13104

Szczegóły
Tytuł 13104
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13104 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13104 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13104 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Monica Hughes Bunt na Konszelfie 10 Tytuł oryginału angielskiego Crisis on Conshelf ten Tłumaczyła Mira Michałowska Jacques’owi Cousteau i jego towarzyszom — badaczom milczącego świata OD AUTORKI Wszystkie „fakty” zawarte w tej książce, której akcja rozgrywa się w XXI wieku, są albo w stadium eksperymentu, albo przynajmniej przedmiotem rozważań uczonych. ROZDZIAŁ PIERWSZY Siedziałem w zaciemnionym pokoju obserwacyjnym naszej stacji kosmicznej i patrzyłem na Ziemię. Dziwnie znajomy był to widok. Przypominał zdjęcie, które wisiało w Ośrodku Kontrolnym Laboratorium Księżycowego 21. Przedstawiało ono niebieski glob otoczony warstwą kłębiastych chmur, niby tort z bitą śmietaną. Mniejsza reprodukcja tej samej słynnej fotografii znajdowała się również na ścianie jednego z pokojów w części mieszkalnej. Dla mojej matki i mojego ojca była to ojczyzna. A czym była Ziemia dla mnie? Srebrną, połyskliwą tarczą, zmieniającą się stopniowo z cienkiego sierpu w krąg, i z powrotem w sierp, i przesuwającą się po ciemnym niebie naszych długich księżycowych nocy. Kojarzyła mi się z kołysanką, którą śpiewała mi matka przed zaśnięciem, mnie, pierwszemu dziecku urodzonemu na Księżycu: Ziemio piękna, Ziemio mila, Obyś zawsze nam świeciła. Ale to było bardzo, ale to bardzo dawno. Moja matka umarła przed pięcioma laty, a ja, Kepler Materman, syn gubernatora Księżyca, właśnie wybierałem się po raz pierwszy na Ziemię. Miałem już za sobą pierwszy uciążliwy etap podróży: trzy dni jazdy starym, wysłużonym promem księżycowym na stację kosmiczną. Przyjemnie było móc znów rozprostować nogi po długim okresie przeciążenia w pędzącej rakiecie i rozkoszować się lekkością, wynikającą z powolnego obrotu stacji. Spojrzałem przez okno na Ziemię i wydała mi się bliska niemal na odległość wyciągniętej ręki. Co na niej zastanę? Co zobaczę? Sfinksa? Mauzoleum Tadż Mahal? Drapacze chmur? Które z tych wspaniałych rzeczy, o których tyle czytałem? Spojrzałem na zegarek. Jeszcze tylko kwadrans. Nie mogąc ze zdenerwowania usiedzieć na miejscu, wstałem i prześlizgnąłem się długim korytarzem do przedniej części stacji. W salonie zobaczyłem ojca, który siedział w fotelu otoczony fotoreporterami. Postanowiłem pożegnać się jeszcze raz z Księżycem. Skręciłem w prawy korytarz. Pokój obserwacyjny był pusty. Rozsiadłem się wygodnie na kanapie w samym środku pierwszego rzędu. Izba była ciemna, a jej okno ustawione pod takim kątem, że prawie niewidoczne. Miałem wrażenie, że nic nie odgradza mnie od ziejącej czernią, ciągnącej się w nieskończoność kosmicznej przestrzeni i od samego Księżyca. Był teraz taki malutki ten mój Księżyc, nie większy od srebrnej plakietki identyfikacyjnej zawieszonej na mojej szyi. Wodziłem wzrokiem po znajomym krajobrazie. Oto i terminator, cieniutka linia oddzielająca noc od dnia i przecinająca łukiem Ocean Burz. W ukośnych promieniach słońca rysowały się wyraźnie czarne cienie rzucane przez gigantyczny Krater Kopernika, a na lewo od mego, na samym niemal krańcu terminatora, widać było Krater Keplera, w którym stało laboratorium księżycowe. Moja Ojczyzna! Tam, na dole, zaczynał się właśnie nowy księżycowy dzień. Okna laboratorium i kwater mieszkalnych za chwilę automatycznie ściemnieją, a gorące promienie słoneczne rozpalą skały krateru. Termostaty przestawią się powoli z dwutygodniowego okresu grzania na chłodzenie, ponieważ przez następne piętnaście dni słońce będzie padało to na Laboratorium 21. Na Księżycu dzieciaki szykują się na pewno do zabawy. Zawsze odbywała się tam zabawa z okazji ; Wschodu słońca, przynajmniej odkąd ja pamiętam, a jestem najstarszym dzieckiem na Księżycu. Dorośli często żartowali z nas. — Cóż to, codziennie prywatka? — mówili. Ale był to przecież nonsens. Zabawy urządzaliśmy zaledwie dwanaście albo trzynaście razy do roku, a wschód słońca był wspaniałą po temu okazją. Jego światło bardzo powoli przesuwało się po powierzchni Księżyca zapalając szczyty Apenin, rzucając długie cienie na Sinus Aestium, zbliżało się ku nam z upływem każdego ziemskiego dnia, aż wreszcie dwa długie tygodnie nocy mijały i znów kąpaliśmy się w słońcu. Astronomowie nienawidzili dnia, z wyjątkiem oczywiście specjalistów od Słońca. Nie mogli bowiem obserwować gwiazd i musieli siedzieć w swoich pokojach i pisać albo czytać. Ale poza nimi wszyscy byli szczęśliwi, a szczególnie my, dzieci. Westchnąłem i pomyślałem o Ann. Zastanawiałem się, z kim pójdzie na zabawę. Żegnaliśmy się stojąc przy powietrznym włazie. Ann musiała niedawno płakać, miała zaczerwienione oczy. Ale była równie piękna jak zawsze. Przez ściśniętą krtań wydusiłem z siebie: — Do zobaczenia, Ann. — Kep, uważaj na siebie. — Naturalnie. I ty także. Będę często pisał. Przyrzekam. Okropne było to nasze pożegnanie. Przygotowałem sobie starannie bardzo piękne słowa. Miałem nadzieję, że zachwycę ją swoją elokwencją. Ale kiedy tak staliśmy przy włazie, okazało się, że wszystkie wyleciały mi z głowy. Teraz przeżywałem to pożegnanie jeszcze raz i było mi głupio. Miałem nadzieję, że Ann mi to zapomni, że będzie się z tego śmiała. Napiszę do niej, jak tylko dojadę. Wiedziałem, że nie należało spodziewać się listów od niej. Cena listu na Ziemię była bardzo wysoka, podobnie jak wszystko, co trzeba było transportować na odległość tych czterystu tysięcy kilometrów. Ale ja będę mógł pisać do niej, kiedy tylko przyjdzie mi ochota. Byłem w końcu synem gubernatora Księżyca. Będę wrzucał listy do worka z pocztą dyplomatyczną, którą rakieta przetransportuje na Księżyc. Nic mnie to nie będzie kosztowało. Mieliśmy pozostać na Ziemi przez sześć miesięcy… wiedziałem, że będę strasznie tęsknił za Ann. Tak, to była jedna z przykrości, wynikająca z faktu, iż byłem synom gubernatora. Za mną uchyliły się drzwi, przez szparę wpadła do środka smuga światła i gwar podnieconych głosów. Poczułem zapach kosztownych perfum. Prawdziwych francuskich perfum! Widocznie prom z Ziemi już wylądował. Przywiózł turystów na księżycowe safari. Na takie wycieczki pozwolić sobie mogli wyłącznie ludzie bardzo bogaci. Ośrodek turystyczny zbudowany nad Morzem Spokoju był bardzo dochodowy i pieniądze z tej imprezy pokrywały częściowo koszty administracji Księżyca, na które coraz trudniej było zdobywać pieniądze od Ziemian. Wymknąłem się z zatłoczonego nagle pokoju i poszedłem na platformę centralną. Zastałem tam ojca, który żegnał się z prasą i urzędnikami. — Powodzenia, George! — Liczymy na pana, gubernatorze! — Do zobaczenia za sześć miesięcy. Najpóźniej. Szedłem obok ojca starając się naśladować jego niedbały krok. Nie chciałem robić wrażenia naiwnego prowincjusza, mimo że była to moja pierwsza podróż na Ziemię. Ale jedno spojrzenie na prom ziemski i aż szczęka mi opadła. Prom był rzeczywiście imponujący, trzy raz większy od naszych starych, wysłużonych promów księżycowych, z ich wielkimi lukami i małymi, niewygodnymi przedziałami dla pasażerów. Dawniej trzeba było męczyć się w ciasnym pomieszczeniu przez trzy dni, żeby dojechać na Księżyc, teraz nasza podróż miała trwać zaledwie trzy godziny. — Czy wszystko tam na Ziemi jest takie wspaniałe? — szepnąłem do ojca, gdy rozsiadłem się wygodnie w głębokim, wybitym miękkim aksamitem fotelu konturowym i zapinałem pas bezpieczeństwa. — Na ogół tak, w każdym razie w tej części Ziemi, którą ty zobaczysz. To nie to, co u nas w domu, prawda, synu? O tak, pomyślałem. Usiłowałem sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby nasze mieszkanie miało, tak jak wnętrze tego promu, podłogi wyłożone grubym, błękitnym dywanem i ściany pomalowane na kolor kremowy w złote ciapki, a nie wykładzinę podłogową z zielonkawego winylu i grube ściany ze stali pokryte warstwą plastiku. Kiedy byłem jeszcze mały, zawsze gubiłem się w tych zupełnie identycznych pomieszczeniach. Nie było po prostu pieniędzy na to, żeby sprowadzić z Ziemi meble i przedmioty, które zrobiłyby z tego bunkra przytulny dom. Przez głośniki zaczęła płynąć cicha, sympatyczna muzyka. Stewardesa w króciutkiej sukience z mieniącego się materiału nachyliła się nad nami, żeby sprawdzić pasy. Z powodu niskiej grawitacji jej długie, błyszczące włosy jakby unosiły się dokoła twarzy. Miały dziwny, migotliwy kolor. Nigdy takich nie widziałem. Jej rzęsy były wprost niesamowicie długie. Kiedy odeszła, ojciec uśmiechnął się do mnie i powiedział: — Przymknij usta, synu. Będziesz się musiał przyzwyczaić do takich widoków, w przeciwnym razie wszyscy zorientują się, że jesteś chłopcem z Księżyca. — Tato, czy ona aby jest prawdziwa? — Też pytanie! Ale wolałbym pomówić innym razem na ten temat. Ostatnie słowa ojca zagłuszył ostry, metaliczny dźwięk. Prom zadrżał leciutko, po czym zaczął się z wolna wysuwać z doku. Wchodziliśmy w obszar ziemskiego przyciągania. Niewidzialna siła przycisnęła mnie lekko do fotela. Zrobiło się cicho i jakoś dziwnie przyjemnie. W drodze z Księżyca na stację nie spałem. Teraz poczułem, że oczy same mi się zamykają. Po — jak mi się zdawało — zaledwie kilku minutach zbudził mnie głos ojca. — Całkiem zblazowany z ciebie podróżnik, Kep. Ale chciałbym, żebyś to zobaczył. Wchodzimy na ziemską orbitę. Spójrz! Wyjrzałem z ciekawością przez okienko. Rozpoznałem od razu wrzecionowaty kształt Ameryki Środkowej. Pod nami rozciągały się sinoniebieskie wody Atlantyku. Zdawał się nie mieć końca. — Planeta składa się głównie z wody! — krzyknąłem. — W siedmiu dziesiątych — potwierdził ojciec. — Ho, ho! — mruknąłem tylko, bo zabrakło mi słów. Świat składający się w siedmiu dziesiątych z wody! Na Księżycu o wodę było nawet trudniej niż o tlen, znacznie trudniej. Oddychać mogliśmy swobodnie. Tak głęboko i tak często, jak tylko mieliśmy ochotę. Od czasu kiedy założono ogrody hydroponiczne, mieliśmy bezpłatny tlen. Ale z wodą było zupełnie inaczej. Każda jej kropla była na wagę minerałów księżycowych. O praniu w wodzie nie było mowy. Wszystko — zarówno w laboratorium, jak i w domu — czyszczono przy pomocy elektrostatycznych filtrów. Pitna woda była naszym największym luksusem. Na powierzchni Księżyca nie było ani kropli wody w naturalnym stanie. Uzyskiwano ją przy rafinacji minerałów, które eksportowaliśmy na Ziemię. A właściciele kopalni liczyli nam słono za każdą kropelkę! Od najmłodszych lat wbijano mi w głowę, ze woda jest najcenniejszą rzeczą we wszechświecie. A teraz patrzyłem własnymi oczami na Ziemię, składającą się niemal wyłącznie z tego cennego płynu, który ją niemal całą zalewał. Przelatywaliśmy nad Północną Afryką i Arabią. Patrzyłem na upstrzony wyspami błękitny Ocean Indyjski. Zaraz potem znaleźliśmy się nad Pacyfikiem. Poczułem nagle zmęczenie, zaczęło mnie lekko mdlić. Cóż to za dziwna planeta! I jacy dziwni ci jej mieszkańcy. Mają wody więcej niż pod dostatkiem, a biorą od nas zawrotne sumy za każdą kropelkę. Zamknąłem oczy i odwróciłem twarz od luku. — Czy kręci ci się w głowie? — zapytał ojciec troskliwym głosem. — Wchodzimy, widzisz, w strefę hamowania. Niedługo poczujesz, że stajesz się cięższy. Ale nie bój się! Zaraz ci będzie lepiej. Trzymaj się, stary! Pomyślałem, że pasażerowie pochodzący z Ziemi na pewno nie mają żadnych problemów. Ich pozorna waga powiększała się dwukrotnie, a chwilami nawet trzykrotnie. Do tej chwili nie myślałem o tym, jakie znaczenie będzie miał fakt, że urodziłem się na Księżycu, gdzie siła przyciągania, a więc i waga, jest sześć razy mniejsza niż na Ziemi. Do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy z tego, jakie to będzie miało znaczenie przy powrocie ,,do domu”, że będzie to barierą oddzielającą mnie od innych ludzi. Już teraz czułem, że ważę sześć razy więcej niż normalnie. A kiedy pojazd zaczął coraz silniej hamować, ważyłem już dwanaście razy więcej… poczułem wielki ciężar na piersiach… nie mogłem oddychać… zdawało mi się, że głowa mi pęka… Kiedy oprzytomniałem, okazało się, że straszliwe ciśnienie ustało. Byłem wyczerpany i ociężały. Podniosłem głowę i rozejrzałem się półprzytomnie dokoła siebie. Wylądowaliśmy! Pasażerowie odpinali pasy, zbierali manatki. Zacząłem się mocować z pasem, a ojciec przechylił się, aby mi pomóc. Z jego wyrazu twarzy zorientowałem się, że nie wyglądam dobrze. — Leż spokojnie, synu. Idzie ci krew z nosa. Zawołam stewardesę. — Wszystko w porządku, tato. Język wypełniał mi usta, trudno mi było mówić. Podbiegła stewardesa. Jej dziwne włosy o metalicznym połysku już nie unosiły się dokoła głowy, ale spływały w ciężkich puklach na plecy. Kiedy nachyliła się, żeby mi otrzeć twarz, jeden lok musnął mi policzek. Poczułem piękny, podniecający zapach perfum. — Sam to zrobię — wymamrotałem, próbując wziąć z jej rąk chusteczkę. — Leż spokojnie, synku. Zrobię ci zimny okład. Niedobrze zniosłeś nagły spadek przyśpieszenia. Będziesz miał rano podbite oczy! Synku?! Co ona sobie myśli! Nie jestem przecież dzieckiem! Podbite oczy! — nieźle się zaczyna. Hej, Ziemio — uważaj! Kepler Masterman jeszcze ci pokaże! Dziewczyna wróciła z zimnym okładem. Patrzyłem na nią i nie mogłem zrozumieć, jak ona może poruszać się tak swobodnie na tej ciężkiej planecie. Wyglądała tak lekko, jak ziarnko księżycowego pyłu. — Panie gubernatorze — zwróciła się do ojca — prasa i telewizja już na pana czekają. Czy może pan już wyjść? — Ależ oczywiście. Już idę. Ojciec wstał z fotela i wyprostował się. Był wysokim, muskularnym człowiekiem i często zastanawiałem się, czy kiedykolwiek mu dorównam. Na razie byłem chudy i mimo że w tajemnicy ćwiczyłem się w podnoszeniu ciężarów w swoim pokoju, moje mięśnie były ciągle jeszcze mizerne. — Bardzo to dziwne uczucie ważyć znowu osiemdziesiąt kilo. Wcale mi się to nie podoba. Leż sobie spokojnie i odpoczywaj. Ta miła dziewczyna zajmie się tobą. Śledziłem wzrokiem jego masywną sylwetkę, kiedy przemierzał kabinę i zniknął w drzwiach. Zdjąłem z czoła kompres i spuściłem nogi na ziemię. Zakręciło mi się w głowie. Ale niezbyt silnie. Gorzej było, kiedy stanąłem. Każdy krok był męką, nogi przyklejały mi się do ziemi. Zacisnąłem zęby, wolno stawiałem jedną nogę przed drugą i trzymałem się oparć foteli, żeby nie stracić równowagi. Sześć miesięcy na tej planecie! Jak ja sobie dam radę? Stewardesa przyglądała mi się dyskretnie. Wolałem, żeby sobie poszła, ale ona podeszła do mnie. — Mogę sprowadzić fotel na kółkach — zaproponowała — uraz ciążeniowy nie jest sprawą błahą. Znam takie przypadki, ale nie widziałam jeszcze człowieka, który nigdy w życiu nie podlegał ziemskiemu ciążeniu. Ty jesteś pierwszy! — Będzie dobrze. Potrzebuję tylko trochę czasu. — Oczywiście! Może chciałbyś umyć ręce, zanim wyjdziesz? Zrozumiałem, o co jej chodzi, i powlokłem się z trudem pomiędzy fotelami do toalety. Wyglądałem okropnie! Zdjąłem marynarkę myśląc o tym, jak fatalnie jest skrojona w porównaniu z modnymi ubraniami, które oglądałem w czasie jazdy promem na Ziemianach. Zmyłem resztki krwi z twarzy i przyczesałem sterczące włosy. Byłem ostrzyżony krótko — jeszcze mnie tu wezmą za więźnia! Liczyłem jednak na to, że włosy szybko mi odrosną. Pod oczami miałem głębokie cienie, ale na razie nie było jeszcze obiecanych przez stewardesę siniaków. Nałożyłem marynarkę i powlokłem się w stronę wyjścia. Speszyłem się trochę na widok tłumu krzykliwie ubranych reporterów, fotografów i gapiów otaczających ojca. Wystarczyło zejść ze schodków, żeby znaleźć się w zupełnie nowym świecie. — Powodzenia! — szepnęła za mną stewardesa. Na pewno nie była to zła dziewczyna, ale chyba trochę za stara na to, żebym ją mógł dobrze zrozumieć. Udało mi się uśmiechnąć. Potem przełknąłem ślinę i zszedłem na dół do ojca. Zanurzyłem się w gwar ludzkich głosów. Ci Ziemianie mówili tak głośno, jakby się próbowali nawzajem przekrzyczeć. — Panie gubernatorze, jak pan sądzi, czy spory między Ziemią i Księżycem dadzą się rozstrzygnąć? — Naturalnie. Uważam, że jeżeli dobrze się wzajemnie zrozumiemy, to będziemy mogli załatwić w przyjacielski sposób wszystkie nasze sprawy. — Jak pan zamierza postąpić, jeżeli głosowanie w ONZ wypadnie niepomyślnie? — Na razie nie przewiduję takiej możliwości. — Panie gubernatorze, jak długo zamierza pan tym razem bawić na Ziemi? — Przypuszczam, że załatwienie wszystkich naszych spraw potrwa co najmniej sześć miesięcy, chociaż może poszczęści się nam i uwiniemy się szybciej. — Dlaczego nie przekazał pan swoich propozycji drogą radiową z Księżyca? — Robiłem to wiele razy! Z absolutnie zerowym wynikiem! Kiedy propozycje przychodzą z odległości bez mała czterystu tysięcy kilometrów, łatwo się o nich zapomina albo odkłada do szuflady. ONZ ma mnóstwo bliższych i też bardzo pilnych spraw do załatwienia. — Panie gubernatorze, czy przewiduje pan groźbę powstania w podwodnych miastach? Czym się różni stanowisko Konszelfitów od pańskiego? — Mówiłem ogólnikowo. Jako gość Ziemi nie powinienem się wypowiadać na temat tutejszych spraw, o których wiem bardzo mało. — Jeszcze ostatnie pytanie, panie gubernatorze. Teraz, kiedy powrócił pan na Ziemię, proszę powiedzieć naszym słuchaczom, gdzie jest pańska ojczyzna? Na Ziemi czy na Księżycu? — To bardzo trudne pytanie. Jestem silnie związany z kulturą Ziemi. Ale tak jak emigranci, którzy kiedyś osiedlali się w Nowym Świecie i stworzyli tam naród, muszę przyznać, że ten najmłodszy świat — Księżyc, stał się moją teraźniejszością i przyszłością. Urodził mi się tam syn. Moja żona jest tam pochowana. Tam pracuję. Tak, panowie, bardzo jest przyjemnie odwiedzić Ziemię, ale Księżyc jest moim domem! Ojciec zauważył, że stoję w grupie reporterów, i wziął mnie pod ramię. Poszliśmy razem przez zalaną słońcem asfaltową płytę lotniska. Czułem ciepło słonecznych promieni, przed nami sunęły nasze lekko rozmazane cienie. Spojrzałem w górę. Niebo było jasnoniebieskie, pokryte tu i ówdzie pierzastymi chmurami. Tak samo jak na mojej starej wideokasecie. Płynęły majestatycznie po niebie i były niewypowiedzianie piękne. Nagle — coś zaskrzeczało i z nieba spadł biały obłok. Podskoczyłem z wrażenia i chwyciłem ojca za ramię. — Co to było? Ptak? — Tak, po prostu mewa. Szło mi się coraz lżej, oddychałem prawdziwym powietrzem, a nie sprowadzanym w puszkach. Czułem się nieswojo na otwartej przestrzeni bez kosmicznego kombinezonu. Byłem trochę przestraszony, ale i podniecony. Zacząłem wierzyć, że Ziemia będzie ciekawą przygodą. Gdyby tylko nogi mnie tak nie bolały… — Daleko jeszcze do magnociągu? — Trzymaj się. Jeszcze tylko chwila. Kiedy wsiedliśmy do wagonu, oparłem nogi o przeciwległy fotel i przestałem się czuć jak ubogi kuzyn z prowincji. Magnociągi zostały wynalezione na Księżycu, gdzie brak atmosfery uniemożliwiał używanie silników odrzutowych, poduszkowców, a nawet silników spalinowych. Doprowadziliśmy system magnetycznego napędu do doskonałości i nasze pociągi przemierzały Księżyc bez hałasu i bez wydzielania gazów spalinowych z szybkością ośmiuset kilometrów na godzinę. Nasz wynalazek został entuzjastycznie przyjęty na Ziemi, gdyż doskonale rozwiązywał problem ochrony środowiska. Jedną ze spraw, które miał załatwić mój ojciec, było uzyskanie opłat patentowych za wykorzystywanie naszego wynalazku. Oparłem się o poduszki i pomyślałem o piramidach i mauzoleum Tadż Mahal, o świątyniach Angkoru i otoczonych dżunglą tajemniczych budowlach Inków. Czy sześć miesięcy wystarczy, żeby to wszystko zobaczyć? ROZDZIAŁ DRUGI Minęły dwa tygodnie, a ja znowu leżałem na plecach, ale tym razem w basenie hotelowym. Łagodne światło sączyło się przez szklaną kopułę i odbijało się zabawnymi refleksami od ścian. Rozlegała się dyskretna muzyka. Wszędzie rozlegała się dyskretna muzyka. Towarzyszyła mi od chwili, kiedy wsiadłem do ziemskiego promu. Zaczynałem już mieć jej dość. Próbowałem uderzać nogami, tak jak inni pływacy. Szło mi zupełnie dobrze i czułem, że moje mięśnie robią się coraz silniejsze. Ostatnie czternaście dni spędziłem niemal wyłącznie na basenie. Był to pomysł hotelowego lekarza, który zjawił się u nas zaraz po naszym przybyciu do wielkiego hotelu Hiltona, kiedy to nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłem w samym środku zatłoczonego hallu. Co za pajac ze mnie, pomyślałem, podbite oczy i nogi jak z gumy. — Spędzaj jak najwięcej czasu na pływalni. Musisz rozwinąć mięśnie i dostosować organizm do nowych warunków. Nie umiesz pływać?… No tak… rozumiem. Na Księżycu nie miałeś okazji! Nie pomyślałem o tym. Cóż, nauczysz się. Na początek zahipnotyzujemy cię kilka razy. Pod hipnozą otrzymasz instrukcje, które pozwolą ci nabrać pewności siebie. Potem weźmie się za ciebie trener. Ach, myślałem, czy tak spędzę te cenne sześć miesięcy na Ziemi, na basenie o rozmiarach dziesięć na trzydzieści metrów, wykładanym zielonymi i niebieskimi kaflami. A ja wyobrażałem sobie, że będę pisał do Ann o Sfinksie i świątyni Angkor Wat. A tymczasem… Uderzyłem ręką powierzchnię wody i poczułem jej opór, krople obryzgały mi twarz. Woda! Cóż za wspaniała rzecz, dla niej samej warto znosić przykrości związane z ziemskim ciążeniem. Po południu pływalnia była zawsze pusta. Ten czas lubiłem najbardziej, gdyż najlepiej czułem się, kiedy byłem sam. Sińce pod oczami już zbladły. Włosy też mi już trochę odrosły. Kupiłem sobie kilka lekkich, jedwabnych kurteczek, takich, jakie nosili tu inni chłopcy. Ale nie czułem się jeszcze swojsko. Sam sobie byłem winien. W gruncie rzeczy przyleciałem na Ziemię w przekonaniu, że zostanę przyjęty z atencją, jako syn gubernatora i pierwszy człowiek urodzony na Księżycu. Te okoliczności robiły rzeczywiście wrażenie na starszych paniach, ale wcale nie imponowały moim rówieśnikom. Więc zamknąłem się we własnej skorupie i trzymałem się z daleka. Kiedy byłem sam na pływalni, baraszkowałem, a czasami nawet podśpiewywałem. Byłem więc niemile zaskoczony, kiedy otworzyły się drzwi pływalni i weszła dziewczyna. Była inna niż wszystkie dziewczyny, które widziałem dotychczas na Ziemi. Stanąłem na dnie i gapiłem się na nią bezczelnie. Miała długie, rude włosy ze złotymi pasemkami, co nadawało jej egzotyczny wygląd, ale od razu zorientowałem się, że są naturalne w odróżnieniu od włosów stewardesy z promu. Cerę miała jasną i jak gdyby przezroczystą. Różniło ją to od wszystkich ludzi, których widywałem w hotelu. Ci byli opaleni na brązowo lub na przykry ceglasty kolor. Moim zdaniem było to obrzydliwe, ale taka była widocznie moda, która kazała im spędzać długie godziny na słońcu. Nacierali się rozmaitymi olejkami i czerwienieli coraz bardziej. Ale ta dziewczyna była blada jak promień księżyca. Stanęła na odległym krańcu basenu, wciągnęła na stopy pantofle w kształcie płetw, a oczy i nos nakryła dziwaczną maską. Bezszelestnie zsunęła się do basenu, a jej pomarańczowy kostium kąpielowy migał w wodzie, jak odbicie bajkowej złotej rybki. Obserwowałem ją przez dobre dziesięć minut. Wynurzyła się wreszcie na powierzchnię niedaleko mnie, odsunęła maskę na czubek głowy i uśmiechnęła się. Oczy miała ciemnoniebieskie i trochę skośne. I dołki przy kącikach ust. — Co ci jest? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha! Starałem się opanować. — Jak… jak ty to robisz? — Bardzo prosto. To jest maska podwodna. Chcesz spróbować? — Nie wiem, czy potrafię. — A dlaczego nie? Złocista dziewczyna podpłynęła bliżej, jednym silnym zamachem ramion wynurzyła się z wody i ociekając kroplami usiadła przy mnie na skraju basenu. — Wyłaź z wody. Pokażę ci, jak to działa. — Podpłynę do schodków. — Nonsens — podała mi rękę i wyciągnęła mnie z wody. — Co z tobą? Chory jesteś? Nie możesz nurkować, jeżeli nie jesteś w formie. — To nie to… — czułem, jak krew napływa mi do twarzy. — Po prostu przyjechałem z Księżyca. Mam inną grawitację. — Rozumiem… ale na pewno przystosujesz się w ciągu kilku dni. Wtedy będziesz mógł nurkować. — Nie wiem. Jestem tu już dwa tygodnie i wcale nie czuję się lepiej. — Nią mów! A długo byłeś na Księżycu? — Piętnaście lat. — Piętnaście? Ale przecież… ile ty masz lat? — Piętnaście. — A więc prawdziwe księżycowe dziecko. To dopiero! — Proszę cię… nie nazywaj mnie tak! — A jak wy siebie nazywacie? — Przeważnie: Selenitami. — Selenici… to mi nic nie mówi. Będę na ciebie mówiła: lunatyk. No to cześć, lunatyku! Zsunęła maskę na twarz, wślizgnęła się do wody i odpłynęła, zanim przyszła mi na myśl równie złośliwa odpowiedź. Siedziałem dalej na skraju basenu wpatrując się w przesuwający się pod wodą złocisty cień. Coś podobnego! Lunatyk! Byłem zły. Usłyszałem plusk wody, a potem trzask wahadłowych drzwi. Dziewczyna wyszła z pływalni. Nie podniosłem oczu, kiedy drzwi trzasnęły po raz drugi. Może wróciła, żeby mnie przeprosić! Poczułem dotknięcie ręki na ramieniu. Był to ojciec. Wstałem nieco zmieszany. — Przepraszam, nie słyszałem twoich kroków. Myślałem, że jesz dziś kolację w ONZ. — Idę tam za chwilę. Chciałbym z tobą pomówić. Chodź, usiądziemy sobie spokojnie. Poszedł w stronę rzędu leżaków ustawionych pod wielkimi palmami. Powlokłem się za nim, opadłem ciężko na leżak i zacząłem sobie masować podeszwy. Jeszcze kilka tygodni na tej okropnej planecie i zrobi mi się płaskostopie. — Mój kochany, nie możesz dłużej walczyć z tą grawitacją. Bardzo mi przykro, że tak to wyszło. Gdyby twoja matka żyła, zostałbyś z nią na Księżycu. — Wiem, tato, ale nic na to nie poradzimy. Nie mogę jeszcze pracować na Księżycu, a Ziemia nie zgodzi się, żebym się tam obijał bez jakiegoś zajęcia. Musiałem przyjechać razem z tobą, a wrócić tam bez ciebie nie pozwolą. Grawitacja czy nie — muszę to znosić. — Mam inny pomysł. Czy pamiętasz ciotkę Janet? Moją siostrę, która jest fotografem? Pracuje razem z wujkiem Tedem w jednym z podwodnych laboratoriów na szelfie kontynentalnym. Ściśle: na Konszelfie 10. Mają syna Jona, który jest w twoim wieku. Czy zgodziłbyś się spędzić resztę pobytu na Ziemi razem z nimi na dnie morza? Bardzo by się ucieszyli, gdybyś do nich przyjechał! — A tam nie będę miał trudności z ciążeniem? — Nie. Konszelfici spędzają większość czasu w wodzie. Będziesz tam się czuł jak w stanie nieważkości. Poza tym pływanie zrobi ci świetnie na mięśnie i na krążenie. Co ty na to? — Na pewno będzie mi tam lepiej niż tutaj. Ciekaw jestem, jaki jest ten Jon? — Nie widziałem go od czasu ostatniego pobytu na Ziemi przed kilku laty. Ale tam jest sporo młodzieży. Wszyscy się bardzo ucieszą. To może być bardzo ciekawe! — Chyba tak. Ale jak ja się nauczę żyć pod wodą? — Nauczysz się. Po prostu musisz, tak jak wszyscy tam, zacząć pływać w masce, z płetwami i akwalungiem na plecach. Rozmawiałem dziś z Tedem przez podmorski telefon. Uważa, że nie powinieneś mieć większych trudności. Jesteś przecież przyzwyczajony do przebywania w ograniczonym i zamkniętym środowisku i do kontrolowanego oddychania. Nie wpadniesz więc w panikę, nie grozi ci lęk przestrzeni. Twój kuzyn Jon ma przyjaciela, który tu kończy studia uniwersyteckie i za tydzień wraca na Konszelf 10. Może cię zabrać ze sobą, a przedtem nauczy cię, czego trzeba. — To fantastyczne! Pojadę tam! Jak ten facet się nazywa? Gdzie go można znaleźć? — Nazywa się Hilary Delaney. Mieszka w naszym hotelu. Zostawię mu wiadomość u portiera, żeby się z tobą porozumiał. A teraz muszę już iść. Bardzo mi przykro, że nie zobaczysz piramid ani Tadż Mahal i wielu innych rzeczy… — Może byłbym rozczarowany. Są to zresztą tylko budowle, a przebywanie pod morzem to dopiero będzie frajda. Chłopaki na Księżycu nigdy mi nie uwierzą! Pomyśl, nie tylko kąpać się w wodzie, ale mieszkać w niej! Nazajutrz znalazłem na tacy ze śniadaniem kartkę: Spotkamy się na pływalni o godzinie 1800. H.D. Wiadomość napisana była na hotelowym papierze w widocznym pośpiechu i trudno było z pisma wywnioskować coś o osobie H.D. Cieszyłem się, że poznam nareszcie rówieśnika. Oenzetowski Hilton może i był najwspanialszą po Tadż Mahal budowlą na Ziemi, ale miałem wrażenie, że jest niemal wyłącznie zamieszkany przez zaaferowanych delegatów i bogate wdowy w podeszłym wieku. Nieliczna młodzież, którą spotykałem, tak mnie onieśmielała, że już niemal zrezygnowałem z ludzkiego towarzystwa. Pomyślałem o Księżycu. Powinienem napisać list do Ann, póki jest okazja. Miałem jej nareszcie coś