Zofia Kossak - Gród Nad Jeziorem. Ilustrował Stefan Mrożewski. Nasza Księgarnia, Warszawa 1981. Posłowie Piotr Kuncewicz. Skanował, Opracował i Błędy Poprawił Roman Walisiak. Opracowanie Graficzne Serii Leon Urbański. Tekst Oparto Na Wydaniu Nasza Księgarnia Warszawa Rok 1957. (c) Copyright By Instytut Wydawniczy "nasza Księgarnia", Warszawa 1981. ROZDZIAŁ I. O zachodzie. Sześcioletni Kurek, drugi z kolei syn Straża, za młody był jeszcze na pastucha, dość jednak duży, by wykonać jakąś odpowiedzialną robotę. W ten dzień żniwny zlecono mu odganiać od rozłożonego na dachu dosychającego prosa gromadnie nadlatujące kaczki z jeziora. Nie masz bardziej żarłocznych i utrapionych ptaków jak te "ątki", a na ber, czyli proso, szczególnie są chciwe. Łatwiej się obronić od kani, od sroki, od wrony-złodziejki niż od nich. Prawda, że za tamtymi szkodnikami można miotać kamieniem czy pałką lub nawet tłuc je drągami, gdy się stadem opuściły. A ptactwo jeziorne, święcone odganiać wolno, zabijać nie można - by gniewu bogów na gród nie sprowadzić. Łabędzie, kaczki, czaple i bociany, z leśnych - słowiki, kukułki, krogulce i kanie to dusze zmarłych w ptaki przemienione. Podobnież bóstwom jeziora przynależą ryby: wielkie sumy leniwe, w dziuplach drzew leżących na dnie wody mieszkające, drapieżne szczupaki, guściory, jazie, klenie, mrzany i węgorze, nawet piskorze i płocie. Bogowie wszystko to mają zliczone i nie użyczą nikomu, chyba na ofiarę. Tylko gdy chodzi o żertwę, wolno ryby siecią ciągnąć czy więcierzem wybierać do woli. Na pożytek ludzki nie. W innych grodach tak nie bywa. Ludzie łowią swobodnie ryby. Mają z tego wielką korzyść i wygodę. Nie zgłodnieją, nie urobią się, boć ryb mnogość wszędzie. Chcesz wody czystej do cebra zaczerpnąć, dobrze musisz oganiać, żeby ich nie naszło, a siecią, czyli mrzeżą, zagarniesz - już cała kupa karasi czy okoni trzepie się na brzegu. Hej, mają wygodę po innych grodach! Tu nie. Tak popadło. Nie sprzeciwisz się temu, mizerny człecze, chudziaku. Nie poradzisz. Słabyś jak robak, bezbronny jak czyżyk, gdy nad nim krogulec krąży. Słuchaj tylko, a bacz, byś bogów czym nie rozgniewał. Zdarzyło się już raz w grodzie, że jezioro się wzdęło i zalało domy. Woda podmyła wał, obaliła, wyrwała pale ochronne, pokryła na łokieć polepy i gaconą drogę. Ledwo że zdążono ogień uratować i wynieść na górę. I tak już woda została. Trzeba było spiesznie ciągnąć z lasu drzewo, nową podłogę wyższą dawać na starej. Zgryzoty, utrapienia, pracy na rok bez mała. A wiele się przy tym sprzętu zmarnowało! Ile statków poniszczono! Co się chudoba natrapiła! Nikt nie wiedział, za co ten gniew, aż wykryło się przypadkiem, że w przeddzień powodzi Piszczorowi chłopcy suma złowili, upiekli i zżarli. Tyle biedy o jednego suma! Chłopaki dowiedziawszy się, że wina wykryta, zbiegły do lasu i nikt odtąd nie wie, co się z nimi stało. Pewnie tam przepadli. Gdyby zostali w grodzie, rzucono by ich do wody na karę i przebłaganie. Że uciekli, stary Piszczor córkę pozwolił utopić. Nie była winna przestępstwu, ale ktoś przecie musiał karę ponieść, a skoro z domu Piszczorów wyszła przewina, to słuszna, by dom Piszczorów zapłacił. Piszczor ojciec w gruncie rzeczy rad był, że starszyzna przystała na dziewkę i nie wymagała śmierci najstarszego syna, przeto niebogę co szybciej z wału zepchnął, zanimby się wiec rozmyślił. Kurek Strażów, choć mały, znał dobrze te dzieje słysząc je nieraz opowiadane przez starszych, przeto z całym przejęciem oganiał kaczki od prosa, a machając wielką, liściastą gałęzią strzegł się, by której zbyt mocno po łbie nie uderzyć. Za to po skrzydłach trzepał, ile wlezie. Oj, natłukłby ich, natłukł, żeby było wolno! Aż zgrzytał zębami, bo natrętne ptaszyska pchały się same wprost pod ręce. Jakby im pożywienia na jeziorze brakło. Gdy na koniec spłoszone jego wrzaskiem i machaniem stado odlatywało za wodę na łęgi, Kurek siadał okrakiem na kalenicy i sapiąc ze zmęczenia rozglądał się z zadowoleniem wkoło. Wprawdzie za chwilę nadleci nowa gromada, tymczasem jednak można wypocząć i popatrzeć, co się dzieje w grodzie. Z wysoka widać wszystko jak na dłoni. Chata Strażów stała tuż przy wale, pierwsza od jeziora i chłopiec myślał, że rozpędziwszy się mógłby bez trudu przeskoczyć na wał. A może by nie przeskoczył? Okrężna droga jest szeroka. Ale skakałby z wysoka. Więc jak? Skoczy, nie skoczy? Trzeba kiedy popróbować. Wał był wysoki, niewiele niższy od dachów, szeroki, na moc zbudowany. Stanowiły go dębowe skrzynie, izbice, w ziemię wpuszczone, na węgieł składane. Było tych izbic dwa rzędy. Skrzynie wypełniano ziemią i kamieniami, że stanowiły razem nieobaloną zaporę. Z wierzchu oblepione było wszystko gliną, by ogień się łatwo nie chwycił. Od wewnętrznej strony, wzdłuż wału, biegł ganek, na którym stojąc można było niewidocznie baczyć na wszystko, co się działo poza wałem, a na ziemi, co tyle kroków, wiele jest palców u rąk i u nóg, leżały kupy polnych kamieni przygotowanych do miotania w razie napadu. Poniżej ganku biegnąca droga, zwana okrężną, była grubo wymoszczona faszyną, na faszynie leżały bale, stanowiące właściwą nawierzchnię drogi, a na balach, że były nierówne i krągłe, warstwa gliny, przemieszanej z suchym nawozem i mierzwą. Gród wzniesiony był na gruncie podmokłym, bagnistym i bez tej ochrony droga stałaby się niemożliwą do przebycia trzęsawą. Podobnie zabezpieczono podłogi w chatach. Na rzadkich skrawkach ziemi nie zabudowanych bujały skrzyp i ziele, zwane bagnem, rósł jaskrawozielony mech, a pod nogami chlupała zdradziecko woda. Skrawków tych jednak było bardzo mało. Domy cisnęły się blisko stłoczone, nierzadko po dwa, trzy, jednym dachem nakryte, żeby zmieścić więcej. Miejsce bowiem, choć bagniste, wietrzne i zimne, niezdrowe dla żywiny i dzieci, było niezmiernie obronne, a cóż na świecie cenniejszego niż bezpieczeństwo? Z trzech stron oblewało gród jezioro. Z czwartej wąski pas bagnistej łąki dzielił od lasu i suchych polan, na których uprawiano zboże. Od tej strony wał był jeszcze wyższy, jeszcze obronniejszy i nieustannie strzeżony. Dwie tylko bramy gród posiadał. Jedna wychodziła na łąkę i zwano ją Bramą Starszych, bo w pobliżu jej sprawiały się wiece, druga otwierała się na przystań, przeto nazywano ją Wodną. Obie bramy były warowne, z tęgich bali sklecone, dla większej mocy nabijane brązowymi ćwiekami. Na podobny zbytek mógł sobie pozwolić tylko zasobny i bogaty gród. Brązowe ćwieki! Gdy słońce zachodziło, błyszczały z dala czerwono, na podziw i zazdrość każdemu obcemu. Błyszczały pewno i teraz, ale Kurek z dachu nie mógł tego widzieć. Pora była wieczorowa. Pan nieba, Dadźbóg, żywiciel ziemi, okrążył już świat i zachodził na spoczynek. Zwą go też ludzie Swarogiem, bo chętny do gniewu, swarzy się grzmotem, razi błyskawicą o lada jaką przewinę, lecz częściej bywa Dadźbogiem, dawcą dobrym i łaskawym. Dzisiaj także pogodnie spogląda na gród. Siostry, obłoczne zorzyce, już mu wyszły naprzeciw. Od ich chust zrumieniła się woda jeziora. W trzcinach pełno głosów ptactwa. Wysoko pod niebem lecą żurawie i kruczą. Chłopiec długo spogląda za nimi. Już ich nie widać. Poleciały gdzieś na koniec świata, gdzie niebo styka się z ziemią. Gdyby człowiek tam doszedł, nógłby się na nie wydrapać. Tak powiadają starzy. Z krzykiem i łomotem skrzydeł zrywa się klucz dzikich gęsi. Musiała spłoszyć je wydra. Ryby rzucają się w górę. Wielkie koła rozchodzą się po gładkiej wodzie. Pewnikiem będzie jutro pogoda, bo dymy ciągną z dymników wąskimi pasmami, po czym wzbijają się prosto do góry. Na słotę kłębią się nisko, aż w ulicach mroczno. Śledząc dymy chłopiec spogląda po dachach, ciągnących się równymi rzędami, rozdzielonymi wąską szczeliną poprzecznej ulicy. Wszystkie kryte łabuziem, czyli sitowiem przyciśniętym kamieniami, by wiatr nie rozrzucał snopków. Pośród tych strzech szarych lub zielonych, zależnie od wieku poszycia, żółci się i wyróżnia z dala dach Chwostów, kryty słomą. Chwost, niespokojny człowiek, chodził daleko w świat aż za Gąsawę i przyniósł skądś taką nowość. Nikt jeszcze w grodzie dachu słomianego nie widział! A poprzyczepiał snopy tak jakoś, że bez kamieni leżały. Wróżyli wszyscy, że mu je pierwsza wichura zmiecie - nie zmiotła. Daleko za jeziorem ciemnieje wzgórze, a na wzgórzu stoi kamienny słup. Nie ludzkie go ręce stawiały. Pod tym słupem mieszkańcy grodu palą stosy pogrzebowe i składają ofiary zmarłym. Gdy spoza tego słupa słońce wschodzi, starszyzna obwieszcza uroczyście, że jest wiosna, że się nowy rok rozpoczął. Toteż jeszcze luty miesiąc nie dobiegnie końca, a już chłopaki (w ich liczbie Kurek) pilnie śledzą co dzień, jak daleko wschód od słupa, wiele też dni do nowego lata? Na stokach wzgórza znajduje się żalnik. Niemiło w tamtą stronę spoglądać, szczególnie pod wieczór. Oczami można też ducha przywieść, niby wędą. Ostatnio palono na nim i grzebano uroczyście starego Dudę. Na kogo wypadnie teraz? - Tfu! Tfu! Co za dumki! Co za dumki! - Chłopiec spluwa z rozmachem trzy razy w tył, trzy razy w przód, po czym zsuwa się z dachu po przystawionej do skraju żerdzi. Może już spokojnie skończyć swoją stróże, bo ptactwo zapadło do snu. Niebo przygasło, schłodniało. Pan Ziemi odszedł. Zorzyce zbierają swoje krasne płaty. Wszelkie stworzenie gotuje się na spoczynek. Tylko z mokradeł, z łąk poza wałem leżących podnoszą się chmurą komary. Mniej ich teraz wprawdzie niż wiosną, gdy ziemia się mai lub kiedy czerwca zbierają, jednakże dość, by ludziom i bydłu dokuczyć. Szczęście, że z chaty płoszy je dobry, siny dym. Brat Kurka, Sysek, pastuch, siedział już u progu. Psy pokładły się przy nim opierając pyski o próg i chciwie węsząc dolatujący od ogniska zapach warzy. Kurek kucnął obok brata z nie mniejszą ciekawością spoglądając w głąb chaty. Ojciec, oba stryjce i wuj siedzieli już przy ogniu, a matka i stryjny podawały im strawę. Mięso gotowane z rzepą. Palcami brali z misy, zagryzali podpłomykiem. Milczeli, bo nie godzi się mówić przy jedzeniu. Jedli pomału, rozważnie, nadto pomału, zdaniem czekających u progu. Pojedli wreszcie, zapili serwatką i wstali czkając z dosytu. Pokłonili się nisko dobremu ogniowi, Swarożycowi, rzucili nań po pręcinie leszczynowej na znak szacunku i odeszli. Starszy stryjec legnął od razu na wielkim, wspólnym tapczanie. Cieślą był i podźwigał się tego dnia przy budowie. Pozostali usiedli przed domem na przyzbie. Teraz Strażycha zwoła dzieci i jątrwie. * Jątrew - bratowa. Psy nie wołane skoczyły za chłopcami. Otoczyli ciasno ognisko jedząc na wyprzódy, a w palce jedno drugiemu zazierając, czy więcej nie wzięło. Kobiety jadły same i podtykały dzieciom. Rozdawały na przemian szturchańce i podpłomyki. Psom ciskano w tył ostatki. Chata była dość przestronna, ubita gliną. Stopy ludzi i zwierząt udeptały to klepisko w doły i garby. Szczególnie przy ogniu utworzyły się jakby siedziska, a każdy miał swoje ulubione. Palenisko było szerokie, z krągłych, polnych kamieni ułożone i także gliną pokryte. Starczyło na nim miejsca i na żar, i na otaczające go kołem garnki. Garnki były piękne i kształtne. O, z czego, jak z czego, ale z garnków gród słynął na całą dziedzinę! Nigdzie tak zgrabnie nie umiano lepić, tak wzorzyście ozdabiać. Garncarzy było w grodzie sporo, ale za najlepszą uważano Chromą Marzę, wdowę. Garnki Strażychy pochodziły od niej. Ściany domu nie były składane na węgieł jak izbice wału, gdyż na tutejszym grząskim gruncie chaty krzywiłyby się i zapadały. W narożnikach sterczały przeto wielkie słupy, łątki, z wyżłobionymi od góry do dołu rowkami. W te rowki wpuszczano poziomo belki, sumiki. Żeby słup nie mógł się zapaść, wiercono w nim tuż nad ziemią otwór. Przez otwór przesunięty był kół, wspierający się z kolei na podłożonych podeń polanach. To przemyślne urządzenie można było dostrzec tylko ze dworu. Wewnątrz ginęło pod gliną przykrywającą podłogę. Długie kliny, wbite w szpary utkane mchem między sumikami, sterczały na kształt gwoździ podtrzymując police. Na policach stały garnki, narzędzia i wszelaki sprzęt domowy. Broń, skóry, kożuchy, sznury, pęki pakuł, motki przędziwa wisiały na kołkach pod policami. Dym przesłaniał wszystko jednostajną barwą, ściany im wyżej, tym zdawały się ciemniejsze i połyskliwe jak brąz. Wysoko nad głowami, pod strzechą, wisiały w mroku wędzone i suszone połcie mięsa, przechowywane na wypadek głodu. Ilekroć udało się gospodarzom upolować łosia albo jeleniego byka, część mięsa odkładano i wędzono. Mogło wisieć w pobliżu dymnika długi wiek nie bojąc się zepsucia. Z biegiem czasu stawało się coraz twardsze, coraz suchsze. Jeśli wypadło użyć tego mięsa, trzeba było rąbać je siekierą, potem maczugą tłuc w stępie lub trzeć w żarnach na miazgę i na koniec długo gotować. Lecz przyrządzona w ten sposób polewka była pożywna i smaczna, choć cuchnęła dymem. Prócz mięsa wędzono podobnie ser, zawieszony w pletniach z włókien. Stawał się również czarny i twardy jak kamień. W każdym domu grodu znajdowało się sporo tych zapasów, bo chwała Swarogowi, panu wielkiemu, i Swarożycowi miłemu, poza wspomnianym zalewem żadne nieszczęście nie nawiedziło już dawno grodziszcza. Palenisko leżało po prawej, poczesnej stronie chaty. Po lewej całą prawie szerokość domostwa zajmował wielki niski tapczan, czyli prycza, łozą wypleciony i słomą przytrzaśnięty. Koło tapczana mieściło się wejście do komory, a raczej do chlewa, gdzie trzymano trzodę. Latem bił stamtąd zaduch, roiły się muchy, lecz zimą gnój bydlęcy, nawarstwiający się coraz wyżej, grzał znakomicie leżących na pryczy. Wiosną wybierano go i moszczono drogi albo uszczelniano wał. Gnój do tego bardzo przedni, bo nie puszcza wody. Już wszyscy się najedli i kobiety czyściły garnki wycierając je do czysta pęczkami mierzwy. Na pryczy Straż cieśla przeciągał kości, aż trzeszczały, i ziewał rozgłośnie. Gospodyni okryła starannie żar popiołem, aby do rana nie wygasł. W chacie zrobiło się mroczno. Żarzące węgle przeglądały miejscami spod warstwy popiołu jak świecące oczy. Przed otworem wejściowym przeleciał cicho nietoperz, gacek. Siedząc na przyzbie Straż-gospodarz, Straż Kika i dziewierz obu, Łysoń, patrzyli, jak na niebie ukazują się gwiazdy, i radowali się przewidywanej pogodzie. Proso pięknie przeschnie, a pszenicę skoszą do ostatka... W komorze wół czochrał się o belki, aż glina uszczelniająca szpary posypała się z szelestem. - Haj! Haj! Tato! - krzyknął groźnie gospodarz uderzając pięścią w ścianę. - Jeszcze kiedy dom rozwali - zwrócił się do brata - taki wół! Taki mocny! W głosie, niby zatroskanym, brzmiało zadowolenie. Straż był dumny ze swoich wołów. Uważał, że w całym grodzie nie ma równie silnych. Toteż nie zazdrościł wcale nielicznym bogaczom, posiadaczom koni. Wół to święte zwierzę, każda jego kosteczka cenna i święcona, wół to pomoc, to skarb największy rolnika. A koń? Dziwny, do wróżb używany, niepowszedni, niecodzienny, płochliwy i hardy, dobry dla woja, dla kupca, dla żercy, nie dla oracza. * Żerca - u dawnych Słowian: wróżbita, kapłan. W izbie kobiety układały dzieci, ale obu chłopcom niepilno jeszcze było do spania. Tak duszno w chacie, a tak lubo i ciepło na dworze! Wymknęli się niepostrzeżenie na tylną ulicę. Tam za chatą Strażów mieszkały Kruki. Ojciec i synowie słynęli jako łowcy. Rolę ich uprawiały niewiasty, oni zaś całe dnie spędzali w puszczy. Nikt nie umiał równie dobrze zastawiać słopców na zwierza, stęp na łosie. Ba, na samego Miszkę - niedźwiedzia zdarzało się Krukom porywać. Rzadki był dzień, by nie przynieśli do domu nowej zdobyczy. I teraz na drodze przed ich domem leżał świeżo upolowany wielki jeleń. Cenny łup. Bo i mięsiwa zapas, i rogi! Wiadomo, że nie ma lepszych narzędzi niż z jeleniego rogu wyrobione, czy to motyka, oszczep, szydło czy grot. Toteż spora gromadka ciekawych stoi już wokół ubitej zwierzyny kręcąc głowami z zazdrością. Zmyślne chłopy te Kruki, bardzo zmyślne. Czy nie nadto?... Nie pognieważ się o to puszcza? Przystoi-li oraczowi, osiadłemu człowiekowi, biegać całe życie po lesie, niby wędrowny łowca, domu własnego nie mający?... Strażycha wydzierała się gniewnie za ścianą przyzywając chłopców, przeto Sysek i Kurek zawrócili z żalem. Oj, czas był wracać, czas, bo ojciec i stryjce już się pokładli. Matka wepchnęła gniewnie spóźnionych na leże, ogarnęła jeszcze badawczym spojrzeniem, czy wszystko w porządku, czy blask miesiąca, który wzniósł się wysoko, nie pada na które z dzieci, co wróżyłoby chorobę. Dla pewności położyła się sama u brzegu. Już we wszystkich chatach panowała cisza. Ognie migotały cicho pod popiołem. Miesiąc wypłynął korabiem na niebo, mościł sobie drogę w wodzie. Czasem hulnęła w toń wydra, zapluskała schwytana ryba. Wtedy czujny bóbr, strażnik leżącego pośrodku jeziora żeremu, podnosił głowę nasłuchując bacznie. Podnosił ją też strażnik-człowiek, czuwający u Bramy Wodnej. I znów zapadała cisza. Cienie przesuwały się pokornie za miesiącem. ROZDZIAŁ II. Święty gaj. Słońce zaledwie wzeszło, gdy Sysek Strażów znajdował się już ze swoją trzodą u Bramy Starszych. Szarą koszulinę, wypuszczoną na gacie, przepasaną miał powrósłem. Za pazuchą glon placka i okrawek sera. W powrósło wetknięta maczuga, czyli pała, którą chłopak ciskał, za świńmi, gdy się rozbiegały. A ciskał tak zręcznie, że nieraz i zająca upolował w ten sposób. W ręku długa laska krzywula, na szyi kołyszący się na sznurku nożyk brązowy w drewnianej okładzie i ząb wilczy, chroniący od napaści złego zwierza. Wszystko, co pasterzowi potrzeba. Trzodę pędził wcale liczną. Sześć świń, pięcioro owieczek, dwie jałowice i krowa. Świnie biegły przodem. Były rudo-czarne, wysokonogie, o spiczastych ryjach. Sztywna szczeć sterczała wzdłuż grzbietu jak grzywa. Nieusłuchane i harde, odchrząkiwały groźnie psu, który zwał się Atkiś i jak mógł, oganiał stado. Lękały się tylko maczugi Syskowej, spadającej twardym kropnięciem na grzbiety, i gdy chłopiec sięgał za pas, wracały spiesznie do gromady. Znacznie potulniejsze były owce, szare z krótkimi rogami, stojącymi niby kozie. Trzymały się tuż za jałowicami, co wiśniowo-gniade, z czarną pręgą przez grzbiet i jasną śluzawicą, stąpały poważnie, potrząsając uwieszoną u szyi kołatką. Dla ochrony od much, a zwłaszcza od złośliwych duchów leśnych pastuch umaił im rogi leszczyną. Zielone wiechy opadały bydlętom na oczy, osłaniały karki i szyje. Brama była otwarta i poszczególne stada tłoczyły się w ciasnym przejściu. Pasterze nawoływali się wzajemnie, klęli i poganiali żywinę. Na świnie wołano: cu! cu!... na owce: a skura!... Psy ujadały zabiegliwie i wesoło. Stojący na wale strażnik Mier przyglądał się pochodowi ciekawie i dogadywał mniej zręcznym pastuchom. Tuż za wałem wilgotna łąka, porosła wełnianką, zdawała się jeszcze bielsza niż zazwyczaj, srebrzysta będąc od rosy. Suta była rosa dzisiaj, jakby już jesienna. Niemało musiało spaść z nią gąsienic, much, motyli i drobnych żabeczek, o których to stworzeniach wiadomo, że w chmurach się lęgną i z rosą na ziemię spadają. Na tej łące, gdzie więcej rosło wełnianki i skrzypu niż trawy, nikt bydła nie pasł, chyba w czas trwogi, gdy chodziły wieści, że obcy ludzie są w pobliżu i obawiano się chudobę dalej wyganiać. Zwykłym pastwiskiem był las. Wprawdzie i w lesie nie jest bezpiecznie, ale pasterze znają sposoby, by ujednać sobie borowca, ducha leśnego, który nad wilkami rządzi. Brunatnego zaś Miszki jeśli nie zaczepiać, do barci mu nie zazierać, to trzody nie napastuje. Mądry i on, chce, by go szanowano. Las, pierwobór, zaczynał się tuż na skraju trzęsawiska, wyniosłą ścianą górując nad doliną. Olsza Brusalówna, siostra Marzy garncarki, szła również ku niemu z plecionką i króbką na zioła. * Króbka - kobiałka, koszyk pleciony z łyka. Ujrzawszy ją pasterze uderzyli w krzyk: - Wieszczyca! Wieszczyca! Bierz sito! Mętuj! Wieszczyca!... Śmiali się przy tym do rozpuku, bo spłoszona dziewka, wtuliwszy głowę w ramiona, uciekała co sił w nogach. Nie umiała wcale wróżyć i nie znosiła tych prześmiewek. Durne chłopaki! Przejść nie dadzą. Bodaj im się bydło zbłąkało!... Wyprzedziła ich szybko i stanęła, by nabrać oddechu. Trzeba teraz zważać, w którą stronę skręcą, aby samej pójść w przeciwną. Niemiło słuchać głupich żartów, przy tym darmo szukać ziół tam, gdzie bydło przejdzie. Olsza Brusalówna znała się przednio na ziołach. Wyuczyła ją matka, słynąca niegdyś z tej umiejętności w grodzie. Wiedziała, jak z lebiodki przyrządzać czerwoną barwę. Znała właściwości dzięgielu, dziewięćsiłu, podbiału, piołunu, rdestu. Wiadome jej były cnoty lepnicy, trzemuchy, którą w czas głodu człowiek może się pożywić, kurzej nogi, szczyru, macierzanki, rozchodnika i kąkolu. Zbierała też i suszyła baźki leszczynowe, młode pąki świerkowe, głóg oraz szczypszynę, tę ostatnią - by przybita nad wejściem do domu chroniła bydło i ludzi od zmory. Zajęta dokuczliwymi pastuchami, ani się spostrzegła, gdy cień ją owionął, okrył niby płaszczem. Szum wyszedł przed nią. Wstąpiła w las. Huczał potężnie górą, milczał dołem. Narzucił milczenie wchodzącej. Las... Dziwno w nim i uroczyście. Dziewczyna wstrząsła się od nagłego dreszczu i zatuliła w zgrzebną płachtę, związaną pod szyją. Poczuła się niby zagubiona, zanurzona w głębokiej otchłani... Zanurzona... W ślad za tą myślą z pamięci wychynął obraz drużki najmilszej, Jastruny Piszczorówny, przed kilku laty okrutnie w jeziorze zatopionej. Nawidziły się z Olszą bardziej niż siostry rodzone. Czy po zioła, czy po jagody, czy po chrust, zawsze biegały razem, z Bogną Pomłostówną na trzecią. Razem święciły Sobótki i Gody, w wiosenne święto razem biegły nad ledwo odtajały strumyk zaklinać jasną, żywą wodę. Pochylając młode głowy wołały: - Wodziczko, caryco, wodziczko czyściczko, bieżysz po mszarnikach, po bagnach, oczyszczasz korzenie, kamienie, oczyść też ciałeczko moje! Żebym była krasa jak zorza, syta jak jeleń, bogata jak ziemia!... Tak wołały po trzykroć, nim się obmyły w lodowatej wodzie. Wracały potem pędem do domu śmiejąc się i piszcząc z uciechy. Że nikt nie przeszkodził, że będą wszystkie trzy krasę jak zorza, syte jak jeleń, bogate jak ziemia... Oj lelum, lelum! Nie sprawdziła się wróżba Jastrunie. Darmo nieboga krzyczała, szlochała, darmo w przedśmiertnej trwodze ojca, matki nóg chwytała. Zepchnęli ją, rzucili z wału wysokiego do jeziora głębokiego. Drągami zanurzali, gdy wypłynąć usiłowała... ...Jastruna, drużka serdeczna... Nie mogła o niej Olsza zapomnieć ni tego krzyku z uszu schynąć. Długo potem, co zasnęła - to jej się Jastruna śniła. Ledwo oczy zamknie, już topielica do izby wchodzi, wodą ocieka, żałośnie płacze. Krzyczała Olsza zrywając się ze snu z przestrachem, budziła krzykiem innych. Marza machała węglami w garnku wołając: - Czur! Czur!... - Prędko poszła wieść po grodzie, że topielica nawiedza Olszę, przeto i ona sama pewnikiem niesamowita jest. Od tego to czasu pastuchy wołały za nią: wieszczyca! Drzewo zaskrzypiało przeciągle tuż nad głową zamyślonej. Odskoczyła przerażona. Gdy drzewo skrzypi, znak to, że dusza w nim siedzi. A czyja? Może Jastruny-niebogi? Ej, nie. Przecie ona w wodzie. Wodnicą ostała. Pod falą mieszka, pod falą sypia, spod fali nocą wygląda... Niesporo szło dziś Olszy zbieranie. Tak ją te myśli opadły, że szła niby kołowata, zapominając, czego miała szukać. Po drzewach, po wierzchołkach spoglądała, nie po ziemi. Pusta króbka, pusta plecionka kołysały się w ręku, a ona idąc bezwolnie cudowała się światu. Że taki wielki i dziwny, i straszny. Żywe wszystko, co jest na nim. Święte i żywe. I wszystko ma duszę. Równie dąb wielki, jak ziarenko małe. Mają swoją duszyczkę pszenica i jęczmień, i proso - boć z łupiny nie urosną, jeno z duszy. Święte są ogień i woda, a najświętsza ziemia. Biada, kto by ją uderzył, szczególniej na wiosnę, kiedy jest ciężarna ziołami i kwieciem. Biada, kto by trawę zrywał garściami, miast ścinać nożem czy sierpem. Bo to tak jakby matce rodzonej rwał włosy. Święte są ptaszki-dusze i zwierzęta. Święta jest pszczoła i robaczek maleńki - biedronka, której ukrzywdzić nie wolno... Tak myśląc potknęła się Olsza o jakieś dyle przewrócone. Stanęła, oczy przetarła zdumiona. Aż tutaj przyszła? Do gaju, gdzie nie zachodzi nikt, jeno w uroczyste święta? Jak to się stało? Należało odejść co szybciej, lecz ona stała gapiąc się jak urzeczona. Po prawdzie, las przed nią był taki sam jak za nią i tylko na poły spróchniały, przez dziki i żubry porozwalany częstokół biegnący wokół wskazywał, że miejsce to posiada jakieś szczególne znaczenie i wagę. Niemniej był to gaj, święty gaj grodu znad jeziora. Istniał bowiem zwyczaj odwieczny, że gdy gdziekolwiek zakładano nowy gród, starzy sadzali uroczyście młodego chłopca na najeżdżonego źrebca i bez uzdy, bez wodzów puszczali wprost przed siebie. Gdzie koń pierwszy raz przystanął, uważano miejsce za święte, przez bogów wskazane, by mieszkańcy nowej osady składali na nim odtąd po wiek wieków ofiary i palili ognie Sobótki. Innych świątyń nie znano. Miejsce takie zwano gajem i otaczano częstokołem. Do gaju nie wolno było nikomu wchodzić ani ziół w nim zbierać, ani jagód, ani na zwierza polować. Nie wolno było ułamać gałązki, a ścięcie drzewa równało się zbrodni, za którą karano wydarciem wnętrzności. Dawno już, dawno stał gród nad jeziorem, przeto niejeden częstokół otaczający gaj zdążył spróchnieć i osunąć się w murawę. Pośrodku kręgu stały dęby rzadkie, bo potężne, zwarte kopuły listowia nie dopuszczały rosnąć niczemu w pobliżu. Drzewa były prastare, węźlaste, o korzeniach splątanych, wysadzonych kłębami z ziemi, jak gdyby nie mogły się w jej łonie zmieścić. Grunt wokół był spaćkany przez dziki, szukające żołędzi, lecz tuż dalej puszyło się leśne poszycie, gąszcz cierni, malin i chmielu. Wielkie baldachy rozczapierzały się płasko, ogromne liście łopianu, paprocie wielkie jak krzaki zdradzały swoim bogactwem wilgoć niewidocznego źródliska. Jagody zwane durnice, nie zbierane przez nikogo, wisiały na swych szypułach, błękitnoczarne, pokryte siwym nalotem. Wysoko pośród gałęzi kłębiła się widoczna przez odmienną zieloność jemioła. Olsza stała zapatrzona, gdy szelest kroków zwrócił jej uwagę. Obróciła się i skamieniała. Niezawodnym instynktem pierwotnego człowieka wiedziona, osunęła się bezszelestnie na ziemię, zapadła w głąb łopianów i paproci. Poprzedni lęk przed ogromem nieznanego świata pierzchł, ustąpił miejsca zwykłemu ludzkiemu strachowi w obliczu niebezpieczeństwa. To, co ujrzała, nie było leśnym duchem, borowcem ani boginką, ani dziwożoną. Nie było też niedźwiedziem, wilkiem ńi rysiem. To, co zobaczyła Olsza, to był człowiek. Obcy człowiek. Obcy, nieznany. Na głowie miał czapkę skórzaną, przylegającą do włosów, sterczącą turzymi rogami. Wyglądał, jakby był sam, na wzór tura czy żubra, rogaty. Na płowej, wełnianej szacie nosił miedziany świecący naszyjnik, tak wielki i piękny, jak jeszcze nigdy Olsza nie widziała. Otaczał szyję wielokrotnym, grubym zwojem, schodził aż na piersi i barki pokrywając je ruchomą łuską. Pośrodku tkwiła gruba, okrągła zapona z wyrzeźbioną głową ludzką. U bogatego, kutego pasa wisiał krótki, brązowy miecz. Szedł z wolna, z pogardliwym wyrazem twarzy spoglądając na ogrodzenie. Nie był sam. Za nim w odległości paru kroków szedł mąż drugi, podobnie, lecz skromniej odziany. "Może sługa"? - przemknęło Olszy przez głowę. Podeszli teraz blisko i serce kołatało się w niej bez tchu. Trwożny oddech poruszał wiotkę. * Wiotka - źdźbło, tuż przed twarzą dziewczyny rosnące. Motyl siadł na nim i odleciał spłoszony. Z przerażeniem Olsza myślała, że zauważą kołysanie się trawy i ucieczkę motyla, lecz oni nie spoglądali wcale w tę stronę. Wyglądali, jakby się niczego nie obawiali. Gadając coś w niezrozumiałym języku obchodzili w krąg częstokół. Może spodziewali się zobaczyć za nim jakiś budynek. Pomału głosy ich i kroki ścichły, oddaliły się. W borze zapanowała poprzednia, niezmącona cisza. Olsza nasłuchiwała jeszcze dłuższą chwilę, po czym wysunęła się ostrożnie, chwyciła swoją plecionkę i dalejże biec. Gnała skroś lasu w kierunku grodu. Skakała przez krzaki i zwalone kłody jak sarna. Chwytały ją w locie lepkie pędy jeżyn, przytrzymywały podstępnie widłaki. Biegła nie zważając na nic. Nareszcie, spocona, zdyszana, wypadła na znajomą już polanę. Nagły tętent napełnił ją nowym przerażeniem. Zaszamotało coś, błysło. Wielki jeleń sadził wprost na nią spłoszony. W ostatniej chwili spostrzegł dziewczynę, dał susa w bok i znikł w gęstwinie. Teraz wypadł łowca. Siedział na koniu, naciągał łuk wołając głośno: - Sa! sa! - Olsza poznała najmłodszego z Kruków, Miłosza, i jęła rozpaczliwie machać rękami. - Stój! Ady stój! Coś ci rzekę! Spojrzał na nią wzgardliwie, ale raczył zatrzymać konia. Zresztą jeleń już się odsadził daleko. - Przez ciebie chybiłem - zauważył gniewnie. - Czego się tu włóczysz? - Widziałam obcych - objaśniła Olsza głosem przerywanym ze zmęczenia. - Obcych? - myśliwy zeskoczył z konia. - Gdzieś ich widziała? Kiedy? - Co ino. Przy gaju. - Po coś tam chodziła? - ...Zioła zbierałam... Dwóch szło. Skryłam się. Całkiem obcy. Jeszczem takich w życiu nie widziała. Słuchał uważnie, z namarszczoną brwią,. - Nowina! I co potem? - Obeszli gaj kręgiem, a ja uciekłam... - Na smerdów patrzyli, biegusów czy na wojów? * Smerd - pachołek księcia, uzbrojony w dzidę lub łuk. * Biegus - włóczęga. - Na wojów. - Nowina!... Pojadę ich szlakować, a ty póki nikomu w grodzie nie gadaj, żeby trwogi wczesnej nie przyczyniać... Ułapił grzywę konia, wciągnął się zręcznie na jego grzbiet i znikł między drzewami. Olsza patrzyła za nim uspokojona. Miłosz Kruków da sobie radę. Ubije obcych, jak wczoraj ubił jelenia. Mocny jest i mądry. Miłosz... Szła wolno wydychając poprzednie zmęczenie i strach. Nie wiedzieć czemu, czuła się zadowolona. Z prawej strony w głąb lasu wrzynały się jasne halizny, wypalone łazy, od kilku pokoleń uprawne. Żniwa dobiegały końca i ludzie krzątali