13034
Szczegóły |
Tytuł |
13034 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13034 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13034 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13034 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ken Kesey
PIEŚŃ ŻEGLARZY
(Sailor Song)
przełożył Wojsław Brydak
Faye –
stopie wody pod kilem
Gwieździe Polarnej w mroku
towarzyszce żeglugi
Kiedy kroczył po falach
Jezus żeglarzem był
Kiedy tkwił
Na swej drewnianej, samotnej wieży
Wytężał długo wzrok
A kiedy był pewien, że widzieć
Go mogą Już tylko tonący
Rzekł:
Żeglarzami niech będą ludzie
Aż uwolni ich morze.
Jednak sam siebie pogrążył
Na długo przed rozwarciem niebios
Porzucony
Niemal ludzki
Poszedł na dno twej mądrości
Jak kamień.
– Leonard Cohen
1
Sen o Jeannie z szarością w tle
Kiedy to się zaczęło, Ike Sallas spał w aluminiowej wiśniowej galaxy; wcale nie
za
siedmioma górami i w przyszłości odległej ledwie o krok. Co powiedzieć o tych
czasach? To
już był szczyt, samo dno – i jedno z drugim do kwadratu. Bez mała.
Śnił o eks-żonie, Jeannie, o tym, jaka była ładna jeszcze we Fresno, w tych
prostych,
czystych czasach spod znaku tyłka; zanim urodziło się dziecko, a potem ruch Na-
Ciebie-Kolej.
Zanim nastała dekada, która miała zasłynąć jako Parszywe Lata Dziewięćdziesiąte.
Ike – we śnie – nadleciał znad plantacji; wrócił właśnie z pracy w 3-ZEE i
zastał Jeannie w
śniadaniowym kącie, siedzącą nago w rannym słońcu. Za oknem migocą ostrza raz po
raz
unoszonych motyk, to imigranci okopują pola karczochów. W jedwabistym rannym
powietrzu
wciąż się unosi ślad przelotu: smuga.
To jeszcze ta Jeannie z platynowo-seksbombowych lat, z jej twarzy wciąż
promieniuje
solidna porcja zadowolenia. Zawsze przekonywała, że z całego domu najbardziej
lubi kąt
śniadaniowy – nie licząc, rzecz jasna, łóżka. Jeannie, Jeannie...
Czyta na głos Biblię; oprawną w miękki, biały zamsz Biblię swej babki. Na sobie
ma tylko
przyciemnione okulary do czytania, trwałą i jedno z tych nakryć głowy, które
Sally Field
obnosiła w Latającej zakonnicy. Jeannie zawsze przekonywała, że ze wszystkich
filmów
najbardziej lubi właśnie ten – nie licząc, rzecz jasna, Śnię o Jeannie.
Kornet, ciemne okulary i kaskada platynowych włosów spadająca na nagie ramiona
jak
welon, bielszy od trzymanej w rękach książki. Jeżeli chodzi o kostium, to tyle.
Ike wprawdzie widzi ruch ust czytającej Jeannie, lecz słyszy tylko dobiegający z
oddali
warkot rolniczych samolotów – i z jeszcze większej odległości, licho wie skąd,
na wpół ludzki,
stłumiony, piskliwy płacz.
Nagle Ike’a uderza to, że obraz jest smutną burleską: ten wszechamerykański
śniadaniowy
kącik, ten motyw religijny, ten sposób trzymania książki, bo Jeannie jakoś tak
ją tuli, że mogłaby
wodzić po tekście sutkiem. Jest coś śmiesznego i obraźliwego w tej scenie,
urągliwego jak
dźgnięcie kciukiem pod żebro.
Nie chce się roześmiać, więc krzyczy we śnie na żonę, chyba coś w rodzaju: „Albo
się
wysraj, albo ubierz! Wywal gdzieś tę głupią książkę, ściągnij ten idiotyczny
kapelusz ze łba, to
już przestaje być śmieszne”.
Wydaje się jednak, że i ona go nie słyszy, zamknięta w kloszu słonecznego
światła jak w
kaplicy. Nie odwraca się. Ślini palec, przewraca kartkę i znów porusza wargami.
A Ike czuje
ten cholerny kciuk. Próbuje krzyczeć jeszcze głośniej, ale zniewagi bębnią po
kloszu i staczają
się po nim jak drobiny gradu. Ike obraca się ku półkom z książkami, między
którymi zieje
świeży otwór po Biblii. No to posłuży mu za pocisk jego stare, oprawne w skórę
wydanie Moby
Dicka. Wyszarpuje je z dolnej półki i mierzonym, oszczędnym ruchem wysyła w
przestrzeń.
Grzmotnięcie – i świetlisty obraz pogrąża się w podwodnej szarości. Słoneczny
kąt we Fresno
przemienia się w lodowaty świt w jakiejś przedpotopowej przyczepie mieszkalnej
na Alasce, o
całe lata później. Ike’owi wydaje się, że znów słyszy stłumiony krzyk. Z
szarówki. Z daleka.
Raczej kobiecy. Potem cisza.
– Śmieszne – mówi na głos Ike. – Przymknij się.
Obraca się i rzuca okiem na budzik na stoliku przy wąskim łóżku. Jeszcze czas na
spotkanie
z Greerem w porcie. Przymknąć... Właśnie przymyka oczy, żeby pomedytować nad tym
snem,
kiedy w przyczepę zaczyna coś tłuc, coś, co jest tuż obok i naprawdę! Do płuc
Ike’a wdziera się
zimne powietrze, a ręka wyrusza przez szczelinę nylonowego śpiwora na
poszukiwanie
Teddy’ego, kaliber .22, histandard. Ike trzyma go pod materacem.
– Greer? Hej, przyjacielu, to ty? – Ciszę mąci tylko oddech. – Marley, tumanie
jeden, to ty,
Marley?
Tłuczenie ustaje. Ike zaciska dłoń na ciepłej kolbie, a potem ostrożnie podsuwa
się do
okienka nad koją. O wiele za brudnego, żeby coś dostrzec. Znajduje aluminiową
korbkę, nad
szybą rozwiera się szpara. Znów słychać walenie, i to pod oknem.
Ike wysuwa się z rozpiętego już śpiwora i nie puszczając pistoletu, pakuje obie
nogi w
eskimoskie mukloki z foczego futra.
– Greer? Marley? – Cisza.
Na owczej skórze przy propanowym grzejniku widzi zwalistą, ciemną bryłę. To
stary
Marley. Ma ten cały świat gdzieś, jak duch, którego nazwisko służy mu za imię.
Greer chyba
gdzieś się łajdaczy – „odkorowuje”, jak mawia. Nieczęsta rozrywka w tych
czasach. Kiedy
globalnie zastosowane oenzetowskie szczepionki rozprawiły się z AIDS u źródła –
czyli
plugawego kutasa – wydawało się, że ukręciły też łeb większości tego rodzaju
potrzeb,
wspomagających rozpełzanie się choroby. Męski żar wystygł i już się nie
rozniecił. Ale Greer
był inny. Albo podczas ciągnącej się przez dziesięć lat epidemii szczepień
zadekował się jakimś
cudem w swych jamajskich dżunglach, albo miał tyle krzepy, tyle jurnej, koźlej
mocy, że
przezwyciężył ów efekt – powiedzmy sobie – uboczny.
