13014

Szczegóły
Tytuł 13014
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13014 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13014 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13014 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zofia Kossak - Gród Nad Jeziorem. Ilustrował Stefan Mrożewski. Nasza Księgarnia, Warszawa 1981. Posłowie Piotr Kuncewicz. Skanował, Opracował i Błędy Poprawił Roman Walisiak. Opracowanie Graficzne Serii Leon Urbański. Tekst Oparto Na Wydaniu Nasza Księgarnia Warszawa Rok 1957. (c) Copyright By Instytut Wydawniczy "nasza Księgarnia", Warszawa 1981. ROZDZIAŁ I. O zachodzie. Sześcioletni Kurek, drugi z kolei syn Straża, za młody był jeszcze na pastucha, dość jednak duży, by wykonać jakąś odpowiedzialną robotę. W ten dzień żniwny zlecono mu odganiać od rozłożonego na dachu dosychającego prosa gromadnie nadlatujące kaczki z jeziora. Nie masz bardziej żarłocznych i utrapionych ptaków jak te "ątki", a na ber, czyli proso, szczególnie są chciwe. Łatwiej się obronić od kani, od sroki, od wrony-złodziejki niż od nich. Prawda, że za tamtymi szkodnikami można miotać kamieniem czy pałką lub nawet tłuc je drągami, gdy się stadem opuściły. A ptactwo jeziorne, święcone odganiać wolno, zabijać nie można - by gniewu bogów na gród nie sprowadzić. Łabędzie, kaczki, czaple i bociany, z leśnych - słowiki, kukułki, krogulce i kanie to dusze zmarłych w ptaki przemienione. Podobnież bóstwom jeziora przynależą ryby: wielkie sumy leniwe, w dziuplach drzew leżących na dnie wody mieszkające, drapieżne szczupaki, guściory, jazie, klenie, mrzany i węgorze, nawet piskorze i płocie. Bogowie wszystko to mają zliczone i nie użyczą nikomu, chyba na ofiarę. Tylko gdy chodzi o żertwę, wolno ryby siecią ciągnąć czy więcierzem wybierać do woli. Na pożytek ludzki nie. W innych grodach tak nie bywa. Ludzie łowią swobodnie ryby. Mają z tego wielką korzyść i wygodę. Nie zgłodnieją, nie urobią się, boć ryb mnogość wszędzie. Chcesz wody czystej do cebra zaczerpnąć, dobrze musisz oganiać, żeby ich nie naszło, a siecią, czyli mrzeżą, zagarniesz - już cała kupa karasi czy okoni trzepie się na brzegu. Hej, mają wygodę po innych grodach! Tu nie. Tak popadło. Nie sprzeciwisz się temu, mizerny człecze, chudziaku. Nie poradzisz. Słabyś jak robak, bezbronny jak czyżyk, gdy nad nim krogulec krąży. Słuchaj tylko, a bacz, byś bogów czym nie rozgniewał. Zdarzyło się już raz w grodzie, że jezioro się wzdęło i zalało domy. Woda podmyła wał, obaliła, wyrwała pale ochronne, pokryła na łokieć polepy i gaconą drogę. Ledwo że zdążono ogień uratować i wynieść na górę. I tak już woda została. Trzeba było spiesznie ciągnąć z lasu drzewo, nową podłogę wyższą dawać na starej. Zgryzoty, utrapienia, pracy na rok bez mała. A wiele się przy tym sprzętu zmarnowało! Ile statków poniszczono! Co się chudoba natrapiła! Nikt nie wiedział, za co ten gniew, aż wykryło się przypadkiem, że w przeddzień powodzi Piszczorowi chłopcy suma złowili, upiekli i zżarli. Tyle biedy o jednego suma! Chłopaki dowiedziawszy się, że wina wykryta, zbiegły do lasu i nikt odtąd nie wie, co się z nimi stało. Pewnie tam przepadli. Gdyby zostali w grodzie, rzucono by ich do wody na karę i przebłaganie. Że uciekli, stary Piszczor córkę pozwolił utopić. Nie była winna przestępstwu, ale ktoś przecie musiał karę ponieść, a skoro z domu Piszczorów wyszła przewina, to słuszna, by dom Piszczorów zapłacił. Piszczor ojciec w gruncie rzeczy rad był, że starszyzna przystała na dziewkę i nie wymagała śmierci najstarszego syna, przeto niebogę co szybciej z wału zepchnął, zanimby się wiec rozmyślił. Kurek Strażów, choć mały, znał dobrze te dzieje słysząc je nieraz opowiadane przez starszych, przeto z całym przejęciem oganiał kaczki od prosa, a machając wielką, liściastą gałęzią strzegł się, by której zbyt mocno po łbie nie uderzyć. Za to po skrzydłach trzepał, ile wlezie. Oj, natłukłby ich, natłukł, żeby było wolno! Aż zgrzytał zębami, bo natrętne ptaszyska pchały się same wprost pod ręce. Jakby im pożywienia na jeziorze brakło. Gdy na koniec spłoszone jego wrzaskiem i machaniem stado odlatywało za wodę na łęgi, Kurek siadał okrakiem na kalenicy i sapiąc ze zmęczenia rozglądał się z zadowoleniem wkoło. Wprawdzie za chwilę nadleci nowa gromada, tymczasem jednak można wypocząć i popatrzeć, co się dzieje w grodzie. Z wysoka widać wszystko jak na dłoni. Chata Strażów stała tuż przy wale, pierwsza od jeziora i chłopiec myślał, że rozpędziwszy się mógłby bez trudu przeskoczyć na wał. A może by nie przeskoczył? Okrężna droga jest szeroka. Ale skakałby z wysoka. Więc jak? Skoczy, nie skoczy? Trzeba kiedy popróbować. Wał był wysoki, niewiele niższy od dachów, szeroki, na moc zbudowany. Stanowiły go dębowe skrzynie, izbice, w ziemię wpuszczone, na węgieł składane. Było tych izbic dwa rzędy. Skrzynie wypełniano ziemią i kamieniami, że stanowiły razem nieobaloną zaporę. Z wierzchu oblepione było wszystko gliną, by ogień się łatwo nie chwycił. Od wewnętrznej strony, wzdłuż wału, biegł ganek, na którym stojąc można było niewidocznie baczyć na wszystko, co się działo poza wałem, a na ziemi, co tyle kroków, wiele jest palców u rąk i u nóg, leżały kupy polnych kamieni przygotowanych do miotania w razie napadu. Poniżej ganku biegnąca droga, zwana okrężną, była grubo wymoszczona faszyną, na faszynie leżały bale, stanowiące właściwą nawierzchnię drogi, a na balach, że były nierówne i krągłe, warstwa gliny, przemieszanej z suchym nawozem i mierzwą. Gród wzniesiony był na gruncie podmokłym, bagnistym i bez tej ochrony droga stałaby się niemożliwą do przebycia trzęsawą. Podobnie zabezpieczono podłogi w chatach. Na rzadkich skrawkach ziemi nie zabudowanych bujały skrzyp