się na nich rojnie jak pszczoły. Biedniejsi znosili zboże z pola do domów na plecach lub zawinięte w radno, ładowali na grzbiet wołów, bogacze zwozili wozami. * Radno - płótno utkane z najgorszych włókien. Ciężkie koła, zbite z tarcic, obracające się wraz z osią, skrzypiały przeraźliwie i wrzynały głęboko w wilgotny grunt łąki. Ale na wóz nałożyć można było więcej, niżby udźwignęło trzydziestu ludzi. Olsza i siostra jej, Marza, nie posiadały pola, więc żniwa ich nie dotyczyły. Za garnki Marzy, za płótno Olszy naniosą im i tak kobiety pszenicy, lnu, jęczmienia, wiele chcieć. Starczy wszystkiego aż nadto. Rozglądając się z roztargnieniem po polach dziewczyna myślała znowu - nie o obcych, lecz o Miłoszu. I o jeleniu. Że tak śmigał, tak wyskoczył... A Miłosz za nim na koniu, haj! haj... Wodze puścił, łuk naciąga... Weszła do chaty. Siostra powitała ją gniewnie. Tyle czasu zmitrężyła! Chyba całą płachtę ziół przyniosła? - Nijakiego ziela nie przyniosłam - wyznaje ze wstydem Olsza, wieszając plecionkę i króbkę na kołku. Chroma garncarka odwróciła się zdumiona. - Nic nie przyniosłaś! Co się stało? Gdzieś była? - Chodziłam, chodziłam po boru, żadnego ziółka nie naszłam... Potem polękałam się... - Czego? Wilkołak cię gonił? Boginka? - Nie wiem. Polękałan się - powtarza zwięźle Olsza i kucnąwszy przy ogniu zbiera leżąc- okrawki gliny. Międli je w palcach bezwiednie. Nierada już nic więcej opowiadać. Miłosz zakazał przecie gadać, a Marza wnet wszystkim rozpowie. - Pewnikiem niedźwiedź? - poddaje siostra. Lecz Olsza milczy uparcie, przeto Marza zagniewana zacina wargi i wraca do przerwanej roboty. Nie spogląda wcale na młodszą. Zawsze zgryzota z tą dziewczyną. Niezdarzona! Pójdzie i z niczym wróci, i nawet gadać nie chce dlaczego... A lebiodka pilno do barwienia potrzebna. Milczą obie. Glina mlaska w silnych, sprawnych palcach chromej pracownicy. Nie dziw, że sąsiadki biją się nieraz o jej garnki, bo żadna garncarka w grodzie nie potrafi tak pięknie ulepić jak ona. Najpierw wyrobi spód, krążek równy niby miesiączek na pełni, potem wałkiem z gliny długim, cienkim otacza denko zlepiając brzegi starannie. Okręca wałek, okręca niezliczone razy, coraz wyżej, to szerzej, to węziej puszczając" aż naczynie otrzyma żądaną wysokość i kształt. Wtedy trzeba od środka i z wierzchu ściany dobrze wygładzić, uklepać, ubić. Wreszcie sznurem przyciśniętym lub kółeczkiem wrębionym ozdobić i w piecu uważnie wypalić. Misa czy garnek gotowe. Zdaje się to proste, a trzeba mieć w ręku nie lada zręczność, w oku miarę. Garnek garnkowi nie równy, każdy innego kształtu potrzebuje. Bo te będą do warzenia, a tamte do kwaśnego mleka. To znów płaskie talerze do pieczenia podpłomyków, misy, kociołki, kubki, dzieżeczki, czerpaki, łyżki, osobliwe łyżeczki do karmienia małych dzieci, gdy je matka od piersi odsadzi. Jest nad czym pomyśleć, jest! I palce trzeba mieć do tego cienkie, niewieście. Toteż z dawna wiadomo, że garncarstwo, podobnie jak tkactwo, to zajęcia białogłowskie, gdy skórnictwo, ciesiołka, obrabianie rogu, krzemienia, odlewanie z brązu - męskie. - Daj tę misę, ać opiszę - odzywa się nagle Olsza wyciągając rękę ku ukończonemu świeżo naczyniu. - Nie popsujesz? - pyta Marza z urazą. - Coć spsowałam? Nie popsuła istotnie nic dotąd, do zdobienia ma bodaj większą jeszcze zmyślność niż Marza, przeto chroma kiwa głową przyzwalająco. Uspokojona, spoważniała Olsza zasiada na ziemi wygodnie. Misa między kolana, cienki rylec z jeleniego rogu do ręki. "...Opiszę jelenia, jak śmigał, a Miłosz za nim na koniu... - myśli dziewczyna i aż oddech wstrzymuje z uwagi. - Żebyż się udało! Oto jeleń. Nogi wyciągnął w przód, wyciągnął w tył, głowę wygiął na plecy, a rogi ma wielkie jak świerki. Każdy pozna, że to jeleń i że gna. Teraz koń. Podobny do jelenia, tyle że bez rogów. Ale że człowiek na nim siedzi, nikt go nie weźmie za co inne niż za konia. Teraz jeździec. Głowa, ręce, łuk... O, doskonale! Wygląda jak żywy". Zdaje się Olszy, że nawet do Miłosza podobny. Marza spogląda przez ramię siostry z uznaniem. Piękna misa. Trzeba zrobić więcej takich. Lecz Olsza nie patrzy już na misę. Bierze z policy nowy, nie wypalony jeszcze garnek. Wysoki, brzuchaty, ze smukłą szyją. Na szyi można sobie wyobrazić głowę, a tutaj zrobić naszyjnik taki, jak nosił ów obcy. Szybko, szybko, gorączkowo wrębi, nalepia, od wewnątrz palcami wypycha. Pośrodku guz-zapona z wyobrażeniem ludzkiej twarzy, wokoło układają się zwoje coraz niżej, coraz szerzej. Jeszcze dwa takie guzy, żeby garnek był ze wszystkich stron jednaki. Jeszcze dwa kręgi wrębów i paciorek. Marza uderza w dłonie z zachwytu. Zapomniała o ziołach i poprzednim gniewie. - Śliczności - mówi unosząc skończony garnek do góry. - Dziw, skąd ci to do głowy przyszło?... Do warzenia nikt go nie weźmie, bo rogaty... Na popielnicę zostanie... Szumna będzie popielnica... Nie dla byle kogo... Zrobisz jeszcze jedną, Olsza?... - Bo ja wiem - odpowiada niechętnie dziewczyna. Nie lubi zdobić popielnic. Oj, nie lubi. A prawdę gada Marza, że rogaty garnek na nic się innego jak na popielnicę nie przydaje... Z roztargnieniem zbiera skrawki gliny, poczyna lepić z nich ptaszka. Jaki on będzie? Kogutek? Zazwyczaj robi kogutki ku radości dzieci, które bawią się w pobliżu chaty. A może jarząbka pstrokatego? Albo sokoła?... Pochłonięta robotą nie bacząc na ponowne niezadowolenie siostry Olsza nuci półgłosem: - ...Ej, ty ptaszku, krogulaszku wysoki... I znów przypomina się jej najmłodszy z Kruków, Miłosz, goniący jelenia. ROZDZIAŁ III. Targi w grodzie. Miłosz, syn Kruka, wrócił dopiero na odwieczerz, głodny i zły. Odnalazł ślady obcych, o których mówiła dziewczyna, ale ich samych dogonić nie zdołał. Ślad, zrazu wyraźny, zacierał się, ginął i nawet bystre oko łowcy nie mogło go wytropić. Miłosz kręcił się daremnie wokół gaju, nareszcie zawrócił do domu, gotów sądzić, że dziewczynie się przyśniło, zaś oglądane przez niego ślady były po prostu śladami pastuchów. Jechał stępa, rozmyślając i nad tym, i nad owymi obcymi, co pewien czas nachodzącymi dziedzinę. Siedzieli na zachodzie i północy. Nie wiedziano, jak ich zwać. Znacznie później Rzymianie określili te wojownicze plemiona jako Gotów i Germanów, lecz dla ludzi, mieszkających na bagnistym półwyspie nad jeziorem, nazwy te nie mogły posiadać żadnego znaczenia. Mówiono zwyczajnie obcy, czasem też niemi, że się dogadać z nimi nie można było z przyczyny niezrozumiałej, dziwnej mowy. Budzili lęk i wstręt. Wstręt dlatego, że swych zmarłych nie palili, jak przystoi, lecz zakopywali niby ścierwo w jamie wyłożonej kamieniami, pozostawiając na żer robactwu i zgniliźnie. Nie umieli równie dobrze jak tutejsi tkać ni garnków lepić. Naczynia ich były ciężkie i niezdarne. Natomiast posiadali o wiele lepszy oręż. Kochali się w orężu i mieli go pod dostatkiem. Rolę uprawiali licho, woląc walkę i łowy niż siejbę. Gdy im chleba brakło, ruszali na wschód, by wyprzeć tamtejszych mieszkańców, zagarnąć ich dobre pola. Pod tym względem nie byli wyjątkiem. Podobne ciągi zdarzały się nieraz na świecie. Jedne plemiona napierały drugie, które z kolei naciskały trzecie. Bywało, że wędrujący z dalekich południowych krajów kupcy zastawali z podziwieniem w starych siedzibach nowe plemiona, inne, niż znali ich ojcowie, tymi samymi szlakami wędrujący. I tylko jedni oni rolnicy, siedzący szerokim kręgiem między Łabą, Odrą, Wartą, Wisłą, Bugiem, nie odchodzili ni dokąd. Wielkie ciągi szczepów zdały się im dobre dla włóczęgów, pasterzy, łowców, nie dla tych, co ziemię orzą. Woleliby raczej zginąć do ostatniego, niż ustąpić z ziemi, na której osiedli z prawieka. Nie chcieli znać innych borów, innych strug ni jezior. Tu rodziły się dziady i przez-dziady, tu zeszło im dzieciństwo i wiek młody, tu ich na żalniku pochowano, tu pozostaną także wnuki i prawnuki do końca, do zdobytego końca świata. Równie mało jak o wrogach wiedzieli o sobie samych. Gdyby starców z grodu nad jeziorem zapytać, kim są i gdzie mieszkają, odparliby zapewne, że wokoło siedzą pobratymcy, Słowiany, bo się z nimi posłowie i dogadać można, oni sami zaś są Polanami, bo na polach żyją, nie w lesie. Jezioro i gród mają wspólne miano Nałęcz, bo sierp jeziora niewieścią zawitkę, czyli nałęcz, przypomina. Z młodych jednak mało kto o tej nazwie wie, a używać jej nie trzeba, by moc zawarta w imieniu nie zwietrzała lub psotny duszek Pomian nie pochwycił dla szkody. Tak powiadali starzy. Zresztą w życiu potocznym nazwa nie była potrzebna. Innego wszak grodu, innego jeziora nie znano. Żyło więc owo spokojne, lnianowłose plemię nie odchodząc nigdzie, rozszerzając połacie uprawnej ziemi w miarę, jak ludzi przybywało. Weszło w zwyczaj, że skoro w chacie narodził się syn, gospodarz obcinał korę na drzewach, rosnących na granicy jego pola. Obdzierał ją dookolusieńka na znacznej przestrzeni. Ogołocone z kory dęby, buki i ohojary usychały w ciągu roku, a wtedy je podpalano. Wypalony las zwał się łazem. Popiół użyźniał ziemię, a zwęglone pnie poczynano karczować. Ciężki to był trud! Motyką z rogu, kilofem o ostrzach z krzemienia niełacno wypruwać z ziemi splątane korzenie, wysadzać bujne wykroty. Nieraz chłopiec wyrostek pomagał ojcu wydobywać reszty pni na łazisku,założonym w chwili jego urodzin. Po wydarciu ostatnich pniaków i korzeni, palono jeszcze raz te szczątki i to się zwało ugorem - że już ugorzało. Na koniec gospodarz sprawiał dla sąsiadów i krewnych swaczynę, ucztę na cześć nowiny, świeżej niwy, dobrej roli, która rodzić będzie chleb, a po uczcie przepasany płachtą szedł zasiewać ją po raz pierwszy. Społeczność wzbogaciła się o skrawek ziemi. Nie wystarczało jednak zdobyć owo pole. Niemałego trudu wymagało utrzymanie go. Bór, wyparty, nawracał znowu. Dość było na krótki czas zaniedbać rolę, przeznaczyć ją na pastwisko, by zarosła lasem znowu. Bujne pędy drzewek wyrastały zewsząd, jak gdyby szydząc z usiłowań człowieka. Las zagarniał wszystko. Wyjąwszy mokre łęgi i jałowe piaski puszczał się na każdej ziemi. I walczący nieustannie z lasem ludzie nienawidzili go jako potęgi groźnej i niszczącej. Kochali ziemię szumiącą pszenicą, kochali ziemię, którą można było sochą orać, zeschłym wierzchem świerka bronować, ziarnem obsiewać. Nie chcieli widzieć na niej lasu. Czcili drzewa w gaju, w świętym gaju, gdyż były to drzewa obrane za siedlisko przez duchy, lecz nie lubili drzew jako takich. I ta cecha miała im pozostać właściwa przez tysiące lat. Miała pozostać do dziś. Trud włożony w ziemię wiązał z nią silniej niż sznur konopny, niż łańcuch brązowy. Tyle się namęczywszy jakżeby stąd odchodzić mogli? Nie chcieli innego życia. Latem pracować na roli, zimą, kiedy pora zła, siedzieć w zacisznej izbie, przy trzaskającym wesoło ogniu Swarożycu, przy drzwiach skórami szczelnie utkanych, przy miłym bydlęcym cieple, bijącym z komory - tego pragnęli. Byli rolnikami, hodowcami i niczym więcej. W chatach znalazłeś pod dostatkiem sprzętów gospodarskich, a mało broni. Na co rolnikowi broń? Nawet na grubego zwierza rzadko polowali. Rozmiłowany w łowiectwie ród Kruków stanowił wyjątek, który tłumaczono tym, że mać starego Kruka przyszła pono aż gdzieś znad Wisły, z Chrobacji. Jedyną wędrówką, jaką każdy z nich musiał bodaj raz w życiu dokonać, była wyprawa po sól. Co prawda nie potrzebowali iść po nią aż do morza, znajdowała się o krótkie dwa dni drogi od jeziora, w lasach. Młaki tam były, źródliska, w źródliskach dziw nad dziwy: woda gorąca i słona! Tam przyszedłszy ludzie klecili szałasy z gałęzi, rozpalali ognie, po czym warzyli ową wodę i zbierali osadzającą się na dnie garnków sól. Wracali do domów z zapasem, mającym starczyć na parę lat. Przedtem musieli się okupić staremu Wrotowi, którego ród od kilku pokoleń przy źródle siedział i daninę pobierał. Wrót twierdził, że bez niego utopce, strzegące źródła, uciekłyby z solą hen, na drugi koniec ziemi, przeto płacono bez sprzeciwu. * Utopiec - topielec, duch strzegący mokradeł leśnych, Jezior i źródeł. Takie było życie tych rolników osiadłych, zależnych od żywicielki pogody, drżących przed gradem i przed najazdem owych obcych z zachodu i północy, co, skorzy do wędrowania i walki, woleli zabierać cudzą ziemię niż karczować las na swojej. Każde pokolenie musiało staczać z nimi walki, zawsze zacięte i krwawe. "Na przeszpiegi już widno chodzą - myślał teraz Miłosz jadąc. - Tylko patrzeć, jak się zwalą"... Dolatujące z tyłu wesołe okrzyki przerwały jego frasobliwe rozważania. Kilku pastuchów, Sysek Strażów na ich czele, biegło na wyprzódy, machając rękami, ciskając w górę maczugi i chwytając je w lot na znak zadowolenia. - Kupce jadą! - wrzasnęli do myśliwca. - Kupce! - Gdzie są? - zapytał Miłosz poruszony. - Hań, pod lasem. Cztery wielkie wozy i z ćwierć kopy ludzi... - Widzieliście ich dobrze? - Całkiem koło nas byli. Gadali coś psim językiem i na gród ukazywali. - Wozy budami nakryte, różności tam pewnie, różności! - Koła jakieś ucieszne, inne niż nasze... "Kupce - pomyślał z ulgą Miłosz i wyprostował się. - Dziewka głupia, powiadała, że woje. Nie woje, a kupce". Niepotrzebnie sobie łowy popsuł i cały dzień stracił. Gdy spętawszy i puściwszy na pastwisko konia wrócił do domu, w grodzie wiedzieli już wszyscy o przyniesionej przez chłopców nowinie. W wąskich uliczkach huczało jak w ulu. Przyjazd kupców nie lada to zdarzenie. Już chyba pięć lat minęło, gdy byli ostatni raz. Po prawdzie, ich przyjazd nie był konieczny dla grodu. Wszystko, co do życia i po śmierci potrzebne, umiano wyrabiać na miejscu. I odzież, i obuwie, i broń, i wszelakie statki. Nawet ozdoby z brązu, kabłączki na skronie, naramienniki i piękne, niezbędne do ubioru szpile. Noże i sierpy, groty do strzał, oszczepy, motyki, sochy. To wszystko robiono przednio. Któż lepiej niż ci rolnicy z ziemią zrośli mógł znać kształt lemiesza najodpowiedniejszego do orki? Albo wygięcie motyki? Nie trzeba było przywozić niczego z dalekich, zamorskich krain. Niemniej miło było kupców obaczyć, nakupić od nich nieznanych cenności, zobaczyć nowego kształtu zapony, świecące paciorki, srebrem nabijane sztylety, pasy i łuki. Kobiety aż drżały z ciekawości. Jakie tam nowe tkaniny barwione, jakie wzory i ozdoby?... Nazajutrz rano przyszło poselstwo od kupców. Dwóch mężów, i trzech pachołków. Lica ich smagłe, włosy czarne, kędzierzawe, strój bogaty. Na głowach przybysze mieli krągłe, połyskliwe mycki, na nogach sandały skórzane, a łydy i golenie gołe. Broni nie posiadali żadnej, chyba ukrytą w zanadrzu. Ukazywali bezbronne ramiona na znak, że zdrady nie chowają i nie jako napastnicy przychodzą. Wnet tłum ich otoczył i powiódł na plac, gdzie już się starsi zebrali dla wiecu. Nic w siodle nie mogło się stać bez uchwały wiecu. Na placu radnym siedziało już ze dwudziestu tych wiecowników, sami najstarsi. Nosili, jak wszyscy, lniane obleczenie, lniane, długie gacie, brody mieli siwe jak kądziel, twarze zmarszczone i twarde niby ścięta grudą rola. Pomimo łaskawości słońca sierpniowego zatrzymali na głowach wielkie czapy baranie, a na ramionach kożuchy. Staremu nigdy dość ciepła, bo czuje już zimno grobu. Siedzieli milcząc. Mądrość ich polegała na długim życiu i doświadczeniu. Wypadki w ich przekonaniu nawracały z niezmienną kolejnością pór roku, przeto wystarczało przypomnieć sobie przebieg dawnego zdarzenia, by wiedzieć, jak się odnieść do obecnego. W obliczu każdej nowiny przypominali sobie, jak niegdyś postąpiono i zali to wypadło dobrze albo źle? Potem zwlekali jeszcze z wyjawieniem swego zdania, nie śpiesząc się, bo tylko młodym jest pilno. Pośrodku koła siedzieli dwaj żerce, czyli wróżę, starszy Świętoch i młodszy Żywoch. Na głowach sterczały im dziwaczne czapy z brzozowej kory, wycinanej w znaki i ręby, w dłoniach dzierżyli wysokie laski w równe karby rzezane. Zabierali głos rzadko i skąpo, a jednak oni rozstrzygali o każdej rzeczy. Kupcy nadeszli, towarzyszący im tłum stanął opodal. Przygasłymi oczyma starcy patrzyli obojętnie na obcych. Ci mówili coś po swojemu głośno i dobitnie. Mowa ich brzmiała tak dziwnie i obco, że łatwiej byś wyrozumiał gęganie gęsi albo kruczenie żurawia. Rękami ukazywali na południe, to znów na północ, widno stamtąd przyszli, a tam się udawali. Pokazywali też, że chcą mieniać wszelakie rzeczy i że mają towaru wiele, wiele. Na koniec zmęczeni umilkli, a starzy ciągle milczeli. Oglądali się spode łba na Świętocha. Wróż niby od niechcenia upuścił laskę. Śledzono z zapartym oddechem, jak kij upadnie. Padł prosto w kierunku ognia. Dobry znak. Stary Dobek odchrząknął przeto, przeżuł wyrazy, nareszcie rzekł głośno: - Zezwolim-li tym obcym mieniać się z nami? - Zezwolim - odparli chórem pozostali. - Tedy ich wiedźcie na plac. Plac przeznaczony na targi leżał w pobliżu Bramy Starszych, w kącie między wałem i drogą okrężną a pierwszym rzędem chat. Był niewielki, dylami wyłożony. Wokoło leżały kłody, mające zastąpić stoły. Na tych kłodach przybysze porozkładali przywiezione cuda. Ludzie cisnęli się tłumnie, aby je obejrzeć. Niektórzy ciągnęli już za sobą worki pełne skór, płótna, jantaru, przeznaczone na zamianę. * Jantar - bursztyn. Szczególnie jantar był przez obcych pożądany i wysoko ceniony, toteż na tych, co go posiadali, patrzono z zazdrością. Największy podziw wzbudzały broń i tkaniny. Którzy się nie mogli docisnąć, włazili na wał, by z góry spozierać. Strażnik Mier ściągał ich stamtąd za nogi, bo obsuwali ganek. Strażnik Mier chodził zły, powtarzając, że nierozważnie wiec uczynił puszczając obcych do grodu. Niechby targowali za wałem, na łące. Że mokro tam, nic nie szkodzi. Susza teraz i w tłoku o pożar w grodzie łatwo. Pożar! Przeraził się tej myśli i splunął trzykrotnie. Gwar się wzmagał, ciżba rosła. Miłosz Kruków trzymał w jednej dłoni sztylet z piękną rękojeścią, na drugiej ważył sporą bryłę bursztynu. Wahał się. Dać to za tamto? Taki piękny jantar! Niechby ten obcy dorzucił jeszcze choć szpilę... Taką, o, z łabędzią szyją... Ale kupiec potrząsał przecząco głową. Ręce rozkładał, zapewniał o cnocie sztyletu. Dziabał nim kłodę i chuchał na ostrze. Nie dorzuci nic a nic. Straż cieśla przyglądał się uważnie wozom. Chłopaki prawdę mówiły, że koła przy nich jakieś cudaczne, odmienne. Nie z tarcic zbite, lecz z kołków złożone. Kołki jednym końcem siedzą w obręczy, drugim w piaście. Piasta toczy się na osi... Korzystając, że nikt nań nie zważa, Straż podsadził się pod wóz, uniósł tył i obrócił koło. Aż go zatknęło, że tak lekko wiruje. Wylazł spod wozu i otarł pot z czoła. Ani już spojrzał na porozkładane na kłodach błyskotki. Wiele go szpile i bugi obchodzą! * Bugi - ozdobne naramienniki. Wpatrywał się w koła niby urzeczony, pochłonięty zagadką ich budowy. Chwost, bywalec, ów, co swój dach poszył słomą, podszedł ku niemu. - ,Koło - mruknął Straż bez dalszych objaśnień. - Ano. - Obręcz jest wyginana... - Nie zdolicie wygiąć tak samo? - Bo ja wiem... Straż cieśla zostaje przy wozach, Chwost idzie dalej. Za nim syn dźwiga pęk lśniących skór wydrzych i bobrowych, na które kupcy równie są prawie chciwi, co na jantar. Za młodym Chwostkiem Chwostowa żona i córka. Zachodzą z boku, spoglądają miłosiernie to na gospodarza, to na porozkładane niewieście ozdoby. Wzdychają głośno, przełykają pożądliwie ślinę. Oj, żebyż im coś kupił, żebyż! Szczególnie paciorki przyciągają oczy. Są połyskliwe jak lód i jak lód gładkie, są czerwone albo szafirowe. Nie wiedzieć, z czego zrobione. Jeszcze tu nigdy takich nie widziano... Chwost rozumie te westchnienia. Usposobienie ma dobroduszne i pogodne, przy tym lubi, by ludzie wydziwiali, jaki to on hojny. Poczyna przeto targować paciorki. Kłócą się z kupcem. Ciągną ku sobie skóry, wyrywają. Kupiec chce dziesięć. Chwost daje osiem. Kobiety czekają bez tchu. Po długich targach wszystkie skóry, plon łowów ostatnich paru lat, przechodzą w ręce obcego, lecz Chwościna już wiesza na szyi paciorki. Chwostówna nawija na rękę miedziany naramiennik w kształcie węża, a młody i stary posiedli krótkie, piękne miecze. Obdarowane plaszczą w dłonie, lecą z piskiem w tłum szukać znajomych, pokazać nowe bogactwo. Chwościna dłonią paciorki na szyi maca, wychwala w głos swego włodykę. Drugiego takiego nie ma na świecie, na całym. Sąsiadki przyświadczają skwapliwie a głośno, by ich mężowie słyszeli. Nie taki Pomłost, skórnik. Skąpy, niedobry dziadyga. Upatrzył sobie pas kuty, z klamer od spodu wybijanych złożony i dusznie pragnie go mieć. Ale pozbywać się nie ma ochoty ni płótna, ni skór, ni jantaru. Stoi i myśli. Za nim trzy córki urodziwe, rosłe. Przyglądają się z żalem zamorskim cudnościom ani marząc, by je kiedyś otrzymały. Nawet się nie odzywają, niebogi. Wiedzą, że daremny trud. Stoi Pomłost przy kłodzie, pas trzyma w ręku, na kupca spode łba spogląda. Myśli. Duma. Nagle obraca się, chwyta Bognę, średniaczkę, za ramię i przed siebie wysuwa. Wymownym ruchem ukazuje obcemu, że to za to. Tutaj pas, a tu dziewczyna. Nie wiedząc, czego od niej chcą, Bogna patrzy na rodzica zdziwionymi oczami. Ale kupiec zrozumiał. Skubie z namysłem czarną, kędzierzawą brodę. Bystrymi ślepiami ogarnia wysoką postać dziewczyny, strzeliste barki, jasną, długą kosę, rumiane, hoże policzki. Owszem, niczego niewolnica. Można przystać. Podszedłszy bliżej ogląda Bogny zęby, dłonie, stopy, jakby oglądał konia albo krowę. I nagle dziewka pojmuje, co zaszło. Uderza w płacz przenikliwy. Matka jej odpowiada. Wyje jak zwierzę. Drze się do swojego dziecka. Piszczą wniebogłosy obie siostry pozostałe. Rozeźlony Pomłost jak nie skoczy, jak nie zdzieli kułakiem żonę, córki! Jeśli im życie miłe, niech się uciszą, bo nie mieszkając wszystkie razem sprzeda! Przerażone cofają się o parę kroków, płaczą po cichu, bezradnie. Bogna dygoce niby w zimnicy. Wargi jej zsiniały. Łzy wielkie lecą jak groch. Co się stało? Co się dzieje? Słoneczko święte błyszczy jak zwykle nad grodem i nad jeziorem, wokoło wesoły gwar, śmiechy, swojacy cisną się, kupczą, a ona już sprzedana... Już ją stąd zawiozą, zabiorą... Oj, wolej by ją utopili jak Jastrunę, wolej by się nie rodziła! Obojętnie, szorstko kupiec pchnął nowy nabytek w tył, ku wozom. Skinął na sługę, by niewolnicy spętał ręce i nogi dla pewności. Tu w tłumie mogłaby zbiec. Po czym nie zwraca już na nią najmniejszej uwagi. Stary Dobek przyszedł oglądać łuki i noże. Pomłost z zadowoleniem zapiął pas na lnianej świtce i chełpi się nim wypinając brzuch. Miłosz Kruk nareszcie postanowił. Rzucił kupcowi jantar, a sztylet zatknął za pas. Pogładził dłonią rękojeść z zadowoleniem, przepłacił czy nie, piękna to broń! Miał jeszcze bryłkę jantaru do wymiany, więc założywszy ręce w tył jął przechadzać się oglądając rozłożone dziwa. Natknął się przy tym na Olszę. Spłoniona, na poły przytomna z zachwytu, targowała cudną, mieniącą tkaninę. - Patrz, com kupił - rzekł do niej z przechwałką pokazując sztylet. - Oj lelum! - zawołała z zazdrością - oj lelum! A Chwost kupił swojej paciorki, paciorki... Anim myślała, że takie są na świecie... Strasznie drogie... Tyle bobrów! Ja mam tylko płótno... Garnków brać ten cudak nie chce, a na płótno powiada, że mało... Doloż dolo! Żeby choć krzyneczkę tego płatu uciął, choć skraweczek, żebym się popatrzeć mogła! Podsuwała białe, lniane płatki. Kupiec odrzucał ze wzgardą. Głową potrząsał. Za mało. Olsza bliska była płaczu. Nic nie mówiąc myśliwiec wyjął z zanadrza żółtą, lśniącą bryłę i uniósł w dwu palcach niby dla zabawy. Słońce załamało się w niej promieniście. - Elektron - rzekł kupiec z uznaniem. Wyciągnął rękę. Miłosz zwrócił się do Olszy: - Prawili matka, że w domu braknie garnków. Wiela ich zrobisz, żebym ci to dał? Olśniona Olsza przypadła ku niemu. - Sokole! Wiele chcesz, zrobię! Wiele tylko matka zachce! I misę przyniosę, co na niej wypisałam ciebie za jeleniem goniącego... -t Mnie? - zdziwił się. - Ciebie! Obaczysz! Na koniu siedzisz... Obaczysz! I garnek przyniosę, na którym są naszyjniki, jak obcy miał w lesie, przy gaju... Marza prawi, że tylko na popielnicę zdatny, ale mnie się widzi, że bardzo piękny... Obaczysz! I kubki przyniosę, i czarki... - Naści tedy. - Dorzucił bursztyn do płótna. Zadowolony kupiec ciął już nożem błyszczącą powłokę. Olsza wstrzymywała oddech. Spoglądała na Miłosza z taką wdzięcznością, że aż się roześmiał. - Zdziałałaś mnie na misie? - zapytał. - Ano. Jelenia też. - I naszyjniki tych kupców? Którzy to byli? Sąż tutaj? - Nie ma - odparła z przekonaniem. - Byli całkiem, całkiem inni. Z nabożnym zachwytem ujęła odciętą materię i przytuliła do twarzy. - Inni? - zawołał z niepokojem Miłosz. - Sprawiedliwie gadasz? Uśmiechnęła się pokornie i radośnie. - Tobież bym niesprawiedliwie gadała? To nie te ludzie. Na gębie nie byli czarni, czapki mieli z turzymi rogami i miecze... Miłosz nachmurzył się i zmarszczył. Poprzednia wesołość jego znikła. Dotknął ponownie świeżo nabytego sztyletu. - Trzeba o tym powiedzieć starszym - rzucił i odszedł pośpiesznie. Olsza patrzyła za nim przyciskając oburącz do piersi pawłokę. Jejej! Jakież to cudne! Jak szara i gruba, i węzłowa-ta widzi się przy tym jej lniana, domowa szatka! Niełatwo znajdzie Miłosz starszych, ścisk się wzmaga. Nawet strażnik Mier, ogarnięty ogólną gorączką, przestał dawać baczenie na psowaczy wału i zamknąwszy bramę wmieszał się w tłum kupujących. Wrzawa bije w niebo, aż spłoszone ptactwo jeziorne kołuje z piskiem nad grodem. Czajki jęczą. Żarłoczne kaczki spadły stadem na Strażową strzechę i młócą zawzięcie suszące się proso. Oj, oberwież, oberwie cięgi mały Kurek! Pod wałem, wśród wozów, związana, bezwładna leży Pomłostówna Bogna, dziś z rana jeszcze gospodarska córka, teraz niewolnica. Szlocha, szlocha. Łzy spływają po dylach pomazanych gliną. Gdzieś z tłumu odpowiada zawodzenie matki. I może czajki jęczą tak żałośnie, że się nad dziewczyną sprzedaną litują? Poza matką i czajkami nikt nie myśli o niebodze. Kto by myślał? Targi! Targi! Nim słońce zajdzie, kupcy odjadą, bo na noc starszyzna nie pozwoli im pozostać w grodzie. Odjadą i nie wrócą, aż znów za kilka lat. Więc trzebaż się, trzeba napatrzyć, nasycić, nadziwić, nachłonąć obcego świata... ROZDZIAŁ IV. Obce światy. Dziwaczne wozy, o kołach obracających się na osi miast wraz z osią, skrzypiały głośno mimo smarowidła. Woźnica, niewolnik w krótkim płowym chitonie z ostrzyżoną głową, siedział nisko na skraju wozu, tuż za końmi. Wyciągnąwszy rękę mógł je poklepać po zadach. Dyszel był krótszy niż w wozach słowiańskich, zakończony rzeźbioną, mosiężną głowicą. Za plecami woźnicy piętrzyły się juki z towarem, czyli kupią. Pośród juków na wygodnych siedziskach, ułożonych ze zwojów materii, oszytych w płótno, siedzieli trzej cudzoziemcy, kupcy, właściciele wozów i otaczających je ludzi. Opierali się wygodnie o wtórny szaniec tłumoków. Za tłumokami wciśnięta w kąt wozu, skurczona jak robak, leżała nabyta w grodzie niewolnica, Bogna. Ręce miała wolne, lecz nogi łańcuszkiem skute, a duszę stergłą z przerażenia i rozpaczy. W tyle płóciennej budy, okrywającej wóz, znajdował się otwór, przez który mogła patrzeć na znikające w oddali jezioro, na gród zdający się stąd szary niby grudy gliny, na znajome pola i pastwiska. Odsuwały się coraz to dalej, niknęły. Jeszcze te krze znała, jeszcze tu, bywało, zachodziła. Jeszcze pamiętała, że te łazy wypalał stary Mier łońskiego roku. Jeszcze wiedziała, że ten ugór należał do Chwostów. A potem już same obce. Po obu stronach drogi roztoczył się bór, nieprzejrzany, nieobeszły, a za borem zacznie się inny świat. Cudzy, nieznany, niewiadomy. W ten świat wiozą ją spętaną. Uczucie samotności, opuszczenia i sieroctwa, a przede wszystkim trwogi, trwogi tak wielkiej, że serce bić przestawało, ogarniało ją na wskroś. Nie była w stanie ni krzyczeć, ni płakać. Cóż by zresztą pomógł płacz? Zlituje się to kto nad nią? Ma do kogo wołać? Wóz chwiał się, skrzypiał, chybotał po drodze, która nie była właściwie drogą, lecz przerąbanym w lesie, rzadko jeżdżonym, nierównym i zarosłym krzakami szlakiem. Koła podskakiwały na kępach wysokiej trawy, utykały ciężko w nierównościach gruntu. Oddzieleni od niewolnicy kupą worków kupcy żywo rozmawiali. Mowa ich zdawała się Bognie niepodobna do ludzkiej i wzmagała poczucie obcości. Istotnie, cóż znajomego mogła posłyszeć słowiańska dziewczyna w dźwiękach mowy greckiej, tak dalekiej i odmiennej? Z trzech jadących bowiem kupców dwóch było Grekami, trzeci Fenicjaninem, znającym język Hellenów. Aczkolwiek mieszkańcom grodu nad jeziorem wszyscy obcy zdawali się jednakowi, niemożliwi do rozróżnienia, w rzeczywistości każdy z jadących przedstawiał, zgoła inny typ człowieka. Rozważny, szpakowaty Peleas był Ateńczykiem, kochającym nad wszystko swój rodzinny gród, szafirowe morze i niezliczone, słoneczne wyspy, leżące na nim jak kwiaty. Wieloletni wspólnik jego, Archios, zamieszkiwał stale Egipt, otoczone pustynią Teby, ku którym płynęło się długo statkiem w górę Nilu. Pobyt w posępnym, wciąż jeszcze potężnym kraju, gdzie bogowie i zmarli większe znaczenie posiadali niźli żywi ludzie, a groby królewskie okazalsze były i świetniejsze od pałaców tychże władców - odbił się na jego twarzy i usposobieniu czyniąc je niepodobnym do pogodnego Ateńczyka. Trzeci, Sefor z Tyru, był towarzyszem tylko doraźnym, zbliżonym przez ten sam kierunek drogi. Odziany bogato, ruchy miał niecierpliwe, wymowę prędką. Bardziej niż pozostałych mierziła go powolność jazdy przez te bezludne pustacie. On też najwięcej świata zjeździł. Fenicjanie byli narodem kupców. Mieniactwo, zwane później handlem, stanowiło ich bogactwo i potęgę. Handlowali wszystkim: złotem i niewolnikami, gumą, kością słoniową, jedwabiem, bronią, kryształami, drogimi kamieniami, korzeniami, bursztynem, futrami, drzewem sandałowym. Z Babilonu zwozili przecudne tkaniny wełniane, tak wiotkie i miękkie, że można było suknię przeciągnąć przez pierścień, kobierce, pieczęcie i ukochane przez świat grecki rzeźby, ryte na szlachetnych