczynku, podając fałszywe nazwiska i adresy, rzucane im nawet przez ludzi, których osobiście dobrze znali. Tego wieczoru panowała jednak niemal zupełna posucha. Promyk nadziei pojawił się dopiero w momencie, kiedy za hangarem numer dwa znaleźli małą czarną wieczorową torebkę. Kilka stóp od niej, już na podłodze hangaru leżały rozdarte małe bawełniane, czerwone damskie figi. Johnson podniósł je, używając gumowej pałki. – Ktoś się bardzo śpieszył – rzucił. Simons roześmiał się. – Zauważył je w ostatniej chwili. – Na to wygląda. Przez chwilę wymachiwał majtkami, zaczepionymi o pałkę, i tylko dzięki temu zauważył na nich ciemną plamę. Popatrzył na nie uważniej i na moment wziął materiał pomiędzy palce. Jego podejrzenia potwierdziły się – na majtkach była krew. – Te majtki są zakrwawione! – zawołał do Simonsa. Simons przeglądał właśnie zawartość torebki i okrzyk partnera specjalnie go nie zainteresował. – Niektórym dziewczętom jest obojętne, gdzie stracą dziewictwo – odparł. Johnson potaknął, choć słowa Simonsa wcale go nie uspokoiły. Zaczął świecić latarką wokół hangaru. Jego uwagę przyciągnęła ciemna plama na krótko przyciętej trawie. Plama nie była duża, wzbudziła jednak jego podejrzenie. Po prostu nie pasowała do tego miejsca. Podszedł do niej, przyklęknął i dotknął jej ręką. Lepiła się do dłoni. Skierował na dłoń światło latarki. To znów była krew. – Tutaj jest więcej krwi – powiedział. – Oto miejsce przestępstwa – odparł jego partner. – Pewnie właśnie tutaj to zrobili. Johnson wciąż był niespokojny. – Albo ktoś odniósł jakieś rany. Nie pierwszy raz zresztą. Simons potrząsnął głową i podszedł do niego, oświetlając trawę swoją latarką. Natychmiast przedstawił mu swoje wnioski: – Krew znajduje się tylko w jednym miejscu. Gdyby wydarzyło się coś złego, zauważylibyśmy wiodący stąd ślad. Poza tym, gdyby naprawdę stało się coś poważnego, pewnie już byśmy o tym usłyszeli. Johnson musiał przyznać mu rację; dookoła nie było więcej żadnych śladów. Wyprostował się. Simons znów skoncentrował się na przeszukiwaniu torebki. Znalazł w niej, obok zwykłych damskich drobiazgów, bilet na dzisiejszą zabawę, portmonetkę z trzema funtami i biletem sieciowym na autobus, wystawionym na Mary West. Na bilecie wydrukowany był jej adres. Policjanci skupili się jednak na fotografii. – Śliczniutka – powiedział Simons. – Mógłbym dla niej wiele zrobić. Johnson przytaknął. – Ja także. A może zabawiłaby się z nami dwoma jednocześnie? Miałaby z tego podwójną radość. Simons roześmiał się. Wiedział już, że stracony wieczór powetują sobie wizytą, jaką złożą dziewczynie. Zadadzą jej mnóstwo krępujących pytań. Kontynuowali obchód, a po ich ustach błąkały się uśmiechy. Dzięki niespodziewanemu znalezisku czekał ich jutro miły dzień. Przemierzali właśnie boisko do baseballu, kierując się ku głównej bramie i ciepłej izbie posterunku, gdy Johnson zauważył słabe światło, docierające z jednego z magazynów za boiskiem. Światło poruszało się, jakby ktoś oglądał wnętrze pomieszczenia, po czym znieruchomiało. Żandarmi wiedzieli, że w magazynie, właściwie niewielkiej szopie, znajduje się jedynie stary, zużyty sprzęt sportowy. Ucieszyli się. Wszystko wskazywało na to, że natrafili wreszcie na miejsce, które jakaś para uznała za wygodniejsze niż to, które było im znane. Kiedy szybkim krokiem zbliżali się do magazynu, w jego drzwiach ujrzeli ciemną sylwetkę kogoś, kto bez wątpienia coś niósł. Mógł to być jakiś worek, znajdowali się jednak za daleko, by mieć pewność. Johnson skierował światło latarki na tajemniczą postać, zbyt odległą, by wyłowić z ciemności jakieś detale. Przyśpieszył kroku i krzyknął: – Niech się pan nie rusza! Wiemy, kim pan jest! Było to stare kłamstwo, które czasami przynosiło pożądany skutek. Osobnik jakby na chwilę zawahał się, zaraz jednak dał nura w ciemność i zaczął uciekać. Johnson zatknął latarkę za pasek i rozpoczął pogoń, krzyknąwszy jeszcze do partnera: – Sprawdź szopę! Simons doskoczył do drzwi, odcinając drogę ucieczki ewentualnemu następnemu śmiałkowi. – Wychodzić – powiedział głośno. – Proszę natychmiast stamtąd wyjść. Wiemy, kto tam jest. Nie będziemy sprawiać żadnych problemów, proszę jednak wyjść na zewnątrz. Cisza. – No, dalej. Naprawdę, mam na głowie ważniejsze sprawy niż zabawa w ciuciubabkę. Proszę mnie nie zmuszać, żebym sam wchodził do środka. Jeśli tam wejdę, będzie naprawdę źle. Znów odpowiedziała mu jedynie cisza. Simons dwukrotnie mocno zastukał latarką w ścianę magazynu. – Wychodzić! – zawołał. – To twoja ostatnia szansa. Nadal panowała cisza. – W porządku. Na głupotę nic nie poradzę! – zagrzmiał. Pchnął drzwi i oświetlając sobie drogę latarką, powoli wszedł do środka. Osobnik, za którym biegł Johnson, zniknął w końcu w ciemnościach po drugiej stronie boiska, między magazynami i wagonami kolejowymi z zaopatrzeniem. Johnson zatrzymał się, kiedy zrozumiał, że dalsza pogoń nie ma sensu, i miał nadzieję, że personalia uciekiniera i tak wyśpiewa mu osoba, która chowała się w szopie razem z nim. Liczył też, że Simons natrafił na dziewczynę, której legitymację znaleźli kilka minut wcześniej. Zapewne, rozmyślał, namówią ją do „współpracy” w zamian za obietnicę, że jej „sprawy” nie przekażą dalej. Uradowany tą myślą, ruszył z powrotem, chcąc jak najszybciej dołączyć do partnera. Był niemal przy szopie, gdy ujrzał, jak Simons potyka się, tyłem wychodząc na zewnątrz, jakby wypychał go z magazynu jakiś niewidzialny obiekt. Niespodziewanie Simons odwrócił się, padł na kolana i zaczął gwałtownie wymiotować. W ciągu kilku sekund trawę zabrudziła cała zawartość jego żołądka. Zaskoczony Johnson wydobył z kabury pistolet. Nagle każdy cień wydał mu się podejrzany. Zaczął nerwowo rozglądać się dookoła, poszukując tajemniczego napastnika, który zaatakował jego partnera. Nie zobaczył jednak nikogo ani nic niepokojącego. Przyklęknął i uspokajająco położył dłoń na ramieniu Simonsa. Wciąż wpatrywał się w ciemność, chcąc zlokalizować wroga. – Na miłość boską, Carl, do cholery, co się stało? Simons, wciąż wymiotując i trzymając się za brzuch, nie był w stanie mówić. Zdołał jedynie wskazać na drzwi szopy. Johnson podniósł się i powoli wszedł do środka. W wyciągniętej dłoni trzymał pistolet, gotów w każdej chwili strzelić. Uszedł zaledwie kilka kroków, kiedy poczuł, że podeszwy jego butów kleją się do podłogi i w chwili, kiedy je odrywa, wydają dziwny dźwięk. Oświetlił podłogę latarką. Ciemny płyn poruszał się, opływał jego buty i natychmiast wypełniał miejsca, z których odrywał stopę. Mocniej zacisnąwszy dłoń na pistolecie, oświetlił latarką długi ślad, prowadzący ku ścianie. Światło zatrzymało się w końcu na czuprynie długich zmierzwionych jasnych włosów, które niczym makabryczna rama, otaczały marmurowobiałą twarz młodej kobiety. Jej głowa wykrzywiona była pod nienaturalnym kątem do tyłu i lekko wykręcona w bok. Oczy, do połowy otwarte, patrzyły na Johnsona bez wyrazu, a usta były szeroko otwarte, w niemym krzyku straszliwej, śmiertelnej agonii. Sam ułożyła głowę na piersiach Toma. Głaskała go po twarzy i bawiła się jego włosami, a Tom delikatnie gładził ją po plecach. Gdy tak leżeli w półmroku, Sam niemal słyszała, jak jego umysł pracuje na najwyższych obrotach, by obmyślić najlepszą taktykę do kolejnej rozmowy na temat, który od pewnego czasu wałkowali bezustannie, szczególnie kiedy kończyli lub przerywali zabawy w łóżku. Tomowi zdawało się w takich chwilach, że jej samokontrola jest osłabiona i łatwiej mu będzie przekonać ją do swego zdania. A ona chciała wówczas, żeby zapalił papierosa i skoncentrował się właśnie na tej czynności, a nie na poważnej rozmowie. Tym razem, niestety, to, co nieuniknione, znów się zaczęło, i to dość szybko. – Od jak dawna już jesteśmy razem? Chryste, jaki on jest przewidywalny, monotonny, pomyślała Sam. Głośno jednak odpowiedziała: – W przyszłym miesiącu będziemy obchodzić pierwszą rocznicę. – Rok minie w przyszłym miesiącu. – Tom uśmiechnął się do niej. – Czas szybko leci, kiedy wyznaczają go miłe chwile, co? Sam tylko pokiwała głową spoczywającą na jego piersi. – Najdłuższy rok w moim życiu – powiedziała. Lekko uszczypnął ją. – Dziękuję ci – wyszeptał. Sam uniosła głowę i uśmiechnęła się. – Dobrze ci ze mną? – zapytała. – Tak, ale mogłoby być jeszcze lepiej. Wiedziała, co to znaczy. – Jeszcze nie – powiedziała. – Nie jestem gotowa. – Z powrotem położyła głowę na jego piersi, oczekując, że za chwilę po raz kolejny wyliczy powody, dla których powinni wziąć ślub. – Dlaczego nie? Dobrze nam razem, prawda? Uzupełniamy się nawzajem. I chcę ci powiedzieć, że zawsze tęsknię, kiedy cię nie ma w pobliżu. To moje cholerne mieszkanie, kiedy jestem w nim sam, zdaje mi się jeszcze bardziej puste niż kiedyś. – Bądź cierpliwy, proszę. – Minął rok. Jak długo jeszcze mam być cierpliwy? – Nie wiem. Małżeństwo to poważny krok. Może wkrótce się zdecyduję. – Popatrzyła na Toma. – Kiedy postanowię spędzić z kimś życie, będzie to decyzja, z której nie wycofam się aż do śmierci. Dlatego właśnie chcę być jej zupełnie pewna. Tom zrobił obrażoną minę. Sam znała już tę grę, dzięki której Tom zazwyczaj osiągał swój cel. Naprawdę nie chciała go ranić, tym razem jednak zirytowała się. – Wcale nie chodzi mi o ciebie, lecz o mnie. Może zbyt długo byłam sama i za bardzo przywykłam do tego, że we wszystkich sprawach sama o sobie decyduję, dlatego daj mi trochę spokoju na przemyślenie tej decyzji, daj mi trochę czasu. – Trochę spokoju? Sam, przecież widuję cię jedynie w weekendy, i to tylko wtedy, kiedy jedno z nas ma dyżur pod telefonem. – Oboje mamy dyżur w ten weekend, a przecież jesteśmy razem. – Jak dotąd, ale przecież to nie jest sposób na trwały związek. To tak jak z mikrofalówką. Kiedy słyszysz dzwonek, musisz do niej dobiec i wyłączyć. Sam westchnęła. Doskonale wiedziała, że albo szybko podejmie decyzję, albo go najprawdopodobniej straci. Bardzo ciążyła jej ta sytuacja. Zanim zdołała cokolwiek odpowiedzieć Tomowi, zapiszczał jego biper, przerywając rozmowę. Tom popatrzył na Sam. – Widzisz? Znów ta mikrofalówka. Ocalił mnie biper, pomyślała Sam i westchnęła z ulgą. Przekręciła się na drugi bok, umożliwiając Tomowi odczytanie wiadomości i wyskoczenie z łóżka do telefonu. Szybko zaczął wciskać kolejne cyfry na aparacie. Zanim jednak zdołał wcisnąć ostatnią, Sam dobiegła do niego i nacisnęła widełki. Tom spojrzał na nią, zaskoczony. – Zacznij od jeden-cztery-jeden, jeśli łaska – powiedziała stanowczo. – Nie chcę, żeby każdy gliniarz w okolicy wiedział, z kim spędzasz noce. Tom przytaknął głową i wykonał polecenie Sam, uniemożliwiając zidentyfikowanie numeru, z którego telefonuje. – Wezmę prysznic – wyszeptała Sam do jego ucha. Wieczór i noc forsownej aktywności, od tańców w bazie pokochanie się z Tomem, sprawiły, że wprost lepiła się od potu. Mimo bardzo późnej godziny myśl o chłodnej, świeżej wodzie była bardzo kusząca. Naga szybko pobiegła do łazienki. Tom patrzył za nią, czekając, aż ktoś podniesie słuchawkę po drugiej stronie. Boże, dziewczyna nie ma już dwudziestu lat, rozmyślał, a jednak wygląda naprawdę dobrze. Westchnął i wreszcie usłyszał dyżurującego policjanta. – Detektyw inspektor Adams. Poszukiwano mnie? Głos po drugiej stronie był chłodny i obojętny; typowy głos z pokoju operacyjnego. – W bazie jankesów w Leeminghall znaleziono zwłoki dziewczyny. Nadinspektor Farmer jest już w drodze i chciałaby, żeby dołączył pan do niej najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Tom zapisał szczegóły w notatniku, który Sam trzymała przy łóżku. – Czy wiemy, kto to jest? – zapytał. Po drugiej stronie nastąpiła chwila ciszy, podczas której dyżurny sprawdzał informację na ekranie komputera. – Jeszcze nie. Jak tylko będę coś wiedział, zawiadomię pana. – W porządku. I tak zaraz będę na miejscu. Dyżurny nie był usatysfakcjonowany tą odpowiedzią. – Przepraszam, czy zechciałby pan podać mi numer telefonu? Mam chyba jakiś problem z komputerem. Nie wiem dlaczego, ale pański numer nie wyświetlił mi się na ekranie. Jeśli więc zechciałby pan... Tom Adams doskonale wiedział, że nie ma żadnego problemu. – Nie zechciałbym, ty wścibski palancie – powiedział i rozzłoszczony odłożył słuchawkę. Wyrwał karteczkę z notatnika i wsunął ją do kieszeni spodni, po czym pobiegł do łazienki. Sam wychodziła właśnie spod prysznica. Ściągnął z wieszaka jej ręcznik i przez chwilę stał, podziwiając jej kształty. – Podasz mi ręcznik czy zamierzasz tak stać i się na mnie gapić? – zapytała Sam. – Zamierzam stać i się na ciebie gapić. Sam wyrwała mu ręcznik i owinęła się nim, po czym pomaszerowała do sypialni. Tom ruszył za nią i po chwili zaczął się ubierać. – Muszę jechać. Znaleziono zwłoki jakiejś dziewczyny. Sam akurat wycierała włosy. – Gdzie? – zapytała. – W bazie lotniczej w Leeminghall. – Co? Byłam tam zaledwie kilka godzin temu. – Interesujące. Jesteś więc podejrzana. – Co to za dziewczyna? Ktoś z bazy? Tom wzruszył ramionami. – Tego jeszcze nie wiadomo. – Czy ta dziewczyna była na zabawie w hangarze? – Powiedziałem ci, nie wiem. Nie wiem też, w jaki sposób zginęła, dlaczego ani czy ujęto już kogoś podejrzanego. Później do ciebie zadzwonię i opowiem ci o wszystkim. W tym momencie zadzwonił telefon. – Chyba nie będziesz musiał – powiedziała Sam. – Zdaje się, że wkrótce tam pojadę. Tom zmarszczył czoło. – Mam dyżur pod telefonem, nie pamiętasz? – zdziwiła się Sam. Pokiwał głową. – Poczekam więc na ciebie. Sam nie miała na to ochoty. – Nie poczekasz. Nie trzeba policyjnego geniusza, żeby zorientować się, co się działo, jeśli oboje zjawimy się na miejscu razem. – A ty do tego nigdy nie dopuścisz, prawda? – powiedział Tom kwaśnym głosem. Sam zignorowała go i podniosła słuchawkę. – Tu doktor Ryan. Słucham. Hammond co do literki postępował zgodnie z regulaminem. Po krótkim spojrzeniu na zwłoki dziewczyny otoczył szopę taśmą ostrzegawczą i natychmiast skontaktował się z lokalnymi władzami cywilnymi. Simons i Johnson musieli pościągać z siebie mundury i całą bieliznę. Wszystko zapakowano do worków i zaplombowano, po czym dwaj żandarmi złożyli wstępne zeznania. Pułkownik Cully przybył na miejsce mniej więcej pół godziny po znalezieniu zwłok. Był w podłym, niemalże histerycznym nastroju. Podszedł prosto do Hammonda i warknął: – Co tu się, kurwa, dzieje, Bob? Hammon wyprostował się i przepisowo zasalutował. Dopiero wtedy zaczął odpowiadać. – Martwa dziewczyna, sir. Wygląda to na morderstwo. – Cholera, tego akurat mi trzeba, tym bardziej że generał wciąż jest na miejscu. Jesteś pewien, że dziewczyna została zamordowana? Hammond pokiwał głową. – Kto to taki? – Nie potwierdziliśmy tego jeszcze, myślimy jednak... – Nie myśl, Bob, tylko dowiedz się, co to za dziewczyna – przerwał mu Cully. – Przy moim szczęściu, spowinowacona jest pewnie z pieprzonymi Churchillami albo kimś takim. – Przypuszczamy – powiedział chłodno Hammond – że to dziewczyna z okolicy. Nazywa się Mary West. Była tu dziś wieczorem na zabawie. Dwaj ludzie, którzy natrafili na ciało, znaleźli trochę wcześniej za hangarem numer dwa to... Podał Cully’emu bilet na autobus i rozerwane majtki. Cully uważnie przyjrzał się biletowi sieciowemu z fotografią. – Śliczniutka – powiedział. – W tej chwili już nie. Cully oddał bilet Hammondowi. – Pewnie masz rację. Kiedy będziecie wiedzieli na pewno, że to ona? – Robimy, co w naszej mocy, sir. Poinformowaliśmy już lokalną policję. W drodze do nas jest nadinspektor Farmer. Wiem też, że do miejsca zamieszkania tej dziewczyny wysłano umundurowanego funkcjonariusza. Cully zaczął nerwowo chodzić w tę i z powrotem. Hammond czekał w milczeniu, nieporuszony. Znał zmienne nastroje pułkownika od dawna i wiedział, że lepiej mu w tej chwili nie przeszkadzać. – Tego akurat, kurwa, potrzebuję. Przecież każda gazeta w tym kraju o tym napisze. Kurwa, każda gazeta w Stanach! Do jasnej cholery, Bob, jak to się w ogóle mogło wydarzyć? Cholera, w dupę mogę sobie włożyć awans. Pieprzona suka. Dlaczego dała się zabić akurat w mojej bazie? – Jestem pewien, że jej rodzice będą panu bardzo współczuli, sir – powiedział Hammond. Cully odwrócił się, czerwony ze złości. Dwaj mężczyźni mierzyli się przez chwilę wzrokiem, wreszcie Cully wbił spojrzenie w ziemię. Znał Hammonda od lat i cenił go. Jeśli ktokolwiek był w stanie wyciszyć sprawę śmierci dziewczyny, i to szybko, to tylko on. Od czasu, kiedy tu przyjechał, poznał wszystkich angielskich ważniaków w promieniu kilkudziesięciu mil od bazy i z większością utrzymywał dobre stosunki. Zrobienie sobie teraz z niego wroga byłoby wielką głupotą. Cully ruszył w kierunku szopy i zanurkował pod taśmą ostrzegawczą. – Dobra, popatrzmy przynajmniej na ten bałagan. Hammond spróbował go powstrzymać. – Nie jestem pewien, czy... Zanim zdołał dokończyć, Cully był już na progu. Hammond szybko ruszył za nim, chcąc do minimum ograniczyć szkody, jakie jego przełożony spowoduje na miejscu zbrodni. – Lepiej tam nie wchodzić, sir. Widok jest naprawdę nieprzyjemny. Ostrzeżenie nie podziałało. – Gdybyś służył podczas prawdziwej wojny – powiedział – na przykład w Wietnamie, wówczas mógłbyś opowiadać mi o nieprzyjemnych widokach, majorze. – Hammond brał udział w zajmowaniu Grenady i w wojnie w Zatoce Perskiej, jednak Cully aż za często dawał do zrozumienia, że nie traktuje tych zdarzeń jako prawdziwe wojny. – „Lubię zapach napalmu nad ranem” – powiedział tylko pod nosem Hammond. Był to ulubiony cytat pułkownika z Czasu apokalipsy. Wokół magazynu zainstalowano już silne lampy łukowe i ich światło rozpraszało także mrok jego wnętrza. Podchodząc do zwłok dziewczyny, Cully niemal upadł, poślizgnąwszy się na krzepnącej krwi. Tymczasem Hammond zastanawiał się, jak będzie się tłumaczył brytyjskiej policji, kiedy zostanie zapytany, dlaczego pozwolił na niszczenie śladów. Prawda na temat służby Cully’ego wyglądała tak, że był jedynie pomniejszym oficerem sztabowym w Sajgonie i krwawej wojny w zasadzie nie widział. Wojenne doświadczenia nie przygotowały go w każdym razie na to, co zobaczył teraz. Hammond wiedział, że wojna kreuje atmosferę jedyną w swoim rodzaju. Doświadczano tej atmosfery w dużych grupach i świadomość, że własny los dzieli się razem z innymi ludźmi, a nie samotnie, pomagała przygotować się na to, co może się zdarzyć, i ostatecznie ułatwiała spojrzenie w oczy śmierci lub zmagania z nią. Tutaj jednak, w bazie wojskowej czasu pokoju, położonej w samym sercu angielskiej prowincji, Cully nie był przygotowany na to, co zobaczył. Na widok martwej nastolatki, której krew lepiła się do jego lśniących butów, zawirowało mu w głowie. Oparł się o drzwi w chwili, gdy świat wokół niego jakby się zakręcił. Hammond zauważył, że pod dowódcą uginają się nogi, i zanim Cully zdążył paść na ziemię, chwycił go pod ramiona i wywlókł na zewnątrz. Nie był przy tym delikatny, a pewnie wcale by tego nie zrobił, gdyby nie konieczność zachowania sceny zbrodni w możliwie nie naruszonym stanie. Cully i tak narobił już dość bałaganu, a cięgi za to zbierze przecież nie on, lecz właśnie Hammond. Popatrzył na dowódcę, jak leży skręcony na ziemi, przypominając raczej pijaka zapomnianego na miejskim chodniku niż dumnego komendanta bazy wojskowej. – „Mówisz więc, że napalm lepi się do dzieci?” – zacytował mimo woli. Zdecydowanie podobał mu się Cully w tej pozycji. Przynajmniej nie mógł już narobić więcej szkód. ROZDZIAŁ DRUGI Sam przybyła na miejsce zbrodni wcześniej, niż się to jej zwykle zdarzało. Szybko przejechała przez automatyczną bramę, za którą znajdował się główny posterunek kontrolny z dwiema wysokimi wieżyczkami strażników po bokach. Teraz na posterunku stał policjant i żandarm. Kontrast pomiędzy nimi był uderzający. Amerykański żołnierz sprawiał wrażenie, jakby był nie z tego świata – w ciemnozielonym mundurze, w berecie włożonym na głowę trochę zawadiacko i wreszcie z automatycznym karabinem przewieszonym przez ramiona. Brytyjski policjant z kolei ubrany był w źle dopasowany ciemnoniebieski mundur i tradycyjny, lecz zupełnie tu nie na miejscu hełm, starannie umieszczony na głowie. Jego jedyną bronią był zapewne długi drewniany kij i to za pomocą tego właśnie kija miał strzec demokracji przed wszystkimi, którzy chcieliby jej zagrozić. Sam podsunęła mu przed oczy legitymację i przedstawiła się: – Doktor Samantha Ryan, patolog Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Policjant pokiwał głową. – Czekają już na panią – powiedział. Zapisał jej nazwisko, funkcję oraz czas przyjazdu, po czym wytłumaczył, jak dojechać na parking w centrum bazy. Sam, oczywiście, doskonale znała drogę, zanim jednak odjechała, grzecznie wysłuchała policjanta do końca. Trudno było jej zaakceptować fakt, że przebywała tutaj zaledwie przed kilkoma godzinami, doskonale się bawiąc. Kiedy stąd wyjeżdżała, zastanawiała się, kiedy znów spotka Hammonda. Nie sądziła, że kolejne spotkanie nastąpi tak prędko i w aż tak nieprzyjemnych okolicznościach. Gdy wjechała na parking, czekał już na nią. Zabrała torbę lekarską z siedzenia pasażera i wysiadła, po czym zamknęła samochód i dokładnie sprawdziła drzwiczki. Nawet w takiej sytuacji nie zapominała o konieczności zabezpieczenia pojazdu. W ciągu minionych dziesięciu lat, kiedy to była patologiem pracującym dla ministerstwa, dwukrotnie włamano się do jej samochodu i czterokrotnie go uszkodzono. Upewniwszy się, że wszystko w porządku, ruszyła w kierunku jasnych świateł, wyznaczających miejsce, w którym popełniono morderstwo. Hammond szybko ją dogonił. – Miałem nadzieję, że szybko się znowu spotkamy, ale w bardziej sympatycznych okolicznościach. Sam uśmiechnęła się do niego. – Też na to liczyłam – powiedziała, po czym zaraz przyjęła profesjonalny ton: – Gdzie znaleziono ciało? – Za jednym z hangarów, w szopie służącej jako magazyn. Znajduje się, jak by to powiedzieć, trochę na uboczu. Składamy w niej stary sprzęt sportowy. – Kto to jest? Któraś z Amerykanek? – Nie, skądże. Jesteśmy prawie pewni, że to nastolatka z okolicy, Mary West. Mieszka w Little Bonnington, kilka mil stąd. Według jej rodziców, powinna teraz przebywać u przyjaciółki w St Ives. – Ale wcale jej tam nie ma, prawda? Nabrała ich? Hammond pokiwał głową. – Coś w tym rodzaju. Dwaj nasi żandarmi znaleźli za jednym z hangarów torebkę. Był w niej bilet na dzisiejszą zabawę i sieciówka na autobus, z fotografią. To chyba ona... przynajmniej za życia tak wyglądała. – Zatem dotykałeś zwłok, tak? Hammond zdał sobie sprawę, że pytanie jest podchwytliwe. Uniósł rękę w obronnym geście. – Nie, proszę pani. Nawet w armii amerykańskiej uczą nas, że nie wolno niczego ruszać na miejscu zbrodni. – Właśnie – potwierdziła Sam. – Zajrzałem tylko do szopy z progu. To wszystko. Sam pomyślała, że nie powinien nawet zbliżać się do progu, ale dała mu spokój. – Wasi ludzie w białych kitlach, technicy... są już na miejscu. Zdaje się, że wiedzą, na czym polega ta robota. – Rzeczywiście, wiedzą – odparła Sam z przekąsem. – Macie jakichś podejrzanych? – Tak. To, niestety, jeden z naszych. Młody żołnierz o nazwisku Ray Strachan, sanitariusz. Jego kumple twierdzą, że spotykał się z nią od kilku tygodni, ale dziewczyna chciała to trzymać w sekrecie. Z jakichś powodów jej rodzice nie lubią Amerykanów. Po zabawie wyszli z hangaru i potem nikt ich już nie widział. – Czy ten chłopak mieszka na terenie bazy? – Tak. Kazałem przeszukać jego pokój, jednak bez rezultatu. Nie znaleźliśmy żadnego śladu, który wskazywałby, że planował ucieczkę czy jakikolwiek inny głupi ruch. Musiał działać pod wpływem impulsu. Nasi ludzie już go szukają. – Czyżby brytyjska policja nie włączyła się do poszukiwań? – My szukamy na terenie bazy. Anglicy zajmują się resztą. Kiedy dotarli na miejsce, Sam zauważyła, że taśma ostrzegawcza, odgradzająca miejsce zbrodni, upstrzona jest rysunkami amerykańskiej flagi i napisami „Szczęśliwego Nowego Roku”, powtarzającymi się w równych odstępach. – Nadzwyczajne – skomentowała. Hammond wyglądał na lekko zmieszanego. – Tylko to mieliśmy. Zostało nam z zabawy sylwestrowej – wyjaśnił. – Morderstwa nie zdarzają się w bazie codziennie. Szef waszych techników też nie był zachwycony tą taśmą. – Nie dziwię mu się. – Powiedział, że zaraz skombinuje coś bardziej odpowiedniego. Sam uśmiechnęła się, wyobraziwszy sobie zaskoczenie Colina Flannery’ego w momencie, kiedy ujrzał amerykańską wersję taśmy zabezpieczającej miejsce zbrodni. Jeśli chodzi o procedury, był przecież bardzo zasadniczy. Na miejscu przestępstwa panował, jak zwykle, chaos, tyle że tym razem zgromadziło się tu dwukrotnie więcej ludzi niż zwykle. Ludzie przypominali mrówki zmierzające tam i z powrotem z jakimś niezwykle ważnym zadaniem. W rękach mieli latarki lub plastikowe torebki do przechowywania dowodów. Oprócz techników w białych fartuchach, na miejscu było już kilku funkcjonariuszy Wydziału Śledczego, o bladych twarzach, wściekłych, bo niespodziewanie wyrwanych z łóżek. Niejeden z nich miał podkrążone oczy; dowód gwałtownie przerwanej nocnej balangi. Niemal na kolanach poruszali się ludzie z Jednostki do Zadań Specjalnych, wysocy, potężnie zbudowani mężczyźni w kominiarkach na głowach. Postawiono przed nimi zadanie jak najdokładniejszego przeszukania terenu bazy i zabezpieczenia wszelkich śladów. Każdy z nich krążył teraz z długim kijem w rękach z nosem przy ziemi i każdy miał nadzieję, że to on znajdzie coś, co spowoduje rozwiązanie zagadki. Ich ruchy czujnie śledzili amerykańscy żandarmi, doradzając im i wskazując coraz to nowe miejsca warte sprawdzenia. Morderstwo tej dziewczyny było najpoważniejszym przestępstwem, jakie popełniono w bazie od lat, i chociaż przeprowadzenie śledztwa leżało w kompetencji brytyjskiej policji, żandarmi wcale nie mieli zamiaru bezczynnie przyglądać się Anglikom. Sam zatrzymała się na skraju obszaru ogrodzonego taśmą. Podszedł do niej Flannery i wręczył jej biały ochronny fartuch. Szybko narzuciła fartuch na ubranie, po czym włożyła również gumowe kalosze. – Co masz dotąd, Colin? – Zmierzyliśmy wszystkie temperatury, poza temperaturą ciała, oczywiście. Zostawiłem to dla ciebie. Zainstalowaliśmy w środku pochyłe światła i sfotografowaliśmy ciało, podłogę i ściany. Wstawiliśmy w podłogę krążki do stąpania, żeby chronić znajdujące się na niej ślady. – W przypadku takiego morderstwa krążki do stąpania były podstawową rzeczą. Stanowiły je niewielkie uniesione platformy, zwykle wykonane z plastiku, które ustawiano na miejscu zbrodni, by nikt, kto z racji swych obowiązków się tam pojawi, nie miał bezpośredniego kontaktu z podłożem. Dzięki temu nie zacierano śladów, które mogły się okazać istotne w toku śledztwa. – Na podłodze znajdowały się odciski butów, ale przypuszczamy, że pozostawili je dwaj amerykańscy żandarmi, którzy znaleźli dziewczynę. – Zabezpieczyłeś wzory? Flannery pokiwał głową. – Oznaczone i zapieczętowane. – Co z ciałem? – Jej ręce i stopy sfotografowaliśmy i pobraliśmy próbki do badań. Ciężka robota. Dziewczyna jest strasznie okaleczona. – Rozumiem. Sam gotowa była wziąć się do pracy. Dała nura pod taśmą i ruszyła do szopy, jednak Flannery najwyraźniej jeszcze nie skończył. – W środku jest jeszcze Arthur Knight, ale to nie potrwa długo. Szuka odcisków palców na zwłokach. Sam machnęła tylko ręką, dając Flannery’emu znak, że go usłyszała, jednak kiedy zobaczyła zbliżających się Toma Adamsa i nadinspektor Farmer, zmieniła zamiar i ruszyła w ich kierunku. Spodziewała się wielu pytań i poleceń, ale, ku jej zdziwieniu, pierwszy atak skierowany został nie na nią, lecz na Hammonda, który stał za nią jak cień. – Majorze Hammond – warknęła Farmer. Hammond momentalnie przyjął czujną postawę. – Potrzebne mi są nazwiska całego personelu bazy, łącznie z adresami. Chcę także wiedzieć, kto odwiedził bazę w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin. Dotyczy to tak samo generałów jak śmieciarzy i sprzątaczek. Hammond pokiwał głową i wyciągnął notes. – Proszę mnie także poinformować, kto ma przepustki na teren bazy, nieważne, czy korzystał z nich ostatnio czy nie. Hammond w pośpiechu pisał, a Farmer kontynuowała: – Jeżeli w ciągu ostatnich trzech miesięcy zdarzyły się jakiekolwiek incydenty związane z waszym systemem bezpieczeństwa chciałabym o tym wiedzieć. Muszę też poznać nazwiska wszystkich członków personelu bazy, którzy przebywali na miejscu przestępstwa jeszcze przed naszym przybyciem. Hammond nie wyglądał na zadowolonego. – Czy to wszystko naprawdę jest konieczne, pani nadinspektor? Przypuszczamy, kto jest zabójcą. Może poczekajmy ze wszystkim innym, aż go złapiemy? Farmer przewierciła go nieprzyjemnym spojrzeniem. – Przypuszczenie jest matką katastrofy, majorze. Chyba wyraźnie przekazałam panu swoje instrukcje. Będę panu wdzięczna za ścisłą współpracę. – Odwróciła się od Hammonda i powiedziała do Adamsa: – Tom, sprawdź, ilu mamy tu ludzi. Jeśli potrzeba, ściągnij ich więcej. Czy uprzedzono lotniska i porty? Adams pokiwał głową. – To dobrze. Zacznijmy zatem sprawdzanie sąsiednich wiosek. Od drzwi do drzwi. Strachan może ukrywać się w jednej z nich. – Jasne. Farmer zawołała jeszcze raz za Hammondem, który zdążył już odejść dość daleko, kierując się szybkim krokiem do swojego biura. Zamierzał przystąpić jak najszybciej do realizacji pierwszej części jej instrukcji. – Aha, majorze, chciałabym także wiedzieć, z kim Strachan utrzymywał bliższe kontakty. Chodzi mi o przyjaciół, rodzinę, ludzi, z którymi pracował, dziewczyny, z którymi sypiał, i tak dalej. Hammond jedynie uniósł do góry rękę na znak, że zrozumiał, i zniknął w ciemnościach. Farmer popatrzyła na zegarek i wreszcie zainteresowała się Sam. – Jestem pod wrażeniem. Przyjechała pani tylko pół godziny po inspektorze Adamsie. Farmer zawsze wiedziała, co się dzieje, szczególnie w jej własnej brygadzie. Sam przywykła do tego, jednak irytował ją sposób, w jaki nadinspektor dawała do zrozumienia, że przed nią nie ma tajemnic. Przypuszczała, że takie postępowanie daje Farmer większe poczucie władzy. Pozwoliwszy Sam chwilę ochłonąć, nadinspektor kontynuowała: – Mam nadzieję, że nie przekroczyła pani samochodem dozwolonej prędkości – powiedziała i uśmiechnęła się. Na Sam ani ten uśmiech, ani sarkazm policjantki prawie już nie robiły wrażenia. Być może przyzwyczaiła się do jej stylu bycia. Uznała, że czas i miejsce są zupełnie nieodpowiednie na przejmowanie się złośliwostkami Farmer. Szybko weszła do szopy. Stąpając ostrożnie po krążkach, zbliżyła się do Knighta. Kucał obok zwłok, w jednej ręce trzymając latarkę, a w drugiej szkło powiększające. Szopa przywodziła na myśl rzeźnię, a panujący w niej zapach adekwatny był do tego wrażenia. Krew, która wytrysnęła i wypłynęła z ciała zamordowanej, pokrywała podłogę niczym czerwony dywan, spływając ku drzwiom, gdzie krzepła. Poplamiła ściany, sufit i większość zmagazynowanego tu sprzętu. Każda płaska powierzchnia upstrzona była dziwnymi krwawymi bohomazami, które sprawiały wrażenie modernistycznych wizji piekła, powstałych w umyśle jakiegoś szalonego malarza. Kiedy stanęła nad nim, Knight podniósł wzrok. Dzień dobry, Sam. Miło cię tu widzieć. Przykucnęła obok niego. – Masz coś? – Cała pokryta jest odciskami. Będę miał z nimi mnóstwo roboty, jednak nadzieje na uzyskanie czegoś konkretnego są raczej nikłe. Tutaj odbita jest prawie cała dłoń – wskazał na fragment ciała Mary West pod lewym ramieniem – ale nawet ten odcisk jest rozmazany, więc raczej mało prawdopodobne, żeby się do czegoś przydał. – Nawet jeśli będziemy mieli podejrzanego? – To zależy, ile wyodrębnię punktów do porównań. Sędziowie wciąż nie dowierzają takiej robocie. Z drugiej strony, tego odcisku wcale nie musiał pozostawić zabójca. – Zmienił ton na bardziej sarkastyczny. – Wiesz, jak bardzo ludzie lubią nam pomagać. – Amerykanie mają listę, kto wchodził i wychodził z szopy, nietrudno więc będzie wyodrębnić naszych niechcianych pomocników. – Tak, mają listę, zastanawiam się jednak, ilu ludzi weszło tutaj tylko po to, żeby sobie popatrzeć, zanim odgrodzono miejsce zabójstwa. Sam ze smutkiem pokiwała głową. W świecie idealnym nie występują problemy, jednak miejscom zbrodni zawsze daleko było do ideału. Adwokaci oskarżonych doskonale o tym wiedzieli i bez żenady wykorzystywali tę wiedzę. – Czy oglądałeś jej ubranie? – zapytała. Ruchem głowy wskazał na szare plastikowe krzesełko stojące obok zwłok. Leżały tam starannie złożone spódniczka Mary West, bluzka i żakiet, a na tym wszystkim z dokładnością ułożone stanik, podwiązki i pończochy. – Brakuje majtek i butów – powiedział. – Może są na zewnątrz? – Pewnie tak. Jak sądzisz, dlaczego jej ubranie jest tak starannie złożone? Sam zadumała się na chwilę. – Być może poskładała je, żeby się nie pobrudziło, kiedy będzie figlować z kochankiem po całej szopie. Knight nie był tego taki pewien. – Być może, ale to chyba trochę dziwne. Za moich czasów cała zabawa polegała na namiętności i nikogo nie obchodziło, gdzie lądowało ubranie. – A ja myślałam, że w ogóle nie miałeś jeszcze kobiety. Popatrzył na Sam i roześmiał się. – Punkt dla ciebie. Zamienię kilka słów z Flannerym i powiem mu, jak ma postępować ze zwłokami, kiedy zostaną stąd zabrane. Muszę być pewien, że nie uszkodzi śladów, jakie się na nich znajdują. – Czy dokładnie je sfotografowałeś? Pokiwał głową. – Fotografie nie oddadzą jednak wszystkiego – powiedział. – Do zobaczenia. Kiedy Knight ruszył ku drzwiom, Sam na moment się zawahała. Po chwili jednak wskazała ruchem głowy na ścianę za głową Mary West i odezwała się: – Jeśli masz chwilkę czasu, mógłbyś także spojrzeć i na to. Bardzo dziwna sprawa, bardzo dziwna. Knight podążył wzrokiem za spojrzeniem Sam. Na ścianie namalowana była, jak mógł przypuszczać, krwią Mary, ostatnia litera greckiego alfabetu, omega: Q. Jej znaczenie, jako symbolu „końca” i destrukcji świata, było dla Sam oczywiste. Obecność tego symbolu w tym właśnie miejscu mogła znaczyć bardzo wiele. Wszedłszy do środka, nie zauważyła go, ponieważ uwagę skierowała od razu na Knighta i na zwłoki Mary West. Teraz zbliżyła się do symbolu. Wymalowany był wokół starego, zardzewiałego gwoździa. Jej uwagi nie skupił jednak gwóźdź, lecz zaczepiony o niego pasek białego papieru. Ani gwóźdź, ani papier nie wzbudzałyby zainteresowania, gdyby dookoła nich na ścianie nie było plam krwi. Im wyżej, im bliżej gwoździa, tym wyraźniej krew formowała znany i oczekiwany wzór. Układając się na ścianie w lekki łuk, krople krwi były duże u podstawy i coraz mniejsze w miarę, jak tryskały wyżej, wskazując kierunek ruchu narzędzia, które otworzyło ranę. Taki wzór powstawał zwykle w wyniku cięcia nożem albo zadania ciosu tępym narzędziem. W tym jednak wypadku dużej części wzoru prawdopodobnie brakowało. Krople były grube u podstawy łuku i bardzo drobne na samej górze. Ale części łuku po prostu zabrakło na ścianie. Sam mogła jedynie przypuszczać, że na gwoździu było więcej papieru, o większych rozmiarach, i to właśnie na ten papier trysnęła krew. Został on jednak zerwany w jakiś czas po morderstwie. Rozejrzała się po podłodze, ale nie zauważyła niczego, co mogłoby jeszcze niedawno wisieć na gwoździu. Pomyślała, że to może Flannery albo jeden z jego techników usunął papier, zanim ona przybyła na miejsce. Skoro tak, to popełnili błąd, pozostawiając mały fragment. Uznała w końcu, że papier zerwano po morderstwie i z pewnością nie uczynił tego nikt z ekipy. W zasadzie pozostały pasek papieru powinien zostać sfotografowany in situ, ale ponieważ w każdej chwili mógł odpaść, Sam postanowiła zdjąć go i zabezpieczyć. Wydobyła z torby pincetę, którą ściągnęła papier z gwoździa i wsunęła do małego plastikowego woreczka. Kiedy skończyła, skierowała się ku zwłokom dziewczyny. Wreszcie była z nimi sam na sam. Stała przez chwilę, uważnie je oglądając i dokonując wstępnych ocen. Czyżby pamiętała dziewczynę z zabawy? To możliwe, ale równie dobrze mogła się mylić. Ostatniego wieczoru były w bazie całe tuziny podobnych dziewcząt, a ona właściwie nie miała żadnego szczególnego powodu, by zapamiętać którąkolwiek z nich. Wzdrygnęła się na myśl, że być może ta dziewczyna przegrywała walkę o życie akurat wtedy, gdy wszystkie inne tańczyły i radośnie się bawiły. Nagie ciało Mary West leżało pod najdalszą ścianą szopy, patrząc od wejścia. Głowa skierowana była ku drzwiom. Brzuch został rozerwany i zawartość żołądka wylewała się na zewnątrz. Sądząc po ilości krwi w szopie, Sam doszła do wniosku, że dziewczyna żyła, kiedy rozcinano jej brzuch. Krzepnąca krew pokrywała właściwie całe zwłoki. Krew trysnęła na ścianę, a także na połamany stół do tenisa, znajdujący się tuż obok ciała. Obejrzawszy wszystkie plamy krwi, Sam doszła do wniosku, że brzuch nieszczęsnej dziewczyny rozcięty został jednym głębokim, bardzo gwałtownym ruchem noża, od kości łonowej aż do podstawy mostka. Otworzyła torbę lekarską, włożyła na dłonie rękawice chirurgiczne i wyciągnęła dyktafon. Uklęknąwszy obok zwłok, zaczęła nagrywać swoje uwagi. – Znajduję się w szopie magazynowej bazy Sił Powietrznych USA w Leeminghall. Jest godzina czwarta czterdzieści pięć nad ranem, w niedzielę, dwudziestego drugiego maja 1996 roku. Obecni są tutaj także major Bob Hammond z żandarmerii amerykańskich Sił Powietrznych, detektyw nadinspektor Farmer, detektyw inspektor Adams, pan Colin Flannery, szef zespołu techników, oraz pan Arthur Knight, specjalista od odcisków palców. Zwłoki należą do dobrze rozwiniętej białej kobiety w wieku od osiemnastu, dziewiętnastu do dwudziestu kilku lat. Sam przesunęła dłońmi po głowie, twarzy i szyi ofiary. – Zwłoki są jeszcze ciepłe – powiedziała. Wyciągnęła z torby termometr i wsunęła go pod lewą pachę Mary. Następnie uniosła jej prawą rękę i kilkakrotnie poruszyła nią w górę i w dół. Zanim odłożyła ją na miejsce, wykonała nią jeszcze kilka okrężnych ruchów. – Nie występują ślady stężenia pośmiertnego. Od mostka aż do okolicy wzgórka łonowego rozciąga się głęboka rana zadana ostrym narzędziem. Ciało zostało gwałtownie otwarte, przez co na wierzchu znalazła się jego zawartość. Większa część wnętrza brzucha – żołądek i jelita – leży na zewnątrz, na zwłokach, część rozlewa się na ziemię. Sam od dłuższego już czasu nie widziała podobnych ran, a i wtedy, kiedy je oglądała, były zazwyczaj spowodowane poważnymi wypadkami samochodowymi albo eksplozjami bomb, kiedy ofiara i morderca przebywali zwykle całe mile od siebie. Obrażenia, na które patrzyła teraz, powstały nie tylko wtedy, gdy ofiara i morderca znajdowali się blisko siebie, ale kiedy wprost czuli nawzajem swoje oddechy. Przerażona Mary West w ostatniej chwili życia patrzyła w oczy swojego oprawcy, widząc w nich okrucieństwo, szaleństwo, a może fascynację zbrodnią? – Ciało jest zbyt zmasakrowane, by w tej chwili wyciągać jakiekolwiek następne wnioski, można jednak przypuszczać, że usunięto z niego pewne organy. – Ta ocena była trochę przedwczesna, lecz Sam miała niemal stuprocentową pewność, że okaże się trafna. Wstała i spakowała torbę z przyrządami. Dopiero wtedy popatrzyła na ciało Mary West jeszcze raz. W jej śmierci było tak wiele niewiadomych, a przecież mogła bez trudu zgadnąć, jaką hipotezę przyjmie policja. Strachan przyprowadził ją tutaj, żeby uprawiać z nią seks, Mary protestowała, pokłócili się, no i najprawdopodobniej chłopak zgwałcił ją i zabił w ataku seksualnej frustracji. Ale jeśli Strachan był zabójcą, to zrobił wszystko, by rzucić na siebie podejrzenie. Na pewno był ostatnią osobą, którą widziano z Mary, gdy jeszcze żyła. Poza tym, dlaczego jej ubranie było tak starannie poskładane? Gdyby ją zgwałcił, dlaczego miałby przejmować się jej rzeczami? Co robiła jej torebka w zupełnie innej części bazy? No i dlaczego Strachan miałby mordować z takim okrucieństwem? Nie. To morderstwo zostało wcześniej ukartowane, zaaranżowane, przemyślane. Zapewne Mary została podstępnie tutaj przyprowadzona przez mordercę, który swoją zbrodnię zaplanował. Niespodziewanie Sam odczuła w pomieszczeniu ciężką atmosferę zła, jakby w powietrzu wciąż unosiło się okrucieństwo, które przyniósł tu za sobą morderca. Uczucie to było tak silne, że rozejrzała się szybko wokół siebie, jakby szukając kogoś, kogo – wiedziała przecież – tutaj nie ma. Zadrżała. Tej zbrodni nie dokonał zakochany do szaleństwa lotnik. Mordercą był ktoś znacznie od niego groźniejszy. W jednej chwili atmosfera w szopie wydała jej się złowróżbna, Sam poczuła, że jest jej tutaj zbyt ciasno. Ogarnęła ją fala gorąca. Szarpnęła torbę i wybiegła na zewnątrz, w pośpiechu niemal przewracając się, kiedy źle stąpnęła na jeden z krążków. Poczuła się lepiej na zewnątrz, po kilkakrotnym głębokim oddechu świeżym powietrzem. Na kilka sekund oparła się o ścianę szopy, chcąc odzyskać pełną świadomość. – Czy dobrze się pani czuje? – usłyszała głos Farmer i poczuła, że policjantka ujmuje ją pod ramię. Nie sądziła, że nadinspektor jest zdolna do podobnego gestu. Pokiwała głową i ostrożnie uwolniła się od niej. – Tak, już wszystko w porządku – powiedziała. – Tam w środku jest trochę zbyt gorąco. Farmer pokiwała głową. – Jakieś wnioski? – zapytała. Pytanie gwałtownie sprowadziło Sam do rzeczywistości. – Jeszcze nie. Będziemy musieli zbadać ją w prosektorium. – Przyczyna śmierci? Sam uznała, że musi coś powiedzieć. – W zasadzie mogę wskazać na to, co jest oczywiste – ktoś rozpruł jej brzuch. Nic więcej nie usłyszy pani ode mnie w tej chwili. Czy znaleźliście może narzędzie zbrodni? Farmer pokręciła przecząco głową. – Mówiła pani, że żandarmi znaleźli jej torebkę w kącie jednego z hangarów. Czy znaleźli coś więcej? – Parę damskich majtek. Przypuszczamy, że należały do West, musimy jednak to przypuszczenie zweryfikować. – Damskie majtki? W jakim były stanie? – Rozerwane. Wyglądają, jakby ktoś je gwałtownie zerwał. No i była na nich krew. Im więcej Sam się dowiadywała, tym więcej pytań miała ochotę zadać. Popatrzyła na Flannery’ego, który właśnie dołączył do niej i Farmer. – Czy krew znaleziono także tam, gdzie leżały majtki? – zapytała go. Pokiwał głową. – Trochę. Mamy próbki i stamtąd, i z miejsca zbrodni. A majtki są zabezpieczone. Sam to nie wystarczało. – Jaka jest odległość pomiędzy hangarem a szopą? Flannery przez chwilę zastanawiał się. – Dwieście albo trzysta jardów. Zaczęła intensywnie myśleć. Zatem West mogła zostać zamordowana przy hangarze, a potem zwłoki przeniesiono do szopy. Kiedy jednak wbijano w nią nóż, wciąż żyła, tego Sam była zupełnie pewna. Poza tym pozostawała sprawa starannie złożonego ubrania. Jeśli zabójca zerwał z niej majtki już przy hangarze, dlaczego nie uczynił tego z resztą? A może tam ją zgwałcił i zaciągnął do szopy, by tam właśnie zamordować? Nie, to wciąż nie brzmiało prawdopodobnie. W miarę jak poznawała nowe fakty, zagadka stawała się coraz bardziej skomplikowana. – Czy znaleziono jej buty? – zapytała. – Wciąż ich szukamy – odparła Farmer. – Pojawią się, spokojnie. Sam była w tej chwili w stanie myśleć wyłącznie o nieszczęsnej dziewczynie, lecz tak jak wszyscy wiedziała, że musi cierpliwie poczekać na sekcję zwłok, by dowiedzieć się czegoś więcej. Popatrzyła na zegarek. – Sekcję rozpocznę o dziesiątej rano – powiedziała. – O ile to wszystkim pasuje. Odpowiedzią były zgodne skinienia głów. Ściągnęła fartuch i kalosze ochronne, po czym oddała je Flannery’emu. – Colin, kiedy będziesz ruszał zwłoki, zabezpiecz zawartość żołądka. Nie chcę, żeby umknęła nam choćby najmniejsza kropla. – Nie ma problemu – odparł. Skinął na jednego z techników i razem weszli do szopy. Były wczesne godziny tego samego poranka, a tymczasem drogą prowadzącą do chaty Sam powoli szedł jakiś mężczyzna, powłócząc nogami. Taksówkarz odmówił dowiezienia go na miejsce w środku nocy wyboistą drogą, więc mężczyzna musiał wysiąść z auta na głównej szosie i ruszyć dalej na piechotę. Gdy wreszcie dotarł na miejsce, dom, tak jak się spodziewał, pogrążony był w ciemności. Kiedy zbliżył się do furtki, zaświeciło się światło bezpieczeństwa. Oślepiło go na chwilę i sprawiło, że jego sylwetka rzuciła na drogę długi, wąski cień. – To nie potrwa długo – pocieszył się. Podszedł do frontowych drzwi, osłaniając ręką oczy i przyzwyczajając je do światła. Zapukał głośno i czekał. Nie doczekawszy się reakcji w ciągu kilku minut, spróbował jeszcze raz. Tym razem nacisnął na dzwonek i przez długą chwilę trzymał na nim palec. Usłyszał, jak przenikliwy dźwięk roznosi się po całym domu. Gdy wreszcie uznał, że dzwonek był na tyle długi, że obudziłby samego diabła, przerwał i znów zaczął nasłuchiwać. Wciąż nic. Żadnego światła, odgłosu stóp śpieszących po schodach... Niespodziewanie światło bezpieczeństwa rozbłysło jeszcze raz i znów zgasło, pozostawiając i jego, i przestrzeń przed domem w kompletnej ciemności. Obszedł dom dookoła, znajdując drogę dzięki słabemu światłu księżyca i latarce. Szukał otwartego okna, zasuwy, której nie zaciągnięto do końca, rozbitej szyby, której jeszcze nie wymieniono. Przez kilka sekund zastanawiał się, czy wybić okno, zdał sobie jednak sprawę, że prawdopodobnie uruchomi w ten sposób jakiś system alarmowy. Popatrzył na ogród i jego spojrzenie padło na niewielką szopę. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy śpi w szopie, poza tym czasami w takim miejscu bywało całkiem przyjemnie. Podszedł do niej i szarpnął za drzwi. Otworzyły się bez trudu. Wstąpił w ciemność, zamknął za sobą starannie drzwi, rzucił na ziemię walizkę i usadowił się na niej w oczekiwaniu na powrót Sam. Kiedy Sam wracała do domu, świt powoli zaczynał już rozpraszać ciemności Cambridge. Gdy jej rangę rover zjeżdżał z polnej drogi na podjazd przed chatą, z przyjemnością słuchała znajomego odgłosu żwiru pod oponami samochodu. Lampa bezpieczeństwa, umieszczona wysoko na frontowej ścianie, włączyła się niepewnie, przez chwilę mrugała i nagle zgasła, wydając ostry brzęk i pogrążając podjazd w ciemności. Sam już od tygodni zabierała się do jej wymiany, zdając sobie sprawę, że w każdej chwili może się przepalić, wciąż jednak nie miała na to czasu. Nie było sensu prosić o to Toma; był równie zdyscyplinowany w takich sprawach jak ona. Uznała, że przydałby się jej ktoś do takich drobnych prac. Ktoś, kto przyszedłby tutaj od czasu do czasu i zajął się różnymi uprzykrzającymi życie drobiazgami, na przykład przepalonymi żarówkami, drobnymi naprawami i renowacjami. Wsunęła rękę do torebki w poszukiwaniu kluczy do domu. Pamiętając o swym upodobaniu do pozostawiania kluczy w różnych miejscach, zawsze starała się oddzielnie trzymać kluczyki do samochodu i klucze do mieszkania. Wcale nie gubiła ich często, jednak kiedy to już następowało, nie traciła wszystkich. Kiedyś przez krótki czas jeden komplet trzymała pod kamieniem w ogrodzie, ale gdy w końcu zapomniała, który to kamień, musiała przyznać, że jej plan awaryjny nie wypalił. Minęło już sześć miesięcy, a ona wciąż nie wiedziała, pod którym kamieniem leżą zapasowe klucze. Wygrzebała wreszcie komplet do mieszkania wsunięty pomiędzy stare opakowania po gumie do żucia a zużyte bilety parkingowe w jednej z kilku bocznych przegródek przepastnej torebki. Otworzyła drzwi, zapaliła światło w holu, zalewając niski sufit i nierówne ściany miłym blaskiem, po czym zatrzasnęła za sobą dębowe, grube drzwi i ciężko się o nie oparła. Była wykończona. Zmęczyła ją nie tylko praca, po prostu z biegiem lat coraz trudniej było jej wyskakiwać z łóżka o wczesnych porannych godzinach, by przystąpić do pracy na jakimś zmarzniętym polu lub w innym, równie mało przyjemnym miejscu. O ile morderstwa nie dokonano w mieszkaniu, co, na szczęście, zdarzało się dość często, zwłoki znajdywano w najbardziej nieprzyjaznych i nieprzyjemnych miejscach. Zbrodniarz lub zbrodniarze starali się ukryć je, chcąc, by najbardziej obciążający dowód zbrodni możliwie długo nie został ujawniony. Wieloletnia praktyka w zawodzie nauczyła Sam, że skuteczne ukrycie ludzkich zwłok jest sprawą o wiele trudniejszą, niż wydaje się to większości ludzi. Miała do czynienia z przypadkami, w których z martwymi ciałami robiono dosłownie wszystko, od rozczłonkowywania na drobne kawałki, po rozpuszczanie w kwasie, byleby tylko je ukryć lub zniszczyć. A jednak niemal zawsze coś po nich pozostawało. Czasami zbyt mało, by miało to jakiekolwiek znaczenie, ale zazwyczaj materiał wystarczał, by dać policji punkt zaczepienia w śledztwie. Z trudem oderwała się od drzwi, powiesiła płaszcz i ruszyła do kuchni. Przez kuchenne okno wyjrzała na ogród. (Było tam tak wiele do zrobienia jak zawsze). Chciała otrząsnąć się ze wspomnienia ostatnich kilku godzin, odepchnąć je od siebie. Nie była osobą wierzącą, nie wierzyła w żadną wielką Istotę, kierującą odrębnie każdym życiem, każdym ruchem; teraz po raz pierwszy w życiu uwierzyła, że gdzieś obok niej czai się autentyczne zło. Było niemal namacalne, niczym niewidzialna siła, czekająca tylko, by ją okrążyć i posiąść. Mimo że nie chciała tego przed sobą przyznać, dzisiejszej nocy była przerażona, szczególnie wtedy, kiedy Knight pozostawił ją samą ze zwłokami zamordowanej dziewczyny. Nic dziwnego, że na dzisiaj miała już dość wszystkiego – strach męczy zawsze bardziej niż nawet największy fizyczny wysiłek. Rzuciwszy okiem na zegar ścienny, uznała, że powrót do łóżka nie miałby już większego sensu, skoro więc w ogrodzie wciąż było mnóstwo do zrobienia, popracuje w nim trochę, stosując pracę fizyczną jako terapię. Zmieniła buty na kalosze i ruszyła przez ogród, by dokończyć prace, które rozpoczęła poprzedniego popołudnia. Szpadel wciąż tkwił w twardej czarnej ziemi, niedaleko fiołków, które pozostawione same sobie przed kilkunastoma godzinami, czekały cierpliwie w doniczkach na posadzenie. Nie lubiła pozostawiać narzędzi na zewnątrz, poza tym zazwyczaj bardzo pilnowała, by po pracy były czyste i nasmarowane oliwą. Wczoraj jednak Tom nie pozwolił jej zająć się nimi. Przyjechał do domu Sam wesoły, zadowolony z siebie i ruszył prosto do ogrodu. Wziął ją na ręce i udając Tarzana, zaniósł do sypialni; zatrzymał się jedynie w progu, umożliwiając jej zrzucenie kaloszy uwalanych od błota. Próbowała protestować przeciwko temu szaleństwu, jednak na nic się to zdało. Tom nie lubił pracy w ogrodzie i w ogóle nie rozumiał roślin. Ukucnęła i popatrzyła na fiołki. Choć zostały pozostawione w popołudniowym słońcu i z pewnością brakowało im wody, nic złego im się jeszcze nie stało. Przyłożyła nos do jednego z kwiatów i głęboko wciągnęła powietrze. Zapach był słodki. Gdyby tylko potrafiła utrwalać go, zarabiałaby mnóstwo pieniędzy. Wyciągnęła szpadel z ziemi i dalej kopała dołek. Tę właśnie czynność poprzedniego dnia przerwał jej niepoprawny partner. Hałas, który dotarł do niej z szopy, nie był głośny, lecz bardzo wyraźny. Coś upadło albo zostało przewrócone. Sam zdziwiła się, ponieważ wszystkie narzędzia w szopie zawsze starannie ustawiała i umocowywała na przeznaczonych im miejscach. Wyprostowała się i przez chwilę uważnie wpatrywała się w szopę, zastanawiając się jednocześnie, co robić. W innych okolicznościach hałas, jaki usłyszała przed kilkoma sekundami, nie zaniepokoiłby jej, ale tym razem, po koszmarnych doświadczeniach dzisiejszej nocy, przewracające się bez powodu przedmioty wzbudziły jej strach. W końcu powoli ruszyła w kierunku drewnianej szopy, trzymając przed sobą szpadel niczym włócznię, gotowa na spotkanie z kimś lub czymś, co w każdej chwili mogło wyskoczyć zza koślawych, byle jak zbitych drzwi. Tej nocy miała już za sobą jedno nieprzyjemne doświadczenie z szopą i uważała, że to w zupełności wystarczy. Kiedy dotarła do szopy, przyłożyła głowę do drzwi w ten sposób, żeby ucho znalazło się przy szczelinie pomiędzy nimi a framugą. Zaczęła uważnie nasłuchiwać, próbując odgadnąć, jaki nieproszony gość znajduje się w środku. Podejrzewała, że ma do czynienia z jakimś nieznanym zwierzęciem. Żyjąc na wsi, dawno już przywykła do odgłosów wydawanych przez przedstawicieli okolicznej fauny – od lisów, których krzyki przypominały płacz dziecka, po parzące się jeże, których pomruki, wydawane w miłosnym uniesieniu, sprawiały wrażenie dźwięków nie z tego świata. Postanowiła teraz, że gwałtownie otworzy drzwi i stanie z boku, mając nadzieję, że cokolwiek znajduje się w środku, skorzysta z szansy i natychmiast ucieknie. Wzniósłszy na wszelki wypadek szpadel w górę, drugą ręką chwyciła za uchwyt drzwi, przygotowana do szarpnięcia. Niespodziewanie objęły ją od tyłu czyjeś ręce. Straciła grunt pod stopami i poczuła, że ktoś wyrzuca ją w górę. Upuściwszy szpadel, Sam wrzasnęła wniebogłosy i wyprowadziła ręką cios na oślep, mając nadzieję, że uderzy lub przynajmniej odepchnie napastnika. Po czasie, który zdawał się wiecznością, została postawiona z powrotem na ziemi, wciąż jednak przywierał do niej nieznajomy mężczyzna. – Już dobrze, dobrze, uspokój się, Sam. To ja! Głos Toma był spokojny, łagodny, ale i tak wywołał jej wściekłość. – Kiedy wreszcie przestaniesz zachowywać się jak przerośnięty uczeń, a zaczniesz postępować stosownie do swojego wieku? – zawołała. Tom wcale nie był skruszony. – Uspokój się. Po prostu się zabawiliśmy. – Głupia zabawa, jak zwykle w twoim wydaniu. Opamiętaj się. Nie jestem zabawką! Skradasz się za mną w środku cholernej nocy... – Poranka – poprawił Tom, co jeszcze bardziej ją zirytowało. – ...nachodzisz mnie od tyłu – krzyczała – przerażasz mnie niemal na śmierć i jeszcze chcesz, żebym się dobrze bawiła! Cholera, przykro mi, ale chyba straciłam poczucie humoru. Znów usłyszała hałas z szopy, tym razem wyraźniejszy. Ktokolwiek lub cokolwiek znajdowało się w środku, z pewnością zaniepokoiło się ich sprzeczką. Tom popatrzył na Sam pytającym wzrokiem. Sam wskazała na szopę i szepnęła: – Coś albo ktoś tam jest. Tom skinął głową. Gestem ręki nakazał Sam, żeby się cofnęła, a drugą szarpnął gwałtownie za drzwi szopy i wpadł do środka. Natychmiast rozległy się stamtąd odgłosy walki. – Chodź tutaj, draniu! Sam uniosła nad głowę szpadel, gotowa zadać cios, kiedy z szopy wyłoni się ktokolwiek inny niż Tom. Walka tymczasem trwała. – Odczep się ode mnie, człowieku! – Sam usłyszała męski głos, z wyraźnie brzmiącym irlandzkim akcentem. Wydał się jej dziwnie znajomy. – Nie ruszaj się, cholerny Irlandczyku! Drzwi, które podczas walki zatrzasnęły się na framudze, otworzyły się z hałasem i na ścieżkę wypadły dwie splątane postaci. – Sam – wystękał jeden z mężczyzn. – Powiedz temu siłaczowi, żeby się ode mnie odczepił. Oczy Sam rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy zdała sobie sprawę, czyj to głos. – Liam? – zawołała. Tom rozluźnił uścisk przeciwnika i spojrzał na nią. – Znasz tego bałwana? – zdziwił się. Sam pokiwała głową. – Niestety, tak. Tom uwolnił Liama i pchnął w jej kierunku. Liam zatrzymał się dopiero na klombie z kwiatkami i z niepewną miną zaczął rozmasowywać bolące ramię. Tom wciąż przypatrywał mu się podejrzliwie. – Co robiłeś w tej szopie? – zapytał. – Załatwiałem swoje sprawy, oto, co robiłem. Tom zrobił krok w jego kierunku, a Liam o taki sam krok się cofnął. Sam wkroczyła pomiędzy nich i zapytała: – Liam, dlaczego mnie nie uprzedziłeś, że przyjedziesz? – Uprzedziłem, uprzedziłem – odparł Irlandczyk oburzonym głosem. – Przysłałem ci przecież widokówkę. Zdaje się, że z widoczkiem Blarney Stone. – Bardzo na miejscu, nie powiem. Ale to było kilka miesięcy temu! Poza tym, czy nie mogłeś wybrać sobie jakiejś bardziej normalnej godziny? – Samolot z Dublina spóźnił się, spóźniłem się więc na pociąg i tak dalej, i tak dalej. Poza tym chyba mnie znasz, nie lubię pośpiechu. Sam potrząsnęła głową i uśmiechnęła się pobłażliwie. – Dobrze, wyjdź jednak z mojego ogrodu, zanim narobisz jeszcze więcej szkód. Kiedy Liam wyszedł na ścieżkę, Sam pocałowała go w policzek. Tomowi najwyraźniej się to nie spodobało. – Cóż – powiedział – miło cię widzieć. Ale co robiłeś w tej szopie? – Nikogo nie było w domu, pomyślałem więc, że to będzie dobre miejsce, żeby się trochę przespać. No, ale nie wyspałem się. Narobiliście tyle hałasu... Sam popatrzyła z ukosa na Toma, a potem znów na Liama. Mężczyźni wciąż wpatrywali się w siebie nieufnie. – Tom, przedstawiam ci Liama, mojego przyjaciela z dzieciństwa. Liam, poznaj Toma. Popatrzyła wyczekująco na Toma, który w końcu wyciągnął do Liama rękę i powiedział: – Przykro mi z powodu tego nieporozumienia. Może byłem zbyt porywczy, ale miałem dzisiaj fatalną noc. Liam, wciąż pocierając obolałą prawą rękę, pokiwał głową. – Przyjmuję twoją dłoń, jednak jak widzisz, nie mogę jej uścisnąć. Tym razem to Tom skinął głową, akceptując tłumaczenie Liama. Sam wykorzystała moment, by zapytać: – Czy któryś z panów napije się herbaty? Obaj mężczyźni uśmiechnęli się, a Liam odezwał się do Toma: – Zastanawiam się, czy zechcesz wnieść teraz do domu mój bagaż, skoro unieruchomiłeś mi rękę? Zaczął jeszcze intensywniej masować bolące ramię, a Sam z trudem powstrzymała się od śmiechu, gdy dostrzegła minę Toma. Razem z Liamem ruszyła ścieżką do chaty, a Tom niechętnie pomaszerował w kierunku szopy po walizkę niespodziewanego gościa. Mimo że Sam pojawiła się w kostnicy wyjątkowo wcześnie, Fred już tam był. Zdała sobie sprawę z jego obecności w tej samej chwili, w której znalazła się w jasnym sterylnym pomieszczeniu. Fred uwielbiał mocne tureckie papierosy i palił je, kiedy tylko miał ku temu okazję. Oczywiście palenie w kostnicy było surowo zakazane i Fred zazwyczaj oddawał się nałogowi na progu frontowych drzwi. Tym razem znajdował się w swoim pokoju. Sam niepostrzeżenie stanęła za jego plecami i odezwała się: – Cześć, Fred. Zostało jeszcze trochę herbaty w dzbanku? Fred siedział w starym fotelu. W jednej ręce trzymał kubek z parującą herbatą, a w drugiej długi cienki papieros. Na jego kolanach leżała jakaś pomięta gazeta. Usłyszawszy Sam, podskoczył jak oparzony i czym prędzej zdusił papieros w popielniczce, w której i tak znajdowało się już kilka niedopałków, dowodów na to, że niejednokrotnie naruszył dzisiaj obowiązujący zakaz. Popatrzył na zegarek i powiedział ze zdziwieniem: – Jest bardzo wcześnie, pani doktor. Sam zdała sobie sprawę, że przyłapała go na gorącym uczynku. – Na to wygląda – powiedziała. Podeszła do stołu i wskazała na popielniczkę. – Kiedy kota nie ma... Fredowi jakby odebrało mowę. Jeszcze nigdy takiego go nie widziała. Przez długą chwilę zastanawiał się nad doborem właściwych słów. – Miałem dyżur pod telefonem – powiedział wreszcie. – Zadzwonili do mnie, żebym przyjął zwłoki. Kiedy skończyłem, nie było sensu iść do domu. Nikogo tu nie było, więc... – Więc postanowiłeś, czekając na mnie, popełnić samobójstwo w papierosowym dymie. – Coś w tym rodzaju. Przepraszam. Sam wysypała niedopałki do kosza i odstawiła popielniczkę na miejsce. Wiedziała, że w ciągu najbliższych kilku godzin będzie wielokrotnie korzystała z pomocy Freda, postanowiła więc puścić w niepamięć fakt, iż naruszył regulamin. Poza tym raz przyłapany, zapewne długo już nie zapali w kostnicy ani jednego papierosa. A jej pobłażliwość z pewnością sprawi, że w ciągu najbliższych tygodni będzie jeszcze lepiej wykonywał swoje obowiązki. – No i co z tą herbatą? – zapytała. Fred nie wiedział, czego powinien się teraz spodziewać. Lubił Sam, jednak już kilkakrotnie widział ją zdenerwowaną, i to z jego powodu; obawiał się, że tym razem mu nie daruje. – Chyba jest już zimna. Zaparzę świeżą. Podszedł do małej kuchenki, którą udało mu się tu zainstalować nie wiadomo jakim sposobem, i włączył ją. – Nie jesteśmy sami – powiedział. W pierwszej chwili Sam go nie zrozumiała. Skinąwszy więc na nią, Fred skierował się ku drzwiom, stanął w progu i wskazał na odległą ścianę kostnicy. Przy lodówce z nierdzewnej stali, na szarym plastikowym krześle, siedział młody policjant w mundurze. Widać było, że czuje się tu bardzo nieswojo. – Siedzi tutaj od chwili, kiedy przywieźli ciało. Próbowałem z nim rozmawiać, zaprosić do pokoiku, tu jest przecież cieplej, ale nawet nie chciał o tym słyszeć. – Cóż, widocznie bardzo poważnie traktuje swoją pracę. Fred roześmiał się z sarkazmem. – Długo to nie potrwa. Wkrótce zacznie brać łapówki, a o nocnym wysiadywaniu przy trupach nawet nie będzie chciał słyszeć. Fred powrócił do kuchenki, by przygotować herbatę, a Sam uważniej przyjrzała się młodemu funkcjonariuszowi. Miał dziewiętnaście albo dwadzieścia lat i wyraz twarzy człowieka z gorliwością wykonującego powierzone mu zadanie. Pomyślała, że to być może najpoważniejsza praca, jaką otrzymał w swej krótkiej policyjnej karierze. Siedział na krześle wyprostowany, niczym ołowiany żołnierzyk. Hełm miał przepisowo złożony na ziemi, tuż przy nogach. Jego buty wprost lśniły, starannie wypastowane. Zapewne praktykant, pomyślała Sam. Podobne zadania, nudne i nie wymagające inicjatywy, zazwyczaj otrzymywali funkcjonariusze służby przygotowawczej. Każdy musiał przez to przejść, niczym przez swoisty chrzest. Fred powrócił i zawołał do niego: – Napijesz się herbaty? Policjant skinął głową i lekko tylko uniósł się z krzesła, nieśmiały, zaskoczony. – Dziękuję – odparł. – Bez cukru proszę. – I zaraz usiadł. Fred popatrzył na Sam. – Słodki chłopaczek. Po co mu cukier, prawda? Dała mu kuksańca pod żebra. – Dla mnie dwie łyżeczki – powiedziała. – Przynieś mi do biura, dobrze? Postanowiła wykorzystać najbliższe kilkadziesiąt minut na papierkową robotę. Usiadłszy za biurkiem, zaczęła przepisywać uwagi, które nagrała w nocy na dyktafonie w miejscu zbrodni. Minęło zaledwie kilka minut, gdy do jej gabinetu wszedł Fred i postawił kubek z herbatą. – Dziękuję ci – powiedziała. – Masz gościa – mruknął. W tym samym momencie ktoś zapukał w wewnętrzne okno i zaraz w drzwiach stanął Colin Flannery, szef techników. – Och, Colin, to ty? – Sam skinęła, by wszedł do środka. – Napijesz się ze mną herbaty? Potrząsnął przecząco głową. – Nie, dziękuję. Pomyślałem, że pokrótce omówimy plan działania, zanim przystąpisz do sekcji zwłok. Omawianie planu sekcji zwłok przed przystąpieniem do niej było najnowszym wynalazkiem. Początkowo wściekła, że musi tracić czas na to, co uważała za niczym nie uzasadnione wtrącanie się do jej pracy, Sam zaczynała doceniać użyteczność spotkań, podczas których ustalała razem z policyjnymi fachowcami rolę każdej osoby obecnej podczas sekcji oraz poszczególne etapy samej sekcji. Flannery był człowiekiem bardzo skrupulatnym, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym, narady z nim z reguły się więc przeciągały. A jednak Sam doceniała ich wartość, gdyż już niejeden raz przekonała się o profesjonalizmie Flannery’ego, który niejednokrotnie zwrócił jej uwagę na coś, co bez jego wskazówek mogłaby przeoczyć. Teraz technik usiadł naprzeciwko niej i przystąpili do pracy. Zanim zdążyli zakończyć naradę, wszyscy zainteresowani zgromadzili się już w kostnicy. Sam miała nadzieję, że przed sekcją zwłok zdąży jeszcze przejrzeć zaległą pocztę; przez ostatnie kilka dni zupełnie nie miała na to czasu. Wiedziała, że Jean, jej sekretarka, jest coraz bardziej zaniepokojona powstającymi zaległościami. A jednak niecierpliwe spojrzenia ludzi oczekujących na rozpoczęcie sekcji sprawiły, że natychmiast porzuciła myśl o przejrzeniu korespondencji. Szybko przebrała się w strój ochronny i przeszła do pokoju sekcyjnego, gdzie wszystko było już gotowe. Obok Freda przy zwłokach stał już Colin Flannery ze swoim zespołem techników. Sam podeszła do stołu, na którym spoczywały zwłoki Mary West zamknięte w plastikowej torbie. Przed przystąpieniem do pracy popatrzyła jeszcze na galerię. Dostrzegła za szybą między innymi Johna Dale’a z biura koronera, nadinspektor Farmer oraz Boba Hammonda. Trochę, ale tylko trochę, zaskoczyła ją nieobecność Toma. Opuścił jej dom nad ranem, wzburzony po tym, jak zadecydowała, że Liam może u niej zamieszkać podczas pobytu w Cambridge. Próbowała dowiedzieć się, jakie ma plany, ale w obecności Toma niczego nie chciał jej zdradzić. Wyciągnęła od niego tylko tyle, że nie zamierza pozostawać tutaj dłużej niż kilka dni. Z kolei nie chciała, aby został u niej Tom, kiedy był tutaj Liam. Dopóki wystarczało jej cierpliwości, spokojnie tłumaczyła mu, że Liam jest jedynie starym przyjacielem jej rodziny, że chodzi tylko o kilka dni i że nie ma najmniejszego powodu do zazdrości. Jednak wszelkie wysiłki, żeby go udobruchać, spełzały na niczym i w końcu Sam poddała się, a Tom jak burza wybiegł z domu, na pożegnanie urządziwszy jej jeszcze przykrą scenę. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie i wolałaby już nigdy nie zobaczyć. Liam zachowywał się taktownie i udawał, że nie jest świadomy napięcia, jakie wywołał, ale to wcale nie poprawiło samopoczucia Sam. Kiedy wychodziła, rozpakowywał się w gościnnym pokoju, ale zdążył jej zapowiedzieć niespodziankę, gdy wróci. W duchu modliła się, by niespodzianka nie zmaterializowała się w postaci jakiegoś głupiego wybryku; jak na jeden dzień miała dosyć męskich psikusów. Nie była w stanie zastanawiać się teraz nad sobą i Tomem, wiedziała jednak, że problem bardzo szybko do niej powróci. Ta myśl bardzo jej utrudniała koncentrację. Podniósłszy ręce, skinęła na Freda. Ten pochylił się i zaczął powoli rozpinać szeroki metalowy zamek błyskawiczny, wszyty w matowy worek z grubego plastiku, w którym znajdowały się zwłoki. Kiedy zawartość worka stopniowo zaczęła się ukazywać uczestnikom sekcji, do przodu wystąpił fotograf. Szybko wykonał kilkanaście fotografii martwej Mary West, z różnych miejsc i pod różnymi kątami, dokumentując po kolei każdy etap zsuwania z niej plastikowego okrycia. Wreszcie całe ciało zostało odsłonięte, a worek umieszczono w kolejnym i zabezpieczono do dalszych badań znajdujących się w nim śladów. Po chwili Fred przystąpił do ściągania z Mary West następnego ochronnego okrycia. Stanowił je kolejny, tym razem przejrzysty plastik, ściśle przylegający do ciała. Zadaniem tego okrycia było zatrzymanie wszelkich uprzednio nie zauważonych drobin i śladów, które zwłoki mogły ujawnić podczas transportu. Plastik, pokryty od wewnętrznej strony lekką mgiełką wilgoci, nadawał szczątkom Mary West surrealistyczny, niemal nieziemski wygląd. Ponownie szybko wykonane zostały zdjęcia i wreszcie technicy zdjęli plastik, pozostawiając na stole z zimnej nierdzewnej stali jedynie nagie zwłoki dziewczyny. Sam popatrzyła oczekująco na Flannery’ego. Był gotów. Skinął na jednego z techników, a ten podszedł do zwłok i z wprawą, świadczącą o wieloletnim doświadczeniu, zaczął przykładać taśmę do każdego fragmentu ciała Mary West. Czynność ta polegała na zdejmowaniu, za pomocą zwykłej taśmy samoprzylepnej dostępnej w handlu, wszelkich obcych elementów, jakie mogłyby przylgnąć do zwłok. Z pomocą Freda technik bardzo szybko wykonał swoje zadanie. Zużył dwie rolki taśmy. Kolejny technik zajmował się w tym czasie włosami Mary, umieszczając w słoikach ich próbki oraz wszelkie obce przedmioty, jakie znajdował na jej głowie. Te same czynności wykonał potem przy włosach łonowych. Następnie technicy zaczęli starannie oglądać każdy fragment ciała Mary West, wpierw przez szkła powiększające, a później posługując się ręcznymi lampami, emitującymi promienie ultrafioletowe. W miarę jak zimne, niebieskie światło przesuwało się po skórze Mary, oczom techników ukazywały się niewyraźne ślady i obce ciała, których nie zebrała taśma. Pościągano je starannie, używając do tego albo kolejnych kawałków taśmy, albo małych pincet. Sam uważnie obserwowała, jak technicy zabezpieczają ostatnie drobiny i włókna. Wreszcie mężczyźni skończyli i po kolei zaczęli wyłączać wszystkie lampy. Na moment przed zgaśnięciem ostatniej z nich uwagę Sam przyciągnął niewielki ślad na skórze Mary West. Trwało to ułamek sekundy, była jednak pewna, że ten krótkotrwały błysk zauważył także technik. Kiedy więc wyłączył lampę, uznała, że należy interweniować. – Przepraszam bardzo – powiedziała. Technik skierował na nią spojrzenie, a Sam tymczasem podeszła do ciała. – Tutaj. – Wskazała obszar, który ją zainteresował. – Proszę przez chwilę tutaj poświecić. Technik był trochę zdezorientowany zachowaniem Sam i na wszelki wypadek popatrzył na Flannery’ego, oczekując na instrukcje. Flannery nie kwapił się z decyzją, w związku z czym Sam odebrała lampę z rąk technika i włączyła ją. Pochyliwszy się nisko nad zwłokami, zaczęła oglądać to, co przed chwilą błysnęło. Po chwili podszedł do niej Flannery. – Czy mamy tu jakiś problem, pani doktor? Sam uniosła rękę, nakazując mu milczenie. Bardzo uważnie oglądała skórę na wewnętrznej części ramienia Mary. Przez kilka sekund nie mogła niczego znaleźć i już zamierzała się poddać, przekonana, że tylko jej się wydawało. Nagle jednak zauważyła to dokładnie tam, gdzie się spodziewała, błyszczące jak przed chwilą. Machnęła wolną ręką i Colin natychmiast pochylił się nad zwłokami. Wyciągnąwszy z kieszeni szkło powiększające, zaczął oglądać to, co wskazała Sam. Teraz było doskonale widoczne. Bardzo małe i przezroczyste, niczym skrzydło owada, pod szkłem powiększającym zmieniało kolory, w miarę jak zmieniało się kąt spojrzenia. Sam zerknęła krótko na Freda, niechętnie odrywając wzrok od interesującego ją śladu. – Skalpel – zażądała. Fred błyskawicznie wykonał polecenie, odebrawszy z jej wyciągniętej ręki lampę i wsunąwszy w nią skalpel. Uważnie spoglądając przez szkło powiększające, Sam delikatnie wsunęła skalpel pod obserwowany obiekt i ściągnęła go z powierzchni zwłok. Instynkt podpowiadał jej, że ta przezroczysta drobina ma ogromne znaczenie i należy obchodzić się z nią bardzo delikatnie. Flannery zamknął próbkę w przezroczystym woreczku i podał go jednemu z techników. Sam wyprostowała się, po czym zapytała Flannery’ego: – Czy pana ludzie już skończyli? Popatrzył na nich, a oni jedynie zgodnie pokiwali głowami. – Zwłoki należą do pani, doktor Ryan – powiedział. Sam popatrzyła na Mary West i zaczęła nagrywać komentarz do rozpoczynanej właśnie sekcji: – Jest godzina dziesiąta trzydzieści przed południem, niedziela, dwudziestego drugiego maja 1996 roku, znajduję się w Park Hospital w Cambridge. Przystępuję do sekcji zwłok Mary West, osiemnastoletniej kobiety, której ciało zostało znalezione w dniu dzisiejszym nad ranem w bazie Sił Powietrznych USA w Leeminghall. Świadkami sekcji są nadinspektor Harriet Farmer z policji hrabstwa Cambridge, pan Colin Flannery, szef zespołu techników policyjnych, oraz pan John Dale, reprezentujący koronera. Zwłoki należą do dobrze rozwiniętej białej kobiety. Ważą sto dwanaście funtów, wzrost – pięć stóp i osiem cali. Mimo że już kilka lat temu oficjalnie zaczęto stosować system metryczny, Sam trudno było przeliczać wszystko w głowie podczas badania i wciąż pracowała na funtach, uncjach, stopach i calach. Dopiero później, przenosząc raport z taśmy na papier, Jean przeliczała wymiary na oficjalnie stosowane jednostki. Rozpoczynając od głowy, Sam zaczęła uważnie oglądać całe ciało Mary. – Denatka ma długie jasne włosy. Na głowie nie ma żadnych ran. – Dopiero gdy zaczęła oglądać szyję, natknęła się na coś godnego uwagi. – Widzę pęcherz, o średnicy mniej więcej trzech cali, na lewej stronie szyi. Wygląda, jakby został spowodowany przez oparzenie. – Sam nie miała pojęcia, skąd wziął się ten pęcherz, uznała go jednak za ważny ślad. – Czy mogłabym prosić o wykonanie kilku zdjęć? Policyjny fotograf natychmiast zbliżył się do zwłok, zrobił zdjęcia, ustawiając aparat pod różnymi kątami, po czym zaraz się wycofał. Sam z kolei wykonała pomiary pęcherza. Odnosiła wrażenie, że do szyi zmarłej przyłożono coś gorącego. Rana z pewnością powstała przed śmiercią Mary, jednak trudno było określić, czy ma z nią jakikolwiek związek. Następnie zaczęła oglądać klatkę piersiową i brzuch. – Od klatki piersiowej do wzgórka łonowego przez środek brzucha biegnie głębokie nacięcie. Nierówne brzegi rany sugerują, że nóż, którym się posłużono, miał ząbkowane ostrze. – Fred podał jej miarę. – Rana ma długość dwudziestu dwóch cali. Osobnik, który ją spowodował, zamierzał wydobyć z brzucha wnętrzności denatki. Część zawartości żołądka znajduje się na zewnątrz. W tej chwili nie widzę żadnych innych ran. Fred podał jej małą miseczkę z nierdzewnej stali. Znajdowało się w niej kilka długich wacików. Sam wzięła pierwszy z nich i zaczęła zaglądać do otworów w ciele. Sekcja zwłok dopiero właściwie się rozpoczynała. Zakończywszy pracę nad Mary West, Sam chciała jak najszybciej zrzucić z siebie ochronny strój, pojechać do domu i stanąć pod prysznicem. Woda powinna jak najdłużej spływać po jej nagim ciele, spłukując zło, z którym zmierzyła się podczas sekcji. Lata praktyki sprawiają, że patolodzy uodparniają się na skojarzenia, jakie zawsze niesie ze sobą obcowanie ze śmiercią. Zwłoki stają się dla nich przedmiotami, które należy dokładnie obejrzeć, a potem ewentualnie wyjaśnić wątpliwości powstałe podczas sekcji. Sam miała już do czynienia ze śmiercią w każdej postaci i formie, badała zwłoki ludzi i bardzo młodych, i bardzo starych. Niektórzy umierali z godnością, inni rozpaczliwie bronili się przed odejściem w wieczną ciemność. Sposób, w jaki umierali, zawsze uwieczniał się na rysach twarzy tych ludzi. Martwe twarze emanowały spokojem albo złością, czasami zdziwieniem. Bywało jednak, że – tak jak w przypadku Mary West – twarze zmarłych ludzi zastygały w wyrazie przerażenia, bólu, niedowierzania. Takie przypadki chwiały równowagą Sam, wstrząsały jej systemem nerwowym i wymagały wielkiej siły woli, by usunąć je z umysłu i przywrócić jego normalne funkcjonowanie. Ludzi mordowano na wiele różnych sposobów i z wielu przyczyn. Zazwyczaj Sam rozumiała motyw zbrodni, potrafiła pojąć jej przyczynę, nawet najbardziej dziwaczną, ale tym razem... Morderstwo Mary West nie poddawało się żadnej definicji, było rezultatem czystego zła, zła wyrządzonego bez żadnego powodu. Sam zaczęła się zastanawiać, ile na jego temat wie już prasa i czego jeszcze dowiedzą się wkrótce dziennikarze. Zdawali się wszędzie mieć kontakty, nawet w szpitalu i policji. Same przesłuchania będą ciężkim przeżyciem dla krewnych dziewczyny, a przecież czekały ich jeszcze pełne straszliwych detali opisy jej śmierci, które z całą pewnością opublikowane zostaną na pierwszych stronach prasy ogólnokrajowej i lokalnej. Jak oni to zniosą? Sekcja zwłok trwała dłużej niż zazwyczaj. Była trudna, ale Sam przez cały czas pracowała w skupieniu, starannie, uważnie, aby nie ominąć niczego, co mogłoby okazać się ważne dla rozwiązania zagadki zabójstwa Mary West. Coś w śmierci tej młodej dziewczyny przerażało ją i jednocześnie fascynowało. Wyrzuciła ochronny strój do kosza z brudną odzieżą, ściągnęła kalosze i włożyła własne buty. Pozostawiwszy Freda i techników, by posprzątali, szybkim krokiem udała się do swojego gabinetu w szpitalu. Zazwyczaj spotkania z policjantami odbywała po sekcji zwłok w małym pokoiku przy kostnicy, dzisiaj jednak chciała jak najszybciej uciec od wyłożonej białymi kafelkami bezosobowej przestrzeni, znaleźć się jak najdalej od koszmaru okropnej śmierci Mary West. ROZDZIAŁ TRZECI Gdy Sam dotarła do gabinetu, Farmer i Hammond już tam byli, wygodnie usadowieni na krzesłach. Pili herbatę, którą zaparzyła im Jean, i sprawiali wrażenie zadowolonych z życia. Dla obojga to, co wydarzyło się w nocy, było – mimo całego okrucieństwa zbrodni – niemalże rutyną. Sam zdawała sobie sprawę, że powinna przyjąć śmierć Mary West równie chłodno; emocjonalne zaangażowanie się w sprawę było postawą nieprofesjonalną i wręcz dziwaczną, niewiele mogła jednak na to poradzić. Ta zbrodnia zawierała w sobie wszystkie przyczyny, dla których Sam wybrała zawód patologa. Jej praca polegała na natrętnym wnikaniu w ludzkie życie i śmierć. Nie interesowała się jednak tym, w jaki sposób ktoś umierał, ale dlaczego, szczególnie kiedy śmierć była przedwczesna. Tak naprawdę fascynowała ją zbrodnia. Morderstwa zdawały się twórczo oddziaływać na jej umysł, były wyzwaniem dla jej profesjonalnej wiedzy. Odwodziły ją od klinicznych aspektów zawodu i angażowały ciemniejsze zakamarki jej duszy, w których czaiła się ciekawość i dociekliwość wobec zła. Popatrzyła na Farmer. – Gdzie jest inspektor Adams? – zapytała. – Nie mógł przyjechać. Ma mnóstwo pracy. Zdaje się, że przesłuchuje świadków. Chociaż bardzo chciała nad sobą zapanować, Sam zmarszczyła jednak czoło. Miała nadzieję, że Farmer tego nie zauważy. Pomyślała, że Tom zachowuje się jak dziecko. Jean skończyła przygotowywanie poczęstunku dla gości i była gotowa do wyjścia. – Przyrządziłam pani rumianek – powiedziała do Sam łagodnie. Sprawiała wrażenie, że doskonale zdaje sobie sprawę z nastroju Sam. Sam podeszła do biurka i usiadła na swoim krześle. Wzięła do ręki filiżankę z rumiankiem i zaczęła pić. Gorący napój podziałał na nią uspokajająco. Tymczasem Farmer odstawiła filiżankę z kawą na stolik i popatrzyła na Sam z wyczekiwaniem. – No i co nam pani powie? – zapytała po chwili. Hammond milczał, wyraz jego twarzy nie pozostawiał jednak wątpliwości, że chciałby zadać to samo pytanie. Był jednak zbyt dobrze wychowany, by zaczynać wypytywanie Sam, zanim uczyni to Farmer. Sam postanowiła nie zwlekać. – Śmierć spowodowały bez wątpienia rany brzucha, a także ogromne zniszczenia narządów wewnętrznych. Nóż, którego używał zabójca, najprawdopodobniej był duży i długi, ostrze miało co najmniej sześć cali i zapewne ząbkowane brzegi. Mógł to być nóż myśliwski. Zawartość brzucha została zniszczona i wyciągnięta na zewnątrz. Usunięto obie nerki, najprawdopodobniej za pomocą tego samego noża... – A więc zabójca dobrze się znał na swojej robocie – wtrąciła Farmer. – Można tak powiedzieć. Jednak do tego, co zrobił, potrzebował znajomości zaledwie podstaw anatomii, wiedzy, którą mógł posiąść niemal w każdej bibliotece. Nie mogę potwierdzić, że mamy do czynienia z jakimś fachowcem czy ekspertem w tej dziedzinie. Morderca działał w pośpiechu i niestarannie. Tego, co zrobił, na pewno nie mogę określić jako dzieło chirurga. Farmer popatrzyła na Hammonda. – Ten pański Strachan jest chyba sanitariuszem, prawda? – Hammond pokiwał głową, a ona kontynuowała: – Posiada więc zapewne podstawową wiedzę z anatomii? – Sądzę, że tak – odparł Hammond. Farmer skinęła głową, najwyraźniej zadowolona z usłyszanej odpowiedzi. – Mary West ma także ranę na szyi – mówiła dalej Sam. – O, tutaj. – Dotknęła palcem boku swojej szyi. – Wygląda na powstałą w wyniku oparzenia. Chciałabym poprosić, żeby policja sprawdziła, czy w ciągu ostatnich kilkunastu dni ta dziewczyna uległa jakiemuś wypadkowi. – Czy to takie istotne? – Nie wiem. Może okazać się istotne. Chciałabym w raporcie to opisać. To bardzo niezwykła rana, jednak na tym etapie nie mogę jej łączyć z morderstwem. – Zobaczę, co się da zrobić – powiedziała Farmer. Sam podziękowała jej, skinąwszy głową, po czym mówiła dalej: – Ponieważ na miejscu zbrodni nie znaleziono żadnej z dwóch nerek, zakładam, że morderca zabrał je ze sobą. – Dlaczego miałby to zrobić? – zdziwił się Hammond. Sam wzruszyła ramionami, popatrzyła na Farmer i z dość wyraźną ironią w głosie powiedziała: – Jestem patologiem, a nie detektywem. Nadinspektor Farmer, to raczej pani dziedzina. Hammond popatrzył na Farmer, a ona odezwała się: – Jednemu z waszych żandarmów zdawało się, że widział sylwetkę mężczyzny wybiegającego z szopy. Mężczyzna niósł jakąś torbę. Najprawdopodobniej nerki znajdowały się w tej torbie. Hammond z niedowierzaniem pokręcił głową, a Farmer skierowała uwagę ponownie na Sam. – Czy nie mamy do czynienia z jakimś czarnym rynkiem ludzkich organów do transplantacji? Nerki na sprzedaż, rozumie pani, co mam na myśli. Sam była zdegustowana. – Ktokolwiek by dostał nerki Mary West, nie cieszyłby się nimi długo. W transplantacji ważna jest nie tylko operacja wszczepienia, ale także sposób, w jaki usuwa się narządy z organizmu dawcy. W tym przypadku nerki po prostu gwałtownie wyrwano. Farmer zmieniła temat. – Czy zgwałcono ją? – Tak, myślę, że tak. Ściany pochwy są poranione, wytarte, co wskazuje, że seks na niej wymuszono, nie uprawiała go dobrowolnie. – Ślady spermy? – Znalazłam. – Czy wystarczy do badań porównawczych? – To nie moja dziedzina, ale sądzę, że tak. Farmer wyglądała na zadowoloną. – No to jesteśmy w domu. – Jeśli nie znajdziecie Strachana, to skąd będziecie mieli materiał do porównań? – znów wtrącił Hammond. – Strachan jest sam, w obcym kraju i nie ma dokąd pójść. Z całą pewnością go dopadniemy, a nawet jeśli to zajmie dużo czasu, wcześniej pobierzemy próbki od jego rodziców, jeśli wyrażą gotowość do współpracy z nami. Jeśli nie, jestem pewna, że namówimy do pomocy jakiegoś innego członka tej rodziny. Już wcześniej postępowaliśmy w taki sposób. Hammond wątpił, czy rodzina będzie skłonna do współpracy, kiedy dowie się, że ma dostarczyć najważniejszy dowód przeciwko Strachanowi, nie wypowiedział jednak głośno tej myśli. Farmer uniosła filiżankę i uśmiechnęła się do niego ponad brzegiem naczynia. – Jestem przekonana, że możemy liczyć na współpracę ze strony naszych amerykańskich kuzynów, prawda? Rozmowa policjantki z Amerykaninem zaczynała bawić Sam, wiedziała jednak, że nie może dopuścić, żeby wymiana zdań wymknęła się spod kontroli. Postanowiła interweniować. – Czy znasz Strachana? – zapytała Hammonda. – Nie. Nasza baza jest duża, a ja poznaję raczej te dziewczynki i tych chłopców, którzy zachowują się niegrzecznie. Strachan nie należał do tej grupy. Większość ludzi, którzy go znają, uważa, że jest w porządku. W każdym razie nie jest to facet, który wikłałby się w to, co na nas spadło dziś w nocy. – Christie też na takiego nie wyglądał – wtrąciła Farmer. Hammond nie zrozumiał aluzji i Sam pośpieszyła mu z pomocą: – Christie to słynny brytyjski morderca. Hammond pokiwał głową, a Sam kontynuowała. – Czy Strachan to postawny, duży facet? – Nie, raczej nie. Niski, chudzina, z tego, co wiem. Dlaczego pytasz? – Plamy krwi na majtkach Mary i za hangarem numer dwa świadczą, że zaatakowana została najprawdopodobniej tam, a dopiero później zabójca przeniósł ją lub zawlókł do szopy. – Przecież nie była ani duża, ani ciężka. – A jednak zawsze trudno jest dźwigać nieprzytomną dorosłą osobę. – Jeśli w ogóle ktoś ją niósł – zauważyła Farmer. – Biorąc jednak pod uwagę sposób, w jaki ją zamordowano, czy nie natrafilibyśmy na ślady krwi na trasie od hangaru do szopy? Tym bardziej że tak wiele krwi było tam, gdzie ją znaleźliśmy. – Wszystko zależy od tego, jak ciężko ranna została za hangarem. Jestem bowiem przekonana, że zamordowano ją dopiero w szopie. – Jej ubranie nie było zniszczone, nie nosiło wielu śladów krwi, a tego by pani chyba oczekiwała w przypadku morderstwa w szopie. – Proszę pamiętać, że wcześniej odbyła stosunek seksualny – powiedziała Sam. – Może już wtedy była zupełnie naga? – Trudno uwierzyć, że morderca przeniósł nagą dziewczynę do szopy, wrócił po jej rzeczy, starannie je złożył i dopiero potem ją zamordował. Hammond, któremu brakowało już wyobraźni, by podążać za tokiem rozmowy dwóch kobiet, skorzystał z krótkiej chwili ciszy i zmienił temat. – Pani nadinspektor, mam nadzieję, że powiadomi mnie pani, kiedy złapiecie Strachana. Wciąż jest obywatelem Stanów Zjednoczonych i będzie potrzebował naszej opieki i pomocy. – Jestem pewna, że rodzice Mary West też potrzebują teraz opieki. Sarkazm Farmer zbił Hammonda z tropu, starał się jednak tego nie okazać. – Niech się pan nie martwi – kontynuowała Farmer. – Pańscy ludzie są w kontakcie z policją. – Popatrzyła na Sam. – Czy coś jeszcze? – Oprócz oczywistego faktu, że poszukuje pani bardzo niebezpiecznego człowieka, cała reszta znajdzie się w raporcie. – Świetnie. W takim razie na mnie już czas. Farmer i Hammond wstali, choć Sam najwyraźniej jeszcze nie skończyła. – Ile zamierzacie ujawnić dziennikarzom? – zapytała. Oczywiście, nie było to jej sprawą, właściwie nie miała prawa o to pytać, jednak to zrobiła. – Tyle, ile muszą wiedzieć, żeby udzielić nam trochę pomocy – powiedziała Farmer. – Jeśli nie złapiemy Strachana szybko, będziemy musieli przekazać komunikat o poszukiwaniu go do prasy. Hammond zmarszczył czoło. – Czy nie zmniejszy to jego szansy na uczciwy proces? To by było tak, jakby już ogłoszono go winnym. Farmer popatrzyła na niego chłodno. – Miejmy zatem nadzieję, że złapiemy go bez rozgłosu. Nie chciałabym wchodzić w drogę pańskiemu poczuciu sprawiedliwości. Tymczasem módlmy się, by w okolicy nie pojawiło się więcej zwłok, kiedy my będziemy się zastanawiali, czy Strachan ma szanse na uczciwy proces. Hammond uznał, że kres cierpliwości brytyjskiej policjantki jest bliski, więc w interesie spokojnej i harmonijnej współpracy nie powinien już nic mówić. Farmer popatrzyła na Sam. – Dziękuję, że poświęciła nam pani tyle czasu, doktor Ryan. Jak zwykle, wniosła pani do sprawy wiele cennych uwag. Sam uśmiechnęła się do niej chłodno. – Swoim czasem służę pani o każdej porze. – Miło było pana spotkać, majorze. – Tym razem Farmer zwróciła się do Hammonda. Wyciągnęła dłoń i uścisnęła rękę Amerykanina. – Jestem pewna, że w ciągu najbliższych tygodni jeszcze wielokrotnie będziemy się spotykać. – Będzie mi bardzo miło. Kiedy tylko Farmer wyszła z gabinetu, Hammond z powrotem usiadł na swoim miejscu. Najwyraźniej chciał jeszcze o czymś porozmawiać. – Czy czegoś jeszcze ci nie powiedziałam? – zapytała Sam. – Nie, nie o to chodzi. Moim zdaniem wykonałaś kawał solidnej roboty. Zastanawiam się jednak, czy będę natrętny, jeśli poproszę cię o jeden egzemplarz protokołu z sekcji? – Dlaczego? – zainteresowała się Sam. – Angielska dziewczyna zginęła na amerykańskiej ziemi. Będę miał mnóstwo pytań z kraju. Chciałbym być dobrze przygotowany. – Nie mogę udostępnić ci treści raportu. Musiałabym otrzymać pozwolenie. – Zdaję sobie z tego sprawę i nie chciałbym nadużywać naszej przyjaźni... – Ale właśnie to robisz. Hammond posłał jej smętny uśmiech. – Rzeczywiście – przyznał. Sam ustąpiła niemal od razu. Zdrowy rozsądek nakazywał udostępnić Hammondowi treść raportu, a gdyby miała używać w tym celu oficjalnych kanałów, sprawa wlokłaby się pewnie w nieskończoność. – Ale nie dostałeś tego ode mnie, zgoda? – To będzie nasz sekret. Bardzo ci dziękuję. Powiem Jean, żeby wysłała ci jutro jeden egzemplarz. – Czy nie będzie prościej, jeśli przyślę samochód? – Jak sobie życzysz. – Sam pokiwała głową. – To pytanie na temat Strachana... – Jego wiedzy medycznej? – Tak. Ma pojęcie o udzielaniu pierwszej pomocy. Pewnie potrafiłby przywrócić komuś bicie serca, podtrzymać oddech, ale to wszystko. – Martwi mnie, że byłby w stanie także zatrzymać bicie czyjegoś serca – powiedziała Sam cierpko. Hammond uśmiechnął się. – Wiesz co? – odezwał się. – W przyszłym miesiącu znów urządzamy zabawę w hangarze i pomyślałem sobie... – Pomyślałeś, że mogłabym przyjść. Odnoszę wrażenie, że to łapówka. Niespodziewanie Hammond zakłopotał się. – Nie, skądże, wcale nie. Ale ostatnio było nam razem tak miło... Sam postanowiła ułatwić mu sytuację. – Muszę sprawdzić, czy Tom będzie wtedy pracował, czy też nie. Powiedz mi, kiedy organizujecie tę zabawę, a ja dam ci znać. – A jeśli będzie? Pracował, oczywiście. Głośne pukanie do drzwi uwolniło Sam od konieczności odpowiedzi. W progu stanęła Jean. Trzymała na rękach grubą stertę akt, a na jej wierzchu leżał notatnik Sam. Zdziwiła się, kiedy zobaczyła Hammonda. – Och, przepraszam. Myślałam, że już wszyscy goście sobie poszli. Wrócę później. Sam zatrzymała ją. – Nie, wszystko w porządku, Jean. Major Hammond właśnie wychodził. Hammond nie zaprotestował i wstał. – Rzeczywiście, muszę już jechać. Mam nadzieję, że szybko się zobaczymy, pani doktor. Sam lekko przekrzywiła głowę na bok. – Może – powiedziała. Hammond uśmiechnął się do niej. Bawiła się nim, ale to mu nie przeszkadzało. Naciągnął na głowę lotniczą czapkę, grzecznie ukłonił się Jean i wyszedł. Sam przyszło na myśl, że może Tom Adams ma rację. Że skłonna jest uwodzić wszystkich przystojnych mężczyzn. Kiedy Hammond wrócił do Leeminghall, było późne popołudnie. Główną bramę bazy otaczała cała armia dziennikarzy z prasy i telewizji. Natychmiast rzucili się na jego samochód, chcąc sprawdzić, czy w środku znajduje się ktoś wystarczająco ważny, by opłacało się z nim rozmawiać. Szczęśliwie nikt go nie rozpoznał albo po prostu nikt nie wiedział, jaką funkcję pełni w bazie, dlatego dostał się do środka bez większych problemów. Zatrzymał auto przed mesą oficerską, po czym szybkim krokiem ruszył przez boisko do baseballu do swojego biura. W tym samym momencie, w którym otworzył drzwi, wyczuł, że coś tu jest nie w porządku. To uczucie było tak silne, że nawet nie zdjął czapki. Popatrzył na swoją asystentkę, sierżant Jenny Groves, która natychmiast wstała z krzesła. – Co jest? – zapytał. Groves pracowała dla niego już prawie rok, dlatego bez trudu odczytywał jej zachowanie. Pachniało kłopotami. Jenny zaczęła tłumaczyć mu zakłopotanym głosem: – Próbowałam dodzwonić się do pana na komórkę, ale była wyłączona. Hammond wyłączył telefon podczas sekcji zwłok i zapomniał włączyć z powrotem. – Mów, Jenny, o co chodzi? Głęboko nabrała powietrza w płuca, po czym skierowała wzrok przed siebie, nie chcąc patrzeć mu prosto w oczy, w obawie przed jego reakcją. – Ma pan pozdrowienia od pułkownika Cully’ego. Chciałby zobaczyć pana w swoim gabinecie. – Kiedy? – Kiedy tylko się pan pojawi. To znaczy natychmiast. Hammond westchnął, uśmiechnął się do niej uspokajająco i zaraz wyszedł. Szybki marsz przez bazę do biura pułkownika Cully’ego zabrał mu tylko pięć minut. W miarę jak mijał lotników, którzy o tej porze dnia najliczniej wylęgali na teren bazy, i odpowiadał na ich saluty i pozdrowienia, coraz bardziej zdawał sobie sprawę z napięcia, w jakim się wszyscy znajdują. Z ich twarzy i oczu odczytywał troskę i zaniepokojenie. Niemal każdy z nich zerkał na jego twarz, chcąc z niej wyczytać jakąś wskazówkę, choćby cień informacji na temat tego, co wydarzyło się w bazie poprzedniej nocy. Jak większość wojskowego personelu bazy, dumni byli ze swojej jednostki, i kiedy jakiemuś żołnierzowi pełniącemu tu służbę powijała się noga albo coś przeskrobał, czuli, że problem jednego spośród nich dotyczy w gruncie rzeczy wszystkich. Przypomniał sobie gwałt, jakiego dopuszczono się na japońskiej dziewczynie zaledwie kilka lat wcześniej. Miejscowi ludzie winili za ten występek nie bezpośredniego sprawcę, ale całe Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych. Zdawało się to niesprawiedliwym osądem, ale Hammond był w stanie to zrozumieć. W ciągu minionych pięćdziesięciu lat stosunki pomiędzy bazą Leeminghall a okoliczną ludnością były dobre. Baza częściowo przyczyniała się do rozwoju ekonomicznego najbliższego regionu, a Amerykanie nawet żenili się z miejscowymi dziewczynami. Teraz te dobre wzajemne stosunki zostały zachwiane i każdy się tym martwił. Cully najlepiej zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Zanim został dowódcą bazy, pracował w oficjalnym inspektoracie, którego członkowie kontrolowali bazy Sił Powietrznych zarówno w Ameryce, jak i w Europie, oceniając je i sporządzając raporty na temat każdego aspektu ich funkcjonowania. Kiedy znalazł się w biurze Cully’ego, niemal natychmiast skierował go do dowódcy jakiś nerwowy porucznik. – Zjawił się major Hammond, sir – zaanonsował go i natychmiast zamknął za nim drzwi gabinetu. Cully stał, odwrócony plecami do drzwi i spoglądał przez okno z doskonałym widokiem na teren bazy. Hammond stanął na baczność i zasalutował. Mimo że Cully go nie widział, z całą pewnością spodziewał się z jego strony regulaminowego zachowania. Nie poruszając się, pułkownik rzucił pytanie: – Czy widziałeś gazety? – Zniknął, na szczęście, histeryczny ton, który brzmiał w jego głosie w nocy. Zastąpił go chłodny spokój, do którego Cully z całą pewnością z trudem się zmuszał. Hammond zdawał sobie sprawę, że dowódca w każdej chwili może eksplodować, dlatego zaczął ostrożnie: – Nie miałem jeszcze okazji, sir. Nadal się nie odwracając, Cully wskazał na swoje biurko, gdzie leżało kilka gazet. Żadna z nich nie była rozłożona. Zresztą nie było to konieczne, wystarczał widok tytułów na pierwszych stronach: DZIEWCZYNA ZAMORDOWANA PRZEZ NOŻOWNIKA W AMERYKAŃSKIEJ BAZIE, AMERYKAŃSKI GWAŁCICIEL GRASUJE W CAMBRIDGE. Podobnie brzmiały inne tytuły. Skąd dziennikarze uzyskali informacje i w jaki sposób udało się im dotrzeć do nich tak szybko, nie sposób było zgadnąć. Hammond wiedział jednak, że dziennikarze są kolejnym problemem, z którym, na rozkaz Cully’ego, będzie musiał się zmierzyć. Pocieszył się, że nie tylko Cully, ale i Farmer wścieknie się, kiedy przeczyta te tytuły. – Zapewne gazety w kraju też będą pełne podobnych bredni – powiedział pułkownik. – Złe wieści rozchodzą się szybko. Postanowiłem ograniczyć ruch gości i personelu. Nikt nie ma prawa wyjść ani wejść na teren bazy bez istotnego powodu. Hammond nie wiedział wcześniej o tym rozkazie, lecz informacja od Cully’ego wyjaśniała zaniepokojone spojrzenia ludzi, których mijał po drodze. – To w końcu ucichnie – powiedział. – Zawsze tak się dzieje. – Być może – powiedział Cully drżącym głosem. – Ale zanim ucichnie, ja się wykończę. Hammond zrozumiał, że ta rozmowa nie wróży nic dobrego. Cully był na skraju załamania nerwowego i żadne słowa nie mogły w tej chwili poprawić jego samopoczucia. – Czy wiesz, ile na to trzeba czasu, Bob? – Nie rozumiem, sir. – Żeby dojść do mojej pozycji, wiesz, ile na to trzeba czasu? – Nie, sir. – Dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat! Dwadzieścia lat ciężkiej pracy, wykonywanie jedynie właściwych posunięć, wiedzy, z kim rozmawiać i kiedy... – ...kiedy udawać durnia. – Mimo że Hammond zaledwie wyszeptał te słowa, Cully natychmiast się odwrócił. – Przepraszam, majorze, co pan powiedział? – To musiała być bardzo trudna droga, sir. – To była bardzo trudna droga. Na miłość boską, przecież ożeniłem się nawet z córką generała! Hammond nie lubił sposobu, w jaki Cully mówił o swojej żonie. Traktował ją wyłącznie jako dodatek do kariery, jako dodatkową gwiazdkę na pagonie, kolejny pasek na mundurze. Tymczasem, zdaniem Hammonda, Sarah Cully była sympatyczną, atrakcyjną kobietą, która potrafiła oczarować każdego, z kim rozmawiała. Za nic w świecie nie potrafił zrozumieć, dlaczego skończyła u boku Cully’ego. Byli jednak małżeństwem już od piętnastu lat, coś w nim zatem widziała. Poza tym on sam, Hammond, niewiele wiedział o instytucji małżeństwa po jednym rozwodzie i dwóch, co prawda, długich związkach, które i tak się rozpadły. – Czy wiesz, czego chciałem, Bob? Wiesz, czego chciałem? – Cully miał okropny zwyczaj powtarzania wszystkiego dwa razy, jakby chciał podkreślić znaczenie swoich słów albo zamęczyć słuchacza na śmierć arcyważnymi pomysłami. – Nie, sir – odparł Hammond. Był jednak pewien, że pułkownik zaraz mu to powie. – Chciałem przebyć całą tę drogę do samego końca, aż do Białego Domu. Chryste, będę szczęściarzem, jeśli w tych okolicznościach nie odbiorą mi emerytury. – Ze złością wskazał na biurko. – Popatrz tylko na nie, Bob. Co widzisz? Oto moja ostatnia placówka. Dostanę stąd takiego kopa w dół, że długo się nie zatrzymam. Jutro przyjedzie tu nawet pieprzony ambasador, a wszystko przez to, że jakaś dziwka dała się zamordować na terenie mojej bazy! – Błyskawicznie wpadał w histeryczny ton. Przekażę pańskie kondolencje rodzinie tej dziwki, pułkowniku, pomyślał Hammond. Po raz pierwszy usłyszał o planowanej wizycie ambasadora i zrozumiał, że musi działać szybko. Jako szef policji wojskowej na terenie bazy odpowiedzialny był za wszelkie środki bezpieczeństwa, również te, które należało podejmować w wypadku wizyt wysokiej rangi dygnitarzy. – O której godzinie spodziewamy się ambasadora, sir? – Jeden Bóg wie. Porozmawiaj z moim sekretarzem, on zna szczegóły. – Cully uspokoił się. Usiadł na krześle z szerokim oparciem i popatrzył żałośnie na Hammonda. Gdyby major nie gardził nim, pewnie by mu teraz współczuł. W jego duszy zdecydowanie przeważała jednak pogarda. – Bob, musimy stłumić całe to zamieszanie, w interesie nas obu. Hammond wyczuł zawoalowaną groźbę, jednak nie przestraszył się. Grozili mu już eksperci w tej dziedzinie, a Cully z pewnością do nich nie należał. Oczywiście, upora się z problemami, jakie zrodziło zabójstwo w bazie, ale nie będzie tego robił dla Cully’ego. Cully już i tak poprosił go o zbyt wiele, przez co przestał być groźny. – Będzie dobrze, sir – powiedział głośno. – Czy złapali już Strachana? – Nie, sir, jeszcze nie, brytyjska policja jest jednak pewna, że to kwestia godzin. Strachan nie ma dokąd pójść, a oni są bardzo dobrzy w swojej robocie. – Tak myślisz? Chryste, przecież oni nawet nie noszą broni. Po krótkim pukaniu do drzwi w progu stanął sekretarz Cully’ego. – Sir, jest tu dwóch panów z ambasady. Chcą się z panem widzieć. Prosił pan, żeby poinformować o ich wizycie natychmiast, kiedy się zjawią. Cully popatrzył na Hammonda, który się nawet nie poruszył. – Wprowadź ich. Sekretarz wycofał się, umożliwiając wejście do gabinetu dwóm dyplomatom w błękitnych garniturach. Dzięki temu, że Trevor Stuart, przy pomocy Jean, przejął część jej popołudniowych zajęć, Sam udało się przebrnąć przez górę papierów w miarę szybko, więc dość wcześnie powróciła do domu. Miała już plany na te niespodziewanie darowane godziny; zamierzała popracować trochę w ogrodzie. Kiedy wjechała na podjazd, rozbłysła lampa bezpieczeństwa. Nie była akurat potrzebna, ale Sam ucieszyła się, że znów funkcjonuje. Pomyślała, że pewnie poluzował się jakiś drut. Cóż, bez wątpienia powinna przyjąć kogoś, kto zajmowałby się drobnymi naprawami w całym domu. Chwyciwszy z siedzenia torebkę, ruszyła żwirową ścieżką na tyły chaty. Zobaczyła, że drzwi prowadzące na werandę są otwarte, a na progu stoi para zabłoconych gumowych kaloszy. Kiedy tylko weszła do kuchni, wyczuła nosem zapach irlandzkiego gulaszu. Nie jadła go od wielu lat. Stół był już nakryty, na środku leżał bukiet dzikich kwiatów, a obok niego stała otwarta butelka czerwonego wina. Do kuchni wszedł Liam. – Miło, że znów jesteś w domu – powiedział i pocałował Sam w policzek. – Wszystko tu jest miłe – odparła. – Ile mnie to będzie kosztowało? – Miejsce do spania dla mnie i utrzymanie przez kilka dni, to wszystko. Myślę, że na tym nie stracisz. Sam uśmiechnęła się do niego. Liam zaczął coś robić przy kuchni, a ona tymczasem ściągnęła płaszcz i przeszła do holu, by go powiesić. – Skąd wiedziałeś, o której wrócę? – zapytała. – Zatelefonowałem do twojego biura, rozmawiałem z... Jak jej na imię, Jean? Urocza kobieta. Powiedziała mi. Wydawała się bardzo zainteresowana, kim jestem i gdzie przebywam. Sam skrzywiła się. Szybko wróciła do kuchni. – Tak, w to nie wątpię. Co jej powiedziałeś? – Prawdę, oczywiście. – Twoją prawdę czy prawdę obiektywną? – Może to, że byliśmy kochankami i teraz zamierzamy kontynuować to, co przerwaliśmy przed wieloma laty. Sam wbiła w niego ostre spojrzenie. – Z drugiej strony mogłem powiedzieć jej przecież, że przyjechałem tutaj na rozmowę w sprawie pracy i za kilka dni wrócę do Irlandii. Sam uśmiechnęła się. Trudno było zgadnąć, kiedy Liam żartuje, a kiedy mówi prawdę. Cokolwiek powiedział Jean, wiadomość o tym z pewnością krąży już z ust do ust po szpitalu, poprzedzana powtarzanym za każdym razem napomnieniem: „Tylko nie mów o tym nikomu”. – Uznają mnie niemal za prostytutkę. – Boże, nie masz więc nic do stracenia. Śpij ze mną. – Uśmiechnął się figlarnie. Zignorowała propozycję. – Czy ktoś do mnie dzwonił? – Miała nadzieję, że Tom przynajmniej próbował nawiązać kontakt. – Nic mi o tym nie wiadomo. Przez większą część dnia byłem poza domem. Lampka na automatycznej sekretarce nie migała, zatem z całą pewnością nikt nie telefonował, kiedy Liam przebywał w ogrodzie. Sam podeszła do piecyka, na którym wesoło bulgotał irlandzki gulasz. Podsunęła nos niemal pod garnek. – Pachnie wspaniale. Ile czasu minie, zanim skosztuję tej potrawy? – Dlaczego? Śpieszysz się gdzieś? Masz jeszcze jakieś spotkanie? – Nie, ale zamierzam popracować jeszcze trochę w ogrodzie. Liam popatrzył przez okno. – Och, mówisz o tym wszystkim, co przygotowałaś pod płotem? – Sam podążyła za jego spojrzeniem. – Robota zrobiona. Przeznaczyłem na nią cały poranek. Zasadziłem wszystko tak, jak trzeba, o ile, oczywiście, rośliny leżały na właściwych miejscach. Sam była zaskoczona. Nie wiedziała, czy powinna się teraz uradować czy rozzłościć. Oczywiście, cieszyła się z porządku w ogrodzie, ale przecież chciała to wszystko zrobić sama. Zajęcie w ogrodzie przynosiło jej wytchnienie i właściwie tylko ono pozwalało jej się odprężyć po trudach codziennej pracy i na kilka chwil zapomnieć o problemach. Uznała jednak, że byłaby niewdzięczna, gdyby teraz rozzłościła się na Liama. Przecież chciał dobrze. Poza tym miała świadomość, że w ogrodzie jest jeszcze tysiąc innych prac do wykonania. – Dziękuję. Nie wiem, co powiedzieć. – „Dziękuję” w zupełności wystarczy – powiedział Liam radosnym tonem. – Naprawiłem także światło bezpieczeństwa, możesz więc podziękować mi raz jeszcze. Znów ją zaskoczył. W myślach zadała sobie pytanie, czy tak będzie przez cały wieczór. – Naprawdę to zrobiłeś? – Jeśli dostanę śrubokręt i łyżkę, przeistaczam się w czarodzieja. A teraz siadaj, nakryję do stołu. Sam podeszła do stołu i zaczęła nalewać wino z butelki. Liam tymczasem zajął się gulaszem. Godzinę później oboje byli lekko pijani i najedzeni do syta. Wygodnie rozparci w fotelach w salonie, dopijali ostatnie krople brandy. Sam tarmosiła po grzbiecie swojego kota Shawa. Liam głaskał nogi Sam spoczywające na jego udach. – Czy twoja matka i siostra już mi wybaczyły? – zapytał Liam. – Wyn tak, mama jednak jest już zbyt chora, żeby pamiętać albo troszczyć się o cokolwiek. – Słyszałem o tym. Nic się nie polepszyło? – Jest coraz gorzej. I już nie będzie poprawy. – Przykro mi. – Nie przejmuj się, nie musisz. – Sam postanowiła zmienić temat, zanim rozmowa przybierze zbyt ponury nastrój. – Powiedz mi wreszcie, dlaczego tutaj jesteś? Bo przecież z całą pewnością nie chodzi ci tylko o to, żeby mnie zobaczyć. – Prawie tylko o to, ale niezupełnie. – A więc? Liam nic się nie zmienił. Nawet na najprostsze pytania nie udzielał prostych odpowiedzi. – Staram się o stypendium artystyczne na Uniwersytecie Świętego Michała. – W jakim celu? Wydawał się zaskoczony jej pytaniem. – Będę studiował poezję, oczywiście. Sam wiedziała, że Liam namiętnie czyta i pisze wiersze, nie miała jednak pojęcia, że sprawy zaszły aż tak daleko. – Jestem pod wrażeniem. Myślałam dotąd, że to tylko hobby. – Tak było, ale kiedy znudziły mi się podróże, doszedłem do wniosku, że muszę coś robić, żeby nie umrzeć z głodu, i postanowiłem, że będę nauczał poezji. – Czy sądzisz, że ci się uda? – Dostać stypendium? Raczej nie powinienem mieć nadziei, a to oznacza, że stanę przed komisją całkowicie rozluźniony i powiem im dokładnie to, co myślę. – W takim razie powinieneś odnieść sukces. – Jeśli będą mnie chcieli, mogą mnie przyjąć, razem z moimi wszystkimi irlandzkimi wadami. Sam uśmiechnęła się, pomyślawszy, że jest w dziecięcy sposób bardzo pewny siebie. – O ile pamiętam – powiedział Liam – to ciągle tkwiłaś z nosem w jakiejś powieści Shawa. – „Największą rozkoszą dla kobiety jest zranić dumę mężczyzny” – zacytowała. Liam roześmiał się i podjął jej cytat: – „Jedynym sposobem właściwej samorealizacji dla kobiety jest być dobrą dla mężczyzny, który może sobie pozwolić na bycie dobrym dla niej”. – Brawo. Szkoda mojego wysiłku, zawsze będziesz w tym ode mnie lepszy. – Gdybyśmy spędzali razem więcej czasu, pewnie któregoś dnia byś mnie przeskoczyła. Sam wybuchnęła śmiechem, ale nie skomentowała jego słów. – Nie wiem, czy kobiety w ogóle kochają – kontynuował Liam. – Raczej w to wątpię. Biedni są ci mężczyźni... Sam od wielu miesięcy nie czuła się tak dobrze. Towarzystwo Liama cieszyło ją tak samo jak wtedy, kiedy byli nastolatkami i doświadczali smaku pierwszej miłości. Jak Romeo i Julia odegrali wtedy swoje role do gorzkiego końca. Wszystko to wydawało się teraz głupie, ale wtedy miało dla nich ogromne znaczenie. – Przeczytasz mi jakiś swój wiersz? – zasugerowała Sam. – Jesteś pewna, że tego chcesz? Może ci się nie spodobać, a moja duma nigdy tego nie zniesie. – Spodoba mi się, obiecuję. Liam nie był przekonany. – Najpierw się napijmy. Wstaną i pójdę, pójdę, gdzie wyspa Innisfree, I będzie tam lepianka z gliny i z witek wierzb, Fasoli dziewięć rzędów, i ul; i każdy z dni Brzęczenie pszczół wypełni aż po zmierzch. Przez te wszystkie lata Sam zapomniała, jak piękny jest głos Liama. Jego dźwięk działał na nią kojąco, łagodnie, niczym kaskada ciepłej wody. Rozsiadła się wygodniej, przymrużyła oczy i oparła głowę na poduszce, uważnie go słuchając i wchłaniając w siebie każde słowo. I będę sam, i będzie spokój – bo on jak miód Sączy się z chmur poranku na łąki, gdzie dzwoni świerszcz; A noc to migot gwiazd, a dzień to biały żar wód, A zmrok – jaskółczy puch, królicza sierść. Wstanę i pójdę, pójdę, bo słyszę dzień i noc Plusk fal o brzeg jeziora, puls mojej własnej krwi, I nad szarością ulic wciąż woła mnie ten głos I chce, bym szedł, bym szedł do Innisfree. Kilku ostatnich linijek Sam już nie usłyszała, ponieważ jej zmęczony umysł objął we władanie sen, przynosząc upragniony wypoczynek. Obudził ją mokry nosek Shawa. Kot delikatnie dotykał jej policzka. Sam w jednej chwili otworzyła oczy i początkowo nie bardzo wiedziała, gdzie się znajduje. Musiało minąć kilkanaście sekund, zanim zorientowała się w sytuacji. Wciąż leżała na kanapie, gdzie poprzedniego wieczoru pożeglowała w głęboki sen. Różnica polegała jedynie na tym, że teraz była starannie okryta ciepłym kocem. Leżała jeszcze przez chwilę, zbierając myśli i delikatnie głaskając Shawa wygodnie rozłożonego na jej brzuchu i wyraźnie zadowolonego z zainteresowania, jakie w niej wzbudził. Nie czuła się najlepiej tego rana. Już nigdy więcej, postanowiła, a przynajmniej do następnego razu. Nie była najlepsza w piciu alkoholu. Te trzy kieliszki brandy po winie do kolacji to znacznie więcej, niż wypijała zwykle. Popatrzyła na stary szkolny zegar, wiszący nad kominkiem. Dziewiąta trzydzieści. Przez chwilę znaczenie tej godziny nie docierało do niej, lecz zaraz przypomniała sobie, że pierwsze czynności w pracy ma zaplanowane na dziesiątą i, odrzuciwszy koc, zeskoczyła z kanapy jak z katapulty. Zaskoczony Shaw popatrzył na nią ze środka dywanu, a Sam pobiegła do łazienki, by wziąć szybki prysznic. Przeskakiwała po dwa stopnie naraz. W gruncie rzeczy przejazd do szpitala po godzinach porannego szczytu wyszedł jej tylko na dobre i zjawiła się na miejscu wcześniej, niż się spodziewała; mimo to nie zdążyła. Kiedy wyjeżdżała, Liam wciąż spał. Spotkanie miał dopiero o drugiej po południu, dlatego nastawiła budzik na godzinę jedenastą i postawiła go przy łóżku. Liam zawsze był nocnym markiem – potrafił przespać cały dzień i bawić się w nocy. Sam cieszyła świadomość, że się nie zmienił. Zanim wyjechała, znalazła jeszcze chwilkę, by napisać mu kartkę z życzeniami powodzenia; zostawiła ją na kuchennym stole. Mimo pewności siebie, jaką okazywał, spodziewała się, że będzie zdenerwowany, dlatego też napisała mu następujący tekst: Ten sekret Bohaterstwa, nigdy nie pozwolić, by twoje życie Kształtował strach przed jego końcem. Z najserdeczniejszymi pozdrowieniami, Sam. XX. Fred miał już wszystko przygotowane i właśnie zajmował się pierwszymi zwłokami, rozłożonymi na jednym z sześciu stołów z nierdzewnej stali, które ustawione były w prosektorium. Naciągając chirurgiczny fartuch i buty ochronne, Sam zapytała: – Czy mamy jakieś trudne przypadki, Fred? – Chyba nie. Dwa ataki serca, w jednym wypadku podejrzenie wylewu krwi do mózgu i dwa zejścia z powodu złośliwego nowotworu. – Zrób mi więc szybko filiżankę kawy, dobrze? Czuję się, jakbym miała w ustach suchą ścierkę. – Grzechy twojego ciała cię wydadzą. O, żałuj za grzechy, żałuj za swe grzeszne czyny, bo inaczej Pan... – Jego głos zamilkł, kiedy znalazł się w swoim kantorku. Sam uznała, że kolejne sekcje nie zabiorą jej dużo czasu. Nie zamierzała bić rekordów, ale chciała skończyć je na tyle wcześnie, by złapać Marcie w laboratorium naukowym. Przy odrobinie szczęścia powinni już tam mieć odpowiedź na pytanie, co za obiekt znalazła na zwłokach Mary West. Nacinając pierwsze ciało, pomyślała, że ma wiele szczęścia. W minionym tygodniu było stosunkowo gorąco, a przy takiej pogodzie ludzie zazwyczaj padali jak muchy. Nie wiadomo dlaczego, teraz było mniej zgonów niż zazwyczaj w takich okolicznościach, Sam jednak nie miała wątpliwości, że wszystko jeszcze przed nią. Zaczęła mówić do mikrofonu. Hammond wysłał samochód do szpitala bardzo wcześnie, mając nadzieję, że Sam zdążyła już przygotować raport. Jego przypuszczenia spełniły się. Kiedy kierowca zjawił się na miejscu, dokument był już gotowy i oprawiony. Hammond przeczytał go szybko, wynotowując interesujące go „aspekty”. Wziął do ręki zielony formularz, który od dwóch dni czekał w koszyku z bieżącymi sprawami, i zaczął go wypełniać. Każde morderstwo, popełnione na amerykańskiej ziemi, gdziekolwiek by się ta ziemia znajdowała, należało zgłosić do akademii FBI w Quantico, w celu włączenia go do Violent Criminal Apprehension Program, [Program Powstrzymywania Przestępczości Przeciwko Życiu i Zdrowiu.] skrócie zwanego Vi-Cap. Zamysłem tego programu było utworzenie międzynarodowej sieci informacyjnej o przestępstwach, dzielącej je na przykład na morderstwa, gwałty czy akty terroru. Wszystkie łączył fakt, że sprawcami lub ofiarami byli obywatele USA lub że popełnione zostało na terytorium amerykańskim. Znaczenie tego typu sieci, systematyzujące poważne przestępstwa, nie pozostawiło wątpliwości chociażby w przypadku międzynarodowego seryjnego zabójcy, Jacka Unterwegera, który zamordował kilkanaście kobiet w kilku różnych krajach, w tym na terytorium USA. Hammondowi ponad godzinę zabrało staranne wypełnienie formularza i napisanie raportu, podkreślającego te aspekty sprawy, które, jego zdaniem, były istotne, jednak w żaden sposób nie dawały się ująć w rubryki zielonej kartki. Kiedy skończył, podszedł do telefaksu, by przesłać informacje do adresata. Rozwój współczesnej techniki nigdy nie przestawał go zadziwiać. Mimo że faksu używał już w życiu setki razy, wciąż zdumiewało go to, że w ciągu kilku minut raport, który przygotował, może znaleźć się w rękach agentów FBI, po drugiej stronie oceanu. Wysławszy faks, popatrzył na zegarek. Zbliżała się pora przyjazdu ambasadora i musiał przygotować się na jego przyjęcie. Nasunął czapkę na głowę i starannie poprawił mundur, po czym postanowił sprawdzić jeszcze sytuację w bazie, tak na wszelki wypadek. Elizabeth Kirkland pracowała w akademii FBI w Quantico już niemal od dwóch lat. Jej mąż był tutaj instruktorem i kiedy zwolniło się stanowisko recepcjonistki, postanowiła skorzystać z okazji i przyjąć tę pracę. Obaj chłopcy byli już w college’u i nowe zajęcie w znacznym stopniu pozwoliło wypełnić wolny czas. Liczyły się także dodatkowe pieniądze. W domu traktowane były jako zaskórniaki i dzięki nim w ubiegłym roku Elizabeth spędziła cały miesiąc w Europie. Jedynym minusem tego zajęcia była praca na zmiany. Zazwyczaj przychodziła do pracy wcześnie rano lub późnym popołudniem, dzięki czemu część dnia wypełniała własnymi sprawami. Jednak od czasu do czasu trafiały się jej nocne zmiany. Trwało to mniej więcej przez tydzień i wówczas czuła się permanentnie niewyspana. Nocna zmiana polegała głównie na przyjmowaniu wiadomości telefonicznych i rozdysponowywaniu telefaksów do teczek ludzi, którzy w pracy pojawiali się rano. Było to bardzo łatwe i bardzo nudne, zwłaszcza że Elizabeth nie miała do kogo otworzyć ust. Ale wtedy mogła nadrabiać zaległości w lekturach. Telefaks na jej biurku ożył po raz kolejny. Odwróciła wzrok od książki i patrzyła, jak z urządzenia wysuwa się biały papier. Gdy tylko maszyna umilkła, oddarła pasek papieru i popatrzyła na nagłówek. Dokument zaadresowany był do Behavioral Science Unit [Wydział Nauk o Zachowaniu]. w Quantico, a wysłany został z bazy Sił Powietrznych w Leeminghall, w hrabstwie Cambridge, w Anglii. Elizabeth pamiętała Cambridge z wycieczki. Mieli z mężem do wyboru Cambridge lub Oksford, jednak przypomniawszy sobie Rydwany ognia, postanowiła osobiście obejrzeć miejsce akcji filmu. Nie pożałowali tego. Cambridge było wspaniałym miejscem, dumnym i wyniosłym od wieków, miejscem, gdzie rodziły się odkrycia, będące kamieniami milowymi współczesnej nauki. Elizabeth zaczęła czytać faks i szybko uznała go za znacznie bardziej interesujący niż książka. Oczywiście, zgodnie z przepisami, nie powinna tego robić, nikt jednak nie zwracał uwagi na ten przepis. Faks, który właśnie otrzymała, dotyczył makabrycznej śmierci młodej angielskiej dziewczyny na terenie amerykańskiej bazy. Przypomniała sobie, że poprzedniego dnia czytała coś na ten temat w gazetach, ale w artykule nie było szczegółów, które poznawała teraz. Zastanawiała się, co też o morderstwie pomyślą Anglicy. Amerykański chłopak zabijający angielską dziewczynę; sam czyn był już wystarczająco okropny, tymczasem sposób, w jaki dokonał tej zbrodni... Chryste, ten chłopak chyba oszalał. Potrząsnąwszy z niedowierzaniem głową, Elizabeth wsunęła fax do właściwej teczki i powróciła do przerwanej lektury. Wczesnym popołudniem Sam zaparkowała samochód przed laboratorium medycyny sądowej Scrivingdon. Kiedy wyłączyła silnik, usłyszała niemal ogłuszający śpiew ptaków. Scrivingdon usytuowane było w samym sercu starego kompleksu leśnego; szczęśliwie wybudowano je, zanim protesty obrońców środowiska naturalnego przekroczyły wszelki zdrowy rozsądek. Blok otaczał wysoki stalowy płot, zwieńczony drutem kolczastym. Wejść na teren zabudowań można było wyłącznie jedną bramą, której strzegli dwaj umundurowani strażnicy. Scrivingdon pełniło nie tylko rolę centrum medycyny sądowej dla wschodnich dystryktów, ale też zajmowało się badaniami broni palnej, zlecanymi przez wszystkie jednostki policji spoza Londynu. W związku z tym w gigantycznym sejfie pod laboratoriami znajdował się spory arsenał broni. Sam weszła do recepcji i wpisała do książki swoje przybycie. Po przekroczeniu kilku punktów kontrolnych znalazła się wreszcie w laboratorium Marcii Evans, która już na nią czekała. – Cześć, Sam. Kawa gotowa. Wręczyła przyjaciółce filiżankę i obie podeszły do stanowiska, na którym Marcia badała ubranie i ślady ściągnięte ze zwłok Mary West. – Masz coś interesującego? – zapytała Sam. Marcia rzuciła okiem na kartkę z notatkami. – Kilka drobnych szczegółów. Odcisk, który Knight znalazł na ciele, jest rozmazany i jeśli zechce porównywać go z innymi, jakie znalazł w szopie, czeka go mnóstwo roboty przy eliminacji. Większość odcisków butów pochodzi od żandarma, który znalazł zwłoki, chociaż jest też kilka, których źródło musimy ustalić; prawdopodobnie zostawili je przypadkowi gapie. Natomiast krew znaleziona na tyłach hangaru nie należała do Mary West. Sam popatrzyła na przyjaciółkę ze zdziwieniem. – Inna grupa – uzupełniła Marcia. – Może to być krew Strachana. – Skąd wiesz? – Zatelefonowałam do bazy. Bardzo chętnie udzielili mi wyjaśnień. Problem w tym, że to bardzo popularna grupa – O. Dziewczyna miała grupę AB. – Zatem wciąż jest szansa, że to nie krew Strachana? – zapytała Sam. Marcia pokiwała głową. – Niewielka. Żeby uzyskać pewność, musimy poczekać na rezultaty badań DNA. Sam nie potrafiła zrozumieć, co robiła tam krew Strachana. Może Mary West zraniła go podczas walki? Jeśli tak, rana musiała być poważna; świadczyła o tym ilość znalezionej krwi. A skoro chłopak został poważnie zraniony czy kontuzjowany, raczej nie miał szansy uciec dalej niż do najbliższego szpitala. Skoro jednak to on jest mordercą, jak chce Farmer, dlaczego nie broczył krwią na terenie bazy? Dlaczego jego krew znalazła się tylko w jednym miejscu? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Pytania bez odpowiedzi zaczęły wirować w głowie Sam. Na szczęście Marcia przerwała potok jej myśli. – Chodź i popatrz na to. Skinąwszy na nią z odległego krańca laboratorium, Marcia sprawdziła ostrość w jednym z mikroskopów i nakazała przyjaciółce, by popatrzyła przez okular. Sam pochyliła się nad mikroskopem. Powiększony setki razy, otworzył się przed nią zupełnie nowy świat. Ujrzała dziwny obiekt, trójkątny, chociaż linie w jego rogach były zaokrąglone, a nie proste. Powierzchnia przypominała skórkę cytryny, była pomarszczona, szorstka i wybrzuszona. Na wszystkich rogach obiekt zdawał się otwierać niczym gigantyczny wulkan w miniaturze. Wygląd i struktura obiektu nie pozostawiały wątpliwości, że jest to pył kwiatowy; Sam oglądała coś takiego pod mikroskopem już wiele razy, czy to z racji wykonywanego zawodu, czy też z powodu fascynacji ogrodnictwem. Wiedziała też, że pyłki kwiatowe przyczyniły się w przeszłości do wyjaśnienia niejednej zagadki kryminalnej. Teraz miała nadzieję, że prezentowany przez Marcie przyniesie przełom w sprawie Mary West. Uniosła głowę znad mikroskopu. – To pył kwiatowy, nie mam pojęcia jednak jakiego rodzaju. Marcia zajęła jej miejsce przy mikroskopie. – Wstyd, ponieważ my tutaj także tego nie wiemy. Z całą pewnością nie pochodzi z Anglii. – Ludzie często trzymają obce rośliny w szklarniach, centrach ogrodowych, nawet w doniczkach w salonach. – To całkiem prawdopodobny trop. Ale bardziej możliwe, że mamy do czynienia z samosiejką. – Czy Mary West była ostatnio za granicą? Marcia potrząsnęła głową. – Jeszcze nie wiem. Policja to sprawdza. – A co ze Strachanem? – Zajmują się również nim. Dzisiaj po południu dostaniemy jego rzeczy do sprawdzenia. Jeśli znajdziemy podobny pyl, a potem pozytywny wynik dadzą badania DNA, sprawę będziemy mieli z głowy. – Kto będzie wam pomagał w identyfikacji pyłku? – Zamierzamy przekazać kilka próbek do Kew. Może tam do czegoś dojdą. – A może skontaktujesz się z profesorem Osbourne’em? – Myślałam, że jest na emeryturze. – Zgadza się, ale wiesz, co mówią o... – Starzy botanicy nigdy nie odchodzą na emeryturę – wtrąciła Marcia. – Znów kiełkują. – Profesor wciąż wykłada. A większość czasu spędza niedaleko, w ogrodzie botanicznym. – Dużą partię próbek wysłałam już do Kew. Jeśli jednak uważasz, że to coś da, wciąż mam trochę materiału, który mogłabyś przedstawić Osbourne’owi. Marcia podeszła do pudełka z usystematyzowanymi próbkami, tymczasem Sam zaczęła rozglądać się po laboratorium. – Czy wiesz już coś o skrzydełku motyla, które znalazłam na zwłokach? – zapytała w pewnej chwili. Marcia znalazła to, czego szukała. Wręczyła przyjaciółce pyłek, starannie zamknięty pomiędzy dwiema szybkami, i powiedziała: – Kiedy skończysz, muszę to mieć z powrotem. Sam skinęła głową i wsunęła próbkę do torebki. Popatrzyła na Marcie i zapytała jeszcze raz: – Skrzydło motyla, wiesz coś na ten temat? Marcia powróciła do pudełka i wyjęła z niego kolejną próbkę. – Słyszałam, słyszałam. Daj mi chwilę czasu. Wsunęła próbkę pod soczewkę mikroskopu i przyłożywszy oko do okularu, nastawiła ostrość. – Kolejna zagadka. Nie jest to jednak skrzydło motyla, tyle mogę powiedzieć ci z całą pewnością. Odsunęła się i jej miejsce przy mikroskopie zajęła Sam. To, co zobaczyła, na moment ją zauroczyło. Odniosła wrażenie, że przypatruje się fragmentowi letniego nieba. Obiekt miał ostry, jasnoturkusowy kolor i emanował silnym blaskiem, mimo że był bez wątpienia półprzezroczysty. Miał owalny kształt poprzecinany białymi żyłkami rozpościerającymi się na podobieństwo pajęczej sieci. Posiadał wszystkie cechy charakterystyczne egzotycznego rajskiego ptaka albo innego wspaniałego stworzenia z jakiejś’ odległej krainy. Pod obiektywem mikroskopu był uderzająco piękny i nagle czymś niesamowitym zdało się Sam to, że znaleziono go na szarym martwym ciele dziewczyny. – I nie wiesz również, co to jest? – zapytała. Marcia potrząsnęła głową. – Nie mam ostatnio dobrej passy, co? W każdym razie nie mam najmniejszego pojęcia, co to takiego. – Jak z tym postępujesz? – Kazałam zrobić kilkanaście fotografii i rozesłałam po całym laboratorium w nadziei, że ktoś to rozpozna. Na razie bez skutku. – Możemy więc mieć tylko nadzieję, że nasz zabójca nie zaatakuje ponownie, zanim nie rozpoznamy pozostawionych przez niego śladów. – Coś jednak zidentyfikowałam. Marcia wzięła z jednego ze stolików i pokazała Sam fotografię, która w znacznym powiększeniu prezentowała kilka cienkich włókien. – Skąd pochodzą? Marcia wskazała na dużą torbę z plastiku. – Stąd. Ta torba leżała porzucona w rogu szopy. Trzy włókna, jesteśmy całkowicie pewni, pochodzą z amerykańskiego munduru lotniczego... – Chcesz powiedzieć, że mordując, osłaniał mundur plastikową torbą? – przerwała Sam. Była pełna sceptycyzmu wobec odkrycia Marcii, jednak ta pośpieszyła z dość prawdopodobnym wyjaśnieniem. – Nie. Najprawdopodobniej schował do niej mundur przed popełnieniem morderstwa, żeby nie poplamić go krwią. Znaleźliśmy w tej torbie jeszcze kilka innych włókien, ale nie jesteśmy pewni, skąd się w niej wzięły. Sądzę jednak, że wkrótce dojdziemy do tego. Sam uważnie obejrzała torbę, przypominając sobie chwile, które spędziła w szopie. – Czy wśród zabezpieczonych śladów znalazł się fragment zakrwawionego papieru? – zapytała. Marcia popatrzyła na listę. – Tylko ten, który znalazłaś zaczepiony na gwoździu. Sam pokiwała głową i znów skierowała uwagę na niezwykły obiekt pod obiektywem mikroskopu, znaleziony na ciele Mary West. Brak większej ilości papieru zaskoczył ją. Zdała sobie sprawę, że śmierć Mary West kryje w sobie jeszcze wiele zagadek. Detektyw sierżant Chalky White podszedł do detektywa inspektora Adamsa i położył przed nim kolejną stertę teczek. Adams spojrzał na niego i westchnął. – Czy to wszystko? – zapytał. – Na razie. – White uśmiechnął się. – Na jakim etapie jesteśmy? – Przesłuchujemy wszystkich mieszkańców najbliższej okolicy, sprawdzamy wszystkie zabudowania i kiedy to zakończymy, rozszerzymy krąg. – Czy coś już mamy? White potrząsnął przecząco głową. – Nic, sir. Facet jakby się zapadł pod ziemię. – Może powinniśmy włączyć do poszukiwań prasę, radio, telewizję? – Już zajęły się tym lokalne i krajowe ośrodki. Trochę jeszcze za wcześnie, żeby wystąpić w Magazynie kryminalnym. Adams zaczął narzekać. – Nasz ptaszek grucha sobie pewnie teraz z jakąś dupeńką, która nic nie wie, że jest poszukiwany. Dzięki, Chalky. Nie był pewien, czy bardziej złości go brak postępu w poszukiwaniach Strachana czy postawa Sam wobec niego. Nie wiedział, jak powinien teraz postąpić, nie miał pojęcia, w którym momencie związku popełnił błąd. Doskonale pasowali do siebie w łóżku, nigdy na niego nie narzekała, a wręcz przeciwnie. Kiedy gdzieś wychodzili wieczorem albo przebywali tylko we dwoje, czuli się doskonale. A może to wina tego, że Sam nie potrafiła patrzeć dalej w przyszłość niż kilka dni? Kariera zdawała się dla niej wszystkim. Czy nie powinna wreszcie zdać sobie sprawy, że życie składa się nie tylko z prosektorium i ludzkich zwłok? Co z miłością, rodziną, wspomnieniami? Wszystko to zdawało się mieć dla niej minimalne znaczenie. Pewnego dnia tego pożałuje, kiedy będzie starą emerytką i okaże się, że nie ma do kogo otworzyć ust. Ponownie skupił się na dokumentach z poszukiwań Strachana. Nie miał raczej nadziei, że zauważy w nich coś, co inni policjanci przed nim nieświadomie pominęli. W dzisiejszych czasach niekonsekwencje w zeznaniach czy naciągane alibi wykrywały komputery. Czasami zastanawiał się, jak długo jeszcze w jego robocie będzie miejsce dla ludzi, ile czasu minie, zanim zastąpią ich policyjne maszyny śledcze, uzbrojone i zawsze niezawodne. Przeczytał kilka zeznań ludzi, którzy znali Strachana. Większość opisywała go jako „wspaniałego faceta”, który nigdy nie wplątałby się w coś takiego, chociaż jeden lub dwaj nie omieszkali stwierdzić, że otaczała go dziwna atmosfera. Adams miał w swoim czasie do czynienia z kilkoma mordercami i Strachan absolutnie mu nie pasował do stereotypu zbrodniarza. Nie był samotnikiem, a wręcz przeciwnie, zdawał się jednym z najbardziej towarzyskich i najbardziej znanych ludzi w bazie. Miał mnóstwo przyjaciółek, a przełożeni uznawali go za człowieka zrównoważonego i wróżyli mu karierę. Dwa najbardziej interesujące zeznania na temat Strachana złożyły właśnie dziewczęta. Nie oskarżały go o gwałt, choć nie pozostawiały wątpliwości, że nie jest to facet, który potrafi zaakceptować odpowiedź „nie”. Twierdziły, że potrafi być agresywny i swoje brać siłą. Mimo to, zdaniem Adamsa, wciąż istniała zasadnicza różnica pomiędzy facetem, który nie akceptuje oporu kobiet, a mordercą, szczególnie tak okrutnym jak ten, który zabił West. Z całą pewnością tę dziewczynę pozbawił życia ktoś, kogo zachowania nie dają się ująć w żadne racjonalne ramy. Niespodziewanie wyrwał go z rozmyślań łagodny dotyk czyjejś ręki na ramieniu. Odwrócił głowę i ujrzał obok siebie posterunkową Liz Fenwick. Pracowała w brygadzie od sześciu miesięcy i wszystkim bardzo się podobała. Była dwudziestokilkuletnią dziewczyną, wysoką, smukłą, o gęstych, długich włosach, związanych zazwyczaj w ogon. Jej nogi zdawały się biec od stóp aż ku niebu i nie przestawała ich eksponować, mimo ciągłych kąśliwych uwag Farmer na temat jej „dziwkarskich” strojów. Miała w sobie coś, co wzbudzało respekt, i w niedługim czasie, nie przysparzając sobie wrogów, zdołała uciąć wszelkie wulgarne rozmowy w oddziale dotyczące jej niepospolitej urody. Liz była ponadto świetną policjantką. Nie tylko uczestniczyła w ważnych aresztowaniach, ale kilka z nich przeprowadziła nawet samodzielnie. Uśmiechnęła się do Adamsa. – Tylko praca i praca, sir? A może wyskoczymy na zakrapiany lunch? Adams zauważył, że oboje zwrócili uwagę kilku policjantów siedzących przy biurkach. Liz była znana i lubiana, z powodu urody obserwowano każdy jej krok, a wpatrujący się w nią policjanci bez wątpienia snuli przy tym własne fantazje seksualne. Adams zmierzył ich teraz groźnym spojrzeniem. Natychmiast opuścili głowy, choć bez wątpienia wytężali słuch, by usłyszeć, jakie teraz padną słowa. Nie miał nastroju do wygłupów, postanowił więc pójść na całość i powiedział głośno: – Tak, Liz, chętnie zjem z tobą lunch. Czy „The Eagle” ci odpowiada? Przez chwilę była zaskoczona, lecz natychmiast, instynktownie wyczuwając napięcie w pokoju, przyłączyła się do gry: – Nie, sir. Znam miejsce o wiele bardziej na uboczu i znacznie przytulniejsze. Uśmiechnęli się do siebie, po czym Adams nałożył marynarkę i wyszli razem. Kiedy Edward Doyle przybył do pracy, było dobrze po jedenastej. Solheim i reszta zespołu byli już na miejscu, każdy świeży, rześki, niczym manekin na wystawie sklepowej. Solheim uniosła wzrok i skinęła mu lekko głową. Starał się znaleźć choćby cień sarkazmu w tym geście, ale bezskutecznie. Poprzedni wieczór spędził w „Sally’s Bar”, gawędząc, narzekając i próbując porządkować świat. Obiecał sobie, że wróci wcześnie do domu, czynił tak każdego wieczoru i zawsze lądował w łóżku nieprzyzwoicie późno. Jego łóżko, tak jak mieszkanie – i w gruncie rzeczy całe życie – było zimne i puste, nie widział więc wielkiego sensu wracać do niego zbyt wcześnie. W barze mógł przynajmniej znaleźć towarzystwo. Kiedyś regularnie pracował do bardzo późnych godzin, pochłonięty pracą i zdecydowany wyrobić sobie w niej nazwisko. Kiedy nie bardzo mu się to udało, stracił zainteresowanie nią i robił tylko tyle, ile do niego należało. Inni, jak te wszystkie drapieżne i atrakcyjne Solheimy tego świata, szybko go przerastali. Ludzie, których kiedyś szkolił, zajmowali już stanowiska wyższe niż on. Był usychającym drzewem, zajmował się ostatnią już sprawą i tak naprawdę zmierzał donikąd. Wyciągnąwszy ze swojej teczki wiadomości, listy i faksy, zaczął powoli je przekładać. Niedawno odkrył, że opierając się wygodnie o oparcie krzesła i zmieniając kąt spojrzenia, może ukradkiem obserwować Solheim, udając, że intensywnie przegląda dokumenty. Była elegancka jak jasna cholera, ubrana w szytą na miarę spódnicę i białą bluzeczkę. Bluzeczka była przejrzysta i gdy dziewczyna znajdowała się na tle okna, Doyle doskonale widział, co znajduje się pod spodem. Biały koronkowy stanik nie był w stanie w pełni skryć jej obfitych piersi oraz ciemnych brodawek i sutków. Kiedy siadała na krześle, zawsze lekko zadzierała spódniczkę, ukazując uda. Doyle nie potrafił dociec, czy czyni to specjalnie, czy też po prostu dla wygody. W każdym razie nie narzekał. Męskie fantazje z nią w roli głównej miewał niemal od pierwszej chwili, kiedy się poznali. Początkowo marzył jedynie o seksie z nią, w samochodzie, w męskiej ubikacji, czy też we własnym mieszkaniu. Ostatnio jednak te fantazje stały się ostrzejsze, w grę zaczynała wchodzić także przemoc i gwałt na Solheim. Nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to efekt jego wynaturzonej osobowości, czy są to zwyczajne fantazje przeciętnego mężczyzny, czy też może skutek styczności zawodowej z wszelkimi brudami tego świata. Solheim popatrzyła na niego niespodziewanie i Doyle zdał sobie sprawę, że krótką notatkę trzyma przed sobą stanowczo zbyt długo. Odłożył ją i wziął następną. Miał w dłoniach przefaksowany formularz Vi-Cap, przesłany przez majora Sił Powietrznych Hammonda, z Leeminghall w Anglii. Vi-Cap ułożony został w Quantico w 1985 roku i szybko stał się prawdziwie międzynarodowym systemem informacyjnym. Jego pierwotnym celem było między innymi wczesne wykrywanie działalności seryjnych morderców. Doyle ponuro pomyślał o czasach sprzed wdrożenia systemu. David Berowitz z Nowego Jorku czy Wayne Williams z Atlanty mieliby o wiele mniejsze szanse prowadzenia zbrodniczej działalności, gdyby policja za każdym razem nie straciła ponad roku na udowodnienie, że ma do czynienia z seryjnym zabójcą. Doyle niechętnie zaczął czytać faks, czekając na moment, kiedy znów będzie mógł przenieść wzrok na kuszące kształty Solheim. Kiedy dotarł do fragmentu wskazującego na modus operandi zbrodniarza, nagle wyprostował się. Przeczytał go jeszcze raz. I po raz kolejny. Solheim zauważyła zmianę w jego zachowaniu i zawołała: – Czy wszystko w porządku? Doyle pomachał kartką. – Chodź tutaj i popatrz. Wręczywszy jej papier, podniósł słuchawkę telefonu i wystukał numer. Po chwili odezwał się: – Cześć, tu Edward Doyle z Behavioral Science Unit. Potrzebne są dwa bilety do Anglii na możliwie najbliższy lot... Dzisiaj już nic? W porządku, niech więc będą na jutro. Dziękuję. Odłożył słuchawkę i popatrzył na Solheim, która wciąż wpatrywała się w faks. – Co o tym sądzisz? – zapytał. Położyła kartkę na biurko. – Myślę, że nasz człowiek znacznie poszerzył obszar działania. ROZDZIAŁ CZWARTY Kiedy Adams się obudził, był już późny poranek. Ciężko zamrugał, po czym przetarł powieki, chcąc przypomnieć sobie, gdzie się znajduje, i pozbierać myśli. Wpatrywał się w sufit i powoli starał się przywołać do wyobraźni wydarzenia poprzedniego wieczoru. Sufit jednak wydał mu się dziwnie nieznajomy. Był bogato zdobiony, a tymczasem Adams spodziewał się ujrzeć nad głową zwykły biały gips. Dopiero kiedy poczuł obok siebie smukłe, delikatne ciało, przypomniał sobie, gdzie jest i, co najważniejsze, z kim. Powoli odwrócił głowę w jej kierunku, starając się zapanować nad kacem, który niczym demon z ciężkim młotem kołatał w jego głowie, przy każdym poruszeniu powodując nieznośny ból czaszki. Adams już kilkakrotnie w życiu budził się pijany u boku kobiet, których nie potrafił sobie przypomnieć, i spojrzawszy na nie, przeżywał szok. Tym razem los oszczędził mu przynajmniej tego. Liz Fenwick leżała na plecach, zjedna ręką wyciągniętą wzdłuż tułowia, a drugą ułożoną nad głową. Cienka kołdra, która przykrywała ich oboje, zsunęła się z górnej części jej ciała, odsłaniając małe pełne piersi oraz płaski brzuch. Jej włosy, rozrzucone w nieładzie, leżały na poduszce i zakrywały większą część twarzy. Adams oparł się na łokciu i popatrzył na nią uważnie. Bez wątpienia była piękna i młoda, bardzo młoda. Była kwintesencją tego, o czym mogli śnić mężczyźni w jego wieku. Opadł z powrotem na poduszkę i zaczął rozmyślać, w co tym razem się wplątał. Jak większość mężczyzn w brygadzie, nie potrafił oderwać oczu od Liz od chwili, gdy się pojawiła, ale w przeciwieństwie do pozostałych kolegów swoje zainteresowanie nią skrywał pod maską powściągliwej grzeczności. Zadał sobie pytanie, czy ktokolwiek dowie się, co się pomiędzy nimi wydarzyło. Jeśli tak, niemal na pewno dotrze to do Farmer, a wtedy jedno z nich będzie musiało’ pożegnać się z brygadą. Nie potrafił jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to będzie on czy Liz. Kac dokuczał mu coraz bardziej, a ponure burczenie w brzuchu zmusiło do poruszenia się. Ostrożnie usiadł i zsunął stopy na podłogę. Jego ruchy przebudziły Liz. Natychmiast przesunęła dłonią po pościeli, poszukując ciepła jego ciała. Cofnęła ją po chwili, jakby zdała sobie sprawę, że Adamsa już nie ma. Popatrzył na nią raz jeszcze. Wcale nie chciał, żeby to się wydarzyło. Po prostu jakoś wyszło... Połączenie alkoholu, pożądania i, musiał to przyznać, zwykłego rewanżu wobec Sam. Od czasu, kiedy związał się z Sam, nigdy nie zbłądził, nie skorzystał z żadnej spośród często nadarzających się okazji. Byli parą i swoją własną przyszłość i myśli łączył jedynie z nią. Pochodzili z różnych światów, uspokajała go jednak świadomość, że przeciwne bieguny przecież się przyciągają, a ta odmienność może być doskonałą podstawą trwałego związku. Ostatnio jednak zaczynał się zastanawiać nad tą podstawą, nad głębią ich wzajemnych uczuć, a przede wszystkim, czy Sam rzeczywiście angażuje się w ich związek tak, jak on by tego pragnął. To dlatego tak ją naciskał; wiedział, że albo wywoła w ten sposób nieodwracalny kryzys, albo pozbędzie się niepewności raz na zawsze. Przypomniawszy sobie zdarzenia minionego wieczoru, trochę się zawstydził. Sprawił ból Liz, kiedy się kochali. Zachowywał się tak, jakby całą swą złość i frustrację skoncentrował w penisie i używał go jako broni mającej je zwalczyć. Nawet gdy ich ciała połączyły się w skrajnej pasji, jak przez mgłę zdawał sobie sprawę, że krzyki Liz nie są jedynie efektem seksualnej rozkoszy. Ranił ją i – co go przerażało – przynosiło mu to satysfakcję. Kiedy burza minęła, Liz wcale nie była na niego zła, a przecież czułby się o wiele lepiej, gdyby tak właśnie było. Ona zsunęła się tylko z jego ciała, lekko podrapała go po piersiach i zapytała: – Co ci doskwiera, mój drogi? – W jej głosie nie było niczego poza życzliwym zainteresowaniem. – Czyżby sprawy z doktor Ryan nie układały się dobrze? Jej przenikliwość zaskoczyła go. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć, i tylko leżał bez ruchu, a Liz tymczasem zaczęła pieścić i całować jego ciało. Wreszcie powiedział: – Bardzo cię przepraszam. – Za co? Za sadystyczny seks? – Sprawiłem ci ból. – Bardzo mi się to podobało. Nie był pewien, czy powiedziała prawdę, czy po prostu chciała, żeby poczuł się lepiej. Nieważne, pomogło. W tym momencie zdał sobie sprawę, że przy Liz mógłby być o wiele szczęśliwszy niż kiedykolwiek z Sam. On i Sam byli bardzo różni, oddaleni od siebie, zainteresowani w życiu zupełnie różnymi sprawami. Liz sprawiała wrażenie koleżanki z tej samej ulicy, o potrzebach i dążeniach podobnych do jego własnych. Zaczął się zastanawiać, dlaczego właściwie miałby walczyć o zatrzymanie przy sobie Sam. Czy miałoby to sens? Życie jest chyba zbyt krótkie na takie eksperymenty. Poczłapał do łazienki, odkręcił wodę i wyregulował temperaturę w prysznicu. Pozwolił, by woda szerokim strumieniem zalała mu twarz i całe ciało. Nigdy dotąd nie był tak jak tego poranka niepewny, czego właściwie oczekuje od życia. Pomyślał, że musi wziąć się w garść. Czy dzisiejsze rozterki są efektem chwilowego załamania, czy może są usprawiedliwione i powinien poważnie się nad sobą zastanowić? Uznał, że tylko czas może mu przynieść odpowiedź na to pytanie. Drzwi kabiny rozsunęły się i obok niego stanęła Liz. Podciągnąwszy się na jego ramionach, pocałowała go w mokre wargi. Po chwili wsunęła język do jego ust i jedną nogą otoczyła go w pasie. – Spróbujmy jeszcze raz, dobrze? – wyszeptała. – Tym razem z uczuciem. Delikatnie pchnął ją na wyłożoną kafelkami ścianę i uniósł do góry. Tym razem nie był zły. Tym razem naprawdę pragnął Liz. Wtorek był wolnym dniem Sam. Był to jedyny dzień w tygodniu, kiedy nie musiała pracować w kostnicy i, jeśli nie liczyć okazjonalnych wezwań do sądu oraz dyżurów telefonicznych, mogła we wtorki nadganiać sprawy papierkowe oraz przygotowywać się do kolejnych rozpraw sądowych. Zeznawanie w sądach było bardzo ważną częścią jej pracy i do tych wystąpień musiała się starannie przygotowywać. Słyszała o wielu sprawach, które zostały przegrane przez oskarżyciela tylko z tego powodu, że medyk sądowy był niekompetentny lub źle prezentował swoje ustalenia przed sądem. W krzyżowym ogniu pytań obrońcy, starającego się zasiać w umysłach sędziów przysięgłych jak najwięcej wątpliwości, nawet najlepiej przygotowani patolodzy czasami gubili się, niepotrzebnie tracąc pewność siebie i wdając się w rozważania, które tylko gmatwały sytuację. A ich zadaniem było takie prezentowanie dokonanych ustaleń, by mogli je zrozumieć laicy, którymi w dziedzinie medycyny sądowej byli przecież sędziowie przysięgli. Ktoś mocno zapukał do drzwi gabinetu Sam. W pierwszej chwili, sądząc po sile uderzeń, uznała, że musi to być policjant. – Wejść! – krzyknęła. W drzwiach stanął uśmiechnięty, zadowolony z życia Trevor Stuart.. – Dzień dobry, Sam. Zaczęła się zastanawiać, co może oznaczać to grzeczne powitanie. Zazwyczaj Trevor wchodził do jej pokoju jak do siebie, nie zaprzątając sobie głowy pukaniem. Rozejrzał się uważnie po gabinecie i najwyraźniej ucieszył się, kiedy stwierdził, że oprócz Sam nie ma tutaj nikogo. – Ostatnio Demoniczna Królowa zbeształa mnie, kiedy wszedłem tutaj, nie zapukawszy. Wciąż nie mogę dojść po tym do siebie. Teraz nie zauważyłem jej za biurkiem, pomyślałem więc, że jest u ciebie, dlatego wolałem być ostrożny. „Demoniczna Królowa” było przezwiskiem Jean. Często ścierała się z Trevorem i choć był w szpitalu osobą o znacznie wyższej randze niż ona, Jean zazwyczaj wygrywała te potyczki. Sam roześmiała się. – Jesteś bezpieczny, Jean ma wolny dzień. Na twarzy Trevora pojawił się wyraz ulgi. Ruszył w kierunku biurka Sam i rozsiadł się wygodnie na krześle. W jednej chwili odzyskał całą pewność siebie. Sam lubiła go wbrew sobie i wbrew nieustannym narzekaniom Jean, zarzucającej mu niemoralne prowadzenie się. W wieku czterdziestu kilku lat był wysoki, szczupły, o przystojnej twarzy i gęstych kruczoczarnych włosach (Sam wciąż nie potrafiła odgadnąć, czy to kolor naturalny, czy też Trevor je farbuje). Mimo że był „szczęśliwie” żonaty po raz drugi, ciągle uganiał się za kobietami, i to z sukcesami. Jak jego żona to znosiła, trudno było dociec, wciąż jednak z nim była i oboje zdawali się w tym związku szczęśliwi. Sam poczekała, aż Trevor zajmie miejsce, i dopiero potem odezwała się: – Dziękuję za pomoc. – Cała przyjemność po mojej stronie. Ty także czasami robisz coś za mnie. Jak ci idzie w sprawie tego morderstwa w bazie? Zdaje się, że sprawa jest dość makabryczna. – Swoje już zrobiłam. Teraz to już rzecz policji. Trevor roześmiał się niedowierzająco i popatrzył na nią uważnie. Sam zmarszczyła czoło. – Co robisz? – Upewniam się, czy się nie zmieniłaś. W lot go zrozumiała. – Cóż – powiedziała – muszę przyznać, że jest w tej sprawie kilka interesujących aspektów. – Które, oczywiście, próbujesz rozgryźć. – Coś w tym rodzaju. – No i co? Patrzyła przez chwilę na Trevora, zastanawiając się, czy mądrym posunięciem będzie ujawnienie, że morderstwo Mary West interesuje ją o wiele bardziej, niżby to wynikało z jej obowiązków zawodowych. W końcu otworzyła szufladę biurka i wyciągnęła z niej duży, bardzo oficjalnie wyglądający skoroszyt. Wydobyła z niego cztery duże fotografie i podsunęła mu je przed oczy. – Co o tym sądzisz, mistrzu? Popatrzył na nie. Każda prezentowała w dużym powiększeniu szramę na szyi Mary West. Trevor zatrzymał wzrok na ostatnim zdjęciu. – Podoba mi się, jak mówisz do mnie „mistrzu”. Czy tak już będzie zawsze? – Zależy, jak się spiszesz. Zachęcony w ten sposób Trevor wyciągnął z kieszeni małe okulary i zaczął uważnie przypatrywać się ranie na fotografii. Mimo nie najlepszej reputacji, jeśli chodzi o życie osobiste, Trevor Stuart był doskonałym patologiem, o bystrym oku i znakomitym umyśle. Gdyby nie jego rozległa wiedza zawodowa, szpital już dawno by go zwolnił, właśnie ze względu na zbyt bujne życie osobiste. – To mi wygląda na oparzenie, najprawdopodobniej wywołane przez wstrząs elektryczny. – Jestem pod wrażeniem. W jaki sposób doszedłeś do tego wniosku? – Czy pamiętasz tego chłopaka, który zginął w zeszłym miesiącu, ściągając latawiec z przewodu wysokiego napięcia? Sam pokiwała głową. – Na całym ciele miał podobne ranki. – Tutaj jest tylko jedna. – Zgadza się, ale nie zmienia to jej natury. Czy jesteś pewna, że ta rana ma związek z morderstwem? Mogła z nią paradować już wcześniej. Jakiś wypadek w domu czy coś w tym rodzaju. – Farmer sprawdza to dla mnie. Zauważ jednak, że ta rana jest w takim dziwnym miejscu... – Tak to bywa z wypadkami, inaczej nie byłyby wypadkami. Poinformuj mnie, jak czegoś się dowiesz. Niestety, nie jestem w stanie powiedzieć ci nic więcej. – Wstał. – A tak przy okazji, mówiąc o przysługach, czy przeprowadziłabyś dzisiaj moje sekcje? Sam aż się wyprostowała na krześle. – Dlaczego? – Organizuję pewne spotkanie w Union Society. Ludzie Przeciwko Torturom czy coś takiego. – Zajmujesz się polityką? Tylko mi nie mów, że w następnych wyborach zagłosujesz na Partię Pracy. – Już od dawna na nich głosuję, jeśli chcesz wiedzieć, moja droga. Rozumiem, że nie wyrażasz sprzeciwu w kwestii koleżeńskiej pomocy. – Nie wyrażam. – Wspaniale. Chętnie przeskoczyłbym przez biurko i cię pocałował, jednak przy moim szczęściu akurat wtedy weszłaby Demoniczna Królowa i zmieszała mnie z błotem. Piątek czy świątek, ona ciągle na mnie krzyczy. – Jeśli jej się kiedyś znudzi, to ja zacznę krzyczeć. Trevor przybrał zbolały wyraz twarzy i wyszedł z gabinetu. Sam tymczasem ponownie zaczęła oglądać fotografie. Kończył się długi i wyczerpujący dzień. Hammond miał już wszystkiego dosyć. Ambasador, Jego Ekscelencja Henry Strong, pozostał w bazie dłużej, niż się tego spodziewano. Hammond nie darzył polityków nadmiernym szacunkiem, przekonany, że kiedy nie całują na pokaz małych dzieci, to podkradają im cukierki. Strong jednak zdawał się nosić w sobie niewyczerpane pokłady autentycznego współczucia. Kiedy przybyli do domu West, napięcie i wrogość wręcz emanowały z rodziców dziewczyny i innych członków jej rodziny, którzy zgromadzili się przed wejściem w oczekiwaniu na delegację amerykańską. Strong nakazał wszystkim – swoim doradcom i nawet generałowi Brownowi, który miał pozostać w Anglii jeszcze kilka dni w oczekiwaniu na powrót do Stanów i zasłużoną emeryturę – by pozostali na zewnątrz, po czym wszedł do domu sam. Jego spotkanie z rodziną miało trwać trzydzieści minut, a przedłużyło się do dwóch i pół godziny. W pewnym momencie jeden z mężczyzn towarzyszących ambasadorowi zaczął poważnie się o niego obawiać i wbrew wyraźnemu zakazowi zapukał do drzwi. Zyskał tylko tyle, że Strong osobiście je otworzył i zrugał nieszczęśnika. Minęło jeszcze pół godziny, zanim ambasador wreszcie wyszedł na zewnątrz. W progu uściskał jeszcze wszystkich członków rodziny, a panią West pocałował w policzek. Kiedy wreszcie wsiadł do samochodu, Hammond był pewien, że w kącikach oczu starszego człowieka widzi łzy. Po zakończeniu wizyty w domu West ambasador postanowił spotkać się z dwoma żandarmami, którzy znaleźli zwłoki dziewczyny. Hammond miał nadzieję, że zanim to nastąpi, Strachan będzie już w więzieniu. Tymczasem, mimo wielkich wysiłków policjantów brytyjskich, wciąż znajdował się na wolności. Ponadto większość gazet informacje i rozważania na temat morderstwa umieszczała na pierwszych stronach. Można było przypuszczać, że osobiste zainteresowanie ambasadora zbrodnią wyciszy wkrótce przynajmniej zainteresowanie nią najbardziej drapieżnych i zajadłych dziennikarzy. Następnie ambasador dokonał ogólnej inspekcji bazy, zatrzymując się nawet na boisku piłkarskim, gdzie przez chwilę kopał piłkę z zaskoczonymi lotnikami, którzy mieli akurat wolny dzień. W końcu przyłączył się do kolejnej grupy pilotów, wypoczywających razem z rodzinami, i wypił z nimi kilka butelek korzennego piwa. Zarówno Brown, jak i Cully, którzy przygotowali mu wspaniale przyjęcie w mesie oficerskiej, przyłączyli się do tego pikniku, ale widać było, że wcale im to nie jest w smak. Kiedy wszystkie butelki w skrzynce były już puste, ambasador uparł się, że zakupi kolejną oraz trochę napojów bezalkoholowych. Ktoś, kto nie znał Cully’ego, mógł nie zauważyć wściekłości pod jego fałszywym uśmiechem. Hammond jednak go znał i nie potrafił zwalczyć w sobie złośliwej satysfakcji, widząc go w takim stanie. W końcu, ku uldze wszystkich, ambasador odjechał w towarzystwie generała Browna i pułkownika Cully’ego, aby wziąć udział w uroczystym obiedzie i koncercie chóru w King’s College. Kiedy tylko kolumna z samochodem ambasadora przemknęła przez bramę, Hammond nasunął na głowę kapelusz i głośno westchnął. Bez Cully’ego miał przynajmniej widoki na spokojny wieczór i szansę na obejrzenie meczu New York Yankees przeciwko Miami Dolphins w kolejnych rozgrywkach na drodze, do Superbowl. Co roku ta atrakcja jakoś przechodziła mu koło nosa. Odwrócił się i niespodziewanie stanął twarzą w twarz ze swą sekretarką, Jenny Groves. Jenny przepisowo zasalutowała i podała mu kartkę. – Ta wiadomość nadeszła do pana dzisiaj nad ranem – powiedziała. – Ze względu na ambasadora i całe to zamieszanie w bazie nie miałam dotąd możliwości, żeby ją panu przekazać. Bardzo przepraszam. Nadawcą wiadomości był Behavioral Science Unit z FBI w Quantico. Jej treść brzmiała następująco: „W dniu dzisiejszym o godzinie 20.50 czasu lokalnego na lotnisku Gatwick wylądują agenci Edward Doyle i Catherine Solheim. Prosimy o zorganizowanie transportu do bazy w Leeminghall. Agenci przesłuchają majora Hammonda i wszystkie inne osoby związane z morderstwem Mary West”. Hammond popatrzył na zegarek. Dochodziła czwarta po południu. Postanowił pojechać po agentów osobiście i zorientować się, o co chodzi, zanim zacznie węszyć także Cully. – Przygotuj dwa pokoje przy mesie oficerskiej dla naszych gości – powiedział do Jenny. – Jak długo tu pozostaną, sir? – Nie mam pojęcia. I chyba nie od nas to zależy. Jeśli u nas będą problemy z miejscami, możesz załatwić im jakiś hotel w Cambridge. Jenny pokiwała głową, znów zasalutowała i natychmiast ruszyła w kierunku mesy oficerskiej. Hammond jeszcze raz popatrzył na kartkę. Coś tu śmierdziało, cholernie śmierdziało. Agenci FBI z Quantico zazwyczaj nie interesowali się lokalnymi morderstwami, niezależnie od tego, w jak brutalny sposób byłyby popełniane. Działo się coś poważnego i Hammond zamierzał się szybko dowiedzieć co. Energicznym krokiem udał się do samochodu. Sam umówiła się na spotkanie z profesorem Clive’em Osbourne’em w jednym z pokoików, które zajmował na tyłach miejskiego ogrodu botanicznego. Mimo że Osbourne był wykładowcą uniwersyteckim dłużej, niż ktokolwiek pamiętał, wolał zamieszkiwać poza uczelnią. Plotka głosiła, że postanowił tak po kłótni z jednym z kolegów uniwersyteckich w połowie lat trzydziestych. Mimo to wciąż zdawał się tak integralną częścią uniwersytetu, jak każdy z kamieni, z których powstała budowla. Ubrany w kolorowe, ekstrawaganckie rzeczy – równie stare jak niemodne – osobom nie znającym go mógł się jawić jako elegancki włóczęga przemierzający wąskie ulice miast lub jako donaszający stare stroje i starający się poznawać świat ekscentryczny akademik z dawnych lat, formułujący zarazem filozoficzny protest przeciwko nadchodzącej nowoczesności. Według uczelnianych portierów, będących źródłem wszelkich plotek i informacji o ludziach, Osbourne już dawno przekroczył siedemdziesiątkę. Mimo to, wysoki i chudy, wciąż trzymał się prosto, chociaż czasami można było odnieść wrażenie, że jego ciało w każdej chwili może złamać się w pół. Miał pociągłą, szczupłą twarz, długi, ostry nos, na którym opierały się okulary w złotych oprawkach. Profesor miał zwyczaj spoglądać ponad nimi, kiedy do kogoś mówił. Był człowiekiem pedantycznym i nie cierpiał zmieniać raz ustalonych planów zajęć dla nikogo, nawet dla Sam, którą znał i lubił – jeśli w ogóle kogoś lubił – od wielu lat. Sam postanowiła uniknąć tym razem ulic, po których gęstymi sznurami poruszały się samochody, i udała się do pomieszczeń profesora spacerem przez ogród botaniczny. Ogród był piękny i działał na nią uspokajająco. Jawił się jej jako miejsce, przez które można było wędrować godzinami, ciesząc oczy i nozdrza niezliczonymi gatunkami wspaniałych kwiatów i roślin. Mimo że droga do profesora przez ogród była dłuższa, była też przyjemna i interesująca. Wędrując wśród rzędów roślin i krzewów, Sam zatrzymywała się od czasu do czasu, by któryś powąchać lub po prostu przypomnieć sobie nazwę. Już dość dawno tutaj nie była i nagle tego pożałowała. Jeśli gdziekolwiek mogłaby przekonać się, że jej zmysł powonienia wciąż funkcjonuje prawidłowo, że nie został zniszczony przez liczne odczynniki chemiczne unoszące się w prosektorium, to tylko tutaj. Profesor czekał już na nią i otworzył drzwi, zanim zdążyła zapukać. Popatrzyła na niego zaskoczona. – Obserwowałem panią przez okno – wyjaśnił. – Przyszło mi do głowy, że zjawi się pani właśnie od strony ogrodu. Przyjmuję, że wciąż dysponuje pani swoimi sześcioma zmysłami. – Poklepał się po nosie. – Tak, dziękuję. – To dobrze. Myślę, że znalazłem to, o co pani chodzi. Proszę za mną. Ruszył przed nią korytarzem, stawiając długie kroki. Dopiero kiedy zniknął w swoim gabinecie, Sam zamknęła drzwi i powoli, niepewnie, ruszyła za nim. Osbourne sięgnął po książkę stojącą na najwyższej półce starej, skrzypiącej szafy i z hukiem rzucił ją na szeroki dębowy stół ustawiony na środku pomieszczenia. Otworzył książkę, po czym zaczął ją szybko kartkować. – Tutaj to znalazłem. Stara książka, lecz wciąż najlepsza w swojej dziedzinie. Sam podeszła do profesora. – Kto jest jej autorem? – zapytała. Spojrzał nad nią ponad okularami, jakby zaskoczony. – Oczywiście ja – odparł. Był przy tym śmiertelnie poważny, a tymczasem Sam z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Przez kilka minut profesor szukał właściwej strony. Tak skupił się na tej czynności, że Sam zdawało się przez chwilę, iż o niej zapomniał. – O, tutaj – powiedział wreszcie. – Interesujące, bardzo interesujące. Sam spróbowała przyśpieszyć jego ruchy, nadając swojemu głosowi ton wielkiego zainteresowania. – Coś niezwykłego? – rzuciła. Nie podziałało. Zresztą nie miała na to wielkiej nadziei. Wiedziała, że musi po prostu być cierpliwa i czekać, bo profesor i tak przejdzie do rzeczy dopiero wtedy, kiedy sam uzna to za stosowne. – Nic niezwykłego. To rzadkość, ale nie niezwykłość. – Przez chwilę chyba zastanawiał się nad swoimi słowami, po czym nagle jakby zmienił zdanie. – Ale, ale, w Cambridge to jest niezwykłe. Zaraz pani pokażę. – Wskazał na diagram, zajmujący dwie rozłożone stronice. – Myślę, że to właśnie tego pani poszukuje. Z lewej strony znajdowała się spora mapka Ameryki Północnej. Nazwy kilku południowych stanów wydrukowane były wytłuszczoną czcionką. Po prawej stronie widniały rysunki i fotografie rośliny o długich owalnych liściach i niewielkich kulistych strączkowatych owocach. Obok umieszczono kilka szczegółowych fotografii pyłku z kwiatu rośliny. Był identyczny jak ten, który Sam obejrzała pod mikroskopem w laboratorium Marcii. Roślina określona została jako „Myrica indora, bezzapachowa roślina jagodowata”. Sam z uwagą oglądała fotografie. – Przykro mi, że fotografie są czarno-białe – powiedział Osbourne. – Gdyby były kolorowe, zauważyłaby pani, że roślina ma żółte, nakrapiane liście, pokryte półprzejrzystą powłoką, jakby woskiem. Nawet tutaj, we własnym gabinecie, w nieformalnej sytuacji, profesor przemawiał w taki sposób, jakby właśnie prowadził wykład dla grupy studentów pierwszego roku. Sam zacisnęła zęby, starając się nie okazywać irytacji. – Kwitnie pomiędzy lutym a lipcem, zależnie od tego, w którym stanie USA się znajduje. – Zatem nie jest to roślina typowa dla naszego kraju? – Ma pani absolutną rację. Rośnie głównie w południowych stanach Ameryki Północnej. Znajdzie ją pani na zarośniętych bagnach, wśród kwaśnych mokradeł, lasów sosnowych, górskich bagien, cyprysowych stawów i podobnych okolic. – Przesunął palcem po mapie. – Największe prawdopodobieństwo znalezienia tej rośliny istnieje w Georgii, Alabamie, południowej części Missisipi i północnej Florydzie. – I jest pan pewien, że nie rośnie ona u nas? – Całkowicie. Byłoby trudno, naprawdę bardzo trudno, uzyskać ją w naszych warunkach. Potrzebny byłby do tego ekspert. Jestem pewien, że gdyby ktoś chciał hodować ją w Anglii, musiałby skontaktować się ze mną albo przynajmniej z Janet Blackwood z Kew. – Sądzi więc pan, że moim mordercą jest Amerykanin? – Prawie na pewno. To by miało sens. Czy ten facet był ostatnio w domu? Sam potrząsnęła głową. Zaczynała czuć się trochę niezręcznie. Uzyskała dotąd tylko część potrzebnej informacji, a mimo to odnosiła wrażenie, że już marnuje czas. – Nie wiem – powiedziała. – Przepraszam. Mam nadzieję, że wykorzystam wiadomości, które uzyskałam od pana. Profesor posłał jej ponad okularami długie, stanowcze spojrzenie. – Proszę pamiętać, każdy kontakt pozostawia ślad. Sam dobrze znała to powiedzenie Edmonda Locarda i profesor trochę ją zdenerwował. Traktował ją jak amatorkę, nic nie znaczącą wobec wielkiej sławy medycyny sądowej. Locard pracował pod kierunkiem wielkiego Alexandra Lacassagne’a na Uniwersytecie Lyońskim. W 1910 roku opuścił go, zakładając wpływowe laboratorium policyjne. Tam rozwinął metody Lacassagne’a i zaczął wiązać medycynę sądową z coraz to nowymi dziedzinami nauki. W rezultacie zetknął się z wieloma słynnymi sprawami kryminalnymi. To właśnie pod wpływem lektury książki Locarda, Traitde criminalistigue, mimo że od wielu lat była ona już zdezaktualizowana, Sam postanowiła zostać medykiem sądowym. Znów popatrzyła na mapę. – To spory teren. Czy ten pyłek nie zawiera informacji, które trochę zawęziłyby obszar naszego zainteresowania? – Niestety, nie. Chyba że dysponuje pani jakimiś dodatkowymi wskazówkami. Moglibyśmy wziąć je pod uwagę i wówczas interesujący nas teren trochę by się zmniejszył. – Urwał na moment. Bez wątpienia przez kilka chwil intensywnie myślał. – A może nawet znacznie. Sam sięgnęła do torebki i wyciągnęła z niej fotografię turkusowego obiektu, który odkryła na martwej Mary West. – To znalazłam na zwłokach. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałam. Co pan o tym sądzi? Osbourne starannie obejrzał fotografię. Uniósł nawet okulary z nosa, by lepiej ją widzieć. – Wygląda na to, że znalazła pani anielskie włosy. Gdzie jest reszta anioła? Sam uśmiechnęła się. – Sama chciałabym wiedzieć – odparła. Profesor jeszcze przez chwilę spoglądał na fotografię. – Przykro mi, ale nie potrafię pani pomóc. Z całą pewnością mogę powiedzieć tylko to, że obiekt na fotografii nie jest częścią żadnej rośliny. Być może jest pochodzenia zwierzęcego, ale nie mogę powiedzieć tego na pewno. Wzruszył ramionami i oddał fotografię Sam, która jeszcze raz spojrzała na nią, po czym wsunęła ją do torebki. Zastanawiała się, gdzie, na Boga, powinna szukać dalej. Ruch na trasach wokół portu lotniczego Gatwick był równie wielki jak zawsze i Hammond co kilka chwil trafiał na jakiś zator. Wyjechał z bazy, jak mu się wydawało, ze sporym zapasem czasu i spodziewał się dotrzeć na lotnisko na długo przed lądowaniem samolotu. Miał nawet nadzieję, że spokojnie wypije kawę. Zapomniał, niestety, o normalnych na brytyjskich drogach korkach, wypadkach i ciężarówkach, które z niewiadomego powodu ze sporą regularnością gubią na szosach ładunki. Był wczesny wieczór. Parkując samochód i śpiesząc się do hali przylotów międzynarodowych, Hammond był ponad godzinę spóźniony. Ponieważ nie miał pojęcia, jak wyglądają agenci FBI, a nie chciał stać w grupie wynajętych kierowców, trzymając idiotyczne tabliczki z nazwiskami, pozostawał w mundurze. Miał nadzieję, że na lotnisku nie znajdzie się wielu oficerów sił powietrznych witających przybyszów z kraju. Popatrzył na tablicę informacyjną, modląc się, żeby samolot miał opóźnienie. Spóźnienia zdarzały się dość często, dlatego wciąż istniała szansa, że zachowa twarz. Nie miał jednak szczęścia. Samolot rzeczywiście nie przyleciał na czas, ale wylądował wcześniej, niż przewidywał plan, co było zjawiskiem co najmniej niezwykłym. Najwyraźniej nie miał to być najlepszy dzień Hammonda. Pasażerowie dawno już opuścili halę przylotów i jego goście albo czekali na niego gdzieś na terenie lotniska, albo znajdowali się już w drodze do Cambridge. Na wszelki wypadek uważnie zlustrował twarze ludzi zajmujących miejsca dookoła, nawet trochę pospacerował z nadzieją, że ktoś do niego podejdzie i będzie to właśnie jeden z agentów, po których przyjechał. Nic z tego. Zaczął zaciskać zęby, co zawsze czynił odruchowo, kiedy był zaniepokojony albo zdenerwowany. Przypominając sobie o ostatnich wydarzeniach, dziwił się, że jego zęby są jeszcze całe. Zastanawiał się właśnie, czy na wszelki wypadek nie przekazać wiadomości do stanowiska informacyjnego i nie wrócić do bazy, kiedy niespodziewanie ktoś klepnął go w lewe ramię. – Major Hammond? Momentalnie zorientował się, że to oni. Głos, który usłyszał, był niski i pobrzmiewał w nim południowy akcent. Hammond odwrócił się i stanął twarzą w twarz z potężnym mężczyzną, który miał przynajmniej sześć stóp wzrostu i sprawiał wrażenie, że jest równie szeroki jak wysoki. Mężczyzna wyciągnął do niego wielką dłoń. – Edward Doyle, FBI. Rozumiem, że mam przyjemność z majorem Hammondem. Hammond potrząsnął dłonią agenta. Z trudem wytrzymał jej uścisk. Odniósł wrażenie, że sprawiając mu niemal ból, Doyle z miejsca chce dać mu do zrozumienia, że to on spośród nich dwóch jest ważniejszy. Kiedy tylko mógł, cofnął rękę za siebie. – Tak, zgadza się. Zdaje się, że zdradził mnie mundur. – Spróbował uśmiechnąć się, jednak agent nie odpowiedział mu uśmiechem. Hammond pomyślał, że Doyle gra przed nim jakąś rolę – w końcu był psychologiem i takie gierki odgadywał w mig. Nie mógł na to wiele poradzić, postanowił więc nie reagować i w odpowiednim czasie wystąpić z własną rolą. – Przepraszam za spóźnienie – dodał. – Ruch dookoła lotniska nie jest mniejszy niż w Los Angeles. Doyle pozostał niewzruszony. Bez wątpienia nie interesowały go żadne tłumaczenia. Przedstawił Hammondowi partnerkę. – To agent Catherine Solheim. Będzie pracowała razem z nami nad tą sprawą – powiedział takim tonem, jakby jej obecność w Anglii uważał za zbędną. Hammond w pierwszej chwili jej nie zauważył, ponieważ zasłaniała ją potężna postać Doyle’a, kiedy jednak wyłoniła się zza niego, niemal zaniemówił z wrażenia. Loty ze Stanów były bardzo długie i większość ludzi opuszczających samolot robiła zwykle wrażenie osowiałych, otępiałych, szarych na twarzach ze zmęczenia. Tej dziewczyny jednak to nie dotyczyło. Była tak świeża i nieskazitelnie ubrana, jakby właśnie opuściła mieszkanie, udając się do pracy. Poza tym była piękna, piękna w wyszukany sposób. Wszystko w niej, od doskonale dobranego stroju, po staranne uczesanie i makijaż, było na właściwym miejscu i służyło osiągnięciu maksymalnego efektu. Hammond potrząsnął jej dłonią. – Major Hammond – powiedział. – Milo mi panią poznać. Posłała mu ciepły uśmiech. – Cieszę się, że pana spotkałam. Wspaniale pan wygląda w mundurze. Jej otwartość i ciepło stanowiły wobec ponurego Doyle’a taki kontrast, że Hammond w pierwszej chwili osłupiał z zaskoczenia. Przyjrzał się dziewczynie uważniej. Miała śliczną twarz, bez żadnej zmarszczki, i najbardziej niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widział. Utkwiwszy w nich wzrok, na moment zapomniał o bożym świecie. Przytrzymywał jej dłoń znacznie dłużej, niż wypadało. Oprzytomniał dopiero, kiedy Solheim uwolniła ją delikatnym szarpnięciem. Lekko zaczerwienił się, zaraz jednak doszedł do siebie. – Załatwiłem dla was pokoje przy mesie oficerskiej na terenie bazy. Mam nadzieję, że zechcecie być z nami podczas pobytu w Anglii. Nasze pokoje gościnne oferują znakomite warunki, znacznie lepsze niż większość okolicznych hoteli. Jestem pewien, że będzie wam tam wygodnie. Czy macie jakieś bagaże? – Są na wózku – odparł Doyle. – Zajmę się nimi. Gdzie jest samochód? – Po drugiej stronie. Kawałek stąd. Doyle pokiwał głową i ruszył po bagaż. Hammond zauważył, że ma zadziwiająco sprężysty krok jak na człowieka tak potężnej postury. – To bardzo małomówny facet – wyjaśniła Solheim przepraszającym tonem. – Ale bardzo pewny siebie. Solheim wymownie zmarszczyła czoło. Oboje odwrócili się i patrzyli, jak Doyle powoli powraca w ich kierunku z bagażem. Wjeżdżając na podjazd, Sam zauważyła auto Toma przed frontowymi drzwiami, chociaż po nim samym nie było żadnego śladu. Wiedziała jednak, że gdzieś tutaj jest, i ucieszyła się, że Liam wciąż przebywa w Cambridge. Perspektywa kolejnego spotkania się tych dwóch mężczyzn w jej domu wcale jej nie cieszyła. Zdawała sobie sprawę, że poczucie humoru Liama nie trafia do Toma i łatwo może doprowadzić do ich konfrontacji, a wcale tego nie pragnęła. Zatrzymała samochód obok vauxhalla Toma i wysiadła. Mijając pojazd, instynktownie dotknęła maski. Była ciepła, zatem Tom pojawił się tutaj niedawno. Wzięła na rękę Shawa, który jak zwykle kręcił się przy drzwiach, czekając najedzenie, i weszła do środka. Od pewnego czasu Tom miał klucz do jej domu, dlatego znalazłszy się za drzwiami, od razu zawołała: – Tom, jesteś tutaj? Tom, gdzie jesteś? Cisza. Sam weszła do holu, a potem do kuchni i wyjrzała przez okno. Wreszcie ujrzała Toma. Siedział na drewnianej kłodzie w dalekim kącie ogrodu i ponad polami spoglądał na las rozpościerający się w oddali. Ruszyła do niego ścieżką ułożoną z betonowych płytek. – Dawno cię nie widziałam – odezwała się. – Gdzie byłeś? – Usiadła obok niego i pocałowała go w policzek. Tom uśmiechnął się. – Czy pamiętasz tę kłodę?. Po raz pierwszy pocałowałem cię właśnie tutaj. – Prawie mnie pocałowałeś. O ile dobrze pamiętam, zadzwoniła Farmer i pozostawiłeś mnie tutaj, rozczarowaną i samą w wielkim, ciemnym ogrodzie. – Masz rację, pamiętam ten wieczór. Ale wiedziałem, że jesteś na tyle dorosła, że nic złego ci się nie stanie. – Po raz pierwszy pocałowałeś mnie, kiedy przyszedłeś po mnie do szpitala po pracy. Tom pokiwał głową. – Wspaniale wspomnienie. Wspaniały pocałunek. Sam podążyła za jego wzrokiem w kierunku lasu. Znała go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że ta zdawkowa rozmowa jest tylko wstępem do czegoś znacznie poważniejszego. Postanowiła dotrzeć do sedna jak najszybciej. – A więc co ci leży na wątrobie? – zapytała. Wzruszył ramionami, jakby mimo wszystko nie chciał mówić. Sam spróbowała odgadnąć, gdzie tkwi problem. – Liam jest jedynie przyjacielem, wiesz o tym dobrze – powiedziała. – To ktoś z mojej przeszłości, ktoś, kto od czasu do czasu przypomina mi o swoim istnieniu. Pomiędzy nami nic nie ma. Tom podniósł kamień i rzucił go z całej siły w drewniany płot. – To nie chodzi o niego, przynajmniej nie bezpośrednio, chociaż wydaje mi się, że to właśnie dzięki niemu zrozumiałem wreszcie, jaka jest sytuacja. Sam popatrzyła na niego, ale Tom unikał jej wzroku. Nagle poczuła strach, niemal panikę. Już wiedziała, o co chodzi Tomowi, lecz bała się nawet o tym pomyśleć. – Więc jaka jest sytuacja? – zapytała. Wreszcie popatrzył na nią. – Chodzi o nas oboje. Zmierzamy dokładnie donikąd. – Jestem z tobą szczęśliwa. Głos Toma niespodziewanie nabrał mocy. – A ja nie. Pragnę więcej. Możesz uznać, że to z mojej strony egoizm, ale tak właśnie jest. Chcę od ciebie czegoś więcej w tym związku. Sam jakby z oddali usłyszała swój głos i pytanie, na które doskonale i od dawna znała odpowiedź. – Co, twoim zdaniem, znaczy „więcej”? Zwrócił całe ciało w jej kierunku, jakby tym ruchem chciał podkreślić wagę słów, jakie zamierzał właśnie wypowiedzieć. – To znaczy, że chcę ciebie przez cały czas, a nie tylko w weekendy i wieczory od czasu do czasu. Chcę codziennie przychodzić do ciebie do domu albo po prostu być tutaj, kiedy ty powracasz. Codziennie chcę budzić się obok ciebie, sypiać z tobą, jadać z tobą... Sam uśmiechnęła się do niego. – Przecież wiesz, jak często wyrywają mnie z domu wezwania telefoniczne. Nie wytrzymałbyś tego. Tom zignorował jej uśmiech. – Ja nie żartuję. – Przepraszam. Nie chciałam, żeby to zabrzmiało nonszalancko. – Właśnie że chciałaś. Właśnie tak postępujesz, kiedy rozmawiamy o naszym związku. Trzymasz mnie na wyciągnięcie ręki, nigdy nazbyt blisko. Nic pomiędzy nami nie może być zbyt serio, nigdy nie pozwalasz sobie na nadmierne zaangażowanie. Nie zamierzasz dopuścić do niczego, co mogłoby zachwiać twoją wspaniałą karierą, do niczego, co zmieniłoby twój styl życia. Nastąpiła trudna cisza. Sam nie wiedziała, co powinna teraz powiedzieć. Nie chciała stracić Toma. Była z nim szczęśliwa, czuła się przy nim wspaniale. Po długim wahaniu odezwała się wreszcie. Nawet wypowiadając poszczególne słowa, nie była jeszcze przekonana, że wydobywają się z jej własnych ust. – Możesz wprowadzić się do mnie, jeżeli chcesz. Możesz mieszkać tutaj, żyć ze mną. Było to ustępstwo, którego jeszcze przed kilkoma minutami nie spodziewałaby się po sobie. Zarazem zdawała sobie sprawę, że nawet w tej chwili największego wyrzeczenia nie oferuje Tomowi tego wszystkiego, czego on pragnie. Tom spoglądał przez chwilę na nią, patrząc jej głęboko w oczy, i Sam zaczynała przypuszczać, że za chwilę pocałuje ją, a potem poderwie z ziemi i będą się kochać, i snuć plany na przyszłość. Była w błędzie. – To nie ma sensu. Nie powinniśmy byli odbywać tej rozmowy. Powinnaś dojść do tego bez moich nacisków. – Pragnę ciebie, inaczej bym... – A więc wyjdź za mnie, urodź moje dzieci i stańmy się rodziną! Bo właśnie na tym i tylko na tym mi zależy. Sam z trudem przełknęła ślinę. Myśli przebiegały przez jej głowę w szalonym tempie. Niemal w panice zastanawiała się, co robić, co powiedzieć, jakie znaleźć wyjście, kompromis, który zadowoliłby i ją, i Toma. Tom popatrzył na nią takim wzrokiem, jakby potrafił czytać jej myśli. – Uspokój się. Nie ma powodu do paniki – powiedział. Fakt, że trafnie ocenił, co się z nią dzieje, zaskoczył Sam. – Nie panikuję. – A właśnie, że tak. Ogarnęła cię panika. Widzę ją w twoich oczach. Nawet jeśli teraz zgodzisz się na to, czego chcę, później będziesz tego żałowała i prędzej czy później dojdzie do kryzysu. Jesteśmy bardzo różnymi ludźmi. Oczekujesz od życia zupełnie innych rzeczy niż ja, dlatego nigdy nie będzie pomiędzy nami harmonii. – Tak mi przykro. To moja wina. – Nie ma mowy o żadnej winie. Po prostu oboje jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Sam jeszcze próbowała walczyć. – Czy jest ktoś w twoim życiu oprócz mnie? – Nie – skłamał. – Nie ma nikogo. Chwilami było nam dobrze ze sobą. Nigdy tego nie zapomnę. Sam pokiwała głową, zbyt rozstrojona, żeby cokolwiek powiedzieć. Jedna część umysłu podpowiadała, by natychmiast rzucić mu się na szyję i zgodzić na wszystko, czego Tom chce, a druga część, ta trzeźwiejsza, podpowiadała jej, że on ma rację. Gdyby w ostatnim czasie poważnie zastanowiła się nad ich wzajemnymi stosunkami, tak jak uczynił to Tom, zapewne doszłaby do takich samych wniosków. Niestety, była na to zbyt zajęta, za mocno absorbowała ją praca. To, co było pomiędzy nią a Tomem, w zupełności jej wystarczało, nie miała ochoty na żadne analizy i nie dokonywała ich. Drobnym, jak sądziła, różnicom zdań, które pojawiały się pomiędzy nimi ostatnio, nie poświęcała zbyt wiele uwagi. Zajmowała ją przede wszystkim praca i ignorowała wszelkie sygnały ostrzegawcze, które pojawiały się w ich związku. Tom wstał i popatrzył na nią z góry. – Zastanów się nad tym wszystkim – powiedział. Znów pokiwała głową. Za wszelką cenę pragnęła nad sobą panować. Nie podniosła wzroku, nie chciała patrzeć, jak Tom odchodzi. Poprzez łzy, które napłynęły jej do oczu, patrzyła na odległy las. Okrążając chatę, Tom natknął się na Liama zmierzającego w przeciwnym niż on kierunku. Skinął mu głową, lecz nie odezwał się. Nie przychodziło mu do głowy nic, co w tej chwili mógłby powiedzieć. To Liam spróbował nawiązać rozmowę: – Czy Sam jest...? Tom zignorował go, wskoczył do samochodu i szybko odjechał. Tymczasem Liam wszedł do ogrodu. Popatrzył wzdłuż ścieżki i ujrzał Sam u jej końca, w ogrodzie, z twarzą ukrytą w dłoniach. Ruszył w jej kierunku, a po chwili przysiadł obok niej na kłodzie i otoczył ją ramieniem. Raczej nie mylił się w ocenie tego, co tu przed chwilą nastąpiło. – Czyżbyś wystraszyła się wielkiego stracha na wróble? – zażartował jednak. Sam potrząsnęła głową. – To raczej ja wystraszyłam wielkiego stracha. Co ja robię z moim życiem, Liam? Do diabła, co ja robię? Wtuliła głowę pomiędzy jego ramiona, a on przytulił ją mocniej do siebie. Sam kilkakrotnie znajdował się w podobnej sytuacji jak ona teraz i doskonale wiedział, że nie istnieją żadne słowa pocieszenia, które mógłby w tej chwili wypowiedzieć. Dziewczyna musiała pozostać sam na sam ze swoimi myślami i powoli dochodzić do siebie. Frank Strachan obserwował, jak jego żona podwija rękaw letniej sukienki i obnaża białe, mięsiste ramię. Zdawało się, że wciąż jest w stanie głębokiego szoku. Nie potrafiła poradzić sobie z ogromnym ciężarem informacji, jakie dwaj agenci FBI przekazali jej i Frankowi o ich synu. Byli małżeństwem od niemal trzydziestu lat, ale Frank nigdy dotąd nie widział żony w takim stanie. Miała białą twarz, bez wyrazu, apatyczną, jakby wciąż żyła, lecz nie zdawała już sobie z tego sprawy. Wiedział, że teraz będzie musiał być silny za nich oboje. Agent FBI wprawnym, lecz delikatnym ruchem wbił w jego ramię igłę strzykawki i jej zawartość powoli zaczęła wypełniać się krwią. To nie bolało, zresztą trwało tylko krótką chwilę. Czerwony punkt na ramieniu, który pojawił się po wyjęciu igły, agent natychmiast przetarł płynem antyseptycznym i starannie opatrzył plastrem z gazą. Kiedy skończył, Frank usiadł obok żony na kanapie i zaczął delikatnie głaskać jej dłoń. A przecież dzień ten rozpoczął się nawet dość dobrze. Frank zdołał naprawić wreszcie płot przed domem, a Helen upiekła delicje i ciasto na najbliższą niedzielę, którą miała z nimi spędzić cała rodzina. Mieli trzech synów i dwie córki. I tylko Ray, najmłodszy, przebywał daleko od domu, miał jednak powrócić już w przyszłym roku. Przez cały czas utrzymywał z nimi regularny kontakt, pisząc listy i telefonując. Pozostali członkowie rodziny mieszkali w pobliżu i często odwiedzali swoich rodziców. Franka i Helen najbardziej jednak cieszył widok wnuków. Mieli nadzieję, że pożyją jeszcze tak długo, by widzieć, jak wnuki dorastają, a może nawet doczekają się prawnuków. Dwaj agenci FBI pojawili się w porze lunchu, razem z Edem Chiassonem, miejscowym szeryfem, dobrym, rozsądnym człowiekiem, którego rodzina znała od wielu lat. Ed przedstawił agentów i trzej mężczyźni weszli do domu Franka i Helen. Kiedy faceci z FBI powiedzieli o morderstwie i podejrzeniach wobec ich syna, Helen zrobiła się śmiertelnie blada i niemal zemdlała. Mogli dziękować Bogu, że Chiasson znajdował się przy nich w tej trudnej chwili. Mógł być sobie szeryfem, ale był zarazem znajomym i przyjacielem, jakiego w tym momencie najbardziej potrzebowali. Na krótko przed zjawieniem się u nich zatelefonował jeszcze do ich najstarszego syna, Abrahama, który mieszkał o piętnaście mil drogi, i zasygnalizował mu sprawę. Abraham natychmiast wsiadł w samochód i wyruszył do rodziców. Najgorsze dla nich było wcale nie okropieństwo tego, o czym powiedzieli im agenci FBI; najgorsze było silne poczucie winy, które natychmiast ich ogarnęło. To przecież oni wychowali Raya, a zatem to oni popełnili błędy, które doprowadziły do tego, że ich syn stał się zabójcą. Frank nie był w stanie w to uwierzyć. Ciężar, jaki niespodziewanie spadł na jego barki, okazał się wprost nie do zniesienia. Helen całkowicie zamilkła. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się gdzieś w dal, jakby nieświadoma tego, co się dzieje dookoła niej. Frank natomiast bez końca zadawał agentom te same pytania, jakby jego umysł odrzucał odpowiedzi, które nieuchronnie po nich padały. Mimo że agenci mówili, iż Ray na razie jest jedynie podejrzany o morderstwo, ton ich głosów nie pozostawiał wątpliwości, że są całkowicie i bezwzględnie przekonani o jego winie. Ze wszystkich ludzi żyjących na tym świecie Ray najmniej pasował Frankowi na mordercę, ale przecież, rozmyślał, gdyby można było morderców typować przed dokonaniem zbrodni, do zabójstw w ogóle by nie dochodziło. Bardzo chciał panować nad sobą, rozumować racjonalnie, lecz nie było to łatwe. Ray w młodości był trochę narwany, ale przecież nie był przestępcą. Nigdy nie miał kłopotów z policją i, o ile Frank wiedział, nigdy nie brał narkotyków. Nadmiar energii wyładowywał w zawodach sportowych. Reprezentował swój college zarówno w footballu, jak i baseballu; Frank i Helen byli nawet dumni z jego osiągnięć. I to właśnie szeryf Chiasson pomógł mu się dostać do Sił Powietrznych. Wydawali jakieś przyjęcie i Ed pojawił się na nim razem z żoną. To był wielki dzień. A teraz to. Agenci przeszukali pokój Raya, zabrali nawet kilka jego starych zeszytów ze szkoły. Potem zadali mnóstwo pytań, i to nie na temat morderstwa w Anglii, ale kilku innych, które wydarzyły się w Stanach. Czy Ray prowadził pamiętnik? Jak zachowywał się w domu? Czy prowadził normalne życie seksualne? Pytali o nazwiska i adresy jego dawnych koleżanek. Mieli nawet czelność pytać ich, czy bili Raya, kiedy był dzieckiem. Do cholery, za jakich ludzi ich uważali? Ed starał się, by wszystko przebiegało spokojnie, ale Frank z każdą chwilą był coraz bardziej wściekły. Na koniec agenci postanowili pobrać krew od niego i Helen, by poprzez badania DNA udowodnić raz na zawsze, że Ray jest winny. W pierwszym odruchu Frank chciał odmówić, nie zamierzał pomagać ludziom, którzy chcą wsadzić jego syna za kratki. Ed zwrócił mu jednak uwagę, że krew rodziców może także wykazać niewinność Raya. Frank zaczął myśleć o zamordowanej dziewczynie i, ku swemu własnemu zdziwieniu i zaskoczeniu, nagle ogarnęła go złość na nią. Jak mogła być tak głupia i beztroska, że pozwoliła się zamordować i wpakowała jego syna w tak straszne kłopoty! ROZDZIAŁ PIĄTY Sam bardzo się starała podejść do sprawy metodycznie. Ułożyła długą listę niezbędnych rzeczy i potem odkreślała każdą z nich, umieszczając ją w bagażu przygotowanym na piknik. Mała, hermetycznie zamykana plastikowa skrzyneczka stała na kuchennym stole. Była już dokładnie wypełniona kolorowymi puszkami zagranicznego piwa, które Liam chyba uwielbiał. O skrzyneczkę oparta była zielona oraz złota torba od Harrodsa. Obie były wypchane i odkształcone przez niezliczone pojemniki i butelki z herbatą oraz kawą. Ostatnią sztukę bagażu stanowił elegancki piknikowy koszyk z wikliny, w którym znajdowały się naczynia i sztućce, starannie umieszczone pomiędzy kanapkami, sałatkami i truskawkami. Sam dołożyła do niego jeszcze kilka rzeczy i wreszcie była gotowa. Wcale nie cieszyła jej perspektywa tego wyjazdu, jednak piknik zaplanowany był już od wielu tygodni i zapewne cała rodzina obraziłaby się na nią, gdyby się na nim nie pojawiła. Tak naprawdę to pragnęła teraz tylko świętego spokoju i samotności w ciszy własnego ogrodu. Potrzebowała czasu, by pogodzić się z własnym nieszczęściem, czasu, by uporządkować myśli i uczucia, by osiągnąć gotowość do dalszej wędrówki przez życie, tak niespodziewanie odmienione. We wszystkich rozważaniach prześladowała ją myśl, że Tom miał jednak rację. Mogli jeszcze przez jakiś czas ciągnąć ten związek, nie trwałoby to już jednak długo. Sam dopiero teraz przyznawała przed sobą, że była samolubna i głupia. Przecież tak na dobrą sprawę liczył się dla niej dotąd nie Tom, a jedynie praca. Kiedy chodziło o pracę, wszystko inne schodziło na dalszy plan. Czy to było naprawdę takie złe? Czy naprawdę nie byłaby zdolna do pogodzenia pracy zawodowej z życiem towarzyskim? Przecież mężczyznom udawało się to przez wiele lat, dlaczego nie mogłoby udać się kobiecie? Czy kobiety naprawdę aż tak bardzo różnią się od mężczyzn? Przecież gotowa była na trwały związek z Tomem, chciała jeszcze tylko trochę poczekać, jeszcze nie teraz. Miała tak wiele do osiągnięcia, a przecież trwały związek wymagał czasu i energii, poświęcenia. Wciąż nie mogła sobie na to pozwolić. A może po prostu nie spotkała jeszcze właściwego mężczyzny? Te i setki innych myśli przetaczały się przez jej umysł, kiedy rozmyślała o sobie, o Tomie i w ogóle o życiu. Próbowała przekupywać siebie samą, żeby się uspokoić; kupiła sobie nową letnią sukienkę, ale i to nie pomogło. Instynktownie myślała o chwili, kiedy pokaże się w niej Tomowi, a potem była zła na siebie, że tego właśnie pragnie. Zaniedbała nawet swój ukochany ogród, co nigdy przedtem jej się nie przydarzyło. To było naprawdę żałosne. Zachowywała się jak nastolatka, która utraciła właśnie pierwszego chłopaka i uważa, że nic bardziej tragicznego już się w jej życiu nie wydarzy. Pomyślała, że musi w końcu wziąć się w garść. Wiedziała, że uczucie żalu minie, ale w tej chwili... Rozstrajał ją nawet widok kłody w ogrodzie, na której zwykła siadać razem z Tomem. Postanowiła usunąć ją i postawić na to miejsce drewnianą ławkę. Zamówiła robotników, którzy mieli dokonać zamiany podczas jej nieobecności. Cieszyła się, że nie będzie tego obserwowała. Jej rozmyślania niespodziewanie przerwał Liam. Wszedł do kuchni z włosami wciąż mokrymi po kąpieli pod prysznicem. – No, dalej, zbieraj się – powiedział. – Chyba jesteśmy już spóźnieni. I miał czelność powiedzieć to facet, który zaledwie pół godziny wcześniej zwlókł się z łóżka. Liam wziął skrzyneczkę, kosz i ruszył w kierunku drzwi. Po drodze nieomal przewrócił się o Shawa i głośno sklął wszystkie koty tego świata. Sam wzięła resztę bagaży i ruszyła za nim. Dzień, to należało przyznać, był piękny. Świeże powietrze pachniało latem, słońce jasno świeciło, a na dodatek na niebie nie było ani jednej chmurki. Sam wrzuciła pakunki do bagażnika, po czym, usiadłszy za kierownicą, otworzyła wywietrznik w dachu. Rozchmurzyła się i pomyślała, że może mimo wszystko potrafi się dzisiaj dobrze bawić. Zaparkowawszy auto w New Court, Sam i Liam ruszyli przez dziedziniec w kierunku Trinity Bridge. Przed mostem skręcili w lewo, w wąską gruntową dróżkę, biegnącą wzdłuż rzeczki Cam. Dróżka zaprowadziła ich na płaską polanę, otoczoną drzewami, znajdującą się na tyłach Trinity College. Reszta rodziny była już na miejscu. Ricky siedział na brzegu ze swoją najnowszą dziewczyną, Tracy. Oboje wrzucali do wody kamienie i obserwowali, jak na wodzie rozchodzą się kółka. Matka Sam spoczywała w sfatygowanym plastikowym fotelu, w cieniu, jaki rzucała potężna wierzba, której gałęzie opadały do samej wody. Miała na sobie najlepszą letnią suknię, a na głowie słomkowy kapelusz o szerokim rondzie. Ostatni raz Sam widziała ją w tym kapeluszu na ślubie Wyn, a było to przecież ładne kilka lat temu. Już wtedy wydawał się jej okropny, podobnie jak dzisiaj. Niemniej był bardzo użyteczny. Z kolei Wyn, w przeciwieństwie do matki, wyglądała prześlicznie. Sam nie widziała jej od kilku tygodni. Wiedziała, że jej siostra jest na diecie, nie przypuszczała jednak, że straci na wadze aż tyle. Poza tym ścięła i trochę rozjaśniła włosy. Ubrana była także w letnią długą sukienkę, najwyraźniej nową, w kwieciste wzorki o pastelowych kolorach. Sam pocałowała ją czule na powitanie. – Wyglądasz fantastycznie. Cofnęła się o krok, podziwiając siostrę, która lekko dygnęła. – Rozmiar dwunasty – powiedziała o sukience. – I wcale nie miałam kłopotu, żeby się w nią wcisnąć. Sam uśmiechnęła się. Cieszył ją nastrój siostry. – Niedługo znowu będziesz pożyczać ode mnie stroje. – Pożyczać? Od ciebie? O ile dobrze pamiętam, to ty ciągle pożyczałaś sobie moje sukienki. Gdzie jest Tom? Myślałam, że pojawisz się razem z nim. Przez moment Sam nie wiedziała, co odpowiedzieć. Szukała w myślach jakiegoś wytłumaczenia dla nieobecności Toma. Nie chciała jeszcze powiedzieć Wyn, co naprawdę się zdarzyło, nie była na to gotowa, jeszcze nie teraz. Z opresji wyratował ją Liam, który niespodziewanie pojawił się za plecami Wyn. – Rozmiar dwunasty? Moim zdaniem wyglądasz co najwyżej na dziesiąty – zagrzmiał. – Słyszę głos z przeszłości – stwierdziła Wyn. – Chociaż bardziej donośny, jednak wciąż pełen... Liam uciszył ją pocałunkiem. – Uroku, prawda? – powiedział. Wyn uśmiechnęła się i odparła: – Coś w tym rodzaju. Po chwili i ona pocałowała jego. Przyjąwszy pocałunek, Liam uniósł ją w górę i zakręcił się z nią kilkakrotnie. – Cieszę się, że cię znów widzę, Wyn Ryan. Dobry Boże, popatrz, wciąż jestem w stanie unieść cię w górę. Wyn roześmiała się głośno. W tym momencie Sam pierwszy raz od wielu lat usłyszała serdeczny, radosny, niewymuszony śmiech siostry. Ucieszyła się, że przyprowadziła tutaj Liama; aż do tej chwili nie była pewna, czy dobrze robi. Liam był jej pierwszym chłopakiem, on jednak był protestantem, a ona katoliczką, wydarzyło się więc to, co nieuniknione – obie rodziny sprzeciwiły się ich związkowi. Matka Liama wynajęła nawet prywatnego detektywa, aby ich śledził. Pewnego dnia namierzył ich w trakcie potajemnej schadzki i zadzwonił do rodziców Liama, którzy natychmiast pojawili się na miejscu w towarzystwie matki Sam. Liama natychmiast odesłano do szkoły z internatem w Anglii. Od tego czasu trudno im było się kontaktować. Dzięki pomocy przyjaciół przesyłali nawzajem do siebie jedynie kartki lub krótkie listy. Dopiero po wielu latach, kiedy Sam studiowała na uniwersytecie, a rodziny nie miały już na swoje dzieci nieograniczonego wpływu, spotkali się ponownie. Chcieli kontynuować zakłócony związek, ale dawna miłość gdzieś zniknęła. Czas zmienił ich oboje, stali się zupełnie innymi ludźmi, niewinność lat młodzieńczych zastąpiły dojrzałość i rozwaga typowe dla ludzi dorosłych. Oboje zdali sobie sprawę, że już nigdy nie będzie pomiędzy nimi tak jak kiedyś. Ponieważ jednak byli „poważnymi i dorosłymi” ludźmi, postanowili na zawsze pozostać przyjaciółmi. Po podjęciu tego postanowienia Sam nie miała od Liama wiadomości przez przeszło rok, a potem zaczął się pojawiać od czasu do czasu. Ona opowiadała mu o swoim życiu, a on jej o swoim i znów znikał. Czasami otrzymywała od niego pocztówkę z jakiegoś odległego miejsca na świecie i zastanawiała się, co tam właśnie porabia, za każdym razem była to jednak tylko przelotna myśl, po której natychmiast powracała do czegoś innego, znacznie ważniejszego. Sam przeszła pod wierzbę i ująwszy rękę matki, przyklęknęła obok niej. Matka nie zareagowała. Wpatrywała się w wodę, a całą jej uwagę przyciągały kółka, które pojawiały się, kiedy Ricky i Tracy wrzucali kamienie w nurt rzeki. – Cześć, mamusiu. Wyglądasz jak uosobienie lata. Matka odwróciła wreszcie głowę i popatrzyła na młodszą córkę, nic jednak nie wskazywało na to, by ją rozpoznała. Jej wzrok był bez wyrazu. Podszedł do nich Ricky i usiadł obok Sam. – Z każdym dniem coraz z nią gorzej – powiedział cicho. – Mama już prawie nie daje sobie rady. To nie może tak dalej trwać. A babcia już nawet mnie nie rozpoznaje. Sam nie była pewna, czy są to słowa krytyki, skierowane pod jej adresem, czy też siostrzeniec po prostu martwi się stanem, w jakim znajduje się jego babcia. – Pamiętam, kiedy czuła się lepiej – kontynuował Ricky. – Dużo jęczała, ale potrafiła być zabawna i często sobie ze mną żartowała. Często grywałem z nią w kółko i krzyżyk. Sam pamiętała, że też grywała w to z matką, kiedy była młoda. – A teraz nie potrafisz nic przy sobie sama zrobić, prawda, babciu? – Ricky pocałował dłoń starej kobiety i położył ją z powrotem na jej kolanach. – To straszna tragedia, prawda, Ricky? – zapytała Sam smutnym głosem. Popatrzył na twarz swojej babci. Była pusta, nie wyrażała żadnego uczucia. – Jeśli kiedykolwiek znajdę się w takim stanie, zabij mnie, dobrze, ciociu Sam? Będziesz wiedziała, jak to zrobić. Zrozumiała, że mówi serio, i postanowiła nie zbywać tych słów żartem. Ricky rzadko wpadał w podobny nastrój i mogła przejść nad jego słowami do porządku dziennego, jednak jej katolickie wychowanie nie pozwalało nie zareagować, gdy ktoś podawał w wątpliwość świętość daru życia. – Tam, gdzie jest życie – powiedziała – zawsze jest nadzieja. Życie jest bezcennym darem Boga. – Wiesz doskonale, że z tych słów nic nie wynika. Babcia już umarła, umarła w tym dniu, w którym znalazła się w takim stanie, w jakim jest dzisiaj. Problem polega teraz jedynie na tym, że nie wiemy jeszcze, kiedy ją pochowamy. Płaskodenna łódź została silnym ruchem odepchnięta od brzegu. Na jej pokładzie znalazła się cała rodzina, łącznie ze wszystkimi smakołykami przygotowanymi na piknik. Na dziobie zasiadł Ricky z Tracy; oboje zanurzyli nogi w zielonej wodzie. Wyn zasiadła obok matki na rufie, obie z twarzami skierowanymi ku przodowi. Sam zajęła miejsce pośrodku, otoczona mnóstwem pudełek, wiklinowych koszyków i toreb z plastiku. Liam, z wiosłem w rękach, stał za plecami Wyn i starszej pani Ryan. Tylko on wiosłował. Sam była zaskoczona jego zręcznością. Unikając kolizji z łodziami niedoświadczonych wioślarzy, którzy zygzakiem dryfowali w górę i w dół rzeki, wykrzykiwał coś w niemal dziesięciu różnych językach, a prowadzona przez niego łódź posuwała się po wodzie szybko i łagodnie. Minęli King’s College z górującą nad nim imponującą kaplicą, kierując się ku Queens i niedalekiemu drewnianemu mostkowi, bardzo już zniszczonemu. Sam oparła się o poduszki i próbowała cieszyć się słońcem ogrzewającym jej twarz. Czubki palców zanurzyła w wodzie. Zamknęła oczy i powoli zaczęła zapadać w drzemkę. Hammond pojawił się w mesie oficerskiej dość wcześnie, chcąc zjeść śniadanie z dwójką gości. Od dawna był przekonany, że konkretne rozmowy najłatwiej prowadzić przy jedzeniu. Nieformalność sytuacji sprawiała, że rozmówcy łatwiej pozwalali wyciągać z siebie informacje i fakty, których w innych okolicznościach pewnie by nie zdradzili. Zazwyczaj udawało mu się nie pracować w weekendy; ten wątpliwy zaszczyt pozostawiał oficerom o niższej randze. Tym razem jednak Cully, którego ogarniała rosnąca z każdą godziną paranoja, rozkazał mu, by przylgnął do dwojga agentów „jak gówno do prześcieradła”. Cully śmiertelnie bał się najmniejszego posądzenia o to, że jakieś jego niedopatrzenie przyczyniło się do śmierci dziewczyny, i dlatego Hammond miał tak pokierować Amerykanami, by w swoich wnioskach z wizyty w Anglii nie rzucili najmniejszego cienia na niego ani na bazę. Hammond nie obawiał się zanadto Solheim. Sprawiała wrażenie inteligentnej, lecz przecież była młoda i z pewnością niedoświadczona. Poza tym bez wątpienia wciąż pozostawała w cieniu partnera. Doyle natomiast zdawał się twardym orzechem do zgryzienia. Nie przypadł Hammondowi do serca, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Niósł ze sobą aurę człowieka, który wie, czego chce, a przy tym dociekliwego i nie pozbawionego wyobraźni. Cóż, major spodziewał się, że najbliższe dni, a może i tygodnie, nie będą dla niego łatwe. Ruszył do pokoju Solheim. Mijając mesę, ujrzał Doyle’a siedzącego przy jednym ze stolików i najprawdopodobniej czekającego na nich oboje. Zastukał do drzwi Amerykanki i zaczekał. Po kilku sekundach drzwi otworzyły się przed nim szeroko. W progu stanęła Solheim. Jedną ręką podtrzymywała krótki biały ręczniczek, zasłaniający jej ciało, a drugą odgarniała właśnie włosy z twarzy. Nie okazywała najmniejszego zażenowania, a oczy Hammonda niemal przylgnęły do jej ciała. Długie brązowe nogi zdawały się nie mieć końca; znikały pod cienkim ręcznikiem, który przylegał do mokrego ciała dziewczyny. Na ścianie za nią znajdowało się lustro, wysokie aż do sufitu. Hammond ujrzał w nim nagie plecy i drobne, okrągłe pośladki agentki. Odebrało mu mowę. Tymczasem Solheim spokojnie patrzyła na niego poprzez plątaninę włosów, które przywierały do jej mokrej twarzy. – Major Hammond? – Dopiero jej głośne pytanie przywróciło go do rzeczywistości. Odniósł wrażenie, że jest zdziwiona jego wizytą, uznał więc za stosowne przypomnieć: – Byliśmy umówieni na śniadanie. Jeśli jednak... – Bardzo przepraszam, mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Wciąż jednak nie dostosowałam się do zmiany czasu. Proszę mi dać dziesięć minut, a będę gotowa. Hammond wpatrywał się w jej twarz mimo obawy, że wprawi ją, a co gorsza, siebie, w jeszcze większe zakłopotanie. – A zatem widzimy się za dziesięć minut w mesie – zdołał wykrztusić. Solheim przesunęła kilka kosmyków włosów i uśmiechnęła się. Była śliczna, nawet bez makijażu. – Doskonale – powiedziała. – Zaraz tam będę. Hammond sztywno skinął głową, równie sztywno odwrócił się i odmaszerował korytarzem. Przez chwilę zastanawiał się, czy ta dziewczyna zawsze wita gości w taki sposób, czy też odegrała przedstawienie specjalnie na jego użytek. Solheim tymczasem obserwowała, jak odchodził. Polubiła go, zawsze podobali się jej starsi mężczyźni, trochę przypominali jej ojca. Hammond był wysoki, silny, bez wątpienia inteligentny i, jak na mężczyznę w swoim wieku, w doskonałej kondycji. Zamknęła wreszcie za sobą drzwi pokoju, po czym pozwoliła, by ręcznik zsunął się z niej na podłogę. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Wyglądała wspaniale i dobrze o tym wiedziała. Doskonała aparycja dawała jej możliwość manipulowania mężczyznami i większością kobiet. Nigdy jednak tego nie nadużywała. Na szczęście obdarzona została także przenikliwym umysłem, dzięki któremu potrafiła zatrzymywać dla sobie to, co zdołała osiągnąć ciałem. Ojciec mawiał o niej, że jest „subtelnie ambitna”. Miał rację i Solheim doskonale wiedziała, że tak długo, jak długo nikt się nie zorientuje, dokąd sięgają jej ambicje, noga się jej nie powinie. Śniadanie okazało się całkowitym niewypałem. Doyle przez cały czas milczał, podczas gdy Solheim beztrosko paplała o tym, że chce zwiedzić Cambridge. Hammond dał się w końcu złapać na haczyk i zaoferował, że pokaże jej Cambridge, zanim będzie musiała wrócić do Waszyngtonu. Nie był pewien, czy dziewczyna już z nim flirtuje, ale uznał, że nie powinny go obchodzić jej motywy. Nadarzała się okazja, jaka przecież długo mogła się nie powtórzyć. Kiedy wreszcie posiłek dobiegł końca, Hammond poprowadził dwoje funkcjonariuszy do swojego biura. – Czy miejscowa policja wie, że tutaj jesteście? – zapytał. Doyle wcisnął swoje potężne cielsko w jeden z biurowych foteli Hammonda. – Nie, jeszcze nie – odparł. – Właściwie mieliśmy nadzieję, że równie błyskawicznie, jak podjęliśmy decyzję o przyjeździe tutaj, wyjedziemy stąd. Nie chcieliśmy powodować kłopotliwego zamieszania. W gruncie rzeczy ostatnią rzeczą, jakiej Doyle by pragnął, było zaalarmowanie brytyjskich władz, że być może mają do czynienia z seryjnym zabójcą. Z pewną trwogą przypominał sobie sprawę Teda Bundy’ego i to, jak tropiący go zespół musiał przełknąć gorzką pigułkę, kiedy został ujęty przez innych funkcjonariuszy. Bundy nauczył Doyle’a co najmniej jednej rzeczy: im więcej ofiar miał na sumieniu seryjny morderca, tym cenniejszy był dla ścigających go ludzi, a walka o pierwszeństwo w jego pochwyceniu stawała się z każdą kolejną ofiarą coraz bardziej bezpardonowa. Teraz bardzo chciał pochwycić tego człowieka. Seryjne zabójstwa nie były zjawiskiem wystarczająco dobrze znanym brytyjskiej policji, która, wedle wiedzy Doyle’a, nie doświadczyła epidemii w dziedzinie, która podczas minionych dekad stała się koszmarem Ameryki. Lecz przecież Anglicy nie byli głupcami. Każda drobna poszlaka mogła naprowadzić ich na właściwy trop i pozwolić na ujęcie zbrodniarza, którego Doyle ścigał już od kilku lat. Za żadną cenę nie zamierzał do tego dopuścić. Bundy, krótko przed egzekucją w 1989 roku, wyznał Doyle’owi, że wbrew opiniom wielu psychologów seryjni zabójcy wcale nie dążą podświadomie do tego, żeby ich złapano. Wcale nie pozostawiają po sobie celowo znaków rozpoznawczych w nadziei, że policja dorwie ich i zapobiegnie dalszej działalności. Seryjni mordercy uwielbiają zabijać. I właśnie to ich gubi. Podekscytowanie w momencie zbrodni i nieświadomy dreszcz szaleństwa powoduje, że tracą zdrowy rozsądek, w efekcie pozostawiając ślady, które mogą do nich doprowadzić. Doyle miał nadzieję, że kiedy „jego zabójca” pozostawi taki znaczący ślad, popełni strategiczny błąd, to on, Doyle, będzie tym funkcjonariuszem, który ten błąd wykryje i z niego skorzysta. To była jego sprawa i jemu należał się przywilej aresztowania zbrodniarza. Nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić, by ktoś mu ten przywilej odebrał. Pewna rzecz bardzo go nurtowała. – Czy w związku z tą sprawą – zapytał Hammonda – kontaktowały się z panem jakiekolwiek inne... hmm... agencje? Hammond bez wahania popatrzył mu prosto w oczy, poszukując w nich podpowiedzi, dlaczego zadaje właśnie takie pytanie. – Kto na przykład? – Nie jestem pewien. Ktokolwiek. Ktoś z ambasady... Właśnie, może któryś z pracowników naszej ambasady rozpytywał pana o tę sprawę? Hammond potrząsnął przecząco głową. – Nie, nikt. Prawdę mówiąc, wszyscy tutaj byliśmy trochę zdziwieni, że FBI interesuje się morderstwem popełnionym tak daleko od kraju. Jeśli nawet kłamał, Doyle nie był w stanie tego wyczuć. Ponownie rozparł się wygodnie w fotelu. Hammond wręczył mu sporządzony przez Sam raport z sekcji zwłok, teczkę personalną Strachana i wszystkie zeznania, jakie złożyli przed nim członkowie personelu bazy. Doyle nie wydawał się jednak zadowolony. – Czy więcej zeznań świadków pan nie posiada? – spytał. – Resztę ma miejscowa policja. – Czy dysponuje pan kopiami? Hammond zaprzeczył ruchem głowy. – Dlaczego nie? Coraz mniej podobał mu się ton, jakim Doyle zadawał pytania, odparł jednak spokojnie: – To sprawa miejscowej policji. Nie mamy nad nią jurysdykcji. – Są jakieś szanse, żebym je zobaczył? – Mogę zapytać, będą jednak chcieli wiedzieć, do czego ich potrzebuję. – Co mi pan powie o tych dwóch żandarmach, którzy znaleźli zwłoki? – Mam ich zeznania. Jeśli pan zechce, może ich pan przesłuchać ponownie. Zorganizuję to. – Będę zobowiązany. Hammond pokiwał głową, a Doyle w milczeniu zaczął przeglądać papiery. Najpierw zainteresował się raportem Sam. Od czasu do czasu zatrzymywał się dłużej na jakimś fragmencie, a potem zapisywał coś w małym czarnym notesie. Każdą przeczytaną kartkę wręczał Solheim. Ona z kolei czytała każdą z nich bardzo szybko, odkładała na bok, po czym czekała na kolejną. Hammond pomyślał, że czyni to bez entuzjazmu, zupełnie jakby uważała tę czynność za stratę czasu. Doyle popatrzył na Hammonda znad dokumentów. – Zdaje się, że nie ma tutaj fotografii z sekcji – powiedział. – Raport otrzymałem nieoficjalnie, od doktor Ryan, która jest rządowym patologiem. Doszliśmy do porozumienia... A więc kobieta, pomyślał Doyle. Przez chwilę rozmyślał, co może oznaczać słowo „porozumienie”; w końcu uznał, że Hammond z nią sypia. Doyle nie przepadał za ludźmi pokroju majora. Jego zdaniem ludzie tego typu wiele rzeczy robili na pokaz i nic dobrego z tego nie wynikało. Fakt, że Hammond nie uzyskał zeznań od angielskiej policji, jedynie potwierdzał tę opinię. Doyle’owi nie podobał się także sposób, w jaki Hammond spogląda na Solheim i jak ją traktuje. W końcu agentka nie przyjechała tutaj, żeby odbywać wycieczki krajoznawcze w towarzystwie atrakcyjnego majora Sił Powietrznych. Trzeba będzie zamienić z nią kilka słów na ten temat. – Czy istnieje szansa obejrzenia zwłok? – zapytał głośno. – To może być trudne, gdybyśmy nie chcieli, żeby dowiedziała się o tym policja. Jeśli spodziewałby się pan współpracy z ich strony, musiałby pan im powiedzieć, co jest powodem pańskiego przyjazdu do Anglii. – Mówił pan coś o porozumieniu z tą doktor Ryan. Czy nie mógłby pan „załatwić”, że obejrzymy zwłoki nieoficjalnie? Jestem pewien, że będzie pan w stanie jej to później wynagrodzić. Doyle nawet nie zamierzał skrywać sarkazmu, a Hammond powoli zaczynał mieć agenta dosyć. Zapanował jednak nad sobą. – Sądzę, że doktor Ryan już wystarczająco nadstawiła dla nas głowę – powiedział. – Nie chciałbym, żeby ktoś jej głowę uciął z naszego powodu. Poza tym nie chcę psuć moich dobrych stosunków z miejscową policją. Obecna sprawa nie jest jedyną, w jakiej z nimi współpracowałem, i chcę, żeby dobra współpraca trwała nadal. Doyle nie był jednak człowiekiem, który łatwo ustępuje. – Ale niech pan sprawdzi, co da się zrobić. Jestem pewien, że zostanie to docenione przez Waszyngton. Hammond wiedział, że Doyle go podpuszcza, nie miał jednak najmniejszego pojęcia, jakie koneksje polityczne może mieć w kraju. Agent zatrzasnął w końcu notes i wyprostował się. – Chciałbym teraz, jeśli nie sprawi to panu kłopotu, obejrzeć miejsce zbrodni. Hammond ciężko westchnął. Zapowiadał się kolejny ciężki dzień. Podróż łodzią wzdłuż Backs, a potem do Grantchester, jest jedną z najpiękniejszych, jakie można sobie w Anglii wymarzyć, rozmyślała Sam. Grantchester była jej ulubioną wioską w krainie znanej z licznych oryginalnych i uroczych wiosek, które sławę zyskały dzięki poecie, Rupertowi Brooke’owi, który opisał je w The Old Vicarage, Grantchester. Jeden z pięknych młodych i sławnych swoich dni, zginął w czasie kampanii Gallipoli w 1915 roku. Wycieczka trwała mniej więcej godzinę. Kiedy wszyscy wydostali się na brzeg, rozłożono koce i postawiono na nich butelki z napojami i żywność. Kanapki jeszcze nie pojawiły się na talerzach, gdy Ricky i Tracy wzięli całe ich garście i wrócili nad rzekę, gdzie Ricky pozostawił wędkę. Sam była przekonana, że sezon na łowienie ryb jeszcze się nie rozpoczął, młodzi byli jednak tak podekscytowani czekającym ich zajęciem, że postanowiła dać im spokój. Pod nieobecność Ricky’ego i Tracy pozostała trójka zaczęła wspominać czasy, kiedy mieszkali w Belfaście. Okazało się, że pamiętają bardzo wiele szczegółów – ludzi, miejsca i zabawne wydarzenia. Kilkakrotnie Sam wybuchała śmiechem tak gwałtownym, że po jej policzkach spływały łzy. Wreszcie Wyn powstała i postanowiła poprowadzić matkę na mały spacer nad brzeg rzeki. Ujmując starszą panią za rękę, powiedziała do siostry: – Wiesz co? Czasami się zastanawiam, co dzieje się w jej głowie. Rozmawia ze mną o minionych chwilach w taki sposób, jakby czekała na tatę, jakby za chwilę miał znowu pojawić się w domu. – Właśnie wtedy, gdy tata codziennie do nas wracał, była najszczęśliwsza. Kiedy Wyn z matką odeszły, Sam szybko wstała i pozostawiwszy Liama z puszką piwa, skierowała się ku Ricky’emu i Tracy. – Czy już coś złowiliście? – zawołała. Ricky wyciągnął ku niej dłonie, w których szamotała się sporych rozmiarów ryba. – Chwyciłem okonia! Całkiem niezła sztuka, co? – Co zamierzasz z nim zrobić? – Wrzucę go do wody, kiedy skończymy. – A nie chcesz usmażyć go nad ogniskiem? – Nie tym razem. Ale mam nadzieję, że już niedługo będę przyrządzał przy ogniskach mnóstwo potraw. – A to dlaczego? – Ponieważ ja... – Wskazał ręką na Tracy. – To znaczy my niedługo razem wyjeżdżamy. Daleko. Czy mama nic ci nie mówiła? – Nie. Dokąd jedziecie? – Dookoła świata. Z plecakami. To będzie wspaniała podróż. Sam przypomniała sobie, że Ricky ma przecież wciąż problemy ze zlokalizowaniem w terenie jej domku. Myśl, że ruszy w niebezpieczną i daleką podróż, podczas której jedynymi przewodnikami będą mu mapa i gwiazdy, napełniła ją nagłym strachem, niemal paniką. – Chyba jesteś na coś takiego zbyt młody, nie sądzisz? – Mam dziewiętnaście lat. Według mamy, ty właśnie w tym wieku wyprowadziłaś się z domu. – To zupełnie inna sprawa. Wyjechałam na uniwersytet, na studia, a nie do jakiegoś zapomnianego przez Boga kraju, położonego nie wiadomo gdzie. Czy masz na to dość pieniędzy? – Oszczędzałem. Myślę, że mi wystarczy. – Myślisz, że ci wystarczy! Czy ty wiesz, czego się podejmujesz? A jeśli popadniesz w kłopoty, zachorujesz, zmylisz drogę? Podczas takiej podróży grożą ci tysiące niebezpieczeństw! – Ojciec Tracy pracuje w ubezpieczeniach. Przygotuje dla nas najlepszą możliwą polisę. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Sam zapragnęła przycisnąć go do siebie i powiedzieć, że nie może jechać, ale rozumiała, że byłby to akt pozbawiony sensu. Podświadomość podpowiadała jej, że taka podróż dobrze wpłynie na Ricky’ego, chociaż przerażenie, jakie wzbudziły w niej jego plany, nie ustępowało. Ricky tymczasem wrzucił okonia do rzeki i Sam ujrzała, jak ryba znika w głębinach zielonej wody. Ricky otoczył ją ramieniem. Zdawał się rozumieć, o czym teraz rozmyśla. – Nic mi się nie stanie, ciociu Sam, naprawdę. Muszę to zrobić, chociażby po to, żeby sprawdzić samego siebie, zobaczyć, czy jestem w stanie przebrnąć przez taką podróż. To zrobi ze mnie mężczyznę. Wrócę do Anglii jako zupełnie inny człowiek. Sam zmierzwiła jego czuprynę. – Po prostu wróć – powiedziała. Mimo wszystkich swoich wad, Ricky był jej bardzo bliski, najbliższy, i Sam doskonale zdawała sobie sprawę, że tak pozostanie, jeśli nie urodzi własnych dzieci. Teraz martwiła się o niego jak o własnego syna. Hammond poprowadził dwoje agentów przez teren bazy aż do szopy magazynowej, w której znaleziono zwłoki Mary West. Miejsce zbrodni wciąż było otoczone taśmą ostrzegawczą, a strażnik chodził wzdłuż tego prowizorycznego ogrodzenia, przeganiając ciekawskich. Ujrzawszy Hammonda, stanął na baczność i przepisowo zasalutował. Hammond oddał salut, a następnie uniósł taśmę i po chwili, pochyliwszy się pod nią, on, Doyle i Solheim znaleźli się po jej drugiej stronie. Doyle najpierw uważnie przyjrzał się szopie, a następnie zaczął chodzić dookoła niej, jakby chciał dokładnie zapamiętać scenę zbrodni. Można było odnieść wrażenie, że natychmiast przyszło mu do głowy kilka uwag, bo cicho pomrukując, kilkakrotnie skinął głową. – Szopę wykorzystywaliśmy jako magazyn. Składowaliśmy tutaj stary, zużyty sprzęt sportowy – wyjaśnił Hammond. – Czy była zamykana na klucz? – Powinna być zamykana, ale dawno temu zamek się zepsuł i właściwie wszyscy uznaliśmy, że przecież nikt nie będzie kradł zużytego sprzętu sportowego. Dlatego nie przykładaliśmy do jej zabezpieczenia najmniejszej wagi. Doyle powoli zbliżył się do szopy. Solheim zamierzała ruszyć za nim, agent jednak uniósł w górę dłoń i powstrzymał ją. – Zaczekaj chwilę. I tak zbyt wielu ludzi właziło już do środka w zabłoconych buciorach. Solheim posłuchała rozkazu. Doświadczenie podpowiadało jej, że nie ma sensu w tej chwili polemizować z przełożonym. Nie spała z nim – sama myśl o czymś takim napawała ją wstrętem – ale czyniła wszystko, by ich wzajemne stosunki układały się jak najlepiej. Niewiele to dawało; życie starego drania koncentrowało się wyłącznie wokół pracy, a poza tym od urodzenia był mrukiem i po prostu chamem. Doskonale wiedziała, że Doyle widzi w niej bardziej rywalkę niż partnerkę i że gdyby tylko mógł, nie zawahałby się zetrzeć jej w drobny pył. Obserwowała, jak agent powoli ogląda dach i ściany oraz grunt dookoła szopy. Zawsze nosił ze sobą własny aparat fotograficzny i fotografował wszystko, przy każdej sposobności. Nie miała pojęcia, co z takim upodobaniem fotografuje i dlaczego; pomyślała, że nigdy się tego nie dowie. Teraz agent powoli, jakby z namysłem przyglądał się każdemu drobiazgowi, jaki wpadał mu w oko, zwracając nawet uwagę na oświetlenie terenu, i ciągle fotografował. Hammond zrobił krok do przodu i zatrzymał się obok niej. Popatrzył na Solheim z ukosa i rzucił pytanie: – Jak ty z nim wytrzymujesz? Solheim uśmiechnęła się. – Za to mi płacą. Poza tym każą mi się od niego uczyć. Hammond ze zrozumieniem pokiwał głową. – Kiedy wybierzemy się na planowaną wycieczkę? – Doyle da mi wolne dopiero wieczorem. – Nie ma problemu. O której? – Dowiem się w ostatniej chwili. Czy to ci pasuje? – Jasne. Czy później zjemy razem kolację? Zaproponuję ci coś lepszego niż w mesie. – A później udamy się do twojego pokoju na kieliszeczek czegoś mocniejszego przed snem i obejrzymy miedzioryty, które kolekcjonujesz? Bezpośredniość Solheim zaskoczyła go. – Nie mam żadnych miedziorytów. – Wspaniale. To zaoszczędzi nam mnóstwa czasu. – Solheim uśmiechnęła się uwodzicielsko, a Hammond odpowiedział jej uśmiechem. Po chwili oboje skupili uwagę ponownie na Doyle’u. Magazyn był bardzo stary, wybudowany zapewne jeszcze w czasie wojny. Jego betonowe ściany były brudne i popękane, a dach sprawiał wrażenie, że odleci w siną dal pod wpływem pierwszego silniejszego podmuchu wiatru. Po wstępnych oględzinach obiektu Doyle wszedł do środka. Ucieszył się, stwierdziwszy, że brytyjska policja ułożyła na ziemi przynajmniej krążki do stąpania. Miał nadzieję, że nie rzucono ich tutaj tylko dla ozdoby. W tym samym momencie, w którym znalazł się wewnątrz, Doyle już wiedział, że „on” tutaj był. Nie musiał patrzeć na dowody przestępstwa, zabezpieczone i oznaczone na ścianie. Niemal go czuł, każdym zmysłem odbierał jego wrogą obecność. Szopa była pusta, każda rzecz, jaką dało się stąd wynieść, a która znajdowała się tutaj przed zbrodnią, zabrano do zbadania. Jedyne małe okienko pokryte było cienką warstwą proszku, używanego przez ekspertów od odcisków palców. Niemal każda płaska powierzchnia pokryta była brunatnymi plamami zakrzepłej krwi. Krew pokrywała ściany i sufit, jej kałuże tworzyły bajora na podłodze. Na niej też wyznaczona została pozycja, w jakiej znaleziono zwłoki dziewczyny. Doyle pamiętał z raportu patologa, że jej wzrok skierowany był ku górze. Uważnie obejrzał, w jaki wzór układają się plamy krwi, próbując wywołać w sobie własną wizję gwałtownej śmierci Mary West. Tak jak i inne ofiary, wciąż żyła, kiedy zabójca zaczynał penetrację jej ciała ostrym nożem, dlatego układ plam, strug i rozmazów był mu doskonale znany z poprzednich zabójstw. Z kieszeni marynarki wyciągnął mały aparat fotograficzny. Lubił wykonywać zdjęcia wyłącznie dla siebie, nie dowierzał nikomu, jeśli chodzi o dokumentowanie sceny zbrodni, a już szczególnie nie dowierzał Brytyjczykom. Chociaż aparat był niewielki, miał doskonały obiektyw i odbitki wychodziły naprawdę dobrze. Doyle wykonał kilka zdjęć plam krwi, po czym pośpiesznie naszkicował w notesie scenę zbrodni. Długa ściana naprzeciwko drzwi zainteresowała go najbardziej i kilkakrotnie, pod różnymi kątami, sfotografował symbol omegi. Następnie zrobił dodatkowe zdjęcia plam krwi, a potem zaczął systematycznie uwieczniać na kliszy każdy fragment szopy, od podłogi po sufit, od drzwi po okno. Kiedy skończył mu się pierwszy film, założył następny. Wreszcie, przekonany, że niczego nie opuścił, wyszedł na zewnątrz. Solheim stała dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją pozostawił. Hammond znajdował się przy niej na tyle blisko, że Doyle’owi natychmiast się to nie spodobało. Podszedł do nich. – Czy istnieje lista ludzi, którzy wchodzili do szopy po tym, jak znaleziono zwłoki? – Jestem pewien, że... – zaczął niepewnie Hammond. – Ale ma ją tylko policja – burknął Doyle. Hammond mógł jedynie skinąć głową. – Czy ich śledztwo przynosi jakieś rezultaty? Zbliżyli się chociaż trochę do Strachana? – Nie, ale robią, co w ich mocy. – Najwidoczniej jednak robią zbyt mało. W przeciwnym wypadku dawno by już go złapali. – Złapią go. – Miejmy nadzieję, że facet nie zaszlachtuje jakiejś kolejnej nieszczęsnej dziwki, zanim go dorwą. Chociaż Doyle nie był całkowicie przekonany, że Strachan to prawdziwy zabójca, gorzkie doświadczenie podpowiadało mu, że, po pierwsze, nikogo nie można eliminować ze śledztwa i, po drugie, że w zdecydowanej większości przypadków winnym przestępstwa okazuje się właśnie ten osobnik, na którego wskazują najbardziej oczywiste poszlaki. Pewien był tylko jednego, przede wszystkim po przeczytaniu raportu doktor Ryan i po inspekcji miejsca zabójstwa – morderca Mary West i poszukiwany przez niego od wielu lat seryjny zabójca to ten sam osobnik. – Z kim mógłbym porozmawiać? – zapytał. – O morderstwie? Doyle pokiwał głową. – Sprawę prowadzi nadinspektor Farmer – powiedział Hammond. – Jaki to facet? – Powiedziałbym, że jest bardzo dobra w swojej robocie. To kobieta. Bezkompromisowa i sprawna. – Kobieta! – Doyle nie zamierzał prowadzić wojny z jeszcze jedną mającą zbyt wysokie mniemanie o sobie kobietą. Kobiety oddziaływały na niego destrukcyjnie, wszystkie zdawały się przeglądać go na wylot, czego bardzo nie lubił. Taką spryciulą była też jego żona. Obrzydzała mu życie przez dwadzieścia lat, po czym go rzuciła. Cholerne baby. Cóż, porozmawia z tą Farmer, ale będzie miał się na baczności. – Myślę, że dobrze będzie, jeśli mnie pan z nią umówi – powiedział do Hammonda. – Jeszcze w tym tygodniu, o ile nie sprawi to panu kłopotu. – Zobaczę, co się da zrobić. Doyle skinął głową, co miało oznaczać podziękowanie. Hammond zdał sobie sprawę, że agent pozwolił sobie na grzeczny gest po raz pierwszy od chwili ich spotkania. Cóż, postęp był mimo wszystko widoczny. – Czy w tej szopie – zapytał Doyle – natknął się pan na coś niezwykłego, nadzwyczajnego, niespodziewanego? – Znaleźliśmy ciało zamordowanej kobiety, a więc rzecz samą w sobie niespodziewaną. Ale dziwna była na przykład ta odwrócona podkowa. – Hammond zdawał sobie sprawę, że Doyle chce wyciągnąć z niego jak najwięcej, sam nie ujawniając zbyt wiele. – Nie, tej podkowy się spodziewałem. Coś jeszcze? Jakiś napis? Może notatka? – Nie, nie sądzę, nic z tych rzeczy. Zresztą policja zwróciłaby uwagę, gdyby coś takiego się tutaj znalazło. Tym razem Hammond jakby się zawahał i Doyle oraz Solheim natychmiast to wyczuli. Skłamał, jednak agenci nie byli jeszcze w stanie odgadnąć, dlaczego to zrobił. Doyle postanowił na razie udawać, że nic się nie wydarzyło, i czekać, jak rozwinie się sytuacja. Zmienił temat rozmowy. – Czy jest szansa, że porozmawiam z żandarmami, którzy znaleźli zwłoki? – zapytał. – Posłałem już po nich. Powinni być teraz w moim biurze. Zaprowadzę was do nich. – Chcielibyśmy – Doyle wskazał na Solheim – porozmawiać z nimi tylko we dwoje, jeżeli to panu nie sprawi różnicy. Hammond poczuł, jak znów rośnie jego zdenerwowanie. Spróbował je ukryć, próbował też wmówić sobie, że nie wyczuli jego wahania sprzed kilkunastu sekund. Pomyślał, że powinien bardziej panować nad swoim zachowaniem. – Nie ma sprawy – powiedział. – Oddaję ich zatem w wasze ręce. Kiedy z nimi skończycie, będę w biurze pułkownika Cully’ego. – Zasalutował i natychmiast odszedł. Solheim i Doyle popatrzyli po sobie. Uznali, że major zachowuje się co najmniej dziwnie. Dzień był wspaniały i ku zadowoleniu Sam wszyscy byli w doskonałym nastroju. Kiedy Wyn z matką powróciły ze spaceru, dokończyli kawę i zaczęli zbierać się w drogę powrotną. Wyn zawołała Ricky’ego i Tracy. Oboje bez ociągania dołączyli do reszty. Na dno łódki rzucili wędkę. Pozostało jeszcze jakieś sześć kanapek i Sam podała je Ricky’emu. – Zjedz je wszystkie albo nakarmię nimi kaczki. – Kaczki? I nie dasz szansy dorastającemu młodzieńcowi? Nie ma mowy. Jednym ruchem ręki ściągnął kanapki z talerza. W chwili, kiedy ją cofał, Sam zauważyła coś. Trwało to ułamek sekundy, wystarczyłoby zaledwie dla krótkiego błysku światła, dla zajączka odbitego w lustrze. Rozpoznała to natychmiast i, jakby wystraszona, że mogłaby to stracić, upuściła talerz na trawę i złapała Ricky’ego za ramię. Jej ruchy były tak szybkie i gwałtowne, że całkowicie zaskoczyły Ricky’ego. – Dobrze, w porządku! – zawołał. – Dam je kaczkom. Aż taki głodny nie jestem. – Nie ruszaj się, Ricky, na miłość boską! Ściskając go mocno, przyciągnęła go do siebie. Ricky sprawiał wrażenie oszołomionego. W milczeniu popatrzył na swoją matkę, jakby u niej szukając ratunku. Wszyscy byli tak samo jak Ricky zdumieni zachowaniem Sam. – Co się stało? – zapytała Wyn. Cała rodzina musiała obejrzeć teraz dziwny spektakl. Sam sięgnęła do koszyka, wyciągnęła z niego czysty nóż i zaczęła zeskrobywać coś z koszuli na ramieniu Ricky’ego. Ricky zamknął oczy i zacisnąwszy zęby, odwrócił głowę. Spodziewał się, że w każdej chwili ciotka może go zranić. – Nie ruszaj się, Ricky, proszę. Masz coś na ramieniu. Ricky był przestraszony i zdziwiony. Wyraz twarzy Sam mówił mu, że to nie żarty. Jeszcze kilka razy przesunęła ostrzem noża po koszuli, po czym wreszcie go uwolniła. Zadowolona, przez kilkanaście sekund wpatrywała się w ostrze, po czym uznała wreszcie, że wie, co znalazła. Pokazała to Ricky’emu i zapytała go: – Jak sądzisz, Ricky, co to jest? W chwili, gdy podsunęła mu nóż pod samą twarz, Ricky zrobił krok do tyłu, jakby obawiał się, że coś może zeskoczyć z ostrza i go ugryźć. Jednak kiedy zdobył się na tyle odwagi, by na niego popatrzeć, niczego nie zobaczył. – Nic nie widzę – oznajmił. Sam poruszyła nożem w ten sposób, by mógł pod innym kątem spojrzeć na to, co tam było. – Chodzi mi o te drobne srebrzyste cząsteczki na ostrej krawędzi. Czy wiesz, co to takiego? Ricky był zdumiony, że z ust jego doskonale wykształconej cioci pada takie głupie pytanie. – Oczywiście, że wiem. – Powiedz mi więc – ponagliła go. – Co to takiego? – Rybie łuski, najprawdopodobniej z okonia, którego dzisiaj złowiłem. Przylegają czasami do ubrania. Ale przecież nie są niebezpieczne. – Zastanawiał się przez chwilę. – A może są? – Popatrzył na Sam. Sam znów na nie spojrzała. Rybie łuski. Taka zwyczajna rzecz, nic niezwykłego. Odkrycie wstrząsnęło nią. Oto kolejny fragment łamigłówki. Sam nie mogła doczekać się poniedziałku. Była tak podekscytowana, że nawet zapomniała o rozstaniu z Tomem. Zatelefonowała do Trevora Stuarta i z trudem, bo z trudem, ale namówiła go w końcu, żeby zrobił za nią wszystko to, co miała zaplanowane w prosektorium na poniedziałkowy poranek. Rano, pozostawiwszy na podłodze zamkniętą pocztę, czym prędzej pognała do samochodu. Ruch uliczny w Cambridge, jak wszędzie w Anglii w poniedziałek nad ranem, był okropny. Najgorsze poniedziałki przypadają w Cambridge na początek października, kiedy to tysiące świeżo upieczonych studentów, w towarzystwie tysięcy zdenerwowanych rodzin, przybywają do miasta, żeby brać udział w rozpoczęciu roku akademickiego. Rodziców rozpiera duma, udzielają swym pociechom ostatnich rad, podczas gdy młodzi nie pragną niczego innego, jak tylko ich się pozbyć i rozpocząć wreszcie wymarzone studenckie, samodzielne życie. W pierwszy poniedziałek października liczba ludności w mieście ulega niemal podwojeniu, co powoduje bałagan trudny do zniesienia dla miejscowych. Większość spośród nich pozostaje wówczas w domach, czekając, aż nawałnica się skończy. Sam w zasadzie akceptowała ten stan rzeczy. Dzisiaj, mimo że do października było daleko, ruch ‘był jednak prawie taki sam jak w dniu rozpoczęcia roku akademickiego, a jej się przecież strasznie śpieszyło. Straciła niemal półtorej godziny, zanim dotarła ze swą zdobyczą, starannie zabezpieczoną pomiędzy dwiema szybkami, do laboratorium medycyny sądowej w Scrivingdon. Ruszyła prosto do pokoju Marcii, modląc się w duchu, żeby przyjaciółka była na miejscu. Przez cały weekend próbowała się do niej dodzwonić, Marcia jednak nie podnosiła słuchawki. Sam nagrywała się jedynie na automatyczną sekretarkę, prosząc Marcie o natychmiastowy telefon, ale jej prośby pozostały bez odpowiedzi. Serce podeszło jej do gardła, kiedy popatrzyła przez szklaną przegrodę i nie ujrzała nawet najmniejszego śladu, który świadczyłby, że Marcia tego ranka rozpoczęła już pracę. Odwróciła się i przeżyła kolejną trudną chwilę, ponieważ ku swojemu zaskoczeniu stanęła z nią twarzą w twarz. – Marcia, jesteś tutaj? – A gdzie miałabym być? – Nie odpowiadałaś na moje telefony, zaczęłam więc się martwić. Marcia trzymała w rękach dwie filiżanki z kawą. Jedną z nich wręczyła Sam. – Byłam u brata w Londynie. Wróciłam do domu w niedzielę, bardzo późno. Pomyślałam, że nie będziesz zadowolona, jeśli zatelefonuję do ciebie o północy. Zamierzałam skontaktować się z tobą z samego rana. Pchnęła drzwi i obie kobiety weszły do laboratorium. – Możesz mi wreszcie powiedzieć, co sprawiło, że w takim pośpiechu jechałaś do mnie kawał drogi w ten szczególny poniedziałkowy poranek. Z wyrazem triumfu na twarzy Sam wydobyła z torebki szybkę z próbką. – Myślę, że już wiem, co takiego znalazłam na ciele Mary West. Marcia pokiwała głową. – Czy mam ci pokazać? Marcia wypiła łyk kawy. – Jasne, pokaż, jeśli musisz. Sam była zdziwiona. Zazwyczaj Marcia podchodziła do pracy z równym entuzjazmem jak i ona. Tymczasem dzisiaj zdawała się jakby przygaszona. Sam pospiesznie wsunęła szybkę pod mikroskop, nastawiła ostrość i cofnęła się, pozwalając, żeby przyjaciółka przyłożyła oko do okularu. Marcia oglądała próbkę przez kilkanaście sekund, po czym wyprostowała się. – Rybie łuski – powiedziała spokojnie. Sam nie potrafiła ukryć zdumienia. – Żółte i czarne linie podpowiadają mi, że to łuski okonia z którejś z okolicznych rzek – dodała Marcia z uśmiechem. Sam wiedziała, że Marcia jest dobra w swoim zawodzie, ale tego było dla niej zbyt wiele. – Jak do tego doszłaś? – zawołała. – Dedukcja, moja droga pani doktor, dedukcja. No i trochę naturalnego geniuszu. Aha, zapomniałabym. W piątek odwiedziłam oddział ryb w Muzeum Historii Przyrody. Dlatego nie było mnie nigdzie w okolicy. – Mówiłaś mi, że byłaś w odwiedzinach u brata. – Tak, byłam, później. W muzeum spotkałam bardzo miłego faceta, Nigela Butterwortha. W ciągu jednego spotkania powiedział mi wszystko, co dziewczynka taka jak ja powinna wiedzieć o rybach i ich łuskach. – Skąd jednak wiedziałaś, że moje łuski pochodzą od jakiejś okolicznej ryby? – To był ślepy strzał, jednak bez trudu rozpoznałam łuskę okonia. Butterworth pokazywał mi takie. – No cóż. – Z Sam jakby uszło powietrze. – Co jeszcze powiedział ci ten Butterworth? Marcia wyciągnęła z pojemnika inną szybkę i teraz ją wsunęła pod obiektyw mikroskopu. – Popatrz na to – powiedziała do przyjaciółki. Sam przetarła oczy i popatrzyła w okular. To, co zobaczyła, rozpoznała od razu. Wyglądało jak metaliczne niebieskie anielskie włosie. – To jest łuska, którą odkryłam podczas sekcji. – Nie, patrzysz na próbkę, którą Butterworth dał mi w muzeum, jednak pochodzi od tej samej ryby. Na ciele Mary West znalazłaś łuskę Lepomis auritus, czyli, mówiąc w naszym języku, ryby słonecznej o czerwonym podbrzuszu. – Nigdy o takiej nie słyszałam. – To zrozumiałe. To trochę dziwna ryba. Nie występuje w Anglii. – Mówiąc to, Marcia włożyła pod okular mikroskopu ponownie łuskę okonia. Obie próbki były do siebie zupełnie niepodobne. – Większość ryb w Anglii ma łuski cykloidalne. Jeśli popatrzysz uważnie na swojego okonia, zobaczysz, że jego łuski mają wyraźne okrągłe linie o stosunkowo łagodnych brzegach. Ich kolor też jest w miarę charakterystyczny. Popatrz tylko na cienkie żółte i czarne paski, wyróżniające łuskę okonia. Natomiast bardzo niewiele ryb, które spotykamy w Anglii, ma łuski o tak wyraźnie błękitnym odcieniu. – Przeszła do próbki z Lepomis. – Popatrzmy teraz ponownie na łuski ryby słonecznej. Są katenoidalne. Ich kółka są odkształcone, jakby z jednej strony nadgryzione, a powierzchnia chropowata. Wciąż wpatrywała się w mikroskop, kiedy Sam zadała jej pierwsze pytanie: – Skąd pochodzi ta ryba? – Z południowych stanów USA. Można się na nią natknąć w słonawych wodach wokół moczarów i grzęzawisk. Dzieci używają jej czasami jako przynęty. Można ją jeść po usmażeniu na patelni. Właściwie do niczego innego się nie nadaje. Sam popatrzyła na przyjaciółkę. – Pyłek, który znalazłaś na ubraniu, pochodzi z Myrica indora. Tę roślinę także można znaleźć jedynie w południowych stanach, w Georgii, Missisipi i Alabamie. – Nie uwierzę jednak, że nasz zabójca przebył odległą drogę z Ameryki, nie myjąc po drodze przynajmniej jeden raz rąk. – Oczywiście, ale mógł zupełnie nieświadomie przenieść ślady na jakąś powierzchnię, a później znów mieć z nią styczność już tutaj, w Anglii. – Każdy kontakt pozostawia ślad, prawda? Sam gwałtownie pokiwała głową, choć Marcia nie wydawała się do końca przekonana. – Wszystko to wygląda jednak nieprawdopodobnie – stwierdziła. – Nie tak znowu nieprawdopodobnie. Bywały już podobne przypadki. Myślę, że wszystko się wyjaśni, kiedy złapią Strachana. Marcia dopiła kawę. – Jeżeli kiedykolwiek go złapią – zauważyła. ROZDZIAŁ SZÓSTY – Dobry wieczór. Witam państwa w Old Combination Room w Kolegium Waddingtona. – Głos doktora Christophera Dudleya był mocny, lecz łagodny, a uroku dodawało mu niepoprawnie wymawiane „r”. Wysoki i trochę zbyt chudy, stanowił niemal ucieleśnienie stereotypu krytyka sztuki, poczynając od miękkiego obuwia, a na jaskrawoczerwonym, niestarannie zawiązanym krawacie kończąc. – Dzisiejszym wieczorem rozpoczynamy sezon zarówno w Kolegium, jak i w Art Society. Dzisiaj, zamiast interpretacji jednego z wielkich mistrzów w wykonaniu któregoś z uznanych krytyków czy historyków, wysłuchamy prelekcji medyka sądowego. Odwrócił się i lekko skinął na Sam, a ona uśmiechnęła się, trochę zbyt nerwowo, i niepewnie przesunęła się na krześle. Oczywiście, wygłosiła już w życiu wiele wykładów, była do tego przyzwyczajona, ale tym razem była to zupełnie inna sprawa. Nie miała dzisiaj stawać przed studentami medycyny, pilnie notującymi treści przekazywane im przez osobę lepiej wykształconą, bardziej doświadczoną i wykwalifikowaną. Jej audytorium składało się z zawodowych krytyków sztuki, historyków i ekspertów z wszelkich możliwych dziedzin malarstwa, od rysunków, pozostawionych w jaskiniach przez ludzi pierwotnych, po dzieła Picassa. Miała właśnie przed nimi wystąpić jako całkowita amatorka, interesująca się sztuką, a jednak funkcjonująca na jej uboczu, i miała wygłosić swój sąd nad jednym z najsłynniejszych obrazów świata. Alegoria z Wenus i Amorem Bronzina wisiała w National Gallery właściwie od zawsze. Sam zwykła siadać przed tym dziełem i przyglądać się każdej jego linii, każdemu pociągnięciu pędzla tak długo, dopóki nie była pewna, że zna je równie doskonale jak samą siebie. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak bardzo lubi ten obraz, po prostu podobał się jej i już. Doktor Dudley tymczasem kontynuował: – Jak wielu spośród obecnych zapewne wie, doktor Ryan jest patologiem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na okręg Cambridge i w ciągu minionych kilku lat odegrała znaczącą rolę w paru spektakularnych śledztwach dotyczących morderstw, które popełniono w okolicy. Jednak dzisiejszego wieczoru doktor Ryan zamierza skierować swe wnikliwe spojrzenie na jedno z największych dzieł sztuki Renesansu, na Alegorią z Wenus i Amorem, namalowaną przez Angelo Allori Bronzina. – Wskazał ręką na wielki reprint obrazu, widniejący na tablicy dokładnie za nim. – Poglądy doktor Ryan na temat malarstwa są równie kontrowersyjne jak interesujące, jednak, jak sądzę, uznacie je także za ożywcze, odświeżające wasze własne spojrzenia. Zatem, już bez dłuższej zwłoki, oddaję głos naszemu dzisiejszemu prelegentowi. Panie i panowie, doktor Samantha Ryan. Sala rozbrzmiewała oklaskami, gdy doktor Dudley siadał, zwalniając miejsce przy mównicy dla Sam. Kiedy podeszła na miejsce, ponownie zerwał się na równe nogi. – Bardzo przepraszam, jeszcze tylko jedna uwaga. – Sam złożyła ręce na piersiach i czekała. – Napoje zostaną państwu podane w Ogrodzie Wykładowców, po wystąpieniu doktor Ryan. Dlatego proponuję, aby z pytaniami do prelegentki, które z pewnością się pojawią, poczekać aż do momentu, kiedy przejdziemy do ogrodu. Rozmowa będzie tam z pewnością swobodniejsza. Proszę także wziąć pod uwagę, że w ogrodzie jest znacznie chłodniej. Dziękuję. Uniósł do góry dłoń, przepraszając Sam za to wtrącenie, po czym usiadł. Wreszcie mogła zająć miejsce. Stanąwszy przed mikrofonem, upiła łyk wody z małej szklaneczki. Rozejrzała się po audytorium. Sala była pełna, wpatrywało się w nią blisko dwieście par oczu. Ludzie okupowali wszystkie krzesła, stali nawet w przejściach i pod ścianami. Czego się właściwie spodziewają?, pomyślała. W jednym z pierwszych rzędów spostrzegła Hammonda. Obok niego siedziała bardzo atrakcyjna kobieta w wieku dwudziestu kilku lat, a przy niej zajmował miejsce, nie sprawiający wrażenia najbardziej zadowolonego z siebie, zwalisty mężczyzna, dobrze po pięćdziesiątce. Sam, nie wiedząc dlaczego, od razu odniosła wrażenie, że ta trójka przybyła tu razem. Dwa rzędy za nimi siedział Liam. Ucieszyła się, ujrzawszy go. Przynajmniej jedna przyjazna twarz. Odchrząknęła. – Dobry wieczór państwu. Dziękuję, że zechcieliście spędzić ten wieczór razem ze mną. Doceniam to tym bardziej, że pogoda nastraja dziś raczej do spaceru nad rzekę i wypicia kilku łyków chłodnego piwa. – Ponownie rozejrzała się po sali. Na twarzach większości słuchaczy pojawiły się przynajmniej grzeczne uśmiechy. – Naszym głównym źródłem odniesienia wobec tego obrazu będzie Giorgio Vasari z 1568 roku. Był on wówczas we Florencji głównym wykonawcą projektów artystycznych księcia Cosima. Od tego to właśnie czasu nie jesteśmy w stanie natrafić już na żadne istotne spory, które dotyczyłyby personifikacji Wenus, Amora czy Czasu. – Odwróciła się, wskazując na trzy obszary, które zaczynała omawiać. – Różniące się interpretacje odnoszą się przede wszystkim do różnych tożsamości przypisanych przez autora do trzech drugorzędnych figur. Mimo heroicznych wysiłków Doyle’a, jego oczy zamykały się. Nie doszedł jeszcze całkowicie do siebie po długiej podróży nad Atlantykiem, a poza tym nie był już tak zdrowy i w tak doskonałej kondycji jak dawniej. Chociaż sala była duża, panował w niej nieprawdopodobny ścisk. Bez wątpienia, pomyślał, doktor Ryan jest w stanie ściągnąć na swoją prelekcję mnóstwo ludzi. Nie miał jednak najmniejszego pojęcia, o czym ona mówi. Pocił się. Cholera, to pomieszczenie jest za małe dla takiego tłumu, rozmyślał. Oczywiście, pootwierano wszystkie okna, ale niewiele to dało. Dlaczego nie działa klimatyzacja? Doyle wyciągnął chusteczkę i przetarł twarz i szyję. Popatrzył, jak Solheim spogląda na niego z ukosa; mógł tylko modlić się, by zapach potu nie zaczął jej drażnić. Wsunął chusteczkę z powrotem do kieszeni i spróbował skupić się na prelekcji. – Tak więc, interpretacja Vasariego tego obrazu wskazuje, że miłość jest wielką sprzecznością. Ja twierdzę, że według Bronzina miłość to coś niebezpiecznego, rzekłabym nawet, śmiertelnie niebezpiecznego. – Sam zaczynała się pocić. Bardzo chciała, żeby ktoś włączył wentylator, jednak nie przerywała, nie poddawała się. – Przed erą Renesansu nauka i praktyka medyczna przez wieki opierała się na interpretacjach zasad Klaudiusza Galena, nauczaniu szkoły arabskiej z Avicenny oraz na stoickim wsparciu na astrologii. Zarazem na reinterpretacjach klasycznych tekstów Hipokratesa i Galena, jak i na nowym spojrzeniu na racjonalną metodologię. Niedobrze, rozmyślał Doyle. Jeśli temperatura podniesie się« chociażby o jeden stopień, będzie musiał wyjść. Z pewnością nie będzie to najgrzeczniejsze zachowanie, lecz lepsze to, niż gdyby miał niespodziewanie paść na podłogę i zemdleć. Gdyby rozumiał wywody doktor Ryan, zdołałby odwrócić własną uwagę od gorąca i grożącego mu nieszczęścia. Niestety, nic nie rozumiał i był w stanie rozmyślać tylko o swojej tragicznej sytuacji. Tymczasem Sam dowodziła: – Pierwszy istotny test dla tej nowej epoki w medycynie pojawił się wraz z zalewem syfilisu, który spadł na Europę razem z armiami przetaczającymi się przez nią w szesnastym wieku. Za przyczynę klęski uważano zarówno gniew Boga, jak i szczególny układ planet. Jednak jeden z bardziej oświeconych ludzi tamtych dni, Giovanni de Vigo, lekarz papieża Juliusza II doszedł w końcu do wniosku, że zaraza rozszerza się w wyniku kopulacji z zarażonym partnerem. W Practica in arte chirugica copiosa, opublikowanej w 1514 roku w Wenecji, dokładnie opisał postęp choroby: ciemnienie cery, bóle głowy, skurcze żołądka i w końcu liczne twarde opuchlizny. Chociaż Doyle zaczynał rozumieć wywód Sam, było już za późno. Zerwał się na nogi i rozpychając słuchających ją ludzi, wybiegł szybko na zewnątrz. W głowie mu szumiało i przez chwilę wątpił nawet, czy zdoła wydostać się z sali. Jakoś mu się jednak udało i natychmiast usiadł na prowadzących do niej schodach. Twarz ukrył w dłoniach, łokcie oparł na kolanach. Po kilku sekundach znalazła się przy nim Solheim i otoczyła go ramieniem. Nie pamiętał, by kiedykolwiek wcześniej wykonała wobec niego równie opiekuńczy gest. – W porządku, Ed? Wyglądasz jak siódme nieszczęście. Czy chcesz, żebym zawołała ambulans albo jakiegoś lekarza? Doyle machnął ręką. – Nie, nie, zaraz będzie mi lepiej. Cholera, tam było za gorąco! Podszedł do nich portier w szarym uniformie i wysokim kapeluszu. – Czy dobrze się pan czuje, sir? Doyle pokiwał głową, a portier podał mu szklankę z zimną wodą. – Na pana miejscu powoli bym to wypił – powiedział. Doyle zignorował jego uwagę i wypił wodę szybko, kilkoma długimi łykami. Szklankę oddał mu bez słowa podziękowania. Solheim uznała, że należy wspomóc partnera. – Dziękuję – powiedziała. – Bardzo nam pan pomógł. – Jeśli będę jeszcze potrzebny, jestem w środku – oznajmił portier i powrócił na swoje stanowisko. Doyle głośno czknął i popatrzył na Solheim. – Idź lepiej do środka – polecił jej. – Ja zaraz dojdę do siebie. Spotkamy się po prelekcji. – Jesteś pewien? – Tak, jestem pewien. Do zobaczenia. Solheim podniosła się i wróciła do sali, pozostawiając Doyle’a na schodach. Sam patrzyła, jak potężny mężczyzna, siedzący w odległości dwóch krzeseł od Hammonda, wstaje i lekko zataczając się, wybiega na zewnątrz. Na ułamek sekundy przyszła jej do głowy myśl, że powinna przerwać wykład i udać się za nim w celu ewentualnego udzielenia pomocy. Jego twarz była szara jak popiół i nie mogła jednoznacznie ocenić, czy ma nagły atak serca, czy po prostu nie jest w stanie wytrzymać duchoty panującej w sali. Uspokoiła się jednak, kiedy za mężczyzną wybiegła kobieta siedząca przez cały czas obok niego. Jeśli stało się coś poważnego, kobieta z pewnością zacznie wzywać pomocy. Jej powrót po kilku chwilach upewnił jednak Sam, że mężczyzna po prostu nie wytrzymał gorąca. Kontynuowała swe rozważania. – Sylwetka mężczyzny na prawym skraju obrazu namalowana jest tak, jakby znajdowała się za lekką mgłą. Widać jednak, że ręce trzyma mocno przyciśnięte do głowy, usta ma szeroko otwarte, a mięśnie szyi napięte. Najwyraźniej cierpi. Zaraz zauważycie państwo, że jego skóra jest pociemniała, oczy są zaczerwienione. Zauważymy także, że brak mu kilku zębów. Kiedy Solheim ponownie zajęła miejsce, Hammond wyszeptał jej do ucha pytanie: – Co z nim? – W porządku. – Cholera. Myślałem, że to co najmniej atak serca. – Pobożne życzenie. – Co z jutrzejszym wieczorem? – Chodzi ci o wycieczkę? Hammond pokiwał głową. – Wspaniale – szepnęła Solheim. – Wytrzymasz w takiej gorączce? – Bywałem w bardziej gorących miejscach niż Cambridge. Solheim popatrzyła mu prosto w oczy. – Nie miałam na myśli spaceru. Hammond z trudem przełknął ślinę, jednak nie musiał reagować na słowa agentki, gdyż natarczywe „ciii” kazały im milczeć. Ponownie skupili się na wywodach Sam. – Jego palce są opuchnięte, widzimy także, iż wypadają mu włosy. – Sam dotknęła wskazówką interesujących ją punktów obrazu. – Objawy te świadczą, że mężczyzna ma syfilis. Konkludując, jestem głęboko przekonana, że Bronzino chciał poprzez ten obraz przekazać nie to, iż miłość może być sprzecznością, lecz że prowadzi do zmory szesnastego wieku, do syfilisu. Dziękuję państwu. Doktor Dudley wstał i pierwszy zaczął klaskać. Po chwili odwrócił się do Sam i z uśmiechem na ustach zawołał: – Brawo! Brawo! Kiedy oklaski umilkły, Dudley zwrócił się ponownie twarzą do słuchaczy. Ludzie zaczęli unosić do góry ręce; każdy pierwszy chciał zadać pytanie prelegentce. Dudley był jednak nieugięty i kazał je opuścić. – Po pierwsze – odezwał się – chciałbym złożyć podziękowania Art Society oraz pani doktor Ryan za jedną z najbardziej niezwykłych interpretacji dawnego mistrza, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. Naprawdę nieczęsto tak wąskie grono jak nasze ma okazję do wysłuchania tak znakomitej, ożywczej prelekcji. – Skłonił się przed Sam, która uśmiechnęła się do niego. – Jak już powiedziałem wcześniej, w Ogrodzie Wykładowców podane zostaną napoje i dopiero wtedy będziecie państwo mogli zadawać doktor Ryan pytania. Pani doktor była tak miła, że dostarczyła nam kilkanaście kopii swojego wystąpienia; portier wręczy je przy wyjściu osobom zainteresowanym. Chciałbym jeszcze przypomnieć, że następne spotkanie towarzystwa odbędzie się drugiego września. Pan William Melville opowie nam o pojawieniu się sztuki afrykańskiej w kontekście europejskich wyobrażeń o sztuce. Dziękuję za uwagę. Kiedy sala opustoszała, Dudley podszedł do Sam. – Wspaniale, to było naprawdę wspaniałe. Chyba jest pani z siebie zadowolona – powiedział. Sam była nieco zmieszana tak entuzjastycznym przyjęciem, ale cieszyła się, że dobrze przeszła trudną próbę. Adams poczuł się trochę niewyraźnie, kiedy otrzymał polecenie, by zjawić się w gabinecie nadinspektor Farmer. Nie byłoby w tym poleceniu niczego niezwykłego i wcale by się nim nie przejął, gdyby nie fakt, że miał się pojawić u przełożonej w towarzystwie posterunkowej Fenwick. Mimo pewności, że jego związek z Sam rozpadł się, wcale nie był pewien, czy chce rozpoczynać kolejny, z Liz. Nie zamierzał traktować dziewczyny jako towaru zastępczego i zaczął się zastanawiać, jakie właściwie motywy kierują jego postępowaniem wobec niej. Oczywiście, za Liz przemawiały młody wiek, uroda oraz – co musiał przyznać – entuzjazm i radość, jakie wywoływały w niej ich spotkania. Przeciwko niej było to, że nie tylko musieli razem pracować, ale też i to, że Adams był jej przełożonym. Chociaż śmiał się, kiedy w łóżku zwracała się do niego „proszę pana”. Flirtowała z nim, podniecała go w pracy w taki sposób, że inni członkowie zespołu tego nie zauważali. Jednym razem trochę za bardzo odsłoniła udo, kiedy indziej pochyliła się nad jego biurkiem tak, że mógł wejrzeć głęboko w dekolt, albo uszczypnęła go w pośladek. Spróbowała kochać się z nim w jednej z przepastnych szaf na dokumenty i dopięłaby swego, gdyby w ostatniej chwili nie spłoszyły ich czyjeś głosy. Czy jednak różnica wieku pomiędzy nimi nie była zbyt duża? Czy nie powinien zwracać uwagi na kobiety w wieku Sam, a nie na młódki w rodzaju Liz? No i, niestety, Farmer najprawdopodobniej coś wywęszyła. Stanowczo sprzeciwiała się wszelkim związkom, z wyjątkiem zawodowych, wśród podległych jej ludzi. Nie lubiła Liz i nie czyniła z tego sekretu, tolerowała ją jednak, gdyż była jedyną kobietą w podległym jej zespole, i to kobietą bardzo przydatną. Liz pojawiła się w drzwiach, jakby przywołał ją swoimi rozmyślaniami. W lekkiej spódniczce i bluzce była seksowna i śliczna, jak zwykle. Adams bez słowa wstał i oboje ruszyli korytarzem w kierunku gabinetu Farmer. Dopiero w połowie drogi Liz rzuciła pytanie: – Czy myślisz, że ona wie? Adams wzruszył ramionami. Dotarli do właściwych drzwi i zapukał. Natychmiast usłyszał zdecydowany, mocny głos nadinspektor: – Wejść! Otworzył drzwi i Liz pierwsza weszła do środka. Adams wszedł za nią i po chwili oboje stanęli na środku pomieszczenia, w postawie zasadniczej. Farmer popatrzyła na nich, nie przestając obgryzać końcówki ołówka. Po kilku sekundach wskazała na dwa proste krzesła, stojące przed biurkiem. – Siadajcie, siadajcie, nie stójcie jak para głupków. Posłuchali natychmiast, niczym dwa grzeczne pieski. Farmer jeszcze zerknęła w papiery, jakby chcąc sobie coś przypomnieć, po czym przeszła do rzeczy. – Skontaktowali się ze mną Amerykanie z Akademii FBI w Quantico – oznajmiła. – Wysyłają tutaj dwoje agentów, Doyle’a i Solheim. Nazwiska jak z amerykańskiego serialu kryminalnego. W każdym razie przyjadą tutaj, żeby pomóc nam w śledztwie w sprawie morderstwa Mary West. Adams poczuł, jak fala ulgi przepływa przez jego ciało. Popatrzył z boku na Liz; ona także się odprężyła. Przez głowę przemknęło mu pytanie, ile jeszcze zdoła przetrwać sytuacji takich jak ta i czy spokój ducha nie powinien być przypadkiem dla niego ważniejszy niż związek z tą dziewczyną. Farmer kontynuowała. – Nie wiem, co wy o tym myślicie, dla mnie jednak to raczej dziwne, że FBI, po pierwsze, angażuje się w coś, co w gruncie rzeczy jest zwykłym lokalnym morderstwem, a po drugie, przysyłają agentów z Wydziału Nauk o Zachowaniu z Quantico, a więc elitę specjalistów od najpoważniejszych przestępstw, a śmiem nawet powiedzieć, że od seryjnych zabójstw. – Czy zatem uważa pani, że zabójstwo młodej Mary nie jest tak prostą sprawą, jak początkowo zakładaliśmy? – zapytał Adams. Farmer skinęła głową. – Prawie na pewno. – Czy FBI przekazało nam jakiekolwiek dodatkowe informacje, poza tym, kogo powinniśmy się tutaj spodziewać? – Zupełnie nic. Dlatego oboje tutaj jesteście. Liz wreszcie zdobyła się na odwagę, by coś powiedzieć. Nie tyle obawiała się samej Farmer, ile wpływu, jaki nadinspektor mogła wywrzeć na jej dalszą karierę w policji. – Kiedy ci agenci przyjadą? – zapytała. – Czy powinniśmy odebrać ich z lotniska? – Oni już tutaj są. Wszystko wskazuje na to, że pojawili się w Anglii przed kilkoma dniami i zamieszkali w Leeminghall. Wszystko wskazuje też na to, że o ich przybyciu z jakichś względów najpierw musieli dowiedzieć się Amerykanie, a dopiero potem my. Opiekuje się nimi major Hammond. – Farmer westchnęła i po chwili powiedziała z naciskiem: – Chcę, żebyście się dowiedzieli, o co tu, do diabła, chodzi. Jeśli wszedł nam w drogę seryjny zabójca, chcę się o tym dowiedzieć, zanim wypruje flaki z kolejnej nieszczęsnej dziewczyny. Adams znów się spiął. – A jeśli tak się stanie? – rzucił. – Wtedy dojdzie do skandalu na skalę międzynarodową i Amerykanie będą za to odpowiedzialni. Czy wpadliście na ślad Strachana? – Jeszcze nie. Prawdę mówiąc, brakuje nam już pomysłów, gdzie go szukać. – A co z Interpolem? Może przedostał się na kontynent? – Skontaktowaliśmy się z nimi. Kontrolujemy także wszystkie promy i tunel pod kanałem. Bez rezultatu. Farmer wygodnie rozparła się na krześle. – Jeżeli i kiedy go już dopadniecie, nie chcę, żeby w pobliżu znalazł się jakikolwiek jankes, zanim nie skończymy przesłuchiwać łotra. – To może być trudne – zauważył Adams rozsądnie. – To w końcu obywatel amerykański. Farmer pochyliła się nad biurkiem, a jej oczy zwęziły się. – To także amerykański zabójca, i tylko to się dla mnie liczy. Skoro znalazł się na moim terenie i popełnił morderstwo, nie obchodzi mnie, czy przyjechał z cholernego Timbuktu, czy skądkolwiek, jest mój. Czy wyrażam się jasno? Adams i Fenwick pokiwali głowami. Farmer nie była osobą, z którą ktokolwiek młodszy stopniem skłonny byłby się sprzeczać, szczególnie w jej obecnym nastroju. – Wspaniale. Zatem zabierajcie się do roboty i pamiętajcie, że chcę być o wszystkim na bieżąco informowana. Liz i Adams wstali i ruszyli w kierunku drzwi. – Posterunkowa Fenwick! – Głos Farmer rozległ się w chwili, kiedy Adams naciskał już klamkę. Liz odwróciła się i popatrzyła na przełożoną. – Ładny kostium. Tak trzymać. Bez wątpienia Tom doskonale na panią wpływa. Liz z trudem ukryła zmieszanie. – Dziękuję, proszę pani. – Jednak – głos Farmer był mocny i poważny – sugerowałabym, aby seks uprawiała pani wyłącznie w sypialni, a nie, na przykład, w szafie na dokumenty. To by było wszystko. Wypychając Liz z gabinetu, Adams czuł, że serce podbiega mu do gardła. Doyle nigdy dotąd nie pił czegoś, co pachniałoby jednocześnie ogórkiem i miętą. Lubił piwo, jednak to bardziej przypominało lemoniadę, a i towarzystwo, na pierwszy rzut oka, sprawiało wrażenie, że zdecydowanie stawia lemoniadę ponad piwo. Wybrał sobie chłodne miejsce pod jednym z najbardziej rozłożystych ‘, drzew w ogrodzie. Jego liście chroniły go przed słońcem i skwarem. Hammond i Solheim stanęli kilka kroków od niego i rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Z nader często rzucanych w jego kierunku spojrzeń wywnioskował, że jest najprawdopodobniej jednym z głównych tematów rozmowy. Rozejrzał się dookoła, spoglądając na licznych ludzi w kremowych marynarkach i zwiewnych sukniach. Twarze wszystkich były blade, bez śladu opalenizny. Nie przepadał za Brytyjczykami. Nie uważał siebie za rasistę ani kogoś w tym rodzaju. Aby być rasistą, należało w sposób szczególny nienawidzić jakiejś rasy czy narodu. A Doyle po prostu nienawidził wszystkich i uważał, że ma do tego pełne prawo. Doktor Ryan zaskoczyła go. Nie spodziewał się ujrzeć osoby tak atrakcyjnej, lecz z drugiej strony mógł przecież przypuszczać, że Hammond nawiąże raczej kontakt z kobietą seksowną, a nie z jajogłowym straszydłem. A doktor Ryan była po prostu ładna. Była kobietą drobną, lecz wysoką, o sympatycznej twarzy i ukrytym seksapilu. Cóż, Hammond miał dobry gust. Solheim pałała niemal zwierzęcą ochotą na seks, a z kolei Ryan sprawiała wrażenie prawdziwej kobiety. Takiej, która nie tylko znajdzie swoje miejsce w łóżku, ale też potrafi przygotować doskonałe śniadanie. No i ten umysł, wiedza. Doyle był pod dużym wrażeniem. Wszyscy troje odczekali, aż długa kolejka ludzi, chcących zadać pytania, odstąpi wreszcie od doktor Ryan. Kiedy wreszcie zbliżyli się do niej, wciąż rozmawiała z doktorem Dudleyem i dość niechlujnie wyglądającym młodym człowiekiem, do którego zwracała się Liam. Kiedy ujrzała Hammonda, najwyraźniej ucieszyła się. – Bob! – zawołała i pocałowała go w policzek. Zapewne część ich „porozumienia”, pomyślał Doyle. – Nie wiedziałam, że interesujesz się historią sztuki. – Tylko tym fragmentem, który interesuje ciebie. – Ale z ciebie flirciarz. Doyle skierował wzrok na doktora Dudleya, który wciąż stał obok Samanthy Ryan. Chciał omówić tylko z nią kilka ważnych spraw i nie zamierzał dopuścić, żeby ktokolwiek ich podsłuchał. Ze stanowczym wyrazem twarzy wbił spojrzenie prosto w oczy Dudleya i patrzył w nie nawet wtedy, kiedy Anglik poruszał głową. Dudleya początkowo to tylko trochę zdziwiło, lecz jego zakłopotanie i zmieszanie z każdą chwilą były większe. Liam obserwował Doyle’a z pewną pogardą. Nie lubił pewnych siebie tyranów, a Doyle z pewnością taki właśnie miał charakter. Od pierwszej chwili zrozumiał jego intencje. Wreszcie zlitował się nad Dudleyem i otoczywszy go ramieniem, odciągnął od grupy. – Doktorze Dudley – powiedział – czy byłby pan skłonny poprzeć tezę, że to sztuka irlandzka stworzyła fundamenty pod wszelką magię w malarstwie? – Odchodząc, popatrzył krzywo na Doyle’a, dając mu do zrozumienia, że wcale się go nie przestraszył. Gdy zostali we czworo, Hammond przedstawił Sam swoich towarzyszy. – Pozwól, że ci przedstawię agentów Edwarda Doyle’a i Catherine Solheim z Wydziału Nauk o Zachowaniu, mieszczącego się w kwaterze głównej FBI w Quantico. Sam potrząsnęła ich dłońmi. – Bardzo mi przyjemnie państwa poznać, jestem pod wrażeniem. Nie sądzę, że zjawiliście się tutaj, żeby słuchać moich wynurzeń na temat sztuki Renesansu, zatem zakładam, że nasze spotkanie ma coś wspólnego ze sprawą Mary West. Popatrzyła na Doyle’a. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o rumianej twarzy. Źle leżało na nim ubranie i zdawał się spocony na całym ciele. Odpowiedział jej natychmiast, nerwowo, jak mały chłopak, którego złapano z kieszeniami pełnymi kradzionych jabłek. – Tak, rzeczywiście interesuje nas ta sprawa. – Wasze zainteresowanie musi być duże, skoro postanowiliście przebyć kilka tysięcy mil. Czy nie powinnam dowiedzieć się, z czego ono wynika? Hammond pośpieszył Doyle’owi z pomocą. – Myślę, że byłoby lepiej, gdybyśmy przeprowadzili tę rozmowę w jakimś zacisznym miejscu, z dala od twoich dzisiejszych gości – powiedział. Sam skinęła głową. Zabrali napoje oraz talerzyki z kanapkami i przeszli na przylegający do profesorskiego ogrodu trawnik studentów. Sam wybrała odległy zakątek, pod drzewem, w którego cieniu mógł się schronić Doyle. Pogoda była wspaniała, lecz nie odpowiadała przecież wszystkim. Sam wiedziała o tym aż nadto dobrze, a świadczyły o tym też pełne lodówki w szpitalnej kostnicy. Odczekała, aż Doyle wygodnie usiądzie, po czym zaproponowała: – Przejdźmy od razu do rzeczy. Doyle pokiwał głową i zaczął mówić: – Mniej więcej dziesięć lat temu zajmowałem się serią morderstw, które popełniono w różnych stanach USA. Początkowo władze ich nie łączyły, nie było ku temu podstaw, jednak stopniowo, między innymi dzięki użyciu Vi-Cap – to nasz komputer – powstał obraz, który nie pozostawił wątpliwości, że wszystkie morderstwa popełnił ten sam człowiek. – O ile zabójstw go oskarżacie? – Dwanaście lub mniej więcej dwanaście. – Mniej więcej? Skąd ta niepewność? – Szczątki niektórych ofiar znajdowaliśmy po bardzo długim czasie. Być może nie dotarliśmy jeszcze do wszystkich. Sam poczuła rosnące zainteresowanie. – Co zasugerował ten wasz Vi-Cap? – Wszystkie ofiary zostały zamordowane, albo zaginęły, w sąsiedztwie baz Amerykańskich Sił Powietrznych. Wszystkie zostały zadźgane, najprawdopodobniej nożem o ząbkowanym ostrzu, wszystkim usunięto nerki. – A teraz przypuszcza pan, że zabójca przedostał się przez Atlantyk, zgadza się? – Tak, chociaż niczego nie będę do końca pewien, dopóki nie zobaczę zwłok i fotografii ze sceny zbrodni. Kłamał. Doskonale wiedział, że Mary West zamordował „jego” zabójca, potrzebował jednak pretekstu, żeby dotrzeć do danych i dokumentów zgromadzonych przez brytyjską policję. – Pomyśleliśmy zatem... – zaczął Hammond. – ...że pozwolę wam popatrzeć na ciało West oraz fotografie. Hammond pokiwał głową. Doyle i Solheim milczeli, pozostawiając jemu zadanie zmiękczania doktor Ryan. – Czy nadinspektor Farmer wie, że tutaj jesteście? – Tak – odparł Doyle. – Spotkanie z nią mamy zaplanowane na jutro. – Poczekajcie więc do jutra. – To sprawa nie cierpiąca zwłoki. Im szybciej dowiem się, co się wydarzyło, tym szybciej będę mógł zareagować i, miejmy nadzieję, raz na zawsze powstrzymać mordercę. Doyle znajdował się w dziwnej rozterce. Oczywiście, miał nadzieję, że więcej morderstw już nie będzie. Nie był aż takim twardzielem, aby komukolwiek życzyć śmierci z ręki szaleńca, którego właśnie ścigał. Z drugiej strony, chociaż czuł, że z każdym dniem się do niego zbliża, postęp śledztwa był tak powolny, że wątpił, czy zdoła go dopaść, zanim ten nie zabije przynajmniej jeszcze jeden raz. – Co ze Strachanem? – Sam wyrwała go z zadumy. Doyle wsunął paznokieć pomiędzy zęby i wydobył kawałek obkładu z kanapki. – Cóż, nigdy nie należy mówić nigdy, ale ta postać zdaje się nie pasować do profilu osobnika, którego poszukujemy. – Zatem nie uważa go pan za mordercę? – Tego nie powiedziałem. Błędy zdarzają się na każdym etapie śledztwa. Nie mogę tak po prostu wyeliminować go z grona podejrzanych. – Skąd pochodzi Strachan? Doyle przez chwilę milczał, przeżuwając kolejny kęs kanapki. Nigdy w życiu nie widział mniejszych. Pomyślał, że ci, którzy uważają Brytyjczyków za pieprzonych skąpców, mają rację. – Urodzony i wychowany w Nowym Jorku. – Czy ma jakieś powiązania z południowymi stanami, powiedzmy, z Georgią? Doyle popatrzył na Sam z zaciekawieniem. – Jeśli nawet, to nic mi o tym nie wiadomo. Skąd to pytanie? Czy wie pani o czymś, o czym ja nie wiem? Sam potrząsnęła przecząco głową. Na razie nie chciała dzielić się z nim wiadomością o swoim odkryciu. – Czy którakolwiek z pozostałych ofiar została zgwałcona? – zapytała. Tym razem to Doyle potrząsnął głową. – Mary West zgwałcono – powiedziała. – Wiem, czytałem pani raport. To nie pasuje do pozostałych zabójstw, ale też niczego nie przesądza. Seryjni mordercy nie różnią się od zwykłych ludzi, czasami potrafią być bardzo sprytni. – Zatem zmieniają metody zbrodni? – Och, tak. Nie wszyscy spośród nich chcą zostać złapani. Są wśród nich tacy, którzy czytują mądre książki, pisane przez moich bardziej uczonych kolegów, i wyciągają z nich wnioski. Zmieniają modus operandi, miejsca i typy ofiar do tego stopnia, że nie tylko nie sposób drani złapać, ale prawie nie ma podstaw, by ich wyczyny łączyć. – Może Strachan to właśnie taki spryciarz. Pewnie dlatego policja go jeszcze nie złapała. – Być może. Z informacji, jakie właśnie przesłano mi z biura, wiadomo, że nasz morderca jest przynajmniej zdolny do popełnienia gwałtu. Rozumiem, że wyodrębniła pani próbki spermy ze zwłok West. Kiedy otrzyma pani wyniki badań na DNA? Sam wzruszyła ramionami. – Sprawa ma pierwszeństwo, lecz mimo to na rezultaty trzeba poczekać. Badania muszą potrwać, inaczej ryzykowalibyśmy, że zniszczymy próbki. W normalnych okolicznościach Sam nie pozwoliłaby Doyle’owi zbliżyć się na milę do kostnicy bez stosownego zezwolenia. Nie była zwolenniczką przesadnej biurokracji, co do tej pory czasami przysparzało jej kłopotów, i często cierpiała z powodu opóźnień powodowanych papierkowymi sprawami. Zawsze jednak podporządkowywała się wymogom bezpieczeństwa i konieczności zachowania pewnych spraw w sekrecie. Ta sprawa jednak była różna od wszystkich innych. Tym razem policja i opinia publiczna potrzebowały wszelkiej dostępnej pomocy. Nieważne było, czy pomoc nadejdzie kanałami oficjalnymi czy nieoficjalnymi. – Jak wielkie jest zagrożenie, że morderca wkrótce uderzy ponownie? – zapytała. – Kto to wie? Przerwy pomiędzy zabójstwami są coraz mniejsze. Sam rozmyślała przez chwilę. – Jeśli udostępnię wam zwłoki, będziecie mogli jedynie na nie patrzeć, dobrze? Doyle skinął głową w geście podziękowania. – Tylko tyle mi trzeba. Wystarczy, żeby nabrać pewności. – Kiedy? Pytanie oderwało go od kolejnych rozważań, ale zareagował błyskawicznie: – Nawet teraz, jeśli to pani nie sprawi różnicy. – Zgoda. Im szybciej, tym lepiej. Doyle uznał, że należy kuć żelazo, póki gorące. – A fotografie z miejsca zbrodni, kiedy będę je mógł obejrzeć? – Kiedy skończymy ze zwłokami, Zdjęcia są w moim biurze. – Doskonale. – Doyle wyglądał na zadowolonego. Sam zebrała talerzyki i wstała, gotowa do drogi. Zanim ruszyła, zmierzyła wzrokiem troje Amerykanów. – To wszystko musi pozostać wyłącznie między nami – powiedziała stanowczym głosem. – Nikt inny nie może się o niczym dowiedzieć. Hammond i agenci jedynie pokiwali głowami. – Bob, znasz drogę, prawda? – powiedziała do niego Sam. Znów skinął głową. – Spotkamy się więc na miejscu – postanowiła. Minęła już ponad godzina, odkąd posterunkowa Fenwick i inspektor Adams przybyli do bazy, a mimo to wciąż tkwili przed gabinetem pułkownika Cully’ego. W bazie nie było ani Hammonda, ani agentów FBI i nikt nie wiedział, gdzie są w tej chwili. Adams przypuszczał, że Cully lub któryś z jego asystentów znają miejsce pobytu przynajmniej tego pierwszego, wszyscy jednak jakby nabrali wody w usta. Zaczynał żałować, że nie uprzedził Amerykanów telefonicznie o swoim przyjeździe. A nie zatelefonował celowo, gdyż miał nadzieję, że czynnik zaskoczenia od razu da mu nad nimi przewagę. Nie spodziewał się, że zyska w ten sposób wiele, szczególnie w rozmowie z doskonale przygotowanymi do swojej roli agentami FBI, ale zawsze warto było spróbować. Zmierzali już do wyjścia, kiedy dotarła do nich wiadomość od komendanta bazy. Drogę zastąpił im potężnie zbudowany amerykański żołnierz, w zielonym mundurze, z półautomatycznym karabinem przewieszonym przez ramię, i „poprosił” ich, żeby powrócili do biura komendanta, ten bowiem właśnie ich oczekuje. Była to propozycja z rodzaju tych, których się nie odrzuca, dlatego odwrócili się i grzecznie pomaszerowali z powrotem. Cully’ego podobno nie było na miejscu, kiedy zjawili się pod jego drzwiami, i słysząc, że teraz ten sam Cully proponuje im spotkanie, Adams poczuł się dotknięty. Doskonale wiedział, że komendant zagrał w gierkę, jaką upodobali sobie wyżsi rangą wojskowi wobec podwładnych, aby zademonstrować – właściwie komu i w jakim celu? – kto tutaj jest ważniejszy. Zdaniem Adamsa, mógł sobie oszczędzić podobnych wygłupów. Fenwick usiadła spokojnie w fotelu przy oknie, pogrążona w myślach, bez wątpienia rozważając, co też ta Farmer wie, a czego się domyśla, i jak wpłynie to na jej przyszłość w policji, Adams tymczasem zaczął bezmyślnie przerzucać amerykańskie kolorowe magazyny piętrzące się na małym stoliku. Sekretarka Cully’ego szybko podała im kawę, Adams jednak uznał, że zupełnie nie nadaje się ona do picia, i odstawił ją na bok. Korciło go, by poprosić o herbatę, czuł jednak, że nie byłoby to najgrzeczniejsze wobec gospodarzy. Wreszcie w pokoju pojawił się sam Cully, wysoki, postawny, lecz jakby wymizerowany. Adams i Fenwick wstali, komendant tymczasem zawiesił na haku czapkę, a na wieszaku na drzwiach kurtkę mundurową. Obciągnął mundur i wreszcie, jakby dopiero teraz zadowolony ze swojego wyglądu, skierował się ku dwojgu detektywów. – Pułkownik Cully, komendant tej bazy – przedstawił się i uścisnął dłonie Anglików. – Przepraszam za spóźnienie. W ostatniej chwili wyskoczyło mi coś ważnego. Takie rzeczy się tu zdarzają. – Cofnął się o krok i zatoczył szeroki łuk ręką. – Czy napijecie się kawy? – zapytał. – Nie, dziękujemy – odparł szybko Adams. – Przed chwilą wypiliśmy już po jednej. Cully wskazał im krzesła, a sam zajął miejsce za wielkim dębowym biurkiem, stojącym w rogu gabinetu. Adams oczekiwał, że gospodarz rozpocznie rozmowę; w końcu to on zaprosił ich tutaj, kiedy już zmierzali do wyjścia. Nie musiał czekać długo. – Rozumiem, że przybyliście tutaj w sprawie morderstwa tej West? Tragedia, prawdziwa tragedia. Staramy się robić, co w naszej mocy, żeby pomóc rodzinie, chyba o tym wiecie. Czy wpadliście na trop Strachana? Adams pomyślał, że w głosie Amerykanina jest tyle szczerości, co w głosie prezentera prowadzącego telewizyjny quiz z nagrodami, pozostawił jednak to spostrzeżenie dla siebie. – Nie, jeszcze nie – odparł. – Zapadł się pod ziemię. Będzie musiał się jednak wynurzyć, a wtedy będziemy już na niego czekali. – Bez wątpienia, bez wątpienia. – Od jak dawna przebywają tutaj agenci FBI, proszę pana? – zapytała Fenwick. Cully wyprostował się. – Zaledwie od kilku dni. Skontaktowali się ze mną, ale, zdaje się, niewiele robią. Chyba wciąż są otępiali po podróży przez Atlantyk. Trzeba mieć końskie zdrowie, żeby tak latać... – Westchnął głęboko, nie dokończywszy zdania. – To wprost nie do wiary, że agenci FBI przebyli taki szmat drogi, by dotrzeć na miejsce zdarzenia, które, w gruncie rzeczy, jest jedynie lokalnym morderstwem, prawda, panie pułkowniku? – Cóż, inspektorze, Waszyngton zapewne patrzy na to trochę inaczej. Amerykański żołnierz morduje brytyjską dziewczynę. To nie wygląda najlepiej, szczególnie po ostatnich wydarzeniach w Japonii. Najprawdopodobniej chodzi o skuteczne zatuszowanie sprawy, a przy okazji o szybkie ujęcie sprawcy. – To rok wyborczy w Stanach, prawda? Cully skinął głową. – Czas stanowczości dla przestępców, co? Cully żachnął się. – Jestem pewien, że wybory nie mają z tym wszystkim nic wspólnego. – Dlaczego więc FBI oddelegowało do Anglii dwoje spośród najlepszych agentów z Wydziału Nauk o Zachowaniu? Panie pułkowniku, chyba zgodzi się pan, że nie będziemy tolerowali na terenie Anglii żadnych tajnych akcji FBI? – Jestem pewien, że w grę nie wchodzi żadna tajna akcja, inspektorze. Moim zdaniem powinniście rozmawiać nie ze mną, ale właśnie z tymi agentami. – Mamy taki zamiar, sir. Myślałem tylko, że po prostu zaoszczędzi nam pan trochę czasu. Cully poczuł się niepewnie. Rozmowa przebiegała zupełnie nie po jego myśli. To przecież on oczekiwał od nich informacji, a nie odwrotnie. – Kiedy spodziewa się pan ich powrotu do bazy? – zapytał Adams. – Zależy, jak długo potrwa prelekcja. Takie spotkania zawsze trochę trwają. Sądzę, że jesteście państwo tego świadomi. – Jaka prelekcja, pułkowniku? – zapytała Fen wiek. – I gdzie? Ton jej głosu podpowiedział Cully’emu, że popełnił błąd. Nie miał już jednak wyjścia, musiał brnąć dalej. – Mówię o prelekcji doktor Ryan w Waddington College, coś z historii sztuki. Chciałem udać się tam nawet osobiście; niestety, napięty plan mi na to nie pozwolił. Adams przypomniał sobie, że Sam mówiła mu coś na ten temat, kiedy przyłapał ją ślęczącą nad papierami o drugiej nad ranem. Wziął ją wtedy na ręce i zaniósł do łóżka, nie chcąc, żeby spędziła przy biurku całą noc. Było to miłe wspomnienie i z trudem się od niego uwolnił. Powrócił do rzeczywistości. – O której godzinie spodziewane jest zakończenie prelekcji, sir? – zapytał. – Nie mam pojęcia, ale sądzę, że dowie się pan, telefonując do college’u. Zdaje się, że po wystąpieniu pani doktor przewidziany jest mały piknik z napojami i poczęstunkiem. To bardzo angielskie. Adams nie potrzebował już tej informacji. Wydawało mu się, że doskonale wie, gdzie znajdzie teraz Sam. Wstał. – Cóż, dziękujemy, że znalazł pan dla nas aż tyle czasu, pułkowniku. Jestem pewien, że w ciągu najbliższych tygodni widywać się będziemy dość często. Cully pomyślał, że brzmi to jak groźba, i powiedział: – Niestety, nie mam żadnego wpływu na poczynania agentów FBI. To nie żołnierze, chadzają własnymi ścieżkami. Mam nadzieję, że nie sprawią angielskiej policji żadnych problemów. Adams w milczeniu uścisnął jego rękę i razem z Fenwick opuścił gabinet. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Cully podniósł słuchawkę. – Proszę mnie połączyć z Waddington College – powiedział. Sam zatelefonowała do Freda z samochodu i zapytała go, czy nie zechciałby pomóc jej w kostnicy. Oczywiście, nie mogła zapłacić mu za to popołudnie, ale zaoferowała mu podwójny wolny czas za godziny, które spędzi w pracy, i to wystarczyło. Mieszkał w małym domku, odległym o jakąś milę od szpitala, i przebywał tę drogę na rowerze, niezależnie od pogody. W pewnym sensie był dziwakiem, ale Sam go lubiła. Kiedy razem z Amerykanami pojawiła się w kostnicy, Fred już się tam znajdował, a zwłoki Mary West gotowe były do wizji. Wszyscy szybko się przebrali i weszli do sali. Doyle podszedł prosto do ciała zmarłej i zaczął je oglądać. Z przepastnej kieszeni wyciągnął mały magnetofon. Sam postanowiła przypomnieć mu zasady wizyty. – Może pan tylko patrzeć. Proszę jej nie dotykać. Doyle skinął głową i odezwał się do mikrofonu: – Zwłoki należą do białej kobiety, nastolatki lub w wieku najwyżej dwudziestu kilku lat. Jest przeciętnego wzrostu i wagi, dobrze rozwinięta... Sam czekała, obserwując, jak Doyle prowadzi pośpieszne, lecz dokładne oględziny zwłok. Kiedy dotarł do szyi, uważnie przyjrzał się małemu punktowi, najprawdopodobniej powstałemu w wyniku oparzenia, który Sam dostrzegła podczas sekcji. – Co mogło być przyczyną tej rany? – Miałam nadzieję, że pan mi to powie. Popatrzył na ranę. – Widywałem takie rany już wcześniej, takie lub bardzo podobne. Były na zwłokach innych ofiar, tych, które zanadto nie rozłożyły się, zanim do nich dotarłem. Sam podeszła do niego. – Zapewne jest to spowodowane oparzeniem, jak dotąd jednak nie potrafię sobie wyobrazić, w jakich okolicznościach powstało. – Musimy w końcu do tego dojść. Sam była pod wrażeniem profesjonalizmu Doyle’a. Ciężki i niezgrabny, poruszał się bardzo pewnie, a zwłoki traktował z widoczną czcią. Chwilami przerywał oględziny i zasypywał Sam pytaniami. Był dociekliwy i powracał do Mary West dopiero, gdy satysfakcjonowały go odpowiedzi. Wszystko to trwało mniej więcej dwadzieścia minut i po tym czasie Sam nie byłaby w stanie wytknąć mu najmniejszego błędu ani przeoczenia. Wyłączył magnetofon i pozwoliwszy Fredowi schować zwłoki, zaczął się przebierać. Rzucił rękawice do pojemnika na brudy, po czym odezwał się do Sam: – Czy mogę teraz obejrzeć fotografie ze sceny zbrodni? Sam skinęła głową i poprowadziła swoją grupkę do gabinetu. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi windy, zapytała: – No i co, czy to robota pańskiego zabójcy? Doyle przez chwilę milczał. Do tej pory był o tym prawie do końca przekonany, ale teraz miał już pewność. – Tak, tak, to był on, bez wątpienia. Wszedłszy do gabinetu, Sam od razu podeszła do szafki, wyciągnęła odpowiednią teczkę i wydobyła z niej fotografie, na obejrzeniu których zależało Doyle’owi. Połowę podała właśnie jemu, a drugą część wręczyła Solheim. Oboje podeszli do biurka i zaczęli je przeglądać. Hammond i Sam w milczeniu czekali, aż skończą. Po kilku minutach rozległ się niecierpliwy głos Doyle’a: – Czy to wszystko? – Chyba tak. Jeśli jakichś fotografii brakuje, to maje policja. Doyle pokiwał głową, wyraźnie rozczarowany. – Może potrafię pomóc, jeśli mi pan podpowie, czego pan konkretnie szuka – zasugerowała Sam. – Przy poprzednich zbrodniach zawsze znajdowano notatkę, list od mordercy. Dziwne, że tutaj czegoś takiego nie ma. – Jakiego rodzaju notatkę? – Przykro mi, ale to rzecz poufna. Proszę tego nie brać do siebie. To jedyna rzecz, jaką udało mi się ukryć przed prasą. Dzięki temu łatwo eliminuję idiotów i szaleńców, którzy wydzwaniają, żeby się przyznać do nie popełnionych zbrodni. Po tym wszystkim, co zrobiła, mogła spodziewać się trochę więcej zaufania ze strony Doyle’a, Sam zaakceptowała jednak jego stanowisko. Postanowiła powiedzieć mu, co znalazła. – Było coś takiego... Doyle popatrzył na nią ostro. – Myślę, że jakaś notatka zawieszona była na gwoździu nad głową Mary West. Kiedy oglądałam zwłoki, wciąż był tam kawałek papieru, jakby ktoś w pośpiechu zerwał jego większą część. – A skąd pani wie, że ten papier nie tkwił tam od dawna? – Doszłam do takiego wniosku na podstawie układu plam krwi na ścianie. Jestem pewna, że w chwili, kiedy dokonywano morderstwa, na gwoździu znajdowała się duża kartka. – Kto mógł ją zerwać? Sam nie miała najmniejszego pojęcia. – Pański zabójca? – zasugerowała. – To dlaczego najpierw ją tam powiesił? Doyle miał rację, jej sugestia nie miała sensu. – Kto wchodził do szopy po znalezieniu zwłok? – zapytał. – Dwaj żandarmi. – Przesłuchałem ich. Gdyby mieli cokolwiek do ukrycia, wiedziałbym o tym. – Policyjni technicy. – Czy mogli ściągnąć tę kartkę? Sam potrząsnęła przecząco głową. – Nie. Gdyby to zrobili, wiedziałabym. – Kto jeszcze? Wzruszyła ramionami. – Policja ma pełną listę. – Czy istnieje możliwość, że o kimś zapomnieli? – Nie sądzę. Mogli co najwyżej nie uwzględnić kogoś, kto był w szopie, zanim się pojawili na miejscu. Żandarmeria z bazy z pewnością będzie miała własną listę dotyczącą czasu do przybycia policji. Sam i Doyle popatrzyli na Hammonda. – Dałem tę listę Anglikom – powiedział. – Oprócz mnie i pułkownika widnieją na niej nazwiska tylko dwóch żandarmów, którzy znaleźli zwłoki. I nie sądzę, żeby do szopy wchodził jeszcze ktoś, kogo nie uwzględniłem. Doyle znów odniósł wrażenie, że Hammond coś ukrywa. Poprzednio nie zareagował, czas jednak uciekał, a on musiał dowiedzieć się prawdy. Miejsce nie sprzyjało konfrontacji, ale wiedział, że musi dojść do niej bardzo szybko. Sam zmieniła temat rozmowy. – Czy którakolwiek spośród ofiar zamordowanych na terenie USA znaleziona została w okolicach Atlanty, w stanie Georgia? Już wcześniej zadała podobne pytanie i Doyle chciał dowiedzieć się z jakiego powodu. – Dwie, w tym ostatnia – odparł. – Dlaczego? – Znaleźliśmy na ubraniu dziewczyny pyłek kwiatowy z rośliny występującej tylko na tym obszarze. Znaleźliśmy także łuski ryby żyjącej w tamtejszych mokradłach. Doyle w jednej chwili poczuł zarazem zaskoczenie, zadowolenie i złość. – Dlaczego, do diabła, nie powiedziała mi pani o tym wcześniej?! – krzyknął na Sam. Sam nie zamierzała pozwolić, żeby traktowano ją w taki sposób w jej własnym gabinecie, tym bardziej po tym, jak nadstawiła własny kark dla Amerykanów. – Ponieważ dopiero co pana poznałam! – warknęła. – Poza tym wie o tym brytyjska policja. Gdyby skontaktował się pan z nią zaraz po wylądowaniu, zamiast bawić się w podchody w obawie, że to zgraja angoli aresztuje pańskiego bezcennego zabójcę, dowiedziałby się pan o tym znacznie wcześniej – powiedziała chłodno. Doyle najwyraźniej zmieszał się, a Hammond i Solheim nie potrafili powstrzymać uśmiechów. Agent zdał sobie sprawę, że przeholował i nie chcąc mieć wroga w osobie, która nadal mogła udzielić mu dużej pomocy, spróbował załagodzić sytuację. – Ma pani rację, postępujemy trochę wbrew regułom, ale proszę mi wierzyć, złapanie tego drania postawiliśmy sobie za punkt honoru. W każdym razie już jutro mam umówione spotkanie z nadinspektor Farmer. – Świetnie. Jestem pewna, że dokładnie zapozna pana ze wszystkimi szczegółami śledztwa. Doyle pokiwał głową. Po raz pierwszy od dziewięciu lat chmury, za którymi znajdował się nieuchwytny zabójca, zdawały się rzednąć. Trochę nie w smak mu było, że działo się to dzięki tej kobiecie. Westchnął ciężko i w tej samej chwili ktoś głośno zapukał do drzwi. Nie czekając na zaproszenie, do gabinetu weszło dwoje funkcjonariuszy policji. Tom Adams popatrzył na Sam, która nie wyglądała na zachwyconą jego widokiem. – Widzę, Sam, że nic się nie zmieniasz – powiedział. Smród z toalet w hali sportowej był niemal nie do wytrzymania i zdawał się wzmagać z każdym dniem. W końcu, mając w perspektywie finałowy mecz rozgrywek o mistrzostwo bazy w koszykówkę i szatnie nie nadające się właściwie do użytku, posłano po hydraulika. Jim Smith pracował w tym zawodzie niemal czterdzieści lat i wybierał się na emeryturę. Myślał o niej tym bardziej, że pojawiły się plotki, iż amerykańska baza zostanie zamknięta z powodu cięć budżetowych. Jak wielu innych okolicznych mieszkańców, w znacznej części opierał swoje dochody na pracy dla Amerykanów i aż bał się myśleć o chwili, kiedy tej pracy zabraknie. Spróbował przepchać rury w męskiej toalecie, jednak mimo wielogodzinnych wysiłków do źródła smrodu nie dotarł. W końcu uznał, że nie ma wyboru i musi zejść do kanału ściekowego. Podniósł ciężką klapę i ruszył po wąskiej drabince w dół. Kiedy postawił stopę na najniższym szczeblu, zapalił latarkę i zaczął szukać końca rury biegnącej do toalet w hali sportowej. Znalazł ją bardzo szybko, po czym uklęknął i wsunął w nią latarkę, chcąc zajrzeć do środka. Zaraz też zrozumiał, że rura zapchana jest przez duży przedmiot, znajdujący się dosłownie o kilka stóp od jej wylotu. Ucieszył się, ponieważ naprawa mogła okazać się całkiem łatwa. Wsunął się do rury i złapał za zapychający ją przedmiot. Odniósł wrażenie, że dotyka grubej, zwiniętej szmaty. Cholera, ktoś był bardzo dowcipny, pomyślał. Nieopatrznie szarpnął i zaraz tego pożałował. Lawina ekskrementów, która na niego runęła, rzuciła go aż na ścianę kanału z taką siłą, że pociemniało mu w oczach. Sklął się za własną głupotę. Przyjąwszy pozycję na czworaka, spróbował uspokoić oddech, a przy okazji zwymiotował, gdyż część ścieków dostała mu się do ust. Po chwili zaczął szukać latarki, aby zabrać się do sprawdzania, czy rura została do końca odetkana. Wyciągnąwszy po omacku przed siebie rękę, natrafił na coś ciężkiego, lecz miękkiego. Mogło to być cokolwiek, Jim Smith nie spodziewał się w każdym razie niczego przyjemnego. Wolną ręką otarł szlam z oczu i wreszcie popatrzył na drugą dłoń. Przeraził się, kiedy zobaczył, że leży ona na szeroko otwartych ustach, a dwa palce wbijają się głęboko w otwory, które kiedyś mieściły oczy Strachana. Po raz pierwszy w życiu Jim Smith wrzasnął ze strachu. ROZDZIAŁ SIÓDMY Sam była już w życiu w różnych dziwnych miejscach, w których zostały popełnione zbrodnie, ale kanału ściekowego nie zaliczyła dotąd nawet ona. Przybyła do bazy niemal równo z Tomem Adamsem i resztą ekipy, oboje bowiem dostali wiadomość o odkryciu zwłok prawie równocześnie, w jej gabinecie. Telefon nie zadzwonił ani o moment za wcześnie i zapobiegł czemuś, co mogło przerodzić się w gwałtowną kłótnię. Sam nie pamiętała, by kiedykolwiek dotąd widziała Adamsa tak rozzłoszczonego. Nie wrzeszczał, nie wszczynał awantury, jednak jego twarz zdradzała, że toczy heroiczny bój, by nad sobą zapanować. Wiedziała, że w końcu i tak nadejdzie chwila, kiedy będzie musiała powiedzieć mu, dlaczego złamała zasady i pokazała Doyle’owi zwłoki West, pragnęła jednak odłożyć ją na jak najpóźniej. Liczyła, że Adams zdąży się uspokoić, a ona sama wymyśli jakieś strawne dla niego wytłumaczenie. Colin Flannery wręczył jej biały strój ochronny, parę kaloszy, ochronną czapkę na głowę i maskę na twarz. – Cholernie nieprzyjemnie jest tam na dole – powiedział. – Uważaj na siebie, dobrze? Maskę daję ci po to, żebyś nie nawdychała się jakichś paskudztw. Uśmiechnęła się do niego, lecz nie była zadowolona. Nienawidziła takich masek, ponieważ były niewygodne i zawsze zbierał się pod nimi pot. Często zastanawiała się, jak dają sobie radę w takich maskach chirurdzy, szczególnie podczas bardzo długich i skomplikowanych operacji. Zejście do kanału miało mniej więcej dwanaście stóp długości. Z pomocą Flannery’ego Sam powoli zaczęła opuszczać się po metalowej drabinie do środka. Kiedy znalazła się na dole, stanęła na jednej z wąskich plastikowych podstawek, które zespół Flannery’ego zdążył już ułożyć wokół zwłok Strachana. Naciskające nieczystości wypchnęły ciało z rury, którą wcześniej blokowało, i martwy nieszczęśnik leżał teraz nienaturalnie powykręcany pod murem. Jego ręce ułożone były nad głową, połamane nogi znajdowały się pod plecami, jakby w jakiejś upiornej pozycji jogi. Strachan przypominał teraz szmacianą lalkę, którą w przypływie wściekłości wrzuciło do kanału ściekowego rozkapryszone dziecko. Sam szybko obejrzała ściany i cement pod nogami, poszukując symbolu omegi albo notatki. Niczego takiego jednak nie zauważyła. Otworzywszy torbę, wyciągnęła z niej notatnik i ołówek. Raczej nie było sensu używać dyktafonu, maska skutecznie zniekształciłaby jej głos. Było tu bardzo ciasno. Przy każdym ruchu ocierała się o ścianę, pstrząc ochronny fartuch odchodami, które pokrywały dosłownie wszystko. W wielu miejscach spływały po ścianach niczym melasa kapiąca z łyżki. Mimo że Strachan zaginął zaledwie przed tygodniem, jego zwłoki były już mocno nadgniłe. Niektóre fragmenty ciała były nadgryzione albo po prostu zjedzone przez szczury, mające w systemie kanalizacyjnym doskonałe warunki do życia i rozmnażania się. Pracując, Sam przez cały czas je słyszała. Piszczały i drapały łapkami, jakby w rozpaczliwej skardze, że naruszono ich spokój. Silne światła, które zainstalowali technicy, trzymały je na dystans, Sam jednak doskonale wiedziała, że nie potrwa to w nieskończoność. Szczury były przecież odważnymi i upartymi stworzeniami, potrafiącymi adaptować się niemal do każdych okoliczności. Przypomniała sobie opowieści policyjnych techników o tym, jak czasami trzeba odrywać je od zwłok łopatami i pałkami. Jeden z techników powiedział jej kiedyś, że spotkał szczura wielkiego jak ludzka głowa. Zadrżała na samą myśl o takim stworzeniu i przyśpieszyła czynności. Miała nadzieję, że skończy oględziny, zanim szczury postanowią zaatakować intruza, który zakłócił im smakowitą ucztę. Zwłoki były nie tylko nadgniłe, ale także pokryte gęstą warstwą mułu, który zalegał w kanale, co dodatkowo utrudniało zadanie Sam. Nie mogła oczyścić żadnego fragmentu zwłok, gdyż obawiała się, że równocześnie usunie jakiś ważny dowód. Zaczęła pisać: „Znajduję się w kanale ściekowym pod bazą amerykańskich Sił Powietrznych w Leeminghall, jest wieczór, godzina dziesiąta i czterdzieści dwie minuty, trzydziesty dzień maja 1996 roku. Przyjęto, że oglądane zwłoki to szczątki białego mężczyzny, amerykańskiego żołnierza o nazwisku Ray Strachan. Są w zaawansowanym stanie rozkładu, wcześniej zaatakowane zostały przez gryzonie, najprawdopodobniej szczury”. Ostrożnie odwróciła głowę Strachana, szukając ran. „Natrafiam”, szybko dokonała pomiaru sześciocalową linijką, „na dziurę szerokości pół cala, znajdującą się po lewej stronie głowy denata; najprawdopodobniej spowodował ją postrzał. Aby uzyskać pewność, będę musiała dokonać dodatkowych oględzin”. Po krótkiej przerwie kontynuowała. „Obok głowy ofiary znajduje się plastikowa torba, bez żadnych cech charakterystycznych”. Wsunęła do torby linijkę i uniósłszy brzeg, zajrzała do środka. „Wnętrze tej torby jest zakrwawione”. Mimo że mogła jedynie domyślać się, w jaki sposób zginął Strachan, była pewna, że torba na jego głowę została założona już po zastrzeleniu go. To wyjaśniało przyczynę braku krwi na miejscu zbrodni i ewentualnie w pobliżu, na drodze, którą morderca transportował zwłoki. Sam zaczęła oglądać kolejne partie ciała, jednak wziąwszy pod uwagę stan, w jakim się znajdowało, niewiele mogła już w tej chwili zrobić. Uznała, że kolejne wnioski będzie mogła wyciągnąć dopiero podczas sekcji. W chwili gdy przystąpiła do składania sprzętu, dostrzegła ruch na pograniczu oświetlonego terenu. Trwało to tylko ułamek sekundy, ale jej wystarczyło. Nie domknęła nawet torby, jednym skokiem znalazła się na pierwszym szczeblu drabinki i najszybciej jak tylko mogła pognała do góry. Technicy w białych fartuchach czekali już na nią. Pomogli jej stanąć na ziemi, a następnie sami zaczęli schodzić w dół, by przystąpić do swoich obowiązków. Sam zerwała maskę z twarzy i szeroko otworzyła usta, gwałtownie oddychając. Czuła, że swędzi ją nos i o mały włos podrapałaby się, nie ściągnąwszy brudnej rękawicy. – Trochę nieprzyjemnie tam na dole, co? – usłyszała. Podniosła wzrok i natrafiła na Colina Flannery’ego. – Trochę? Jeśli przynajmniej jednego z twoich ludzi nie zjedzą szczury, będę zaskoczona. Flannery roześmiał się. Sam ściągnęła ochronny strój i odrzuciła od siebie kalosze, chcąc jak najszybciej uwolnić się od, nieznośnego smrodu. Technik cierpliwie wszystko pozbierał, po czym włożył do czarnego worka na śmieci. Dopiero wtedy Sam przyszło do głowy, że nie zachowuje się najgrzeczniej. – Przepraszam – powiedziała i westchnęła. Flannery był wyrozumiały. – Nie ma sprawy. Ciesz się, że facet przynajmniej nie był rozpruty. – Cieszę się. Ile czasu minie, zanim wydobędziecie zwłoki na powierzchnię? – Najpierw dokładnie zbadamy kanał. Miną ze dwie godziny. O której chcesz przystąpić do sekcji? Sam popatrzyła na zegarek. – Niech będzie o dziewiątej trzydzieści. Przynajmniej się wyśpię i odwalę wcześniej trochę papierkowej roboty. – Zgoda, zatem dziewiąta trzydzieści. Sam szybko ruszyła do swojego samochodu, z jednym tylko pragnieniem – by jak najszybciej znaleźć się w domu, pod zimnym prysznicem i zmyć ze spoconego, brudnego ciała wszystko, co wiąże się z dzisiejszym dniem. Głos Toma Adamsa osadził ją jednak w miejscu. – Rozumiem, że to Strachan. – Tak. A miałeś wątpliwości? Czy w bazie jeszcze kogoś brakuje? Adams potrząsnął głową. – Ktoś z nas odczuje to na własnym tyłku. Wydaliśmy niemal całą forsę przeznaczoną na pracę w nadgodzinach, prowadząc poszukiwania po okolicy, a facet znajdował się tutaj, na miejscu. – Nie znalazł się nikt odważny, żeby zajrzeć do ścieku? – Właśnie. Ale to sprawa Amerykanów. To oni powinni byli starannie przetrząsnąć