i ziele, zwane bagnem, rósł jaskrawozielony mech, a pod nogami chlupała zdradziecko woda. Skrawków tych jednak było bardzo mało. Domy cisnęły się blisko stłoczone, nierzadko po dwa, trzy, jednym dachem nakryte, żeby zmieścić więcej. Miejsce bowiem, choć bagniste, wietrzne i zimne, niezdrowe dla żywiny i dzieci, było niezmiernie obronne, a cóż na świecie cenniejszego niż bezpieczeństwo? Z trzech stron oblewało gród jezioro. Z czwartej wąski pas bagnistej łąki dzielił od lasu i suchych polan, na których uprawiano zboże. Od tej strony wał był jeszcze wyższy, jeszcze obronniejszy i nieustannie strzeżony. Dwie tylko bramy gród posiadał. Jedna wychodziła na łąkę i zwano ją Bramą Starszych, bo w pobliżu jej sprawiały się wiece, druga otwierała się na przystań, przeto nazywano ją Wodną. Obie bramy były warowne, z tęgich bali sklecone, dla większej mocy nabijane brązowymi ćwiekami. Na podobny zbytek mógł sobie pozwolić tylko zasobny i bogaty gród. Brązowe ćwieki! Gdy słońce zachodziło, błyszczały z dala czerwono, na podziw i zazdrość każdemu obcemu. Błyszczały pewno i teraz, ale Kurek z dachu nie mógł tego widzieć. Pora była wieczorowa. Pan nieba, Dadźbóg, żywiciel ziemi, okrążył już świat i zachodził na spoczynek. Zwą go też ludzie Swarogiem, bo chętny do gniewu, swarzy się grzmotem, razi błyskawicą o lada jaką przewinę, lecz częściej bywa Dadźbogiem, dawcą dobrym i łaskawym. Dzisiaj także pogodnie spogląda na gród. Siostry, obłoczne zorzyce, już mu wyszły naprzeciw. Od ich chust zrumieniła się woda jeziora. W trzcinach pełno głosów ptactwa. Wysoko pod niebem lecą żurawie i kruczą. Chłopiec długo spogląda za nimi. Już ich nie widać. Poleciały gdzieś na koniec świata, gdzie niebo styka się z ziemią. Gdyby człowiek tam doszedł, nógłby się na nie wydrapać. Tak powiadają starzy. Z krzykiem i łomotem skrzydeł zrywa się klucz dzikich gęsi. Musiała spłoszyć je wydra. Ryby rzucają się w górę. Wielkie koła rozchodzą się po gładkiej wodzie. Pewnikiem będzie jutro pogoda, bo dymy ciągną z dymników wąskimi pasmami, po czym wzbijają się prosto do góry. Na słotę kłębią się nisko, aż w ulicach mroczno. Śledząc dymy chłopiec spogląda po dachach, ciągnących się równymi rzędami, rozdzielonymi wąską szczeliną poprzecznej ulicy. Wszystkie kryte łabuziem, czyli sitowiem przyciśniętym kamieniami, by wiatr nie rozrzucał snopków. Pośród tych strzech szarych lub zielonych, zależnie od wieku poszycia, żółci się i wyróżnia z dala dach Chwostów, kryty słomą. Chwost, niespokojny człowiek, chodził daleko w świat aż za Gąsawę i przyniósł skądś taką nowość. Nikt jeszcze w grodzie dachu słomianego nie widział! A poprzyczepiał snopy tak jakoś, że bez kamieni leżały. Wróżyli wszyscy, że mu je pierwsza wichura zmiecie - nie zmiotła. Daleko za jeziorem ciemnieje wzgórze, a na wzgórzu stoi kamienny słup. Nie ludzkie go ręce stawiały. Pod tym słupem mieszkańcy grodu palą stosy pogrzebowe i składają ofiary zmarłym. Gdy spoza tego słupa słońce wschodzi, starszyzna obwieszcza uroczyście, że jest wiosna, że się nowy rok rozpoczął. Toteż jeszcze luty miesiąc nie dobiegnie końca, a już chłopaki (w ich liczbie Kurek) pilnie śledzą co dzień, jak daleko wschód od słupa, wiele też dni do nowego lata? Na stokach wzgórza znajduje się żalnik. Niemiło w tamtą stronę spoglądać, szczególnie pod wieczór. Oczami można też ducha przywieść, niby wędą. Ostatnio palono na nim i grzebano uroczyście starego Dudę. Na kogo wypadnie teraz? - Tfu! Tfu! Co za dumki! Co za dumki! - Chłopiec spluwa z rozmachem trzy razy w tył, trzy razy w przód, po czym zsuwa się z dachu po przystawionej do skraju żerdzi. Może już spokojnie skończyć swoją stróże, bo ptactwo zapadło do snu. Niebo przygasło, schłodniało. Pan Ziemi odszedł. Zorzyce zbierają swoje krasne płaty. Wszelkie stworzenie gotuje się na spoczynek. Tylko z mokradeł, z łąk poza wałem leżących podnoszą się chmurą komary. Mniej ich teraz wprawdzie niż wiosną, gdy ziemia się mai lub kiedy czerwca zbierają, jednakże dość, by ludziom i bydłu dokuczyć. Szczęście, że z chaty płoszy je dobry, siny dym. Brat Kurka, Sysek, pastuch, siedział już u progu. Psy pokładły się przy nim opierając pyski o próg i chciwie węsząc dolatujący od ogniska zapach warzy. Kurek kucnął obok brata z nie mniejszą ciekawością spoglądając w głąb chaty. Ojciec, oba stryjce i wuj siedzieli już przy ogniu, a matka i stryjny podawały im strawę. Mięso gotowane z rzepą. Palcami brali z misy, zagryzali podpłomykiem. Milczeli, bo nie godzi się mówić przy jedzeniu. Jedli pomału, rozważnie, nadto pomału, zdaniem czekających u progu. Pojedli wreszcie, zapili serwatką i wstali czkając z dosytu. Pokłonili się nisko dobremu ogniowi, Swarożycowi, rzucili nań po pręcinie leszczynowej na znak szacunku i odeszli. Starszy stryjec legnął od razu na wielkim, wspólnym tapczanie. Cieślą był i podźwigał się tego dnia przy budowie. Pozostali usiedli przed domem na przyzbie. Teraz Strażycha zwoła dzieci i jątrwie. * Jątrew - bratowa. Psy nie wołane skoczyły za chłopcami. Otoczyli ciasno ognisko jedząc na wyprzódy, a w palce jedno drugiemu zazierając, czy więcej nie wzięło. Kobiety jadły same i podtykały dzieciom. Rozdawały na przemian szturchańce i podpłomyki. Psom ciskano w tył ostatki. Chata była dość przestronna, ubita gliną. Stopy ludzi i zwierząt udeptały to klepisko w doły i garby. Szczególnie przy ogniu utworzyły się jakby siedziska, a każdy miał swoje ulubione. Palenisko było szerokie, z krągłych, polnych kamieni ułożone i także gliną pokryte. Starczyło na nim miejsca i na żar, i na otaczające go kołem garnki. Garnki były piękne i kształtne. O, z czego, jak z czego, ale z garnków gród słynął na całą dziedzinę! Nigdzie tak zgrabnie nie umiano lepić, tak