13104
Szczegóły |
Tytuł |
13104 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13104 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13104 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13104 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Monica Hughes
Bunt na Konszelfie 10
Tytuł oryginału angielskiego Crisis on Conshelf ten
Tłumaczyła Mira Michałowska
Jacques’owi Cousteau
i jego towarzyszom
— badaczom milczącego świata
OD AUTORKI
Wszystkie „fakty” zawarte w tej książce, której
akcja rozgrywa się w XXI wieku, są albo w
stadium eksperymentu, albo przynajmniej
przedmiotem rozważań uczonych.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Siedziałem w zaciemnionym pokoju obserwacyjnym naszej stacji kosmicznej i
patrzyłem na
Ziemię. Dziwnie znajomy był to widok. Przypominał zdjęcie, które wisiało w
Ośrodku
Kontrolnym Laboratorium Księżycowego 21. Przedstawiało ono niebieski glob
otoczony
warstwą kłębiastych chmur, niby tort z bitą śmietaną. Mniejsza reprodukcja tej
samej słynnej
fotografii znajdowała się również na ścianie jednego z pokojów w części
mieszkalnej. Dla mojej
matki i mojego ojca była to ojczyzna.
A czym była Ziemia dla mnie? Srebrną, połyskliwą tarczą, zmieniającą się
stopniowo z
cienkiego sierpu w krąg, i z powrotem w sierp, i przesuwającą się po ciemnym
niebie naszych
długich księżycowych nocy. Kojarzyła mi się z kołysanką, którą śpiewała mi matka
przed
zaśnięciem, mnie, pierwszemu dziecku urodzonemu na Księżycu:
Ziemio piękna, Ziemio mila,
Obyś zawsze nam świeciła.
Ale to było bardzo, ale to bardzo dawno. Moja matka umarła przed pięcioma laty,
a ja, Kepler
Materman, syn gubernatora Księżyca, właśnie wybierałem się po raz pierwszy na
Ziemię.
Miałem już za sobą pierwszy uciążliwy etap podróży: trzy dni jazdy starym,
wysłużonym
promem księżycowym na stację kosmiczną.
Przyjemnie było móc znów rozprostować nogi po długim okresie przeciążenia w
pędzącej
rakiecie i rozkoszować się lekkością, wynikającą z powolnego obrotu stacji.
Spojrzałem przez
okno na Ziemię i wydała mi się bliska niemal na odległość wyciągniętej ręki. Co
na niej zastanę?
Co zobaczę? Sfinksa? Mauzoleum Tadż Mahal? Drapacze chmur? Które z tych
wspaniałych
rzeczy, o których tyle czytałem? Spojrzałem na zegarek. Jeszcze tylko kwadrans.
Nie mogąc ze zdenerwowania usiedzieć na miejscu, wstałem i prześlizgnąłem się
długim
korytarzem do przedniej części stacji. W salonie zobaczyłem ojca, który siedział
w fotelu
otoczony fotoreporterami. Postanowiłem pożegnać się jeszcze raz z Księżycem.
Skręciłem w prawy korytarz. Pokój obserwacyjny był pusty. Rozsiadłem się
wygodnie na
kanapie w samym środku pierwszego rzędu. Izba była ciemna, a jej okno ustawione
pod takim
kątem, że prawie niewidoczne. Miałem wrażenie, że nic nie odgradza mnie od
ziejącej czernią,
ciągnącej się w nieskończoność kosmicznej przestrzeni i od samego Księżyca. Był
teraz taki
malutki ten mój Księżyc, nie większy od srebrnej plakietki identyfikacyjnej
zawieszonej na mojej
szyi.
Wodziłem wzrokiem po znajomym krajobrazie. Oto i terminator, cieniutka linia
oddzielająca
noc od dnia i przecinająca łukiem Ocean Burz. W ukośnych promieniach słońca
rysowały się
wyraźnie czarne cienie rzucane przez gigantyczny Krater Kopernika, a na lewo od
mego, na
samym niemal krańcu terminatora, widać było Krater Keplera, w którym stało
laboratorium
księżycowe. Moja Ojczyzna! Tam, na dole, zaczynał się właśnie nowy księżycowy
dzień. Okna
laboratorium i kwater mieszkalnych za chwilę automatycznie ściemnieją, a gorące
promienie
słoneczne rozpalą skały krateru. Termostaty przestawią się powoli z
dwutygodniowego okresu
grzania na chłodzenie, ponieważ przez następne piętnaście dni słońce będzie
padało to na
Laboratorium 21.
Na Księżycu dzieciaki szykują się na pewno do zabawy. Zawsze odbywała się tam
zabawa z
okazji ; Wschodu słońca, przynajmniej odkąd ja pamiętam, a jestem najstarszym
dzieckiem na
Księżycu. Dorośli często żartowali z nas.
— Cóż to, codziennie prywatka? — mówili.
Ale był to przecież nonsens. Zabawy urządzaliśmy zaledwie dwanaście albo
trzynaście razy
do roku, a wschód słońca był wspaniałą po temu okazją. Jego światło bardzo
powoli przesuwało
się po powierzchni Księżyca zapalając szczyty Apenin, rzucając długie cienie na
Sinus Aestium,
zbliżało się ku nam z upływem każdego ziemskiego dnia, aż wreszcie dwa długie
tygodnie nocy
mijały i znów kąpaliśmy się w słońcu. Astronomowie nienawidzili dnia, z
wyjątkiem oczywiście
specjalistów od Słońca. Nie mogli bowiem obserwować gwiazd i musieli siedzieć w
swoich
pokojach i pisać albo czytać. Ale poza nimi wszyscy byli szczęśliwi, a
szczególnie my, dzieci.
Westchnąłem i pomyślałem o Ann. Zastanawiałem się, z kim pójdzie na zabawę.
Żegnaliśmy
się stojąc przy powietrznym włazie. Ann musiała niedawno płakać, miała
zaczerwienione oczy.
Ale była równie piękna jak zawsze. Przez ściśniętą krtań wydusiłem z siebie:
— Do zobaczenia, Ann.
— Kep, uważaj na siebie.
— Naturalnie. I ty także. Będę często pisał. Przyrzekam.
Okropne było to nasze pożegnanie. Przygotowałem sobie starannie bardzo piękne
słowa.
Miałem nadzieję, że zachwycę ją swoją elokwencją. Ale kiedy tak staliśmy przy
włazie, okazało
się, że wszystkie wyleciały mi z głowy.
Teraz przeżywałem to pożegnanie jeszcze raz i było mi głupio. Miałem nadzieję,
że Ann mi to
zapomni, że będzie się z tego śmiała. Napiszę do niej, jak tylko dojadę.
Wiedziałem, że nie
należało spodziewać się listów od niej. Cena listu na Ziemię była bardzo wysoka,
podobnie jak
wszystko, co trzeba było transportować na odległość tych czterystu tysięcy
kilometrów. Ale ja
będę mógł pisać do niej, kiedy tylko przyjdzie mi ochota. Byłem w końcu synem
gubernatora
Księżyca. Będę wrzucał listy do worka z pocztą dyplomatyczną, którą rakieta
przetransportuje na
Księżyc. Nic mnie to nie będzie kosztowało. Mieliśmy pozostać na Ziemi przez
sześć miesięcy…
wiedziałem, że będę strasznie tęsknił za Ann. Tak, to była jedna z przykrości,
wynikająca z faktu,
iż byłem synom gubernatora.
Za mną uchyliły się drzwi, przez szparę wpadła do środka smuga światła i gwar
podnieconych
głosów. Poczułem zapach kosztownych perfum. Prawdziwych francuskich perfum!
Widocznie
prom z Ziemi już wylądował. Przywiózł turystów na księżycowe safari. Na takie
wycieczki
pozwolić sobie mogli wyłącznie ludzie bardzo bogaci. Ośrodek turystyczny
zbudowany nad
Morzem Spokoju był bardzo dochodowy i pieniądze z tej imprezy pokrywały
częściowo koszty
administracji Księżyca, na które coraz trudniej było zdobywać pieniądze od
Ziemian.
Wymknąłem się z zatłoczonego nagle pokoju i poszedłem na platformę centralną.
Zastałem
tam ojca, który żegnał się z prasą i urzędnikami.
— Powodzenia, George!
— Liczymy na pana, gubernatorze!
— Do zobaczenia za sześć miesięcy. Najpóźniej.
Szedłem obok ojca starając się naśladować jego niedbały krok. Nie chciałem robić
wrażenia
naiwnego prowincjusza, mimo że była to moja pierwsza podróż na Ziemię. Ale jedno
spojrzenie
na prom ziemski i aż szczęka mi opadła. Prom był rzeczywiście imponujący, trzy
raz większy od
naszych starych, wysłużonych promów księżycowych, z ich wielkimi lukami i
małymi,
niewygodnymi przedziałami dla pasażerów. Dawniej trzeba było męczyć się w
ciasnym
pomieszczeniu przez trzy dni, żeby dojechać na Księżyc, teraz nasza podróż miała
trwać
zaledwie trzy godziny.
— Czy wszystko tam na Ziemi jest takie wspaniałe? — szepnąłem do ojca, gdy
rozsiadłem się
wygodnie w głębokim, wybitym miękkim aksamitem fotelu konturowym i zapinałem pas
bezpieczeństwa.
— Na ogół tak, w każdym razie w tej części Ziemi, którą ty zobaczysz. To nie to,
co u nas w
domu, prawda, synu?
O tak, pomyślałem. Usiłowałem sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby nasze
mieszkanie
miało, tak jak wnętrze tego promu, podłogi wyłożone grubym, błękitnym dywanem i
ściany
pomalowane na kolor kremowy w złote ciapki, a nie wykładzinę podłogową z
zielonkawego
winylu i grube ściany ze stali pokryte warstwą plastiku. Kiedy byłem jeszcze
mały, zawsze
gubiłem się w tych zupełnie identycznych pomieszczeniach. Nie było po prostu
pieniędzy na to,
żeby sprowadzić z Ziemi meble i przedmioty, które zrobiłyby z tego bunkra
przytulny dom.
Przez głośniki zaczęła płynąć cicha, sympatyczna muzyka. Stewardesa w
króciutkiej sukience
z mieniącego się materiału nachyliła się nad nami, żeby sprawdzić pasy. Z powodu
niskiej
grawitacji jej długie, błyszczące włosy jakby unosiły się dokoła twarzy. Miały
dziwny, migotliwy
kolor. Nigdy takich nie widziałem. Jej rzęsy były wprost niesamowicie długie.
Kiedy odeszła, ojciec uśmiechnął się do mnie i powiedział:
— Przymknij usta, synu. Będziesz się musiał przyzwyczaić do takich widoków, w
przeciwnym razie wszyscy zorientują się, że jesteś chłopcem z Księżyca.
— Tato, czy ona aby jest prawdziwa?
— Też pytanie! Ale wolałbym pomówić innym razem na ten temat.
Ostatnie słowa ojca zagłuszył ostry, metaliczny dźwięk. Prom zadrżał leciutko,
po czym
zaczął się z wolna wysuwać z doku. Wchodziliśmy w obszar ziemskiego
przyciągania.
Niewidzialna siła przycisnęła mnie lekko do fotela. Zrobiło się cicho i jakoś
dziwnie przyjemnie.
W drodze z Księżyca na stację nie spałem. Teraz poczułem, że oczy same mi się
zamykają.
Po — jak mi się zdawało — zaledwie kilku minutach zbudził mnie głos ojca.
— Całkiem zblazowany z ciebie podróżnik, Kep. Ale chciałbym, żebyś to zobaczył.
Wchodzimy na ziemską orbitę. Spójrz!
Wyjrzałem z ciekawością przez okienko. Rozpoznałem od razu wrzecionowaty kształt
Ameryki Środkowej. Pod nami rozciągały się sinoniebieskie wody Atlantyku. Zdawał
się nie
mieć końca.
— Planeta składa się głównie z wody! — krzyknąłem.
— W siedmiu dziesiątych — potwierdził ojciec.
— Ho, ho! — mruknąłem tylko, bo zabrakło mi słów.
Świat składający się w siedmiu dziesiątych z wody! Na Księżycu o wodę było nawet
trudniej
niż o tlen, znacznie trudniej. Oddychać mogliśmy swobodnie. Tak głęboko i tak
często, jak tylko
mieliśmy ochotę. Od czasu kiedy założono ogrody hydroponiczne, mieliśmy
bezpłatny tlen. Ale z
wodą było zupełnie inaczej. Każda jej kropla była na wagę minerałów
księżycowych. O praniu w
wodzie nie było mowy. Wszystko — zarówno w laboratorium, jak i w domu —
czyszczono przy
pomocy elektrostatycznych filtrów. Pitna woda była naszym największym luksusem.
Na powierzchni Księżyca nie było ani kropli wody w naturalnym stanie. Uzyskiwano
ją przy
rafinacji minerałów, które eksportowaliśmy na Ziemię. A właściciele kopalni
liczyli nam słono
za każdą kropelkę! Od najmłodszych lat wbijano mi w głowę, ze woda jest
najcenniejszą rzeczą
we wszechświecie. A teraz patrzyłem własnymi oczami na Ziemię, składającą się
niemal
wyłącznie z tego cennego płynu, który ją niemal całą zalewał.
Przelatywaliśmy nad Północną Afryką i Arabią. Patrzyłem na upstrzony wyspami
błękitny
Ocean Indyjski. Zaraz potem znaleźliśmy się nad Pacyfikiem. Poczułem nagle
zmęczenie,
zaczęło mnie lekko mdlić. Cóż to za dziwna planeta! I jacy dziwni ci jej
mieszkańcy. Mają wody
więcej niż pod dostatkiem, a biorą od nas zawrotne sumy za każdą kropelkę.
Zamknąłem oczy i
odwróciłem twarz od luku.
— Czy kręci ci się w głowie? — zapytał ojciec troskliwym głosem. — Wchodzimy,
widzisz,
w strefę hamowania. Niedługo poczujesz, że stajesz się cięższy. Ale nie bój się!
Zaraz ci będzie
lepiej. Trzymaj się, stary!
Pomyślałem, że pasażerowie pochodzący z Ziemi na pewno nie mają żadnych
problemów. Ich
pozorna waga powiększała się dwukrotnie, a chwilami nawet trzykrotnie. Do tej
chwili nie
myślałem o tym, jakie znaczenie będzie miał fakt, że urodziłem się na Księżycu,
gdzie siła
przyciągania, a więc i waga, jest sześć razy mniejsza niż na Ziemi. Do tej
chwili nie zdawałem
sobie sprawy z tego, jakie to będzie miało znaczenie przy powrocie ,,do domu”,
że będzie to
barierą oddzielającą mnie od innych ludzi. Już teraz czułem, że ważę sześć razy
więcej niż
normalnie. A kiedy pojazd zaczął coraz silniej hamować, ważyłem już dwanaście
razy więcej…
poczułem wielki ciężar na piersiach… nie mogłem oddychać… zdawało mi się, że
głowa mi
pęka…
Kiedy oprzytomniałem, okazało się, że straszliwe ciśnienie ustało. Byłem
wyczerpany i
ociężały. Podniosłem głowę i rozejrzałem się półprzytomnie dokoła siebie.
Wylądowaliśmy!
Pasażerowie odpinali pasy, zbierali manatki. Zacząłem się mocować z pasem, a
ojciec przechylił
się, aby mi pomóc. Z jego wyrazu twarzy zorientowałem się, że nie wyglądam
dobrze.
— Leż spokojnie, synu. Idzie ci krew z nosa. Zawołam stewardesę.
— Wszystko w porządku, tato.
Język wypełniał mi usta, trudno mi było mówić. Podbiegła stewardesa. Jej dziwne
włosy o
metalicznym połysku już nie unosiły się dokoła głowy, ale spływały w ciężkich
puklach na plecy.
Kiedy nachyliła się, żeby mi otrzeć twarz, jeden lok musnął mi policzek.
Poczułem piękny,
podniecający zapach perfum.
— Sam to zrobię — wymamrotałem, próbując wziąć z jej rąk chusteczkę.
— Leż spokojnie, synku. Zrobię ci zimny okład. Niedobrze zniosłeś nagły spadek
przyśpieszenia. Będziesz miał rano podbite oczy!
Synku?! Co ona sobie myśli! Nie jestem przecież dzieckiem! Podbite oczy! —
nieźle się
zaczyna. Hej, Ziemio — uważaj! Kepler Masterman jeszcze ci pokaże!
Dziewczyna wróciła z zimnym okładem. Patrzyłem na nią i nie mogłem zrozumieć,
jak ona
może poruszać się tak swobodnie na tej ciężkiej planecie. Wyglądała tak lekko,
jak ziarnko
księżycowego pyłu.
— Panie gubernatorze — zwróciła się do ojca — prasa i telewizja już na pana
czekają. Czy
może pan już wyjść?
— Ależ oczywiście. Już idę.
Ojciec wstał z fotela i wyprostował się. Był wysokim, muskularnym człowiekiem i
często
zastanawiałem się, czy kiedykolwiek mu dorównam. Na razie byłem chudy i mimo że
w
tajemnicy ćwiczyłem się w podnoszeniu ciężarów w swoim pokoju, moje mięśnie były
ciągle
jeszcze mizerne.
— Bardzo to dziwne uczucie ważyć znowu osiemdziesiąt kilo. Wcale mi się to nie
podoba.
Leż sobie spokojnie i odpoczywaj. Ta miła dziewczyna zajmie się tobą.
Śledziłem wzrokiem jego masywną sylwetkę, kiedy przemierzał kabinę i zniknął w
drzwiach.
Zdjąłem z czoła kompres i spuściłem nogi na ziemię. Zakręciło mi się w głowie.
Ale niezbyt
silnie. Gorzej było, kiedy stanąłem. Każdy krok był męką, nogi przyklejały mi
się do ziemi.
Zacisnąłem zęby, wolno stawiałem jedną nogę przed drugą i trzymałem się oparć
foteli, żeby nie
stracić równowagi.
Sześć miesięcy na tej planecie! Jak ja sobie dam radę? Stewardesa przyglądała mi
się
dyskretnie. Wolałem, żeby sobie poszła, ale ona podeszła do mnie.
— Mogę sprowadzić fotel na kółkach — zaproponowała — uraz ciążeniowy nie jest
sprawą
błahą. Znam takie przypadki, ale nie widziałam jeszcze człowieka, który nigdy w
życiu nie
podlegał ziemskiemu ciążeniu. Ty jesteś pierwszy!
— Będzie dobrze. Potrzebuję tylko trochę czasu.
— Oczywiście! Może chciałbyś umyć ręce, zanim wyjdziesz?
Zrozumiałem, o co jej chodzi, i powlokłem się z trudem pomiędzy fotelami do
toalety.
Wyglądałem okropnie! Zdjąłem marynarkę myśląc o tym, jak fatalnie jest skrojona
w
porównaniu z modnymi ubraniami, które oglądałem w czasie jazdy promem na
Ziemianach.
Zmyłem resztki krwi z twarzy i przyczesałem sterczące włosy. Byłem ostrzyżony
krótko —
jeszcze mnie tu wezmą za więźnia! Liczyłem jednak na to, że włosy szybko mi
odrosną. Pod
oczami miałem głębokie cienie, ale na razie nie było jeszcze obiecanych przez
stewardesę
siniaków.
Nałożyłem marynarkę i powlokłem się w stronę wyjścia. Speszyłem się trochę na
widok tłumu
krzykliwie ubranych reporterów, fotografów i gapiów otaczających ojca.
Wystarczyło zejść ze
schodków, żeby znaleźć się w zupełnie nowym świecie.
— Powodzenia! — szepnęła za mną stewardesa.
Na pewno nie była to zła dziewczyna, ale chyba trochę za stara na to, żebym ją
mógł dobrze
zrozumieć. Udało mi się uśmiechnąć. Potem przełknąłem ślinę i zszedłem na dół do
ojca.
Zanurzyłem się w gwar ludzkich głosów. Ci Ziemianie mówili tak głośno, jakby się
próbowali
nawzajem przekrzyczeć.
— Panie gubernatorze, jak pan sądzi, czy spory między Ziemią i Księżycem dadzą
się
rozstrzygnąć?
— Naturalnie. Uważam, że jeżeli dobrze się wzajemnie zrozumiemy, to będziemy
mogli
załatwić w przyjacielski sposób wszystkie nasze sprawy.
— Jak pan zamierza postąpić, jeżeli głosowanie w ONZ wypadnie niepomyślnie?
— Na razie nie przewiduję takiej możliwości.
— Panie gubernatorze, jak długo zamierza pan tym razem bawić na Ziemi?
— Przypuszczam, że załatwienie wszystkich naszych spraw potrwa co najmniej sześć
miesięcy, chociaż może poszczęści się nam i uwiniemy się szybciej.
— Dlaczego nie przekazał pan swoich propozycji drogą radiową z Księżyca?
— Robiłem to wiele razy! Z absolutnie zerowym wynikiem! Kiedy propozycje
przychodzą z
odległości bez mała czterystu tysięcy kilometrów, łatwo się o nich zapomina albo
odkłada do
szuflady. ONZ ma mnóstwo bliższych i też bardzo pilnych spraw do załatwienia.
— Panie gubernatorze, czy przewiduje pan groźbę powstania w podwodnych miastach?
Czym
się różni stanowisko Konszelfitów od pańskiego?
— Mówiłem ogólnikowo. Jako gość Ziemi nie powinienem się wypowiadać na temat
tutejszych spraw, o których wiem bardzo mało.
— Jeszcze ostatnie pytanie, panie gubernatorze. Teraz, kiedy powrócił pan na
Ziemię, proszę
powiedzieć naszym słuchaczom, gdzie jest pańska ojczyzna? Na Ziemi czy na
Księżycu?