kamieniach. Drogi ich biegły do Saby i do Suzy, brzegami Tygrysu, przez Asyrię, Medię, przez długi na milę wąwóz zwany Bramą Hekatompylos lub na północ do Baktrii, ojczyzny lapis lazuli. * Lapis lazuli (łacińskie) - kamień półszlachetny niebieskiej barwy. Do złotodajnego Ałtaju, do Chin po papier i jedwab, a nareszcie tutaj, w dalekie, biedne krainy północne. Z własnych wyrobów sprzedawali słynne w całym świecie: purpurę syryjską, naczynia szklane i cudnie obrabiane przedmioty metalowe. Jechali teraz wszyscy trzej na jednym wozie, zdawszy opiekę nad taborem wyzwoleńcowi Peleasa, którego wołano Chilon. Podróż była tak długa i jednostajna, że radzi skracali ją pogawędką o stosunkach handlowych i politycznych. Obecność spętanej dziewczyny tuż za nimi była im równie obojętna, jak obecność ptaka w klatce. Może nawet nie wiedzieli, że Chilon wepchnął ją tam nie znajdując miejsca na innych wozach. - ...My, kupcy, nie możemy narzekać - mówił z wolna, poważnie Archios. - Obroty są wciąż duże, a wyroby egipskie przednie, choć daleko im do dawnej doskonałości. Jednakże, zda mi się, że Egipt chyli się ku upadkowi. Mogę tu mówić śmiele, przeto wyznam, że nie zdziwię się oglądając koniec boskiej dynastii. Prześwięty syn Ozyrysa, miłościwie panujący faraon Hofru, nie znaczy nic sam przez się i żyje w ustawicznej trwodze przed najazdem Persów lub Asyryjczyków. * Ozyrys - bóstwo egipskie, bóg słońca. - Syn Ozyrysa - tytuł faraona jako syna boga. Którzy pierwsi runą na Egipt, ci go posiądą. Takie jest moje zdanie. - Zwykły los władców - odparł żywo Sefor. - Podobnie rzecz ma się u nas. Syn Baala, Itobaal II, będzie lada dzień zwyciężony przez wojska wielkiego Nabuchodonozora, a Babilon zapanuje nad Tyrem. * Baal - bóstwo fenickie, którego kult był rozpowszechniony wśród wielu ludów starożytnego Wschodu. Syn Baala - tytuł królewski jako syna boga. * Nabuchodonozor (605-562 przed naszą erą). - król babiloński który pobił faraona egipskiego Nechao, zajął Syrię i Palestynę, w roku 580 przed naszą erą zniszczył Jerozolimę i przeprowadził Żydów do Babilonu. Obaj Grecy spojrzeli ze zdziwieniem na Fenicjanina. Wszak mówił o swoim kraju! - Spokojnie to powiadasz, Seforze - zauważył Peleas - a wszakże nielubo iść pod jarzmo wroga? Kupiec fenicki zrobił nieokreślony ruch ręką. - Och, zapewne, gdyby to byli barbarzyńcy, w rodzaju tutejszych dzikusów. Jeżeli jednak państwo przechodzi pod panowanie światlejszego, potężniejszego władcy, dającego wszelką pewność, że dobrobyt i handel nie upadną przy nim, przeciwnie - dojdą do większego rozkwitu, nie ma nad czym biadać. Toteż ja nie biadam. Jestem kupcem, nie wojownikiem. - Mój zawód również nie posługuje się orężem - rzekł z namysłem Peleas - przecie nie zniósłbym myśli, że w Atenach kto inny dyktowałby prawa niźli nasi archontowie. Ta jest różnica między człowiekiem wolnym a niewolnikiem, że wolny cudzej przemocy nie zniesie. - Widziałem niedawno - roześmiał się Sefor - naród, który woli zginąć, niż się obcemu panowaniu poddać. To Izraelici. Jeździłem zeszłej wiosny do Babilonu po kobierce i... - Piękne podobno miasto Babilon? - Na srebrną nawę Astarty! Równego nie ma na świecie. * Astarte - bogini księżyca, niebios, wojny i miłości, bóstwo semickie czczone przez Fenicjan, Babilończyków, Asyryjczyków... Gdyśmy wczoraj targowali w tym nędznym grodzie za wałem drewnianym oblepionym gliną, przypomniał mi się właśnie Babilon i ażem się roześmiał w głos. Tamtą stolicę opasują dwa mury. Jeden zwie się Nitti-Bel, drugi Imgur-Bel. Są tak szerokie, że trzy wozy czterokonne mogą się na nich minąć w pędzie, całe pokryte błyszczącą polewą o barwach tęczy. Za murami stoją świątynie, pałace, ogrody, zwierzyńce i szerokie, ludne ulice... Największa świątynia Baala zwie się Zigurat. Ma dziewięć pięter. Każde innej barwy. Ósme piętro całe ze srebra jest poświęcone bogini Astarte, dziewiąte złote. Znajduje się tam komnata na mieszkanie boga przeznaczona. Wszystko w niej szczerozłote, pułap, podłoga, sprzęty i ściany... - W Egipcie również mnóstwo złota wala się po świątyniach - wtrącił Archios - a w grobach królewskich więcej się go znajduje, niźli można sobie wyobrazić... - W grobach? Na zawsze? - Na wieki. A zamurowane, chronione, strzeżone, by się nikt żywy nigdy do tych skarbów nie dobrał... Fenicjanin strzepnął gniewnie palcami, jakby użalał się, że tyle złota uwięziono niepotrzebnie w ziemi, gdy uczciwi kupcy muszą się dobrze natrudzić, by zdobyć mieszek talentów! - Mieliście opowiadać o Izraelitach... - przypomniał Peleas. - Słusznie. Przepomniałem. Otóż w Babilonie, w pierścieniu pomiędzy dwoma murami, siedzą plemiona podbite, które nieśmiertelny syn Baala, Nabuchodonozor, wygnał ze swoich dziedzin i tam im mieszkać kazał. Żeby u siebie buntów wszczynać nie mogli. Izraelity między nimi. Swojego czasu jeździłem z towarami do Jerozolimy, znajomków tam miałem, więcem do nich w Babilonie będąc zaszedł. Litość patrzeć. Wychudzeni, obdarci siedzą nad brzegiem Eufratu i płaczą. Głowy posypane piaskiem i popiołem. Brody zmierzwione. Nic nie robią, tylko za ojczyzną lamentują. I to nie od wczoraj. Od lat. - Pojmuję ich żałość - rzekł Peleas. - A ja nie! Cóż za korzyść przyjdzie z tych jałowych lamentacji? - Nie wszystko w świecie dzieje się dla korzyści, szlachetny Seforze. Fenicjanin wzruszył ramionami i poprawił się niecierpliwie na siedzeniu. - Słyszałem - rzekł uszczypliwie - że w Atenach archont Solon ustanowił prawa, których zastosowanie obróci wszystkich Hellenów w nędzarzy... * Solon (około 640-560 przed naszą erą). - prawodawca ateński, jeden z tak zwanych "siedmiu mędrców". - Jeszcze z żebraczymi sakwami nie chodzę - odparł spokojnie Peleas. Archios uznał za wskazane odwrócić rozmowę. - Daleka droga przed nami, daleka za nami. Zaprawdę, dar bogów, ambra, niełatwa jest do zdobycia! * Ambra (arabskie) - tu: bursztyn. - Bogowie omylili się - sarknął gniewnie Sefor - niechając swój dar w tym dzikim, barbarzyńskim i obmierzłym kraju! Spojrzał z niechęcią na nie kończący się las. Las milczący, zwarty, nieodgadniony. Czasami, z rzadka, otwierały się w nim oka-polany, jaśniejące świeżą ściernią, widniały chaty. W porównaniu z Egiptem, Fenicją czy Grecją jakże tu było istotnie pusto i ubogo! W miejsce złotych posągów, królujących w przecudnych świątyniach, lud tutejszy czcił dęby, otoczone próchniejącym częstokołem. Jako materiał budowlany znano jedynie drzewo, glinę i słomę. Miast kamienną nawierzchnią drogi, wóz toczył się, skrzypiał i podskakiwał na zbrużdżonych koleinach, wymytych przez deszcz. - Pierwszy raz wybrałem się po ambrę, by nie mówiono, że istnieje rzecz cenna, której Sefor nie posiada - podjął Fenicjanin - niech mnie jednak bogi skarżą, jeśli przyjadę tutaj drugi raz! To dziw, żeśmy dotychczas nie zostali napadnięci przez ludzi lub dzikie bestie! - O napaść łatwiej w naszych stronach niźli tu - zapewniał Peleas. - My obaj byliśmy już w tej dziedzinie dwa razy. Znamy dobrze tutejsze plemiona. Łagodne są, uczciwe. Gdy kogo w gościnę przyjmą, za świętego uważają i krzywdy żadnej nie zwolą uczynić. Wierzą, że jest jeden bóg, władca gromu, i jemu ofiarują wołu i wszelkie bydło poświętne... Czczą rzeki i nimfy... Dusze według ich mniemania przemieniają się po śmierci w ptaki... - To samoż powiadają Egipcjanie - zauważył Archios. - Mądrzy Egipcjanie i te prostaki na jedno przyszli. Pancerza nigdy nie wdziewają, z odkrytą piersią idąc do boju. Nogawice po pas wciągają i tak do utarczki z przeciwnikiem stają... Mieszkają chętnie w nieprzystępnych młakach, moczarach, jeziorach, cośmy wczoraj dowodnie widzieli... - Prawda-li, co słyszałem, że przed napaścią kryją się w wodę jak żaby, trzciny długie, wydrążone, sięgające aż na powierzchnię wód w ustach dzierżą, za czym leżąc na wznak na dnie nimi oddychają i starczy im to na wiele godzin, tak że ani podejrzenia o nich nie bywa? Ateńczyk zastanowił się. - Powiadają tak, owszem, ale nie zdaje mi się to prawdą. Chyba, żeby sobie nozdrza i uszy woskiem zatkali, a i to dłużej niż chwilę nikt nie wytrzyma... - Kto nimi rządzi? Król? - Nie. Rządzi nimi rada z najstarszych złożona... Fenicjanin roześmiał się. - Teraz rozumiem twą życzliwość ku nim, szlachetny Peleasie! Wszak, o ile mi wiadomo, Ateńczycy również kochają się w gminowładztwie umykając przed poddaniem się jednej woli... - Tak jest. Kochamy naszą wolność - przytwierdził dumnie Peleas. - Nie poddamy się nigdy ciemięzcy, chyba... Umilkł i odwróciwszy głowę patrzył na drzewa z pozornym roztargnieniem. Przypomniały mu się starania Pizystratesa, by podkopać władzę archonta Solona i skłonić Ateny do uznania go tyranem. * SPizystrates (około 505-528 przed naszą erą). - tyran ateński. - Powiadano w Egipcie - mówił Archios - że w Rzymie też obalano królów oddając władzę konsulom... - Co to jest Rzym? - zapytał Peleas budząc się z zamyślenia. - Nędzna zbójecka mieścina, zwana grodem wilczycy - objaśnił wzgardliwie Sefor. - Pozbawiona wszelkiego znaczenia... Umilkli, bo wóz stanął nagle. Wyzwoleniec Chilon wsunął głowę pod nakrycie budy. - Zbrojni mężowie stoją przed nami na drodze - obwieścił. - Gotujcie się zatem do walki - rzekł krótko Peleas i zmacał przypasany do boku krótki, szeroki miecz. - Łagodne plemiona, miłe Ateńczykom, napadają jednakże czasami - cedził drwiąco Sefor, lecz obaj Grecy nie zwracali na niego uwagi. Wysunąwszy się spod budy, patrzyli uważnie na stojących opodal kilku mężów. Wszyscy mieli głowy ozdobione turzymi rogami, wielkie brązowe naszyjniki, zakrywające niby pancerz piersi, w ręku małe" drewniane szczyty i włócznie. - To nie Słowianie - mruknął Peleas. - A kto? - Nie wiem. Nie spotkałem nigdy tego plemienia. - Mówiliście, że aż do morza będziemy jechać dziedzinami Słowian? Ateńczyk rozłożył ręce na znak, że nic na to nie poradzi. Idąca pieszo straż otoczyła ciasno wozy. Lekkie piki, zwane akontion, pochylili w pogotowiu. Siedzący na wozach niewolnicy naciągnęli łuki. Nie leżało jednak w zwyczaju kupców rozpoczynać walki bez konieczności. Zbrojni, stojący na drodze, nie mieli może napastniczych zamiarów. Wyzwoleniec Chilon stanął na pierwszym wozie i trzymając w jednym ręku skórę bobra, w drugim piękny, lśniący naszyjnik ukazywał ruchem ramion, że mieniają to za to. Nie odpowiedzieli. Oczami oblatywali złowrogo jadących, jak gdyby licząc, wielu ich jest. Widno uznali, że walka mogłaby wypaść niekorzystnie, a może mieli przed sobą inne zadania i nie chcieli wdawać się w przedwczesną bitwę. Spoglądając ponuro, cofnęli się w gąszcz zostawiając wolną drogę. - Zważajcie dobrze, bo chcą pewnie napaść z tyłu! - przestrzegał Peleas. Chilon kiwał głową na znak, że to się samo przez się rozumie. Odrzucił już skórę i naszyjnik, w ręku trzymał łuk gotowy do strzału. - Dziesięć tłustych wołów ofiaruję Astarcie w zamian za szczęśliwy powrót - wzdychał Sefor. - Ostatni raz wyruszyłem w podobną podróż... Pozwólcie mi, bogowie, ujrzeć znów nasze wybrzeża i ludzkie kraje, gdzie lasy nie pokrywają całej ziemi, gdzie nie bywa barbarzyńców, gdzie można targować płacąc pieniędzmi i w pieniądzach odbierać należność, nie drogą zamiany... Ach, ta wymiana! Zawsze kupiec na niej traci... Rozumna sprzedaż to sprzedaż za pieniądze... Sykle, miny, talenty, kiedyż was znowu obaczę!... Mówił sam do siebie, bo obaj jego towarzysze pochłonięci byli baczeniem na drogę. Zasadzka tak łatwa była w tym borze! Kto wie, czy barbarzyńcy, skryci w gąszczu, nie towarzyszą im krok w krok, czekając rychło uwaga jadących się znuży, a ramiona przygotowane do walki opadną. Prócz nich spoglądał uważnie na drogę ktoś jeszcze: niewolnica Bogna. Widziała cofające się w las postacie. Widziała ich twarze zacięte. Jedna wydała się dziwnie znajoma. Żeby nie obca mycka na głowie, obcy ubiór, można by przysiąc, że to starszy z Piszczorowych chłopców, co to przed paru laty suma zjedli, gniew bogów ściągnęli na gród i zbiegli do lasu... "Można by za to rękę, głowę dać"... Zagadkowe podobieństwo tak pochłania Bognę, że na chwilę zapomina o swojej niedoli. Oj, na krótką tylko chwilę, bo nieznani mężowie znikli w lesie, wóz toczy się dalej, dalej. Nic już nie łączy Bogny ze swoimi, nawet przypadkowe czyjeś podobieństwo. I nic już jej nie ocali, nie uwolni. Jedzie na nieznaną dolę. Nie wiadomo, co ją czeka. Może będzie obracać żarna, może zaprzężona do sochy orać, może prząść. Może kupi ją bogacz i wyuczy przy ucztach pląsać ku zabawie gości. Może okrutnik, skąpo udzielający jadła, hojnie razów. Może, jeżeli zmożona straszliwą tęsknotą pocznie skowyczeć z żalu, gadać niezrozumiałe dla otaczających słowa, ogłoszą ją wróżką, Sybillą, posadzą na trójnogu w dymie. Cokolwiek jednak się z nią stanie, cokolwiek ją spotka, nigdy drogi jej ku polańskiej dziedzinie nie nawrócą, nigdy już mowy swojej nie posłyszy i nigdy domu rodzinnego nie obaczy... Stracona jest za życia i po zgonie, boć przecie drogi pośmiertnej z tej daleczyzny nie znajdzie. Stracona jest bardziej, niż gdyby ją skradły boginki, zamieniły dziwożony... ROZDZIAŁ V. Jesienią. Lato zawsze szybko mija, ale w tym roku zdawało się ludziom, że jeszcze prędzej minęło niż zwykle. Aniś się opatrzył kiedy. Już w całym grodzie trzaskały miarowo cepy dudniąc po klepiskach glinianych. Młócono w sieniach domów. Niektóre sienie były otwarte, stanowiąc podcienie wsparte na czterech słupach. W innych między słupami założono sumiki, przez co utworzyły się ściany. Chacie przybywało pomieszczenie, mogące służyć za chlew lub komorę, a zimą było w izbie cieplej. Natomiast latem milej znacznie przy otwartej sieni i jaśniej, i przestronniej, i młócić wygodniej, bo wiatr sam odnosi plewy, że nieraz nie trzeba potem ziarna wiać. Łup! Łup! Łup!... - pogłos niesie się po grodzie. Kto nie młóci, spędza czas w lesie na zbieraniu orzechów, żołędzi, bukwy, grzybów - które tutejsi chętnie jedzą, gdy inne plemiona się brzydzą - na wyszukiwaniu nor mysich i dziupli wiewiórczych, by zebrane w nich zapasy podebrać. Bo jesień już w progu, a za jesienią zima, a zimą skapieje, kto się w jadło przemyślnie nie zaopatrzył. Także dla myśliwych najlepsza to pora. Zwierzyna jest tłusta, ociężała i mniej ostrożna. Łatwiej ją chwycić we wnyki czy słopce, zwabić w wądoły lub nakierować w paści między zawałami. Kto świadom sprawy, może też podbierać świepotę, czyli miód z dzikich barci. Niebezpieczna to jednak rzecz. Miłosz Kruków z łukiem na plecach i oszczepem w garści obchodził swoje zastawy. Był gniewny, bo znowu ktoś zwierzynę ze słopców zabrał i stróżyk nastawił. Że niby nic się nie schwytało. Gdzież w takim razie przynęta? Kawał mięsiwa przybity stróżykiem? Najchytrzejsze zwierzę, nawet lis, nie mogło go zeżreć nie poruszając strożyka, co leciutko jednym końcem wsparty o podstawę słopca przewracał się za lada dotknięciem, a dźwigana przezeń ciężka kłoda spadała na grzbiet zwierzęcia. Zdarzało się, owszem, że lis czy wilk zdołały w porę odskoczyć i kłoda miażdżyła jedynie przynętę. Ale żeby mięso zabrać, a strożyka nie poruszyć? To mógł zdziałać tylko człowiek. Co gorsza, nie zdarzało się to pierwszy raz. Miłosz namozolił się kiedyś długo, by zrobić stępę na łosie. Stępy były to ciężkie kłody, z wypalonym otworem zaledwie nieco szerszym od obwodu łosiowej racicy. Kłodę zagrzebywano w bagnie pod samą powierzchnią na ścieżkach łosich. Jeśli łoś stąpnął na kłodę, trafiał na otwór i utykał w nim nogą. Nie mogąc uwolnić kopyta wlókł za sobą ciężar, stawał się łatwy do dognania i zabicia. I oto ktoś sprzątnął Miłoszowi sprzed nosa łosia wraz ze stępą! Łowca przysiągł sobie wtedy, że odnajdzie mądralę, co tanim kosztem chce dojść motyki rogowej. Obszedł caluśki gród pilnie śledząc, czy gdzie nie dojrzy resztek sierści albo suszącej się skóry. Szczególnie bacznie dozierał gaci, przy której siedzieli odlewnicy, bo mówiono, że młody Wisz zajmuje się łowiectwem i nawet niedźwiedzia kiedyś ubił. * Gać - tu: ściana ogacona (obłożona gałęziami zabezpieczającymi przed zimnem). Pod pozorem oglądania nowych spięć i pasów Miłosz zaszedł do chaty Wiszów, uważnie spoglądając po ścianach. Ale nic nie dostrzegł. Gospodarze przyjęli go uprzejmie. Młody lepił okrąglutkie kulki z wosku, taczał je między dłońmi, aż były równe jak groch, i układał rzędem przed sobą. - To naszyjnik - objaśniał, na surowy, badawczy wzrok łowcy odpowiadając wesołym, śmiałym spojrzeniem. - Gliną to oblepię, z boku dziureczkę małą zrobię i w piec! Wosk dziurą wypłynie, kształt w środku pusty zostanie, można do niego lać brąz. Ej, będą paciorki nie gorsze od tamtych zamorskich, co Chwost u kupców na bobry mieniał... "Chyba nie on" - myślał Miłosz, zachwiany w swych podejrzeniach. Pochwalił żmudną pracę odlewacza i poszedł dalej. Darmo jednak szukał, wypatrywał. Na ślad łosia nie natrafiał ani tego dnia, ani następnych. Pomału o całej tej sprawie zapomniał. Przyszła mu ona do głowy dopiero teraz, gdy znów natknął się na niewątpliwy rabunek. Porwała go złość. Połamałby z rozkoszą kości niegodziwcowi, co z cudzej pracy korzysta. Lecz któż to jest? ...Dziewka od Brusalów widziała kiedyś obcych w borze... - przypomniało mu się zdarzenie dawne, jeszcze głębiej zapomniane. Było to na parę dni przed przyjazdem kupców. Gadała, że wyglądali na wojaków. Miłosz zaraz na drugi dzień powiedział o tym starszym z wiecu, ale przyjęli lekce wiadomość, pochodzącą z ust dziewczyńskich. Gdyby to mówił mąż, ba, nawet chłopak, godziłoby się zastanowić. Żaden jednak ze starców nie przypominał sobie, by kiedykolwiek z gadania kobiecego wyszło coś ważnego dla grodu. Żeńskie słowa a wiatr to jedno. Zwidziało się Brusalównie i tyle. Skoro tak starzy orzekli, Miłosz przestał o tym myśleć również. I zapomniał. Dawno to zresztą było. We żniwa. Dziś po raz pierwszy pomyślał, że może dziewczynie się nie zwidziało? Może się tu obcy naprawdę kręcą? I gdy w kilka dni później zobaczył Olszę, chodzącą jak zwykle samopas po lesie, przystanął i podszedł ku niej. Dziewczyna wybrała się z kulką po orzechy, lecz swoim zwyczajem zapomniała o zbieraniu. W tym miejscu ścięto wczoraj brzozę i Olsza przykucnąwszy zbierała z ziemi rozrzucone skrawki kory. Jakaż biała, bielusieńka, jaka gładka! Milej byłoby pisać na niej niż na misie. Wodziła palcem po białych strzępach z nieokreślonym pragnieniem wyrysowania na nich czegoś, utrwalenia. Na odgłos kroków podniosła głowę zaniepokojona, a poznawszy Miłosza zapłoniła się jak mak. - Nie widziałaś znów obcych w lesie? - zagadnął przez pół tylko żartobliwie. Potrząsnęła głową przecząco czerwieniąc się jeszcze bardziej. - Bo mi jakieś złe syny wykradły zwierza ze słopca... - O!... - użaliła się szczerze. Stał nad nią w milczeniu, jakby ważąc myśl, co mu nagle zaświtała w głowie, po czym rzekł prędko: - Przyślę do ciebie z miodem i chmielem. Nie czekając, co odpowie, odszedł szybko turlikając wargami, jakby wabił ptaki. Olsza pozostała zdumiona, oszołomiona. Śni jej się, czyli też prawda? Do niej? Miłosz? Swatów przyśle z miodem i chmielem? Lado! Lado! Dolo! Dolo! Jakby dopiero teraz rozumiejąc swoje szczęście porwała się z miejsca, pobiegła w las ku domowi. Stanęła. Przysiadła znowu, rękami wodząc po twarzy niby w osłupieniu. Do niej swaty? I warkocze jej obetną, i będzie niewiastą!... Znów się zerwała, pobiegła nad pobliskie jeziorko, nieruchome, ciemne od odbicia drzew. Trzymając się mocno gałęzi zwieszonej nad wodą nachyliła się, by przyjrzeć się sobie samej, swojej urodzie. Nie było nikogo w pobliżu, więc zdjęła zapaskę i owinęła nią głowę niby namitką niewieścią, by ujrzeć, jak też w niej wyglądać będzie. Z trzymanej w dłoni gałęzi spadły zżółkłe liście, zmąciło się odbicie w wodzie. Nie dojrzała siebie jako Miłoszowej. Lado! Lado! Swaty przyśle! A kiedy! Czy skoro? Pewnikiem skoro, po cóż by powiadał? Oj, zdziwi się Marza, zdziwi!... Siedząc na brzegu z brodą wspartą na kolanach, w zapasce nałożonej na głowę niby zawicie, usiłowała wyobrazić sobie, jak będzie wyglądało jej przyszłe zamęście. Na dotychczasową dolę nie mogła narzekać. Że tam chłopaki krzyczały za nią: wieszczyca! Nic wielkiego. Wolna była. Mogła do lasu po zioła chodzić czy w domu siedzieć, jak wola. Nikt jej złego słowa nie powiedział. Mogła kosy rozpuszczać lub splatać, wianki na głowę pleść i z dziewczętami pląsać o zachodzie. A jak teraz będzie? Ponad radość z zapowiedzi miłego wybłysło poczucie lęku. Skończona, skończona swoboda. W dniu zaślubin obejdzie na kolanach w krąg ognisko Kruków, po czym stanie przy nim cicha, niby niema, świekry i wszystkich potulnie słuchając. Taka jest dola niewiastki. I niepewna, zali winna cieszyć się czy smucić, radować z lubego męża czy płakać z rychłej utraty wianka - rozpłakała się serdecznie. Kika Straż poszedł do Brusalów dziewosłębić. Garnek, jak przystoi, rozbił z hukiem o węgieł domu, aż psy się rozszczekały wzdłuż całej ulicy, do chaty wszedł prawą nogą, pilnie uważając, czy cień leży prosto za nim i czy go czasem drzwiami nie przyskrzyni. Pora była odpowiednia, przedpołudniowa, gdy godzina rośnie. Udająca zajętą robotą kulawa Marza podniosła się na widok wchodzącego i otarła palce, zwalane gliną, o mech utykający szpary. Powiodła gościa do ogniska. Na podścielonej skórze baraniej siedział już stary Brusala, dziad garncarki, przezwiskiem Kozioł. Wiekowy był, głuchy jak pień, od lat na tapczanie całe dnie nieruchomo leżący, od wszystkich zapomniany. Na dzisiejszą uroczystość Marza z Olszą zwlokły go z pryczy, ochędożyły, umyły, przygładziły kudły i posadziły pod ścianą przy ogniu. Nic nie rozumiał, na płomień patrząc mamrotał coś do siebie, lecz obecność jego dodawała obrzędowi powagi. Kika Straż, swat, usiadł wygodnie, rozejrzał się po izbie. Wysprzątana była, wymieciona, przytrzaśnięta tatarakiem. W komorze bielała zapaska Olszy pilnie nasłuchującej, rzekomo nieobecnej. Kika uśmiechnął się, chrząknął. Wysunął trzymany dotąd pod pachą piękny, brązowy dzban o smukłym kształcie, wąskiej szyi i postawił obok siebie. - Przydałby się nam kubek, gospodyni. - Za liche nasze kubki, by do nich z takiego dzbana nalewać - odparła Chroma niby to niechętnie. - Widzę piękny kubek w komorze. Biała zapaska znikła. Marza powstała i utykając zdjęła z policy najozdobniejszy kubek, też brązowy, nie gliniany. Podała go gościowi i zawołała na psa. Dobrze mieć psa w izbie w takich chwilach, bo jak wiadomo, nie imają się go czary i można nań spędzić urok, który by zaszkodził ludziom. Ale Łysek, nieświadomy, po co go wołają, nie kwapił się z opuszczeniem progu. Straż lewą ręką (był mańkutem, stąd jego przezwisko) nalewał z wolna do kubka napój przyrządzony z miodu, wody, jęczmienia i chmielu. * ...Stąd jego przezwisko - Straż miał przezwisko Kika, tak nazywano bezrękich, tu przezwisko to nosi mańkut. Napój był ciemny, na powierzchni utworzyła się biaława piana podobna tej, jaką wiatr pędzi na wiosnę ku brzegom jeziora. Uważnie, z godnością swat chlusnął połowę zawartości kubka w ogień, który zasyczał i skurczył się z zadowolenia. Resztę w cztery strony izby, w górę na siestrzan, podtrzymujący wiązanie dachu, i na polepę. Dziadom i skrzatom. Dopiero teraz mogła przyjść kolej na ludzi. - Gdzie wasza siostra, Olsza? - zapytał Kika. - Przy robocie pewnikiem. To pracowita dziewuszka. - Słyszelim, owszem, że robotna - przyznał swat bez mrugnięcia. - Ano, przywołajcie ją. - Pójdźże tu, siostro! - zawołała Marza powstając. Musiała krzyknąć jeszcze dwa razy, coraz głośniej. Dopiero za trzecim wołaniem Olsza, czerwona jak wiśnia, wysunęła się z chlewu. Na rozpuszczonej kosie miała wianek zielony. Udawała, że nie wie zgoła, po co ją wołają. - Chodźże no bliżej, chodź, nie ze złem przychodzę - zachęcił swat. Nalał znów miodu. Pierwszy kubek dziadowi, drugi jemu samemu, swatowi, trzeci Marzy, nareszcie Olszy. - Pij - rzekł. - Miłosz Kruków mnie tu przysłał. Czerwieniąc się jeszcze mocniej dziewczyna zarzuciła na głowę zapaskę, odwróciła się bokiem do obecnych i bojaźliwie wychyliła kubek do połowy. Przejął go od niej swat, chwycił brzeg naczynia w zęby i nie dotykając rękami pił, pił przechylając coraz mocniej w tył głowę. Nareszcie dopił do dna, zręcznym ruchem brody przerzucił pusty kubek ponad głową w stronę ognia. Upadł z brzękiem tuż przy palenisku. To dobrze, choć byłoby lepiej, gdyby przeleciał aż na drugą stronę. Teraz Marza ściągała z policy placki, na najpiękniejszej swej misie podawała mięso gotowane. Stary Brusala, zadowolony, mlaskał głośno bezzębnymi ustami, drżącą dłonią ocierał miód i tłuszcz kapiące po brodzie. Łysek podszedł cicho, chociaż nie wołany, i przysiadłszy koło Olszy patrzył bystro na jedzących. Gdy swat podjadł, Marza jęła rozprawiać z nim rzeczowo o wianie, które winien wpłacić Miłosz, i o posadzy, zwanej też posagą, czyli mieniu, jakie młoda wniesie w dom mężowski. Rozważnie to ugadywali, jak ludzie ufający sobie wzajemnie, lecz zarazem rozumiejący wartość rzeczy. Wiano i posaga powinny być równe. Jeśli rodzina dorzuci coś młodej, to samo należy uczynić rodzicom młodego. A tak przyczyniając jednemu przyczynia się dobra obojgu. Olsza nie brała udziału w rozmowie. Siedząc po przeciwnej stronie ogniska grzebała w żarze leszczynowym prętem (zawsze w pobliżu paleniska tkwiły wetknięte w szparę ściany pręty leszczynowe, by można je było rzucić na ogień w razie potrzeby, jako najwalniejszą ochronę przeciw urokom). Żywnie jej się chciało uderzyć mocniej w głownię, by iskry strzeliły. To znak, że mąż będzie ją kochał ogniście. Sromała się jednak to uczynić, a drzewo samo z siebie strzelać nie chciało. Będzież ją pomimo to Miłosz miłował? Miłosz... Sama nie wiedziała, czy westchnąć radośnie: Lado! czy smutno: Oj lelum! lelum! - Jużcić, powinna się radować. Nie za wdowca idzie, lecz młodego, pięknego chłopca. Ujrzała go znów pędzącego konno za jeleniem. Luby Miłosz... Jeszcze się miesiączek nie obróci, a będzie mu już pewno poślubioną, będzie żeniną, zamężną, co znaczy, że całe życie chodzić ma wiernie jak pies za mężem. Nie dziw to, że z trzech drużek rówieśniczek Jastruna w jeziorze zatopiona, Bognę Pomłostów w daleki świat powieziono, a ona jedna, Olsza, została i szczęsny się jej los ściele? Pogrążona w tych myślach patrzyła w ogień. W miarę jak poruszała patykiem, płomienie wytryskiwały błękitne lub złote. Śledziła je wzrokiem w zadumie. Pies liznął ją po szyi jakby ze współczuciem i nagle nie wiedzieć czemu łzy nabiegły dziewczynie do oczu. Na próżno schylała głowę: kapały coraz rzęsistsze, obfitsze. Baczna na wszystko Marza spojrzała ponad ogniem na siostrę z niezadowoleniem. Nie należało do zwyczaju płakać w obecności swata. Przyjdzie na to czas, gdy warkocz będą obcinać. Nie należy czynić nic w niewłaściwej porze. Ale Olsza nie była w stanie powstrzymać łez, płynących nie wiedzieć po co, i zawstydzona uciekła z izby. W pośpiechu ani zauważyła, że przestąpiła próg lewą nogą. Marza westchnęła głośno. Żeby nie obecność Straża, cisnęłaby ze złości za siostrą polanem. Udając, że nic nie dostrzega, swat obtarł obyczajnie usta ręką, pokłonił się nisko ogniowi, pokłonił staremu Brusali i zabierał się do odejścia. - Kiedyż weselisko? - pytała ostrożnie Marza. - Rada bym, żeby nieskoro - dodała szybko - bo mi się będzie bez dziewczyny cnić... - Sprawim je rychło, nim Sita wyjdą wysoko na niebo - zawyrokował swat. * Sita - Plejady - skupienie gwiazd znajdujących się w gwiazdozbiorze Byka. - Późniejsza pora niesposobna. Jednakże gwiazdy, wróżące początek zimy, już się ukazały, a weselisko Olszy z Miłoszem Kruków jeszcze się nie odprawiło. Przyczyną tego była niechęć starej Kruczychy, Miłoszowej matki. Przeciwić się nie mogła, bo syn, nim swata posłał, pozwoleństwo ojcowe otrzymał, lecz pyskowała, co wlezie. Kołacząc gniewnie garnkami wydziwiała, że nic jej po takiej snesze. *Snecha - synowa. Misy potrafi pisać, to jedno. Do roboty niezdatna. Całe dnie łazi po lesie, jakby w domu nic nie było do zrobienia... Niektórzy powiadają, że matka jej była ciotą, z boginkami w zmowie... Wszyscy pamiętają, jak topielica nawiedzała dom Brusalów... Olszę przezywają w grodzie wieszczycą... Ludzie nic nie powiadają bez przyczyny... Musi wieszczycą być... Przy tym słaby ród... W domu dwie niewiasty i stary dziad do niczego. Krewnić się warto z takim domem, gdzie mocni dziewiarze, mogący wspomóc w razie walki czy pilnej roboty... - Na ziołach się rozumie. Okadzi i wysmaruje pięknie, jakby mnie miszka pazurem przeorał - śmiał się stary Kruk, który sprzyjał Olszy. Nigdy z nią po prawdzie nie gadał, ale podobało mu się, że dziewczyna lubi bór. Sam był człowiekiem leśnym i w duszy żywił cichą pogardę dla osiadłych, domu i statków jedynie patrzących rolników. - Tfu! Tfu! - spluwała z gniewem Kruczycha i znów powtarzała swoje. Nie mogąc zabronić, starała się przynajmniej zaślubiny odwlec. Niewiasta zawsze znajdzie sposoby, by według swej woli zdarzeniami pokierować. Posłuszne pragnieniom Kruczychy okoliczności układały się nieprzyjaźnie dla małżeństwa. To miesiąc był niedobry i sam wróż Świętoch nie doradzał rozpoczynać nic nowego, to wieprz, przeznaczony na wesele, nie był dosyć spaśny, to sen się śnił źle wróżący, to statki nie gotowe. Tak schodziło z dnia na dzień, aż strażnik Mier pierwszy zobaczył o północy gwiazdy, zwane Sitem, górujące na niebie wysoko. Podobnie świetliście błyszczały Kosy, a mleczna droga, zwana Drogą Żurawi lub Drogą Dusz, zbladła i skurczyła się. * Kosy - Orion - jeden z większych gwiazdozbiorów. Było to jawnym dowodem, że większość przebywających na niej dusz zeszła w pobliże ziemi czekając wspominek i objaty. * Objata - ofiara. Zaczynał się miesiąc poświęcony Dziadom. W tym miesiącu nie przystoi myśleć o niczym innym, kromie o zmarłych, których trzeba zaopatrzyć, by sobie spokój na cały przyszły rok zapewnić. Żadne weselisko nie może się teraz odbywać. Miesiąc Dziadów. Z powodu opadłych liści, układających się wokół pni rdzawą podścielą, zwą go też listopadem. Dnie były kuse, zimne i wietrzne, jezioro szare i wzdęte. Pomimo fali, mieszkańcy grodu wypływali co dzień na połów ryb, przeznaczonych na ofiarę. Zaciągali siecie, zaopatrzone w nowe pławiki, i zatoczywszy krąg kierowali pomału czółna ku sobie, ściągając matnię. Była ciężka, zwisała głęboko, pełna srebrnołuskiej zdobyczy. Gdy wyciągnęli ją z trudem na brzeg, ręce obecnych zanurzały się z chciwością w śliską, trzepoczącą mnogość. Tyle dobra! Tyle dobra! Wyżyłby człowiek bez trudu, nie drżał nigdy przed głodem, gdyby bogowie nie zabraniali połowu. Stary Dobek karcił ostro podobne pogwarki przestrzegając ludzi przed zabieraniem bogom tego, co sobie zostawili. Dobrze, że na ofiarę pozwalają ryb używać. Gdyby nie to,. wieleż należałoby poświęcić skopów, wieprzy, wołów. * Skop - baran. Uwagi były słuszne i gospodarze przestawali szemrać, w milczeniu już przebierając ryby. Wielkie szczupaki rzucały się wściekle, rozpryskując wszystko wokoło i gryząc jak psy. Liny wciskały się na samo dno, karpie przewalone na bok ukazywały złotożółty wzór łuski. Mniejszą płoć, okonie i wiuny ciskano w wodę z powrotem. Większe sztuki wędzono lub gotowano i składano w kadzie. Równocześnie kobiety piekły kołacze i placki z przedniej mąki, zaprawione miodem, warzyły piwo. Nareszcie, gdy wszystkie przygotowania były ukończone, Świętoch i Żywoch, żercy, jęli trąbić na wielkich, drewnianych trombitach z kory, oznajmiając całemu grodowi, że nazajutrz na wzgórzu zmarłych, pod słupem kamiennym, o którym nikt nie wie, kiedy i jakie stawiały go ręce, odprawiać się będzie noc Dziadów, czyli pusty wieczór, zwany także bdynem. I następnego dnia, nim słońce zeszło ze swej niskiej okrojonej drogi na zimowy zachód, z przystani poczęły odbijać czółna. Było ich tyle, że pokryły ćwierć jeziora. Nim wszyscy ruszyli, zapadł mrok, wietrzny, mglisty. Fale chlupały o brzeg niosąc szelest zwiędłych trzcin. Sysek, Wisz, Chwostek i inne młodziaki trzymali zapalone pochodnie. Dymiły one więcej, niż oświecały, rozpraszając się we mgle czerwono. Do najlepszego czółna, należącego do starego Dobka, siedli obaj żercy, ustrojeni w swe czapy brzozowe, z kosturami w ręku i żarem zabranym z ogniska. Wokoło ładowali się inni. Czółna były długie, wąskie, w jednym klocu wydłubane, mogące pomieścić troje, czworo ludzi. Najpierw siadali mężczyźni, potem kobiety, obciążone tobołami i garnkami. W tobołach było ciasto, ryby, ser, kasza prażona i groch pieczony, w garnkach, starannie owiniętych w szmaty, piwo i mleko. Zastawiona w nich uczta Dziadów, tryzna, stanowić będzie pokarm dla dusz, których popioły cielesne na żalniku spoczywają. W tę noc wszyscy zmarli, jacy żyli kiedykolwiek w grodzie, zejdą się do rozpalonego stosu i biada krewnym, co by pożałowali swym rodowcom jadła lub napoju! Nareszcie ostatnie czółna odepchnięto żerdziami od brzegu i popłynęli wszyscy gromadą poprzez nieprzeniknioną, jednolitą ciemnię powietrza i wody. Trzeszczały boki łodzi ocierając się o siebie w mroku, pluskały żerdzie i paczyny. * Paczyna - duże wiosło. Czasem muskane w przejeździe szuwary dotykały twarzy jadących mokrymi kiściami niby wilgotne, zimne dłonie. Szepcząc: czur! czur! kobiety łamały ukradkiem placek i rzucały w wodę utopcom na odczepne. Każdy odganiał, jak mógł, wzrastającą trwogę. Żebyż choć jedna gwiazdeczka nad głową! Żebyż miesiączek, księżyczek wychynął zza chmur! Lecz niebo było skryte, ciemne i dalekie, a oni płynęli w nieznaną, obcą dal, niby prosto w świat umarłych. Czółno Dobka zaszurało o brzeg, werżnęło się w mielizny. Za nim inne - aż woda skoczyła na piasek. Milcząc uparcie ludzie zabezpieczali czółna, pięli się w górę, wlokąc przywiezione zapasy. Świętoch wróż podpalał przygotowany za dnia stos. Ogień zatrzeszczał, zapłonął, oświetlił kamienny, czworokątny słup, wystrzelił w górę płomiennym jęzorem. Znak to dla Dziadów, że uczta gotowa. Nie przerywając milczenia, drżącymi z lęku rękami ludzie ustawiali jadło, po czym sami siadali w krąg -ognia. Cisnęli się stłoczonym, przerażonym tłumem. Stojąc wśród nich Świętoch i Żywoch wywoływali imiona i przezwiska zmarłych. Starego Dudę, co pomarł ostatniej wiosny, Chwościnę Rzepkę, Pomłostowego syna Kulę, Piszczorów dzieci, Wiszów ojca, Kruków dziada i babulę, Brusalinę zielarkę i wielu, wielu innych... Imiona padały w przestrzeń i siedzącym wokół ognia ludziom zdało się, że słyszą gromadne stąpanie wezwanych. Oto już są, już nadchodzą. Nadpływają zewsząd, stają za plecami siedzących, owiewa karki ziąb od nich idący. Oto są Dziady, przyszły na wołanie. Wdychają chciwie woń jadła, sycą się nią, wzmacniają, nabierają pozorów rumieńców i życia, śni im się przez tę noc, że są znowu żywi. W mgliste członki wchodzi siła, zawarta w przaśnym kołaczu, krzepiąca moc życiodajna mleka, słodycz miodu, prężność kaszy. Kto by się obrócił teraz od ogniska, ujrzałby ich wszystkich widomie twarzą w twarz, gdyby zechciał, mógłby z nimi gadać. Lecz nie obróci się za nic nikt. Strach jeży włosy na głowie, zapiera dech. Strach, strach... Szczękają ludzie zębami, przyciskają się do siebie ramionami, a tamtych ciągle przybywa. Szeleszczą jak suche trzciny, zawodzą jak wiatr łkając, że ta noc zbyt krótka, że nim nacieszą się życiem, już nadejdzie rano... Krótka ta noc? Ludziom wydaje się długa jak wiek. Rok chyba upłynął, odkąd opuścili swe zaciszne, ciepłe chaty, rok minie, nim dzień nadejdzie... Stojąc ciągle nieruchomo oba żercy kruszą kołacze, rzucają je w ogień i nadal wywołują imiona. Dziadów i pokrewnych Miera strażnika, Dobków rodzeństwo, Strażowych rodziców... Między jednym imieniem a drugim zalegają przerwy coraz dłuższe, bo oba wróżę nie mogą sobie wszystkich przypomnieć. Tyle ludzi zmarło w grodzie za pamięci obu! Nie znana im sztuka pisania, powierzania kamieniom lub drzewu tego, co myśl nietrwała może przeoczyć. Więc inni podpowiadają. Każdy przypomina swoich. Zblakłe dawno zawołania krzyżują się w ciemni nad wodą. Za przykładem żerców ludzie, siedzący wokół ognia, rzucają w płomienie przygotowaną strawę. Po trochu zjadają ją też sami. Nie czują jednak nijakiego smaku. Smak wraz z zapachem wchłonęli przyzwani. Olsza kuli się, wciśnięta pomiędzy Marzę a głuchego, bezzębnego dziada. Wzrokiem szuka Miłosza, który siedzi opodal wśród swoich. Ciężko i smutno dziewczynie. Że taka tu sama, strwożona, a on tak daleko. Łacniej mogła do niego podejść, zagadać nim się zmówili, niż teraz, bo przyrzeczonym nie przystoi gadać ze sobą. Taki zwyczaj. A zaślubiny kiedyż będą? Dopiero po Godach! Jejej! Jak długo! Niepomna, że zrazu sama nie wiedziała, czy cieszyć się, czy smucić z Miłoszowych swatów, Olsza boleje nad zwłoką i drży, by złe Dole jej nie przedłużyły. I pilnie szuka oczami miłego. Stary Brusala bełkocze coś niezrozumiałego, wskazując nieporadnymi palcami to na ogień, to za siebie. Może prawi, iż niedługo przejdzie na stronę tamtych, których wróż przyzywa. Nie on jeden o tym myśli. Starzy wiecownicy, zmarszczone babule dumają, że kto wie, czy nie ostatni raz pożywają tryznę jako żywi ludzie? Dotąd oni pamiętali o zmarłych. Przyjdzie rychło czas, że o nich z kolei pamiętać się winno. Ino patrzeć, jak śmierć luta zgasi osłabię żywoty, oderwie od ciepłego, dobrego ogniska. Staną się cieniem, jak tamci. Jako cienie błędne raz do roku w tę jedną noc się ogrzeją, w tę jedną noc się nasycą. Słaniać się będą po nawi tak długo, póki rodowcy będą ich wspominać. * Nawia - zaświaty, rzadziej obłok. Gdy pamięć zginie, ślad imienia się zatrze, przestaną istnieć i oni... ROZDZIAŁ VI. Ostrzeżenie. Nie minęło wiele czasu, a czółna grodzkie znów popłynęły na żalnik. Tym razem nie płynęły z wieczora, lecz wczesnym, ciemnym, zimowym rankiem, by stanąć u słupa kamiennego w chwili, gdy słońce wyglądnie zza boru. Miano grzebać starego Brusalę, dziada Chromej Marzy garncarki i Olszy, zrękowionej młodemu Krukowi. Niedługo chorzał stary. W noc Dziadów musiał ktoś na niego z tamtej strony zawołać, a może przeziąbł starowina siedząc całą noc na wilgotnej ziemi, dość że od powrotu z żalnika słabował, jadła odmawiał, wnuk nie poznawał, do siebie samego czy do duchów, co go widno nawiedzały, gadał, nareszcie pomarł. Pochówek miał uroczysty, stos z dobrego drzewa spiętrzony na wysokość chłopa. Drzewo zwiózł i narąbał Miłosz Kruków z pomocą (oględną) krewniaków Brusalów, zwanych Brusalami Spod Lasu, bo w przeciwnej stronie grodu od strony lądu mieszkali. Na wierzchu stosu wyschłe, maleńkie ciało zmarłego zaledwie było widoczne. Bielało tylko jego nowe obleczenie z lnu natartego dla wonności żywicą modrzewiową. Ludzi zebrała się kupa. Płaczki zawodziły przeciągle i targały włosy. Było ich sześć. Umiejętne, doświadczone płaczki. Co parę chwil wybuchały zbiorowym, przeraźliwym zawodzeniem, szarpiącym dusze słuchaczy, potem cichły i po dwie skomlały płaczliwie, przeciągle jak wiatr, gdy wyje w dymniku. Kończyły jękiem najcichszym, ledwo dosłyszalnym, by znów się nagle rozwrzeszczeć chrapliwie i przejmująco. Równie uczonych płaczek trudno było spotkać, toteż za swoje usługi pobierały sutą zapłatę. Marza i Olsza lamentowały, jak umiały, niedołężnie wykrzykując: "oj lelum! lelum"! i wzdychając. Obie miały twarze usmarowane sadzą, a głowy okryte radnem spuszczonym na lica. To ostatnie nie tylko dla żałoby, lecz i bezpieczeństwa. Najbliżsi krewni nieboszczyka zawsze zasłaniali twarze w czasie pogrzebu, by zmarły ich w tłumie nie poznał, a poznawszy ich śladem do domu nie wrócił. Wprawdzie jezioro stanowiło bezpieczną zaporę, bo duch lub upiór, czyli wąpierz, nie ma mocy przejść przez wodę, lecz któż wie, zali chybciejszy od żyjącego człowieka zmarły nie wejdzie do łodzi, nie przepłynie jeziora wraz z odjeżdżającymi? Lepiej, o lepiej, by swoich nie poznał. Przenikliwa, zimna mgła wisiała w powietrzu i drzewo, choć smolne, paliło się wolno, trzeszcząc i sycząc. Przykry swąd płonącego ciała łączył się z rzeźwą wonią żywicy i bryłki bursztynu, jaką Marza ofiarnie włożyła za pazuchę dziadowi. Wrony przelatywały chmarą kracząc przeraźliwie, co wróżyło śnieg. Ludzie zziębnięci kasłali i zabijali ręce, by się rozgrzać, nie godziło się jednak odchodzić, dopóki stos nie wygorzał. Jezioro jaśniało martwo we mgle jak rozłożona, wybielona płachta. Trzciny szumiały u brzegu wtórując przyśpiewem płaczkom. Nareszcie, gdy już słońce było wysoko na niebie, stos wypalił się do szczętu. Wróż Świętoch ogarniał niedopałki kosturem, w rogowy koniec zaopatrzonym, uderzał w głownie, by szybciej płonęły. Nasunął żaru na zwęgloną czaszkę i nie strawione jeszcze kości biodrowe. Gdy wszystko się dopaliło, przestygło i poszarzało, Miłosz z Brusalami Spod Lasu zgarnęli popiół motykami rogowymi i zsypali ostrożnie do popielnicy, wielkiego, nowego garnka, wypalonego onegdaj przez Marzę. Zamknięty był szczelnie pokrywą, a na pokrywie Olsza (bo ona zdobiła popielnicę) wyrobiła niby twarz. Dwoje oczu, uszy, usta i nos. Ludziom wydawało się nawet, że twarz jest do starego Brusali podobna, i zżymali się powiadając jeden drugiemu, że nie wiadomo, zali przystoi działać podobne wyobrażenie nieboszczyka? I że nikt jeszcze czegoś podobnego nie zrobił. A każda nowość niebezpieczna, bo może bogów rozgniewać. Nie mieli jednak czasu dłużej nad tym ugadywać, bo już poniesiono garnek nad jamę. Była dość płytka, ale wystarczająco szeroka, by zmieściły się w niej liczne przystawki, misy, dzbanki, garnki, kubki z jadłem i napojem. Siąkając nosem, rozmazując łzy po usmolonej twarzy Marza wręczała je kolejno Miłoszowi, który podawał wróżowi, a wróż ustawiał w grobowcu wokół popielnicy. Oprócz jedzenia położono jeszcze oszczep, ciężki, starodawny oszczep, którego zmarły używał za młodu, dobry łuk, strzały, kołczan i nóż. Położono także ozdobny, kuty pas, dwa naramienniki, osełkę do ostrzenia noża i sierp. Na ten ostatni Marza spojrzała z niekłamanym żalem, bo drugiego w domu nie było. Ale dać go należało. Zmarły był rolnikiem, gospodarzem, przeto nie mógł bez sierpa przez okraje śmiertelne wędrować. Czyż obok jadła nie włożono również do jamy pięknie przebranej pszenicy i jęczmienia w płachcie? Aby mu się bez siewu nie cniło. Wróż Świętoch stanął nad mogiłą, płaczki wrzasnęły chóralnie, ludzie zatrzymali oddech. Wróż zawołał: - Zaopatrzonyś, Brusalo, zaopatrzonyś uczciwie. Dali ci krewniacy wszystko, co potrzeba. Nie pożałowali niczego. - Sprawiedliwie, nie pożałowali - odpowiedział z tłumu młodszy wróż, Żywoch. - Ostańże tu, ostań, a do domu nie wracaj. Nic ci do nas, nic nam do ciebie. - Nic ci do nas! - powtórzył basem Żywoch. Płaczki znów się rozkrzyczały, Miłosz z Brusalami jęli żwawo zasypywać jamę i nogami udeptywać. Jeszcze leszczynowe gałązki na krzyż poprzez ziemię, jeszcze kilkanaście kamieni. Nie czekając końca ludzie po ostatnich słowach wróża pośpiesznie siadali do łodzi i odpływali. Im kto skorzej odjedzie, tym bezpieczniejszy. Zresztą głodni byli wszyscy i zziębnięci, a w chacie Brusalówien czekała stypa, rozpoczęta poprzedniego dnia. Wczoraj zmarły, choć martwy, leżący nieruchomo na pryczy, brał w niej udział, należał do biesiadników. Rodowcy zwracali się do niego, przepijali, jakby był żywy. Teraz będą kończyć milej i swobodniej bez niego. Jedząc ze smakiem starsi uradzali, kto będzie teraz gospodarzem w chacie? Bo niemożebne, żeby dwie białki same siedziały. Chyba że Miłosz po zaślubinach przejdzie do chaty żoninej? Poweselały oczy Olszy. (Umyła się już i zrzuciła radno z głowy. W wianku była jak zwyczajnie). Oj, dobrze by to było, dobrze. Dobry dziadulo, że pomarł! Dzięki temu wnuka nie pójdzie pod rękę złej świekry. Na swoim, na własnym ostanie... Miłosz również zgadzał się na to chętnie. W tej chacie czy tamtej zarówno mu. I tak jego życie to las. Bór - najukochańszy dom. - A jakbym ja jeszcze za mąż poszła? - zapytała Marza nieco schrypłym głosem. - Starczy tu miejsca na dwa stadła - odparł rozumnie stary Dobek. - Zresztą nie widzi mi się, byś szła, bo kulawej żonie nikt nierad. Zaczerwieniła się biedna. Wkoło buchnęły śmiechy. Olszy żal się zrobiło siostrzycy. Objęła ją ramieniem. - Przyślą jeszcze do ciebie dziewosłębów, nie bój się. Marza żachnęła się niecierpliwie. - Wiem ja dobrze, że nie przyślą... Oj dolo! Wolej byłabym z dziadulem pomarła, niżby mnie tu tak sromali! - Jej! Nie gadaj. Jeszcze go przywołasz! - wzdrygnęła się Olsza ze zgrozą. - Czur... czur... - szepnęła uspokajająco Marza. Istotnie. Człowiek byle co w gniewie powie, a duch słyszy. Ostrożność była tym razem wskazana, że do Godów był jeszcze prawie miesiąc, a zaślubiny nie mogły odbyć się wcześniej niż w Gody. Cały miesiąc musiały przemieszkać w chacie we dwie. Bały się bardzo. Same nie wiedziały czemu. Póki stary żył, chrypiał, kasłał, przewalał się na swoim barłogu, nie zwracały na niego uwagi. Tyle że go nakarmiły. Teraz, gdy umarł, całą chatę wypełniała możliwość jego groźnej obecności. Przypominały sobie wszystko, co w stosunku do niego kiedykolwiek zawiniły roztrząsając, zali były to przewiny dostateczne, by wywołać zemstę, czy nie? Szczególniej obawiała się Olsza. Spadło na nią to samo uczucie bezradnego lęku, co niegdyś w obliczu śmierci Jastruny, wobec wywiezienia Bogny. Uczucie własnej nicości, zagubienia w świecie straszliwym i pełnym grozy. Nie ma w nim do kogo się uciec, nie ma gdzie o pomoc błagać. Bogowie są zawistni i o wszystko gniewni. Każda rzecz im wadzi i nigdy nie wiadomo, czy się ich pomsty nie wyzwało. Zawistni są zmarli, nawet ci, co za życia byli najżyczliwsi. Nigdzie, nigdzie obrony. Jeszcze wojak silny, mocny, okrutny, który nie boi się niczego i nie stracha - da sobie radę, ale niewiasty? Ale wszystko, co biedne, małe, słabe? Zaiste lepiej, by się nie rodziło! Takie myśli snuły się po głowie Olszy, gdy nie mogąc zasnąć z obawy przed Nieznanym, kuliła się pod ścianą na pryczy. Śpiący mocnym snem w chacie rodziców Miłosz, jej przyrzeczony, ani się tego domyślał. Nie przypuszczał nawet, by komukolwiek mogły podobne rozważania przychodzić do głowy. Rad był, że się żeni, że z najmłodszego stanie się najstarszym i panem w chacie, że będzie miał własną kobietę, co mu ugotuje wedle smaku strawę, wyporządzi odzież, wysuszy trzewiki i naprawi sieci. Matka nie zawsze z tą robotą nadążała, a bratowej darmo prosić. Teraz to się zmieni. Czasem latem weźmie Olszę ze sobą do boru, by mu zwierza naganiała. Nada się do tego, bo zna las i nie jest wrzaskliwa jak inne dziewczęta. Tak to sobie spokojnie rozważał bez żadnych zwidów i strachów. Zresztą niewiele miał na to czasu. Późna jesień to najlepsza pora łowiecka. Po Godach już nie tak, Wilki zbijają się w stada i niebezpiecznie je zaczepiać. Przy tym wcześniej od myśliwego wypatrzą każdą zwierzynę schwytaną w paści lub słopce. Nie ma co pokazywać się w lesie przed wyrównaniem wiosennym. Na razie więc korzystał z ociężałości łosi i jeleni, z mocnego snu Miszki-niedźwiedzia, zagrzebanego w barłogu, z samotności pomykającego chyłkiem wilka. Nieraz po kilka dni nie wracał do domu nocując w lesie, gdzie popadło. Rozniecał ogień trąc o siebie dwa kawałki drzewa, twardy i miękki, spał przy nim smacznie, a rano odchodząc przepraszał płomień za to, że będzie zmuszony go zgasić. Na przebłaganie niecierpliwego Swarożyca kładł w żar kawał mięsiwa z upolowanej poprzednio zwierzyny jako ofiarę. Mróz ściskał ziemię nocami, śnieg polatywał, lekki, niby wysłany na zwiady, gdy zdarzyło się, że Miłosz zgubił nóż, wiszący zwykle u pasa. Niewielki nóż, ale dobry, do ręki sposobny. Niewątpliwie utrata narzeczonej znacznie mniej obeszłaby myśliwego niż stracenie tego noża. Rano jeszcze go miał. Strugał patyk, mający służyć za rożen do pieczenia mięsa. Może go wtedy przy ognisku zostawił? Zawrócił spiesznie patrząc uważnie pod nogi. Z przywiędłego mchu nie błyśnie-li zgubiony towarzysz? Tak wypatrując doszedł do opuszczonego ogniska, posłyszał szelest, podniósł głowę i stanął jak wryty. Obco odziany wyrostek, obrócony do niego tyłem, kucał przy popielisku i żarł z chciwością zwęglone mięso, rzucone z rana w ogień przez Miłosza. Był tym tak pochłonięty, że nie słyszał zgoła nadchodzącego. Oskrobywał spaleniznę własnym Miłoszowym nożem. Myśliwy skupił się, przygiął jak zwierzę do skoku. - Kra! Kra! - zakrzyknął i miotnął oszczepem. Okrzyk miał znaczenie podwójne. Był obwołaniem rodowym Kruków, a równocześnie rzucał zły urok na przeciwnika. Oszczep zaświstał w powietrzu i ugrzązł w drzewie, tuż nad głową nieznajomego, który nie oglądając się w tył skoczył do ucieczki. Miłosz, zły, że chybił, puścił się za nim. Choć chłopiec sadził jak zając, dognał go niebawem. Chwycił za ramię, wyrwał z garści własny nóż i obalił na ziemię. Powalonemu postawił nogę na grdyce. Chudy mizerak trząsł się jak w zimnicy. Nie mogąc mówić jęczał i patrzył miłościwie w górę wybałuszonymi z lęku oczami. - Skąd ja cię znam? - mruknął Miłosz i nogę z gardła przesunął na piersi wyrostka. - Ulitujcie się! - błagał tenże. Mimo obcego stroju mówił Miłoszową mową. - Ulitujcie się! - Nóż mi skradłeś... - Nie skradłem, gospodynie! Leżał, tom wziął... Nie wiedziałem czyj... - Skąd ja cię znam? - powtórzył łowca marszcząc brwi. - I ja was znam. Wyście od Kruków, ten młodszy... Myśliwy uderzył się w czoło. - Już wiem. Tyś jest Piszczorów! Wołali cię Bolech? - Jam jest - przyznał chłopiec. - No, to wstawaj. - Miłosz usunął nogę. Wyrostek stanął przed nim wychudły i wylękniony. - W grodzie myślą, że was obu zwierz zeżarł! - Brata ryś rozdarł, mnie nie. - Cóż tu w boru robisz? To już trzeci rok chyba, co? - Trzy lata już minęło... - Skąd masz ten przyodziewek? - pytał Miłosz podejrzliwie. Chłopiec zaczerwienił się i spuścił głowę. - Znalazłem... - Nie łżyj! Przyodziewku jeszcze nikt w boru nie znalazł... Kto ci dał? - Te, z którymi chodzę... - wyznał Bolech i nagle upadł do nóg Miłoszowych. - Com miał począć? - zawołał. - Gdzie się schronić? Do grodu wracać, żeby mnie w jeziorze utopili? Bronim nijakiej nie miał... Brata ryś zagryzł... Samemu w boru strach... Jeść nie było co... Spotkałem ludzi, tom się do nich przyłączył... - Jakich ludzi? - badał Miłosz marszcząc gniewnie brwi. - Obcy... Po naszemu nie gadają... Nie wiem, jak się zowią... Mają grody tam na zachód... Wielkie grody... Kąciny... W kącinach bogi z drzewa rzezane... U tych obcych za smerdę, za niewolnika byłem... I przyodziewek od nich mam... - Uciekłeś stamtąd? Chłopiec, który poprzednio już powstał, przysiadł na ziemi z powrotem. - Nie... nie... - wybełkotał - z nimi przyszedłem... - To i one tu są? Gdzie? - Były tutaj... całe lato... Teraz stoją o dzień drogi na północ... Mnie ostawiły... Żeby im dać znać... Miłosz poderwał go z ziemi, potrząsnął mocno i przysuwając twarz do przerażonej twarzy chłopca syknął: - Co masz im dać znać?... Czego tu chcą? Gadaj, a wszystko, rozumiesz?... - Toć gadam! - zawołał Bolech z płaczem. - Sprawiedliwie gadam! Jeno mnie nie ubijcie, jeno mnie nie dajcie utopić!... - Nic ci nie będzie, byleś gadał uczciwie. Czego one chcą? - Naszych z grodu wyżenąć i samym w nim siąść... Pono już kiedyś napadały, ale ich nasi odparli... Teraz znów chcą... Powiadają, że jak tu na jeziorze siędą, to cała dziedzina do nich należeć będzie... - Wiera... Niedoczekanie przeklętych! - Ile nad tym radzili, ile wieców zwołali, zliczyć trudno! Mają wielką szopę, w której radzą. Nad szopą dach z sitowia na słupach. Jest tych słupów osiemdziesiąt. Są malowane na czerwono ludzką krwią. Jeńców krwią. Jak słupy sczernieją albo deszcz spłucze barwę, to zaraz idą na nową wyprawę, żeby odmalować świeżo. Bo bóg, prawią, gniewa się, jeśli słupy nie są krasne... Jeńców, wiele mogą, chwytają i dopieroż do owej szopy przywiódłszy krew z nich toczą na barwę... - Powiadaj, czego chcą od nas? - niecierpliwił się myśliwiec. - Już rzekłem, że chcą gród zabrać... W niewolniki wszystkich was obrócić. Samym panować. Na tych wiecach, co zwoływali, uchwalili, że już tym razem na darmo nie pójdą. Dlatego wysłali wiosną swoich i mnie z nimi na przewodnika, żeby przepatrzyli dobrze miejsce i rozpoznali, kiedy najlepiej uderzyć. - I ty, ty ich prowadziłeś! - przerwał Miłosz z gniewem i pogardą. - Com miał począć? Com miał począć? Nieraz aż mnie rwało, żeby zbiec do grodu, alem się bał... Że utopią... - Jastrunę utopili, to już by nikt na ciebie nie zważał. - Nie wiedziałem... Tak oni tu całe lato chodzili, szlakowali... I za jeziorem byli... I pod samymi wałami... I uradzili, że latem nie wezmą grodu żadną miarą, bo łodzi nie mają... Dopiero zimą po lodzie... - Zimą chcą wojować? - wykrzyknął Miłosz zdumiony, bo jak świat światem nigdy zimą nie wojowano. Zima to pora spoczynku. - Kiedy lód zetnie jezioro. Czekają tam za wielkimi bagnami... Mnie kazali donosić wszystko, co by nowego zaszło. I czy lód już mocny jest... - Trafiłbyś do nich? - Jużci, co bym trafił. - ...Całe lato tu byli... Całe lato szlakowali... - powtarzał Miłosz z wściekłością. - Brusalówna ich widziała... Prawie gadała, a myśmy myśleli, że jej się zwidziało... Że to kupce, bo jak raz w tym czasie przyjeżdżały. - Widziałem i ja onych kupców. Siła mieli wozów. I dziewkę wieźli... - Pomłost swoją zamienił na pas... Bodaj nas, żeśmy Brusalównie nie wierzyli!... Bodaj ciebie, pokurczu obmierzły, żeś wcześniej nie dał znać!... - Bałem się... - wyjąkał chłopiec. - To i zwierzynę wyście mi podbierali, co? I łosia ze stępą skradli? - Ano. Oni wzięli. - Takiego łosia! Sam bym cię utopił, niezguło, odmieńcze! Z obcymi się brata na zgubę swojaków! - Co miałem począć, Miłoszu? - Nie wiem, coś miał począć, ale to wiem, że teraz pójdziesz ze mną do grodu. Bolech zatrząsł się ze strachu. - Utopią mnie, utopią! - Głupiś! Jużem ci gadał, że dawno o tym zapomnieli. Chodź. Powiedziesz nas do nich, bo przecie nie będziemy czekać, aż nas te przeklęte napadną, jeno sami na nich pójdziemy... - Utopią mnie! - powtarzał z rozpaczą chłopiec. - Nie utopią, bo ja cię obronię! Chodź! ROZDZIAŁ VII. Narady. Dawno już nie widziano w grodzie równie tłumnego wiecu. Wszyscy gospodarze zeszli się i siedli kręgiem, uważnie nasłuchując, co mówili starsi. Jak zwykle wróżę zajmowali poczestne miejsce pośrodku, przy ognisku. Przy nich najstarszy z wiecowników Dobek, Pomłost z błyszczącym, pięknym, cenę córki stanowiącym pasem, strażnik Mier, trzej Straże, Chwostowie i inni. Na dworze było mroźno, od nie zamarzniętego jeziora wiał przenikliwy wiatr, glina, wylepiająca drogę, ścięła się w twardą grudę. Toteż wszyscy wiecownicy przywdziali kożuchy, ściągnięte pasem konopnym, zapięte na piersiach szpilą brązową. Na nogach mieli trzewiki skórzane, używane tylko zimą. Latem nikt nie chodził inaczej niż boso. Skórnicy, mieszkający przy ostatniej poprzecznej ulicy, zwanej Krzywą Gacią, znali przednio swe rzemiosło. Moczyli skórę w odwarze z kory dębowej, krzemieniem skrobali i gładzili, popiołem dębowym nacierali, aż stawała się miękka, od wody nie sztywniejąca, trwała. Latami mógł leżeć trzewik ich roboty, a nie zbutwiał, nie popękał. Siedzi więc starszyzna na kłodach wokół placu, nogi ochronione trzewikami kuląc pod siebie, zgrabiałe ręce wyciągając ku ogniowi. Siedzi i radzi. Miłosz Kruków po raz chyba dziesiąty opowiada, co już wszyscy dokładnie wiedzą: że Bolech Piszczorów od obcych zbiegł, że te obce na gród się nasadzają, całe lato szpiegowali, teraz o dzień drogi w boru stoją i czekają, aż mróz jezioro ściśnie... Że tedy lepiej nie czekać, jeno kupą w las iść, otoczyć przeklętników cudzego łakomych i zgnieść... Tak prawi Miłosz. Kruk ojciec popiera jego zdanie. Chwost też się ku niemu przychyla. Ciekawy świata ten Chwost i lubiący nowości. Onże dach słomą pokrył wbrew zwyczajowi. I czwani się teraz, że dach ma lepszy niż inni. Udała się nowość. Wyprawa w las to także nowość niezwykła. Gotów na nią przystać. Nie sprzeciwia się również Miłoszowi Straż cieśla, od bytności kupców mozolący się nad kołem. Już się wszyscy naśmiewają, że tyle czasu mitręży daremnie. I po co? Czy niedobre dotychczasowe koła z grubych tarcic mocno zbite, wraz z osią obracające się składnie? Nie potrzeba żadnych zmian. Ale Straż cieśla należy do tego samego niebezpiecznego gatunku ludzi, co jak Miłosz Kruków, jak stary Chwost lubią nowinki. I zawziął się. Całymi dniami moczy brzezinę, wygina ją, składa. Ci trzej chętnie słuchają wywodów Miłosza. Przyznają, że lepiej samemu napadać, niż czekać, aż się zostanie napadniętym. Obcy nie spodziewają się niczego. Można by ich snadno zmóc. Lecz pozostali są innego zdania. Mruczy niechętnie rozważny Dobek, opiera się Mier. Lubią wszystko czynić po staremu, starym obyczajem. A nigdy jeszcze nie słyszano, by grodzcy wychodzili zbrojnie i walczyli w borze. Bronili się tylko. Nie umieli bić się w polu, potrafili jedynie bohatersko odpędzać wroga od wału. A czego nigdy nie robiono, lepiej nie próbować. Tak prawi Dobek, a reszta pomrukuje z uznaniem. Nie zaczynać po nowemu. Mądrość zebranych tu staruchów polega wszak na długoletnim doświadczeniu, na wyciąganiu pouczeń z dawno zaszłych zdarzeń. Tak spierają się ci i tamci, a równocześnie jedni i drudzy spoglądają z ukosa na obu wróżów, szczególniej na starszego, Świętocha. Wiadomo bowiem, że na tym stanie, za czym wróżę się opowiedzą. Oni zaś zachowują nieprzeniknione milczenie. Żywoch spoziera ukradkiem na Świętocha, a Świętoch jest tajemniczy. Brodę podparł pięścią, patrzy przed siebie w ogień. Nie odzywa się słowem. Nie mrugnie okiem. Nic nie wiadomo, co myśli. Wiecownicy wyczerpali swoje dowodzenia, powiedział już każdy, co chciał powiedzieć, przeto milkną również i patrzą za wróżem w ogień. Gdy wpatruje się w chyboczące, trzaskające płomienie, zda im się, że migają w nich jakieś kształty, jakieś znaki. Pewnikiem Świętoch pragnie je rozeznać i dlatego nic nie gada. W rzeczy samej Świętoch nie myśli o ogniu ani o tym, co by się w nim jawić mogło. Zaprzątają go własne sprawy. Jest zły, choć tego nierad by pokazać. Jest zły o to, że nie przepowiedział zawczasu obecności obcych w pobliżu. Przeciwnie, niedawno badając śledzionę zabitego wieprza zapewnił, że rok idący będzie rokiem pomyślności. Winien temu nikt inny, tylko Miłosz, który przyleciawszy z boru od razu wszystkim rozpowiedział, co mu chłopiec gadał. Nie powinien był przyjść wpierw do niego, do wróża, i zwierzywszy się na ucho zapytać o radę? We dwóch byliby wszystko ugadali. On, Świętoch, byłby nakazał młodziakowi do czasu milczenie, a tymczasem zrobił nową wieszczbę i z trzewi barana wysnuł zapowiedź groźnego zdarzenia. Zwróciłby uwagę starszyzny na nierówny sierp miesiąca, na rudy otok wokół niego, choć pogoda była jasna. Dopiero później, gdy ludzie uprzedzeni przez swego snowida czekaliby każdej chwili groźnej wiadomości, Miłosz mógłby opowiedzieć swoje. * Snowid - ten, który widzi we snach: wieszczek. On, Świętoch, byłby się chętnie przychylił do zdania, że nie należy napadu czekać, jeno wroga znienacka w boru napaść. Cóż, kiedy wszystko poszło innym torem! Durny młokos obwieścił rzecz po całej dziedzinie, Piszczorowego chłopca, nie pytając o pozwolenie, przyprowadził i w chałupie trzyma, wielką grozę zapowiada, a wróż siedzi podczas jak głupi, jakby niepotrzebny, mało ważny, nic przewidzieć nie umiejący! Stary żerca Świętoch nie znosił uczucia, że jest mało ważny i niepotrzebny. Jego niewielkie, głęboko osadzone oczy błyskały niechętnie. Żywnie pragnął osłabić znaczenie przyniesionej przez Kruka wiadomości. Widząc wszystkie oczy wlepione w niego z oczekiwaniem, wstrząsnął się jakby budząc z zamyślenia, kosturem w ogniu pogrzebał i rzekł: - Czujnie słucham, na wszystko baczę. Nic nie widziałem. Sito się nie obracało, topór nie dźwięczał, gwiazdy znaków nie dają... Omamili Miłosza Krukowego... - Kto omamił? - zapytał ostro Miłosz. - Chłopiec, który mało zagłady na gród nie sprowadził. - Mam świadectwo nie tylko chłopca, ale przyrzeczonej mi dziewki Brusalowej, która latem obcych widziała. Mam swoje, bo mi zwierzynę nie raz, nie dwa razy z paści wykradli. Łosia ze stępą... - Rzucałem cztery razy po dziesięć ziarn bobu w ogień: nie wyprysnął. Ot i. teraz, patrzajcie: dym z chałupy idzie prosto do dymnika. Jakby szedł ku drzwiom, toby pokazywało na złe... - Prawda, prawda, prosto idzie - powtórzyli spiesznie starsi. - Śledziona wieprzowa takoż gładka była i podłużna, bez żadnych narości. - Śledziona zawsze sprawiedliwie pokazuje - przytwierdził Dobek. - Łosia ze stępą ukradli... Brusalówna na swoje oczy widziała... Chłopiec nie łże na pewno... Po co by łgał? - bronił się Miłosz. - Że dziewka widziała, to żadne świadectwo. Baby widzą byle co... Łosia wilki pewnikiem zarżnęły... - A stępa? Stępę też zeżarły? Zresztą byłaby krew na tropie... - Obaczym. Jeszcze jedną wieszczbę uczynim. Z łopatki baraniej. Dopieroż uznamy, co jest. Przystali wszyscy i zaraz kilku gospodarzy porwało się biec do domów po udźce pieczone. Niebawem przynieśli je prosto z ognia żonom zabrane, na rożen jeszcze wetknięte, pachnące smakowicie przypalonym tłuszczem. Świętoch wziął z powagą jedną pieczeń. Żywochowi podano drugą. Wśród ogólnej, naprężonej powagi oba żercy jęli objadać mięso z kości, palcami je obdzierając, paznokciami skrobiąc tak, by kość łopatkowa została zupełnie naga i czysta. Trwało to długo, bo pieczenie były wielkie. Pozostali uczestnicy wiecu zziębli już i zgłodnieli, przeto patrząc na zajadających wróżów przełykali zazdrośnie ślinę i chrząkali. Nareszcie kości były obgryzione, obskrobane, na ich gładkiej powierzchni nie pozostała ani odrobina mięsa. Obaj żercy, obtarłszy usta, pochylili się nad kośćmi. Wodzili palcami po jednej i drugiej stronie, bacznie dotykali brzegów, badali ich grubość, zagłębienia, wręby. Wróżenie z łopatek baranich stanowiło jedną z ważniejszych, a zarazem trudniejszych wróżb. Rozróżniano na płaskiej kości aż szesnaście znaków, których znaczenie zależało od wzajemnego układu i położenia. Toteż plac zaległo głębokie milczenie. Czekano z zapartym oddechem. Na koniec oba żercy podnieśli w górę wróżebne łopatki. Świętoch rzekł: - Nie lza dawać wiary Piszczorowemu wypędkowi. Znaki zalecają ostrożność, wszakże nic o najeździe nie mówią. - Ostrożność nigdy nie zawadzi - zapewnił Dobek z uznaniem. - Na wale podwoim straże. Strażniki spoglądać będą dzień i noc. - Nigdy jeszcze a nigdy nie było wojny zimą. A choćby, nie straszna ona. Bo śnieg na dachach leży i pożaru nie potrzeba się obawiać... - Och, tak! Tak! Słusznie prawią! - Spokojni ludzie grodzcy niczego na świecie nie obawiali się tak jak pożaru. To był wróg najsroższy, nieprzyjaciel najsilniejszy. W razie najazdu ileż trzeba było nabiedzić się, nastrachać, by nie dopuścić do podpalenia strzech! Napastnicy szyją z łuków strzałami owiniętymi w zapalone pakuły, umaczane w żywicy. Strzały utykają płonącą głową w strzesze. Wgryzają się w nią jak zjadliwe bąki i wnet sitowie poczyna się wokół nich kurzyć. Więc gdy mężowie bronią dostępu do wału, kobiety i dzieci stoją na dachach broniąc, osłaniając, ba, chwytając czasem w lot strzały! Inne podczas podają z dołu wodę. Ach, z tą wodą! Wiecznie jej brak. Znajduje się wprawdzie w grodzie parę studni, z których bagienna, zaskórna woda gorsza niż z jeziora, ale ile czasu minie, nim się z nich naciągnie żurawiem do wiader! Dziewczyny biegają na wyprzódy jak oszalałe, potrącają się w wąskich ulicach, wylewają wodę, piszczą przy tym wniebogłosy. Tamte, stojące na dachach, wtórują. Pisk niewieści wybija się ponad wrzawę bojową: "Gore! Gore! Tutaj gore! Sam tu z wodą!... Chyżo! Chyżo"! Niewielka z tej wody wiaderkiem podanej pociecha. Gdy widno, że mimo wysiłków nie uratuje się chaty, że ogień przerzuca się na sąsiednie dachy, dalejże zrywać dyle z ogaconej drogi. Zerwane dyle, zerwana faszyna aż do surowego, drzemiącego pod spodem bagna. Rozbierają cały rząd domów, stojących za drogą, rozrywają w mig ściany, byle między pożarem a resztą grodu położyć przestrzeń gołą, pożywienia ogniowi nie dającą. Belki z rozebranych chat podają spiesznie na wały. Tam się przydadzą bardziej niż kamienie. Dwóch chłopców chwyta je za końce i rozbujawszy rzuca z rozmachem na łodzie najeźdźców. Nieraz udaje się łódź w ten sposób zatopić. Sroga rzecz ogień, toteż świadomość, że gruba warstwa śniegu pokryje pięknie dachy, napełnia otuchą wiecowników. - Chłopakowi nie można dawać wiary - potwierdza stanowczo Dobek. - Tyle lat w boru siedział, to musiały mu boginki rozum odebrać... - Słyszane rzeczy, by obcy od lata do zimy kręcili się koło grodu, miast napaść od razu? - Niesłyszane, moiściewy. Lecz Miłosz niechętnie ustępował. Spojrzał niepewnie na poprzednich swoich popleczników, ojca, Straża cieślę i Chwosta. - Cóż tak cichacie - zapytał - jakbyście z Milczącą Wodą od krynicy wracali? Stary Kruk wzruszył ramionami. - Co będę gadał? Wróżbie się przeciwiał? - Wróżbie nie lza się przeciwić... W gruncie radzi byli wszyscy, że łopatka tak pokazała, nie inaczej. Zimą nikt nierad wyruszać z doma. Zimą człowiek staje się senny na podobieństwo borsuka, niedźwiedzia. Najchętniej by się w kożuch zaszył i na pryczy leżał, tyle wstając, co konieczność. Więc i Miłosz opuścił wiec, zachwiany w swych przekonaniach. Wiara w mądrość starych i powagę wróża snowidnego były w nim na tyle silne, że po raz pierwszy przyszło mu na myśl, iż naprawdę może wszystko było przywidzeniem? A nuż istotnie boginki pomyliły chłopcu rozum? Wszedł do ojcowej chaty. Chłopak Piszczorów siedział tam zastrachany, nie śmiejący wyjść za próg. Stara Kruczycha spoglądała nań nieżyczliwie. - Pewnikiem wiec każe cię utopić - zapewniała go raz po raz. Gdy wyprzedzając ojca i brata młody myśliwiec wszedł do chaty, Bolech podniósł na niego przerażone oczy. - Już... Idą po mnie?... - wyjąkał. - Póki, nic o tym nie gadali. - Pogadają jeszcze, pogadają - wtrąciła się stara. - Utopią go pewnikiem - dodała bratowa. Obie ze świekrą nie miały właściwie nic przeciwko Bolechowi, lecz jak to niewiasty niechętnie widziały, że mężczyzna przywiódł kogoś nowego do chaty. - Żerca prawi - podjął Miłosz nie zwracając na nie uwagi - że boginki rozum ci odjęły i że tamto wszystko łgarstwo. - Co łgarstwo? - zdumiał się chłopiec. - O tych obcych... - Oj lelum! Toć idźcie ze mną! Sam pokażę! Tak pokażę, że oni was nie uwidzą... Obaczycie, czyli łgarstwo... - Nigdzie z tym wypędkiem nie pójdziesz! - rzuciła się gniewnie stara. Lecz Miłosz wyrósł z tych czasów, gdy musiał słuchać się matki. Zresztą rozmowę przerwano, bo do chaty wchodził ojciec. Był zły, bo głodny. Widok wróżów, zajadających pieczone mięsiwo, pobudził w nim głód. Idący za nim starszy syn skinął na kobiety, by prędko strawę dawały. Stary Kruk usiadł ciężko przy ognisku. Żona z pośpiechem przysuwała garnek, misę, podawała łyżkę w kształcie dużego czerpaka. Stary wskazał synom, że mogą siąść przy nim i jeść. Nie dbając o gniewne spojrzenie matki Miłosz rzucił w tył Piszczorowemu chłopcu kawał mięsiwa. Jedli w milczeniu czekając, aż stary przemówi. On sycił się długo. Nareszcie dobrze podjadłszy popił serwatki, odczknął zdrowo, ręką otarł usta, pokłonił się ogniowi, po czym poszedł legnąć na tapczanie i za chwilę chrapnął głośno. Nasiedział się długo na mrozie, to nie dziw, że go sen zmorzył. Cicho, by nie obudzić gospodarza, obie kobiety zabrały się do jedzenia. Stara Kruczycha wskazała wymownie ręką synom, że drew niedługo zabraknie. Wzięli więc siekiery i wyszli rąbać pnie, jesienią ściągnięte pod chałupę. Bolech Piszczorów wyszedł pokornie za nimi. - Nie u boginek byłem - powtarzał płaczliwie - a ludzi takich samych, jeno że obcych. I zaprowadzić do nich mogę. I wiem, że się do napadu gotują... - Co ty wiesz? Może cię tak boginki zmamiły, że sam nie rozumiesz, gdzieś był?... - Oj lelum! A ten przyodziewek to też od boginek? Przyodziewek wyglądał zwyczajnie. Tkany inaczej niż tutejszy, ale z lnu i wełny sporządzony. O boginkach powiadają, że pajęczynę przędą, a z paproci kiecki szyją. - Skoro wróż na łopatkę patrzał, to się zmylić nie mógł. To silna wróżba. Żercy chcesz się przeciwiać? - Nie przeciwiam mu się, ale co gadam, to prawda. Toć proszę: pójdźcie obaczyć, powiodę... Miłosz zarzucił siekierę krzemienną na ramię i zamyślił się. - Powiadasz, że o dzień drogi? - zapytał półgłosem. - Lekutko w jeden dzień zajdzie! W dwa dni będziecie z powrotem! - Może by pójść? - zwrócił się Miłosz do brata. - ...Hmm... - mruknął brat powściągliwie. Zwano go Chylą, bo ramiona miał pochylone, jakby zawsze dźwigał brzemię. Podobnie jak ojciec i brat był dobrym łowcą, nie wkładał jednak w tę sztukę tego zamiłowania, co oni. Z usposobienia nieśmiały, nie lubił być w sprzeczności z nikim, a przeto odzywał się rzadko i w taki sposób, że mogło to zawsze uchodzić za potwierdzenie, wątpienie albo zaprzeczenie. - Jakby pójść obaczyć? - nalegał Miłosz. Tym razem nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Chyla dziabał uważnie toporkiem, jak gdyby nie słysząc. No, skoro tak, Miłosz nie będzie się więcej pytał nikogo. - Jutro przed świtaniem pójdziemy - mruknął do chłopca. - Bramą Starszych, gospodynie? - Bramą Starszych?... Nie. Mier pytałby, po co cię biorę ze sobą. Wyjdziemy Bramą Wodną, jak strażniki nocne zejdą... ROZDZIAŁ VIII. W niewoli. Było wczesne rano i mrok leżał jeszcze nad ziemią. Olsza śpieszyła do domu wracając od jeziora. Pomimo trzewików wiatr ciął niemiłosiernie stopy, uwierała gruda. Dziewczyna wyszła z domu głuchą jeszcze nocą, bo Marzy zachciało się Wody Milczącej do praktyk. Wodą Milczącą zwano wodę zaczerpniętą z jeziora z dala od czyichkolwiek oczu. Trzeba ją było przynieść do domu nie spotykając nikogo i nie odzywając się słowem. Jeśli te warunki były zachowane, woda miała wielką siłę, szczególnie gdy czerpana była w okresie, w którym miesiąca przybywało. Dziewczyna szła szybko, bo ręka sztywniała od chłodu na ujęciu wiadra, woda bryzgała lodowatym strumieniem na stopy. Naraz w cieniu przed nią zastukały kroki. Któż szedł tak rano? Na nic jej zabiegi! Zacisnęła z gniewem wargi mocno postanawiając nie odpowiedzieć, choćby ją zapytano. A nuż zdarzy się, że na wiadro nie spojrzą, wszystko jeszcze będzie dobrze. Okrutnie jej się nie chciało iść drugi raz. Nie po to wstała tak wcześnie, by teraz owoc wyprawy stracić. Stanęła na samym brzegu drogi zasłaniając sobą wiadro i prosząc w duchu, by jej nie dostrzegli. Kroki zbliżały się szybko. Dwóch szło. Gdy ją mijali, spojrzała. Miłosz! Jej Miłosz! I chłopak Piszczorów! Nie wytrzymała, chrząknęła. Zasromała się, nie wiedzieć czemu, i niechcący przewróciła wiadro. Milcząca Woda, cenna woda, popłynęła ciemną strugą przed stopy myśliwca. Obejrzał się żywo, zatrzymał, poznał przyrzeczoną. - Tyżeś, Olsza? - Jam jest. - Na dobrą wróżbę czy na złą przedlałaś mnie wodą? - Na dobrą - szepnęła cicho. Odważyła się spojrzeć mu w twarz zaledwie widoczną w mroku. Przyjął ten wzrok z przyjemnością. Nie odchodził. Byłby chętnie dziewczynie, co miała niezadługo zostać jego żoną, powiedział coś miłego. Nie wiedział jednak, jak to uczynić. Czuł tak samo, jak czuli ludzie od wieków i czują dziś, lecz mowa skąpa, nieskładna i twarda nie posiadała słów potrzebnych na wyrażenie bardziej zawiłych uczuć. Pieszczot nie znano. Słów słodkich, miłych również. Jedynym sposobem okazania przychylności było obdarowanie. Miłosz zapragnął obdarować czymś Olszę. Ale czym? Nie miał nic cennego przy sobie. Żadnej błyskotki, tak miłej niewiastom. - Jak wrócę, kupię dla ciebie paciorków u Wisza odlewacza... - Kiedy wrócicie? - ośmieliła się zapytać. - Jutro, pojutrze... - odparł rozgniewany jej nieprzystojną ciekawością. - Na łów idziecie? Zawahał się i nagle, jakby wiedziony potrzebą zwierzenia się komukolwiek, rzekł: - Idę podpatrzyć tych obcych, których widziałaś latem w boru... - Sąż tam jeszcze? - wykrzyknęła przerażona. - Ten - wskazał oczami chłopca skulonego z chłodu - prawi, że są... Podejrzę, co czynią, i wrócę, a ty nie gadaj nikomu... - Nikomu nie powiem - zapewniła. - Jak wrócę, kupię paciorki, a tymczasem naści! Podał jej krajkę wełnianą, barwioną czerwono, którą opasany był pod kożuszkiem. Sam nie wiedział, czemu to zrobił, ot tak, by zostawić coś dziewczynie w miejsce tego dobrego słowa, którego powiedzieć nie umiał. Po czym żwawo odszedł. Należało wszak wykorzystać chwilę, zanim strażnik dzienny stróży nie objął i można było ześliznąć się z wału do jeziora bez otwierania bramy, bez ciekawych pytań, na co idzie się zasadzać, czemu chłopca bierze ze sobą, a czemu bez psa? Gdy oddalili się parę kroków, Olsza ruszyła za nimi. Puste wiadro kołysało się na jej przedramieniu, patrzyła, jak wspięli się po ganku na wał, jak zarysowali się na wale przez chwilę na tle bielejącego już nieba. Miłosz wysoki, smukły, w skórę ciasno opięty, Bolech mały, skulony, zziębnięty. Rozejrzeli się wokół ostrożnie, przysiedli, znikli. Snadź zeskoczyli z wału na falochron. Je jej! Czy aby nie spadli do wody? Nie. Widno strzegła ich Dola. Już musieli dojść do przystani czepiając się wału palcami, stąpając uważnie po oślizgłych, pochylonych pniach, bo uszu nasłuchującej dobiegło chrobotanie czółna, a w chwilę później plusk wody. Płynęli. Z kolei ona wskoczyła na kupę kamieni, przygotowanych u stóp wału dla obrony, z kamieni na ganek, z ganku na wał. Położyła się na nim płasko i spojrzała: w szarym brzasku zimowego ranka sunęli szybko, odbijając się kijami od dna. Opływali gród wokół zamierzając widno wylądować przy szyi półwyspu, jak najbliżej lasu. Śledziła ich uważnie, aż dobili do brzegu. Rozwidniło się na tyle, że mogła, choć z trudem, rozróżnić, co robią. Przywiązali czółno do drzewa i jęli ładować w nie kamienie, aż obciążone zanurzyło się całkowicie, znikło pod wodą, wsparło się o dno. Był to zwykły, najczęściej używany sposób ukrywania czółna. Po powrocie wystarczyło nurknąć do wody, wyrzucić kamienie i wyciągnąć czółno na powierzchnię. Zatopiwszy łódź ruszyli w las. Teraz Bolech szedł przodem. Znikli. "Poszedł - myślała Olsza zsuwając się z wału - poszedł! Do obcych... Bolech go wiódł... Oj lelum! Jeśli naprawdę do boginek go zawiedzie?"... Oni szli szybko przez las. Przez gołe gałęzie drzew prześwitywało blade jesienne niebo i tylko tam, gdzie rosły sosny lub jodły, ciemniał zwykły mrok borowy. Na dębach zżółkłe, nieopadłe liście, mocne jak ze skóry, szeleściły głośno. Miejscami w gęstym, zwartym lesie otwierały się jasne polany, których grunt podmokły zniżał się od brzegów aż do leżącego pośrodku jeziorka. Idąc Miłosz rozglądał się ciekawie i dziwił w duchu sam sobie, że nigdy tutaj nie zaszedł. Choć zaradniejszy, bardziej przedsiębiorczy od swych plemienników, podzielał ich niechęć do szukania nowych dróg, poznawania nowych dziedzin, gdy nie zmuszała do tego konieczna potrzeba. Wędrowali cały dzień, przespali się pod spadającymi nisko gałęziami jodły. Ciemny, pachnący ich namiot chronił kotlinę przykorzenną od wilgoci i zasłaniał śpiących przed wzrokiem człowieka lub zwierza. Rano ruszyli w dalszą drogę. Szeroką smugą ciągnęły się oparzeliska, zwane wielkimi bagnami, lecz Bolech znał pośród nich suche miejsca, pozwalające przejść bezpiecznie każdą porą. Dodawał przy tym, że trzeba uważać, bo obóz obcych może już być niedaleko. - Będziemy baczyć - zapewnił Miłosz, lecz w tejże chwili uwagę jego odwrócił ślad pazurów rysich na korze najbliższego drzewa. - Tylko co tu był, a wielki jak cielak - stwierdził. Obaj podnieśli głowy do góry szukając pośród gałęzi płowego przyczajonego drapieżcy. - Gospodynie! - jęknął nagle chłopiec i padł na ziemię. Twarda pięść stłumiła dalsze jego słowa. Równocześnie czterech zbrojnych skoczyło na Miłosza. Nie wiedzieć, czy dawno już śledzili idących borem, czy też dopiero wyskoczyli z czaty? Tak, to byli ci, o których powiadała Olsza. Czapki z rogami turzymi na głowie, wielkie, lśniące naszyjniki, zakrywające całą pierś, krótkie skórzane kaftany i miecze. Niedługo trwała walka. Darmo myśliwiec bronił się zawzięcie. Już mu wyrwano broń, związano i wleczono do obozu. Obóz oddalony był od tego miejsca o kilkadziesiąt kroków zaledwie. Składało go kilka szałasów licho skleconych z chrustu nakrytego sitowiem i niewielkiej, przewiewnej szopy, której dach przymocowano do pni ściętych drzew stanowiących słupy. Pod dachem grunt był oczyszczony z trawy, stały pieńki, służące zapewne za siedziska, płonął ogień. Na sękach, powstałych z odrąbanych gałęzi, wisiały łuki i broń. Obcych było kilkunastu. Zbiegli się do jeńców z groźną wrzawą, z potrząsaniem mieczami, z niezrozumiałą mową. Miłosz myślał, że ich zabiją od razu i krwią pomalują słupy szopy, jak Bolech opowiadał, oni jednak na razie zadowolili się tylko przywiązaniem więźniów do dwóch oddalonych od siebie drzew, nie opodal szopy stojących. Przykrępowano ich silnie od ramion po kolana, że żaden ani drgnąć nie mógł. "Otrok miałby więcej rozumu niż ja - myślał ze złością Miłosz. * Otrok - chłopiec. - Skoro poszedłem do lasu, trza było uważać. Dzik głupiej nie wejdzie w paści"! - Co oni robią teraz? - syknął do Bolecha, bo napastnicy zebrali się kołem pod szopą. Jednemu z nich przyniesiono płaski kamień. Odrzucił go z gniewem. Przyniesiono drugi. - Kamieniami będą w nas rzucać? Co? - Nie. Oni na kamieniu wyskrobią jakieś znaki i poślą do swego wodza... - Po co? - Nie wiem. Zawdy tak robią... Drugi kamień okazał się widać odpowiedni, gdyż zbrojny mąż usiadł wygodnie i oparł go na kolanach. Pozostali otoczyli go wieńceift, patrzyli przez ramię z szacunkiem, lecz ciekawie. Miłosz nie mógł dojrzeć, co ów na kamieniu robił, słyszał jednak kucie niby dłuta i pobijanie rękojeścią miecza. "Zaczarować nas chce" - domyślił się. I włosy mu stanęły na głowie na myśl, że nieznane czary obcych mogą go przemienić w gacka albo węża. Kucie czy też skrobanie trwało długo. Nareszcie skończono. Jeden ze zbrojnych wetknął sobie kamień za pazuchę, dosiadł konia (konie stały niedaleko uwiązane u drzew) i ruszył na zachód tak spiesznie, jak mu tylko na to gęstość lasu pozwalała. Cisza zaległa polanę. Zbrojni zebrali się pod szopą przy ognisku nie zdając się zwracać uwagi na więźniów. Jedli pieczone mięso i rozmawiali. Miłosz nie usiłował już nawet zrozumieć cośkolwiek z ich mowy. Zresztą skrępowane członki bolały go nieznośnie, głusząc wszelkie inne rozważania. Tak zeszedł czas do wieczora. Potem noc wlokła się bez końca. Obcy wojownicy chrapali w szałasach. Jeden czuwał pod szopą przy ogniu. Od czasu do czasu uderzał w głownie, by trysnęły blaskiem, i spod nastroszonych brwi spozierał ponuro w mrok ku jeńcom. Oni zwisali na swych więzach zziębnięci, ścierpli i głodni. Nie dano im nic jeść ani z wieczora, ani następnego dnia. Nie dano przez cały dzień. Trzeciego dnia po południu zatętniało w lesie. Wojownicy wyskoczyli z szałasów i ustawili się rzędem. Trzymali tarcze przed sobą i uderzali w nie krótko, rytmicznie mieczami. Pod wtór tych uderzeń wjechał na polanę orszak zbrojnych. Kilkudziesięciu ludzi. Konie, których dosiadali oklep, były rosłe i grzywiaste. Wiódł zastęp ogromny mąż o ryżej brodzie, spadającej na wielki, błyszczący naszyjnik. Zeskoczył z konia i podszedł ku jeńcom. Oczy miał bladoniebieskie, zimne i wzgardliwe. Wyciągnął ku Miłoszowi dłoń, pokrytą rudawym włosem, i zagadał coś szybko, rozkazująco. "Jakby pies szczekał - pomyślał Miłosz niechętnie. - Jejej, wieleż to cudaków na świecie! Kupce inaczej gadały, ten znów inaczej, a precz jakby z niemym rozmowa"... Obcy gadał dalej natarczywie. Tłumaczył coś, ręką ukazywał. Na koniec zgniewał się, wezwał drugich. Przywiedli słaniającego się, półprzytomnego Bolecha. Sczerniały z głodu i zimna chłopaczyna niezdolny był słowa przemówić. Rozgrzali go szturchańcami. Wyjąkał: - To ich wódz, ten co do was mówi. Wódz całego ich plemienia. Zwie się Farga. Powiada, żebyście do nich przystali i otworzyli po dobrej woli bramy grodu, a żadnego zniszczenia nie zrobią i pozwolą wszystkim odejść w puszczę wolno. - Niech ich -psi zjedzą. Nie uczynię tego - odparł myśliwy. - Boję się powtórzyć takie słowa... - Tedy powiedz, żeby mi zwolnili rękę, a ja mu dam w pysk. To zrozumie. - Ubiją nas obu! Miejcież rozum, gospodynie! Ubiją! - A tak co myślisz? Żywić będą? Gadaj natychmiast, że prędzej mi wątpia wyprują, niż do nich przystanę. Z westchnieniem Bolech jął coś dukać w obcej mowie. Na co ów Farga zmierzył jeńca złym wzrokiem i odszedł do swoich. - Kra, kra! - zawołał za nim Miłosz, jak mógł najgłośniej, na znak, że choć umrze, nie uważa się za pobitego. Bolecha odprowadzono. Śnieg znów zaczął polatywać. Osiadał na głowie Miłosza, ramionach i piersi. Olsza nie mogła usiedzieć na miejscu. Bez widomego powodu coraz to wychodziła z chaty nie dbając o narzekania Marzy, że ciągłym odchylaniem skór ziębi chatę. Poglądała, zabiegała ku chacie Kruków, by przekonać się, czy Miłosz nie wrócił. Ale Miłosza nie było. U Kruków nikt się nie zdawał tym niepokoić. Sądzili pewnie, że poszedł jak zwykle na łowy. Dziwne co prawda, że wyszedł nie opowiadając się nikomu i chłopca Piszczorowego zabrał ze sobą zamiast psa, nie dzieckoż jednak, wie chyba, co robi. Jeden Chyla był markotny, ale nie gadał nic jak zwyczajnie. Gdy trzeciego dnia pod wieczór jeszcze Miłosza nie było, niepokój dziewczyny wzrósł. - Co się wiercisz jak kołowata? - strofowała ją Marza. - Siedźże spokojnie i prządź! Ej, nie nA głowie było Olszy przędzenie. Obcy... obcy... Miłosz poszedł do obcych i nie wraca... Przed oczyma stawały jej niezliczone szeregi mężów jak owi ujrzani niegdyś w gaju. W naszyjnikach z guzami, podobnych do popielnic przez nią lepionych. Odrzucając kądziel i wrzeciono biegła znowu to ku jednej bramie, to ku drugiej, darmo poglądając w dal. Przy Bramie Wodnej sine od zimna kobiety prały chusty. Ułożywszy je na pochyłej, zanurzonej w wodzie desce deptały pracowicie nogami, zbijały kijankami szare, zgrzebne płótno, aż plusk szedł daleko po wodzie. Patrzyły za przechodzącą dziewczyną nieżyczliwie. - Oj, będzie miał żonkę młodszy Kruków, będzie! - pogadywały. - Lata tylko, a nie robi... Widzieliśta ją kiedy przy robocie?... - Przejdzie nie patrząc jak prawa wieszczyca... - Z dawna gadają, że topielica ją nawiedza... - Cichajcie, bo jeszcze posłyszy i urzeknie... - Tfu! Tfu! Czur! Czur!... Olsza nie słyszała uwag, pochłonięta swym zmartwieniem. Czy nie należy iść do Kruków i wyjawić, że Miłosz poszedł szlakować obcych? Więc niech rodowcy dadzą mu pomoc, bo wczoraj obiecywał wrócić, a dotąd go nie ma! Może go zła przygoda spotkała?... Układała sobie zawczasu w myślach, jak co powie, i ruszała śmiało, lecz po chwili zatrzymywała się pełna obawy. Do kogo zagadać? Do przyszłej świekry? Dopierożby ją przyjęła! Do starego nigdy by się nie odważyła. Bratowej Miłoszowej prawie nie znała, gdyż Kruki wzięły ją z drugiego końca grodu. Pozostawał jedynie brat Chyla. Był najmniej groźny, ale jak się z nim dogadać? Nie dbając o przejmujące ją zimno stała za węgłem, cierpliwie czekając, aż mruk wyjdzie z chaty. Nieśpieszno mu było, roboty snadź żadnej nie miał, więc czekała długo. Przestępywała z nogi na nogę, rozcierała ręce, lecz nie odchodziła. Na koniec posłyszała ciężkie kroki. Albo stary, albo Chyla. Na szczęście był to Chyla. Za nim pies Miłosza, Cucek. Zebrała się cała w sobie i wysunęła w przód. - Miłosz jeszcze nie wrócił? - spytała nieśmiało. Chyla chrząknął. Tym razem odgłos ten nie wyrażał nic poza zdumieniem, wywołanym jej widokiem. Szybko, by nie stracić odwagi, ciągnęła dalej: - Bo powinien już wrócić, a poszedł podglądać tych, tych obcych... więc się boję, czy go zła przygoda nie spotkała... - Takoż poszedł? - zdziwił się Chyla. Pokręcił głową i dodał: - Ja mu tego nie radziłem... Jakby to stwierdzenie zwalniało go z wszelkiej odpowiedzialności w stosunku do brata, odszedł ani już spojrzawszy na dziewczynę. Tylko pies został i obwąchiwał uważnie jej rańtuch. * Rańtuch - chusta na głowę. Tknięta nagłą myślą wyciągnęła z zanadrza czerwoną Miłoszową krajkę i podsunęła psu. - Szukaj, Cucek, szukaj! Szukaj gospodyna! Machał ogonem, patrzył jej przyjaźnie w oczy, a gdy odeszła, pobiegł za nią. Dobry Cucek. Nie zastanawiając się wiele, zamiast do domu skręciła ku bramie. Strażnik Mier ziewając otworzył jej furtę, wyciętą we wrotach. - Odziałabyś się w kożuch, dziewucho. Zmarzniesz. Po co idziesz? Ziół teraz w boru nie ma. - Korzonków muszę ukopać dla siostry - skłamała gładko. - Korzonków! Pazurami będziesz je kopać? A pies po co idzie? - Z psem zawdy bezpieczniej. - Widzi mi się, że to Miłoszowy naślednik? * Naślednik - tu: pies używany do polowania. Nic już nie odpowiadając przelazła przez wąską furtę. Pies za nią. Pobiegli co tchu do miejsca, gdzie Miłosz zatopił czółno. Oto i sznur nie zauważony dotąd przez nikogo, uwiązany u drzewa, zwisa w wodzie. Olsza przykucnęła i jęła zachęcać psa: - Szukaj, Cucek, gospodyna! Obiegał w koło z nosem przy ziemi. Zatrzymywał się, spoglądał na nią rozumnie i węszył dalej. Szczęściem śniegu było tyle, co nic. Nie zdążył jeszcze przykryć ziemi. Cucek nagle zaszczekał radośnie i pomknął po tropie. Nie czując zimna, nie myśląc, co czyni, Olsza pobiegła za nim w głąb lasu. Skrępowany więzień nie czuje już bólu w zesztywniałych członkach, przenikliwego głodu ani chłodu. Widzi mu się, że wolny płynie po jeziorze wiosną. Przy brzegach zbiera się brudna piana, suche badyle zeszłorocznych trzcin i muszle. Tworzą wzdłuż zatok brzegowych szerokie ławice. Wodę czuć błotem i rybą. Na łęgach, po drugiej stronie jeziora leżących, zieleni się już murawa. Poniżej złocą ją gęsto kaczeńce, powyżej na wzgórzu pstrzą białe stokrocie. Płynie Miłosz ku łące i w jego oczach trawa poczyna róść, róść, już jest wysoka po pas... Ej, to nie trawa, to pszenica dojrzała, tylko ją sierpem brać... Idzie łowca przez pole rozgarniając ciężkie kłosy na boki, dziwi się, że tak słońce dopieka, że zboże tak wcześnie źrałe, aż tu powstaje z miedzy południca. Wiedźma zła, co ludzi dusi. Oczy jej się jarzą, zęby skrzą, pazury wyciąga i mówi: - Nie ujdziesz mi! Ucieka Miłosz co tchu. Chce do czółna, lecz zmylił, gdzie leży jezioro. Ucieka prosto przed siebie. Jędzona goni i goni. Byle dopaść lasu! Oto już i las. Trzeszczą pod nogami zeszłoroczne igły. Pierwiosnki niebieszczą się pod świerkami, a nad głową kuje dzięcioł. Wychylił czerwoną głowę, spogląda z ukosa. Nie dzięcioł to, a leśne licho borowe... Miłosz boi się leśnego licha, lecz rad, że południca została na polu. Do puszczy już nie ma ona prawa. Uspokojony, kroczy wolno. Spogląda to na pułap wysoki gałęzi, to w dół pod stopy, szukając tropów zwierzyny. Idzie, idzie... Nogi niosą go same przez oparzeliska, przez młaki, przez zawały i wykroty. Dziwi się sam sobie, że tak daleko zaszedł. Całkiem obce uroczysko. Wygląda na uroczysko, gdzie nocują wiły. Ledwie o nich pomyślał, już ci nadchodzą. Boginki! Suną nad bagnem trzymając się za ręce, biegną w pląsach ku młodemu, klaszczą w dłonie. Wołają: - Ty nasz! Ty nasz! - Już go pochwyciły, okręcają się z nim skocznie, aż chłopcu wiruje w głowie. W uszach ma szum. W oczach wir. Darmo się szarpie, wyrywa. Kogo raz boginki złapią, już żywy nie ujdzie. Pląsa coraz prędzej, mdleje, nie może nadążyć, tchu mu brak i leci, leci gdzieś w ciemności bez końca. Od leżącego uciekły boginki. Jedna tylko pozostała. Dmucha mu ciepłem na oczy, rozciera dłonie, kark, usiłuje dźwignąć pod łopatki. Daremnie jednak się trudzi. Ciało Miłosza jest ciężkie jak kamień, jak cała kupa kamieni. Powieki ciężkie jak ziemia. Myśl nadal wiruje nieprzytomnie. Lecz boginka nie ustępuje. Ciągnie, porusza, rozgrzewa. Przy niej wilkołak, odmieniec, borowiec?... Bies czy... pies? Cucek? W ślad za pierwszym rozeznaniem przytomnym nadchodzą dalsze. Podnoszą się ciężkie powieki. Ciepłym jęzorem pies oblizuje skostniałe policzki. Boginka przemieniła się w Brusalównę Olszę. Nie przestając rozcierać leżącego patrzy mu w oczy z oddaniem psim. - Jakeś mnie naszła? - pyta Miłosz ledwo dosłyszalnym szeptem- Cucek śladem przyprowadził... - Tam - wskazał ręką - mój oręż... Wokoło jest ciemna noc. W szałasach obce wojowniki śpią. Na polepie pod szopą, wspartą na obciętych drzewach, żarzy się czerwono ognisko. Przy ognisku siedzą straże, obowiązane pilnować obozu. Te straże śpią. Nie spodziewają się znikąd napadu i siedząc w kuczki, głowy pospuszczawszy na piersi. śpią mocno, aż pochrapują. Na czerwonym tle ogniska rysują się czarno sękate słupy, podtrzymujące dach szopy, i zawieszona na sękach broń. - ...Na drugim od lewa powiesili mój miecz i oszczep, i łuk... Nie odejdę bez nich... - szepcze Miłosz. Usiłuje wstać, lecz zesztywniałe, osłabłe nogi gną się pod ciężarem ciała. Opiera się ciężko o drzewo. Tymczasem Olsza skrada się cicho ku szopie. Pełznie w cieniu jak łasica oczy wlepiając w śpiących, czy się który nie porusza? Byleż się nie obudzili! Byleż zdołała zdjąć broń bez hałasu! Niby liszka ostrożnie wpełza pod szopę. Już jest przy słupie. Obmacuje ostrożnie zawieszoną broń. Oto miecz, oto oszczep. Łuk wisi zbyt wysoko, dziewczyna lęka się, że zdejmując go potrąci wiszące wokół tarcze. Więc zabiera tylko miecz i oszczep. Strażnicy się nie obudzili. Śpią. Dola ich uśpiła. Miłosz dźwiga się z trudem na nogi. Las szumi nad głowami. Wszystko się dzieje jak we śnie. Lecz z każdym krokiem rozprężają się mocne Miłoszowe nogi. Życie powraca w członki. - Piszczorowy chłopiec umarł wczoraj - szepcze w ucho Olszy - widziałem, jak go odwiązali od drzewa i wyrzucili precz... Ze mną byłoby dzisiaj to samo... gdyby nie ty... Choć cała jego uwaga wytężona jest na to, by ujść niepostrzeżenie z obozu, nie może opędzić się myśli, że przecie i z tylu posiadanych rodowców żaden go nie poratował ani go tu nie odnalazł. Dziewka go wyzwoliła... Cóż jest dziewka? Cóż jest kobieta? Nieskończona odległość dzieli ją od człowieka, od mądrego, dzielnego męża... Rozumem i odpowiedzialnością równa się bydlęciu... A jednak... Przesunął