Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kawka Artur, Wysocka Monika - Nawrócony PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Copyright © Oficynka & Artur Kawka & Monika Wysocka, Gdańsk 2019
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2020
Opracowanie redakcyjne: zespół
Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz
Zdjęcia na okładce: © Sergiy Tryapitsyn | Depositphotos.com,
© Victor Torresn | Depositphotos.com
ISBN 978-83-65891-93-8
www.oficynka.pl
email:
[email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
Strona 5
ROZDZIAŁ I
Było późne popołudnie 17 września 1991 roku. Wierni i ojcowie bernardyni
schodzili się powoli na nabożeństwo do bazyliki pod wezwaniem Matki
Boskiej Anielskiej w Kalwarii Zebrzydowskiej. Na pierwszej ławce
w nawie głównej siedział skupiony, starszy ksiądz z różańcem. Powoli
przesuwał w dłoni niewielkie, szklane paciorki. Wnikliwy obserwator na
jego twarzy mógł dostrzec głębokie zamyślenie. Ksiądz żarliwie się modlił,
ale jego myśli wciąż uciekały ku sprawom doczesnym. