Czernik Kamil - Plemię

Szczegóły
Tytuł Czernik Kamil - Plemię
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czernik Kamil - Plemię PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czernik Kamil - Plemię PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czernik Kamil - Plemię - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 CZĘŚĆ I Strona 4 Parujący las R ozsierdzone niebo cisnęło deszczem i  piorunem w  mieszany las, parujący niczym woda, w której zanurzono rozgrzane żelazo. Gdy przestało lać, bór odetchnął ciężko, jakby brakło mu tchu. Znad koron drzew unosił się biały dym i  zlewał w  jedno z  mlecznoszarą powałą świata. Pijany wiatr zataczał się między drzewami. Strzepywał kiście deszczu z przemokniętych gałęzi, liści i igieł. Szeleścił niczym dziki zwierz w zaroślach. Mruczyjaskół długo wpatrywał się w  parujący las. Czerpał ten widok jak spragniony wodę ze studni. Stał oparty o  samotny młody dąb na  wąskiej łące, rozciągającej się na szczycie wzgórza i zarośniętej wysoką do kolan trawą. Stare, zmęczone ciało uginało się pod  ciężarem czasu. Ziemia coraz mocniej ciągnęła je do siebie. Szyja bolała od patrzenia na  las po  lewicy. Już się nim nacieszył. Nie zapomni go w  Niewyśnionej Krainie. Spojrzał przed siebie. Tam, w dole nad zakolem rzeki Sierpicy, otoczone drewnianymi murami, stały Widłoki. Stąd je pożegna, jak i cały świat jaki zna. Pójdzie między przodków. Tu chciał śmierci wyjść na  spotkanie. W  tym miejscu chciał odejść, aby, w  Przesilenia i  Równonoce, gdy wrota Niewyśnionej Krainy otworzą się na  ziemski padół, jako duch, z  wysokości wzgórza czuwać nad swą krwią, która w  synu i  we wnukach płynie. Tu pochowani leżą jego ojciec i  dziad. Po  każdym z  nich widnieje w  korze dębu nożem wyżłobiona kreska. Teraz we trójkę, gdy nadejdzie czas, czuwać będą. Syn jego, Wichrodzik, trzeci znak wyżłobi, jak Mruczyjaskół naciął go po swoim ojcu, a wcześniej ojciec po dziadku. Strona 5 Od rana czekał, aż Czwórka zabierze go do siebie. Obudził się i wiedział, że ten dzień będzie ostatnim. Jak wcześniej ojciec i  dziad, kazał się tu przynieść i  zostawić samemu. Nie chciał widzieć płaczu ani słuchać lamentów. Chciał być sam na  sam z  Czwórką i  jej dziełem stworzenia. Chciał po  swojemu odejść w Niewyśnioną Krainę, gdzie miód był po czterykroć słodszy, trawa po czterykroć zieleńsza i woda po czterykroć bardziej orzeźwiająca. Zamknął oczy. Wyobrażał sobie szczęście, jakie za chwilę go spotka, gdy stanie twarzą w  twarz z  Czwórką. Spotka żonę, ojca, dziada i  wszystkich przodków. Dowie się, kto zapoczątkował opowieść, w której przybrał rolę wnuka, syna, ojca i dziadka. Wszystko zostanie mu wyjaśnione. Ciężkie ręce złapały się grubej gałęzi dębu nad głową. Stępione upływem czasu oczy, jeszcze raz spojrzały na Widłoki. Usta dyszały jak przemoczony, parujący las. Patrzył na  osadę, a  widział wspomnienia. Przebiegały mu przed oczami jak rączy jeleń przez leśną gęstwinę. Babka, którą ledwo pamiętał; ojciec; matczyne opowieści przy ognisku; podglądanie kąpiących się dziewczyn; pierwsze polowanie; wojna; rany; głowy wrogów zatknięte na  palach; żona z  powitym synem na  rękach; gorejące słońce, gdy pogrzebał ojca; szarzyzna i  słota w  dniu pogrzebu