dłonią po ramionach Olszy, idącej przy nim lekko jak duch. - Miłaś mi... Spuściła głowę pod nadmiarem szczęścia. - Zbawiłaś mi życie... Nigdy cię nie uderzę i nikomu skrzywdzić nie pozwolę... Nie wiedząc, czym wyrazić przepełniającą ją radość, przytuliła kornie twarz do jego rękawa. I szli dalej skroś mroku boru śpiesząc co sił, pilnie nasłuchując, czy pościg już nie nadchodzi. - Gdy ich usłyszymy, wejdziemy na drzewo. Psów w obozie nie mają. Przejdą mimo... - A Cucek? - Cucek poleci naprzód, gdy mu każę. - Byle nas nie zaszli z tyłu niespodzianie... - Toć uważam... Szli znowu dalej. Naraz Miłosz roześmiał się. - Kiedym tam przy drzewie zdychał, boginki pląsały wokół mnie. I zwidziało mi się potem, żeś ty też boginka... ROZDZIAŁ IX. Oblężenie. Przyglądałem się, co robią i jako żyją - opowiadał Miłosz zebranej starszyźnie - alem niewiele zobaczył, bo w szałasach siedzieli, a potem tom z zimna i głodu osłabł i nic już nie widział. Oręż mają bardzo przedni. Szczyty noszą takie wielkie, że się cali za nimi skryją. Przez te szczyty z łuku niewiele im zaszkodzi. Porządek u nich i posłuch. Widziałem też jedną rzecz, co mi się zdała dziwna: na kamieniu dłutem ryją jakieś znaki... - Siedząc w boru nie mają co robić, to się jako dzieci bawią! - roześmiał się gruby Pomłost. - Nie zdało mi się to zabawą. Widziałem, że gońca posyłali z kamieniem pisanym... - Wróżby pewnikiem... - Wróżyliby z kamienia przez bogów znaczonego, a nie takiego, co sami pocięli! - Gadacie o tym, Miłoszu, jakby było o czym... Niech sobie ryją, co chcą. Cóż to nas obchodzi? - Bo może to jakaś mądrość, której warto się nauczyć?... - Uczyć? Ejże! Nie potrzeba nam u obcych rozumu szukać... - Od rzeczy prawicie! Od rzeczy! - Słuchać szkoda! Otrząsali się gniewni. Miłosz zamilkł. Wracając z niewoli opowiadał Olszy o rytych kamieniach, na które przeklętnicy z taką uwagą patrzyli. Olsza słuchała zaciekawiona. Jak raz wtedy odpoczywali, więc siedząc podparła brodę dłońmi i zamyśliła się. - Wypisałam kiedyś na misie ciebie goniącego za jeleniem... Może oni też coś napisali, a potem posłali najstarszemu, żeby poznał?... - Może to być - przyznał Miłosz. Teraz wobec obojętnego sprzeciwu wiecu przyszło mimo woli myśliwcowi do głowy, że dziewczyna rozumniej odniosła się do tej sprawy niż starsi. Była to głupia, płocha myśl, więc ją odegnał i dalej mówił. Zachęcał słuchaczy, by nareszcie ruszono naprzeciw nieprzyjacielowi. Można obcych otoczyć i bez wielkiego trudu zagarnąć. Chłopiec mówił prawdę. Leżą obozem za wielkimi bagnami. Chłopiec nie żyje, ale on, Miłosz, zna drogę, gotów jest poprowadzić. Nie wiadomo, dlaczego dotychczas nie uderzyli na gród? Może istotnie czekają, aż jezioro stanie, a może spodziewają się posiłków? Teraz pośpieszą na pewno spostrzegłszy ucieczkę więźnia. Ostatnia pora, by napad uprzedzić... Mówił gorąco, nalegał; próżno jednak usiłował rozgrzać, poderwać spokojnych rolników. Nawet jego świadectwo nie wystarczało, aby ich przekonać. Sami nie byliby w zimie ruszyli za nic na żadną wyprawę i nie mieściło im się w głowie, by ktoś inny chciał to czynić. Jedyny skutek jego przemowy, że postanowili straże podwoić na wale. W tychże dniach długo oczekiwany śnieg jął padać obficie. Niby miękkie pierze suł się z niewidzialnych niewyczerpanych miechów. Przykrywał ziemię niby zapomnieniem, zażegnaniem, kładł koniec wszystkiemu. Gród przybrał wygląd świąteczny. Zwykły gwar ludzi stał się przytłumiony, oderwany i uroczysty. Wprędce za śniegiem nadszedł siarczysty, zwlekający dotąd mróz. Ścisnął ziemię, aż drzewa i dachy trzeszczały. Na bydlętach sierść stała się gruba, puchata, skołtuniona. Zabiegliwsze gospodynie przestały wypędzać gadzinę do wody pojąc ją w putni w chlewie. * Putnia - ceberek, dzieża. Jezioro, dotąd falujące, znieruchomiało. Lód, zrazu przezroczysty, pokrył się śniegiem. Wokół wałów rozłożyła się biała równina, granice grodu znikły, przeciwległy brzeg z żalnikiem podszedł bliżej, stał się łatwo osiągalny. Gdy śnieg popadał jeszcze całą następną dobę, gospodarze odczepili koła od wozów zakładając wyjśfięte sannice. Gdzie przez wał prowadziły przejścia, rąbano na jeziorze przeręble, by wodę czerpać dla bydła. W ciasnych kwadratach kupiły się ryby. Aż gęsto było od nich. Czerpiąc wodę należało wiadro przetakiem nakrywać. Śnieg ustał, zza burych chmur wyjrzało niebo chłodne, dalekie, zielonawe. Oko Dadźboga, słońce, zachodziło krwawo, dymy z dymników strzelały wprost w górę, co nie wróżyło odwilży. Toteż kobiety opatrywały najstaranniej drzwi do chat, na plecionej z chrustu kracie, stanowiącej wrota, wieszając skóry bydlęce. Przestrzegano, by nikt się nie przetwierał bez ważnej przyczyny. Kto by się tam przetwierał! Ludzie siedzieli w domu, w dobrze utkanych izbach, przy ognisku. Mężczyźni leżeli na skórach, kobiety przędły i gadały. Miały o czym rozpowiadać tego roku. Bywały lata, gdy nie zdarzyło się nic godnego wspomnienia, nie zaszło żadne ważniejsze zdarzenie. Tyle, że ktoś umarł, tam się pobili, ówdzie krowa urodziła dwoje cieląt. Rozsnuwano wraz z kądzielą te ubogie wątki, powtarzano je niezliczoną ilość razy aż do wiosny. W tym zaś roku ważnych wypadków był nadmiar. Po prostu nie wiedziano, od czego zacząć, o czym wpierw mówić. Aż niektóre doświadczone kumochy żal zbierał, że na jedną zimę tyle wypadło nowości, a potem znów nic nie będzie. Zebrawszy się wieńcem koło ogniska furczały wrzecionami i gadały, gadały, gadały... O kupcach, co przyjechali w żniwa. O tym, jaką przywieźli kupię, a jakie mieli płaty, a na szyjniki, a bugi! A ile za nie cenili! A kto co kupił, a dla kogo, a ile dał... Potem o powrocie Piszczorowego chłopca niewstydy, o plotce, jaką przyniósł, że obcy na gród się zbierają. Plotka, bo zaraz przecie żerca z łopatki wywróżył, że chłopca boginki zmamiły. Ale Miłosz Kruków dał wiarę gadaniu, poszedł do obcych i cud, że go nie utrupiły. Wrócił, krzyku narobił, żeby do puszczy iść wojować. Nikt nie po słuchał, bo mogło go też złe zmamić. Zresztą, jeśli obcy siedzą rzeczywiście w lesie, to niech siedzą. Może nowe sioło chcą sobie założyć? Wolna wola. Byle bliżej nie podchodzili. A napadu nie było dotąd nigdy inną porą jak latem. Uspokoiwszy się tym zapewnieniem poczynano znów mówić o Miłoszu, o tym, jak go te obce chwyciły, a uwolniła z więzów Brusalówna. To także jednomyślnie potępiano. Wedle zwyczaju, dziewka przyrzeczona nie powinna wcaLe narzeczonego oglądać, przy spotkaniu lica winna zasłaniać a ta do lasu za swoim pognała! Widział kto kiedy takie obyczaję? Co będzie, jeśli inne dziewki zechcą zażywać podobnej swobody? I czyliż to żeńska rzecz iść do obozu obcych wojowników? Któraż by inna dziewczyna zdobyła się na coś podobnego? - Ja, nie! - piszczały z kąta dziewuchy przytulając się do siebie. - Nocą do puszczy... A to licho nie śpi... Czur Czur! - Mnie ziąb po grzbiecie idzie od samego słuchania... - Przez trzęsawy szła, przez bagna... Lelum, lelum... - Szła nie bojący się, jakby boginką była... - Na psa urok, na suche drzewo! Nie wspominajcie boginki! - Nie wspominamy, ale o Brusalównie z dawna źle gadają... - Wiadomo... Milkły wszystkie i przez chwilę słychać było tylko raźny furkot wrzecion. W jeden z takich dni, krótkich, sennych, białych strażnicy przy Bramie Wodnej stojący zadęli z nagła w rogi i trąby drewniane. Na trwogę, na grozę, na walkę. Że nieprzyjaciel podchodzi... Niełatwo przeraźliwy wrzask rogów i trąb przejdzie przez szczelnie opatrzone drzwi chat, dotrze do uszu mieszkańców. Śnieg głuszy głos. Więc część strażników leci przez ulice. Krzyczą co sił: - Ludzie! Ludzie! Ludzie! Trwoga! Dopieroż naród posłyszał. Wychylają się zewsząd przerażone głowy. I już w przelocie pochwyciwszy wiszącą na ścianie broń, w biegu dopinając pasa na rozchełstanym kożuchu, pędzą starzy i młodzi, męże i kobiety. Wspięli się ciemną gromadą na wał. Mrużąc oczy, oślepione jasnością zimy, patrzą, patrzą, patrzą... Od boru, od żarnika, od strony łęgów, po tamtej stronie jeziora leżących, wkraczają na lód zbrojne nieprzyjacielskie gromady. Czernią się na białej równinie, suną składnie i równo jak wilcy. Wielkie, obłe szczyty tworzą przed nimi niby ruchomy częstokół, za częstokołem jeżą się włócznie, błyszczą podniesione miecze. Niektórzy zamiast mieczem potrząsają wielkimi młotami. Śpiewają chórem pieśń nieznaną, potężną i dziką, od której dusza w patrzących truchleje. Jest ich mnogość. Jest ich dziesięćkroć więcej, niż Miłosz zobaczył w boru. Niby mrowisko, w które swawolny wyrostek kij wetknie, zaroił się gród. Już kto żyw z mężczyzn przytomny na wale z kamieniami w garści. Równocześnie stary Dobek wyprowadza za wał młodzież z chrustem, z naręczami drzewa. Zabierają zapasy paliwa, znajdujące się po chatach. Z tego drzewa układają na lodzie wieniec wokół (ale nie za blisko) grodu. I podpalają. Biegną z żagwiami podsycając ogień, każą kobietom rzucać na polana wosk, tłuszcz i żywicę. Więc płomień bucha. Trzeszczy, skwierczy, topi lód. Z sykiem, swędem święty żar brata się ze świętą wodą. Wnet co najsilniejsi rozszerzają brzegi wytopionej szczeliny waląc drągami w skorupę lodową. Żłobią między wrogiem a grodem szeroką strugę wody, której łatwo nikt nie przeskoczy. Jedni rąbią, drudzy z brył lodu układają mur. Kobiety zlewają go wodą. Gdy zmarznie, stanie się śliski jak szkło. Utworzy pierwszą osłonę grodu. Nim napastnicy doszli do połowy jeziora, już ciemna rzeka wody okoliła gród. Za tą rzeką, za szańcem z lodu, za właściwym wałem czają się obrońcy. W kożuchach, włosem na wierzch obróconych, wyglądają jak zwierzęta. Tym bardziej że niektórzy wciągnęli na głowy zdarte łby wilcze lub niedźwiedzie. Czekają. Z ociężałych i leniwych stali się chybcy, zwinni, czujni. Nie chcieli rozpoczynać sami wojny z kimkolwiek, lecz skoro już się tak stało, że walczyć trzeba, potrafią bić się jak nikt. Wara obcemu sięgać po ich ojcowiznę! Z zaciśniętymi ustami, przyciętą wargą patrzą, rychło-li nieprzyjaciel zbliży się do tyla, że go kamień rzucony dosięgnie. Z łuków szyć próżna robota, szkoda strzał. Szczytami się zasłonią. - Kra! Kra! - Miłosz obraca ramieniem jak młyńcem. Kamień świszczy w powietrzu, spada na głowę jednego z napastników. Ugodzony chwieje się, pada. Pozostali ruszają biegiem ku przerębli. Wita ich grad, rój kamieni. Z nieporównaną celnością rzucane łomoczą w tarcze, rozbijają głowy. Pierwszy szereg miesza się, waha. Z obu stron bije w niebo przeraźliwa wrzawa. Obcy odstępują kilkanaście kroków. Tyle, by wyjść spoza zasięgu kamieni. Gdy pierwszy rząd tworzy zwarty mur ze szczytów, drugi za jego osłoną napina łuki. Syk strzał przecina powietrze. - Chrońcie głowy! - krzyczy Dobek niepotrzebnie, boć każdy wie o tym sam z siebie. - Chrońcie głowy! - Świętoch idzie! Świętoch idzie! - wołają inni. Jakoż nadchodzi żerca krokiem uroczystym. Okryty jest białą skórą, którą nosić wolno jedynie kapłanom. Długą grzywę zarzucił na głowę. Strugi siwego włosia plączą się z jego własnymi kudłami. W ręku trzyma swą laskę krzywaśnię. - Czyniłem dziś rano wróżbę - oznajmia gromkim głosem- przepowiedziała najście przeklętników. Otóż się wróżba spełnia... Uciszcie się teraz, bo ich będę kląć! Pochowali wszyscy głowy jeszcze staranniej niż poprzednio, by klątwa po drodze na którego z nich nie spadła. Świętoch podniósł ręce w górę, laską machał i wrzeszczał przeraźliwym głosem: - Klątwa na was, klątwa na was, pomiocie wilczycy! Bodajeśta tu wszyscy sczezli jak padlina. Bodaj was zaraza dusiła, kolka w żywocie spierała, dech w grdyce zatkała. Bodaj się wam krew zapaliła, serce przewróciło, kość odeszła od kości, żyła od żyły, skóra od skóry, ząb w paszczęce nie trafił na ząb... Bodaj wam krucy ślepia wydziobali, wilcy śledzionę wyżarli... Truchło moc wasza, pod ziemią wasze panowanie! Nie rozumieli zapewne słów napastnicy, ale domyślili się, że to wróż i że zły los na nich rzuca. Wysunęli przed swój szereg własnego zaklinacza. Był też odziany w końską skórę, ale z karego rumaka. Długim chwostem końskim zamiatał śnieg. Pod skórą miał pancerz z rzemienia, nabijanego raz koło razu ćwiekami. W ręku trzymał wielką palicę o rękojeści podobnej do młota. Tą głownią uderzał w tarczę, aż huczało, i krzyczał gromko, usiłując zgłuszyć przeciwnika. Chwilami zadzierał głowę do góry i piał jak kur. Nie ulegało wątpliwości, że również klął. Struchleli wojacy, ukryci za wałem, z niepokojem śledząc poczynania Świętocha. Jeśli zesłabnie i zmilknie, znak to, że czary tamtego silniejsze. Lecz stary żerca wyprężył pierś i nieustraszenie grzmiał głosem. Przyszedł mu w pomoc Żywoch i we dwóch czynili taką wrzawę, że choćby kto w grodzie rozumiał język najeźdźców, nie pojąłby z tego, co krzyczeli, ani słowa. Przez to samo zaklęcia ich były nieważne. Jednakże obcy wróż nie ustępował oczekując zapewne, że tamci się zmęczą i on wreszcie zagóruje. Łajali się tak wzajemnie wśród naprężonej uwagi obu wojsk aż do zmroku. Kobiety grodzkie przyniosły mężom i synom strawę w garnkach. Niełatwo było jeść zgrabiałymi palcami dygocząc z zimna. Tym większa zbierała w każdym złość na napastników, z łaski których trzeba było sterczeć tutaj miast siedzieć w izbie przy ogniu. Lecz im również sprzykrzyło się snadź stanie na mrozie. Zawrócili i porządkiem, jak przyszli, odeszli. Okrzyk tryumfu rozległ się na wałach. Odchodzili! Odchodzili! Młodsi posłali za nimi rój strzał, wszyscy tupali z radości nogami, gotowi uwierzyć, że już osiągnęli zwycięstwo. Krótka była radość, bo wprędce ognie, co zabłysły wieńcem na brzegach jeziora, zdradziły, że nieprzyjaciel nie odszedł daleko. Gdzie przyzwyczajono się widzieć bezpieczną ciemność, płonęły światła, spoglądały na gród niby czujne wilcze oczy. Przy chacie żerców, w której w czasie wielkiej pluty albo mrozu wiec odbywano, stała strażnica, zbita z ciężkich bali. Czworokątna, niezdarna, ciężka, lecz dwukrotnie od chat wyższa. Można z niej było ogarnąć wzrokiem cały gród aż po las i jezioro. Czepiając się z trudem oblodzonych szczebli drabiny stary Dobek, a za nim oba żerce wydrapali się na szczyt i spojrzali wkoło. Zdjął ich szczery gniew, a z gniewem strach. Dookolusieńko, dookolusieńko błyszczały owe złe ognie. Najbliżej grodu podchodziły od strony lasu, najgęściej zaś błyszczały po przeciwnej stronie jeziora, tam gdzie stał prastary słup kamienny i znajdował się żalnik z mogiłami dziadów. - Biada... biada... - jęczał Dobek. - Dziady mścić się na nas będą, żeśmy dopuścili!... - Radziłem uprzedzić napaść... - zauważył zgryźliwie Miłosz, który wszedł za nimi na górę niepostrzeżenie. Odwrócili się wszyscy trzej od zuchwalca niechętnie. Radził... radził... Cóż on ma za prawo radzić? Wróżba nie kazała iść do lasu, więc zostali. Gdyby wróżba rozstrzygnęła inaczej, byliby poszli. - Dziady pomsty na nas szukać będą! - biadał dalej Dobek. - Jutro sprawimy ofiarę z byka i barana - odparł wróż Świętoch uspokajająco. Gwiaździsta noc leżała nad grodem. Połowa ludzi zeszła z wałów udając się na spoczynek do chat, druga połowa została czuwając i krusząc lód na wyrąbanym paśmie wody. Mróz był tęgi i trzeba było nieustannie poruszać wodę, aby do rana nie zamarzła. Rąbano też lód przy brzegach poszerzając przeręblę. Przy tym zajęciu ludzie skostnieli do cna, a przeto koło północka podnieśli krzyk, że czas teraz stróżować tym, co w chałupach śpią, im zaś z kolei pójść ogrzać się w cieple. Tamci nie kwapili się zgoła zapewniając, że ledwo co zmrużyli oczy, i wywiązała się bójka, która z przerwami przetrwała do rana. Rano, gdy świat się wybielił, ujrzano znów podsuwające się zbrojne gromady. I wszystko powtórzyło się tak samo jak poprzedniego dnia. Wróżę łajali się wzajemnie i chrypli od krzyku, wojownicy, jedni za osłoną wału, drudzy tarczy, wymieniali strzały i kamienie. Ze strony obrońców padały nie tyle kamienie, co lód. Kamieni należało oszczędzać, a lodu było aż nadto. Lżejszy od kamienia, ale ostry i kanciasty. Tylko przy Bramie Starszych, nie chronionej wodą, trwały bardziej gorące walki. Tam też była skierowana główna uwaga oblężonych i oblegających. Pomimo mrozu trzymano na wale wielkie gary, pełne wrzątku, chlustając nim na głowy nacierających. Zlewany gorącą wodą wał pokrył się lodem twardym i śliskim. Prócz wrzątku miotano kamienie i belki. Obroną tego najważniejszego punktu kierował stary Kruk wraz ze Strażem Kiką. Na trzeci dzień było to samo i na czwarty też. Na piąty starsi uchwalili palić ogień w co drugiej chacie łącząc po dwie rodziny razem, a to dlatego, że brakło opału. Wprawdzie z jesieni każdy ogacił chatę dobrym, wysuszonym drewnem, przeznaczonym na zimę, ale większą część tego zapasu zabrano pierwszego dnia, gdy trzeba było lód topić. Starsi rozporządzili słusznie, lecz jakaż to sroga rzecz gasić święty ogień w domu! Na wieść o postanowieniu zapanował taki lament, taki płacz, jakby już nieprzyjaciel był w grodzie. Na próżno żerca Świętoch sam obchodził chaty i zaklinał ogień, by żalu nie żywił, i przenosił zeń żagwie do następnego ogniska. Mogło to zażegnać gniew bogów, niemniej ogień, życiodajny opiekun rodziny, przestawał czuwać nad obejściem. Dom, pozbawiony ciepła i światła, zdawał się ponury, jakby go już zamieszkały biesy. Ostatnią nadzieję pokładano w skrzatach domowych, że nie opuszczą progu i obronią przed złymi mocami domostwo. Więc gospodynie wychodząc z ogniem do sąsiadów zostawiały ubożętom jadło, prosząc je najpokorniej, by nie odchodziły. Wszakże żywina zostaje w komorze. Po czym z płaczem przywierały wrota. W chlewach-komorach ryczało bydło skąpo nakarmione. Bo nie tylko opału niedostawało w grodzie. Brogi z sianem stały poza wałem, koło Bramy Starszych. Do tych brogów nie można było teraz się dostać. Miał ci wprawdzie każdy gospodarz nieco siana lub słomy przy chacie, w podcieniach albo w komorze, nie mogło to jednak wystarczyć na długo. Więc Miłosz, Wisz, młody Chwost i inni postanowili wycieczkę za bramę zrobić i siano do grodu ściągnąć. W pierwszą bezmiesięczną noc spuścili się z wału po gładkim lodzie, z postronkami dla wiązania siana. Choć nie czynili najmniejszego szelestu, ledwo dosięgli brogów, rozległ się zewsząd bojowy wrzask nieprzyjaciela. Dobrze pilnowały juchy. Kilkunastu siedziało w samych brogach chroniąc się przed zimnem w sianie. Otoczeni ze wszystkich stron Miłosz i jego towarzysze odgryzali się, jak mogli, i cofali z wolna ku bramie. Tam rozgorzała najzaciętsza walka. Wisz padł z głową rozłupaną. Chwostowi odcięli ramię (umarł z tego w dwa dni później). Miłosz, dwaj synowie Dobka i Sysek Strażów zdołali przebić się do furty, którą krzynę uchylono. Już tamci podlatywali sądząc, że uda im się wleźć pospołu, podsadzali ramionami wrota, ale ich z góry polano wrzątkiem, że odskoczyli wyjąc. Przez zemstę podpalili brogi. Płonęły czerwono, oświecając pół nieba, kurząc i dymiąc. Cała ludność grodu patrzyła na tę łunę z rozpaczą. ...Coraz głośniej, coraz natarczywiej ryczała głodna chudoba. Gospodarze, twarde serce mający dla swoich, sprzedający lekko córkę w niewolę lub wynoszący niemowlęta do lasu, nie mogli słuchać tego ryku i z płaczem okręcali głowy płachtą lub uciekali daleko. Nie dziw, wszakże to ginęła ich zamożność, ich duma, ich ukochany dostatek. Cóż jest wart rolnik bez wołu, gospodyni bez owieczek? Chowali tę żywinę, pielęgnowali staranniej niż dzieci, a oto w ich oczach marniała. Nie było już nigdzie źdźbła paszy. Spasiono słomę z pryczy, mech, którym utkane były ściany chat, korę z dyli. Na koniec, gdy już nic nie zostało, zadawano siekane drobno mięso. Choć śrutę tę gospodynie posypywały mąką (też skąpo, boć niedługo mogło zabraknąć jadła i dla ludzi) - zwierzęta stawały się od niej rozpalone i złe, bodliwe, kąśliwe. Konie waliły kopytami w ściany, chrapiąc dziko, podczas gdy woły toczyły krwawym okiem schylając nisko głowę. Piły przy tym nieustannie wodę, której nie można było nastarczyć nosić ze studni, i stękały żałośnie. Z czasem podniecenie to gasło. Zwierzęta, wychudłe jak kościotrupy, poszerszeniałe, stały obojętne na wszystko, na koniec padały z wycieńczenia. W większości chat nie znalazłeś już ani jednego żywego stworzenia. Wśród tej udręki zimowe Gody przeszły prawie niepostrzeżenie. Świętoch z Żywochem złożyli wprawdzie ofiarę z wychudłych baranów i wyschłych jałowic, na tym jednak skończyły się Święta. Nie sprawiano uczty, nie osypywano ziarnem węgłów domów w szczodry wieczór, nie smarowano miodem przyzby. Skoro Niedola rozgościła się w grodzie na dobre, darmo wabić miodem Dolę. Nie przyjdzie, aż tamta odleci. Nie zamierzała odlecieć Niedola i nie odchodzili obcy. Stali po dawnemu kręgiem, w dzień otaczając z bliska gród, w nocy paląc sute ognie. Polowali na zwierzynę w boru i nie cierpieli głodu. Wilki im nie szkodziły, jak gdyby byli wilkołakami lub mieli wilczą naturę. Czy pozostaną tu już na stałe, czyż nigdy nie odejdą? Gdybyż przynajmniej mróz zelżał! Zdarzało się przecie, że w ciągu zimy nadchodziła odelga, jezioro puszczało. Gdyby to się stało, napastnicy musieliby z lodu cofnąć się na brzeg. Brzeg jest rozległy. Nie zdołaliby całego obsadzić. Grodzcy mogliby wtedy nocą przemknąć się na łodziach, wylądować w upatrzonym miejscu, zajść obcych od tyłu i zepchnąć do jeziora. Można by popłynąć szukać pomocy u plemienników, w puszczy ku wschodowi mieszkających. Ale mróz trzymał. Z trudem udawało się obronić od zamarznięcia ochronny pas wody. I tak szły dni. Już zima się przełamała i nocy ubyło na barani skok, lecz w położeniu nic to nie zmieniło. Zapasy żywności miały się ku końcowi, bo choć powinny były wystarczyć do nowego, ale wiele ziarna zużyto na ratowanie bydła. Chleb należał już do wielkich rzadkości, a żywiono się zmarzniętym padłem bydlęcym i suchym wędzonym mięsiwem, które siekierą trzeba było rąbać, jak łyko drzeć i dobę gotować. Co będzie jednak, gdy i tego zbraknie? Co będzie? Nie wiedziano, bo nikt jeszcze podobnej grozy nie przeżywał. Było to pierwsze w dziejach grodu oblężenie. Z ukrywanej zazdrośnie przez Marzę mąki Olsza upiekła podpłomyk i przyniosła Miłoszowi stróżującemu na wale. Spojrzał na nią z roztargnieniem, a jedząc placek zdawał się nie spostrzegać wcale, jak cenną i rzadką rzecz otrzymał: chleb! - Bodaj ten mróz! - mruknął patrząc na martwe, zamarzłe jezioro, po którym roili się obcy. - Żeby lód ruszył, popłynąłbym zaraz na tamten brzeg i do swojaków bieżał po pomoc... - Daliby wam przepłynąć? - powątpiewała. - Nie głupim siadać na łódź, żeby mnie wszyscy widzieli. Nurka bym dał, a wychynął po tamtej stronie. - Jejej! Wytrzymacie tyli czas pod wodą? - Oho, przepływałem już, raz tylko pośrodku, w tamtej kępie trzcin głowę wysadzając... - Żebyż już wiosna! - westchnęła. - Jeżeli rychło nie przyjdzie, wszyscy skapiejemy... - Do lasu nie da się przebrać? Roześmiał się urągliwie. Do lasu? Odkąd brogi spalono, więcej niż osiem razy próbował przejść. To ze starym Chwostem, to z młodym Dobkiem, to sam... Nie udało się. Strzegą przeklętniki pilnie. Złość go porwała. Zapominając, że gada z dziewczyną, nie z równym sobie mężem, zawołał: - A prosiłem, a namawiałem, żeby plugawców w lesie otoczyć i znieść! Przeciwili się. Nie wierzyli. I żerca, i wszyscy starsi... Teraz cały gród przez nich marnie zginie... Machnął ręką z gniewem i odszedł. Olsza milcząc zabrała próżny garnek. Na ziemi leżały okruchy placka, który dała narzeczonemu. Zebrała je ostrożnie ze śniegu i zjadła. Chleb... Chleb... Dobry chleb... Miłosz ani zauważył, co mu przyniosła. Mniejsza o to. Gdy tylko zdobędzie nieco mąki, upiecze dlań placka znowu... - Co tam dziobiesz jak wróbel? - zapytał podejrzliwie żerca Świętoch przechodząc mimo. - Resztki jadła - szepnęła ze wstydem. Pokiwał głową. - Tak, to tak... bogowie się na nas zawzięli... Olsza zapomniała o szacunku winnym ofiarnikowi. - Nie bogowie się zawzięli - zaczęła hardo - jeno wiec mądrej rady nie usłuchał... - Jakiej rady? - zapytał marszcząc nastroszone brwi. - Miłosza Kruków, żeby do lasu iść i tam z nieprzyjacielem wojować... Zatchnęła go taka śmiałość. - Milcz, głupia! - krzyknął wznosząc groźnie kij. - Nie tobie rozprawiać! Twoje dziewczyńskie prawo: słuchać! Patrzajcie ją! Uciekła przerażona, on zaś długo sroźył się i mruczał. Do czego doszło? Dziewka na starszych wygaduje! Na wiec!... Po prawdzie niejedni myśleli to samo, nikt jednak nie odważył się równie otwarcie powiedzieć... Stęknął gniewnie i powlókł się z wolna dalej. Nie kroczył tak uroczyście jak dawniej. Wychudł bardzo, przygarbił się. Już by teraz nie mógł wyzwać na gębę nieprzyjacielskiego wróża. Mimo oszczędności i uważnego podziału żywność topniała z dniem każdym. Ludzie nie jedli nawet ćwierci tego, co zazwyczaj, a bliski zdawał się dzień, w którym nie będzie co jeść w ogóle. Gruby Pomłost wychudł jeszcze gorzej od Świętocha i piękny pas, stanowiący cenę córki, opadał mu luźno na biodra. Zmarniałe kumoszki przestały się kłócić i wystawać z łyżką w ręku naprzeciwko obejścia sąsiadki. Siedziały bezczynne i zobojętniałe. Nie stało gadziny do obrządzania, krów do dojenia, ognia do strzeżenia. Choć drzewa oszczędzano na równi z jadłem, trzeba było przystąpić do rozbiórki kilku domów, by uzyskać opał. Dyle z drogi okrężnej i ulic poprzecznych były już zdjęte i spalone. Gdy wiosna nadejdzie, ci, co przeżyją, będą lgnąć w bagnie po kolana... Ejże, kto tam będzie lgnął? Człowiek, jeśli się jaki uchowa, po byle faszynie przejdzie, a nie masz już wołów, koni, krów, które by grzęzły na rozmiękłej drodze. Nie będą wpadać w bagno dzieci, bo na równi z chudobą nie masz już dzieci w grodzie. Więc nie dziw, że kobiety siedzą bezczynnie na progach. Bodaj je również luta śmierć zabrała!... Zbierają się gromadki ludzi nad przeręblą. W czarnej, żywej wodzie widać ryby. Ileż ryb! Migają łuską, wiją się, skręcają, pluszczą... Wystarczy rękę wyciągnąć, by złowić. Ale nie wolno... Nie wolno! To własność bogów. Wszystko, co żyje w wodzie, jest nietykalne i święte. Żercy co dnia przestrzegają ludzi, by nie ulegli pokusie. Pomną, co było, gdy Piszczorowi chłopcy suma zjedli? Cały gród powódź zalała. A obecna udręka spowodowana jest tym, że występnemu chłopcu pozwolono wrócić do grodu. - Bodajby powódź zalała nas wszystkich - wzdychają niektórzy, - Tak czy tak skąpiec przyjdzie, a najadłby się przedtem człek do woli. Ryba dobre jedzenie. Tak myślą, lecz głośno nie śmieją powiedzieć. I Stoją nad przeręblami, pełnymi żywego jadła, wychudzeni i zgłodniali. Któregoś dnia napastnicy przyszli tuż nad wodę. Domyślono się w grodzie, że to poselstwo, bo wódz obcych, Farga, ów z naszyjnikiem zakrywającym całą pierś, odrzucił broń i podniósł w górę dłonie ukazując, że są puste. Wyciąga przy tym ramiona przyjacielsko. Obrońcy zebrali się tłumnie patrząc uważnie, co by chciał, on zaś kazał sobie przynieść placków i mięsiwa. Ukazywał to jedno, to drugie, ruchami objaśniał, że byle grodczanie bramy otworzyli, da im tego jadła w bród, da im, wiele tylko zechcą. I że włos im z głowy nie spadnie. I że będą mogli odejść, gdzie zapragną, i budować sobie nowy, piękny gród. Ale znad jeziora muszą odejść, gdyż oni, obcy, chcą tutaj zamieszkać... Patrzyli w uważnym milczeniu na jego ruchy, wsłuchiwali się w brzmienie niezrozumiałych wyrazów. Pojmowali, czego by chciał, bo ruchy obcego były wymowne. Powtarzał je natarczywie, nawoływał zachęcająco, wyciągał jadło. Patrzyli, słuchali w ponurym milczeniu. Nie spoglądali jeden na drugiego, by wzajemnie zasięgnąć zdania, bo odpowiedź mogła być jedna tylko: nie! Pomrą wszyscy, jeśli trzeba, ale żywcem ze swego grodu nie ustąpią. Tu ich ojcowizna, słowiańska, polańska, własna. Nie przyszli tu znikąd, nie wyganiali nikogo, nie zabrali cudzej ziemi. Siedzieli na niej, odkąd oko Dadźboga zabłysło nad światem. I nie ustąpią za nic, nie oddadzą obcym. Obcy! Oni, grodzcy, nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego. Zdarzały się czasem wojny ze współplemieńcami, po puszczach okolicznych mieszkającymi. Wojny te bywały bardzo zażarte i srogie, bo brat nieraz nieprzyjazny bywa bratu. Jednakże ta zawziętość była zgoła inna. Walczono, nastawano wzajemnie na życie, potem godzono się. Tymczasem tutaj! Między jedną stroną a drugą leżała przepaść obcości. Bodajby nie widziano nigdy tych napastników od chwili urodzin do godziny śmierci! Nie chciano o nich nic wiedzieć, nawet znać imienia. Ani przejąć żadnej umiejętności. Farga przyoblekł lico w łaskawość i czekał. Stary Dobek, najstarszy wiekiem, wysunął się przed swoich. - Precz! - zawołał. - Precz! Nie puścim was! - Precz! - zawrzaśli wszyscy chórem porywając w garść kamienie. Obcy dowódca zaledwie zdążył odskoczyć. Pienił się ze złości i wygrażał. Z obu stron posypał się grad strzał i kamieni. Nazajutrz zauważono wśród oblegających niezwykły ruch. Ciągnęli z lasu ścięte drzewa, łoskotali siekierami. Duszek Pomian odsyłał z lasu ten łoskot zdwojony jak na ostrzeżenie. - Widzi mi się, że tratwy będą budować - domyślił się stary Kruk. - Po mojemu dziwno, że dotąd tego nie zrobili - przytwierdził Straż Kika. - Nie chciało im się. Myśleli, że sami zdamy. - Ciężko będzie ich odeprzeć, jeżeli z wielu stron ruszą... - Bo pewnie! Ale lepiej zginąć od razu niż zdychać powoli... Obcy istotnie budowali tratwy. Zbyt długo sterczeli bezczynnie nad wyrąbaną strugą wody. Dość już tego oblegania! Pogardzani przez nich słowiańscy prostacy, acz wychudli z głodu, nie chcieli się zdawać. A tu lada dzień mogła nadejść wiosna! Przeto najwyższy czas przypuścić natarcie i nauczyć tych chłopów rozumu! Stuk siekier ustał pod wieczór, czyli że tratwy gotowe. Z ranem uderzą. Wyrwane z osłupienia kobiety stają obok mężów na wale. Grzeją wodę, podają kamienie. Z dziesiątek domów przeznaczono na rozbiórkę, by ściągniętym z nich materiałem podwyższyć wał. Już napastnicy przekroczyli wodę. Zagrzewając się dzikim okrzykiem, pną się jak koty po gładkiej ścianie. Wbijają oszczepy w skorupę lodową. Sądzą się już zdobywcami grodu. Za