wzorzyście ozdabiać. Garncarzy było w grodzie sporo, ale za najlepszą uważano Chromą Marzę, wdowę. Garnki Strażychy pochodziły od niej. Ściany domu nie były składane na węgieł jak izbice wału, gdyż na tutejszym grząskim gruncie chaty krzywiłyby się i zapadały. W narożnikach sterczały przeto wielkie słupy, łątki, z wyżłobionymi od góry do dołu rowkami. W te rowki wpuszczano poziomo belki, sumiki. Żeby słup nie mógł się zapaść, wiercono w nim tuż nad ziemią otwór. Przez otwór przesunięty był kół, wspierający się z kolei na podłożonych podeń polanach. To przemyślne urządzenie można było dostrzec tylko ze dworu. Wewnątrz ginęło pod gliną przykrywającą podłogę. Długie kliny, wbite w szpary utkane mchem między sumikami, sterczały na kształt gwoździ podtrzymując police. Na policach stały garnki, narzędzia i wszelaki sprzęt domowy. Broń, skóry, kożuchy, sznury, pęki pakuł, motki przędziwa wisiały na kołkach pod policami. Dym przesłaniał wszystko jednostajną barwą, ściany im wyżej, tym zdawały się ciemniejsze i połyskliwe jak brąz. Wysoko nad głowami, pod strzechą, wisiały w mroku wędzone i suszone połcie mięsa, przechowywane na wypadek głodu. Ilekroć udało się gospodarzom upolować łosia albo jeleniego byka, część mięsa odkładano i wędzono. Mogło wisieć w pobliżu dymnika długi wiek nie bojąc się zepsucia. Z biegiem czasu stawało się coraz twardsze, coraz suchsze. Jeśli wypadło użyć tego mięsa, trzeba było rąbać je siekierą, potem maczugą tłuc w stępie lub trzeć w żarnach na miazgę i na koniec długo gotować. Lecz przyrządzona w ten sposób polewka była pożywna i smaczna, choć cuchnęła dymem. Prócz mięsa wędzono podobnie ser, zawieszony w pletniach z włókien. Stawał się również czarny i twardy jak kamień. W każdym domu grodu znajdowało się sporo tych zapasów, bo chwała Swarogowi, panu wielkiemu, i Swarożycowi miłemu, poza wspomnianym zalewem żadne nieszczęście nie nawiedziło już dawno grodziszcza. Palenisko leżało po prawej, poczesnej stronie chaty. Po lewej całą prawie szerokość domostwa zajmował wielki niski tapczan, czyli prycza, łozą wypleciony i słomą przytrzaśnięty. Koło tapczana mieściło się wejście do komory, a raczej do chlewa, gdzie trzymano trzodę. Latem bił stamtąd zaduch, roiły się muchy, lecz zimą gnój bydlęcy, nawarstwiający się coraz wyżej, grzał znakomicie leżących na pryczy. Wiosną wybierano go i moszczono drogi albo uszczelniano wał. Gnój do tego bardzo przedni, bo nie puszcza wody. Już wszyscy się najedli i kobiety czyściły garnki wycierając je do czysta pęczkami mierzwy. Na pryczy Straż cieśla przeciągał kości, aż trzeszczały, i ziewał rozgłośnie. Gospodyni okryła starannie żar popiołem, aby do rana nie wygasł. W chacie zrobiło się mroczno. Żarzące węgle przeglądały miejscami spod warstwy popiołu jak świecące oczy. Przed otworem wejściowym przeleciał cicho nietoperz, gacek. Siedząc na przyzbie Straż-gospodarz, Straż Kika i dziewierz obu, Łysoń, patrzyli, jak na niebie ukazują się gwiazdy, i radowali się przewidywanej pogodzie. Proso pięknie przeschnie, a pszenicę skoszą do ostatka... W komorze wół czochrał się o belki, aż glina uszczelniająca szpary posypała się z szelestem. - Haj! Haj! Tato! - krzyknął groźnie gospodarz uderzając pięścią w ścianę. - Jeszcze kiedy dom rozwali - zwrócił się do brata - taki wół! Taki mocny! W głosie, niby zatroskanym, brzmiało zadowolenie. Straż był dumny ze swoich wołów. Uważał, że w całym grodzie nie ma równie silnych. Toteż nie zazdrościł wcale nielicznym bogaczom, posiadaczom koni. Wół to święte zwierzę, każda jego kosteczka cenna i święcona, wół to pomoc, to skarb największy rolnika. A koń? Dziwny, do wróżb używany, niepowszedni, niecodzienny, płochliwy i hardy, dobry dla woja, dla kupca, dla żercy, nie dla oracza. * Żerca - u dawnych Słowian: wróżbita, kapłan. W izbie kobiety układały dzieci, ale obu chłopcom niepilno jeszcze było do spania. Tak duszno w chacie, a tak lubo i ciepło na dworze! Wymknęli się niepostrzeżenie na tylną ulicę. Tam za chatą Strażów mieszkały Kruki. Ojciec i synowie słynęli jako łowcy. Rolę ich uprawiały niewiasty, oni zaś całe dnie spędzali w puszczy. Nikt nie umiał równie dobrze zastawiać słopców na zwierza, stęp na łosie. Ba, na samego Miszkę - niedźwiedzia zdarzało się Krukom porywać. Rzadki był dzień, by nie przynieśli do domu nowej zdobyczy. I teraz na drodze przed ich domem leżał świeżo upolowany wielki jeleń. Cenny łup. Bo i mięsiwa zapas, i rogi! Wiadomo, że nie ma lepszych narzędzi niż z jeleniego rogu wyrobione, czy to motyka, oszczep, szydło czy grot. Toteż spora gromadka ciekawych stoi już wokół ubitej zwierzyny kręcąc głowami z zazdrością. Zmyślne chłopy te Kruki, bardzo zmyślne. Czy nie nadto?... Nie pognieważ się o to puszcza? Przystoi-li oraczowi, osiadłemu człowiekowi, biegać całe życie po lesie, niby wędrowny łowca, domu własnego nie mający?... Strażycha wydzierała się gniewnie za ścianą przyzywając chłopców, przeto Sysek i Kurek zawrócili z żalem. Oj, czas był wracać, czas, bo ojciec i stryjce już się pokładli. Matka wepchnęła gniewnie spóźnionych na leże, ogarnęła jeszcze badawczym spojrzeniem, czy wszystko w porządku, czy blask miesiąca, który wzniósł się wysoko, nie pada na które z dzieci, co wróżyłoby chorobę. Dla pewności położyła się sama u brzegu. Już we wszystkich chatach panowała cisza. Ognie migotały cicho pod popiołem. Miesiąc wypłynął korabiem na niebo, mościł sobie drogę w wodzie. Czasem hulnęła w toń wydra, zapluskała schwytana ryba. Wtedy czujny bóbr, strażnik leżącego pośrodku jeziora żeremu, podnosił głowę nasłuchując bacznie. Podnosił ją też strażnik-człowiek, czuwający u Bramy Wodnej. I znów zapadała cisza. Cienie przesuwały się pokornie za miesiącem. ROZDZIAŁ II. Święty gaj. Słońce