żony; wnuki; własna twarz marniejąca z  biegiem czasu na  tafli wody i  ręce tracące siłę, niegdyś zdolne ciężkie głazy przenosić, obolałe od rąbania drewna, słabe i  łamliwe jak wyschnięte patyki… Puściły gałąź. Stare nogi nie utrzymały ciężaru. Padł na  twarz w  mokrą trawę. Nim wydał ostatnie tchnienie, dojrzał mrówkę wspinającą się po źdźble. Zapatrzył się i ucieszył. * Nazajutrz Wichrodzik razem ze swym synem, Deszczylisem, wrócili sędziwego Mruczyjaskóła ziemi, gdzie dziad jego i  ojciec wcześniej spoczęli. Pochowali go z kocim sadłem i piórami jaskółki, albowiem gdy się rodził, jaskółki śpiewały i kot Strona 6 mruczał przy palenisku. Razem z synem i wnukiem pożegnali starca Jastrzębibez – żona Wichrodzika, oraz dwie córki: Chmurzysosna i Cieniowoda. Wszyscy uklękli prosili i Czwórkę, aby szeroko otworzyła bramy Niewyśnionej Krainy przez Mruczyjaskółem. Wichrodzik naciął po ojcu świeżą ranę na dębie, zaraz obok dwóch starych, już dawno zagojonych. Przejechał palcem po  wszystkich trzech. W  wyobraźni zrobił czwartą. Strona 7 Źródło potoku E ch, niech to ptaki osrają! – złorzeczył Deszczylis, skacząc zwinnie jak jeleń po kamieniach wystających z płytkiego, za to szerokiego strumienia. Jedną ręką podtrzymywał kołczan przy pasie, drugą żeleziec topora. Przez plecy przewieszony miał łuk. – Ciągle tylko pod górę i nie wiadomo jak daleko! – A  widziałeś kiedyś, żeby potok płynął z  dołu do góry? – zapytał Śnieżyróg przyjaciela, a  jego słowa zabrzmiały jak bezwładne ciało uderzające o  twardy grunt, oznajmiając koniec walki. On z  kolei niósł na  plecach niewielki worek związany sznurem. Koniec długiego, solidnego kostura opierał na dnie strumienia, ułatwiając tym sobie przemierzanie terenu. Poza kijem, jedyny jego oręż stanowił nóż za pasem. Deszczylis szedł przodem. Prężył muskularną klatę i  zadzierał lekko głowę, z  której spływały długie, jasnobrązowe jak dojrzałe żołędzie włosy. Modre oczy cieszył widokiem złotego słońca odbijającego się na  powierzchni wody i  migotaniem cieni na  wystających głazach. Górował nad przyjacielem wzrostem i szerokością barów. Śnieżyróg niemal cały czas marszczył brwi i  mrużył powieki, jakby raziło go słońce, wypatrywał czegoś w oddali, albo był zwyczajnie zły, przez co jego piwne oczy kurczyły się jak jeż zwijający się w kłębek. Wysokie czoło i krzaczaste brwi wraz z  wspomnianą mimiką czyniły patrzały młodziana nienaturalnie małymi. Włosy, brwi i rzadką szczecinę ciemne miał jak czarnoziem. Strona 8 Przyjaciołom towarzyszył duży pies, na  czworakach sięgający powyżej ludzkich kolan, o krótkiej, płowobiałej sierści z gęstym włosem. Pysk i uszy miał ciemne, a  oczy koloru miodu. Czujnie rozglądał się na  wszystkie strony i obwąchiwał wysoki brzeg porośnięty łopianem i paprocią. Szedł na czele orszaku niczym zwiadowca. Nie zapuszczał się za daleko. Ani na chwilę nie zniknął dwóm przyjaciołom z oczu. W  miarę drogi strumień się zwężał. Strome brzegi, z  których zieleń roślin stopniowo ustępowała ciemnej, sypkiej ziemi, ściskały przestrzeń jak zamykające się drzwi snop światła. Do tego wznosiły się coraz wyżej. Górowały nad przyjaciółmi jak ludzie nad kurami. – Wodospad pewnie niedaleko – stwierdził Deszczylis. – Tak, teraz pamiętam. – Co nas