Ike ostrożnie obchodzi śpiącego psa, maca zimne metalowe przepierzenie i
wreszcie
znajduje latarkę. Jest w gniazdku do ładowania. Wyciągają i wpycha pod
elastyczną opaskę nad
przegubem, na rękawie ocieplacza. Bierze oddech i kopniakiem otwiera drzwi na
całą szerokość.
Z dwudziestką dwójką w prawej ręce i latarką sterczącą spod opaski na lewej
porusza się
miękko, jak staroświecki strzelający z obu rąk pistolero. Ale widok sprawia, że
Ike zastyga w
pół ruchu, z latarką uniesioną do zamachu i nie odbezpieczoną bronią.
Już po raz drugi czuje dźgnięcie niewidzialnego kciuka.
To coś kuliło się u podnóża aluminiowych schodków. Łomot drzwi sprawił, że się
podnosi,
a wyprostowane sięga człowiekowi do pasa. Wypisz, wymaluj, wzrost demona. Na
oczach
przerażonego Ike’a zaczyna wytańcowywać na tylnych łapach jakiegoś walca, a gest
przednich
wydaje się niejasnym i nieprzyzwoitym zaproszeniem. Właściwie nie ma tułowia,
poniżej
wystających żeber zieje mroczne wgłębienie, zasysające z trudem powietrze. Łapy
przypominają
parę połamanych patyków, pokrytych krwią i zadziorami. Długi, oślizgły ogon,
podobny do
jaszczurczego, miota się na wszystkie strony dla zachowania równowagi.
Jednak dopiero głowa paskudztwa sprawia, że oddech więźnie w gardle Ike’a jak
bryła lodu.
Od ramion w górę stwór wydaje się absolutnie gładki, bezwłosy i pozbawiony
rysów. Ike stoi,
mruga i z wolna nabiera pewności. To nie sen, to kurewstwo istnieje. Naprawdę! A
więc to Ta
Rzecz, oko w oko z Ikiem... pomiot piekielny i zarazem twór ludzi, wynaturzony
płód
manipulacji, jakimi Claude Rains parał się w tym klasycznym horrorze
Niewidzialny człowiek,
majstrowania wokół rzeczy-których-nie-należy-tykać.
Ike odnajduje przełącznik, a w świetle latarki obraz okazuje się jeszcze
okropniejszy.
Głowa nieszczęśnika to rzeczywiście gładź, lśniąca jak chrom, lecz w smudze
światła widać
jednak rysy. Pod szklistą powierzchnią można dostrzec pysk podrygujący w jakiejś
iście
płodowej glei. Ohyda, rozwalić to kurewstwo, a kysz! Lecz kiedy unosi się lufa,
stwór wykręca
piruet. Z tyłu cylindrycznej głowy Ike dostrzega resztkę etykiety:
ROWA ŻYWNOŚ KRÓL MAJONE BEZ CHOLESTE
– Do diabła, kot! To kot, który wpakował łeb do słoika po majonezie.
Kot znów wykręca piruet i staje przodem do mówcy; wciąż drepce na tylnych łapach
z
głową uwięzłą w słoiku, odgiętą aż na grzbiet. Umęczony zwierzak tylko w tej
pozycji może
jakoś zaczerpnąć tchu.
– No to masz sęki, kuzynie. – Ike odkłada pistolet. Przyklęka na jedno kolano na
zasłanym
muszlami podjeździe. – Dawno się tak urządziłeś? Pozwól, że złożę ci wyra-
auuuuu!
Zwierzak czterema łapami chwyta podaną rękę i rozdrapuje przedramię Ike’a od
łokcia po
czubki palców. Ike klnie i grzmoci kotem o ziemię. Zwierzak natychmiast skacze z
powrotem.
Ike znów nim grzmoci, lecz tym razem siada na nim okrakiem, zanim kot się
pozbiera. Wciska
stworzenie w muszle, w garści ma pełno oślizgłego futra, latarkę unosi jak pałkę
do ogłuszania
ryb. Zwierzę jednak leży bezwładnie. Zemdlało po upadku lub straciło siły po
napadzie furii.
Gniew pierzcha; Ike ostrożnie puka latarką o krawędź słoja. W końcu szkło pęka,
a resztka
mazi sprawia, że skorupa nie rozpryskuje się natychmiast. Słój rozwiera się
powoli jak jajo, z
którego wykluwa się pisklę.
Wyłania się opuchnięta głowa, która przybrała kształt słoja, spod warg
rozpłaszczonych na
szkle sterczą zęby, uszy przykleiły się do czubka łba tuż obok wyraźnego
wklęśnięcia. Ike ściąga
odłamki krawędzią latarki, najpierw oporządza kotu pysk, potem nozdrza. Podczas
operacji
zwierzak leży nieruchomo i dyszy. Kiedy na pysku nie ma już szkła, Ike na próbę
puszcza futro;
kotu trzeba jeszcze zetrzeć z oczu zjełczały sos. W chwili, w której Ike
rozluźnia uścisk, kot
znów atakuje; tym razem z wrzaskiem rzuca się na człowieka z pazurami i kłami.
Ike strąca kota.
– Ty smarojadzie głupi!
Zwierzę pada na cztery łapy i znów się rzuca, wrzeszcząc na cały głos. Ike
wymierza
kopniaka, lecz za słabo. Kot wspina się po ludzkiej nodze wprost ku twarzy. Ike
łapie go i
zrzuca, a kiedy zwierzę obraca się, by znów zaatakować, Ike już nie żałuje
mukloka i mierzy w
oblepiony majonezem kłębek, jakby chodziło o wykop na bramkę z pasa
pięćdziesięciu jardów.
Kot drze się wniebogłosy i koziołkuje nad pokrytym muszlami podjazdem. W końcu
wpada mu
pod łapy grunt, kot nieruchomieje, potem obiega zbiorniki propanu i wreszcie
między głazami i
paprociami umyka ku sosnom. Żegna go wściekle furkocący kamień, który budzi trio
wron na
krzaku. Ptaki wrzeszczą ochryple, kręcą się, podskakują, pomstują na kocią
bezczelność.
Powierzywszy wronom dalszy ciąg sprawy, Ike ciężko opiera się o stertę drewna i
czeka, aż
przycichnie łomot w piersiach.
A potem, jak kolejny greps w przydługim skeczu, znowu rozlega się krzyk. Nie ma
nic
wspólnego z kotem, dobiega z innej strony, gdzieś z dołu zza wysypiska, cichy,
zdławiony i –
Ike już to słyszy – z pewnością kobiecy.
– Na pomoc! Proszę, pomóó-móó-óżcie!
To chyba młoda Louise Loop. Ike nasłuchuje, marszczy brwi. Po tej stronie
miasteczka
Loopowie raz po raz mącą spokój w nocy, wykłócają się, tłuką, chrząkają niczym
wieprze z
własnych chlewów – zwłaszcza kiedy uda im się zaliczyć jakieś ligowe zwycięstwo
w kręgielni
Papa Loop’s Lanes w śródmieściu. Ike nie słyszał jednak o żadnych turniejach ani
nie
przypominał sobie, żeby dziewczyna zachowywała się w ten sposób. W jej stylu
było raczej
podniecać niż dać się podniecić; może i gęś, ale nie wrzaskliwa.
– Na pomoc, ludzie, prooo...
Krzyk zostaje raptem zdławiony. Ike wstrzymuje oddech. Świt – i cisza. Słychać
tylko
świstaka i wrzaski tych trzech wron, wciąż w sprawie kota. Nic więcej. Przez
dobrą minutę Ike
słucha z zapartym tchem. W końcu wzdycha. Trudno i darmo, trzeba wleźć do
furgonetki i
sprawdzić na miejscu. Wędruje za przyczepę i widzi, że furgonetkę wcięło. Na
amen. Zamiast
niej stoi stary jeep współlokatora.
– A, żebyś się zesrał, Greer.
Wpierw trzeszczą miażdżone muszle, potem Ike zrywa plandekę spowijającą
przedpotopowy
wehikuł. Siedzenia powleka szron.
Ike bierze się do rozruchu. Sam siebie napomina: pięć obrotów, potem niech
silnik odetchnie.
Nie zalej go. Znów pięć i przerwa. Cztery cylindry grabią akumulator z resztki
iskier, żeby
wreszcie rozkaszleć się i ożyć wśród utyskiwań. Ike zjeżdża w dół na zimnym
jeszcze silniku.
Nie włącza świateł, oszczędza ten nędzny akumulator. Drogę ku wysypisku znaczą
smród i
dym. Z boku majaczą góry tlących się śmieci podobne do wciąż czynnych wulkanów,
po
których pełgają pomarańczowe, zielonkawe i metanowoniebieskie ogniki. Hałda
żarzy się w ten
sposób od dziesięcioleci. Ludzie myśleli, że podczas piekielnej zimy 1993 roku
wreszcie da jej
radę mróz, ale kiedy czerwcowe słońce roztopiło lodową pokrywę, w magmie
odpadków jak
zawsze tlił się ogień, trujący i smrodliwy.
Ike unosi górną wargę i stara się oddychać przez usta, filtrując powietrze
wąsami. Na ogół
nie przejmuje się hałdą, która stanowi coś w rodzaju szańca między nim a
miasteczkiem.
Ostatnio jednak konfiskowano i palono coraz więcej dryfujących sieci, głównie
chińskich
molekumarów. A to świństwo śmierdzi jak rozkładająca się dynastia.
Ryczący jeep tak szybko mija ostatnie z dymiących wzgórz, że Ike niemal
prześlepia
awanturę, która spowodowała to wołanie o pomoc. Kątem oka mgliście dostrzega beż
własnej
furgonetki; honda stoi w jednym z licznych wjazdów wgłębiających się w hałdę, ma
szeroko
pootwierane drzwi, a światło lampki w kabinie obrysowuje ludzkie kończyny
zastygłe w
zmaganiu.
Ike aż przystaje na hamulcu, zablokowane koła ślizgają się, wrzuca wsteczny i
zapala
reflektory. Tyłem zatacza łuk, aż w światłach jeepa pojawia się arabeskowa
plątanina. Na górze,
obok otwartych tylnych drzwi hondy, widać coś, co bezspornie stanowi górną
połowę Louise
Loop. Okrągła, biała, pozbawiona wyrazu twarz jak balon unosi się nad parą
przelewających się
piersi; trzy błyszczące obłości, jak znak nad drzwiami najgorszego lokalu w
kurwim zaułku. A
niżej te obłości znikają z pola widzenia, bo zasłaniają je nagie męskie plecy.
Muskularne
ramiona, białe jak tamte piersi, wściekle drżą.
– Hej, puść ją!
Ike przerzuca silnik na luz i wyskakuje. Sunie po śmieciach do ataku, z latarką
wysuniętą
jak lanca. Dopiero z bliska, niemal dopadając tę parę, docenia szerokość
białych, muskularnych
barków i przypomina sobie o pistolecie, pozostawionym na stopniach przyczepy.
– Ty tam, puść ją!
Mężczyzna chyba nie słyszy. Ike nie może dostrzec twarzy faceta, ale wygląda na
to, że gość
jest narąbany albo ma jakiś odlot. Ike już wie, że musi odciągnąć sukinsyna.
– Hej – Ike chwyta nagi łokieć – puść, bo udusisz tę biedną ślicznotkę.
Puszczaj! – Czuje, że
ciało faceta jest najdosłowniej śliskie, zresztą wygląda na takie; Ike nie
puszcza, trzyma, wreszcie
trans chyba mija. Ramiona rozluźniają się, ustaje drżenie.
Wciąż z rękami na gardle kobiety mężczyzna powoli obraca się, a w świetle
latarki pojawia
się twarz niemal tak szokująca jak ów pysk, który wykluł się ze słoika po
majonezie. Jest całkiem
gładka i biała. Ani śladu brwi czy rzęs. Wargi i oczy w kolorze czerwonego
kawioru. Jasne,
porcelanowe czoło obramowane jeszcze jaśniejszą grzywą jak z chromu, kurczę
blade, włosy
zupełnie jak z chromu! – Jezu! – Ike cofa się porażony. – Jezu Chryste!
Spomiędzy kawiorowych, poruszających się jak w odurzeniu warg dobiega pomruk:
– Dziękuję ci, przyjacielu, lecz nie jestem Jezusem. Wybacz. – Facet bez
pośpiechu wraca do
nie dokończonego jeszcze dzieła, mianowicie duszenia nieprzytomnej kobiety, a
kątem ust,
łobuzersko dopowiada: – To nie żadna ślicznotka, tylko moja żona, cha, cha, cha,
hmmm...
Wrażenie robi na Ike’u wcale nie to spokojne, rzeczowe duszenie, lecz co innego:
ton.
Znajomy, jątrzący, wpleciony w to chichotanie. Dosyć się tego nasłuchał w
więzieniu – tonu o-
kej-kolesiów, kryjącego żądło obelgi i zarazem owo intymne „my to kumamy,
chłopie, cha, cha,
cha”. Teraz Ike musi go znów złapać. Odkłada latarkę, zagarnia obiema rękami
grzywę długich,
białych włosów porastającą kark mężczyzny (wręcz jak kołnierz bluzy do judo),
obraca się, tak
że prawie stykają się plecami, i robi przerzut. Nad głową Ike’a przelatuje
długi, srebrny kształt,
potem mężczyzna pada z łoskotem i leży między odpadkami, rozciągnięty jak mokra
szmaciana
lalka. Ike puszcza włosy i podnosi się; oddycha spokojniej. Co odważniejsze
wieprze Loopów,
ryjące w dymiących wnękach, ciekawe są wyników walki; jeśli na ziemię pada coś
twardego i
dojrzałego, może się okazać przysmakiem. Ike przyłapuje się: miał przez chwilę
nadzieję, że
facet nie żyje, załatwiony czysto i skutecznie.
Srebrny obraca się i dźwiga na czworaki. W drgających światłach wozu nagle
wydaje się
kruchy, nietrwały jak grzyb. Mięśnie torsu znów dygocą i robią wrażenie
bezsilnych. Mężczyzna
unosi się i na klęczkach składa w błagalnym geście długie, białe ręce:
– Nie bij mnie, proszę. Już dobrze. Ocknąłem się. Wiesz, jak jest. – Kąty ust
unoszą się w
uśmiechu, ale facet nie chichocze. – Tylko ją ustawiałem. Wiesz jak jest:
człowiek wraca po
latach... idzie przez całe miasto i wyobraża sobie, no nie...? że ona wygląda
przez to swoje
samotne okienko, łzy w oczach, księżyc się odbija w tych łzach... a tymczasem
człowiek
znajduje ją w aucie, na śmieciach, gdzie się rżnie z jakimś błaznem od reggae...
więc człowiek
ją ustawia. Ale w porządku, przeszło mi. Już nie musisz mnie bić.
