13034

Szczegóły
Tytuł 13034
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13034 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13034 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13034 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ken Kesey PIEŚŃ ŻEGLARZY (Sailor Song) przełożył Wojsław Brydak Faye – stopie wody pod kilem Gwieździe Polarnej w mroku towarzyszce żeglugi Kiedy kroczył po falach Jezus żeglarzem był Kiedy tkwił Na swej drewnianej, samotnej wieży Wytężał długo wzrok A kiedy był pewien, że widzieć Go mogą Już tylko tonący Rzekł: Żeglarzami niech będą ludzie Aż uwolni ich morze. Jednak sam siebie pogrążył Na długo przed rozwarciem niebios Porzucony Niemal ludzki Poszedł na dno twej mądrości Jak kamień. – Leonard Cohen 1 Sen o Jeannie z szarością w tle Kiedy to się zaczęło, Ike Sallas spał w aluminiowej wiśniowej galaxy; wcale nie za siedmioma górami i w przyszłości odległej ledwie o krok. Co powiedzieć o tych czasach? To już był szczyt, samo dno – i jedno z drugim do kwadratu. Bez mała. Śnił o eks-żonie, Jeannie, o tym, jaka była ładna jeszcze we Fresno, w tych prostych, czystych czasach spod znaku tyłka; zanim urodziło się dziecko, a potem ruch Na- Ciebie-Kolej. Zanim nastała dekada, która miała zasłynąć jako Parszywe Lata Dziewięćdziesiąte. Ike – we śnie – nadleciał znad plantacji; wrócił właśnie z pracy w 3-ZEE i zastał Jeannie w śniadaniowym kącie, siedzącą nago w rannym słońcu. Za oknem migocą ostrza raz po raz unoszonych motyk, to imigranci okopują pola karczochów. W jedwabistym rannym powietrzu wciąż się unosi ślad przelotu: smuga. To jeszcze ta Jeannie z platynowo-seksbombowych lat, z jej twarzy wciąż promieniuje solidna porcja zadowolenia. Zawsze przekonywała, że z całego domu najbardziej lubi kąt śniadaniowy – nie licząc, rzecz jasna, łóżka. Jeannie, Jeannie... Czyta na głos Biblię; oprawną w miękki, biały zamsz Biblię swej babki. Na sobie ma tylko przyciemnione okulary do czytania, trwałą i jedno z tych nakryć głowy, które Sally Field obnosiła w Latającej zakonnicy. Jeannie zawsze przekonywała, że ze wszystkich filmów najbardziej lubi właśnie ten – nie licząc, rzecz jasna, Śnię o Jeannie. Kornet, ciemne okulary i kaskada platynowych włosów spadająca na nagie ramiona jak welon, bielszy od trzymanej w rękach książki. Jeżeli chodzi o kostium, to tyle. Ike wprawdzie widzi ruch ust czytającej Jeannie, lecz słyszy tylko dobiegający z oddali warkot rolniczych samolotów – i z jeszcze większej odległości, licho wie skąd, na wpół ludzki, stłumiony, piskliwy płacz. Nagle Ike’a uderza to, że obraz jest smutną burleską: ten wszechamerykański śniadaniowy kącik, ten motyw religijny, ten sposób trzymania książki, bo Jeannie jakoś tak ją tuli, że mogłaby wodzić po tekście sutkiem. Jest coś śmiesznego i obraźliwego w tej scenie, urągliwego jak dźgnięcie kciukiem pod żebro. Nie chce się roześmiać, więc krzyczy we śnie na żonę, chyba coś w rodzaju: „Albo się wysraj, albo ubierz! Wywal gdzieś tę głupią książkę, ściągnij ten idiotyczny kapelusz ze łba, to już przestaje być śmieszne”. Wydaje się jednak, że i ona go nie słyszy, zamknięta w kloszu słonecznego światła jak w kaplicy. Nie odwraca się. Ślini palec, przewraca kartkę i znów porusza wargami. A Ike czuje ten cholerny kciuk. Próbuje krzyczeć jeszcze głośniej, ale zniewagi bębnią po kloszu i staczają się po nim jak drobiny gradu. Ike obraca się ku półkom z książkami, między którymi zieje świeży otwór po Biblii. No to posłuży mu za pocisk jego stare, oprawne w skórę wydanie Moby Dicka. Wyszarpuje je z dolnej półki i mierzonym, oszczędnym ruchem wysyła w przestrzeń. Grzmotnięcie – i świetlisty obraz pogrąża się w podwodnej szarości. Słoneczny kąt we Fresno przemienia się w lodowaty świt w jakiejś przedpotopowej przyczepie mieszkalnej na Alasce, o całe lata później. Ike’owi wydaje się, że znów słyszy stłumiony krzyk. Z szarówki. Z daleka. Raczej kobiecy. Potem cisza. – Śmieszne – mówi na głos Ike. – Przymknij się. Obraca się i rzuca okiem na budzik na stoliku przy wąskim łóżku. Jeszcze czas na spotkanie z Greerem w porcie. Przymknąć... Właśnie przymyka oczy, żeby pomedytować nad tym snem, kiedy w przyczepę zaczyna coś tłuc, coś, co jest tuż obok i naprawdę! Do płuc Ike’a wdziera się zimne powietrze, a ręka wyrusza przez szczelinę nylonowego śpiwora na poszukiwanie Teddy’ego, kaliber .22, histandard. Ike trzyma go pod materacem. – Greer? Hej, przyjacielu, to ty? – Ciszę mąci tylko oddech. – Marley, tumanie jeden, to ty, Marley? Tłuczenie ustaje. Ike zaciska dłoń na ciepłej kolbie, a potem ostrożnie podsuwa się do okienka nad koją. O wiele za brudnego, żeby coś dostrzec. Znajduje aluminiową korbkę, nad szybą rozwiera się szpara. Znów słychać walenie, i to pod oknem. Ike wysuwa się z rozpiętego już śpiwora i nie puszczając pistoletu, pakuje obie nogi w eskimoskie mukloki z foczego futra. – Greer? Marley? – Cisza. Na owczej skórze przy propanowym grzejniku widzi zwalistą, ciemną bryłę. To stary Marley. Ma ten cały świat gdzieś, jak duch, którego nazwisko służy mu za imię. Greer chyba gdzieś się łajdaczy – „odkorowuje”, jak mawia. Nieczęsta rozrywka w tych czasach. Kiedy globalnie zastosowane oenzetowskie szczepionki rozprawiły się z AIDS u źródła – czyli plugawego kutasa – wydawało się, że ukręciły też łeb większości tego rodzaju potrzeb, wspomagających rozpełzanie się choroby. Męski żar wystygł i już się nie rozniecił. Ale Greer był inny. Albo podczas ciągnącej się przez dziesięć lat epidemii szczepień zadekował się jakimś cudem w swych jamajskich dżunglach, albo miał tyle krzepy, tyle jurnej, koźlej mocy, że przezwyciężył ów efekt – powiedzmy sobie – uboczny. Ike ostrożnie obchodzi śpiącego psa, maca zimne metalowe przepierzenie i wreszcie znajduje latarkę. Jest w gniazdku do ładowania. Wyciągają i wpycha pod elastyczną opaskę nad przegubem, na rękawie ocieplacza. Bierze oddech i kopniakiem otwiera drzwi na całą szerokość. Z dwudziestką dwójką w prawej ręce i latarką sterczącą spod opaski na lewej porusza się miękko, jak staroświecki strzelający z obu rąk pistolero. Ale widok sprawia, że Ike zastyga w pół ruchu, z latarką uniesioną do zamachu i nie odbezpieczoną bronią. Już po raz drugi czuje dźgnięcie niewidzialnego kciuka. To coś kuliło się u podnóża aluminiowych schodków. Łomot drzwi sprawił, że się podnosi, a wyprostowane sięga człowiekowi do pasa. Wypisz, wymaluj, wzrost demona. Na oczach przerażonego Ike’a zaczyna wytańcowywać na tylnych łapach jakiegoś walca, a gest przednich wydaje się niejasnym i nieprzyzwoitym zaproszeniem. Właściwie nie ma tułowia, poniżej wystających żeber zieje mroczne wgłębienie, zasysające z trudem powietrze. Łapy przypominają parę połamanych patyków, pokrytych krwią i zadziorami. Długi, oślizgły ogon, podobny do jaszczurczego, miota się na wszystkie strony dla zachowania równowagi. Jednak dopiero głowa paskudztwa sprawia, że oddech więźnie w gardle Ike’a jak bryła lodu. Od ramion w górę stwór wydaje się absolutnie gładki, bezwłosy i pozbawiony rysów. Ike stoi, mruga i z wolna nabiera pewności. To nie sen, to kurewstwo istnieje. Naprawdę! A więc to Ta Rzecz, oko w oko z Ikiem... pomiot piekielny i zarazem twór ludzi, wynaturzony płód manipulacji, jakimi Claude Rains parał się w tym klasycznym horrorze Niewidzialny człowiek, majstrowania wokół rzeczy-których-nie-należy-tykać. Ike odnajduje przełącznik, a w świetle latarki obraz okazuje się jeszcze okropniejszy. Głowa nieszczęśnika to rzeczywiście gładź, lśniąca jak chrom, lecz w smudze światła widać jednak rysy. Pod szklistą powierzchnią można dostrzec pysk podrygujący w jakiejś iście płodowej glei. Ohyda, rozwalić to kurewstwo, a kysz! Lecz kiedy unosi się lufa, stwór wykręca piruet. Z tyłu cylindrycznej głowy Ike dostrzega resztkę etykiety: ROWA ŻYWNOŚ KRÓL MAJONE BEZ CHOLESTE – Do diabła, kot! To kot, który wpakował łeb do słoika po majonezie. Kot znów wykręca piruet i staje przodem do mówcy; wciąż drepce na tylnych łapach z głową uwięzłą w słoiku, odgiętą aż na grzbiet. Umęczony zwierzak tylko w tej pozycji może jakoś zaczerpnąć tchu. – No to masz sęki, kuzynie. – Ike odkłada pistolet. Przyklęka na jedno kolano na zasłanym muszlami podjeździe. – Dawno się tak urządziłeś? Pozwól, że złożę ci wyra- auuuuu! Zwierzak czterema łapami chwyta podaną rękę i rozdrapuje przedramię Ike’a od łokcia po czubki palców. Ike klnie i grzmoci kotem o ziemię. Zwierzak natychmiast skacze z powrotem. Ike znów nim grzmoci, lecz tym razem siada na nim okrakiem, zanim kot się pozbiera. Wciska stworzenie w muszle, w garści ma pełno oślizgłego futra, latarkę unosi jak pałkę do ogłuszania ryb. Zwierzę jednak leży bezwładnie. Zemdlało po upadku lub straciło siły po napadzie furii. Gniew pierzcha; Ike ostrożnie puka latarką o krawędź słoja. W końcu szkło pęka, a resztka mazi sprawia, że skorupa nie rozpryskuje się natychmiast. Słój rozwiera się powoli jak jajo, z którego wykluwa się pisklę. Wyłania się opuchnięta głowa, która przybrała kształt słoja, spod warg rozpłaszczonych na szkle sterczą zęby, uszy przykleiły się do czubka łba tuż obok wyraźnego wklęśnięcia. Ike ściąga odłamki krawędzią latarki, najpierw oporządza kotu pysk, potem nozdrza. Podczas operacji zwierzak leży nieruchomo i dyszy. Kiedy na pysku nie ma już szkła, Ike na próbę puszcza futro; kotu trzeba jeszcze zetrzeć z oczu zjełczały sos. W chwili, w której Ike rozluźnia uścisk, kot znów atakuje; tym razem z wrzaskiem rzuca się na człowieka z pazurami i kłami. Ike strąca kota. – Ty smarojadzie głupi! Zwierzę pada na cztery łapy i znów się rzuca, wrzeszcząc na cały głos. Ike wymierza kopniaka, lecz za słabo. Kot wspina się po ludzkiej nodze wprost ku twarzy. Ike łapie go i zrzuca, a kiedy zwierzę obraca się, by znów zaatakować, Ike już nie żałuje mukloka i mierzy w oblepiony majonezem kłębek, jakby chodziło o wykop na bramkę z pasa pięćdziesięciu jardów. Kot drze się wniebogłosy i koziołkuje nad pokrytym muszlami podjazdem. W końcu wpada mu pod łapy grunt, kot nieruchomieje, potem obiega zbiorniki propanu i wreszcie między głazami i paprociami umyka ku sosnom. Żegna go wściekle furkocący kamień, który budzi trio wron na krzaku. Ptaki wrzeszczą ochryple, kręcą się, podskakują, pomstują na kocią bezczelność. Powierzywszy wronom dalszy ciąg sprawy, Ike ciężko opiera się o stertę drewna i czeka, aż przycichnie łomot w piersiach. A potem, jak kolejny greps w przydługim skeczu, znowu rozlega się krzyk. Nie ma nic wspólnego z kotem, dobiega z innej strony, gdzieś z dołu zza wysypiska, cichy, zdławiony i – Ike już to słyszy – z pewnością kobiecy. – Na pomoc! Proszę, pomóó-móó-óżcie! To chyba młoda Louise Loop. Ike nasłuchuje, marszczy brwi. Po tej stronie miasteczka Loopowie raz po raz mącą spokój w nocy, wykłócają się, tłuką, chrząkają niczym wieprze z własnych chlewów – zwłaszcza kiedy uda im się zaliczyć jakieś ligowe zwycięstwo w kręgielni Papa Loop’s Lanes w śródmieściu. Ike nie słyszał jednak o żadnych turniejach ani nie przypominał sobie, żeby dziewczyna zachowywała się w ten sposób. W jej stylu było raczej podniecać niż dać się podniecić; może i gęś, ale nie wrzaskliwa. – Na pomoc, ludzie, prooo... Krzyk zostaje raptem zdławiony. Ike wstrzymuje oddech. Świt – i cisza. Słychać tylko świstaka i wrzaski tych trzech wron, wciąż