Monica Hughes Bunt na Konszelfie 10 Tytuł oryginału angielskiego Crisis on Conshelf ten Tłumaczyła Mira Michałowska Jacques’owi Cousteau i jego towarzyszom — badaczom milczącego świata OD AUTORKI Wszystkie „fakty” zawarte w tej książce, której akcja rozgrywa się w XXI wieku, są albo w stadium eksperymentu, albo przynajmniej przedmiotem rozważań uczonych. ROZDZIAŁ PIERWSZY Siedziałem w zaciemnionym pokoju obserwacyjnym naszej stacji kosmicznej i patrzyłem na Ziemię. Dziwnie znajomy był to widok. Przypominał zdjęcie, które wisiało w Ośrodku Kontrolnym Laboratorium Księżycowego 21. Przedstawiało ono niebieski glob otoczony warstwą kłębiastych chmur, niby tort z bitą śmietaną. Mniejsza reprodukcja tej samej słynnej fotografii znajdowała się również na ścianie jednego z pokojów w części mieszkalnej. Dla mojej matki i mojego ojca była to ojczyzna. A czym była Ziemia dla mnie? Srebrną, połyskliwą tarczą, zmieniającą się stopniowo z cienkiego sierpu w krąg, i z powrotem w sierp, i przesuwającą się po ciemnym niebie naszych długich księżycowych nocy. Kojarzyła mi się z kołysanką, którą śpiewała mi matka przed zaśnięciem, mnie, pierwszemu dziecku urodzonemu na Księżycu: Ziemio piękna, Ziemio mila, Obyś zawsze nam świeciła. Ale to było bardzo, ale to bardzo dawno. Moja matka umarła przed pięcioma laty, a ja, Kepler Materman, syn gubernatora Księżyca, właśnie wybierałem się po raz pierwszy na Ziemię. Miałem już za sobą pierwszy uciążliwy etap podróży: trzy dni jazdy starym, wysłużonym promem księżycowym na stację kosmiczną. Przyjemnie było móc znów rozprostować nogi po długim okresie przeciążenia w pędzącej rakiecie i rozkoszować się lekkością, wynikającą z powolnego obrotu stacji. Spojrzałem przez okno na Ziemię i wydała mi się bliska niemal na odległość wyciągniętej ręki. Co na niej zastanę? Co zobaczę? Sfinksa? Mauzoleum Tadż Mahal? Drapacze chmur? Które z tych wspaniałych rzeczy, o których tyle czytałem? Spojrzałem na zegarek. Jeszcze tylko kwadrans. Nie mogąc ze zdenerwowania usiedzieć na miejscu, wstałem i prześlizgnąłem się długim korytarzem do przedniej części stacji. W salonie zobaczyłem ojca, który siedział w fotelu otoczony fotoreporterami. Postanowiłem pożegnać się jeszcze raz z Księżycem. Skręciłem w prawy korytarz. Pokój obserwacyjny był pusty. Rozsiadłem się wygodnie na kanapie w samym środku pierwszego rzędu. Izba była ciemna, a jej okno ustawione pod takim kątem, że prawie niewidoczne. Miałem wrażenie, że nic nie odgradza mnie od ziejącej czernią, ciągnącej się w nieskończoność kosmicznej przestrzeni i od samego Księżyca. Był teraz taki malutki ten mój Księżyc, nie większy od srebrnej plakietki identyfikacyjnej zawieszonej na mojej szyi. Wodziłem wzrokiem po znajomym krajobrazie. Oto i terminator, cieniutka linia oddzielająca noc od dnia i przecinająca łukiem Ocean Burz. W ukośnych promieniach słońca rysowały się wyraźnie czarne cienie rzucane przez gigantyczny Krater Kopernika, a na lewo od mego, na samym niemal krańcu terminatora, widać było Krater Keplera, w którym stało laboratorium księżycowe. Moja Ojczyzna! Tam, na dole, zaczynał się właśnie nowy księżycowy dzień. Okna laboratorium i kwater mieszkalnych za chwilę automatycznie ściemnieją, a gorące promienie słoneczne rozpalą skały krateru. Termostaty przestawią się powoli z dwutygodniowego okresu grzania na chłodzenie, ponieważ przez następne piętnaście dni słońce będzie padało to na Laboratorium 21. Na Księżycu dzieciaki szykują się na pewno do zabawy. Zawsze odbywała się tam zabawa z okazji ; Wschodu słońca, przynajmniej odkąd ja pamiętam, a jestem najstarszym dzieckiem na Księżycu. Dorośli często żartowali z nas. — Cóż to, codziennie prywatka? — mówili. Ale był to przecież nonsens. Zabawy urządzaliśmy zaledwie dwanaście albo trzynaście razy do roku, a wschód słońca był wspaniałą po temu okazją. Jego światło bardzo powoli przesuwało się po powierzchni Księżyca zapalając szczyty Apenin, rzucając długie cienie na Sinus Aestium, zbliżało się ku nam z upływem każdego ziemskiego dnia, aż wreszcie dwa długie tygodnie nocy mijały i znów kąpaliśmy się w słońcu. Astronomowie nienawidzili dnia, z wyjątkiem oczywiście specjalistów od Słońca. Nie mogli bowiem obserwować gwiazd i musieli siedzieć w swoich pokojach i pisać albo czytać. Ale poza nimi wszyscy byli szczęśliwi, a szczególnie my, dzieci. Westchnąłem i pomyślałem o Ann. Zastanawiałem się, z kim pójdzie na zabawę. Żegnaliśmy się stojąc przy powietrznym włazie. Ann musiała niedawno płakać, miała zaczerwienione oczy. Ale była równie piękna jak zawsze. Przez ściśniętą krtań wydusiłem z siebie: — Do zobaczenia, Ann. — Kep, uważaj na siebie. — Naturalnie. I ty także. Będę często pisał. Przyrzekam. Okropne było to nasze pożegnanie. Przygotowałem sobie starannie bardzo piękne słowa. Miałem nadzieję, że zachwycę ją swoją elokwencją. Ale kiedy tak staliśmy przy włazie, okazało się, że wszystkie wyleciały mi z głowy. Teraz przeżywałem to pożegnanie jeszcze raz i było mi głupio. Miałem nadzieję, że Ann mi to zapomni, że będzie się z tego śmiała. Napiszę do niej, jak tylko dojadę. Wiedziałem, że nie należało spodziewać się listów od niej. Cena listu na Ziemię była bardzo wysoka, podobnie jak wszystko, co trzeba było transportować na odległość tych czterystu tysięcy kilometrów. Ale ja będę mógł pisać do niej, kiedy tylko przyjdzie mi ochota. Byłem w końcu synem gubernatora Księżyca. Będę wrzucał listy do worka z pocztą dyplomatyczną, którą rakieta przetransportuje na Księżyc. Nic mnie to nie będzie kosztowało. Mieliśmy pozostać na Ziemi przez sześć miesięcy… wiedziałem, że będę strasznie tęsknił za Ann. Tak, to była jedna z przykrości, wynikająca z faktu, iż byłem synom gubernatora. Za mną uchyliły się drzwi, przez szparę wpadła do środka smuga światła i gwar podnieconych głosów. Poczułem zapach kosztownych perfum. Prawdziwych francuskich perfum! Widocznie prom z Ziemi już wylądował. Przywiózł turystów na księżycowe safari. Na takie wycieczki pozwolić sobie mogli wyłącznie ludzie bardzo bogaci. Ośrodek turystyczny zbudowany nad Morzem Spokoju był bardzo dochodowy i pieniądze z tej imprezy pokrywały częściowo koszty administracji Księżyca, na które coraz trudniej było zdobywać pieniądze od Ziemian. Wymknąłem się z zatłoczonego nagle pokoju i poszedłem na platformę centralną. Zastałem tam ojca, który żegnał się z prasą i urzędnikami. — Powodzenia, George! — Liczymy na pana, gubernatorze! — Do zobaczenia za sześć miesięcy. Najpóźniej. Szedłem obok ojca starając się naśladować jego niedbały krok. Nie chciałem robić wrażenia naiwnego prowincjusza, mimo że była to moja pierwsza podróż na Ziemię. Ale jedno spojrzenie na prom ziemski i aż szczęka mi opadła. Prom był rzeczywiście imponujący, trzy raz większy od naszych starych, wysłużonych promów księżycowych, z ich wielkimi lukami i małymi, niewygodnymi przedziałami dla pasażerów. Dawniej trzeba było męczyć się w ciasnym pomieszczeniu przez trzy dni, żeby dojechać na Księżyc, teraz nasza podróż miała trwać zaledwie trzy godziny. — Czy wszystko tam na Ziemi jest takie wspaniałe? — szepnąłem do ojca, gdy rozsiadłem się wygodnie w głębokim, wybitym miękkim aksamitem fotelu konturowym i zapinałem pas bezpieczeństwa. — Na ogół tak, w każdym razie w tej części Ziemi, którą ty zobaczysz. To nie to, co u nas w domu, prawda, synu? O tak, pomyślałem. Usiłowałem sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby nasze mieszkanie miało, tak jak wnętrze tego promu, podłogi wyłożone grubym, błękitnym dywanem i ściany pomalowane na kolor kremowy w złote ciapki, a nie wykładzinę podłogową z zielonkawego winylu i grube ściany ze stali pokryte warstwą plastiku. Kiedy byłem jeszcze mały, zawsze gubiłem się w tych zupełnie identycznych pomieszczeniach. Nie było po prostu pieniędzy na to, żeby sprowadzić z Ziemi meble i przedmioty, które zrobiłyby z tego bunkra przytulny dom. Przez głośniki zaczęła płynąć cicha, sympatyczna muzyka. Stewardesa w króciutkiej sukience z mieniącego się materiału nachyliła się nad nami, żeby sprawdzić pasy. Z powodu niskiej grawitacji jej długie, błyszczące włosy jakby unosiły się dokoła twarzy. Miały dziwny, migotliwy kolor. Nigdy takich nie widziałem. Jej rzęsy były wprost niesamowicie długie. Kiedy odeszła, ojciec uśmiechnął się do mnie i powiedział: — Przymknij usta, synu. Będziesz się musiał przyzwyczaić do takich widoków, w przeciwnym razie wszyscy zorientują się, że jesteś chłopcem z Księżyca. — Tato, czy ona aby jest prawdziwa? — Też pytanie! Ale wolałbym pomówić innym razem na ten temat. Ostatnie słowa ojca zagłuszył ostry, metaliczny dźwięk. Prom zadrżał leciutko, po czym zaczął się z wolna wysuwać z doku. Wchodziliśmy w obszar ziemskiego przyciągania. Niewidzialna siła przycisnęła mnie lekko do fotela. Zrobiło się cicho i jakoś dziwnie przyjemnie. W drodze z Księżyca na stację nie spałem. Teraz poczułem, że oczy same mi się zamykają. Po — jak mi się zdawało — zaledwie kilku minutach zbudził mnie głos ojca. — Całkiem zblazowany z ciebie podróżnik, Kep. Ale chciałbym, żebyś to zobaczył. Wchodzimy na ziemską orbitę. Spójrz! Wyjrzałem z ciekawością przez okienko. Rozpoznałem od razu wrzecionowaty kształt Ameryki Środkowej. Pod nami rozciągały się sinoniebieskie wody Atlantyku. Zdawał się nie mieć końca. — Planeta składa się głównie z wody! — krzyknąłem. — W siedmiu dziesiątych — potwierdził ojciec. — Ho, ho! — mruknąłem tylko, bo zabrakło mi słów. Świat składający się w siedmiu dziesiątych z wody! Na Księżycu o wodę było nawet trudniej niż o tlen, znacznie trudniej. Oddychać mogliśmy swobodnie. Tak głęboko i tak często, jak tylko mieliśmy ochotę. Od czasu kiedy założono ogrody hydroponiczne, mieliśmy bezpłatny tlen. Ale z wodą było zupełnie inaczej. Każda jej kropla była na wagę minerałów księżycowych. O praniu w wodzie nie było mowy. Wszystko — zarówno w laboratorium, jak i w domu — czyszczono przy pomocy elektrostatycznych filtrów. Pitna woda była naszym największym luksusem. Na powierzchni Księżyca nie było ani kropli wody w naturalnym stanie. Uzyskiwano ją przy rafinacji minerałów, które eksportowaliśmy na Ziemię. A właściciele kopalni liczyli nam słono za każdą kropelkę! Od najmłodszych lat wbijano mi w głowę, ze woda jest najcenniejszą rzeczą we wszechświecie. A teraz patrzyłem własnymi oczami na Ziemię, składającą się niemal wyłącznie z tego cennego płynu, który ją niemal całą zalewał. Przelatywaliśmy nad Północną Afryką i Arabią. Patrzyłem na upstrzony wyspami błękitny Ocean Indyjski. Zaraz potem znaleźliśmy się nad Pacyfikiem. Poczułem nagle zmęczenie, zaczęło mnie lekko mdlić. Cóż to za dziwna planeta! I jacy dziwni ci jej mieszkańcy. Mają wody więcej niż pod dostatkiem, a biorą od nas zawrotne sumy za każdą kropelkę. Zamknąłem oczy i odwróciłem twarz od luku. — Czy kręci ci się w głowie? — zapytał ojciec troskliwym głosem. — Wchodzimy, widzisz, w strefę hamowania. Niedługo poczujesz, że stajesz się cięższy. Ale nie bój się! Zaraz ci będzie lepiej. Trzymaj się, stary! Pomyślałem, że pasażerowie pochodzący z Ziemi na pewno nie mają żadnych problemów. Ich pozorna waga powiększała się dwukrotnie, a chwilami nawet trzykrotnie. Do tej chwili nie myślałem o tym, jakie znaczenie będzie miał fakt, że urodziłem się na Księżycu, gdzie siła przyciągania, a więc i waga, jest sześć razy mniejsza niż na Ziemi. Do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy z tego, jakie to będzie miało znaczenie przy powrocie ,,do domu”, że będzie to barierą oddzielającą mnie od innych ludzi. Już teraz czułem, że ważę sześć razy więcej niż normalnie. A kiedy pojazd zaczął coraz silniej hamować, ważyłem już dwanaście razy więcej… poczułem wielki ciężar na piersiach… nie mogłem oddychać… zdawało mi się, że głowa mi pęka… Kiedy oprzytomniałem, okazało się, że straszliwe ciśnienie ustało. Byłem wyczerpany i ociężały. Podniosłem głowę i rozejrzałem się półprzytomnie dokoła siebie. Wylądowaliśmy! Pasażerowie odpinali pasy, zbierali manatki. Zacząłem się mocować z pasem, a ojciec przechylił się, aby mi pomóc. Z jego wyrazu twarzy zorientowałem się, że nie wyglądam dobrze. — Leż spokojnie, synu. Idzie ci krew z nosa. Zawołam stewardesę. — Wszystko w porządku, tato. Język wypełniał mi usta, trudno mi było mówić. Podbiegła stewardesa. Jej dziwne włosy o metalicznym połysku już nie unosiły się dokoła głowy, ale spływały w ciężkich puklach na plecy. Kiedy nachyliła się, żeby mi otrzeć twarz, jeden lok musnął mi policzek. Poczułem piękny, podniecający zapach perfum. — Sam to zrobię — wymamrotałem, próbując wziąć z jej rąk chusteczkę. — Leż spokojnie, synku. Zrobię ci zimny okład. Niedobrze zniosłeś nagły spadek przyśpieszenia. Będziesz miał rano podbite oczy! Synku?! Co ona sobie myśli! Nie jestem przecież dzieckiem! Podbite oczy! — nieźle się zaczyna. Hej, Ziemio — uważaj! Kepler Masterman jeszcze ci pokaże! Dziewczyna wróciła z zimnym okładem. Patrzyłem na nią i nie mogłem zrozumieć, jak ona może poruszać się tak swobodnie na tej ciężkiej planecie. Wyglądała tak lekko, jak ziarnko księżycowego pyłu. — Panie gubernatorze — zwróciła się do ojca — prasa i telewizja już na pana czekają. Czy może pan już wyjść? — Ależ oczywiście. Już idę. Ojciec wstał z fotela i wyprostował się. Był wysokim, muskularnym człowiekiem i często zastanawiałem się, czy kiedykolwiek mu dorównam. Na razie byłem chudy i mimo że w tajemnicy ćwiczyłem się w podnoszeniu ciężarów w swoim pokoju, moje mięśnie były ciągle jeszcze mizerne. — Bardzo to dziwne uczucie ważyć znowu osiemdziesiąt kilo. Wcale mi się to nie podoba. Leż sobie spokojnie i odpoczywaj. Ta miła dziewczyna zajmie się tobą. Śledziłem wzrokiem jego masywną sylwetkę, kiedy przemierzał kabinę i zniknął w drzwiach. Zdjąłem z czoła kompres i spuściłem nogi na ziemię. Zakręciło mi się w głowie. Ale niezbyt silnie. Gorzej było, kiedy stanąłem. Każdy krok był męką, nogi przyklejały mi się do ziemi. Zacisnąłem zęby, wolno stawiałem jedną nogę przed drugą i trzymałem się oparć foteli, żeby nie stracić równowagi. Sześć miesięcy na tej planecie! Jak ja sobie dam radę? Stewardesa przyglądała mi się dyskretnie. Wolałem, żeby sobie poszła, ale ona podeszła do mnie. — Mogę sprowadzić fotel na kółkach — zaproponowała — uraz ciążeniowy nie jest sprawą błahą. Znam takie przypadki, ale nie widziałam jeszcze człowieka, który nigdy w życiu nie podlegał ziemskiemu ciążeniu. Ty jesteś pierwszy! — Będzie dobrze. Potrzebuję tylko trochę czasu. — Oczywiście! Może chciałbyś umyć ręce, zanim wyjdziesz? Zrozumiałem, o co jej chodzi, i powlokłem się z trudem pomiędzy fotelami do toalety. Wyglądałem okropnie! Zdjąłem marynarkę myśląc o tym, jak fatalnie jest skrojona w porównaniu z modnymi ubraniami, które oglądałem w czasie jazdy promem na Ziemianach. Zmyłem resztki krwi z twarzy i przyczesałem sterczące włosy. Byłem ostrzyżony krótko — jeszcze mnie tu wezmą za więźnia! Liczyłem jednak na to, że włosy szybko mi odrosną. Pod oczami miałem głębokie cienie, ale na razie nie było jeszcze obiecanych przez stewardesę siniaków. Nałożyłem marynarkę i powlokłem się w stronę wyjścia. Speszyłem się trochę na widok tłumu krzykliwie ubranych reporterów, fotografów i gapiów otaczających ojca. Wystarczyło zejść ze schodków, żeby znaleźć się w zupełnie nowym świecie. — Powodzenia! — szepnęła za mną stewardesa. Na pewno nie była to zła dziewczyna, ale chyba trochę za stara na to, żebym ją mógł dobrze zrozumieć. Udało mi się uśmiechnąć. Potem przełknąłem ślinę i zszedłem na dół do ojca. Zanurzyłem się w gwar ludzkich głosów. Ci Ziemianie mówili tak głośno, jakby się próbowali nawzajem przekrzyczeć. — Panie gubernatorze, jak pan sądzi, czy spory między Ziemią i Księżycem dadzą się rozstrzygnąć? — Naturalnie. Uważam, że jeżeli dobrze się wzajemnie zrozumiemy, to będziemy mogli załatwić w przyjacielski sposób wszystkie nasze sprawy. — Jak pan zamierza postąpić, jeżeli głosowanie w ONZ wypadnie niepomyślnie? — Na razie nie przewiduję takiej możliwości. — Panie gubernatorze, jak długo zamierza pan tym razem bawić na Ziemi? — Przypuszczam, że załatwienie wszystkich naszych spraw potrwa co najmniej sześć miesięcy, chociaż może poszczęści się nam i uwiniemy się szybciej. — Dlaczego nie przekazał pan swoich propozycji drogą radiową z Księżyca? — Robiłem to wiele razy! Z absolutnie zerowym wynikiem! Kiedy propozycje przychodzą z odległości bez mała czterystu tysięcy kilometrów, łatwo się o nich zapomina albo odkłada do szuflady. ONZ ma mnóstwo bliższych i też bardzo pilnych spraw do załatwienia. — Panie gubernatorze, czy przewiduje pan groźbę powstania w podwodnych miastach? Czym się różni stanowisko Konszelfitów od pańskiego? — Mówiłem ogólnikowo. Jako gość Ziemi nie powinienem się wypowiadać na temat tutejszych spraw, o których wiem bardzo mało. — Jeszcze ostatnie pytanie, panie gubernatorze. Teraz, kiedy powrócił pan na Ziemię, proszę powiedzieć naszym słuchaczom, gdzie jest pańska ojczyzna? Na Ziemi czy na Księżycu? — To bardzo trudne pytanie. Jestem silnie związany z kulturą Ziemi. Ale tak jak emigranci, którzy kiedyś osiedlali się w Nowym Świecie i stworzyli tam naród, muszę przyznać, że ten najmłodszy świat — Księżyc, stał się moją teraźniejszością i przyszłością. Urodził mi się tam syn. Moja żona jest tam pochowana. Tam pracuję. Tak, panowie, bardzo jest przyjemnie odwiedzić Ziemię, ale Księżyc jest moim domem! Ojciec zauważył, że stoję w grupie reporterów, i wziął mnie pod ramię. Poszliśmy razem przez zalaną słońcem asfaltową płytę lotniska. Czułem ciepło słonecznych promieni, przed nami sunęły nasze lekko rozmazane cienie. Spojrzałem w górę. Niebo było jasnoniebieskie, pokryte tu i ówdzie pierzastymi chmurami. Tak samo jak na mojej starej wideokasecie. Płynęły majestatycznie po niebie i były niewypowiedzianie piękne. Nagle — coś zaskrzeczało i z nieba spadł biały obłok. Podskoczyłem z wrażenia i chwyciłem ojca za ramię. — Co to było? Ptak? — Tak, po prostu mewa. Szło mi się coraz lżej, oddychałem prawdziwym powietrzem, a nie sprowadzanym w puszkach. Czułem się nieswojo na otwartej przestrzeni bez kosmicznego kombinezonu. Byłem trochę przestraszony, ale i podniecony. Zacząłem wierzyć, że Ziemia będzie ciekawą przygodą. Gdyby tylko nogi mnie tak nie bolały… — Daleko jeszcze do magnociągu? — Trzymaj się. Jeszcze tylko chwila. Kiedy wsiedliśmy do wagonu, oparłem nogi o przeciwległy fotel i przestałem się czuć jak ubogi kuzyn z prowincji. Magnociągi zostały wynalezione na Księżycu, gdzie brak atmosfery uniemożliwiał używanie silników odrzutowych, poduszkowców, a nawet silników spalinowych. Doprowadziliśmy system magnetycznego napędu do doskonałości i nasze pociągi przemierzały Księżyc bez hałasu i bez wydzielania gazów spalinowych z szybkością ośmiuset kilometrów na godzinę. Nasz wynalazek został entuzjastycznie przyjęty na Ziemi, gdyż doskonale rozwiązywał problem ochrony środowiska. Jedną ze spraw, które miał załatwić mój ojciec, było uzyskanie opłat patentowych za wykorzystywanie naszego wynalazku. Oparłem się o poduszki i pomyślałem o piramidach i mauzoleum Tadż Mahal, o świątyniach Angkoru i otoczonych dżunglą tajemniczych budowlach Inków. Czy sześć miesięcy wystarczy, żeby to wszystko zobaczyć? ROZDZIAŁ DRUGI Minęły dwa tygodnie, a ja znowu leżałem na plecach, ale tym razem w basenie hotelowym. Łagodne światło sączyło się przez szklaną kopułę i odbijało się zabawnymi refleksami od ścian. Rozlegała się dyskretna muzyka. Wszędzie rozlegała się dyskretna muzyka. Towarzyszyła mi od chwili, kiedy wsiadłem do ziemskiego promu. Zaczynałem już mieć jej dość. Próbowałem uderzać nogami, tak jak inni pływacy. Szło mi zupełnie dobrze i czułem, że moje mięśnie robią się coraz silniejsze. Ostatnie czternaście dni spędziłem niemal wyłącznie na basenie. Był to pomysł hotelowego lekarza, który zjawił się u nas zaraz po naszym przybyciu do wielkiego hotelu Hiltona, kiedy to nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłem w samym środku zatłoczonego hallu. Co za pajac ze mnie, pomyślałem, podbite oczy i nogi jak z gumy. — Spędzaj jak najwięcej czasu na pływalni. Musisz rozwinąć mięśnie i dostosować organizm do nowych warunków. Nie umiesz pływać?… No tak… rozumiem. Na Księżycu nie miałeś okazji! Nie pomyślałem o tym. Cóż, nauczysz się. Na początek zahipnotyzujemy cię kilka razy. Pod hipnozą otrzymasz instrukcje, które pozwolą ci nabrać pewności siebie. Potem weźmie się za ciebie trener. Ach, myślałem, czy tak spędzę te cenne sześć miesięcy na Ziemi, na basenie o rozmiarach dziesięć na trzydzieści metrów, wykładanym zielonymi i niebieskimi kaflami. A ja wyobrażałem sobie, że będę pisał do Ann o Sfinksie i świątyni Angkor Wat. A tymczasem… Uderzyłem ręką powierzchnię wody i poczułem jej opór, krople obryzgały mi twarz. Woda! Cóż za wspaniała rzecz, dla niej samej warto znosić przykrości związane z ziemskim ciążeniem. Po południu pływalnia była zawsze pusta. Ten czas lubiłem najbardziej, gdyż najlepiej czułem się, kiedy byłem sam. Sińce pod oczami już zbladły. Włosy też mi już trochę odrosły. Kupiłem sobie kilka lekkich, jedwabnych kurteczek, takich, jakie nosili tu inni chłopcy. Ale nie czułem się jeszcze swojsko. Sam sobie byłem winien. W gruncie rzeczy przyleciałem na Ziemię w przekonaniu, że zostanę przyjęty z atencją, jako syn gubernatora i pierwszy człowiek urodzony na Księżycu. Te okoliczności robiły rzeczywiście wrażenie na starszych paniach, ale wcale nie imponowały moim rówieśnikom. Więc zamknąłem się we własnej skorupie i trzymałem się z daleka. Kiedy byłem sam na pływalni, baraszkowałem, a czasami nawet podśpiewywałem. Byłem więc niemile zaskoczony, kiedy otworzyły się drzwi pływalni i weszła dziewczyna. Była inna niż wszystkie dziewczyny, które widziałem dotychczas na Ziemi. Stanąłem na dnie i gapiłem się na nią bezczelnie. Miała długie, rude włosy ze złotymi pasemkami, co nadawało jej egzotyczny wygląd, ale od razu zorientowałem się, że są naturalne w odróżnieniu od włosów stewardesy z promu. Cerę miała jasną i jak gdyby przezroczystą. Różniło ją to od wszystkich ludzi, których widywałem w hotelu. Ci byli opaleni na brązowo lub na przykry ceglasty kolor. Moim zdaniem było to obrzydliwe, ale taka była widocznie moda, która kazała im spędzać długie godziny na słońcu. Nacierali się rozmaitymi olejkami i czerwienieli coraz bardziej. Ale ta dziewczyna była blada jak promień księżyca. Stanęła na odległym krańcu basenu, wciągnęła na stopy pantofle w kształcie płetw, a oczy i nos nakryła dziwaczną maską. Bezszelestnie zsunęła się do basenu, a jej pomarańczowy kostium kąpielowy migał w wodzie, jak odbicie bajkowej złotej rybki. Obserwowałem ją przez dobre dziesięć minut. Wynurzyła się wreszcie na powierzchnię niedaleko mnie, odsunęła maskę na czubek głowy i uśmiechnęła się. Oczy miała ciemnoniebieskie i trochę skośne. I dołki przy kącikach ust. — Co ci jest? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha! Starałem się opanować. — Jak… jak ty to robisz? — Bardzo prosto. To jest maska podwodna. Chcesz spróbować? — Nie wiem, czy potrafię. — A dlaczego nie? Złocista dziewczyna podpłynęła bliżej, jednym silnym zamachem ramion wynurzyła się z wody i ociekając kroplami usiadła przy mnie na skraju basenu. — Wyłaź z wody. Pokażę ci, jak to działa. — Podpłynę do schodków. — Nonsens — podała mi rękę i wyciągnęła mnie z wody. — Co z tobą? Chory jesteś? Nie możesz nurkować, jeżeli nie jesteś w formie. — To nie to… — czułem, jak krew napływa mi do twarzy. — Po prostu przyjechałem z Księżyca. Mam inną grawitację. — Rozumiem… ale na pewno przystosujesz się w ciągu kilku dni. Wtedy będziesz mógł nurkować. — Nie wiem. Jestem tu już dwa tygodnie i wcale nie czuję się lepiej. — Nią mów! A długo byłeś na Księżycu? — Piętnaście lat. — Piętnaście? Ale przecież… ile ty masz lat? — Piętnaście. — A więc prawdziwe księżycowe dziecko. To dopiero! — Proszę cię… nie nazywaj mnie tak! — A jak wy siebie nazywacie? — Przeważnie: Selenitami. — Selenici… to mi nic nie mówi. Będę na ciebie mówiła: lunatyk. No to cześć, lunatyku! Zsunęła maskę na twarz, wślizgnęła się do wody i odpłynęła, zanim przyszła mi na myśl równie złośliwa odpowiedź. Siedziałem dalej na skraju basenu wpatrując się w przesuwający się pod wodą złocisty cień. Coś podobnego! Lunatyk! Byłem zły. Usłyszałem plusk wody, a potem trzask wahadłowych drzwi. Dziewczyna wyszła z pływalni. Nie podniosłem oczu, kiedy drzwi trzasnęły po raz drugi. Może wróciła, żeby mnie przeprosić! Poczułem dotknięcie ręki na ramieniu. Był to ojciec. Wstałem nieco zmieszany. — Przepraszam, nie słyszałem twoich kroków. Myślałem, że jesz dziś kolację w ONZ. — Idę tam za chwilę. Chciałbym z tobą pomówić. Chodź, usiądziemy sobie spokojnie. Poszedł w stronę rzędu leżaków ustawionych pod wielkimi palmami. Powlokłem się za nim, opadłem ciężko na leżak i zacząłem sobie masować podeszwy. Jeszcze kilka tygodni na tej okropnej planecie i zrobi mi się płaskostopie. — Mój kochany, nie możesz dłużej walczyć z tą grawitacją. Bardzo mi przykro, że tak to wyszło. Gdyby twoja matka żyła, zostałbyś z nią na Księżycu. — Wiem, tato, ale nic na to nie poradzimy. Nie mogę jeszcze pracować na Księżycu, a Ziemia nie zgodzi się, żebym się tam obijał bez jakiegoś zajęcia. Musiałem przyjechać razem z tobą, a wrócić tam bez ciebie nie pozwolą. Grawitacja czy nie — muszę to znosić. — Mam inny pomysł. Czy pamiętasz ciotkę Janet? Moją siostrę, która jest fotografem? Pracuje razem z wujkiem Tedem w jednym z podwodnych laboratoriów na szelfie kontynentalnym. Ściśle: na Konszelfie 10. Mają syna Jona, który jest w twoim wieku. Czy zgodziłbyś się spędzić resztę pobytu na Ziemi razem z nimi na dnie morza? Bardzo by się ucieszyli, gdybyś do nich przyjechał! — A tam nie będę miał trudności z ciążeniem? — Nie. Konszelfici spędzają większość czasu w wodzie. Będziesz tam się czuł jak w stanie nieważkości. Poza tym pływanie zrobi ci świetnie na mięśnie i na krążenie. Co ty na to? — Na pewno będzie mi tam lepiej niż tutaj. Ciekaw jestem, jaki jest ten Jon? — Nie widziałem go od czasu ostatniego pobytu na Ziemi przed kilku laty. Ale tam jest sporo młodzieży. Wszyscy się bardzo ucieszą. To może być bardzo ciekawe! — Chyba tak. Ale jak ja się nauczę żyć pod wodą? — Nauczysz się. Po prostu musisz, tak jak wszyscy tam, zacząć pływać w masce, z płetwami i akwalungiem na plecach. Rozmawiałem dziś z Tedem przez podmorski telefon. Uważa, że nie powinieneś mieć większych trudności. Jesteś przecież przyzwyczajony do przebywania w ograniczonym i zamkniętym środowisku i do kontrolowanego oddychania. Nie wpadniesz więc w panikę, nie grozi ci lęk przestrzeni. Twój kuzyn Jon ma przyjaciela, który tu kończy studia uniwersyteckie i za tydzień wraca na Konszelf 10. Może cię zabrać ze sobą, a przedtem nauczy cię, czego trzeba. — To fantastyczne! Pojadę tam! Jak ten facet się nazywa? Gdzie go można znaleźć? — Nazywa się Hilary Delaney. Mieszka w naszym hotelu. Zostawię mu wiadomość u portiera, żeby się z tobą porozumiał. A teraz muszę już iść. Bardzo mi przykro, że nie zobaczysz piramid ani Tadż Mahal i wielu innych rzeczy… — Może byłbym rozczarowany. Są to zresztą tylko budowle, a przebywanie pod morzem to dopiero będzie frajda. Chłopaki na Księżycu nigdy mi nie uwierzą! Pomyśl, nie tylko kąpać się w wodzie, ale mieszkać w niej! Nazajutrz znalazłem na tacy ze śniadaniem kartkę: Spotkamy się na pływalni o godzinie 1800. H.D. Wiadomość napisana była na hotelowym papierze w widocznym pośpiechu i trudno było z pisma wywnioskować coś o osobie H.D. Cieszyłem się, że poznam nareszcie rówieśnika. Oenzetowski Hilton może i był najwspanialszą po Tadż Mahal budowlą na Ziemi, ale miałem wrażenie, że jest niemal wyłącznie zamieszkany przez zaaferowanych delegatów i bogate wdowy w podeszłym wieku. Nieliczna młodzież, którą spotykałem, tak mnie onieśmielała, że już niemal zrezygnowałem z ludzkiego towarzystwa. Pomyślałem o Księżycu. Powinienem napisać list do Ann, póki jest okazja. Miałem jej nareszcie coś ciekawego do napisania. Zajęło mi to cały ranek, a po obiedzie położyłem się w ubraniu na wypełnionym wodą materacu w mojej sypialni i próbowałem zasnąć. Mimo klimatyzacji powietrze było duszne i ciężkie. Po chwili zdrzemnąłem się, ale budziłem się co chwila, żeby spojrzeć na zegarek. Kiedy było już pół do szóstej, włożyłem kąpielówki, narzuciłem szlafrok i zjechałem do pływalni. Była jak zwykle pusta, postanowiłem, zanim przyjdzie Hilary, poćwiczyć ruchy nóg do kraula. Próbowałem pływać pod wodą, ale źle widziałem i nie mogłem utrzymać kierunku. Jak, do diabła, ludzie mieszkający pod wodą dają sobie radę? Wynurzyłem się z pluskiem, nabrałem gwałtownie powietrza w płuca i chwyciłem się krawędzi basenu. — Wcale nieźle, jak na lunatyka. Czy pływałeś na Księżycu? Słyszałam, że macie tam tylko pyłowe kąpiele? Kpiący głos pokrywał wewnętrzną wesołość. Znowu ta przeklęta dziewczyna. Klęczała na skraju basenu, a te jej miedziane włosy z jasnymi połyskami okalały pochyloną ku mnie głowę. Patrzyłem na nią tępym wzrokiem. Nie mogłem wymyślić żadnej sprytnej odpowiedzi. Odwróciłem się w końcu, aby popłynąć w poprzek basenu, ale ona wyciągnęła rękę i złapała mnie za ramię. — O co… — Daj spokój. Przestań się zgrywać. Mamy mało czasu, a ty musisz się wielu rzeczy nauczyć. Rozdziawiłem usta ze zdziwienia, a ona chwyciła mnie za rękę i wyciągnęła z basenu. Siedziałem ociekając wodą i gapiłem się na nią. Ale miała mięśnie! — A więc to ty jesteś Kepler Masterman? Dostałeś moją kartkę? Jestem przyjaciółką Jona i nazywam się Hilary Delaney. Co się stało? — Ja… ja myślałem, że jesteś chłopcem! — Coś podobnego! Czy wyglądam na chłopca? — Oczywiście, że nie… to znaczy… Próbowałem uratować resztki mojej godności. — To nieporozumienie. Przecież Hilary to imię męskie. Czy ty naprawdę mieszkasz w morzu? — Oczywiście. Prawie od urodzenia. Tutaj studiuję agrobiologię. U siebie mamy wprawdzie bardzo dobre szkoły, ale są rzeczy, których trzeba się uczyć w naturalnym środowisku. Inaczej nawet wieloryb nie potrafiłby mnie ściągnąć na Ziemię, do tego hałasu, tłoku i bałaganu. U nas, na dole, jest zupełnie inaczej. No, ale dość tego, lunatyku. Zabieramy się do roboty. — Okay, wodnico. — Ooo! — Odwróciła się od leżącego na ziemi ekwipunku i uśmiechnęła się do mnie. Mimo jej szorstkiego sposobu bycia nie mogłem nie zauważyć, że miała dołki w policzkach i piękne, białe zęby. — Zawieszenie broni, dobrze? Przestanę mówić do ciebie lunatyk, a ty nie będziesz mnie nazywał wodnicą. Okay? — Okay! — A teraz słuchaj mnie uważnie. Musisz się wielu rzeczy nauczyć, ale będziesz ćwiczył tylko przy mnie. Mam mnóstwo egzaminów w tym tygodniu, więc liczy się każda minuta. A ty musisz bezbłędnie opanować podwodne pływanie. W morzu można się pomylić tylko jeden raz. Rozumiesz? To jest twoja maska. Trzeba ją zawsze zwilżyć przed nałożeniem, bo inaczej nie będzie przylegała. Bez maski w wodzie nic się nie widzi, trzeba mieć warstwę powietrza przed oczami. Dolna część maski zakrywa nos. Zrozumiałeś? A te zbiorniki zawierają sprężone powietrze. — Ależ one ważą tonę! — Nie bój się. Pod wodą staną się lekkie. Przy nurkowaniu trzeba nawet nosić ciężarki u pasa, żeby utrzymać się pod wodą razem ze zbiornikami. Na Konszelfie oddychamy różnymi mieszankami tlenowymi, zależnie od miejsca, w którym pracujemy. Ale tu, na górze, wystarczy sprężone powietrze. To jest ustnik. Weź go dobrze w zęby, o tak! Kiedy wysysasz z niego powietrze, dostajesz je w stężeniu zależnym od głębokości, na jakiej się znajdujesz. Dzieje się to dzięki temu zaworowi. Zawsze dobrze sprawdzaj, czy jest w porządku, bo to najważniejsza część całego ekwipunku. Kiedy powietrze w zbiorniku zacznie się kończyć, poczujesz to od razu. Wtedy odkręcisz zawór zapasowy. A teraz zakładaj wszystko i zobaczymy, jak sobie dajesz radę. Przez następne cztery dni spotykaliśmy się co wieczór w basenie. Nauczyłem się zdejmować cały ekwipunek na dnie basenu i nakładać go także pod wodą, czyścić maskę i przedmuchiwać ustnik. Potem ćwiczyliśmy wspólne oddychanie z jednego akwalungu przepływając pod wodą cały basen. Używaliśmy przy tym jej zapasu powietrza i jej ustnika, a potem — w drodze powrotnej — mojego. Pokazała mi też, jak sprawdzać i czyścić wszystkie przybory. — Każdy z nas ma własny ekwipunek i specjalne miejsce do przechowywania go. To jest dla nas sprawa życia i śmierci. Skinąłem głową, a Hil spojrzała na mnie bystrym wzrokiem. — Chyba się nie boisz, Kep? — Nie. Czego miałbym się bać? Wyszedłem z ojcem po raz pierwszy na spacer po Księżycu, kiedy miałem siedem lat. Bardzo wcześnie nauczyłem się tam sposobu utrzymywania się przy życiu. Na Księżycu jest to jeszcze trudniejsze niż pod wodą. Tam nie wystarczy wstrzymać oddech albo umieć korzystać z cudzego akwalungu. Najmniejsza nieszczelność w kosmicznym kombinezonie, i cześć! — Często zdarzają się wypadki? — Nie. Mieliśmy ich najwyżej pół tuzina. Ale pamięta się je. Najgorsze są wypadki przy pracy. Pamiętam jeden, który zdarzył się, kiedy miałem dziesięć czy jedenaście lat. Był to wybuch w szybie. Eksperci obliczyli dokładnie grubość ścian, ale geologowie pomylili się co do wytrzymałości pokładu skalnego. W ciągu piętnastu sekund szyb wyleciał w górę jak balon. Ludzie na Ziemi nie zdają sobie sprawy, co to znaczy żyć w próżni. — Kep, muszę cię przeprosić. Zachowałam się głupio i apodyktycznie. Nie wiem, skąd wziąłeś cierpliwość do mnie. — Nie miałem wyboru! — uśmiechnąłem się do dziewczyny. — Dobra! Jeden zero! Widzisz, tak naprawdę, to ja nie lubię Ziemian. Przyjeżdżają na nasz Konszelf z wycieczkami. Zaśmiecają nam teren i uważają za normalne, że ryzykujemy życiem, żeby im ułatwić powrót na górę. Potem uchwalają nam wprawdzie kredyty, ale w gruncie rzeczy nie mają zielonego pojęcia o tym, co to znaczy stale żyć pod ciśnieniem trzech czy czterech atmosfer. — Więc uważasz, że życie tam jest bardzo ciężkie? — Nie rozumiesz mnie, Kep. Nie mogłabym nigdzie indziej żyć. Tam jest spokój, wolność, piękno. Wiem, że to brzmi jak mowa dziewiętnastowiecznego mieszczucha tłumaczącego wieśniakowi, że powinien być szczęśliwy, że żyje na świeżym powietrzu, i bez większych obowiązków. — Nie musisz mi nic tłumaczyć. Zdaje mi się, że nasze warunki życia są bardzo do siebie podobne. Po tej rozmowie stosunki nasze ułożyły się znacznie lepiej. Ostatniego dnia Hil zjawiła się na pływalni ze stosem książek pod pachą. — Hurra! Już po egzaminach! Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale skończyłam naukę. Ubierz się teraz, Kep, pójdziemy do sklepu i odbierzemy twój własny ekwipunek. Jutro z samego rana wyruszamy. Już nie mogę się doczekać powrotu do domu. Poszedłem się przebrać. Mój najlepszy garnitur wyglądał dość śmiesznie w porównaniu z modnymi tu ubraniami, ale ponieważ i tak spędzałem całe dni na pływalni, nie warto było kupować nic lepszego. Na szczęście Hil nie zwróciła uwagi na mój strój. Pojechaliśmy kolejką automatyczną na przystań. Z okien wagonu biegnącego torem ułożonym na wysokości dziesiątego piętra przyglądałem się przechodniom biegającym po ulicach jak mrówki i gapiłem się w górę na rysujące się na błękitnym niebie dachy drapaczy chmur. Przypomniały mi świt w Apeninach i poczułem nagle wielką tęsknotę za domem. — Czy pozwolisz zaprosić się na kolację, Hil? — Bardzo dziękuję. Chętnie. — Ale ty wybierz restaurację, dobrze? Gdzieś na wysokim piętrze, skąd można patrzeć na Księżyc. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. — Znam takie miejsce. Zaprogramowany uprzednio wagonik zboczył z głównego toru i zatrzymał się na platformie jednego z wysokościowców. Hil wyskoczyła bez namysłu, ale ja przełknąłem ślinę i zamknąłem oczy, żeby idąc po żelaznej kracie nie widzieć ciągnącej się pod nami ulicy. Kiedy otworzyłem oczy, Hil trzymała dla mnie drzwi windy. Po kilku sekundach znaleźliśmy się na poziomie ulicy i poszliśmy do pobliskiego sklepu z ekwipunkiem sportowym. Pełno tam było lin, lamp podwodnych, akwalungów i harpunów. Hil przejęła inicjatywę i po krótkiej transakcji zostałem właścicielem kombinezonu, pasa, płetw, kompasu, przyrządu do pomiaru głębokości, akwalungu z szelkami, maski i ustnika. Przeraziła mnie wysokość rachunku, ale na Hil nie zrobił on żadnego wrażenia, więc wyciągnąłem z kieszeni kartę kredytową ojca. Sprzedawca ukłonił się nisko. — Jutro rano dostarczymy wszystko do hotelu. — Koszt ekwipunku jest duży — zauważyła Hil, kiedy wychodziliśmy ze sklepu. — To też jest jedna ze spraw, których Ziemianie nie biorą pod uwagę, kiedy ustalają płace Konszelfitów. Ale będziesz z tego zakupu na pewno zadowolony. Konszelf 10 leży w obszarze dość zimnej wody, a ten model kombinezonu zaopatrzony jest w automatyczny grzejnik chemiczny. Będzie ci dzięki niemu zawsze ciepło jak w uchu, niezależnie od tego, ile czasu spędzisz w wodzie. Pamiętam czasy, kiedy po kilku godzinach pływania trzeba było długo stać pod gorącym prysznicem, żeby się rozgrzać. Kiedy wróciliśmy do hotelu, Hil porozmawiała z portierem, po czym zwróciła się do mnie z uśmiechem. — On nam załatwi stolik w „Latarni Wschodu”. Idę się przebrać. Nie masz chyba ze sobą wieczorowego ubrania, prawda? — Po raz pierwszy spojrzała na mój księżycowy strój. — Możesz je sobie bez trudu wynająć. Wystarczy zadzwonić na służącego. Spotykamy się za godzinę. Okay? Miałem trudności z wytłumaczeniem ponuremu facetowi, który zjawił się w odpowiedzi na mój dzwonek, o co mi chodzi, ale nie był wcale zdziwiony. Widać mieszkańcy Ziemi podróżują bez wieczorowych strojów. Ale kiedy po pewnym czasie powrócił i rozłożył ubranie na łóżku, pomyślałem, że robi ze mnie durnia. — Cóż to za cudaczne ciuchy? — zdziwiłem się. — Ależ proszę pana, to jest najmodniejszy wieczorowy strój! Westchnąłem, spojrzałem na zegarek i zacząłem pośpiesznie nakładać obcisłe niebieskie trykotowe spodnie, jedwabną tunikę ze srebrnym haftem i granatowy płaszcz ze srebrną podszewką. Spojrzałem w lustro i zobaczyłem obcego człowieka, który wyglądał nawet nie najgorzej w tym barwnym stroju, podkreślającym bladą cerę oraz ciemne oczy i włosy. Wyglądałem raczej tajemniczo. Na szczęście jestem szczupły. Spojrzałem znowu na zegarek. Trzeba było ruszać. Sprawdziłem jeszcze, czy mam przy sobie kartę kredytową i klucz. Wyprostowałem się, westchnąłem głęboko i ruszyłem do windy. Nikt nie zachichotał na mój widok. Nikt po prostu nie zwrócił na mnie uwagi. Kiedy wchodziłem do hallu dziesiątego piętra, Hil schodziła właśnie ze schodów. Stanąłem jak wryty i gapiłem się na nią wprost bezwstydnie. Nigdy jeszcze w ciągu całych moich piętnastu lat nie widziałem tak pięknej dziewczyny. Miała na sobie jasnozłotą, opinającą ją niczym kostium kąpielowy suknię z długimi rękawami i wysokim kołnierzem w kształcie kryzy. Trochę nad kolanami materiał sukni przechodził w tysiące cieniutkich nitek, które opadały aż do ziemi. Włosy zebrała Hil na karku w duży węzeł, co sprawiało, że wyglądała teraz o całe lata doroślej ode mnie. Kiedy zbliżyłem się do niej, uśmiechnęła się swoim miłym, znajomym uśmiechem. Uspokoiło mnie to natychmiast. Było już po ósmej, kiedy znaleźliśmy się w przeszklonej sali „Latarni Wschodu”. Przez przezroczyste ściany, podłogę i sufit oglądaliśmy jarzące się nad naszymi głowami gwiazdy i kolorowe światła miejskie pod nami. Z pomocą Hil zamówiłem kolację i rozsiadłem się wygodnie do ostatniego wieczornego posiłku na powierzchni Ziemi. — Popatrz, Kep! — Hil przechyliła się nagle przez stół. — Chcesz zobaczyć, dlaczego wybrałam właśnie tę restaurację? Odwróciłem się i dostrzegłem Księżyc wyłaniający się właśnie po wschodniej stronie nieba, jak gdyby przed chwilą wynurzył się z oceanu. Był tuż po pełni i rzucał mieniącą się srebrną sieć na powierzchnię morza. — Popatrz przez lornetkę, Kep. Jest umocowana pod blatem. Wytężyłem wzrok i spojrzałem na mój rodzinny glob. Linia cienia przecinała właśnie Morze Spokoju. Cienie Krateru Kopernika widoczne były bardzo wyraźnie, w ich rozwidleniu dostrzegłem mniejszy Krater Keplera. Laboratorium Księżycowe numer 21, oddział A. Mój dom. Długo patrzyłem przez tę lornetkę. Odłożyłem ją wreszcie. — Dziękuję ci, Hil. — W porządku, Kep. Rozległy się dźwięki muzyki tanecznej. — Przykro mi… ale nie potrafię tańczyć w tej grawitacji… — Nie szkodzi. Ja też nie lubię tańczyć na powierzchni Ziemi. — A tam tańczycie? — Poczekaj, a zobaczysz! Tam, na dole, czeka cię zupełnie nowy świat, znacznie piękniejszy od tego tutaj! Popatrz na morze. Czy widzisz światła statku? Jeszcze trochę dalej, trzydzieści kilometrów od linii lądu i dwadzieścia metrów w dół… tam jest moja ojczyzna! ROZDZIAŁ TRZECI Rozejrzałem się po raz ostatni po hotelowym pokoju. Większość moich rzeczy zostawiłem w apartamencie ojca. Cały mój bagaż składał się z wodoszczelnej torby dostarczonej mi przez Hil. Były w niej przybory toaletowe, ciepła bielizna, sweter i spodnie, zdjęcia ojca, matki oraz Ann. — Jeżeli ci czegoś zabraknie, pożyczysz od Jona. Jesteście tego samego wzrostu. — Czy ty jesteś może zaręczona z Jonem albo… — wybełkotałem nagle. Chciałem koniecznie wiedzieć, jak to z nimi jest. — Albo co? — zaśmiała się przekornie. — Jesteś strasznie staromodny, Kep. Mamy dopiero po piętnaście lat! — Na Księżycu przyrzekamy sobie małżeństwo, kiedy kończymy trzynaście lat. Chyba dlatego, że jest nas tak mało i psycholodzy obawiają się zazdrości i sporów, które mogłyby im zakłócić statystyki. — Jak można tak ingerować w osobiste życie? Więc ty jesteś — jakby to powiedzieć — przyrzeczony? — Tak. Ann jest córką głównego kontrolera. Ma czternaście lat. Przyjechała na Księżyc przed trzema laty. — Kiedy się pobierzecie? — Małżeństwo zawieramy w osiemnastym roku życia. Wtedy też zacznę pracować. — No, cóż! To twoja sprawa. Chodź, ruszamy. Wybiegła z pokoju potrząsając złotą grzywą. Przypomniałem sobie, że nie odpowiedziała ,mi na pytanie o siebie i Jona. Pożegnałem się z ojcem w pośpiechu, bo on za pół godziny miał mieć bardzo ważne posiedzenie komitetu zasobów mineralnych. Spojrzałem na jego wyrazistą twarz o mądrych, szarych oczach, bladą jak u wszystkich mieszkańców Księżyca, i uścisnąłem go serdecznie. Od czasu śmierci matki nie rozstawaliśmy się jeszcze ani razu. — Może będziesz mógł od czasu do czasu wyskoczyć i spędzić ze mną wieczór? — Nie sądzę, żeby to było możliwe, ojcze. Hil wytłumaczyła mi, że Konszelf 10 jest pod ciśnieniem trzech atmosfer i wszystkie wdychane gazy także znajdują się pod tym ciśnieniem. Jak się jest na miejscu, wszystko jest w porządku, ale przed wynurzeniem się trzeba spędzić dłuższy czas na stopniowym przystosowywaniu się do zmiany ciśnienia, głównie po to, żeby gazy powoli rozszerzały się i ulatniały z płuc. Trzeba w tym celu spędzić około doby w specjalnej komorze dekompresyjnej. — Nie zdawałem sobie z tego sprawy. A co by się stało, gdybyś wynurzył się od razu? — Wtedy gazy rozszerzyłyby się gwałtownie i utworzyły we krwi pęcherzyki. Hil powiedziała, że to byłoby tak, jak gdyby otworzyło się butelkę szampana w upalny dzień. Nie bardzo wiem, co ona miała na myśli, a ty? — Owszem. Jeszcze to pamiętam. Uważaj na siebie, Kep. Zaczynam się obawiać, że ciśnienie może być równie zabójcze jak próżnia. — Nie bój się, tato. Będę ostrożny. — A więc żegnamy się w takim razie na kilka miesięcy. Postaram się przyśpieszyć tutaj moje sprawy. — Możemy rozmawiać telefonicznie, kiedy tylko zechcesz. Życzę ci powodzenia w negocjacjach. W drzwiach zjawiła się Hil. — Czas na ciebie, Kep. Automat już czeka, żeby zawieźć nas do portu. Idąc ku platformie spojrzałem jeszcze przez ramię. Ojciec szedł w stronę wind otoczony gronem sekretarzy i doradców. Wyglądał bardzo samotnie. W porcie prażyło słońce. Przypiekało mi policzki, raziło w oczy. — To nie potrwa długo — krzyknęła Hil. — Te odrzutowe poduszkowce są bardzo szybkie. Pędziliśmy małym stateczkiem z plastiku, z czterema miejscami dla pasażerów, unosząc się tuż nad wzburzoną powierzchnią morza. Patrzyłem z niedowierzaniem na szybkościomierz: sto pięćdziesiąt… dwieście pięćdziesiąt… trzysta kilometrów na godzinę. — Nie mogę w to wprost uwierzyć. Myślałem, że powietrze i woda stawiają tak silny opór, że… — To prawda. Przypuszczam, że w porównaniu z szybkością jazdy na Księżyc ta szybkość dla ciebie niewiele znaczy. Ale ta łódź jest tak skonstruowana, że opór powietrza i wody nie mają na nią wpływu, przeciwnie, przyśpieszają ją. Pod jej dnem znajdują się rzędy rurek, które zgarniają powietrze i unoszą łódź ponad powierzchnią wody, a przy większej szybkości wtłaczają powietrze do silnika odrzutowego i przydają mu większej siły odrzutu. Hałas się wprawdzie od tego zwiększa, ale szybkość też. Zobacz, już dojeżdżamy. Hil dotknęła ramienia kierowcy i pokazała mu ręką cel. Tuż przed nami kołysała się na wodzie wielka boja wyglądająca jak ogromna, pokryta plastikiem klatka zaopatrzona w płyty odbijające promienie radarowe. Silnik zamilkł, poduszkowiec z wolna opadł na powierzchnię wody i powoli podpłynął do boi. Włożyliśmy kombinezony. Pozostawało nam jeszcze tylko nałożyć pasy i płetwy oraz przypiąć szelki od akwalungów. Hil sprawdziła mój akwalung i odwróciła się do mnie plecami, abym mógł sprawdzić jej. Nasunąłem maską na twarz. Hil krzyknęła mi do ucha: — Pamiętaj, w zasadzie nie będzie inaczej niż w basenie. Trzymaj się mnie i rób dokładnie to, co ja. Sprawdź powietrze! W porządku? Nabrałem do płuc tlenu z ustnika i skinąłem głową. — No to suniemy w dół. Wykoziołkowała tyłem i od razu poszła pod wodą. Znowu nabrałem tlenu w płuca i spojrzałem na błękitne fale morza, po których igrały wesołe słoneczne blaski, na uśmiechniętą twarz opalonego kierowcy poduszkowca i podążyłem za dziewczyną. Poczułem wstrząs od niespodziewanego zetknięcia z falą. Ale po chwili przypomniałem sobie ćwiczone przez cały ubiegły tydzień zasady i powoli popłynąłem w dół. Hil czekała na mnie, a jej włosy powiewały w wodzie zupełnie jak włosy stewardesy w kosmicznej przestrzeni. Powolnym ruchem raki wskazała w dół. Skinąłem głową i podążyłem za nią. Było cicho i spokojnie. Czułem, że płynę w zwolnionym tempie. Spojrzałem na głębokościomierz: dziewięć metrów. Zawieszony w zimnym, zielonkawoniebieskim, nieważkim świecie poruszałem się jak we śnie. Hil odwróciła głowę i spojrzała na mnie. Miałem ochotę uśmiechnąć się do niej, a nawet roześmiać się, ale przeszkadzał mi w tym ustnik, więc mogłem tylko tradycyjnym ruchem unieść kciuk do góry na znak, że wszystko w porządku. Hil pomachała płetwami opuściła się jeszcze niżej w ciemność. Popłynąłem nią. Wreszcie dotarliśmy do dna. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do mroku, rozejrzałem się. Linia świateł ciągnęła się po morskim dnie jak ogon komety. Hil popłynęła wzdłuż niej i po chwili zobaczyłem drugą linię świateł i zaraz potem jeszcze jedną. Przed nami wyłonił się zarys budynków o kopulastych dachach. Zrozumiałem, że światła są znakami wytyczającymi — podobnie jak na lotniskach — różne trasy i że zbiegają się w środku Konszelfu 10. Po chwili znaleźliśmy się przy budynkach, otoczyli nas ludzie. Machali rękami i poklepywali Hil po ramieniu. Bytem tym wszystkim z lekka oszołomiony i tylko pilnowałem, żeby nie stracić oddechu i nie zgubić Hil. Odwróciła się i przywołała mnie do siebie ruchem ręki. Pomachała kilka razy szybko płetwami i zniknęła w cieniu jednego z budynków pozostawiając po sobie tylko rój złocistych bąbelków. Ostrożnie podążyłem za mą i spojrzałem w górę. Zobaczyłem nad głową jasny, podobny do lustra krąg. Robił wrażenie twardego i niemożliwego do przebicia. Wykonałem kilka ruchów nogami i uniosłem się do góry. Światło i dźwięk spadły na mnie jak gwałtowny prysznic. Poczułem, że jakieś ręce wyciągają mnie z wody. Wyplułem ustnik i zerwałem maskę. A więc nareszcie jestem na miejscu! Byłem w pokoju o kształcie kuli, siedziałem na podłodze, a tylko nogi dyndały jeszcze w wodzie. Spojrzałem na dół ze zdziwieniem. — Woda tu nie podejdzie. Nie ma wprawdzie komory wodoszczelnej, ale woda nie podejdzie. Hil śmiała się i trzepała nogami o wodę. — Tutaj nie jest tak, jak na Księżycu, gdzie musicie stale pilnować, żeby atmosfera nie uciekała w próżnię. Na tej głębokości waga wody równa jest trzykrotnemu ciśnieniu atmosferycznemu. Utrzymujemy więc ciśnienie trzech atmosfer i siły równoważą się. Powietrze nie wychodzi na zewnątrz, a woda nie wchodzi do środka. A teraz znikam! Zdejmij kombinezon i weź prysznic. Jon zaraz przyjdzie i pomoże ci rozłożyć rzeczy. — Dokąd idziesz? — Do domu. Do matki i ojczyma. Powiedz Jonowi, że przyjdę na kolację. Podniosła rękę na pożegnanie i zsunęła się do wody. Wstałem i rozejrzałem się dokoła. Kuliste wnętrze, skonstruowane, jak przypuszczałem, z metalu, wyłożone było pomarańczowym, syntetycznym materiałem i podzielone na trzymetrowej wysokości segmenty. Zauważyłem w jednym z nich szafkę ze znaczącym napisem: Pierwsza pomoc i reanimacja. Zrzuciłem z siebie kombinezon, odpiąłem akwalung i zajrzałem za znajdującą się na lewo ode mnie przegrodę. Był tam prysznic. Odprężyłem się pod działaniem gorącego strumienia wody, która nagle zrobiła się lodowata. Przesunąłem się do następnego segmentu i rozejrzałem się za ręcznikiem. Nie znalazłem go, ale nagle powiał na mnie ze wszystkich stron prąd ciepłego powietrza. Po chwili byłem suchy. Wciąż trzymałem w ręku torbę. Czy powinienem się tutaj ubrać? Kiedy wsunąłem głowę za następne przepierzenie, zobaczyłem pod koliście biegnącą ścianą miękką ławę, nad którą wisiała wielka lampa. Zanim powziąłem decyzję, spod kopuły rozległ się wesoły głos. — Jesteś tam, Kep? Rozwichrzona głowa wysunęła się przez półkoliste drzwi prowadzące do następnego pomieszczenia… — Doskonale! Widzę, że dałeś sobie świetnie radę. Nazywam się Jon King. Witaj na Konszelfie 10! — Dziękuję. Zachowywałem się dość sztywno. Nie byłem przyzwyczajony do posiadania rodziny. Dotychczas nie znałem nikogo poza mieszkańcami Laboratorium Księżycowego 21. Wpatrywałem się w mojego nowego kuzyna. — Jesteśmy do siebie podobni, Jon. Wyglądamy niemal jak bracia. To bardzo dziwne. — Niech ci tylko włosy odrosną. Czy tam u was, na Księżycu, wszyscy golą głowy? — Nie: golą — protestowałem — po prostu strzygą się krótko. To przecież wielka wygoda. — Eeee — skrzywił się Jon. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Wreszcie uśmiechnął się. — Ubieraj się, Kep, i chodź. Zapoznasz się z rodziną. — Nie użyłem tego — wskazałem na lampę w ścianie. — W porządku. Wystarczy, jak zrobisz to raz dziennie. Ultrafiolet w fali tej długości chroni skórę przed bakteriami i dostarcza organizmowi witaminy D. Ponieważ nasza skóra podlega stałemu działaniu wody, nawet najmniejsze ranki czy zadrapania kiepsko się goją, poza tym rozwijają się na niej różnego rodzaju grzybice. Ta lampa załatwia sprawę. Musisz tylko pamiętać, żeby zawsze zakładać gogle i nastawiać budzik na odpowiednią ilość minut. — Będę pamiętał. Jak długo tu mieszkasz? — Osiem lat. Od momentu kiedy założono Konszelf.. Matka i ojciec pracowali już przedtem w jakimś starym podmorskim laboratorium, ale ja mieszkałem na Powierzchni z babką. — Gdzie wolisz być? Tu czy tam? — Co za pytanie? Chodź poznać rodzinę. W czasie rozmowy nałożyłem sweter, spodnie i mokasyny i poszedłem za Jonem przez niskie, sklepione drzwi do następnego półkolistego pomieszczenia. — Te drzwi są automatyczne i wodoszczelne — zabezpieczenie na wypadek, gdyby nawaliło ciśnienie. To się na razie jeszcze nie wydarzyło — wyjaśnił Jon. — Na Księżycu też mamy takie drzwi. Starałem się mówić swobodnie, ale myśl o tym, że mam nad głową tysiące ton wody, rozstrajała mnie. Rozejrzałem się dokoła. Po prawej stronie zobaczyłem małą, lśniącą kuchnię, po lewej przestrzeń jadalną, na wprost znajdował się pokój bawialny, zajmujący prawie połowę pomieszczenia. Pomalowany był na ciepły kremowy kolor, a oświetlenie zainstalowane było za karniszami ciągnącymi się dokoła zaokrąglonego sufitu. O ile skromniejsze były mieszkania na Księżycu, nacechowane wręcz wojskową prostotą! Półokrągłą ławę pod ścianą pokrywała czerwona narzuta, a na podłodze rozciągał się dywan o złotych, żółtych i ciemnoczerwonych wzorach. Zdałem sobie sprawę, że zachowuję się jak prostaczek, i aż krew nadbiegła mi do twarzy. Ruszyłem więc za Jonem, żeby przywitać się z ciotką i wujem. Ale wuj Ted i ciotka Janet widać nie lubili ceregieli. Ciotka rozłożyła szeroko ramiona i chwyciła mnie w objęcia. — Och, Kep! Tak się cieszę, że nareszcie cię widzę! Niech ci się przyjrzę. Wykapany George, prawda Jon? Jestem niemądra, przecież Jon nie zna wuja Georga. Jednakże widziałeś go przecież w telewizji! Powiedz, czy Kepler nie jest do niego podobny? Pociągnęła mnie na tapczan i posadziła obok siebie. — A teraz powiedz mi, jak ci się podoba Konszelf 10? — Ależ mamo! —. Jeszcze za mało widziałem. Ale ten pokój jest wspaniały! A ten dywan cudowny! Okazało się, że dobrze trafiłem. Ciotka rozpromieniła się. — Sama go wykonałam. Trwało to ponad dwa lata. Ale udał się i trzeba przyznać, że szalenie rozwesela pokój. Tutejsze mieszkania są prawie identyczne. Ale ty to pewnie dobrze znasz z Księżyca? — W porównaniu z Księżycem to luksus. My tam nie mamy ani dywanów, ani miękkich mebli. A poza tym wszystko jest pomalowane na ten sam przygnębiający ciemnozielony kolor. — Dlaczego wszystkie służbowe mieszkania muszą być wymalowane na takie ohydne kolory? Jestem pewna, że wesołe kolory wcale nie kosztują więcej. Powinniśmy domagać się atrakcyjniejszych barw i różnych wygód. Trzeba, żebyś walczył o te rzeczy także i dla Księżyca, Kep. — Mamo, wuj George przecież właśnie po to przyleciał na Ziemię — wtrącił się Jon. — Myślę jednakże, że ma ważniejsze sprawy do załatwienia niż zmiana wystroju mieszkań. — Chyba masz rację, Jon. Nigdy nie będziemy mogli pozwolić sobie na kosztowne meble. Koszty transportu na odległość czterystu tysięcy kilometrów są kolosalne. Ale chcemy mieć prawo decydowania o sposobie naszego życia i pracy i przynajmniej o kolorze ścian. Uśmiechnąłem się do ciotki, która zawołała wesoło: — Widzisz, Jon! Kep i ja rozumiemy się doskonale. Kolor— ścian jest rzeczą bardzo ważną. Poza tym chodzi o—zasadę. No, ale teraz napijmy się kawy i zjedzmy kanapki. Ciotka wybiegła z pokoju, a Jon roześmiał się. — Nie przejmuj się tym, co mówi moja matka. Mówi czasami dziwne rzeczy, ale jest naprawdę wspaniałym fotografikiem. — Wierzę ci. Jest przecież siostrą mojego ojca! — Podobno — uśmiechnął się wuj Ted. — Masz szczęście, Kep. Ale Jon, może byś pokazał Kępowi jego pokój, ja tymczasem zaparzę kawę. Jon podniósł się z dywanu i przeprowadził mnie przez kolejne drzwi do trzeciego segmentu, który wydał mi się nieco bardziej znajomy, bo, podobnie jak na Księżycu, podzielony był na oddzielne pokoje. — Na lewo jest łazienka, na wprost sypialnia rodziców, twój pokój jest na prawo, a sąsiedni mój. Jon otwierał kolejno wszystkie drzwi. — Ta drabina prowadzi do magazynu i do awaryjnego włazu. — Właz awaryjny? — Mamy je w każdym budynku. Jest to po prostu pomieszczenie o dwojgu drzwiach. W wypadku nagłego spadku ciśnienia albo uszkodzenia budynku wchodzisz do środka, zamykasz za sobą jedne wodoszczelne drzwi, otwierasz drugie i płyniesz do najbliższego domu. — Czy byłeś kiedykolwiek do tego zmuszony? — Tylko w czasie ćwiczeń. To urządzenie jest tak konieczne jak gaśnica pożarowa. Możesz się nie bać, Kep. Te kopuły są bardzo solidne. Zbudowano je z grubej blachy aluminiowej pokrytej szklanym włóknem. Instalacje kontrolujące ciśnienie są zawsze podwójne i zaopatrzone w doskonałe sygnały alarmowe. Zapewniam cię, że moja matka nigdy nie zabrałaby się do robienia tego dywanu, gdyby istniała najmniejsza szansa, że zamoknie! Zwilżyłem suche wargi i uśmiechnąłem się do niego krzywo. Ostatecznie nie było tu gorzej niż w przestrzeni kosmicznej, ale do niej byłem przyzwyczajony, bo tam się urodziłem. Rozejrzałem się po moim pokoju. W porównaniu z pokojem hotelowym był mały, ale w stosunku do mojej sypialni w Laboratorium Księżycowym 21 iście pałacowy. Miał kształt kawałka tortu, wzdłuż lewej ściany stało łóżko, naprzeciwko biurko i półki, a pod półkolistą ścianą ława i wbudowana szafa. Łagodne oświetlenie można było regulować lub wyłączać przy drzwiach albo przy łóżku. Jeżeli zdołam odzwyczaić się od uczucia strachu z powodu tej wielkiej masy wody nad głową, to może będzie mi tu nawet przyjemnie. Obiad był miłą niespodzianką. W porównaniu z naszymi wiecznymi mrożonkami i syntetycznymi posiłkami był wręcz znakomity. Znacznie lepszy od wyszukanych i efekciarskich potraw, jakimi karmiono mnie w oenzetowskim Hiltonie. Kiedy sięgnąłem po dokładkę, ciotka rozpromieniła się. — Oto prawdziwy apetyt! Cieszę się, że ci smakuje. Pytasz, co to jest? Sałatka z tuńczyka. A to pierożki z morskich alg. Robimy je z koncentratu mączki rybnej, a nie z mąki zbożowej. Przy naszym ciśnieniu ciasto niezbyt dobrze rośnie i jest ciężkie, toteż robimy tylko placki i pierożki. — Czy musicie jeść same rybne potrawy? Czy Ziemianie zmuszają was do tego? — Skądże. Po prostu żywność sprowadzana z Powierzchni jest zbyt droga, a poza tym nie jest tak zdrowa. Kiedy powstało Laboratorium, postanowiliśmy być możliwie samowystarczalni. A teraz jesteśmy już przyzwyczajeni. — Szczególnie, że mama wspaniale gotuje! — przerwał jej Jon. — A teraz chodź. Oprowadzę cię po Konszelfie 10. Leżałem na łóżku mojej niewielkiej sypialni. Była noc. Panowała kompletna cisza. Klimatyzacja działała bez szmeru i tylko cienkie strumyczki świeżego powietrza płynące z kratki w suficie świadczyły o tym, że jest włączona. Nie słychać było szumu pojazdów magnetycznych, trzasku wind ani wycia syren na ulicach. Leżałem pod dwudziestometrową warstwą wody, jak gdyby otulony kokonem spokoju. Pomyślałem o starej piosence, której pierwsze słowa brzmiały: „Kołyszą mnie do snu przepastne głębiny…” Tu nie było ani burz, ani ciszy po burzy. Ten świat nie znał pojęcia pogody. Podobnie jak Księżyc. Byłem niespokojny i oddychałem z trudem, jakby ciężar wody napierał na mnie i ściskał ściany mojego pokoiku. Wstałem z łóżka i otworzyłem drzwi. Na podłodze korytarza leżał promień światła wychodzący spod drzwi salonu. Słychać było ciche głosy Jona i Hil. Zostawiłem ich samych mówiąc, że ogarnia mnie senność. Ciotka i wuj poszli w odwiedziny do sąsiadów. Zdawało mi się, że gdy otworzę drzwi, będzie mi mniej duszno. Wróciłem na palcach do łóżka i leżałem spokojnie, przywołując w pamięci wydarzenia minionego dnia. Liczyłem na to, że pomoże mi to szybko usnąć. A więc tak wygląda Konszelf 10… W samym środku podmorskie laboratorium, centralny budynek z czterema cylindrycznymi ramionami wyrastającymi z niego niczym macki ze znieruchomiałej ośmiornicy. W środkowym budynku znajdował się sklep, kafeteria, wielki ośrodek łączności, sale konferencyjne i biblioteka. Pierwszy cylinder zajmowało laboratorium żywnościowe, gdzie pracowano nad najlepszymi sposobami hodowania, zbierania i przerobu podmorskich roślin. Naukowcy pracowali tam także nad hodowlą ryb, opracowując metody produkcji protein. Jak powiedział mi Jon, szelf kontynentalny ma powierzchnię równającą się niemal całej powierzchni Afryki, a jeden hektar morskiego dna może dać około siedmiu ton protein w postaci samych skorupiaków. Można też zebrać z hektara piętnaście ton wodorostów. Wkrótce nie będzie już głodu na Ziemi! W drugim cylindrze mieściło się laboratorium biochemiczne. Tutaj pracowano nad produkcją chemikalii ze skorupiaków, gąbek i innych żyjątek morskich, produkowano z roślin między innymi środki uśmierzające ból, antybiotyki oraz leki pobudzające działanie serca i zwalczające nowotwory. Wspaniałe to, ale i niepokojące, bo wiele stworzeń morskich posiada w sobie trucizny silniejsze niż najjadowitsze żmije na Ziemi. Cylinder trzeci był najbardziej dochodowy i rząd Ziemi przeznaczał na prowadzone tam badania największe subsydia. Pracowano tam nad metodami wydobywania z dna morskiego surowców, poszukiwania ropy naftowej i cennych metali. Słuchając wyjaśnień jednego z pracowników przypomniałem sobie sytuację na Księżycu, gdzie trzeba walczyć o zdobycie najmniejszych nawet funduszów na prace badawcze związane z laserem, elektroniką czy plazmą. A tymczasem Ziemia przeznaczała miliony na poszukiwanie minerałów i zdobywanie nowych surowców na dnie morskim. W czwartym cylindrze pracował wuj Ted, który był morskim biologiem. Jego praca była najciekawsza, chociaż najmniej może efektowna. Toteż cierpiał na chroniczny brak pieniędzy na swoje badania. — Ale my i tak dajemy sobie radę — roześmiał się wuj, gdy oprowadzał nas po laboratorium. Badano tam ekologię wody, ryb i wodorostów, wpływ na nie sezonowych zmian temperatury, a także strukturę dna morskiego, jego roślinność i jej przydatność jako pożywienia dla różnych stworzeń. Wuj Ted powiedział mi, że Konszelf 10 leży na starej, koralowej rafie, daleko od lądu i od ujścia jakiejkolwiek większej rzeki. Niektóre inne laboratoria skarżą się, bez większego zresztą skutku, na zanieczyszczenia swojego środowiska. Już przed laty wydano na Ziemi ostre przepisy dotyczące zanieczyszczania powietrza, a silnik spalinowy uległ całkowitej przebudowie. Politycy na szczęście też oddychają powietrzem, ale z rzekami jest inaczej. Spływają szybko do morza, a ludziom wydaje się, że ma ono nieograniczone możliwości wchłaniania wszelkich nieczystości. — Kazałbym wszystkim tym politykom mieszkać przy ujściu niektórych rzek — krzyknął w pewnym momencie — może wtedy zrozumieliby, jak postępowanie mieszkańców Ziemi rujnuje morza! Jedyne badania, na które laboratorium otrzymywało odpowiednie fundusze, dotyczyły