— To bardzo trudne pytanie. Jestem silnie związany z kulturą Ziemi. Ale tak jak
emigranci,
którzy kiedyś osiedlali się w Nowym Świecie i stworzyli tam naród, muszę
przyznać, że ten
najmłodszy świat — Księżyc, stał się moją teraźniejszością i przyszłością.
Urodził mi się tam
syn. Moja żona jest tam pochowana. Tam pracuję. Tak, panowie, bardzo jest
przyjemnie
odwiedzić Ziemię, ale Księżyc jest moim domem!
Ojciec zauważył, że stoję w grupie reporterów, i wziął mnie pod ramię. Poszliśmy
razem
przez zalaną słońcem asfaltową płytę lotniska. Czułem ciepło słonecznych
promieni, przed nami
sunęły nasze lekko rozmazane cienie. Spojrzałem w górę. Niebo było
jasnoniebieskie, pokryte tu
i ówdzie pierzastymi chmurami. Tak samo jak na mojej starej wideokasecie.
Płynęły
majestatycznie po niebie i były niewypowiedzianie piękne. Nagle — coś
zaskrzeczało i z nieba
spadł biały obłok. Podskoczyłem z wrażenia i chwyciłem ojca za ramię.
— Co to było? Ptak?
— Tak, po prostu mewa.
Szło mi się coraz lżej, oddychałem prawdziwym powietrzem, a nie sprowadzanym w
puszkach. Czułem się nieswojo na otwartej przestrzeni bez kosmicznego
kombinezonu. Byłem
trochę przestraszony, ale i podniecony. Zacząłem wierzyć, że Ziemia będzie
ciekawą przygodą.
Gdyby tylko nogi mnie tak nie bolały…
— Daleko jeszcze do magnociągu?
— Trzymaj się. Jeszcze tylko chwila.
Kiedy wsiedliśmy do wagonu, oparłem nogi o przeciwległy fotel i przestałem się
czuć jak
ubogi kuzyn z prowincji. Magnociągi zostały wynalezione na Księżycu, gdzie brak
atmosfery
uniemożliwiał używanie silników odrzutowych, poduszkowców, a nawet silników
spalinowych.
Doprowadziliśmy system magnetycznego napędu do doskonałości i nasze pociągi
przemierzały
Księżyc bez hałasu i bez wydzielania gazów spalinowych z szybkością ośmiuset
kilometrów na
godzinę.
Nasz wynalazek został entuzjastycznie przyjęty na Ziemi, gdyż doskonale
rozwiązywał
problem ochrony środowiska. Jedną ze spraw, które miał załatwić mój ojciec, było
uzyskanie
opłat patentowych za wykorzystywanie naszego wynalazku.
Oparłem się o poduszki i pomyślałem o piramidach i mauzoleum Tadż Mahal, o
świątyniach
Angkoru i otoczonych dżunglą tajemniczych budowlach Inków. Czy sześć miesięcy
wystarczy,
żeby to wszystko zobaczyć?
ROZDZIAŁ DRUGI
Minęły dwa tygodnie, a ja znowu leżałem na plecach, ale tym razem w basenie
hotelowym.
Łagodne światło sączyło się przez szklaną kopułę i odbijało się zabawnymi
refleksami od ścian.
Rozlegała się dyskretna muzyka. Wszędzie rozlegała się dyskretna muzyka.
Towarzyszyła mi od
chwili, kiedy wsiadłem do ziemskiego promu. Zaczynałem już mieć jej dość.
Próbowałem uderzać nogami, tak jak inni pływacy. Szło mi zupełnie dobrze i
czułem, że moje
mięśnie robią się coraz silniejsze. Ostatnie czternaście dni spędziłem niemal
wyłącznie na
basenie.
Był to pomysł hotelowego lekarza, który zjawił się u nas zaraz po naszym
przybyciu do
wielkiego hotelu Hiltona, kiedy to nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłem w
samym środku
zatłoczonego hallu. Co za pajac ze mnie, pomyślałem, podbite oczy i nogi jak z
gumy.
— Spędzaj jak najwięcej czasu na pływalni. Musisz rozwinąć mięśnie i dostosować
organizm
do nowych warunków. Nie umiesz pływać?… No tak… rozumiem. Na Księżycu nie miałeś
okazji! Nie pomyślałem o tym. Cóż, nauczysz się. Na początek zahipnotyzujemy cię
kilka razy.
Pod hipnozą otrzymasz instrukcje, które pozwolą ci nabrać pewności siebie. Potem
weźmie się za
ciebie trener.
Ach, myślałem, czy tak spędzę te cenne sześć miesięcy na Ziemi, na basenie o
rozmiarach
dziesięć na trzydzieści metrów, wykładanym zielonymi i niebieskimi kaflami. A ja
wyobrażałem
sobie, że będę pisał do Ann o Sfinksie i świątyni Angkor Wat. A tymczasem…
Uderzyłem ręką
powierzchnię wody i poczułem jej opór, krople obryzgały mi twarz. Woda! Cóż za
wspaniała
rzecz, dla niej samej warto znosić przykrości związane z ziemskim ciążeniem.
Po południu pływalnia była zawsze pusta. Ten czas lubiłem najbardziej, gdyż
najlepiej czułem
się, kiedy byłem sam. Sińce pod oczami już zbladły. Włosy też mi już trochę
odrosły. Kupiłem
sobie kilka lekkich, jedwabnych kurteczek, takich, jakie nosili tu inni chłopcy.
Ale nie czułem się
jeszcze swojsko.
Sam sobie byłem winien. W gruncie rzeczy przyleciałem na Ziemię w przekonaniu,
że zostanę
przyjęty z atencją, jako syn gubernatora i pierwszy człowiek urodzony na
Księżycu. Te
okoliczności robiły rzeczywiście wrażenie na starszych paniach, ale wcale nie
imponowały moim
rówieśnikom. Więc zamknąłem się we własnej skorupie i trzymałem się z daleka.
Kiedy byłem
sam na pływalni, baraszkowałem, a czasami nawet podśpiewywałem. Byłem więc
niemile
zaskoczony, kiedy otworzyły się drzwi pływalni i weszła dziewczyna.
Była inna niż wszystkie dziewczyny, które widziałem dotychczas na Ziemi.
Stanąłem na dnie i
gapiłem się na nią bezczelnie. Miała długie, rude włosy ze złotymi pasemkami, co
nadawało jej
egzotyczny wygląd, ale od razu zorientowałem się, że są naturalne w odróżnieniu
od włosów
stewardesy z promu. Cerę miała jasną i jak gdyby przezroczystą. Różniło ją to od
wszystkich
ludzi, których widywałem w hotelu. Ci byli opaleni na brązowo lub na przykry
ceglasty kolor.
Moim zdaniem było to obrzydliwe, ale taka była widocznie moda, która kazała im
spędzać długie
godziny na słońcu. Nacierali się rozmaitymi olejkami i czerwienieli coraz
bardziej.
Ale ta dziewczyna była blada jak promień księżyca. Stanęła na odległym krańcu
basenu,
wciągnęła na stopy pantofle w kształcie płetw, a oczy i nos nakryła dziwaczną
maską.
Bezszelestnie zsunęła się do basenu, a jej pomarańczowy kostium kąpielowy migał
w wodzie, jak
odbicie bajkowej złotej rybki.
Obserwowałem ją przez dobre dziesięć minut. Wynurzyła się wreszcie na
powierzchnię
niedaleko mnie, odsunęła maskę na czubek głowy i uśmiechnęła się. Oczy miała
ciemnoniebieskie i trochę skośne. I dołki przy kącikach ust.
— Co ci jest? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha!
Starałem się opanować.
— Jak… jak ty to robisz?
— Bardzo prosto. To jest maska podwodna. Chcesz spróbować?
— Nie wiem, czy potrafię.
— A dlaczego nie?
Złocista dziewczyna podpłynęła bliżej, jednym silnym zamachem ramion wynurzyła
się z
wody i ociekając kroplami usiadła przy mnie na skraju basenu.
— Wyłaź z wody. Pokażę ci, jak to działa.
— Podpłynę do schodków.
— Nonsens — podała mi rękę i wyciągnęła mnie z wody. — Co z tobą? Chory jesteś?
Nie
możesz nurkować, jeżeli nie jesteś w formie.
— To nie to… — czułem, jak krew napływa mi do twarzy. — Po prostu przyjechałem z
Księżyca. Mam inną grawitację.
— Rozumiem… ale na pewno przystosujesz się w ciągu kilku dni. Wtedy będziesz
mógł
nurkować.
— Nie wiem. Jestem tu już dwa tygodnie i wcale nie czuję się lepiej.
— Nią mów! A długo byłeś na Księżycu?
— Piętnaście lat.
— Piętnaście? Ale przecież… ile ty masz lat?
— Piętnaście.
— A więc prawdziwe księżycowe dziecko. To dopiero!
— Proszę cię… nie nazywaj mnie tak!
— A jak wy siebie nazywacie?
— Przeważnie: Selenitami.
— Selenici… to mi nic nie mówi. Będę na ciebie mówiła: lunatyk. No to cześć,
lunatyku!
Zsunęła maskę na twarz, wślizgnęła się do wody i odpłynęła, zanim przyszła mi na
myśl
równie złośliwa odpowiedź.
Siedziałem dalej na skraju basenu wpatrując się w przesuwający się pod wodą
złocisty cień.
Coś podobnego! Lunatyk! Byłem zły. Usłyszałem plusk wody, a potem trzask
wahadłowych
drzwi. Dziewczyna wyszła z pływalni. Nie podniosłem oczu, kiedy drzwi trzasnęły
po raz drugi.
Może wróciła, żeby mnie przeprosić! Poczułem dotknięcie ręki na ramieniu. Był to
ojciec.
Wstałem nieco zmieszany.
— Przepraszam, nie słyszałem twoich kroków. Myślałem, że jesz dziś kolację w
ONZ.
— Idę tam za chwilę. Chciałbym z tobą pomówić. Chodź, usiądziemy sobie
spokojnie.
Poszedł w stronę rzędu leżaków ustawionych pod wielkimi palmami. Powlokłem się
za nim,
opadłem ciężko na leżak i zacząłem sobie masować podeszwy. Jeszcze kilka tygodni
na tej
okropnej planecie i zrobi mi się płaskostopie.
— Mój kochany, nie możesz dłużej walczyć z tą grawitacją. Bardzo mi przykro, że
tak to
wyszło. Gdyby twoja matka żyła, zostałbyś z nią na Księżycu.
— Wiem, tato, ale nic na to nie poradzimy. Nie mogę jeszcze pracować na
Księżycu, a Ziemia
nie zgodzi się, żebym się tam obijał bez jakiegoś zajęcia. Musiałem przyjechać
razem z tobą, a
wrócić tam bez ciebie nie pozwolą. Grawitacja czy nie — muszę to znosić.
— Mam inny pomysł. Czy pamiętasz ciotkę Janet? Moją siostrę, która jest
fotografem?
Pracuje razem z wujkiem Tedem w jednym z podwodnych laboratoriów na szelfie
kontynentalnym. Ściśle: na Konszelfie 10. Mają syna Jona, który jest w twoim
wieku. Czy
zgodziłbyś się spędzić resztę pobytu na Ziemi razem z nimi na dnie morza? Bardzo
by się
ucieszyli, gdybyś do nich przyjechał!
— A tam nie będę miał trudności z ciążeniem?
— Nie. Konszelfici spędzają większość czasu w wodzie. Będziesz tam się czuł jak
w stanie
nieważkości. Poza tym pływanie zrobi ci świetnie na mięśnie i na krążenie. Co ty
na to?
— Na pewno będzie mi tam lepiej niż tutaj. Ciekaw jestem, jaki jest ten Jon?
— Nie widziałem go od czasu ostatniego pobytu na Ziemi przed kilku laty. Ale tam
jest sporo
młodzieży. Wszyscy się bardzo ucieszą. To może być bardzo ciekawe!
— Chyba tak. Ale jak ja się nauczę żyć pod wodą?
— Nauczysz się. Po prostu musisz, tak jak wszyscy tam, zacząć pływać w masce, z
płetwami i
akwalungiem na plecach. Rozmawiałem dziś z Tedem przez podmorski telefon. Uważa,
że nie
powinieneś mieć większych trudności. Jesteś przecież przyzwyczajony do
przebywania w
ograniczonym i zamkniętym środowisku i do kontrolowanego oddychania. Nie
wpadniesz więc
w panikę, nie grozi ci lęk przestrzeni. Twój kuzyn Jon ma przyjaciela, który tu
kończy studia
uniwersyteckie i za tydzień wraca na Konszelf 10. Może cię zabrać ze sobą, a
przedtem nauczy
cię, czego trzeba.
— To fantastyczne! Pojadę tam! Jak ten facet się nazywa? Gdzie go można znaleźć?
— Nazywa się Hilary Delaney. Mieszka w naszym hotelu. Zostawię mu wiadomość u
portiera, żeby się z tobą porozumiał. A teraz muszę już iść. Bardzo mi przykro,
że nie zobaczysz
piramid ani Tadż Mahal i wielu innych rzeczy…
— Może byłbym rozczarowany. Są to zresztą tylko budowle, a przebywanie pod
morzem to
dopiero będzie frajda. Chłopaki na Księżycu nigdy mi nie uwierzą! Pomyśl, nie
tylko kąpać się w
wodzie, ale mieszkać w niej!
Nazajutrz znalazłem na tacy ze śniadaniem kartkę:
Spotkamy się na pływalni o godzinie 1800.
H.D.
Wiadomość napisana była na hotelowym papierze w widocznym pośpiechu i trudno
było z
pisma wywnioskować coś o osobie H.D. Cieszyłem się, że poznam nareszcie
rówieśnika.
Oenzetowski Hilton może i był najwspanialszą po Tadż Mahal budowlą na Ziemi, ale
miałem
wrażenie, że jest niemal wyłącznie zamieszkany przez zaaferowanych delegatów i
bogate wdowy
w podeszłym wieku. Nieliczna młodzież, którą spotykałem, tak mnie onieśmielała,
że już niemal
zrezygnowałem z ludzkiego towarzystwa.
Pomyślałem o Księżycu. Powinienem napisać list do Ann, póki jest okazja. Miałem
jej
nareszcie coś ciekawego do napisania. Zajęło mi to cały ranek, a po obiedzie
położyłem się w
ubraniu na wypełnionym wodą materacu w mojej sypialni i próbowałem zasnąć. Mimo
klimatyzacji powietrze było duszne i ciężkie. Po chwili zdrzemnąłem się, ale
budziłem się co
chwila, żeby spojrzeć na zegarek.