wtedy podkusiło? Żeby za  pacholęcia iść w  nieznane, do źródeł potoku? – Deszczylis pokręcił głową nad dziecięcą głupotą. – Ciekawość. – Ej, dziecko nie wie tylu rzeczy, z  tylu niebezpieczeństw nie zdaje sobie sprawy… Pcha się jak głowa na pniak pod topór. Wilki mogły nas zeżreć, Błociarze mogli nas pojmać… Mogliśmy wpaść we wnyki, zabłądzić… – Niby jak? Szliśmy w  górę potoku! Toż to ostatni dureń by się domyślił, że trzeba iść z prądem, żeby wrócić. I jeszcze mieliśmy psa! – Dobrze, że  nas pilnował! Słyszysz, Płowiak? Twój ojciec uratował nam skórę! Pies natychmiast odwrócił się, gdy usłyszał swoje imię i, widząc wyciągniętą dłoń Deszczylisa, podbiegł i  nadstawił głowę do głaskania. Otwarł paszczę. Rytmicznie sapał i cieszył się pieszczotą. Oczy przy tym mu się iskrzyły, jakby mu kto mięso rzucił pod nogi. – Nie zmyślaj! – zaprotestował Śnieżyróg. – Przecież zwyczajnie się wróciliśmy, bo się ciemno robiło. Strona 9 – I  oberwało nam się za  to, żeśmy się wymknęli! Jak mi ojciec dupę i  łydki złoił! – Deszczylis skrzywił twarz i  pomasował pośladki na  wspomnienie lania rózgą. – Mnie babka najpierw sprała kijem, potem okład z  ziół na  siniaki nałożyła. Ryczała przy tym i  prosiła, żebym więcej tak nie robił. Miałem wtedy ochotę jej kulasy połamać. – Zgłupiałeś?! Babka hołubiła cię jak nic innego w świecie! Jeden jedyny jej się na świecie ostałeś! – Ma tego durnego psa! – A żeś głupi! Przecież wiesz, że… – Wiem! Znam tą historię na  pamięć, jak to przodek tego capa ją uratował! Choćbym nie chciał słuchać, to i tak mi ją opowie ze trzy razy na porę roku, głupia starucha! – A ja nie o tym chciałem! To mądry pies! O to mi chodziło! Śnieżyróg skwaśniał i  mruknął coś pod  nosem. Wyprzedził przyjaciela i  popędził stromym brzegiem, ślizgając się po  sypkiej ziemi. Pies natychmiast ruszył za nim. – Czekaj! – zawołał Deszczylis. Skalisty wodospad, wysokością sięgał dorosłemu mężowi powyżej pasa. Spieniona woda spływała po  ostrych końcach skał, układających się jak sterta cienkich, drewnianych belek. U  podnóża wodospadu, woda wyżłobiła niemalże idealnie kolisty stawek. Płowiak zaczerpnął z niego wody. – I  to jest ten wodospad? – prychnął rozczarowany Deszczylis, gdy dogonił przyjaciela. – Wtedy wydawał mi się znacznie większy. – Wtedy byłeś mały. – Żeś się zdrzyzgał mądrością jak krowa pod siebie! – Jak orzeł z  wysokości! – Śnieżyróg poprawił przyjaciela pełnym wyższości tonem. Strona 10 – No, jak tak bardzo przestworza ci się marzą, to mogę cię w  nie wysłać kopniakiem w rzyć! Śnieżyróg spojrzał na  przyjaciela z  politowaniem, jak dorosły pies na szczeniaka szukającego zaczepki. – No co? – warknął Deszczylis. – Pamiętasz, jak wspinaliśmy się na ten dąb, pod którym twój dziad leży? – A co bym miał nie pamiętać?! – Byliśmy tak mali, że jeden musiał podsadzać drugiego, bo w pojedynkę żaden nie dałby rady. Tak wysoki dla nas był ten dąb. Teraz każdy z  nas wejdzie bez problemu. Tak mi się przypomniało, gdyś narzekał, że wodospad mały. – Było! – przyznał Deszczylis uśmiechając się do wspomnień. – Podsadziłeś mnie, wlazłem a  potem sam ci pomogłem. Chciałem czuwać nad Widłokami jak duch pradziada. Marzyło mi się, że się ukaże albo chociaż da jakiś znak. – I? – I  nic! Przecież