zaledwie wzeszło, gdy Sysek Strażów znajdował się już ze swoją trzodą u Bramy Starszych. Szarą koszulinę, wypuszczoną na gacie, przepasaną miał powrósłem. Za pazuchą glon placka i okrawek sera. W powrósło wetknięta maczuga, czyli pała, którą chłopak ciskał, za świńmi, gdy się rozbiegały. A ciskał tak zręcznie, że nieraz i zająca upolował w ten sposób. W ręku długa laska krzywula, na szyi kołyszący się na sznurku nożyk brązowy w drewnianej okładzie i ząb wilczy, chroniący od napaści złego zwierza. Wszystko, co pasterzowi potrzeba. Trzodę pędził wcale liczną. Sześć świń, pięcioro owieczek, dwie jałowice i krowa. Świnie biegły przodem. Były rudo-czarne, wysokonogie, o spiczastych ryjach. Sztywna szczeć sterczała wzdłuż grzbietu jak grzywa. Nieusłuchane i harde, odchrząkiwały groźnie psu, który zwał się Atkiś i jak mógł, oganiał stado. Lękały się tylko maczugi Syskowej, spadającej twardym kropnięciem na grzbiety, i gdy chłopiec sięgał za pas, wracały spiesznie do gromady. Znacznie potulniejsze były owce, szare z krótkimi rogami, stojącymi niby kozie. Trzymały się tuż za jałowicami, co wiśniowo-gniade, z czarną pręgą przez grzbiet i jasną śluzawicą, stąpały poważnie, potrząsając uwieszoną u szyi kołatką. Dla ochrony od much, a zwłaszcza od złośliwych duchów leśnych pastuch umaił im rogi leszczyną. Zielone wiechy opadały bydlętom na oczy, osłaniały karki i szyje. Brama była otwarta i poszczególne stada tłoczyły się w ciasnym przejściu. Pasterze nawoływali się wzajemnie, klęli i poganiali żywinę. Na świnie wołano: cu! cu!... na owce: a skura!... Psy ujadały zabiegliwie i wesoło. Stojący na wale strażnik Mier przyglądał się pochodowi ciekawie i dogadywał mniej zręcznym pastuchom. Tuż za wałem wilgotna łąka, porosła wełnianką, zdawała się jeszcze bielsza niż zazwyczaj, srebrzysta będąc od rosy. Suta była rosa dzisiaj, jakby już jesienna. Niemało musiało spaść z nią gąsienic, much, motyli i drobnych żabeczek, o których to stworzeniach wiadomo, że w chmurach się lęgną i z rosą na ziemię spadają. Na tej łące, gdzie więcej rosło wełnianki i skrzypu niż trawy, nikt bydła nie pasł, chyba w czas trwogi, gdy chodziły wieści, że obcy ludzie są w pobliżu i obawiano się chudobę dalej wyganiać. Zwykłym pastwiskiem był las. Wprawdzie i w lesie nie jest bezpiecznie, ale pasterze znają sposoby, by ujednać sobie borowca, ducha leśnego, który nad wilkami rządzi. Brunatnego zaś Miszki jeśli nie zaczepiać, do barci mu nie zazierać, to trzody nie napastuje. Mądry i on, chce, by go szanowano. Las, pierwobór, zaczynał się tuż na skraju trzęsawiska, wyniosłą ścianą górując nad doliną. Olsza Brusalówna, siostra Marzy garncarki, szła również ku niemu z plecionką i króbką na zioła. * Króbka - kobiałka, koszyk pleciony z łyka. Ujrzawszy ją pasterze uderzyli w krzyk: - Wieszczyca! Wieszczyca! Bierz sito! Mętuj! Wieszczyca!... Śmiali się przy tym do rozpuku, bo spłoszona dziewka, wtuliwszy głowę w ramiona, uciekała co sił w nogach. Nie umiała wcale wróżyć i nie znosiła tych prześmiewek. Durne chłopaki! Przejść nie dadzą. Bodaj im się bydło zbłąkało!... Wyprzedziła ich szybko i stanęła, by nabrać oddechu. Trzeba teraz zważać, w którą stronę skręcą, aby samej pójść w przeciwną. Niemiło słuchać głupich żartów, przy tym darmo szukać ziół tam, gdzie bydło przejdzie. Olsza Brusalówna znała się przednio na ziołach. Wyuczyła ją matka, słynąca niegdyś z tej umiejętności w grodzie. Wiedziała, jak z lebiodki przyrządzać czerwoną barwę. Znała właściwości dzięgielu, dziewięćsiłu, podbiału, piołunu, rdestu. Wiadome jej były cnoty lepnicy, trzemuchy, którą w czas głodu człowiek może się pożywić, kurzej nogi, szczyru, macierzanki, rozchodnika i kąkolu. Zbierała też i suszyła baźki leszczynowe, młode pąki świerkowe, głóg oraz szczypszynę, tę ostatnią - by przybita nad wejściem do domu chroniła bydło i ludzi od zmory. Zajęta dokuczliwymi pastuchami, ani się spostrzegła, gdy cień ją owionął, okrył niby płaszczem. Szum wyszedł przed nią. Wstąpiła w las. Huczał potężnie górą, milczał dołem. Narzucił milczenie wchodzącej. Las... Dziwno w nim i uroczyście. Dziewczyna wstrząsła się od nagłego dreszczu i zatuliła w zgrzebną płachtę, związaną pod szyją. Poczuła się niby zagubiona, zanurzona w głębokiej otchłani... Zanurzona... W ślad za tą myślą z pamięci wychynął obraz drużki najmilszej, Jastruny Piszczorówny, przed kilku laty okrutnie w jeziorze zatopionej. Nawidziły się z Olszą bardziej niż siostry rodzone. Czy po zioła, czy po jagody, czy po chrust, zawsze biegały razem, z Bogną Pomłostówną na trzecią. Razem święciły Sobótki i Gody, w wiosenne święto razem biegły nad ledwo odtajały strumyk zaklinać jasną, żywą wodę. Pochylając młode głowy wołały: - Wodziczko, caryco, wodziczko czyściczko, bieżysz po mszarnikach, po bagnach, oczyszczasz korzenie, kamienie, oczyść też ciałeczko moje! Żebym była krasa jak zorza, syta jak jeleń, bogata jak ziemia!... Tak wołały po trzykroć, nim się obmyły w lodowatej wodzie. Wracały potem pędem do domu śmiejąc się i piszcząc z uciechy. Że nikt nie przeszkodził, że będą wszystkie trzy krasę jak zorza, syte jak jeleń, bogate jak ziemia... Oj lelum, lelum! Nie sprawdziła się wróżba Jastrunie. Darmo nieboga krzyczała, szlochała, darmo w przedśmiertnej trwodze ojca, matki nóg chwytała. Zepchnęli ją, rzucili z wału wysokiego do jeziora głębokiego. Drągami zanurzali, gdy wypłynąć usiłowała... ...Jastruna, drużka serdeczna... Nie mogła o niej Olsza zapomnieć ni tego krzyku z uszu schynąć. Długo potem, co zasnęła - to jej się Jastruna śniła. Ledwo oczy zamknie, już topielica do izby wchodzi, wodą ocieka, żałośnie płacze. Krzyczała Olsza zrywając się ze snu z przestrachem, budziła krzykiem innych. Marza machała węglami