Kiedy było już pół do szóstej, włożyłem kąpielówki, narzuciłem szlafrok i
zjechałem do
pływalni. Była jak zwykle pusta, postanowiłem, zanim przyjdzie Hilary, poćwiczyć
ruchy nóg do
kraula. Próbowałem pływać pod wodą, ale źle widziałem i nie mogłem utrzymać
kierunku. Jak,
do diabła, ludzie mieszkający pod wodą dają sobie radę? Wynurzyłem się z
pluskiem, nabrałem
gwałtownie powietrza w płuca i chwyciłem się krawędzi basenu.
— Wcale nieźle, jak na lunatyka. Czy pływałeś na Księżycu? Słyszałam, że macie
tam tylko
pyłowe kąpiele?
Kpiący głos pokrywał wewnętrzną wesołość. Znowu ta przeklęta dziewczyna.
Klęczała na
skraju basenu, a te jej miedziane włosy z jasnymi połyskami okalały pochyloną ku
mnie głowę.
Patrzyłem na nią tępym wzrokiem. Nie mogłem wymyślić żadnej sprytnej odpowiedzi.
Odwróciłem się w końcu, aby popłynąć w poprzek basenu, ale ona wyciągnęła rękę i
złapała
mnie za ramię.
— O co…
— Daj spokój. Przestań się zgrywać. Mamy mało czasu, a ty musisz się wielu
rzeczy nauczyć.
Rozdziawiłem usta ze zdziwienia, a ona chwyciła mnie za rękę i wyciągnęła z
basenu.
Siedziałem ociekając wodą i gapiłem się na nią. Ale miała mięśnie!
— A więc to ty jesteś Kepler Masterman? Dostałeś moją kartkę? Jestem
przyjaciółką Jona i
nazywam się Hilary Delaney. Co się stało?
— Ja… ja myślałem, że jesteś chłopcem!
— Coś podobnego! Czy wyglądam na chłopca?
— Oczywiście, że nie… to znaczy…
Próbowałem uratować resztki mojej godności.
— To nieporozumienie. Przecież Hilary to imię męskie. Czy ty naprawdę mieszkasz
w
morzu?
— Oczywiście. Prawie od urodzenia. Tutaj studiuję agrobiologię. U siebie mamy
wprawdzie
bardzo dobre szkoły, ale są rzeczy, których trzeba się uczyć w naturalnym
środowisku. Inaczej
nawet wieloryb nie potrafiłby mnie ściągnąć na Ziemię, do tego hałasu, tłoku i
bałaganu. U nas,
na dole, jest zupełnie inaczej. No, ale dość tego, lunatyku. Zabieramy się do
roboty.
— Okay, wodnico.
— Ooo! — Odwróciła się od leżącego na ziemi ekwipunku i uśmiechnęła się do mnie.
Mimo
jej szorstkiego sposobu bycia nie mogłem nie zauważyć, że miała dołki w
policzkach i piękne,
białe zęby.
— Zawieszenie broni, dobrze? Przestanę mówić do ciebie lunatyk, a ty nie
będziesz mnie
nazywał wodnicą. Okay?
— Okay!
— A teraz słuchaj mnie uważnie. Musisz się wielu rzeczy nauczyć, ale będziesz
ćwiczył tylko
przy mnie. Mam mnóstwo egzaminów w tym tygodniu, więc liczy się każda minuta. A
ty musisz
bezbłędnie opanować podwodne pływanie. W morzu można się pomylić tylko jeden
raz.
Rozumiesz? To jest twoja maska. Trzeba ją zawsze zwilżyć przed nałożeniem, bo
inaczej nie
będzie przylegała. Bez maski w wodzie nic się nie widzi, trzeba mieć warstwę
powietrza przed
oczami. Dolna część maski zakrywa nos. Zrozumiałeś? A te zbiorniki zawierają
sprężone
powietrze.
— Ależ one ważą tonę!
— Nie bój się. Pod wodą staną się lekkie. Przy nurkowaniu trzeba nawet nosić
ciężarki u pasa,
żeby utrzymać się pod wodą razem ze zbiornikami. Na Konszelfie oddychamy różnymi
mieszankami tlenowymi, zależnie od miejsca, w którym pracujemy. Ale tu, na
górze, wystarczy
sprężone powietrze. To jest ustnik. Weź go dobrze w zęby, o tak! Kiedy wysysasz
z niego
powietrze, dostajesz je w stężeniu zależnym od głębokości, na jakiej się
znajdujesz. Dzieje się to
dzięki temu zaworowi. Zawsze dobrze sprawdzaj, czy jest w porządku, bo to
najważniejsza część
całego ekwipunku. Kiedy powietrze w zbiorniku zacznie się kończyć, poczujesz to
od razu.
Wtedy odkręcisz zawór zapasowy. A teraz zakładaj wszystko i zobaczymy, jak sobie
dajesz radę.
Przez następne cztery dni spotykaliśmy się co wieczór w basenie. Nauczyłem się
zdejmować
cały ekwipunek na dnie basenu i nakładać go także pod wodą, czyścić maskę i
przedmuchiwać
ustnik. Potem ćwiczyliśmy wspólne oddychanie z jednego akwalungu przepływając
pod wodą
cały basen. Używaliśmy przy tym jej zapasu powietrza i jej ustnika, a potem — w
drodze
powrotnej — mojego. Pokazała mi też, jak sprawdzać i czyścić wszystkie przybory.
— Każdy z nas ma własny ekwipunek i specjalne miejsce do przechowywania go. To
jest dla
nas sprawa życia i śmierci.
Skinąłem głową, a Hil spojrzała na mnie bystrym wzrokiem.
— Chyba się nie boisz, Kep?
— Nie. Czego miałbym się bać? Wyszedłem z ojcem po raz pierwszy na spacer po
Księżycu,
kiedy miałem siedem lat. Bardzo wcześnie nauczyłem się tam sposobu utrzymywania
się przy
życiu. Na Księżycu jest to jeszcze trudniejsze niż pod wodą. Tam nie wystarczy
wstrzymać
oddech albo umieć korzystać z cudzego akwalungu. Najmniejsza nieszczelność w
kosmicznym
kombinezonie, i cześć!
— Często zdarzają się wypadki?
— Nie. Mieliśmy ich najwyżej pół tuzina. Ale pamięta się je. Najgorsze są
wypadki przy
pracy. Pamiętam jeden, który zdarzył się, kiedy miałem dziesięć czy jedenaście
lat. Był to
wybuch w szybie. Eksperci obliczyli dokładnie grubość ścian, ale geologowie
pomylili się co do
wytrzymałości pokładu skalnego. W ciągu piętnastu sekund szyb wyleciał w górę
jak balon.
Ludzie na Ziemi nie zdają sobie sprawy, co to znaczy żyć w próżni.
— Kep, muszę cię przeprosić. Zachowałam się głupio i apodyktycznie. Nie wiem,
skąd
wziąłeś cierpliwość do mnie.
— Nie miałem wyboru! — uśmiechnąłem się do dziewczyny.
— Dobra! Jeden zero! Widzisz, tak naprawdę, to ja nie lubię Ziemian.
Przyjeżdżają na nasz
Konszelf z wycieczkami. Zaśmiecają nam teren i uważają za normalne, że
ryzykujemy życiem,
żeby im ułatwić powrót na górę. Potem uchwalają nam wprawdzie kredyty, ale w
gruncie rzeczy
nie mają zielonego pojęcia o tym, co to znaczy stale żyć pod ciśnieniem trzech
czy czterech
atmosfer.