możliwości wykorzystania inteligencji delfinów i metod porozumiewania się z nimi. Szczodrość ta wynikała z ewentualności wykorzystania tych zwierząt dla celów wojskowych. — Ale jeżeli rzeczywiście uda im się tak zdeprawować mózg delfinów, że będą pomagały jednym ludziom, a szkodziły innym, wtedy ja wypisuję się z rodzaju ludzkiego — krzyknął jeden z kolegów wuja Teda. Westchnąłem i przewróciłem się na drugi bok. Na pozór życie tutaj było spokojne i beztroskie, ale w rzeczywistości nawet na dno morza docierały skomplikowane ludzkie problemy, a moralne decyzje były tu równie trudne, co na górze. Wróciłem myślami do położenia Konszelfu 10. To kompleks laboratoriów promieniował owymi wiązkami świateł, które widzieliśmy w drodze z powierzchni. Były to taśmy magnetyczne pokryte farbą luminescencyjną, która nie tylko reagowała na każdy zbliżający się przedmiot, ale również na nacisk fal, wydając zielonkawy poblask. Taśmy te ciągnęły się pajęczą siecią we wszystkich kierunkach, a dla mieszkańców Konszelfu 10 były równie czytelne, jak tabliczki z nazwami ulic w miastach. Gmachy laboratoriów otaczały dwa koncentryczne koła budynków mieszkalnych. Domy oznaczone literami A do H mieściły się w kole wewnętrznym, a oznaczone literami od J do T — w zewnętrznym. Każdy dom miał własną wentylację oraz aparaturę do produkcji słodkiej wody, kanalizację, telefony i osobny generator energii jądrowej. „W ten sposób każdy dom ma wszystkie urządzenia zapewniające egzystencję, choć jest to kosztowne. Pierwsze konszelfy miały, mimo oporu mieszkańców, jeden centralny system. Przed szesnastu laty zdarzyło się groźne trzęsienie ziemi, które zburzyło jedną z naszych osad w Zatoce Meksykańskiej. Zginęło wówczas piętnastu naukowców, a dwudziestu trzech odniosło ciężkie obrażenia. Było to skutkiem nagłej zmiany ciśnienia w czasie wydostawania się na powierzchnię na nadmuchanej gumowej tratwie. Po tej katastrofie przeforsowaliśmy nasze żądania”. „Mówisz z wielkim rozgoryczeniem, Jon. Przecież nie było cię wtedy na świecie!” „To prawda. Ale zginął wówczas ojciec Hil i jeden z jej starszych braci”. Przypominając sobie tę rozmowę, pomyślałem o Hil. Była piękna, ale jakby gorzka, co onieśmielało mnie i peszyło. Zdałem sobie nagle sprawę, że głosy dochodzące z sąsiedniego pokoju stały się donośniejsze i rozmowa Hil z Jonem przemieniła się w kłótnię. — Hil, mówię ci, że przemoc nie prowadzi do niczego. — Jon, jesteś równie słaby, jak dorośli. Mamy w ręku wszystkie karty. Jeżeli zagramy nimi dobrze i nie okażemy słabości, uzyskamy to, o co nam chodzi. — Ale ludzie ucierpią. — W czasie rewolucji ludzie zawsze cierpią. To cena, którą się płaci. — Hil, nie mówisz tego serio! — Przykro mi, Jon. W tak poważnych sprawach nie żartuję. Takie są moje przekonania i chcę, żebyś je znał. Nie wolno mieć żadnych skrupułów, ale to żadnych! — Hil, nie mogę pogodzić się z myślą, że chcesz użyć przemocy — w głosie Jona brzmiała rozpacz. — A ty przyłączysz się do nas? — Nie mogę tego zrobić, Hil. W każdym razie nie teraz. Muszę mieć czas na przemyślenie tej sprawy. Ale przyrzekam, że was nie zdradzę. — Lepiej nawet nie próbuj. I to ani jednym słowem, ani jednym gestem. Jeżeli zdradzisz, oni cię zabiją, a ja nie będę mogła temu zapobiec. Zsunąłem się cicho z łóżka i ostrożnie zamknąłem drzwi. Głosy umilkły i światło znikło. Wróciłem do łóżka i usiłowałem zasnąć. ROZDZIAŁ CZWARTY Obudziłem się nagle z ciężarem na piersiach i ściśniętą krtanią. Śniło mi się, że jestem w Laboratorium Księżycowym 21. Przeciek powietrza czy wybuch? Uniosłem się na łóżku i nasłuchiwałem dźwięku syreny alarmowej. Było ciemno i cicho. Moja księżycowa grawitacja, sześciokrotnie teraz spotęgowana, dawała mi się silnie we znaki. Kiedy całkowicie oprzytomniałem i zdałem sobie sprawę z tego, gdzie jestem, przestraszyłem się na dobre. Nie boję się próżni kosmicznej. Urodziłem się i wyrosłem w warunkach codziennego obcowania z komorami powietrznymi i kombinezonami kosmicznymi. Zawsze liczyłem się z możliwością katastrofy. Ale ten ciężar… ciężar tej wody piętrzącej się nad moją głową. Dwadzieścia metrów wody! Dwa razy tyle, co waga całej atmosfery ziemskiej. Każdy centymetr kwadratowy powierzchni mojego ciała odczuwał ten potworny nacisk. Kurczyłem się pod nim, zapierał mi dech. Jęknąłem i zacisnąłem dłonie. Były zimne i śliskie. Lodowaty pot spływał mi z twarzy i karku, z trudem łapałem powietrze. Z olbrzymim wysiłkiem stanąłem na podłodze i powlokłem się do sąsiedniego pokoju. Oparłem się o ścianę starając się uspokoić oddech i zorientować w sytuacji. Poprzez nie zasłonięte okrągłe okienko widziałem szkółkę małych rybek pląsających w zielonkawej poświacie wody. Potem cień wielkiej ryby zamajaczył przed szybą i zniknął. Zwilżyłem językiem spiekłe wargi i usiłowałem zebrać myśli. Muszę się stąd wydostać… dłużej tego nie wytrzymam… nie wolno mi ulec panice… muszę się stąd wydostać za wszelką cenę… Przetoczyłem się przez następne drzwi do pomieszczenia gospodarczego, ukląkłem i nachyliłem się nad otworem w podłodze. Pół metra pod powierzchnią podłogi w tafli wody odbijało się srebrzyście sklepienie kopuły niczym zatrzaśnięte metalowe drzwi. Położyłem się na brzuchu na prążkowanej wykładzinie podłogowej i zanurzyłem ręce w wodzie. Jej tafla rozstąpiła się pod moimi palcami, pociekły po nich srebrzyste krople. Woda! Najcenniejsza rzecz w kosmosie! A ja tu histeryzuję właśnie dlatego, że żyję pod jej powierzchnią! Pomyślałem o rozpalonych wielkich pustyniach pyłowych pomiędzy kraterami Keplera i Kopernika. O bezlitosnej, lodowatej próżni Kosmosu… Po chwili oddech mój uspokoił się, ręce przestały drżeć. Usiadłem i wpuściłem nogi do otworu. Plusnęło, na powierzchni ukazały się kręgi. Wzdrygnąłem się. Coś potrąciło mnie lekko w stopę. Raz, potem drugi. Pół tuzina rybek stłoczyło się w otworze i z zaciekawieniem badało moje stopy. Roześmiałem się głośno i poczułem, że jestem znowu cząstką wszechświata. Nabrałem wody w dłonie i zmyłem pot z twarzy. Usłyszałem za sobą odgłos kroków. Był to Jon. — Jak się czujesz, Kep? — W porządku. Czy obudziłem cię? Przykro mi. — I tak spałem tylko jednym uchem, bo spodziewałem się, że ta pierwsza noc da ci się we znaki. Przeżywają to prawie wszyscy nowi przybysze. Nawet Konszelfici, którzy wracają z dłuższej podróży na Ziemię. — Doprawdy? — Ucieszyłem się, że nie muszę się wstydzić. — Jak to się objawia? — Niektórzy ludzie wpadają w panikę i próbują przebić się przez ściany budynku albo wywalić drzwi. Oczywiście nic z tego nie wychodzi, bo na to trzeba by bomby. Zdarzyło się kilka razy, że ktoś próbował wydostać się na powierzchnię, a to jest naprawdę bardzo niebezpieczne. Zawsze pilnujemy troskliwie nowych przybyszów, aż się zaaklimatyzują. Bo widzisz, ty jesteś tutaj na dole już ponad dwanaście godzin. Masz teraz krew nasyconą gazami pod ciśnieniem trzech atmosfer. Gdybyś wypłynął na powierzchnię, gazy uległyby rozszerzeniu i wtedy z twojej krwi zaczęłyby wydobywać się bąbelki jak z otwartej butelki wody sodowej. Gdyby przeniknęły do stawów, zostałbyś kaleką na całe życie. A gdyby dotarły do serca i płuc, nic nie zdołałoby cię uratować. — Na szczęście nie zrobiłem żadnego głupstwa — uśmiechnąłem się do Jona. — Ale do głowy przychodziły mi rożne myśli. Dziękuję ci, że pilnowałeś mnie. Chyba powinniśmy wrócić do łóżka, chociaż przyznaję, że wcale mi się nie chce spać. — Nie musimy. Jest już wpół do piątej. Dobra pora na obejrzenie całej naszej podmorskiej fauny i flory w akcji. W późniejszych godzinach ryby opadają głębiej, a nocne drapieżniki idą spać. Chodź, ubierzemy się. Nałożyliśmy kombinezony i zanurzyliśmy się. Popłynąłem za Jonem i kiedy znaleźliśmy się poza cieniem rzucanym przez budynki, wśród raf koralowych i skał, Jon zapalił latarkę. Natychmiast błękitnozielony świat zamienił się, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, w istną feerię barw, zaroił się najrozmaitszymi, fantastycznymi stworami. Rozgwiazda odsuwała się z wolna od promienia światła, poruszając się jak baletnica o nieskończonej ilości rąk i nóg. Ośmiornica czmychnęła za skałę zamieniając się błyskawicznie z błękitnej w brunatną. Opancerzony homar wystawił ostrzegawczo kleszcze, a potem popełzł w bok. Jego brązowy pancerz przypominał średniowieczne zbroje rycerskie, które znałem z kasetowego filmu historycznego. Jon powiedział mi, że Konszelf znajduje się na miejscu koralowej rafy, która istniała przed setkami lat na terenie niezbyt odległym od powierzchni morza, gdzie woda była dostatecznie ciepła dla podtrzymania życia polipów koralowych. Kiedy poziom dna obniżył się do dwudziestu metrów, skały, na których rosły koralowce, stały się siedzibą wargaczy, morszczuków, makreli i miliardów mniejszych stworzeń. Światło latarki Jona budziło je. Małe rybki zrywały się ze snu i tworzyły gęste ławice, poddające się najmniejszemu nawet ruchowi wody. Unikały naszych rąk kryjąc się jak w twierdzach w koralowych grzebieniach. Były wprost niesamowicie szybkie i zwinne. Większe ryby poruszały się indywidualnie, ale każda trzymała się swojego, ściśle zakreślonego obszaru, tak jak gdyby teren podzielony był na strefy. Nie potrafiliśmy dostrzec tych niewidzialnych linii, ale dla ryb były one oczywiste. Pilnowały bardzo stanowczo nienaruszalności tych granic. Od czasu do czasu wielka ryba zaczynała nagle miotać się i jak błyskawica rzucała się na mniejszą. Po chwili znowu panował spokój, ryb ani śladu. Nie mogłem zrozumieć, w jaki sposób te wielkie ryby mogły łapać wystarczającą ilość ofiar na wyżywienie swoich potężnych cielsk. Płynąłem w odległości kilkunastu centymetrów od dna, rozkoszując się nieważkością. Było mi znacznie przyjemniej niż w czasie lotu, bo nie bałem się nagłych zmian szybkości i nie dokuczał mi brak swobody ruchów. Miałem pełną kontrolę nad sobą, czułem się jak orzeł szybujący wysoko na niebie. Jon zgasił latarkę. Przez chwilę panowała ciemność. Wyciągnąłem ręce, żeby oprzeć się o skałę. Moje oczy przyzwyczaiły się niebawem do ciemności i zorientowałem się, że świta. Tam, daleko w górze, na powierzchni morza wschodziło słońce, by zwiastować nowy dzień. Przestałem boleśnie odczuwać rozłąkę z własnym światem. Nie czułem się już samotny, lecz odwrotnie, ogarnęło mnie miłe uczucie pewności i bezpieczeństwa. Jon zaopatrzył mnie w filtr, który pochłaniał tlenek węgla z wydychanego przeze mnie powietrza i pompował je z powrotem do zbiornika, gdzie zmieszane z tlenem mogło być powtórnie użyte. Dzięki temu filtrowi tylko minimalna ilość drobnych bąbelków wydostawała się na zewnątrz, toteż uwolniony od ich syku mogłem przysłuchiwać się odgłosom morza, owym pluskom, szmerom, pomrukom, świstom i westchnieniom, które wydawały z siebie ławice budzących się ryb. Po — jak mi się zdawało — kilku zaledwie minutach Jon trącił mnie w ramię, wskazał na zegarek, a potem na usta na znak, że jest głodny. Okazało się, że spędziliśmy w wodzie całe trzy godziny! Kiedy wracaliśmy ku budynkom, zauważyłem, że każdy z nich ma na ścianie i przy włazie bardzo wyraźnie wymalowaną literę, tak że nie mogło być mowy o zabłądzeniu do cudzego mieszkania. Podpłynęliśmy pod budynek G. Niczym stały bywalec wynurzyłem się z wody, wspiąłem po drabinie i usiadłem na brzegu włazu, żeby zsunąć szelki akwalungu. Wciąż męczyła mnie grawitacja, ale dałem sobie radę bez niczyjej pomocy. — Dziękuję ci, Jon — powiedziałem z wysiłkiem,. przepłukując maskę i ustnik. Jon uniósł głowę i roześmiał się. — Myślę, że już jesteś dobry. Przeszły ci strachy? — Przeszły. Nie powiesz nic ciotce i wujowi? — Oczywiście, że nie — Jon spojrzał mi prosto w oczy — możesz na mnie liczyć. Już po raz drugi niepotrzebnie naraziłem się Jonowi. Byłem jeszcze daleki od pełnego zrozumienia tych Konszelfitów. Śniadanie było wspaniałe. Smażone placki przypominające naleśniki, które, jak powiedziała ciotka, zrobione zostały z koncentratu rybiego mięsa z dodatkiem esencji z wodorostów zastępującej jaja, polanę znakomitym syropem wydobytym z innych wodorostów. Po trzech godzinach pływania byłem głodny i jadłem z apetytem. — Mamo, wychodzimy na cały dzień — odezwał się Jon wyjadając resztę syropu z talerza. — Czy mogłabyś nam dać coś do jedzenia na drogę? Hil i ja chcemy pokazać Keplerowi zagrody i uprawy wodorostów. — Czy nie za dużo wrażeń na jeden dzień? Boję się, że Kep jeszcze nie jest zaaklimatyzowany. — Czuję się świetnie, ciociu — odezwałem się szybko. — Nieważkość sprawia mi szaloną przyjemność. Bezczynne siedzenie jest bardziej męczące, doprawdy? — Będziemy ostrożni. Zabierzemy ze sobą sanki i dodatkowe akwalungi na osiem godzin. Na pewno się nie zmoczymy. Wrócimy do domu na kolację. — No dobrze, kochanie. Nie zapomnij zostawić w Kontroli planu wycieczki. Przygotuję wam prowiant na drogę, a ty tymczasem zaopatrz Keplera w pełny ekwipunek długodystansowy. — Ekwipunek długodystansowy? — Zaraz zobaczysz, o co chodzi — uśmiechnął się Jon. — A teraz radzę ci zrobić użytek z ubikacji. W schronisku znajdziemy się nie wcześniej niż za trzy godziny. Kiedy zjawiłem się w pomieszczeniu gospodarczym, zobaczyłem, że przed Jonem leży mnóstwo najrozmaitszych przedmiotów. Było tego znacznie więcej, niż przywiozłem ze sklepu, gdzie Hil pomagała mi dobrać podmorski ekwipunek. Jon trzymał w ręku plastikową kartkę. — Zaczynamy — powiedział. — Najpierw wskakuj w kombinezon. Mam nadzieję, że jest ogrzewany? Świetnie. Na Hil można liczyć. Zawsze dobierze najlepsze rzeczy. Zegarek i głębokościomierz załóż na lewą rękę, a kompas i lokalizator sonarowy na prawą… — Sonarowy? — Kiedy poruszasz się w wodzie, sonar rzuca sygnał na ekran radarowy w wieży Kontroli. Gdybyś znalazł się w kłopotach, naciśniesz ten guzik, a wtedy najbliższy przyjazny delfin znajdzie cię i naprowadzi na właściwy kierunek. — Chyba bujasz! Przyznaj się! — Mówię prawdę! Naciśnięcie guzika wywołuje akustyczny sygnał, który nasze wytresowane delfiny natychmiast rozpoznają. Oczywiście, nic ci nie pomogą, jeżeli zabraknie ci powietrza. W takim przypadku nawet delfiny są bezradne, zwłaszcza na tej głębokości. Ale są nieocenione, kiedy ktoś zabłądzi czy utraci kierunek. Podobnie jak słynne bernardyny. — Bernardyny? — Takie psy. Ale nieważne. Czasami zapominam, że ty jeszcze nie wiesz o wielu ziemskich sprawach. — Ale za to orientuję się doskonale w sprawach księżycowych. Ciekawe, jak ty byś się popisał na takim egzaminie! Ale co dalej? — Mikrofon. Załóż go sobie na szyję i oprzyj na krtani. W porządku. Odbiornik masz w hełmie. Nałóż go na głowę i sprawdź, czy mnie słyszysz. Okay? W ten sposób będziemy mogli ze sobą swobodnie rozmawiać pod wodą. Jego zasięg nie jest zbyt duży, ale zawsze to lepsze niż ręczne sygnalizowanie czy próby bezpośredniej rozmowy pod wodą. W zasadzie można to robić, bo woda przenosi dźwięki, ale przeszkadzają bąbelki, no i trzeba by oczywiście wyjąć ustnik. A teraz nałóż pas z ciężarkami. Chlebak z jedzeniem na lewy bok, torba na próbki na prawy. Nóż przymocuj do prawego uda, tuż nad kolanem. — Po co mi nóż? — Może uda nam się upolować jakiegoś skorupiaka na kolację. Ale tak naprawdę jest to ubezpieczenie. Nigdy nie wiadomo, czy nie będziesz musiał go użyć, żeby wydostać się z jakichś tarapatów. Oczywiście, najlepiej się na nie nie narazić. W każdym razie wszyscy zawsze nosimy przy sobie nóż. A teraz nałóż aparat oddechowy, jest taki sam jak ten, którego używaliśmy z rana. Zawsze pilnuj, czy pęcherzyki wydobywają się z zaworu. One świadczą o tym, że świeży tlen miesza się z używanym powietrzem. A ten wskaźnik ciemnieje, kiedy poziom tlenku węgla jest za wysoki. Uważaj na to. — Dziś rano nic mi nie mówiłeś. — Bo to było zbyteczne. Oddaliliśmy się od domu zaledwie na odległość paru oddechów. Teraz płyniemy znacznie dalej. Bierz listę i sprawdzaj mnie, w miarę jak będę się ubierał. Nakładam dokładnie to samo, co ty, z dodatkiem latarki. Obserwowałem uważnie, jak ubierał się Jon, po czym wśliznąłem się za nim do włazu. Przepłynęliśmy wewnętrzne podwórze domów mieszkalnych, a gdy dotarliśmy do jednego z budynków stojących w pierwszym rzędzie, Jon podniósł z dna kamień i zastukał nim w kopułę. Niemal natychmiast jakaś postać wyłoniła się z włazu i przyłączyła do nas. Domyśliłem się, że to była Hil, mimo że jej jasne włosy ukryte były pod czarnym, gumowym hełmem. — Hej, chłopcy! Jesteście punktualni! Od czego zaczynamy, Jon? — Myślę, ze pokażemy Keplerowi nasze hodowle i uprawy. Możemy zjeść obiad w schronisku 24 i wrócić albo najkrótszą drogą, albo okólną na poziomie trzydziestometrowym. Okay? — Fajno! Wzięłam wczoraj ze składu sanie z trzema dodatkowymi akwalungami. Są zaparkowane na dole. Powiodłem wzrokiem za jej ręką i w bladej, błękitnozielonkawej poświacie dostrzegłem pomalowane na jaskrawo żółty kolor sanie. Była to właściwie metalowa rama, do której przymocowano kilka paczek. Z przodu sterczał drążek sterowniczy, a po dwóch stronach wisiały pętle nylonowych sznurów. — Ja poprowadzę — powiedział Jon. Położył się na brzuchu i oburącz chwycił drążek sterowniczy. Włączył starter znajdujący się w nasadzie drążka. Rozległ się cichy szum. — Kep, trzymaj się sznura! Sięgnąłem po pętlę nylonową i w tej samej chwili sanie drgnęły, oderwały się od dna i, rozbryzgując muł na wszystkie strony, zaczęły sunąć na wysokości około pół metra nad dnem. — Wodny odrzutowiec — zabrzmiał mi niespodziewanie w uszach głos Hil. — Oparty jest na tej samej zasadzie, na jakiej poruszają się ośmiornice i meduzy. Zamiast zużywać energię naszych mięśni, by pokonać opór wody, posługujemy się wodoszczelnymi bateriami. Działają przez osiem godzin. Potem trzeba je ładować. Sunęliśmy w wodzie z szybkością dobrych pięciu kilometrów na godzinę. Prawą ręką trzymałem się mocno nylonowej pętli, woda łagodnie opływała moje ciało, sanie sunęły równo naprzód. Hil trzymała się pętli umieszczonej po drugiej stronie. Jon prowadził ten dziwny pojazd bezbłędnie. Czułem się doskonale wolny, pewny i bezpieczny. Przypomniały mi się dziecinne marzenia o lataniu. Spojrzałem na kompas przymocowany do przegubu ręki. Naszym kierunkiem była północ. Jon utrzymywał teraz sanie na wysokości mniej więcej metra nad dnem. Trudno mi było oceniać zarówno odległość, jak i szybkość. Po dwudziestu minutach podróży zdawało mi się, że przebyliśmy półtora kilometra. Zauważyłem wtedy, że od początku suniemy nad rurą z masy plastycznej, ciągnącą się po morskim dnie. — Czy to rurociąg na ropę? — Nie. To jest przewód ze sprężonym powietrzem. Ale spójrz w lewo. Zobaczysz nasze zagrody. Przeczytałem dobry tuzin westernów na mikrofilmach i z lektury powieści Zane Greya wiedziałem, że na Ziemi trzyma się bydło w specjalnych zagrodach. — Zagrody? Tutaj? — zdziwiłem się. Zobaczyłem srebrzystą, migotliwą ścianę, która zagradzała nam drogę.. — Nic nie rozumiem. — Zaparkujemy sanie i wszystko ci pokażemy. Zahamowaliśmy i opadliśmy na dno. Podążyłem za Jonem, i Hil pod mur. Szeroka rura, nad którą płynęliśmy, kończyła się zaworem i rozgałęzieniem w kształcie litery T, a kiedy podpłynąłem bliżej, zobaczyłem, że rozchodzące się od niej w prawo i lewo cieńsze rurki podziurkowane są na górnej powierzchni. Równe rzędy srebrzystych pęcherzyków wydobywały się z każdego z tych otworów i podążały w górę. — To jest bariera dla ryb — wyjaśnił mi Jon. — Jest to coś w rodzaju teksaskiej bramy w zagrodach dla bydła. Człowiek przez nią przejdzie, ale krowa nie potrafi. Ryby mają słaby wzrok, ale bardzo rozwinięty zmysł dotyku. Ich skóra jest silnie unerwiona po obydwu stronach, toteż natychmiast odczuwają najmniejszą nawet zmianę ciśnienia. Ten ciąg bąbelków to w ich odczuciu ściana. Nie próbują nawet przepłynąć przez nią, tak samo jak ty nie usiłowałbyś przejść przez ścianę domu. — A co by było, gdyby chociaż jedna spróbowała? Jon roześmiał się. — Nie wiem. To się jeszcze nie zdarzyło. — Ale ja nie widzę żadnych ryb. Spojrzałem w górę. W srebrzystych pęcherzykach światło odbijało się jak w lustrze. — Zaraz zapytam dozorcę, czy możemy wejść. Zaczekajcie tu chwilę. Jon odpłynął i po kilku minutach powrócił w towarzystwie chłopca w moim wieku. Jon przedstawił nas, przywitaliśmy się podaniem rąk. — Możecie wejść do środka, tylko nie zatrzymujcie się nad barierą dla ryb. Mam tu trzy miliony doskonałych śledzi. Niedługo zostaną wysłane na sprzedaż. Przełaźcie szybko. Jon i Hil przepłynęli przez barierę z pęcherzyków pociągając mnie za sobą. Przez moment zdawało mi się, że oblazły mnie mrówki, ale niebawem byliśmy już w środku zagrody, wśród ogromnej ławicy ryb. Aż się od nich ciemno zrobiło. Śledzie nie zwracały na nas najmniejszej uwagi, pląsały wokół nas, ocierały się o nasze ciała. Starałem się nie poruszać w obawie, żeby nie uszkodzić żadnego z nich. Jon dał znak, zawróciliśmy, przepłynęliśmy z powrotem przez barierę z pęcherzyków do morza, które wydało nam się niemal puste. — Niewiarygodny widok. Ale czym żywi się taka ogromna masa ryb? — Urządzamy zagrody w miejscach, do których prądy oceaniczne przynoszą największe ilości planktonu. Założenie systemu rur z powietrzem jest stosunkowo proste. Są ze sztucznego tworzywa i dają się łatwo przenosić. Delfiny pomagają nam przy zaganianiu do zagród tych gatunków ryb, o które nam chodzi, i w odpędzaniu szkodników. Nie ponosimy niemal żadnych strat, a zyski są olbrzymie. — Czy macie na Konszelfie wiele takich zagród? — Zwykle jest ich około tuzina, na różnych głębokościach i w różnych temperaturach. Tam gdzie golfsztrom podchodzi do konszelfu, możemy nawet hodować tuńczyki, ale w północno– zachodniej części hodujemy na ogół śledzie i dorsze, które wolą zimniejszą wodę. Wracajmy teraz do sań, ryby już widziałeś, pokażemy ci uprawę wodorostów. Jon ułożył się znowu na saniach, Hil i ja uczepiliśmy sit, sznurów. Ruszyliśmy i po chwili skręciliśmy w prawo. Sunęliśmy teraz trasą na poziomie dwudziestu pięciu metrów pod powierzchnią morza. W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, dno szelfu opadało coraz niżej, pod nami rozprzestrzeniła się wkrótce nieprzenikniona ciemność. — Jesteśmy teraz blisko Rowu Śródoceanicznego. — Głos Jona zabrzmiał mi w uszach jakby z wielkiej dali. — Przecinamy zapadlinę, która prowadzi daleko w głąb oceanu. Nigdy nie zapuszczaj się tutaj samotnie. Można łatwo zabłądzić i spłynąć zbyt głęboko. A tam wolno się poruszać wyłącznie nurkom głębinowym i łodziom podwodnym. — Co mogłoby mi się stać? — W Rowie? W tej chwili granicą dla wytrenowanego nurka zaopatrzonego w specjalny ekwipunek jest głębokość stu dziewięćdziesięciu metrów. Panuje tam ciśnienie wynoszące dziewiętnaście atmosfer, to znaczy, że dziewiętnaście razy więcej gazów niż na Powierzchni może się rozpuścić we krwi. Kiedy człowiek znajduje się na Powierzchni, może bez szkody wdychać powietrze zawierające trzy procent dwutlenku węgla. Tam, na dole, wystarczy jedna szósta procenta dwutlenku węgla — i człowiek mdleje. Jeden, najwyżej dwa procent wywołuje konwulsje, a potem śmierć. Tam są zupełnie inne warunki egzystencji. — To czego ludzie tam szukają? Po co się tak głęboko zanurzać? Czy to warto? — Ależ oczywiście! Musimy wykorzystać każdy kilometr kwadratowy oceanu. Na razie zadowalamy się eksploatacją tylko płytkich części szelfu, ale to nie wystarczy. Rów Sródoceamczny ma powierzchnię równą obszarowi wszystkich kontynentów razem wziętych. Na razie jest dla nas za głęboki. Ale kiedyś… Będziemy musieli przystosować nasz organizm do tych warunków, może metodą operacyjną, może poprzez mutację… — Jon! — krzyknęła Hil. — Ponosi cię fantazja! Musimy skręcić na zachód. Oddaliliśmy się zbytnio od hodowli ryb. — Przepraszam. Jon zmieszał się i zawstydził. Przypomniałem sobie zdanie, jakie niechcący usłyszałem poprzedniej nocy. Hil powiedziała wtedy: „Jeżeli zdradzisz, oni cię zabiją, a ja nie będę mogła temu zapobiec”. Co się działo na Konszelfie 10? W jakie niebezpieczne i tajemnicze sprawy zamieszana była Hil? Nie mogłem ich oczywiście otwarcie zapytać, będę musiał sam do tego dojść. A może zadowolić się rolą gościa i nie przejmować się niczym? Patrzyłem przed siebie. Woda była zimna i przejrzysta, a Jon skierował sanie ku górze. Sunęliśmy skrajem wzgórza ciągnącego się aż ku brzegowi. Głębokościomierz wskazywał dwadzieścia metrów, po chwili piętnaście. Wyrównaliśmy kurs i skierowaliśmy się na północ. Przed nami wyrosła gęsta roślinność, pochłaniająca resztę światła przenikającego na tę głębokość. Przypomniało mi to obrazki z dzieciństwa przedstawiające lasy, które w przeszłości porastały niektóre obszary Ziemi. Zbliżyliśmy się do tego lasu i kiedy przyzwyczaiłem się do ciemności, zacząłem rozróżniać poszczególne pnie tych gigantycznych wodorostów. Były grube i gładkie i miały brunatnooliwkowy kolor. Przechylały się to w jedną, to w drugą stronę pod wpływem ruchu koron, które wyrastały aż na powierzchnię i chwiały się pod działaniem wiatru i fal. Wyciągnąłem rękę, dotknąłem śliskiej łodygi i poczułem nagle kontakt z dalekim światem słońca i światła, z życiem oddalonym zaledwie o piętnaście metrów. Podniosłem wzrok do góry. Oglądane pod światło wodorosty mieniły się pięknym, bladozłotym kolorem. Głos Jona wyrwał mnie z zamyślenia. — Może zjemy teraz obiad w schronisku, a potem rozejrzymy się, zgoda? Skręciliśmy znowu na zachód i mniej więcej w pięć minut później dostrzegłem na dnie morza znajomą już teraz linię mieniącej się taśmy kierunkowej. Prowadziła do niewielkiej, przytulonej do skały, plastikowej kopuły. — Na jej powierzchni widniała liczba 24, co przypomniało mi cyfry umieszczone na wielkiej mapie Konszelfu wiszącej w dziale łączności Kontroli. Wpłynęliśmy pod kopułę przez wejściowy właz. Z uczuciem ulgi zdjęliśmy kombinezony i hełmy i odetchnęliśmy głęboko zwykłym powietrzem. Wyprostowałem się i rozejrzałem dokoła siebie. Połowę ściany zajmowała szeroka, wyściełana półkolista ława, a drugą przecinały wejścia do łazienki z prysznicem oraz kuchenki, w której stała szafka opatrzona napisem: Żywność. Tam też znajdował się telefon. Jon podszedł prosto do aparatu, podniósł słuchawkę, wymienił nasze nazwiska i dodał, że „po odpoczynku zamierzamy zwiedzić pola wodorostów”. Wzięliśmy prysznic i zjedliśmy przysmaki przygotowane przez ciotkę Janet. Były to jak gdyby naleśniki o najrozmaitszym nadzieniu, tyle że nie z ciasta, lecz z ciemnych liści wodorostów. Nadzienie było bardzo smaczne, a liście nieco cierpkie i lekko słonawe. — Japończycy od wieków jadają wodorosty — powiedziała Hil. — Wzięliśmy od nich najlepsze przepisy. Po posiłku wyciągnąłem się na ławie i wydałem z siebie pomruk zadowolenia. — Spuchłeś? — Nie, wcale nie. Opowiedz mi jeszcze coś o tych wodorostach. Jak je uprawiacie? Jakie są ich właściwości? — Są to liściaste rośliny o silnie rozgałęzionych korzeniach. Niektóre odmiany mają łodygi sięgające stu pięćdziesięciu metrów. Znajdujące się w ich koronach pęcherzyki wypełnione są gazem, który utrzymuje je prawie na powierzchni wody. W ten sposób otrzymują niezbędne im do fotosyntezy światło. Rosną głównie na wybrzeżu Pacyfiku. Tutaj mamy tylko szkółkę doświadczalną, nie więcej niż kilka kilometrów kwadratowych. Są bezcenne przy przeprowadzaniu analizy minerałów i stanowią składniki wielu leków i produktów spożywczych. Mamy więc zamiar rozwinąć tę uprawę na większą skalę. A teraz, jeżeli już odpocząłeś, możemy się ubrać i obejrzeć je z bliska. Kiedy już nałożyłem na siebie kombinezon, Jon powiedział: — Gdy będziemy wśród wodorostów, trzymaj się bardzo blisko nas. Można się tam łatwo zgubić. Rozzłościłem się, ale nic nie powiedziałem, tylko ubierałem się dalej. Ta para traktowała mnie, jak gdybym był dzieckiem. Znajdowałem się rzeczywiście na obcym terenie, ale przecież poruszałem się swobodnie od lat na pozbawionej atmosfery powierzchni Księżyca. Nie byłem więc niedoświadczonym żółtodziobem. Wypłynęliśmy przez właz. — Czy zabieramy zapasowe akwalungi? — zwróciła się Hil do Jona, kiedy mijaliśmy zaparkowane sanie. — Nie warto. Mamy tlen na pół godziny — odpowiedział Jon. — Na razie pokręcimy się w pobliżu, a jak zechcemy zapuścić się dalej, to wrócimy po nie. Złość moja przemijała pod wpływem pieszczoty cudownie chłodnej wody. Z góry sączyło się słabe światło, a gładkie łodygi muskały mi ciało. Jon zapalił latarkę przypiętą do pasa i silnym snopem promieni oświetlał miliardy małych krabów, krewetek i rybek mieszkających pomiędzy korzeniami olbrzymich wodorostów. Położyłem się na dnie i obserwowałem ruchliwe życie mieszkańców podmorskiego świata. — Chodź już, Kep — usłyszałem niecierpliwy głos Hil. — Nie ma pośpiechu. Niech się napatrzy. Nie zwracałem uwagi na ich głosy i płynąłem wolno tuż nad dnem zaglądając w groty i wgłębienia. Po chwili w słuchawkach rozległ się niecierpliwy głos Hil. — Kep, uważaj. Nie właź pomiędzy łodygi. Chciałem wyłączyć słuchawki. Marzyłem o tym, żeby mi nikt nie zakłócał spokoju. Byłem zafascynowany tym nowym, nie znanym mi światem. — Cicho bądź — powiedziałem. W tej samej chwili gwałtowny prąd wody porwał mnie w górę i rzucił w głąb gęstego lasu wodorostów. Zacząłem koziołkować. Próbowałem odzyskać kontrolę nad ruchami, ale straciłem orientację, nie wiedziałem, gdzie góra, a gdzie dół. Traciłem też oddech i o mały włos nie zgubiłem ustnika. Poddałem się prądowi, czekając, dokąd mnie poniesie. Po chwili woda uspokoiła się, zacząłem opadać na dno. ROZDZIAŁ PIĄTY Rozglądałem się na wszystkie strony, próbując odzyskać orientację. Woda była zmącona, gęsta jak zupa, pełna piasku i mułu. Zmusiłem się do bezruchu i czekałem, aż stanie się znów przezroczysta. Minęła wieczność, zanim zdołałem zobaczyć własną rękę. Kiedy wreszcie widoczność powiększyła się do sześciu metrów, rozejrzałem się. Dokoła widać było wyłącznie smukłe łodygi wodorostów. Jona i Hil ani śladu. Wołałem ich imiona, chciałem krzyczeć, ale wiedziałem, że jeżeli są w zasięgu mojego nadajnika, jego wysoka częstotliwość przekaże nawet mój szept. Nastawiłem uszu, ale słyszałem tylko własny oddech. Gdzież oni mogą być? W jaki sposób znajdę bez ich pomocy drogę do schroniska albo na Konszelf 10? Wzywałem ich raz po raz po imieniu, ale odpowiadała mi tylko cisza. A może na dalszy dystans moje radio działa kierunkowo, pomyślałem i zacząłem z wolna obracać się wołając: — Jon!… Hil!