– Może zaczniemy od tego, że cię w ogóle nie uderzyłem.
– No to po prostu mnie nie bij. Przeszło mi. Przepraszam. Dobra?
Mężczyzna wciąż klęczy ze złożonymi rękami. Ike patrzy na niego zmieszany.
Wydaje się,
że to skrucha na wynos, właściwie zgrywa.
– W porządku, nie ma sprawy. Wstawaj.
Facet nie wstaje. Wciąż na kolanach, nie opuszcza błagalnie złożonych rąk. Z
mroku
dobiega pełne współczucia pochrząkiwanie świń. Ike słyszy, jak silnik stojącego
za nim jeepa
krztusi się, dławi i zamiera; mizerne światła wozu gasną. Żali się wrona. A
potem Ike słyszy
trzaskanie drzwiami w domu Loopów, w dole drogi, i odgłos kroków kogoś
depczącego po
puszkach. Ike ma nadzieję, że to Greer wyłazi z ukrycia, skoro niebezpieczeństwo
minęło. Lecz
bryza rozwiewa na chwilę snujący się ciężki dym i widać, że to nie Greer. To
papa Loop. Trudno
nie poznać tego chodu kręglarza. Omar Loop zawsze wędruje zgarbiony, jakby
właśnie
przymierzał się do finałowego zagrania, kiedy kula runie na czworobok kręgli jak
piorun,
wzbogacając Loopa o kolejny puchar.
– Patrzcie go, to jednak ty? – Loop nie zwraca uwagi na Ike’a i ociężale zbliża
się do
klęczącego mężczyzny. – Moi chłopcy mówili, że podobno wróciłeś, a ja nie mogłem
uwierzyć.
Powiedziałem, że masz więcej oleju w głowie. No nic, nie miałem racji; mój pech,
a teraz twój.
Ostrzegaliśmy cię, zboczeńcu jeden, powiedzieliśmy... przepraszam, Sallas... –
Loop odsuwa
Ike’a, żeby zająć lepszą pozycję – powiedzieliśmy, co się z tobą stanie, jeżeli
wrócisz, ty
czerwonooka glisto, i zaczniesz się znów naprzykrzać Louise. Ta rodzina umie
pilnować
swego... – Resztę wywodu Loop lokuje wprost na twarzy mężczyzny, krok, jest to
krótki,
skuteczny sierpowy wyprowadzony z półprzysiadu z siłą, jakiej może dostarczyć
kręglarski
grzbiet. Głowa odskakuje z trzaskiem, przybysz znów pada z jękiem. Papa Loop
spina się do
powtórki, ale wkracza w to Ike.
– Hej, Omar. Nie musisz zaraz...
– Ostrzegliśmy go, Sallas; wykopaliśmy go stąd już lata temu!
Jestem otwarty na różne rzeczy, ale znam miarę.
Srebrzysty mężczyzna znów dźwiga się na kolana. Omar Loop, jak bokser, drobi
nogami w
gumiakach, toczy barkiem. – Daj spokój, Omar... – Ike próbuje stanąć mu na
drodze.
– Na bok, Sallas. To sprawa rodzinna.
– Proszę, papo Loop, proszę, proszę. – Mężczyzna zaplata palce tuż przed swym
skrwawionym nosem. – Zastałem ją z tym rastaskurwielem, no więc trochę ją
naprostowałem.
Ale w porządku, już mi przeszło. Poza tym – nie do wiary, facet znów pozwala
sobie na ten
sprośny uśmieszek, mimo cieknącej po twarzy krwi – ta nieszczęsna ślicznotka to
moja żona.
Krak! Omar doskakuje z boku i wali hakiem. Znów słychać trzask, głowa
srebrzystego
mężczyzny przekręca się, ale facet wciąż jest na kolanach, wyprostowany, gotów
do przyjęcia
następnego ciosu.
Ike jeszcze raz nabiera powietrza przez zęby: teraz trzeba będzie przytrzymać
starego Loopa.
– Nie, Omar – Ike opasuje ramionami baryłowaty tors i marszczy nos, czując odór
soku
tytoniowego i wieprzowiny – już go nie bij.
– Lepiej puść mnie, Sallas! – Tors drepcze i przymierza się do kolejnego haka. –
Doceniam,
że cię to obchodzi, ale to rodzinna sprawa Loop-uuuu!
Ike wsunął mu ręce pod pachy i zacisnął nelsona na karku. Omar chce się uwolnić,
warczy,
grozi straszliwymi konsekwencjami, jeśli Ike go nie puści. Ike zaś zaciska chwyt
i czeka; stary
nie może zadać ciosu. Lecz nogi ma wciąż wolne. Aż po podbicie zatapia gumowy
szpic buta w
podbrzuszu tego czegoś bez koszuli naprzeciw siebie. Ike podziwia krzepę starego
i zaciska
nelsona mocniej.
– Przyduszę cię, Omar – chociaż, prawdę mówiąc, zaczyna się martwić, czy utrzyma
to bydlę
– po prostu muszę cię przydusić, póki...
Roziskrzony snop światła z tyłu kładzie nagle kres podziwianiu i martwieniu się.
Pada ono
znikąd, to nagły rozbłysk pod czaszką. Ike próbuje się obrócić, kiedy Louise
unosi wielką latarkę,
żeby uderzyć jeszcze raz. A potem spada jeszcze jeden ciepły deszcz gwiazd. Ze
wzgórza
dobiega wrzaskliwy śmiech. Właśnie za takimi numerami przepadają te wrony:
uratowana
Panienka otwiera oczy i kogo widzi, bohatera? Rycerza? Zbawcę? Nic podobnego.
Widzi, jak
jakiś demon w czerwonych gaciach próbuje skręcić kark tatusiowi, a mężulek już
się wala po
śmietnisku, brocząc krwią. Oczywiście nie pozostaje jej nic innego jak...
trudno. Czy z tego
wynika, że dżina trzeba zostawiać na pastwę losu? Nie bacząc, że woła, że
płacze... na zawsze
zostawiać w tym już-wiecie-czym?
A może to tylko numer wykręcony już-wiecie-komu.
Ike też by się z niego pośmiał, ale właśnie pogrążył się w podmorskiej szarości.
Znowu.
2
Wieprzowa saga i ścierka na rumie, czyli rumowy rag
Ród wieprzy zamieszkiwał śmietnisko już od dziesięcioleci, zanim osiedlili się w
pobliżu
pierwsi sąsiedzi. Prosięta sprowadzone statkiem do Kuinak najpierw ulokowano w
opuszczonej
lodowni na rogu Dock i Bayshore. Wraz z tą lodownią stanowiły wówczas własność
Paula
Proroka Petersena.
– Bekon z rybich resztek! Złoto na śmietniku! Powiadam wam: nie minie rok, a
Morską
Wieprzowinę Petersena znajdziecie wszędzie, jak terytorium długie i szerokie.