w sprawie kota. Nic więcej. Przez dobrą minutę Ike słucha z zapartym tchem. W końcu wzdycha. Trudno i darmo, trzeba wleźć do furgonetki i sprawdzić na miejscu. Wędruje za przyczepę i widzi, że furgonetkę wcięło. Na amen. Zamiast niej stoi stary jeep współlokatora. – A, żebyś się zesrał, Greer. Wpierw trzeszczą miażdżone muszle, potem Ike zrywa plandekę spowijającą przedpotopowy wehikuł. Siedzenia powleka szron. Ike bierze się do rozruchu. Sam siebie napomina: pięć obrotów, potem niech silnik odetchnie. Nie zalej go. Znów pięć i przerwa. Cztery cylindry grabią akumulator z resztki iskier, żeby wreszcie rozkaszleć się i ożyć wśród utyskiwań. Ike zjeżdża w dół na zimnym jeszcze silniku. Nie włącza świateł, oszczędza ten nędzny akumulator. Drogę ku wysypisku znaczą smród i dym. Z boku majaczą góry tlących się śmieci podobne do wciąż czynnych wulkanów, po których pełgają pomarańczowe, zielonkawe i metanowoniebieskie ogniki. Hałda żarzy się w ten sposób od dziesięcioleci. Ludzie myśleli, że podczas piekielnej zimy 1993 roku wreszcie da jej radę mróz, ale kiedy czerwcowe słońce roztopiło lodową pokrywę, w magmie odpadków jak zawsze tlił się ogień, trujący i smrodliwy. Ike unosi górną wargę i stara się oddychać przez usta, filtrując powietrze wąsami. Na ogół nie przejmuje się hałdą, która stanowi coś w rodzaju szańca między nim a miasteczkiem. Ostatnio jednak konfiskowano i palono coraz więcej dryfujących sieci, głównie chińskich molekumarów. A to świństwo śmierdzi jak rozkładająca się dynastia. Ryczący jeep tak szybko mija ostatnie z dymiących wzgórz, że Ike niemal prześlepia awanturę, która spowodowała to wołanie o pomoc. Kątem oka mgliście dostrzega beż własnej furgonetki; honda stoi w jednym z licznych wjazdów wgłębiających się w hałdę, ma szeroko pootwierane drzwi, a światło lampki w kabinie obrysowuje ludzkie kończyny zastygłe w zmaganiu. Ike aż przystaje na hamulcu, zablokowane koła ślizgają się, wrzuca wsteczny i zapala reflektory. Tyłem zatacza łuk, aż w światłach jeepa pojawia się arabeskowa plątanina. Na górze, obok otwartych tylnych drzwi hondy, widać coś, co bezspornie stanowi górną połowę Louise Loop. Okrągła, biała, pozbawiona wyrazu twarz jak balon unosi się nad parą przelewających się piersi; trzy błyszczące obłości, jak znak nad drzwiami najgorszego lokalu w kurwim zaułku. A niżej te obłości znikają z pola widzenia, bo zasłaniają je nagie męskie plecy. Muskularne ramiona, białe jak tamte piersi, wściekle drżą. – Hej, puść ją! Ike przerzuca silnik na luz i wyskakuje. Sunie po śmieciach do ataku, z latarką wysuniętą jak lanca. Dopiero z bliska, niemal dopadając tę parę, docenia szerokość białych, muskularnych barków i przypomina sobie o pistolecie, pozostawionym na stopniach przyczepy. – Ty tam, puść ją! Mężczyzna chyba nie słyszy. Ike nie może dostrzec twarzy faceta, ale wygląda na to, że gość jest narąbany albo ma jakiś odlot. Ike już wie, że musi odciągnąć sukinsyna. – Hej – Ike chwyta nagi łokieć – puść, bo udusisz tę biedną ślicznotkę. Puszczaj! – Czuje, że ciało faceta jest najdosłowniej śliskie, zresztą wygląda na takie; Ike nie puszcza, trzyma, wreszcie trans chyba mija. Ramiona rozluźniają się, ustaje drżenie. Wciąż z rękami na gardle kobiety mężczyzna powoli obraca się, a w świetle latarki pojawia się twarz niemal tak szokująca jak ów pysk, który wykluł się ze słoika po majonezie. Jest całkiem gładka i biała. Ani śladu brwi czy rzęs. Wargi i oczy w kolorze czerwonego kawioru. Jasne, porcelanowe czoło obramowane jeszcze jaśniejszą grzywą jak z chromu, kurczę blade, włosy zupełnie jak z chromu! – Jezu! – Ike cofa się porażony. – Jezu Chryste! Spomiędzy kawiorowych, poruszających się jak w odurzeniu warg dobiega pomruk: – Dziękuję ci, przyjacielu, lecz nie jestem Jezusem. Wybacz. – Facet bez pośpiechu wraca do nie dokończonego jeszcze dzieła, mianowicie duszenia nieprzytomnej kobiety, a kątem ust, łobuzersko dopowiada: – To nie żadna ślicznotka, tylko moja żona, cha, cha, cha, hmmm... Wrażenie robi na Ike’u wcale nie to spokojne, rzeczowe duszenie, lecz co innego: ton. Znajomy, jątrzący, wpleciony w to chichotanie. Dosyć się tego nasłuchał w więzieniu – tonu o- kej-kolesiów, kryjącego żądło obelgi i zarazem owo intymne „my to kumamy, chłopie, cha, cha, cha”. Teraz Ike musi go znów złapać. Odkłada latarkę, zagarnia obiema rękami grzywę długich, białych włosów porastającą kark mężczyzny (wręcz jak kołnierz bluzy do judo), obraca się, tak że prawie stykają się plecami, i robi przerzut. Nad głową Ike’a przelatuje długi, srebrny kształt, potem mężczyzna pada z łoskotem i leży między odpadkami, rozciągnięty jak mokra szmaciana lalka. Ike puszcza włosy i podnosi się; oddycha spokojniej. Co odważniejsze wieprze Loopów, ryjące w dymiących wnękach, ciekawe są wyników walki; jeśli na ziemię pada coś twardego i dojrzałego, może się okazać przysmakiem. Ike przyłapuje się: miał przez chwilę nadzieję, że facet nie żyje, załatwiony czysto i skutecznie. Srebrny obraca się i dźwiga na czworaki. W drgających światłach wozu nagle wydaje się kruchy, nietrwały jak grzyb. Mięśnie torsu znów dygocą i robią wrażenie bezsilnych. Mężczyzna unosi się i na klęczkach składa w błagalnym geście długie, białe ręce: – Nie bij mnie, proszę. Już dobrze. Ocknąłem się. Wiesz, jak jest. – Kąty ust unoszą się w uśmiechu, ale facet nie chichocze. – Tylko ją ustawiałem. Wiesz jak jest: człowiek wraca po latach... idzie przez całe miasto i wyobraża sobie, no nie...? że ona wygląda przez to swoje samotne okienko, łzy w oczach, księżyc się odbija w tych łzach... a tymczasem człowiek znajduje ją w aucie, na śmieciach, gdzie się rżnie z jakimś błaznem od reggae... więc człowiek ją ustawia. Ale w porządku, przeszło mi. Już nie musisz mnie bić. – Może zaczniemy od tego, że cię w ogóle nie uderzyłem. – No to po prostu mnie nie bij. Przeszło mi. Przepraszam. Dobra? Mężczyzna wciąż klęczy ze złożonymi rękami. Ike patrzy na niego zmieszany. Wydaje się, że to skrucha na wynos, właściwie zgrywa. – W porządku, nie ma sprawy. Wstawaj. Facet nie wstaje. Wciąż na kolanach, nie opuszcza błagalnie złożonych rąk. Z mroku dobiega pełne współczucia pochrząkiwanie świń. Ike słyszy, jak silnik stojącego za nim jeepa krztusi się, dławi i zamiera; mizerne światła wozu gasną. Żali się wrona. A potem Ike słyszy trzaskanie drzwiami w domu Loopów, w dole drogi, i odgłos kroków kogoś depczącego po puszkach. Ike ma nadzieję, że to Greer wyłazi z ukrycia, skoro niebezpieczeństwo minęło. Lecz bryza rozwiewa na chwilę snujący się ciężki dym i widać, że to nie Greer. To papa Loop. Trudno nie poznać tego chodu kręglarza. Omar Loop zawsze wędruje zgarbiony, jakby właśnie przymierzał się do finałowego zagrania, kiedy kula runie na czworobok kręgli jak piorun, wzbogacając Loopa o kolejny puchar. – Patrzcie go, to jednak ty? – Loop nie zwraca uwagi na Ike’a i ociężale zbliża się do klęczącego mężczyzny. – Moi chłopcy mówili, że podobno wróciłeś, a ja nie mogłem uwierzyć. Powiedziałem, że masz więcej oleju w głowie. No nic, nie miałem racji; mój pech, a teraz twój. Ostrzegaliśmy cię, zboczeńcu jeden, powiedzieliśmy... przepraszam, Sallas... – Loop odsuwa Ike’a, żeby zająć lepszą pozycję – powiedzieliśmy, co się z tobą stanie, jeżeli wrócisz, ty czerwonooka glisto, i zaczniesz się znów naprzykrzać Louise. Ta rodzina umie pilnować swego... – Resztę wywodu Loop lokuje wprost na twarzy mężczyzny, krok, jest to krótki, skuteczny sierpowy wyprowadzony z półprzysiadu z siłą, jakiej może dostarczyć kręglarski grzbiet. Głowa odskakuje z trzaskiem, przybysz znów pada z jękiem. Papa Loop spina się do powtórki, ale wkracza w to Ike. – Hej, Omar. Nie musisz zaraz... – Ostrzegliśmy go, Sallas; wykopaliśmy go stąd już lata temu! Jestem otwarty na różne rzeczy, ale znam miarę. Srebrzysty mężczyzna znów dźwiga się na kolana. Omar Loop, jak bokser, drobi nogami w gumiakach, toczy barkiem. – Daj spokój, Omar... – Ike próbuje stanąć mu na drodze. – Na bok, Sallas. To sprawa rodzinna. – Proszę, papo Loop, proszę, proszę. – Mężczyzna zaplata palce tuż przed swym skrwawionym nosem. – Zastałem ją z tym rastaskurwielem, no więc trochę ją naprostowałem. Ale w porządku, już mi przeszło. Poza tym – nie do wiary, facet znów pozwala sobie na ten sprośny uśmieszek, mimo cieknącej po twarzy krwi – ta nieszczęsna ślicznotka to moja żona. Krak! Omar doskakuje z boku i wali hakiem. Znów słychać trzask, głowa srebrzystego mężczyzny przekręca się, ale facet wciąż jest na kolanach, wyprostowany, gotów do przyjęcia następnego ciosu. Ike jeszcze raz nabiera powietrza przez zęby: teraz trzeba będzie przytrzymać starego Loopa. – Nie, Omar – Ike opasuje ramionami baryłowaty tors i marszczy nos, czując odór soku tytoniowego i wieprzowiny – już go nie bij. – Lepiej puść mnie, Sallas! – Tors drepcze i przymierza się do kolejnego haka. – Doceniam, że cię to obchodzi, ale to rodzinna sprawa Loop-uuuu! Ike wsunął mu ręce pod pachy i zacisnął nelsona na karku. Omar chce się uwolnić, warczy, grozi straszliwymi konsekwencjami, jeśli Ike go nie puści. Ike zaś zaciska chwyt i czeka; stary nie może zadać ciosu. Lecz nogi ma wciąż wolne. Aż po podbicie zatapia gumowy szpic buta w podbrzuszu tego czegoś bez koszuli naprzeciw siebie. Ike podziwia krzepę starego i zaciska nelsona mocniej. – Przyduszę cię, Omar – chociaż, prawdę mówiąc, zaczyna się martwić, czy utrzyma to bydlę – po prostu muszę cię przydusić, póki... Roziskrzony snop światła z tyłu kładzie nagle kres podziwianiu i martwieniu się. Pada ono znikąd, to nagły rozbłysk pod czaszką. Ike próbuje się obrócić, kiedy Louise unosi wielką latarkę, żeby uderzyć jeszcze raz. A potem spada jeszcze jeden ciepły deszcz gwiazd. Ze wzgórza dobiega wrzaskliwy śmiech. Właśnie za takimi numerami przepadają te wrony: uratowana Panienka otwiera oczy i kogo widzi, bohatera? Rycerza? Zbawcę? Nic podobnego. Widzi, jak jakiś demon w czerwonych gaciach próbuje skręcić kark tatusiowi, a mężulek już się wala po śmietnisku, brocząc krwią. Oczywiście nie pozostaje jej nic innego jak... trudno. Czy z tego wynika, że dżina trzeba zostawiać na pastwę losu? Nie bacząc, że woła, że płacze... na zawsze zostawiać w tym już-wiecie-czym? A może to tylko numer wykręcony już-wiecie-komu. Ike też by się z niego pośmiał, ale właśnie pogrążył się w podmorskiej szarości. Znowu. 2 Wieprzowa saga i ścierka na rumie, czyli rumowy rag Ród wieprzy zamieszkiwał śmietnisko już od dziesięcioleci, zanim osiedlili się w pobliżu pierwsi sąsiedzi. Prosięta sprowadzone statkiem do Kuinak najpierw ulokowano w opuszczonej lodowni na rogu Dock i Bayshore. Wraz z tą lodownią stanowiły wówczas własność Paula Proroka Petersena. – Bekon z rybich resztek! Złoto na śmietniku! Powiadam wam: nie minie rok, a Morską Wieprzowinę Petersena znajdziecie wszędzie, jak terytorium długie i szerokie. Ta przepowiednia, wzorem wielu sławnych proroctw Petersena, sprawdziła się, lecz nie do końca. Na przykład opuszczonej lodowni przyświecała niegdyś wizja popytu na rozkruszony lód w sezonach letnich; liczba przybywających wędkarzy miała bowiem wzrosnąć, ponieważ Kuinak miało się stać wędkarską stacją o międzynarodowej renomie. Petersen nie pomylił się. W miarę jak kurczyły się połowy w Ketchican, Juneau czy Cordovie, sportowe łodzie coraz częściej zawijały