— Więc uważasz, że życie tam jest bardzo ciężkie?
— Nie rozumiesz mnie, Kep. Nie mogłabym nigdzie indziej żyć. Tam jest spokój,
wolność,
piękno. Wiem, że to brzmi jak mowa dziewiętnastowiecznego mieszczucha
tłumaczącego
wieśniakowi, że powinien być szczęśliwy, że żyje na świeżym powietrzu, i bez
większych
obowiązków.
— Nie musisz mi nic tłumaczyć. Zdaje mi się, że nasze warunki życia są bardzo do
siebie
podobne.
Po tej rozmowie stosunki nasze ułożyły się znacznie lepiej. Ostatniego dnia Hil
zjawiła się na
pływalni ze stosem książek pod pachą.
— Hurra! Już po egzaminach! Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale skończyłam
naukę. Ubierz
się teraz, Kep, pójdziemy do sklepu i odbierzemy twój własny ekwipunek. Jutro z
samego rana
wyruszamy. Już nie mogę się doczekać powrotu do domu.
Poszedłem się przebrać. Mój najlepszy garnitur wyglądał dość śmiesznie w
porównaniu z
modnymi tu ubraniami, ale ponieważ i tak spędzałem całe dni na pływalni, nie
warto było
kupować nic lepszego. Na szczęście Hil nie zwróciła uwagi na mój strój.
Pojechaliśmy kolejką
automatyczną na przystań. Z okien wagonu biegnącego torem ułożonym na wysokości
dziesiątego piętra przyglądałem się przechodniom biegającym po ulicach jak
mrówki i gapiłem
się w górę na rysujące się na błękitnym niebie dachy drapaczy chmur.
Przypomniały mi świt w
Apeninach i poczułem nagle wielką tęsknotę za domem.
— Czy pozwolisz zaprosić się na kolację, Hil?
— Bardzo dziękuję. Chętnie.
— Ale ty wybierz restaurację, dobrze? Gdzieś na wysokim piętrze, skąd można
patrzeć na
Księżyc.
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
— Znam takie miejsce.
Zaprogramowany uprzednio wagonik zboczył z głównego toru i zatrzymał się na
platformie
jednego z wysokościowców. Hil wyskoczyła bez namysłu, ale ja przełknąłem ślinę i
zamknąłem
oczy, żeby idąc po żelaznej kracie nie widzieć ciągnącej się pod nami ulicy.
Kiedy otworzyłem
oczy, Hil trzymała dla mnie drzwi windy. Po kilku sekundach znaleźliśmy się na
poziomie ulicy i
poszliśmy do pobliskiego sklepu z ekwipunkiem sportowym.
Pełno tam było lin, lamp podwodnych, akwalungów i harpunów. Hil przejęła
inicjatywę i po
krótkiej transakcji zostałem właścicielem kombinezonu, pasa, płetw, kompasu,
przyrządu do
pomiaru głębokości, akwalungu z szelkami, maski i ustnika. Przeraziła mnie
wysokość rachunku,
ale na Hil nie zrobił on żadnego wrażenia, więc wyciągnąłem z kieszeni kartę
kredytową ojca.
Sprzedawca ukłonił się nisko.
— Jutro rano dostarczymy wszystko do hotelu.
— Koszt ekwipunku jest duży — zauważyła Hil, kiedy wychodziliśmy ze sklepu. — To
też
jest jedna ze spraw, których Ziemianie nie biorą pod uwagę, kiedy ustalają płace
Konszelfitów.
Ale będziesz z tego zakupu na pewno zadowolony. Konszelf 10 leży w obszarze dość
zimnej
wody, a ten model kombinezonu zaopatrzony jest w automatyczny grzejnik
chemiczny. Będzie ci
dzięki niemu zawsze ciepło jak w uchu, niezależnie od tego, ile czasu spędzisz w
wodzie.
Pamiętam czasy, kiedy po kilku godzinach pływania trzeba było długo stać pod
gorącym
prysznicem, żeby się rozgrzać.
Kiedy wróciliśmy do hotelu, Hil porozmawiała z portierem, po czym zwróciła się
do mnie z
uśmiechem.
— On nam załatwi stolik w „Latarni Wschodu”. Idę się przebrać. Nie masz chyba ze
sobą
wieczorowego ubrania, prawda? — Po raz pierwszy spojrzała na mój księżycowy
strój. —
Możesz je sobie bez trudu wynająć. Wystarczy zadzwonić na służącego. Spotykamy
się za
godzinę. Okay?
Miałem trudności z wytłumaczeniem ponuremu facetowi, który zjawił się w
odpowiedzi na
mój dzwonek, o co mi chodzi, ale nie był wcale zdziwiony. Widać mieszkańcy Ziemi
podróżują
bez wieczorowych strojów. Ale kiedy po pewnym czasie powrócił i rozłożył ubranie
na łóżku,
pomyślałem, że robi ze mnie durnia.
— Cóż to za cudaczne ciuchy? — zdziwiłem się.
— Ależ proszę pana, to jest najmodniejszy wieczorowy strój!
Westchnąłem, spojrzałem na zegarek i zacząłem pośpiesznie nakładać obcisłe
niebieskie
trykotowe spodnie, jedwabną tunikę ze srebrnym haftem i granatowy płaszcz ze
srebrną
podszewką. Spojrzałem w lustro i zobaczyłem obcego człowieka, który wyglądał
nawet nie
najgorzej w tym barwnym stroju, podkreślającym bladą cerę oraz ciemne oczy i
włosy.
Wyglądałem raczej tajemniczo. Na szczęście jestem szczupły. Spojrzałem znowu na
zegarek.
Trzeba było ruszać. Sprawdziłem jeszcze, czy mam przy sobie kartę kredytową i
klucz.
Wyprostowałem się, westchnąłem głęboko i ruszyłem do windy. Nikt nie zachichotał
na mój
widok. Nikt po prostu nie zwrócił na mnie uwagi.
Kiedy wchodziłem do hallu dziesiątego piętra, Hil schodziła właśnie ze schodów.
Stanąłem
jak wryty i gapiłem się na nią wprost bezwstydnie. Nigdy jeszcze w ciągu całych
moich piętnastu
lat nie widziałem tak pięknej dziewczyny. Miała na sobie jasnozłotą, opinającą
ją niczym
kostium kąpielowy suknię z długimi rękawami i wysokim kołnierzem w kształcie
kryzy. Trochę
nad kolanami materiał sukni przechodził w tysiące cieniutkich nitek, które
opadały aż do ziemi.
Włosy zebrała Hil na karku w duży węzeł, co sprawiało, że wyglądała teraz o całe
lata doroślej
ode mnie. Kiedy zbliżyłem się do niej, uśmiechnęła się swoim miłym, znajomym
uśmiechem.
Uspokoiło mnie to natychmiast.
Było już po ósmej, kiedy znaleźliśmy się w przeszklonej sali „Latarni Wschodu”.
Przez
przezroczyste ściany, podłogę i sufit oglądaliśmy jarzące się nad naszymi
głowami gwiazdy i
kolorowe światła miejskie pod nami. Z pomocą Hil zamówiłem kolację i rozsiadłem
się
wygodnie do ostatniego wieczornego posiłku na powierzchni Ziemi.