… W pewnym momencie, kiedy próbowałem obrócić się w lewo, coś nagle zatrzymało mnie i powoli odkręciło w prawo. Spróbowałem z całych sił obrócić się jeszcze raz i wtedy poczułem, że jestem jakby owinięty elastycznym bandażem, który łagodnie, ale stanowczo ogranicza mi ruchy. Spojrzałem po sobie. Wisiałem na wysokości około metra nad dnem, a silne, elastyczne łodygi wodorostów okręciły się dokoła kostek moich nóg oraz lewej ręki i ramienia. Zacząłem się szarpać i mocować i po pewnym czasie udało mi się uwolnić ramię, ale mimo wielkiego wysiłku nie mogłem wyswobodzić nóg. Zorientowałem się, że oddycham ciężko i szybko. Zrobiłem wielki wysiłek, żeby się uspokoić. Księżycowe doświadczenie przyszło mi z pomocą. Wiedziałem, że panika oznacza niechybną śmierć. „Oddychaj równo. Oszczędzaj siły. Zastanów się”. W głowie kotłowała mi się natrętna myśl. Zaraz… co powiedział Jon? Co to było? „Mamy tlen na pół godziny. Jeżeli zechcemy zapuścić się dalej, to wrócimy po dodatkowe akwalungi…” Ile czasu mogło upłynąć od tej chwili? Jak długo przebywałem wśród korzeni wodorostów? Dziesięć minut? Dwadzieścia? Znowu krzyknąłem i wstrzymując oddech nasłuchiwałem odpowiedzi. Jaki jest zasięg tego nadajnika? Jak daleko mógł mnie znieść prąd? Mogłem się znajdować o całe kilometry od moich przyjaciół, i to w każdym kierunku. Była to przykra myśl. Ale jeżeli rzeczywiście jestem zdany na własne siły, to muszę się skupić i coś wymyślić, dopóki jeszcze czas. Przeszedł mnie zimny dreszcz i na chwilę poddałem się strachowi. Ale szybko oprzytomniałem i mózg mój zaczął znów pracować precyzyjnie. Sięgnąłem po nóż umocowany u prawego uda i ostrożnie wyciągnąłem go z pochwy. Łodygi wodorostów były bardzo twarde i śliskie, kilkakrotnie o mały włos nie skaleczyły mi nogi. Zacząłem więc piłować od siebie. Z wysiłku pociemniało mi w oczach. Oddychanie stawało się z każdą chwilą trudniejsze. Ssałem ustnik desperacko. Przypomniałem sobie o zapasowym akwalungu. Przekręciłem zawór. Przypływ nowego tlenu orzeźwił mnie w cudowny sposób i natychmiast wrócił mi klarowność myślenia, ale jednocześnie nóż wyśliznął mi się z ręki i spadł na piaszczyste dno. Sięgnąłem w dół przytrzymywany niczym akrobata cyrkowy linami wodorostów, które wciąż owijały mi kostki nóg. Dosięgnąłem noża. Jeszcze jedno szarpnięcie, jeszcze centymetr i chwyciłem go! Znowu zacząłem piłować. Uwolniłem jedną nogę. Na jak długo wystarczy mi dodatkowy zapas tlenu? I czy jest częścią półgodzinnego zapasu czy dodatkiem do niego? „Piłuj dalej”. Ostrze noża zaczęło się stępiać. No, ale nic! Uwolniłem lewą nogę i obróciłem się ostrożnie nie chcąc dopuścić do tego, żeby mój akwalung zaplątał się z kolei w wodorosty. Ze wszystkich stron otaczał mnie las złotobrązowych, chwiejących się, bliźniaczo do siebie podobnych roślin. Przypomniałem sobie, że zajmują one obszar dwunastu kilometrów kwadratowych. Miałem do wyboru dwie możliwości. Albo pozostać w miejscu i czekać, dopóki wystarczy mi zapasu tlenu — czyli bardzo krótko — albo płynąć w jakimś obranym kierunku tak długo, jak zdołam… Żadna z tych możliwości nie była zbyt obiecująca. Spojrzałem na kompas i zacząłem powoli płynąć w kierunku — jak mi się zdawało — Konszelfu, starając się oszczędzać energię i powietrze. W tym świecie, gdzie nic nie wskazywało kierunku, całe moje życie zależne było od małej igły przymocowanego do przegubu mojej ręki kompasu. Marzyłem o tym, żeby znaleźć się znowu na Księżycu, gdzie słońce i gwiazdy wskazywałyby mi drogę do domu. Ale znajdowałem się w mrocznym świecie, niemal całkowicie pozbawionym punktów orientacyjnych. Znowu wezwałem Hil i Jona. Coś odpowiedziało mi! Znieruchomiałem i wstrzymałem oddech. Ale niestety. Wziąłem marzenie za rzeczywistość. Nagły prąd, który mnie porwał, wystraszył również ryby, tak że zniknęły nawet ich popiskiwania i gwizdy. Słyszałem tylko bicie własnego serca i cichy świst bąbelków powietrza uchodzących z mojego akwalungu. Przypomniałem sobie nagle o delfinach. Były moją jedyną deską ratunku! Jak Jon je nazwał? Bernardynami! To jest to! One mi pomogą! Nacisnąłem guzik lokalizatora. Nastawiłem ucha. Ale sygnał był widać nadany na niesłyszalnej częstotliwości, więc nie mogłem stwierdzić, czy aparat działa. Pozostawało mi tylko wierzyć, że tak jest. Płynąłem powoli na południe, w stronę Konszelfu 10. Czułem, że moje ręce i nogi stają się coraz cięższe, a powieki same się zamykają. Wciągnąłem mocno powietrze w płuca. Wydech. Nic. Niedobrze. Skończył się tlen. Co za idiotyczna śmierć, jaka szkoda… Nagle poczułem szturchnięcie w plecy i wzdrygnąłem się. Nareszcie delfin! Ale za późno, przyjacielu. Nie, to nie był delfin! To był CZŁOWIEK! Jestem uratowany. Będę mógł skorzystać z jego akwalungu, wdychać powietrze razem z nim, tak jak uczyła mnie Hil. Wszystko w porządku. Łapczywie wyciągnąłem rękę po ustnik mojego wybawcy, ale moja dłoń znalazła się nagle w żelaznym uścisku. Pociągany z wielką siłą leciałem przez wodę szybko, coraz szybciej. Dusiłem się. Wykrztusiłem z siebie błagalną prośbę o pomoc i jeszcze raz sięgnąłem po ustnik tego człowieka. Doznałem szoku i na chwilę oczy moje odzyskały zdolność widzenia. Ciało tego dziwnego osobnika pokryte było od stóp do głów ciasną, srebrzystą tkaniną, podobną do skóry łososia. Jego długie, ciemne włosy szybowały za nim w wodzie. Widziałem wyraźnie jego rysy. Miał prosty nos, kształtne usta i nieco skośne oczy. Wydał mi się znajomy. Ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, że nie mogłem go widzieć w najbardziej fantastycznych snach. Bo ten człowiek nie miał ani akwalungu, ani ustnika. Zanim straciłem przytomność, zobaczyłem, że nabiera wody w usta, a po dwóch stronach karku ma srebrzyste skrzela z różowym wnętrzem, rozchylające się i zamykające miarowo. Nabierał nimi tlen z wody jak ryba. Czy mnie pamięć myli, czy był to po prostu sen? Czyjeś ręce wyciągają mnie z wody. Jest ciepło i jasno. Strumienie czystego powietrza wypełniają mi płuca. Plastikowa maska uciska nos i usta. Jaśnieje mi w oczach i widzę nagle sklepiony sufit. Odwracam głowę. Pamiętam… o tak, jestem pewny, że pamiętana regularne rysy twarzy mojego ratownika i jego ciemne włosy mieniące się rudymi pasemkami w płynących ze stropu smugach światła. Ale kiedy otworzyłem oczy i zwróciłem głowę w stronę wejściowego otworu, ten człowiek wśliznął się do wody i zniknął błyskawicznie. Uniosłem się na miękkiej ławie, a końcówka aparatu tlenowego spadła na podłogę. W nieruchomej tafli wody włazu odbijał się sufit kopuły. Opadłem z powrotem na ławę i zasnąłem. Kiedy obudziłem się, leżałem przez chwilę na wznak wpatrując się w obłe kształty sklepienia. Było tu podobnie jak w pieczarze księżycowej, tyle że znacznie cieplej. Poruszyłem głową, po czym usiadłem. Na sobie miałem tylko slipy kąpielowe. Byłem wyciągnięty na półkolistej ławie pod ścianą, otulony kocami. Na podłodze leżał respirator. Poza mną nie było tu nikogo. Gdzie zniknął mój wybawca? Stanąłem ostrożnie na podłodze. Przez chwilę kręciło mi się w głowie, ale to mi wkrótce przeszło. Od jak dawna jestem tutaj? Jeżeli wierzyć mojemu zegarkowi, minęły dwie godziny od chwili, kiedy spojrzałem nań w czasie szamotania się z wodorostami. Dziwna sprawa. Czułem się tak, jakbym spał przez dwa dni, a mimo to byłem lekko oszołomiony. I głodny. Może zjedzenie czegoś pomoże mi? Powoli powlokłem się do kuchenki. Cóż to u licha? Jakie ja mam słabe nogi! Zacząłem szperać pomiędzy zapasami żywności w szafce i wyciągnąłem paczkę z napisem: Racja jednoosobowa. Przeczytałem wskazówki, wsunąłem ją do piecyka mikronowego i nastawiłem czasomierz na trzydzieści sekund. Kiedy odezwał się brzęczyk, wyciągnąłem paczkę i zerwałem opakowanie. Na wierzchu znalazłem łyżkę. Wróciłem wraz z parującym pojemnikiem na ławę i otuliłem się szczelnie kocem. Gorąca zupa jak gdyby nasycała moje ciało energią. W paczce był poza tym kotlet z ryby i jakaś zielona jarzyna. W ostatniej przegródce znajdował się deser nakryty srebrną folią — coś w rodzaju lodów. Mocna rzecz: zamrożony deser, dwa gorące dania, wszystko w jednym pudełku. Skończyłem posiłek, wrzuciłem puste pudełko do pojemnika na śmieci i rozejrzałem się. Czułem się znacznie lepiej i raźniej. Dostrzegłem telefon na ścianie, którego jakoś dotychczas nie zauważyłem. Wystarczyło podnieść słuchawkę i powiedzieć Kontroli Konszelfu 10, gdzie jestem. Zabiorą mnie stąd natychmiast i zawiadomią Jona i Hil, że jestem uratowany. No i ciotkę, i wuja. Nie bez uczucia zawstydzenia podniosłem słuchawkę i czekałem, żeby odezwała się Kontrola. Zastanawiałem się co im powiedzieć. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Powiem im po prostu: „Jestem tutaj”, a oni na pewno sami zorientują się, gdzie to jest. Ale w słuchawce panowała cisza. Stuknąłem kilka razy w widełki, ale nie miałem już wątpliwości. W słuchawce nawet nie szumiało, z czego wywnioskowałem, że połączenie zostało gdzieś przerwane. Odłożyłem słuchawkę i usiadłem. Byłem sam. Na chwilę uległem panice. A potem przypomniał mi się mój wybawca. Wszystko stało się dla mnie jasne. On na pewno dlatego nie pozostał przy mnie, że próbował zatelefonować, a potem podążył po pomoc. Należało więc spokojnie czekać. Było mi ciepło, miałem pod dostatkiem powietrza, żywności i wody. Ułożyłem się na ławie i zdrzemnąłem się. Ktoś potrząsnął mną silnie. Był to Jon. Ociekał wodą, miał na sobie kombinezon, nie zdjął nawet akwalungu. — Och, człowieku, jakże się cieszę, że cię widzę. Nie mogę w to po prostu uwierzyć. Czy jesteś cały i zdrowy? — krzyknął. — Czuję się doskonale. Objęliśmy się mocno. Na Księżycu unikamy zbyt jawnego okazywania naszych uczuć i w innych okolicznościach poczułbym się zawstydzony. Ale widok Jona ucieszył mnie ponad wszelką miarę! Klepaliśmy się po ramionach i śmieliśmy się jak głupi. Byłem szczęśliwy, że żyję. W dodatku pojąłem nagle, że dobrze jest mieć przyjaciela, który lubi mnie nie dlatego, że jestem synem gubernatora Księżyca. Wstaliśmy i uśmiechnęliśmy się do siebie. — Na dole są sanie z zapasowymi akwalungami. Czy czujesz się na siłach do podróży? Czy możesz sam nałożyć kombinezon? — Czuję się świetnie, naprawdę. Daj mi akwalung. Jon zsunął się do włazu, a ja poskładałem koce i nałożyłem kombinezon oraz resztę ekwipunku. Kiedy byłem gotowy, zjawił się Jon i podał mi świeży akwalung. Zbladł, kiedy zobaczył zero na wskaźniku ciśnienia mojego zużytego zbiornika. Przekręcił zawór. — Człowieku, byłeś o włos od śmierci! — Chyba tak. Ale teraz wszystko jest okay — dodałem, widząc przerażenie w jego oczach. — Myśleliśmy, że już po tobie. Biedna mama! No i twój ojciec! — Ojciec wie? — Kiedy po godzinie poszukiwań nie znaleźliśmy ciebie, zawiadomiliśmy Kontrolę. Było to około drugiej. Oni zatelefonowali do wuja George’a do ONZ. Dopiero przed godziną zawiadomiono mnie, że jesteś zdrowy i cały. Kiedy wyruszałem tutaj, Kontrola łączyła się znowu z Ziemią. — Spieszmy się, Jon. Wszystkie pytania, jakie chciałem mu postawić, uleciały mi z pamięci. Chciałem jak najszybciej wrócić na Konszelf 10 i uspokoić ojca. Popłynęliśmy szybko. Jon zabrał mnie od razu do Kontroli i przedstawił dyżurnej urzędniczce Mary, która połączyła mnie natychmiast z ONZ. Z trudem rozpoznałem ojca na ekranie wideotelefonu. Wydało mi się, że postarzał się i posiwiał. Ale kiedy zobaczył mnie całego i zdrowego, poweselał. — Tato, strasznie mi przykro. Nie moja wina, że oni tak się pośpieszyli ze złymi wiadomościami. — W porządku, Kep. Nie mieli innego wyjścia. Miałeś powietrze tylko na pół godziny. Jak się uratowałeś? — To bardzo dziwna historia — zacząłem i umilkłem na chwilę, żeby pozdrowić ręką Hil, która weszła właśnie z kubkiem kawy dla dyżurnej. — Akurat skończył mi się zapas tlenu, kiedy zjawił się jakiś dziwny srebrny człowiek ze skrzelami i… — Kep, są zakłócenia na linii. Powtórz to… — Ten człowiek był cały jakby pomalowany srebrną farbą i nie miał… W konsolecie telekomunikacyjnej rozległ się trzask, obydwie dziewczyny krzyknęły, po pokoju rozszedł się ostry zapach spalenizny. Wideotelefon zamilkł. Obraz ojca na ekranie zniknął. — Co u diabła? — Hil, przepraszam cię! Czy oparzyłaś się? — Nic mi nie jest, Mary. Muszę się tylko przebrać. Hil stała przy konsolecie i wycierała sobie spodnie. Na podłodze leżał rozbity kubek w kałuży kawy. Hil zorientowała się, że patrzę na nią. Zarumieniła się i wybiegła z pokoju. Mary patrzyła to na dymiącą konsoletę, to na mnie. — Bardzo mi przykro, Kepler. Zupełnie nie rozumiem, jak to się stało, ale obawiam się, że minie co najmniej godzina, zanim aparat wyschnie i będzie go można naprawić. Czy mam cię połączyć z ojcem, jak tylko przywrócimy łączność? — Nie warto, Mary. Ojciec już wie, że wszystko gra, a to jest najważniejsze. Nie chcę odrywać go od konferencji, skoro nie ma już nic pilnego. Wychodząc z Kontroli spotkałem lekarza. — Och, Kepler! Jon powiedział mi, że się uratowałeś. Moje gratulacje. Właśnie ciebie szukam. Chodź ze mną do Izby Chorych. — Ależ doktorze, ja czuję się znakomicie — protestowałem, jednakże lekarz chwycił mnie za ramię, kazał mi iść za sobą i rozebrać się. Zbadał mi płuca, serce, oczy, uszy, a nawet stawy. — To jest konieczne — odpowiadał na moje protesty. — Jon powiedział, że w twoim akwalungu nie było nawet centymetra sześciennego tlenu. Nie rozumiem, jak udało ci się tak dokładnie wymierzyć drogę do schroniska. — Niczego nie mierzyłem — odparłem i opowiedziałem mu całą moją przygodę, tak samo, jak chciałem to zrobić w rozmowie z ojcem, kiedy nastąpiło zwarcie w konsolecie. Doktor Macintosh spojrzał na mnie z niepokojem i zanim zdążyłem się sprzeciwić, podsunął mi poduszkę pod głowę i uniósł wysoko nogi. — Czyżby to była narkoza azotowa? Nie, niemożliwe… Jest to chyba reakcja na niedotlenienie. Myślę, że zatrzymam cię tu na wszelki wypadek na noc. Nie upieraj się, Kepler. Najbardziej potrzebny ci jest sen. Próbowałem uzmysłowić mu, że przespałem całe popołudnie, ale była to tylko strata czasu. Przyniósł mi pidżamę, zgasił światło i zostawił mnie samego. Kręciłem się kilka godzin na łóżku, zanim doktor wrócił i dał mi środek nasenny, po którym wreszcie zasnąłem. Sny zdarzają mi się rzadko. Być może, że z powodu tabletki zdawało mi się, że słyszę cichy głos kobiecy, powtarzający w kółko to samo zdanie. — Kep, ty nie widziałeś człowieka–ryby. Człowiek–ryba nie istnieje… Nie widziałeś… Głos był cichy, ale natarczywy, a rytm słów zdawał się odpowiadać rytmowi mojego serca. Czułem, jak wwiercają mi się w mózg. Rano dostałem śniadanie do łóżka, a nieco później zjawił się lekarz. — Jak się dzisiaj czujesz? — przysiadł koło mnie. — Bardzo jesteśmy ciekawi, jak dostałeś się wczoraj do schroniska. To jest właściwie niemożliwe. Od miejsca, gdzie porwał cię prąd, do schroniska trzeba płynąć blisko godzinę. Czy pamiętasz coś? — Sam nie wiem, doktorze. Im dłużej zastanawiam się nad tą całą historią, tym bardziej jestem zdezorientowany. Miałem takie dziwne sny… Pamiętam tylko, że zanim zabrakło mi powietrza, włączyłem sygnał dla delfinów. — To tłumaczy całą sprawę — doktor uśmiechnął się i wstał. — Zdaje mi się, że doszedłeś już do siebie po tej przykrej przygodzie. Ale będzie lepiej, jeżeli w ciągu następnych kilku dni pozostaniesz możliwie blisko zabudowań. Pamiętaj — żadnych dalszych wycieczek! — Dobrze, doktorze. Ale pan wspomniał o tym, że porwał mnie prąd? — Ach prawda, ty nic nie pamiętasz. Dostałeś się w silny wir prądu podwodnego, który zmiata wszystko na swojej drodze. Na szczęście uderzył on nieco na północ od Konszelfu. To jest zjawisko, które można porównać tylko z lawiną. Wywołuje go nierównomierne nawarstwianie się szlamu u ujścia wielkich rzek. Kiedy szlam rusza, powstaje potężny prąd wody. W tym wypadku jego szybkość wynosiła sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Potem zepsuły się nam instrumenty pomiarowe. Jon i Hil mieli szczęście, ale ty znalazłeś się na skraju prądu. Musiałeś się czuć jak na kolejce w lunaparku. — Nie miałem o tym wszystkim pojęcia. Ale uczucie było rzeczywiście sensacyjne. Rzuciło mną w głąb lasu wodorostów i byłem pewny, że się już nigdy stamtąd nie wydostanę. — Chwileczkę! — doktor odwrócił się nagle od drzwi. — Więc byłeś głęboko wśród wodorostów? Jak długo? — Trudno mi powiedzieć. Byłem w stanie szoku. Może piętnaście minut, a może dłużej. Dlaczego pan pyta? — Bo nie rozumiem, jak mogłeś dostać się do schroniska 42 z taką ilością tlenu, jaka ci pozostała w akwalungu, nawet z pomocą delfina. Przypuszczam, że nie dowiemy się tego nigdy. Cóż, morze jest pełne tajemnic. Cieszę się, że wyszedłeś z tego cało. — Ja też! — roześmiałem się, ale postanowiłem nie mówić mu, że ktoś ze mnie przecież zdjął kombinezon, owinął w koce i przyłączył do aparatu tlenowego. I że to na pewno nie był delfin. Sam nic nie rozumiałem. — Ludzie–ryby nie istnieją — powiedziałem na głos. — Oczywiście, że nie! — odparł doktor Macintosh. — Zapewne słyszałeś różne legendy o nich, więc przyśnili ci się, kiedy miałeś halucynacje wywołane brakiem tlenu. — Naturalnie. Tak na pewno było. Ale jak to się stało, że Jon tak szybko mnie odnalazł? — Był właśnie w Kontroli, kiedy zatelefonowałeś i sam odebrał od ciebie wiadomość. — Panie doktorze, ja nie telefonowałem! Telefon był zepsuty. — Czy jesteś tego pewien? Może byłeś jeszcze w szoku? Potrząsnąłem głową. — Tak. Tego jestem pewien. Może pan to sprawdzić. Proszę spytać Mary. — Zrobię to. Wyszedł na korytarz do telefonu wewnętrznego. Słyszałem, jak rozmawiał. Po chwili wrócił. — Masz rację. Prąd uszkodził wszystkie telefony w północnym sektorze. Jeszcze nie ukończono naprawy. — To bardzo dziwne. W takim razie, skąd Jon wiedział, gdzie mnie szukać? — Musi być na to jakieś rozsądne wytłumaczenie. Zapytaj Jona. — Zrobię to, panie doktorze. Zapytam go. ROZDZIAŁ SZÓSTY Natychmiast po wyjściu z Izby Chorych udałem się na poszukiwanie Jona. Mary powiedziała mi, że jest w szkole, ale że będę go mógł złapać w czasie przerwy na drugie śniadanie, czyli za godzinę. Poszedłem więc do laboratorium biologicznego, żeby zobaczyć się z ciotką i wujem. Oboje objęli mnie serdecznie, a ciotka ucałowała. Byliśmy wszyscy wzruszeni. Dotychczas uważałem się po prostu za ich gościa, a teraz zrozumiałem, że uważają mnie niemal za własnego syna, że kochają mnie prawie tak samo jak Jona. Musiałem kilkakrotnie upewniać ciotkę, że czuję się doskonale. Nie dowierzała mi, dopóki nie zagroziłem, że sprowadzę doktora, żeby za mną świadczył. Teraz wiedziałem już, jakie uczucia żywili w stosunku do mnie wuj i ciotka. Ale jak jest z Jonem? Czy ma on dla mnie naprawdę rodzinne uczucia, czy darzy mnie zaufaniem? Jak zareagowałby, gdybym, dla jego własnego dobra, zaczął indagować go? Pomyślałem, że w gruncie rzeczy panuje w tej małej społeczności trochę niesamowita atmosfera. Na pozór wszyscy byli serdeczni i otwarci, pełni entuzjazmu dla swojej pionierskiej pracy, pełni niezachwianej odwagi. Ale ponad tym wszystkim, jak na kliszy, na której robiono przez pomyłkę dwa zdjęcia, dominował zespół tajemniczych, niejasnych, niepokojących faktów. Pragnąłem za wszelką ceną oszczędzić ciotce Janet przykrości i zastanawiałem się nad tym, co mógłbym zrobić, żeby im zapobiec. Powróciłem do głównego budynku w chwili, kiedy uczniowie opuszczali salę wykładową. Podszedłem do Jona i odciągnąłem go na stronę. — Muszę z tobą pomówić na osobności. Czy możesz mi poświęcić trochę czasu? — Oczywiście. Chodź do kafeterii, napijemy się czegoś. Jak się czujesz? — Świetnie, doskonale. Poszedłem za nim. Usiedliśmy we wnęce w głębi kafeterii. Zamieszałem słomką koktajl mleczny. Nie bardzo wiedziałem, od czego zacząć. — Co masz na wątrobie, Kep? — Różne rzeczy… Jon, co ty wiesz o ludziach–rybach? — Ludziach–rybach? Oczy Jona były równie wyraziste jak oczy jego matki. Zobaczyłem w nich najpierw strach, a potem udaną obojętność. — Ludzie–ryby? Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Po co mi Jon utrudniał rozmowę? — Widzisz, Jon. Wczoraj w schronisku miałem dziwny sen. Śnił mi się człowiek– ryba i że to on właśnie mnie uratował. Doktor Macintosh twierdzi, że musiałem słyszeć jakieś bujdy i że miałem przywidzenia. Ale mnie to nie przekonuje. Nie przypominam sobie, żebym przed dniem wczorajszym słyszał cokolwiek o istnieniu ludzi–ryb. John wziął papierową serwetkę i starł stół, na który przed chwilą wylał swój mleczny koktajl. — I to jest wszystko, o co chciałeś mnie zapytać? Na jego twarzy odmalowała się widoczna ulga. Miałem ochotę powiedzieć mu, że jeżeli jest zamieszany W jakąś konspirację, to powinien nauczyć się panowania nad swoim wyrazem twarzy albo założyć maskę. — Cóż — dodał po chwili — od dawna krążą tutaj takie legendy. Myślę, że ludzie mieliby ochotę na to, żeby takie stwory rzeczywiście istniały. Widzisz, Kep, siedzimy tu, w tym wąskim pasie wody pomiędzy powierzchnią a, powiedzmy, siedemdziesięciometrową głębiną. Jesteśmy ograniczeni naszą fizyczną niemożnością znoszenia dużych zmian ciśnienia, pobierania powietrza bezpośrednio z wody, i to w odpowiedniej ilości i na różnych poziomach morza. W rezultacie naukowcy zaczęli — może raczej dla zabawy — myśleć o człowieku, który mógłby egzystować na całym szelfie kontynentalnym, a nawet na większych głębokościach. Wtedy nastąpiłoby podwojenie przestrzeni życiowej dla ludzkości. Gdyby to się dało zrobić. Ale nie jest to możliwe ani przez zabieg chirurgiczny ani przez mutację genetyczną. Pamiętam, mówiłem ci o tym pierwszego dnia twojego pobytu u nas. Musiałeś to sobie widocznie zanotować w pamięci. — Pamiętam, że zacząłeś o tym mówić — powiedziałem sucho — ale Hil przerwała ci i nie pozwoliła dokończyć. Wydała mi się bardzo zła. Później, wieczorem, kłóciliście się. Ciekaw jestem, dlaczego. Jem poczerwieniał i zerwał się na równe nogi. — Hej, spójrz na zegarek! Zagadaliśmy się. Mam przed sobą jeszcze trzy godziny pracy w laboratorium. — Zrobisz to później — położyłem mu rękę na ramieniu. Nie krzycz. Wszyscy na nas patrzą. — Więc siadaj i słuchaj. Jeszcze nie skończyłem. Skąd wiedziałeś, w którym jestem schronisku? — Byłem w Kontroli, kiedy zadzwoniłeś. Jon był wyraźnie zadowolony ze zmiany tematu. — To się nie zgadza. Wszystkie telefony w północnym sektorze były uszkodzone. Próbowałem się dodzwonić do Kontroli, ale nie mogłem. Możesz to sprawdzić. — Ale byłem tam i otrzymałem wiadomość — jąkał się Jon. — Poza tym nie miałem pojęcia, że jestem w schronisku 42. Nie mogłem więc podać jego numeru Kontroli. Kto to zrobił? Kto wiedział to wszystko? Jon potrząsnął głową. Jego zdziwienie robiło wrażenie prawdziwego. — Czy zdawało ci się, że poznałeś mój głos? — Ależ skąd. Nie odbierałem telefonu osobiście. Stałem niedaleko aparatu, kiedy Mary rozmawiała. Odwróciła się do mnie i powiedziała: „Z Keplerem wszystko jest w porządku. Znajduje się w schronisku 42.” Krzyknąłem tylko, żeby zawiadomiła twojego ojca, złapałem sanki i popłynąłem. — Okay! Przepraszam cię, Jon. Wszystko tak się skomplikowało. — Ależ nie przejmuj się — Jon był najwyraźniej uspokojony. — A co do tamtej sprawy, Kep, to zapomnij o niej. Nie istnieje taka rzecz jak człowiek–ryba. — Niech to szlag trafi! Znowu przypomniałeś mi go. Chodzi mi po głowie od samego rana i dostaję już od tego bzika! Wypiliśmy mleczne koktajle i poszedłem do Kontroli, żeby jeszcze trochę pomęczyć Mary. Potwierdziła dokładnie wszystko, co mi powiedział Jon. — Owszem, miałam wczoraj po południu dyżur. Przyszłam o trzeciej, a wiadomość od ciebie nadeszła w pół godziny później. — Czy poznałaś mój głos? Potrząsnęła głową. — Więc jak możesz stwierdzić, że mówiłem ja, a nie ktoś inny? Roześmiała się. — Wiem, że to nie byłeś ty. Jestem pewna, że to był głos kobiety. Ale jakiś przygłuszony. Nie sądzę, żeby udało mi się go rozpoznać. Dlaczego pytasz? — Po prostu jestem szalenie ciekawy, kto zawiadomił was o miejscu mojego pobytu. Chciałbym tej osobie podziękować. — Teraz, kiedy to mówisz, zaczynam się zastanawiać, dlaczego wczoraj nie zdziwiło nas, że ona nie przyprowadziła cię tu, zamiast telefonować. Pewnie dlatego, że byliśmy tak uradowani, że się znalazłeś. — Mary, czy możesz sobie przypomnieć, skąd ona telefonowała? — Obawiam się, że nie, kochanie. Tyle rzeczy działo się naraz, tyle było telefonów od pogotowia ratunkowego, które musiałam przełączać do Kontroli… — Spróbuj sobie przypomnieć. To jest naprawdę bardzo ważne. Wyobraź sobie, że siedzisz przy konsolecie i patrzysz na tablicę rozdzielczą. Zapala się jedno ze światełek. Włączasz się i słyszysz kobiecy głos mówiący, że się odnalazłem. Spróbuj sobie przypomnieć, Mary, proszę cię! Usiadła, skoncentrowała się, przesunęła ręką po tablicy. — To było tutaj, w prawej kolumnie. Teraz pamiętam… Na pewno nie w dwóch górnych rzędach, bo wszystkie czterdziestki i pięćdziesiątki zostały wyłączane przez zwarcie… Wyciągnęła niepewnie prawą rękę i szepnęła: — Nie wiem, naprawdę, nie wiem, Kep… — Nie denerwuj się tak. Wyłącz myśli i próbuj sobie przypomnieć, jaki wykonałaś ruch. Zrobiła, o co ją prosiłem, zamknęła oczy i wyciągnęła rękę, zawahała się, potem pewnym ruchem dotknęła jednego z klawiszy. — To był ten; albo ten. Teraz pamiętam. Jeden z tych dwóch. Otworzyła oczy i odczytała numery. — 38 i 39… Ale słuchaj, te numery należą do rejonu oddalonego o kilka kilometrów od hodowli wodorostów i schroniska 42. To bardzo dziwne. — 38 i 39. Co jest w tym rejonie? — Przeważnie kopalnie. Pokażę ci na mapie. Chodź tutaj. Byłeś w schronisku 42, prawie prosto na północ stąd, na samym skraju lasu wodorostów. Przedtem byłeś bliżej rejonu 24, na południowy wschód od wodorostów. Numery 38 i 39 znajdują się po drugiej stronie szczeliny, w której prowadziliśmy przed kilku laty rozległe badania geologiczne. Nikt tam teraz nie bywa. — Wczoraj ktoś tam był. — Tak — na twarzy Mary odmalował się niepokój. — Słuchaj, Kepler, będę musiała złożyć raport kontrolerowi. Może polecą policji zbadać tę sprawę. Wolałem, żeby władze nie wtrącały się do mojej przygody, przynajmniej do czasu, kiedy będę wiedział o niej nieco więcej. — To chyba byłaby przesada — powiedziałem. — Po prostu chciałem się od ciebie czegoś dowiedzieć, żeby podziękować mojemu wybawcy. Ale grunt, że jestem uratowany, niezależnie od tego, komu to zawdzięczam. — Nie doceniasz wagi tej sprawy. Wczoraj miałam dyżur, przez cały czas patrzyłam na mapę i wiem, że w tym sektorze nie było nikogo. To znaczy, że ktoś fałszywie poinformował nas o miejscu swojego pobytu i potajemnie udał się do schroniska 38 albo 39. Jest to poważne naruszenie zasad naszego wspólnego bezpieczeństwa, które opiera się na tym, że Kontrola w każdej chwili wie, gdzie kto się znajduje. Na Księżycu jest chyba tak samo? — Przypuśćmy, że to był ktoś z zewnątrz? — Ktoś z Powierzchni? To niemożliwe. — Dlaczego? — Ktoś z nas musiałby być w to zamieszany. Przybysz z Ziemi musiałby u kogoś zamieszkać. To by się od razu wydało. — Chyba masz rację. Cóż, widzę, że musisz zrobić, co do ciebie należy. Dziękuję ci za pomoc. Poszedłem do kafeterii na obiad i zauważyłem Jona i Hil siedzących przy stoliku w kącie. Byli nachyleni ku sobie i Jon coś tłumaczył Hil z wielkim naciskiem. Kiedy przechodziłem koło nich z tacą, Hil podniosła głowę. Spojrzała na mnie zimnym wzrokiem, z zaciśniętymi ustami. Po chwili odwróciła wzrok i udała, że mnie nie dostrzega. Po południu nałożyłem kombinezon i akwalung z trzygodzinnym zapasem. Kiedy znowu znalazłem się w nieważkości, zapomniałem o wszystkich troskach. W przezroczystej, miękkiej wodzie roiło się od najrozmaitszych morskich żyjątek i gdy przyglądałem się ich fascynującej egzystencji, możliwość zagrożenia wynikająca z szeptów Jona i Hil, którym przysłuchiwałem się pierwszego wieczoru na Konszelfie 10, wydała mi się zupełnie nierealna. Wróciłem do domu uspokojony i zrelaksowany. Ciotka Janet uznała, że należy uczcić moje cudowne ocalenie, i przygotowała wspaniałą kolację. Przyszła Hil. Była zupełnie inna niż Jon. Mógłbym się założyć, że umiałaby doskonale grać w pokera i że jej wesołość i rozmowność są tylko zręczną mistyfikacją. Była bardzo miła. Śmiała się i opowiadała dowcipy, nie dopuszczając do tego, żeby choć na chwilę zapadła cisza. Kiedy zorientowała się, że ją obserwuję, posłała mi uśmiech, który stopiłby lody na szczytach Apenin. Wieczór bardzo się udał, mimo że Hil wyraźnie się zgrywała. Nagle zadzwonił telefon. Po krótkiej rozmowie ciotka Janet wróciła do nas ze zdziwioną miną. — Dzwonił doktor. Pytał się, czy dobrze się czujesz i czy nie miałeś nowych halucynacji. Nie rozumiem, o co mu chodzi. Próbowałem obrócić sprawę w żart, ale ciotka czekała na odpowiedź. Bawiłem się odruchowo plakietką z nazwiskiem, którą nosiłem na szyi: szarpnąłem zbyt mocno łańcuszek i przerwałem go. Ani w swetrze, ani w spodniach nie miałem kieszeni, więc odłożyłem łańcuszek z plakietką na stół, żeby go później zreperować. — Doktor mi to wyjaśnił — odparłem. — Niedotlenienie wywołało jakieś przywidzenia. Ale najdziwniejsze jest to, że wciąż widzę tego człowieka i że mam uczucie, że go już kiedyś widziałem. A to jest przecież zupełnie wykluczone. — Zdarzają się takie sny — usiłował mnie uspokoić wuj Ted. — Zaludniamy je często prawdziwymi postaciami, ale każemy im występować w najdziwniejszych rolach. — To prawda. — Mam nadzieję, że telefon doktora nie zdenerwował cię. Nie przejmuj się, kochanie. Siedziałem na półkolistej ławie, naprzeciwko Hil, i kiedy odwróciłem się, żeby odpowiedzieć ciotce, światło lampy padło na jej twarz uwydatniając skośność jej ciemnych oczu i uwypuklając kształt jej ust. Patrzyłem na nią zafascynowany i na ułamek sekundy nasze oczy spotkały się. Dobrze wiedziała, co mi przyszło na myśl. Kubek z kawą wyśliznął mi się z ręki i rozbił na drobne kawałki. — Och, ciociu, przepraszam! — krzyknąłem i pobiegłem do kuchni. — Ja to załatwię. Kep nie wie, gdzie trzymamy ącierki. Poczułem raczej, niż zobaczyłem przebiegającą przede mną Hil. Po chwili była z powrotem w pokoju i wycierała kawę z utkanego przez ciotkę dywanu. Hil spojrzała mi intensywnie w oczy, dając mi w ten sposób rozkaz, żebym milczał. Ale ja nie zamierzałem się jej poddawać i właśnie otwierałem usta, żeby opowiedzieć moją przygodę, kiedy znienacka ogłuszyło nas wycie syreny alarmowej. Wszyscy zerwali się z miejsc. — Spadek ciśnienia — powiedział wuj Ted spokojnie. — Jon, zaprowadź matkę do komory awaryjnej przy bawialni. Hil i Kepler pójdą do komory przy sypialni. Ja spróbuję zorientować się w sytuacji. — Ted, pośpiesz się! Och, mój dywan, mój piękny dywan! — Szybko, mamo! — Chodź, Kep — Hil chwyciła mnie za rękę i pobiegła w stronę sypialni. Weszła szybko po kręconych schodkach pod ścianą, otworzyła klapę komory, razem wcisnęliśmy się do środka. — Hil, czy mam zaryglować klapę? Nie widzę żadnej wody — podłoga sypialni była sucha. — Kiedy się pokaże, może być za późno. Rygluj klapę. Przekręciłem sztywny zawór i kucnąłem w ciemnościach. Hil podała mi małą maskę z tlenem. — Trzymaj to. W komorze jest powietrza na dziesięć minut, więc możesz na razie nie nakładać maski. — Czy nie wychodzimy na zewnątrz? — Jeszcze nie. Chcę ci coś powiedzieć. Słuchaj i nie przerywaj mi. Nie mamy wiele czasu. Siedziałem skurczony w ciemności, w małej komorze, słuchałem cichego głosu Hil i myślałem, że jest to najdziwniejsza chwila mojego życia. Raz, kiedy poruszyła się, jej włosy musnęły moją ręką. Nie wyobrażałem sobie czegoś równie miękkiego i jedwabistego. Ale głos miała zimny. Zimny jak lód. — Słuchaj, Kep, i słuchaj uważnie. Musisz zmądrzeć i przestać wtykać nos w nie swoje sprawy. To nie jest twój świat i to, co się tu dzieje, nie powinno cię nic obchodzić. Mówią ci to dla twojego własnego dobra. — Przecież oboje doszliśmy do wniosku, że nasza egzystencja na Księżycu i wasza tu, na Konszelfie, są do siebie bardzo podobne. Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, o co chodzi, Hil? Jeżeli zrozumiem sytuację, przestanę stawiać dziwne pytania w nieodpowiednich chwilach. — Nie jestem tak naiwna, Kep. Nie powiem ci nic. Nawet Jon… — przerwała w pół słowa. — Czy to znaczy, że nie masz zaufania nawet do Jona i jemu też wszystkiego nie mówisz? Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak to wygląda? Jeżeli nawet jemu nie możesz zaufać, w takim razie to, co wiesz, jest tak groźne, że Jon musiałby donieść o tym Kontroli, nawet gdybyś ty była w to zamieszana. Hil, na litość boską, wycofaj się z tego, dopóki nie jest za późno. — Nie mogę… a poza tym nie chcę. To jest moja sprawa. Z Jonem jest inaczej. Oczywiście, że mu ufam. Ale on nie musi wszystkiego wiedzieć. Nie chcę go niepokoić i… to wszystko. Ciebie to w ogóle nie dotyczy. Słuchaj, Kep, kiedy cię poznałam, pomyślałam sobie, że jak na Selenitę jesteś fajny. Ale nie dopuszczę do tego, żebyś nam pokrzyżował nasze plany przez głupią . ciekawość. Ostrzegam cię. Próbujesz mieszać się do : spraw znacznie poważniejszych, niż ci się zdaje. Narażasz życie. To nie jest zabawa. I przede wszystkim przestań zadawać pytania. Nie łaź za mną, nie narzucaj mi się. I nie pytaj więcej o ludzi–ryby. Oni nie istnieją. Siedziałem w ciemności bezgranicznie zdumiony. Ostatnie słowa Hil wydały mi się dziwnie znajome. Podobnie jak dźwięk jej głosu. Był to ten sam głos, który słyszałem we śnie poprzedniego wieczoru. Pod nami rozległo się stukanie. Następnie dolna klapa otworzyła się. Ostrożnie zsunąłem się po stopniach. Wszystko wydawało się normalne. Poszedłem za wujem do bawialni, Hil szła tuż za mną. — Dzięki Bogu, to był fałszywy alarm — radowała się ciotka. — Ale co z moim dywanem? Na twarzy wuja Teda malowała się powaga. — Bardzo mi przykro, ale alarm nie był fałszywy. Ktoś uszkodził ciśnieniomierz. Gdyby nas akurat nie było w domu albo gdybyśmy spali… Zanim dostałem się do maszynowni, zalało ją na wysokość dwóch centymetrów. — Sabotaż? — zdziwiłem się. — Tak, sabotaż. Pompa powietrzna utrzymuje w naszych domach stałe ciśnienie trzech atmosfer. Jest ono regulowane przez zautomatyzowany obwód barometryczny. Obwód ten został zablokowany. Przy pomocy tego — otworzył dłoń i pokazał nam srebrną plakietkę identyfikacyjną. Mimo woli podniosłem rękę do szyi, ale zaraz sobie wszystko przypomniałem. Wuj Ted patrzył na plakietkę i odczytał widniejący na niej napis: Kepler Masterman. 13280.LL21. Odwrócił ją. W milczeniu patrzyliśmy na wizerunek Księżyca wyryty po drugiej stronie. — Może nam to wyjaśnisz, Keplerze? — Nie podejrzewa wuj chyba, że mam z tym coś wspólnego? — Nie przeczysz, że plakietka jest twoja? — Oczywiście, że nie. Jakieś pół godziny temu łańcuszek pękł, więc położyłem ją na stole. — Tak, tato, widziałem, jak Kep to zrobił. — A zaraz potem rozlałeś kawą i wyszedłeś, niby to po ścierkę? — Ja naprawdę szukałem ścierki. — Kto widział plakietkę na stole po wyjściu Kepi era z pokoju? Zapanowało milczenie. Wuj Ted patrzył na mnie surowym wzrokiem, a ja jemu prosto w oczy. — Gdybym postanowił popełnić szaleństwo i uszkodzić obwód aparatury regulującej ciśnienie, to czy użyłbym do tego tak obciążającego przedmiotu jak własna plakietka identyfikacyjna? Sądzę, że można to zrobić przy pomocy byle czego. — O, tak. Wystarczy, że będzie płaskie i nie grubsze niż trzy milimetry. Nawet kawałek tektury. To jest silny argument, Kep. Ale jeżeli nie ty, to kto to zrobił? Musiał to być ktoś z nas. Spojrzał na ciotkę Janet, na Jona, na Hil, a potem znowu na mnie. Rozłożył bezradnie ręce i oddał mi moją plakietkę. Wziąłem ją od niego bez słowa i zacząłem szukać wzrokiem łańcuszka na stole i dywanie. Nie było go. Poszedłem do kuchni i spojrzałem na podłogę. I tam go nie było. W maszynowni podłoga była wciąż mokra, a niedaleko drzwi leżał mój łańcuszek. Podniosłem go i odwróciwszy się stanąłem twarzą w twarz z Hil. Uśmiechnęła się drwiąco. — Może teraz mi uwierzysz, że lepiej nie mieszać się w nasze sprawy. — Ty masz źle w głowie. Chyba zwariowałaś! Wzruszyła ramionami i odsunęła się ode mnie. — Jest już późno. Idę do domu. Dobranoc, Kep. Przyjemnych snów! ROZDZIAŁ SIÓDMY Tego dnia Hil nie pokazała się już. Nie przyszła nawet na kolację. Jon był przygnębiony i nie można go było rozruszać. Zastanawiałem się, czy zdawał sobie sprawę, że Hil jest sabotażystką. Nie mogłem go o to zapytać. Sytuacja stała się napięta. Przez cały dzień zwiedzałem samotnie osiedle. Ponieważ taśmy kierunkowe ciągnęły się na sporą odległość, mogłem swobodnie poruszać się po mniej więcej dwustu pięćdziesięciu kilometrach kwadratowych. Mimo dużego ruchu panującego dokoła budynków ryby zachowywały się normalnie. Przez kilka godzin pływałem więc tuż nad dnem obserwując jakąś rybę broniącą swojego terytorium albo błazeństwa ośmiornicy mieszkającej w przewróconym do góry dnem pojemniku w samym środku osiedla. Nie chciałbym przez to powiedzieć, że na Konszelfie panował nieporządek. Przeciwnie, było tam czysto i schludnie. Ośmiornica po prostu objęła w posiadanie pojemnik w okresie, kiedy Konszelf 10 znajdował się w budowie i nikt nie miał ochoty jej wykwaterować. Była znaną i uznawaną mieszkanką osiedla. Po kilku dniach próżnowania zapytałem wuja Teda, czy mógłbym w czymś pomóc. Na Księżycu nikomu nie wolno było być pasożytem, toteż nie w smak było mi wałęsać się, podczas kiedy wszyscy pracowali. Otrzymałem więc ważną funkcję. Do moich obowiązków należała inspekcja ścian budynków i oczyszczania ich z glonów, które w przeciwnym wypadku zasłoniłyby zieloną powłokę okna, tarcze przyrządów i wszelkie oznakowania. Moje zadanie nie było trudne. Pracując przez trzy dni w tygodniu mogłem dokonać inspekcji całego terenu w okresie dziesięciu dni, przyczyniając się do tego, że całe osiedle było wolne od alg. Polubiłem tę pracę. Była przyjemnym urozmaiceniem w porównaniu z programowaniem komputera i analizowaniem danych, czym zajmowałem się na Księżycu. Mogłem przy tym myśleć o różnych sprawach, na co dotychczas nie miałem czasu. Różne myśli chodziły mi po głowie, podczas gdy czyściłem kopułę budynku, polerowałem antenę wysokiej częstotliwości albo jednym silnym ruchem płetw spływałem w dół, żeby oczyścić okienka obserwacyjne któregoś z mieszkań. Cóż to była za rozkosz ta niezależność od grawitacji! Jak Ziemianie mogą ją znosić? Skąd biorą energię na nieustanne odrywanie nóg od ziemi, na dźwiganie ciężaru własnego ciała? Kiedy wznosiłem się swobodnie i sunąłem z dachu na dno morskie, zdawało mi się, ze i umysł mój funkcjonuje sprawniej i z większym polotem. Zaczynałem lepiej rozumieć działalność ojca w ONZ i komisji do spraw wykorzystania surowców. W porównaniu z tym, do czego zmierzali bardziej od nas radykalni mieszkańcy Konszelfu, nasze żądania nie wydawały się zbyt wygórowane. Domagaliśmy się własnego przedstawicielstwa w ONZ w charakterze handlowego partnera, a także bezpłatnego przewozu z Ziemi potrzebnych nam towarów. W obecnej sytuacji nie mieliśmy żadnych praw do surowców Księżycowych: należały one do ziemskich towarzystw górniczych. Przypomniałem sobie ze złością, ile liczono nam za każdą kroplę wody wytwarzaną w ich fabrykach z naszych miejscowych minerałów. Porównywałem luksusowe warunki, jakie zastałem na Ziemi, ze spartańskim trybem życia, które pędziliśmy na Księżycu. Wciąż te same pojemniki z syntetycznym pokarmem, barakowy charakter naszych mieszkań, głód książek, rozrywki i sportów. Życie na Księżycu pozbawione było wszelkich przyjemności. A tymczasem ludzie na Ziemi mieli wszystko. I na Księżycu znajdowali się radykałowie, którzy uważali, że powinniśmy zająć wszystkie kopalnie i zażądać za nie od Ziemi okupu. Ale ojciec i jego zwolennicy wiedzieli, że skończyłoby się to wojną, w której nie byłoby zwycięzców. Ziemianie zastosowaliby blokadę Księżyca, co już po tygodniu rzuciłoby Selenitów na kolana. Na naszym niegościnnym satelicie, na którym nie ma ani powietrza, ani roślinności, jesteśmy całkowicie zależni od Ziemi… Ale z drugiej strony Ziemianie z każdym rokiem stają się zależniejsi od naszych minerałów, których złoża są u nich na wyczerpaniu. Jeżeli ojcu uda się doprowadzić do rozsądnego kompromisu w imię obopólnych interesów, nikt nie poniesie porażki, a życie na Księżycu stanie się bez porównania lepsze. Co noc słuchałem wiadomości z Powierzchni. Wiedziałem, że sprawa wymaga długiej i cierpliwej pracy i że jedno nieopatrzne słowo albo posunięcie może spowodować zerwanie negocjacji. Trzeba być cierpliwym. Kiedy tak rozmyślałem, przyszło mi nagle do głowy, że gdyby na Konszelfie doszło do poważniejszych niepokojów, zaszkodziłoby to nie tylko pozycji ludzi umiarkowanych, takich jak mój wuj, kontrolerzy i większość naukowców, ale mogłoby też pokrzyżować wysiłki ojca. Przypomniałem sobie, że już w dniu naszego lądowania na Ziemi reporterzy w rozmowie z ojcem porównywali sytuację Selenitów i Konszelfitów. Postanowiłem poznać bliżej naukowców z Kontroli. W czasie śniadań i obiadów w kafeterii przysłuchiwałem się ich rozmowom i zadawałem im różne pytania. — Jeżeli nie otrzymamy swobód, których się domagamy, będziemy musieli je sobie sami wziąć! — oświadczył mi któregoś dnia Szkot pracujący przy zbiornikach ze słodką wodą. — Mówi się u nas dużo o użyciu siły — zauważył jeden z kontrolerów — ale z tego nic nie będzie. Zdajemy sobie sprawę z naszej słabości. Ludzie z Powierzchni daliby nam radę w ciągu tygodnia. — Nie odważyliby się! — zawołałem. — Opinia publiczna… — Oczywiście, że nie mogliby sobie na to pozwolić, gdyby mieli opinię publiczną przeciwko sobie. Ale gdyby to się zaczęło u nas, gdyby jacyś szaleńcy zajęli szyby naftowe albo spróbowali zablokować żywność, którą posyłamy na górę, sytuacja by się zmieniła. Jesteśmy spokojnym społeczeństwem, zorganizowanym na zasadach spółdzielczości. Niektórzy zapominają, jak jest dzisiaj na Powierzchni: napięcie, przeludnienie i desperackie poszukiwanie paliwa i żywności. — Ale skoro Ziemianie są tak zależni od Konszelfitów, to chyba daje wam to przewagę i możliwość stawiania warunków? — Niestety, Keplerze, sprawy mają się nieco inaczej. Każde zwierzę staje się niebezpieczne, kiedy jest osaczone. Nie możemy ich przypierać do muru. Jeżeli znajdą się w sytuacji bez wyjścia, to po prostu nas zniszczą, zapamiętaj moje słowa. Dlatego też wykluczam możliwość poważnych rozruchów. — A jeżeli nie wszyscy rozumują tak jak pan i ruszą przeciwko Ziemianom? — Zostaną wykończeni. — Sądzi pan, że jest to możliwe? — Oczywiście! — Mowy nie ma! — Ależ słuchaj! Przy stole rozpętała się gorąca dyskusja, której przysłuchiwałem się uważnie. Wiedziałem, że kiedy ludzie się zapalają, to zaczynają mówić otwarcie. — Jedna mina rzucona na każdy Konszelf i byłoby po nas! — Właśnie. Czy pamiętacie Zatokę Meksykańską? — Nas potrafią może zniszczyć, ale co zrobią z Rowem Śródoceanicznym. Nie mogą go zbombardować! — To prawda. Ale dobrze wiesz, że życie na takiej głębokości jest na razie marzeniem. Jeszcze przez wiele lat nie będziemy do tego zdolni! — A ludzie–ryby? Słyszałem, że ci skrzelowcy są przystosowani do życia nawet na głębokości stu metrów! — To niemożliwe. Człowiek nigdy się do tego nie zaadaptuje. — Podobnie jak ryba nigdy nie nauczy się oddychać powietrzem? Nonsens! Istnieją ryby płucodyszne, no i te wstrętne, pełzające obrzydlistwa na Florydzie! Jeżeli ryba potrafi dostosować się do życia na lądzie, to człowiek może zaadaptować się do życia w wodzie. Poza tym istnieje jeszcze chirurgia; dysponuje ona narzędziami, które mogą ten proces przyśpieszyć. — W teorii może masz rację, Jock. Ale ja myślę, że te wszystkie opowieści o skrzelowcach są czczym gadaniem. I do tego zupełnie bezsensownym. Nie będziemy mieć żadnej szansy na zdobycie niezależności, jeżeli ludzie z Powierzchni zaczną podejrzewać, że knujemy coś za ich plecami. — A ja ci mówię, Bili, że skrzelowcy wybrali jedynie słuszną drogę. Uniezależnili się całkowicie od powierzchni, żyją w głębi morza i są wolni. Zastanów się, Bill! Przecież dobrze wiesz, że ludzie–ryby istnieją. — Uspokój się, Jock! Za dużo gadasz! Odsunęli krzesła od stołu i rozeszli się. Nałożyłem kombinezon i akwalung. Chciałem wszystko to przemyśleć w spokoju. Ludzie–ryby. Skrzelowcy. A więc oni istnieją nie tylko w mojej imaginacji, lecz są przedmiotem publicznej właściwie tajemnicy. A przecież doktor był szczerze zdziwiony moim opowiadaniem. Ale on od bardzo niedawna przebywał na Konszelfie. Był zapewne równie nie wtajemniczony jak ja. Jednakże Hil była na pewno zamieszana w jakiś spisek, całe jej zachowanie zdawało się wskazywać na to. Przecież chciała mnie za wszelką cenę przekonać o tym, że ludzie–ryby nie istnieją! Muszę się z nią koniecznie zobaczyć i spróbować przekonać ją, że wraz ze swoimi przyjaciółmi naraża na wielkie niebezpieczeństwo nie tylko Konszelfitów, ale i naszą księżycową kolonię. Płynąłem w zamyśleniu wzdłuż dna, nie zwracając szczególnej uwagi na kierunek i trzymając się jedynie taśmy prowadzącej do granicy osiedla. Dobierałam w myśli słowa, którymi mógłbym przekonać Hil i zmienić jej zamiary. Nie dostrzegłem trygona do chwili, kiedy znalazłem się już bezpośrednio nad nim. Olbrzymi, dłuższy ode mnie i co najmniej na metr grubszy, trzepnął ogonem wznosząc chmury piasku. Instynktownie uniosłem rękę, żeby zakryć twarz, i dostałem kolczastym końcem ogona prosto w prawą rękę. Ból był tak przejmujący, jakby ktoś wbił mi w dłoń rozpalone gwoździe. Pociemniało mi w oczach i w panice pomyślałem, że tracę panowanie nad ruchami. Zdałem sobie jednak sprawę, że stan mój nie polepszy się, a raczej pogorszy, więc z ogromnym wysiłkiem zawróciłem i z wolna popłynąłem wzdłuż taśmy kierunkowej w stronę osiedla. Prawa ręka była ciężka jak ołów, tak że musiałem podtrzymywać ją lewą i polegać wyłącznie na ruchach nóg, które posuwały mnie naprzód. Trząsłem się na całym ciele, a kolana robiły mi się coraz miększe. Było późne popołudnie, w pobliżu nie widać było nikogo. Rozumiałem, że bez pomocy nie uda mi się dotrzeć do osiedla, z wielkim trudem posuwałem się naprzód. Wreszcie zobaczyłem innego pływaka, na którego skafandrze widniał jaskrawożołty pas. Odwrócony tyłem do mnie sprawdzał coś przy swoim ekwipunku. Chwyciłem więc z dna kamień i uderzyłem nim o skałę. Był to umowny sygnał oznaczający prośbę o ratunek. Człowiek odwrócił się i podpłynął do mnie. Pokazałem mu rękę, która już spuchła i nabiegła krwią od nacisku mankietu rękawa kombinezonu. Mój wybawca skinął głową, poklepał mnie po ramieniu i pociągnął w kierunku budynku Centrali. Ból był teraz tak silny, że nie mogłem nawet o własnych siłach wyjść z wody. Uczepiłem się tylko brzegu włazu, dygocąc na całym ciele. Czułem, jak czyjeś ręce wyciągają mnie z wody, zdejmują mi maskę i ustnik. Potem zaniesiono mnie do Izby Chorych. Ból pulsował przez całe ramię, zdejmowanie kombinezonu było torturą. Owinięto mnie w ciepłe koce, a doktor Macintosh dał mi zastrzyk przeciwbólowy i zaczął wyciągać z mojej dłoni ostre kolce trygona. Przez kilka następnych godzin bardzo cierpiałem, bo mój organizm walczył z rozchodzącą się we krwi trucizną. Dygotałem, byłem w szoku, trzęsły mną konwulsje, nękały wymioty. Lekarz siedział przez cały ten czas przy moim łóżku, sprawdzał mi ciśnienie, pracę serca i robił gorące okłady na rękę. Wreszcie ból nieco ustąpił, zacząłem lekko drzemać, a potem wpadłem w głęboki sen. Kiedy obudziłem się, był już ranek. Czułem się słaby jak noworodek, miałem spuchnięte i suche wargi, ale ręka już nie bolała. Spróbowałem podnieść się z łóżka, ale prawe ramię ugięło się pode mną i opadłem z powrotem na pościel. Doktor podniósł się z tapczanu stojącego pod drugą ścianą i podał mi wodę do picia. Potem zbadał mnie i uśmiechnął się. — Masz końskie zdrowie, Keplerze. Nie, nie próbuj wstawać. Nic ci już nie jest, ale ta ręka będzie przez kilka dni bezwładna. Nerw musi się zregenerować. — Kiedy będę mógł stąd wyjść, doktorze? — Wtedy, kiedy zdołasz przejść przez pokój i nie upadniesz. Nic się nie bój. Jeden dzień odpoczynku przywróci ci siły. Dostałeś zastrzyk przeciwko tężcowi, poza tym zostawiłem ci na wszelki wypadek antybiotyki. Łykaj cztery pastylki dziennie, aż wybierzesz wszystkie. I nie bądź taki przygnębiony! — Czuję się jak idiota. Płynąłem wprost na trygona i nie zauważyłem go! — Każdego wcześniej czy później coś ukąsi. Tak jak na Powierzchni każdy może spaść z drzewa i złamać sobie rękę. Wszędzie czyhają na nas niebezpieczeństwa. Jednakże trygony rzadko atakują nurków, musiałeś go, że tak powiem, przyprzeć do muru. — Może i tak, ale na pewno nieświadomie. Po wyjściu doktora leżałem spokojnie i zastanawiałem się nad tym, co powiedzieć Hil. Tym razem nie będzie to tak proste, jak poprzednio. Jeżeli j ą przyprę do muru, jak zareaguje? Przywołałem Jona i poprosiłem go, żeby poszukał Hil. Powtórzyłem mu zasłyszane argumenty w sprawie pokojowych negocjacji z Ziemianami i usiłowałem go przekonać, że każda nieopatrzna akcja, a już szczególnie rebelia, zaszkodzi toczącym się na Ziemi pertraktacjom delegacji z Księżyca. Biedny Jon wyglądał na bardzo nieszczęśliwego, zwłaszcza kiedy powiedziałem mu na zakończenie: — Spróbuj przekonać Hil, żeby wytłumaczyła bratu i innym skrzelowcom, aby się na razie wstrzymali od działania. Przynajmniej do chwili, kiedy z nią porozmawiam. — Skąd wiesz o jej bracie? — Brat Hil wyratował mnie z lasu wodorostów. A oni są do siebie podobni jak dwie krople wody. Czy ty go znasz? — Coś słyszałem — Jon jąkał się niemiłosiernie. — Nie rozmawiałem z Hil o Ianie od chwili, kiedy zniknął przed wielu laty. Nie widziałem go od tego czasu. — Ale Hil go widuje, prawda? — Nie wiem. Często znika na kilka godzin. Nie wiem, dokąd wtedy pływa. — Przyrzeknij mi, że z nią pomówisz. A w każdym razie przekaż jej to, co ci powiedziałem. — Nie jestem pewien, czy dobrze robisz, Kep. Nie wiem, czy to odniesie jakiś skutek. — Przecież nie możemy siedzieć bezczynnie i pozwolić, żeby skrzelowcy zrujnowali ideę Konszelfu i zniweczyli rokowania pomiędzy Ziemianami a Selenitami. Powiedz jej, że jeżeli nie zgodzi się na rozmowę, powiem Kontroli i policji wszystko, co wiem. Jon skinął głową i wyszedł z Izby Chorych. Biedny chłopiec. Nie powinien był zaprzyjaźnić się z Hil. Nie mieli ze sobą w gruncie rzeczy nic wspólnego. Przez dwa dni nie miałem żadnej wiadomości od Hil, a potem dostałem kartkę zapisaną znanym mi pismem. Podała mi ją Mary, kiedy płynąłem na obiad. Przeczytałem: Zgoda. Spotkamy się w miejscu zaznaczonym na mapie: J10 K7, o godzinie 14”. Przyjdź sam. Schowałem kartkę do kieszeni wiatrówki i podszedłem do mapy. Wyznaczone miejsce znajdowało się nieco na południe od wielkiej zagrody dla śledzi, w której byliśmy przed dwoma tygodniami. Nie potrafiłbym jeszcze przepłynąć tak dużej odległości, ponieważ moja prawa ręka wciąż jeszcze nie była w pełni sprawna. Musiałem więc postarać się o sanie. Zapytałem Mary, jak się to załatwia, a następnie udałem się do kafeterii. Miałem jeszcze czas na szybki posiłek. Kierowanie saniami jedną ręką nie było łatwe, ale po pewnym czasie, gdy pozostawiłem za sobą oznakowania osiedla, opanowałem tę sztukę, musiałem jednak posuwać się z małą szybkością. Przy pomocy kompasu starannie wytyczyłem kierunek i płynąłem ostrożnie trzymając się na wysokości metra nad dnem. Poprzednim razem podróżowałem saniami jako pasażer, ale prowadzenie sań było nawet bardziej podniecające. Dawało poczucie niezależności i siły, można było wyobrazić sobie, że jest się delfinem. Przybyłem na umówione miejsce na kilka minut przed wyznaczonym czasem. Tuż przed sobą widziałem zawór i rozgałęzienie rurociągu, a zapora ze srebrzystych bąbelków ciągnęła się w lewo i w prawo, jak okiem sięgnąć. W zagrodzie roiło się zapewne od tłustych, wypasionych śledzi gotowych do transportu. Wiedziałem, że z chwilą kiedy zostaną dostarczone w sieciach na górę, dopływ powietrza będzie zamknięty, a rury rozmontowane i ustawione w innym miejscu, gdzie milion, a może więcej młodych łososi zacznie paść się i rosnąć, aż i one będą się już nadawały do spożycia. Zaparkowałem sanie w odległości około dwudziestu metrów od ogrodzenia, pod wielką skałą. Przysiadłem na kamieniu i czekałem na Hil. Mijały minuty. Druga dziesięć… druga piętnaście… Może Hil każe mi czekać po to, żeby mi pokazać, jak bardzo irytuje ją moje ultimatum. Postanowiłem poczekać do drugiej trzydzieści i ani chwili dłużej. Usłyszałem nagle zgrzyt metalu o skałę, tuż za moimi plecami. Obróciłem się, zdążyłem tylko dostrzec kątem oka srebrzysty błysk i jakiś ciężar spadł mi na tył głowy. Tuż przed utratą świadomości pomyślałem… — to już koniec. Zgubię ustnik akwalunga i utopię się. Znajdą tylko moje ciało. Nieszczęśliwy wypadek niedoświadczonego nurka… Potem była już tylko ciemność. Leżałem na wznak na saniach. Ustnika nie zgubiłem — przytrzymywała go srebrzysta ręka. Jej właściciel był za moimi plecami. Chciałem chwycić go za ramię, ale zapomniałem, że mam wciąż bezwładną rękę. Ten człowiek odsunął moje ramię, jak gdyby było łodygą wodorostu, i zniknął w srebrzystej smudze wody. Odetchnąłem głęboko kilka razy, usiadłem i rozejrzałem się. Byłem rozwścieczony do białości. Hil raz jeszcze pokazała swoją prawdziwą naturę! Muszę się udać prosto do Centrali i wyłożyć całą prawdę kontrolerowi, dopóki jeszcze czas. Mój kompas wskazywał na to, że jestem zwrócony twarzą na północ, ale nie widziałem żadnych srebrzystych bąbelków. Czyżby kompas się zepsuł? Obróciłem się w lewo, potem w prawo. Popłynąłem nad skałę i rozejrzałem się dokoła. Zagrody ani śladu. Czyżbym był nieprzytomny dłużej, niż sądziłem, i człowiek–ryba przeniósł mnie wraz z saniami pod inną skałę? Odpłynąłem nieco dalej i zobaczyłem znajomy rurociąg. Dziurkowana rura wybiegała daleko w obydwie strony, ale znajomych bąbelków ani śladu. Powietrze musiało zostać wyłączone, ogrodzenie zlikwidowane. Ale co z rybami? Czyżby trzy miliony ryb poszło na marne? Zastanawiałem się nad tym, ilu ludziom odebrano strawę i jakie straty poniósł w związku z tym Konszelf 10. Podpłynąłem do głównego zaworu, ale nie było tam już nic do roboty. Postanowiłem więc wrócić do Centrali i zawiadomić ich o sytuacji. Podpłynąłem do sań i zatrzymałem się jak wryty. Na saniach, z jedną nogą na sterze stał dozorca z rybnej zagrody. Nie widziałem oczywiście wyrazu jego twarzy, gdyż ukryta była za maską. Ale jego postawa nie budziła wątpliwości. Trzymał w ręku kuszę i celował prosto we mnie. ROZDZIAŁ ÓSMY Zostałem formalnie oskarżony o sabotaż i świadome zniszczenie własności Konszelfu 10, to jest trzech milionów śledzi — wartości jednego miliona dolarów — gotowych do wysłania na sprzedaż. Zostałem osadzony w więzieniu. Nie był to na szczęście średniowieczny loch. Przeciwnie, pomieszczenie to było nawet dość wygodne. Składało się z dobrze umeblowanego — w porównaniu z warunkami księżycowymi — pokoju z łazienką. Ale drzwi były zamknięte elektronicznie i w obu izbach znajdowały się kamery telewizyjne. Nie miałem ani wideo, ani zwyczajnego telefonu, ani nawet radia, tak że byłem całkowicie odcięty od świata. Trzymano mnie tam przez trzy dni, podczas których przygotowywano rozprawę sądową. Moi strażnicy nie byli wprawdzie brutalni, ale dość nieprzyjaźni. Nie zetknąłem się bezpośrednio na Konszelfie 10 z funkcjonariuszami policji. Mieszkali w odrębnym budynku i nie jadali w ogólnej kafeterii. Byli izolowani od pozostałych mieszkańców osiedla, mieli na sobie czarne mundury, nigdy się nie uśmiechali. Trudno ich było lubić. Miejscowa policja opłacana była przez rząd Ziemi na Powierzchni i podlegała mu bezpośrednio. Toteż, rzecz jasna, nie cieszyła się w osiedlu zaufaniem. Kiedy zjawiał się w pobliżu któryś z nich, nawet kobiety omawiające przepisy kulinarne zniżały głos albo milkły. Dwaj z moich strażników nie odzywali się w ogóle. Trzeci, bardziej złośliwy, dawał się jednak prowokować do rozmów. — Masz, najedz się! — Postawił przede mną z trzaskiem tacę z jedzeniem. — I pomyśl o tych wszystkich głodnych dzieciach, których pozbawiłeś pożywienia. Może ci to poprawi apetyt. — Dobrze wiesz, że ja tego nie zrobiłem. Nie zniszczyłem zagrody. — Każdy się wykręca. Do czasu. — Ja nie zmienię zeznań. — To także każdy mówi. — Daję słowo. Ale powiedz, jaki wyrok grozi mi… za… za to, o co jestem oskarżony? — „Kto popełnia sabotaż w osiedlu lub na otaczającym je obszarze z zamiarem narażenia życia jednego albo wszystkich jego mieszkańców podlega karze śmierci przez zastrzelenie harpunem z kuszy”. — Utrata śledzi nie naraziła przecież nikogo na śmierć. — To prawda — powiedział z odcieniem żalu strażnik — ale jest i taki paragraf: „Kto popełnia sabotaż niszcząc wyposażenie lub własność osobistą czy wspólną na terenie osiedla czy poza nim, podlega karze więzienia nie mniejszej niż pięć i nie większej niż dwadzieścia lat oraz grzywnie w wysokości równej stracie poniesionej przez osiedle”. Przybrałem nonszalancką minę, ale tej nocy nie mogłem usnąć. Nie miałem książek, nie dano mi ani pióra, ani papieru. Byłem dobrze karmiony, moja cela była ciepła i czysta. Mimo to dostawałem obłędu z nudy i dręczących mnie myśli. Nazajutrz z rana zjawił się kontroler. Jego sztywna i formalna postawa oraz kamienny wyraz twarzy uprzytomniły mi jeszcze bardziej, w jak trudnym znalazłem się położeniu. — Proszę pana, ja tego nie zrobiłem. Proszę mi wierzyć. Słuchał mojego opowiadania z nieruchomą twarzą. — Masz oczywiście prawo do obrońcy. Możesz sobie wybrać któregokolwiek z mieszkańców Konszelfu 10. — Czy mógłbym zaangażować jakiegoś prawnika z Powierzchni? Ojciec to załatwi. — To jest wewnętrzna sprawa Konszelfu i sami musimy ją rozstrzygnąć. — Nie wiem, do kogo się tutaj zwrócić. Kto mi uwierzy. — Możesz wyznaczyć, kogo tylko chcesz. Zapewniam cię, że każdy będzie cię bronić sprawiedliwie. Tego możesz być pewny. Nie wiedziałem, czy można polegać na słowach kontrolera, ale co było robić. — W takim razie wybieram wuja Teda. Edward King, doktor biologii morskiej — obrońca oskarżonego — wpisał kontroler do notatnika. — Przyjdzie tu jeszcze dzisiaj, żeby z tobą porozmawiać. Zdawało mi się, że gapiłem się w białą ścianę przez całą wieczność. Wreszcie drzwi otworzyły się bez szmeru i wszedł wuj Ted. Skoczyłem na równe nogi. — Och, wuju! Tak się cieszę, że cię widzę! Skinął głową i usiadł po drugiej stronie stołu. — Siadaj, Keplerze — wyciągnął teczkę wypełnioną papierami. — Mamy wiele spraw do omówienia. — Wuju! Proszę cię! — Keplerze, jestem obecnie twoim adwokatem. Przejrzałem akt oskarżenia, który stwierdza, że działałeś świadomie i z premedytacją. Twoja sprawa wygląda kiepsko. Chciałbym teraz usłyszeć od ciebie wszystko, co masz do powiedzenia. Wysłuchał mnie cierpliwie, robiąc notatki. Potem nastawił magnetofon kasetowy i kazał mi wszystko powtórzyć. Kiedy wreszcie skończyłem, pokiwał ponuro głową. — Wszystko, co powiedziałem, jest prawdą. Każde słowo! — Słuchaj, Keplerze. Istota twojej obrony polega na tym, że twierdzisz, nie popierając tego dowodami, iż zostałeś schwytany przez Hil w pułapkę i że ona działa z rozkazu ludzi–ryb. — Tak jest. — Oskarżyciel zaatakuje cię na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, zarzuci ci próbę zwalenia winy na osobę postronną i do tego młodą dziewczynę z doskonałą przeszłością i o nieposzlakowanym charakterze. Niemal wszyscy tutaj znają ją od dziecka. Poza tym ta twoja opowieść o skrzelowcach na pewno się nie spodoba. Czy ktokolwiek kiedy widział człowieka– rybę? Czy istnieją podstawy do przypuszczenia, że oni istnieją? Mógłbyś z równym powodzeniem oskarżać o sabotaż potwora z Loch Ness! — Chciałbym zatelefonować do ojca! — Będziesz mógł to zrobić po rozprawie. Nie wolno ci mieszać polityki z wymiarem sprawiedliwości. — Ale jest to przecież mój rodzony ojciec! — Ale jednocześnie gubernator Księżyca. Po ogłoszeniu wyroku będziesz się mógł z nim porozumieć. — W takim razie proszę o innego adwokata! — To nie zmieni postaci rzeczy, Keplerze — wuj Ted melancholijnie potrząsnął głową. — Obiecuję ci, że zrobię dla ciebie wszystko, co jest w mojej mocy. Włożył do teczki swoje papiery i magnetofon i zadzwonił po strażnika. Kamery telewizyjne obracały się, rejestrując każdy mój ruch. Kiedy drzwi się otworzyły, wuj odwrócił się jeszcze i powiedział cicho: — Ciotka Janet kazała cię uściskać. — pozostałem sam. Oparłem głowę o stół i rozpłakałem się. Nigdy w życiu nie czułem się bardziej samotny. Po chwili wytarłem nos i przemyłem twarz. Przynajmniej istnieje jedna osoba, pomyślałem, która ma do mnie zaufanie. A może lepiej było wybrać ciotkę Janet na obrońcę? Przemierzałem mały pokój tam i z powrotem, aż nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Potem położyłem się na łóżko i zacząłem wpatrywać się w sufit. Straciłem poczucie czasu. Zegarek odebrano mi razem z innymi osobistymi rzeczami. Godzina… dzień… tydzień… Nie zwracałem już uwagi na strażników i nie dotykałem potraw, które przynoszono mi w regularnych odstępach czasu. Nagle drzwi otworzyły się i stanęli w nich dwaj z moich trzech strażników. — Chodź. Moje kroki zadudniły w ciasnym korytarzu. Nie widziałem żywej duszy. Gdzie podzieli się wszyscy mieszkańcy? Wzdrygnąłem się i ręce strażników zacisnęły się na moich ramionach. Zatrzymaliśmy się przed niskimi drzwiami. Jeden ze strażników zastukał. Drzwi otworzyły się. Zrobiłem jeden krok naprzód, rozejrzałem się i cofnąłem instynktownie. Strażnicy chwycili mnie za ręce i pchnęli do przodu. Znalazłem się w wielkim amfiteatrze Centrali. Wszystkie miejsca były zapełnione, wszystkie oczy zwrócone na mnie. Dostrzegłem ciotkę Janet i Jona. Mieli blade twarze i oczy pełne łez. Strażnicy pociągnęli mnie w stronę krzesła umieszczonego tuż pod mównicą. Ponure oczy widzów patrzyły na mnie oskarżycielsko. Minęła wieczność. Zrobiłem wysiłek i nie opuszczałem głowy. Nagle tłum widzów zakołysał się i wstał. Odwróciłem się i zobaczyłem, że przez drzwi, umieszczone tuż za mównicą, weszło trzech mężczyzn. Ubrani byli na czarno, i to od stóp do głów. Rozpoznałem szefa policji, który zszedłszy po stopniach, zajął miejsce po mojej prawej stronie. Za nim zjawił się wuj Ted i zasiadł za stołem, na lewo ode mnie. Wreszcie wszedł kontroler i usiadł na rzeźbionym fotelu umieszczonym na podwyższeniu za mównicą. Widzowie również usiedli, a strażnicy pchnęli mnie w stronę krzesła. Kontroler rozejrzał się dokoła i zaczął mówić suchym, beznamiętnym głosem. — Obywatele Konszelfu 10. Trybunał Sprawiedliwości zebrał się dzisiaj, żeby sądzić Keplera Mastermana, stale zamieszkałego na Księżycu w Laboratorium 21, a obecnie tutaj, oskarżonego o następujące przestępstwo: Że w dniu drugim sierpnia 2005 roku, o godzinie czternastej piętnaście, świadomie i w celach przestępczych uszkodził zawór kontrolujący dopływ powietrza do zagrody rybnej numer osiem i w ten sposób naraził Konszelf 10 na utratę około trzech milionów śledzi o wartości rynkowej miliona dolarów. Oskarżony Kepler Masterman dokonał więc aktu sabotażu, skierowanego przeciwko całej społeczności Konszelfu 10, co podlega karze przewidzianej w artykule trzecim, paragraf 2a Kodeksu Karnego Konszelfu. Keplerze Masterman, czy przyznajesz się do winy? Wstałem i powiodłem wzrokiem po wrogich twarzach ludzi, z którymi tak się ostatnio zżyłem. — Nie, wysoki sądzie. — Twoje oświadczenie zostało odnotowane. Oddaję teraz głos szefowi policji Jamiesonowi, który odczyta akt oskarżenia. — Czy mogę coś powiedzieć, wysoki sądzie? — odezwałem się. — O co chodzi? — Czy nie mam prawa być sądzonym przez ławę przysięgłych? Kontroler wskazał na zapełnioną widownię, — Oto twoja ława przysięgłych, Keplerze Masterman. Cała społeczność Konszelfu 10. Wszyscy tu jesteśmy przysięgłymi i sędziami. A teraz siadaj. Zaczyna się rozprawa. Szef policji Jamieson powstał. — Powołuję na świadka Colina Terrona. Wysoki, młody mężczyzna wyszedł z jednej z ław i podszedł do mównicy. Nie znałem jego twarzy, ale kiedy zaczął mówić, zorientowałem się, kim jest. — Nazywam się Colin Terron. Jestem starszym dozorcą zagrodowym na Konszelfie 10. W ciągu ostatnich sześciu tygodni zajmowałem się zagrodą numer osiem… Po południu drugiego sierpnia byłem jak zwykle na służbie. Zbliżałem się właśnie do południowego odcinka zagrody, kiedy dopływ powietrza do rur wydzielających pęcherzyki został nagle odcięty… Wuj Ted wstał i powiedział: — Zgłaszam sprzeciw. — Niech świadek inaczej to sformułuje. Proszę mówić tylko o tym, co świadek sam zauważył. — Dobrze. Nastąpiła nagła przerwa w wydzielaniu się pęcherzyków powietrza dokoła zagrody. Ryby oczywiście natychmiast zaczęły uciekać. Popłynąłem jak mogłem najszybciej do zaworu… Zobaczyłem, że stoi tam ktoś. Nie rozpoznałem tego człowieka. Obok niego, pod skałą, zauważyłem zaparkowane sanie z numerem rejestracyjnym 108. Chwyciłem sanie, aresztowałem człowieka i doprowadziłem do Centrali… Tam człowiek ten został zidentyfikowany jako Kepler Masterman; to ten, który stoi teraz przed sądem. .