Ta przepowiednia, wzorem wielu sławnych proroctw Petersena, sprawdziła się, lecz
nie do
końca. Na przykład opuszczonej lodowni przyświecała niegdyś wizja popytu na
rozkruszony lód
w sezonach letnich; liczba przybywających wędkarzy miała bowiem wzrosnąć,
ponieważ
Kuinak miało się stać wędkarską stacją o międzynarodowej renomie. Petersen nie
pomylił się. W
miarę jak kurczyły się połowy w Ketchican, Juneau czy Cordovie, sportowe łodzie
coraz
częściej zawijały do Kuinak. Dowodem Nightdish. Albo Field and Stream. Czyli że
Paul trafił w
dziesiątkę. Wobec tego zgromadzono kapitały. Pozwoliły one wznieść
dziewięćdziesięciostopowy, pozbawiony okien, szary sześcian z bloków pumeksu
nadzianych
pianką; wszystko po to, by nie stopniał lód, który Paul miał spławiać wprost z
lodowca.
– Jedyna murowana konstrukcja w promieniu stu mil! – chełpił się przed
inwestorami,
podzwaniając o róg budynku kleszczami do lodu. – Wytrzyma sto lat.
Następnego tygodnia wyładowano w Kuinak kompletną chłodnię przysłaną morzem z
Norwegii, a w niecałe sto dni później Wielki Północny Bank Lodowy splajtował.
Ostatecznie
norwescy właściciele odprzedali chłodnię firmie Searaven i pojechali wypocząć do
Innsbrucka.
Mogło to zdeprymować pechowego proroka, który zawsze zapowiadał wygraną, lecz
nigdy
jeszcze nie przerwał taśmy na mecie.
Paul nie należał jednak do tych, którzy popadają w depresję. Wolał blaski niż
cienie. Na
przykład wciąż miał ten wielki, szary blok, jak sejf czekający na jakiś depozyt,
powiedzmy w
rodzaju – chwileczkę! to jest to! – w rodzaju Banku Chlewnego! Postawimy teraz
na coś
solidnego – na artykuły wieprzowe. Kiedyś Paul hodował świnie w Connecticut.
Śmierdzący
interes, fakt, ale z głodu się nie umiera. Bardzo sensowny pomysł. Po co
sprowadzać mrożone
mięso statkiem aż z Seattle, kiedy można je wyhodować na miejscu, na resztkach i
pomyjach,
których miasto, jak dotąd, marnuje całe tony? Pierwszorzędny sposób na
odzyskanie strat przez
inwestorów i w ogóle, żeby stanąć na nogi i wyjść na prostą skierowaną ku
solidnej
przyszłości.
Nie bez trudu zgromadzono kapitały i barka świń zawinęła z hałasem do portu.
Zwierzęta
prosto z trapu pognały do drewnianych koryt, które Paul przyszykował w wielkim
murowanym
bloku. Przyciągał je jak magnes smród rybich wnętrzności i skrzeli. Kwiki,
ćpanie, walki,
łomotanie o przegrody słychać było aż w Crabbe Potte, dokąd udał się Paul, żeby
ze
wspólnikami wznieść toast:
– Za Morską Wieprzowinę Petersena! Jak terytorium długie i szerokie!
Zainteresowane strony spały tej nocy jak zabite. O świcie coś je obudziło – był
to potężny
odgłos zasysania, dobiegający z jakiejś ogromnej mrocznej paszczy, rozwartej w
poprzek
zatoki. Łodzie i boje, mola i pale, wszystko zostało wessane, morze samo siebie
wciągnęło do
jakiegoś monstrualnego wora. Wreszcie odgłos zasysania ucichł. Wór się napełnił.
A potem
wywalił z siebie zawartość. Było to owo tsunami z 1994 roku, nadeszło w
trzydzieści lat po
ostatnim wielkim podmorskim trzęsieniu ziemi, co do dnia. Grzmiąc i szumiąc,
fala przypływu
rzuciła się na zatokę i nabrzeża jak gigantyczny wilk, z szybkością co najmniej
dziewięćdziesięciu mil na godzinę, na skutek czego poszła w gruzy cała frontowa
ściana –
murowana, a jakże (prawda jest taka, że gałęzie, słoma i papa zniosły przygodę
znacznie lepiej)
– sławetnego chlewika, zaś te kwiczące osobniki, które przeżyły runięcie murów,
woda porwała i
wyrzuciła na wyżej położony teren. Paul Prorok wziął kurs na północ.
Świnie pognały aż na skraj lasu, na pagórkowate miejskie wysypisko. Młody i
mormonizujący knur imieniem Prigham obwieścił: „Oto jest miejsce” – i świnie się
okopały.
Stuletnia kupa dymiących śmieci zapewniała zarazem schronienie i żer. A ze
zwierząt, które
przetrwały kolejne lata, surowy klimat i napaści niedźwiedzi, wyrośli w końcu
twardzi
protoplaści wieprzowej trzody Loopa. Omar trafił na świnie, kiedy sam grzebał w
Kuinak.
Chwalił się, że jest zawodowym graczem w kręgle, zarabiał jednak jako śmieciarz-
amator.
Kręcił się po wybrzeżu starą półciężarówką, chevroletem; nocami toczył po
kręglowych torach
przynoszącą mu szczęście rubinową kulę, a za dnia penetrował rozmaite
śmietniska, rozglądając
się za czymś, co można tanio kupić, a potem nie tak tanio sprzedać. Głównie
sieci. Mnóstwo
rybaków raczej wyrzuci na śmietnik pierwszorzędną sieć, niż strwoni choćby pięć
minut na jej
sklarowanie i naprawę. Loop żył sobie wcale nieźle, spędzając czas na testowaniu
małomiasteczkowych kręgielni i śmietnisk – jak wałkoń z deską surfingową testuje
plaże i bary
– i przesyłając telegraficznie do Juneau co miesiąc dość pieniędzy, żeby
magnifika nie pchała
mu się na kark z dziećmi. Lubił swobodnie podryfować gdzie popadnie i chciał się
tego
trzymać. Jednak tego ranka, kiedy okrążał majestatyczne, spowite dymem
kuinakańskie
wysypisko i za zakrętem dostrzegł dzikie świnie zagnieżdżone wśród gorejących
odpadków –
osmalone, wściekłe, pierwotne stwory o skórze jak pancerz i szczecinie jak
gwoździe po osiem
pensów sztuka, pożerające w całości głowy łososiowe razem z plastykowymi
butelkami po
mleku i zużytymi pampersami – postanowienie Omara legło w gruzach. Odnalazł swe
miejsce
na ziemi i swą rasę zwierząt.
Rozpytał się po okolicy i dowiedział, że stado jest już czymś w rodzaju gatunku
chronionego. Zostało nawet opisane w „Tężyźnie”. Miasto było dumne ze świń.
Upamiętniały
przetrwanie wstrząsu 1994 roku, nie mówiąc o całych latach mrozów, moskitów i
niedźwiedzi.
Diabły wcielone, przetrwały dzięki ryciu dziur wprost w żarzących się
zgliszczach!
– Kiedyś, kurczę blade, były czyjeś, nie? – upierał się Omar.
Ktoś sobie przypomniał, że sprowadził je do Kuinak stary Paul Petersen, lecz
gdzieś zniknął.
Posypał się po tym wstrząsie jak ta jego lodownia. Ktoś ostatnio słyszał, że
jest w Anchorage, w
domu, gdzie leczą załamania.
Omar Loop wsiadł w półciężarówkę i namierzył starego koło Willows, gdzie Paul
Prorok
był dozorcą jednego z rozlicznych moteli dostarczających rozrywki nafciarzom.