wcześnie sądzą! Pod ulewą drzewa i kamieni, pod parzącym chlustem wody, spadają w dół na falochron. Daremnie wyłażą znowu! Gdy już palcami chwytają krawędzi wału, ciężka belka wali się, gruchocze kości. Jeżeli któremu uda się utrzymać i wychynąć głowę ponad wał, miażdży mu czaszkę pierwotny topór kamienny. Bo choć wielu grodczan chełpi się krótkimi, pięknymi mieczami - gdy przychodzi do śmiertelnego boju, do ostatecznej rozprawy, miecze zwisają bezczynnie, a dłoń chwyta dawny oręż, starą dziadowską maczugę, nabijaną krzemieniami, i ciężki, kamienny topór albo młot. Jeszcze wczoraj zdało im się, że są tak osłabli, iż nie uniosą należycie broni. Nie zawiną maczugą młyńca. Próżne obawy! Jakby im bogi wlały siłę w żyły, spierają, gruchoczą, tną. Kobiety wyją jak wilczyce. Stają walecznie przy mężach, żądne pomścić całozimową krzywdę, zagłodzenie dzieci i chudoby. Wygrażają pięściami nacierającym. Nie czują zimna, zapomniały lęku. Mrok zapadł, a wał nie był ni w jednym miejscu zdobyty. U podnóża gęstym wieńcem leżały trupy napastników, zmiażdżone, zrąbane, straszne. W grodzie również wielu poległo i złożono ich ciała w jednej z pustych chat, by spalić na wspólnym stosie. Starszyzna zeszła się do chaty żerców na radę. Wyciągali strudzone ręce do ognia, tlącego się skąpo. Powinni byli uczcić go szumną ofiarą z okazji zwycięstwa, nie było jednak nic do ofiarowania. Ze wstydem, a zarazem żalem rzucili w płomień skrawek wędzonego mięsa, twardego jak drewno. Żerca mówił: - Bogowie są na nas łaskawi. Jutro ani pojutrze natarcie się nie powtórzy, gdyż przeklętnicy będą opłakiwać i grzebać swoich zmarłych. Tymczasem może dobry Pochwist nawieje odmianę. Czuję ją już w kościach. - Trzeba długiej odwilży, aby tyli lód stopniał - zauważył Dobek - chyba żeby jezioro samo się wzdęło i krę połamało, co już się kiedyś zdarzyło... - Prawdę gadacie. Było tak kiedyś, bo rzeczka bardzo przybrała... - Trza by ofiarę jeziorowi złożyć... - Hej, hej! Trza by ofiarować źrebca nie jeżdżonego, maści bez odmiany, a pięknego, a lotnego... Skąd go wziąć? Oj lelum! - Zdarza się, że jeśli jednej ofiary złożyć nie można, zastępują ją inną... - Nowinę rzekł! Czym zastąpisz? Nic nie mamy... Ani wołu, ani barana... - Milsza bogom ofiara z ludzi niż z barana... - Ofiarowywać wolno tylko jeńców albo dzieci, albo dziewki męża nie znające... - Jeńców nie mamy, dzieci nie mamy, dziewki są... - Dziewkę można by poświęcić... - Którą? - zapytał krótko stary Dobek. Spojrzeli wszyscy na Świętocha. Ten zamyślił się głęboko. - Będę wróżył. Niech ją bogowie wskażą i obiorą. - Z czego wywróżycie? Nie ma ani bobu, ani łopatki baraniej... Topór pokazuje tylko na walkę, a ptaki teraz nie ciągną... - Można z przetaka, ale ja będę wróżył z ognia. Cichajcie i nie ruszajcie się. Znieruchomieli wszyscy. Świętoch dorzucił drew do ognia. Z zanadrza wyciągnął woreczek z ziołami, sypnął szczyptę na palenisko. Płomień stał się błękitno-zielony, wytrysnął lekkimi smugami. Żerca stał wyprostowany, łaską kreśląc znaki nad ogniem. Obecni wstrzymali oddech. Wróż patrzył badawczo w płomień, nareszcie usiadł i rzekł: - Z tej miła będzie ofiara, którą i tak już w grodzie wieszczycą przezywają. Skłonili wszyscy głowy przed wolą bogów, żerca zaś dodał: - Nie rozpowiadajcie o tym przed czasem nikomu, bo i tak ofiary nie możem składać, aż gród będzie wolny. Żerca słusznie przypuszczał, że obietnica ofiary miła będzie bogom. Odmiana pogody, którą czuł w kościach, nadeszła szybciej, niż oczekiwano. Świst-Pochwist zadął ciepłym tchem, niezwyczajnym o tej porze, gonił po niebie pierzaste, wiosenne obłoki. Słońce grzało, jakby był kwiecień, nie koniec lutego. Śnieg spływał z wału do jeziora chybkimi strużkami wody, wicher trząsł czubami drzew i tętniał nad borem. Zeszłoroczne trzciny na jeziorze jęczały szeleszcząc. W tym czasie, w ciemną, wietrzną noc, udało się nareszcie Miłoszowi wyskoczyć niepostrzeżenie z grodu i skryć w borze. Nie tracąc ani chwili czasu ruszył na wschód ku plemiennikom, mieszkającym w puszczy. Nie był u nich nigdy, lecz starzy mówili, że siedzą w siodle, leżącym nad brzegiem tej samej rzeczki, co przez jezioro przepływa. To mu starczyło za kierunek. Szedł całą noc zapadając się w mokry śnieg i oglądając, czy wilki za nim nie gonią. Szedł cały dzień, półżywy z wyczerpania, osłabiony zadawnionym głodem; nareszcie wieczorem zobaczył siodło. Było rozległe, lecz ani przez pół tak warowne jak gród znad jeziora. Dostępu broniły zwykłe zasieki z drzew zrąbanych i zwalonych. Na słupach, podtrzymujących sągi, bielały końskie czaszki, odganiające uroki. Za mocną bramą ujadały psy- Miłosz dowlókł się do bramy ostatkiem sił i zaczął kołatać. Psy odpowiedziały. Kołatał dalej, wołał usiłując przekrzyczeć szum wiatru i jazgot psi. - Ktoś jest? - zapytał wreszcie strażnik. - Swój. - Co za swój? - Miłosz, syn Kruka, z Nałęczów w grodzie Nałęcz nad jeziorem siedzących. - Czego chcesz? - Pomocy. Do starszych chcę. Puśćcie mnie. - Sam jesteś? - Sam. Strażnik odszedł, zapewne by od ogniska w chacie zapalić łuczywo, bo dłuższą chwilę trwała cisza. Nareszcie wrócił, wylazł na bramę i jął świecić w dół pochodnią. - Gdzieś jest? - zawołał podejrzliwie. - Tu. Czerwony blask położył się pod nogami łowcy. Uspokojony strażnik (zwał się Cisz) kazał psom leżeć i uchwycił małą furtę, wyrąbaną w bierwionach bramy. Miłosz wlazł i zachwiał się, mało nie upadł. - Chorzyście? - pytał Cisz. - Zesłabłem. Opowiem wszystko, jeno obudźcie starszyznę... Mam ważne sprawy. Cisz zawierał dokładnie furtę. - Żeby najważniejsze, niegłupim budzić starszyznę po nocy. Chodźcie do mnie. Poprowadził przybysza do chaty, tuż koło bramy leżącej. Buchało z niej miłe zwierzęce ciepło i zapach jadła. Kobiety ujrzawszy przy świetle wychudłą, umęczoną twarz wędrowca dały mu jeść. Nasyciwszy się opowiadał. O niedoli oblężonego grodu, o braku żywności i paszy. - Jużem zapomniał - mówił - że można tak, jak tu, bezpiecznie doma siedzieć słuchając, jak krowy żują, a owce meczą... - To u was nie ma już chudoby? - pytała gospodyni. - Nie ma a nie ma. - A na jeziorze bobry są? -Są. - Za bobrowe skórki sprzedamy cielicę, bo mamy jedną za wiele... Miłosz nic nie odpowiedział, gdyż słowa te doszły go już niby z oddalenia. Zasypiał zmożony sytością i zmęczeniem. Spał, spał, zbudził się rano. Cisz, strażnik, szarpał go z całych sił za ramię. - Ady wstawajcie! Starsi już czekają. Zeszli się. Jeżeli twoja sprawa nie jest ważna, każą cię przywiązać do drzewa i ochłostać. - Jest bardzo ważna - zapewnił Miłosz i roztrzeźwiony poszedł za przewodnikiem. Starsi siedzieli kręgiem wokół ognia. Mógł sądzić, że się znajduje u siebie. Takie same twarze, to samo odzienie, ten sam sposób patrzenia na każdą rzecz z odległości doświadczenia. Wyjaśnił krótko, kim jest i co go przywiodło. - ...Jeżeli dacie pomoc - mówił - uderzymy na przeklętników z tyłu i z łatwością pobijemy, bo się zajścia nie spodziewają... Nie wiedzą, żem wyszedł z grodu. Jeżeli nie dacie pomocy, za dwa, trzy dni wezmą gród. Siądą na nim. Biada wam, którzy ich będziecie mieli za sąsiadów! Po nas przyjdzie kolej na was... Słuchali, myśleli, stękali, spoglądali na siebie. Byli równie nieskorzy wyruszać jak poprzednio grodczanie. Wysunęło się jednak kilkunastu młodszych oświadczając chętną gotowość. A gdy Miłosz, jak mógł najwymowniej, prosił, przedstawiał, zaklinał, starsi zgodzili się, by za nich młodzież poszła. Zebrało się razem około pół setki. Odziani w kożuchy pasem przepasane, trzewiki ze skóry i czapy baranie. Jako broń nieśli maczugi, krzemienne siekierki, oszczepy i łuki. Szli wytrwale krokiem leśnych zwierząt i trzeciego dnia od wyjścia Miłosza z grodu, w południe, ujrzeli stary słup kamienny, sterczący pośród zrujnowanego żalnika. Położywszy się na ziemi, osłonięci grzbietem wzgórza, poglądnęli ku jezioru. Nieprzyjaciel nacierał znowu na gród. Od wałów leciała wrzawa, krzyki bojowe, jęki i przekleństwa. Chwilami krzyk przechodził niby w chóralne wycie, w zbiorowy, śmiertelny jęk. Lód na jeziorze poszarzał i popękał, pokrył się wodą. Tu i ówdzie ciemniały wąskie szczeliny. Szczególnie wzdłuż biegu rzeczki, przecinającej jezioro, pokrywa lodu wzdęła się jakby podsadzana z dołu ramionami. Nie dbając o to Miłoszowi wkroczyli śmiało na rozluźnioną skorupę. Biegli rozchlapując wodę. Przebiegłszy połowę drogi zatrzymali się, napięli łuki. Strzały uwięzły w nie osłonionych szczytami plecach napastników. Nim się obrócili zdumieni i wściekli, jużci im leśni usiedli na karkach. Na wałach brzmi wrzask radości. Pomoc przyszła! Swoi! Swoi! Widok posiłków dodaje im mocy. Śmielsi zeskakują z wału. Gdy cała uwaga nieprzyjaciela kieruje się przeciw nowym szykom - grodzcy nie dbając, że woda lodowata, skaczą w jezioro, wyciągają na swoją stronę tratwy. Bezpieczni są teraz od wroga. Równocześnie lód, wstrząśnięty łomotem stóp, pęka z hukiem wzdłuż biegu rzeczki, spiętrza się kra. Ostrzeżeni w porę przez Miłosza sprzymierzeńcy zdążają jeszcze ujść na tamtą stronę, ale wrogowie zostają. Z nagłym przerażeniem widzą się odcięci, otoczeni wodą na kruchej powłoce jeziora. Darmo usiłują przerąbać się na brzeg. Już z Bramy Starszych wypada huf obrońców. Są wyschli z głodu i nędzy, żółci, obrośnięci, lecz oczy im skrzą się jak wilkom nadzieją zwycięstwa. O, już nie ujdą przeklętnicy! Nie wydostaną się na ląd! Zostaną tu na lodzie. Pochłonie ich święta, mściwa woda, jezioro zamknie na wieki niby wielka popielnica... Próżno skowycząc z trwogi najeźdźcy skaczą do wody. Kamienny topór odrąbuje ręce chwytające brzegu. Spycha maczuga. Wódz Farga, błyszczący napierśnikiem, coś krzyczy, woła. Nikt nie słucha. Nikt nie zważa. O jednym tylko myślą: nie dać się uratować żadnemu z obcych. Więc widząc, że nie ma rady, obcy skupiają się w ciasną gromadę i poczynają śpiewać. Posyłają do swego boga Thora ostatni śpiew, Pieśń Mężów Ginących... * Thor - u dawnych Germanów: bóg piorunu, który sądzi i karze ludzi. ROZDZIAŁ X. Poświęcona. Utaplany w krwi i błocie, umęczony, lecz radosny Miłosz zaszedł przechodząc do chaty Brusalów. Olsza na jego widok rozpłakała się z radości. Zmarszczył się, nie sądził bowiem, by z radości można płakać, i oczekiwał, że go przyjmie śmiechem. - Czego buczysz? - spytał szorstko. - Obcych już nie ma. - Wiem ci ja! - zawołała z pośpiechem. - Wyście to sprawili... Wy! - Więc czego buczysz? - powtórzył łagodniej. Otarła pośpiesznie łzy nie odpowiadając. Otworzyła drzwi komory, wypuściła stamtąd wychudłego jak widmo psa, który z radosnym skomleniem jął się łasić panu. - Cucek! - wykrzyknął Miłosz zdumiony. - Cucek! Żyw? Skąd się tu wziął? Myślałem, że go dawno ubili... Anim się chciał w domu pytać... - Zna mnie i przyszedł, gdym wołała - objaśniała Olsza. - Zamknęłam go w komorze. Marza złościła się, że dla nas nie ma, a psa żywimy, ale nie wydała... - Cucek... Cucek... - powtarzał Miłosz rozpromieniony. - Ej - zawołał - będziemy wielcy gospodarze: pies jest, w siodle nad rzeką gospodyni obiecała mi sprzedać cielicę za skórki bobrowe, warchlaków w lesie złowię, wychowasz je sobie na świnie... - Uciekną - powątpiewała patrząc mu w twarz z uwielbieniem. - Jak się przyuczą, nie uciekną... Obaczysz! Będziem mieć chudobę, będą nam wszyscy zazdrościć... Odszedł zadowolony z psem u nogi, a gdy w kilka dni później zebrali się starsi, stanął przed nimi z dziewosłębem, Strażem Kiką. Przypomniawszy odprawione łońskiego roku po żniwach zrękowiny swat oznajmił, że Miłosz Kruków zwierzyny już w lesie nabił, do chaty ściągnął i uczciwie starszych i znajomków na ucztę oraz weselisko z Olszą Brusalówną zaprasza... Powiedział tak swat i usiadł. Obecni milczeli. - Miodu zeszłorocznego naszłem w barci - dorzucił Miłosz. Starszyzna milczała nadal. Patrzyli wszyscy na żercę. Ten podniósł głowę. - Uczciwie przyjmiem ucztę i na weselisko przyjdziem, ale odprawisz je, Miłoszu Kruków, z inną dziewką! Wybieraj, którą chcesz. Choćby z najmożniejszych. - Nie chcę innej - odparł myśliwy. - Z Brusalówną zrękowionym. Miła mi jest. Stary Dobek westchnął głośno. - Miła nie miła, szukaj innej dziewki. Brusalówna nie dla ciebie. - Dlaczego? - zdumiał się Miłosz. - Poświęcilim ją jezioru... A gdy myśliwiec patrzył na nich, jak gdyby nie rozumiejąc, zaczął mówić spiesznie: - ...Na ofiarę... Bo źrebca nie było... Źrebiec godniejszy, ale nie było... Więc dziewkę... Żerca wróżbę czynił... pokazało na nią... - To nie może być! - zakrzyknął młody. - Może być! I bacz, ledwo uradzilim, że ją poświęcimy, odmieniła się pogoda... Przyszła odwilż. Cały gród przez to ocalał... - Gród ocalał, bom pomoc przywiódł... - Milcz! Wiele by twoja pomoc pomogła, jakby nie było odelgi? Po próżnicy nie gadaj, bo bogów rozgniewasz. Pomyślą, że im ofiary obiecanej żałujemy. - Po próżnicy durno nie gadaj! - przywtórzyli wszyscy chórem. - Gorsze nieszczęście na gród sprowadzisz! Miłosz stał jak oniemiały. - Kiedy chcecie ją ofiarować?... - zapytał z trudem. Znów wszyscy spojrzeli na żercę. Ten podrapał się w głowę, pogrzebał leszczynowym patykiem w ognisku. - Pojutrze - zawyrokował. Wieść o nie znanym dotąd postanowieniu starszyzny obiegła migiem gród, budząc zrozumiałe poruszenie. Na rozmiękłych, bagnistych ulicach, które dopiero teraz miano pokrywać na nowo faszyną i dylami, na pustych placach po rozebranych domach zbierały się gromady ludzi, zwłaszcza kobiet, rozprawiających żywo o zdarzeniu. Wychwalano mądrość starszych, którzy w ten sposób ujednali bogów. Szkoda wprawdzie dziewki, mówili niektórzy, żal jej będzie umierać, ale cóż znaczy jedna dziewka wobec grodu?... Jeszcze inni podnosili trafność wróżby, która wskazała na Brusalównę, nie na inną dziewczynę. Wiadomo przecież, że niesamowita. Z topielicą się widywała, garnki z ludzkimi twarzami lepiła... Miłoszowa matka, stara Kruczycha, aż w ręce plaszcze z radości, że takiej synowej mieć nie będzie... Z chmurną twarzą, ustami gniewnie zaciętymi Miłosz szedł żywo, usiłując nie słyszeć tych pogwarek. W chacie Brusalów Marza chlipała siedząc przy swoim warsztacie garncarskim, Olsza leżała bez ruchu na tapczanie, niby już martwa. Twarz wtuliła w skórę baranią, zastępującą pościel. Nie odezwała się słowem na powitanie. Dopiero gdy Cucek, który przybiegł za Miłoszem, zaczął się łasić i wspinać na tapczan, drgnęła i obróciła głowę. - Na tu, na, piesku... - szepnęła. Miłosz usiadł obok niej. Spojrzała nań z niewymownym żalem. - Kiedy... to... będzie?... - zapytała. - Powiadają, że pojutrze. Jęknęła cicho, on dodał: - Nie bój się. Ja sam cię powiozę. - Wy? - zapytała ze zgrozą. - Wy mnie utopicie? - Ja cię powiozę. Oddałem starszym na ucztę zwierzynę, com na nasze weselisko nabił, miód też oddałem, za to przystali, że ja cię powiozę. Więc się nie bój... - Oj, Dolo, Dolo! - zawiodła żałośnie. Rozszlochała się, nie słyszała już nic, co do niej mówił. Nie spostrzegła, kiedy odszedł. Leżała jak zabita, dygocąca od straszliwej, śmiertelnej trwogi, od żalu i buntu. Powiozą ją i utopią jak utopili Jastrunę... Oj, Dolo, Dolo, Niedolo! Dzień był słoneczny i piękny, co stanowiło jeszcze jeden dowód przychylnego przyjęcia przez bogów ofiary. Jezioro było błękitne, a kwitnące po brzegach kaczeńce - złote. Silny wiatr wzdymał falę, biegnącą od żalnika ku przystani. Na przystani stał tłum ludzi. Kto tylko żyw w grodzie. Dziewczęta przystroiły się odświętnie, rozpuściły kosy. Nie lada to było święto. Marza wstrzymywała łzy, bo tłumaczyli jej wszyscy, że winna być bardzo dumna. Toć zaszczyt nie byle jaki! Rozległy się krzyki, że już Brusalównę wiodą. Prowadzili ją oba żercy, okryci końskimi skórami. Olsza szła blada jak jej lniana szatka. Na rozpuszczonych włosach miała wieniec kaczeńcowy. Ręce z tyłu związane, żeby nie mogła wypłynąć. Spoglądała wkoło nieprzytomnie. Marza wybuchnęła płaczem mimo dumy. Olsza zatrzymała się. - Ostań zdrowa, siostrzyczko. A weź sobie tę pawłokę, co mi Miłosz kupił... Niech ci służy... - Wezmę - szepnęła Marza. Rozszerzonymi oczami patrzyła Olsza na zebrany tłum. Znów chciała coś powiedzieć, ale żercy natarczywie pociągnęli ją ku łodzi. Im mniej gadania, tym lepiej. Bogowie się zniecierpliwią. Łódź była równie przybrana kwiatami, umajona baźkami wierzby i gałązkami jedliny. Miłosz stał na przodzie z wiosłem w ręku. Pochwycił Olszę za rękę, wciągnął gwałtownie do środka i natychmiast odbił wiosłem tak silnie, że łódź odsunęła się o całą długość. - Czekaj! Czekaj! - krzyczał Żywoch. - Ja z tobą pojadę! - Czółno nie wytrzyma! - odkrzyknął Miłosz. - A dasz sobie sam z nią radę? - Dam. - Uspokojony żerca stanął w szeregu patrzących. Śledzili ciekawie czółno, kołyszące się gwałtownie na fali. Płynęło wolno, bo wiatr nawracał je ku brzegowi. Widzowie niecierpliwili się, bo uczta czekała. Pierwsza od czasu oblężenia. Pierwszy raz najedzą się jak dawniej, do syta, nie korzonkami kopanymi w lesie, zeszłoroczną tarniną i głogiem, lecz dobrym, pieczonym mięsiwem. - Po co płynie tak daleko? - sarkali. - Niechby ją już tutaj cisnął... - Nie przystoi! Musi wyjechać na sam środek. I patrzyli dalej na malejącą z każdą chwilą łódź. W łodzi Miłosz mówił do dziewczyny: - Nie patrz jak głupia. Już rzekłem, że cię nie utopię. - Nie utopisz?... - Obiecałem kiedyś, że cię nie dam skrzywdzić. Dotrzymam. Z brzegu nie będzie widać, co z tobą zrobię, bo fala. Wysadzę cię przy tej kępie trzcin na środku... - Tam nie ma gruntu! - Tam jest czółno, którem tej nocy zawiózł i uwiązał. W czółnie są skóry. Okryjesz się i będziesz czekać, a ja znów w nocy po ciebie przyjadę... - Uczynisz tak? Naprawdę! - Rzekłem już, że uczynię. Z niewoli mnie zbawiłaś, Cucka przechowałaś, a jaż bym ciebie nie ratował?... Siedź spokojnie! - zakrzyknął, bo chciała go za ręce chwytać i całować. - Z brzegu jeszcze nas widzą! - Dobryś... Dobryś... - szeptała z uniesieniem. - A jak mnie w nocy zabierzesz, co zrobimy? - Jużcić co do grodu nie wrócimy - odparł posępniejąc. - Rozszarpaliby nas żywcem. Uciekniemy do lasu i tam zostaniemy... - W lesie? - Ano. Pójdziemy daleko, daleko, gdzie ludzie tutejsi nie zachodzą. Dalej, niż był obóz obcych. Wybudujemy sobie szałas. Tam będziemy żyć. Tu nigdy już nie wrócimy. - Nigdy... - powtórzyła i wzdrygnęła się. - Jak będziem żyć bez społeczności? - zapytała. Wzruszył ramionami niechętnie. - Jak dziki zwierz, co samojeden w boru żywię... Ano, cóż począć? - Dla mnie taką rzecz czynisz? - szepnęła. - Obiecałem przecież, że cię skrzywdzić nie dam - odpowiedział niecierpliwie. Niecierpliwość była wywołana falą, z powodu której łódź posuwała się zbyt wolno, lecz Olsza zamilkła. Choć groza natychmiastowej śmierci odsunęła się od niej, nie czuła tej wielkiej ulgi, jaką wywołuje ułaskawienie. Uciec do lasu? Tam żyć, jak żyje dziki zwierz, nie widząc nigdy ludzkiej twarzy? Drżeć nieustannie, że ich swojacy wytropią i strasznie ukarzą? Nie obaczyć przenigdy rodzonego domu, jeziora, grodu, żalnika, gdzie popioły dziadów, nie posłyszeć śpiewów?... Jak obcy tułać się będą po puszczy?... Z bezmiernym żalem utkwiła wzrok w górze. Gdybyż tam, hen, ponad obłokami, ponad siedzibą zawistnych, surowych bogów, znajdował się jakiś inny Bóg, wielki, sprawiedliwy i miłosierny! Taki, co by opiekował się pokrzywdzonymi... Co by nie zwolił składać dziewcząt na ofiarę... Co by usłyszał wołanie, nawet tak słabe jak jej... Zamyślona, nie posłyszała, że Miłosz coś mówił do niej. Dopiero, gdy krzyknął drugi raz, zrozumiała, że ma się przesiąść nieco bliżej burty, by wyrównać nachylenie łodzi. I znów płynęli w milczeniu. Ona myślała: "Dobry, dobry jest mój Miłosz. Nie da mnie skrzywdzić. Przeze mnie utraci ród i swojaków. W grodzie wszyscy go poważają, zwłaszcza od czasu, jak pomoc sprowadził. Choć młody, tylko patrzeć, jak będzie należał do wiecu i przemawiał na równi ze starszymi... To wszystko utraci przeze mnie... Będzie w puszczy dzikował całe życie... Bogowie będą się nad nami mścić... Będą karać mnie i jego... Boję się gniewu bogów... Oj lelum, lelum, co począć?... ...W grodzie, jeżeli się wyda, powiedzą, żem z boginkami w zmowie i żem Miłosza czarem zmamiła... Może i on później tak pomyśli?"... Miłosz znów coś mówił, na co nie odpowiedziała. Spotkała jego wzrok zaniepokojony. "... On już mniema, żem boginka... Oj lelum"! Bez radości patrzyła, że podpływają do trzcin. Poniżej poziomu wody ciągnęła się widno bagnista wysepka, dająca chwiejne oparcie korzeniom. Ale dla stopy gruntu tam nie było. Wysepka urywała się nagle i tuż za szeleszczącą kępą zaczynała się głębia, w której łowiono największe ryby. Między trzcinami (zeszłoroczne były, szeleszczące) ciemniało czółno. Miłosz obejrzał się na oddalony, ledwie już widoczny brzeg. Nie mógł go nikt stamtąd dojrzeć. Na jeziorze nie widniała żadna łódź. Szybko przybił do kępy, wyciągnął zza pasa nóż, przeciął więzy, krępujące dziewczynie ręce, i chwyciwszy ją wpół przesadził na tamto czółno. Pozwalała się unieść bezsilna. - Rzuciłem tam trochę szmat, żebyś w nocy nie zmarzła - mówił spiesznie. - Leż spokojnie i nie ruszaj się, bo czółno mogłoby odpłynąć. Przywiązałem kamień na sznurze i spuściłem do dna, ale może puścić, gdyby zaczęło kołysać. A wianek rzuć na wodę... - Dlaczego?... - Żeby go fala poniosła do brzegu. Rzuć zaraz! Rozpłakała się zdejmując z rozburzonych wiatrem włosów zielony, dziewiczy wianek. Chwycił go na wiosło i cisnął daleko. - To wszystko przez Świętocha! - szlochała dziewczyna. - To przez niego! - Przez niego? - zdziwił się Miłosz obracając czółno. - Bom mu kiedyś powiedziała, że gród zginie, bo ciebie nie posłuchali i w las na obcych nie poszli... Strasznie się rozzłościł, nogami tupał i kijem groził... Przez tę złość na mnie wskazał... - Wróżba przecież pokazała... - A kto vróżbę sprawuje? On! - Nie ruszaj się i czekaj na mnie - zalecał jeszcze. - Nocą przypłynę po ciebie... Odepchnął się od czółna i ruszył z powrotem. Wiatr teraz gnał szybko łódź. Brzeg rósł w oczach. Trzciny malały. W trzcinach Olsza położyła się w czółnie na wznak i leżała bez ruchu. Myśli jej i uczucia tak się splątały, że sama nie wiedziała, czy cieszy się, że żyje, czy drży przed możliwą pomstą bogów? Czy skłonna jest śmiać się z uciechy, że uratowana, czy płakać nad swą niedolą? Co się teraz stanie z nią, niedoszłą ofiarnicą? Co się stanie z Miłoszem? Czy zdołają zbiec niepostrzeżenie? Czy nikt ich nie widział? Gdy uniosła nieco głowę i spojrzała na prawo, na lewo, widziała nieskończone, mieniące pręgi fal, biegnące jedna za drugą. Od ich moręgowatej zmienności mąciło się w głowie. Szeleściły głośno uschnięte szuwary, jak gdyby dziwiąc się obecności dziewczyny. Wysoko w górze świeciło jaskrawo słońce, przeganiały się białe, spiętrzone obłoki. "Nie utopił mnie, nie utopił... - myślała Olsza, jak gdyby teraz ustalając, że żyje i oddycha. - Nie utopił"... Zapiekły lęk, w którym trwała od kilku dni, ustępował z wolna. Miejsce jego zajmowała niezmierna, gorąca wdzięczność, karne uniesienie. "Nawet mu nie podziękowałam - myślała. - Czy mu odsłużę, odwdzięczę?... Żebym mu dziesięciu synów urodziła, a każdy był wielkim gospodarzem i myśliwym, to jeszcze mało... A cóż więcej zrobić mogę?"... Stojący na wale ludzie machali ramionami powitalnie i ukazywali na coś w pobliżu Miłoszowej łodzi. Myśliwy spojrzał w tę stronę. Wianek! Prąd utworzony przez łódź przyciągał go śladem. Kilku młodych odbiło łodziami od brzegu, by go schwycić i rzucić z powrotem na wodę daleko. Bo dobrze, że wianek dziewczyny poświęconej pływa, gdyby jednak uczepił się brzegu i przy nim został, znak by to był, że jezioro nie jest z ofiary zadowolone. Może należało ofiarować nie jedną, ale dwie dziewki? - Wywiozłem ją umyślnie daleko, aż za ostrów - krzyknął Miłosz - a fala przyniosła to ziele z powrotem! Pchnął mocno czółno i przybił do słupów przystani. Cucek dreptał radośnie po dylach, rad z powrotu pana. "Trzeba go będzie do lasu wyprowadzić wcześniej i tam uwiązać" - pomyślał Miłosz. Wróż Świętoch wysuwał się przed tłum odziany w swą białą, końską skórę, strój wielkich uroczystości. Jego małe, żwawe oczka połyskiwały chytrze pod nastroszonymi brwiami i Miłoszowi po raz pierwszy błysnęło w głowie, że może dziewczyna miała słuszność i żerca tak wróżył, jak chciał? Była to myśl śmiała, nowa, buntownicza. Nie byłby się poważył na nią żaden ze starszych... A jednak... Przywiązał łódź i poszli teraz społem gromadnie ucztować. Upolowana zwierzyna była własnością Miłosza, jemu przeto przypadał zaszczyt gospodarzenia przy jadle. Biesiadowali na placu przy Bramie Starszych, tym samym, gdzie zeszłego roku odbywały się targi obcych kupców. Na rozmiękły grunt, nie pokryty jeszcze dylami i faszyną, rzucono kłody, na których starsi zasiedli. Stopy grzęzły w bagnie, lecz to nikomu nie wadziło. Słońce przygrzewało, ziemia była ciepła. Wszyscy radowali się obfitością, tak dawno nie zaznaną, dobrego pieczonego mięsiwa. Radowali się samą rozkoszą jedzenia, szarpania zębami, przeżuwania, smakowania. Oblizywali starannie palce, po których ściekał tłuszcz, obgryzione kości rozłupywali na kłodzie toporkiem i wysysali z nich szpik. Gołe gnaty oddawali z żalem psu. Pies był jeden tylko, Cucek, jedyna chudoba, jaka ocalała w grodzie. - Poszczęściło się wam, Miłoszu, że macie psa - westchnął zazdrośnie Straż Kika. - Wilczycę małą trza by obłaskawić i wychować, toby się pomału psy znów rozprowadziły w grodzie... - Oj tak, tak - przytwierdził Chwost - bez psa w dzień nieporęcznie, a w nocy straszno. Wąpierz może za kark ułapić, ani się spostrzeżesz. - Nie wspominajcie wąpierzy... A bez psa człowiek jak bez ręki... Sprawiedliwie. - Brusalówna mi tego przechowała - zauważył mimochodem Miłosz głaszcząc łeb przyjaciela. - Nielekko wam przyszło spychać ją do wody, co? - pytał poufnie Straż. - Nielekko - przyznał spokojnie myśliwiec. - Prosiła o zmiłowanie? Gadała co? - Nie gadała nic. Żerca Świętoch patrzył na nich. Miłosz poczuł na sobie wzrok starego, zaciekawiony, lekko drwiący, i poprzednia, zuchwała myśl wróciła natrętnie: Świętoch umyślnie to zdziałał! Na złość! Przygotowane zapasy były zjedzone doszczętnie i biesiadnicy powstawali z żalem. Obtarłszy usta dłonią kłonili się słońcu, potem ogniowi. Miłosz odprowadził żercę kęs drogi. - Czego wskazaliście Brusalównę, nie inną? - spytał znienacka, pozornie obojętnym głosem. Najedzony i ociężały wróż przystanął zaskoczony. Ogarnął końską skórę, łaskoczącą go po szyi długim włosiem grzywy. - Czego na nią? - powtórzył przeciągle i bezmyślnie. - Ano i tak wołali na nią wieszczyca! Czknął głośno i dodał gniewnie: - Spierała się ze mną! Pyskowała! War obleciał myśliwego. Więc to tak? Więc to tak? - Wróżba takoż na nią pokazała... - dorzucił Świętoch spiesznie, spostrzegłszy się, że nieostrożnie powiedział. Spojrzał z boku z niepokojem na Miłosza, ale twarz tego ostatniego była nieprzenikniona. Myśliwy musi umieć panować nad sobą. - Byłbym wam za nią dał cielicę - zauważył Miłosz. - Dużą, zdrową cielicę. - Skąd byś ją wziął? - powątpiewał wróż. - Moja rzecz. Skoro mówię, żebym dał, tobym dał. - Nie wiedziałem - mruknął Świętoch z odcieniem żalu w głosie. Szli chwilę obok siebie w milczeniu. - Jakbyście teraz obwieścili, że bogowie ofiary nie chcą i sprzyjać będą bez niej, tobym tę cielicę jeszcze dał... - podjął obojętnie Miłosz. - Co ci przyjdzie z tego? - pytał podejrzliwie stary. - Woda wianek przyniosła, to może i ciało wyniesie? Spaliłbym je uczciwie na stosie. Stanęli znowu, patrząc to na stalowozielone wody jeziora, po których kołysał się nie chcący odejść od brzegu wianek ofiarnicy, to na siebie wzajemnie. Milczeli. Mierzyli się oczami jak dwaj przeciwnicy, co, nim się wezmą za bary, opatrują, czy siły ich równe, czy nierówne. Chłodny wzrok myśliwca mówił: "Przejrzałem cię, stary grzybie! Nie bogowie wróżą, ale ty gadasz, jak chcesz. Starzy ci wierzą, lecz ja już wierzyć nie będę"... Świętoch myślał: "Ty chłystku! Mógłbym cię zgnieść i obalić. Mógłbym rzec, że obraziłeś bogów i ciśnięto by cię do wody jak dziewkę, której pewnikiem nie utopiłeś. To bym mógł. Na mnie się porywasz? Wróża? Cóż? Skrzyknąć ludzi czy nie skrzyknąć?... Żal mi... Nie o ciebie stoję, brzydaku, ale o gród... Mądryś... Śmiałyś... Należy ci się być w radzie... I cielica"... Milczeli długo, na koniec wróż poprawił końską skórę i powtórzył pojednawczo: - Dziw mi, skąd byś cielicę mógł nabyć?... - Nie troszczcie się, jeno wróżbę czyńcie... - Wianek do brzegu nawraca... - przyznał żerca. - Jeśli do jutra nie zatonie, uczynię wróżbę z ogniska... Noc była chłodna, jasna i miesięczna. Olsza leżała w czółnie na wpół żywa z trwogi. Zrazu, gdy mrok jął zapadać, płakała ze strachu, a trzciny szumiały wokoło do wtóru, teraz i płakać nie mogła. Sama, w nocy na jeziorze, nieuczciwa ofiarnica... Przecież bogowie nie darują tego, co im zostało poświęcone, upomną się o nią... Już idą... Wychylają się z wody w miesięcznej poświacie. Płyną rozgarniając fale. Przodem Jastruna, miła niegdyś drużka. Na mokrych włosach ma wianek z ziela, co na głębi rośnie, woła: "Tyś nasza! Tyś nasza"! Za Jastruną topielice, utopce, wodniki. Wypinają żabie brzuchy, rechoczą, łyskają zielonkawymi, wyłupiastymi ślepiami. Wyciągają palce pozrastane błoną. Tańczą na wodzie wokół czółna. "Naszaś! Nasza! Pójdźże! Pójdź!... Chwyta się Olsza za burtę czółna oburącz, zamyka oczy, aby ich nie widzieć. Gdy od drżenia, co ją przenika, czółno się zakołysze, zdaje się jej, że to wodniki ciągną je już, by wywrócić. Podsadzają się od spodu, unoszą... I lęk, co ją niejednokrotnie dawniej nawiedzał, lęk stworzenia bezradnego wobec grozy świata, ogarnia ją z taką siłą, że serce w dziewczynie przestaje bić i zamiera. Ostatkiem myśli świadomej skomlę o ratunek. Na próżno, bo któż jej pomoże? Chciałaby uciekać, ale gdzie?... W wodę?... Chronić się - ale dokąd? Wołać o pomoc - do kogo?... Woda zachlupotała nagle koło niej. Silna ręka chwyciła brzeg czółna, aż chybnęło się gwałtownie. Olsza