ciekawego do napisania. Zajęło mi to cały ranek, a po obiedzie położyłem się w ubraniu na wypełnionym wodą materacu w mojej sypialni i próbowałem zasnąć. Mimo klimatyzacji powietrze było duszne i ciężkie. Po chwili zdrzemnąłem się, ale budziłem się co chwila, żeby spojrzeć na zegarek. Kiedy było już pół do szóstej, włożyłem kąpielówki, narzuciłem szlafrok i zjechałem do pływalni. Była jak zwykle pusta, postanowiłem, zanim przyjdzie Hilary, poćwiczyć ruchy nóg do kraula. Próbowałem pływać pod wodą, ale źle widziałem i nie mogłem utrzymać kierunku. Jak, do diabła, ludzie mieszkający pod wodą dają sobie radę? Wynurzyłem się z pluskiem, nabrałem gwałtownie powietrza w płuca i chwyciłem się krawędzi basenu. — Wcale nieźle, jak na lunatyka. Czy pływałeś na Księżycu? Słyszałam, że macie tam tylko pyłowe kąpiele? Kpiący głos pokrywał wewnętrzną wesołość. Znowu ta przeklęta dziewczyna. Klęczała na skraju basenu, a te jej miedziane włosy z jasnymi połyskami okalały pochyloną ku mnie głowę. Patrzyłem na nią tępym wzrokiem. Nie mogłem wymyślić żadnej sprytnej odpowiedzi. Odwróciłem się w końcu, aby popłynąć w poprzek basenu, ale ona wyciągnęła rękę i złapała mnie za ramię. — O co… — Daj spokój. Przestań się zgrywać. Mamy mało czasu, a ty musisz się wielu rzeczy nauczyć. Rozdziawiłem usta ze zdziwienia, a ona chwyciła mnie za rękę i wyciągnęła z basenu. Siedziałem ociekając wodą i gapiłem się na nią. Ale miała mięśnie! — A więc to ty jesteś Kepler Masterman? Dostałeś moją kartkę? Jestem przyjaciółką Jona i nazywam się Hilary Delaney. Co się stało? — Ja… ja myślałem, że jesteś chłopcem! — Coś podobnego! Czy wyglądam na chłopca? — Oczywiście, że nie… to znaczy… Próbowałem uratować resztki mojej godności. — To nieporozumienie. Przecież Hilary to imię męskie. Czy ty naprawdę mieszkasz w morzu? — Oczywiście. Prawie od urodzenia. Tutaj studiuję agrobiologię. U siebie mamy wprawdzie bardzo dobre szkoły, ale są rzeczy, których trzeba się uczyć w naturalnym środowisku. Inaczej nawet wieloryb nie potrafiłby mnie ściągnąć na Ziemię, do tego hałasu, tłoku i bałaganu. U nas, na dole, jest zupełnie inaczej. No, ale dość tego, lunatyku. Zabieramy się do roboty. — Okay, wodnico. — Ooo! — Odwróciła się od leżącego na ziemi ekwipunku i uśmiechnęła się do mnie. Mimo jej szorstkiego sposobu bycia nie mogłem nie zauważyć, że miała dołki w policzkach i piękne, białe zęby. — Zawieszenie broni, dobrze? Przestanę mówić do ciebie lunatyk, a ty nie będziesz mnie nazywał wodnicą. Okay? — Okay! — A teraz słuchaj mnie uważnie. Musisz się wielu rzeczy nauczyć, ale będziesz ćwiczył tylko przy mnie. Mam mnóstwo egzaminów w tym tygodniu, więc liczy się każda minuta. A ty musisz bezbłędnie opanować podwodne pływanie. W morzu można się pomylić tylko jeden raz. Rozumiesz? To jest twoja maska. Trzeba ją zawsze zwilżyć przed nałożeniem, bo inaczej nie będzie przylegała. Bez maski w wodzie nic się nie widzi, trzeba mieć warstwę powietrza przed oczami. Dolna część maski zakrywa nos. Zrozumiałeś? A te zbiorniki zawierają sprężone powietrze. — Ależ one ważą tonę! — Nie bój się. Pod wodą staną się lekkie. Przy nurkowaniu trzeba nawet nosić ciężarki u pasa, żeby utrzymać się pod wodą razem ze zbiornikami. Na Konszelfie oddychamy różnymi mieszankami tlenowymi, zależnie od miejsca, w którym pracujemy. Ale tu, na górze, wystarczy sprężone powietrze. To jest ustnik. Weź go dobrze w zęby, o tak! Kiedy wysysasz z niego powietrze, dostajesz je w stężeniu zależnym od głębokości, na jakiej się znajdujesz. Dzieje się to dzięki temu zaworowi. Zawsze dobrze sprawdzaj, czy jest w porządku, bo to najważniejsza część całego ekwipunku. Kiedy powietrze w zbiorniku zacznie się kończyć, poczujesz to od razu. Wtedy odkręcisz zawór zapasowy. A teraz zakładaj wszystko i zobaczymy, jak sobie dajesz radę. Przez następne cztery dni spotykaliśmy się co wieczór w basenie. Nauczyłem się zdejmować cały ekwipunek na dnie basenu i nakładać go także pod wodą, czyścić maskę i przedmuchiwać ustnik. Potem ćwiczyliśmy wspólne oddychanie z jednego akwalungu przepływając pod wodą cały basen. Używaliśmy przy tym jej zapasu powietrza i jej ustnika, a potem — w drodze powrotnej — mojego. Pokazała mi też, jak sprawdzać i czyścić wszystkie przybory. — Każdy z nas ma własny ekwipunek i specjalne miejsce do przechowywania go. To jest dla nas sprawa życia i śmierci. Skinąłem głową, a Hil spojrzała na mnie bystrym wzrokiem. — Chyba się nie boisz, Kep? — Nie. Czego miałbym się bać? Wyszedłem z ojcem po raz pierwszy na spacer po Księżycu, kiedy miałem siedem lat. Bardzo wcześnie nauczyłem się tam sposobu utrzymywania się przy życiu. Na Księżycu jest to jeszcze trudniejsze niż pod wodą. Tam nie wystarczy wstrzymać oddech albo umieć korzystać z cudzego akwalungu. Najmniejsza nieszczelność w kosmicznym kombinezonie, i cześć! — Często zdarzają się wypadki? — Nie. Mieliśmy ich najwyżej pół tuzina. Ale pamięta się je. Najgorsze są wypadki przy pracy. Pamiętam jeden, który zdarzył się, kiedy miałem dziesięć czy jedenaście lat. Był to wybuch w szybie. Eksperci obliczyli dokładnie grubość ścian, ale geologowie pomylili się co do wytrzymałości pokładu skalnego. W ciągu piętnastu sekund szyb wyleciał w górę jak balon. Ludzie na Ziemi nie zdają sobie sprawy, co to znaczy żyć w próżni. — Kep, muszę cię przeprosić. Zachowałam się głupio i apodyktycznie. Nie wiem, skąd wziąłeś cierpliwość do mnie. — Nie miałem wyboru! — uśmiechnąłem się do dziewczyny. — Dobra! Jeden zero! Widzisz, tak naprawdę, to ja nie lubię Ziemian. Przyjeżdżają na nasz Konszelf z wycieczkami. Zaśmiecają nam teren i uważają za normalne, że ryzykujemy życiem, żeby im ułatwić powrót na górę. Potem uchwalają nam wprawdzie kredyty, ale w gruncie rzeczy nie mają zielonego pojęcia o tym, co to znaczy stale żyć pod ciśnieniem trzech czy czterech atmosfer. — Więc uważasz, że życie tam jest bardzo ciężkie? — Nie rozumiesz mnie, Kep. Nie mogłabym nigdzie indziej żyć. Tam jest spokój, wolność, piękno. Wiem, że to brzmi jak mowa dziewiętnastowiecznego mieszczucha tłumaczącego wieśniakowi, że powinien być szczęśliwy, że żyje na świeżym powietrzu, i bez większych obowiązków. — Nie musisz mi nic tłumaczyć. Zdaje mi się, że nasze warunki życia są bardzo do siebie podobne. Po tej rozmowie stosunki nasze ułożyły się znacznie lepiej. Ostatniego dnia Hil zjawiła się na pływalni ze stosem książek pod pachą. — Hurra! Już po egzaminach! Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale skończyłam naukę. Ubierz się teraz, Kep, pójdziemy do sklepu i odbierzemy twój własny ekwipunek. Jutro z samego rana wyruszamy. Już nie mogę się doczekać powrotu do domu. Poszedłem się przebrać. Mój najlepszy garnitur wyglądał dość śmiesznie w porównaniu z modnymi tu ubraniami, ale ponieważ i tak spędzałem całe dni na pływalni, nie warto było kupować nic lepszego. Na szczęście Hil nie zwróciła uwagi na mój strój. Pojechaliśmy kolejką automatyczną na przystań. Z okien wagonu biegnącego torem ułożonym na wysokości dziesiątego piętra przyglądałem się przechodniom biegającym po ulicach jak mrówki i gapiłem się w górę na rysujące się na błękitnym niebie dachy drapaczy chmur. Przypomniały mi świt w Apeninach i poczułem nagle wielką tęsknotę za domem. — Czy pozwolisz zaprosić się na kolację, Hil? — Bardzo dziękuję. Chętnie. — Ale ty wybierz restaurację, dobrze? Gdzieś na wysokim piętrze, skąd można patrzeć na Księżyc. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. — Znam takie miejsce. Zaprogramowany uprzednio wagonik zboczył z głównego toru i zatrzymał się na platformie jednego z wysokościowców. Hil wyskoczyła bez namysłu, ale ja przełknąłem ślinę i zamknąłem oczy, żeby idąc po żelaznej kracie nie widzieć ciągnącej się pod nami ulicy. Kiedy otworzyłem oczy, Hil trzymała dla mnie drzwi windy. Po kilku sekundach znaleźliśmy się na poziomie ulicy i poszliśmy do pobliskiego sklepu z ekwipunkiem sportowym. Pełno tam było lin, lamp podwodnych, akwalungów i harpunów. Hil przejęła inicjatywę i po krótkiej transakcji zostałem właścicielem kombinezonu, pasa, płetw, kompasu, przyrządu do pomiaru głębokości, akwalungu z szelkami, maski i ustnika. Przeraziła mnie wysokość rachunku, ale na Hil nie zrobił on żadnego wrażenia, więc wyciągnąłem z kieszeni kartę kredytową ojca. Sprzedawca ukłonił się nisko. — Jutro rano dostarczymy wszystko do hotelu. — Koszt ekwipunku jest duży — zauważyła Hil, kiedy wychodziliśmy ze sklepu. — To też jest jedna ze spraw, których Ziemianie nie biorą pod uwagę, kiedy ustalają płace Konszelfitów. Ale będziesz z tego zakupu na pewno zadowolony. Konszelf 10 leży w obszarze dość zimnej wody, a ten model kombinezonu zaopatrzony jest w automatyczny grzejnik chemiczny. Będzie ci dzięki niemu zawsze ciepło jak w uchu, niezależnie od tego, ile czasu spędzisz w wodzie. Pamiętam czasy, kiedy po kilku godzinach pływania trzeba było długo stać pod gorącym prysznicem, żeby się rozgrzać. Kiedy wróciliśmy do hotelu, Hil porozmawiała z portierem, po czym zwróciła się do mnie z uśmiechem. — On nam załatwi stolik w „Latarni Wschodu”. Idę się przebrać. Nie masz chyba ze sobą wieczorowego ubrania, prawda? — Po raz pierwszy spojrzała na mój księżycowy strój. — Możesz je sobie bez trudu wynająć. Wystarczy zadzwonić na służącego. Spotykamy się za godzinę. Okay? Miałem trudności z wytłumaczeniem ponuremu facetowi, który zjawił się w odpowiedzi na mój dzwonek, o co mi chodzi, ale nie był wcale zdziwiony. Widać mieszkańcy Ziemi podróżują bez wieczorowych strojów. Ale kiedy po pewnym czasie powrócił i rozłożył ubranie na łóżku, pomyślałem, że robi ze mnie durnia. — Cóż to za cudaczne ciuchy? — zdziwiłem się. — Ależ proszę pana, to jest najmodniejszy wieczorowy strój! Westchnąłem, spojrzałem na zegarek i zacząłem pośpiesznie nakładać obcisłe niebieskie trykotowe spodnie, jedwabną tunikę ze srebrnym haftem i granatowy płaszcz ze srebrną podszewką. Spojrzałem w lustro i zobaczyłem obcego człowieka, który wyglądał nawet nie najgorzej w tym barwnym stroju, podkreślającym bladą cerę oraz ciemne oczy i włosy. Wyglądałem raczej tajemniczo. Na szczęście jestem szczupły. Spojrzałem znowu na zegarek. Trzeba było ruszać. Sprawdziłem jeszcze, czy mam przy sobie kartę kredytową i klucz. Wyprostowałem się, westchnąłem głęboko i ruszyłem do windy. Nikt nie zachichotał na mój widok. Nikt po prostu nie zwrócił na mnie uwagi. Kiedy wchodziłem do hallu dziesiątego piętra, Hil schodziła właśnie ze schodów. Stanąłem jak wryty i gapiłem się na nią wprost bezwstydnie. Nigdy jeszcze w ciągu całych moich piętnastu lat nie widziałem tak pięknej dziewczyny. Miała na sobie jasnozłotą, opinającą ją niczym kostium kąpielowy suknię z długimi rękawami i wysokim kołnierzem w kształcie kryzy. Trochę nad kolanami materiał sukni przechodził w tysiące cieniutkich nitek, które opadały aż do ziemi. Włosy zebrała Hil na karku w duży węzeł, co sprawiało, że wyglądała teraz o całe lata doroślej ode mnie. Kiedy zbliżyłem się do niej, uśmiechnęła się swoim miłym, znajomym uśmiechem. Uspokoiło mnie to natychmiast. Było już po ósmej, kiedy znaleźliśmy się w przeszklonej sali „Latarni Wschodu”. Przez przezroczyste ściany, podłogę i sufit oglądaliśmy jarzące się nad naszymi głowami gwiazdy i kolorowe światła miejskie pod nami. Z pomocą Hil zamówiłem