Chodziło o
najpaskudniejszą kategorię nafciarzy, mianowicie robotników z rurociągu; taki
facet potrafi co
dzień zostawić po sobie tyle pustych puszek po piwie, ile sam waży, nie mówiąc o
innych
brudach. Tym razem to Paul był stroną, której wmawia się dziecko w brzuch. Dobra
półciężarówka, za którą można dostać trzy kawałki, a dwa i pół od ręki, to
dokładnie to, czego
Paul potrzebuje jako dozorca. Pierwszorzędna wymiana, jak za dom z trzema
zaledwie ścianami.
Paul nie miał nic przeciw temu; dwadzieścia pięć setek to rzeczywiście nieźle,
więc jasne, może
dorzucić te niegodziwe, sakramenckie świnie, wszystko jedno, gdzie są. Już od
lat nie zaprząta
sobie nimi głowy.
Omar wziął smallbiznesowy kredyt, którego zabezpieczeniem była lodownia, i za
gotówkę
kupił bezwartościowe wysypisko z przyległościami, wprawdzie prześmierdłymi, lecz
porośniętymi lasem. Którego część przerobił na tarcicę, której połowę sprzedał
na kapitał
obrotowy, za który zlecił przerobienie lodowni na sześciotorową kręgielnię. Znał
parę
polikwidowanych kręgielni, skąd sprzęt i urządzenia mógł wydostać właściwie za
bezcen; na
dobrą sprawę budynek wymagał tylko wychodka, frontowej ściany i jakichś neonów.
Z tym że
Loop raczej się nie spodziewał kokosów; z kręgielniami rzadko to wychodzi. Miał
inne plany.
Z reszty tarcicy zbił wraz z synami barak na skraju śmietniska, który posłużył
jednocześnie
za rzeźnię i kąt do spania. Wznieśli go na tyle wysoko nad ziemią, żeby do
środka nie właziły
świnie, i na tyle nisko, żeby się mogły pod nim schować prosięta. Po pewnym
czasie zbili
oddzielny barak mieszkalny, z którego po pewnym czasie zrobiła się większa
rzeźnia. A potem
dobudowali jeszcze jeden i jeszcze następny, aż wreszcie parcelę pokrył labirynt
rozczłonkowanych pomieszczeń, ciągnący się od śmietniska po porębę jak drewniany
tasiemiec.
Zazwyczaj Louise Loop z matką rezydowały w najnowszej z dobudówek; Omar i
chłopcy
zwlekali z opuszczeniem poprzedniego segmentu. Świeżą dobudówkę nazywano
jadalnią,
chociaż równie dobrze można ją było uznać za pralnię, living room lub kuchnię. W
ramie drzwi
odgradzających to pomieszczenie od pozostałych wisiała plastykowa przesłona,
były to
zachodzące na siebie pionowe, grube wstęgi z czegoś w rodzaju przezroczystej
skóry. Plamy
soku tytoniowego i zakrzepłej krwi zdobiły plastyk od strony panów, naklejane
motylki – od
strony dam. Prawdziwych dam. Matka od ponad roku trzymała się z dala od juchy i
śmietniska,
bawiąc w Anchorage w jakimś domu dla załamanych. Jedni sądzili, że przyczyną
były wieprze,
inni, że kręgle. Antena Loopa w zasadzie funkcjonowała tylko na jednym kanale:
„Gramy na
forsę”.
O motylki zadbała Lulu; zapewniała, że pozasychane na plastyku rozpryski
wyglądają dzięki
motylkom jak bukiet czerwonych róż. Rzecz nie w tym, że Lulu miała coś przeciw
posoce lub
tytoniowi do żucia, po prostu bardziej lubiła motyle i kwiecie. Lubiła do tego
stopnia, że motyw
z plastykowej przesłony rozwinęła dalej jak wstęgę; motyle zdobiły uszczelnienia
między
balami, poutykane były w plątaninie przewodów, naklejone na okna, ciągnęły się
nad stertą
brudnych majtek przez sufit z płyt pilśniowych i spływały na podłogę ze sklejki.
Tysiącami.
Gustowne motylki wyhaftowane były też na obu lufach jej ulubionego, podobnego do
wieży
artyleryjskiej stanika; po awanturze koło furgonetki Lulu założyła ów stanik
specjalnie. I
stanikowe motylki były pierwszą rzeczą, jaką zobaczył Ike, kiedy mrugając i
łapiąc oddech,
wreszcie wynurzył się na powierzchnię. Szary, bezkresny chłód ustąpił, za to
pojawiło się
wrażenie jakiegoś zamknięcia w butli – Ike’a opływało powietrze tak gorące jak
kłąb pary z
kotła. Gwiazda przedstawienia czule obejmowała głowę Ike’a, którą złożyła sobie
na podołku.
Tkliwie gruchała, jakby – jednak – też był bohaterem widowiska:
– ...A kiedy wreszcie się odwróciłeś, a ja wreszcie zobaczyłam twoją twarz... no
cóż, nikt by
cię nie poznał nawet w biały dzień. Po prostu wyglądałeś jak tarka! Wciąż mi tak
strasznie
przykro, że cię walnęłam. Mój błąd. Zaskarż mnie albo mi daruj.
Tam, nad motylami, to była Louise Loop. Chyba usprawiedliwiała się już od
dłuższego
czasu. Uniosła mokrą ścierkę i posłała Ike’owi uśmiech.
– W każdym razie chcę ci powiedzieć: dziękuję. – Wykręciła ścierkę i dodała: –
Że się w
porę zjawiłeś, sąsiedzie. – Na jej wargach zasychały kropelki cieczy. Ike
próbował usiąść, ale
Lulu nie puszczała go z pułapki pod stanikiem kaliber dwanaście. – Nie przejmuj
się, to tylko
rum. Zadzwoniłam do Radioaparata, wiesz, piętnaście pięćdziesiąt jeden.
Powiedział, że to
będzie jeszcze lepsza dezynfekcja od tej, którą robią w Szpitalu Wzwodzących
Cór. Leż
spokojnie...
– Gdzie oni są?
– Poszli. Edgar i Oskar zabrali tego świra, mojego eks, do porucznika Browna,
zobaczyć,
czy da radę go wsadzić za pobicie. A papa musiał podjechać cysterną do portu po
rybie flaki.
Świnie się zbudziły przez tę chryję.
– Do portu? – Próbował usiąść. – Niech to szlag! Która godzina?
– Ta, o której masz spokojnie leżeć i odpoczywać. Radioaparat powiedział, że mam
zatamować ofierze krew, zapewnić jej ciepło i spokój.
Ike jęknął. Radioaparatem był niejaki doktor Julius Beck, pozbawiony uprawnień
dermatolog
z Sydney, zwany tam niegdyś doktorem Na-Aut-Beck, czasami zaś doktorem Całkiem-
Na-Aut-
Beck. Teraz cieszył się mianem Radioaparata, a to dlatego, że miał tu gdzieś
piracką
krótkofalówkę, za pomocą której rozpowszechniał wątpliwej jakości porady
medyczne oraz
zakazane reggae i rifrap. Fatalnie się jąkał i kiedy ten nadawany na chybił
trafił program
ładował się w pasmo CB, Radioaparat dokonywał autoprezentacji: „Hej ho, to-to-
topielcy! Tu
wasza Sieć Ry-ry-ry... Rybna!”
– ...I wciąż sprawdzać, czy podopiecznemu nie grozi wstrząs – dodała.