do Kuinak. Dowodem Nightdish. Albo Field and Stream. Czyli że Paul trafił w dziesiątkę. Wobec tego zgromadzono kapitały. Pozwoliły one wznieść dziewięćdziesięciostopowy, pozbawiony okien, szary sześcian z bloków pumeksu nadzianych pianką; wszystko po to, by nie stopniał lód, który Paul miał spławiać wprost z lodowca. – Jedyna murowana konstrukcja w promieniu stu mil! – chełpił się przed inwestorami, podzwaniając o róg budynku kleszczami do lodu. – Wytrzyma sto lat. Następnego tygodnia wyładowano w Kuinak kompletną chłodnię przysłaną morzem z Norwegii, a w niecałe sto dni później Wielki Północny Bank Lodowy splajtował. Ostatecznie norwescy właściciele odprzedali chłodnię firmie Searaven i pojechali wypocząć do Innsbrucka. Mogło to zdeprymować pechowego proroka, który zawsze zapowiadał wygraną, lecz nigdy jeszcze nie przerwał taśmy na mecie. Paul nie należał jednak do tych, którzy popadają w depresję. Wolał blaski niż cienie. Na przykład wciąż miał ten wielki, szary blok, jak sejf czekający na jakiś depozyt, powiedzmy w rodzaju – chwileczkę! to jest to! – w rodzaju Banku Chlewnego! Postawimy teraz na coś solidnego – na artykuły wieprzowe. Kiedyś Paul hodował świnie w Connecticut. Śmierdzący interes, fakt, ale z głodu się nie umiera. Bardzo sensowny pomysł. Po co sprowadzać mrożone mięso statkiem aż z Seattle, kiedy można je wyhodować na miejscu, na resztkach i pomyjach, których miasto, jak dotąd, marnuje całe tony? Pierwszorzędny sposób na odzyskanie strat przez inwestorów i w ogóle, żeby stanąć na nogi i wyjść na prostą skierowaną ku solidnej przyszłości. Nie bez trudu zgromadzono kapitały i barka świń zawinęła z hałasem do portu. Zwierzęta prosto z trapu pognały do drewnianych koryt, które Paul przyszykował w wielkim murowanym bloku. Przyciągał je jak magnes smród rybich wnętrzności i skrzeli. Kwiki, ćpanie, walki, łomotanie o przegrody słychać było aż w Crabbe Potte, dokąd udał się Paul, żeby ze wspólnikami wznieść toast: – Za Morską Wieprzowinę Petersena! Jak terytorium długie i szerokie! Zainteresowane strony spały tej nocy jak zabite. O świcie coś je obudziło – był to potężny odgłos zasysania, dobiegający z jakiejś ogromnej mrocznej paszczy, rozwartej w poprzek zatoki. Łodzie i boje, mola i pale, wszystko zostało wessane, morze samo siebie wciągnęło do jakiegoś monstrualnego wora. Wreszcie odgłos zasysania ucichł. Wór się napełnił. A potem wywalił z siebie zawartość. Było to owo tsunami z 1994 roku, nadeszło w trzydzieści lat po ostatnim wielkim podmorskim trzęsieniu ziemi, co do dnia. Grzmiąc i szumiąc, fala przypływu rzuciła się na zatokę i nabrzeża jak gigantyczny wilk, z szybkością co najmniej dziewięćdziesięciu mil na godzinę, na skutek czego poszła w gruzy cała frontowa ściana – murowana, a jakże (prawda jest taka, że gałęzie, słoma i papa zniosły przygodę znacznie lepiej) – sławetnego chlewika, zaś te kwiczące osobniki, które przeżyły runięcie murów, woda porwała i wyrzuciła na wyżej położony teren. Paul Prorok wziął kurs na północ. Świnie pognały aż na skraj lasu, na pagórkowate miejskie wysypisko. Młody i mormonizujący knur imieniem Prigham obwieścił: „Oto jest miejsce” – i świnie się okopały. Stuletnia kupa dymiących śmieci zapewniała zarazem schronienie i żer. A ze zwierząt, które przetrwały kolejne lata, surowy klimat i napaści niedźwiedzi, wyrośli w końcu twardzi protoplaści wieprzowej trzody Loopa. Omar trafił na świnie, kiedy sam grzebał w Kuinak. Chwalił się, że jest zawodowym graczem w kręgle, zarabiał jednak jako śmieciarz- amator. Kręcił się po wybrzeżu starą półciężarówką, chevroletem; nocami toczył po kręglowych torach przynoszącą mu szczęście rubinową kulę, a za dnia penetrował rozmaite śmietniska, rozglądając się za czymś, co można tanio kupić, a potem nie tak tanio sprzedać. Głównie sieci. Mnóstwo rybaków raczej wyrzuci na śmietnik pierwszorzędną sieć, niż strwoni choćby pięć minut na jej sklarowanie i naprawę. Loop żył sobie wcale nieźle, spędzając czas na testowaniu małomiasteczkowych kręgielni i śmietnisk – jak wałkoń z deską surfingową testuje plaże i bary – i przesyłając telegraficznie do Juneau co miesiąc dość pieniędzy, żeby magnifika nie pchała mu się na kark z dziećmi. Lubił swobodnie podryfować gdzie popadnie i chciał się tego trzymać. Jednak tego ranka, kiedy okrążał majestatyczne, spowite dymem kuinakańskie wysypisko i za zakrętem dostrzegł dzikie świnie zagnieżdżone wśród gorejących odpadków – osmalone, wściekłe, pierwotne stwory o skórze jak pancerz i szczecinie jak gwoździe po osiem pensów sztuka, pożerające w całości głowy łososiowe razem z plastykowymi butelkami po mleku i zużytymi pampersami – postanowienie Omara legło w gruzach. Odnalazł swe miejsce na ziemi i swą rasę zwierząt. Rozpytał się po okolicy i dowiedział, że stado jest już czymś w rodzaju gatunku chronionego. Zostało nawet opisane w „Tężyźnie”. Miasto było dumne ze świń. Upamiętniały przetrwanie wstrząsu 1994 roku, nie mówiąc o całych latach mrozów, moskitów i niedźwiedzi. Diabły wcielone, przetrwały dzięki ryciu dziur wprost w żarzących się zgliszczach! – Kiedyś, kurczę blade, były czyjeś, nie? – upierał się Omar. Ktoś sobie przypomniał, że sprowadził je do Kuinak stary Paul Petersen, lecz gdzieś zniknął. Posypał się po tym wstrząsie jak ta jego lodownia. Ktoś ostatnio słyszał, że jest w Anchorage, w domu, gdzie leczą załamania. Omar Loop wsiadł w półciężarówkę i namierzył starego koło Willows, gdzie Paul Prorok był dozorcą jednego z rozlicznych moteli dostarczających rozrywki nafciarzom. Chodziło o najpaskudniejszą kategorię nafciarzy, mianowicie robotników z rurociągu; taki facet potrafi co dzień