w garnku wołając: - Czur! Czur!... - Prędko poszła wieść po grodzie, że topielica nawiedza Olszę, przeto i ona sama pewnikiem niesamowita jest. Od tego to czasu pastuchy wołały za nią: wieszczyca! Drzewo zaskrzypiało przeciągle tuż nad głową zamyślonej. Odskoczyła przerażona. Gdy drzewo skrzypi, znak to, że dusza w nim siedzi. A czyja? Może Jastruny-niebogi? Ej, nie. Przecie ona w wodzie. Wodnicą ostała. Pod falą mieszka, pod falą sypia, spod fali nocą wygląda... Niesporo szło dziś Olszy zbieranie. Tak ją te myśli opadły, że szła niby kołowata, zapominając, czego miała szukać. Po drzewach, po wierzchołkach spoglądała, nie po ziemi. Pusta króbka, pusta plecionka kołysały się w ręku, a ona idąc bezwolnie cudowała się światu. Że taki wielki i dziwny, i straszny. Żywe wszystko, co jest na nim. Święte i żywe. I wszystko ma duszę. Równie dąb wielki, jak ziarenko małe. Mają swoją duszyczkę pszenica i jęczmień, i proso - boć z łupiny nie urosną, jeno z duszy. Święte są ogień i woda, a najświętsza ziemia. Biada, kto by ją uderzył, szczególniej na wiosnę, kiedy jest ciężarna ziołami i kwieciem. Biada, kto by trawę zrywał garściami, miast ścinać nożem czy sierpem. Bo to tak jakby matce rodzonej rwał włosy. Święte są ptaszki-dusze i zwierzęta. Święta jest pszczoła i robaczek maleńki - biedronka, której ukrzywdzić nie wolno... Tak myśląc potknęła się Olsza o jakieś dyle przewrócone. Stanęła, oczy przetarła zdumiona. Aż tutaj przyszła? Do gaju, gdzie nie zachodzi nikt, jeno w uroczyste święta? Jak to się stało? Należało odejść co szybciej, lecz ona stała gapiąc się jak urzeczona. Po prawdzie, las przed nią był taki sam jak za nią i tylko na poły spróchniały, przez dziki i żubry porozwalany częstokół biegnący wokół wskazywał, że miejsce to posiada jakieś szczególne znaczenie i wagę. Niemniej był to gaj, święty gaj grodu znad jeziora. Istniał bowiem zwyczaj odwieczny, że gdy gdziekolwiek zakładano nowy gród, starzy sadzali uroczyście młodego chłopca na najeżdżonego źrebca i bez uzdy, bez wodzów puszczali wprost przed siebie. Gdzie koń pierwszy raz przystanął, uważano miejsce za święte, przez bogów wskazane, by mieszkańcy nowej osady składali na nim odtąd po wiek wieków ofiary i palili ognie Sobótki. Innych świątyń nie znano. Miejsce takie zwano gajem i otaczano częstokołem. Do gaju nie wolno było nikomu wchodzić ani ziół w nim zbierać, ani jagód, ani na zwierza polować. Nie wolno było ułamać gałązki, a ścięcie drzewa równało się zbrodni, za którą karano wydarciem wnętrzności. Dawno już, dawno stał gród nad jeziorem, przeto niejeden częstokół otaczający gaj zdążył spróchnieć i osunąć się w murawę. Pośrodku kręgu stały dęby rzadkie, bo potężne, zwarte kopuły listowia nie dopuszczały rosnąć niczemu w pobliżu. Drzewa były prastare, węźlaste, o korzeniach splątanych, wysadzonych kłębami z ziemi, jak gdyby nie mogły się w jej łonie zmieścić. Grunt wokół był spaćkany przez dziki, szukające żołędzi, lecz tuż dalej puszyło się leśne poszycie, gąszcz cierni, malin i chmielu. Wielkie baldachy rozczapierzały się płasko, ogromne liście łopianu, paprocie wielkie jak krzaki zdradzały swoim bogactwem wilgoć niewidocznego źródliska. Jagody zwane durnice, nie zbierane przez nikogo, wisiały na swych szypułach, błękitnoczarne, pokryte siwym nalotem. Wysoko pośród gałęzi kłębiła się widoczna przez odmienną zieloność jemioła. Olsza stała zapatrzona, gdy szelest kroków zwrócił jej uwagę. Obróciła się i skamieniała. Niezawodnym instynktem pierwotnego człowieka wiedziona, osunęła się bezszelestnie na ziemię, zapadła w głąb łopianów i paproci. Poprzedni lęk przed ogromem nieznanego świata pierzchł, ustąpił miejsca zwykłemu ludzkiemu strachowi w obliczu niebezpieczeństwa. To, co ujrzała, nie było leśnym duchem, borowcem ani boginką, ani dziwożoną. Nie było też niedźwiedziem, wilkiem ńi rysiem. To, co zobaczyła Olsza, to był człowiek. Obcy człowiek. Obcy, nieznany. Na głowie miał czapkę skórzaną, przylegającą do włosów, sterczącą turzymi rogami. Wyglądał, jakby był sam, na wzór tura czy żubra, rogaty. Na płowej, wełnianej szacie nosił miedziany świecący naszyjnik, tak wielki i piękny, jak jeszcze nigdy Olsza nie widziała. Otaczał szyję wielokrotnym, grubym zwojem, schodził aż na piersi i barki pokrywając je ruchomą łuską. Pośrodku tkwiła gruba, okrągła zapona z wyrzeźbioną głową ludzką. U bogatego, kutego pasa wisiał krótki, brązowy miecz. Szedł z wolna, z pogardliwym wyrazem twarzy spoglądając na ogrodzenie. Nie był sam. Za nim w odległości paru kroków szedł mąż drugi, podobnie, lecz skromniej odziany. "Może sługa"? - przemknęło Olszy przez głowę. Podeszli teraz blisko i serce kołatało się w niej bez tchu. Trwożny oddech poruszał wiotkę. * Wiotka - źdźbło, tuż przed twarzą dziewczyny rosnące. Motyl siadł na nim i odleciał spłoszony. Z przerażeniem Olsza myślała, że zauważą kołysanie się trawy i ucieczkę motyla, lecz oni nie spoglądali wcale w tę stronę. Wyglądali, jakby się niczego nie obawiali. Gadając coś w niezrozumiałym języku obchodzili w krąg częstokół. Może spodziewali się zobaczyć za nim jakiś budynek. Pomału głosy ich i kroki ścichły, oddaliły się. W borze zapanowała poprzednia, niezmącona cisza. Olsza nasłuchiwała jeszcze dłuższą chwilę, po czym wysunęła się ostrożnie, chwyciła swoją plecionkę i dalejże biec. Gnała skroś lasu w kierunku grodu. Skakała przez krzaki i zwalone kłody jak sarna. Chwytały ją w locie lepkie pędy jeżyn, przytrzymywały podstępnie widłaki. Biegła nie zważając na nic. Nareszcie, spocona, zdyszana, wypadła na znajomą już polanę. Nagły tętent napełnił ją nowym przerażeniem. Zaszamotało coś, błysło. Wielki jeleń sadził wprost na nią spłoszony. W ostatniej chwili spostrzegł dziewczynę, dał susa