krzyknęła przerażona. - Cichaj - sarknął Miłosz, gdyż on to był. Wychynął z wody, wciągnął się przez dziób do czółna i leżał bez ruchu, zmęczony, ociekający wodą. Okryła go szmatami leżącymi na dnie i własną lnianą zapaską. Po krótkiej chwili, wytchnąwszy, usiadł i roześmiał się wesoło. - Okrutnie jeszcze zimna woda. Myślałem, że nie dopłynę - rzekł otrząsając się jak pies. Patrzyła nań ze zbożnym zachwytem. Lęk ją odszedł. Wystarczyło, by przyrzeczony zjawił się, roześmiał, a noc stała się zwykłą, miesięczną nocą, woda - wodą, a Jastruna dawno zmarłą, na poły zapomnianą przyjaciółką. - Nie potrzebujemy uciekać do lasu i tam dzikować - obwieścił zwycięsko. - Za cielicę Świętoch sprawia nową wróżbę. Wyjadę jutro na jezioro szukać ciebie, znajdę i przywiozę do domu... Złożyła ręce, niezdolna słowa przemówić z radości. Żyć, będzie żyć... Nie w lesie w ustawicznej trwodze, wróci do domu jak dawniej... Będzie żyć... - Nie zdziwią się, że mnie znajdziesz żywą?... - zapytała przerywanym ze wzruszenia głosem. - I... i... i... Pomyślą, że cię boginki przechowały... Świętoch im to wytłumaczy... - Mówiłam, że on. całej tej biedy narobił przez złość - zauważyła. - Prawda, żeś ty mówiła - mruknął Miłosz niepewnie. Trochę go to przypomnienie dotknęło. Taki czuł się dumny ze swojej przenikliwości, odwagi, z odniesionego zwycięstwa, a wszakże połowa zasługi przypadała dziewczynie, co pierwsza przejrzała grę żercy. Zadziwiające spostrzeżenie, że pogardzany żeński umysł może czasem okazać się pomocny mężczyźnie, zaniepokoiło myśliwca na chwilę. ROZDZIAŁ XI. Siejba. Pogoda trwała nadal i ziemia obeschła do tyla, że można ją było orać. Cała ludność grodu wyległa na pole pod lasem, by uroczyście odłożyć pierwsze skiby. W inne wiosny dzień ten był wielkim świętem. Ileż brzmiało krzyków, śmiechów, śpiewu, trzaskania batem, przechwalania się lepszym zaprzęgiem! Dziś konia ni wołu nie stało. Wychudli, znędzniali ludzie sami zaprzęgali się w jarzmo i z wysiłkiem ciągnęli drewnianą sochę lub pług z kamiennym lemieszem. Choć nie mieli ziarna na zasiew, niwa musiała być zorana, gdyż w razie pozostawienia jej przez rok ugorem, zarosłaby lasem na nowo. Więc orali stękając ciężko i odpoczywając co chwila. Starszy Straż, tak dumny niegdyś ze swych pięknych wołów, poganiał zaprzężonych: żonę, brata cieślę i syna. Mały Kurek, który zeszłego roku odganiał dzielnie kaczki od ojcowego prosa, już nie żył. Nie wytrzymał głodu. Pomagał ojcu dawny pastuch (nie ma już dziś co pasać) Sysek, chudy jak szczapa wyrostek. Gruby dawniej Pomłost zaprzągł obie córki i popędzając je gniewnie żałuje, że sprzedał trzecią. Przydałaby mu się teraz. Ano, kto mógł przewidzieć? Stary Chwost, zwykle pogodny, spogląda na sąsiadów z urazą. Żywi niewygasły żal, że w czasie głodu, gdy jedni drugim rozbierali strzechy na paszę, jego piękny, słomiany dach pierwszy padł ofiarą. Ani się spostrzegł, gdy go rozskubano. Teraz musiał pokryć dom trzciną z jeziora jak wszyscy. Pośród zebranych brakuje starego Dobka, przewodniczącego wiecu. Umarł przed kilku dniami. Spalono go na wysokim stosie, a prochy zsypano do popielnicy, którą zeszłego roku ulepiła Olsza Brusalówna, przyrzeczona młodszego z Kruków. Kształt garnka przypominał obcych i ich naszyjniki, przeto przystało, by otrzymał go Dobek, czasu oblężenia kierujący obroną grodu. Przewidywano, że odtąd każdy zechce otrzymać taką właśnie popielnicę i chroma Marza nie nadąży ich lepić, o ile potrafi. Brakowało również Miłosza i Olszy. On poszedł do lasu zastawiać paści na zwierzynę potrzebną na weselisko, dziewczyna mu pomagała. Było to przeciwne wszelkim obyczajom, lecz w stosunku do tej pary przestano już się dziwić czemukolwiek. Brusalówna była boginką, to zostało stwierdzone nad wszelką wątpliwość. Wszak całą dobę przebyła pod wodą i wróciła stamtąd żywa! Ludzie usuwali się od niej z szacunkiem i trwogą. Niektórzy radzi by usłyszeć opowiadanie o dziwach, jakie widziała, lecz topielica nic mówić nie chciała. Zwierzyła się tylko Marzy (Marza z początku martwiła się bardzo, że siostra odbierze z powrotem ofiarowaną jej pawłokę, ale Olsza nie odebrała), że utopce i wodniki goniły się wokół niej. - Jastruna takoż była? - pytała garncarka. - Takoż była. Więcej nie chciała nic mówić. Wszyscy lękali się jej bardzo i z początku szomrali, ale żerca zapewnił wiec, że obecność boginki jest rękojmią łaskawości bogów. Jużciż nie uszkodzą fale grodu, w którym ona mieszka. Nikt przeto nie śmiał się dziewczynie narazić, milczała stara Kruczycha i nie wołano już za nią: wieszczyca! Ucichły pogwarki na polu, bo od Bramy Starszych zbliżali się uroczyście obaj żercy. Żywoch prowadził nabytą za skórki bobrowe i ofiarowaną przez Miłosza cielicę, zaprzężoną do włóki, Świętoch niósł w obu rękach miareczkę ziarna, świętego ziarna, przechowanego na zasiew. Stary wróż głodował wraz z innymi, ale tej pszenicy nie ruszył. Nie spożył tego jęczmienia. Sam nie tknął i nie pozwolił tknąć nikomu. Maleńko tego było, na jeden zagon nie starczy, ale dość, by zacząć siejbę. Nie będzie nikt jadł tego roku chleba, przeżywią się chebdą, badylem, lebiodą, szczawiem, tarniną, jagodami, grzybami, a ziarno zebrane schowają na zasiew, by za rok znów obsiać, wiele się da, i po roku znów, aż pokryją się złotym zbożem wszystkie pola. * Chebda - ziele, trawa. Za wiele lat tego się doczekają - nie dbali. Wystarczała im świadomość, że tak się niechybnie stanie. Któż dba o czas? Chyba młodzik nierozumny. Otoczyli kołem wróża, który pokłonił się nisko słońcu. Potem czekali, aż cień owinie się ciasno koło nóg. Wtedy stary Świętoch przepasał się siwą płachtą siewcy, wsypał do niej ziarno i jął rzucać w rozoraną, otwartą glebę. Mrucząc zaklęcia siał pszenicę na południe i na północ, a potem jęczmień na zachód i wschód. A rozsiawszy znowu pokłonił się słońcu. I wzywał jego błogosławieństwa na rolę. Skowronki dzwoniły w górze. Żywoch zawłóczył posianą rolę. Ludzie stali milcząc. Byli wychudli, zniszczeni, byli nędzarzami. Nie posiadali nic, odarto ich ze wszystkiego. Czekał ich wieloletni głód i ciężka praca. Jednakże uważali się za szczęśliwych. Ziemia im pozostawała. Święta rodzicielka ziemia. Dopokąd na niej stali, na niej żyli, nie mogli czuć się biednymi. Była ich matką, podstawą, ostoją. POSŁOWIe. Same wykopaliska nie wyglądają imponująco. Czarne belki ledwo na płask rysujące się w darni i błocie, tu i ówdzie ogryziony kołek wystający na pięćdziesiąt centymetrów - to nieomal wszystko. Właściwie łatwiej wyobrazić sobie Biskupin wedle szkiców, rysunków i opisów, aniżeli tu, gdzie istniał naprawdę, między jeziorem a podmokłą łąką obrzeżoną ciemnozielonymi olchami. Pewnie, zawodowo wyczulona wyobraźnia archeologa wymaluje tu cuda, ale dla laika to znaczy niewiele. Z pomocą naszej wyobraźni przychodzi rekonstrukcja, która archeologiczne, płaskie ślady postawiła w pion i wyniosła w górę. A więc widzimy fragment wału, najeżonych belek - łamaczy kry, przechodzimy pod niewysoką wieżą bramną po prawdzie przypominającą daszki, pod którymi chłopi składają niekiedy siano. Dalej zrekonstruowano dwa tylko rzędy domów i dopiero wśród nich odnajdujemy smak dawno minionego czasu. Domy i cały gród został zbudowany z potężnych kłód dębowych. W tej otchłani zrąbanego drewna musiało pachnieć drzewem jak i w niedalekiej puszczy. Ale ten zakątek puszczą nie był. Był nowoczesnym, wspaniałym osiągnięciem budowniczych, był w świecie chaosu enklawą organizacji, miary, proporcji, ładu, pełnym światłych ludzi władających wielorakimi kunsztami, biegłych w ziołolecznictwie, w dorocznej wędrówce słońca i comiesięcznej księżyca, znawców pradawnych opowieści, pieśni i obrzędów. Obywatel tego grodu nie był prowincjuszem, podobnie jak nie był nim mieszkaniec Paryża z początku dziewiętnastego wieku, mimo że nie przeczuwał ani telefonu, ani samochodu, ani nawet lodów z automatu "Carpigiano". I choćby się to nam wydawało dziwne, jego psychika nie była uboższa od naszej, chociaż naturalnie zupełnie odmienna i inną treścią wypełniona. Gród i własny dom były dla niego nie mniej imponującym dziełem cywilizacji, do którego chronił się przed mrozem, deszczem czy skwarem. Kiedy jednak jego śladami wejdziemy tam, nie bardzo chce się nam uwierzyć w przytulność owego miejsca. Pośrodku było palenisko swądzące i parzące zarazem, z tyłu zaś szczypał chyba mróz. Jak mogło być inaczej w tej budowli, gdzie przez szpary można niemal rękę przełożyć? Powiedzmy, Że zapchano je mchem, gliną, strzępami płótna i futer. Ale w górze szpar nie można było zatkać niczym, bo przecież przez nie właśnie w braku komina uchodził dym ogniska - domowego bożyszcza. Nie wiem, jak było kiedyś - dzisiaj we wnętrzu stoją przepierzenia nie sięgające do dachu. Wszystko tu siedziało sobie na głowie, dorośli i dzieci, zwierzęta. A jednak, powtarzam raz jeszcze, było to miejsce zarazem nowoczesne i owoc pradawnych dziejów ludzkiego plemienia. "Gród nad jeziorem" Zofii Kossak powstał przeszło czterdzieści lat temu, przed wojną jeszcze. Biskupin dopiero zaczynano odkopywać, nie było żadnych rekonstrukcji a tylko jakieś mizerne zaczątki. Wiedziano już o nim co prawda wiele, nawet bardzo wiele, jak i o całej "kulturze łużyckiej", której był dziełem, przecież jednak niewspółmiernie mniej od nas. Pisarz musiał więc bardziej jeszcze zaufać swojej wyobraźni, przerzucić pomost ponad czasem, pomost chwiejniejszy jeszcze niż dzisiaj uczynić to potrafimy. Musiał nie tylko wyobrazić sobie poczynania, zajęcia domowe, jadło i strój tamtych ludzi, ale także przeniknąć dźwięki zamierzchłej mowy, wsłuchać się w gniew i miłość, spojrzeć ich oczyma. Taka rekonstrukcja jest niezmiernie trudna. Ale konieczna, tak konieczna, że mimo ewentualnych porażek nie wolno nam z niej zrezygnować. Jesteśmy przecież nie tylko fizycznymi spadkobiercami dawnej ludzkości, dziedziczymy po niej także wiele wyobrażeń, trwóg i nadziei. I dni tygodnia, i nazwy gwiazd, i lęk przed wężem i pająkiem, i anioła stróża odziedziczyliśmy po czasach zawrotnie dawno minionych. Jeśli więc nie zrozumiemy przeszłości, nie potrafimy zrozumieć i samych siebie. Podjęła tę próbę i Zofia Kossak, próbę, jak mi się zdaje - dyskusyjną. A przecież kto jak kto, ale ona właśnie miała wszelkie dane po temu, aby owej próbie sprostać. Tym ciekawsze przecież są powody jej porażki, porażki zresztą na tyle zaszczytnej, że po latach można, i to nieraz, jej książkę przywracać czytelnikowi. Przypomnijmy odrobinę jej osobę. Pochodziła z rodu niezmiernie dla kultury polskiej zasłużonego. Juliusz Kossak należał do najwybitniejszych malarzy polskiego ubiegłego stulecia, był słynnym batalistą i ilustratorem, malował sceny rodzajowe, siedemnastowieczne bitwy. Jego syn z kolei należał w swoim czasie do malarzy najmodniejszych, zresztą kontynuował linię ojca. Malował więc konie i bitwy, był jednym ze współtwórców, razem ze słynnym i odrobinę osławionym Janem Styką, Panoramy Racławickiej, którą zresztą znamy raczej ze słyszenia, bo od czterdziestu lat nie może się dla niej jakoś znaleźć w Polsce miejsca. Wojciech z kolei miał dwie córy przesłynne. Starsza to nie kto inny jak Maria Jasnorzewska-Pawlikowska, jedna z najwybitniejszych poetek polskich naszego stulecia, drugą pamiętamy jako Magdalenę Samozwaniec, satyryczkę i skandalistkę odrobinę. Z bocznej linii tej rodziny wywodziła się i Zofia Kossak przez całe lata znana jako Szczucka, później zaś Szatkowska. Nie przyniosła wstydu rodzinie ani zresztą nie przyniosłaby nikomu. Urodzona w 1890 roku na Wołyniu debiutowała w parę lat po odzyskaniu niepodległości, stopniowo sięgając po coraz większy format. W czasie wojny brała żywy udział w konspiracji, szczególnie w akcji pomocy Żydom, słynnej "Żegocie". Trafiła potem do Oświęcimia, publikując wspomnienia "Z otchłani", które stały się zresztą po wojnie słynnym przedmiotem kontrowersji. Zaatakował pisarkę Tadeusz Borowski zarzucając jej deformację rzeczywistości obozowej. To już zresztą sprawy dawno przebrzmiałe. Przez dziesięć lat, aż do powrotu w 57, przebywała w Anglii, po czym wróciła do kraju, gdzie zmarła w 1968. Zdobyła sławę nie polską tylko, była wielokrotnie przekładana na dziesiątki języków. Szczególny rozgłos zyskała powieść "Bez oręża" wydana w czasie wojny w Stanach Zjednoczonych, a skądinąd odznaczona hiszpańskim Krzyżem Zasługi Zakonu Rycerskiego świętego Łazarza I klasy. Była autorką katolicką, w najlepszych dziełach daleką od powierzchowności. Trudno wyliczać kilkadziesiąt jej powieści i innych prac. W każdym razie zasadnicze miejsce wśród nich wszystkich zajmuje cykl historyczny poczynający się od Krzyżowców" poprzez "Króla Trędowatego" do "Bez oręża" właśnie. To - w największym skrócie mówiąc - dzieje wypraw krzyżowych. Zofia Kossak napisała wiele książek historycznych związanych z dziejami Polski. "Gród nad jeziorem" też do nich należy. Rzecz dzieje się przed powstaniem chrześcijaństwa. Autorka nie zawsze ma zrozumienie dla specyficznej religijności owego czasu, każda religia przedchrześcijańska jest dla niej czymś w rodzaju zabobonu, zaś kapłani pogańscy są właściwie po prostu oszustami. Już przed wojną dość ściśle określono datę biskupińskiego grodu na wiek szósty. Takie też miejsce w historii (czy prehistorii raczej) przyznaje autorka swojemu grodowi. Nie nazywa go Biskupinem - byłby to przecież absurdalny anachronizm, używa jednak określenia "Nałęcz", co jest o tyle dorzeczniejsze, że w tym miejscu miał swoją siedzibę rzeczywiście prastary ród Nałęczów. Zwróćmy też uwagę, że jej bohaterowie używają od czasu do czasu dawnych polskich słów, zresztą bardzo oszczędnie. Użycie takich a nie innych określeń, zresztą powiedzenie wprost o "Słowianach", świadczy, że za Słowian właśnie uważała autorka mieszkańców swojego Nałęcza-Biskupina. Sprawa wymaga pewnych wyjaśnień. Biskupin to jeden z grodów kultury łużyckiej rozkwitającej w drugim i pierwszym tysiącleciu przed narodzeniem Chrystusa. Wiele było sporów, jaka to właściwie była "narodowość" czy oczywiście "pranarodowość" raczej. Spory te w dużej mierze miały ostrze aktualne i polityczne - chodziło o to, czy Słowianie są na tych ziemiach przybyszami, czy też autochtonami. W tej chwili spór zaczyna tracić na znaczeniu. Ludzkość, cała ludzkość składała się z plemion wędrownych, więc w jakimś sensie każdy na każdym miejscu jest przybyszem. Podobnie zresztą rzeczy się mają ze słynną "teorią najazdu", równie w tej chwili anachroniczną i bez znaczenia. Aby pognębić Polaków, uczeni niemieccy forsowali w ubiegłym stuleciu tezę, że Słowianie nie mają zmysłu organizacyjnego, a więc ich państwo musiało zostać stworzone przez germańskich najeźdźców. Teoria nie była zresztą bardzo nowa ani wyłącznie niemiecka, lecz znakomicie właśnie Niemcom odpowiadała,. Polacy dla odmiany popadali w inną skrajność i zaczynali wywodzić, że w ich żyłach od czasów niepamiętnych czysta jeno krew słowiańska płynie. Bardzo to już staroświeckie. Anglia przeżyła pokaźną ilość najazdów i w żyłach Anglika płyną wszelkie możliwe domieszki, a jakoś nikomu to nie uwłacza. Dlaczego miałoby uwłaczać nam? Zresztą "czystych" narodów po prostu nie ma - przynajmniej w Europie. Tak więc i sprawa przynależności etnicznej kultury łużyckiej straciła na znaczeniu, zwłaszcza od czasu, kiedy co jak co, ale germanizacja nam nie zagraża. Tym niemniej uczeni niezależnie od tego doszli do wniosku, że Łużyczanie byli rzeczywiście prasłowianami (chociaż inne teorie, na przykład iliryjska, całkiem jeszcze odrzucone nie zostały). Zofia Kossak miała więc prawo kształtować swoich bohaterów na modłę prapolską. Oczywiście, pozostaje pytanie, czy do tego stopnia. Przecież jakieś pewne informacje o naszych przodkach mamy sprzed lat tysiąca, natomiast u Zofii Kossak rzecz się dzieje dwa tysiące pięćset lat temu. Przez tysiąc, pięćset lat Zapewne wiele się zmieniło. A jednak i tu, generalnie rzecz biorąc, pisarka była w swoim prawie. Imiona bogów, obyczaj, obrzędy bywają niezmiernie trwałe. Chrześcijaństwo ma już dwa tysiące lat, a przecież Chrystus nie zmienił imienia... Kto wie, może istotnie w owym Biskupinie moglibyśmy z biedą dogadać się własnym językiem. Uznaliśmy, że tak zwane "bajeczne" dzieje Polski wcale bajeczne nie są. Uznaliśmy historyczność Ziemomysłów i Ziemowitów, ba, także i Popielidów przecież- Najdawniejsze korzenie Polski mogły się kształtować już i wtedy, a nawet pewne elementy psychiki narodowej mogły się przecież uformować. Zresztą prawdę powiedziawszy po to właśnie Zofia Kossak napisała "Gród nad jeziorem", aby czegoś takiego dowieść. Bo to istotnie mogło mieć czterdzieści lat temu znaczenie polityczne, chociaż chyba nie ma już dzisiaj. Nie tylko o "obrazek z dziejów ojczystych" szło tutaj. Czymże więc wyróżniają się ci słowianie-łużyczanie? (W książce pada nawet nazwa "Polanie", co już jest całkowicie jednoznaczne). Najpierw rzecz nieco osobliwa, i przyznam, nie w pełni dla mnie zrozumiała. Prawi Zofia Kossak, że jej bohaterowie nie lubią drzew jako takich i że to zostało do dzisiaj. O co tu chodzi? Czemu by Polacy drzew mieli nie lubić, jest raczej dla mnie niepojęte. Kult drzew istniał w Polsce równie dobrze jak u Bałtów, Celtów i Germanów (co prawda to i Zofia Kossak przyznaje), no, a że nie mamy tylu starych, pięknych drzew co Anglicy, to raczej sprawa licznych wojen i najazdów niż czegokolwiek innego. Literatura też nie potwierdza niczego takiego. Kochanowski wysławia lipę (co prawda ściął ją jakiś idiota w zeszłym stuleciu, ale to wywołało ogromne oburzenie), podobnie Mickiewicz opłakuje puszcze, gdzież pogarda i lekceważenie? Istotniejszą jeszcze cechą jest to, że Słowianie nie lubią wędrówek. Siedzą na swoim, na nowinki nie zwracają uwagi, ziemi nie popuszczą. Oczywiście rozumiemy, o co tu chodzi. Nie o żadnych tam Prasłowianach Zofia Kossak opowiada, ale o wozie Drzymały, o Prusowskim Ślimaku, jednym słowem o walce z kolonizacją niemiecką. I kiedy w jej książce gród napadają Germanie, to przede wszystkim chcą usunąć tuziemców. Jest to anachronizm. Wszystko to było zapewne znacznie bardziej dynamiczne, niż nam się wydaje, choć zapewne inną niż dzisiejsza dynamiką. Można też przypuszczać, że i wtedy dokonywała się historia, istniała jakaś polityka, chociaż o tym nie możemy mieć żadnego konkretnego pojęcia. W każdym razie, kiedy już Polska wychynęła w świat pisany, była tworem niezmiernie złożonym, o bardzo już długiej i skomplikowanej historii politycznej, z której domyślamy się przede wszystkim procesów integracyjnych. Jak daleko sięgają w przeszłość, tego nie wiemy. Oczywiście, przestrzeni było stokroć więcej niż teraz, więc można by sądzić, że plemiona po prostu się rozrastały nie krępowane przez, nikogo. A jednak nie było aż tak błogo, ponieważ wykorzystanie przestrzeni było znacznie mniej intensywne niż, dzisiaj. Dla wyżywienia jednego człowieka trzeba było tym więcej przestrzeni, im prymitywniejsza była gospodarka. W bardzo odległej przeszłości myśliwsko-zbierackiej zapewne trzeba było tysięcy kilometrów kwadratowych dla jednego człowieka. Kto wie zresztą, czy w tym rozumieniu ziemia nie jest "przeludniona" od setek tysięcy lat, od wczesnego paleolitu zgoła? Można chyba dociec, na czym polega błąd myślowy Zofii Kossak, zresztą nie tylko przez nią popełniany. Mniej czy bardziej podświadomie przymierza ona Biskupin do dzisiejszego maleńkiego miasteczka czy wioski, należącego przecież do większej struktury społecznej. W tego rodzaju miejscu żadna wielka polityka sie naturalnie nie dzieje, bo to są peryferie, bo tym się zajmuje kto inny, gdzie indziej. Tymczasem to nie były peryferie żadne! Nikt biskupian w niczym wyręczać nie mógł. Dzisiejsza przeciętna wieś jest zwolniona nie tylko od polityki, ale od obowiązku prowadzenia własnych badań medycznych, agrotechnicznych, ba, nawet od produkcji narzędzi. Od tego są stosowne instytuty i fabryki rozwiązujące problemy tego typu "centralnie". Nic takiego nie zachodziło wtedy, biskupianie nie mogli liczyć na żadną pomoc i wyrękę. Sami musieli produkować swoje narzędzia, sami kultywować medycynę, sami wreszcie uprawiać politykę. To była metropolia, nie prowincja żadna. Tak samo sprawy się mają ze świadomością plemienną, historyczną i geograficzną. Autorka utrzymuje, że mieszkańcy jej grodu nie mieli pojęcia o innych ludach. Zupełnie wyjątkowy wśród jej bohaterów "niespokojny człowiek chodził daleko w świat, aż za Gąsawę". Otóż Gąsawa jest o trzy kilometry od Biskupina... Byle jaka dziewczyna na grzyby i jagody zapewne wybierała się dalej, o myśliwych już nie wspominając. Plemiona kultury łużyckiej rozłożyły się szeroko w środkowej Europie i z wszelką pewnością młodzi wędrowali w tym świecie krewnych i kuzynów przecież. Bo istniało, istnieć musiało poczucie pokrewieństwa między bardzo dalekimi nawet osadami. Wszystkie ludy przed piśmienne potrafią takie związki pokrewieństwa pamiętać do stopni wręcz dla nas nieprawdopodobnych, dlaczegóż by Słowianie mieli być wyjątkiem? Podobnie rzecz ma się z historią. Do czasów Galla Anonima przetrwało wspomnienie kilkuset lat historii, a przecież zanotował on zaledwie kilka zdań na temat genealogii Piastów nie dlatego, że brak było wspomnień i danych, tylko dlatego, że mu to do niczego nie było potrzebne - sławić miał przecież Bolesława Krzywoustego. Gdybyśmy mogli się znaleźć z magnetofonem w czasach Gallowych, zapewne dziś dysponowalibyśmy szczegółową historią dodatkowego tysiąca lat, chociaż miałaby ona już postać mglistej chwilami legendy. Pismo, jak wiadomo, tyleż utrwala, co niszczy. Hindusi potrafili pamiętać swoje księgi święte przez tysiące lat - do dzisiaj spisuje się z ludzkiej pamięci utwory literackie i traktaty, które bez pisma przetrwały w swych postaciach archaicznych przez wieki i wieki. W Afryce wschodniej opowiadacze sięgali swoimi pieśniami około sześciuset lat wstecz- Nie inaczej było wśród Indian. Tylko rzekomo ci Słowianie nieszczęśni niczego zapamiętać nie potrafili i nie chcieli... Chrześcijaństwo wprowadziło nas wprawdzie w obręb tradycji rzymskiej tak ściśle, że jesteśmy dziś z pewnością duchowymi spadkobiercami Greków i Rzymian nie mniej niż, powiedzmy, Włosi, ale równocześnie wygładziło ze szczętem historię i tradycję rodzinną. Że jednak była, wątpliwości nie ma. Nie ma po co szukać "wyjątkowości" czy też tożsamości tylko Słowian lub wręcz Polaków w ich rzekomej nieruchawości, tępym spoglądaniu w świętą bruzdę i błogiej nieświadomości wszystkiego, co za cudzą miedzą. Intencje były z pewnością bardzo szlachetne, ale ostateczny efekt fałszywy. Oczywiście, wielu rzeczy nie mogła Zofia Kossak po prostu znać. Wiedziała już, że nie są to Słowianie (czy pra-Słowianie) grający wyłącznie na lirach, bo krwawe ofiary nie pasują do sielanki. Tylko że i tu mści się niehistoryczne widzenie. To nie było ot takie sobie, byle jakie zepchnięcie nieszczęsnej ofiary do jeziora. Uczestnikom musiało towarzyszyć głębokie poczucie tragedii właśnie się dokonującej, musiał to być przecież moment aż gęsty od liturgii. Przecież i we mszy jest krwawa ofiara, choć krew nie płynie na naszych oczach. W obliczu sytuacji tak Strasznej i ofiarnik, i ofiara musiały doznawać mistycznych wzlotów, niezależnie od tego, że zdarzały się jak zawsze i wszędzie nadużycia. Słowianie byli zdolni do takich przeżyć i one właśnie są bodaj istotniejsze od samego spektakularnego wydarzenia. A to właśnie u autorki "Grodu nad jeziorem" całkowicie ginie. Za to na plan pierwszy wybija się ciężka dola kobiety, w jej ujęciu nie wyżej stojącej od psa. No i poza tym przenosi autorka pojęcia i obyczaje późniejsze o tysiące lat z innej zupełnie strefy kulturowej. W rezultacie dziewczyny z Biskupina mają maniery wręcz wiktoriańskie, tymczasem w rzeczywistości dopóki dziewczyna nie wyszła za mąż, miała zupełną swobodę erotyczną. Najprawdopodobniej wszystko było o wiele bardziej zwyczajne i jakoś "normalne", niżby nam się wydawało. Drugi człowiek jest jednak nade wszystko drugim człowiekiem, niezależnie od tego, czy jest kobietą czy wręcz niewolnikiem. To jeszcze nie był czas odczłowieczenia, chociaż miał już w wielkich państwach starożytności klasycznej niekiedy się objawić. I znowu - nadużycia były zawsze, nie róbmy z nich reguły. Zofia Kossak nie mogła także wiedzieć, że mieszkańcy Biskupina jadali najnormalniej ryby, chociaż przed wojną inaczej o tym sądzono. I nie tylko ryby - zdaje się, że nie gardzili także psiną, jak współcześni Chińczycy i, niestety, także innym mięsem. Ludzkim. Ale to tylko w celach obrzędowych i zapewne nieczęsto. Niezbyt nam miło o tym słyszeć, ale cóż, prawda to udowodniona. Nie jesteśmy przy tym jakimś odrażającym wyjątkiem - legendy wszystkich chyba ludów przynoszą wspomnienia kanibalizmu. Inna sprawa, że ten czas, dwa i pół tysiąca lat temu, tylko z naszego punktu widzenia, z racji miejsca na globie, jest prehistorią. Szósty wiek to początek wielkiego okresu Grecji starożytnej, to rozkwit Etrusków, to już całe tysiąclecia historii Egiptu i Mezopotamii. Na naszych ziemiach oczywiście nic porównywalnego w tym czasie się nie działo (ale w samym Rzymie też jeszcze nie bardzo), musiano jednak i w grodzie nad jeziorem o niejednym słyszeć. Zresztą wiemy już dzisiaj, że "łużyczanie" sami zajmowali się handlem, że wędrowali po świecie i lądem, i wodą. Był to czas przemian (ale jaki czas w historii nie był czasem przemian)? czas, w którym współżyły ze sobą wyroby kamienne, brązowe i żelazne. Nie mogła oczywiście Zofia Kossak jeszcze wiedzieć, bo i my wiemy o tym od paru lat zaledwie, Że znaczna część Polski to było jedno wielkie zagłębie hutnictwa Żelaza i że być może wcale nie tylko tym nieszczęsnym bursztynem musieliśmy handlować. Kontrahenci byli już przecież wcale Uczeni. Dziwne jednak rzeczy pisze autorka, kiedy chodzi o kobiety lub miłość w ogóle. Czytamy u niej: "Byłby chętnie dziewczynie, co miała niezadługo zostać jego żoną, powiedział coś miłego. Nie wiedział jednak, jak to uczynić. Czuł tak samo, jak czuli ludzie od wieków i czują dziś, lecz mowa skąpa, nieskładna i twarda nie posiadała słów potrzebnych na wyrażenie bardziej zawiłych uczuć. Pieszczot nie znano. Słów słodkich, miłych, również. Jedynym sposobem okazania przychylności było obdarowywanie". Myślałby kto, że ludzkość dopiero co wyłoniła się ze zwierzęcej pomroki, a ci Słowianie to chyba już od małp gorsi, bo jak wiadomo nawet szympansy znają pieszczoty. Tymczasem ludzkość i mowa ludzka miała za sobą niezliczone wieki rozwoju, to już nie było społeczeństwo prymitywne. W innych krajach powstała już wspaniała poezja miłosna. Już od pół tysiąca lat prawie istnieje "Pieśń nad pieśniami", a tu "mowa twarda". Musiała istnieć ludowa poezja miłosna. Wiele z tego, co z pieśni ludowej przetrwało do dzisiaj, ma przedchrześcijańskie pochodzenie. Znano już doskonale magię miłosną i słownik miłosnych zaklęć był już niezmiernie bogaty, i to od tysiącleci. Ludzkość już wtedy była bardzo stara i bardzo wyrafinowana. Może nawet w tym i owym ceremonialniejsza od nas? Nie wiem, jak to się dzieje, że autorzy powieści historycznych wyobrażają sobie dawnego człowieka jako strasznego milczka. Zapewne, nie istniało wiele określeń abstrakcyjnych, a nie wynalezione dotąd rzeczy także nazwy mieć nie mogły. Lecz miłość wynaleziono bardzo już dawno temu. Taż sama Zofia Kossak zachwyca się, jak to w oczach jej bohaterów wszystko miało ową duszę, wszystko było cudowne. I pewnie ma rację, bo wraz z laicyzacją świata przepadła ogromna część jego poezji. Ale jakimże to cudem istniały pojęcia na temat najdrobniejszego ziarenka, lecz nie na temat fundamentalnych ludzkich spraw? Nie zrobiła autorka "Grodu" rzeczy najprostszej: nie poszukała w samej sobie tego, co najbardziej pierwotne, tego, co wieczne i równie stare jak rodzaj ludzki po prostu. Bo przecież tamto dziedzictwo nosimy w sobie w sposób oczywisty. Dlatego właśnie, odcinając swych bohaterów od ludzkości dzisiejszej, musiała ich zepchnąć niemal na jakiś półroślinny szczebel istnienia. W ten właśnie sposób u pisarki historycznej i przecież znakomitej zemściło się, o paradoksie, lekceważenie historii. Niechże jednak nie zemści się i na nas. Nie wolno lekceważyć tych obrazów sprzed pół stulecia, bo przecież i one nie czym innym zostały spowodowane, jak stanem umysłów i wiedzy). A każda taka rekonstrukcja przybliża przecież czas miniony, w którym kryją się zagadki i swoiste, i uniwersalne. Swoiste, bo przeraża nas ogromnie krótkie życie tych ludzi. Czterdzieści parę lat - to już wiek bardzo zaawansowany. Z całej epoki nie dało się znaleźć grobu człowieka, który by przekroczył sześćdziesiątkę. Tak, a zarazem mieli najprawdopodobniej znakomite ziołolecznictwo, lepsze od naszego. Można z wysokim stopniem prawdopodobieństwa przypuszczać, że nikt z nas, okrutnym cudem przeniesiony w tamte czasy, nie wyżyłby dłużej niż parę dni. Zagadki uniwersalne, bo w każdym minionym historycznie czasie odbija się przecież także dzień dzisiejszy. A również czasy, które po nas nadejdą. Rekonstrukcja literacka "Grodu nad jeziorem" wyprzedziła właściwie archeologiczną. Posłużyła się pięknym i klarownym językiem, który potrafił być poetycki, a zarazem nie był czułostkowy. Zofia Kossak z nicości prawie wydobyła bogatą gamę osobowości, przedstawiła prawdopodobny bieg myślenia. Z niczego także zbudowała fabułę, w miarę zawiłą i dynamiczną zarazem, pozwalającą przedstawić przedmioty i obyczaje. Jak dotąd nie ma w literaturze polskiej konkurencji. To prawda, że te ziemie, z których zresztą później także ustąpiły lodowce, nie od razu dostąpiły blasków śródziemnomorza. Słowianie weszli w obręb "wspólnego świata" dopiero w dziesiątym stuleciu. Ale kiedy już weszli, to nie byli przecież dzikusami, lecz równoprawnymi członkami wielkiej rodziny ludów Europy. Ich szkołą cywilizacji były właśnie owe głuche, zagubione w puszczach "grody nad jeziorami". Piotr Kuncewicz.