zostawić po sobie tyle pustych puszek po piwie, ile sam waży, nie mówiąc o innych brudach. Tym razem to Paul był stroną, której wmawia się dziecko w brzuch. Dobra półciężarówka, za którą można dostać trzy kawałki, a dwa i pół od ręki, to dokładnie to, czego Paul potrzebuje jako dozorca. Pierwszorzędna wymiana, jak za dom z trzema zaledwie ścianami. Paul nie miał nic przeciw temu; dwadzieścia pięć setek to rzeczywiście nieźle, więc jasne, może dorzucić te niegodziwe, sakramenckie świnie, wszystko jedno, gdzie są. Już od lat nie zaprząta sobie nimi głowy. Omar wziął smallbiznesowy kredyt, którego zabezpieczeniem była lodownia, i za gotówkę kupił bezwartościowe wysypisko z przyległościami, wprawdzie prześmierdłymi, lecz porośniętymi lasem. Którego część przerobił na tarcicę, której połowę sprzedał na kapitał obrotowy, za który zlecił przerobienie lodowni na sześciotorową kręgielnię. Znał parę polikwidowanych kręgielni, skąd sprzęt i urządzenia mógł wydostać właściwie za bezcen; na dobrą sprawę budynek wymagał tylko wychodka, frontowej ściany i jakichś neonów. Z tym że Loop raczej się nie spodziewał kokosów; z kręgielniami rzadko to wychodzi. Miał inne plany. Z reszty tarcicy zbił wraz z synami barak na skraju śmietniska, który posłużył jednocześnie za rzeźnię i kąt do spania. Wznieśli go na tyle wysoko nad ziemią, żeby do środka nie właziły świnie, i na tyle nisko, żeby się mogły pod nim schować prosięta. Po pewnym czasie zbili oddzielny barak mieszkalny, z którego po pewnym czasie zrobiła się większa rzeźnia. A potem dobudowali jeszcze jeden i jeszcze następny, aż wreszcie parcelę pokrył labirynt rozczłonkowanych pomieszczeń, ciągnący się od śmietniska po porębę jak drewniany tasiemiec. Zazwyczaj Louise Loop z matką rezydowały w najnowszej z dobudówek; Omar i chłopcy zwlekali z opuszczeniem poprzedniego segmentu. Świeżą dobudówkę nazywano jadalnią, chociaż równie dobrze można ją było uznać za pralnię, living room lub kuchnię. W ramie drzwi odgradzających to pomieszczenie od pozostałych wisiała plastykowa przesłona, były to zachodzące na siebie pionowe, grube wstęgi z czegoś w rodzaju przezroczystej skóry. Plamy soku tytoniowego i zakrzepłej krwi zdobiły plastyk od strony panów, naklejane motylki – od strony dam. Prawdziwych dam. Matka od ponad roku trzymała się z dala od juchy i śmietniska, bawiąc w Anchorage w jakimś domu dla załamanych. Jedni sądzili, że przyczyną były wieprze, inni, że kręgle. Antena Loopa w zasadzie funkcjonowała tylko na jednym kanale: „Gramy na forsę”. O motylki zadbała Lulu; zapewniała, że pozasychane na plastyku rozpryski wyglądają dzięki motylkom jak bukiet czerwonych róż. Rzecz nie w tym, że Lulu miała coś przeciw posoce lub tytoniowi do żucia, po prostu bardziej lubiła motyle i kwiecie. Lubiła do tego stopnia, że motyw z plastykowej przesłony rozwinęła dalej jak wstęgę; motyle zdobiły uszczelnienia między balami, poutykane były w plątaninie przewodów, naklejone na okna, ciągnęły się nad stertą brudnych majtek przez sufit z płyt pilśniowych i spływały na podłogę ze sklejki. Tysiącami. Gustowne motylki wyhaftowane były też na obu lufach jej ulubionego, podobnego do wieży artyleryjskiej stanika; po awanturze koło furgonetki Lulu założyła ów stanik specjalnie. I stanikowe motylki były pierwszą rzeczą, jaką zobaczył Ike, kiedy mrugając i łapiąc oddech, wreszcie wynurzył się na powierzchnię. Szary, bezkresny chłód ustąpił, za to pojawiło się wrażenie jakiegoś zamknięcia w butli – Ike’a opływało powietrze tak gorące jak kłąb pary z kotła. Gwiazda przedstawienia czule obejmowała głowę Ike’a, którą złożyła sobie na podołku. Tkliwie gruchała, jakby – jednak – też był bohaterem widowiska: – ...A kiedy wreszcie się odwróciłeś, a ja wreszcie zobaczyłam twoją twarz... no cóż, nikt by cię nie poznał nawet w biały dzień. Po prostu wyglądałeś jak tarka! Wciąż mi tak strasznie przykro, że cię walnęłam. Mój błąd. Zaskarż mnie albo mi daruj. Tam, nad motylami, to była Louise Loop. Chyba usprawiedliwiała się już od dłuższego czasu. Uniosła mokrą ścierkę i posłała Ike’owi uśmiech. – W każdym razie chcę ci powiedzieć: dziękuję. – Wykręciła ścierkę i dodała: – Że się w porę zjawiłeś, sąsiedzie. – Na jej wargach zasychały kropelki cieczy. Ike próbował usiąść, ale Lulu nie puszczała go z pułapki pod stanikiem kaliber dwanaście. – Nie przejmuj się, to tylko rum. Zadzwoniłam do Radioaparata, wiesz, piętnaście pięćdziesiąt jeden. Powiedział, że to będzie jeszcze lepsza dezynfekcja od tej, którą robią w Szpitalu Wzwodzących Cór. Leż spokojnie... – Gdzie oni są? – Poszli. Edgar i Oskar zabrali tego świra, mojego eks, do porucznika Browna, zobaczyć, czy da radę go wsadzić za pobicie. A papa musiał podjechać cysterną do portu po rybie flaki. Świnie się zbudziły przez tę chryję. – Do portu? – Próbował usiąść. – Niech to szlag! Która godzina? – Ta, o której masz spokojnie leżeć i odpoczywać. Radioaparat powiedział, że mam zatamować ofierze krew, zapewnić jej ciepło i spokój. Ike jęknął. Radioaparatem był niejaki doktor Julius Beck, pozbawiony uprawnień dermatolog z Sydney, zwany tam niegdyś doktorem Na-Aut-Beck, czasami zaś doktorem Całkiem- Na-Aut- Beck. Teraz cieszył się mianem Radioaparata, a to dlatego, że miał tu gdzieś piracką krótkofalówkę, za pomocą której rozpowszechniał wątpliwej jakości porady medyczne oraz zakazane reggae i rifrap. Fatalnie się jąkał i kiedy ten nadawany na chybił trafił program ładował się w pasmo CB, Radioaparat dokonywał autoprezentacji: „Hej ho, to-to- topielcy! Tu wasza Sieć Ry-ry-ry... Rybna!” – ...I wciąż sprawdzać, czy podopiecznemu nie grozi wstrząs – dodała. Głowa Lulu nachyliła się