kolację i rozsiadłem się wygodnie do ostatniego wieczornego posiłku na powierzchni Ziemi. — Popatrz, Kep! — Hil przechyliła się nagle przez stół. — Chcesz zobaczyć, dlaczego wybrałam właśnie tę restaurację? Odwróciłem się i dostrzegłem Księżyc wyłaniający się właśnie po wschodniej stronie nieba, jak gdyby przed chwilą wynurzył się z oceanu. Był tuż po pełni i rzucał mieniącą się srebrną sieć na powierzchnię morza. — Popatrz przez lornetkę, Kep. Jest umocowana pod blatem. Wytężyłem wzrok i spojrzałem na mój rodzinny glob. Linia cienia przecinała właśnie Morze Spokoju. Cienie Krateru Kopernika widoczne były bardzo wyraźnie, w ich rozwidleniu dostrzegłem mniejszy Krater Keplera. Laboratorium Księżycowe numer 21, oddział A. Mój dom. Długo patrzyłem przez tę lornetkę. Odłożyłem ją wreszcie. — Dziękuję ci, Hil. — W porządku, Kep. Rozległy się dźwięki muzyki tanecznej. — Przykro mi… ale nie potrafię tańczyć w tej grawitacji… — Nie szkodzi. Ja też nie lubię tańczyć na powierzchni Ziemi. — A tam tańczycie? — Poczekaj, a zobaczysz! Tam, na dole, czeka cię zupełnie nowy świat, znacznie piękniejszy od tego tutaj! Popatrz na morze. Czy widzisz światła statku? Jeszcze trochę dalej, trzydzieści kilometrów od linii lądu i dwadzieścia metrów w dół… tam jest moja ojczyzna! ROZDZIAŁ TRZECI Rozejrzałem się po raz ostatni po hotelowym pokoju. Większość moich rzeczy zostawiłem w apartamencie ojca. Cały mój bagaż składał się z wodoszczelnej torby dostarczonej mi przez Hil. Były w niej przybory toaletowe, ciepła bielizna, sweter i spodnie, zdjęcia ojca, matki oraz Ann. — Jeżeli ci czegoś zabraknie, pożyczysz od Jona. Jesteście tego samego wzrostu. — Czy ty jesteś może zaręczona z Jonem albo… — wybełkotałem nagle. Chciałem koniecznie wiedzieć, jak to z nimi jest. — Albo co? — zaśmiała się przekornie. — Jesteś strasznie staromodny, Kep. Mamy dopiero po piętnaście lat! — Na Księżycu przyrzekamy sobie małżeństwo, kiedy kończymy trzynaście lat. Chyba dlatego, że jest nas tak mało i psycholodzy obawiają się zazdrości i sporów, które mogłyby im zakłócić statystyki. — Jak można tak ingerować w osobiste życie? Więc ty jesteś — jakby to powiedzieć — przyrzeczony? — Tak. Ann jest córką głównego kontrolera. Ma czternaście lat. Przyjechała na Księżyc przed trzema laty. — Kiedy się pobierzecie? — Małżeństwo zawieramy w osiemnastym roku życia. Wtedy też zacznę pracować. — No, cóż! To twoja sprawa. Chodź, ruszamy. Wybiegła z pokoju potrząsając złotą grzywą. Przypomniałem sobie, że nie odpowiedziała ,mi na pytanie o siebie i Jona. Pożegnałem się z ojcem w pośpiechu, bo on za pół godziny miał mieć bardzo ważne posiedzenie komitetu zasobów mineralnych. Spojrzałem na jego wyrazistą twarz o mądrych, szarych oczach, bladą jak u wszystkich mieszkańców Księżyca, i uścisnąłem go serdecznie. Od czasu śmierci matki nie rozstawaliśmy się jeszcze ani razu. — Może będziesz mógł od czasu do czasu wyskoczyć i spędzić ze mną wieczór? — Nie sądzę, żeby to było możliwe, ojcze. Hil wytłumaczyła mi, że Konszelf 10 jest pod ciśnieniem trzech atmosfer i wszystkie wdychane gazy także znajdują się pod tym ciśnieniem. Jak się jest na miejscu, wszystko jest w porządku, ale przed wynurzeniem się trzeba spędzić dłuższy czas na stopniowym przystosowywaniu się do zmiany ciśnienia, głównie po to, żeby gazy powoli rozszerzały się i ulatniały z płuc. Trzeba w tym celu spędzić około doby w specjalnej komorze dekompresyjnej. — Nie zdawałem sobie z tego sprawy. A co by się stało, gdybyś wynurzył się od razu? — Wtedy gazy rozszerzyłyby się gwałtownie i utworzyły we krwi pęcherzyki. Hil powiedziała, że to byłoby tak, jak gdyby otworzyło się butelkę szampana w upalny dzień. Nie bardzo wiem, co ona miała na myśli, a ty? — Owszem. Jeszcze to pamiętam. Uważaj na siebie, Kep. Zaczynam się obawiać, że ciśnienie może być równie zabójcze jak próżnia. — Nie bój się, tato. Będę ostrożny. — A więc żegnamy się w takim razie na kilka miesięcy. Postaram się przyśpieszyć tutaj moje sprawy. — Możemy rozmawiać telefonicznie, kiedy tylko zechcesz. Życzę ci powodzenia w negocjacjach. W drzwiach zjawiła się Hil. — Czas na ciebie, Kep. Automat już czeka, żeby zawieźć nas do portu. Idąc ku platformie spojrzałem jeszcze przez ramię. Ojciec szedł w stronę wind otoczony gronem sekretarzy i doradców. Wyglądał bardzo samotnie. W porcie prażyło słońce. Przypiekało mi policzki, raziło w oczy. — To nie potrwa długo — krzyknęła Hil. — Te odrzutowe poduszkowce są bardzo szybkie. Pędziliśmy małym stateczkiem z plastiku, z czterema miejscami dla pasażerów, unosząc się tuż nad wzburzoną powierzchnią morza. Patrzyłem z niedowierzaniem na szybkościomierz: sto pięćdziesiąt… dwieście pięćdziesiąt… trzysta kilometrów na godzinę. — Nie mogę w to wprost uwierzyć. Myślałem, że powietrze i woda stawiają tak silny opór, że… — To prawda. Przypuszczam, że w porównaniu z szybkością jazdy na Księżyc ta szybkość dla ciebie niewiele znaczy. Ale ta łódź jest tak skonstruowana, że opór powietrza i wody nie mają na nią wpływu, przeciwnie, przyśpieszają ją. Pod jej dnem znajdują się rzędy rurek, które zgarniają powietrze i unoszą łódź ponad powierzchnią wody, a przy większej szybkości wtłaczają powietrze do silnika odrzutowego i przydają mu większej siły odrzutu. Hałas się wprawdzie od tego zwiększa, ale szybkość też. Zobacz, już dojeżdżamy. Hil dotknęła ramienia kierowcy i pokazała mu ręką cel. Tuż przed nami kołysała się na wodzie wielka boja wyglądająca jak ogromna, pokryta plastikiem klatka zaopatrzona w płyty odbijające promienie radarowe. Silnik zamilkł, poduszkowiec z wolna opadł na powierzchnię wody i powoli podpłynął do boi. Włoż