— Popatrz, Kep! — Hil przechyliła się nagle przez stół. — Chcesz zobaczyć,
dlaczego
wybrałam właśnie tę restaurację?
Odwróciłem się i dostrzegłem Księżyc wyłaniający się właśnie po wschodniej
stronie nieba,
jak gdyby przed chwilą wynurzył się z oceanu. Był tuż po pełni i rzucał mieniącą
się srebrną sieć
na powierzchnię morza.
— Popatrz przez lornetkę, Kep. Jest umocowana pod blatem.
Wytężyłem wzrok i spojrzałem na mój rodzinny glob. Linia cienia przecinała
właśnie Morze
Spokoju. Cienie Krateru Kopernika widoczne były bardzo wyraźnie, w ich
rozwidleniu
dostrzegłem mniejszy Krater Keplera. Laboratorium Księżycowe numer 21, oddział
A. Mój dom.
Długo patrzyłem przez tę lornetkę. Odłożyłem ją wreszcie.
— Dziękuję ci, Hil.
— W porządku, Kep.
Rozległy się dźwięki muzyki tanecznej.
— Przykro mi… ale nie potrafię tańczyć w tej grawitacji…
— Nie szkodzi. Ja też nie lubię tańczyć na powierzchni Ziemi.
— A tam tańczycie?
— Poczekaj, a zobaczysz! Tam, na dole, czeka cię zupełnie nowy świat, znacznie
piękniejszy
od tego tutaj! Popatrz na morze. Czy widzisz światła statku? Jeszcze trochę
dalej, trzydzieści
kilometrów od linii lądu i dwadzieścia metrów w dół… tam jest moja ojczyzna!
ROZDZIAŁ TRZECI
Rozejrzałem się po raz ostatni po hotelowym pokoju. Większość moich rzeczy
zostawiłem w
apartamencie ojca. Cały mój bagaż składał się z wodoszczelnej torby dostarczonej
mi przez Hil.
Były w niej przybory toaletowe, ciepła bielizna, sweter i spodnie, zdjęcia ojca,
matki oraz Ann.
— Jeżeli ci czegoś zabraknie, pożyczysz od Jona. Jesteście tego samego wzrostu.
— Czy ty jesteś może zaręczona z Jonem albo… — wybełkotałem nagle. Chciałem
koniecznie wiedzieć, jak to z nimi jest.
— Albo co? — zaśmiała się przekornie. — Jesteś strasznie staromodny, Kep. Mamy
dopiero
po piętnaście lat!
— Na Księżycu przyrzekamy sobie małżeństwo, kiedy kończymy trzynaście lat. Chyba
dlatego, że jest nas tak mało i psycholodzy obawiają się zazdrości i sporów,
które mogłyby im
zakłócić statystyki.
— Jak można tak ingerować w osobiste życie? Więc ty jesteś — jakby to powiedzieć
—
przyrzeczony?
— Tak. Ann jest córką głównego kontrolera. Ma czternaście lat. Przyjechała na
Księżyc przed
trzema laty.
— Kiedy się pobierzecie?
— Małżeństwo zawieramy w osiemnastym roku życia. Wtedy też zacznę pracować.
— No, cóż! To twoja sprawa. Chodź, ruszamy.
Wybiegła z pokoju potrząsając złotą grzywą. Przypomniałem sobie, że nie
odpowiedziała ,mi
na pytanie o siebie i Jona.
Pożegnałem się z ojcem w pośpiechu, bo on za pół godziny miał mieć bardzo ważne
posiedzenie komitetu zasobów mineralnych. Spojrzałem na jego wyrazistą twarz o
mądrych,
szarych oczach, bladą jak u wszystkich mieszkańców Księżyca, i uścisnąłem go
serdecznie. Od
czasu śmierci matki nie rozstawaliśmy się jeszcze ani razu.
— Może będziesz mógł od czasu do czasu wyskoczyć i spędzić ze mną wieczór?
— Nie sądzę, żeby to było możliwe, ojcze. Hil wytłumaczyła mi, że Konszelf 10
jest pod
ciśnieniem trzech atmosfer i wszystkie wdychane gazy także znajdują się pod tym
ciśnieniem.
Jak się jest na miejscu, wszystko jest w porządku, ale przed wynurzeniem się
trzeba spędzić
dłuższy czas na stopniowym przystosowywaniu się do zmiany ciśnienia, głównie po
to, żeby
gazy powoli rozszerzały się i ulatniały z płuc. Trzeba w tym celu spędzić około
doby w
specjalnej komorze dekompresyjnej.
— Nie zdawałem sobie z tego sprawy. A co by się stało, gdybyś wynurzył się od
razu?
— Wtedy gazy rozszerzyłyby się gwałtownie i utworzyły we krwi pęcherzyki. Hil
powiedziała, że to byłoby tak, jak gdyby otworzyło się butelkę szampana w upalny
dzień. Nie
bardzo wiem, co ona miała na myśli, a ty?
— Owszem. Jeszcze to pamiętam. Uważaj na siebie, Kep. Zaczynam się obawiać, że
ciśnienie
może być równie zabójcze jak próżnia.
— Nie bój się, tato. Będę ostrożny.
— A więc żegnamy się w takim razie na kilka miesięcy. Postaram się przyśpieszyć
tutaj moje
sprawy.
— Możemy rozmawiać telefonicznie, kiedy tylko zechcesz. Życzę ci powodzenia w
negocjacjach.
W drzwiach zjawiła się Hil.
— Czas na ciebie, Kep. Automat już czeka, żeby zawieźć nas do portu.
Idąc ku platformie spojrzałem jeszcze przez ramię. Ojciec szedł w stronę wind
otoczony
gronem sekretarzy i doradców. Wyglądał bardzo samotnie.
W porcie prażyło słońce. Przypiekało mi policzki, raziło w oczy.
— To nie potrwa długo — krzyknęła Hil. — Te odrzutowe poduszkowce są bardzo
szybkie.
Pędziliśmy małym stateczkiem z plastiku, z czterema miejscami dla pasażerów,
unosząc się
tuż nad wzburzoną powierzchnią morza. Patrzyłem z niedowierzaniem na
szybkościomierz: sto
pięćdziesiąt… dwieście pięćdziesiąt… trzysta kilometrów na godzinę.
— Nie mogę w to wprost uwierzyć. Myślałem, że powietrze i woda stawiają tak
silny opór,
że…
— To prawda. Przypuszczam, że w porównaniu z szybkością jazdy na Księżyc ta
szybkość dla
ciebie niewiele znaczy. Ale ta łódź jest tak skonstruowana, że opór powietrza i
wody nie mają na
nią wpływu, przeciwnie, przyśpieszają ją. Pod jej dnem znajdują się rzędy rurek,
które zgarniają
powietrze i unoszą łódź ponad powierzchnią wody, a przy większej szybkości
wtłaczają
powietrze do silnika odrzutowego i przydają mu większej siły odrzutu. Hałas się
wprawdzie od
tego zwiększa, ale szybkość też. Zobacz, już dojeżdżamy.
Hil dotknęła ramienia kierowcy i pokazała mu ręką cel.
Tuż przed nami kołysała się na wodzie wielka boja wyglądająca jak ogromna,
pokryta
plastikiem klatka zaopatrzona w płyty odbijające promienie radarowe. Silnik
zamilkł,
poduszkowiec z wolna opadł na powierzchnię wody i powoli podpłynął do boi.
Włoż