w bok i znikł w gęstwinie. Teraz wypadł łowca. Siedział na koniu, naciągał łuk wołając głośno: - Sa! sa! - Olsza poznała najmłodszego z Kruków, Miłosza, i jęła rozpaczliwie machać rękami. - Stój! Ady stój! Coś ci rzekę! Spojrzał na nią wzgardliwie, ale raczył zatrzymać konia. Zresztą jeleń już się odsadził daleko. - Przez ciebie chybiłem - zauważył gniewnie. - Czego się tu włóczysz? - Widziałam obcych - objaśniła Olsza głosem przerywanym ze zmęczenia. - Obcych? - myśliwy zeskoczył z konia. - Gdzieś ich widziała? Kiedy? - Co ino. Przy gaju. - Po coś tam chodziła? - ...Zioła zbierałam... Dwóch szło. Skryłam się. Całkiem obcy. Jeszczem takich w życiu nie widziała. Słuchał uważnie, z namarszczoną brwią,. - Nowina! I co potem? - Obeszli gaj kręgiem, a ja uciekłam... - Na smerdów patrzyli, biegusów czy na wojów? * Smerd - pachołek księcia, uzbrojony w dzidę lub łuk. * Biegus - włóczęga. - Na wojów. - Nowina!... Pojadę ich szlakować, a ty póki nikomu w grodzie nie gadaj, żeby trwogi wczesnej nie przyczyniać... Ułapił grzywę konia, wciągnął się zręcznie na jego grzbiet i znikł między drzewami. Olsza patrzyła za nim uspokojona. Miłosz Kruków da sobie radę. Ubije obcych, jak wczoraj ubił jelenia. Mocny jest i mądry. Miłosz... Szła wolno wydychając poprzednie zmęczenie i strach. Nie wiedzieć czemu, czuła się zadowolona. Z prawej strony w głąb lasu wrzynały się jasne halizny, wypalone łazy, od kilku pokoleń uprawne. Żniwa dobiegały końca i ludzie krzątali się na nich rojnie jak pszczoły. Biedniejsi znosili zboże z pola do domów na plecach lub zawinięte w radno, ładowali na grzbiet wołów, bogacze zwozili wozami. * Radno - płótno utkane z najgorszych włókien. Ciężkie koła, zbite z tarcic, obracające się wraz z osią, skrzypiały przeraźliwie i wrzynały głęboko w wilgotny grunt łąki. Ale na wóz nałożyć można było więcej, niżby udźwignęło trzydziestu ludzi. Olsza i siostra jej, Marza, nie posiadały pola, więc żniwa ich nie dotyczyły. Za garnki Marzy, za płótno Olszy naniosą im i tak kobiety pszenicy, lnu, jęczmienia, wiele chcieć. Starczy wszystkiego aż nadto. Rozglądając się z roztargnieniem po polach dziewczyna myślała znowu - nie o obcych, lecz o Miłoszu. I o jeleniu. Że tak śmigał, tak wyskoczył... A Miłosz za nim na koniu, haj! haj... Wodze puścił, łuk naciąga... Weszła do chaty. Siostra powitała ją gniewnie. Tyle czasu zmitrężyła! Chyba całą płachtę ziół przyniosła? - Nijakiego ziela nie przyniosłam - wyznaje ze wstydem Olsza, wieszając plecionkę i króbkę na kołku. Chroma garncarka odwróciła się zdumiona. - Nic nie przyniosłaś! Co się stało? Gdzieś była? - Chodziłam, chodziłam po boru, żadnego ziółka nie naszłam... Potem polękałam się... - Czego? Wilkołak cię gonił? Boginka? - Nie wiem. Polękałan się - powtarza zwięźle Olsza i kucnąwszy przy ogniu zbiera leżąc- okrawki gliny. Międli je w palcach bezwiednie. Nierada już nic więcej opowiadać. Miłosz zakazał przecie gadać, a Marza wnet wszystkim rozpowie. - Pewnikiem niedźwiedź? - poddaje siostra. Lecz Olsza milczy uparcie, przeto Marza zagniewana zacina wargi i wraca do przerwanej roboty. Nie spogląda wcale na młodszą. Zawsze zgryzota z tą dziewczyną. Niezdarzona! Pójdzie i z niczym wróci, i nawet gadać nie chce dlaczego... A lebiodka pilno do barwienia potrzebna. Milczą obie. Glina mlaska w silnych, sprawnych palcach chromej pracownicy. Nie dziw, że sąsiadki biją się nieraz o jej garnki, bo żadna garncarka w grodzie nie potrafi tak pięknie ulepić jak ona. Najpierw wyrobi spód, krążek równy niby miesiączek na pełni, potem wałkiem z gliny długim, cienkim otacza denko zlepiając brzegi starannie. Okręca wałek, okręca niezliczone razy, coraz wyżej, to szerzej, to węziej puszczając" aż naczynie otrzyma żądaną wysokość i kształt. Wtedy trzeba od środka i z wierzchu ściany dobrze wygładzić, uklepać, ubić. Wreszcie sznurem przyciśniętym lub kółeczkiem wrębionym ozdobić i w piecu uważnie wypalić. Misa czy garnek gotowe. Zdaje się to proste, a trzeba mieć w ręku nie lada zręczność, w oku miarę. Garnek garnkowi nie równy, każdy innego kształtu potrzebuje. Bo te będą do warzenia, a tamte do kwaśnego mleka. To znów płaskie talerze do pieczenia podpłomyków, misy, kociołki, kubki, dzieżeczki, czerpaki, łyżki, osobliwe łyżeczki do karmienia małych dzieci, gdy je matka od piersi odsadzi. Jest nad czym pomyśleć, jest! I palce trzeba mieć do tego cienkie, niewieście. Toteż z dawna wiadomo, że garncarstwo, podobnie jak tkactwo, to zajęcia białogłowskie, gdy skórnictwo, ciesiołka, obrabianie rogu, krzemienia, odlewanie z brązu - męskie. - Daj tę misę, ać opiszę - odzywa się nagle Olsza wyciągając rękę ku ukończonemu świeżo naczyniu. - Nie popsujesz? - pyta Marza z urazą. - Coć spsowałam? Nie popsuła istotnie nic dotąd, do zdobienia ma bodaj większą jeszcze zmyślność niż Marza, przeto chroma kiwa głową przyzwalająco. Uspokojona, spoważniała Olsza zasiada na ziemi wygodnie. Misa między kolana, cienki rylec z jeleniego rogu do ręki. "...Opiszę jelenia, jak śmigał, a Miłosz za nim na koniu... - myśli dziewczyna i aż oddech wstrzymuje z uwagi. - Żebyż się udało! Oto jeleń. Nogi wyciągnął w przód, wyciągnął w tył, głowę wygiął na plecy, a rogi ma wielkie jak świerki. Każdy pozna, że to jeleń i że gna. Teraz koń. Podobny do jelenia, tyle że bez rogów. Ale że człowiek na nim siedzi, nikt go nie weźmie za co inne niż za konia. Teraz jeździec. Głowa, ręce, łuk... O, doskonale! Wygląda jak żywy". Zdaje się Olszy, że nawet do Miłosza podobny. Marza spogląda przez ramię siostry z uznaniem. Piękna misa. Trzeba zrobić więcej takich. Lecz Olsza nie patrzy już na misę. Bierze z policy nowy, nie wypalony jeszcze garnek. Wysoki, brzuchaty, ze smukłą szyją. Na szyi można sobie wyobrazić