nad urwiskami, na których wyhaftowane były motyle, i jej oczy wpatrzyły się badawczo w oczy Ike’a. Była tęga, przysadzista jak ojciec i bracia, miała jednak ładną twarz, słodko zaróżowioną od ciepła i otoczoną miodową poduchą cienkich, skłębionych włosów. Przypominała Ike’owi budkę z watą cukrową. Wycisnęła ze szmaty jeszcze jedną palącą strużkę rumu, a krzyk Ike’a skwitowała śmiechem. – Patrzcie, ten sławny wielki desperado Na-Ciebie-Kolej, co za maminsynek, nie do wiary! – A potem kokieteryjnie dodała: – Wprost nie pojmuję, jak mogłeś takiej łajzie jak mój eks dać się tak przerobić. – Łajzie? Założę się, że waży dwieście trzydzieści! Puść, Lulu, muszę lecieć do roboty. – Jest jak szarlotka z kremem – powiedziała. – Właściwie nic specjalnego ci nie groziło. – Przyjrzawszy się Ike’owi, potrząsnęła głową i znów westchnęła. – Chyba cię niczym nie zaraził. Odwróciła się, żeby znów nasączyć ścierkę. Butelka rumu tkwiła, jak w śnieżnej, mroźnej zaspie, w stercie białych papierków po bandażach. Ike zdołał się uwolnić i usiąść, kiedy Lulu ściągała nakrętkę. Środek pomieszczenia zajmował czerwony stół z formiki, otoczony kręgiem brudnych papierowych talerzy poskładanych jeden na drugim; układ warstw, jak w wykopalisku, pozwalał odtworzyć listę posiłków co najmniej z tygodnia. W papierowych kubkach, powkładanych jeden w drugi, pozasychały resztki tego, co z nich wypito. Na stercie pod stołem leżało znacznie więcej papierowych talerzy, pomarańczowych łupin, ogryzków jabłek, kartonów po mleku i pizzy. Lulu zauważyła, że Ike przygląda się tej scenerii. – Mieliśmy właśnie sprzątnąć. Zawsze czekamy, bo świnie lubią, jak się papier trochę przegryzie. Chyba im lepiej smakuje. Ike znalazł mukloka i wciągnął na nogę. Dziewczyna westchnęła i z powrotem ulokowała butelkę w białym gnieździe, rezygnując z dalszych zabiegów. Ruszyła w ślad za Ikiem, który kopiąc na prawo i lewo śmieci leżące na podłodze, znalazł w końcu drugi but. Schylił się, żeby go wciągnąć na nogę, a Louise wsunęła mu rękę pod ocieplacz. – Czemu pan jest taki spocony, panie Sallas? Powinien pan się wyluzować, gdzieś wpaść od czasu do czasu. Wszyscy tak uważają. – Święta prawda, że się spociłem – wysapał Ike. – Przygrzałaś jak w piekarni. – Papa lubi ciepło, fakt – przyznała Lulu. – Tak czy owak, powinien pan częściej gdzieś wpadać. Na przykład nigdy pana nie widzę w Crabbe Potte, na Wieczorkach Wolnych Dziewcząt. Nie lubi pan dziewcząt, panie Sallas? – Lubię, i to bardzo. – Właściwie poczuł wdzięczność za to prostoduszne wabienie; stawiało go na nogi. – Prawdę mówiąc, umówiłem się na randkę o świcie z Alice Carmody, mały wypad na ryby. I spóźniam się. – Nie wiem, czy Alice Carmody zalicza się do dziewcząt – powiedziała Lulu, wysuwając dolną wargę. – Ale wiem, że łosoś może chwilę poczekać. – Łosoś tak. Ale nie Alice. – W końcu Ike’owi udało się znaleźć drzwi wyjściowe, ukryte za bojlerem. Oblał go strumień zimnego powietrza. Na odchodnym Ike odwrócił się do stojącej w ciasnych drzwiach nadąsanej Louise. – Dasz sobie radę, kiedy się tu kręci ten facet? Zrezygnowała z dąsów i uśmiechnęła się. – Miły jesteś, fakt. Na ogół umie wyhamować, nie martw się. Trochę mu odbija, gdy tak wróci ni z gruchy, ni z pietruchy i akurat mnie zastanie z twoim kumplem Greerem, jak odstawiamy ten, no, jamajski taniec kozła. To Greer tak mówi. Ale wszystko gra. Edgar i Oskar zawsze umieli mu wbić do łba trochę rozumu. Po tym, co było ostatnim razem, pojęcia nie mam, przysięgam, co go podkusiło, żeby wracać. Istny Jonasz, masz przez niego niefart, jak w banku. Tata od początku mnie ostrzegał, że to jeden w drugiego Jonasze. Tacy się już urodzili. A ja tacie nie wierzyłam. Miałam wszystkiego piętnaście lat, chłopak wydawał mi się, no wiesz, ekstra. I teraz muszę powiedzieć, że się z papą zgadzam: jak ktoś ma pecha, to ma.. – Dziękuję za kurację – powiedział Ike. – Zawsze do usług. Dziękuję za ratunek. – Musnęła spoconą szyję ścierką nasączoną rumem. – Chyba nie złapiesz wirusa. Wychodzisz wprost na zimno. A papa się uparł, że ten stary piec ma grzać jak w hucie. – Przestała się wycierać i zaczęła dmuchać sobie za stanik, najpierw po jednej, potem po drugiej stronie, jakby chciała ostudzić dwa talerze zupy. – A dziewczyna może skonać z gorąca. Furgon przepadł. Znając Greera, można się było tego spodziewać. Ike popędził do jeepa; skakał po kępach zamarzniętej trawy, próbując uchronić mukloki przed wrzącym błotem i leżącym wszędzie świństwem. Silnik nawet nie drgnął. Jednak jeep stał wysoko na stromym poboczu i Ike’owi udało się zapalić na wstecznym. Poczekał, aż silnik się zagrzeje, a potem nawrócił na drogę. Jechał wśród pagórów kopcących śmieci, między którymi nie kręciły się już sławne tutejsze wieprze. Nad pagórami niósł się tylko histeryczny, chóralny kwik. Lulu miała rację; chryja obudziła świnie, które domagały się teraz odpadków. Ike zahamował na usłanym muszlami podjeździe, przegazował jeepa, który zaraz się rozkaszlał, i zostawił silnik na chodzie. Podniósł pistolet ze stopni i po namyśle włożył do skrzynki na kwiatki wiszącej przy drzwiach. W zimnym wnętrzu przyczepy wciąż było szaro. Stary pies leżał tak, jak Ike go zostawił, z pyskiem na założonych jedna na drugą łapach. Przynajmniej te przednie wciąż jeszcze zgina; widocznie tylne starzeją się szybciej. Kiedy Ike poznał Greera, ten już wtedy miał Marleya; pies przetrzymał trzy żony swego pana. Mieszaniec, skrzyżowanie alzatczyka i collie, lecz duży i długonogi, nawet zdziadziały i we śnie miał w sobie coś wilczego i wędrownego. Uważano, że pies został nazwany na cześć Boba Marleya, dawno już zmarłego wieszcza reggae, którego