Głowa Lulu nachyliła się nad urwiskami, na których wyhaftowane były motyle, i
jej oczy
wpatrzyły się badawczo w oczy Ike’a. Była tęga, przysadzista jak ojciec i
bracia, miała jednak
ładną twarz, słodko zaróżowioną od ciepła i otoczoną miodową poduchą cienkich,
skłębionych
włosów. Przypominała Ike’owi budkę z watą cukrową. Wycisnęła ze szmaty jeszcze
jedną
palącą strużkę rumu, a krzyk Ike’a skwitowała śmiechem.
– Patrzcie, ten sławny wielki desperado Na-Ciebie-Kolej, co za maminsynek, nie
do wiary! –
A potem kokieteryjnie dodała: – Wprost nie pojmuję, jak mogłeś takiej łajzie jak
mój eks dać się
tak przerobić.
– Łajzie? Założę się, że waży dwieście trzydzieści! Puść, Lulu, muszę lecieć do
roboty.
– Jest jak szarlotka z kremem – powiedziała. – Właściwie nic specjalnego ci nie
groziło. –
Przyjrzawszy się Ike’owi, potrząsnęła głową i znów westchnęła. – Chyba cię
niczym nie zaraził.
Odwróciła się, żeby znów nasączyć ścierkę. Butelka rumu tkwiła, jak w śnieżnej,
mroźnej
zaspie, w stercie białych papierków po bandażach. Ike zdołał się uwolnić i
usiąść, kiedy Lulu
ściągała nakrętkę. Środek pomieszczenia zajmował czerwony stół z formiki,
otoczony kręgiem
brudnych papierowych talerzy poskładanych jeden na drugim; układ warstw, jak w
wykopalisku,
pozwalał odtworzyć listę posiłków co najmniej z tygodnia. W papierowych kubkach,
powkładanych jeden w drugi, pozasychały resztki tego, co z nich wypito. Na
stercie pod stołem
leżało znacznie więcej papierowych talerzy, pomarańczowych łupin, ogryzków
jabłek, kartonów
po mleku i pizzy. Lulu zauważyła, że Ike przygląda się tej scenerii.
– Mieliśmy właśnie sprzątnąć. Zawsze czekamy, bo świnie lubią, jak się papier
trochę
przegryzie. Chyba im lepiej smakuje.
Ike znalazł mukloka i wciągnął na nogę. Dziewczyna westchnęła i z powrotem
ulokowała
butelkę w białym gnieździe, rezygnując z dalszych zabiegów. Ruszyła w ślad za
Ikiem, który
kopiąc na prawo i lewo śmieci leżące na podłodze, znalazł w końcu drugi but.
Schylił się, żeby
go wciągnąć na nogę, a Louise wsunęła mu rękę pod ocieplacz.
– Czemu pan jest taki spocony, panie Sallas? Powinien pan się wyluzować, gdzieś
wpaść od
czasu do czasu. Wszyscy tak uważają.
– Święta prawda, że się spociłem – wysapał Ike. – Przygrzałaś jak w piekarni.
– Papa lubi ciepło, fakt – przyznała Lulu. – Tak czy owak, powinien pan częściej
gdzieś
wpadać. Na przykład nigdy pana nie widzę w Crabbe Potte, na Wieczorkach Wolnych
Dziewcząt. Nie lubi pan dziewcząt, panie Sallas?
– Lubię, i to bardzo. – Właściwie poczuł wdzięczność za to prostoduszne
wabienie; stawiało
go na nogi. – Prawdę mówiąc, umówiłem się na randkę o świcie z Alice Carmody,
mały wypad
na ryby. I spóźniam się.
– Nie wiem, czy Alice Carmody zalicza się do dziewcząt – powiedziała Lulu,
wysuwając
dolną wargę. – Ale wiem, że łosoś może chwilę poczekać.
– Łosoś tak. Ale nie Alice. – W końcu Ike’owi udało się znaleźć drzwi wyjściowe,
ukryte za
bojlerem. Oblał go strumień zimnego powietrza. Na odchodnym Ike odwrócił się do
stojącej w
ciasnych drzwiach nadąsanej Louise. – Dasz sobie radę, kiedy się tu kręci ten
facet?
Zrezygnowała z dąsów i uśmiechnęła się.
– Miły jesteś, fakt. Na ogół umie wyhamować, nie martw się. Trochę mu odbija,
gdy tak
wróci ni z gruchy, ni z pietruchy i akurat mnie zastanie z twoim kumplem
Greerem, jak
odstawiamy ten, no, jamajski taniec kozła. To Greer tak mówi. Ale wszystko gra.
Edgar i Oskar
zawsze umieli mu wbić do łba trochę rozumu. Po tym, co było ostatnim razem,
pojęcia nie mam,
przysięgam, co go podkusiło, żeby wracać. Istny Jonasz, masz przez niego
niefart, jak w banku.
Tata od początku mnie ostrzegał, że to jeden w drugiego Jonasze. Tacy się już
urodzili. A ja
tacie nie wierzyłam. Miałam wszystkiego piętnaście lat, chłopak wydawał mi się,
no wiesz,
ekstra. I teraz muszę powiedzieć, że się z papą zgadzam: jak ktoś ma pecha, to
ma..
– Dziękuję za kurację – powiedział Ike.
– Zawsze do usług. Dziękuję za ratunek. – Musnęła spoconą szyję ścierką
nasączoną rumem.
– Chyba nie złapiesz wirusa. Wychodzisz wprost na zimno. A papa się uparł, że
ten stary piec
ma grzać jak w hucie. – Przestała się wycierać i zaczęła dmuchać sobie za
stanik, najpierw po
jednej, potem po drugiej stronie, jakby chciała ostudzić dwa talerze zupy. – A
dziewczyna może
skonać z gorąca.
Furgon przepadł. Znając Greera, można się było tego spodziewać. Ike popędził do
jeepa;
skakał po kępach zamarzniętej trawy, próbując uchronić mukloki przed wrzącym
błotem i
leżącym wszędzie świństwem.
Silnik nawet nie drgnął. Jednak jeep stał wysoko na stromym poboczu i Ike’owi
udało się
zapalić na wstecznym. Poczekał, aż silnik się zagrzeje, a potem nawrócił na
drogę. Jechał wśród
pagórów kopcących śmieci, między którymi nie kręciły się już sławne tutejsze
wieprze. Nad
pagórami niósł się tylko histeryczny, chóralny kwik. Lulu miała rację; chryja
obudziła świnie,
które domagały się teraz odpadków.
Ike zahamował na usłanym muszlami podjeździe, przegazował jeepa, który zaraz się
rozkaszlał, i zostawił silnik na chodzie. Podniósł pistolet ze stopni i po
namyśle włożył do
skrzynki na kwiatki wiszącej przy drzwiach.
W zimnym wnętrzu przyczepy wciąż było szaro. Stary pies leżał tak, jak Ike go
zostawił, z
pyskiem na założonych jedna na drugą łapach. Przynajmniej te przednie wciąż
jeszcze zgina;
widocznie tylne starzeją się szybciej. Kiedy Ike poznał Greera, ten już wtedy
miał Marleya; pies
przetrzymał trzy żony swego pana. Mieszaniec, skrzyżowanie alzatczyka i collie,
lecz duży i
długonogi, nawet zdziadziały i we śnie miał w sobie coś wilczego i wędrownego.