głowę, a tutaj zrobić naszyjnik taki, jak nosił ów obcy. Szybko, szybko, gorączkowo wrębi, nalepia, od wewnątrz palcami wypycha. Pośrodku guz-zapona z wyobrażeniem ludzkiej twarzy, wokoło układają się zwoje coraz niżej, coraz szerzej. Jeszcze dwa takie guzy, żeby garnek był ze wszystkich stron jednaki. Jeszcze dwa kręgi wrębów i paciorek. Marza uderza w dłonie z zachwytu. Zapomniała o ziołach i poprzednim gniewie. - Śliczności - mówi unosząc skończony garnek do góry. - Dziw, skąd ci to do głowy przyszło?... Do warzenia nikt go nie weźmie, bo rogaty... Na popielnicę zostanie... Szumna będzie popielnica... Nie dla byle kogo... Zrobisz jeszcze jedną, Olsza?... - Bo ja wiem - odpowiada niechętnie dziewczyna. Nie lubi zdobić popielnic. Oj, nie lubi. A prawdę gada Marza, że rogaty garnek na nic się innego jak na popielnicę nie przydaje... Z roztargnieniem zbiera skrawki gliny, poczyna lepić z nich ptaszka. Jaki on będzie? Kogutek? Zazwyczaj robi kogutki ku radości dzieci, które bawią się w pobliżu chaty. A może jarząbka pstrokatego? Albo sokoła?... Pochłonięta robotą nie bacząc na ponowne niezadowolenie siostry Olsza nuci półgłosem: - ...Ej, ty ptaszku, krogulaszku wysoki... I znów przypomina się jej najmłodszy z Kruków, Miłosz, goniący jelenia. ROZDZIAŁ III. Targi w grodzie. Miłosz, syn Kruka, wrócił dopiero na odwieczerz, głodny i zły. Odnalazł ślady obcych, o których mówiła dziewczyna, ale ich samych dogonić nie zdołał. Ślad, zrazu wyraźny, zacierał się, ginął i nawet bystre oko łowcy nie mogło go wytropić. Miłosz kręcił się daremnie wokół gaju, nareszcie zawrócił do domu, gotów sądzić, że dziewczynie się przyśniło, zaś oglądane przez niego ślady były po prostu śladami pastuchów. Jechał stępa, rozmyślając i nad tym, i nad owymi obcymi, co pewien czas nachodzącymi dziedzinę. Siedzieli na zachodzie i północy. Nie wiedziano, jak ich zwać. Znacznie później Rzymianie określili te wojownicze plemiona jako Gotów i Germanów, lecz dla ludzi, mieszkających na bagnistym półwyspie nad jeziorem, nazwy te nie mogły posiadać żadnego znaczenia. Mówiono zwyczajnie obcy, czasem też niemi, że się dogadać z nimi nie można było z przyczyny niezrozumiałej, dziwnej mowy. Budzili lęk i wstręt. Wstręt dlatego, że swych zmarłych nie palili, jak przystoi, lecz zakopywali niby ścierwo w jamie wyłożonej kamieniami, pozostawiając na żer robactwu i zgniliźnie. Nie umieli równie dobrze jak tutejsi tkać ni garnków lepić. Naczynia ich były ciężkie i niezdarne. Natomiast posiadali o wiele lepszy oręż. Kochali się w orężu i mieli go pod dostatkiem. Rolę uprawiali licho, woląc walkę i łowy niż siejbę. Gdy im chleba brakło, ruszali na wschód, by wyprzeć tamtejszych mieszkańców, zagarnąć ich dobre pola. Pod tym względem nie byli wyjątkiem. Podobne ciągi zdarzały się nieraz na świecie. Jedne plemiona napierały drugie, które z kolei naciskały trzecie. Bywało, że wędrujący z dalekich południowych krajów kupcy zastawali z podziwieniem w starych siedzibach nowe plemiona, inne, niż znali ich ojcowie, tymi samymi szlakami wędrujący. I tylko jedni oni rolnicy, siedzący szerokim kręgiem między Łabą, Odrą, Wartą, Wisłą, Bugiem, nie odchodzili ni dokąd. Wielkie ciągi szczepów zdały się im dobre dla włóczęgów, pasterzy, łowców, nie dla tych, co ziemię orzą. Woleliby raczej zginąć do ostatniego, niż ustąpić z ziemi, na której osiedli z prawieka. Nie chcieli znać innych borów, innych strug ni jezior. Tu rodziły się dziady i przez-dziady, tu zeszło im dzieciństwo i wiek młody, tu ich na żalniku pochowano, tu pozostaną także wnuki i prawnuki do końca, do zdobytego końca świata. Równie mało jak o wrogach wiedzieli o sobie samych. Gdyby starców z grodu nad jeziorem zapytać, kim są i gdzie mieszkają, odparliby zapewne, że wokoło siedzą pobratymcy, Słowiany, bo się z nimi posłowie i dogadać można, oni sami zaś są Polanami, bo na polach żyją, nie w lesie. Jezioro i gród mają wspólne miano Nałęcz, bo sierp jeziora niewieścią zawitkę, czyli nałęcz, przypomina. Z młodych jednak mało kto o tej nazwie wie, a używać jej nie trzeba, by moc zawarta w imieniu nie zwietrzała lub psotny duszek Pomian nie pochwycił dla szkody. Tak powiadali starzy. Zresztą w życiu potocznym nazwa nie była potrzebna. Innego wszak grodu, innego jeziora nie znano. Żyło więc owo spokojne, lnianowłose plemię nie odchodząc nigdzie, rozszerzając połacie uprawnej ziemi w miarę, jak ludzi przybywało. Weszło w zwyczaj, że skoro w chacie narodził się syn, gospodarz obcinał korę na drzewach, rosnących na granicy jego pola. Obdzierał ją dookolusieńka na znacznej przestrzeni. Ogołocone z kory dęby, buki i ohojary usychały w ciągu roku, a wtedy je podpalano. Wypalony las zwał się łazem. Popiół użyźniał ziemię, a zwęglone pnie poczynano karczować. Ciężki to był trud! Motyką z rogu, kilofem o ostrzach z krzemienia niełacno wypruwać z ziemi splątane korzenie, wysadzać bujne wykroty. Nieraz chłopiec wyrostek pomagał ojcu wydobywać reszty pni na łazisku,założonym w chwili jego urodzin. Po wydarciu ostatnich pniaków i korzeni, palono jeszcze raz te szczątki i to się zwało ugorem - że już ugorzało. Na koniec gospodarz sprawiał dla sąsiadów i krewnych swaczynę, ucztę na cześć nowiny, świeżej niwy, dobrej roli, która rodzić będzie chleb, a po uczcie przepasany płachtą szedł zasiewać ją po raz pierwszy. Społeczność wzbogaciła się o skrawek ziemi. Nie wystarczało jednak zdobyć owo pole. Niemałego trudu wymagało utrzymanie go. Bór, wyparty, nawracał znowu. Dość było na krótki czas zaniedbać rolę, przeznaczyć ją na pastwisko, by zarosła lasem znowu. Bujne pędy drzewek wyrastały zewsząd, jak gdyby szydząc z usiłowań człowieka. Las zagarniał wszystko. Wyjąwszy mokre łęgi i jałowe piaski puszczał się