to nie była ani Równonoc, ani Przesilenie! Pamiętam tylko, że frajda była ogromna! Pradziad pewnie był zadowolony, patrząc z Niewyśnionej Krainy! Ojciec zawsze powtarza: „Zachowuj się tak, jakby pradziadowie na ciebie patrzyli. Nie będziesz chciał im przynieść ujmy, to i  chwalebniej postępować będziesz”. Jak myślisz, co oni teraz robią? – A skąd mam wiedzieć? Druida się zapytaj! – Pytałem nieraz. – I co ci odpowiedział? – Że  tym, w  czym są najbardziej pożyteczni i  co ich największą napawa dumą… To i ty tam będziesz się jeno głowił, wymyślał i budował. – A ty co będziesz robił? – Jak to co?! Czuwał nad Widłokami, jak i  moi dziad, pradziad i  wszyscy przodkowie! Jak staniemy ramię w ramię, to nikt nam nie da rady! Śnieżyróg kucnął w  przysiadzie i  zapatrzył się na  spienioną wodę u  podnóża wodospadu. Strona 11 – Co robisz? – Próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądał, gdy byliśmy mali. Deszczylis palnął się dłonią w czoło. – Ty! Toż niedaleko musi być drzewo! – Popędził przed siebie jak wystrzelony z procy. Wspiął się po brzegu i wyszedł ponad wodospad. Płowiak pobiegł za nim. Śnieżyróg został. Przyglądał się skałom wodospadu jak kowal, który pierwszy raz na oczy widzi kunsztowny oręż i zastanawia się, w jaki sposób został wykuty. Kiwał się nieznacznie i dumał jak to możliwe, że skały wystają jakby je kto ułożył. Szczekanie psa złapało go w sieć i z głębin zadumy wyciągnęło go na powierzchnię świata. Płowiak wrócił się po swego pana. – Zamknij gębę, pchlarzu – mruknął do siebie. Wygramolił się przez brzeg na szczyt wodospadu. Pogłaskał zadowolonego psa po głowie. Za  wodospadem brzegi nie były już tak wysokie ani strome i  ogołocone z  zieleni. Rozszerzały się też jak rozkładające się orle skrzydła. Korony drzew przepuszczały więcej światła. Złoty strumień słonecznych promieni rozrzedzał gęstą zieleń liści, łagodził surową brunatność porośniętych zielenią brzegów i  osadzał się na  powierzchni potoku niczym olej. Światłocień wytyczał granicę między chłodem i  ciepłem. Śnieżyróg szedł wzdłuż niej z  jedną połową ciała w  przyjemnym cieniu, z  drugą w  jaskrawym słońcu. Skrywał zmrużone oczy pod dachem dłoni przyłożonej do czoła. Deszczylis czekał pod  wspomnianym drzewem. Był to rozłożysty grab, przypominający ludzką rękę. Pięć osobnych drzew niczym palce zamykającej się dłoni z jednego pnia wyrastało. Przyjaciel wpatrywał się w jedno z nich. Przed laty, podczas ich pierwszej nieudanej wędrówki, na pamiątkę wyryli na nim znaki. Deszczylis wskazał je palcem przyjacielowi, gdy ten dołączył do niego. Rany drzewa zdążyły się zagoić, choć blizny widać było jak na  dłoni. Przed laty, gdy wyżłabiał je nożem w  korze, Deszczylis wspinał się na  palce i  wysoko wyciągał Strona 12 rękę. Teraz znaki ledwo sięgały mu klatki piersiowej. Wodził po nich palcem, jakby chciał wydobyć z drzewa zapieczętowane w nim wspomnienia. – Ale byliśmy mali! – westchnął. – Chodźmy – odparł przyjaciel. Ruszyli w  górę strumienia, nie wiedząc, ile jeszcze drogi przed nimi ani czy zdążą przed zmrokiem, za to pewni, że tym razem dopną swego. – Dobrze, że  nie ma takiej suszy jak zeszłego lata – zagadnął Deszczylis. – Patyk by się zapalił od leżenia na słońcu. – I oby tak pozostało. – Żniwa