przynajmniej teren własnej bazy. Zaoszczędzilibyśmy mnóstwo czasu i kłopotów. – Na moment umilkł, po czym zapytał: – W jaki sposób zginął? A może wolisz poczekać z odpowiedzią, zanim nie przekażesz tej wiadomości przyjaciołom z FBI? Sam podjęła przerwany marsz. – Nie powiedziałam im nic, czego nie powiedziałam wcześniej tobie. To mu nie wystarczyło. – W ogóle nie powinnaś była mówić im niczego bez konsultacji z policją. Wiesz o tym doskonale. Sam zatrzymała się przed Tomem i popatrzyła mu w oczy. – Czy poinformujesz Farmer? – Powinienem. Ale tego nie zrobię. – Doskonale zdawał sobie sprawę, jakich narobiłby kłopotów, nie tylko Sam, gdyby Farmer dowiedziała się o jej niesubordynacji. – Dziękuję. – Ale nie licz więcej na mnie. Jestem profesjonalistą i takiej samej postawy oczekuję po tobie. – To się więcej nie powtórzy. – Ile razy już to słyszałem? Sam wiedziała, że jest w tej sprawie na straconej pozycji, wolała więc zmienić temat. – A przy okazji, gdzie jest Farmer? – Wyjechała. Próbowałem się z nią kontaktować, ale nie reaguje na sygnały przywoływacza i właściwie nikt nie wie, gdzie ona jest. Miała na jutro zaplanowane spotkanie z twoimi przyjaciółmi z FBI, więc musieliśmy je odwołać. Będzie cholerna awantura, jak dowie się o Strachanie. Sam powoli ruszyła, a Tom powtórzył swoje uprzednie pytanie: – Jak więc zginął? – Nie jestem całkiem pewna. Zwłoki są w strasznym stanie, częściowo rozłożone. Będzie go trzeba umyć, żeby zyskać pewność, sądzę jednak, że zginął od postrzału w głowę. – Żadnych ran kłutych, cięć? – Nie, nic z tych rzeczy. To zwykłe, proste morderstwo. Więcej będę ci mogła powiedzieć po sekcji. Tom zdał sobie sprawę, że więcej z niej nie wydobędzie, że powiedziała mu właściwie wszystko, co wiedziała w tej chwili. Mieli jednak inne sprawy do przedyskutowania. – Jak ci się wiedzie? – zapytał. – Jeszcze się nie załamałam. – Nie chciałem, żeby to się skończyło w taki sposób, ale nie mieliśmy żadnej szansy. Po prostu rzecz w tym, że każde z nas pragnie od życia czegoś innego. – Wiem. Adams chciał jeszcze powiedzieć coś więcej, ale niespodziewanie dogoniła ich Liz Fenwick. – Przepraszam. To... – Spostrzegła, że Sam wpatruje się w nią z niedowierzaniem. – Przepraszam pana, lecz szef techników chce przedyskutować z panem sprawę przeniesienia zwłok. – W porządku. Zaraz wracam. Sam popatrzyła za oddalającą się policjantką. Była młoda, o gładkiej cerze, zgrabna i miała nieprawdopodobnie długie nogi. I bez wątpienia łączyły ją z Tomem nie tylko służbowe stosunki. Tom popatrzył na Sam. Znów był profesjonalistą, a jego głos zabrzmiał bardzo chłodno. – Kiedy zamierzasz rozpocząć sekcję? – Jutro o dziewiątej trzydzieści rano. – Trochę późno, nie sądzisz? – Wcale nie. Flannery i jego ekipa wciąż pracują i minie jeszcze trochę czasu, zanim wydostaną zwłoki na powierzchnię. Trzeba je będzie przewieźć do kostnicy, przygotować, a to także potrwa. A poza tym, co najważniejsze, jest już późno, a jestem strasznie zmęczona. Adams postanowił nie oponować. – Czy tym razem się pojawisz? – zapytała go Sam. – Będę musiał, tym bardziej że nigdzie nie ma Farmer. – Świetnie. Szkoda, że nie byłeś na poprzedniej sekcji, pamiętasz? Sam odwróciła się i odeszła, nie pozostawiając Tomowi szansy na odpowiedź. Była zła i zdenerwowana. Rozdrażnił ją sposób, w jaki odezwała się do niego policjantka, i to, jak szybko zmieniła postawę, kiedy ją rozpoznała. Nie miała dowodu, ale czuła, że Tom skłamał, kiedy zapytała go, czy był związany z kimś innym w momencie rozstania z nią. Oczywiście, ani nie mogła, ani nie chciała na to reagować, jednak fakt, że ją okłamał, oraz uroda i młody wiek jego nowej przyjaciółki nieracjonalnie ją rozdrażniły. Gdy dotarła do samochodu, ujrzała przy nim Hammonda. Nie miała nastroju na rozmowę ani z nim, ani z kimkolwiek innym. – Nie teraz, Bob, nie teraz, bardzo cię proszę. Hammond był jednak uparty. – Muszę porozmawiać z tobą o Strachanie. Nie zabiorę ci nawet minuty. – Zadzwoń do mnie rano albo przyjdź na sekcję. – Na którą godzinę? – Na dziewiątą trzydzieści. – Sam ugryzła się w język. – Muszę jednak skonsultować to zaproszenie z inspektorem Adamsem. Wystarczająco go już dziś zdenerwowałam swoją samowolą. Sam ujrzała Doyle’a i Solheim, stojących kilka kroków za Hammondem. – Nie, nie było żadnej notatki, żadnego symbolu omegi, a zwłoki nie zostały wypatroszone – powiedziała do agenta. Nie dając mu czasu na jakąkolwiek reakcję, wskoczyła do samochodu i natychmiast ruszyła w kierunku bramy. Na dzisiaj miała serdecznie dość Leeminghall. Znajomy już zapach irlandzkiego gulaszu powitał Sam, kiedy tylko przekroczyła próg domu. Dopóki mieszkał u niej Liam, nie musiała chodzić do ogrodu, by przekonywać się, że jej zmysł powonienia wciąż doskonale funkcjonuje. Powiesiła kamizelkę na drewnianym wieszaku przy drzwiach i pomaszerowała do kuchni. Zastała Liama mieszającego drewnianą łyżką w wielkim blaszanym garnku. Cieszyła się, że kolacja jest już właściwie gotowa, jednak z powodu nastroju, w jakim powróciła z Leeminghall, nie była w stanie okazać ani radości, ani wdzięczności. – Czy poza gulaszem niczego innego nie potrafisz już zrobić? – zapytała. Liam zamarł nad garnkiem. – Zależy, co masz na myśli. – Chodzi mi o to, czy gulasz to jedyny posiłek, jaki potrafisz przyrządzać. Liam odgadł, w jakim nastroju znajduje się Sam, już w chwili, kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi, i postanowił, że spróbuje odmienić jej nastrój, okazując nonszalancję. Była to bardzo ryzykowna strategia. – Cóż – odparł. – I tak, i nie. Sam popatrzyła na niego niecierpliwie, czekając na dalsze wyjaśnienia. – Widzisz, gulasz można przyrządzić na wiele sposobów, a ja większość z nich znam. Mimo że za każdym razem mamy do czynienia z gulaszem” każdy jest inny. W związku z tym znajdą się ludzie, którzy stwierdzą, że potrafię podać jedynie gulasz, oraz tacy, którzy powiedzą, że umiem przygotować wiele różnych potraw, o różnych smakach. Rozumiesz, co mam na myśli? Sam podeszła do stołu i nalała sobie dużą szklankę czerwonego wina. – Skąd wiedziałeś, o której godzinie wrócę do domu? Jest przecież zbyt późno, żebyś mógł czegokolwiek dowiedzieć się w szpitalu. – Nie wiedziałem. Wszystko było gotowe już o szóstej, a kiedy usłyszałem twój samochód, zacząłem odgrzewać główne danie. Jest prawie gotowe. Sam odwróciła się i ruszyła w kierunku drzwi. – Nie jestem głodna. Przeszła do salonu i rzuciła się na kanapę, niemal rozlewając wino. Sięgnęła po jakiś magazyn ze stolika, i zaczęła bezmyślnie przewracać kartki. Liam popatrzył za nią. Widywał ją już w podobnych nastrojach i wiedział, że trzeba dać jej czas. Wyłączył gaz pod garnkiem, przykrył gulasz pokrywką, nalał wino również dla siebie i udał się za Sam. Po chwili usiadł przy niej na kanapie. Nie na tyle blisko, by miała pretekst, żeby się odsunąć, ale też nie na tyle daleko, by nie móc swobodnie rozmawiać. – A więc – odezwał się – poza kolejnym okropnym morderstwem, co ci się dzisiaj przydarzyło? Sam popatrzyła na niego zdziwiona. – Zanim mnie zapytasz; mówili o morderstwie w telewizji, przed twoim powrotem do domu. Upiła łyk wina. – Niedługo dziennikarze będą informować o zbrodniach, zanim się wydarzą – skomentowała. Zła i sfrustrowana rzuciła magazyn na podłogę i zaczęła szukać pilota do telewizora. Liam zauważył go pierwszy. – Leży na odbiorniku – powiedział. Sam odchrząknęła. Nie chciało się jej ruszyć, podciągnęła więc kolana pod policzki i zastygła w bezruchu, wpatrując się w pusty ekran. Liam odgadł źródło problemu. – Widziałaś się z Tomem? – zapytał. Nie zareagowała. – To w końcu musiało nastąpić. Pracujecie przy tej samej sprawie. Sam wreszcie spojrzała na niego. – Czy, twoim zdaniem, wciąż jestem atrakcyjną kobietą? – Bardzo, ale wiesz, że ja nie mogę być w tym wypadku obiektywną wyrocznią. – Atrakcyjną jak na mój wiek? – Atrakcyjną bez wątpienia. Wiek nie gra roli. – On ma inną kobietę. Młodziutką dziewczynę. – Czy powiedział ci o tym? – Nie musiał nic mówić. Widziałam. Długonoga, o puszystych włosach, śliczna. – Moim zdaniem to nie typ Toma. Raczej mój. – Och, przestań, młoda i ładna dziewczyna spodoba się każdemu facetowi. Postanowił, że trochę się z nią poprzekomarza. – To wygląda raczej na trofeum – zauważył. – Właśnie. Sam cieszyła się, że Liam ją rozumie. Nie spodziewała się tego. – Czy jesteś pewna co do tej dziewczyny? – zapytał. – Tak. Powinieneś był widzieć ich razem. – Kim ona jest? – To policjantka z zespołu Toma. Widywałam ją już wcześniej i muszę powiedzieć, że robiła na mnie wrażenie. Liam ukrył uśmiech. Widział, że Sam jest zazdrosna. W niczym nie przypominała w tej chwili chłodnej, inteligentnej profesjonalistki, jaką stała się w ciągu minionych lat. Kiedy w grę wchodzą sprawy sercowe, pomyślał, wszyscy stajemy się tacy sami, logika i rozsądek nie grają już roli. – Powiedział mi, że w grę nie wchodził nikt trzeci – kontynuowała Sam. – Skłamał, i to mnie najbardziej wkurza. Zastanawiam się teraz, jak długo to już trwało. Od jak dawna śmiali się ze mnie za moimi plecami? Liam poczuł, że ma tego dość. – Przestań się wreszcie nad sobą użalać. Chciałaś czegoś od życia i dobrze. Tom chciał czegoś innego i miał do tego pełne prawo. Jeśli coś go teraz łączy z tą dziewczyną, to bardziej chęć odegnania od siebie samotności niż cokolwiek innego. Możesz mi wierzyć, uwolni się od niej, kiedy tylko minie mu chandra po rozstaniu z tobą. – Tak sądzisz? – Tak właśnie sądzę. Oboje jesteście tylko ludźmi. I oboje musicie jak najszybciej zapomnieć o tym związku. Życie toczy się dalej. – Dalej? A co to ma oznaczać w moim przypadku? – W tym momencie, Sam, praca jest dla ciebie wszystkim. I minie jeszcze dużo czasu, zanim znajdziesz kogoś podobnego do siebie. Musisz być bardzo cierpliwa. Sam wydęła wargi. Nie to chciała usłyszeć, chociaż zdawała sobie sprawę, że Liam mówi prawdę. – Poza tym utrata Toma wcale nie martwi cię tak, jak myśl o tym, na czyją rzecz go straciłaś. Sam przyłożyła dłonie do twarzy i naciągnęła skórę. – Czy sądzisz, że operacja plastyczna mi pomoże? – Nie. Skończyłabyś z wiecznym fałszywym uśmiechem na twarzy. Jak te wszystkie okropne żony z Hollywood. Uśmiechnął się tak szeroko i tak głupio, że Sam parsknęła. Powoli poprawiał się jej nastrój. Wysunęła przed siebie nogi. Liam położył je na własnych udach i zaczął głaskać. – Kto to był ten wielki brzydki drań w Ogrodzie Studentów? – zapytał. – Edward Doyle. To agent FBI, który pomaga nam w znalezieniu mordercy. – Uważaj na niego. To tyran, który zmierza do celu, nie oglądając się na to, co niszczy po drodze. Jego troska ujęła Sam, odparła jednak: – Potrafię sobie radzić z takimi typami. Liam uśmiechnął się bez przekonania. Sam zaczęła głaskać stopami jego nogi. – Kiedyś było nam dobrze ze sobą, prawda? – Kiedyś. – Jak sądzisz, czy to może wrócić? – Kto wie? Może? Zależy, czy potrafiłbym przebić się ponad twoje ambicje zawodowe. – Może zdołalibyśmy przywołać dawną namiętność? Liam uśmiechnął się. – Od wielu lat nikt nie złożył mi lepszej oferty. Sam czekała ze wzrokiem wbitym w jego twarz. – W normalnych okolicznościach nie wyobrażałbym sobie osoby, której chętniej powiedziałbym „tak”, teraz jednak odnoszę wrażenie, że szukasz na kimś rewanżu. – Jesteś drugim facetem, który odtrąca mnie w tym tygodniu. Nie wiem, czy potrafię to znieść. – Tylko drugim? Poza tym przecież cię nie odtrącam. – Irlandzka logika. – Tak naprawdę nie chcesz mnie, chcesz wyrównać rachunki z Tomem. Poza tym nie lubię być facetem na jedną noc. – Może to nie będzie na jedną noc? – Obawiam się, że będzie. Jutro wyjeżdżam. – Co? – Sam wyprostowała się, niemal przerażona. – Miałem ci to powiedzieć, ale żaden moment do tej pory nie wydawał się odpowiedni. – A co z Cambridge? – Nie dostałem się. Jakiś rzeźbiarz z Glasgow okazał się lepszy. Facet po prostu potrafi wypić o wiele więcej ode mnie. – Dlaczego mi nie powiedziałeś? – To była trudna sprawa, a poza tym miałaś swoje własne kłopoty. Cieszę się, że możemy jeszcze o nich porozmawiać, zanim odejdę. – Co zamierzasz robić? Dokąd odejdziesz? – Mam pracę w Sydney. – W Australii? – To nie Donegal. – Czy jesteś pewien, że to wystarczająco daleko? – Dalej się nie dało. Poza tym Anglicy od lat wysyłają Irlandczyków do Australii. – Liam zauważył, że Sam nagle strasznie posmutniała. – To tylko krótki kontrakt, dokładnie dwunastomiesięczny. Sam poczuła panikę na myśl, że go utraci. – Co tam będziesz robił? – To etat na uniwersytecie. Będę uczył języka angielskiego. Niespodziewanie Sam ruszyła w jego kierunku i usiadłszy mu na kolanach, zaczęła głaskać dłońmi jego siwiejące czarne włosy. Pocałowała go namiętnie w usta, po raz pierwszy od dwudziestu lat głęboko wsuwając w nie język. Po kilku chwilach Liam odepchnął ją. – Powiedziałem ci – odezwał się łagodnie – że nie zamierzam wykorzystywać sytuacji. Sam milczała. Gwałtownie oddychając, wciąż siedziała na jego kolanach. Spoglądała głęboko w jego oczy i pieściła twarz i włosy. Nie był w stanie tego wytrzymać. – Och, do diabła, może jednak z tego skorzystam. Złożył ręce za jej głową, przyciągnął do siebie i pocałował z pasją. Następnie wziął ją na ręce i zaniósł po schodach do sypialni. Kiedy Sam obudziła się, nadal było ciemno. Ptaki, które zaczynały śpiewać zawsze o świcie, właśnie rozpoczynały swój koncert, wypełniając przestrzeń słodkimi, przenikliwymi trelami. Zazwyczaj cieszyły ją te odgłosy, dzisiaj jednak była za bardzo zmęczona. Popatrzyła, czy Liam wciąż jest obok, ale już go nie było. Na łóżku leżała jedynie róża i kartka papieru. Miał zamiar wylecieć porannym samolotem i zamówił taksówkę na czwartą. Zanim zasnęli, Sam powiedziała mu, żeby ją obudził, on wolał jednak niepostrzeżenie wyśliznąć się z łóżka. Biorąc pod uwagę jej aktualny stan, prawdopodobnie miał rację. Kartka leżała pod różą, odwrócona tekstem do pościeli, jakby miała przypominać Sam, że Liam wyruszył na antypody. Sam usiadła i ostrożnie sięgnęła po nią. Mimo że róża była prześliczna i wypełniała sypialnię wspaniałym zapachem, była niebezpieczna, jak wiele dzikich rzeczy. Jej kolce mogły poranić dłonie, zniszczyć papier... Sam zastanawiała się, czy to także ma jej coś powiedzieć. Notatka była krótka: Nie jestem księciem, nie obudzę Cię pocałunkiem, Lecz patrzę na Twoją twarz i wiem, że będę za nią tęsknił. Całuję, Liam. XX. Wyskoczyła z łóżka, podeszła do wielkiej mahoniowej komody z mnóstwem szuflad i z najniższej wyciągnęła stare pudełko po butach. Trzymała w nim wszystkie listy i karteczki, które Liam napisał do niej w ciągu minionych lat. Nie było ich wiele i w małym pudełku wszystkie doskonale się mieściły. Wrzuciła notatkę do pudełka i uśmiechnęła się – jego zawartość przywoływała tak wiele wspomnień... Kiedy znów ujrzy Liama? Pewnie nieprędko, może minie wiele lat? Nie żałowała, że się z nim przespała. W gruncie rzeczy cieszyło ją wspomnienie tej nocy. Może dlatego, że to było takie bezpieczne? Liam wyjeżdżał i nie było szansy, że ta noc doprowadzi do czegoś więcej. Jej życie seksualne właściwie do tego się sprowadzało, do okazjonalnych, pełnych pasji spotkań, które nie komplikowały później życia. Na razie jej to pasowało, lecz jaką zapowiadało przyszłość? Była zbyt zmęczona, żeby teraz się nad tym zastanawiać. Odstawiła pudełko do szuflady i niechętnie powlokła się do łazienki, żeby wziąć prysznic. Kiedy zjawiła się w kostnicy, wszystkie przygotowania do sekcji zwłok były zakończone. Próbki już pobrano i zabezpieczono, wykonano zdjęcia rentgenowskie, ciało umyto. Sam pomyślała, że Flannery razem z zespołem spędził tu całą noc; nie był to pierwszy taki przypadek. Colin potrafił wywoływać u swoich ludzi zaangażowanie, które sprawiało, że czasami długie godziny pracowali w najbardziej nieprzyjemnych miejscach, ciesząc się wykonywaną robotą. Tom Adams czekał przed kostnicą, ale Sam przemknęła obok niego jak przeciąg. Ku jej zaskoczeniu, wciąż brakowało Farmer. Powinna była tu być jako oficer nadzorujący śledztwo. Sam nie pamiętała, by nadinspektor opuściła dotąd którąkolwiek z ważnych sekcji zwłok. Popatrzyła na galerię dla publiczności. Tu z kolei zaskoczyła ją obecność Doyle’a, Solheim i Hammonda. Pomyślała, że chyba dogadali się z Tomem, chociaż trudno było przewidzieć, ile Doyle powiedział Tomowi o całej sprawie. Nagie ciało Strachana, zimne i szare, spoczywało na długim stole z nierdzewnej stali. Głowa leżała trochę wyżej, na specjalnym plastikowym bloku. Teraz przynajmniej przypominał ludzką istotę, a nie zjawę z koszmaru, która powitała Sam, kiedy znalazła się w kanale ściekowym. Szybko przebrnęła przez podstawowe czynności, odnotowując wzrost, wagę oraz rozmiary widocznych ran i śladów na ciele zmarłego. Następnie Fred obrócił ciało tak, by mogła obejrzeć je z tyłu. Początkowo nie zauważyła niczego niezwykłego i Fred już miał położyć zwłoki w pozycji wyjściowej, gdy natrafiła na to wzrokiem. – Z tyłu szyi znajduje się mała, wąska rana – Fred wręczył jej linijkę i zmierzyła ranę – o średnicy dwóch i pół cala. – Oddała linijkę Fredowi. – Jest niemal identyczna jak ta, którą znaleziono na zwłokach Mary West; inne jest tylko położenie rany. – Odstąpiła od stołu. – Proszę wykonać dużo dokładnych fotografii tej rany. Fotograf z ekipy Flannery’ego natychmiast zrobił kilkanaście ujęć z różnych stron. Kiedy skończył, Sam kontynuowała swoje zadanie. Wydobyła i zabezpieczyła to, co znajdowało się pod paznokciami denata, potem rozczesała jego włosy, zarówno te na głowie, jak i łonowe. Wszystkie ślady znalazły się w plastikowych torebkach i skierowane zostały do dalszej analizy. Z kolei Fred wręczył Sam waciki na patykach różnej długości. Po kolei przesunęła nimi dookoła i wewnątrz nosa, ust i odbytu Strachana. Kiedy wsuwała wacik w jego penis, Adams zamknął oczy i opuścił głowę. Widział już wiele razy, jak Sam wykonuje tę czynność, wciąż jednak wywoływała w nim niesmak. Przyszła pora na czaszkę. Sam zdążyła wcześniej obejrzeć zdjęcie rentgenowskie i wiedziała już, że w głowie Strachana znajduje się jakiś obcy obiekt. Kiedy oglądała zwłoki po raz pierwszy, uznała, że ranę czaszki spowodowała kula wystrzelona z pistoletu lub rewolweru, jednak przedmiot znajdujący się w mózgu był, jak na kulę, zbyt długi i cienki. Poza tym na zewnętrznym końcu był spłaszczony. Sam nigdy czegoś podobnego nie widziała i była bardzo ciekawa, co takiego przebiło czaszkę Strachana. Stanęła obok, kiedy Fred, używając jednorazowej brzytwy, zaczął golić czaszkę wokół rany. Gdy skończył, najpierw zmierzyła średnicę rany, a później jej odległość od końca prawego ucha i środka głowy. – Rana ma średnicę trzy czwarte cala – powiedziała do mikrofonu. – Znajduje się w odległości czterech cali od prawego ucha oraz sześciu i pół cala od centrum głowy. Teraz skierowała uwagę na wlot rany i najpierw uważnie go obejrzała, a potem zbadała palcami. – Do czaszki przylgnęły drobiny prochu, wskazując, że strzał oddano z bliskiej odległości, najprawdopodobniej z przyłożenia. – Prochu było trochę zbyt mało, niż należało się w tych okolicznościach spodziewać, jednak jego brak usprawiedliwiała sytuacja, w jakiej odnaleziono zwłoki. Proch mógł zostać po prostu spłukany. – Skóra wokół rany jest rozciągnięta, gładka i brązowa. Dookoła rany występuje też kilka pęknięć i otarć. Fred podał jej skalpel. Wykonała dwa nacięcia, po jednym za każdym uchem, po czym przesunęła ostrzem po czaszce, łącząc je. Następnie, posługując się jedynie palcami, zaczęła ściągać skalp. Zsuwając skórę, powoli odsłaniała czaszkę. Ponownie zmierzyła i obejrzała ranę wlotową. Tym razem dostrzegła, że jej brzegi są poszarpane, nieregularne i rozchodzą się od niej drobne pęknięcia od uderzenia pocisku. Sama czaszka jednak pozostawała w jednej części, co ułatwiło pracę Sam. Moc pocisku często niszczyła czaszki, które nie rozsypywały się tak długo, jak długo utrzymywała je w całości okrywająca je skóra. Fred podał jej specjalną pilę i Sam zaczęła odcinać wierzch czaszki od reszty. Doyle stojący na galerii skrzywił się. Dźwięk, jaki wydawała piła, zawsze przypominał mu odgłos wiertarki u dentysty. To koszmarne wspomnienie wiertarki sprawiało, że nie leczył zębów już od ponad dziesięciu lat. Czaszka została otwarta i Fred położył odpiłowaną kość na tacy. Sam tymczasem zaczęła oglądać mózg. Był obrzmiały, bardzo zniszczony przez pocisk. Jego poszarpane fragmenty poprzesuwały się we wszystkich kierunkach. Po kilku sekundach natrafiła na końcówkę obcego ciała. Natknęła się na nią dopiero na głębokości kilku centymetrów wewnątrz krwawej masy. Głębiej wsunęła palce w miękką tkankę, po czym ostrożnie wyciągnęła obiekt na zewnątrz. Adams zrobił krok do przodu, a Doyle na galerii wysunął głowę do przodu, by ujrzeć, co takiego znajduje się w rękach Sam. Obaj mężczyźni byli nie mniej niż ona sama ciekawi, co spowodowało śmierć Strachana. Wbrew przewidywaniom obu detektywów nie była to żadna kula, żaden pocisk z broni palnej, lecz dwucalowy kamienny bolec. Powróciwszy do gabinetu, Sam podsunęła plastikowy worek pod lampę i w jasnym świetle zaczęła przeglądać jego zawartość. Wielokrotnie spotykała się już z gwałtownymi i nagłymi zgonami, ale nigdy dotąd nie widziała nikogo, kto zginąłby w wyniku przebicia czaszki bolcem z kamienia. W świetle okoliczności, w jakich znaleziono zwłoki Mary West, należałoby się raczej spodziewać, że Strachan zginie od strzału w serce. Pukanie do drzwi oznajmiło przybycie Adamsa, Doyle’a i Hammonda. Weszli do gabinetu, postępując dwa kroki za Jean, która wskazała im fotele. Posłusznie usiedli na wyznaczonych miejscach. – Herbaty? – rzuciła Jean, konkretna jak zawsze. – Wolałbym napić się kawy, o ile nie sprawi to pani kłopotu – odparł Doyle nadzwyczaj grzecznie. Jean miała wyraźny wpływ na ludzi. Wszystko świadczyło o tym, że agent trochę się jej boi. – Nie ma sprawy. Może być kawa. Dla wszystkich? Wszyscy trzej zgodnie pokiwali głowami i Jean wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. – Gdzie jest nadinspektor Farmer? – Sam zapytała Adamsa. – Ma na głowie inne sprawy. Prawda była taka, że nie miał zielonego pojęcia, co robi jego przełożona, nie zamierzał jednak się do tego przyznawać przed Amerykanami. Telefon, który otrzymał niedawno, świadczył dobitnie, że również szefowie wyższego szczebla nie wiedzieli, gdzie podziała się Farmer. Postanowił czekać do końca dnia i dopiero potem rozpocząć poszukiwania. Jeśli podjęła jakiś trop samodzielnie, nie byłaby zadowolona, gdyby jej w tym przeszkodził. – No i co nam pani powie? – zapytał Doyle. – Przyczyną śmierci było rozszarpanie mózgu przez to. – Uniosła do góry torebkę z kamiennym bolcem. – Ten przedmiot wprowadzono do jego mózgu. W jaki sposób, naprawdę nie mam pojęcia. Bez wątpienia siła uderzenia była jednak ogromna. – Pistolet do wbijania gwoździ? Wszyscy popatrzyli na Hammonda. – Rzeczywiście, na terenie bazy przebywają obecnie robotnicy. Naprawiają jeden z hangarów. Podczas inspekcji kilka tygodni temu zauważyłem, że używają pistoletów do gwoździ. – Na skórze zamordowanego znajdowały się jednak drobiny prochu – zauważyła Sam. – Taki pistolet działa niemal identycznie jak zwyczajny, wszystko by się więc zgadzało. Z widocznym rozdrażnieniem Adams przerwał tę wymianę zdań. – Na liście personelu, jaką mi przekazaliście, nie było żadnych robotników – powiedział. – Bo nie stanowią personelu bazy. To miejscowi ludzie, zatrudnieni przez nas do wykonania konkretnej pracy. Poza tym skończyli pracę na dzień przed zamordowaniem Mary West. – I żaden z nich nie zgłosił kradzieży pistoletu do gwoździ? – Nic mi o tym nie wiadomo. W bazie zdarzają się, i to nierzadko, drobne kradzieże. O wielu z nich nie jestem powiadamiany. – Czy mógłby pan uzyskać jakieś informacje na ten temat? Sarkazm Adamsa przypomniał Sam o Farmer. Nie było jej tutaj osobiście, bez wątpienia jednak była obecna duchem. – Zajmę się tym, kiedy tylko opuszczę ten gabinet – obiecał Hammond. – Chciałbym przede wszystkim poznać nazwę firmy, którą zatrudniliście do prac w bazie. Hammond skinął głową. Sam popatrzyła na Doyle’a. – Czy któraś z dotychczasowych ofiar została zamordowana w ten sposób? – zapytała. Agent potrząsnął przecząco głową. – Nie, wszystkie zostały zakłute. Przynajmniej te, w stosunku do których bez wątpienia mogliśmy określić przyczynę śmierci. Część znajdowała się w stanie zbyt daleko posuniętego rozkładu. W każdym razie żadnych gwoździ, żadnych bolców, tego jestem pewien. Adams niemal zsunął się z fotela. – Jakie dotychczasowe ofiary? – zawołał gwałtownie. – Czy ktoś zechce mi wyjaśnić, co się tutaj, do diabła, dzieje? Doyle postanowił go wreszcie oświecić. – Jesteśmy przekonani, że zarówno śmierć Mary West, jak i Strachana mogą być powiązane z serią morderstw popełnionych w Stanach Zjednoczonych w ciągu kilku minionych lat. Właśnie nimi się zajmuję. A więc Farmer miała rację, że FBI pojawiło się tutaj nie bez poważnego powodu, pomyślał Adams. Jego złość narastała. – I dopiero teraz uznał pan za stosowne mi to powiedzieć? – Zamierzałem przekazać tę informację w dniu dzisiejszym pani nadinspektor Farmer, jednak nasze spotkanie zostało anulowane. – A tymczasem postanowił pan porozmawiać o tym z zaprzyjaźnioną panią patolog, jak rozumiem. – Być może popełniłem błąd, jednak nie ma powodu, żeby się o to wściekać. Doktor Ryan pomogła nam ustalić kilka faktów. To dzięki niej mogę teraz wyrazić pełne przekonanie, że morderca działający w Anglii to ten sam człowiek, którego poszukujemy w Stanach. Mnie i mojej partnerce będzie bardzo miło współdziałać w dalszym śledztwie z policją brytyjską. – No i bardzo dobrze – syknął Adams i popatrzył groźnie na Sam. Zignorowała go. – Zarówno na zwłokach Mary West, jak i Strachana znajdowały się rany, które mogły zostać spowodowane przez iskrę elektryczną – powiedziała. Z teczki leżącej na biurku wyciągnęła fotografię i wręczyła ją Doyle’owi. Była to kolorowa odbitka przedstawiająca ranę na szyi Mary West. – Czy widział pan już kiedyś coś takiego? – zapytała. Doyle przez dłuższy czas obracał fotografię w dłoniach, chcąc przyjrzeć się ranie pod każdym kątem. – Nie jestem całkiem pewien – odezwał się wreszcie – ale chyba widziałem. Musiałbym dostać więcej zdjęć z sekcji zwłok, żeby zyskać absolutną pewność. – Roześmiał się nerwowo. – Dotąd nie zwracałem na ten szczegół uwagi. Doyle był zły na siebie. Sądził do tej pory, że o zabójcy i sposobie jego działania wie po prostu wszystko, co można wiedzieć. Okazało się, że jest w błędzie, i wskazała mu to kobieta. Z trudem przełknął gorzką pigułkę. Tymczasem Sam była coraz bardziej podekscytowana. – Czy pamięta pan, które spośród zamordowanych kobiet miały podobne rany? – Nie. Myślę, że wszystko zależało po prostu od tego, czy patolodzy zauważyli je czy nie. W niektórych przypadkach mogli je przeoczyć albo uznać za nieistotne, przypadkowe zranienia. Przypomniawszy sobie własne wahania, Sam uznała odpowiedź agenta za rozsądną. – Ile czasu by pan potrzebował na ściągniecie fotografii z waszych sekcji? – zapytała. – Wyślę faks do Quantico jeszcze dziś wieczorem. Sądzę, że potrzebne będą dwa dni. Do rozmowy wtrącił się Adams. – A zatem kilka spośród tych kobiet miało podobne rany i FBI nie połączyło ich ze sobą? Aż mi się nie chce wierzyć. – Był wciąż wściekły, że nie informowano go dotąd o szczegółach sprawy, i postanowił się odgryźć. Doyle pozostał spokojny. – Zanim włączyliśmy się do akcji, kilkanaście ofiar było już martwych i pogrzebanych. Kilka innych znaleźliśmy w stanie zaawansowanego rozkładu, co sprawiło, że uzyskanie jakichkolwiek wartościowych wyników sekcji okazało się niemożliwe. Zapewne, gdybyśmy mieli szczęście, o ile to dobre słowo w tych okolicznościach, odnalezienia dwojga zwłok niemal w tym samym miejscu, w krótkim odstępie czasu, bez trudu rozpoznawalnych jako ludzkie szczątki, pewnie nie przeoczylibyśmy i tego szczegółu. Dwaj mężczyźni przez chwilę mierzyli się twardym wzrokiem. Hammond przerwał niezręczną ciszę, kierując do Sam pytanie: – Jak więc sądzisz, co się właściwie stało? Sam popatrzyła na Adamsa, dając mu szansę, by interweniował, jeśli wolałby, aby milczała. Udał, że tego nie dostrzega, więc odezwała się: – Strachan albo gwałcił, albo odbywał właśnie pośpieszny stosunek seksualny z Mary West, kiedy strzelono mu w tył głowy z pistoletu do wbijania gwoździ. To wyjaśniałoby, dlaczego jego krew znalazła się za hangarem. Następnie nasz zabójca nałożył ma na głowę plastikowy worek, nie chcąc, by jego krew kapała na ziemię. Znalazłam taki worek pod jego głową w kanale. Najprawdopodobniej oderwał się, kiedy zabójca wpychał ciało do rury. To wyjaśnia, dlaczego krew była w hangarze, natomiast zabrakło jej na drodze do studzienki kanalizacyjnej. – Sądzisz więc, że owinął głowę workiem? – zapytał Hammond. Sam pokiwała głową. – Bardzo sprytnie. – Następnie zaciągnął albo przeniósł West do szopy, gdzie ją zamordował. – Kogo zabrał sprzed hangaru najpierw, Mary West czy Strachana? – zapytał Adams. Sam wzruszyła ramionami. – Sądzę, że Strachana. – I pozostawił West samą? Czy nie skorzystałaby ze sposobności i uciekła? Doyle także widział lukę w rozumowaniu Sam, ale z krytyką był ostrożniejszy. – Czy ta dziewczyna mogła w jakiś sposób zostać unieruchomiona, sparaliżowana, co dało zabójcy czas na sprzątnięcie zwłok Strachana i powrócenie do niej? Studzienka kanalizacyjna znajduje się zaledwie kilka jardów od hangaru, z pewnością więc nie stracił dużo czasu. – Na jej przegubach ani kostkach nie było żadnych śladów krępowania – odparła Sam. – Na ciele nie ma też śladów, które mogłyby dowodzić, że została pobita do nieprzytomności. Może więc w sprawę zamieszanych jest więcej osób? To by z pewnością rozwiało wiele wątpliwości. Doyle w tym punkcie był nieugięty. – Nie, z całą pewnością jest tylko jeden zabójca. – Skąd jest pan tego taki pewien? – zapytał Adams. – Po prostu wiem. Wystarczająco długo go ścigam. Znam go lepiej niż samego siebie. – Dlaczego więc jeszcze go pan nie złapał? Adams wiedział, że to pytanie rozzłości Doyle’a. Wiedział też, że prawdziwym powodem, dla którego Amerykanin chciał jak najdłużej utrzymywać całą swoją wiedzę w sekrecie, była obawa, iż brytyjska policja wyprzedzi go, i to na nią spadnie całe uznanie za złapanie zabójcy. Wiedział to, ale uczciwie przyznawał przed samym sobą, że i on pewnie nie postępowałby inaczej. Doyle musiał czuć się zapewne jak maratończyk, który przewodził podczas całego biegu tylko po to, aby na mecie pozwolić się wyprzedzić któremuś z podążających jego śladem biegaczy. Jean pojawiła się z kawą akurat w chwili, kiedy goście Sam zaczęli zbierać się do odejścia. – Och, już wychodzicie? – zdziwiła się. Trzej mężczyźni potaknęli i przeprosili ją za kłopot, co sekretarka przyjęła z uśmiechem i zaczęła wycofywać się z pokoju. Niespodziewanie pojawił się jednak obok niej Trevor Stuart. Natychmiast porwał z tacy filiżankę pełną kawy. – To dla mnie, Jean? Wspaniale! A przecież nie miałem nawet okazji, żeby się zaanonsować. Dziękuję ci. Jean popatrzyła na niego niechętnie i dopiero wtedy zamknęła za sobą drzwi. Sam przedstawiła tymczasem nowego gościa. – Poznajcie państwo doktora Trevora Stuarta, mojego kolegę, patologa. Trevor, przedstawiam ci agenta Edwarda Doyle’a z Wydziału Nauk o Zachowaniu Akademii FBI w Quantico oraz jego partnerkę, agentkę Catherine Solheim. Inspektora Adamsa już znasz, a to jest major Robert Hammond, oficer odpowiedzialny za bezpieczeństwo w bazie amerykańskiego lotnictwa w Leeminghall. – Bob, dawno się nie widzieliśmy. Czy wciąż wydajesz te swoje słynne przyjęcia? – Kiedy nadarzy się okazja, owszem. Urzeczony urodą Solheim, Trevor odezwał się z kolei do niej: – Jak długo pozostanie pani w Cambridge? – Jeszcze nie jestem pewna – odparła. – Wszystko zależy od przebiegu śledztwa. Skinął głową ze zrozumieniem. – Gdzie się pani zatrzymała? – W Leeminghall. – Doskonale. Czy miała pani już okazję obejrzeć nasze przepiękne miasto? Hammond uznał, że powinien przerwać tę wymianę zdań. – Zadbano już o to, doktorze Stuart – powiedział. Ujął Solheim pod ramię i poprowadził w kierunku drzwi. Stuart wyglądał na rozczarowanego. – Naprawdę? Jaka szkoda. Może innym razem? Hammond potrząsnął głową. – Wątpię. Kiedy pozostali wychodzili, Doyle odezwał się jeszcze do Sam: – Czy mogę liczyć, że zobaczę pani raport? – Będzie pan musiał poprosić o to inspektora. Sądzę, że oddałam już panu dość przysług jak na jedno życie. Adams odwrócił się i popatrzył na nią z kamiennym wyrazem twarzy. Jej konformizm wcale go nie udobruchał, tym bardziej że nie spodziewał się, iż będzie trwał w nieskończoność. – Sądzę, że tę kwestię rozstrzygnie pańska rozmowa z nadinspektor Farmer – powiedział do Doyle’a. – To do niej należeć będzie ostateczna decyzja. – Poczekam więc. Adams wzruszył ramionami i wreszcie wyszedł. Po chwili to samo uczynił Doyle. Sam z głośnym westchnieniem opadła na krzesło. Kiedy tylko zostali we dwoje, Trevor odstawił filiżankę z kawą i ściągnął żakiet Sam z wieszaka. – Wstawaj, zabieram cię stąd – oznajmił. Podszedł do niej, podniósł ją z krzesła i zaczął nakładać na jej ramiona żakiet. – Dokąd? Jestem zajęta. Nie mam czasu na zabawy. – Do rzeźni w Morton. – Złapał ją za rękę i pociągnął w kierunku drzwi. – Dokąd? Cholera, co to za propozycja! Widzę, że wiesz, czego oczekuje od mężczyzny kobieta w moim wieku. Na chwilę przystanął i uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. – Chyba odkryłem, co spowodowało ranę, którą znalazłaś na szyi Mary West. Czy teraz jesteś zainteresowana? Sam nałożyła żakiet i już bez dalszych dywagacji pośpieszyła za Trevorem do jego samochodu. Kiedy tylko opuścili zatłoczone ulice miasta, Stuart popatrzył na nią z ukosa i zapytał: – Co się właściwie dzieje? Sam wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową, starając się, aby przyjął do wiadomości, że ona właściwie nie ma najmniejszego pojęcia, o co mu chodzi. Stuart znał ją jednak za dobrze. – Och, daj spokój. Agenci FBI ze Stanów, Hammond u ciebie w gabinecie... To chyba nie jest kolejny zwyczajny dzień w pracy. – Rzeczywiście i dobrze powinieneś wiedzieć dlaczego. Prowadzą śledztwo w sprawie morderstw popełnionych w bazie na Mary West i Rayu Strachanie. Oficjalnie jest to ziemia amerykańska, dlatego się tym interesują. To wszystko. – Przecież to morderstwa, jakich wiele, i zabójców powinna szukać miejscowa policja. Nie rób ze mnie wariata. Sam uśmiechnęła się. Poznała Trevora, kiedy tylko przybyła do Cambridge. Teraz, mimo że nadzwyczaj ciężko przeżywał kryzys wieku średniego, był jej dobrym kumplem. Wiedziała, że może mu zaufać. Westchnęła na znak poddania i zaczęła mówić. – Łączą te śmierci z kilkunastoma innymi w Stanach. – Seryjny zabójca? – Na to wygląda. – W jaki sposób połączyli morderstwa? – Ofiarami zawsze są kobiety i chociaż nic ich nie łączy, modus operandi zabójcy jest aż nadto widoczne. Ostatnio odkryli jakiś związek morderstw z bazami amerykańskiego lotnictwa. Trevor przez chwilę myślał. – Gwałci je? – zapytał. – Nie. – West została zgwałcona. – Ale nie przez naszego zabójcę. Zgwałcił ją najprawdopodobniej Strachan, który następnie został zamordowany. – Ponieważ wlazł między wódkę a zakąskę? Sam pokiwała głową. – Zapewne. Wciąż czekamy na wyniki badań DNA i, jak sądzę, potwierdzą one moją teorię. – Wiesz co, Sam? Rozumiem, że grzebiesz się w tych wszystkich sprawach znacznie ponad obowiązki zawodowe, jednak tym razem powinnaś dać spokój. Nie ma na świecie niebezpieczniejszych typów niż seryjni zabójcy. Uważaj, bo za swoje wścibstwo możesz zapłacić głową. – Och, przestań się martwić. Jestem już dużą dziewczynką. Poza tym mój udział w sprawie już się prawie kończy. Niewiele więcej mogę jeszcze zrobić, naprawdę. – To dobrze. – Oczywiście, o ile nie zostaną znalezione kolejne zwłoki. Trevor zdał sobie sprawę, że wszelkie próby przekonania Sam, by dała spokój i pozostawiła poszukiwanie mordercy zawodowcom, nie mają szans powodzenia. Uznał, że na wszelki wypadek musi przyglądać się jej poczynaniom, a jeśli sprawy zajdą za daleko, spowodować, że zostanie delikatnie odsunięta. Wciąż miał w szpitalu dość przyjaciół, by móc to zrobić, poza tym, działałby przecież tylko dla jej dobra. Podjąwszy to postanowienie, skoncentrował się już bez reszty na prowadzeniu samochodu. Morton było małą uroczą wioską, położoną w odległości mniej więcej dwunastu mil od Cambridge, liczącą sobie około czterysta lat. W erze gwałtownego rozwoju przedmieść i budowania centrów handlowych, położonych poza miastami, pozostało niemal nietknięte i w efekcie stało się rajem dla ludzi mogących sobie pozwolić na posiadanie dwóch domów lub na długie dojazdy do pracy. Ogłoszenie, jakie pojawiło się tutaj przed pięcioma laty, informujące, że w wiosce zostanie zbudowana rzeźnia, wywołało zbiorową opozycję mieszkańców, którzy w kolektywie posiadali spore wpływy polityczne i finansowe. W końcu, po długich sporach, osiągnięty został kompromis i budynki rzeźni wzniesiono dwie mile na wschód za wioską. Kiedy przybyli na miejsce, Trevor zaparkował samochód na miejscu oznaczonym kopertą oraz napisem „dyrektor naczelny” i wyskoczył na zewnątrz. Ruszył w kierunku głównych drzwi w tej samej chwili, w której pojawił się w nich mężczyzna o sporej nadwadze, ubrany w dobrze skrojony błękitny garnitur. Wyciągnął rękę i obaj powitali się, po czym Trevor poprowadził go ku Sam. – Sam, to jest Peter King, dyrektor rzeźni. Dzięki niemu rozwiążemy nasz mały problem. Peter, przedstawiam ci doktor Ryan, patologa. Opowiadałem ci o niej. King potrząsnął także ręką Sam. Spodziewała się mocnego uścisku, jednak pomyliła się. Ręka Kinga była miękka, jakby z waty, i Sam trochę się zmieszała. – Miło mi panią poznać – powiedział dyrektor. Teraz z kolei ją zdziwił amerykański akcent Petera Kinga. Zaraz jednak przypomniała sobie, że tę i kilka kolejnych rzeźni w okolicy postawiła przecież jakaś firma ze Stanów Zjednoczonych. Podobno była znana i w USA miała mnóstwo fabryk, a na podbój Europy wyruszyła stosunkowo niedawno. W lewej ręce King trzymał coś zawiniętego w białą szmatę. Sam była bardzo ciekawa, co to takiego, lecz postanowiła na razie o nic nie pytać. Była pewna, że pozna odpowiedź, kiedy King uzna za stosowne. Gestem wskazał na pomieszczenia ubojni. – Jeśli zechce pani udać się tędy, myślę, że szybko będziemy mogli rozpocząć demonstrację – powiedział. Gdy Sam ruszyła za mężczyznami do środka, zaczęto wprowadzać tam kolejną partię owiec i świń. Sam przyzwyczajona była do śmierci i nie była też wegetarianką – w gruncie rzeczy bardzo lubiła mięso – ale widok bezradnych stworzeń prowadzonych na śmierć wyprowadził ją z równowagi. Miała nadzieję, że przynajmniej nie będą cierpiały. Droga do ubojni wiodła wzdłuż stanowisk, przy których zwierzęta i mięso znajdowały się na różnych etapach procesu przerobu. Sam nie spodobało się to miejsce. Cuchnęło tu śmiercią, w powietrzu rozlegały się co chwila błagalne skowyty zwierząt oczekujących w kolejce na swój koniec. Na samym końcu znajdowała się niewielka przegroda, obudowana metalowymi prętami o różnych rozmiarach. W środku ustawiony był już samotny warchlak. Przegroda była tak mała, że zwierzę nie mogło stąpnąć ani do przodu, ani do tyłu. Poruszała jedynie kopytami w desperackiej próbie przyjęcia jak najbardziej wygodnej pozycji. King popatrzył na warchlaka bez cienia współczucia, a wręcz z zadowoleniem. Sam przeszedł dreszcz, gdyż w tej chwili właśnie zrozumiała, dlaczego Stuart ją tutaj przyprowadził. King odkrył wreszcie przedmiot, który trzymał w ręce. Wyglądał jak pistolet w kształcie litery „Y”, z boku miał czarny guziczek bądź język spustowy. Na bokach odgałęzień „Y” znajdowały się małe metalowe końcówki. King wręczył przyrząd Trevorovi Stuartowi. Ten podsunął go pod oczy Sam i nacisnął guziczek. Rozległ się niespodziewany błysk i pomiędzy odgałęzieniami przesunął się ciemnoniebieski promień wyładowania elektrycznego. Trevor uśmiechnął się, widząc zaskoczenie Sam. – To jest paralizator – powiedział. Podał jej przyrząd, a ona zaczęła oglądać go uważnie, starając się nie zbliżać palców do guziczka. – Czy pamiętasz tę konferencję na temat praw obywatelskich, na której występowałem? – zapytał. Sam pokiwała twierdząco głową. – Pokazano mi fotografie kilku więźniów politycznych po torturach. Były to głównie fotografie zwłok. W wielu krajach opozycja nie ma większych szans. W każdym razie zauważyłem na nich rany podobne do tych, które ujrzałem na fotografiach po sekcji Mary West. Były podobne także do rany na ciele chłopca, który próbował ściągnąć latawiec z przewodów elektrycznych. Wykonałem kilka telefonów, dopytując się o te zdjęcia, i dowiedziałem się, że rany na ciałach więźniów wywołane zostały właśnie przez takie urządzenie – wskazał na paralizator elektryczny – lub podobne. – Skąd morderca dysponowałby czymś takim? – Po prostu kupił w sklepie. Sprzedajemy tego dość dużo. Sam nie była w stanie w to uwierzyć. – Popatrz – kontynuował Trevor. – Kontrolując natężenie prądu przepływającego przez urządzenie, możesz kogoś poważnie zranić, szczególnie jeśli przyłożysz je do wrażliwej części ciała, a nawet spowodować utratę przytomności, i to na dość długo. Ludzie często bronią się czymś takim przed bandytami. Rozumiesz, o czym mówię? Rozumiała aż za dobrze. – Teraz czas na demonstrację. Peter! Peter King przyłożył urządzenie do szyi warchlaka i nacisnął czarny guziczek. Rezultat był natychmiastowy. Kopyta zwierzęcia ugięły się i nieszczęsne, mimo bardzo ograniczonej przestrzeni, natychmiast padło na ziemię. Sam była przerażona. Fotografie powinny były wystarczyć, aby przekonać i ją, i policję; ten pokaz nie był potrzebny. Trevor przeprowadził go chyba tylko dlatego, że lubił teatralne gesty. Skinął na Sam i oboje pochylili się nad warchlakiem wciąż wierzgającym kopytami. – Czy zabiłeś go? – Sam zapytała Kinga. – Nie, proszę pani, tylko lekko ogłuszyłem. Za kilka minut dojdzie do siebie. – Ale zanim to się stanie, spokojnie można go zarżnąć? King jedynie wzruszył ramionami. – Popatrz, popatrz tylko na to – powiedział Trevor. Sam spojrzała na miejsce, które wskazywał. Na świńskiej szyi znajdowała się długa, cienka rana, identyczna jak te, które znalazła podczas sekcji na szyjach Mary West i Raya Strachana. ROZDZIAŁ ÓSMY Wycieczka po Cambridge zabrała Solheim całe popołudnie i większość wieczoru. Po tym, jak odwołane zostało spotkanie z nadinspektor Farmer, Doyle postanowił poślęczeć trochę nad notatkami, by zyskać pewność, że niczego dotąd nie przegapił. Jego partnerka przez resztę dnia mogła się cieszyć wolnością. Hammond zareagował bardzo szybko i zaopatrzeni w przewodnik po mieście zdołali odwiedzić we dwoje wszystkie stare kolegia, a także kilka nowych, po czym major zaproponował kolację w małej, przytulnej restauracyjce w pobliżu mostu Magdaleny. Był doskonałym towarzyszem, miłym, uczynnym i gotowym służyć każdą informacją. Solheim poczuła się z nim na tyle swobodnie, że nie oponowała, kiedy ujął jej dłoń podczas spaceru po wąskich uliczkach. Chciała, żeby iluzja, że są razem już od dawna, trwała jak najdłużej. Pod koniec dnia znaleźli się wreszcie w jego apartamencie. Kiedy weszli do środka, Solheim niemal automatycznie sięgnęła ręką, by zapalić światło, ale on zdecydowanym ruchem powstrzymał ją. Pokój nie tonął w całkowitej ciemności. Blask księżyca, przenikający przez okna, dawał dość chłodnego, błękitnawego światła. Wszystkie powierzchnie pokryte były srebrzystym blaskiem tajemniczego letniego wieczoru. Hammond sprawił, że dziewczyna stanęła twarzą do niego, i ująwszy jej głowę w dłoń, przyciągnął ją do siebie. Pocałował ją, a Solheim odpowiedziała na pocałunek z namiętnością, jakiej się nie spodziewał. Ramiona zarzuciła mu na szyję. Po chwili zmieniła ich położenie i zaczęła głaskać go po plecach. Ich pieszczoty z każdą chwilę stawały się coraz bardziej intensywne. Wreszcie Hammond wziął ją w ramiona i przeniósł do sypialni. Ułożywszy ją delikatnie na łóżku, wyszeptał jej do ucha: – Czy jesteś tego pewna? Uśmiechnęła się i przesunęła palcami po jego ustach, uciszając go. Kiedy zaczął pieścić jej ciało, zareagowała natychmiast. Otworzyła usta, ręce położyła za głową i cicho jęknęła. Hammond poczuł, że jeśli natychmiast nie zrzuci spodni, eksploduje w nie, tak był już podniecony. Solheim pogłaskała jego szyję i przyciągnęła go ku sobie. Kiedy Sam dowiedziała się o wyprawie Ricky’ego, niewiele myśląc, zaangażowała się w jego przygotowania. Zdawała sobie sprawę, że nie postępuje najbardziej właściwie. Lecz musiał przecież nadejść czas, kiedy chłopak zacznie decydować o samym sobie, i należało to zaakceptować. Poza tym pamiętała siebie w jego wieku; gotowa była wówczas posłać do diabła każdego, kto sprzeciwiałby się jej raz podjętym postanowieniom. Tyle że Ricky był inny niż ona. Odnosiła wrażenie, że mając jego lata, była bardziej dojrzała i wiedziała trochę więcej o świecie. Ricky miał już zaplanowaną trasę, nowy paszport, a w nim wszystkie niezbędne wizy. Gotowa była spakować mu plecak, kiedy Wyn zaprotestowała: – Musi nauczyć się robić to samodzielnie. Sam zignorowała siostrę i mimo wszystko zabrała się do pakowania. Ricky i Tracy jakby bez zainteresowania obserwowali jej czynności, siedząc przy kuchennym stole. Kiedy skończyła, Ricky wstał i podszedł do niej. – Chyba wiesz, co się stanie, prawda, ciociu? – zapytał. Była zaskoczona. – Pierwsza rzecz, jakiej będę potrzebował, z pewnością znajduje się na samym dnie tego plecaka i będę musiał wszystko z niego wyciągnąć, żeby do niej dotrzeć. Nie zamierzała się z tym zgodzić. – Pakując go, kierowałam się logiką, więc bez wątpienia coś takiego nie nastąpi. – Logika daje skutek wtedy, kiedy masz do czynienia z logiczną osobą. W tym przypadku tak nie jest. Jestem nielogiczny. Sam wpatrywała się w niego przez chwilę w milczeniu. Tracy z trudem powstrzymywała głośny śmiech. Ricky, oczywiście, miał rację i w końcu przepakuje ten plecak po swojemu, tak jak chciała Wyn, jednak jej demonstracja mogła być dla niego pożyteczną nauką chociaż na dobry początek. Zaproponowała, że podwiezie podróżników do Londynu, a po chwili zasugerowała, że skoro pojedzie tak daleko, z równym powodzeniem mogłaby ich dowieźć aż do Dover. W tym momencie Ricky zdenerwował się, przekonany, że jeszcze trochę i ciotka zechce podążyć za nim do Katmandu. Postanowił nie przyjmować jej oferty i w końcu Sam musiała zadowolić się podwiezieniem go tylko na dworzec kolejowy w Cambridge. Drogi prowadzące do Cambridge zdawały się jeszcze bardziej zatłoczone niż zwykle. Sam zdenerwowała się, gdy okazało się, że mogą nie zdążyć na pociąg. Trochę dłużej, niż się spodziewali, trwały pożegnania Tracy w domu jej rodziców, a teraz te korki na drogach. Stałaby się rzecz niedorzeczna, gdyby dwoje młodych ludzi spóźniło się na zwyczajny pociąg, pierwszy etap nadzwyczajnej i dalekiej podróży. Na szczęście na ostatnich odcinkach trasy ruch zelżał i na Station Road dotarli o czasie. Widok pomnika ofiar wojny znajdującego się na rogu ulicy trochę zachwiał równowagą Sam. Przedstawiał odlaną z brązu postać młodego człowieka, odchodzącego na wojnę i wesoło wymachującego ręką do kogoś, kto go żegna. Było to z pewnością głupie, dziecinne przewidzenie, ale przez moment twarz młodzieńca wyglądała w jej oczach identycznie jak twarz Ricky’ego. Odepchnęła od siebie koszmar i podjechała pod dworzec. Udało się jej zaparkować samochód bardzo blisko wejścia. Wszyscy jak na zawołanie wyskoczyli z auta i Sam z Wyn zaczęły nakładać na ramiona Ricky’ego i Tracy plecaki oraz wciskać im torby z podstawowymi artykułami żywnościowymi. Wyn uparła się, żeby żywności zabrali ze sobą jak najwięcej. Kiedy znaleźli się na peronie, pociąg do Londynu już stał, gotowy do drogi. Sam z Wyn wbiegły do środka i znalazły dla dwojga podróżników wygodne miejsca. Wreszcie wszyscy wyszli na zewnątrz, aby stojąc pod oknem wagonu, pożegnać się. Sam patrzyła, jak Wyn po raz ostatni całuje ich i ściska, po czym objęła wreszcie siostrzeńca i powiedziała: – Posłuchaj, tutaj masz mój numer telefonu. Jakbyś wpadł w jakiekolwiek tarapaty, zaraz do mnie dzwoń, rozumiesz? Zadzwoń do mnie. Ricky uściskał ją. – Dziękuję za wszystko, ciociu Sam. Bez ciebie pewnie nie dałbym sobie rady. – Przestań, oczywiście, że dałbyś. Wsunęła mu w dłoń banknot pięćdziesięciofuntowy. – Och, już dosyć dla nas zrobiłaś. – Ricky zmieszał się. – To naprawdę nie jest konieczne. Spróbował oddać pieniądze, ale Sam nie zamierzała ich przyjąć. – Tymi pieniędzmi masz zapłacić za wszystkie rozmowy telefoniczne do matki i do mnie. – Przecież już mi dałaś kartę telefoniczną. – A jeśli ją zgubisz? Zawiadowca zagwizdał i Ricky z Tracy szybko wskoczyli do wagonu. Po kilku sekundach pociąg wytaczał się już ze stacji, z każdą chwilą nabierając prędkości. Sam popatrzyła na siostrę i ujrzała na jej policzkach łzy. Otoczyła ją ramieniem i mocno ścisnęła. – Nie martw się o niego za bardzo – powiedziała łagodnie. – Ricky z pewnością gotów jest na spotkanie z szerokim światem. Problem tkwi jedynie w tym, czy świat gotowy jest na spotkanie z Rickym. Wyn spróbowała się uśmiechnąć. W końcu co roku tysiące młodych ludzi robiło to samo co jej syn i wszyscy powracali szczęśliwie do domów. Jednak Wyn, w przeciwieństwie do jej bardziej otwartej na świat siostry, nigdy nie zdobyła się na nic szaleńczego i nie potrafiła zaakceptować szalonej decyzji własnego syna. Sam ujęła ją podłamię. – Chodź, napijemy się herbaty – powiedziała. – Tu niedaleko jest całkiem przyzwoita kawiarnia, a jeśli poczujesz się przez to lepiej, pozwolę ci nawet zapłacić. – Tak, z pewnością poczuję się lepiej. Odwróciły się i ruszyły w przeciwnym kierunku, niż odjechał pociąg. Skończywszy wiązać krawat, Hammond zerknął na łóżko, gdzie leżała Solheim. Widok jej młodego ciała, okrytego jedynie cienkim prześcieradłem, wzbudził w nim pragnienie, by znów się rozebrać i do niej dołączyć. Jak urzeczony, przygryzając wargę, wpatrywał się w jej wygięte plecy. Podczas swej kariery wojskowej sypiał z wieloma kobietami. Niektóre z nich były piękne, inne nie, ale jeszcze nigdy w życiu nie spotkał kobiety tak posągowo pięknej jak Solheim w tym momencie. Samo wspomnienie młodego ciała, poddającego się pieszczotom jego dłoni, wystarczało, by serce znów zaczęło mu bić szybciej. Cieszył się, że wciąż jest w dobrej formie. Ta forma, uroda i wrodzony wdzięk sprawiały, że kobiety przepadały za jego towarzystwem, a on sam wciąż podbijał nowe serca, mimo że dawno już wkroczył w wiek określany jako średni. Niezależnie od tego, jak bardzo pragnąłby w tej chwili Solheim, nie był pewien, czy zdołałby teraz przejść kolejną miłosną sesję. Zapowiadał się długi i trudny dzień; aby go przetrwać, potrzebował wszystkich sił, jakie mu jeszcze pozostały. To właśnie dzisiaj generał Brown miał przeprowadzić ostatnią inspekcję bazy przed odlotem do Stanów, a Hammond doskonale wiedział, że niezależnie od tego, jaka sytuacja rzeczywiście panuje w bazie, generał znajdzie uchybienia, chociażby po to, żeby usprawiedliwić sens własnego w niej funkcjonowania. Ubrany podszedł do Solheim. Nachylił się nad nią i pocałował ją prosto w usta. Zanim zdołał zdać sobie sprawę, co się dzieje, otoczyła ramionami jego szyję i mocno przycisnęła do siebie. Spróbował się wyprostować, dało to jedynie taki efekt, że zaczął unosić dziewczynę razem z sobą. Nie zamierzała go puścić. Zachichotał i rozplątał jej dłonie, pozostawiając ją klęczącą na skraju łóżka, nagą, z tęsknotą w oczach. – Zobaczymy się dzisiaj wieczorem – powiedział. Opadła z powrotem na łóżko i popatrzyła na niego półotwartymi oczyma. – Być może – mruknęła. Zaskoczony czekał. – A być może – kontynuowała – zatelefonuję do tego miłego doktora Stuarta i sprawdzę, jakie on ma plany na dzisiejszy wieczór. Hammond nie dał się nabrać. – Do wieczora – powtórzył. – I nie marudź tutaj zbyt długo, Doyle zaraz zacznie cię szukać. Wyszedł z sypialni, cicho zamykając za sobą drzwi. Szybkim krokiem ruszył do biura. Solheim powoli usiadła na łóżku i ruszyła w kierunku łazienki, żeby wziąć prysznic. Rozmyślania o minionym dniu i nocy wciąż sprawiały jej przyjemność. Hammond był dobrym kochankiem, doświadczonym, lecz nie narzucającym swojej woli zbyt gwałtownie, poza tym, jak na mężczyznę w swoim wieku, energicznym i wytrzymałym. Nie pozwolił jej na zbyt dużo snu, przez co była zmęczona i w duchu modliła się, żeby Doyle nie wymyślił na ten dzień zbyt intensywnych zajęć. Zastanawiała się, czy chce wieczorem znów się spotkać z Hammondem, i uznała, że tak. Na sen przyjdzie czas dopiero wtedy, kiedy wróci do Stanów. Wycierając się ręcznikiem, przeszła do salonu. Pokój był duży i w przeciwieństwie do jej własnego, w którym bezustannie panował bałagan, utrzymany w perfekcyjnym porządku. Nie mogła się jednak oprzeć wrażeniu, że bardziej przypomina biuro niż salon w apartamencie mieszkalnym. Wszystko było tu nieskazitelnie czyste i starannie ustawione na właściwym miejscu. Na ścianach wisiało mnóstwo fotografii Hammonda w różnych mundurach i świadectwa ukończenia przez niego licznych kursów wojskowych. Dziwne, ale nie było widać żadnego zdjęcia przyjaciół, rodziny, kobiet. Na szafach i półkach spoczywały najróżniejsze wojskowe pamiątki, głównie hełmy policyjne, z Anglii, Niemiec, Francji i kilka za Stanów. Książki dotyczyły głównie prawa wojskowego, chociaż znalazło się także kilka prac z zakresu krytyki literackiej, trochę poezji i kilkanaście biografii pisarzy. Pokój nie spodobał się Solheim. Był po prostu zbyt porządny, bezosobowy. Brakowało tu ciepła czy głębi osobowości właściciela. Nie była pewna, czy to wina armii czy samego Hammonda. W końcu żołnierze stanowili grupę ludzi w ciągłym ruchu i musieli żyć tak, by gotowość do zmiany miejsca pobytu wymagała jak najmniej zabiegów. Solheim powoli wróciła do sypialni, żeby się ubrać. Zawiózłszy Wyn do domu, Sam powróciła do siebie. Zamierzała, co prawda, zobaczyć się z matką, ale tego dnia starsza pani przebywała, zgodnie z planem, w domu opieki dziennej i Wyn miała rzadką okazję do wypoczynku. Ponieważ już wcześniej zaplanowała sobie wolne popołudnie, zamierzała większą jego część spędzić w ogrodzie, przy pracach, które zaniedbała w ciągu minionych tygodni. Była bardzo zmęczona i stwierdziła, że takie popołudnie w pełni jej się należy. Po drodze zatrzymała się w jednym z biur podróży i zabrała stamtąd całe naręcze broszur wakacyjnych. Pomyślała, że dobrze by było w końcu odpocząć na jakiejś zapomnianej plaży, na ręczniku ułożonym na ciepłym piasku, jedynie z jakąś lekturą. Kiedy znalazła się u siebie, rzuciła broszury na kanapę, na której piętrzyła się już cala sterta gazet i zaległej korespondencji. Zdawała sobie sprawę, że dom potrzebuje generalnych porządków, ale kiedy musiała wybierać pomiędzy pracą w ogrodzie a w domu, zawsze wolała ogród. Niedawno dała do gazet ogłoszenie, że potrzebuje dochodzącej sprzątaczki, wciąż jednak bezskutecznie czekała na jakąkolwiek odpowiedź. Jej chata leżała na odludziu i właśnie jej położenie skutecznie odstraszało od podjęcia tutaj pracy. Przebrana w strój do pracy w ogrodzie i kalosze wyszła na zewnątrz. Już po drodze do szopy usłyszała znajomy odgłos kół samochodu na żwirowym podjeździe. Zatrzymała się i westchnęła; przez moment miała nadzieję, że to mimo wszystko nic pilnego. Wycofała się i wyszła przed dom. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu ujrzała przed frontowymi drzwiami Harriet Farmer. – Pani nadinspektor? – Doktor Ryan, mam nadzieję, że nie jest pani zła z powodu mojej niespodziewanej wizyty. Muszę zamienić z panią kilka słów. Te dwa zdania wystarczyły, by Sam zorientowała się, że głos policjantki brzmi inaczej niż zwykle. Poza tym włosów nie miała, jak zazwyczaj, schludnie spiętych w kok. Opadały jej na ramiona, utrzymywane w jako takim ładzie przez czarną przepaskę. Zniknął gdzieś jej oficjalny czarny kostium oraz błyszczące lakierki. Farmer miała na sobie atrakcyjną letnią sukienkę i sandały. Jej twarz zdawała się dziwnie spokojna, odprężona. Sam była zaskoczona. – Może kawy? – zapytała. Farmer skinęła głową i ruszyła za Sam do ogrodu. Sam szybko przygotowała kawę i przyniosła dwie filiżanki na werandę. Kiedy stawiała je na stoliku, Farmer wąchała wyjątkowo piękne kwiaty heliotropu. – Śliczne, prawda? – odezwała się Sam. – Tak, rzeczywiście – odparła policjantka. – Zawsze chciałam mieć własny wielki ogród. – A co ma pani teraz? – Właściwie nic. Doskonała sytuacja, żadnych problemów, żadnych kłopotów. Sam pokiwała głową, czekając, aż Farmer przejdzie do rzeczy. – Właśnie zrezygnowałam z pracy... Właściwie to przeszłam na emeryturę z powodu złego stanu zdrowia. Sam była zaskoczona, i to nie tyle faktem, że Farmer opuszcza policję, która była przecież całym jej życiem, ile przyczyną odejścia. Zły stan zdrowia? Przecież nadinspektor zawsze była jego okazem! Farmer nie zamierzała niczego ukrywać. – Mam raka, raka piersi. – Od jak dawna wie pani o tym? – Od bardzo niedawna. Kilka tygodni temu odkryłam guza... – Jakie są prognozy? – Niezbędna będzie mastektomia, później zapewne jakieś leczenie radiologiczne. Dość wcześnie wykryłam tego guza, przewidywania co do leczenia są więc raczej optymistyczne. – Czy to dlatego nagle pani zniknęła? Farmer pokiwała głową. – Przestraszyłam się bardziej, niż bym się tego spodziewała. Kiedy dowiedziałam się... Nie wiem, jakbym dostała młotkiem w głowę. To było totalne oszołomienie. – Skoro rokowania są dobre, dlaczego pani odchodzi? Przecież po operacji dojdzie pani do siebie bardzo szybko, przynajmniej fizycznie. Trochę gorzej może być, przynajmniej na początku, z psychiką, ale jest pani przecież silną osobą. Jestem pewna, że nie sprawi pani problemu powrót do normalnego życia. – Nie jestem tego pewna. Już nigdy nie będę taką samą osobą. Swoje w życiu już przeszłam i mam dosyć. To nie ma nic wspólnego z fizycznym okaleczeniem, któremu się poddam; potrafię to znieść. Po prostu nagle zdałam sobie sprawę, że jestem śmiertelną osobą i mój czas na tej ziemi jest ograniczony. To zabawne, co z człowiekiem może uczynić dotyk anioła. Sam milczała. Farmer czuła potrzebę zwierzenia się komuś i z jakichś przyczyn wybrała właśnie ją. Czuła się zaszczycona. – Jak pani wie, poszłam do policji za ojcem. Wtedy wydawał mi się to trafny wybór, walka o równouprawnienie kobiet i podobne dyrdymały. Myślę, że trochę wbrew własnym intencjom dałam się porwać zbyt radykalnemu nurtowi myślenia i wmówiłam sobie, rozumie pani, że kobieta powinna robić karierę, współzawodniczyć z mężczyznami, intensywnie pracować zawodowo. Sam rozumiała aż za dobrze. – A wie pani, czego pragnęłam tak naprawdę? Sam potrząsnęła głową. – Dużej rodziny, wielkiego ogrodu i byle jakiego psa. Nie było mi to jednak pisane, nie tego się po mnie spodziewano. Zatem robiłam karierę w policji i po każdym awansie zadawałam sobie pytanie, dlaczego tak właśnie postępuję. – Harriet, postępowała pani właściwie. Dzisiaj nie musi się pani niczego wstydzić. – Nie wstydzę się, lecz czuję, że żyłam dotąd wyłącznie dla innych, nie dla siebie. Przez lata kazano mi patrzeć na kobiety, które wybierają role żon i matek, jako na obywatelki drugiej kategorii. Czy w takiej postawie jest coś złego? Przecież to może być dla kogoś równie ważne jak najbardziej nawet błyskotliwa kariera. Sam również przychodziły czasami do głowy podobne myśli. Uznała jednak, że nie musi się teraz do nich przyznawać. – Co będzie pani robiła po operacji? – Myślę o podróżach. – Samotnych? – Nie, mam przyjaciela, Erica. Nie uwierzy pani, ale spędzamy razem prawie wszystkie weekendy. Jest starszy ode mnie, właściwie to poznał mnie dzięki swej przyjaźni z ojcem, ale mamy wiele wspólnych zainteresowań. Nie narzekam, mógłby mi się trafić gorszy partner. – Małżeństwo? – Kto wie? Dlaczego nie, jeśli poczujemy, że o to nam chodzi? Ja chyba zgodzę się na wszystko, byleby oderwać się myślami od tej cholernej roboty, która zajęła mi ostatnie dwadzieścia lat. – Świat leży u pani stóp. Farmer uśmiechnęła się. – Tak, też mi coś takiego przychodzi do głowy. – Czy jest pani pewna, że to właściwa decyzja? – Sam czuła, że zadaje retoryczne pytanie, musiała je jednak wypowiedzieć. – Jeszcze nigdy w życiu nie byłam niczego równie pewna. Sam wyczuła w głosie policjantki ogromną determinację i uspokoiła się. Przez chwilę pojawiły się w jej umyśle wątpliwości co do własnych wyborów, szybko jednak odsunęła je od siebie. Każdy człowiek na tym świecie musi żyć inaczej i innymi drogami dochodzić do własnego szczęścia. – Dziwne, ale odnoszę wrażenie, że ważne postanowienia pojawiają się w tym samym czasie przynajmniej trójkami – powiedziała. Farmer popatrzyła na nią pytającym wzrokiem. – Jest pani już trzecią osobą w tym tygodniu, która decyduje się na dalekie podróże. – A pozostała dwójka? – Mój przyjaciel, Liam, pojechał do Australii. Ricky, mój siostrzeniec, postanowił odbyć podróż dookoła świata. A teraz pani. – Jeśli natknę się na któregoś z nich, pozdrowię go od pani. Sam uśmiechnęła się. – Chyba będzie mi pani brakowało – powiedziała. – Lepszy ten diabeł, którego już znasz, prawda? – Coś w tym rodzaju. Kto obejmie pani stanowisko? – Jeszcze nie ma decyzji. Nastąpi noc długich noży. Przez jakiś czas obowiązki pełnić będzie jednak z całą pewnością nadinspektor Paul Reid. – Jaki on jest? – Nie taki sprytny, jak mu się wydaje. Karierowicz, gwałtowny jak diabli, tyle że swoją porywczością niewiele osiąga. O wiele mniej niż ja toleruje wybieganie przed orkiestrę, niech więc pani będzie bardzo ostrożna. Sam zdała sobie sprawę, że to przyjacielska rada, i pokiwała głową z podziękowaniem. – Było mi przykro, kiedy dowiedziałam się o pani i Tomie. Myślę, że byliście dobraną parą. – Zdarza się. – Sam wzruszyła ramionami. Farmer znów stała się poważna i starannie zaczęła dobierać słowa, jakby zaraz miała przesłuchiwać Sam w sprawie poważnego przestępstwa. – W czasie tej ostatniej sprawy tolerowałam pani niesubordynację, ponieważ jest pani naprawdę doskonała, a poza tym widziałam w pani pokrewną duszę. Tylko że takie zachowania na dłuższą metę nie opłacają się. Niech pani nie popełnia moich błędów, Sam. Kiedy tylko zdjęto z drzwi tabliczkę z moim nazwiskiem, dla policji, dla której poświęciłam ponad połowę życia, przestałam istnieć. Stałam się przeszłością, o której na wszelki wypadek najlepiej byłoby zapomnieć. Sam nigdy dotąd nie widziała Farmer w takim nastroju i wątpiła, czy jeszcze kiedykolwiek taką ją ujrzy. Nadinspektor przygnębiła ją, gdyż głośno wypowiadała słowa, którym sama tylko czasami pozwalała tworzyć się w umyśle i które najczęściej szybko od siebie odpychała. Solheim ubierała się bez pośpiechu. Musiała mieć pewność, że od rana będzie dobrze wyglądać i że, co najważniejsze, Doyle nie połapie się, że nocy nie spędziła sama. Kiedy już zamierzała wyjść, jej wzrok padł na łóżko. Było w nieładzie i jego wygląd nie pozostawiał wątpliwości, co się jeszcze niedawno w nim działo. Prześcieradło było zdarte, a reszta pościeli leżała bezkształtną masą na środku. Nie przejęłaby się tym, tylko że ten widok stanowił taki kontrast z resztą apartamentu Hammonda, że poczuła się niemal w obowiązku, by zaprowadzić tutaj jako taki ład. Cóż jej w końcu szkodziło zaścielić łóżko? Kiedy upychała końcówki prześcieradła pod materacem, jej dłoń natrafiła na coś twardego, róg książki. Wyciągnęła ją i popatrzyła na okładkę. Nowy, wspaniały świat Aldousa Huxleya. Znała to aż za dobrze. Dlaczego jednak, do licha, Hammond trzymał tę książkę w sypialni i dlaczego aż ukrytą pod materacem? Był facetem, który niczego nie robił bez powodu, dlatego obecność książki tutaj musiała mieć istotne znaczenie. Szybko przerzuciła kilka kartek. Nic. Odwróciła książkę ostatnią stroną okładki na wierzch i powtórzyła tę czynność. Niespodziewanie spomiędzy kartek wyfrunął na podłogę pasek białego papieru do notowania, wsunięty pomiędzy kartki mniej więcej w połowie książki. Pomyślała, że to musi być zakładka. Podniosła ją i już miała wsunąć z powrotem pomiędzy kartki, gdy jej wzrok padł na znak, wyraźnie wypisany na samej górze: Cl. Popatrzyła na niego niemile zaskoczona. Mógł to być przypadkowy bazgroł, a jednak jego widok wzbudził w niej zaniepokojenie. Żałowała, że nie może już dojść, która karta lub który fragment książki został nim zaznaczony. Czy powinna zacząć podejrzewać Hammonda na podstawie tego odkrycia? Czy powinna kontynuować przeszukanie w apartamencie, zakładając, że znajdzie tu więcej interesujących rzeczy? Odłożyła książkę na nocny stolik i zaczęła intensywnie myśleć. Kiedy Hammond dotarł do swojego biura, jego asystentka, sierżant Groves, już tam była. W momencie, gdy przekraczał próg, zerwała się na równe nogi i przepisowo zasalutowała. – Jakieś wiadomości, Jenny? – Hammond powiesił czapkę na haczyku umieszczonym w drzwiach, po czym sprawdził, czy mundur dobrze na nim leży. – Nie, proszę pana. Tylko rutynowa korespondencja, nic nadzwyczajnego. A jeśli chodzi o inne bieżące sprawy, to wystarczy kilka pańskich podpisów. Położyła przed nim dokumenty, które powinien podpisać. Podszedł do biurka, odruchowo sięgając do kieszeni, by wyciągnąć z niej pióro. Zdziwił się, kiedy okazało się, że kieszeń jest pusta. Sprawdził swoje biurko, ale pióra również tam nie było. – Jenny, czy zauważyłaś gdzieś moje pióro? – Nie, sir, a przynajmniej nie dzisiaj. Hammond szybko przebiegł myślami wydarzenia wczorajszego dnia i przypomniał sobie, że położył pióro na nocnym stoliku po tym, jak skończył pisać długi raport na temat morderstw West i Strachana. – Mogę panu pożyczyć swoje – zaoferowała Groves. Hammond uśmiechnął się do niej, ale nie skorzystał z oferty. Bardzo lubił to pióro. Pozostawił mu je ojciec i w gruncie rzeczy była to jedyna rzecz, spośród tych, które mu po nim pozostały, jaką lubił. – Nie, dziękuję, Jenny. Wiem, gdzie zostawiłem swoje – we własnej sypialni. Wrócę po nie. To nie zajmie więcej niż kilka minut. Z powrotem nałożył czapkę, sprawdził, czy leży na głowie pod odpowiednim kątem, po czym zdecydowanym krokiem wyszedł z biura, zmierzając w kierunku swojego apartamentu. Solheim powoli, metodycznie przeszukiwała pokoje zajmowane przez Hammonda, starając się nie pozostawiać po sobie śladów. W tej chwili ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, mogło być wzbudzenie jego podejrzeń, tym bardziej gdyby się myliła. Prowadziła przeszukanie zgodnie z wszelkimi zasadami, jakie wpajano jej w FBI. Biuro miało w każdej dziedzinie swoje własne metody, od przeszukiwania pomieszczeń poczynając, na ukrytym śledzeniu podejrzanych osób kończąc. Solheim zdawała sobie sprawę, że niektórzy agenci niewiele sobie z tego robią i postępują na swój sposób, ona jednak przestrzegała zasad. Mimo że kurczowe trzymanie się ich spowalniało pracę, zazwyczaj przynosiło sukces. Wpajano je agentom i ulepszano przez długie lata, i Solheim trudno było sobie wyobrazić inną metodę skutecznego przeszukania niż tę, której nauczyła się w Akademii FBI. Jednak do tej pory niczego ciekawego nie znalazła, oprócz leżącego na stoliku raportu Hammonda, opisującego dzień po dniu działania brytyjskiej policji w sprawie Mary West. Raport napisany został suchym, dyplomatycznym językiem. Chwalił wysiłki i zaangażowanie policji, jednak w konkluzji wskazywał, że mimo wprowadzenia do akcji dużych sił, Anglicy nikogo do tej pory nie aresztowali, ani też nie dotarli do nikogo, kogo mogliby oskarżyć o dokonanie zbrodni. Skończywszy przeszukiwanie salonu, przeszła do łazienki. Zajrzała do szafki nad umywalką i po kolei wyjęła z niej każdy przedmiot, starannie ustawiając po chwili na swoim miejscu. Znów nic. Pozostawała więc jedynie sypialnia. Była skromnie umeblowana, dlatego dokładne przejrzenie jej nie zabrało Solheim wiele czasu. Stolik nocny był pusty, jeśli nie liczyć kilku papierów na blacie. Starannie obejrzała nocną lampkę, badając od spodu jej podstawkę oraz wewnętrzną stronę abażuru. Znów nic. W końcu wzięła do ręki dość eleganckie wieczne pióro i rozkręciła je w poszukiwaniu czegoś, co mogło zostać ukryte w jego wnętrzu. Było puste. Z powrotem skręciła pióro i odłożyła je na stoliku, obok egzemplarza Nowego, wspaniałego świata. Rozejrzała się. Czy było tutaj jeszcze coś do sprawdzenia, coś, co pominęła? Nic takiego nie przychodziło jej już do głowy. Nagle usłyszała, jak drzwi do apartamentu otwierają się. Do środka wszedł Hammond. Błyskawicznie wsunęła zakładkę pomiędzy kartki i ukryła książkę ponownie pod materacem. Zdążyła jeszcze wygładzić powierzchnię łóżka i przeszła do salonu. Hammond sprawiał wrażenie zaskoczonego jej widokiem. – Jeszcze tutaj? – zapytał. – Jeszcze moment. Musiałam