na każdej ziemi. I walczący nieustannie z lasem ludzie nienawidzili go jako potęgi groźnej i niszczącej. Kochali ziemię szumiącą pszenicą, kochali ziemię, którą można było sochą orać, zeschłym wierzchem świerka bronować, ziarnem obsiewać. Nie chcieli widzieć na niej lasu. Czcili drzewa w gaju, w świętym gaju, gdyż były to drzewa obrane za siedlisko przez duchy, lecz nie lubili drzew jako takich. I ta cecha miała im pozostać właściwa przez tysiące lat. Miała pozostać do dziś. Trud włożony w ziemię wiązał z nią silniej niż sznur konopny, niż łańcuch brązowy. Tyle się namęczywszy jakżeby stąd odchodzić mogli? Nie chcieli innego życia. Latem pracować na roli, zimą, kiedy pora zła, siedzieć w zacisznej izbie, przy trzaskającym wesoło ogniu Swarożycu, przy drzwiach skórami szczelnie utkanych, przy miłym bydlęcym cieple, bijącym z komory - tego pragnęli. Byli rolnikami, hodowcami i niczym więcej. W chatach znalazłeś pod dostatkiem sprzętów gospodarskich, a mało broni. Na co rolnikowi broń? Nawet na grubego zwierza rzadko polowali. Rozmiłowany w łowiectwie ród Kruków stanowił wyjątek, który tłumaczono tym, że mać starego Kruka przyszła pono aż gdzieś znad Wisły, z Chrobacji. Jedyną wędrówką, jaką każdy z nich musiał bodaj raz w życiu dokonać, była wyprawa po sól. Co prawda nie potrzebowali iść po nią aż do morza, znajdowała się o krótkie dwa dni drogi od jeziora, w lasach. Młaki tam były, źródliska, w źródliskach dziw nad dziwy: woda gorąca i słona! Tam przyszedłszy ludzie klecili szałasy z gałęzi, rozpalali ognie, po czym warzyli ową wodę i zbierali osadzającą się na dnie garnków sól. Wracali do domów z zapasem, mającym starczyć na parę lat. Przedtem musieli się okupić staremu Wrotowi, którego ród od kilku pokoleń przy źródle siedział i daninę pobierał. Wrót twierdził, że bez niego utopce, strzegące źródła, uciekłyby z solą hen, na drugi koniec ziemi, przeto płacono bez sprzeciwu. * Utopiec - topielec, duch strzegący mokradeł leśnych, Jezior i źródeł. Takie było życie tych rolników osiadłych, zależnych od żywicielki pogody, drżących przed gradem i przed najazdem owych obcych z zachodu i północy, co, skorzy do wędrowania i walki, woleli zabierać cudzą ziemię niż karczować las na swojej. Każde pokolenie musiało staczać z nimi walki, zawsze zacięte i krwawe. "Na przeszpiegi już widno chodzą - myślał teraz Miłosz jadąc. - Tylko patrzeć, jak się zwalą"... Dolatujące z tyłu wesołe okrzyki przerwały jego frasobliwe rozważania. Kilku pastuchów, Sysek Strażów na ich czele, biegło na wyprzódy, machając rękami, ciskając w górę maczugi i chwytając je w lot na znak zadowolenia. - Kupce jadą! - wrzasnęli do myśliwca. - Kupce! - Gdzie są? - zapytał Miłosz poruszony. - Hań, pod lasem. Cztery wielkie wozy i z ćwierć kopy ludzi... - Widzieliście ich dobrze? - Całkiem koło nas byli. Gadali coś psim językiem i na gród ukazywali. - Wozy budami nakryte, różności tam pewnie, różności! - Koła jakieś ucieszne, inne niż nasze... "Kupce - pomyślał z ulgą Miłosz i wyprostował się. - Dziewka głupia, powiadała, że woje. Nie woje, a kupce". Niepotrzebnie sobie łowy popsuł i cały dzień stracił. Gdy spętawszy i puściwszy na pastwisko konia wrócił do domu, w grodzie wiedzieli już wszyscy o przyniesionej przez chłopców nowinie. W wąskich uliczkach huczało jak w ulu. Przyjazd kupców nie lada to zdarzenie. Już chyba pięć lat minęło, gdy byli ostatni raz. Po prawdzie, ich przyjazd nie był konieczny dla grodu. Wszystko, co do życia i po śmierci potrzebne, umiano wyrabiać na miejscu. I odzież, i obuwie, i broń, i wszelakie statki. Nawet ozdoby z brązu, kabłączki na skronie, naramienniki i piękne, niezbędne do ubioru szpile. Noże i sierpy, groty do strzał, oszczepy, motyki, sochy. To wszystko robiono przednio. Któż lepiej niż ci rolnicy z ziemią zrośli mógł znać kształt lemiesza najodpowiedniejszego do orki? Albo wygięcie motyki? Nie trzeba było przywozić niczego z dalekich, zamorskich krain. Niemniej miło było kupców obaczyć, nakupić od nich nieznanych cenności, zobaczyć nowego kształtu zapony, świecące paciorki, srebrem nabijane sztylety, pasy i łuki. Kobiety aż drżały z ciekawości. Jakie tam nowe tkaniny barwione, jakie wzory i ozdoby?... Nazajutrz rano przyszło poselstwo od kupców. Dwóch mężów, i trzech pachołków. Lica ich smagłe, włosy czarne, kędzierzawe, strój bogaty. Na głowach przybysze mieli krągłe, połyskliwe mycki, na nogach sandały skórzane, a łydy i golenie gołe. Broni nie posiadali żadnej, chyba ukrytą w zanadrzu. Ukazywali bezbronne ramiona na znak, że zdrady nie chowają i nie jako napastnicy przychodzą. Wnet tłum ich otoczył i powiódł na plac, gdzie już się starsi zebrali dla wiecu. Nic w siodle nie mogło się stać bez uchwały wiecu. Na placu radnym siedziało już ze dwudziestu tych wiecowników, sami najstarsi. Nosili, jak wszyscy, lniane obleczenie, lniane, długie gacie, brody mieli siwe jak kądziel, twarze zmarszczone i twarde niby ścięta grudą rola. Pomimo łaskawości słońca sierpniowego zatrzymali na głowach wielkie czapy baranie, a na ramionach kożuchy. Staremu nigdy dość ciepła, bo czuje już zimno grobu. Siedzieli milcząc. Mądrość ich polegała na długim życiu i doświadczeniu. Wypadki w ich przekonaniu nawracały z niezmienną kolejnością pór roku, przeto wystarczało przypomnieć sobie przebieg dawnego zdarzenia, by wiedzieć, jak się odnieść do obecnego. W obliczu każdej nowiny przypominali sobie, jak niegdyś postąpiono i zali to wypadło dobrze albo źle? Potem zwlekali jeszcze z wyjawieniem swego zdania, nie śpiesząc się, bo tylko młodym jest pilno. Pośrodku koła siedzieli dwaj żerce, czyli wróżę, starszy Świętoch i młodszy Żywoch. Na głowach sterczały im dziwaczne czapy z brzozowej kory, wycinanej w znaki i ręby, w