w tym roku będą obfite. – Czyli na przyszłą wiosnę będzie wojna. – Co? – Wojna. – O czym ty gadasz?! – O wojnie z Sumami. – Skąd o tym wiesz? – Tak przypuszczam. – A niby z czego? – Z  tego, że  jest nas coraz więcej. Coraz więcej myśliwych idzie w  las za  zwierzyną, zbóż coraz więcej sadzimy, rybacy coraz więcej sieci zarzucają i  coraz więcej dzieci się rodzi i  przeżywa. Jak tak będzie nas coraz więcej, to niedługo braknie miejsca w  osadzie, jedzenia, terenów łownych, pól na  zboże i  wypasanie zwierząt… Podobno na  drugim brzegu Sierpicy ziemia wyjątkowo płodna. Prędzej czy później trzeba będzie zbudować osadę na drugim brzegu. Na to Sumy nigdy się nie zgodzą. Wojna to kwestia czasu. – I  dobrze! Nie po  to się człowiek w  toporze, łuku i  włóczni ćwiczy, żeby te stały w kącie i porastały rdzą! – Ojciec podziela twój zapał? Strona 13 – Ech! – Deszczylis machnął ręką. – Według niego żaden mężczyzna, jeśli nie zajdzie ostateczność, w bój iść nie powinien, dopóki potomka po sobie nie zostawi. – Całkiem to mądre. – Mówisz? – Na wojnie czasem mężczyźnie przydarzy się śmierć. A wtedy jest już raczej niezdolny babę obsiać jak pole. Deszczylis parsknął i pokręcił głową. – Na  wojnę idą najsilniejsi i  najodważniejsi – kontynuował Śnieżyróg. – Jak bezdzietnie wyginą, to kto ich zastąpi? – Dzieci tchórzy i  słabeuszy?! Ej, lepiej niech mi ojciec szybko babę jaką znajdzie! – Do chędożenia czy do wojny ci się tak spieszy? – Do jednego i  drugiego! – zawołał wesoło Deszczylis, ściskając powietrze, jakby to były niewieście pośladki. W  miarę drogi potok znów się zwężał, zdawał się znikać pod  obrastającą wszystko zielenią. Brzegi ponownie rosły, ale nie górowały już tak znacznie nad przyjaciółmi. Podejście stawało się bardziej strome. Szli w  górę wysokiego wzgórza, gęsto najeżonego drzewami. – I  ty żeś się do wojny przyczynił – rzekł znudzony ciszą Deszczylis. – Kto żarna napędzane wodą i  narzędzia do szybkiej rozpałki wymyślił? Jak to życie ułatwiło! Teraz ludzie więcej czasu mają na inne rzeczy. To się i mnożą! – Nie taki był mój zamiar. Nie chciało mi się mielić żaren ani czekać, aż  się ogień łaskawie rozpali. – Chcesz nie chcesz, toś się przyczynił. Choć prędzej czy później i tak by wojna była. Ile to już pokój trwa? – Bo ja wiem? Może z siedem czterocykli? – Topory od tego pokoju w Widłokach zardzewieją! Śnieżyróg zmarszczył brwi i zmrużył oczy. Strona 14 – Nie ma się co boczyć, przecież przez to każdy w  Widłokach cię szanuje. Niejeden ojciec i matka by chcieli takiego męża dla swej córki! Aż ci zazdroszczę! – Nie o to chodzi. – A o co? Śnieżyróg wskazał ręką w dal. – Co jest? – zapytał Deszczylis mrużąc oko, jakby z łuku do zwierza celował. – Patrz tam! – Co tam? – Stawek. – Obejrzę go! – Deszczylis natychmiast pobiegł zbadać nowe odkrycie. Skakał zwinnie po  kamieniach i  obchodził wodę brzegami. Płowiak ruszył za  nim. – To chyba źródło! – zawołał, gdy dotarł na  miejsce i  obszedł stawek dookoła. – Gdzieindziej woda nie płynie! Śnieżyróg dołączył do przyjaciela. Kucnął przy stawku. – Byliśmy wtedy tak blisko i  zawróciliśmy – rzekł kręcąc głową z rozczarowaniem. – Wystarczyło pójść trochę dalej. – No… Ale głodni byliśmy i  zmęczeni, a  i  zbliżał się zmierzch! Kulasy