Uważano, że
pies został nazwany na cześć Boba Marleya, dawno już zmarłego wieszcza reggae,
którego
kawałkami Greer faszerował swój gościnny program od czasu do czasu nadawany na
falach
pirackiej stacji Radioaparata. Ike wiedział, że nazwaniu psa patronowały
znacznie starsze cienie.
Greer znalazł psa w noc wigilijną. Samotnie włóczył się wozem, sprawdzając
sidła, i już
ciągnęło go na południe ku wybrzeżu, do Crescent City, gdzie znał pewną mamkę,
którą los
pobłogosławił trzema piersiami oraz dużą, dorastającą właśnie Fannie Mae. W
światłach wozu
zobaczył kulejącego psa, wlokącego się na północ poboczem drogi 101, mokrego i
zagubionego.
Zwierzę ciągnęło za sobą trzydzieści stóp stalowego łańcucha wczepionego w
zakrwawioną
obrożę.
– Widmo Marleya! – Z piskiem hamulców Greer wylądował poślizgiem na poboczu. –
Jesteś duchem, który przyszedł prostować moje ścieżki, prawda, mesje? No to
skacz!
Marley, oswobodzony z łańcucha, wkrótce przestał kuleć i przeistoczył się w
potężnego
stróża, chociaż raczej bawił, niż ostrzegał. Lubił się ukryć w zaroślach za
rowem, a potem
znienacka urządzał sobie wypad na dowolny wóz pojawiający się na podjeździe.
Kiedyś potrafił
przez cały podjazd skakać nad maską starego lebarona, którym jeździł wtedy Ike,
w locie wesoło
szczerząc zęby przed oczami zdumionego kierowcy. Zdawało się, że to tak
niedawno, aż tu stary
Marley, ten figlarz, stał się nagle naprawdę stary. Nie przeskoczyłby nawet
taczki.
Czubem mukloka Ike trącił zapadły bok.
– Wciąż jeszcze z nami, Marl?
Pies uniósł pysk i potoczył wzrokiem. W końcu utkwił spojrzenie w Ike’u, lecz
nie
obdarzył go powitalnym wilczym uśmiechem. Przeciwnie, nachyloną nad nim głowę
uraczył
warczeniem, niskim i wcale nie figlarnym.
– Hej, Marley, to ja! Wujek Ike!
Ukląkł i podsunął psu rękę do powąchania. Marley umilkł i wreszcie wyszczerzył w
uśmiechu zęby, a wyraz pyska świadczył o zakłopotaniu. Ike drapał oklapłe uszy,
aż pies oparł
łeb na skrzyżowanych łapach i znów zamknął przymglone oczy. Ike zauważył łajno,
które
przylgnęło do sierści, wydłubał je, wrzucił do stojącego pod zlewem kubła na
śmieci, a potem,
marszcząc brwi w zamyśleniu, ruszył do maleńkiej łazienki, żeby spłukać smród.
Marley nigdy
jeszcze na niego nie warknął. W łazience zapalił lampkę, a kiedy zobaczył własne
odbicie w
lustrze, zrozumiał powód. Pojął też wreszcie, skąd na tamtym barłogu wzięła się
ta sterta torebek
po bandażach. Louise zużyła chyba całe opakowanie. Twarz w lustrze pokrywały
bandaże,
krzyżowały się pod wszystkimi możliwymi kątami jak świetliste motyle. Głowa
powyżej brwi
była cała spowita jak mumia. Czuł to, lecz nie mógł znaleźć końca opatrunku.
Próbował zedrzeć
to wszystko, ale zakrzepła krew z rumem zlepiła bandaże, które zaschły i
przywarły. Spojrzał na
zegarek. Już nie miał czasu. Greer może poczeka, Alice nie.
Narzucił ubranie i z parą butów w jednej ręce i nożyczkami w drugiej popędził do
głośno
złorzeczącego jeepa. Jadąc przez miasto ku zatoce, smagany wiatrem, zdołał w
czterech czy
pięciu miejscach przeciąć na głowie bandaż i odwinąć po pasku długości paru
stóp, lecz
wszystkie te kawałki tak trzepotały i furkotały, że w końcu musiał je owinąć
wokół szyi, żeby
nie zasłoniły mu oczu.
Wreszcie dojechał na portowy parking, żeby przekonać się, że miał rację: Alice
nie
zaczekała. Wyłażąc z jeepa, zauważył na dodatek, że ta cholera zabrała kuter. A
na pamiątkę
najwyraźniej zostawiła mu dziurawe szczątki Columbine. Trudno nie poznać tej
starej balii
kiwającej się koło pomp z paliwem. To cud, że jeszcze nie poszła na dno.
Ruszył długimi susami. Mijając puste nabrzeża, zobaczył, że przedpotopowy silnik
już
terkocze, wykasłuje obłoczki dymu, a okna kabiny są zaparowane. Greer już się
krząta. Niech go
syf, skrzywił się Ike. Biegnąc, zdał sobie sprawę z tego, że ma publiczność. W
oknach wytwórni
konserw zalśniły oczy. We wszystkich. Mógł sobie wyobrazić, jakiej radochy
dostarcza temu
narybkowi, który zasuwa przy konserwach albo wyczekuje przed zamkniętą jeszcze
bramą, pęta
się koło rusztowań i wciąż liczy na okazję, na tę swoją wielką szansę na morzu.
Marne widoki.
Większość narybku mieszkała na kempingu, który miasto wytyczyło na mokradłach
nad zatoką,
w którą to parcelę miał ktoś zainwestować miliony i zbudować zakład
przetwarzania starych
opon. Facet ściągał opony ze wszystkich składowisk między Seattle i Anchorage,
jeden ładunek
za drugim. Po pewnym czasie rada miejska w Kuinak zorientowała się, że milionowy
inwestor
nie ma milionów, za to odpłynął w siną dal z kieszeniami, które aż pękały w
szwach od premii
za oczyszczenie środowiska, najmarniej pięć baksów od opony, a dwadzieścia pięć
od tych
dużych. Zarządy składowisk też uwierzyły w zakład przetwarzania opon. Za to nikt
nie uwierzył,
że na tej parceli uboga młodzież zostawiona sama sobie przetrwa wśród szczurów i
moskitów.
Bo nikt nie doceniał talentu, jaki miały te szczawie, jeśli chodzi o
wyczekiwanie; gapienie się i
wyczekiwanie. I cóż, pomyślał Ike, w końcu warto było poczekać na to
zaimprowizowane
przedstawienie z powiewającymi i krzyżującymi się jak motyle bandażami. Patrzcie
no! To
Isaak Sallas we własnej osobie, desperado Na-Ciebie-Kolej. Oj, marnie wygląda,
marnie.
Bohater, fakt, ale dziś mamy zastój w tej branży...
3
Zdumiewający Silver Fox i pieszczotliwa zamieć zyg-zyg
Emil Greer wynurzał się właśnie z maleńkiej kabiny, kiedy na pokład wkroczył
Ike. Na ten
straszny widok Greer zatrząsł się jak kłąb czarnych sprężyn – drgały mu nogi,
ręce, palce, a
nawet sztywne sznury rastafariańskich dredów sterczących na głowie na wszystkie
strony. W
powietrzu, jak śmigło, które odpadło od silnika, wirował klucz francuski.
– Aaaaai! – wrzasnął Greer, podskoczył i przyjął postawę taekwondo. Cerę miał
cętkowaną