dobrze nad sobą popracować, żeby Doyle nie odgadł, jak dobrze zostałam wypieprzona w nocy. Hammond uśmiechnął się, mile połechtany. Podszedł do Solheim, spróbował objąć ją i pocałować, ale wyrwała mu się. – Długo nakładałam na siebie makijaż. Jeśli chcesz go znów rozmazać, musisz poczekać do wieczora. Uśmiech na twarzy Hammonda stał się jeszcze szerszy. – A zatem jest na co poczekać – zauważył. Solheim uznała, że właśnie teraz powinna go zaatakować; był rozluźniony i bez trudu mogła go wpędzić w pułapkę. Postanowiła zastosować starą sztuczkę, która z pewnością pozwoli jej dojść do tego, jakie znaczenie ma książka znaleziona pod materacem. Podeszła do małej biblioteczki i zaczęła przesuwać palcem po grzbietach książek. – Właściwie co robisz, kiedy jesteś sam? – zapytała. – Rzadko bywam sam. – Rozumiem. Kobiety ustawiają się w kolejkach pod twoimi drzwiami. – Chciałbym, żebyś miała rację. Niestety, pochłaniają mnie sprawy służbowe. – Musisz mieć jednak czasami trochę wolnego. Co wtedy robisz? Co robisz, kiedy jesteś sam w swoim pokoju? – Staram się go unikać. To bardzo smutne i samotne miejsce. Przeważnie. Solheim zaczęła ogarniać niecierpliwość. – Czy nigdy nie oglądasz w samotności telewizji, nie czytasz? Masz tutaj trochę książek. Hammond roześmiał się. – Nie znoszę brytyjskiej telewizji, poza Agathą Christie i Morse’em. Wolę muzykę. – Ale od czasu do czasu coś czytasz? – Głównie służbowe dokumenty. Muszę być na bieżąco z różnymi regulaminami, kodeksami i przepisami. Uznała, że musi bardziej zdecydowanie zmierzać do celu. – A książki? Jakie książki lubisz czytać najbardziej? – Dlaczego to jest takie ważne? – Nie wiem. Mówi się, że charakter człowieka można poznać po tym, co czyta. Hammond dołączył do niej przy biblioteczce. – Nie mam dużo czasu na czytanie, chyba że jestem na urlopie. A wówczas lubię czytać rzeczy, które rozwijają, stymulują umysł. Nie znoszę taniej, prostej literatury. No i co, czy na podstawie tej odpowiedzi jesteś w stanie powiedzieć coś na mój temat? Jakie wnioski wyciągniesz z tej odpowiedzi? – Niewiele ponad to, co już wiem. Nagle Solheim przestraszyła się. Nie miała pojęcia, w jaki sposób wyciągnąć z niego jakieś dodatkowe informacje, nie zdradzając się. Przez chwilę milczała, gorączkowo poszukując sposobu na kontynuowanie tej rozmowy. Hammond popatrzył na ścienny zegar. Była godzina 10.20. – Chryste, jak ten czas szybko leci w miłym towarzystwie. Zaczął krążyć po pokoju, najwyraźniej czegoś poszukując. – Czego szukasz? – zapytała Solheim. Nie podnosząc wzroku, Hammond odparł: – Mojego pióra. Miałem je jeszcze wczoraj rano, ale później... – Leży na nocnym stoliku w sypialni. Widziałam je, kiedy się ubierałam. – Dzięki. Wszedł do sypialni i natychmiast zauważył, że łóżko zostało starannie zaścielone. Ucieszył się, że Solheim zatroszczyła się o to, lecz jednocześnie coś go zaniepokoiło... Szybko wrócił z piórem do salonu. – Dziękuję za zaścielenie łóżka, ale twój trud był zbędny. To jest zadanie dla sprzątaczek. – Przyczyniłam się do rozwalenia pościeli, więc uznałam, że nie zaszkodzi, jeśli zrobię trochę porządku. No, ale muszę już iść. Doyle pewnie zaczął mnie szukać. Do zobaczenia wieczorem. – Podeszła do Hammonda i pocałowała go w policzek. – U ciebie czy u mnie? – U mnie. Postaram się o butelkę jakiegoś dobrego trunku. – Nie musisz mnie koniecznie upijać, ale skoro chcesz... Do zobaczenia. Kiedy tylko zamknęły się«a nią drzwi, Hammond wbiegł do sypialni i zaczął nerwowo grzebać dłońmi pod materacem. Ulżyło mu, kiedy natrafił na książkę w tym samym miejscu, w którym ją pozostawił. Przez moment wątpił w szczerość Solheim i jej nieskrywane zadowolenie z udanego seksu, teraz mógł uznać swe wątpliwości za bezpodstawne. Głęboko odetchnął i zaczął kartkować książkę w poszukiwaniu białej zakładki. Znalazł ją – ale nie w tym miejscu, w którym ją pozostawił, była dwadzieścia stron dalej. Nagle usiadł na łóżku i z całej siły trzasnął pięścią w okładkę. Już wiedział, że popełnił wielki błąd. Tom Adams czytał informację Sam na temat znaków, jakie paralizator pozostawia na świńskiej szyi. Nie miał wątpliwości, że pojawił się w śledztwie nowy ślad, który, przy odrobinie szczęścia, może doprowadzić do kogoś, kto do tej pory kryje się w cieniu. A szczęścia do tej pory mu brakowało. Po znalezieniu zwłok Strachana uruchomiono dodatkowe środki. Prasa nie przestawała krytykować policji, domagając się szybkiego znalezienia mordercy. Pomiędzy wierszami można było wyczytać oskarżenia o bezradność i niekompetencję, wyrażane wobec prowadzących dochodzenie. Tymczasem absolutnie nic nie zapowiadało przełomu w śledztwie. Jeszcze trzy dni i skończą się środki na nadgodziny, a wtedy wszyscy członkowie ekipy będą musieli pracować tylko za mgliste i raczej mało realne obietnice, że kiedyś odbiorą za to dodatkowe wolne dni. Na razie trzeba było przynajmniej robić wszystko, żeby chociaż przekonać dziennikarzy, że policja robi, co w jej mocy, by znaleźć mordercę. Postanowiono odebrać zeznania od wszystkich osób znajdujących się w bazie w ciągu całego dnia oraz tej nocy, podczas której zamordowana została Mary West. Informacje miały następnie zostać wrzucone do komputera i przeanalizowane w nadziei, że chociaż kilka zeznań będzie miało takie punkty wspólne, które pozwolą na wytypowanie podejrzanego lub podejrzanych. Była to raczej rozpaczliwa próba, ale w tej chwili trudno było o jakiekolwiek lepsze pomysły. Adams poprosił także Doyle’a, żeby dostarczył mu listę wszystkich baz Sił Powietrznych na terenie Stanów Zjednoczonych, w pobliżu których znaleziono zwłoki innych kobiet. Uznał, że należy porównać listę osób znajdujących się wówczas na terenie tych baz z listą personelu Leeminghall, w nadziei że pojawi się nazwisko, które będzie można połączyć ze zbrodnią popełnioną w Anglii. Doyle zapewnił go, że FBI samo już na to wpadło, niestety, bez rezultatu. Adams uparł się jednak, że sam jeszcze raz sprawdzi listy, i Doyle się na to zgodził. Ponadto ponownie rozpoczęto wizyty we wszystkich domach w okolicy, tym razem serwując ludziom nowy zestaw pytań. Wyniki tych wizyt także miały zostać porównane przez komputer. Wędrówki od drzwi do drzwi były monotonne i wyczerpujące, jednak tym aspektem pracy policyjnych detektywów nigdy nie interesowała się ani prasa, ani telewizja. Adams przeglądał właśnie listę służb, starając się dociec, kiedy przypada jego najbliższy wolny dzień, gdy niespodziewanie drzwi do pokoju gwałtownie się otworzyły. Policjanci podnieśli głowy znad biurek. W progu stał nadinspektor Paul Reid. Przez chwilę mierzył wszystkich ponurym wzrokiem, jakby chciał sprawdzić, kto stanowi dla niego największe potencjalne zagrożenie, po czym zdecydowanym krokiem pomaszerował w kierunku gabinetu, który jeszcze do niedawna zajmowała Farmer. Za nadinspektorem szła elegancko ubrana niewiele ponadtrzydziestoletnia kobieta. Adams znał Reida od dawna i jak większość policjantów z policji kryminalnej hrabstwa Cambridge uważał go za skończonego osła. Powszechnie zgadzano się, że jego awanse to efekt wpływów loży masońskiej, do której należał, a nie wiedzy i sprawności prezentowanej przez niego jako funkcjonariusza policji. Kobiety, która kroczyła za nim, Adams nie znał, jednak odgadł, że jest to detektyw inspektor Sarah Holmes, która pojawiła się w Cambridge krótko po Reidzie. Mówiono, że pracują ze sobą od wielu lat, a szeptano, że Sarah jest jego kochanką. Reid starannie utrzymywał jednak pozory i nikt nie dysponował dowodami, które potwierdzałyby ich związek; były jedynie plotki i niedomówienia. Biurko Farmer już posprzątano, a tabliczka na drzwiach z jej nazwiskiem została usunięta. Można było odnieść wrażenie, że w ciągu jednej nocy ktoś postarał się, aby nadinspektor Harriet Farmer odeszła w niebyt. Jej przedwczesne odejście na emeryturę zaskoczyło wszystkich. Tomowi zdawało się, że byli ze sobą dość blisko, ale teraz milczał. Nikt z przełożonych nie pofatygował się, żeby osobiście przekazać informację jej podwładnym, krótka wzmianka o jej odejściu po prostu pojawiła się w okólniku: „Nadinspektor Farmer skorzystała z możliwości wcześniejszego przejścia na emeryturę. Począwszy od poniedziałku, zastąpi ją nadinspektor Reid”. Adams próbował do niej telefonować, jednak telefony przyjmowała jedynie automatyczna sekretarka. Kilkakrotnie nagrał się, ale Farmer nie oddzwoniła. Nawet do niej pojechał, nie zastał jednak nikogo w domu. Albo naprawdę jej tam nie było, albo postanowiła nikomu nie otwierać drzwi. Co się, do diabła, stało? Zdenerwowany, przycisnął ołówek do kartki papieru tak mocno, że jego czubek ułamał się z trzaskiem. Odgłos przyciągnął uwagę sierżanta Chalky’ego White’a, który odezwał się do Adamsa: – Czy wie pan, co się dzieje, sir? Adams potrząsnął głową. – Nie mam zielonego pojęcia – odparł. Niespodziewanie z gabinetu krzyknął Reid: – Tom, czy mógłbym poprosić cię na słówko? Kiedy Adams przekraczał drzwi gabinetu, White popatrzył na niego z ukosa. Doskonale wiedział, co się szykuje. Reid musiał wyznaczyć swojego zastępcę i Adams raczej nie miał szans na to stanowisko. – Tom, pozwól, że ci przedstawię detektyw inspektor Sarah Holmes – odezwał się Reid. – Od dzisiaj inspektor Holmes jest członkiem naszego zespołu. Inspektorzy przywitali się. Adams pomyślał, że Sarah Holmes ma wyraz twarzy węża gotowego do ataku. Doskonale pasowała do Reida. Reid tymczasem wskazał Tomowi krzesło. Nie zamierzał owijać niczego w bawełnę i od razu przeszedł do rzeczy. – Tom, jak zapewne zdajesz sobie sprawę, przejmuję śledztwo dotyczące śmierci Mary West. Jako nowa miotła mam jednak zamiar najpierw trochę tutaj posprzątać. – Zwalniasz mnie więc? – Zgadza się. Nie bierz tego osobiście do siebie, ale chcę otoczyć się swoimi ludźmi, a ty, jakkolwiek by było, uważany jesteś za człowieka Farmer. Nie zamierzam kwestionować twoich umiejętności i kompetencji, po prostu tak się sprawy mają. – Co się ze mną stanie? – Przygotowałem dla ciebie stanowisko w Wydziale Południowym. Przejmiesz obowiązki od starego Sida Reida. Przepracował w policji ponad trzydzieści lat i ma zamiar otworzyć własną agencję ochroniarską. Boże, pomóż jemu i nam wszystkim. Myślę, że robota będzie ci odpowiadała. To ciężki wydział i przyda się w nim akurat ktoś twojego kalibru. Dalsze słowa docierały do Adamsa jak przez mgłę. – Jeśli dasz sobie radę w Wydziale Południowym, dasz sobie radę na każdym stanowisku w policji. Będziesz dowodzić największymi leniami i nieudacznikami w policji, ludźmi, którzy narazili się swoim szefom albo aresztowali niewłaściwe osoby w niewłaściwym czasie. Jeśli istnieje gdzieś dupa tego świata, to jest nią właśnie ten wydział. Wracając do rzeczy, jeśli bez zwłoki przystąpisz do wprowadzania w śledztwo inspektor Holmes, a biorąc pod uwagę jego nikły postęp pod nadzorem nadinspektor Farmer, masz do przekazania raczej niewiele, wszyscy zaoszczędzimy na czasie i nie będzie powodu, żeby cię tutaj zbyt długo zatrzymywać. Popatrzył wyczekująco na Adamsa. Adams zrozumiał, że audiencja jest skończona. Bez słowa wstał i powrócił do pokoju detektywów. Był bardziej wściekły niż kiedykolwiek dotąd, nie zamierzał jednak tego po sobie okazać. Wiedział, że jego wściekła mina dostarczyłaby Reidowi dodatkowej satysfakcji. Usiadłszy przy biurku, kciukiem pokazał sierżantowi White’owi, że poniósł wielką porażkę. – Południowy, sir? Adams pokiwał głową. – Nie pan jedyny tam trafi. Jeszcze nie przebrzmiały te słowa, kiedy Reid znów zawołał: – Sierżancie White, poproszę na chwilę! – Zobaczymy się zatem w przyszłym tygodniu – powiedział Tom ponuro. White pokiwał głową i krokiem, jakim francuscy arystokraci zbliżali się do gilotyny, ruszył do gabinetu nadinspektora. Kiedy telefon zadzwonił, Sam znajdowała się w ogrodzie. Zawahała się – odebrać czy nie. Mogło to być coś ważnego, a nie po prostu Jean z przypomnieniem o kolejnej sprawie w sądzie albo o wykładzie, na który powinna pójść. Ciężko westchnąwszy, weszła do domu, w kuchni zrzucając z nóg kalosze i ogrodowe rękawice. – Doktor Ryan – odezwała się do słuchawki. Zawsze rozpoczynała rozmowę w formalny sposób, gdyż najczęściej telefonowano do niej w sprawach służbowych. Jednak tym razem usłyszała głos Wyn. Jej siostra płakała. – Och, Sam, przyjedź, przyjedź szybko! Zaniepokojona, zapytała: – Co się stało? Coś złego? Ricky? Odpowiedź Wyn była błyskawiczna, a w jej głosie brzmiały zaczątki histerii. – To mama. Ona umiera, Sam, ona umiera. Sam z trudem zachowywała spokój. – Gdzie jesteś, Wyn? – W szpitalu. Park Hospital. Przyjeżdżaj szybko, zanim będzie za późno. – Na jakim oddziale? – W izbie przyjęć. – Zostań tam. Zaraz będę na miejscu. Sam odłożyła słuchawkę, szybko naciągnęła buty i złapała kluczyki od samochodu; jak nigdy, natrafiła na nie bez problemu. Kusiło ją, żeby zatelefonować do izby przyjęć i zapytać, co się dzieje, jednak odegnała od siebie tę pokusę. Uznała, że musi jak najszybciej dostać się na miejsce, a nie czekać, zanim do telefonu przywołają właściwego lekarza. Wybiegła do samochodu. Ruch na drogach i światła na skrzyżowaniach były dla niej łaskawe, do szpitala dotarła więc dość szybko. Zaparkowała na miejscu wydzielonym dla lekarzy i czym prędzej pobiegła do izby przyjęć. Nigdzie nie było śladu Wyn, skierowała się więc do recepcji, gdzie wskazano jej fragment sali za zasłoną, gdzie znajdowała się jej matka. W chwili, w której odciągnęła zasłonę, usłyszała łkanie Wyn i zrozumiała, że już jest za późno. Zaciągnęła zasłonę i stanęła nad łóżkiem. Wyn leżała w poprzek zwłok matki i głośno łkała, a jakaś pielęgniarka próbowała ją uspokoić. W pewnej chwili uniosła twarz błyszczącą od łez i powiedziała do Sam: – Spóźniłaś się. Ona odeszła, odeszła od nas! Sam popatrzyła na pielęgniarkę, chcąc uzyskać potwierdzenie tych słów, i kobieta skinęła głową. Sam popatrzyła na matkę. Jej twarz była spokojniejsza niż przez te wszystkie minione, pełne udręki lata, jakby pogodziła się ze swoim przeznaczeniem. Ujęła dłoń siostry i mocno ją uścisnęła, a wolną ręką zaczęła głaskać siwe, rzednące włosy matki. Ku swemu zaskoczeniu i przykrości stwierdziła, że nie chce i nawet nie potrafi płakać. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Wyn znów płakała. Kiedy trumna z ciałem ich matki znikała za bladymi żółtymi aksamitnymi firankami, a ksiądz wypowiadał ostatnie słowa modlitwy, Sam mocno tuliła ją do siebie. W chwilę później tylnymi drzwiami wyprowadzono je z kaplicy. Niespodziewanie ogarnęło je świeże, chłodne powietrze, a oświetliły jaskrawe promienie słońca. Trochę to wszystko przypominało taśmę produkcyjną. Kiedy Sam przybyła na pogrzeb matki, poprzedni właśnie się kończył, a teraz, gdy opuściły kaplicę, natychmiast miał się rozpocząć następny. Pogrzeb był krótki, prosty, zgromadził tylko kilkunastu żałobników. Przyjaciółek matki i członków jej najbliższej rodziny nie było już wśród żywych, a ci, którzy żyli, mieszkali w Irlandii. Wyn zamieściła klepsydry w „Herald”, „Post” i „Telegraph”, wychodzących w Belfaście, co wywołało masę listów i telegramów z kondolencjami. Siostry były głęboko wzruszone tym, że ludzie, z którymi nie kontaktowały się od wielu lat, poczuwali się do tego, by przekazać im kondolencje i wyrazy współczucia. Postanowiły nie informować o niczym Ricky’ego. Babcia była mu bardzo bliska i z pewnością będzie żałował, że nie mógł uczestniczyć w jej pogrzebie, jednak koszty, jakie musiałby ponieść, wracając do Anglii, i chaos w jego podróży, jaki spowodowałyby, wzywając go do domu, mógłby zakończyć się upadkiem całego projektu objechania świata dookoła. Obie zgodnie uznały, że prochy matki powinny powrócić do Belfastu i znaleźć się przy prochach ojca. Tego matka zawsze pragnęła, zatem słuszna wydawała się ich decyzja, by małżonkowie spoczęli obok siebie w rodzinnym kraju. Postanowiły jednak, że poczekają na powrót Ricky’ego i zaproponują mu, by to właśnie on odbył tę smutną, ostatnią drogę razem z babcią. Wyn otarła łzy i zaczęła czytać napisy, przymocowane do wieńców i bukietów, dedykowane matce. Sam popatrzyła na czarny dym unoszący się z komina krematorium i próbowała nie myśleć, co on oznacza. Ucieszyła się, kiedy usłyszała Toma Adamsa. – Naprawdę, bardzo ci współczuję, Sam. Objął ją ramieniem i przytulił do siebie. Pomijając to, co się pomiędzy nimi wydarzyło, odebrała ten gest jako zupełnie naturalny. Cieszyła się, że Tom jest przy niej. Zdziwiła się nawet, że w nawale pracy znalazł czas, by pojawić się na uroczystości pogrzebowej. W całej wschodniej Anglii policjantów widać było niemal na każdym kroku. Śledztwo w sprawie śmierci Mary West dotarło do niemal każdego zakamarka regionu. Mimo że centralne gazety poświęcały mu już tylko niewielkie fragmenty na pośledniejszych stronicach, lokalne wciąż przypominały o nim na pierwszych stronach i Sam doskonale wiedziała, że policjanci pracują pod ogromną presją. Wprost żądano od policji, by winny jak najszybciej znalazł się za kratkami. Mimo ogromnych wysiłków rozwiązanie zagadki śmierci Mary West było tak samo odległe jak wtedy, kiedy znaleziono jej zwłoki. Tom zapewne pracował bez wytchnienia dniami i nocami. Jakby czytając w jej myślach, zwolnił uścisk. Ujął jej dłoń i powiedział: – Muszę już iść. Jeśli będziesz mnie potrzebowała, wiesz, gdzie mnie szukać. – Za twoim biurkiem w komisariacie? Uznał, że nie jest to właściwy czas i miejsce, by powiedzieć Sam, że został odsunięty od śledztwa. – Spróbuj złapać mnie w domu. Nie zmieniłem numeru. Sam pokiwała głową. Tom pocałował ją w policzek i szybko ruszył do swojego samochodu. Kiedy oddalił się już dość znacznie, Wyn podeszła do siostry i powiedziała: – Jeśli chodzi o niego, to chyba popełniłaś wielki błąd. Obserwując oddalający się samochód, Sam poczuła niemal fizyczny ból zmarnowanych lat życia, miłości, utraconej szansy. Powróciwszy z pogrzebu, Sam skrzywiła się z niechęcią, kiedy zobaczyła przed domem czekającą na nią Catherine Solheim. Przyjechała do niej wielkim jeepem cherokee i zaparkowała pod samymi drzwiami, dokładnie w tym miejscu, w którym stawiała auto ona sama. Sam westchnęła. Miała nadzieję, że przynajmniej przez kilka godzin będzie wyłącznie w swoim własnym towarzystwie, powspomina matkę i przynajmniej spróbuje zastanowić się, dlaczego, mimo jej śmierci, nie potrafi uronić ani jednej łzy. Solheim podeszła do niej natychmiast, gdy wyskoczyła z samochodu. – Ślicznie wyglądasz – powiedziała, mierząc wzrokiem jej klasyczną czarną sukienkę z krótkimi rękawkami. – Jakaś specjalna okazja? – Bardzo specjalna. Pogrzeb mojej matki. Zawstydzona Solheim poczerwieniała. Nie miała wątpliwości, że powinna teraz wskoczyć do samochodu i wrócić do bazy, tylko że Sam była jedyną osobą, której potrafiła zaufać, i rozmowa z nią była bardzo ważna, nawet w takich trudnych okolicznościach. – Przepraszam – wystękała. – Nie wiedziałam. Nie chciałam cię urazić. Sam popatrzyła na nią kamiennym spojrzeniem i nie dając jej nawet cienia nadziei, że przeprosiny zostały przyjęte, podeszła do drzwi i wsunęła klucz do zamka. Solheim uparcie podążała za nią. – Wiem, że to nie jest najlepsza chwila, muszę jednak z kimś porozmawiać i właśnie ty, jeśli mam być szczera, wydajesz się odpowiednią osobą. – Czy z faktu, że przyjechałaś tutaj bez Doyle’a, wynika coś szczególnego? Solheim skinęła głową. Zrezygnowawszy z oporu, Sam otworzyła drzwi. Była w takim nastroju, że nie zamierzała łatwo zaakceptować skruchy Amerykanki po jej niezręcznym powitaniu, jednak jej obecność zaintrygowała ją na tyle, by przynajmniej wysłuchać, co ma do powiedzenia. Wskazawszy ręką, żeby weszła do środka, Sam powiedziała: – Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. – Obiecuję. Sam najpierw weszła na górę, żeby się przebrać, a Solheim rozgościła się w salonie. Dokładnie tak wyobrażała sobie starą angielską chatę, z grubymi, długimi dębowymi belkami stropowymi, wielkim otwartym kominkiem, małymi oknami i drzwiami. Nie pasował do tego miejsca jedynie potężny bałagan. Papiery i książki walały się po podłodze, leżały w grubych stertach na krzesłach i niemal wszystkich poręczach, gdzieniegdzie straszyły filiżanki i szklanki z nie dopitą kawą albo herbatą. Może Sam była skrupulatna i uporządkowana w prosektorium, pomyślała Solheim, ale w domu mogłaby się trochę poprawić. Niespodziewanie, jakby wyszedł znikąd, pojawił się duży pręgowany kot, skoczył jej na kolana i zaczął wygodnie się na nich układać, jakby miał ochotę na drzemkę. Już miała go odepchnąć w obawie, by nie pohaczył jej eleganckiego kostiumu i nie zabrudził wypadającymi włosami, kiedy na schodach wreszcie pojawiła się Sam. – Wabi się Shaw, po George’u Bernardzie – powiedziała. Solheim pokiwała głową i pogłaskała go, wyłącznie na pokaz. Sam odgadła, że obecność kota nie sprawia jej radości, i lekko go klepnąwszy, usunęła na podłogę. – Jest bardzo miły, ale pozostawia po sobie ślady. Zniszczyłby ci spódnicę, gdybyś go trochę potrzymała. Wyprowadzę go. Poprowadziła kota do kuchni, a następnie otworzyła mu drzwi do ogrodu. Kiedy powróciła do salonu, Solheim stała i gwałtownie, lecz raczej bezskutecznie, strzepywała kocie włosy z kostiumu. Sam wręczyła jej szczotkę. – Każdy kontakt pozostawia ślad – oznajmiła. – Zapamiętaj te słowa. Spróbuj usunąć je szczotką. To zwykłe daje efekty. Oczyściwszy jako tako kostium, Solheim znów usiadła. Sam nalała sobie brandy, uniosła znacząco kieliszek, patrząc na Amerykankę, ta jednak potrząsnęła głową. Upiwszy, jakby dla uspokojenia, duży łyk, Sam usiadła na sofie naprzeciwko swojego gościa. Ściągnęła buty i podciągnęła kolana pod brodę. – No, z czym do mnie przyszłaś? – zapytała. Solheim sięgnęła do torebki i wydobyła z niej małą karteczkę. Rozwinęła ją i podała Sam. – Chciałabym wiedzieć, czy kiedykolwiek widziałaś coś takiego. Sam odebrała kartkę i zaczęła czytać. Pierwszy fragment napisany był po łacinie: „Si monumentum requiris, circumspice”. Wiedziała, że znaczy to „Jeśli szukałbyś jego pomnika, rozejrzyj się dookoła”. Następne słowa brzmiały: „Zjadłem cywilizację. Otruła mnie; zostałem zbezczeszczony. I wówczas zjadłem swą własną hańbę”. Notatka podpisana była „John Savage”. – John Savage to postać z Nowego, wspaniałego świata Huxleya i sądzę, że oba cytaty także pochodzą z tej książki – powiedziała po chwili. – Chociaż ten pierwszy najpierw zapisany został na północnych drzwiach katedry Świętego Pawła. Solheim pokiwała głową. – Dlaczego mi to pokazujesz? – Na miejscach zbrodni znajdujemy cytaty z tej właśnie książki. Wszystkie podpisane były nazwiskiem „John Savage”. Do chwili, kiedy morderca przeniósł się do Anglii. – Wielki sekret Doyle’a? Solheim znów przytaknęła. – Widzisz, sądzę, że taki napis był także przy Mary West, ktoś jednak zerwał go, zanim pojawiła się policja. Fragmenty łamigłówki zaczęły pojawiać się na swoich miejscach. – Czy masz na myśli kawałek papieru zwisający z gwoździa? – zapytała Sam powoli. – Tak. Jak wskazałaś, z układu plam krwi wiemy, że coś się tam znajdowało, zanim West została zamordowana. Kiedy przybyła policja, już tam tego nie było. – Co o tym myślisz? – Cóż, skoro nie zerwał tego morderca, papier został zerwany przez kogoś, kto chciał uratować naszego mordercę przed rozpoznaniem. – Któż by to zrobił? – W grę wchodzą tylko cztery osoby. Albo dwaj żandarmi, którzy znaleźli zwłoki, niczego by jednak przez to nie osiągnęli, albo... – Hammond lub Cully – uprzedziła ją Sam. – Właśnie. Po znalezieniu ciała starannie zabezpieczono wszystkie dowody. Nie wiadomo nam o nikim, kto wszedł do szopy przed policją, poza Hammondem i Cullym. – A co powiesz o czasie, zanim zwłoki znaleziono „oficjalnie”? – Jeśli ci dwaj żandarmi nie mylą się, a nie mam powodu, by im nie wierzyć, przez chwilę ścigali prawdziwego mordercę. Później przez cały czas przynajmniej jeden z nich był przy szopie. – Oczywiście, o ile się nie mylą. I o ile osoba, którą ścigali, rzeczywiście była zabójcą – zastrzegła Sam. – A któż inny to mógł być? – Osoba, która zdarła kartkę. – A co z torbą, którą miała ta osoba? Torbą, w której, jak sądzimy, znajdowały się organy zamordowanej? – Wciąż nie wiemy niczego z całą pewnością. W tej torbie mogło być przecież cokolwiek. – Jedyne odciski stóp, jakie znaleźliśmy w szopie, należały do dwóch żandarmów, pułkownika Cully’ego i Hammonda. – A morderca? – Morderca? Musiał być bardzo ostrożny. – A zachowanie ostrożności – powiedziała Sam zamyślona – musiało być bardzo trudne w środku nocy, w ciemnej szopie, w której podłoga była wprost zalana krwią. – Właśnie. – Najwyraźniej masz już jakąś teorię? Czy mogłabyś mi ją zdradzić? – Hammond. Sądzę, że to Hammond zerwał kartkę. Sam zastygła w bezruchu, zaskoczona, ale zaraz się opanowała. – Dlaczego Hammond, a nie Cully? – Ponieważ najprawdopodobniej Cully jest zabójcą, którego poszukujemy, a Hammond go kryje. – Dlaczego nie na odwrót? – Cully kryjący Hammonda? To nie ten typ. Sprzedałby własną matkę za kolejny awans. Bardzo logiczne, pomyślała Sam. – Poza tym – kontynuowała Solheim – to, co wiemy o Cullym, bardziej pasuje do osoby mordercy. Moim zdaniem, jest paranoikiem, ma niewielu przyjaciół, a plotki głoszą, że oddaje się raczej nietypowym praktykom seksualnym. Sam przez chwilę próbowała wyobrażać sobie te „praktyki”. – Poza tym jako oficer inspekcyjny przez wiele lat podróżował pomiędzy rozsianymi na terenie całych Stanów Zjednoczonych bazami Sił Powietrznych. Taki żołnierz- tułacz. Mógł popełnić gdzieś morderstwo, a potem, zanim władze zaczęłyby się doszukiwać związków pomiędzy zbrodnią a jego osobą, zaraz zniknąć. – To taki Henry Lee Lucas, tyle że z medalami za odwagę. Solheim lekko się uśmiechnęła. – Dobrze to ujęłaś – stwierdziła. – Czy jesteś pewna, że się nie mylisz? – Raczej trudno tu o pomyłkę. Posłałam kilka pytań do Quantico, żeby sprawdzić, czy daty i miejsca zbrodni zgadzają się z terminami inspekcji. Trochę poczekam na odpowiedź, jednak nie mam złudzeń, jaka będzie. – A tymczasem? – Będę miała na oku drania, dopóki nie będę gotowa do następnego ruchu. – Mówisz w pierwszej osobie. Czy mam z tego wnosić, że nie przyjęłaś Doyle’a do swojej spółki? – A czy ja kiedykolwiek byłam częścią jego „spółki”? Mimo poszlak i dowodów, jakie zaprezentowała Solheim, Sam wciąż nie była przekonana do jej teorii. – Cóż, wszystko niby ładnie się układa, ale sądzę, że mylisz się co do roli Hammonda. Przecież to żandarm, policjant z krwi i kości. Przenigdy nie pozwoliłby sobie na coś takiego. Jeśli chodzi o Cully’ego... Hmm... Niby nie jest popularny ani lubiany, tylko że wiem o tym od Hammonda. Uważam, że to prostak i seksistowski nudziarz. Postać niewątpliwie antypatyczna, ale nie może to jeszcze dowodzić, że zabija ludzi ot tak, po prostu. – Zobaczymy. Na razie jest moim najważniejszym podejrzanym i tak łatwo się od niego nie odczepię. Sam wzruszyła ramionami. – Chciałabym, żebyś wiedziała jeszcze o czymś. Otóż znalazłam w pokoju Hammonda egzemplarz Nowego, wspaniałego świata. Książka ukryta była w łóżku, pod materacem. Sam postanowiła nie pytać, co Solheim robiła w sypialni Hammonda. – Książka do poduszki? Solheim uśmiechnęła się sarkastycznie. – Kto jeszcze posiadał informacje o kartkach przy zwłokach? – Oprócz Doyle’a i mnie, kilku lokalnych szeryfów i funkcjonariuszy policji, którzy pracowali na miejscach zbrodni. Na pewno nie wiedział o nich major Sił Powietrznych stacjonujący w Anglii. Sam zaczęła zastanawiać się nad wszystkim, co usłyszała od Solheim. Musiała przyznać, że Amerykanka ma bardzo poważne podstawy, aby podejrzewać Cully’ego. Ta jednak nie zamierzała jeszcze kończyć. – Czy mogłabyś dostarczyć mi jakieś dowody, które wiązałyby Cully’ego z morderstwem? – Podobnych informacji udzieli ci policja. Ja nimi nie dysponuję. – Ale mogłabyś je zdobyć? – Nie. – Pomagałaś jednak Doyle’owi i Hammondowi. – W pełni dysponowałam tym, co im pokazywałam. Nie mam jednak żadnej kontroli nad Służbą Naukową Brytyjskiej Medycyny Sądowej. – Masz jednak przyjaciół w tej służbie. – Nie zamierzam wciągać innych ludzi w podobne intrygi. Sam nie była całkowicie szczera. Przecież nie zawahała się prosić Marcii i innych naukowców o przysługi w przeszłości. Tyle że to, co wówczas jej przekazywali, zachowywała na własny użytek i nigdy nie narażała ich kariery poprzez przekazywanie informacji komuś trzeciemu. – Nie pomożesz mi więc? – chciała wiedzieć Solheim. – Nie mogę. Przykro mi. Posłuchaj, jestem pewna, że jeśli porozmawiasz z Tomem Adamsem, zrobi wszystko, żeby ci pomóc. Solheim potrząsnęła głową. – Ja zaryzykuję, a Doyle natychmiast o wszystkim się dowie. Nie, dziękuję. Myślałam, że załatwimy tę sprawę jak kobieta z kobietą. – Powiem ci, jak kobieta kobiecie, że istnieją pewne zasady i reguły prowadzenia śledztwa. Jeśli je złamiesz, zaryzykujesz, że sprytny prawnik obróci dowody, które zbierzesz, w perzynę, właśnie dlatego, że uzyskałaś je niezgodnie z zasadami. Powinnaś dobrze o tym wiedzieć, tym bardziej że na co dzień pracujesz w Ameryce. Sam miała już dość. Próba Solheim, by wywołać w niej kobiecą solidarność i na tej podstawie doprowadzić do tego, żeby udzieliła jej pomocy, była nie tylko niezręczna, lecz także denerwująca. Wciąż w szoku po śmierci matki, bardzo potrzebowała autentycznej przyjaźni i uczucia. Tym bardziej więc rozzłościł ją fałsz Amerykanki. Gwałtownie wstała, dając jej jasno do zrozumienia, że czas wizyty się skończył. Solheim podporządkowała się jej bez słowa. Przy drzwiach jeszcze odwróciła się i powiedziała: – Mam nadzieję, że nie zawiodę się na tobie. Nie chcę, żeby informacje, które ci ujawniłam, trafiły gdziekolwiek indziej. – Jak kobieta z kobietą, pamiętasz? Solheim pojęła, że uraziła ją i nie uzyska żadnego zapewnienia. Mogła tylko mieć nadzieję, że Sam pozostanie dyskretna. Tom Adams popatrzył na puste biurko i kartonowe pudło na krześle obok. Był zdziwiony, że wszystkie jego rzeczy zmieściły się w tym niewielkim pudle. Nie żałował, że odchodzi. Śledztwo utknęło w martwym punkcie i zapowiadała się totalna klapa. Reid usunął z wydziału wszystkich doświadczonych funkcjonariuszy i błyskawicznie zastępował ich potakiwaczami, którzy nie potrafiliby złapać grypy w zimowy dzień. I tak na razie nie było dla nich wiele roboty; wszystko, zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki, zostało wykonane przez jego ekipę. Doskonale wiadomo, kiedy śledztwo zmierza donikąd. W takim momencie szef zespołu, w tym wypadku Reid, decyduje, że każdy osobnik, który w ciągu ostatnich dziesięciu lat miał do czynienia z wymiarem sprawiedliwości, ma zostać sprawdzony, przesłuchany, a jeśli trzeba, jego zeznania mają zostać zarejestrowane. Bardzo rzadko przynosi to rezultaty, a policja ma przynajmniej czyste sumienie, że zajrzała w każdy możliwy zakamarek, natomiast rejestr podjętych działań, przynajmniej na papierze, wygląda imponująco. Adams zdawał sobie jednak sprawę, że te metody nie doprowadziły w czasie jego służby do ani jednego aresztowania, nie posunęły naprzód ani jednego śledztwa. Kosztowały fortunę, ale za tę fortunę jego przełożeni kupowali sobie spokój sumienia i trzymali z daleka od siebie najbardziej wścibskich dziennikarzy. Reid zastosował je już na samym początku urzędowania. Popatrzył w kierunku jego gabinetu. Reid siedział za biurkiem i rozmawiał przez telefon. Inspektor Holmes stała nad nim i zapewne czekała, aż Adams sobie stąd pójdzie. Wtedy będzie mogła usiąść za biurkiem i zrobić to, na co miała tak wielką ochotę. Chalky White, który zajmował przez wiele lat miejsce za biurkiem naprzeciwko Adamsa i który był jego przyjacielem, na tyle oczywiście, na ile sierżant może być przyjacielem inspektora, już gdzieś zniknął. Zdążyli porozmawiać i doszli do wniosku, że Wydział Południowy jest równie dobry jak każdy inny. White zastąpił sierżant o dziobatej twarzy, z Wydziału Centralnego. Nazywał się Winterbottom i sprawiał wrażenie małomównego, być może dlatego, że nie chciał, aby Reid ujrzał go rozmawiającego swobodnie z Adamsem. Adams ciężko westchnął. Wczoraj razem z Chalkym urządzili w Maypole, w Cambridge, pożegnalną popijawę. Był to najlepszy pub w mieście, z najlepszym piwem; większość imprez towarzyskich, organizowanych przez ludzi z wydziału, rozpoczynała się właśnie tutaj. Wszyscy zdrowo upili się i przez cały czas z ożywieniem wspominali dobre czasy, omawiając najbardziej niebezpieczne aresztowania i obgadując niepopularnych przełożonych. Gdy nadeszła godzina zamknięcia, wypadli z pubu do najbliższego lokalu nocnego. Ani Reida, ani Holmes, ani, oczywiście, Winterbottoma nie było z nimi, nikt jednak za nimi nie tęsknił. Nikt też nie wspomniał Farmer i Adamsowi było z tego powodu przykro. Nadal nie zdołał się z nią skontaktować. Wyglądało na to, że nagle specjalnie odcięła się od wszystkich i od wszystkiego. Po wydziale krążyła plotka, że ma raka i, co było jeszcze bardziej zadziwiające, chłopaka, przyjaciela, z którym po zakończeniu leczenia ma zamiar wyjechać na wakacje. Adams od dawna wmawiał sobie, że zna ją dobrze; dumny był z tego, tym bardziej że Farmer była osobą raczej skomplikowaną i oschłą. Tymczasem okazało się, że wiodła życie skryte, życie, do którego nie zdołał przeniknąć ani on sam, ani żaden inny policjant. To nagłe odkrycie sprawiło, że Adams zaczął się zastanawiać, czy kogokolwiek w ogóle zdołał w życiu tak naprawdę poznać. Miniony tydzień Adams spędził z inspektor Holmes. Od pierwszej chwili mu się nie spodobała; teraz nienawidził jej. Przeanalizował z nią całe śledztwo w sprawie śmierci Mary West: przesłuchania, wywiady, wszystkie nazwiska i charakterystyki osób, które pojawiły się w śledztwie. Nieważne, co mówił, wszędzie dopatrywała się braków i błędów, była oschła, nieprzyjemna. Jeśli miała romans z Reidem – w końcu była to tylko nie potwierdzona plotka – oboje zasługiwali na siebie nawzajem. Poza tym Holmes była niezwykle agresywna w stosunku zarówno do kolegów, jak i podejrzanych. Adams wiedział, zapewne lepiej niż inni jego koledzy, jak trudna jest rola kobiety pracującej w policji. Jednak ciągła opryskliwość i agresja nie miały żadnego sensu, jeśli nie były konieczne. Raczej osłabiały pozycję policjantki, niż ją wzmacniały. Nie, uznał, Holmes jest po prostu nieprzyjemną, krzykliwą babą, mającą stanowczo zbyt poważne dystynkcje na pagonach. Stwierdził, że po tygodniu spędzonym w jej towarzystwie praca w Wydziale Południowym wyda mu się rajskim wypoczynkiem. Zanim ostatecznie opuścił swoje miejsce za biurkiem, postanowił zatelefonować do Sam. Mimo gwałtownego końca ich związku, była jedną z niewielu osób, którym wciąż ufał, a teraz nagle zapragnął spotkać się z nią. Nie było jej jednak w pracy, a prywatny telefon, jak zwykle zresztą, odebrała automatyczna sekretarka. Nagrał krótką wiadomość, wymieniając miejsca, które wkrótce może odwiedzić, i podając kilka numerów telefonów. Kiedy odłożył słuchawkę, zdał sobie sprawę, że ktoś za nim stoi. Podniósł głowę i ujrzał Liz Fenwick. – Przykro mi, Tom – powiedziała tak cicho, że z pewnością nikt, poza nim, nie usłyszał jej słów. – Dziękuję ci. Tak to w życiu bywa. Przynajmniej ty zostajesz na miejscu. – Na razie. Nie sądzę, żeby stosunki pomiędzy inspektor Holmes a mną mogły się ułożyć dobrze. – Przetrwałaś Farmer. – W porównaniu z Holmes, Farmer to niewinne kociątko. Czy wciąż jesteśmy umówieni na weekend? Adams popatrzył w kierunku gabinetu Reida. Zrozumiał, że Holmes od kilku chwil uważnie się im przypatruje. – Uważaj – powiedział. – Jesteśmy obserwowani. – To dobrze. Może także zostanę zesłana do Wydziału Południowego? Zdaje się, że to właśnie oni prowadzą duże biuro rzeczy znalezionych. Adams uśmiechnął się. – Zachowuj się, moja droga. Przynajmniej do piątkowego wieczoru. Uśmiechem odpowiedziała na jego uśmiech i powróciła za własne biurko. A Adams pomyślał, że dzięki tej rozmowie przypomniał sobie, że jest jeszcze ktoś miły na tym świecie. Zgarnął do kartonu swoje pozostałe rzeczy i odezwał się do obecnych w pokoju policjantów: – No, to, proszę państwa, do zobaczenia w Wydziale Południowym. Ci, którzy z nim dotąd pracowali, unieśli w górę ręce i wyciągnięte kciuki. Inni, nowi, ludzie Reida, pozostali z opuszczonymi głowami, jakby nic się nie działo. Kiedy Adams wyszedł, Holmes weszła do pokoju i zmierzywszy drapieżnym wzrokiem wszystkich i wszystko, podeszła do zwolnionego właśnie biurka i objęła je we władanie. Sam odczekała, kilka dni, zanim poszła z wizytą do siostry. Do tej pory jedynie telefonowała do niej każdego ranka i każdego wieczoru, by sprawdzać, jak daje sobie radę z żałobą po śmierci matki. Żal i rozpacz, brzmiące w jej głosie, były oczywiste. Mówiła, że czteropokojowe mieszkanie jest teraz jakby zbyt puste i zbyt duże dla jednej osoby. Sam ze smutkiem myślała o siostrze krążącej po wielkich, pustych pokojach. Chociaż nigdy nie były sobie szczególnie bliskie, Wyn była przecież jej rodzoną siostrą i czuła się do pewnego stopnia za nią odpowiedzialna. Tak, powiedziała sobie któregoś dnia, nadeszła najwyższa pora, żeby ją odwiedzić. Wypiły po filiżance herbaty w kuchni. Wyn, jak zwykle, wspominała Irlandię i dawne, dobre czasy, kiedy mieszkały tam z rodzicami. Sam słuchała w milczeniu, widząc, że możliwość wygadania się przed kimś poprawia jej nastrój i uspokaja. Odczekała, aż umilknie, po czym powiedziała: – Chciałabym, żebyś się do mnie przeprowadziła. Wyn była zaskoczona. – Do tej twojej chatki? Myślałam, że bardzo cenisz sobie spokój i prywatność. – Tak, jednak pomiędzy prywatnością a samotnością jest pewna różnica. – A jeśli którejś nocy zechcesz przyprowadzić sobie chłopaka? Sam wzruszyła ramionami. – Prześpisz się w szopie – odparła. Wyn roześmiała się. – Jeśli cokolwiek mi wiadomo o tym, w jaki sposób się kochasz, nawet tam będę cię słyszała. Sam zaczerwieniła się. Wyn nigdy jej o tym nie mówiła i teraz, jak niemal nigdy w życiu, odebrało jej na chwilę mowę. – Jeśli się do ciebie wprowadzę, będziesz sobie musiała kupić knebel. Sam ukryła twarz w dłoniach i roześmiała się. – Wyn, co ty mi proponujesz? W każdym razie, jeśli sprawy będą się miały tak jak w tej chwili, wątpię, czy prędko pojawi się w moim domu mężczyzna. A jeśli nawet, obiecuję, będę cicha i dyskretna. No, co ty na to? Wyn spodobał się pomysł siostry. W ciągu minionych kilku tygodni zrozumiała, jak bardzo chroniła ją przed samotnością konieczność ciągłego czuwania przy matce. Nie zamierzała jednak być ciężarem dla Sam. – Będę płaciła ci czynsz – powiedziała stanowczo. – Nie ma takiej potrzeby. – Owszem, jest. Nie potrzebuję łaski, ani twojej, ani czyjejkolwiek. – Posłuchaj, Wyn, jestem bałaganiarą, jeśli chodzi o sprawy domowe i doskonale o tym wiesz... – Wszyscy to wiedzą. – Właśnie. Miałam nadzieję, że zajęłabyś się tym, zamiast płacić mi czynsz... – Chcesz, żebym była twoją sprzątaczką? – zawołała Wyn ze złością. – Nie, nie to mam na myśli. Właściwie pracuję przez cały dzień, nie mam więc najmniejszej szansy, żeby na bieżąco zajmować się domowymi sprawami. Mogłabym kogoś zatrudnić, ale nie znam nikogo, komu bym zaufała. – Przerwała na chwilę, by podkreślić wagę kolejnego zdania: – Jesteś jedyną osobą, której ufam i która potrafi znosić mnie na co dzień. Chcę ci jeszcze powiedzieć, że to ja bardziej potrzebuję ciebie niż ty mnie. Wyn powoli zaczynała się rozpogadzać. Wciąż miała jednak zastrzeżenia. Szczególnie jedno. – Żyjesz tutaj trochę w izolacji, daleko od innych ludzi – powiedziała do siostry. – Kupię ci samochód. – Co będzie, kiedy wróci Ricky? – Jeżeli zechce, będzie mógł wprowadzić się do nas, chociaż sądzę, że będzie już wtedy chciał rozpocząć samodzielną egzystencję. – A jeśli nam się razem nie ułoży? – Wspólnie znajdziemy dla ciebie jakieś mniejsze mieszkanie lub dom. Nie zaszkodzi nam jednak spróbować. Wyn przez chwilę milczała. – W porządku, umowa stoi. Kiedy mogę się wprowadzać? Sam serdecznie uściskała siostrę. – Kiedy tylko zechcesz. Jestem pewna, że będzie nam razem wspaniale. – Zobaczymy. Najpierw postarajmy się nie pozabijać nawzajem. Sam uśmiechnęła się. Była pewna, że będzie dobrze. Kiedy wróciła do domu, wysłuchała z automatycznej sekretarki nagrania Toma; zapraszał ją na drinka do „Crown” w Snerborough. Odgadła, że chce jej opowiedzieć o ostatnich wydarzeniach. Zapewne nie ma w tej chwili nikogo, komu mógłby się zwierzyć. Zaczęła się zastanawiać. Jeśli pójdzie na to spotkanie, czy powinna ubrać się w najlepsze ciuchy? A może nie należy przejmować się strojem? Widziała przecież jego nową przyjaciółkę i nie łudziła się, że może z nią rywalizować. Dlaczego jednak nie spróbować? W tej zielonej sukience zawsze wyglądała doskonale; zrobi na nim wrażenie, jeśli widoczne będą pod nią zarysy bardzo skąpej bielizny. Miała jeszcze dość czasu, żeby umyć włosy i nałożyć makijaż. Pobiegła na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Tom siedział przy jednym z narożnych stolików. Wyglądał na zdenerwowanego. Co chwila unosił głowę i przebiegał wzrokiem po sali, jakby kogoś szukał. Samochód zaparkował w sporej odległości od pubu i przeszedł do niego pieszo niemal przez pół wioski. Sam zamówiła w barze dwa drinki i podeszła z nimi do jego stolika. – Dzięki – mruknął. – Spodziewasz się kłopotów? – zapytała. – Nigdy nic nie wiadomo. Umilkła, czekając na dalsze wyjaśnienia. Tymczasem Tom niespodziewanie zmienił temat. – Wspaniale wyglądasz. Zresztą, jak zwykle. Uniosła kieliszek w jego kierunku. – Nieźle, jak na starą babę, co? Doskonale wiedział, co Sam ma na myśli, ale nie zareagował na zaczepkę. – Nieźle, jak na śliczną, młodą kobietę. – Czemu zawdzięczam tę audiencję? Zachowujesz się tak nerwowo, jakbyś publicznie grzeszył. Tom uśmiechnął się. – Zawsze miałaś na mnie zły wpływ. – O co więc chodzi? Tom pochylił się nad stolikiem i wręczył Sam dużą niebieską teczkę. – Tutaj jest wszystko, co policji wiadomo w sprawie Mary West. Odrzuciłem tylko to, co bez wątpienia nic nie jest warte. Sam była zaskoczona. – Po co mi to dajesz? Wypił spory łyk, po czym odparł: – Już się tym nie zajmuję. Zostałem usunięty z oddziału. Miałem zamiar powiedzieć ci o tym na pogrzebie matki, ale jakoś’ nie ośmieliłem się. Nie był to czas i miejsce... – Wiedziałam już wtedy. – Skąd? – Wróbelki ćwierkały o tym na drzewach. – Odpowiedź nie zdziwiła Toma. Niczego, co działo się w policji, nie dawało się długo ukryć. – Nowa miotła, nowe porządki. Uznano mnie za człowieka Farmer, musiałem więc odejść. – Co za kretyństwo! A twoje doświadczenie, wiedza, to się nie liczy? – Widocznie nie. Swoje obowiązki przekazałem nowej pani inspektor. Sam z niesmakiem potrząsnęła głową. Popatrzyła na teczkę, którą trzymała w dłoni. Ten widok przypomniał jej, że Tom wciąż nie odpowiedział na pytanie. – Posłuchaj, bardzo mi przykro z powodu tego, co się wydarzyło. Żal mi ciebie, naprawdę. Wciąż jednak nie wiem, dlaczego przekazujesz mi tę teczkę. Usiadł wygodniej na krześle i wypił kolejny łyk piwa. Przez moment przytrzymał płyn w ustach i dopiero potem powoli połknął, jakby delektując się jego smakiem. Sam zdążyła już poznać ten nawyk i serdecznie go znienawidzić. – Czy pamiętasz Johna Rochestera? – zapytał. – Tego starego komendanta? Oczywiście, że pamiętam. Był dobrym człowiekiem. – Tak, był. Teraz jest jednym z najważniejszych wykładowców w Cromwell Park. Mógłby okazać się dla nas bardzo pomocny. – Dla nas? – Dla ciebie. – Myślałam, że w Cromwell Park kształci się wyższych rangą oficerów. – Poniekąd. Dzieje się tam znacznie więcej. Rochester sformował całkiem nowy zespół do tropienia seryjnych zabójców. Sam odstawiła szklaneczkę i zaczęła uważnie słuchać słów Toma. – Jakiś czas temu policja doszła do wniosku, że każdego roku znaczna liczba seryjnych przestępców, w szczególności morderców, unika kary, pozostaje nie wykryta. Chyba wiesz, że co roku znikają w Anglii tysiące ludzi. Wielu znajdujemy, albo przynajmniej rozszyfrowujemy okoliczności zniknięcia, jednak setki giną bez śladu, jak kamień w wodę. Nikt nie kwalifikuje tych zniknięć jako związanych z przestępstwami. Weź dla przykładu kobiety z Cromwell Road. Po prostu wyszły z domu, a po wielu latach znaleziono je zakopane wokół domu Freda Westa i w różnych innych miejscach w kraju. Rochester postanowił zebrać w jednej grupie najlepsze umysły – wiesz, co mam na myśli, ekspertów komputerowych, specjalistów medycyny sądowej, prawników, psychologów, detektywów i tak dalej – i utworzyć z tych ludzi zespół przygotowany do tropienia przede wszystkich seryjnych morderców, chociażby takich jak Fred West. – A przy okazji dotrzeć do sprawców przestępstw, których nigdy policji nie zgłoszono. To coś nowego. Tom pokiwał głową. – Coś w tym rodzaju. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych sfinansowało ten projekt i zespół jest już sformowany oraz gotowy do działania. – Odnoszę wrażenie, że to zaczątki brytyjskiej FBI. – W rzeczy samej. Na razie policja nie chwali się głośno tym oddziałem. Rozumiesz, politycy... – Rozumiem. Ty o nim wiesz i nie podjąłeś żadnych kroków, żeby się do nich zwrócić. Dlaczego? – Mieliśmy z Farmer taki zamiar, kiedy niespodziewanie odeszła z służby. Wspomniałem o tym pomyśle Reidowi, ale nie chciał nawet o tym słyszeć, przeklęty ignorant. Ma nadzieję, że sam aresztuje mordercę i splendor spłynie tylko na niego. A przy okazji zrobi wielki krok w kierunku stanowiska komendanta. – Chcesz zatem, żebym pojechała do Hampshire z tą teczką i spróbowała zainteresować jej zawartością Rochestera, tak? Tom skinął głową. – A co będzie, jeśli zobaczywszy mnie z tajnymi dokumentami, do których nie powinnam mieć dostępu, postanowi zatelefonować do Reida? – Nie zrobi tego. – Łatwo ci to mówić z takim przekonaniem. Nie ty będziesz podejmował ryzyko. – On nienawidzi Reida. Kiedy był komendantem, robił, co w jego mocy, żeby wyrzucić go z policji. Niestety, bezskutecznie. Sam popatrzyła badawczo na Toma. Odwrócił wzrok, zły na siebie, zdenerwowany. Na jego twarzy pojawił się jednak uśmiech, kiedy zobaczył, że Sam chowa dokumenty do teczki. – Zrobisz to? – zapytał. – Zobaczę. Przeczytam to w nocy. Jeśli uznam, że gra jest warta świeczki, być może zatelefonuję do Rochestera. Niczego ci jednak nie obiecuję. Tom uśmiechnął się szeroko. – Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. – Powiedziałam „być może”. – Uderzyła pustą szklaneczką o blat. – Może mnie ktoś poczęstuje. Tom bez słowa zerwał się z miejsca i pobiegł do baru. Pozostała sama z własnymi myślami i wątpliwościami, czy dobrze robi, biorąc od niego poufne materiały policyjne. Godzinę później Sam była z powrotem w szpitalu. Kiedy tylko weszła do swojego biura, rzuciła się na nią Jean. – Doktor Ryan, dzięki Bogu, że panią złapałam – powiedziała teatralnym szeptem. Była wyraźnie spięta i zdenerwowana. – W pani gabinecie siedzi nadinspektor Reid i inspektor Holmes. Próbowałam namówić ich, żeby przyszli kiedy indziej, ale powiedzieli, że mają jakąś niezwykle ważną sprawę. Sam wiedziała, że kiedyś i tak musi dojść do rozmowy z nimi, i im wcześniej to będzie, tym lepiej. Ucieszyła się, że ta rozmowa odbędzie się na jej własnych śmieciach, a nie w komisariacie. – W porządku, Jean – odparła. Przed drzwiami gabinetu zatrzymała się. Wyjęła z teczki dokumenty, które dał jej Tom, i wręczyła je Jean. – Przechowaj to na razie, dobrze? – poprosiła. – Trzymaj to pod kluczem w którejś z twoich szuflad. Nie chcę, żeby ktokolwiek czytał te papiery. Jean odebrała dokumenty. – W co tym razem się pani władowała? – zapytała. Sam, bardzo starając się, żeby w jej głosie zabrzmiało szczere oburzenie, odparła: – Jean, nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć – i wsunęła się do swego gabinetu. Kiedy weszła do środka, Reid i Holmes powstali. Uznała, że najlepszą obroną będzie atak, zanim więc któreś z nich zdołało się odezwać, oznajmiła: – Zakładam, że moja sekretarka poinformowała państwa, iż jestem bardzo zajęta. Nie mam zwyczaju przyjmować interesantów wcześniej nie umówionych. Skoro jednak już tu jesteście, uczynię mały wyjątek i was wysłucham. O co chodzi? Tylko proszę mówić krótko. Reid miał starannie przygotowane przemówienie, tyle że agresywne wejście Sam zupełnie zbiło go z tropu. Z trudem opanował się i powiedział: – Jestem nadinspektor Reid, a to jest inspektor Holmes. Holmes odruchowo skinęła Sam, nie patrząc jednak na nią. W rękach miała notes, gotowa zapisywać każde słowo, jakie padnie w tym gabinecie. – Właśnie przejęliśmy śledztwo w sprawie zamordowania Mary West i Strachana – kontynuował Reid. – Uznałem, że w związku z tym powinniśmy się pani przedstawić. Sam postanowiła nie zmieniać tonu. – Wiem o tym. Czy to wszystko? Jak powiedziałam, jestem bardzo zajęta. Reid nie przyszedł tu jednak bez celu i miał zamiar go zrealizować. – Doszło do mnie, pani doktor, że ma pani opinię osoby, która spontanicznie wykracza poza ramy swych obowiązków jako specjalisty z zakresu medycyny sądowej, kontynuuje własne śledztwa poza czterema ścianami prosektorium i w szczególności próbuje pani wykonywać czynności z mocy prawa przynależne policji. Sam milczała, choć już zaczynała ją ogarniać wściekłość na tego człowieka. – Chociaż, jak się dowiaduję, od czasu do czasu pani pomoc daje wymierne efekty („Od czasu do czasu?”, zdziwiła się Sam). Przybyłem tutaj, aby oficjalnie pani oznajmić, że nie życzę sobie, by wtrącała się pani do jakichkolwiek postępowań, które prowadzę ja względnie moi ludzie. Proszę ograniczać się wyłącznie do czynności związanych z zawodem medyka sądowego. Jeśli uzna pani, że znajduje się w posiadaniu jakiejś cennej informacji, mogącej w istotny sposób wpłynąć na przebieg policyjnego śledztwa, chcę, aby natychmiast przekazała ją pani mnie lub obecnej tutaj inspektor Holmes. Mam nadzieję, że wyrażam się dostatecznie jasno, pani doktor. Sam złożyła ręce na piersiach. – Nadzwyczaj jasno – odparła. – Czy to wszystko? – Na razie, tak. – Czy w takim razie zechcą państwo stąd wyjść? Muszę jeszcze dzisiaj sporządzić kilka ważnych raportów z sekcji zwłok. Holmes jeszcze przez kilka sekund pisała w notesie. Kiedy skończyła, podeszła do Reida, który zdążył już stanąć przy drzwiach. – Wychodząc, zamknijcie państwo za sobą drzwi – powiedziała Sam. Kiedy odeszli, Sam z westchnieniem zasiadła za biurkiem. Po chwili do gabinetu weszła Jean. – Czy wszystko w porządku? – zapytała. – Bo oni raczej nie wyglądali na zadowolonych z rozmowy. – W porządku. – Myślę, że powinna pani teraz na siebie uważać. Temu policjantowi niedobrze patrzy z oczu. – Zgadza się, Jean. Znasz się na ludziach. Źle mu patrzy z oczu. – Niespodziewanie dotarł do nich głos od drzwi. Do gabinetu wszedł Trevor Stuart i tradycyjnie zasiadł przy biurku naprzeciwko Sam. – Poznaliśmy więc nową ekipę. Nie chwaląc się, złożyli wizytę najpierw mnie, a potem wam. – Dlaczego? – Chcieli, żebym przejął sprawę Mary West. – Co? – zawołała Sam. – Uznali, że ktoś bardziej doświadczony od ciebie powinien zinterpretować wyniki sekcji zwłok. – I co im odpowiedziałeś? – Że na razie w sprawę zaangażowany jest najbardziej doświadczony patolog na świecie, a poza tym i tak nie dysponują takimi pieniędzmi, które skłoniłyby mnie do wtrącania się w twoje sprawy. – Dranie! Złożę na nich skargę. – Że niby co? Przecież nie wykroczyli poza swoje uprawnienia. – Po tych wszystkich dodatkowych informacjach, które przekazałam policji... – Sam, wiesz doskonale, że ani ty, ani, na przykład, ja nie mamy prawa wtrącać się w pracę policji, nie mamy prawa wykraczać poza nasze zawodowe obowiązki. Do tej pory miałaś szczęście, ale w końcu na czymś się poślizgniesz, czy tego nie rozumiesz? Poza tym, jak ktoś skopie sprawę Mary West, niech to będzie policja i tylko policja, a nie ty. Sam nie była pewna, co w postawie Reida rozzłościło ją bardziej – kwestionowanie jej profesjonalizmu czy sposób, w jaki próbował odsunąć ją od sprawy. – Napuszony dupek – warknęła, nie mogąc otrząsnąć się ze złości. – Daj spokój. Rób po prostu swoje i zapomnij o ostatniej rozmowie. Nie miała jednak najmniejszego zamiaru odpuścić tej sprawy. Jeśli przed rozmową z Reidem nie była pewna, czy chce spotkać się z Rochesterem, teraz nie miała już wątpliwości. Reid zadecydował za nią. Sam na chwilę zatrzymała się przy bramce kontrolnej strzegącej wjazdu do Cromwell Park. Strażnik sprawdził jej przepustkę i odnotował, kim jest i do kogo się udaje. Cromwell Park był Krajowym Centrum Szkolenia Policji przede wszystkim dla starszych oficerów. I było to miejsce zupełnie niepodobne do innych ośrodków szkoleniowych policji, które Sam zdarzało się odwiedzać w przeszłości. Nie było tutaj śnieżnobiałych ścian, nie było placów do ćwiczenia musztry. Przepiękny osiemnastowieczny budynek otoczony był całymi akrami zielonego parku, przez który wiodła długa żwirowa droga dojazdowa, przed samymi zabudowaniami przecinająca rwący strumyczek. Stary, doskonale zachowany mostek sprawiał równie miłe wrażenie jak zabudowania. Strażnik oddał Sam dokumenty i podniósł barierkę. Zaparkowała na niewielkim placyku przed budynkiem, starannie zamknęła auto i ruszyła po kamiennych schodach do holu. W recepcji otrzymała plakietkę identyfikacyjną. Kolejny strażnik poprowadził ją długim korytarzem, a następnie krętymi schodami do gabinetu komendanta. Poznała Johna Rochestera w czasach, kiedy był szefem policji w Norwich. Był urodzonym przywódcą i robił w służbie błyskawiczną karierę, zdeterminowany, by przed przejściem na emeryturę pozostawić po sobie trwały ślad. Zanim znalazł się w Norwich, pracował w policji miejskiej w Londynie. Zaliczył w niej niemal każdy możliwy wydział, kiedy więc stamtąd odchodził, był już naprawdę bardzo doświadczonym policjantem. Miał na swoim koncie mnóstwo odznaczeń i pochwał; kilka spośród nich otrzymał za nadzwyczajną odwagę. Carol Wing, jego sekretarka, powitała Sam w drzwiach. – Doktor Ryan? – Kobiety uścisnęły swoje dłonie. – Pan Rochester oczekuje pani. Proszę wejść. – Dziękuję. Carol Wing poprowadziła ją z pokoju, gdzie pracowała ona i sztab Rochestera, do wewnętrznego gabinetu. John Rochester siedział przy biurku i rozmawiał przez telefon. Kiedy Sam stanęła przed nim, podniósł głowę i uśmiechnął się szeroko. Wskazał jej krzesło, a sekretarce gestem nakazał, by przygotowała herbatę. Kiedy odłożył w końcu słuchawkę telefonu, odezwał się do Sam: – Cieszę się, że cię znowu widzę. Wstała, gdy podszedł do niej, i serdecznie się uściskali. – Ja też się cieszę z tego spotkania. Trochę tu inaczej niż w twoim gabinecie w Norwich. – Rzeczywiście, trochę. Ale równie przyjemnie, nie sądzisz? Rochester nie był człowiekiem, który lubi tracić czas na pogawędki o niczym. Poza tym odnosił wrażenie, że Sam nie przyjechała do niego ot tak, z towarzyską wizytą. – Cóż więc mogę dla ciebie zrobić? – zapytał. – Czy nadal wścibiasz nos w nie swoje sprawy? Sam znała go równie dobrze jak on ją, dlatego od razu przeszła do rzeczy. – W ciągu minionych tygodni popełniono w Cambridge dwa morderstwa... – Tak myślałem. Byłem prawie pewien, że przyjedziesz właśnie w tej sprawie. – Mam nadzieję, że twój nowy zespół będzie w stanie ją rozwiązać. – Być może. Problem polega jedynie na tym, że ktoś powinien oficjalnie zaproponować nam udział w dochodzeniu. Nie możemy tak po prostu, nie zaproszeni, pojawić się w Cambridge. – A czy ja mogę was zaprosić? – Ciekawy pomysł, ale nic z tego. Musi to być oficer nadzorujący śledztwo. – Z tego, co mi wiadomo, nie ma na to najmniejszej szansy. – Wiem, że nie zawsze dobrze ci się układa współpraca z Farmer, ale to dobra policjantka i z pewnością dobro śledztwa postawi ponad wszystko. – Farmer już nie ma. Jej miejsce zajął nadinspektor Reid. Rochester był wyraźnie zaskoczony. – Nic o tym nie wiedziałem. – Zmiana nastąpiła niedawno i nagle. Nikt niczego się nie spodziewał. To właśnie Rochester, jako szef policji w Cambridge, zwrócił uwagę na Harriet Farmer. Widział z niej doskonałego detektywa i równie dobrą organizatorkę policyjnej pracy. Po cichu wspierał kolejne jej awanse. Teraz sprawiał wrażenie rozczarowanego, że nie poinformowała go o odejściu ze stanowiska. – Czy wiesz dlaczego? – zapytał. – Rak. – Chryste, to okropne! – Wydaje się, że chorobę wykryto na tyle wcześnie, że nie zagraża jej życiu. Proces leczenia będzie jednak bardzo przykry... – Zatelefonuję do niej. – Odradzam. Potrzebuje teraz spokoju. Jestem pewna, że skontaktuje się z tobą, kiedy wróci do równowagi. Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Rochester rozważał słowa Sam. Wreszcie odezwał się: – Cóż, skoro już tutaj jesteś, moglibyśmy króciutko, nieoficjalnie, przyjrzeć się twojej sprawie. Od czego chcesz zacząć? – Mam przy sobie wszystkie najważniejsze informacje. – Sam wyjęła z teczki kopie akt w niebieskiej obwolucie, które otrzymała od Toma, i położyła je na biurku przed Rochesterem. Ryzykowała, ponieważ nie miała prawa posiadać tych dokumentów, teraz jednak już się nad tym nie zastanawiała. Decyzję podjęła przecież w Cambridge. Rochester zaczął szybko przerzucać kartki. – Wciąż ta sama, wścibska, uparta dziewczyna. Rozumiem, że otrzymałaś to od Adamsa. Sam nie potrafiła ukryć zaskoczenia, że Rochester od razu odgadł, skąd pochodzą dokumenty. – Nie bądź taka zdziwiona. Nie wiedziałem, co prawda, nic o losie Farmer, wciąż jednak utrzymuję kontakt ze starym kumplem. Czy Adams nie potrafi namówić Reida, żeby zwrócił się do nas po pomoc? – Został odsunięty od śledztwa. Rochester roześmiał się ponuro. – Mieliśmy więc noc długich noży, co? Cóż, Reid nic się nie zmienił. Dokąd go zesłał? – Do Wydziału Południowego. – Biedny Tom. Mam nadzieję, że to przetrwa. – To kolejna sprawa, o której chcę z tobą rozmawiać. – Chciałabyś, żebym ściągnął Toma tutaj? – Tak. – To porządny facet, a ja wciąż mam kilka wakatów do wypełnienia. Czy jesteś pewna, że zechce u mnie pracować? – Jestem pewna. – W porządku, zobaczę, co się da zrobić. Niczego jednak nie obiecuję. Wszystko zależeć będzie od jego nowego szefa, choć, o ile go znam, raczej nie będzie robił trudności. – Dziękuję. Rochester odłożył teczkę. – Jest coś jeszcze – powiedziała Sam. Popatrzył na nią wyczekująco. Tymczasem Sam wyciągnęła z torebki kartkę białego papieru. – Otrzymałam to od Catherine Solheim, jednej z dwojga agentów FBI, którzy przyjechali na miejsce, by prowadzić własne śledztwo. Rochester obejrzał kartkę. – Są to fragmenty Nowego, wspaniałego świata Aldousa Huxleya. Coś takiego znajdowano na miejscu każdej zbrodni, z wyjątkiem zabójstwa West. Podejrzewamy, że ta właśnie kartka była tam, ale została usunięta, zanim pojawiła się policja. – Dlaczego Amerykanka przyszła z tym do ciebie, a nie poinformowała policji? – Sądzę, że to kwestia ambicji. Chce coś udowodnić swojemu szefowi, samodzielnie dokonać aresztowania. – Rozumiem. Kto więc, twoim zdaniem, chciał ukryć tę kartkę? – Cóż, Solheim twierdzi, że to robota majora Hammonda, szefa żandarmerii bazy, który chce w ten sposób kryć dowódcę bazy, pułkownika Cully’ego. – A co ty o tym sądzisz? – Myślę, że Solheim się myli. Hammond to w każdym calu facet o duszy policjanta. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł wplątać się w coś takiego. Poza tym, jaki miałby motyw? – Może przede wszystkim jest żołnierzem, a dopiero potem policjantem? Sam nie zrozumiała, co Rochester ma na myśli. – Słucham? – Co jest dla niego ważniejsze, armia czy prawo? Sam nie miała gotowej odpowiedzi na to pytanie. Pragnęłaby odpowiedzieć, że, oczywiście, sprawiedliwość, jednak wiedziała, że nie zna Hammonda aż tak dobrze. Widząc jej wahanie, Rochester zmienił temat. – No, a teraz oprowadzę cię po moim królestwie. Nigdy nic nie wiadomo, może jego znajomość kiedyś ci się przyda? Przedstawię cię też kilku ludziom z mojego zespołu. Wyprowadził ją przez hol i któreś z bocznych drzwi do parku. Wkrótce doszli do zespołu nowoczesnych budynków, stojących nad jeziorem. Pchnął drzwi wejściowe jednego z nich i prowadząc przed sobą Sam, zaczął schodzić w dół po długich schodach. – Jak liczny jest ten zespół? – zapytała. – Na razie jest nas dwudziestu, ale wciąż uzupełniamy skład. Nie jest to łatwe. Potrzebujemy najlepszych z najlepszych, a ich przełożeni, co wcale mnie nie dziwi, wcale nie chcą się rozstawać z wytypowanymi przez nas ludźmi. Wreszcie znaleźli się w pokoju operacyjnym. Było to przestronne pomieszczenie, wyposażone we wszystko, czego można by się spodziewać po takim miejscu: komputery, ekrany, tablice i liczne biurka z urządzeniami łączności. W bocznych ścianach znajdowały się wnęki kryjące małe pokoiki do pracy. W jednej z wnęk znajdowała się także niewielka kuchnia. Miejsca przy większości stanowisk były nie obsadzone, jednak tam, gdzie znajdowali się ludzie, bez wątpienia trwała intensywna praca. Rochester poprowadził Sani do młodego mężczyzny pracującego przy terminalu komputerowym. – James, pozwól, że przedstawię ci panią doktor Samanthę Ryan. Jest patologiem dla okręgu Cambridge. Doktor Ryan, przedstawiam pani detektywa Jamesa Morgana. Młody detektyw wstał i nieśmiało potrząsnął jej dłonią. – Jestem Sam – powiedziała. Rzadko spotykało się nieśmiałych policjantów,’ dlatego od razu poczuła sympatię do Jamesa Morgana. Tymczasem Rochester kontynuował: – Doktor Ryan interesuje się sprawą seryjnego mordercy z Cambridge. Dotarłeś już do czegoś? Sam popatrzyła na niego zdziwiona i Rochester zaraz wyjaśnił: – Kiedy zapowiedziałaś swój przyjazd, nie miałem cienia nadziei, że chodzi ci tylko o towarzyskie spotkanie. Jak już wcześniej powiedziałem, odgadłem, co może leżeć ci na wątrobie, i poprosiłem Jamesa, żeby wykonał wstępną robotę jeszcze przed twoim przybyciem. Cieszę się, że chociaż jeden raz mogłem cię wyprzedzić. Sam uśmiechnęła się. – James pracuje nad nowym systemem komputerowym Centralnego Analitycznego Zespołu Badawczego Ekspertów do spraw Zabójstw. To coś takiego jak Vi-Cap, używany przez FBI, tylko lepszy. Już jest połączony z europejską siecią komputerową Interpolu, mamy więc nadzieję, że uda nam się łapać seryjnych przestępców, niezależnie od tego, w jakich miejscach w Europie popełnią zbrodnie. – Az systemem FBI jesteście już połączeni? – Nie, jeszcze nie. Musimy jeszcze pokonać kilka barier, ale wcześniej czy później to nastąpi. – Dlaczego uważasz, że ten system jest lepszy od amerykańskiego? – Ma bardziej analityczny charakter. Jest w stanie wskazywać na wspólne cechy przestępstw i analizować je. Taki matematyczny psycholog. James nakarmił go informacjami, które zdołaliśmy zdobyć na temat twoich morderstw. Czy coś osiągnąłeś? Morgan przecząco pokręcił głową. – Niestety, obawiam się, że nic, sir. Za mało danych. – No cóż, nie wszystko jeszcze stracone. To dopiero wstępna faza – powiedział Rochester. – Dokumenty doktor Ryan powinny nam pomóc. Sam aż roziskrzyły się oczy. – Zapytajcie swój komputer, ile kobiet zostało zamordowanych lub zniknęło w pobliżu baz amerykańskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii w ciągu, powiedzmy, ostatnich pięciu lat. Morgan popatrzył na Rochestera, który skinął głową na znak zgody. – Jaka odległość od baz panią interesuje? – zapytał Morgan. Sam przez chwilę zastanawiała się. – Mila. Niech będzie jedna mila. – Czy chodzi o jakiś szczególny typ kobiety? Mam na myśli wiek, budowę ciała, kolor włosów... – Nie, chyba nie, ale proszę szukać informacji o wszystkich kobietach w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat. – To bardzo szeroki zakres, ale spróbuję. Morgan zaczął uderzać w klawiaturę komputera, przekazując instrukcje. Robił to bardzo sprawnie i cały proces trwał niespełna minutę. W momencie, kiedy komputer przystąpił do realizacji zadania, ekran monitora zrobił się czarny, jeśli nie liczyć błyskającego kursora. Nagle ożył ponownie i zaczęły się na nim pojawiać informacje. Łącznie komputer wyszukał dane o ośmiu kobietach, w każdym przypadku podając imię i nazwisko, datę urodzenia, czas, miejsce i datę zaginięcia oraz nazwisko funkcjonariusza policji, który prowadził śledztwo. Rochester pochylił się nad ekranem, marszcząc czoło. Można było odnieść wrażenie, że coś go bardzo zaniepokoiło. – Czy coś się stało? – zapytała Sam. Wciąż wpatrując się w monitor, Rochester odparł: – Być może. Sprawdź informacje z ostatnich dziesięciu lat. Palce Morgana znów zaczęły uderzać w klawisze, a na monitorze ponownie został jedynie kursor, kiedy komputer zaczął analizować polecenie. Po chwili pojawiły się kolejne cztery nazwiska kobiet i dodatkowe informacje. Wszystkie kobiety swojego czasu zaginęły bez śladu. Rochester wydał kolejne polecenie. – A teraz informacje o mężczyznach, w tym samym przedziale czasowym, na tym samym obszarze. Procedura powtórzyła się i po kilku minutach informacja widniała na ekranie. Komputer wymienił tylko dwie osoby. – Wydrukuj to wszystko dla mnie, James, a potem zamów informacje na temat zaginionych dziewczyn. Niech je tu jak najszybciej prześlą faksem. Bill! – zawołał i policjant, siedzący przy biurku po przeciwnej stronie pomieszczenia zerwał się na równe nogi. – Czy masz kilku wolnych ludzi? Mężczyzna rozejrzał się i jego wzrok spoczął na dwóch detektywach siedzących przy biurku ustawionym niedaleko stanowiska Morgana. – Dan, Harry, czy możecie zmienić zainteresowania na kilka godzin? Ich zdesperowane spojrzenia dobitnie świadczyły, że nie jest im to na rękę. – Wspaniale, zatem zapraszam do współpracy z komendantem. Niechętnie pokiwali głowami. Rochester był bezlitosny. – Na moim biurku leży tekturowa teczka z dokumentami. Skopiujcie je, prawdopodobnie będę potrzebował przynajmniej sześciu egzemplarzy. Następnie we współpracy z Jamesem przypilnujcie, żeby dokumenty wszystkich zaginionych kobiet, które wymienił komputer, zostały natychmiast przesłane do nas przez odpowiednie jednostki policji. – A jeśli będą chcieli wiedzieć, do czego ich potrzebujemy? – Powstrzymaj jakoś ich ciekawość, przynajmniej tak długo, dopóki nie sprawdzimy kilku rzeczy. Jeśli będą stwarzali problemy, mów, że chodzi o dochodzenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i jeśli chcą tłumaczyć się tam, nie będziemy mieli nic przeciwko. To powinno na jakiś czas uspokoić wścibskich. Morgan podał mu gotowe wydruki, a dwaj detektywi szybko wyszli z pomieszczenia, by dostać się do niebieskiej teczki. Sam zaczynała się niecierpliwić. – Czy mógłbyś mi powiedzieć, co się dzieje? – Moglibyśmy się nie dziwić, gdyby jedna lub dwie dziewczyny zaginęły w niewielkiej odległości od amerykańskich baz, ale nie dwanaście. Może to przypadek, może nie wszystkie są ofiarami jednego przestępcy, nie zmienia to jednak faktu, że sprawa jest co najmniej intrygująca. – Czy chcesz powiedzieć, że nasz zabójca uprawia tu swój proceder już od wielu lat? – Nie będziemy tego wiedzieć, dopóki nie uzyskamy trochę więcej informacji, musimy więc podjąć czynności sprawdzające, i to szybko. – Co się teraz dzieje? – Jeśli się nie mylę, wkrótce poprosimy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych o zgodę na wznowienie śledztw i połączenie kilkunastu spraw w jedną. – Powinieneś porozmawiać z agentami FBI. Przebywają w bazie amerykańskich Sił Powietrznych w Leeminghall. Ta informacja jest w dokumentach. – Masz rację. Proponuję, żebyśmy powrócili do mojego gabinetu i przejrzeli całą teczkę wspólnie, kartka po kartce. Poza tym sprawdzę, co się da zrobić, żeby jak najszybciej ściągnąć tutaj Toma Adamsa. Sam pokiwała głową, wyraźnie zadowolona. – Chodź – powiedział Rochester. – Musisz mi wiele wyjaśnić – dodał i poprowadził ją do swojego biura. Zakończywszy przeglądanie zawartości teczki, powrócili do pokoju kontrolnego w podziemiach, gdzie Rochester zwołał naradę. W miarę jak mijały godziny, jego zespół działał coraz szybciej. Dzwoniły telefony, wysyłano i przyjmowano faksy, detektywi biegali w pośpiechu we wszystkich kierunkach. Mimo zainteresowania tym, co się dzieje, Sam czuła się wyobcowana, odsunięta od działań policjantów, niczym student oglądający po raz pierwszy zza plastikowej szyby sekcję zwłok. Jeśli miała jeszcze odegrać w tym dochodzeniu jakąś ważną rolę, to z pewnością nie teraz. Było późno, kiedy Rochester ogłosił koniec pracy. Próbował namówić Sam, żeby została na hoc, ale nie miała ze sobą zapasowych ubrań ani kosmetyków, postanowiła więc wyruszyć w długą drogę powrotną do domu. Zajechała przed chatę we wczesnych godzinach porannych. Była wyczerpana fizycznie i psychicznie. Pozostało jej jedynie tyle siły, by wdrapać się po schodach do sypialni, rozebrać się, zdjąć słuchawkę z widełek telefonu i paść na łóżko. Natychmiast zasnęła. Obudził ją jakiś potężny hałas. Usiadła, serce zabiło jej mocniej. Co to było? Czy ktoś uderzał w okno? A może był to jedynie jej sen? Hałas powtórzył się. Ktoś głośno pukał do frontowych drzwi. Włączyła nocną lampkę i popatrzyła na zegar. Była czwarta piętnaście nad ranem. Raczej trudno było spodziewać się tu o tej porze kogoś, kto wcześniej nie zadzwonił, i Sam zdenerwowała się. Włożyła płaszcz kąpielowy, zbiegła na dół, po czym zapaliła zewnętrzne lampy przed domem i powróciła do sypialni. Popatrzyła przez okno. Najpierw ujrzała samochód, jeepa cherokee, a później dotarł do niej znajomy głos, z wyraźnym akcentem z południa Stanów Zjednoczonych. – Doktor Ryan? Doktor Ryan! W tym samym momencie zobaczyła Doyle’a i Solheim. Otworzyła okno i niechętnie zawołała: – Czego, do diabła, chcecie? Czy nie mogliście najpierw zatelefonować? – Przepraszam, ale ma pani wciąż zajęty sygnał – odparł Doyle. Przypomniała sobie, że zdjęła słuchawkę z widełek. – No więc, co za pilna sprawa ściągnęła was tutaj o czwartej nad ranem i dlaczego wyrwaliście mnie z najlepszego snu? – Komendant Rochester chce, żebyśmy jak najszybciej przyjechali do Cromwell Park. Chyba coś się ruszyło w śledztwie. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Podczas podróży do Hampshire Sam stawały włosy na głowie. Doyle prowadził samochód tak, że w każdej chwili spodziewała się najgorszego. Chwilami zastanawiała się, czy nie zapomniał przypadkiem, że jest w Anglii i że obowiązuje tu ruch lewostronny. Na szczęście, oprócz kilku mleczarzy i ludzi śpieszących na poranną zmianę do pracy, na drogach nie pojawił się nikt, kto mógłby stać się ofiarą szaleńczej jazdy. Do Cromwell Park przybyli, kiedy na dworze było już zupełnie jasno. Świeżość wczesnego poranka poprawiła nastrój Sam i wyrwała ją z letargu, w którym trwała podczas podróży. Poczuła głód i ze zdumieniem uświadomiła sobie, że nic nie jadła od przeszło dwudziestu czterech godzin. Nie była pewna, co jada się w Cromwell Park, miała jednak nadzieję, że zostanie poczęstowana przynajmniej lekkim śniadaniem. Funkcjonariusz ochrony, zziębnięty i zmęczony, bez zbędnych ceregieli przepuścił ich przez bramę. Sam nakazała Doyle’owi, żeby zajechał na żwirowy parking przed głównym budynkiem. Wysiadłszy z auta, przeciągnęła się, chcąc rozprostować kości po długiej podróży w siedzącej pozycji. Na schodach pojawił się umundurowany policjant, który po chwili podszedł do Sam. – Szef inspektor Terry Lambert – przedstawił się i potrząsnął jej dłonią. – Jestem oficerem sztabowym pana Rochestera. Widzę, że nie traciliście czasu. – Doktor Ryan, Samantha Ryan – powiedziała z kolei Sam. – Cieszę się, że panią w końcu spotkałem. Musieliśmy minąć się, kiedy była tu pani ostatni raz. Spowodowała pani tutaj sporo zamieszania. Sam wskazała na towarzyszących jej dwoje Amerykanów. – Przedstawiam panu agentów Catherine Solheim i Edwarda Doyle’a z FBI, z Wydziału Nauk o Zachowaniu w Quantico. – To dobrze, że tu jesteście – powiedział Lambert. – Rozumiem, że zgodziliście się udzielić nam pomocy w śledztwie. Doyle wcale nie przytaknął. – Wręcz przeciwnie – odparł. – Rozumiem, że to wy, Anglicy, zamierzacie nam pomagać. Nie chcąc rozpoczynać dnia od sprzeczki, Lambert jedynie uśmiechnął się. Doyle przyjął ten uśmiech za oznakę słabości i ucieszył się, że tym razem pójdzie mu łatwo z brytyjską policją. – Cóż, bardzo proszę za mną – odezwał się znów Lambert. – Pan Rochester was oczekuje. Zamiast ruszyć, jak się tego spodziewała Sam, w kierunku biura Rochestera, poprowadzeni zostali za główny budynek, w kierunku zespołu nowoczesnych zabudowań, gdzie, jak już Sam wiedziała, znajdował się pokój operacyjny. Rochester stał w głębi i rozmawiał właśnie z jakimś detektywem, który wklepywał informację w komputer. Lambert poprowadził swoją grupkę prosto do nich. – Sir, przybyła doktor Ryan ze swoim towarzystwem. Rochester uniósł głowę i uśmiechnął się do Sam. – Dziękuję ci, że tak szybko przyjechałaś – powiedział. Doyle zły, że uznany został jedynie za członka towarzystwa. Sam, odezwał się do niego: – Kłania się agent Ed Doyle z Quantico. Chciałbym podziękować za to, że policja brytyjska zgodziła się udzielić nam pomocy w dochodzeniu. Rochester bynajmniej nie przegapił znaczenia tych słów. – Dla naszych amerykańskich kolegów zawsze zrobimy wszystko, co leży w naszej mocy. Nie dalej jak wczoraj przekazałem informacje do pana Bartoca. Doyle zesztywniał. Bartoc był szefem w Quantico, karierowiczem, który bardzo chciał zaistnieć w polityce i niszczył każdego, kto mógł sprawić, że jego kadencja w FBI zostanie oceniona inaczej niż jako doskonała. Ze wszystkich ludzi tego świata, z którymi Doyle miał dotąd do czynienia, nie bał się właściwie nikogo poza Bartokiem. Rochester tymczasem dyskontował swoje werbalne zwycięstwo. – Pan Bartoc zapewnił mnie, że FBI będzie z nami w pełni współpracować. Przekazuje mi właśnie dokumenty na temat morderstw popełnionych w USA, w związku z czym wkrótce będziemy mogli wyposażyć nasz komputer w dodatkowe informacje. Doyle był już na bocznym torze i zrozumiał to w mgnieniu oka. Robiąc dobrą minę do złej gry, powiedział: – Rozumiem. Mam nadzieję, że pomoc FBI pozwoli szybko zakończyć sprawę. – Czy ma pan przy sobie dokumenty, o które prosiłem? Doyle ich nie miał. Nie, nie zapomniał ich, lecz celowo zostawił w Leeminghall. Nie wiedział dokładnie, co się dzieje i jakie zagrożenie dla jego spodziewanego sukcesu stanowi ta nowa jednostka brytyjskiej policji. Postanowił, że tak długo, jak długo się tego nie dowie, będzie współpracował z Anglikami w możliwie najmniejszym zakresie. – Nie, nie mam. Bardzo mi przykro, ale wyjeżdżałem w wielkim pośpiechu. Zapomniałem o nich. Sceptyczny wyraz twarzy Rochestera nie pozostawiał wątpliwości, że zdaje sobie sprawę z kłamstwa. – No cóż, trudno. Na szczęście, pan Bartoc polecił już, żeby przefaksowano ich kopie do mojego biura. W każdej chwili powinny się w nim znaleźć. Skończywszy na razie z Doyle’em, Rochester zwrócił się do Solheim: – Opierając się na opisie pana Bartoca, przypuszczam, że to pani jest Catherine Solheim. – Potrząsnął jej dłonią. – Bardzo dobrze się o pani wyrażał, określił panią jako przyszłą gwiazdę wydziału. Sam kątem oka popatrzyła na Doyle’a. Panował nad sobą, lecz z wyraźnym trudem. Jego wściekłość rosła z każdą chwilą. Nie było wątpliwości, że Rochester celowo antagonizuje dwoje agentów, nie przejmując się tym, że ich wzajemne stosunki są już i tak mocno napięte. Rochester znów skierował wzrok na ekran. – Cóż, przypuszczam, że najlepiej zrobię, jeśli wytłumaczę wam, dlaczego poprosiłem was, żebyście przyjechali tutaj w takim pośpiechu. Wszyscy troje popatrzyli na niego wyczekująco. – Chociaż nie jesteśmy tego jeszcze do końca pewni, przypuszczamy, że morderstwa popełnione w Cambridge mogą być powiązane nie tylko z serią zabójstw, które spędzają sen z powiek FBI w Ameryce, ale też z licznymi zaginięciami kobiet tutaj i w Europie. – Jaka liczba kobiet wchodzi w grę? – zapytał Doyle. – Badamy powiązania pomiędzy zaginięciem przynajmniej ośmiu kobiet w Wielkiej Brytanii w ciągu ostatnich dziesięciu lat. – Jakie to są powiązania? – Ustaliliśmy, że wszystkie kobiety zaginęły w promieniu około jednej mili od baz amerykańskich Sił Powietrznych. Ciała żadnej spośród nich nie znaleziono, nie prowadzono więc postępowań w sprawie o morderstwa, lecz o zaginięcia. – Tak, to może być jakiś wspólny mianownik. – Doyle pokiwał głową. – Czy ten wspólny mianownik to naprawdę coś bardzo charakterystycznego? – zapytała Sam. – Tak – odparł Rochester. – Poszukiwaliśmy innych, takich jak liczba mężczyzn, którzy zaginęli na tym samym terenie, w tym samym czasie, przeanalizowaliśmy ogólne statystyki dotyczące zaginionych ludzi. Komputer wskazał na znaczącą anomalię w tej dziedzinie, związaną z bazami Sił Powietrznych i zaginięciami w ich okolicach. W tej sytuacji niezbędne jest podjęcie szczegółowego śledztwa, chociaż na obecnym etapie wstrzymywałbym się z przypuszczeniami co do możliwych wyników. Doyle chciał zadać kolejne pytanie, jednak uprzedziła go Solheim. – Czy jest pan pewien, że program komputerowy został sformułowany poprawnie? – Pracujemy w zupełnie nowym systemie, ale zapewniam, że funkcjonuje on bezbłędnie. I to nie tylko z punktu widzenia policji angielskiej i FBI. Detektyw Morgan zadecydował – z powodów wiadomych tylko jemu, musimy mu jednak być wdzięczni za tę inicjatywę – o podłączeniu naszego systemu do komputera Interpolu we Francji. Ściągnął z niego takie same informacje, jakie wprowadziliśmy do komputera w przypadku „naszych” zaginionych. No i okazało się, że w ciągu minionych dziesięciu lat w Europie w promieniu jednej mili od amerykańskich baz zaginęło ponad piętnaście kobiet. Mamy już ich nazwiska. Ciało kolejnej kobiety znalezione zostało przed rokiem w gęstym lesie w odległości mniej więcej pół mili od amerykańskiej bazy w Niemczech. Została zasztyletowana, po czym usunięto jej obie nerki. Mordercy nigdy nie aresztowano. Zespół Operacji Specjalnych pracował już od wczesnego świtu. Bill Smethurst i jego partner, Andy Clough, tak jak pozostali członkowie zespołu uważali, że zupełnie bez sensu tracą czas i pieniądze podatników. Nienawidzili zadań wyznaczanych w ostatniej chwili. Burzyły ich życie osobiste, wystawiały na ciężkie próby małżeństwa, czy nawet luźniejsze związki partnerskie. Susan Dench zniknęła przed trzema laty. Smethurst pamiętał, jak szukano jej bezpośrednio po zgłoszeniu zaginięcia. Nikt specjalnie nie przykładał się do poszukiwań. Znikała bez śladu już dwa lub trzy razy wcześniej, a potem pojawiała się z powrotem cała i zdrowa, po kilku dniach, które spędzała w łóżku z jakimś nikomu nie znanym facetem. Dlatego nawet wtedy, gdy uznano jej sprawę za kolejny nie wyjaśniony przypadek w świecie pełnym nie wyjaśnionych przypadków, nikt się tym specjalnie nie przejmował. Fakt, że ostatnim razem nie powróciła do domu, niczego złego nie musiał tak naprawdę oznaczać. W Londynie było przecież dosyć miejsc, gdzie mogła zakotwiczyć na dłużej. Przypuszczano, że niczym nocna ćma pofrunęła w kierunku błyszczących świateł Soho. Jedynymi ludźmi, wciąż przekonanymi, że przytrafiło się jej coś złego, byli jej rodzice. Ale co oni mogli o niej wiedzieć? Przez jakiś czas chodzili po lokalnych gazetach i rozgłośniach, chcąc zainteresować dziennikarzy losem swej córki, ale zainteresowanie jej losem skończyło się znacznie wcześniej, niż policja zakończyła śledztwo. Dlaczego więc szukali jej jeszcze raz, po tak długim czasie? Smethurst nie miał pojęcia, żywił jednak nadzieję, że szefowie wiedzą coś, co jemu nie jest wiadome w tej sprawie. Przełożeni bardzo rzadko zdradzali interesujące szczegóły, uznając, że podwładni powinni wiedzieć tylko tyle, ile jest akurat konieczne. W większości przypadków oznaczało to, że mogą wiedzieć bardzo mało. Tym razem jednak sprawa musiała być niezwykle poważna, rozmyślał Smethurst, ponieważ do poszukiwań ściągnięto niemal wszystkich wolnych ludzi, przerywając im nawet urlopy i wakacje. Obliczył, że same nadgodziny będą kosztowały fortunę. Zadziwiające wobec natury i zakresu poszukiwań było to, że tym razem milczały o nich media, nie wtrącały się osoby cywilne. Zazwyczaj policja wdzięczna była za wszelką pomoc w takich sytuacjach, a i ochotników do poszukiwań zgłaszało się więcej, niż to było potrzebne. Tym razem w akcji uczestniczyli tylko policjanci. Rozpoczęli ją w różnych punktach wokół płotu wyznaczającego teren bazy amerykańskich sił powietrznych, formując ogromne niebieskie koło, a następnie zaczęli oddalać się od płotu, zatrzymując się co chwila i przeszukując teren. Do akcji przystąpili nawet policyjni nurkowie, sprawdzając jeziora i stawy, co po tak długim czasie od zniknięcia kobiety wydawało się oczywistą stratą czasu i środków; mieliby szczęście, gdyby znaleźli jej kości. Ich udział w poszukiwaniach podnosił jednak rangę i powagę przedsięwzięcia. Od czasu do czasu rozlegał się gwizdek i tyraliera zamierała. W tym czasie oglądano kolejne zastanawiające znalezisko i ładowano do plastikowych worków w celu przewiezienia do dalszej analizy. Następnie rząd policjantów znów ruszał przed siebie. Sekcja Smethursta dotarła wreszcie do Zakątka Alexandra, gęstego lasu, rozciągającego się na obszarze około stu akrów. Było tu dziko i ciemno i poruszanie się zaczęło sprawiać policjantom sporo trudności. Smethurst zagłębił kij w plątaninie krzewów, wrzosów i trawy i zaczął przesuwać nim w nadziei, że natknie się na coś interesującego. I rzeczywiście, wkrótce znalazł. Odgłos, jaki wydobył się spod kija, rozpoznał od razu – falista blacha. Kiedyś miał z nią sporo do czynienia. – Tutaj! – zawołał do Clougha. Partner przerwał swoje poszukiwania i natychmiast do niego podszedł. Smethurst znów uderzył w blachę, żeby odgłos usłyszał Clough. Nie wywarło to jednak na nim wrażenia. – Natrafiłeś na kawał blachy – powiedział. – Dobra robota, posterunkowy Smethurst. Prawdopodobnie dostaniesz medal za to znalezisko. Podnieś to. Być może na odwrotnej stronie ktoś zapisał jakąś ważną informację – powiedział z drwiną w głosie. Smethurst zignorował sarkazm i zaczął systematycznie odgarniać suche gałęzie i ściółkę. Po chwili zdecydowanie stąpnął na blachę i w tym samym momencie usłyszał, jak materiał pęka, a on sam zaczął zapadać się pod ziemię. Andy Clough z przerażeniem patrzył, jak jego partner, wpierw z krzykiem, a potem z przeraźliwym wrzaskiem, znika z pola widzenia. Rochester pozostawił Doyle’a i Solheim w pokoju kontrolnym, pozwalając im spokojnie przejrzeć informacje, które nadeszły z Interpolu. On udał się z Sam do swojego gabinetu. Ku jej ogromnemu zdziwieniu, przy wielkim okrągłym stole w gabinecie siedział już Tom Adams. Obok niego zajmował miejsce starszy mężczyzna, którego nie znała. Kiedy weszła do środka, obaj mężczyźni powstali. – Sam, sądzę, że Toma Adamsa już znasz – powiedział Rochester. – A to jest profesor Boyd Charlton z tego drugiego uniwersytetu. Sam uznała, że „ten drugi uniwersytet” to Oksford, Rochester bowiem był nie tylko szefem policji w Oksfordzie, lecz kształcił się ponadto w Trinity College, w Cambridge, i był z tego powodu bardzo dumny. – Boyd jest szefem katedry historii starożytnej – kontynuował – i w szczególny sposób interesuje się starożytnymi tekstami i szyframi. Wszyscy czworo zasiedli wokół stołu. – Cóż zatem profesor ma do czynienia z naszą sprawą? – zapytała Sam. – Chodzi o teksty znalezione na miejscach zbrodni – odparł Rochester. – Przefaksowałem mu kilka próbek i stwierdził, że potrafi wydobyć z nich ciekawe informacje. Profesor Charlton był bardziej ostrożny. – Tak naprawdę to nie uzyskałem jeszcze żadnej odpowiedzi, istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że dojdę do czegoś konkretnego. Sam wciąż nie potrafiła sobie wyobrazić, co wspólnego mogą mieć starożytne teksty ze współczesnymi morderstwami. – A do czego pan doszedł do tej pory? Charlton popatrzył na Rochestera. – Czy dysponuje pan większą liczbą interesujących nas napisów? – zapytał. Rochester zabrał z biurka stertę przefaksowanych kartek i podał je Charltonowi. Profesor nasunął na nos okulary w drucianej oprawie i zagłębił się w papierach. Nie śpieszył się, przeglądając je, a pozostała trójka nie popędzała go, cierpliwie czekając, aż zechce coś powiedzieć. Sam kilkakrotnie uchwyciła wzrok Toma. Tak wiele chciała mu powiedzieć, a jeszcze więcej zadać pytań, nie była to jednak ani właściwa chwila, ani właściwe miejsce. Musiała po prostu czekać. W końcu Charlton odłożył papiery. – Hmm, nie ma tu niczego oczywistego. Jeśli jednak poświęciłbym trochę czasu, coś bym pewnie z tego wydobył. – W takim razie do dzieła, profesorze – postanowił Rochester. – Ile czasu pan potrzebuje, żeby powiedzieć nam coś konkretnego? – Niezbyt wiele. Jeśli jest w tym jakiś klucz, znajdę go. Rochester zadzwonił małym mosiężnym dzwoneczkiem, który stał na stole. – Zamówiłem dla pana taksówkę – powiedział. – Powinna już tutaj być. – Potrząsnął dłonią profesora i odprowadził go do drzwi. – Powodzenia, profesorze, i niech pan nie zapomni pośpieszyć do mnie z informacją, kiedy tylko ją pan uzyska. Powróciwszy do stołu, Rochester odezwał się: – Sam, chciałbym, żebyś czasowo włączyła się do prac mojego zespołu. Pozostaniesz w nim tak długo, dopóki nie wyjaśnimy zagadki. Sam poczuła, że przebieg wydarzeń wymyka się spod jej kontroli, i wcale jej się to nie spodobało. – To chyba nie jest najlepszy pomysł – powiedziała. – I niepraktyczny. Nie spodoba się to ani uniwersytetowi, ani szpitalowi. Rochester jakby uparł się, żeby zburzyć jej spokój. – Uzgodniłem to i w szpitalu, i na uniwersytecie. Trevor Stuart zapewnił mnie, że przejmie twoje liczne obowiązki. Teraz Trevor mi się podlizuje, pomyślała Sam. – Jeśli z czymś nie dałby sobie rady, pomoże mu Jean. Tak nawiasem mówiąc, ta twoja Jean to fascynująca kobieta. Najwyższe władze zarówno szpitala, jak i uniwersytetu nie sprzeciwiają się twojemu czasowemu oddelegowaniu do Cromwell Park. A zatem, jaka jest w tej sytuacji twoja ostateczna decyzja? Sam skapitulowała. – Pod warunkiem, że nie będę musiała dzielić pokoju gościnnego z Charltonem... Rochester uśmiechnął się. – Wiele wymagasz, ale zgadzam się. – Zwrócił się do Adamsa: – Tom, przypuszczam, że ty i Sam macie sobie wiele do powiedzenia. Powierzam więc ją twojej opiece. Idźcie do pokoju kontrolnego, a ja tymczasem przygotuję dla niej jakiś skromny gabinecik i pokój do zamieszkania. – Adams skinął głową. – Przy okazji, Sam, nie wiem, czy cię już o tym poinformowano, ale mamy tutaj własne laboratorium i prosektorium. Jeśli chciałabyś je obejrzeć, nie widzę przeszkód. Rochester gwałtownie podniósł się z krzesła, bezceremonialnie dając znak gościom, że czas, jaki dla nich przeznaczył, minął i spotkanie jest skończone. Adams i Sam ruszyli do drzwi. Gdy stali w progu, Rochester zawołał do Sam: – Tak przy okazji, twój przyjaciel Hammond wyjechał. – Dokąd? – Dziś rano został odwołany do Stanów. Opuścił Anglię na pokładzie samolotu towarowego Sił Powietrznych, to wszystko. Chyba bardzo mu się śpieszyło. – Czy wiemy, gdzie teraz jest? – Zabawne, ale nikt tego nie wie. Departament Stanu, Pentagon, Waszyngton, wszyscy jakby nabrali wody w usta. – A co z Cullym? – Och, on wciąż jest na miejscu. Muszę jeszcze sprawdzić kilka rzeczy, ale to raczej nie jest człowiek, którego poszukujemy. Zabójcy nie są zazwyczaj ludźmi, którzy ponad wszystko stawialiby rozwój własnej kariery. – Czy uważasz więc, że Hammond to...? – Nasz zabójca? – Rochester wzruszył ramionami. – Nie wiem. Amerykanie grają w jakąś dziwną grę. Bardzo chciałbym wiedzieć, o co w niej chodzi. Wzburzyliśmy głębsze wody, niż nam się to na początku wydawało. Kiedy Sam odwróciła się, Rochester zwrócił się do niej ponownie: – Nie rozluźniaj się zbytnio, moja droga. Mam przeczucie, że wkrótce czeka cię mnóstwo roboty. Kiedy Bill Smethurst oprzytomniał, doszedł do wniosku, że leży na plecach w jakiejś dziurze głębokości co najmniej ośmiu stóp. Widział nad sobą zielone korony drzew, a ponad nimi błękitne niebo z rozsianymi gdzieniegdzie białymi chmurami. Niespodziewanie w polu jego widzenia pojawiła się twarz Andy’ego Clougha. – Bill! Bill! Czy wszystko w porządku? Smethurst skupił uwagę na swoich rękach i nogach. Czuł je, wszystkie były na miejscu i, co najważniejsze, były całe. Upadek właściwie nie sprawił mu bólu, a tylko zaskoczył i oszołomił. – Nic mi się nie stało, Andy. Ale się, cholera, przestraszyłem. Usiadł i rozejrzał się. Dziura miała kształt prostopadłościanu, gładkie ściany i najwyraźniej zrobiona została przez człowieka. W jednej ze ścian znajdowało się coś, co wyglądało jak wejście do tunelu. Było wysokie około pięciu stóp, obmurowane i zdawało się prowadzić jeszcze głębiej pod ziemię. Na betonowej powierzchni znajdował się metalowy przełącznik, który Smethurst uznał za włącznik światła. Wstał i otrzepał ubranie, następnie podszedł do przełącznika i kilkakrotnie pstryknął. Nic się nie wydarzyło. Jeśli był to włącznik światła, był uszkodzony. – Andy, podaj mi tutaj reflektor! – zawołał. Clough pokiwał głową. – Za chwilę! Trzymaj się! – zawołał i zniknął z pola widzenia. Powrócił po kilkunastu sekundach i podał Smethurstowi wielką pomarańczową lampę. Ten natychmiast ją włączył i skierował strumień światła wprost w otwór tunelu. Przejście wydawało się szerokie, nie było w nim żadnych przeszkód. Pochyliwszy się, wszedł do tunelu i zaczął ostrożnie iść do przodu. Cuchnęło zgnilizną i starzyzną. Z powały sączył się zielony szlam, a na szarych betonowych ścianach widniały ciemne, mokre plamy. Błoto i szlam przez całe lata zbierały się na betonowej posadzce i utworzyły na niej śliski dywan. Więcej niż raz Smethurst stracił równowagę i prawie upadł. Światło reflektora sunęło po chropowatych ścianach. Nierówności wywoływały poruszające się cienie, które sprawiały, że wnętrze tunelu zaczynało jakby żyć własnym życiem. Smethurst popatrzył na swoją rękę. Drżała. Poczuł chłód i odniósł wrażenie, że uginają się pod nim nogi. Był bardziej niż przestraszony. Po raz pierwszy w policyjnej karierze był przerażony. Nie wiedział jednak, co jest źródłem strachu. Dotarł do jakiejś komory i przystanął. Nie ośmielił się postąpić ani kroku dalej. Światło reflektora spoczęło na dużym stole ustawionym na środku pomieszczenia. Przytrzymał je na nim przez kilka sekund, nie wierząc, że to, co widzi, jest prawdą. Nagle złamał się. Ogarnięty paniką, pobiegł jak szalony w kierunku wyjścia, a widok, który przez kilka sekund trwał przed jego oczyma, pogrążył się znów w łaskawej ciemności. Tom Adams i Sam zaczęli schodzić po kamiennych schodach. Kiedy znaleźli się na dole, Tom zamiast ruszyć w kierunku pokoju kontrolnego, zaczął prowadzić ją w stronę parku. – Jak daje sobie radę rodzina? – zapytał łagodnym tonem po chwili milczenia. – Dobrze, dziękuję ci – odparła Sam. Znów zapadło milczenie i znów przerwał je Tom: – Rozumiem, że jestem ci coś winien. – Nie, skądże znowu. – Gdyby nie ty, zmagałbym się teraz z jakimiś głupotami w Wydziale Południowym. – Przecież jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego można było tu ściągnąć z Cambridge. Zajmujesz się tą sprawą od samego początku. Znasz wszystkie fakty i jestem pewna, że pomożesz w pomyślnym zakończeniu dochodzenia. Po prostu podsunęłam Rochesterowi doskonały pomysł, to wszystko. – Dlaczego to zrobiłaś? Po tym, co się stało, sądziłem, że... no, wiesz... – Że znienawidzę cię na zawsze i spróbuję szkodzić, kiedy tylko będę mogła. – Coś w tym rodzaju. Chyba nie poznałem cię dość dobrze, prawda? – Chyba nie. Gdybyś mnie poznał, może wciąż bylibyśmy razem. Tom dotknął jej dłoni. – Wciąż możemy być. Odsunęła się. – Nie, nie możemy. Może nie do końca jest tak, jak mi powiedziałeś wtedy w ogrodzie, ale coś w tym musi być. Nie nalegał, zdając sobie sprawę, że razem nie mają już żadnych szans. Zastanawiał się, czy poprzez przeniesienie go tutaj chciała oderwać go od Liz, Sprawić, że dzięki temu z nią zerwie. Kobietom zdarzały się podobne intrygi. A jednak Sam nie była podobna do żadnej spośród znanych mu dotąd kobiet i nie sądził, że zdobyłaby się na taką złośliwość. Postanowił zmienić temat rozmowy. – Czy uważasz, że Rochester ma rację? – zapytał. – W sprawie zasięgu seryjnych zabójstw? Tak. – Dysponuje tylko poszlakami. – Nie określałabym zabójstw West i Strachana mianem poszlak, a ty? – Mam na myśli połączenie ich wszystkich razem. Wiesz, Ameryka, Anglia, kontynent. Trochę to nieprawdopodobne. – Unterweger działał właśnie na tych obszarach. – Był jedyny w swoim rodzaju. – Wszyscy seryjni mordercy są na swój sposób wyjątkowi. Tom rozmyślał przez chwilę. – Mam nadzieję, że oprócz tych pośrednich, pojawią się poważniejsze dowody na to, że te zbrodnie w jakiś sposób się łączą. – Na przykład? – Szyfry Charltona, włókna. Nie zapominając o rybich łuskach i nasionach, które znalazłaś na West. Poza tym mogą nam pomóc raporty z FBI. – Może znajdą też coś wasi chłopcy w niebieskich mundurkach. – Nie wiadomo. Ale kiedy intensywnie przeczesuje się teren, zawsze się coś znajduje. Niespodziewanie usłyszeli, że woła ich nadinspektor Lambert. – Pani doktor Ryan! Inspektorze Adams. Wracajcie, bardzo proszę. Chyba na coś się natknęliśmy. Podróż przez Wiltshire do Kent była jedną wielką przyjemnością. Zazwyczaj, aby znaleźć miejsce zbrodni, Sam musiała jeździć jakimiś nierównymi, wąskimi drogami, nierzadko nie zaznaczonymi na mapie. Tym razem jechała w konwoju policyjnych samochodów i motocykli. Wszystkie miały włączone syreny, a ona, doktor Samantha Ryan, siedziała na tylnym siedzeniu jednego z nie oznakowanych policyjnych samochodów obok komendanta Rochestera, niczym członkini rodziny królewskiej albo przynajmniej wysokiej rangi przedstawicielka rządu. Różnica polegała na tym, że ludzie zwykle z radością witali członków królewskiej rodziny, a Sam nie była pewna, czy podobną radość wzbudzi jej obecność na miejscu zbrodni. Mimo protestów, Doyle i Sofheim pozostali w Cromwell Park. Żadna policja świata nie lubiła obcych patrzących jej na ręce. Nowo powołany do życia zespół, nieistotne, z jak doskonałych by się składał specjalistów, przybyły z zewnątrz, był wystarczająco ciężkim kęsem do strawienia dla lokalnej policji. Reprezentanci obcej służby, w tym głównie FBI, mogliby wywołać nie tylko niechęć, ale otwartą wojnę. Rochester wiedział, że ma niepowtarzalną szansę na ostateczne przekonanie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych o potrzebie powołania jego oddziału, i nie zamierzał pozwolić, by agenci FBI ją zmniejszyli. Sam z kolei nie martwiła spodziewana reakcja miejscowej policji. Bała się natomiast, że patolog przypisany do tej okolicy, doktor John Alexander, oburzy się, kiedy dotrze do niego, że zadanie, które powinno przypaść w udziale właśnie jemu, wykona doktor Samantha Ryan. Przed kilku laty pracowali razem w Londynie i Sam znała go jako dobrego człowieka i doskonałego specjalistę. Niestety, czasami bywał pompatyczny, no i był indywidualistą nie cierpiącym głupców i ludzi wtrącających się do jego pracy. Jadąc na miejsce, Sam w duchu modliła się o to, by jednak się z nim nie spotkać, by na miejsce przybył jakiś inny patolog, miała jednak nieprzyjemne przeczucie, że natrafi właśnie na Johna. Widok srebrnego myśliwca, lecącego nisko nad ziemią, ostrzegł ją, że konwój nieuchronnie zbliża się na miejsce. Po kilku minutach przecięli policyjny kordon, przed którym zgromadzili się dziennikarze z wszelkim możliwym sprzętem. Wiedzieli już doskonale, że wydarzyło się coś nadzwyczajnego, i nie zamierzali opuścić tego miejsca, dopóki nie uzyskają szczegółowych informacji. Obecność dziennikarzy wskazywała na to, że ich informatorzy w policji dobrze się spisali. Widok konwoju wywołał ich natychmiastową reakcję – ku samochodom skierowały się wszystkie kamery, aparaty fotograficzne i mikrofony. Sam zdziwiło to wszystko i ku zaskoczeniu Rochestera niczym hollywoodzka gwiazda osłoniła twarz kartką papieru. Samochody powoli minęły gromadę dziennikarzy, przejechały przez kordon i zbliżyły się do sceny zbrodni. W końcu zatrzymały się, a Rochester i Sam wysiedli. Od razu ogarnęło ich ciepłe popołudniowe powietrze. Do Rochestera natychmiast podszedł umundurowany nadinspektor i obaj rozpoczęli ożywioną rozmowę. Sam miała więc czas, żeby się trochę rozejrzeć. Okolica wyglądała na wyjątkowo nie zagospodarowaną przez człowieka, co zdawało się dziwne na obszarze uznawanym za najbardziej zaludniony w kraju. Ten dziewiczy krajobraz wynikał bez wątpienia z sąsiedztwa bazy wojskowej i zapewne, po zamknięciu bazy, szybko ulegnie zmianie. Policjanci poruszali się na miejscu zbrodni pozornie chaotycznie, jak zawsze. Sprawiali wrażenie, że czekają jeszcze na jakieś nadzwyczajne wydarzenia. Nagle Sam zrozumiała, że tak naprawdę to czekają właśnie na nią. – Doktor Ryan, poproszę panią – powiedział do niej Rochester, a kiedy do niego podeszła, kontynuował: – Pozwól, że ci przedstawię nadinspektora Clarksona. Został oddelegowany do współpracy z nami. Kiedy Sam podała mu rękę, na jego twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Była poważna, niemal bez wyrazu, i taki sam był jego głos. – Jeśli zechcecie mi państwo towarzyszyć, sir – powiedział do Rochestera – zaprowadzę was na miejsce zbrodni. Kiedy ruszyli, Sam zadała mu pytanie: – Czy powinnam dowiedzieć się czegoś, zanim zacznę oglądać ciało? – Ciała. – Jest ich więcej niż jedno? – Przynajmniej dwa, może trzy. Znajdują się w jednym ze starych bunkrów obronnych, których są tutaj dziesiątki w lasach i na łąkach. Miały stanowić pierwszą linię obrony podczas zimnej wojny, na wypadek rosyjskiej inwazji. Obecnie korzystają z nich głównie dzieci i zakochane pary. Policjant, który znalazł zwłoki w jednym z nich, trochę się przestraszył. Chyba ciemności. Sam przypomniała sobie własne przerażenie przy zwłokach Mary West i doskonale rozumiała nie znanego policjanta. – Czy przeszukano inne bunkry? – Właśnie to robimy. Problem tkwi w tym, że po tych wszystkich latach nikt nie ma planów ich rozmieszczenia. Jeszcze kilka lat temu stanowiły wielki sekret, a teraz... – Gdzieś jednak muszą być. Clarksonowi nie bardzo podobały się pytania Sam i spojrzał na Rochestera, poszukując pomocy u niego. Nie znalazł jej jednak. – Sądzimy, że jedno z ciał należy do Susan Dench, dwudziestodwuletniej dziewczyny z okolicy. Kilka lat temu wyszła pewnego dnia z domu i już nie wróciła. Nie miała najlepszej opinii, sypiała, z kim popadnie, była skazana za drobne kradzieże, już wcześniej znikała i później odnajdywała się po kilku nocach spędzonych z jakimś lokalnym podrywaczem. Sam rozzłościł sposób, w jaki Clarkson mówił o Dench. Traktował ją jak bezwartościową rzecz, jakby młodość i brak odpowiedzialności były ciężkimi przestępstwami. – Spisaliście ją więc na straty – powiedziała. Clarkson zmieszał się. – Nie, nie spisaliśmy. W zaistniałych okolicznościach zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, żeby ją odnaleźć. – Co leżało w waszej mocy? – Przeprowadzaliśmy wywiady w okolicznych domach, wypytywaliśmy rodzinę i jej znajomych, rozesłaliśmy jej fotografię do wszystkich jednostek policji w kraju. – A po trzech latach odnaleźliście ją w ciągu dwudziestu czterech godzin, gdy was trochę przyciśnięto. Czy nie dziwi to pana? Clarkson zjeżył się. – Te poszukiwania zarządziło Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. My tutaj nie posiadamy środków, żeby uganiać się za każdą gówniarą, która postanawia uciec z domu i rozpocząć nowe życie. Sam wiedziała, że Clarkson ma rację. Pomyślała, że wielu zaginionych osób nie znajduje się w Anglii właśnie z powodu braku pieniędzy na poszukiwania. Myśl ta przygnębiła ją. Niemal równie przygnębiające było to, że zaraz po zbliżeniu się do bunkra pierwszą osobą, którą zobaczyła, okazał się John Alexander. Stał nad otworem wejściowym i spoglądał w dół. Uznała, że zrobi najlepiej, jeśli od razu chwyci byka za rogi, i odezwała się: – John? Popatrzył na nią, a potem znów w dół. – Cześć, Sam. Zdaje się, że jesteś tu kimś bardzo ważnym. Nie pozwolili mi wejść do środka, zanim nie przyjedziesz. – Przykro mi. Nie ma to jednak nic wspólnego ze mną. Nie maczałam w tym palców. Decyzje podejmowane są na bardzo wysokim szczeblu. – To już wiem od Clarksona. Ale jak ty się w to wplątałaś? – Znalazłam się w złym miejscu o złej porze. Zanim Alexander zdołał powiedzieć coś więcej, podszedł do nich niski, krępy mężczyzna. Przez ramię miał przerzucony biały gumowy płaszcz ochronny. – John Haze – przedstawił się Sam. – Jestem szefem ekipy technicznej. Witam panią. Będzie to pani potrzebne. – Ruchem głowy wskazał na płaszcz. Sam podziękowała mu i zaczęła nakładać na siebie strój ochronny. Haze tymczasem mówił dalej: – Zejdziemy na dół razem, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Sam ucieszyła się, że jest na tyle grzeczny, iż pytają o zdanie. Pomyślała, że może jej obecność tutaj wzbudzi jednak mniej oporów, niż się spodziewała. Uśmiechnęła się do niego i skinęła głową na znak zgody. – Czy ktoś już tam schodził? – Niezdara, który dokonał odkrycia. Poza tym kilku techników; założyliśmy oświetlenie. Nie dziwię się, że gliniarz-odkrywca jest troszeczkę oszołomiony, to bardzo nieprzyjemne miejsce. Nikogo nie wpuszczaliśmy do środka. Takie otrzymaliśmy rozkazy. Czy to jest naprawdę jakaś nadzwyczajna zbrodnia? Sam znów się uśmiechnęła, nic jednak nie powiedziała. Podniosła z ziemi torbę lekarską i przerzuciła ją przez ramię. – Dobrze, nie musi mi pani nic mówić. – Haze westchnął z rezygnacją. – Rozumiem, mogę wiedzieć tylko tyle, ile naprawdę muszę, czyli właściwie nic. Mocno ścisnął w rękach najwyższy stopień drabiny, przytrzymując ją, gdy Sam zaczęła opuszczać się do bunkra. Wejście znajdowało się w odosobnionym, nieprzyjemnym miejscu, zapewne idealnym dla zabójcy. Tunel, prowadzący do komory, był teraz dobrze oświetlony i Sam od razu mogła dojrzeć niezbyt odległe pomieszczenie. To wszystko przypominało jej trochę egipskie grobowce, z tajnymi przejściami i komorami. Słyszała opowieści o starych budynkach, kryjących w sobie duchy dawnych dramatycznych i strasznych wydarzeń, z przerażającą atmosferą. Pomyślała, że właśnie się znajduje w jednym z takich miejsc. Odczuła ogromną niechęć wobec perspektywy posuwania się dalej tym tunelem i zetknięcia z tym, co czekało na nią u jego końca. Myśl, że nie jest, na szczęście, zdana tylko i wyłącznie na siebie, ucieszyła ją. Kiedy tylko Haze i Alexander dołączyli do niej, wkroczyła do tunelu, zmierzając do komory. Na śliskiej nawierzchni szła krok po kroku, bardzo ostrożnie. Gdy znalazła się w połowie drogi, odniosła wrażenie, że słyszy straszliwy, nieziemski krzyk. Przestraszona zatrzymała się i popatrzyła na swoich towarzyszy. Oni jednak byli spokojni, z całą pewnością niczego nie usłyszeli. Krzyk musiał powstać jedynie w jej wyobraźni. Kiedy wreszcie wkroczyła do komory, odetchnęła z ulgą. Nie było tu żadnych zjaw ani duchów. Pomieszczenie o powierzchni trzydziestu stóp kwadratowych było wysokie mniej więcej na sześć stóp. Do ścian przymocowano mapy sztabowe najbliższej okolicy, teraz już mocno zniszczone. Jednak nie one zwróciły jej uwagę. Coś innego sprawiło, że nagle zamarła w połowie kolejnego kroku. Na ścianie widniał wyblakły, ale wciąż dobrze rozpoznawalny symbol Q. Na środku izby znajdował się wielki stół, a na stole leżały resztki ludzkich zwłok, właściwie tylko szkielet. Czaszka ułożona na boku ze szczęką w szerokim, upiornym uśmiechu, skierowana była martwymi oczodołami dokładnie w Sam. Ludzkimi kośćmi na betonowej posadzce bez wątpienia zajmowały się zwierzęta. Pod jedną ze ścian leżały starannie ułożone części damskiej garderoby, a pod drugą – kolejna czaszka. Sam nie była w stanie określić, do ilu osób należą znajdujące się tutaj kości, ale jednego była pewna – natrafiła na kolejne ofiary człowieka, który zamordował Mary West. Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, że jej towarzysze stoją tuż obok niej. Ich milczenie dowodziło, że są tak samo przerażeni jak ona. Wzruszyła ramionami, chcąc dodać sobie odwagi, po czym zapytała Alexandra: – Czy chciałbyś zacząć przede mną? Docenił jej grzeczność, ale odparł: – Nie, to należy do ciebie. Do dzieła, Sam. Będę cię jedynie obserwował z pewnej odległości. I czyhał na mój błąd, pomyślała zgryźliwie. Wyciągnęła z torebki dyktafon i zaczęła mówić: – Znajduję się w Zakątku Aleksandra, w lasach East Stratton. Jest to podziemna komora u wylotu tunelu, biegnącego do niej od dużego szybu, wykopanego w ziemi. Należy uznać, że komora jest fragmentem umocnień, które miały stanowić zewnętrzną linię obrony pobliskiej bazy wojskowej na wypadek rosyjskiej agresji. Umocnienia wybudowano w okresie tak zwanej zimnej wojny. Komory tej nie używano jednak od wielu lat. Ma mniej więcej dwanaście stóp wysokości i – rozejrzała się dookoła – około trzydziestu stóp kwadratowych powierzchni. Do ścian przymocowane są mapy najbliższej okolicy, a na jednej z tych ścian znajduje się wyrysowany symbol omega, taki sam, jaki znaleziono w miejscu, gdzie została zamordowana Mary West. Pod ścianą znajduje się sterta ubrań. Na środku pomieszczenia stoi stół, na którym ułożony jest ludzki szkielet. Obie ręce złączone zostały ponad głową szkieletu kajdankami, a następnie przywiązane liną do jednej ze stołowych nóg. Prawa noga szkieletu jest również przymocowana do stołu. Lewej brakuje. – Sam umilkła, podeszła do stołu i zaczęła uważnie oglądać szkielet. Dopiero na końcu zainteresowała się czaszką. – Do ust ofiary wetknięto czerwoną wzorzystą szmatę. Przed wypadnięciem lub wypluciem zabezpieczono ją sznurkiem. – Wyciągnęła z torby pincetę i ostrożnie wydobyła szmatę z czaszki. Przez chwilę przytrzymywała ją przed oczyma i uważnie oglądała. Alexander postąpił krok do przodu, by również uważnie przyjrzeć się znalezisku. – Jak myślisz, co to jest? – zapytał. – Wygląda mi na damskie majtki, jednak biorąc pod uwagę stan, w jakim się znajdują, nie jestem tego zupełnie pewna. Pewnie należały do zamordowanej. Alexander skinął głową i wycofał się. Haze podał Sam plastikową torebkę, do której natychmiast wrzuciła znalezione majtki. Kontynuowała oględziny czaszki. Swoją uwagę skupiła teraz na nosie. – Nos ofiary jest stosunkowo szeroki. Czoło ma raczej niewielką powierzchnię. – Co z miednicą? – zapytał Alexander. – Miednica – powtórzyła za nim Sam, nie chcąc, aby niespodziewane pytania wytrąciły ją z rytmu pracy – jest szeroka i niska. Wstępne oględziny szkieletu wskazują, że jest to fragment zwłok kobiety o wzroście mniej więcej pięciu stóp i ośmiu cali, nastolatki lub liczącej niewiele ponad dwadzieścia lat. Nie żyje przynajmniej od kilku lal. To było właściwie wszystko, co mogła ustalić w tej chwili. Dalsze informacje o zmarłej mogła uzyskać dopiero po przeprowadzeniu sekcji zwłok. Haze w milczeniu stał obok Alexandra, czekając, aż Sam skończy. – Jeśli jesteście gotowi, możecie zabrać stąd zwłoki – powiedziała do niego. – Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, najpierw chciałbym dokładnie przeszukać i obfotografować ten bunkier. Wtedy zajmiemy się zwłokami. Sam podeszła do kolejnej czaszki i przyklęknęła przy niej. Haze pojawił się obok. – Cholera, biedna cizia – mruknął. W normalnych okolicznościach Sam uznałaby ten komentarz za niesmaczny, teraz jednak ucieszyła się, że ktoś zdobył się na to, by rozrzedzić ponurą, gęstą atmosferę. Dokładnie obejrzała czaszkę. Bez wątpienia należała do kobiety, ale w obecnej chwili mogła o niej powiedzieć tylko tyle. Wstała i odezwała się do Alexandra: – Czy szpital gotowy jest do sekcji zwłok? – Wszystko już przygotowane. Chcesz, żebym ci asystował? – Jeśli nie masz nic przeciwko temu... – Obiecuję, że w niczym nie będę ci przeszkadzał – powiedział z sarkazmem. Sam cieszyła się, że ma nad nim przewagę, nic jednak nie mogła poradzić wobec sarkazmu urażonego patologa. Musiała cierpliwie go znosić. – Dobrze – odparła. Zaczęła oglądać ściany, ze szczególną uwagą przyglądając się każdej mapie. Haze obserwował ją z zainteresowaniem. – Pani doktor, po tak długim czasie żadnych elementów śladowych się tu nie wykryje – zauważył. – Wcale nie szukam elementów śladowych. To pana zadanie. – O co zatem chodzi? Sam nie udzieliła mu odpowiedzi, kontynuując poszukiwania. Chociaż symbol omegi właściwie nie pozostawiał wątpliwości co do pochodzenia mordercy, nigdzie nie mogła zauważyć równie ważnej kartki z cytatem z Nowego, wspaniałego świata. Skierowała więc uwagę na stertę ubrań. Przyklęknęła i zaczęła ją uważnie oglądać. Była tam zielona sukienka w kwieciste wzorki, para jasnobrązowych rajstop i mała biała torebka. Nie było butów. Sam rozejrzała się po posadzce dookoła, ale nie natrafiła na nie. Ostrożnie otworzyła torebkę i przejrzała jej zawartość. Natrafiła mniej więcej na to, czego się spodziewała: puderniczkę, portmonetkę z kilkoma funtami i parę drobiazgów, stanowiących zwykłe wyposażenie damskiej torebki. Była tam także koperta z ubezpieczalni, z wyraźnie odciśniętym stemplem z poczty – 1992 rok. Koperta zaadresowana była do panny S. Dench. Po złożeniu raportu Rochesterowi Sam postanowiła, że zaczeka, aż szczątki zostaną wydobyte na powierzchnię, i dopiero wtedy pojedzie do szpitala. Tutaj wciąż było przynajmniej kilka przyjaznych jej osób, a przecież nie była pewna, jak zostanie powitana w szpitalu, tym bardziej że Alexander wyruszył tam przed nią. Naprędce urządzono polową kawiarenkę. Sam zamówiła kawę w plastikowym kubku i chętnie wypiła kilka łyków. Kawa była wstrętna, jednak nie pamiętała niczego bardziej wstrętnego niż powietrze w bunkrze, które wciąż czuła w gardle. Oparła się o jakiś murek i myślami zaczęła powracać do tego, co przed chwilą obejrzała. Podszedł do niej Tom Adams. – Rozumiem, że na razie nie masz wiele do powiedzenia. – Dobrze rozumiesz. Mam nadzieję, że chociaż technicy natrafią na coś istotnego. Jeśli nie, to raczej niewiele uzyskamy z tego znaleziska. – Jeśli to ofiary mordercy, którego szukamy, to balon w końcu pęknie i posuniemy się naprzód, zobaczysz. – Myślałam, że już się posunęliśmy. – Chyba odrobinę. Myślę, że sukces bardzo przyda się zespołowi Rochestera. Pomoże mu przynajmniej zneutralizować polityków, którzy z niechęcią patrzą na całą tę inicjatywę. Sam uśmiechnęła się ponuro. – Dobry sposób na przekonywanie. Znaleźć mordercę kilkunastu kobiet. Adams wzruszył ramionami. – Tom, czy mógłbyś wyświadczyć mi przysługę? Popatrzył na nią podejrzliwym wzrokiem. – Chodzi mi o różne próbki pobierane z miejsca zbrodni. Chciałabym, żeby posłano je do Cambridge. Dobrze będzie, jeśli Marcia na nie spojrzy. Zna już sprawę i jej łatwiej niż innym będzie natrafić na coś niezwykłego. – A może wezwiemy Marcie tutaj i włączymy chwilowo w skład zespołu? – Jak sobie życzysz, w każdym razie chciałabym, żeby rzuciła na wszystko okiem. Adams pokiwał głową. – Zobaczę, co się da zrobić. Niespodziewanie spomiędzy gęstych drzew wyszedł Haze i zaczął gwałtownie machać do Sam rękami. Natychmiast ruszyła w jego kierunku, a za nią Adams. Spotkali się w połowie drogi. – Co się stało? – Chyba mamy to, czego szukała pani wcześniej. Przed szybem wejściowym leżały wielkie płachty polietylenu i czarne plastikowe worki, w których zamierzano wynieść z bunkra szczątki dziewczyny. Ominęli je i Haze szybko zaczął schodzić do tunelu. Kiedy dotarli do komory, podszedł do stołu i zatrzymał się przy nim, czekając na Sam i Toma. – Przypuszczam, że tego właśnie szukaliście – powiedział triumfalnie. Popatrzyli na blat, przed kilkoma minutami oczyszczony przez techników. Ujrzeli na nim wyryte w drewnie słowa: SMAŻ SIĘ, LUBIEŻNICO, SMAŻ SIĘ JOHN SAVAGE Sam natychmiast rozpoznała słowa. Wypowiedział je w Nowym, wspaniałym świecie John Savage, kiedy przypominał, co powiedział Thersites, kiedy Thersites, Troilus i Ulisses obserwowali scenę uwiedzenia rozgrywającą się pomiędzy Diomedesem i Cressidą. To właśnie wtedy Savage ostatecznie zadecydował, że Lenina – jeśli nie w ogóle wszystkie kobiety – jest ulicznicą. Sam popatrzyła na żałosne szczątki porozrzucane w podziemnej komorze. Nagle przyszło jej do głowy, że do tego miejsca doskonale pasują zupełnie inne słowa: „Ból był fascynującym potworem”. ROZDZIAŁ JEDENASTY Kiedy tylko z podziemnej izby wyniesione zostały wszystkie szczątki, Sam z pozostałymi członkami zespołu pojechała do miejscowej kostnicy. Resztki zwłok spoczęły w wielkich plastikowych workach. Haze był pewien, że zebrano już wszystko, co tylko było do zebrania, choć wciąż poszukiwano nawet drobnych fragmentów kości. Sam zaledwie zdołała przebrać się w fartuch ochronny do prowadzenia sekcji zwłok, gdy usłyszała pukanie do drzwi. – Wejść! W drzwiach ukazała się uśmiechnięta twarz młodzieńca. – Dzień dobry. Czy pani doktor Ryan? – Tak, to ja. Uśmiech stał się jeszcze radośniejszy. – Robert Young. Nazwisko zdawało się mówić coś Sam, ale nigdzie nie mogła go umiejscowić. – Jestem antropologiem. – Och, przepraszam. Nie miałam pojęcia, że wezwą tu antropologa. Nie pracuję na miejscu, niestety, dlatego nie dotarły do mnie jeszcze wszystkie wiadomości. – Rozumiem. Pan Rochester, zdaje się, sprawił, że parę osób nastroszyło pióra. Sam uśmiechnęła się do niego. – Tak. Jest w tym dobry – stwierdziła. Kiedy wypowiedziała te słowa, nagle spadło na nią objawienie. Oczywiście, to jest ten Robert Young! To on zyskał sławę dzięki badaniu szczątków Romanowów, po znalezieniu ich we wschodniej Rosji. To głównie dzięki niemu zidentyfikowano rodzinę cara i dzięki niemu poznano przyczynę jej śmierci. Bez wkładu jego pracy późniejsze badania, wykonane przez Gilla, Iwanowa i Aldermastona, w ogóle nie byłyby możliwe. Był wysokim osobnikiem, chudym jak szczapa, jakby nieco zaniedbanym; najwyraźniej nie przywiązywał wagi do swojego wyglądu. Sam uznała, że niemal całkowicie absorbuje go praca, nie pozostawiając wiele miejsca na rozważania o sprawach tak trywialnych jak ubiór. Mimo wszystko ucieszyła się, że będzie z nim współpracować. – Poproszono mnie – powiedział Young – żebym ułożył w jako takim porządku wszystko to, co zostało znalezione. Mam nadzieję, że nie zakłócę przez to pani pracy. – Oczywiście, cieszę się, że będę mogła pracować razem z panem. O ile pozwoli mi pan przyglądać się zza pleców robocie eksperta. Young lekko się roześmiał, najwyraźniej zadowolony z komplementu. – Będzie to dla mnie zaszczytem. A więc do tańca? Sam pokiwała głową i oboje ruszyli do prosektorium. Mimo że było większe niż prosektorium w Park Hospital, nie sprawiało wrażenia równie nowoczesnego. Można było raczej pomyśleć, że wyposażenie pochodzi z końca lat trzydziestych. Mocne żarówki oświetlały pięć stołów o blatach z białej porcelany. Na każdym ze stołów leżał duży plastikowy worek, zapinany na zamek błyskawiczny. W każdym worku znajdowały się ludzkie szczątki znalezione w podziemnej komorze, a obok worków leżały szkice precyzyjnie wskazujące miejsca, z których zabrane zostały poszczególne kości. Później miały zostać dostarczone fotografie, a na razie Young wydawał się zadowolony ze szkiców. Skinął na Haze’a. Kiedy ten podszedł do niego, zapytał, co znajduje się w każdym z worków. – Worki numer jeden i dwa zawierają szczątki, które znaleźliśmy na stole i te, które leżały bezpośrednio obok stołu. W czwartym i piątym jest druga czaszka i fragmenty kości, na które natrafiliśmy bezpośrednio przy niej. W trzecim umieściliśmy wszystkie inne szczątki, te, których nie potrafiliśmy do niczego przypasować na miejscu. Mogą pochodzić z trzeciego ciała, mogą też być fragmentami pozostałych dwóch. – Haze wzruszył ramionami. – Kto to wie? – Czy wszystkie kości zaopatrzono w karteczki ewidencyjne? – zapytał Young. Haze odparł, że tak, owszem, każda kość jest objęta ewidencją, ma swój numer, a na szkicu zaznaczono miejsce jej odnalezienia. – A zatem, zaczynajmy. Do pracy, zgodnie z procedurą, przystąpił najpierw policyjny fotograf. Young otworzył pierwszy worek. W miarę jak wyjmował kolejne kości, fotograf robił zdjęcia. Sam stała z boku i obserwowała, jak worki powoli pustoszeją. Galeria dla obserwatorów wypełniona była niemal po brzegi. Sam zobaczyła na niej nie tylko Rochestera i Adamsa, ale także nie znanych jej dwóch umundurowanych oficerów policji, najwyraźniej wysokiej rangi. Obok nich stali dwaj mężczyźni w urzędowych, ciemnych marynarkach. Wszyscy z uwagą obserwowali, co dzieje się przy stołach sekcyjnych. Na galerii, oczywiście, stał także Alexander, zainteresowany nie tyle merytoryczną stroną podejmowanych działań, ile udziałem w nich Sam. Uważnie, z krytycznym wyrazem twarzy, obserwował każdy jej ruch. Young wydobył z worków czaszki i umieścił je na odpowiednich stołach. Następnie wykonano zdjęcie rentgenowskie, co miało później, po oględzinach uzębienia, znacznie ułatwić ich identyfikację. Ludzkie zęby nie zmieniają kształtów po śmierci, a równie trwałe jak naturalne są wszystkie sztuczne fragmenty uzębienia, odporne na większość oddziałujących na nie czynników chemicznych i mechanicznych. Niemal nieskończona liczba możliwych permutacji sprawia, że każdy układ uzębienia jest jedyny i niepowtarzalny, a to, tak jak odciski palców, czyni badania uzębienia niezwykle skuteczną metodą identyfikacji ludzi. Próba bezbłędnego złożenia z rozsypanych elementów szkieletu przypomina zestawianie wielkiej trójwymiarowej układanki. Pierwsze zwłoki Young skompletował nawet dość szybko. Były to te, które leżały w bunkrze na stole, i ich pozycja w dużej mierze chroniła je przed głodnymi zwierzętami. Poza tym, że brakowało im lewej nogi, reszta pozostała właściwie nietknięta. Praca nad drugim szkieletem zabrała znacznie więcej czasu. Oprócz czaszki znaleziono najwyżej połowę kości. Prawie nienaruszona była lewa noga, ale nie znaleziono prawej, części prawego biodra i większości obu rąk. Pocieszeniem mogło być jedynie to, że szkielet ten przypominał w dużym stopniu istotę ludzką. Trzeci szkielet był inny. To, co z niego pozostało, zakrywało najwyżej trzecią część stołu sekcyjnego i było ledwie zbiorem brudnych, brązowych kości, ułożonych bez większej gwarancji, że trafiły na właściwe miejsca. Brakowało czaszki, był tylko fragment jednej nogi, część ramienia, kawałki klatki piersiowej, dwunastocalowy odcinek kręgosłupa i kilka mniejszych kości, których nawet Young nie potrafił zidentyfikować. Na osobny stół odkładał kości, które nie pasowały do żadnego ze szkieletów. Sam wzięła do ręki jedną z nich. – Co to takiego? – zapytała. – Kości zwierząt – odparł Young. – To resztki przynajmniej dwóch lisów. Najprawdopodobniej zdechły podczas ostatniej zimy. Niemal na pewno to one są sprawcami tego całego bałaganu z ludzkimi szczątkami. Sam pokiwała głową i odłożyła kość na miejsce. – No, to już chyba wszystko – powiedział Young w pewnej chwili. – Wyczerpał mi się materiał. Sam popatrzyła po stołach, mierząc ich żałosną zawartość. Te kobiety musiały przeżyć w swych ostatnich chwilach przerażające rzeczy. A potem... Myśl o tym, co stało się z ich zwłokami, przyprawiła ją o dreszcz. Wzięła się jednak w garść. – Co może pan o nich powiedzieć? – zapytała Younga. – Dwie białe kobiety, jedna ciemnoskóra. Nastolatki, może dwudziestolatki. Przy odrobinie szczęścia dość łatwo zidentyfikujemy pierwsze dwie. – Tę, która leżała na stole, chyba już znamy. – To dobrze, bardzo dobrze. Z trzecią jednak, jak sądzę, możecie mieć problemy. Jak sama pani widzi, nie ma tu wiele materiału do porównań. Sam popatrzyła na te kilka kości, które pozostały z trzeciej dziewczyny, i w duchu przyznała Youngowi rację. – A co z badaniem profilu DNA? – Może coś z tego wyniknie, o ile kości nie są zanadto zanieczyszczone. Ale nawet wtedy będzie potrzebny materiał porównawczy, a nie wyobrażam sobie, by otrzymała pani zgodę na badanie DNA rodziców wszystkich młodych dziewczyn, które zaginęły podczas minionych kilku lat. Zbyt duże koszty i zbyt mała szansa na pozytywny wynik. Znów musiała przyznać mu rację. – Jeśli to pani coś pomoże, wszystkie trzy dziewczyny zostały zadźgane. Morderca używał noża. Proszę spojrzeć na te ślady o ostrych brzegach na klatce piersiowej. Spowodowało je ostre i twarde narzędzie, które najpierw przebiło ciało kobiety, a później kaleczyło kości, kiedy je rozrywało. Wszystkie trzy szkielety mają podobne charakterystyczne ślady. Sam uważnie przyjrzała się znakom wskazanym przez Younga, a później innym drobnym uszkodzeniom kości. – A to co takiego? – zapytała. Young podążył za jej wzrokiem. – To ślady zwierzęcych zębów. Szczurów, lisów i, jak sądzę, borsuków. Musiałbym mieć trochę więcej czasu, żeby je dokładnie rozpoznać. – Od jak dawna, pana zdaniem, te kobiety nie żyją? – Od kilku lat i, moim zdaniem, poniosły śmierć mniej więcej w tym samym czasie. Jeśli ustali pani, kiedy zaginęły dwie pierwsze, z grubsza będzie pani znała czas śmierci kolejnej. Innego sposobu nie widzę. Sam skinęła głową. Cóż, resztę pozostawiam pani. Miło się z panią współpracowało. Mam nadzieję, że wkrótce się znów zobaczymy. Sam uścisnęła jego dłoń. Dziękuję za to, co pan zrobił. Myślę, że dla mnie niewiele już tutaj pozostało. Jeszcze raz dziękuję. – Cała przyjemność po mojej stronie. Jutro otrzyma pani pisemny raport. Po tych słowach Young wyszedł z prosektorium, pozostawiając Sam ze szczątkami trzech zamordowanych młodych kobiet. Westchnąwszy, przystąpiła do pracy. Spotkanie z Rochesterem po sekcji zwłok było krótkie. Sam nie mogła powiedzieć mu wiele ponad to, co już doskonale wiedział. Dowiedziała się natomiast od niego, że dwaj umundurowani policjanci, których widziała na galerii, to szef i zastępca szefa policji w okręgu. Dwaj mężczyźni w marynarkach byli cywilnymi urzędnikami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, tymi, których opinia miała zadecydować, czy oficjalnie powołany zostanie nowy zespół Rochestera i czy znajdzie się dla niego właściwe miejsce w strukturze policji. Sam poprosiła Rochestera o przygotowanie listy specjalistów medycyny sądowej, którzy mogliby pomóc zespołowi. W całym kraju niemal każda jednostka policji na nowo interesowała się starymi zgłoszeniami o zaginionych kobietach. Na szeroką skalę prowadzono poszukiwania i prawdopodobieństwo znajdowania kolejnych zwłok było na tyle duże, by Sam zdała sobie sprawę, że sama może nie dać sobie rady ze zbadaniem ich wszystkich. Rochester zdawał się ją rozumieć i uznał, że rzeczywiście, najlepiej będzie, jeżeli każdymi zwłokami zajmie się wstępnie lokalny patolog, który natychmiast przekaże swój raport do sprawdzenia Sam. Wszyscy znali już poszukiwanego mordercę na tyle dobrze, by bez większego trudu rozpoznać jego modus operandi. Poza tym przyjęcie takiego trybu pracy nie mogło obrażać poczucia dumy takich ludzi jak Alexander. Sam była krańcowo wyczerpana. Już nie pamiętała, kiedy ostatnio spokojnie przespała całą noc, a szalone tempo, w jakim przeżyła ostatnie dwadzieścia cztery godziny, wyczerpało ją fizycznie i psychicznie. Była skonstruowana zupełnie inaczej niż Rochester, który, mimo nawału pracy, wciąż zdawał się rześki i świeży. Czuła się nieświeżo i była straszliwie głodna. Miała ochotę wejść do wanny z pachnącą pianą i tkwić w niej, przy okazji zajadając się nieskończoną liczbą świeżych kanapek. Rochester przydzielił jej w końcu policyjny samochód, który odwiózł ją do domu, a ona przez całą drogę śniła o kąpieli. Najpierw próbował namówić ją, żeby została w Cromwell Park, dopóki śledztwo nie dobiegnie końca, jednak za bardzo chciała wrócić do domu, pogłaskać wreszcie Shawa i poprzebywać trochę pośród znajomych sprzętów, by mógł ją na coś takiego namówić. Gdy dotarła do chaty, ze zdziwieniem stwierdziła, że palą się wszystkie światła. Już miała poprosić policyjnego kierowcę, żeby na wszelki wypadek wszedł do środka razem z nią, kiedy przypomniała sobie, że przecież to Wyn wreszcie się wprowadziła. Przypomniała sobie też, że obiecała pomóc jej w przeprowadzce, jednak w całym zamieszaniu zupełnie o tym zapomniała. Na chwilę oparła się o drzwi, zbierając odwagę przed nieuniknioną chwilą, kiedy stanie twarzą w twarz z siostrą. Wreszcie wsunęła klucz w zamek, przekręciła go i pchnęła drzwi. W tym samym momencie, w którym przeszła przez próg, zauważyła, że jest tu jakoś inaczej. Poczuła się jak jeden z siedmiu krasnoludków powracających do wysprzątanej i uporządkowanej chatki. Największe zmiany bez wątpienia zaszły w salonie. Nie było już gazet na podłodze, nie było kraty w kominku, natomiast wesoło buchał w nim ogień, porządek panował nawet na biurku. Z rozpaczą pomyślała, że teraz to już niczego nie znajdzie. Przesunęła palcami po gzymsie kominka. Był czysty. Usłyszała, jak otwierają się drzwi do kuchni. Jej siostra zawołała: – Czy to ty, Sam? – Żebyś wiedziała – odparła i ruszyła do kuchni. Wyn przyniosła właśnie z ogrodu kosz z warzywami. Zmierzyła Sam krótkim spojrzeniem i powiedziała: – Wyglądasz na zmęczoną. Do diabła, gdzie się podziewałaś? Sam ciężko opadła na krzesło. Byłam w Kent. Przepraszam, że nie pomogłam ci w przeprowadzce. W porządku, nic się nie stało. Panowie z agencji byli doskonali. Przyślą ci rachunek. – Dzięki. – Cała przyjemność po mojej stronie. Sam rozejrzała się po kuchni. Była czysta jak nigdy. Nie pamiętała, by w tym pomieszczeniu kiedykolwiek panował taki porządek. Wyn wrzuciła warzywa do zlewu. – Nie wiem, jak mogłaś żyć w podobnych warunkach. – Dziękuję ci. – Nie ma za co. Czy zajmowałaś się tymi zwłokami, które znaleziono niedaleko amerykańskiej bazy? Sam tylko pokiwała głową. – Nic dziwnego, że niedobrze wyglądasz. To jest dzisiaj najważniejsza wiadomość we wszystkich dziennikach. – Naprawdę? Hmm... Właściwie to nic dziwnego. – Ile tam było ciał? – Trzy. – No i proszę, tu ich mam. Nigdy nie należy wierzyć dziennikarzom. Trąbią, że od sześciu do dwunastu. To typowe, pomyślała Sam. Napiszą wszystko, byleby tylko sprzedać kilka egzemplarzy więcej. – Sądzę, że powinnaś się wykąpać i wcześnie pójść do łóżka – powiedziała Wyn. – Mówisz jak mama. – No i dobrze. Byłaś jej posłuszna, przynajmniej w większości przypadków. Sam ciężko podniosła się z krzesła i ruszyła w kierunku schodów. Gdy była w połowie drogi na piętro, zawołała do siostry: – Przygotuj mi talerz kanapek, dobrze? Wyn wysunęła głowę z kuchni. – Uważam, że potrzebujesz czegoś bardziej konkretnego do zjedzenia. Wykąp się, a kiedy tu wrócisz, posiłek będzie gotowy. Sam jedynie uśmiechnęła się z wdzięcznością i kontynuowała wspinaczkę. Po skończonej kolacji siostry powstawiały brudne naczynia do zlewozmywaka i przeszły do salonu. – Powiedz mi, co cię dręczy – poprosiła Wyn. – Dotąd myślałam, że lubisz krwiste morderstwa. – Czy to naprawdę widoczne? Moje udręczenie? Wyn jedynie pokiwała głową. – Wiem, że to zabrzmi głupio, ale wyczuwam wokół tych kobiet zło, jakiegoś straszliwego, upartego ducha. – Myślałam dotąd, że zło tkwi w każdej zbrodni. – Tak, ale nigdy dotąd nie wyczuwałam tak silnie fizycznej obecności zła. Jest niemal namacalne. – Przestań, bo będę miała koszmary w nocy. – Przepraszam. – Skoro jesteś taka nieszczęśliwa, dlaczego nie powiesz przełożonym, że nie chcesz dalej tkwić w tej sprawie? Sam westchnęła. – Gdyby to było takie proste! Nie jestem szczęśliwa, oczywiście, ale z drugiej strony chciałabym dotrwać do końca. – Jestem pewna, że zaprzestałabym, gdybym była tak przestraszona jak ty. – To nieprawda. Jesteś równie wścibska i ciekawska jak ja. Wyn z czułością uśmiechnęła się do siostry. – W każdym razie, jeśli zaraz się nie położysz spać, nie będziesz w stanie zaspokajać swojej ciekawości. Twoje oczy są tak czerwone, jakby płonęły. Sam zamrugała. – Rzeczywiście, trochę mnie pieką. Dobra, pójdę do łóżka. – Ciężko zwlokła się z fotela i poczłapała na górę. U szczytu schodów zatrzymała się i powiedziała: – Naprawdę cieszę się, że tutaj jesteś. Dziękuję ci za wszystko. Na pewno będzie nam razem wspaniale. – Jej ostatnie słowa zdeformowało potężne ziewnięcie. – Powiedz mi to samo za pół roku – mruknęła Wyn, wracając do kuchni, aby pozmywać naczynia. Ktoś z hałasem rozsunął zasłony w sypialni. Sam cicho jęknęła i naciągnęła poduszkę na głowę, by osłonić oczy przed jaskrawym światłem, które wtargnęło do środka. Wyn otworzywszy szeroko okna, bezlitośnie ściągnęła z niej kołdrę. Sam nie zamierzała dać za wygraną. – Nie jestem Rickym – powiedziała. – Jestem dorosłą kobietą i sama doskonale wiem, kiedy mam ochotę wstać z łóżka. – Niewątpliwie, tylko że na dole czeka para policjantów. Koniecznie chcą się z tobą zobaczyć. Sam pomyślała, że do końca życia ma już dosyć widoku Rochestera i Adamsa, ale skoro jechali taki kawał drogi, żeby z nią porozmawiać, musi wstać z łóżka i ich przyjąć. Stanęła bosymi stopami na podłodze. Na nocnym stoliku ujrzała filiżankę z herbatą. Wzięła ją i wypiła duży łyk. Herbata była zimna jak lód. Wyn była bezlitosna. – Pół godziny temu, kiedy przyniosłam tę filiżankę, herbata była gorąca. – Która godzina? – Jedenasta trzydzieści. – Co? Sam z niedowierzaniem popatrzyła na budzik. – Nastawię wodę jeszcze raz. Gdybym była tobą, nie kazałabym gościom zbyt długo czekać. Nie sprawiają wrażenia cierpliwych. Sam padła plecami na łóżko, przez chwilę zbierając siły potrzebne do przeżycia kolejnego ciężkiego dnia. Kiedy zeszła na dół, Wyn wręczyła jej wielki kubek parującej kawy, po czym zniknęła w kuchni. Ku ogromnemu zdziwieniu Sam, wcale nie czekali na nią Rochester i Adams, lecz Reid i Holmes. Popatrzyła na Reida i przytknęła do ust kubek. – Może kawy? – zapytała. – Nie, dziękuję. Pani sprzątaczka już nam jedną podała. – Prawdę mówiąc, siostra, proszę pana! – dobiegł okrzyk z kuchni. – Ja jedynie wyglądam jak sprzątaczka. Reid zmieszał się. Nie wiedział, czy przeprosić Sam, czy odkrzyknąć coś do jej siostry. Ciesząc się jego zakłopotaniem, Sam usiadła w swojej ulubionej pozycji na skraju kanapy. Natychmiast przyłączył się do niej Shaw. – A zatem – odezwała się – czemu zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę? – Morderstwom w Kent. Domyślam się, że mogą być związane z tymi, które popełniono w Leeminghall, i zastanawiam się, co pani ma w tej sprawie do powiedzenia. Sam pogłaskała Shawa. – Nie jestem pewna, czy wolno mi cokolwiek panu powiedzieć. – Jest pani biegłym medykiem sądowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a ja oficerem policji nadzorującym śledztwo. Dlaczego nie wolno pani powiedzieć, co się dzieje w tej sprawie? – Ponieważ w tej chwili nie pracuję już dla pana, lecz dla komendanta Rochestera z Cromwell Park, a poprzez jego osobę bezpośrednio dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. – Prowadzę śledztwo w sprawie lokalnych morderstw. Chcę zakończyć sprawę szybko i skutecznie. Niezależnie od tego, gdzie obecnie jest pani afiliowana, wciąż ma pani obowiązek informowania mnie i mojego zespołu o postępach w sprawie. Poza tym powinna pani pamiętać, że w końcu i tak wróci pani pewnego dnia do Park Hospital. Sam poczuła, że rośnie jej rozdrażnienie. – Czy pan mi grozi? – Wcale nie. Po prostu uzmysławiam pani jej sytuację. – Moja sytuacja jest zupełnie jasna. Jeśli potrzebuje pan jakichkolwiek dodatkowych informacji w sprawie, o której rozmawiamy, proponuję, żeby zwrócił się pan do komendanta Rochestera lub inspektora Adamsa. Jeśli upoważnią mnie do przekazania panu jakiejkolwiek informacji lub raportu, uczynię to. W przeciwnym wypadku wszelkie zażalenia proszę składać bezpośrednio do ministerstwa. Zobaczymy, jak daleko pan zajdzie. Reid postanowił być ugodowy. Proszę posłuchać, oboje jesteśmy profesjonalistami i oboje mamy do wykonania konkretną robotę. W tej chwili chciałbym uzyskać od pani przynajmniej ogólny obraz tego, co się dzieje. Mam nadzieję, że to by mi bardzo pomogło w śledztwie, które prowadzę tutaj, na miejscu. Sam nie zamierzała ustępować. – Powiedziałam już panu, że wszelkie prośby w tej sprawie powinien pan kierować do komendanta Rochestera. Jestem pewna, że uczyni wszystko, co w jego mocy, aby panu pomóc. Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Reid analizował w myślach słowa Sam. Oboje byli świadomi, jaką opinię o nim ma Rochester, i oboje wiedzieli, że szanse uzyskanie jakiejkolwiek informacji od niego są znikome. Zanim Reid zdołał zrealizować swoje postanowienie i jeszcze raz przystąpić do ataku, rozległ się dzwonek u drzwi. Sam odstawiła Shawa na kanapę i ruszyła do drzwi, żeby otworzyć. Wyn była jednak szybsza. – Proszę się nie trudzić, madame. Ja otworzę! – zawołała. Zmierzając ku drzwiom, jednocześnie poprawiała niesforny lok na czole. Sam uśmiechnęła się, jak z dobrego dowcipu, jednak ani Reidowi, ani Holmes, wcale nie było do śmiechu. Po chwili Wyn powróciła do salonu. Za jej plecami szedł Adams. – To Tom przyszedł w odwiedziny – powiedziała. Ujrzawszy Reida i Holmes, zdziwił się nie mniej niż Sam przed kilkoma minutami. Reid powstał i wyciągnął do niego dłoń. – Witaj, Tom – odezwał się. Mimo że bardzo Reida nie lubił, Adams uznał, że powinien być dyplomatą i potrząsnął jego ręką. – Dzień dobry, nadinspektorze – powiedział szorstkim tonem. Tom miał zasadę, że nigdy do nikogo nie zwracał się per „sir”. Bardzo uważał jednak, by nie można było mu zarzucić naruszenia dyscypliny, i dlatego w oficjalnych sytuacjach tytułował przełożonych ich stopniem. Nie sposób było więc coś mu zarzucić. – Czy mogę zapytać, co pan tutaj robi, nadinspektorze? Pytanie najwyraźniej rozdrażniło Reida. – To samo pytanie chciałbym zadać panu, ale z tego, co do mnie dotarło, wynika, że pańskie stosunki z doktor Ryan wykraczają poza profesjonalne ramy. Adams uznał, że ta uwaga nie jest godna odpowiedzi. – Muszę powtórzyć, panie nadinspektorze. Co pan tutaj robi? – Prowadzę śledztwo w sprawie morderstw, inspektorze. – Wymawiając stopień Adamsa, Reid z pogardą wydął wargi. – Zapewne dobrze panu wiadomo, że śledztwo w sprawie serii zbrodni, które popełniono w ciągu ostatnich lat w Anglii na młodych kobietach, przejął komendant Rochester – powiedział Adams sucho. – Niech pan nie zapomina, kim jestem. – Głos Reida drżał z tłumionej wściekłości. – Jestem pańskim przełożonym. Jestem facetem, któremu będzie pan czyścił buty, jeśli tego zażądam. Niech więc pan nie próbuje mnie pouczać... Adams nie dał się wyprowadzić z równowagi. – Nie jest pan moim przełożonym i już nigdy nim nie będzie. Sam odniosła wrażenie, że Reid za chwilę eksploduje. Uznała, że nadeszła pora na interwencję. – Dopóki znajduje się pan w moim domu, podlega pan moim naukom, a nie inspektora Adamsa. Zechce pan więc przyjąć do wiadomości, że pańskie zachowanie... Nie dokończyła. Reid groźnym wzrokiem mierzył przez chwilę Adamsa, po czym gwałtownie zwrócił się do niej: – Wkrótce się zobaczymy. – Całkiem prawdopodobne. – Złożę komendantowi Rochesterowi i ministerstwu pełny raport na temat tego incydentu – powiedział Adams spokojnie. – Do cholery, niech pan robi, co się panu podoba! Reid skinął na Holmes, która wstała i ruszyła za nim do wyjścia. Wyn otworzyła im drzwi. Możecie tu nie wracać – powiedziała, po czym trzasnęła drzwiami i dołączyła do Sam oraz Adamsa w salonie. – Sam, czy coś im powiedziałaś? – zapytał Adams. – Oczywiście, że nie. – Przepraszam, jeśli się źle zachowałem. Już przebywanie z nimi w tym samym pomieszczeniu niedobrze na mnie wpływa. – Naprawdę? Niczego takiego nie zauważyłam. Byłeś zadziwiająco spokojny. Wyn uznała, że pora się wtrącić. – Napijesz się kawy? – zapytała Toma. – Nie, dziękuję. Chyba nie mam na to czasu. Musimy szybko wracać na spotkanie z szefem. Kiedy Wyn wróciła do kuchni, żeby przygotować kanapki na lunch, Sam zapytała zaczepnie Toma: – My? Na razie mam własne plany. Tom niecierpliwie popatrzył na Sam, a potem na zegarek. – Na przykład? – Mam spotkanie z Marcia Evans w laboratorium. – Jeśli się pośpieszymy, zdążysz spotkać się z Marcia i wciąż będziemy mieli szansę dotrzeć do Cromwell Park na czas. Sam zastanawiała się przez chwilę. – W porządku. Pośpieszę się – powiedziała. W drzwiach dopadła ją nagła myśl i odwróciła się. – Czy te trzy dziewczyny zostały już zidentyfikowane? – zapytała. – Dwie spośród nich. Pierwsza to Susan Dench, a druga nazywała się Elizabeth Carr. Pochodziła z Ealing w Londynie. – To chyba bardzo daleko od jakiejkolwiek bazy, prawda? – Jechała do przyjaciół w Suffolk. Podróżowała autostopem. Mogła wsiąść do jakiegokolwiek samochodu. Zniknęła mniej więcej trzy tygodnie po Dench. – A co z tą trzecią? Adams wzruszył ramionami. – Szukaj igły w stogu siana. Jeśli nie pochodziła z najbliższej okolicy, a na przykład aż z Londynu, nie sposób będzie wskazać właśnie na nią w tłumie zaginionych. Sam zdała sobie sprawę, że Tom mówi smutną prawdę. Być może minie bardzo dużo czasu, zanim dziewczyna zostanie zidentyfikowana. Możliwe, że nie nastąpi to już nigdy. Westchnęła i powiedziała: – Wracam za pięć minut. Adams popatrzył na nią sceptycznie. – Wyn! Mimo wszystko napiję się kawy! – zawołał. Sam zrobiła krzywą minę i pobiegła po schodach. Jadąc do Scrivingdon, Sam zajadała się kanapkami z bekonem, które przygotowała Wyn. Od przybycia do domu poprzedniego wieczoru wciąż była głodna. I choć jak ostatnia egoistka z Adamsem nie podzieliła się nawet kęsem, wciąż odnosiła wrażenie, że żołądek ma pusty. Kiedy zjawili się w laboratorium, zastali Marcie w jej typowej pozycji – pochyloną nad mikroskopem. Zignorowała ich przybycie. Adams odchrząknął, Marcia jednak nawet się nie poruszyła. – Wiem, że tu jesteście – powiedziała. – Nie jestem głucha. Jeśli jednak teraz tego nie skończę, będzie się to za mną wlokło przez następny tydzień. Dopiero kiedy skończyła i zrobiła kilka zapisków w notesie, odwróciła się do gości. – Cześć, Sam. Miałam nadzieję, że pojawisz się w porze lunchu i postawisz mi. Chyba jesteś mi coś winna. – Ruchem głowy wskazała na stertę plastikowych worków, służących do przechowywania dowodów rzeczowych. – Przepraszam, że dołożyłam ci dodatkową robotę, ale nikomu poza tobą nie mogłabym zaufać. Marcia uśmiechnęła się sardonicznie. – Zdobywaj więc nowych przyjaciół – powiedziała. – Wiesz co? Przez ciebie chyba umrę jako dziewica. Sam nie zareagowała na tę uwagę, a Marcia szeroko się uśmiechnęła. – W każdym razie mam to, po to tu przyszłaś. Zaprowadziła Sam i Toma na drugi koniec laboratorium. Na hakach wbitych w ścianę wisiały dwie najwyraźniej identyczne kurtki. Ściągnęła jedną z nich. – To jest kurtka, którą miał na sobie Strachan, kiedy jego zwłoki wydobyte zostały z kanału ściekowego. Sam skrzywiła się. – Nie przypominaj mi. – To standardowa kurtka, jaką noszą szeregowcy i podoficerowie w bazach amerykańskich Sił Powietrznych. – Odwiesiła ją na miejsce i wzięła do ręki kolejną. – To z kolei jest amerykańska kurtka oficerska, również Sił Powietrznych. Bardzo podobna, ale nie taka sama. Pochodzi z magazynu umundurowania w Leeminghall. Położyła kurtkę na najbliższej półce i podeszła do jednego z wielu mikroskopów. Nastawiła ostrość i skinęła na Sam, by popatrzyła w okular. Sam nachyliła się nad przyrządem. Ujrzała ciemne, poskręcane włókno. – Włókno, na które teraz spoglądasz – zaczęła wyjaśniać Marcia – pochodzi z kurtki Strachana. To typowe sztuczne włókno. Wykorzystując zdobycze spektrometrii i cienkowarstwową chromatografię, możemy dokonać analizy barwników wykorzystanych przy produkcji włókna. Te, które znaleźliśmy w plastikowej torbie w szopie, gdzie zamordowana została Mary West, zasadniczo różnią się od pobranych z kurtki Strachana. – Bez wątpienia. Przecież przyjęliśmy, że Strachan nie zabił Mary West. – Zgadzam się, ja tylko dokonuję porównań naukowych. Sam postanowiła zaczekać na dalsze wyjaśnienia przyjaciółki. – Barwniki, na które natrafiliśmy w plastikowej torbie, są z pewnością wojskowego pochodzenia, ale używa się ich tylko do produkcji kurtek oficerskich. – Twierdzisz więc, że mordercą jest amerykański oficer? – zapytał Adams. – Nie. Twierdzę jedynie, że nitki znalezione w plastikowej torbie pochodzą z kurtki oficerskiej, takiej, jakiej używają oficerowie amerykańskich Sił Powietrznych, Adams popatrzył na Sam. – Nic dziwnego, że Hammond wyjechał w takim pośpiechu. – Chyba wyciągasz pochopne wnioski. W Leeminghall było i jest znacznie więcej oficerów. – Lecz tylko jeden zaplątany w tę sprawę. – Przepraszam, myślałam, że po prostu odwołano go do Stanów. Nie wiedziałam, że był w coś zaplątany. Twarz Adamsa dowodziła, że jej wywód nie zrobił na nim wrażenia. – Jest chyba różnica między odwołaniem a ucieczką – kontynuowała. Nie wierzyła, by Hammond mógł być mordercą, a tym bardziej okrutnym, seryjnym zbrodniarzem. – Co z tymi kolorowymi nićmi? – zapytała Marcie. Przyjaciółka wzruszyła ramionami. – Wciąż nie mam pomysłu, skąd mogły pochodzić. Oderwawszy się od mikroskopu, Sam skupiła uwagę na oficerskiej kurtce leżącej na półce. Patrzyła na nią i odnosiła wrażenie, że jest w niej coś dziwnego, nie potrafiła jednak uświadomić sobie co. Wreszcie spróbowała wyobrazić sobie ją na jakimś mężczyźnie. I nagle... Oczywiście! To było to! Na żadnej kurtce nie było baretek odznaczeń i medali, a przecież amerykańscy żołnierze nosili je chętnie i z wielką dumą. Dlaczego nie zauważyła tego wcześniej? – Medale – powiedziała. – Gdzie są medale? – Przebiegła przez laboratorium, wzięła do ręki kurtki i wskazała na miejsce, w którym powinny być przypięte kolorowe wstążeczki. – Widzicie? Tu nie ma medali. Nasze nie zidentyfikowane kolorowe włókna powinny pochodzić z kolorowych wstążeczek, baretek, symbolizujących odznaczenia. – Czy Hammond miał jakieś? – zapytał Adams. – Pełną pierś. Ale pełną pierś medali mają wszyscy oficerowie o stażu tak długim jak on. – Zdaje się, że wiele będzie zależeć od tego, z jakich wstążeczek pochodziły włókna – zauważyła Marcia. Adams popatrzył na nią z powątpiewaniem. – Niektóre rodzaje medali posiadają prawie wszyscy oficerowie – powiedział. – Ale zdarzają się też takie, które nadawane są rzadziej, więc przy odrobinie szczęścia będziemy mogli nieco zawęzić poszukiwania. Ile czasu potrzebujesz, zanim dojdziesz do tego, z jakimi medalami wiążą się znalezione nitki? – Kiedy tylko dostanę ich listę i wstążki do porównań, przystąpię do pracy. To nie powinno długo trwać. – Dobrze. Zobaczę, co się da zrobić, żeby wreszcie dopaść Hammonda. Kiedy wychodził z laboratorium, Sam posłała mu niechętne spojrzenie. Z hrabstwa Cambridge do Cromwell Park jechali długo i niemal w zupełnej ciszy. Przed bramą wjazdową Adams zatrzymał samochód i popatrzył na Sam. – Skąd bierze się twoja pewność, że on jest niewinny? – zapytał. Sam patrzyła prosto przed siebie. – A twoja, że jest winny? Zdaje się, że brytyjskie prawo oparte jest na domniemaniu niewinności dopóty, dopóki się winy komuś nie udowodni. – Uważam, że mamy dość dowodów jego winy. – To wszystko tylko poszlaki, już ci mówiłam. – Och, przestań, Sam. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, a nie o Hammonda, doskonale byś się ze mną zgadzała. Sam odwróciła się twarzą do niego, czerwona ze złości. – Głupio zrobiłeś, że to powiedziałeś. Uważam, że jest niewinny, ponieważ nie ma dość dowodów przeciwko niemu. Twój problem, Tom, polega na tym, że jesteś jedynie policjantem. Pod wpływem drugorzędnych okoliczności uznałeś, że Hammond jest winien, i jesteś skłonny zaakceptować wszystko, co by potwierdzało jego winę, niezależnie od tego, jak niedorzeczny byłby to dowód. Masz klapki na oczach, a tymczasem prawdziwy zbrodniarz wciąż jest w Anglii i na wolności i zapewne wkrótce znów uderzy! Odwróciła się od niego i złożyła ręce na piersiach. Wiedział, że kontynuowanie tej sprzeczki nie ma najmniejszego sensu, ponownie więc uruchomił silnik i znów w zupełnej ciszy podjechał pod zabudowania. Kiedy weszli do gabinetu Rochestera, Doyle i Solheim już tam czekali. Rochester powitał Sam. Przez chwilę odnosiła wrażenie, że chce ją wycałować, jednak wrażenie prysło, kiedy formalnie uścisnęli sobie dłonie. – Sam, gratulacje będą już teraz zupełnie na miejscu – powiedział. Sam zmierzyła wzrokiem Adamsa, który wygodnie usiadł na jednym z krzeseł. – Moim zdaniem jest trochę zbyt wcześnie na jakiekolwiek gratulacje – odparła. – Być może, jednak włókna i, przy odrobinie szczęścia, wstążki od medali wzmocnią zestaw dowodów, jakie mamy przeciwko Hammondowi. Wskazał Sam krzesło i powrócił na swoje miejsce za biurkiem. – Niestety, nasz przyjaciel, profesor Charlton, był znacznie mniej skuteczny. Niczego nie wywnioskował z tekstów, które otrzymał. Wygląda na to, że nasz poszukiwany to po prostu zwyczajny szaleniec. Doyle kategorycznie pokręcił głową. – On nie jest szaleńcem. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co robi, i wspaniale się bawi. – Nienawidząc zabójcy, Doyle odczuwał wobec niego dziwny respekt. Gdyby zabójca nie był inteligentny i sprytny, dawno już by go złapał. – Powinnaś poza tym dowiedzieć się, Sam – kontynuował Rochester – że agentka Solheim zdołała sprawdzić miejsca pobytu Hammonda wtedy, kiedy dokonywano morderstw. Prawie dokładnie pokrywają się czasy i miejsca. – Prawie dokładnie? – Sam popatrzyła na Solheim. Amerykanka była mniej pewna swego niż Rochester. – Wciąż jeszcze nad tym pracuję, ale te przypadki zabójstw, które sprawdziłam, miały miejsce mniej więcej wtedy, gdy w okolicy przebywał Hammond. – „Mniej więcej?” „W okolicy?” Co to ma znaczyć?! – zawołała Sam. – W bazie, niedaleko bazy, w tym samym hrabstwie, stanie? Przynajmniej jedna spośród dziewcząt znalezionych w Kent pochodziła z zupełnie innego miejsca. – Chodzi o taką odległość, która z jednej strony nie przeszkodzi w sprawnym dotarciu na miejsce i popełnieniu zbrodni, a z drugiej strony wystarczająco dużą, by nie ściągać na siebie podejrzenia – odparł Doyle. – Rozumiem. Jeśli fakty nie pasują do zbrodni, trzeba zbrodnie dopasować do faktów. – Jesteśmy raczej pewni, że to on jest mordercą – powiedziała Solheim. Sam zwróciła się tym razem do niej. – Kiedy rozmawialiśmy o pułkowniku Cullym, też byłaś „raczej pewna”! Rochester i Adams popatrzyli po sobie, zdezorientowani, pułkownika już bowiem dawno wykreślono z kręgu podejrzanych. Solheim wiedziała jednak, do czego pije Sam, i mina, jaką zrobiła, nie pozostawiła wątpliwości, że czuje się urażona. Sam jednak na to nie zważała. – Myślę, że wciąż tylko zgadujemy, kto jest mordercą. Spekulujemy jedynie, przyjmując założenia, które nie mają twardych podstaw. – Dlaczego jednak Hammond uciekł? – zapytał trzeźwo Adams. – Skąd przypuszczenie, że uciekł? Zdaje się, że po prostu wezwano go do Stanów. Rochester potrząsnął głową. – To wersja na nasz użytek, wszystko jednak wskazuje na to, że Hammond osobiście wymyślił to wezwanie. Siły Powietrzne USA zaprzeczają, że ktokolwiek wydawał mu rozkaz powrotu. Ta rewelacja sprawiła, że Sam nagle zabrakło argumentów. Usiadła, najwyraźniej przybita. – Przypuszczamy także – kontynuował Rochester – że major przebywał przez pewien czas na terenie Georgii, prawdopodobnie niedaleko Atlanty, a to – popatrzył znacząco na Sam – jak rozumiem, doskonale łączy się z pewnymi dowodami rzeczowymi, znalezionymi zarówno na miejscu zbrodni, jak i na zwłokach Mary West. – Tak – przyznała. – Chodzi o pyłki i rybie łuski. W jaki sposób do tego dotarliście? Rochester wskazał na Doyle’a i Solheim. – Dzięki pomocy naszych przyjaciół z FBI. Jutro rano lecą do Atlanty. Będą próbowali go znaleźć. – Powodzenia – mruknęła Sam. – Będę wdzięczna, jeśli powiadomicie mnie, kiedy uda się wam go aresztować. Doyle spojrzał pytająco na Rochestera, który powiedział: – Sądzę, że nie będzie potrzeby powiadamiania cię. Mamy nadzieję, że polecisz razem z nimi. Odwróciła się do niego z szeroko otwartymi ustami. Tom Adams był równie zdziwiony jak Sam. – Czy to naprawdę dobry pomysł, sir? – zapytał. – Tak sądzę. Inaczej bym przecież czegoś takiego nie sugerował. – Czy w takim razie nie powinien z nią lecieć również ktoś z nas? – Nie. Teraz już przedstawienie reżyserują Amerykanie. Poza tym, jestem pewien, że doktor Ryan będzie nas doskonale reprezentować. Ostateczna decyzja należy, oczywiście, do niej samej. Nagła podróż do Ameryki była ostatnią rzeczą, jakiej Sam w tej chwili pragnęła. Pomyślała, że musi się z niej jakoś wywinąć. – A na co ja się tam przydam? – zapytała. – Jestem pewna, że FBI ma wystarczająco dużo ludzi na miejscu o wiele bardziej skutecznych niż ja. – Poza obecnymi tutaj agentami Doyle’em i Solheim, jesteś wprowadzona w tę sprawę o wiele dokładniej niż ktokolwiek inny. Uważam – posłał Doyle’owi ironiczne spojrzenie – uważamy, że twoja wiedza o dochodzeniu, połączona z wiedzą i doświadczeniem FBI, pozwoli szybko tę sprawę rozwiązać. Kłamał, oczywiście. Doyle nie chciał współpracować nawet ze swoją partnerką, Solheim, a co dopiero z jakąś Angielką, która nawet nie była policjantką. To był pomysł wyłącznie Rochestera, który chciał, żeby ktoś z jego ludzi przez cały czas patrzył Amerykanom na ręce. Nie była w stanie mu odmówić. – Czy FBI będzie ze mną w pełni i lojalnie współpracowała? – zapytała Doyle’a. Rochester nie dopuścił go do głosu. – Pan Bartoc zapewnił mnie, że uczyni wszystko, abyś mogła czuć się pełnoprawnym członkiem zespołu. Nazwisko Bartoca wywołało u Doyle’a zwykły efekt. Szybko przytaknął głową, chcąc okazać entuzjazm, nikt jednak nie mógł mieć wątpliwości, że w głębi duszy przeklina swojego przełożonego. Sam popatrzyła na Toma, zastanawiając się, czy przypadkiem on nie pomógłby jej wymigać się z wyjazdu. Było oczywiste, że nie chciał, żeby leciała do Stanów, a przynajmniej nie sama. Jednak nie mogła o nic go prosić. Spojrzenie, jakie posłał mu Rochester, kiedy protestował przeciwko temu pomysłowi, świadczyło aż nadto wyraźnie, że na nic nie zda się żaden protest. Słowa „Wydział Południowy” i „Reid” wciąż jeszcze wisiały nad Adamsem niczym miecz Damoklesa. Nie, nie może mieszać w to Toma. Nagle poczuła się bardzo samotna. ROZDZIAŁ DWUNASTY Samolot przyleciał do Waszyngtonu wczesnym popołudniem. Samochód, który odebrał ich z lotniska, szybko dotarł do centrum miasta. Doyle i Solheim zostawili Sam w hotelu, żeby rozpakowała się i odświeżyła, a oboje natychmiast pognali do Quantico na naradę z Bartokiem i resztą ich zespołu. Hotel wywarł na Sam spore wrażenie. W pełni zasługiwał na swoje pięć gwiazdek. Jej pokój był luksusowy, duży, klimatyzowany, ozdobiony świeżymi kwiatami, z koszykiem świeżych owoców na bocznym stoliku. Przez okno mogła podziwiać wspaniałą panoramę Waszyngtonu i spędziła trochę czasu, rozpoznając najsłynniejsze jego miejsca. Przede wszystkim marzyła o kąpieli. W łazience miała jacuzzi. Nigdy dotąd nie korzystała z takiego urządzenia i koniecznie chciała przekonać się, jak ono działa. Prysznic postanowiła pozostawić sobie na inną okazję. Z uczuciem ulgi weszła do gorącej wody i włączyła jacuzzi. Bąbelki niemal natychmiast zaczęły pieścić jej skórę i uderzać w zmęczone mięśnie. Nie mogła powstrzymać cichego chichotu. Poczuła się jak nastolatka przed pierwszą randką. Mimo ponurego powodu wizyty w USA poczuła, że mogłaby się tutaj trochę rozerwać, gdyby tylko nadarzyła się jakaś okazja. Oparła głowę o skraj wanny i zaczęła marzyć. Jej marzenia przerwał nagły dźwięk telefonu. Oczywiście, rozmowy mogła odbierać także w łazience. – Doktor Ryan, słucham. Telefonowała Solheim. – Cześć, Sam. Wiesz co, pomyślałam, że możesz być dziś trochę zmęczona, ale mimo wszystko dasz się namówić na wspólną kolację. Ja stawiam. Sam przez chwilę zastanawiała się nad propozycją. Nie była zbyt atrakcyjna. Mogła oznaczać kolejne godziny wysłuchiwania jej niechęci wobec Doyle’a. – W normalnych warunkach przyjęłabym twoje zaproszenie z wdzięcznością, ale jestem dziś... – Posłuchaj, doskonale wiem, co sobie teraz myślisz – przerwała jej Solheim. – Że kolejny raz będę chciała wygrywać cię przeciwko Doyle’owi. Tymczasem nic z tego. Po prostu dobrze nam zrobi wspólnie spędzony wolny wieczór. Czy kiedykolwiek zwiedzałaś Waszyngton nocą? – Nie było mnie tutaj nawet za dnia. – To dobrze. Nocą to miasto jest o wiele ładniejsze. Mimo początkowych obiekcji, Sam usłyszała swój własny głos wyrażający zgodę na spotkanie. – Doskonale. Zatem jesteśmy umówione. Zabiorę cię z hotelu o ósmej. Odwiedzimy pewne eleganckie miejsce, dlatego dobrze będzie, jak włożysz skromną ciemną sukienkę, jeśli zabrałaś taką ze sobą. Odkładając słuchawkę, Sam była sobą rozczarowana. Że też nie potrafiła tej Solheim odmówić! W jednej chwili zniknęła szansa na spokojny wieczór i wypoczynek. Wyszła z wanny, owinęła się ręcznikiem i padła na fotel. Była zanadto sobą zniechęcona, żeby się wytrzeć. Niech sobie ten Waszyngton będzie piękny w nocy, ona i tak woli miasto za dnia. Na szczęście zabrała ze sobą z Anglii czarną sukienkę. Ubrała się w nią i zrobiła makijaż, próbując wykrzesać z siebie przynajmniej odrobinę entuzjazmu przed czekającym ją wieczorem. Kiedy wkładała buty, telefon z recepcji oznajmił jej, że Solheim właśnie przybyła. Sam szybko zjechała do holu. Solheim, jak zwykle, wyglądała olśniewająco. Wcale nie miała na sobie najdroższych rzeczy; z tłumu wyróżniał ją po prostu sposób, w jaki je nosiła. Kiedy oczekiwała na Sam, kilka osób, w tym recepcjonista, bez żenady gapiło się na nią, podziwiając jej urodę. Sam poczuła się przy niej smętnym, zaniedbanym kaczątkiem. Dlaczego, do diabła, zgodziła się na ten wieczór? Po krótkiej jeździe przez miasto dotarły do małej restauracji niedaleko dzielnicy handlowej. Solheim najwyraźniej była tutaj stałą bywalczynią, ponieważ gorąco ją powitano. Obie zostały poprowadzone do zacisznego stolika w kąciku i wręczono im menu w języku francuskim. Sam z zainteresowaniem zaczęła czytać nazwy potraw. Nie wiedziała, czy spowodował to stres, czy zainteresowanie otaczającymi ją nowościami, w każdym razie jej zwykły apetyt powrócił ze zdwojoną mocą. – Potrzebujesz pomocy? – zapytała Solheim. Sam popatrzyła na nią znad karty, lekko obrażona. – Nie, skądże. Zdawałam francuski na maturze. Złożyły zamówienia, a Solheim wybrała wino. Po pierwszej szklance Sam zaczęła się rozluźniać. Nieuniknione były rozmowy o sprawach zawodowych. – Wciąż uważasz więc, że Hammond jest niewinny, prawda? – spytała Solheim. Sam potrząsnęła głową. – Wcale nie. Wiem, że niektóre dowody wskazują na niego, nadal jednak nie jestem przekonana, czy to on jest mordercą. Możesz nazywać to intuicją, jeśli chcesz. – Niestety, przed sądem intuicja na nic się nie zdaje. Ale pocieszę cię, ja również nie uważam Hammonda za mordercę. Tego Sam się nie spodziewała. – W biurze Rochestera zdawałaś się przekonana o jego winie. Solheim wzruszyła ramionami. – To na użytek Doyle’a. Żąda od partnerów solidarności. – Dlaczego więc jesteś taka pewna swego? Przeczucie? – Być może, ale zupełnie innego typu. Spałam z nim. Sam nie była pewna, co bardziej ją zaskoczyło – fakt, że Solheim spała z Hammondem, czy łatwość, z jaką się do tego przyznała. – Był łagodnym i czułym kochankiem – kontynuowała Solheim. – Delikatny, ani przez chwilę nie używał siły. Przez całą noc moje doznania były dla niego ważniejsze niż jego własne. Lubię to w mężczyznach. – Zdaje się, że zrobił na tobie doskonale wrażenie. – Jasne. A ty z nim spałaś? Kompletnie zaskoczona, Sam pokręciła głową. – Nie. Solheim uśmiechnęła się do niej. – Ale interesował się tobą. Może dlatego właśnie tak go bronisz? Sam znów pokręciła głową. – Gdybym przespała się z nim, a później odkryła, że jest naszym mordercą, nasza wspólna noc nie miałaby dla mnie żadnego znaczenia. – Fascynujące. – Być może, ale taka właśnie jestem. Kelner uroczyście postawił przed kobietami pierwsze dania. Kiedy odszedł, Solheim zapytała: – Kto według ciebie jest mordercą? – Nie mam pojęcia. Ale niezależnie od tego, kto nim jest, uważam, że odpowiedź na to i inne pytania poznamy tylko tutaj, a nie w Anglii. Solheim pokiwała głową. – Też tak uważam. Przez chwilę jadły w milczeniu. – Czy podczas śledztwa w Anglii natrafialiście na jakieś nieprzewidziane przeszkody? – zapytała Solheim niespodziewanie. – Nie, skądże. Nie działo się nic nadzwyczajnego. Dlaczego pytasz? – Tutaj, po znalezieniu szóstego ciała, na miejscach zbrodni zaczęli pojawiać się jacyś nieproszeni goście. Musieliśmy przekazywać im treści wszystkich zeznań i przesłuchań. Doyle bardzo się wściekał. – Nie dziwię się. Kto was sprawdzał? – Nie powiedziano nam tego. Wszystko załatwiane było przez Bartoca. Nam nikt nie pisnął nawet słówka. – Bo wiedza na ten temat nie była wam potrzebna. Solheim pokiwała głową. – Taki sam system mamy w Wielkiej Brytanii. A jak sądzisz, kim byli ci ludzie? – CIA, wywiad Sił Powietrznych, może przedstawiciele Departamentu Stanu, może nawet agenci z jakiegoś innego wydziału FBI. Kto to wie? Kiedy skończyły pierwsze danie, kelner równie uroczyście postawił przed nimi danie główne. Już po pierwszych kęsach Sam uznała, że jedzenie jest doskonałe. – Wspaniałe, prawda? – zapytała Solheim. Sam w odpowiedzi jedynie pokiwała głową. – Opowiedz mi teraz o sobie i o tym inspektorze Adamsie. Wiem, że z nim sypiałaś. Uważam, że jest bardzo przystojny. Po kolacji Solheim wezwała taksówkę i obie z Sam wyruszyły na zwiedzanie miasta. Solheim potraktowała słowo „zwiedzanie” bardzo szeroko. Obejrzały nie tylko zalane światłem słynne pomniki, ale odwiedziły też jedną z najgłośniejszych i najgorętszych dyskotek, do jakich Sam kiedykolwiek udało się trafić. Początkowo odmawiała mężczyznom oferującym jej drinki, odrzucała zaproszenia na parkiet, ale w końcu doszła do wniosku, że Solheim gotowa będzie uznać ją za dziwaczkę, i zaczęła się bawić. I nie pożałowała tego. Mężczyźni, z którymi tańczyła, w większości byli młodsi od niej, jednak zdawali się na to nie zwracać uwagi, a poza tym po wypiciu wspólnie z Solheim trzech butelek wina także i jej stało się to obojętne. Gdy o bladym świcie powróciła do hotelu, czekały na nią trzy wiadomości, dwie od Rochestera i jedna od Toma, który prosił ją, żeby zatelefonowała do niego do jego biura w Cromwell Park. Wzięła prysznic i wsunęła się pod kołdrę. Dopiero wtedy niechętnie sięgnęła po słuchawkę. Tom odezwał się natychmiast. – Inspektor Adams. – To brzmi bardzo formalnie. – Ponieważ jestem bardzo formalnym mężczyzną. – Od kiedy? Właściwie to spodziewałam się, że telefon odbierze twoja nowa przyjaciółka. – Nie mam żadnej nowej przyjaciółki. Sam była zbyt zmęczona, żeby ciągnąć rozmowę w ten sposób. – Dobrze, więc czego chcesz? Jest już późno, a ja bardzo zmęczona. – Gdzie byłaś? – Zwiedzałam z Solheim miasto. – No i proszę, spotkały się dwie dziewczynki. O czym rozmawiałyście? – Prawdę mówiąc, również o tobie. – O mnie? A cóż jest we mnie interesującego? – Solheim chciała wiedzieć, jaki jesteś w łóżku. Niezwykła szczerość Sam zaskoczyła Adamsa. – Co? Czy ty coś dzisiaj piłaś? – Owszem. Chyba zasłużyłam na rozrywkowy wieczór. A tak przy okazji, przypominam ci, że wciąż mi nie powiedziałeś, czego chcesz. – Chciałem się po prostu przekonać, że bezpiecznie dotarłaś na miejsce i wszystko jest w porządku. – Wszystko w najlepszym porządku. Jutro będę w Quantico. Jeśli będą jakieś postępy, skontaktuję się z tobą. A przy okazji... – Co takiego? – Czy były jakieś próby ingerowania w śledztwo, kiedy je prowadziłeś? – Na przykład? – Miałam nadzieję, że ty mi to powiesz. Solheim wspomniała mi coś na ten temat, ale to dotyczyło Ameryki. – Nic mi nie wiadomo o żadnych ingerencjach, ale sprawdzę u Rochestera, jeśli tego chcesz. Sam nie spodobał się ten pomysł. Znając go, nie zdziwiłaby się, gdyby nie powiedział prawdy. – Nie, nie ma takiej potrzeby. Po prostu głośno myślałam. – Rozumiem. Cóż, chyba najlepiej będzie, jak się porządnie wyśpisz. – Tak, rzeczywiście. – A przy okazji, co jej powiedziałaś? – O czym? – Jaki jestem w łóżku. – Czy mogłam jej powiedzieć, że za każdym razem starasz się tylko przez dziesięć sekund? Ostatnią rzeczą, jaką Sam usłyszała, odkładając słuchawkę, był wściekły okrzyk Adamsa, którego duma niewątpliwie została mocno zraniona. Marcia postanowiła pracować do skutku i do końca przejrzeć grubą księgę. Chociaż Ordery, odznaczenia i nagrody w Siłach Zbrojnych Stanów Zjednoczonych Ameryki nie były najlepszym pomysłem na wieczorną lekturę, zdawała sobie sprawę, że musi przez to przebrnąć prędzej czy później. Zaczynała żałować, że nie zwróciła się o pomoc do amerykańskiej ambasady. Nie uczyniła tego, ponieważ uznała, że szybciej da sobie radę sama, teraz jednak zaczynały ogarniać ją wątpliwości. Przeczytała już rozdział o odznaczeniach dla cudzoziemców, za długoletnią służbę, za wzorową służbę i o medalach za poszczególne kampanie. Powoli zbliżała się do rozdziału o nagrodach za waleczność. Księga nudziła ją i ucieszyła się, kiedy usłyszała pukanie do drzwi laboratorium. W progu stanął Michael Spender. – Zdaje się, że pozostało nas już tutaj tylko dwoje – powiedział. – Co byś powiedziała na drinka? Był nowym człowiekiem w laboratorium, świeżym absolwentem, który ukończył uczelnię z wysoką lokatą. Mimo całkowitego oddania się swojej pracy, był mężczyzną interesującym i nawet dość atrakcyjnym. Marcia popatrzyła na książkę. Zaczynała ostatni rozdział, który mógł przecież poczekać do następnego dnia. Tymczasem warto było sprawdzić, co niósł ze sobą cichy drink ze Spenderem. Zaznaczyła ostatnią przeczytaną stronę, po czym zatrzasnęła książkę i zdjęła laboratoryjny fartuch. – Stawiasz? – zapytała. – Oczywiście. O ile to będzie coke. Marcia minęła go w drzwiach. – Z wielką porcją rumu w środku – powiedziała kuszącym tonem. Michael Spender uśmiechnął się i ruszył za nią. Samochód przyjechał po Sam o dziesiątej rano. Czuła się jak przepuszczona przez wyżymaczkę i zrezygnowała ze śniadania. Apetyt opuścił ją całkowicie. Quantico leżało o wiele dalej od Waszyngtonu, niż się spodziewała, i podróż trwała prawie godzinę. Quantico zrobiło na niej ogromne wrażenie. Przypominało Sam któryś z nowych uniwersytetów porozrzucanych po całej Wielkiej Brytanii. Na parkingu podeszła do niej Solheim. Ku jej niemal nieskrywanej rozpaczy wyglądała równie świeżo i kwitnąco jak zwykle. Po dokonaniu niezbędnych formalności w recepcji obie zostały poprowadzone do biura Bartoca. – Dobrze się ‘bawiłaś? – zapytała Solheim. – Doskonale, ale chyba trochę przesadziłam. – Czasami dobrze jest trochę przesadzić. Winda dotarła na miejsce i Sam ruszyła za Solheim korytarzem wyłożonym grubym, luksusowym dywanem. Gabinet Bartoca imponował nie tylko rozmiarami, ale także niestandardowym wyposażeniem. Na ścianach wisiały współczesne obrazy, a w najlepiej oświetlonych punktach ustawiono nowoczesne rzeźby. W pokoju znajdowała się tylko jedna fotografia. Stała na biurku i przedstawiała Bartoca z rodziną. Nigdzie nie było zdjęć, które uwieczniałyby jego poszczególne etapy w służbie. Sam Bartoc był mężczyzną w wieku czterdziestu kilku lat, wysokim, opalonym i przystojnym. Końcówki jego kruczoczarnych włosów zaczynały już przybierać siwy kolor. Miał na sobie ciemnozieloną modną marynarkę, zdaniem Sam, najprawdopodobniej od Armaniego, a na ustach miał ciepły uśmiech. Przeszedł przez cały gabinet, żeby się z nią przywitać. – Doktor Ryan! Serdecznie witam. Tak wiele o pani słyszałem, że odnoszę wrażenie, że znam już panią doskonale. Sam wyciągnęła do niego rękę. – I nawzajem – powiedziała. Kiedy znalazł się blisko niej, Sam zdała sobie sprawę, że opalenizna Bartoca jest najprawdopodobniej sztuczna i że przeszedł już przynajmniej jedną operację plastyczną. Co jeszcze jest w nim fałszywego?, pomyślała. Doyle był już w gabinecie. Wstał i przywitał się z Sam. Bartoc wskazał jej miejsce, a potem powrócił na swoje. – Z tego, co powiedział mi Ed, rozumiem, że FBI zdołało zlokalizować Hammonda – powiedziała. – Dzięki pomocy lokalnego szeryfa – potwierdził Doyle. – Właśnie – przytaknął Bartoc. – Słyszeliśmy, że jest w Georgii. To duży stan. Czy sądzi pani, że damy radę go złapać? – zwrócił się do Sam. Sam przygotowała odpowiedź na to pytanie. – Wszystko zależy od tego, czy ustalimy miejsce występowania pyłków, które znaleźliśmy na ciele Mary West. – To raczej trudne zadanie, prawda? – Niekoniecznie. Pochodzą z rzadkiej rośliny występującej tylko na pewnych obszarach bagiennych. Jeśli wyodrębnimy DNA z tych pyłków, będziemy w stanie określić nawet konkretny egzemplarz rośliny, z której pochodzą. – Imponujące. Ile to zajmie czasu? – Zarezerwowałem miejsca na popołudniowy lot, sir – powiedział Doyle. – Uznałem, że im szybciej zaczniemy, tym lepiej. – Ale się pośpieszyłeś, Ed! A ja miałem nadzieję, że pokażę pani doktor Ryan naszą stolicę, zanim stąd wyjedzie. – Już ją obejrzałam. Agentka Solheim oprowadziła mnie po niej dzisiejszej nocy. To wspaniałe miejsce. Doyle popatrzył zimno na Solheim, a ta odwróciła wzrok. Sam zdała sobie sprawę, że palnęła głupstwo. – No cóż, szkoda – westchnął Bartoc. – Może następnym razem. Jestem pewien, że wiele miejsc ominęłyście. – Nagle zmienił temat. – No, dobrze. Czego się po mnie spodziewacie? – Chcielibyśmy, żeby zapewnił pan nam współpracę ze strony miejscowych stróżów prawa, to wszystko – powiedział Doyle. Bartoc pokiwał głową. – Wiadomo mi, że w Georgii mieszka wybitny medyk sądowy o nazwisku Samuel Ciarkę – powiedziała Sam. – Jest też ekspertem, jeśli chodzi o miejscową florę i faunę. Sądzę, że mógłby nam pomóc.. – Nie ma problemu. Czy uważa pani, że znajdziecie Hammonda? Solheim miała sceptyczną minę, Doyle był jednak optymistą. – Znajdziemy. Nie ma takiego stanu, w którym mógłby się schować. Bartoc uśmiechnął się do niego. – Oto cały Ed, nasz wieczny optymista. – Popatrzył na zegarek. – No cóż, musimy już kończyć nasze miłe spotkanie. Mam naradę na Kapitolu. Wszyscy powstali, a Bartoc znów uścisnął dłoń Sam. – Cieszę się, że panią poznałem, mimo że nasze spotkanie trwało tak krótko. Proszę pamiętać, że jesteśmy umówieni na następny raz, dobrze? – Nie zapomnę – odparła Sam. – Zawsze to miło wiedzieć, że czeka ktoś na mnie w Ameryce. Gdy tylko cała trójka wyszła z gabinetu, Bartoc podniósł słuchawkę telefonu. – Proszę połączyć mnie z pułkownikiem Terringtonem w Pentagonie – powiedział. Kiedy odłożył ją na widełki, rozparł się w fotelu i złączył dłonie za głową. W głębokiej zadumie zmarszczył czoło. Widać było, że intensywnie myśli. Tymczasem Sam, Solheim i Doyle ruszyli do gabinetu tego ostatniego. – Co dalej? – zapytała Sam, kiedy znaleźli się na miejscu. Doyle popatrzył na nią nieprzyjemnie. – O czwartej po południu lecimy do Atlanty. Zamówiłem samochód, który zawiezie panią do hotelu, a potem na lotnisko. Tam się spotkamy. Im wcześniej zakończymy całą tę sprawę, tym będzie lepiej dla wszystkich. Otworzył jedną z szuflad biurka, wyciągnął z niej automatyczny pistolet i sprawdził magazynek. – Przebyliśmy długą drogę, ale wreszcie widać jej kres – powiedział. Wsunął magazynek do rękojeści pistoletu, po czym umieścił pistolet w skórzanej kaburze. Sam pomyślała, że jeśli spotka Hammonda, nic dobrego z tego nie wyniknie, i nagle przyszło jej do głowy, że poczucie sprawiedliwości Doyle’a znajduje się w lufie jego pistoletu. Następnego dnia Marcia pojawiła się w pracy dość późno. Wieczór z „nowym chłopakiem” trwał o wiele dłużej, niż przewidywała. Nic się nie wydarzyło, a właściwie prawie nic. Po prostu siedzieli w jego mieszkaniu i rozmawiali. Dziwne było jednak to, że rozmowa jej nie znudziła. Zazwyczaj rozmowa o pracy i związanych z nią ambicjach odstraszała ją od mężczyzny, ale Michael był zupełnie inny. Co ważne, nie zaczął od razu się do niej dobierać, i to także było niezwykłe. Pocałował ją dopiero wtedy, kiedy wychodziła, ale co to był za pocałunek! Z trudem oparła się pokusie, by wepchnąć go z powrotem do jego własnego mieszkania i zgwałcić na dywanie w holu. Nie zrobiła tego i teraz była z siebie zadowolona. Ustalili, że spędzą razem najbliższy weekend, nie była jednak pewna, czy wystarczy jej cierpliwości, by czekać na spotkanie z nim tak długo. Jeszcze nigdy w życiu nie tęskniła tak bardzo za mężczyzną. Żałowała, że Sam jest tak daleko i nie ma z kim porozmawiać. Była wściekła, że kiedy naprawdę jest potrzebna, nigdy jej nie ma w pobliżu. Niechętnie popatrzyła na grubą księgę czekającą na nią na biurku, kiedy jednak ściągnęła kurtkę i włożyła biały fartuch, od razu się nią zajęła. Otworzyła książkę na ostatnim rozdziale o medalach za odwagę i zajęła się fotografią i opisem pierwszego z nich. Przeczytała informację na temat wstążki. Nagle usta otwarły się jej ze zdumienia i przeczytała tekst jeszcze raz. Kolory pasowały doskonale, nie w przybliżeniu, lecz naprawdę doskonale; były identyczne jak barwy jedwabnych włókien znalezionych w plastikowej torbie. Marcia podniosła słuchawkę laboratoryjnego telefonu i zaczęła wciskać kolejne cyfry pewnego numeru. Sam nie zobaczyła wiele w Atlancie. Na lotnisku Hartsfield czekał na całą trójkę samochód przysłany przez szeryfa. Miasto ominęli szerokim łukiem, dlatego nie było okazji, by nasycić wzrok widokami przepychu oraz skrajnej nędzy. Nic dziwnego, rozmyślała Sam, że wskaźnik przestępczości w tym mieście jest taki wysoki. Mniej więcej po godzinie jazdy mijali bramę laboratorium medycyny sądowej hrabstwa Johnson. Zabudowania nie były imponujące, ale widać było, że koncentruje się tutaj duży ruch, jak powiedziano Sam, największy w tej dziedzinie w Georgii. Oczekiwano ich. Zostali zarejestrowani jako goście i poprowadzeni kilkunastoma korytarzami do laboratorium Samuela Clarke’a. Laboratorium przywołało Sam obrazy ze Scrivingdon i nagle poczuła się tutaj jak w domu. Ciarkę był już na miejscu. – Doktor Ryan, jak sądzę. Sam uśmiechnęła się do niego. – Proszę zwracać się do mnie po imieniu – powiedziała. – Jestem Sam. – Zatem ja również jestem Sam i proszę tak właśnie do mnie mówić. – Doskonale, mój imienniku. Przypuszczam, że znasz agentów Doyle’a i Solheim z Quantico. Przywitał się z obojgiem. – Wasz szef, Bartoc, poinformował mnie, że przyjedziecie. Poprosił mnie, a właściwie to rozkazał, żebym wam pomógł. Sądzę, że wiem, o co wam chodzi, pozwoliłem więc sobie przygotować kilka map. Chciałbym, żebyście na nie spojrzeli. Podszedł do dużego stołu na środku laboratorium. Leżała na nim wielka mapa przyciśnięta w rogach do blatu pojemnikami z kolorowymi płynami. – Rozumiem – zwrócił się do Sam – że na ciele jednej z ofiar znalazłaś drobinki Myrica indora. Sam pokiwała głową. – Czy możesz wyodrębnić z nich wzór DNA? – zapytała. – Jasne, ale nie w ciągu jednego dnia. – Jeśli jednak zacznę zbierać ich pyłki z różnych miejsc, będziesz w stanie metodą prób i błędów określić, które są właściwe, prawda? Tym razem Ciarkę pokiwał głową. – Ciężka robota. – Myślałam, że to rzadka roślina. – Jeśli masz na myśli jej występowanie w Stanach Zjednoczonych, to tak, owszem. Jeśli bierzesz pod uwagę najbliższą okolicę, to niekoniecznie. Sam była rozczarowana. – W materiale do badań są także rybie łuski, jeśli to ma w czymś pomóc. Ciarkę jeszcze raz pokiwał głową. – Ryba-rondel. Rzeczywiście, to może być jakąś wskazówką. – Ryba-rondel? – Och, przepraszam, to lokalna nazwa. Dzieci uwielbiają smażenie ich w małych rondelkach. Są tak małe, że wkłada się je w całości do ust. – Czy wypada jeść takie piękne stworzenia? – zaprotestowała Sam. – Rzeczywiście, są śliczne. Doyle zaczynał się niecierpliwić. – Gdzie należałoby ich szukać? – zapytał. – Hmm... gdyby wziąć pod uwagę kombinację rośliny i ryby, cóż, w całym stanie są tylko trzy takie miejsca, i to niedaleko. – Zaczął wskazywać je na mapie. – Pierwszym i najmniej, jak sądzę, prawdopodobnym jest Stamp Creek. Myrica indora rośnie tam bardzo rzadko, a jeszcze rzadziej występują fyby-rondle. Sam pokiwała głową. – Nie twierdzę, że nie należałoby tego obszaru przeszukać, uważam jedynie, że powinien zająć ostatnie miejsce na waszej liście. Kolejne obszary to Blue Creek i Soma Creek. – Soma? – zdziwiła się Sam. – Skąd ta nazwa? – Zawsze tak nazywano to miejsce – odparł Ciarkę. – Ale ja przebywam tutaj dopiero od kilku lat. Dlaczego pytasz? – Soma była hipotetycznym narkotykiem używanym w Nowym, wspaniałym świecie. Wywoływał senność i euforię, służył do sprawowania kontroli nad masami. Chodziło o formę chemicznej perswazji. – Czy istnieją jakiekolwiek związki pomiędzy książką a pozostałymi strumieniami? – zapytał Doyle. Sam potrząsnęła przecząco głową. – Nie, nie sądzę. Wszystko wskazuje jednak na to, że zapiski pozostawione przez zbrodniarza pomogą nam. Doyle popatrzył na nią sceptycznym wzrokiem. – Nie mamy żadnej pewności, zgadzam się jednak, że Soma jest na początek dobrym miejscem. Wszyscy bez słowa się z nim zgodzili. – To trudny teren – ostrzegł Ciarkę. – Trudno tu zbierać próbki pyłku, mimo że nasza roślinka występuje w wielkich ilościach. Doyle rozmyślał już o czymś innym. – Czy dużo ludzi tam mieszka? Ciarkę potrząsnął głową. – Nie słyszałem o nikim. To niegościnne miejsca. Trudno tutaj łowić ryby, łatwo można się zgubić, a i różne insekty wciąż atakują ludzi. – Czy łatwo jest tam się ukryć? – Jeśli ktoś jest szalony... Doyle pokiwał głową, a Sam popatrzyła na niego uważnie. Najwyraźniej miał nadzieję, że w Soma Creek znajdzie coś więcej niż tylko rośliny. – Na waszym miejscu wziąłbym przewodnika – zasugerował Ciarkę. – To naprawdę niebezpieczne tereny. Głębokie wody, wodorosty pod taflą, utrudniające żeglugę, ruchome piaski. Kilka osób zapuściło się tam i już nigdy nie powróciło. Zapewne natrafimy na ich zwłoki, kiedy zacznie się osuszanie terenu. W przyszłości będą tam pewnie pola golfowe. – Naprawdę? – Nie mam pojęcia, czy takie są plany władz, coś z tym jednak trzeba zrobić. Jeśli będziecie potrzebowali przewodnika, skontaktujcie się z szeryfem. Jeśli nie on sam was poprowadzi, z pewnością kogoś znajdzie. Pewnie zapłacicie kilka dolarów, ale naprawdę gra jest warta świeczki. Sam gorąco mu podziękowała. – Najszybciej, jak tylko się da, powrócimy z próbkami – zapewniła go. – Wspaniale. Kiedy tylko wrócicie, będę gotowy do pracy. Im szybciej dostarczycie mi te pyłki, tym szybciej zacznę. Może później znajdziemy chwilę czasu, żeby o nich porozmawiać. – Trzymam cię za słowo – powiedziała Sam i podążając za Doyle’em i Solheim, wyszła z laboratorium Clarke’a. Minęło kilka godzin, zanim Marcia zdołała dotrzeć do nitki z medalu. Po bezskutecznych próbach w ambasadzie USA i kilku bazach Sił Powietrznych natrafiła na Medal Honorowy Kongresu w małym sklepiku z pamiątkami wojennymi niedaleko Magdalena Bridge. Po długich negocjacjach z właścicielem, który przysięgał, że jest to jedyny egzemplarz tego medalu na terenie Anglii, a co za tym idzie, musi być odpowiednio drogi, zdołała uzgodnić cenę i zamówiła taksówkę, żeby jej ten medal przywiozła. Porównanie wstążki i włókien znalezionych w plastikowej torbie nie pozostawiło wątpliwości, że w obu przypadkach chodzi o to samo odznaczenie. I znów Marcia złapała za słuchawkę telefonu. Tom Adams po raz kolejny przeglądał dane swojego podejrzanego, kiedy zadzwonił telefon. – Inspektor Adams – powiedział. Głos z drugiej strony był tak podniecony, a słowa wypowiadane tak szybko, że nic nie rozumiał. – Marcia, uspokój się i powiedz mi powoli, o co ci chodzi! Wziął do ręki długopis, gotów notować. – Medal Honorowy Kongresu? Słyszałem o czymś takim. To amerykańska wersja Krzyża Wiktorii, o ile się nie myję. Rozumiem... Tak, Marcia. Dobra robota. Będziemy w kontakcie. Powoli odłożył słuchawkę. Tak, pomyślał, tak! To oznacza przełom! Stwierdził, że potrzebuje jeszcze kilku informacji. Znów złapał za słuchawkę, wystukał numer amerykańskiej ambasady i poprosił o połączenie z biblioteką. – Halo. Tutaj detektyw inspektor Tom Adams z policji hrabstwa Cambridge. Współpracuję z amerykańską FBI... Tak, właśnie... Chciałbym zapytać, czy dysponujecie listą oficerów, którzy zostali odznaczeni Medalem Honorowym Kongresu. Tak, poczekam. Siedząc w fotelu, nerwowo przebierał palcami. Wreszcie, kiedy bibliotekarka odezwała się ponownie, chwycił do ręki długopis. – Mogę notować – powiedział. Bibliotekarka zaczęła czytać nazwiska. Pierwsze trzy nic mu nie powiedziały, czwarte rozpoznał jednak od razu. – Chryste, czy jest pani pewna? Proszę przeliterować. Po chwili nie miał już wątpliwości. Z trzaskiem rzucił słuchawkę na widełki i pobiegł do gabinetu Rochestera. Droga z laboratorium Clarke’a do Soma Creek zabrała im zaledwie pół godziny. Po drodze zatrzymali się, żeby zabrać szeryfa Marka Conacka, który trochę już wiedział o poszukiwaniach seryjnego zabójcy, dlatego z chęcią zgodził się udzielić im pomocy. W miarę jak słońce wędrowało coraz wyżej po niebie, dzień stawał się gorętszy. Sam cieszyła się, że samochód ma klimatyzację, i z obawą myślała o chwili, kiedy będzie musiała z niego wysiąść i rozpocząć poszukiwania. Ta chwila nadeszła stanowczo zbyt szybko. Zatrzymawszy samochód na zakurzonym parkingu przy strumieniu, na którym czekały już na nich dwie małe drewniane łodzie, zanurzyli się w świat pełen charakterystycznej dla Georgii wilgoci i gorąca. Dyole popatrzył z ukosa na Solheim. – Ty popłyniesz z szeryfem – postanowił. – Ja z doktor Ryan. Solheim sprzeciwiła mu się. – Nie, to ty popłyniesz z szeryfem, a ja z doktor Ryan. Przez chwilę mierzyli się nawzajem wzrokiem. Solheim wykazała się karygodną niesubordynacją i oboje o tym wiedzieli. Doyle uznał jednak, że nie czas na dyskusje; postanowił później złożyć raport w tej sprawie. Pomyślał, że wreszcie nadarzyła mu się okazja, żeby się jej pozbyć. – Dobrze – zgodził się. – Popłyniesz z doktor Ryan. Do rozmowy włączył się szeryf: – Skoro skończyliście już o mnie walczyć, proponuję, żeby kobiety popłynęły na wschód, a mężczyźni na zachód. Nie oznacza to wcale, że kwestionuję waszą odwagę i umiejętności, drogie panie, jednak zachodnia część moczarów uważana jest za bardziej niebezpieczną niż wschodnia, a ja znam je trochę lepiej niż wy. Solheim uznała, że ma rację, i zgodziła się z nim bez dyskusji. – Czy kiedykolwiek wiosłowałyście taką łodzią? – kontynuował szeryf. Sam potrząsnęła przecząco głową, natomiast Solheim przytaknęła. – Dam sobie z nią radę. – Doskonale. Radziłbym płynąć ze stałą prędkością i nie śpieszyć się. W ten sposób niczego nie przeoczycie, a jeśli łódź w coś uderzy, nie spowoduje to wielkiej szkody. Wskoczył do jednej z łodzi i zaczął przygotowywać ją do odpłynięcia. – Czy jesteś uzbrojona? – Doyle skierował to pytanie do Solheim. Agentka rozsunęła kurtkę, ukazując rewolwer smith & wesson, kaliber .38. – W porządku. Mam nadzieję, że potrafisz się nim posługiwać. – Doskonale wiedział, że potrafi, jednak nie mógł powstrzymać się przed drobną złośliwością. – Jeśli natkniesz się na cokolwiek innego niż dzika roślinność, wracaj tu i melduj. Jasne? Solheim przytaknęła. Sam popatrzyła na Doyle’a. – Czy jest pan pewien, czego szukamy? – zapytała. – Hammonda? Zrozpaczona jego uporem, Sam nic nie powiedziała. – Wiem, jakiej rośliny szukamy, wiem. – Doyle łagodził sytuację. – Przywiozę pani próbki. – Z tak wielu miejsc, jak tylko się da. Ciarkę powiedział, że nie ma ich tu zbyt dużo, nie powinien więc pan stracić dużo czasu. Znudzony tymi rozważaniami Doyle odwrócił się i wskoczył do łodzi, w której siedział już szeryf. – Proszę nie zapomnieć o zaznaczeniu na mapie miejsca, z którego pochodzi każda próbka – przypomniała mu Sam. – I wszystkie próbki proszę dokładnie oznaczyć. Doyle machnął ręką. Szeryf włączył silnik umieszczony na rufie i łódź powoli zaczęła odpływać od brzegu. Solheim uchwyciła spojrzenie Sam. – No to do dzieła – powiedziała. Weszły na pokład i „po chwili już odpływały w głąb mokradeł. Solheim trzymała ster. Kiedy już nie mogły tego usłyszeć, ożyło nagle radio w samochodzie szeryfa. – Halo, tu baza, tu baza. Pilna wiadomość dla doktor Ryan lub agenta Doyle’a. Proszę natychmiast przerwać poszukiwania. Komunikat powtórzył się jeszcze kilka razy, jednak nie było już szans na to, że dotrze do adresatów na czas. Mała łódź powoli sunęła po mokradłach. Niemal natychmiast korony drzew zamknęły się nad głowami jej pasażerek, ograniczając dostęp światła i, co gorsza, zwiększając poziom wilgotności. Nad wodą unosiła się gęsta para; otaczała całunem drzewa i krzaki, tworząc mgiełkę, która nadawała roślinom najdziwaczniejsze kształty. Pot strugami spływał po nosach i twarzach, jakby łódź krążyła nie wśród moczarów, a w tureckiej łaźni. Po kilku minutach ubrania zaczęły kleić się do ciał kobiet, a oddychanie stało się trudniejsze. Dyskomfort zwiększało coś, czego Sam zupełnie się nie spodziewała – hałas. Był wprost ogłuszający. Jego źródłem były setki tysięcy insektów i pojedyncze zwierzęta, które toczyły w gęstwinie zaciekłe walki. Postanowiły opłynąć łodzią jak największy obszar i wysiadać z niej tylko tam, gdzie będzie to absolutnie konieczne. Pierwszy przystanek urządziły na małej wysepce o gęsto zarośniętych brzegach. Solheim cierpliwie czekała, gdy Sam zbierała fragmenty interesującej ją rośliny, a nawet jej pomagała. Każdą próbkę należało umieścić w odrębnym woreczku i oznaczyć. Po zaznaczeniu miejsca pobrania próbki na mapie ruszały w dalszą drogę. Słońce opadło już dość nisko nad horyzont i z każdą chwilą na moczarach było coraz bardziej ponuro i ciemno. Doyle nakazał szeryfowi Conackowi, żeby skierował łódź w drogę powrotną. Zebrał trochę próbek, ale przez cały czas szukał przede wszystkim ukrytych śladów czyjegoś pobytu w moczarach. Niczego nie znalazł. Ciarkę miał rację – przyroda była tu wrogiem człowieka. Doyle nie zamierzał spędzić tu po zmroku ani minuty. Powrócili na parking stosunkowo szybko. Kiedy wciągnęli łódź na brzeg i podeszli do samochodów, radio szeryfa znów ożyło: – Halo, tu baza do szeryfa Conacka. Odbiór. Conack wziął do ręki mikrofon. – Tu szeryf Conack. Mów, Billy. Kiedy z bazy przekazano całą wiadomość, Doyle szeroko otworzył oczy. Solheim popatrzyła na niebo poprzez grube korony drzew. Był już prawie zmierzch. Musiała wysilić wzrok, by dojrzeć Sam, która opatrywała kartką identyfikacyjną kolejny fragment rośliny. – Lepiej wracajmy – powiedziała do niej. – Za godzinę będzie tutaj zupełnie ciemno. Sam przymocowała karteczkę i popatrzyła dookoła. – Rzeczywiście, możemy skończyć jutro – zgodziła się. – Jak na razie, mam dosyć materiału dla Clarke’a. Kiedy Solheim zaczęła zawracać łódź, Sam wypatrzyła coś, co było niemal w całości ukryte wśród gęsto rosnących drzew. Ręką dała znak, żeby agentka wyłączyła silnik, po czym wskazała dłonią na swoje odkrycie. Na małej zarośniętej wysepce stała drewniana altana. Otaczały ją gęsto rosnące drzewa i krzaki, niemal całkowicie zasłaniając przed wścibskimi oczyma. Przed altanę wybiegała w wodę krótka drewniana kładka. Z kładki kilka drewnianych stopni wiodło aż do drzwi. Kobiety przez kilka chwil obserwowały swe odkrycie, ale nie zauważyły żadnego ruchu ani śladu, że w środku ktoś przebywa. Ktokolwiek był właścicielem altany, przebywał gdzie indziej albo po prostu zachowywał się bardzo spokojnie. – Ciarkę mówił nam chyba, że tu nie ma żadnych zabudowań – wyszeptała Solheim. – Rzeczywiście. Agentka sięgnęła pod kurtkę i wyciągnęła rewolwer. Sprawdziła zawartość magazynka i wsunęła go na miejsce. Sam popatrzyła na nią z powątpiewaniem. – Zdaje się, że Doyle kazał natychmiast meldować, jeśli na cokolwiek się natkniemy – powiedziała. – Tak też postąpimy, kiedy tylko sprawdzimy to miejsce. Zanim Sam mogła ją powstrzymać, Solheim wyskoczyła z łodzi i brnąc po klatkę piersiową w wodzie, z rewolwerem nad głową, ruszyła w kierunku altany. Ku wielkiej uldze Sam bez przeszkód dotarła do brzegu i wydostała się na kładkę. Odwróciła się i pomachała do Sam, po czym zaczęła się wspinać po schodach prowadzących do altany. Po chwili zniknęła w środku. Sam czekała, wstrzymując oddech. Nagle rozległ się dźwięk, przypominający iskrzenie przewodów wysokiego napięcia, wyraźnie słyszalny ponad monotonnymi odgłosami insektów. Sam instynktownie popatrzyła w górę, lecz przecież nie było tu żadnych linii energetycznych. W gruncie rzeczy nie było ich na przestrzeni co najmniej kilkunastu mil. Popatrzyła na zegarek. Solheim weszła do altany zaledwie przed kilkoma minutami. Sam nie wiedziała, co robić. Wracać na parking, tak jak nakazał Doyle, czy przebrnąć przez krótki odcinek wody i sprawdzić, czy z Solheim jest wszystko w porządku? Pewnie rozsądniej będzie wrócić i wezwać pomoc, jeśli jednak...? Nie potrafiła pozostawić Solheim swojemu losowi. Wysunęła się z łodzi, starając się, aby woda ani odrobinę nie plusnęła, i zaczęła płynąć. Woda była dziwnie ciepła, gęsta i wstrętnie cuchnęła. Sam poczuł, jakby płynęła w zupie. Zacisnęła usta i oddychała jedynie przez nos. Wydawało jej się, że minęły całe wieki, zanim dotarła do kładki i stanęła przed altaną. Przez chwilę nie ruszała się, chcąc uspokoić oddech. Miała nadzieję, że tylko niepotrzebnie się zmoczyła. Gdy zrobiła kilka kroków po schodach, drewno zatrzeszczało. Jeśli w pobliżu ktoś się znajdował, z pewnością już ją usłyszał. Podeszła do okna i zajrzała do środka. W altanie było tylko jedno pomieszczenie. Pod ścianą stało niestarannie zaścielone łóżko, obok widoczny był duży kufer i drewniana szafa na ubrania. Za łóżkiem, na półkach, przymocowanych do ściany, stały duże szklane pojemniki. Wewnątrz z pewnością coś się znajdowało, ale Sam nie była w stanie rozpoznać tej zawartości. Na środku pomieszczenia ustawiony był duży stół. Na stole, na plecach, leżała Solheim. Była ubrana, a jej nogi i ręce zwisały bezwładnie ze stołu. W altanie nie było poza nią nikogo. Sam pomyślała o rewolwerze agentki. Wcale nie dlatego, że potrafiłaby się nim posługiwać; zaledwie wiedziała, którym końcem celuje się z broni. Hammond jednak wcale nie musiał zdawać sobie z tego sprawy. Hammond – to podświadomość podpowiedziała jej, z kim ma do czynienia, mimo że świadomy umysł odrzucał to nazwisko. Cal po calu zaczęła przesuwać się w kierunku drzwi. Wreszcie wsunęła się do środka. Od razu zaczęła poszukiwać możliwych dróg ucieczki. Podeszła do Solheim i uniosła jej ramię. Wyczuła słaby puls. Obejrzała jej głowę, szukając ewentualnych ran, niczego jednak nie znalazła. Potrząsnęła nią i wyszeptała jej do ucha: – Catherine, Catherine, obudź się. Musimy się stąd wydostać. Proszę cię, Catherine, obudź się! W pewnej chwili ujrzała na jej szyi wyraźny czerwony znak. Był niemal identyczny jak ten, który odkryła u West. Od razu zrozumiała, jaka była przyczyna odgłosu, który uznała za spowodowany przez wyładowanie elektryczne. Potrząsnęła Solheim, tym razem ze zdwojoną energią. Żadnej reakcji. Gorączkowo zastanawiała się, co robić. Nie mogła zostawić Solheim, bo gdyby Hammond powrócił, oznaczałoby to dla niej pewną śmierć. Była zbyt słaba, żeby przenieść ją do łodzi, a z kolei pozostawanie tutaj oznaczało śmiertelne niebezpieczeństwo dla nich obu. Może ostrzegawczy strzał w niebo sprowadziłby szeryfa i Doyle’a? Kiedy szukała rewolweru Solheim, zaskrzypiały drzwi szafy i niespodziewanie zaczęły się otwierać. Sam desperacko zaczęła rozglądać się za czymś do obrony, na nic odpowiedniego jednak nie natrafiła. Drzwi tymczasem otwierały się coraz szerzej... W przerażeniu czekała na najgorsze, nikt jednak z niej nie wyszedł. Podeszła do szafy, bardzo powoli, z sercem bijącym jak oszalałe. W środku nie było nikogo, kto mógłby jej zagrozić. Na najniższej i środkowej półce stały dziesiątki par butów. Miały najróżniejsze kolory, rozmiary i kształty, wszystkie jednak, bez wątpienia, należały kiedyś do kobiet. Trochę przestraszona Sam skierowała uwagę na szklane pojemniki, umieszczone na półkach nad łóżkiem. Zaczęła przyglądać się im z bliska. Każdy zawierał dwie nerki. Na podłodze stało jeszcze więcej pojemników. Te były puste, lecz wilgotne w środku. Sam trudno było odgadnąć, do ilu nieszczęsnych kobiet należały kiedyś te buty i te nerki. Z pewnością do bardzo wielu. Kiedy zastanawiała się, co powinna uczynić, usłyszała trzask. Tym razem nie pochodził z szafy. Ktoś był na zewnątrz. Rozpoznała odgłosy kroków na kładce. Szybko i cicho podeszła do okna. Po schodach powoli kroczył Hammond. W jednej ręce trzymał coś, co było zawinięte w białe płótno, w drugiej zaś pistolet. Sam niechętnie pozostawiła Solheim samą w altanie, ale nic innego nie mogła zrobić. Podbiegła do okna naprzeciw i szybko wyskoczyła na zewnątrz. W ostatniej chwili ujrzała, jak Hammond wkracza do altany. Pistolet, który trzymał przed sobą, wycelowany był dokładnie w nią. Wylądowała ciężko, jednak ziemia była miękka i poza tym, że przez chwilę z trudem łapała oddech, nic się jej nie stało. Cieszyła się, że stoi na ziemi, a nie w wodzie; nie była najlepszą pływaczką. Nie miała czasu na myślenie. Zerwała się na równe nogi i zaczęła biec. Po chwili usłyszała, jak Hammond woła za nią: – Stój! Sam, stój, zatrzymaj się! Nie miała pojęcia, w jakim biegnie kierunku, i wcale jej to nie obchodziło. Pragnęła jedynie znaleźć się możliwie najdalej od Hammonda. Nie uciekła jednak daleko, kiedy zorientowała się, że Hammond ją ściga. Wciąż wykrzykiwał jej imię, a każdy okrzyk zdawał się docierać do niej z coraz mniejszej odległości. Zmiana czasu po długim locie samolotem i nie przespana noc zrobiły teraz swoje. Sam szybko męczyła się. Upadła raz, potem drugi i w końcu pozostała, skrajnie wyczerpana, na ziemi. Czołgając się, znalazła ukrycie pod krzakiem i pozostała w całkowitym bezruchu. Hammond zmierzał ku niej, lecz nagle zatrzymał się. Jego ubłocone buty znalazły się w odległości zaledwie kilku jardów od jej twarzy. Zamknęła oczy, wstrzymała oddech i czekała, aż nastąpi to, co nieuniknione. Usłyszała, że się poruszył, a kiedy dotarło do niej, że Hammond oddala się, wprost nie potrafiła uwierzyć w swoje szczęście. Otworzyła w końcu oczy i kilkakrotnie głęboko odetchnęła. Gdy była już pewna, że jest daleko od niej, wyczołgała się z Kryjówki i zaczęła biec z powrotem w kierunku altany. Miała prosty plan – zaciągnie Solheim do wody, wywlecze na łódź i szybko odpłynie. Miała nadzieję, że wystarczy jej na to sił i że uruchomienie silnika łodzi nie jest zanadto skomplikowaną czynnością. Nagle poczuła potężny ból w ramieniu i usłyszała męski głos: – Smaż się, ladacznico, smaż się. Jej ciało zadrżało, kiedy przebiegła przez nie dawka prądu elektrycznego. Po chwili upadła. Zdziwiła się, że nie straciła przytomności. Przekręciła się na ziemi, wyciągnęła przed siebie ręce i zaczęła głośno krzyczeć. Ujrzała nad sobą wcale nie Boba Hammonda, lecz generała Arthura Wilmota Browna. Uśmiechnął się do niej. – Rzadko chybiam, młoda damo. Zazwyczaj ogłuszam moje ofiary, zanim je wypatroszę, ale ty nie miałaś szczęścia. Cóż, widocznie tak miało być. W prawej ręce trzymał paralizator elektryczny, a w lewej duży myśliwski nóż o ząbkowanym ostrzu. Uklęknął nad Sam i przycisnął ostrze do jej klatki piersiowej. Wrzasnęła przeraźliwie i zaczęła błagać, by darował jej życie. – Nie zabijaj mnie! Proszę, nie zabijaj mnie! Nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek będzie musiała wypowiadać takie słowa. Znajdowała się jednak w sytuacji, w której, jak zapewne każdy na jej miejscu, gotowa była uczynić wszystko, by ocalić albo przynajmniej o kilka chwil przedłużyć sobie życie. Nagle padł strzał i kula z pistoletu oderwała płat kory z drzewa, tuż obok głowy Browna. Niemal natychmiast generał zerwał się na równe nogi i zaczął biec pomiędzy drzewami w kierunku altany. Sam poczuła, jak ktoś podnosi ją z ziemi. To był Hammond. – Nic ci nie jest? – zapytał głosem pełnym troski. Nie, nic jej nie było. Czuła się bardzo słabo, lecz zdołała potrząsnąć głową. – Tylko trochę boli mnie ręka. Jakby kopnął mnie koń. Hammond ponownie położył ją na ziemi, a sam wyprostował się. Popatrzyła mu w oczy. – Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co się tutaj dzieje? – zapytała. – Tak. Sądzę, że należą ci się wyjaśnienia... Niespodziewanie ponad mokradłami uniósł się krzyk mężczyzny wołającego o pomoc. Hammond zacisnął dłoń na pistolecie. – Nie ruszaj się stąd – rozkazał. Wypowiedziawszy rozkaz, pobiegł w tym samym kierunku, w którym przed chwilą uciekał Brown. Sam rozejrzała się dookoła. Było już niemal zupełnie ciemno, krzaki i drzewa złączyły się w jedno, wyglądały nieprzystępnie i groźnie. Postanowiła, że nie ma nawet mowy, żeby tu pozostała. Niepewnie wstała i najszybciej, jak była w stanie, ruszyła za Hammondem. Po kilkuset jardach przedzierania się przez gąszcz niespodziewanie znalazła się na otwartym terenie. Był tam też Hammond. Nieporuszony stał nad Brownem i patrzył, jak ten, tkwiąc już po pas w gęstym bagnie, nieuchronnie się w nim pogrąża. – Wyciągnij mnie z tego, do cholery! – krzyczał. – Czy mnie słyszysz, majorze? To jest rozkaz! Wyciągnij mnie stąd. – Jego twarz była wykrzywiona z przerażenia, a w oczach czaił się zwierzęcy strach. – Słyszysz mnie, majorze? Wyciągnij mnie! Wyciągnij! Hammond nie reagował, a jedynie obserwował Browna. – Na miłość boską, majorze! Nie pozwól mi umrzeć w ten sposób! Zrób coś! Sam nie potrafiła spokojnie patrzeć na tę scenę. – Pomóż mu – zaczęła prosić Hammonda. – Wyciągnij go. Hammond był nieubłagany. Generał rozpaczliwie walczył o życie, w pojedynkę jednak nie miał żadnej szansy. – Hammond, ty draniu! Nie myśl, że ci to puszczę płazem. Zabiję ciebie, twoją rodzinę, przyjaciół, nawet wszystkie kurwy, które pieprzysz za pieniądze! Wskazał na Sam, która zdrową ręką próbowała oderwać od drzewa gałąź na tyle długą i mocną, by go nią dosięgnąć. Wreszcie osiągnęła cel. Błoto sięgało już do piersi Browna, a jego okrzyki były coraz bardziej histeryczne. Hammond nie przeszkodził jej, gdy zaczęła wysuwać kij w kierunku generała, ale też jej nie pomógł. – Dalej, suko, dawaj to! – W głosie generała panika mieszała się z nadzieją. W chwili gdy złapał za kij, z krzaków za plecami Hammonda wynurzyło się dwóch mężczyzn w mundurach polowych. Popatrzyli na Sam. – Proszę ją stąd zabrać, majorze – powiedział jeden z nich. Zareagował natychmiast. Gwałtownie odepchnął Sam i wyrwał kij z dłoni Browna. Pozostało w niej tylko kilka liści. Generał znów zaczął krzyczeć jak opętany. – Nie! Nie! Zastrzelcie mnie, na miłość boską, zastrzelcie mnie! Nie każcie mi umierać w ten sposób! Jeden z mężczyzn skinął na Hammonda, który wydobył z olstra pistolet i wymierzył w generała. Nie zdążył jednak pociągnąć za spust, ponieważ niespodziewanie poczuł na swojej głowie dotyk chłodnej stali lufy rewolweru. – Rzuć broń! I nie próbuj żadnych sztuczek, bo odstrzelę ci łeb! Hammond rozpoznał głos Doyle’a i zrozumiał, że agent nie żartuje. Pochylił się i położył pistolet na ziemi. Jeden z mężczyzn w polowych mundurach zrobił ruch, jakby chciał sięgnąć po własną broń. Doyle natychmiast skierował rewolwer w jego kierunku. – Na twoim miejscu nie próbowałbym tego – syknął. Po chwili uśmiechnął się do mężczyzny i wreszcie całą uwagę skierował na Browna. Generał walczył, by jak najdłużej utrzymać usta i nos nad powierzchnią bagna. Z trudem łapał już oddech i co chwilę wypluwał muł. Doyle popatrzył mu prosto w oczy. Chciał być ostatnią osobą, jaką ten drań zobaczy, zanim umrze. Chciał też, żeby nie miał łatwej śmierci. Brown na chwilę zamilkł, wpatrując się w Doyle’a niczym drapieżnik, który chce zahipnotyzować ofiarę. Był już jednak bezsilny. Po raz ostatni spróbował wydostać się z bagna, ale gwałtowny ruch tylko pogorszył jego sytuację. Ostatni raz wściekle wrzasnął, a potem zniknął pod błotem. Na zewnątrz wypłynęło jeszcze kilka bąbelków powietrza, a po chwili powierzchnia bagna znów stała się gładka i spokojna, jakby zupełnie nic się tutaj nie wydarzyło. Jeden z mężczyzn w mundurze polowym powiedział wściekle do Doyle’a: – Zniszczę pana za to. – Nie sądzę – odparł Doyle beztrosko. Wziął pod rękę Sam i oboje ruszyli w kierunku altany. Siedzieli w altanie i czekali na przybycie zespołu medyków sądowych, co ze zrozumiałych powodów nie mogło nastąpić szybko. Choć nie było to najlepsze miejsce na długie oczekiwanie, stanowiło jedyne schronienie w okolicy. Poza tym Solheim była ranna, a Sam tak osłabiona, że nie byli teraz w stanie wyruszyć w drogę powrotną przez bagna. Szeryf i jeden z tajemniczych mężczyzn w polowych mundurach wyruszyli do samochodów jakieś pół godziny wcześniej. Zamierzali wezwać pomoc przez radio. Solheim leżała na łóżku. Odzyskała już przytomność, lecz wciąż była w głębokim szoku. Sam zrobiła, co leżało w jej mocy, żeby jej ulżyć, mogła jednak naprawdę niewiele. Solheim po prostu potrzebowała czasu, by przyjść do siebie. Sam siedziała na skraju łóżka, trzymała ją za rękę i obserwowała. Podszedł do nich Doyle. – Co z nią? – W porządku, a przynajmniej będzie w porządku. – Idiotka! Mówiłem jej, żeby się w nic nie angażowała. Miała jedynie złożyć meldunek, gdyby zobaczyła coś podejrzanego. Ale ona postanowiła wszystkich olśnić! Rozzłoszczona Sam zapomniała o osłabieniu. – Gdybyś współpracował z nią bardziej po partnersku, pewnie nie miałaby powodu, żeby kogokolwiek olśniewać! – zawołała. Zaskoczony Doyle zamilkł. Przez chwilę zastanawiał się nad słowami Sam. Pewnie miała rację, ale czy to coś zmieniało? – Czy złoży pan raport na temat tego, co się tu wydarzyło? – zapytała go Sam. – Będę musiał. Sam z niesmakiem odwróciła od niego głowę. – Jednak – kontynuował – trochę naciągnę prawdę, tak żebyśmy wszyscy wyszli z tej sprawy z awansami i pochwałami. Hammond, który siedział przy stole z drugim żołnierzem i mówił coś do niego ściszonym głosem, nagle rzucił pytanie: – Jak ona się czuje? – Czy to cię w ogóle obchodzi? – zawołała Sam gwałtownie. – Ty i twoi przyjaciele o mały włos spowodowalibyście naszą śmierć. – Nie, to wcale nie tak – wtrącił się nieznajomy. – W gruncie rzeczy to my ocaliliśmy państwu życie. – Jeśli powie nam pan, co tu się tak naprawdę wydarzyło, być może panu uwierzymy – odezwał się Doyle kwaśnym tonem. Mężczyzna popatrzył na Hammonda i skinął głową. – Dobrze, ale wszystko, co tutaj usłyszycie, musi na zawsze pozostać tajemnicą. Jeśli cokolwiek wydostanie się na zewnątrz, zagrożone będzie życie każdego z was. – Czy to ma być groźba? – zapytał Doyle. – Nie, panie Doyle, to jest solenna obietnica. – Mężczyzna dał im czas, by przemyśleli jego słowa, po czym kontynuował: – Wiele lat temu, w Wietnamie, rząd amerykański eksperymentował z kilkoma nowymi środkami chemicznymi, które, istniały takie nadzieje, mogły przyśpieszyć koniec wojny. – Czy chodzi o coś takiego, jak czynnik pomarańczowy? – przerwał mu Doyle. – O coś podobnego. W tym przypadku chodziło o substancję o nazwie Z023. Nie atakowała ciała, jak większość konwencjonalnych środków chemicznych, jedynie umysł. Wywoływała strach, paranoję, cokolwiek zechcecie. Powstał pomysł, by rozpryskiwać Z023 nad Wietnamczykami, w nadziei, że zamiast atakować nas, zaczną walczyć pomiędzy sobą. – To wiele wyjaśnia – powiedziała Sam. – Czy substancja zadziałała? – Nigdy nie zastosowano jej przeciwko Wietkongowi. Przeprowadzono jedynie eksperyment, i to na małej grupie ochotników. Doyle uśmiechnął się z sarkazmem. – Myślałem, że pierwszym przykazaniem żołnierza jest nigdy nie zgłaszać się do niczego na ochotnika. – Tak, z pewnością tak jest. Jednak naszym ochotnikom obiecano szybki powrót do kraju po przeprowadzeniu eksperymentu i to wystarczyło. – O jak licznej grupie ludzi mówimy? – zainteresowała się Sam. – Było ich dwudziestu. Zostali przetransportowani na poligon położony w odległości czterdziestu mil od Sajgonu i tam, w warunkach zbliżonych do bojowych, zostali spryskani Z023. Następnie zawieziono ich z powrotem do Sajgonu, gdzie zostali poddani uważnej obserwacji. – No i co się stało? – Doyle nie potrafił powstrzymać ciekawości. – To, czego się spodziewaliśmy. Dopadał ich strach, paranoje, przywidzenia, miewali gwałtowne ataki wściekłości, agresji, tracili poczucie zdrowego rozsądku, rzeczywistości. Sam była zaszokowana, lecz jednocześnie zafascynowana. – Jak długo trwały takie stany? – zapytała. – Około tygodnia, najwyżej dziesięć dni. W końcu, zgodnie z obietnicą, odesłaliśmy ich do Stanów, w kraju jednak okazało się, że wystąpiły okoliczności, jakich nie przewidzieliśmy. Pewne niepożądane elementy zaczynały się w nich utrwalać... – A efekty? – Jeden z nich zabił całą swoją rodzinę, kolejny zamordował kilku sąsiadów i policjanta. Inny przyszedł do pracy w drukarni, zaprosił wszystkich kolegów na przyjęcie, a potem ich powystrzelał. – Czy wszystkim przytrafiło się coś takiego? – Nie, nie wszystkim, mniej więcej połowie. Nie mogliśmy jednak ryzykować i internowaliśmy wszystkich. Jednemu udało się uciec i w ciągu kilku dni na wolności urządził prawdziwą masakrę, ale zdołaliśmy go schwytać. – Co dzieje się z tymi, którzy nie przejawiają morderczych skłonności? – zapytała Sam. Mężczyzna posłał w jej kierunku uważne spojrzenie. – Wciąż są zamknięci. Nie mamy pewności, że i oni nie zaczną atakować ludzi, a przecież, jak już powiedziałem, nie możemy ryzykować. Zagrożenie jest zbyt poważne. – Co na to ich rodziny? – Nic. Powiedzieliśmy, że ci żołnierze nie żyją, wypłaciliśmy szczodre odszkodowania i problem zniknął. Doyle wstał z łóżka i podszedł do stołu, siadając naprzeciwko mężczyzny. – Dopóki nie pojawił się Brown – powiedział. – Zgadza się. Dopóki nie pojawił się Brown. – W jaki sposób się w to wplątał? – Roztrzaskał samolot niedaleko poligonu i przechodził przez wyłączony teren akurat wtedy, kiedy rozpryskiwaliśmy Z023. Nikt nie miał pojęcia, że tam się znalazł. – Kiedy się dowiedzieliście? – Pewność uzyskaliśmy dopiero wtedy, kiedy zginęła ta dziewczyna w Anglii. – Miałaś rację w sprawie tego napisu, Sam – wtrącił się Hammond. – To ja usunąłem kartkę. Musiałem. – Dlaczego? – Rozpoznałem charakter pisma. Stary drań przesłał mi wcześniej kartkę z podziękowaniami za przygotowanie wieczoru tanecznego. – Tego, na którym byliśmy razem? Hammond jedynie pokiwał głową. Sam to nie wystarczyło. – I aż do tego wieczoru nikt nie miał pojęcia, że to on jest seryjnym zabójcą? Hammond zaprzeczył ruchem głowy. – Dlaczego więc nie aresztowałeś go, kiedy zyskałeś pewność? Zanim zdołał odpowiedzieć, odezwał się nieznajomy: – Ponieważ mu zabroniliśmy. – A kim wy, do diabła, jesteście? – zawołała Sam. – Nieważne. Nie mogliśmy dopuścić, żeby jeden z czterech naszych najważniejszych generałów został aresztowany za morderstwo. – Źle by to wyglądało w Pentagonie, co? – Doyle roześmiał się. – Coś w tym rodzaju. Uznaliśmy, że będziemy w stanie dyskretnie go obserwować, dopóki nie wróci do Stanów. Sam nie wierzyła własnym uszom. – A co potem? – zapytała. – Przygotowaliśmy mu miejsce w specjalnym ośrodku, w którym w dobrych warunkach mógłby przebywać do naturalnej śmierci, ale zwiał nam. – Kiepska robota. Nieznajomy wzruszył ramionami. – To się zdarza. Wtedy w pilnym trybie wezwaliśmy do Stanów majora Hammonda. Po pierwsze, żeby przestał zadawać niewygodne pytania, a po drugie, żeby pomógł nam złapać drania, zanim cała historia przedostanie się do publicznej wiadomości. Sam niedowierzająco kręciła głową. – Przecież nie macie żadnej szansy na utrzymanie tego w tajemnicy. – Jestem innego zdania – powiedział mężczyzna. – Już jutro ogłosimy, że Wilmot Brown zginął w tragicznym wypadku. Pochowamy go w Arlington, jak wielu innych amerykańskich bohaterów wojennych. – Jest jeszcze policja w Anglii i komendant Rochester – przypomniała Sam. – Wasze Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i komendant Rochester wiedzą już o wszystkim. Otrzymaliśmy z Anglii zapewnienie o gotowości do pełnej współpracy, co oznacza również zachowanie tajemnicy. – Ale co ze śledztwem, sekcjami zwłok? – naciskała Sam. – Koniec. Już nic się nie będzie działo. – Co z rodzinami zamordowanych kobiet? Mężczyzna wzruszył ramionami. – Na każdej wojnie są ofiary. – A jeśli któreś spośród nas będzie chciało nagłośnić tę sprawę? – zapytał Doyle. – Nie zrobicie tego. Gdybym miał jakiekolwiek obawy, nie opuścilibyście już żywi tej altany. – Ofiary wojny? Mężczyzna jedynie skinął głową. Doyle wiedział, że ma rację, i pocieszał się tym, że udało się przynajmniej raz na zawsze przerwać pasmo zbrodni. Sam wstała i popatrzyła karcąco na żołnierza. – Ilu przeoczyliście? – zapytała. Nie zrozumiał pytania. – Przeoczyliście Browna. I ilu jeszcze? Wzruszył ramionami. – Zatem po świecie może chodzić jeszcze wielu innych Arthurów Wilmotów Brownów zabijających przypadkowych ludzi i nikt nie jest w stanie zorientować się, dlaczego ci ludzie giną. Wszyscy są „ofiarami wojny”, czy tak? Jeśli pan pamięta niezbyt odległe czasy, panie X, to właśnie ludzie przerwali wojnę w Wietnamie, a nie żadne gazy, odczynniki czy jakiekolwiek cudowne środki. Ludzie, którzy zasługują na to, żeby żyć. Mężczyzna uśmiechnął się. Sam nie zdołała wyprowadzić go z równowagi. – Jestem pewien, że na to zasługują. Nie jestem jednak w stanie ich wszystkich chronić – powiedział. – Przerażające, prawda? Kiedy wreszcie zdołali urządzić pogrzeb nieznanej dziewczynie znalezionej w bunkrze, nad hrabstwem Cambridge unosił się zimny, szary listopadowy dzień. Przez wiele miesięcy policja bez powodzenia próbowała zidentyfikować tę dziewczynę. Podróż do kostnicy odbyły dziesiątki ludzi w nadziei, że rozpoznają dawno zaginioną córkę, siostrę czy żonę. Nie musieli tam przyjeżdżać – większość istotnych informacji wystarczyło przekazać im przez telefon – jednak dla nich były to prawdziwe pielgrzymki, podróże nadziei. Dla wszystkich kończyły się rozczarowaniem. Policjanci i rodziny innych zaginionych ludzi zjawili się na jej pogrzebie, by powiedzieć ostatnie „do widzenia”, tak jakby żegnali osobę ucieleśniającą wszystkie inne, które zniknęły bez wieści. Sam stała obok Toma Adamsa. W chwili gdy trumnę opuszczano do grobu, trzymała go za rękę. Nastąpiły ostatnie słowa pożegnania, każdy ze zgromadzonych rzucił na trumnę garść ziemi i ludzie zaczęli się rozchodzić. Wszyscy byli bardzo poruszeni tym pogrzebem i własnymi wspomnieniami o bliskich, których nigdy nie odnaleziono. To Sam zapłaciła za miejsce na cmentarzu i za nagrobek. Choć nie musiała tego robić, uznała, że tak będzie najlepiej. Znała nazwisko zabójcy dziewczyny, a przecież milczała. W jakiś sposób chciała jej to wynagrodzić. Świadomy jej ponurego nastroju Tom Adams otoczył ją ramieniem i delikatnie poprowadził w kierunku bramy cmentarnej. Odchodząc, Sam recytowała w myślach inskrypcję, którą wybrała na kamień nagrobny: Pod szczelnym kloszem snu Pod szczelnym kloszem snu, z oczyma Nie widzącymi gróźb i strat, Wierzyłem, że jej się nie ima Niszczący upływ ziemskich lat. Teraz – Z oczyma zamkniętymi Śpi ona – jej Bezwiedne ciało, Niesione w krąg obrotem Ziemi Pospołu z głazem, drzewem, skałą. Sam miała nadzieję, że strofy Wordswortha sprawią, że ludzie chętnie będą się zatrzymywać nad grobem i każdy zdobędzie się chociaż na kilka chwil zadumy nad krótkim życiem tej nieznanej dziewczyny.