mieliśmy krótsze, to i  wolniej żeśmy szli! A  i  z  osady wykradliśmy się dość późno… Płowiak podszedł do niego i  przyglądał się z  bliska. Zadowolony, sapał z wywalonym jęzorem. Każde kucnięcie swego pana lub jego przyjaciela, odbierał jako zaproszenie do nadstawienia głowy na czochranie. – Odejdź, capie! – Śnieżyróg odpędził psa. – Chodź, Płowiak! – zawołał czworonoga Deszczylis. Pies nie dał się długo namawiać przyjacielowi swego pana. Łasy był na głaskanie jak niedźwiedź na miód. – Musi gdzieś spod ziemi wypływać – stwierdził Deszczylis. – Ta… tylko jak to możliwe? – Jak to jak? No zwyczajnie… tak po prostu! Strona 15 – Jak wodę na ziemię wylejesz, to w nią wsiąka. Więc dlaczego ta, co już w niej jest, na powierzchnię wypływa, zamiast głębiej wsiąkać? – Bo ja wiem… Śnieżyróg zamyślił się. Spojrzał na kamienie wyścielające koryto strumienia. – Pod ziemią muszą być skały. Woda się gromadzi i wypływa w miejscu, gdzie ziemia najwątlejsza. – Ty to masz łeb! Tylko trochę to źródło… – Co ci się nie podoba? – Takie zwyczajne… – A czegoś się spodziewał? – Cudów niepojętych! A tu takie nic! Śnieżyróg uśmiechnął się. – Przynajmniej będziesz mógł powiedzieć, że byłeś tu pierwszy. – No chociaż tyle! Strona 16 Wieczerza W rócili przed zmierzchem. Zeszli w  dół strumienia, aż  do jego ujścia do Sierpicy. Zatrzymali się nad brzegiem rzeki. Słońce było złote, gdy wybierali się do źródeł. Teraz jego oblicze czerwieniło się niczym dojrzewająca jarzębina. Wieczór niespiesznie wstępował na wartę. Ludzie zaganiali do osady zwierzęta z  pastwisk. Mężczyźni wracali z  lasu z  sękami drewna, kobiety niosły koszyki jagód i  poziomek, rybacy nieśli połów w  sieciach. Łączyli się w  większe skupiska, jak strumienie w  rzekę. Wymieniali opowieściami z  minionego dnia i  śpieszyli przez otwarte wrota Paszczy, jak nazywano bramę główną w  Widłokach. Kto nie zdążył przed zachodem słońca, i specjalnie dla niego trzeba było po zmroku ją otworzyć, następnego dnia, czy to dziecko, chłop czy niewiasta, ćwiczony był rózgą na oczach całego plemienia. Dwaj przyjaciele dołączyli do korowodu „mrówek wracających do kopca” – jak zwykł mawiać Śnieżyróg. Jego druh chętnie z  każdym rozmawiał i  każdemu opowiadał o wyprawie. Śnieżyróg jak zwykle został wykąpany w  pochwałach, które przynosiły efekt odwrotny do zamierzonego. Wyglądał jakby napadła go chmara komarów, a każdy komplement swędział go jak po  ugryzieniu. Odpowiadał zdawkowo i, jeśli nie wymagała tego konieczność, nie otwierał gęby. Za  to jego przyjaciel gadał najwięcej i najgłośniej, za co Śnieżyróg był mu bardzo wdzięczny. – Oj, Ptasikwiat, widzę żeś w  jeden dzień zapasy na  zimę zrobiła! – rzekł Deszczylis do dziewczyny niosącej koszyk poziomek. Wybałuszył przy tym gały Strona 17 jakby śnieg w środku lata spadł mu na łeb. – Pożyteczna żeś jak pszczółka! Drobna, czarnobrewa dziewczyna o  włosach koloru dojrzałych szyszek, i  obliczu łagodnym jak polna łąka adorowana przez zastępy motyli, zakwitła wszystkimi odcieniami rumieńców. – Dajże garść! – rzekł i sięgnął chciwą łapą w kierunku koszyka. Dziewczę w  porę uchroniło owoce swej pracy przed grabieżą. Przełożyła koszyk do drugiej ręki, poza zasięg chciwej łapy i  odważnie zasłoniła poziomki własnym