— Czy świadek następnie powrócił do zagrody i co tam zastał? — Wróciłem natychmiast! Stwierdziłem, że górny zawór powietrzny jest zamknięty, a śledzi ani śladu. — Czy istnieje możliwość, że zawór został zamknięty przypadkowo, na przykład przez kogoś nie obeznanego z jego funkcjonowaniem? — zapytał wuj Ted. — To niemożliwe. Obrócenie koła zamykającego zawór wymaga ogromnej siły fizycznej. — Tak świadek uważa? Colin Terron zarumienił się ze złości. — Średnica koła wynosi około trzydziestu pięciu centymetrów. Żeby zawór się zamknął, trzeba je obrócić o pełne 360 stopni. Jestem silny i przyzwyczajony do obchodzenia się z jego mechanizmem, a mimo to muszę użyć obu rąk i wytężyć wszystkie siły, żeby zamknąć go lub otworzyć. Jest rzeczą całkowicie wykluczoną, żeby to zrobić przypadkowo. — Dziękuję świadkowi… Czy są pytania?… Pan, panie Jamieson?… Nie? W takim razie świadek jest wolny. W następnym świadku rozpoznałem magazyniera, od którego wziąłem sanie. Nachyliłem się do wuja Teda i szepnąłem mu coś do ucha. — Wysoki sądzie, mój klient nie zaprzecza, że w chwili zarzucanego mu sabotażu znajdował się przy zagrodzie. Był tam. Stwierdza natomiast, że nie popełnił żadnego sabotażu i że nie miał takiej intencji. — Bardzo dobrze. Panie Jamieson, proszę nie powoływać już świadków stwierdzających obecność Keplera Mastermana przy zagrodzie w krytycznym czasie. — Tak jest, wysoki sądzie. Wzywam na świadka Janet King. Ciotka wstała z miejsca z oczami pełnymi łez. Widać bała się przesłuchania. — Pani Janet King, z zawodu fotograf. Proszę nam opowiedzieć własnymi słowami o tym, co zaszło wieczorem w dniu szóstym lipca. — Nie jestem pewna daty… — Tego wieczora, kiedy w pani mieszkaniu spadło ciśnienie. Wśród publiczności nastąpiło poruszenie, a następnie grobowa cisza. — Ach, tak, już wiem… — ciotka Janet spojrzała smętnym wzrokiem na mnie i na wuja. — Siedzieliśmy przy kolacji… mój mąż, nasz syn Jon, jego przyjaciółka Hilary Delaney i… i Kepler. Byliśmy właśnie przy kawie, kiedy rozległa się syrena alarmowa. Pobiegliśmy do komór awaryjnych, a Ted zabrał się do badania przyczyny alarmu. — Czy zaszło coś tuż przed alarmem? — Nic… to jest Kepler rozlał kawę. — A dalej? — Poszedł do kuchni po ścierkę. — Czy pani kuchnia przylega do maszynowni? — Tak. — Czy mechanizm pompy powietrznej znajduje się blisko drzwi łączących te dwa pomieszczenia? — Tak. — A teraz proszę nam powiedzieć, co się zdarzyło, kiedy mąż pani doprowadził do porządku pompę a wszyscy powróciliście do bawialni? — Mój mąż… Ted… oświadczył, że ktoś uszkodził pompę — wyszeptała ciotka Janet. W amfiteatrze nastąpiło poruszenie, kontroler uderzył młotkiem w stół. — Proszę nam powiedzieć, jaki przedstawił na to dowód? — Ted pokazał nam metalowy krążek wsunięty pomiędzy złącza obwodu barometrycznego. — Co to był za krążek? Proszę mówić głośniej. Sąd świadka nie słyszy. — Plakietka identyfikacyjna. — Czyja? Proszę mówić głośniej. — Należała do Keplera — powiedziała ciotka i wybuchnęła płaczem. — Dziękuję świadkowi. Jamieson usiadł z triumfalnym uśmiechem na twarzy. Poczułem, że dłonie moich rąk zwilgotniały. A więc w ten sposób przedstawiciel oskarżenia zamierza mnie pogrążyć! Hil wiedziała, co zrobić, żeby mnie całkowicie zdyskredytować. Teraz nikt mi nie uwierzy, cokolwiek bym powiedział. Wuj Ted podniósł się ze swojego miejsca. — Janet, powiedz, jaka była reakcja Keplera, kiedy pokazałem mu tę plakietkę. — Był nad wyraz zdumiony. — Czy wyjaśnił, w jaki sposób znalazła się między złączami pompy? — Jakże to mógł wytłumaczyć? Powiedział tylko, że łańcuszek, na którym go nosił, zerwał się przed chwilą i że położył tę plakietkę na stole. — Czy ktoś to widział? — Tak. Jon widział, jak Kepler kładł plakietkę na stół. — Więc każdy mógł ją stamtąd wziąć? — Tak jest. — Czy kiedy kawa się rozlała, Kepler poszedł do kuchni sam? — Nie. Poszła za nim Hil. — A więc musiała widzieć wszystko, co tam robił? — Zgłaszam sprzeciw, wysoki sądzie! — Przychylam się. Panie King, pan sugeruje świadkowi odpowiedzi. Proszę pytać go wyłącznie o fakty. — Chciałbym wobec tego zapytać świadka o to, jak ocenia charakter oskarżonego. — Proszę bardzo. — Powiedz, Janet, czy twoim zdaniem Kepler Masterman jest zdolny do popełnienia aktu sabotażu? — Ależ skąd! Na pewno nie! Jest to chłopiec spokojny, w naszym pojęciu niezbyt może towarzyski, ale łagodny i dobry. Nie ma w nim nawet śladu porywczości. — Dziękuję. Nie mam więcej pytań. — A oskarżyciel? Też nie? Świadek jest wolny. — Spojrzałem po twarzach otaczających mnie ludzi. Było dla mnie jasne, że wiadomość o uszkodzeniu systemu regulującego ciśnienie w naszym mieszkaniu w ubiegłym miesiącu zaskoczyła i zaniepokoiła Konszelfitów. Mnie na pewno tez nie pomogła. Zastanawiałem się, czy to Hil o tym powiedziała. Chyba tak, bo któż inny zechciałby to zrobić. Ciotka Janet powróciła na swoje miejsce obok Jona i ocierała zapłakane oczy. Posłała mi słaby uśmiech i pomachała mokrą chusteczką do nosa. Poszukałem wzrokiem Hil. Jasne włosy na pewno zdradzą jej miejsce w tłumie. Dlaczego nie wzywano jej na świadka? Przebiegłem oczami wszystkie rzędy amfiteatru aż po sufit wysokiego sklepienia. Nie zauważyłem jej nigdzie. Tymczasem przewód sądowy toczył się dalej. Wuj Ted wstał i zaczął wygłaszać mowę obrończą. — Wysoki sądzie — powiedział — mógłbym wprawdzie powołać świadków, którzy poparliby przynajmniej niektóre twierdzenia mojego klienta, ale dla sprawnego przebiegu sprawy postanowiłem wezwać tylko Keplera Mastermana jako świadka obrony. Niechaj nam jeszcze raz przedstawi przebieg wydarzeń. Zastrzegam sobie prawo powołania dodatkowych świadków, jeżeli uznam to za konieczne. — Dobrze, doktorze King. Proszę powołać pańskiego świadka. Uniosłem się z ławy oskarżonych i podszedłem do miejsca dla świadków. Spojrzałem raz jeszcze na szczelnie wypełniony amfiteatr, nabrałem głęboko powietrza w płuca i zacząłem od mojej przygody w lesie wodorostów, po czym opowiedziałem o uratowaniu mnie przez człowieka–rybę. Opisałem reakcję doktora na moją relację, opowiedziałem, jak w nocy słyszałem natarczywy szept zapewniający mnie, że ludzie–ryby nie istnieją. Mówiłem też o tajemniczym telefonie, który wezwał Jona do schroniska 42, i o kobiecym głosie, który mówił z opuszczonego sektora osiedla. Opowiedziałem następnie, jak Hil wylała kawę na konsoletę telekomunikacyjną w momencie, kiedy zacząłem opisywać ojcu człowieka–rybę, i powtórzyłem rozmowę z Hil w komorze włazu, w której ostrzegała mnie przed interesowaniem się skrzelowcami. Następnie streściłem rozmowę z naukowcami Konszelfu, z której wywnioskowałem, że skrzelowcy wcale nie są wytworami mojej wyobraźni. Powiedziałem też sądowi, że z podobieństwa pomiędzy Hil a człowiekiem–rybą, który mnie wyratował, wywnioskowałem, że muszą być rodzeństwem i że Hil jest zamieszana w spisek. Wreszcie wspomniałem o ultimatum, jakie jej postawiłem, i o liściku od niej, w którym wyznaczała mi spotkanie przy zagrodzie. W tym miejscu oskarżyciel zerwał się z fotela i krzyknął: — Czy to spotkanie istotnie miało miejsce? — Nie, proszę pana. — Czy oskarżony rozpoznał charakter pisma Hilary Delaney? — Tak, tak mi się wydaje. Dostałem już od niej jeden list, jeszcze na Powierzchni. — Czy oskarżony zachował tę kartkę? Czy może ją przedstawić sądowi? — Nie, proszę pana. — Proszę mówić dalej. — Znalazłem się w pobliżu zagrody nieco za wcześnie. Czekałem koło dużej skały, tuż w pobliżu powietrznego ogrodzenia, które funkcjonowało doskonale. Czekałem przez pewien czas, a potem nagle otrzymałem cios w tył głowy. — Czy oskarżony widział swojego napastnika? — Nie, proszę pana. Widziałem tylko srebrzysty błysk. — Srebrzysty? Czy oskarżony wie, że żaden z mieszkańców Konszelfu nie nosi srebrnego kombinezonu? No, proszę mówić dalej. — Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem na saniach. Ktoś przytrzymywał mi ustnik, inaczej byłbym się udusił. — To bardzo ciekawe! Czy oskarżony rozpoznał tę osobę? — Nie, proszę pana. Ten człowiek klęczał za moimi plecami. Próbowałem go zatrzymać, ale odpłynął. Kiedy usiadłem, nie było go już. Niemal natychmiast zauważyłem, że powietrze w przewodzie zostało wyłączone i że nie ma już zagrody. — Co oskarżony wówczas zrobił? — Popłynąłem do zaworu. Pomyślałem sobie, że może będę mógł coś zrobić dla uratowania sytuacji. Ale kiedy zorientowałem się, że ryby już się rozproszyły, postanowiłem wsiąść na sanie, wrócić do osiedla i poinformować Kontrolę o tym, co zaszło. — Więc dlaczego oskarżony tego nie zrobił? — Ponieważ w tym momencie zauważyłem dozorcę Terrona, który celował do mnie z kuszy. Kontroler wyprostował się w swoim sędziowskim fotelu. — Czy to jest koniec zeznania oskarżonego? — Tak, wysoki sądzie. — W takim razie, Keplerze Masterman, wzywam cię do złożenia przysięgi potwierdzającej prawdziwość twojego oświadczenia. Czy będziesz przysięgał na Ziemię czy na Księżyc? — Na Księżyc. Jeden ze strażników podszedł do wysokiej półki umieszczonej na ścianie amfiteatru i zdjął z niej ciężki, platynowy globus Księżyca. Musiałem w duchu przyznać tym ludziom, że prowadzili rozprawę sądową rzetelnie. Sprowadzili ten globus zapewne z ONZ. Strażnik wniósł ostrożnie księżycową kulę na środek sali. — Keplerze Masterman, weź ten globus w obie ręce i przysięgnij, że wszystko, co tu powiedziałeś, jest prawdą, całą prawdą i tylko prawdą. Przysięgnij na moc, która cię stworzyła, na Księżyc, na którym się urodziłeś, na ludzi, którzy cię wychowali. Kiedy kontroler skończył, wszyscy zebrani w amfiteatrze powstali i wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Zrobiłem krok w kierunku środka sali i wyciągnąłem ręce po globus. Strażnik włożył go ostrożnie w moje dłonie. A ja upuściłem go! Po sali przeszedł jęk. Globus spadł z hałasem na podłogę. Purpurowy ze wstydu nachyliłem się, żeby go podnieść. Był jednak zbyt duży, żeby zmieścić się w mojej lewej dłoni, a palce prawej były zupełnie bezsilne. — Wysoki sądzie — wyjąkałem — nie mogę utrzymać globusu. Jest dla mnie za ciężki. — To wymówka! Więc nie chcesz złożyć przysięgi? Masz czelność odmawiać? — Nie, wysoki sądzie! Ja bardzo pragnę złożyć przysięgę. Biorę pełną odpowiedzialność za każde słowo, które wypowiedziałem. Ale moja ręka… W zeszłym tygodniu ukąsił mnie trygon. Jest jeszcze częściowo sparaliżowana. Wśród zebranych Konszelfitów nastąpiło poruszenie, rozległy się szepty. Kontroler znowu zastukał w stół. — Czy na sali znajduje się doktor Macintosh? Proszę podejść do oskarżonego i zbadać jego rękę… Czy to prawda, że jego ręka jest zbyt słaba, aby utrzymać globus? — Tak, wysoki sądzie. Jego prawa ręka jest bardzo osłabiona. Wprawdzie nerw reaguje, ale mięsień jeszcze nie kurczy się prawidłowo. — Dziękuję, doktorze. Keplerze Masterman, możesz złożyć przysięgę przez położenie ręki na globusie. Strażnik podniósł globus, a ja podszedłem i położyłem na nim ręce. Nagle cisza została przerwana donośnym głosem wuja Teda. — Wysoki sądzie! — krzyknął. — O co chodzi, doktorze King? Przewód jest zamknięty. — Wysoki sądzie, zanim Kepler wypowie słowa przysięgi, chciałbym zwrócić uwagę sądu na to, że usłyszeliśmy przed chwilą coś, co stanowi nowy dowód. Jego znaczenie uszło być może uwadze wysokiego sądu. — A mianowicie? — Keplerze, kiedy zostałeś ukąszony przez trygona? — To było… zdaje się, to było trzydziestego lipca. — A więc na trzy dni przed uszkodzeniem zaworu. W jakim stanie była twoja ręka drugiego sierpnia, w dniu, w którym pojechałeś saniami do zagrody numer osiem? — Była całkowicie sparaliżowana. Musiałem prowadzić sanie lewą ręką. Pamiętam, że miałem pewne trudności. — Dziękuję ci, Keplerze. Wuj Ted zwrócił się w stronę amfiteatru. Miał błyszczące oczy, płonęły mu policzki. — Wysokie sądzie, szanowny prokuratorze, panowie przysięgli! Czy pamiętacie zeznania świadka i rzeczoznawcy, dozorcy Terrona, który stwierdził, że aby obrócić o 360 stopni koło zaworu w celu zamknięcia go, trzeba wielkiej siły, i to w obydwu rękach. Twierdzę, że Kepler Masterman, cierpiący na paraliż prawej ręki, nie mógł popełnić zarzucanego mu aktu sabotażu! ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Przez chwilę panowało w amfiteatrze całkowite milczenie. Potem wybuchła burza oklasków i wszyscy mieszkańcy Konszelfu 10 zerwali się z miejsc. Kontroler daremnie stukał młotkiem w stół. Dopiero po dobrej chwili zaczęła powracać cisza. Wreszcie kontroler mógł przemówić. — Mieszkańcy Konszelfu 10, czy uważacie, że oskarżony Kepler Masterman jest winny czy niewinny zarzucanego mu aktu sabotażu? — Niewinny! — rozległ się zgodny okrzyk. — Czy wszyscy zgadzają się z tym wyrokiem? — Wszyscy, wysoki sądzie! — Oświadczam więc z radością, że Kepler Masterman jest wolny i że może znowu korzystać ze wszystkich praw obywatelskich Konszelfu 10. Ściskano moją rękę tak mocno, że zrobiła się jeszcze słabsza niż przedtem. Poklepywano mnie po plecach i obejmowano. Potem tłum porwał mnie i przeniósł przez korytarz do kafeterii, gdzie zaimprowizowano wspaniałe przyjęcie. Nawet szef policji Jamieson złożył mi gratulacje. Ściskał mi rękę serdecznie, ale jego twarz była jeszcze bardziej ponura niż zwykle. — Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu, chłopcze? — Ależ skąd, proszę pana. Spełniał pan swój obowiązek. Ale co panu jest? Zdaje się, że nie jest pan szczęśliwy z mojego uniewinnienia! — Masz rację — spojrzał z dezaprobatą na rozradowane twarze. — Nie chodzi mi o ciebie. Ale nikt tu nie myśli o tym, że jeżeli nie ty, to ktoś inny popełnił tę zbrodnię. Sabotażysta pozostał na wolności i być może planuje nową zbrodnię. Ja i moi ludzie musimy go schwytać, zanim nie będzie za późno. — Więc rzeczywiście spodziewa się pan tego? — Zawsze liczę się z najgorszą ewentualnością. Kto wierzy tylko w rozsądek i wrodzoną dobroć człowieka, ten nie może być szefem policji. Może dlatego mam wrzód żołądka. Skrzywił się, wypił szklankę mleka i wstał. W tej samej chwili w głośnikach rozległ się głos Mary. — Wzywa się kontrolera. Sprawa jest pilna. Kontroler przeszedł szybko przez salę do jednego z telefonów na ścianie. — Tu kontroler. — Mam na linii jedną z dalekich stacji. Rozmówca domaga się, żeby przełączyć go na system publicznych megafonów. Kontroler stał z pochyloną głową, nerwowo stukając palcem w aparat. — A kto to jest, Mary? — Jakaś kobieta. Nie chce podać nazwiska. — Łącz ją, Mary. Przez chwilę słychać było tylko szum, ale wkrótce odezwał się słaby, jakby dochodzący z oddali, ale wyraźny głos. Rozmowy i śmiechy zamilkły. Stojący lub siedzący w grupach ludzie zamienili się w słuch. — Obywatele Konszelfu 10! My, ludzie–ryby, wolni mieszkańcy oceanu, przyznajemy się do dokonania tak zwanego sabotażu zagrody numer osiem. Wydaliśmy manifest, który zostanie przekazany Organizacji Narodów Zjednoczonych jednocześnie z tą odezwą do was. Zawiadamiamy w nim rząd Powierzchni, że my, wolni obywatele oceanu, domagamy się całkowitego samorządu. W razie odrzucenia naszych żądań podejmiemy dalszą blokadę morskich bogactw naturalnych, eksploatowanych przez społeczeństwa Powierzchni bez uwzględniania potrzeb i rozwoju podwodnych kolonii jako niezależnych jednostek. My, ludzie oceanu, apelujemy do was, Konszelfitów, o przyłączenie się do naszej walki o niezależność. Nasze cele są waszymi celami, nasze zwycięstwo będzie waszym zwycięstwem. Jednakże jeżeli nie dopomożecie nam w naszej walce, zdobędziemy wolność bez waszej pomocy, a brak współdziałania zostanie uznany za zdradę ludów oceanu. Staniecie się naszymi wrogami. Koniec apelu. Słychać było przez chwilę trzask i szum na linii. Potem Mary wyłączyła głośniki. W zatłoczonej sali rozległy się wzburzone głosy. Zapanował nad nimi głos kontrolera. — Mary! — Tak, proszę pana! — Skąd był ten telefon? — Ze schroniska 38, proszę pana. Szef policji przeszedł przez salę, zbierając po drodze swoich ludzi. — Mary, połącz mnie natychmiast z ONZ. Kontroler zwrócił się do Konszelfitów. Miał twarz poważną. — Obywatele Konszelfu! Będę wam przekazywał wszystkie wiadomości, będziecie w pełni informowani o rozwoju sytuacji. Na razie proszę o zachowanie spokoju i podjęcie pracy. Być może, że zostaniecie wezwani do udzielenia pomocy naszym organom. Od tej chwili aż do odwołania obowiązuje stan alarmu. Przecisnąłem się przez podniecony tłum i podszedłem do ciotki i wuja. — Gdzie jest Jon? Muszę z nim pomówić. — Był tutaj przed chwilą. O, zobacz… właśnie opuszcza salę… O co chodzi, Kep? — Kluczem do całej tej sprawy jest Hil, jestem tego pewny. Jeden Jon może wiedzieć, gdzie ona jest. Muszę ją znaleźć. Wrócę niebawem do domu. Pocałowałem ciotkę serdecznie w policzek, tak jakbym się z nią żegnał na dłużej. Objęła mnie. Przecisnąłem się ku drzwiom. Jona nie znalazłem. Zastanawiałem się przez chwilę, co robić, a potem pobiegłem do Kontroli, żeby porozmawiać z Mary. — Nie mogę tego zrobić, Kep. Nie wolno mi! — Proszę cię, Mary! To jest naprawdę sprawa życia i śmierci! — No dobrze, niech będzie! Mary włączyła mikrofon i w całym osiedlu rozległy się megafony. — Jon King! Wzywam Jona Kinga! Prosimy do Kontroli… Jon King… Pilny telefon w Kontroli. Już po trzydziestu sekundach zjawił się w Kontroli zadyszany Jon. — Kto do mnie dzwoni? — Jon! — krzyknąłem. — To ja. Nie, nie uciekaj. Muszę z tobą porozmawiać. — Ale co z tym telefonem?… Czekam… — przerwał w pół słowa i zagryzł wargi. — Ciekawe, kto mógłby do ciebie dzwonić? Cała ludność Konszelfu 10 była tu zgromadzona… — chwyciłem go za rękę i pociągnąłem za sobą. — Jedyna osoba, której nie widziałem przez cały dzień, to Hil. A ty, czy widziałeś się z Hil? Czy to na jej telefon czekasz? i czy ze schroniska 38? Niech się śpieszy, bo policja znajdzie się tam za kilka godzin. Czy chciałeś ją może ostrzec? — Co robisz, Kep? Dokąd mnie prowadzisz? Jestem bardzo zajęty… Mam ważne sprawy do załatwienia. Nie mogę teraz rozmawiać. — Musisz! Wejdźmy do jednego z pokojów konferencyjnych. Chociażby tu. Wepchnąłem go do środka, zamknąłem drzwi za sobą i wsunąłem klucz do kieszeni kurtki. — Stłukę cię na kwaśne jabłko — syknął patrząc mi w oczy — z tą chorą ręką nie masz szansy. — To prawda! Ale będziemy tylko rozmawiali. Jeżeli użyjesz siły, to tym samym przyznasz się do winy. Twojej i Hil. — Kiedy ja nic złego nie zrobiłem! Mój Boże, tyle dziwnych rzeczy zdarzyło się od czasu, kiedy się zjawiłeś! Życie na Konszelfie było zawsze wspaniałe… panował tu spokój, przyjaźń, wzajemne zaufanie… — Doprawdy? A już pierwszej nocy słyszałem twoją kłótnię z Hil. Nie miało to chyba nic wspólnego ze mną, a odniosłem wtedy wrażenie, że sprawa jest poważna. Jon westchnął. — Masz rację. Jestem niesprawiedliwy. Od czasu kiedy Hil wróciła z uniwersytetu na Powierzchni, zmieniła się nie do poznania. Ale to wspaniała dziewczyna. Ty jej nie znasz, Kep. Ona nigdy by… — Jon, przestań się okłamywać! Ona dała się wciągnąć w spisek skrzelowców. Przed chwilą poznałem jej głos w megafonach. Ty chyba także. Musimy ją znaleźć i zdusić ten spisek, póki jeszcze czas. Czy orientujesz się, gdzie ona jest? Jon potrząsnął głową. — Gdybym nawet wiedział, to i tak nie powiedziałbym ci. Za kogo ty mnie masz? — Za idiotę! Jon, przestań choćby na pięć minut bawić się w szlachetność i zastanów się. Tu może stać się coś bardzo złego, i to już za chwilę. Sabotaż zagrody rybnej był tylko przygrywką. Nie pomożesz Hil, osłaniając ją. — Nie wierzę, że odważą się na coś naprawdę groźnego. Moim zdaniem oni nas tylko straszą! — A czy to, że zainscenizowali prowokację i narazili mnie na dziesięć czy dwadzieścia lat więzienia, to też tylko straszenie? Hil nie mogła wiedzieć, że moja ranna ręka będzie moim alibi. Czy nie widzisz, Jon,, że ona jest bezwzględna? Jon wahał się. W głośnikach rozległy się trzaski, a potem ktoś powiedział: — Uwaga, uwaga. Tu szefostwo policji. Przed chwilą stwierdzono zniknięcie czterech kilogramów materiałów wybuchowych z laboratorium geofizycznego. Powtarzam. Stwierdzono zniknięcie czterech kilogramów materiałów wybuchowych. Każdy, kto może udzielić jakichkolwiek informacji w tej sprawie, winien zgłosić się natychmiast do policji! Następujące osoby z personelu laboratorium proszone są o przybycie do biura policji: Baker… Jones… Philips… — Spojrzałem na Jona. — Czy wciąż uważasz, że oni tylko straszą? Jon opadł na krzesło, zakrył twarz rękami i westchnął boleśnie. — Zawsze wiedziałem, że ona jest im całkowicie oddana. Ale miałem nadzieję… To nie jej wina, Kep. T wpływ jej brata. Byli sobie zawsze bardzo bliscy. Hil zrobi dla niego wszystko. — Okay, Jon. Czy chcesz jej naprawdę pomóc? W takim razie musimy razem ją znaleźć, zanim do niej dotrze policja i zanim zostanie dokonany następny i sabotażu. — Ale ja nie mam pojęcia… — Pomyśl chwilę. Spędziłeś w osiedlu niemal całe swoje życie. Znasz wszystkie możliwe zakamarki… — Hil nie może być na terenie osiedla. Policja na pewno przeszukała już każdy kąt. — Ale nie może przecież przez cały czas tkwić w wodzie. To znaczy, że jest w jednym ze schronisk. — Ależ, Kep, jest ich przeszło pięćdziesiąt! — Zastanówmy się. Telefon pochodził ze schroniska 38, i to już drugi. W obu przypadkach był to na pewno głos Hil… — Policja na pewno już tam była. Jeżeli ją znaleźli, jest za późno. — Ale może ona jest gdzie indziej. Moim zdaniem wcale nie była w schronisku 38! Zastanów się chwilę. Te telefony wydają mi się bardzo podejrzane. W pół godziny po moim uniewinnieniu skrzelowcy przyznają się do popełnienia sabotażu rybnej zagrody. Jak daleko jest stąd do stacji 38? Dwadzieścia pięć kilometrów, prawda? Jakim cudem dowiedzieli się tak szybko o rezultacie rozprawy? Czy jest możliwość porozumiewania się pomiędzy schroniskami? — Tylko przez Kontrolę. — A Mary przysięga, że w tym czasie nie było żadnych telefonów. Sprawdziłem to. A teraz przypomnij sobie inny telefon. Znajdowałem się wtedy w schronisku 42, a wiadomość o moim ocaleniu nadeszła ze schroniska 38 około godziny trzeciej trzydzieści. Jak to się stało? Mój wybawca nie mógł jej nadać, był za daleko, żeby dopłynąć tam w tak krótkim czasie. Poza tym był to głos Hil. Przechadzałem się nerwowym krokiem po pokoju. Cała sprawa nie miała sensu. Nic się nie zgadzało! Nagle olśniło mnie. — Jon, opowiedz mi dokładnie, co działo się z tobą i Hil od chwili, kiedy rozdzielił nas prąd pod lasem wodorostów, do czasu telefonu podającego miejsce, w którym się znajdowałem. Czy byliście przez cały czas razem? — Tak… a właściwie nie. Przepraszam. Rozdzieliliśmy się, żeby zbadać jak największą przestrzeń lasu. Porozumiewaliśmy się przez interkom. — Czy słyszałeś ją przez cały czas? — Tak, na pewno. Kiedy zaczął nam się kończyć zapas powietrza, powróciliśmy do sań po nowe zbiorniki. Ale byliśmy już pewni, że twój zapas też się musiał skończyć i że dalsze poszukiwania nie mają sensu. Och, Kep, to była straszliwa chwila. Straciliśmy wszelką nadzieję, a nie chcieliśmy za nic wracać bez ciebie. Wsiedliśmy więc na sanie i objechaliśmy dokoła cały las wodorostów. — Musieliście być blisko schroniska 42. — Tak przypuszczam. Ale nie myśleliśmy wtedy o schroniskach. Szukaliśmy ciebie… twojego ciała w wodorostach. — Czy wydarzyło się coś niezwykłego? Czy zatrzymywaliście się? — Tak, na południowej stronie lasu, kiedy już zawracaliśmy w stronę osiedla. Hil kazała mi zatrzymać sanie. Zdawało jej się, że widzi coś pod skałą. — A ty? — Mnie też się zdawało, że dostrzegam jakiś biały czy srebrny błysk. Ale nie byłem pewny. W każdym razie zostałem przy saniach, a Hil popłynęła w głąb. — I co dalej? — Powiedziała, że to była po prostu zdechła ryba. — Długo jej nie było? — Może pięć minut. — Czy widziałeś ją przez cały czas? — Nie. Opływała dokoła skałę. — A potem pojechaliście sańmi do Centrali i wysłano ekspedycję ratunkową? — Tak. — Czy Hil nie oddaliła się wtedy? — Poszła pod prysznic. Potem spotkaliśmy się w Kontroli, przy mapie. Dziwne… teraz dopiero zdaję sobie z tego sprawę… Hil była jakaś nieswoja. — Przestraszona? Zdenerwowana? — Nie, ale dziwna. Pamiętam, że mnie to zaskoczyło. Ale wiesz, trzęsła mną febra, byłem szalenie zmęczony. Hil miała silne wypieki i mętne oczy. — A potem co? — Powiedziała: „Muszę wyjść. Ta niepewność mnie zabija. Zobaczymy się później”. Coś w tym rodzaju. — Która była godzina? — Dokładnie nie pamiętam. — Zrób wysiłek, Jon! Może przypomnisz sobie coś innego. Czy w ogóle nie spojrzałeś na zegarek? — Owszem, patrzyłem. Poza tym pamiętam, że Mary przyszła zmienić Terry przy tablicy rozdzielczej. Właśnie podczas naszej obecności. — Wobec tego musiała być trzecia. Dokładnie w pół godziny przed tym telefonem. Chodź. Przyjrzymy się mapie. Podążyliśmy do Kontroli i podeszliśmy do wielkiej mapy na ścianie. Jon powiódł palcem dokoła osiedla. — Maksymalna szybkość sań wynosi około siedmiu kilometrów na godzinę. A Hil musiałaby się jeszcze przebrać. To wyklucza ewentualność, o której myślisz. Mogła dopłynąć tylko do granicy osiedla. — Tam są dwa schroniska. Czy myślisz, że mógł tam być ktoś? — Na pewno. Biologowie są w nich przez cały dzień. Pracują w pobliżu, ale mają za daleko, żeby wracać do osiedla na dzienne posiłki. Na pewno ktoś tam był. — Hil musiała o tym oczywiście wiedzieć… Czy to wszystko, co przychodzi ci na myśl? — Obawiam się, że tak. — A co to jest? — wskazałem na czarny kwadrat na mapie, odległy o dwa i pół kilometra od osiedla. — Stary, opuszczony magazyn, od dawna nie używany. Dlatego oznaczony czarnym kolorem. Nie ma tam ani kuchni, ani pryszniców. Są tylko rzędy półek. — A czy jest tam telefon? — Na pewno. Ale przypuszczam, że jest wyłączony. — Doskonale. To chyba potwierdza moje rozumowanie. Posłuchaj, Jon. Wiemy, że jest fizycznie niemożliwe, żeby Hil lub ktokolwiek inny mógł dostać się w tak krótkim czasie do schroniska 38 i zatelefonować stamtąd. I to w obu przypadkach. Zgoda? A więc to odpada! — Ale… — Przypuśćmy, że skrzelowcy od dawna planują spisek. Musieli mieć informacje dostarczane przez kogoś z samego osiedla, kogoś, kto był poza wszelkim podejrzeniem. Mogła to być wyłącznie Hil. Jej brat jest człowiekiem–rybą. Wypadki zaczęły się toczyć zaraz po moim przybyciu na Konszelf. Zastanówmy się, dlaczego. Hil zjawiła się na Konszelfie w tym samym czasie, co ja. Oto dlaczego! Oni czekali na Hil! Załóżmy, że udało się im podłączyć telefon w tym nieczynnym magazynie do linii schroniska 38. Dało to Hil możliwość przekazywania wiadomości z miejsca położonego bardzo blisko osiedla do jakiegoś punktu przy porzuconych kopalniach. Mogę się założyć, że tam, w tej głębokiej wodzie, mieszkają właśnie skrzelowcy. Hil telefonowała także do Kontroli z tego starego magazynu, a światełko na tablicy rozdzielczej wskazywało, że dzwoni schronisko 38. Doskonale pomyślane alibi. — Czy sądzisz, że Hil ukrywa się w tym magazynie? — A czy widzisz inną możliwość? Jon potrząsnął głową ze smutkiem. — Więc co chcesz zrobić? Zawiadomić policję? — Oczywiście, że nie. Powiedziałem ci już, że spróbujemy przemówić Hil i skrzelowcom do rozsądku. Jeżeli dojdzie do tego, że policja będzie musiała interweniować, obie strony użyją kusz, a to musi się skończyć fatalnie. Chodź! Ubieramy się! Kiedy przechodziliśmy przez Kontrolę, usłyszałem głos Mary. — Kep! — zawołała. Odwróciłem się gwałtownie. — Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć. Kontroler właśnie otrzymał wiadomość, że jutro rano twój ojciec wygłosi oficjalne przemówienie na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ. Zarówno przemówienie, jak i głosowanie będziemy mogli odebrać na telewizji. — Dziękuję ci, Mary. Nakładałem kombinezon i ekwipunek i czułem zamęt w głowie. Widocznie wystąpienie ojca przyśpieszono i odbędzie się wcześniej, niż spodziewaliśmy się. Zastanawiałem się, dlaczego tak się stało. Ojcu na pewno nie jest to na rękę. Pośpiech nie jest w jego stylu. Wciągnąłem do połowy kombinezon i nagle zatrzymałem się. — Co się stało, Kep? — Materiał wybuchowy! Skrzelowcy nie wykradliby go, gdyby nie byli już gotowi do akcji. Mają więc zamiar działać szybko. Jeżeli użyją go przed głosowaniem w ONZ, wnioski Selenitów zgłoszone przez ojca na pewno przepadną! Jon nie rozumiał, o czym mówiłem. Był całkowicie opanowany troską o Hil. — Kep, jak myślisz, kto wykradł materiał wybuchowy? — Chyba Hil. Ty też to wiesz. Sądzę, że stało się to wtedy, kiedy wszyscy przebywali na sali sądowej. Sprawdziliśmy sobie nawzajem ekwipunek i już siedzieliśmy na skraju włazu, kiedy Jon zawołał: — A co z policją? — O co chodzi? — Przecież ogłoszono stan alarmu! Nie możemy opuszczać osiedla bez zezwolenia. Zresztą nie uda nam się wziąć sani. — To obejdziemy się bez nich. Czy możesz nas tak stąd wyprowadzić, żeby nikt tego nie zauważył? — Przypuszczam, że tak. Na pewno! Trzymaj się blisko mnie. Popłynęliśmy w cieniu budynków aż na skraj osiedla. Z daleka widzieliśmy postaci strażników czuwających z kuszami w pogotowiu. Przypomniałem sobie, że jeszcze tak niedawno było tu cicho i spokojnie. Ukryliśmy się za domkiem mieszkalnym, kiedy bąbelki z przepływających sanek zmąciły wodę. Potem szybko i cicho odpłynęliśmy. Kiedy niewielki budynek magazynu wreszcie zamajaczył w błękitnozielonej wodzie, bolały mnie już nogi, a prawa ręka zesztywniała całkowicie. Podpłynęliśmy bliżej. Zatrzymałem Jona i, położywszy palec na ustach, potrząsnąłem głową. Zacząłem opływać budynek dokoła, trzymając się w odległości kilku centymetrów od dna. Po niedługiej chwili znalazłem to, czego szukałem. Szarozielony przewód obrośnięty algami prowadził ze składu w kierunku na północny wschód. Był to niewątpliwie kabel telefoniczny łączący go ze schroniskiem 38. Zastanawiałem się, czy ktoś znajduje się wewnątrz budynku. Podpłynąłem nad jego kopułę, zawisłem nad nią i przycisnąłem ucho do jej powłoki. Usiłowałem uciszyć oddech. Co to? Odczekałem chwilę. Było to niewątpliwie chrobotanie metalu o metal. Ktoś poruszał się w środku. Czyżby to była Hil, czy może ktoś inny? Jednym z problemów nurka wynurzającego się z wody jest to, że przez kilka sekund po wyjściu na powierzchnię i po zdjęciu maski jest niemal ślepy, a więc bezbronny. W tym czasie mógł mnie ktoś trzepnąć w głowę i byłoby po wszystkim. Przywołałem Jona skinieniem. Odpłynęliśmy dalej. — Jon, wchodzę do środka. Muszę spróbować przemówić Hil do rozsądku. Ty popłyń z powrotem do Centrali. Jeżeli nie wrócę w ciągu godziny albo jeżeli nie zatelefonuję, żeby powiedzieć, że wszystko w porządku, zawiadom policję. Powiedz im wszystko — rozumiesz? Zgoda? — Pozwól mi pójść z tobą. — To niemożliwe, Jon. Ktoś musi mnie ubezpieczać. Jeżeli zatelefonuję i powiem twoje imię raz — to będzie znak, że wszystko jest w porządku. Ale jeżeli ktoś zmusi mnie do telefonowania, to powtórzę twoje imię kilka razy. To będzie znaczyło, że wszystko, co mówię, wymuszono na mnie, rozumiesz? — Rozumiem. Więc niech się stanie — jak mówi Pismo Święte. Położył mi ręce na ramionach, przez gruby kombinezon poczułem jego silny uścisk. Potem odwrócił się i popłynął w stronę osiedla. Odczekałem, aż zniknął z mojego pola widzenia, i dałem nurka pod kopułę budynku. Wynurzyłem się w jego wnętrzu cicho, bez plusku, z ręką uniesioną i gotową do zerwania maski w momencie, w którym przetnę powierzchnię wody. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Udało się. Hil leżała niewygodnie na ławie, którą sobie zrobiła z kilku desek. Zanim zdążyła zerwać się na nogi, siedziałem już na podłodze i zdejmowałem szelki od akwalungu. — Co ty tu robisz? Jak mnie znalazłeś? Była blada jak płótno, oczy pociemniały jej ze strachu. — To nie było trudne do wykombinowania. Hil, słuchaj, chcę ci pomóc, nie mam naprawdę żadnych złych zamiarów. Musimy porozmawiać. — Nie masz złych zamiarów! Dobrze, ale czy zdajesz sobie sprawę z tego, na jakie narażasz się niebezpieczeństwo? Kep, proszę cię, znikaj i udawaj, że mnie nie widziałeś. — Tego nie mogę zrobić. — Oczywiście, że możesz. Czy ktokolwiek widział cię, jak tu wchodziłeś? Ale zaraz! Przecież sam mnie nie znalazłeś… Ktoś musiał cię przyprowadzić… Czy to Jon? Czy on też jest tutaj? Nachyliła się nad włazem i niespokojnie spoglądała w wodę. — Uciekajcie stąd obydwaj, dopóki jeszcze czas, proszę was! — Hil, zapewniam cię, że jestem sam. Jon przyprowadził mnie, ale już wrócił do osiedla. — Żeby powiedzieć wszystko policji, podczas gdy ty będziesz mnie tu zabawiał. Skoczyła ku mnie, ale udało mi się złapać ją za ręce. — Ależ nie, Hil! Posłuchaj! Mamy godzinę na rozmowę, zanim Jon powie policji wszystko, co wiemy o tobie i skrzelowcach. Masz więc godzinę do namysłu. Hil, czy ty zamierzasz zburzyć wszystkie podstawy istnienia Konszelfu? Wszystko to, nad czym pracował twój ojciec? — Oczywiście, że nie. Wprost przeciwnie. Połączymy się ze skrzelowcami w ich walce przeciwko mieszkańcom Powierzchni. Musimy zdobyć wolność. — Ale Konszelfitom wcale nie odpowiadają wasze plany. Oni nie wierzą w słuszność waszej sprawy. Oczywiście, że pragną niezależności i sprawiedliwego udziału w dochodach z produkowanych dóbr. Ale droga do tego nie prowadzi przez przemoc i gwałt. Nie należy zapędzać mieszkańców Powierzchni w ślepy zaułek. Nie wolno pozbawiać żywności i paliwa tysięcy niewinnych ludzi. To nie jest właściwa droga! — Mamy różne poglądy. Obawiam się, że różnimy się w wielu sprawach, Kep. Mój ojciec, jeden z moich braci i wszyscy ich towarzysze zginęli w Zatoce Meksykańskiej, ponieważ uwierzyli w negocjacje z rządem. — W takim razie nie zwracajcie się do rządu i spróbujcie przekonać społeczeństwo. Przedstawcie ludziom swoje poglądy, skłońcie ich do wywarcia nacisku na rząd dla uzyskania sprawiedliwości. Niech to nastąpi pod, wpływem opinii publicznej i przez głosowanie. Zrób to, co mój ojciec — zwróć się do ONZ. My, Selenici, też na pewno moglibyśmy pójść drogą przemocy. Ale to nigdy nie przynosi nikomu zwycięstwa, a tylko cierpienia. Hil potrząsnęła głową. — Porozmawiamy wtedy, kiedy twój ojciec opuści Zgromadzenie Ogólne ONZ z uchwałą o niepodległości Księżyca w kieszeni. Wtedy może ci uwierzę. Ale z tego nic nie będzie, Kep. Jesteśmy zdecydowani i nie cofniemy się. Wracaj na Konszelf 10 i zapomnij, że mnie tu widziałeś. To jest twoja ostatnia szansa. — Przykro mi, Hil, ale ja także jestem uparty. — No cóż, trudno. Znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. Uśmiechnęła się smutno, jej spojrzenie przesunęło się poza moje ramię. Odwróciłem się, ale o ułamek sekundy za późno. Dostałem cios w tył głowy. Kolana ugięły się pode mną, zrobiło mi się ciemno w oczach. Kiedy je otworzyłem, zobaczyłem barwne błyski świateł w wodzie. Zamknąłem szybko powieki i jęknąłem. Głowa bolała mnie nieznośnie. Poruszyłem się i spróbowałem wstać. Leżałem na boku blisko włazu, z twarzą zwróconą ku wodzie. Na plecach czułem ciężar akwalungu. Miałem związane ręce i nogi w kolanach i kostkach. Hil klęczała przy mnie. — Przykro mi, Kep. Jak się czujesz? Jazda, uciekamy stąd. Wsunęła mi ustnik między wargi i naciągnęła maskę na twarz. — W porządku? Skinąłem głową i zaraz tego pożałowałem. Zdawało mi się, że za chwilę odpadnie mi głowa. Hil ostrożnie przetoczyła mnie na brzeg włazu, wepchnęła mi nogi do wody i, przytrzymując ręką moją maskę, spuściła mnie do włazu. Czyjeś mocne ręce ściągnęły mnie w dół. Podawano mnie sobie jak worek z rąk do rąk. Wreszcie zostałem położony na wznak na sanie spoczywające na dnie niedaleko od budynku. Widziałem, jak Hil przeciska się przez właz do wody. Sanie drgnęły i zaraz nabrały szybkości. Mimo strachu nie mogłem się oprzeć zdumieniu na widok mojej eskorty. Dokoła sań płynęło co najmniej piętnastu skrzelowców. Poruszali się z wdzięczną oszczędnością ruchów, rozpruwając wodę jak rój makreli. Byli srebrni, piękni, swobodni, całkowicie zbratani z żywiołem. Niemal im zazdrościłem. Posuwaliśmy się szybko naprzód; nie miałem pojęcia, w jakim kierunku — moje niedoświadczone oko nie dostrzegało żadnych znaków. Upłynęło sporo czasu — ale nie więcej niż trzy godziny, bo na tyle miałem zapasu tlenu — zanim osiągnęliśmy cel tej dziwnej podróży. Nagle w wodzie zaroiło się od skrzelowców migających srebrzyście po obu stronach sań. Zostałem uniesiony i wepchnięty do jakiegoś budynku. Niewidzialne ręce rozwiązały mnie, zdjęły ze mnie maskę i akwalung. Potem zostałem sam. Leżałem długo twarzą ku podłodze. Byłem zmęczony i miałem niesmak w ustach. Kiedy dudnienie w uszach uspokoiło się nieco, usiadłem i rozejrzałem się. Znajdowałem się w najdziwniejszym pomieszczeniu, jakie zdarzyło mi się w życiu widzieć. Było to coś w rodzaju gigantycznej bańki mydlanej, całkowicie przezroczysta kula zrobiona ze szkła i plastiku. Siedząc na jej kruchym dnie poczułem się niepewnie. Pomyślałem, że cały ciężar oceanu napiera na mnie ze wszystkich stron. Później, w ciągu dnia i nocy, od czasu do czasu ogarniało mnie znienacka uczucie spadania. Wtedy wyciągałem przed siebie ręce w mimowolnym odruchu szukania ratunku. W tej dziwnej kuli nie było ani mebli, ani żadnych urządzeń i nie mogłem się zorientować, dlaczego powietrze w niej było czyste, a ciśnienie stałe. Skrzelowcy niewątpliwie znacznie wyprzedzili technologię Konszelfitów, jeśli chodzi o sposoby egzystowania w wodzie. Jednakże więzienie moje było zimne i wilgotne, tak że nie zdjąłem kombinezonu. Z początku nie mogłem zrozumieć, dlaczego zdjęto mi więzy, chociaż nikt mnie nie pilnował. Ale kiedy przyjrzałem się ciemnym odmętom oceanu otaczającym kulę, zrozumiałem, że zamki i kraty nie były tu potrzebne. Przecież nie miałem akwalungu. Byłem zamknięty w najbezpieczniejszym więzieniu świata. Po kilku godzinach pojawiła się Hil. Przyniosła mi jedzenie i potwierdziła moje podejrzenia. — Znajdujemy się bez mała trzydzieści metrów pod powierzchnią morza. Proces dekompresji po powrocie stąd na powierzchnię trwa trzydzieści sześć godzin. Nie masz akwalungu, więc nie próbuj przedostać się na górę, bo zginiesz. — Hil, jak mogłaś to zrobić? — Nie miałam innego wyjścia. Wszystko jest gotowe. Na wszystkich podwodnych szybach wiertniczych Wschodniego Wybrzeża zostały już umieszczone ładunki materiału wybuchowego. Jutro postawimy rządowi Ziemi ultimatum. Ty jeden mogłeś pokrzyżować nasze plany. Przykro mi, ale na wojnie nie można kierować się sentymentem. — Chciałbym wam coś powiedzieć. Skrzelowcy, ci, którzy mnie tu trzymają… Może mógłbym porozmawiać z jednym z nich? — To trudna sprawa. Oni nie mogą przebywać długo na powietrzu, bo ich skrzela szybko wysychają. Trudno im też mówić, kiedy nie znajdują się w wodzie. Widzisz, kiedy oddychają przez skrzela, ich płuca wypełniają się płynem. Mają również własny sposób mówienia, sposób, którego ty nie możesz zrozumieć. — Więc mogą istnieć tylko w głębinach oceanu? — Tak. Dla nich nie ma powrotu na Powierzchnię. A ponieważ muszą żyć w oceanie, chcą, żeby należał do nich. — Jak to się stało? Czy nie można tego odwrócić? — Nie wiem. Nikt tego nigdy nie próbował. — A ten rudy facet, który wyratował mnie z wodorostów, to twój brat, prawda? — Tak. Wiem, że zauważyłeś, jacy jesteśmy do siebie podobni, tamtego wieczora, u Kingów. Dlatego musiałam uszkodzić pompę powietrzną. Kep, ostrzegałam cię tyle razy, ale ty nie dawałeś nam spokoju. Więc postanowiłam wrobić cię w sabotaż rybnej zagrody. Miałam nadzieję, że przetrzymają cię w mamrze przynajmniej do wybuchu naszego powstania. Potem zostałbyś wypuszczony. Nie miałam zamiaru zostawić cię tam na dziesięć lat! — Dziękuję! — odpowiedziałem bez entuzjazmu. Słuchałem słów Hil z wielką ciekawością. Leżąc na półkolistej szklanej powierzchni wyglądała jak dziewczyna z okładki magazynu mód. I jak beztrosko mówiła o powstaniu i sabotażu. Rozzłościła mnie tym i spróbowałem się na niej odegrać. — A dlaczego ty nie zostałaś człowiekiem–rybą jak twój brat. Przecież uważasz, że cała racja jest po ich stronie. Widać ugodziłem ją w słaby punkt. Rumieniec zalał jej bladą twarz. Zagryzła wargi. — Nie mogłam znieść myśli o tym, że będę okaleczona. Bałam się tego. Ta operacja jest nieodwracalna. Poza tym utraciłabym Jona. Nie mogłabym z nim zostać. — A może potrafiłabyś go przekonać? — Nigdy. To najbardziej trzeźwo myślący człowiek. Solidny i godny zaufania. Może dlatego pokochałam go. Jest taki sam jak ty i twój ojciec. Kiedy spotkałam cię po raz pierwszy, miałam nadzieją, że zrozumiesz, o co walczymy. Wasza sytuacja na Księżycu jest podobna. Was też traktują jak roboty do wydobywania surowców. Ale zawiodłam się na tobie. A co robi twój ojciec? Przyjeżdża na Ziemię i chodzi po proszonym. Dlaczego prosi! Powinien żądać! — Hil, zastanów się. Co byś zrobiła, gdybyś płynąc pomiędzy skałami natrafiła na rekina? Czy próbowałabyś go przyprzeć do skały, czy może dała mu prztyczka w nos? — Oczywiście, że nie! Próbowałabym się wycofać jak najszybciej. Rozumiem, o co ci chodzi. Ale ludzie to nie zwierzęta. Moim zdaniem są znacznie mniej racjonalni. Jeżeli dasz im palec, zażądają całej ręki. — Wcale nie masz racji, Hil. Dlaczego jesteś taka cyniczna? — Chcesz wiedzieć? Więc dobrze. Otóż mój ojciec był oficerem policji na Konszelfie w Zatoce Meksykańskiej. Mój brat Ian był wtedy małym chłopcem, ale zapamiętał wszystko i opowiedział mi. Ojciec błagał władze Powierzchni, żeby zgodziły się na zainstalowanie indywidualnych instalacji umożliwiających życie w poszczególnych domkach mieszkalnych. Ale nic z tego nie wyszło. Dochody spółek górniczych były ważniejsze niż życie ludzi na Konszelfie. Pewnego dnia nastąpiło trzęsienie ziemi i piętnaście osób zginęło, a dwadzieścia odniosło rany, które spowodowały trwałe kalectwo. Mój ojciec nie zginął ani dla idei, ani dla ojczyzny. Zginął, bo był naiwny i prosił o zabezpieczenie warunków życia pod wodą zamiast ich żądać! Wyglądała przepięknie. Rudawe włosy spadały jej na ramiona, ciemne oczy były pełne łez. Aż mi serce szybciej zabiło w piersi. Usiłowałem się skupić na meritum sprawy. — Znam już tę historię, Hil — powiedziałem — i bardzo mi ciebie żal. Ale nie zgadzam się, że twój ojciec nie zginął dla idei. Wyznawał zasadę, że lepiej jest negocjować niż używać siły. Zapłacił za to straszliwą cenę, ale pomyśl: dziś już nikt na Powierzchni nie kwestionuje tego, że mieszkania na Konszelfie muszą mieć własną instalację doprowadzającą powietrze, i to bez względu na koszty tych urządzeń. Gdyby twój ojciec wtedy dopuścił do powstania, może by nawet wymusił ustępstwa, ale powstałaby sytuacja permanentnego napięcia pomiędzy Konszelfitami i Ziemianami. Jeżeli chce się osiągnąć zmianę na lepsze, trzeba to robić spokojnie, za zgodą obu stron. Oczywiście, czasem przetargi trwają tak długo, że… Hil poruszyła się niespokojnie. — Och, Kep! To, co mówisz, jest tak idealistyczne i piękne! Ale niestety, nie da się zrealizować. Pomyśl, jutro twój ojciec przemawia na Zgromadzeniu Ogólnym… nie patrz na mnie z takim zdziwieniem. My mamy własne sposoby uzyskiwania informacji. Przypuśćmy, że ONZ uchwali utrzymanie na Księżycu władzy koncernów górniczych. Co wtedy zrobisz? Wrócisz do domu i będziesz niewolnikiem przez następne pięćdziesiąt lat? — Tak źle nie będzie, Hil. Słuszność jest po naszej stronie. Jestem przekonany, że ojciec uzyska potrzebną liczbę głosów. Starałem się nadać mojemu głosowi możliwie przekonywające brzmienie. — Ty nie masz pojęcia o tym, jakie siły działają tam za kulisami! Twój ojciec żyje złudzeniami. Na Księżycu jest gubernatorem, ale z chwilą kiedy przyjeżdża na Ziemię, staje się po prostu naiwniakiem. Tak zresztą jak wszyscy Selenici. — Nie jesteśmy tacy naiwni, jak sobie wyobrażasz. Przewidzieliśmy możliwość porażki. Mamy nawet pewne plany na ten wypadek. — Z wykluczeniem użycia siły? — Oczywiście. — No to powiedz mi o nich. — Nie mogę. Są ściśle tajne. — Oczywiście! Wzruszyła ramionami i odwróciła się ode mnie. Patrzyłem na jej plecy, po których spływała ognista fala włosów. Zagryzłem wargi i modliłem się w duchu, żeby moja taktyka była skuteczna. Mój instynkt mówił mi, że przez tę dziewczynę można wpłynąć na projekty spiskowców. — Hil, jeżeli zdradzę ci nasze plany, to czy przyrzekniesz mi solennie, że o nich nie powiesz nikomu, nawet własnemu bratu, ani Jonowi, ani… — Przyrzekam ci. — Czy tu można swobodnie mówić? — Chodzi ci pewnie o podsłuch? Bądź spokojny. Jesteś wprawdzie naszym więźniem, ale nie używamy takich metod i nie zastawiamy pułapek. — Świetnie. Ale podejdź jednak bliżej. Wolę nie mówić głośno. Niełatwo było mi mówić o sprawach, które pragnąłem zachować w tajemnicy. Ale byłem obecnie zawikłany w wydarzenia, których ani mój ojciec, ani przywódcy Księżyca nie mogli przewidzieć. — W ciągu ostatnich sześciu miesięcy racjonowaliśmy — w sposób dyskretny — wodę i gromadziliśmy ją w głębokich zbiornikach. Jeżeli ONZ pozostawi nas na łasce przedsiębiorstw górniczych i ojciec nie uzyska od ich rządów na Ziemi wiążących przyrzeczeń dotyczących poprawy naszych warunków bytowych, to po naszym powrocie na Księżyc zawiadomi się ich, że przestajemy kupować od nich wodę. Zażądamy, żeby nam jej dostarczali za darmo. Jeżeli odmówią, spotka ich niespodzianka. Dzieci i chorzy otrzymają regularne racje z tajnych zapasów. Reszta Selenitów da sobie sama radę. — Zginiecie! — Myślę, że nie. Wszystkie ludy Ziemi dowiedzą się o tym, co się u nas dzieje. Postaramy się, żeby tak się stało, nawet jeśli w krytycznej chwili nastąpi niby to przypadkowa przerwa w komunikacji. Jak widzisz, nie jesteśmy wcale tacy naiwni, jak ci się wydaje. W dwadzieścia cztery godziny po naszym powrocie na Księżyc wszystkie środki masowego przekazu na Ziemi otrzymają tekst naszego ultimatum. Jeżeli zarządy spółek uprą się, to oczywiście dość szybko wybuchną u nas choroby i staniemy się niezdolni do pracy. — To nie będzie strajk. My naprawdę zachorujemy. Podejmiemy specjalne środki ostrożności, żeby parki maszynowe towarzystw nie zostały uszkodzone. No i cała odpowiedzialność spocznie na nich. — Wspaniały plan! — oczy Hil zabłysły. — Jaka wyobraźnia! To przypomina zatopienie przez kolonistów amerykańskich herbaty w porcie bostońskim. Zaraz potem wybuchła rewolucja! Ale wasz gest jest jeszcze bardziej dramatyczny. Bo koloniści mogli w końcu żyć bez herbaty, ale wy bez wody zginiecie. — I właśnie dlatego jestem pewny, że osiągniemy nasz cel. Chyba już rozumiesz, Hil, że to jest naprawdę mądry projekt. Jeżelibyśmy wysadzili w powietrze ich instalacje, mieliby pełne prawo użyć przemocy, a sympatia ludności Ziemi byłaby po ich stronie. Nasza sytuacja tylko by się pogorszyła. To samo nastąpi, jeżeli skrzelowcy wysadzą wieże wiertnicze. Rząd Powierzchni odpowie na to użyciem siły i będzie miał za sobą całą opinię publiczną. Nasza sytuacja jest nieco inna, Kep. Władze Powierzchni nie są w stanie zaatakować ludzi– ryb. Właśnie dlatego ich istnienie było zawsze tak silnie strzeżoną tajemnicą. Skrzelowcy są samowystarczalni. Nie potrzebują powietrza ani słodkiej wody. Ich ojczyzną jest cały Rów Sródoceaniczny, wszystkie bogactwa naturalne i zasoby minerałów podwodnych są do ich dyspozycji. Mieszkańcy Powierzchni nigdy ich nie dosięgną. — Może i nie. Ale wtedy ugodzą w Konszelfitów. Odetną im łączność, słodką wodę, a prawdopodobnie i powietrze. Cały ich dorobek zostanie zniszczony. I czy to pomoże ludziom— rybom? Co przyjdzie im z tego, że odwrócili się plecami do całej ludzkości, że okaleczyli się, żeby móc żyć w oceanie. Czeka ich samotność, izolacja. Nic więcej. A jeżeli odetną się całkowicie od reszty rodzaju ludzkiego, to myślę, że wkrótce sami przestaną być ludźmi. Mózg delfinów ma większą objętość niż mózg człowieka; potrafią one porozumiewać się ze sobą. Ale czy mają jakiekolwiek osiągnięcia w dziedzinie życia społecznego czy techniki? Miałaś rację, Hil, że nie zostałaś człowiekiem–rybą jak twój brat. Skrzelowcy stali się boczną gałęzią drzewa ewolucji i właśnie zamierzają ją odpiłować! Hil wybuchła płaczem. Odetchnąłem z ulgą i spojrzałem dyskretnie na zegarek. Zbliżała się północ. Za kilka godzin ojciec wygłosi swoje przemówienie. Za kilka godzin ludzie–ryby przedstawią władzom Powierzchni swoje ultimatum. Za dwanaście godzin będzie po wszystkim. Tak albo tak. Czy zawiadomiono ojca o moim zaginięciu? Wolałbym, żeby o tym nie wiedział. Nic nie powinno odrywać go od jego spraw: spełnienia obowiązku wobec Selenitów. A może i wobec skrzelowców, a także i Konszelfitów. — Słuchaj, Kep. Pójdę i pomówię z Ianem. Może jest jeszcze czas. Ale musisz się koniecznie zgodzić, żebym go wtajemniczyła w wasze plany. Nie ma innego sposobu na wyperswadowanie mu, żeby zaniechał namiaru wysadzenia wież wiertniczych. Zgódź się, Kep! — Nie mogę. To zupełnie niemożliwe. Nie powinienem ci był o nich mówić. Musisz ich przekonać w inny sposób. Nie wolno ci nawet wspomnieć o planach Selenitów. — Nie dam rady — w głosie Hil była autentyczna rozpacz. — Wiem, że mnie nie posłuchają. A nasze piękne życie w głębinach skończy się na zawsze! Och, Kep! Dlaczego nie rozmawiałam z tobą wcześniej! — Wcześniej pewnie nie dałabyś się przekonać. Słuchaj, Hil, może przynajmniej uda ci się skłonić brata, żeby poczekał na wyniki głosowania w ONZ. Nie przekreślajcie szans Księżyca. Chyba rozumiecie, ile to dla nas znaczy. Poza tym jeżeli głosowanie w ONZ przyniesie Księżycowi niepodległość, to wy też znajdziecie posłuch. Czy spróbujesz przekonać lana, żeby przynajmniej zaczekał? — Na pewno spróbuję. Hil wstała, pomogłem jej założyć akwalung i sprawdzić zawory. Usiadła na skraju włazu i naciągnęła maskę na twarz. — Cześć, Kep! — Wsunęła ustnik między zęby i opuściła moje więzienie, wzniecając w wodzie rój srebrnych bąbelków. Pomachała na pożegnanie ręką, po czym zniknęła — w zielonkawej toni. A ja rozsiadłem się wygodniej na przezroczystej podłodze i rozpocząłem czekanie. ROZDZIAŁ JEDENASTY Sam nie wiem, jak przeżyłem tą długą noc. Leżałem w ciemności w mojej przezroczystej kuli i przeżywałem raz jeszcze w pamięci wszystko, co się zdarzyło od chwili mego przybycia na Ziemię. A potem cofnąłem się we wspomnieniach jeszcze dalej i przebiegłem myślami całe moje piętnastoletnie życie na Księżycu. I stało się ze mną coś dziwnego. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo spodobało mi się życie pod wodą, o ile było lepsze od mojego samotnego dzieciństwa na Księżycu. Byłem pierwszym urodzonym tam dzieckiem i na dodatek synem gubernatora. Wszystko to izolowało mnie od otoczenia i jakoś nie potrafiłem przełamać tej bariery. Zdobywanie szczytu jest rzeczą wspaniałą, ale co robić, jeżeli się człowiek na nim urodził? Usiłowałem sobie wyobrazić, jak by to było, gdybym pozostał na Konszelfie, a nawet ożenił się z jakąś piękną i inteligentną dziewczyną, taką jak Hil. Ale zaraz potem przypomniała mi się Ann, która czekała na mnie na Księżycu, i ogarnęło mnie przemożne uczucie winy. Otaczające mnie ze wszystkich strony wody jak gdyby rozjaśniły się. Nie byłem pewny, czy to świt, czy też oczy moje przyzwyczaiły się do ciemności. Na świecącej tarczy zegarka odczytałem godzinę szóstą. Tam, na Powierzchni, ludzie rozpoczynali już nowy dzień: otwierali okna, ziewali, wdychali świeże, ożywcze powietrze. Zacząłem się obawiać, że uduszę się w tym moim więzieniu z plastiku. Ileż to atmosfer ciśnie na moją biedną głowę? Hil powiedziała mi, że znajdujemy się na głębokości trzydziestu metrów. Jeżeli dodać do tego ciśnienie powietrza z Powierzchni, to stanowi to cztery atmosfery. Myślę, że Ziemianie nie czują się dobrze na Księżycu, gdzie kosmiczna próżnia wsysa i rozprasza każdy wolny płyn albo gaz. Ale dla mnie była to sytuacja normalna, a brak ciśnienia kojarzył mi się z przebywaniem w niskiej grawitacji. W tej kuli czułem się więcej niż uwięziony: przygniatała mnie ziemska grawitacja i jednocześnie przerażało olbrzymie ciśnienie głębinowe. Leżałem bez ruchu, a mimo to oblewał mnie zimny pot. Wiedziałem, że stąd nie ma dla mnie ucieczki. Żeby nie zwariować, wyobrażałem sobie bezchmurne i bezwietrzne księżycowe niebo, na którym wszystkie gwiazdy galaktyki lśniły blaskiem milionów diamentów. Tam była Ann. Tam była moja ojczyzna. Zaciskałem pięści i marzyłem o tym, żeby czas biegł jak najszybciej. Nagle usłyszałem jakiś hałas i usiadłem. Nareszcie Hil! Podszedłem do niej, żeby jej pomóc. Kiedy zdjęła maskę, poznałem po wyrazie jej oczu, że misja nie udała się. — Więc nie zgodzili się na nic? Potrząsnęła głową ze smutkiem. — Gdybyś pozwolił mi powiedzieć im o waszych planach… — Tego nie mogłem zrobić. — Wiem. Wysłuchali mnie. Ale to, co miałam im do powiedzenia, brzmiało jak szkolne wypracowanie z nauk politycznych. Sama teoria. Może i ciekawa, ale nie bardzo przekonywająca. Ci ludzie są zdesperowani. Czasami — nawet Ian… — dodała i zadrżała na całym ciele. — Od czasu kiedy powróciłam z Powierzchni, Ian zmienił się nie do poznania. Jest taki zimny i niedostępny. Nie mam z nim kontaktu. Kocham go… ale to już nie opiekun i brat. To zupełnie obcy człowiek… Objąłem ją ramieniem. — Nie denerwuj się tak, Hil. Może jest jeszcze jakaś szansa. Hil westchnęła. — Już się uspokoiłam. Obiecali mi, że nie ogłoszą swojego manifestu przed przemówieniem twojego ojca i głosowaniem w ONZ. Ian zrozumiał, że jeżeli on i jego ludzie rozpoczną za kilka godzin akcję, to może to przekreślić wasze szansę. To daje nam zaledwie kilka dodatkowych godzin. — Wiele rzeczy może się zdarzyć w ciągu kilku godzin. Nie traćmy nadziei. Spojrzałem na wodoszczelną torbę leżącą obok maski i akwalungu Hil. — Co to jest? — Ach, zapomniałabym. Przyniosłam ci kilka kanapek i butelkę wody. I radio. Przemówienie twojego ojca zaczyna się za godzinę. — Bardzo ci dziękuję… to dla mnie szalenie ważne… — Nie tylko dla ciebie. Powiedziałam ci już, że Ian i jego grupa wstrzymują się z wszelką akcją do ogłoszenia wyników głosowania. Na samym końcu Ian powiedział, że jeżeli przyniosą one zwycięstwo Księżycowi, i to dużą większością głosów, przemyśli jeszcze raz swoje plany. Spojrzała na mnie z nadzieją w oczach. Zagryzłem wargi. — To wspaniale… tylko że… niestety, ojciec nie spodziewa się dużej większości głosów. Na to chyba nie możemy liczyć. — Tak też myślałam, Ian wprawdzie uśmiechnął się do mnie, ale oczy miał poważne… Hil westchnęła i wstała. — Muszę już odejść, Kep. Mam nadzieję, że nie czujesz się tu bardzo osamotniony. — Hil, zostaw mi swój akwalung. Muszę się stąd wydostać. — Nie mogę, Kep. Dobrze wiesz, że nie mogę tego zrobić. — Mógłbym ci go odebrać siłą. — Z tą niesprawną ręką? Bardzo wątpię. A poza tym w czasie pobytu na Powierzchni ćwiczyłam judo. Nie mogę cię stąd wypuścić. Nie miałbyś zresztą żadnej szansy. Znajdujemy się w odległości trzydziestu kilometrów od Konszelfu 10. Nawet gdybyś miał kompas, nie przepłynąłbyś tej odległości bez pomocy sań. — A gdybym najpierw wypłynął na Powierzchnię? Mógłbym to chyba zrobić w ciągu trzech godzin? — Nonsens. Sama dekompresja musi trwać około trzydziestu sześciu godzin. Przykro mi, Kep, ale jesteś naprawdę uwięziony. — Niemal do tego samego stopnia, co Ian i jego ludzie–ryby. Twarz Hil posmutniała. — Tak, masz rację. Niemal do tego samego stopnia. Stałem przy włazie obok Hil i patrzyłem na nią. Z sekundy na sekundę rosła we mnie determinacja wydostania się stąd. — Zanim odejdziesz, wysłuchaj mnie jeszcze. Skrzelowcy są w gorszej sytuacji ode mnie. Wszyscy jesteśmy więźniami naszego środowiska. Ale ich prócz tego trzyma na uwięzi gniew, a to oślepia. Jeżeli zdecydują się na użycie przemocy, zburzą cały ten piękny sen o życiu pod wodą, dla którego tak wiele poświęcili. Powiedz im to, Hil. Spróbuj ich skłonić do spojrzenia na rzeczywistość spokojnie i bez gniewu. Zwróciła na mnie błękitne oczy pełne łez. — Powiem im wszystko, Kep. Ale to nic nie da. Zsunęła maskę na twarz, wcisnęła sobie ustnik między zęby i plusnęła do wody. Znowu byłem sam. Spojrzałem na zegarek, włączyłem radio i zjadłem przyniesione mi przez Hil śniadanie. Z płytkiej drzemki wyrwał mnie nagle głos ojca. Jakże dziwnie zabrzmiał w tym dziwnym miejscu. Przełknąłem ślinę, ścisnąłem powieki i skoncentrowałem się na treści jego wystąpienia, a raczej na reakcji zebranych na to przemówienie. Żałowałem, że nie mam odbiornika wideo, ponieważ z samego radia trudno się było zorientować, jak przemówienie odbierane jest przez słuchaczy. Kaszel, szelest papierów przerywały ciszę, w pewnym momencie rozległy się oklaski, ale nie były zbyt huczne, jak na tak liczne zgromadzenie. Zagryzłem usta i zacząłem się modlić. Ojciec mówił już ponad godzinę, chociaż mnie wydawało się, że krócej. Kiedy doszedł do końcowych wniosków, przysunąłem się bliżej do odbiornika. — Zwracam się do Zgromadzenia reprezentującego cały świat! Zwracam w imieniu tych wszystkich, którzy w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat opanowali przyczółek na najbardziej niegościnnej planecie — na Księżycu. Zwracam się do was w imieniu ludzi, którzy przysporzyli Ziemi bezcennych surowców: dajcie nam swobodę decydowania o naszej przyszłości. Przyznajcie nam miejsce w waszej organizacji. Pozwólcie nam zabierać głos w sprawach dotyczących rynków światowych, abyśmy mogli starać się o uzyskiwanie godziwych cen za wydobywane przez nas minerały i nie ponosić strat z powodu wygórowanych „kosztów transportu. Chcemy zdobyć takie warunki bytu, jakie panują na Ziemi. Uznajcie nas za partnera, a nie za przedmiot, który wykorzystuje się i odrzuca. My, Selenici, kochamy nasz Księżyc. Jest on naszą ojczyzną. Ale nie zapominamy, że Ziemia jest naszą matką. Pozwólcie nam więc wejść do wielkiej rodziny człowieczej, nie wykluczajcie nas z niej! Dziękuję. Oklaski wzmogły się, po czym ucichły. Usłyszałem, jak przewodniczący wywołuje kolejno przedstawicieli do głosowania. — Afganistan… Tłumacz zamilkł, rozległ się głos komentatora. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kombinezonu. Jest! Wyciągnąłem wodoodporną tabliczkę i długopis, przysunąłem radio jeszcze bliżej. Postanowiłem zapisywać — rezultaty głosowania. — Tak. — Albania. — Nie. — Algieria. — Tak. Po chwili zrozumiałem, że kraje rozwijające się i rolnicze popierają wniosek Księżyca o samostanowienie, a kraje uprzemysłowione, chociaż może nawet z nim sympatyzujące, głosowały „nie” dla ochrony własnych interesów związanych z importem naszych surowców. Przypomniałem sobie kasetowe nagrania ćwiczeń z dziedziny gospodarki światowej i posmutniałem. Liczba krajów uprzemysłowionych dwukrotnie przewyższała liczbę krajów rolniczych. Jeżeli ten układ zachowa się w głosowaniu, to przegramy z kretesem. Księżyc będzie zmuszony do dalszej walki. Byłem pewny, że w końcu zwyciężymy, ale Konszelfici i skrzelowcy przegrają, jeszcze zanim rozpoczną swoją walkę. Czechosłowacja i Dania głosowały „tak”, mimo iż nie spodziewałem się tego, ale poza tym nie było żadnych niespodzianek. Spojrzałem na zegarek. Było wpół do jedenastej. Ponieważ każdy delegat miał prawo przemawiać przez minutę przed oddaniem głosu, mogło to potrwać do pierwszej. Pozostało więc niewiele czasu. W chwili kiedy żegnałem się z Hil, miałem już ułożony w głowie bardzo szczegółowy plan, a właściwie dwa plany. Modliłem się, żeby udał się pierwszy, bo nie miałem szczególnej ochoty na zbyt bohaterskie wyczyny. Mówiąc prawdę, myśl, że narażam życie, przyprawiała mnie o dreszcze. Wydobyłem z kieszeni lokalizator sonarowy i odkręciłem jego tylną ściankę. Jak przypuszczałem, był zbudowany podobnie jak przyrządy używane na Księżycu. Zastanowiłem się nad sposobem wzmocnienia jego sygnału. Miałem do dyspozycji tylko jeden przedmiot, w którym był wzmacniacz — radio. Właśnie oddała głos Islandia. Na razie głosy układały się niekorzystnie dla Księżyca, w stosunku dwóch do jednego. Szkoda mi było odcinać moje jedyne źródło informacji, ale nie mogłem dłużej czekać. Odśrubowałem tylną pokrywę aparatu i wyjąłem potrzebne mi tranzystory. Oczywiście, teraz lokalizator nie mógł już zmieścić się w tym samym wodoszczelnym pudełku. Zdjąłem kombinezon i podkoszulkę. Podarłem ją na paski i owiązałem nimi pieczołowicie aparat. Następnie wsunąłem go do torby, którą pozostawiła Hil. Miałem jeszcze godzinę. W moim więzieniu było teraz straszliwie cicho. Brakowało mi głosów z radia. Zupełnie, jak gdyby to były głosy przyjaciół. Patrzyłem przez ścianę kuli na zewnątrz. Od czasu do czasu widziałem cień płynącej szybko ryby, ale człowieka ani śladu. Nie spodziewałem się zresztą nikogo. Nikt nie musiał mnie pilnować. Woda i olbrzymie ciśnienie spełniały rolę strażników. Skoncentrowałem cały wysiłek na napisanie możliwie szczegółowego raportu o rebelii ludzi– ryb, o ich planach sabotażu szybów naftowych. Podkreśliłem, że Konszelfici nie mają z tym nic wspólnego i zaznaczyłem, że ludzie–ryby gorąco pragną, aby ich wysłuchano. Zaadresowałem list do Światowego Korpusu Służby Wywiadowczej przy ONZ i opieczętowałem go pieczęcią ojca, którą otrzymałem na trzynaste urodziny. Użyłem jej teraz po raz pierwszy i z szacunkiem przyglądałem się jej odciskowi na papierze wywołanym reakcją chemiczną. Przedstawiał sierp księżycowy i dwie dłonie splecione w uścisku. Byłem niemal pewny, że ta pieczęć pomoże listowi dostać się we właściwe ręce. Włożyłem list do torby, uruchomiłem wzmocniony sygnalizator i zamknąłem torbę. W miarę jak będzie docierała do coraz rzadszych warstw wody, zawarte w niej powietrze będzie się rozszerzało, a kiedy wypłynie na powierzchnię, będzie wyglądać jak balon nadający sygnały odbierane przez statki i samoloty. Chodziło jeszcze o wysłanie tej przesyłki. Wiedziałem, że aby to zrobić, muszę wypłynąć z kuli. Włożyłem więc znowu kombinezon i doczołgałem się do włazu. Bez akwalungu czułem się, jakbym był nagi. Myślałem o tym, jak sobie poradzić z dodatkowym niebezpieczeństwem, a mianowicie, jak utrzymać się na tej głębokości. Sama już pływalność mojego ciała będzie mnie wypychać w górę. Nie byłem obciążony ani pojemnikami, ani ciężarkami, które by pomogły mi utrzymać się w tym samym zanurzeniu. Zacisnąłem zęby i postanowiłem zaryzykować. Wsunąłem do górnej kieszeni kombinezonu aparat radiowy jako balast. Potem zacząłem drzeć resztę podkoszulki na cienkie paski i związywać je ze sobą tworząc coś w rodzaju sznura. Miał tylko około trzech metrów długości, był wiotki i słaby, ale nie miałem innego. Przywiązałem jeden jego koniec do szczebla drabiny włazu, a drugi umocowałem do lewego przegubu ręki. Następnie usiadłem na skraju włazu i tak głęboko i długo oddychałem, aż zaczęło mi się kręcić w głowie. Teraz! Zsunąłem się do wody i popłynąłem co sił w dół i w bok tak daleko, jak tylko mogłem. Teraz kolej na torbę! W ciągu sekundy wystrzeliła na wysokość trzydziestu metrów. Mną tymczasem miotało jak korkiem, waliło o ścianę przejrzystej kuli w odległości jakichś dwóch metrów nad włazem. Trzymając się zaimprowizowanego sznura próbowałem spłynąć w dół. Znalazłem się pod kulą. Ręce moje dotknęły drabinki włazu. Wsunąłem się weń i powróciłem do mojego więzienia w samą porę, bo już mi zaczęły pękać płuca. Linka pękła w chwili, kiedy wynurzałem się z wody, ale tu nic, grunt, że zdążyłem wykonać moje zadanie. Wpół do pierwszej. Za trzydzieści minut zakończy się głosowanie i los Księżyca, a także i oceanu będzie rozstrzygnięty. Miałem więc tylko pół godziny na przygotowanie alternatywnego planu, jaki ułożyłem sobie na wszelki wypadek. Sporządziłem odpis listu, który wysłałem do Światowego Korpusu Służby Wywiadowczej. Dokument ten znajdą przy moich zwłokach. Mój drugi plan był po prostu samobójczy, oparłem go na powieści o pewnym sabotażyście, który wszedł do głównej kwatery wroga z granatem przymocowanym do pasa. Miałem nadzieję, że nie będę go musiał wprowadzić w życie. Wsunąłem odpis listu za kombinezon i postanowiłem odczekać piętnaście minut. Zaskoczyło mnie niespodziewane pojawienie się człowieka–ryby. Wynurzył się z wody jak delfin, gibki, mokry, srebrzysty i stał we włazie trzymając się szczebla drabiny. Poznałem jego ciemnorude włosy, skośne niebieskie oczy, prosty nos i pełne usta. Był to mój wybawca z lasu wodorostów, przywódca skrzelowców, brat Hil — Ian. Serce zabiło mi mocno, ale wstałem i zacząłem zbliżać się ku niemu. Uniósł srebrzyste ramię. — Stop! Bliżej nie podchodź! Mówił cichym, bezbarwnym głosem, nie licującym wcale z jego szeroką klatką piersiową i mocnymi barkami. Zanurzył się na chwilę, włosy spłynęły mu na plecy i wtedy dostrzegłem jego srebrzysto–różowe skrzela. Otworzył usta. Skrzela wypełniły się, poróżowiały. Wynurzył się znowu, otrząsnął i wytarł oczy. Zauważyłem, że jego klatka piersiowa jest nieruchoma — nie oddychał jak ludzie, ale jak ryby. Cóż za wspaniałe osiągnięcie chirurgów! Przestawili mu organizm na inny system funkcjonowania. Było to imponujące i odpychające zarazem. Ale niezależnie od tego, jak się tę rzecz oceniało, było to nie byle jakie poświęcenie. Podczas gdy przyglądałem mu się, Ian rzucił gwałtownym ruchem w moją stronę torbę, która ślizgając się po mokrej półkolistości podłogi zatrzymała się tuż u moich stóp. Spojrzałem i niemal zamarło mi serce. Była to moja torba z systemem alarmowym, którą puściłem w górę zaledwie piętnaście minut temu. Plan numer jeden zawiódł. Pozostał mi więc plan numer dwa. Spojrzałem hardo na mojego prześladowcę. Odpowiedział mi uśmiechem. — Należy ci się pochwała za pomysłowość — powiedział ochryple — ale nic z tego nie wyszło, ponieważ nie doceniłeś naszej techniki. Z tego, że powróciliśmy w głębiny, nie wynika, że mamy rybie mózgi. Odebraliśmy twój sygnał i wysłaliśmy delfina, żeby przechwycił torbę w chwili, kiedy wynurzy się ona na powierzchnię. Dał nurka, żeby odetchnąć, a kiedy się znów wyłonił, zaczął się pomiędzy nami bardzo dziwny dialog. Miałem wrażenie, że rzeczywiście mówię do stworzenia z innego świata. Z trudem uświadomiłem sobie, że jest; to w istocie człowiek, że został poddany jedynie zabiegowi chirurgicznemu, a nie jest wynikiem mutacji, i że wobec tego powinienem apelować do jego człowieczeństwa, a nie do jakichś nie znanych mi zasad etyki. Użyłem więc takich samych argumentów, które przedstawiłem Hil, i dodałem jeszcze kilka innych. — Mówisz niemal równie przekonująco, jak twój ojciec. No i widzisz, co mu to dało? — Czy wynik głosowania jest już znany? — zapytałem drżącym głosem. — Do chwili kiedy przerwałem słuchanie, była równowaga głosów, a procedura zbliżała się do końca.— Serce we mnie zamarło. Wiedziałem, że tylko zwycięstwo poparte dużą przewagą głosów mogłoby przekonać skrzelowców do wybrania pokojowej drogi działania, Ian odczytał widocznie moje myśli. Uśmiechnął się niespodzianie ujmującym uśmiechem i stał się je szcze podobniejszy do Hil. — Porządny z ciebie człowiek, Kep. Nie dziwię się, że moja siostra cię lubi. Ale jesteś też bardzo naiwny. Po prostu nie zdajesz sobie sprawy z tego, że ludzkość nawet nie wie, co jest w jej własnym interesie. Można wyrwać ludzi z apatii jedynie metodą szoku. I to właśnie zamierzamy zrobić. Ian zanurzył się dla nabrania oddechu, a potem mówił dalej. — Słuchaj. Kiedy zaczęto projektować Konszelf, ludzkość wydawała sto dwadzieścia miliardów dolarów rocznie na zbrojenia. Na obmyślanie i produkowanie coraz lepszych narzędzi zabijania. W tych czasach na wszystkie rodzaje badań oceanicznych przeznaczano zaledwie jedną tysięczną tej sumy. W ciągu ostatnich trzydziestu lat wydatki na zbrojenia powiększyły się dziesięciokrotnie, a nakłady na badania oceaniczne wzrosły tylko w tym samym stopniu. Rządy krajów na Powierzchni przywiązują więc nadal wielokrotnie większe znaczenie do produkcji narzędzi zagłady niż do poznawania tajemnic oceanów, które pokrywają przecież trzy czwarte powierzchni naszego globu. Musimy udoskonalić hodowlę ryb i wodorostów, wykorzystywanie prądów morskich do oczyszczania rzek i wybrzeży, a także sposoby użytkowania tlenu wydzielanego przez wody oceanów dla zastąpienia strat wynikających ze stale rosnącego na Powierzchni procesu spalania w przemyśle i komunikacji. Jest bardzo dużo do zrobienia, potrzebni są ludzie zdecydowani i pełni poświęcenia, gotowi oddać całe swoje życie sprawie wydzierania morzu jego tajemnic. Podczas kiedy naukowcy z Powierzchni wciąż gadają i trwonią ziemskie zasoby surowców, my tutaj zrobiliśmy ogromny skok naprzód w tej dziedzinie. Udowodniliśmy, że życie pod wodą jest możliwe. Ale nikt nas nie słucha, nikt nie interesuje się nami. Ogarnęło mnie uczucie zmęczenia i beznadziejności. Bezmyślnie wypowiedziałem więc pierwszą myśl, jaka przyszła mi do głowy. — Musicie się czuć bardzo osamotnieni. Ian drgnął i skrzywił usta. Jego oczy, tak podobne do oczu Hil, ale zazwyczaj przymglone i blade, nagle zabłysły, jakby tu, pod grubą warstwą wody, padł na nie promień słońca. — Przykro mi — wyjąkałem. — Ale myślę, ze może istotną przyczyną waszej decyzji użycia przemocy jest obawa, czy aby ta wasza anonimowość nie wyłącza was ze społeczności ludzkiej. Chcecie, żeby was zauważono, chcecie się światu pokazać, bo czujecie się osamotnieni. — Jesteśmy tacy mali w ogromie oceanu — szepnął. — Czujemy się jak drobne raczki żyjące wśród planktonu. Ocean jest tak przepastny, a nas tak niewielu. Kiedy spostrzegam cień nadpływającej ryby, ogarnia mnie lęk i kryję się za skałami jak sardynka wśród wodorostów. Nie robiłem tego, kiedy byłem nurkiem. — Czy dopiero po zabiegu operacyjnym zaczęły nachodzić cię te lęki? — Nie, z początku czułem się cudownie. Uwolnienie się od akwalungów, od maski i zmian ciśnienia, to było wspaniałe. Oczywiście, że nie możemy jeszcze wyłaniać się z głębiny na powierzchnię jak delfin czy wieloryb, ale ponieważ nie mamy już w płucach powietrza, możemy egzystować na głębokości kilkudziesięciu metrów. Czy potrafisz to sobie wyobrazić? Kiedy byłem chłopcem, marzyłem o lataniu. A ty nie? Chyba wszystkie dzieci o tym marzą. Czy wiesz, co myślę? Myślę, że to jest zakodowana pamięć o dawnym życiu w oceanie, które kiedyś było naszym udziałem. Pamięć o trzywymiarowej wolności, z której pierwsze zrezygnowały płazy, kiedy wylazły na twardą powierzchnią lądu i na zawsze poddały się prawom grawitacji. — Czy ty czasem nie fantazjujesz? Zastanawiałem się w duchu nad tym, czy Ian jest zupełnie normalny. — Tak sądzisz? Ale zrozum, że ocean jest naszą kolebką, naszą matką. Krew, która krąży w twoich żyłach, to przecież roztwór sodu, potasu i wapna o niemal dokładnie tym samym składzie, co wody oceanów sprzed trzystu milionów lat. Zanim się urodziłeś, żyłeś przez dziewięć miesięcy w łonie matki w miniaturowym morzu. W pewnym stadium rozwoju swojego życia embrionalnego miałeś nawet skrzela! Takie jak ja! Dotknął ręką szyi. — Jeżeli jesteśmy rzeczywiście tak bliscy oceanowi, jak twierdzisz, to dlaczego masz wciąż trudności z przystosowaniem się do życia pod wodą? — A… tego nie wiem. To nastąpiło nie od razu. Dopiero niedawno zaczęło mnie ogarniać — i to coraz częściej — uczucie osamotnienia, niepewności, odcięcia od świata. Spojrzał na mnie, a ja ze zdumieniem stwierdziłem, że ma oczy pełne łez. Odwróciłem wzrok, ale Ian zrozumiał moje zażenowanie i uśmiechnął się żałośnie. — Tak, Kep, jestem zdolny do płaczu. Istnieje legenda o tym, że syreny nie potrafią płakać, gdyż nie mają duszy. Ale ja jestem człowiekiem i jeszcze mam duszę. — Wiem, że jesteś człowiekiem. Tak bardzo chciałbym ci pomóc. Ale jak wiesz, nie pochwalam twoich planów. Uważam je za szkodliwe. — Mylisz się — powiedział Ian. — My tu jesteśmy bardzo wyczuleni na to, co dobre, a co złe. Na pewno bardziej niż mieszkańcy Powierzchni. Mogę ci przyrzec, że nasze powstanie nie pociągnie za sobą żadnych ofiar ludzkich. — Ale chyba wiesz, że dla Ziemian własność jest równie cenna jak życie, a może nawet bardziej. Na pewno chroni ją więcej ustaw. Jeżeli zniszczycie szyby .naftowe, to wasz uczynek zostanie oceniony równie surowo jak morderstwo. Ian rozłożył bezradnie ręce. — Cóż mogę zrobić. Nie dysponujemy innymi środkami działania. Nie widzę żadnej innej idei ani wzorców postępowania, które by mogły przekonać mieszkańców Powierzchni, jak ważną sprawą jest dla nas wolność. Zresztą jest już za późno. Wszystko jest zaplanowane. Wycofanie się oznaczałoby naszą zgubę. Puścił drabinę i dał nura w dół. Przestraszyłem się, że odpłynie. Ukląkłem przy włazie, a kiedy wynurzył się, złapałem go za przegub ręki. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że ma ciepłe ciało. Spodziewałem się, że p będzie zimny jak ryba. Jeżeli ja tak na niego reagowałem, to czy można się dziwić, że czuł się wyobcowany? — Ian, nie odchodź! Mam pomysł, który może wam się przydać. Spojrzał na mnie z taką nadzieją w oczach, że zrozumiałem, że nienawiść, jaką żywił do mieszkańców Powierzchni z powodu śmierci ojca, przestała być dojmująca. Tliła się w nim jeszcze, a on rozdmuchiwał ją w płomień, żeby ogrzewała go w mrocznych i samotnych głębinach oceanu. — Miałem cały plan w głowie, więc mówiłem szybko, zupełnie tak, jakbym odczytywał tekst wypracowania. — Chciałbym móc przemówić do was wszystkich, ile nie z tej kuli. Czy możesz mi dostarczyć akwalung i jakiś radiotelefon, który umożliwi mi skomunikowanie się z waszą społecznością? Jestem pewny, że przekonam was. Wiem już na pewno, w jaki sposób powinniście udowodnić mieszkańcom Powierzchni, że traktujecie sprawę, serio. Mój entuzjazm był widać zaraźliwy, gdyż Ian skinął głową. — Zaraz wrócę. Zniknął w wirze bąbelków, a ja usiadłem i dopisałem nowy paragraf do mojego listu zaadresowanego do Światowego Korpusu Służby Wywiadowczej. Następnie wydobyłem z wodoszczelnej torby, zwróconej mi przez Iana, lokalizator. Wymontowałem wzmacniacz i włożyłem aparat do pudełka. Przymocowałem je do przegubu ręki. Umieściłem go tak, żebym mógł, bez zwracania uwagi, nacisnąć guzik i przywołać delfina. Ian powrócił z przerzuconym przez ramię akwalungiem. Wręczył mi też maskę i nadajnik, który należało założyć na krtań. Nie dał mi jednakże ani płetw, ani szelek do przymocowania akwalungu. — Nie chciałbym, żebyś nam uciekł, przyjacielu. Chodź! — powiedział Ian z uśmiechem. Podał mi ustnik, otoczył ramieniem i razem wśliznęliśmy się do wody. Przepłynęliśmy ramię w ramię około pięćdziesięciu metrów mijając niewyraźne zarysy budynków o dziwnych kształtach, aż dotarliśmy do skalnego amfiteatru uformowanego w sposób naturalny. Wypełniał go tłum ludzi–ryb. Było ich znacznie więcej, niż się spodziewałem. Przestraszyłem się. Wszystko zależało teraz od tego, jak daleko stąd znajduje się najbliższy delfin i po jakim czasie będzie musiał wypłynąć na powierzchnię. Moja naturalna pławność unosiła mnie do góry, tak że musiałem kurczowo trzymać się ramienia lana chcąc korzystać z akwalungu. Nabrałem tlenu w płuca i zacząłem moje przemówienie. Powtórzyłem wszystko, co powiedziałem łanowi. Potem dyskretnie sięgnąłem lewą ręką do prawego przegubu i nacisnąłem guzik. Udało się. Nikt nic nie zauważył. Mówiłem dalej. — Musicie popełnić czyn wystarczająco dramatyczny, żeby uświadomić mieszkańcom Powierzchni waszą sytuację. Musicie zrobić coś takiego, żeby zrozumieli specjalne potrzeby zarówno wasze, jak i Konszelfitów. Znam wasze problemy. Jednakże przemocą nic nie wskóracie. Mam dla was lepszą propozycję. Kątem oka zauważyłem, że zbliża się ku mnie jakiś wielki, obły cień. Nie śmiałem odwrócić głowy i mówiłem dalej: — Jestem Selenitą, a więc człowiekiem nie zaangażowanym w wasze sprawy. Jeżeli mieszam się do nich, to dlatego, że wierzę w słuszność waszych żądań. Myślę, że to na pewno zwróci uwagę wszystkich mieszkańców Ziemi. Delfin trącił mnie niecierpliwie pyskiem w bok. Powoli wyciągnąłem lewą rękę, żeby go pogłaskać. — Postanowiłem poświęcić moje życie w imię waszej sprawy! Ten akt samounicestwienia na pewno skłoni Ziemian do rozważenia waszych żądań! Nikt nie poruszył się. Wziąłem ostatni głęboki haust tlenu, wyplułem ustnik i puściłem ramię lana. Delfin ruszył. Chwyciłem się oburącz jego płetwy grzbietowej. Pomknęliśmy razem w górę, w stronę światła, szybko, szybciej, niż mógł to uczynić jakikolwiek człowiek– ryba. ROZDZIAŁ DWUNASTY Nawet teraz, w momencie największego zagrożenia, dominowało we mnie uczucie euforii wywołane wspaniałością tego podwodnego lotu na grzbiecie delfina. Przytulony do niego całym ciałem trzymałem się mocno płetwy grzbietowej, nogami obejmując jego ogon. Dotychczas uważałem nurkowanie za wspaniałą przygodę, ale było to raczkowanie w porównaniu z tą niezwykłą jazdą. Przepełniało mnie uczucie spójni z tym podwodnym światem, poczucie własnej racji i siły. Przypomniałem sobie, co powiedziała mi Hil o zgubnych skutkach gwałtownego rozszerzania się powietrza w płucach w miarę zmniejszania się ciśnienia atmosferycznego. Powiedziała mi, że mógłbym od tego pęknąć jak balonik. Toteż w miarę jak wznosiliśmy się do góry, wydychałem powietrze coraz wolniej. Szarość ustąpiła miejsca błękitowi, zielonkawy błękit oślepiającemu złotu i właśnie w chwili, kiedy czułem, że dłużej już tego nie wytrzymam, wyłoniliśmy się na powierzchnię i zacząłem wdychać powietrze. Złota tarcza słońca stała wysoko nad naszymi głowami, poczułem na twarzy jego cudowne ciepło. Zamknąłem oczy i leżałem nieruchomo na plecach, z ręką na grzbiecie delfina. Woda pluskała dokoła nas leniwie, szemrząc niczym żywe stworzenie. Ospale uniosłem rękę i nastawiłem lokalizator na maksimum. Otaczający mnie świat wydawał mi się złotą półkulą wspaniałej, olśniewającej wprost ciszy. Mój delfin dał nurka, przekoziołkował kilka razy i powrócił do mnie. Połyskliwe krople wody spływały po jego ciele. Coś mignęło wysoko na niebie. Podniosłem wzrok — i zobaczyłem ponaddźwiękowy odrzutowiec przecinajacy niebo srebrną smugą. Fala powietrza musnęła mi skórę, ale nie słyszałem żadnego dźwięku. Zacząłem krzyczeć, klaskać w dłonie, ale wszystko to odbywało się w przerażającej ciszy. Zdumiony przyłożyłem ręce do uszu, a kiedy je odjąłem, zobaczyłem, że są całe we krwi. Byłem szalenie zmęczony. Kiedyż nareszcie mój sygnał zostanie odebrany? Nieznośnie swędziała mnie skóra rąk i nóg. Przypomniałem sobie pewnego człowieka na Księżycu, który wypadł w próżnię i którego uratowano. Zdawało mu się, że jest żywcem zjadany przez mrówki. Teraz dopiero go zrozumiałem. Gwizdnąłem na delfina. Zbliżył się do mnie posłusznie, ale musiał być zdziwiony. Został wprawdzie wytresowany do niesienia pomocy ludziom, ale ja zachowywałem się inaczej niż Konszelfici czy skrzelowcy. Czy podtrzyma mnie na wodzie, aż nadejdzie pomoc? Otoczyłem ramieniem jego grzbiet i gładziłem jego grubą, mokrą skórę. Próbowałem mówić do niego, ale wywoływało to w mojej głowie takie dziwne dźwięki, że dałem spokój. Nagle, bez ostrzeżenia, poczułem ostry ból. Musiałem głośno krzyknąć, bo delfin przycisnął się do mnie. Zaczęło się to od kłucia w lewym kolanie i w kostce. Zaraz potem ból ogarnął nogę, a następnie lewy łokieć, którym uderzyłem się o skałę przed kilkoma dniami. Nie mogłem tego wytrzymać. Dałem nurka i nabrałem do ust haust słonej wody. Po chwili udało mi się wypłynąć na powierzchnię. Czyżby to była smuga piany ciągnąca się za dziobem łodzi? A może tylko grzywacz łamiącej się fali? Wiedziałem, że muszę panować nad sobą. Konieczne było, żeby znaleziono moje ciało i znaleziono przy mnie list. Walczyłem ze wszystkich sił z bólem i osłabieniem. Ale nagle poczułem jak gdyby uderzenie nożem w bok i poszedłem pod wodę. To, co nastąpiło potem, musiało być niewątpliwie snem. A może tylko pół snem, pół jawą? Jakaś natarczywa pieśń brzmiała mi w uszach i zacząłem się poruszać zgodnie z jej rytmem. Jej słowa pochodziły z Burzy Shakespeare’a. Nauczyłem się ich kiedyś w szkole. Jakże dziwna wydawała mi się ta poezja, kiedy czytałem ją na Księżycu, na którym nie ma ani wiatru, ani wody. Na pięć sążni głęboko Leży on — nad nim fale: Perłą zaszło mu oko, Jego kości — korale. Już w nim nic nie umiera, Chociaż morze go zmienia, W strój bogaty ubiera.* Skrzelowcy odczuli boleśnie skutki tej zmiany, a teraz ja cierpiałem z nimi. Zdawało mi się że moje ręce i nogi przemieniły się w piękny różowy koral, a moje ciało, zamknięte w kryształowej trumnie, ciągną przez wodę syreny o srebrzystych ogonach i falujących jak wodorosty skrzelach. Leżałem na wodzie jak zaczarowany, bez lęku i bez ruchu. Potem musiałem zasnąć. Pamiętam, że później podtrzymywały mnie i unosiły jakieś silne i troskliwe ręce. Ogarnęło mnie cudowne uczucie bezpieczeństwa. Poddawałem mu się bez reszty. Kiedy się obudziłem, pierwszą moją myślą było, że od mojego zaśnięcia musiało upłynąć bardzo dużo czasu. Leżałem na wznak na wygodnym materacu o kształcie idealnie dostosowanym do kształtów ludzkiego ciała. Czyżbym był w szpitalu? Znajdowałem się w kwadratowym pokoju bez okien. Tuż nad moją głową była kratka wentylatora, przez którą wpadało do pokoju świeże powietrze. To na pewno nie była powierzchnia Ziemi. Gdzież więc byłem, na Konszelfie — czy na Księżycu? Na korytarzu rozległ się dźwięk kroków. Zorientowałem się z satysfakcją, że je słyszę! A więc żyję! Wrócił mi słuch! Mogę poruszać rękami i nogami. Kiedy do pokoju wszedł lekarz, leżałem z błogim uśmiechem na twarzy. Był to doktor Macintosh. A więc byłem na Konszelfie 10. — Jak się tu… Co się stało? — krzyknąłem. — Spokojnie, chłopcze. Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie. Odespałeś się porządnie, ale lepiej nie brykaj jeszcze. Przetransportowali cię tu skrzelowcy. Wypłynęli za tobą na powierzchnię i sprowadzili cię tutaj. Uratowali ci życie. Powrót do głębiny podziałał lepiej i szybciej, niż dokonałaby tego komora dekompresyjna na Ziemi. Mamy tu zresztą lepsze wyposażenie. Nie sądzę, żeby pozostały ci trwałe uszkodzenia stawów… Najwyżej będziesz miał trochę wcześniej artretyzm. Najgroźniejszy był skrzep w płucach. Gdyby odnaleziono cię o minutę później, nie wiem, czy udałoby się ciebie uratować. Człowieku! Postąpiłeś bardzo ryzykownie… Obydwa bębenki uszne pękły, ale zagoiły się doskonale w ciągu tygodnia. Owszem, tak długo tu leżysz. Spałeś jak suseł. W życiu nie spotkałem się z tak głębokim snem! Odżywialiśmy cię kroplówką, ale założę się, że masz już chętkę na przyzwoity posiłek. Przyślę ci twoją pielęgniarkę i coś do jedzenia. Kiedy wyszedł, leżałem, patrzyłem w sufit i miałem wielki zamęt w głowie. Moja pielęgniarka? Dlaczego traktowano mnie z taką atencją? Przypomniał mi się ojciec i nagle wszystko ułożyło mi się w głowie. Jak wypadło głosowanie? Co z rewoltą skrzelowców? A moje pismo do ONZ? Cały tydzień! Przespałem cały tydzień! Przecież przez tydzień można zmienić bieg historii! Czekałem gorączkowo na zjawienie się kogoś, kogo można by było zarzucić tymi pytaniami. Zdawało mi się, że minęły wieki, zanim otworzyły się drzwi i weszła pielęgniarka. Przysunęła mi stolik do łóżka, postawiła na nim tacę i pocałowała mnie, czego zawód pielęgniarki chyba nie wymaga. To była Hil! Moja pielęgniarka! — Naprawdę wyglądasz świetnie, Kep! — Ty też, Hil. Mimo że ukryła swoje wspaniałe włosy pod białym czepkiem, była wciąż najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem. — Hil, na litość boską, opowiedz mi dokładnie, co się stało. Nawet nie wiem, o co cię najpierw zapytać. — Rozumiem. Ale słuchaj, nie wolno ci się denerwować. Jedz spokojnie, a ja będę mówiła. Powiem ci na początek, że wszystko jest w porządku. Usiadłem więc, wparłem się w poduszki i zacząłem zajadać — pierwszy posiłek od tygodnia. — Otóż po pierwsze, Ian i jego grupa przynieśli cię na Konszelf 10 — zaczęła Hil. — Ja zatelefonowałam z jednego ze schronisk i wyjaśniłam sprawę, bo inaczej Konszelfici mogliby pomyśleć, że to inwazja ludzi–ryb. Kiedy zdjęto z ciebie kombinezon, znaleziono twój list. Kontroler przeteleksował go do ONZ, a potem udał się na rozmowę ze skrzelowcami. Byłam tam i ja. Myśleliśmy, że zdradziłeś nas, ale kiedy kontroler odczytał twój ,list, zrozumieliśmy, jaką ofiarę chciałeś dla nas ponieść, Ian i jego grupa zrezygnowali z sabotażu szybów naftowych. Oświadczyliśmy to kontrolerowi, a on porozumiał się z ONZ. Okazało się, że kiedy twoje pismo zostało odczytane Zgromadzeniu Ogólnemu, wszyscy delegaci wstali z miejsc i zgotowali ci owację. Przypomniałem sobie, co .napisałem w pośpiesznie dodanym post–scriptum, i poczerwieniałem jak piwonia. Pisałem tam: Ofiaruję swoje życie, aby zwrócić uwagę Parlamentu Świata na dyskryminację tych, którzy poświęcają wszystko zagospodarowując morza i oceany, i to nie tylko dla siebie, ale dla dobra całej ludzkości. Słowa te wydawały mi się właściwe, kiedy pisałem je w przekonaniu, że za chwilę zginę. Teraz byłem nimi zażenowany. — W każdym razie — ciągnęła Hil — kiedy delegaci przestali klaskać, jeden z nich zaproponował zwołanie specjalnej sesji dla zbadania sprawy Konszelfitów i skrzelowców. Wniosek przyjęto jednomyślnie. Ian kazał swoim ludziom rozbroić szyby naftowe i odnieść materiały wybuchowe na Konszelf 10. Przeprowadził rozmowę z doktorem Maclntoshem i wspólnie , uzgodnili, że do ludzi–ryb skierować należy grupę psychologów dla przebadania występujących zaburzeń emoocjonalnych i opracowania odpowiednich środków zaradczych. — A mój ojciec? — Czuje się doskonale. Oczywiście, bardzo się o ciebie niepokoił. Ale zawiadomiliśmy go natychmiast, kiedy niebezpieczeństwo minęło i doktor orzekł, że powrócisz całkowicie do zdrowia. A uzyskanie przez Księżyc autonomii jest wydarzeniem dnia. — Przecież głosowanie przebiegało niepomyślnie dla nas. — Selenici wygrali nieznaczną większością głosów. Tak niewielką, że twój ojciec wszedł na trybunę i oświadczył, iż w tych warunkach nie podejmuje się wykonania uchwały i wraca natychmiast na Księżyc. Przewodniczący zarządził ponowne głosowanie i wtedy rezolucja twojego ojca przeszła ogromną większością głosów. Tak więc Księżyc jest niepodległy, a twój ojciec to rzeczywiście fajny facet! — Zgadzam się z tym całkowicie. — Jego syn też. Sami nie wiemy, Kep, jak okazać ci wdzięczność za wszystko, co dla nas zrobiłeś! — Nie mówmy o tym. Wy z kolei nie wiecie, czym pobyt na Konszelfie był dla mnie. Hil, a co będzie z tobą? Przecież byłaś zamieszana w spisek? — W porządku. Konszelfici nie są mściwi. Już mi przebaczono. Największą karą była dla mnie obawa, że przyczyniłam się do twojej śmierci lub kalectwa. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Twój ojciec wraca na Księżyc nieco wcześniej, niż zamierzał, ponieważ sprawy ułożyły się pomyślnie. Odjeżdża mniej więcej za miesiąc. A ty co? Pojedziesz z nim? — Czy pojadę? Spojrzałem na Hil, skuloną w nogach mojego łóżka, w pozycji niezbyt licującej z zawodem pielęgniarki. — Chciałbym, żebyś zdjęła ten głupi czepek. Hil roześmiała się, zrzuciła czepek z głowy i włosy rozsypały się jej na ramiona złocistą kaskadą. Chwyciłem jeden lok i pogłaskałem go. — Nie tańczyłem z tobą od czasu; jak tu jesteśmy. — W rzeczy samej. — I nigdy nie dotarłem do koralowych raf Morza Karaibskiego. — Rzeczywiście. Pomyślałem o walce, którą stoczyłem, ażeby utrzymać się przy życiu na powierzchni morza. Nie walczyłem wtedy o siebie, ale o przyszłość Konszelfitów i skrzelowców. Pomyślałem o moim ojcu walczącym na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ o sprawę niepodległości Księżyca. Nie robił tego dla siebie, ale dla mnie. Dla mnie i dla moich dzieci. — Czy pojedziesz ze mną na Księżyc, Hil? — Potrząsnęła przecząco głową. — Czułabym się tam jak ryba bez wody. I to dosłownie. Moja ojczyzna jest tutaj, na dole. — Ale ja muszę wracać do swoich. — Tak, wiem… Twoja dziewczyna… Ann… ona tam na ciebie czeka. Prawda? — Tak. A co będzie z tobą? Jak się ułożą twoje sprawy z Jonem? — Przypuszczam, że dobrze. Przynajmniej mam nadzieję. On nie jest pamiętliwy. — Będę często myśleć o tobie. I życzę ci szczęścia, Hil. — I ja tobie, Kep. Musnęła wargami moje usta i wybiegła z pokoju. Spotykaliśmy się często w ciągu następnych trzech tygodni, ale już nigdy sam na sam. Wkrótce nadszedł dzień pożegnania i ruszyłem saniami w towarzystwie doktora Maclntosha do komory dekompresyjnej na wybrzeżu. Po czterdziestu ośmiu godzinach stałem znowu przed ojcem. Upłynęło zaledwie kilka miesięcy od naszego rozstania, ale kiedy objęliśmy się na powitanie, wiedziałem — i wiedziałem, że i on wie — iż udałem się w głąb morza jako żółtodziób, a powróciłem jako mężczyzna. Polecieliśmy luksusowym promem ziemskim na stację satelitarną. Tam trzeba było — jak zwykle — zaczekać na prom księżycowy. Korzystając z czasu poszedłem na wieżę obserwacyjną. Przed moimi oczami rozciągały się zarysy Afryki i Indii. Pomyślałem, że w czasie mojej podróży nie udało mi się zobaczyć ani Sfinksa, ani Tadż Mahal, ale nie czułem żalu. Spotkało mnie coś znacznie ważniejszego… Błękitne obszary oceanów upstrzone białymi obłokami kotłowały się, hen, na dole… Kiedy Ikar przypiął do ramion skrzydła, uznał, że jest równy bogom, i spróbował wzlecieć ku słońcu. Wosk, którego użył do budowy skrzydeł, roztopił się, Ikar spadł do morza i utonął. Później ludzie zbudowali inne skrzydła i polecieli na Księżyc. Przyjdzie kiedyś dzień, w którym dotrzemy do innych planet. Tym, który tego dokona, będzie, być może, mój syn. Albo syn mojego syna. Ian i jego przyjaciele zamienili płuca na skrzela i postanowili żyć w morskich głębinach, w które człowiek przez wieki nie odważył się zapuścić. Co teraz z nimi będzie? Czy zachowają ludzkie uczucia? Ludzkie serca? A my? Pomyślałem ciepło o Hil, o jej odwadze i urodzie. A potem odwróciłem wzrok od Ziemi i poszedłem korytarzem satelitarnej stacji na drugą stronę, skąd widać było moją ojczyznę. Była pełnia. Księżyc błyszczał tak silnie, że nie widać było na nim Krateru Keplera. Ale ja wiedziałem, gdzie jest, znałem tam wszystko na pamięć. Jakże piękne były granie Krateru Kopernika, rozchodzące się jak płatki anemonu czy macki rozgwiazdy. Tam była Ann. Myślałem równocześnie o niej i o Hil — bez poczucia nielojalności. Czułem się jak po wspaniałej, zaczarowanej podróży. Będę o niej pamiętał do końca życia i to wspomnienie przyda barwy i ciepła wszystkim ciemnym chwilom, których zapewne nie zaoszczędzi mi przyszłość. Wiedziałem też, że kiedy znajdę się już we własnym domu i z Ann, wspomnienia te będą najżywsze. To było piękne. Wracałem do ojczyzny. * William Shakespeare: Burza. Tłum. Jerzy S. Sito. Warszawa 1976, PIW.