kawałkami Greer faszerował swój gościnny program od czasu do czasu nadawany na falach pirackiej stacji Radioaparata. Ike wiedział, że nazwaniu psa patronowały znacznie starsze cienie. Greer znalazł psa w noc wigilijną. Samotnie włóczył się wozem, sprawdzając sidła, i już ciągnęło go na południe ku wybrzeżu, do Crescent City, gdzie znał pewną mamkę, którą los pobłogosławił trzema piersiami oraz dużą, dorastającą właśnie Fannie Mae. W światłach wozu zobaczył kulejącego psa, wlokącego się na północ poboczem drogi 101, mokrego i zagubionego. Zwierzę ciągnęło za sobą trzydzieści stóp stalowego łańcucha wczepionego w zakrwawioną obrożę. – Widmo Marleya! – Z piskiem hamulców Greer wylądował poślizgiem na poboczu. – Jesteś duchem, który przyszedł prostować moje ścieżki, prawda, mesje? No to skacz! Marley, oswobodzony z łańcucha, wkrótce przestał kuleć i przeistoczył się w potężnego stróża, chociaż raczej bawił, niż ostrzegał. Lubił się ukryć w zaroślach za rowem, a potem znienacka urządzał sobie wypad na dowolny wóz pojawiający się na podjeździe. Kiedyś potrafił przez cały podjazd skakać nad maską starego lebarona, którym jeździł wtedy Ike, w locie wesoło szczerząc zęby przed oczami zdumionego kierowcy. Zdawało się, że to tak niedawno, aż tu stary Marley, ten figlarz, stał się nagle naprawdę stary. Nie przeskoczyłby nawet taczki. Czubem mukloka Ike trącił zapadły bok. – Wciąż jeszcze z nami, Marl? Pies uniósł pysk i potoczył wzrokiem. W końcu utkwił spojrzenie w Ike’u, lecz nie obdarzył go powitalnym wilczym uśmiechem. Przeciwnie, nachyloną nad nim głowę uraczył warczeniem, niskim i wcale nie figlarnym. – Hej, Marley, to ja! Wujek Ike! Ukląkł i podsunął psu rękę do powąchania. Marley umilkł i wreszcie wyszczerzył w uśmiechu zęby, a wyraz pyska świadczył o zakłopotaniu. Ike drapał oklapłe uszy, aż pies oparł łeb na skrzyżowanych łapach i znów zamknął przymglone oczy. Ike zauważył łajno, które przylgnęło do sierści, wydłubał je, wrzucił do stojącego pod zlewem kubła na śmieci, a potem, marszcząc brwi w zamyśleniu, ruszył do maleńkiej łazienki, żeby spłukać smród. Marley nigdy jeszcze na niego nie warknął. W łazience zapalił lampkę, a kiedy zobaczył własne odbicie w lustrze, zrozumiał powód. Pojął też wreszcie, skąd na tamtym barłogu wzięła się ta sterta torebek po bandażach. Louise zużyła chyba całe opakowanie. Twarz w lustrze pokrywały bandaże, krzyżowały się pod wszystkimi możliwymi kątami jak świetliste motyle. Głowa powyżej brwi była cała spowita jak mumia. Czuł to, lecz nie mógł znaleźć końca opatrunku. Próbował zedrzeć to wszystko, ale zakrzepła krew z rumem zlepiła bandaże, które zaschły i przywarły. Spojrzał na zegarek. Już nie miał czasu. Greer może poczeka, Alice nie. Narzucił ubranie i z parą butów w jednej ręce i nożyczkami w drugiej popędził do głośno złorzeczącego jeepa. Jadąc przez miasto ku zatoce, smagany wiatrem, zdołał w czterech czy pięciu miejscach przeciąć na głowie bandaż i odwinąć po pasku długości paru stóp, lecz wszystkie te kawałki tak trzepotały i furkotały, że w końcu musiał je owinąć wokół szyi, żeby nie zasłoniły mu oczu. Wreszcie dojechał na portowy parking, żeby przekonać się, że miał rację: Alice nie zaczekała. Wyłażąc z jeepa, zauważył na dodatek, że ta cholera zabrała kuter. A na pamiątkę najwyraźniej zostawiła mu dziurawe szczątki Columbine. Trudno nie poznać tej starej balii kiwającej się koło pomp z paliwem. To cud, że jeszcze nie poszła na dno. Ruszył długimi susami. Mijając puste nabrzeża, zobaczył, że przedpotopowy silnik już terkocze, wykasłuje obłoczki dymu, a okna kabiny są zaparowane. Greer już się krząta. Niech go syf, skrzywił się Ike. Biegnąc, zdał sobie sprawę z tego, że ma publiczność. W oknach wytwórni konserw zalśniły oczy. We wszystkich. Mógł sobie wyobrazić, jakiej radochy dostarcza temu narybkowi, który zasuwa przy konserwach albo wyczekuje przed zamkniętą jeszcze bramą, pęta się koło rusztowań i wciąż liczy na okazję, na tę swoją wielką szansę na morzu. Marne widoki. Większość narybku mieszkała na kempingu, który miasto wytyczyło na mokradłach nad zatoką, w którą to parcelę miał ktoś zainwestować miliony i zbudować zakład przetwarzania starych opon. Facet ściągał opony ze wszystkich składowisk między Seattle i Anchorage, jeden ładunek za drugim. Po pewnym czasie rada miejska w Kuinak zorientowała się, że milionowy inwestor nie ma milionów, za to odpłynął w siną dal z kieszeniami, które aż pękały w szwach od premii za oczyszczenie środowiska, najmarniej pięć baksów od opony, a dwadzieścia pięć od tych dużych. Zarządy składowisk też uwierzyły w zakład przetwarzania opon. Za to nikt nie uwierzył, że na tej parceli uboga młodzież zostawiona sama sobie przetrwa wśród szczurów i moskitów. Bo nikt nie doceniał talentu, jaki miały te szczawie, jeśli chodzi o wyczekiwanie; gapienie się i wyczekiwanie. I cóż, pomyślał Ike, w końcu warto było poczekać na to zaimprowizowane przedstawienie z powiewającymi i krzyżującymi się jak motyle bandażami. Patrzcie no! To Isaak Sallas we własnej osobie, desperado Na-Ciebie-Kolej. Oj, marnie wygląda, marnie. Bohater, fakt, ale dziś mamy zastój w tej branży... 3 Zdumiewający Silver Fox i pieszczotliwa zamieć zyg-zyg Emil Greer wynurzał się właśnie z maleńkiej kabiny, kiedy na pokład wkroczył Ike. Na ten straszny widok Greer zatrząsł się jak kłąb czarnych sprężyn – drgały mu nogi, ręce, palce, a nawet sztywne sznury rastafariańskich dredów sterczących na głowie na wszystkie strony. W powietrzu, jak śmigło, które odpadło od silnika, wirował klucz francuski. – Aaaaai! – wrzasnął Greer, podskoczył i przyjął postawę taekwondo. Cerę miał cętkowaną