ciałem. – Trzeba było samemu nazbierać, a  nie włóczyć się po  lesie, wałkoniu! – odparła rezolutnie. Cisnęła przy tym zwycięskim spojrzeniem zielonych oczu w twarz Deszczylisa. – Nie bądź taka! – odparł nieporadnie udając, że słowa dziewczyny ubodły go niczym rogi byka. – Myśmy źródła potoku odkrywali! – I na co wam to było, skoro z pustymi rękami przyszliście? – Może i ręce puste, za to głowa pełna wiedzy! – To ją teraz zjedz! – Jakaś śliczna – zaczął z zachwytem Deszczylis i gdy zobaczył, że na obliczu Ptasikwiatu zaroiło się od rumieńców, natychmiast dodał: – Takaś zołza! Policzki dziewczyny nabrały powietrza. Czarne brwi zmarszczyły się i  kształtem przypominały lecącego w  oddali ptaka na  niebie. Fuknęła noskiem. Zadarła głowę w  drugą stronę. Popędziła przed siebie jakby ścigały ją wściekłe szerszenie. Usta Deszczylisa wykrzywiły się w kształt sierpa. – Aś uradowany jak mucha w gównie – zakpił wesoło Śnieżyróg. W odpowiedzi jego przyjaciel pogroził pięścią. – Jeszcze jest za  młoda – stwierdził Śnieżyróg. – Będziesz musiał trochę poczekać. – Ej, gadasz jak baba, co ledwo zobaczy chłopa z  dziewuchą, a  już z  tego niestworzone historie wymyśla! Strona 18 Śnieżyróg podskoczył na  jednej nodze, drugą zgiął w  kolanie i  piętą trafił przyjaciela w  tyłek. Deszczylis nie pozostał mu dłużny. Wymieniali tego rodzaju uprzejmości, przyciągając ludzkie spojrzenia. Budzili śmiech pobratymców i życzliwe kiwanie głowami nad beztroskimi głupotami. Za  bramą ludzie zatrzymywali się na  placu pośrodku osady, gdzie stał Totem Czwórki, w  postaci wysokiego na  dwóch dorosłych chłopów pala wbitego w ziemię, ociosanego w równe boki zakończone kantami. Każdy przedstawiał inne bóstwo. Kwitna miała oblicze kobiety w  wianku z  polnych kwiatów, Skwar mężczyzny ze słońcem w postaci wisiora pod szyją. W bujnych lokach Słoty roiło się od liści, Zimny zaś brodę miał z sopli lodu. Totem stanowił centrum osady. To tutaj wymierzano kary, przyjmowano chłopców w grono mężczyzn, obwieszczano narodziny i  śmierć, a  także decyzje wodza i  starszyzny. Gdy tylko działo się coś ważnego, zwoływano tu całą osadę. Ludzie stawali przed Obliczem Czwórki. Wpierw oddawali pokłon Kwitnej, jako że  to do niej teraz należała opieka nad ziemskim światem. Dziękowali Czwórce za przeżyty dzień, za obfite dary lasu, które ze sobą przynieśli, za zdrowe zwierzęta i rosnące zboża i za to, co miało na zawsze pozostać tajemnicą pomiędzy wiernym a Bóstwami. Dwaj przyjaciele dopełnili obyczaju i, z brzuchami zwiastującymi głód niczym pianie koguta świt, udali się do chaty Deszczylisa. Tam już czekał na  nich jego ojciec, Wichrodzik, wraz z  dwiema siostrami, liczącymi sobie odpowiednio jedenaście zim i  osiem jesieni, Chmurzysosną i  Cieniowodą. Zastali tam też Dębisrokę, babkę Śnieżyroga – najstarszą kobietę w  Widłokach, razem z Płowiakiem, który ruszył przodem, gdy przyjaciele składali pokłon Czwórce. Siedzący na tylnych łapach pies uniósł łeb i polizał pomarszczoną twarz swej pani. Dębisroka jedną ręką objęła mu głowę, drugą czochrała sierść na  piersi. Płowiak zmrużył oczy i całkowicie oddał się w ręce staruszki. Siostry Deszczylisa, zajęte do tej pory głaskaniem czarnobiałego kota, przeniosły swe zainteresowanie na Płowiaka. Po chwili psa rozpieszczały trzy osoby. Zza otwartych drzwi chaty dochodził zapach smażonych ryb. Strona 19 – O, zguby się znalazły! – zawołał ojciec na widok wędrowników. – W  samą porę! – dodała babka Śnieżyroga. – Bo już wszyscy głodni, tylko na was czekamy. – Już się bałem, że znowu trzeba będzie was szukać! – kontynuował zaczepki ojciec. – No i jak? Znaleźliście to źródło? – Oczywiście! – odparł Deszczylis unosząc się dumą niemalże ponad palisadę w Widłokach. – I jak ono wygląda? – W sumie nijako! Jest sobie taki stawek i z niego wypływa woda. – I tyle? – Ja też czego innego się spodziewałem! – Grzybów żeście nie widzieli? – zapytała babka. – Nie – odparł Deszczylis. – Zwierza pewnie też, bo nic żeście nie przynieśli – żartobliwie dociął ojciec. – Przecie nie po to my szli! – Właśnie dlatego myślałem, że co przyniesiecie… Jakbyście szli na polowanie, to bym sobie nie robił nadziei. – Machnął ręką ojciec. – No, wreszcie jesteście! – oznajmiła Jastrzębibez, matka Deszczylisa, wychodząc z chaty. – Siadajcie! – Wskazała na dwa wolne stołki. – Dziewczynki, chodźcie tu! Pomożecie nosić jedzenie. Siostry zostawiły rozpieszczanie psa i  pomogły matce. Dębisroka chciała uczynić to samo, ale Jastrzębibez stanowczo zaprotestowała. – Gościem naszym jesteś, babulu! Po  chwili każdy dostał półmisek ze smażoną rybą. Nawet kot z  psem zostali nakarmieni. – Co tak cicho siedzisz? – Wichrodzik zapytał Śnieżyroga, zajętego wyciąganiem ości z ust. Młodzian dał znak ręką, że zaraz odpowie. – Pewnie znowu się nad czym głowi! – wtrącił się Deszczylis. Strona 20 – A to w takim razie lepiej nie przeszkadzać – stwierdził Wichrodzik. – Jeszcze z tego głowienia się co pożytecznego urodzi! – Zastanawiam się, jak wygląda źródło Sierpicy – rzekł wreszcie Śnieżyróg. – Pewnie życia by ci nie starczyło, żeby tam dotrzeć – odparła jego babka. – A czemuż to? – zapytał, nie patrząc w jej kierunku. – Toż to druidzi od zawsze mówili, że Sierpica hen daleko, na samym początku świata, gdzie słońce wstaje, swe źródło bierze i na sam koniec płynie, gdzie słońce się chowa. Śnieżyróg wrócił do jedzenia. – A  pamiętasz, bablu – zagadnął Wichrodzik – tę wichurę, co to przyszła w lecie w ten czterocykl, w którym moja matula zmarła? – Pamiętam. – Dawno to było – dodała Jastrzębibez. – Jeszcze my wtedy mężem i żoną nie byli. – Strzechę z domów pozrywała i Totem powaliła – przypomniała staruszka. – Tak, dom Turzynurta miał najgorzej – dodała matka. – Szczęściem nikomu nic się nie stało. – To był dobry czas – rzekł Wichrodzik kiwając się na stołku. – Nieszczęście się stało, za to ludzie między sobą żyli, jakby jakie święto się zbliżało. – A  było! – przyznała Jastrzębibez. – Cała osada naprawiała domy i  Totem. Wszyscy sobie pomagali, a na wieczór zbierali my się na placu i urządzali ucztę. – I  prawie do świtu się ucztowało, a  potem z  rana od nowa do pracy każdy szedł uśmiechnięty! – dodał Wichrodzik. – Między nami żyło się lepiej niż kiedykolwiek – potwierdziła staruszka. – Nawet Turzynurt na ten czas razem z Ziąbiwiatrem nie skakali sobie do gardeł. – A  to to już były dziwy nad dziwami! – Jastrzębibez złapała się za  głowę chcąc dodać wyrazu swoim słowom. – To prędzej bym uwierzyła, że psom skrzydła wyrosną!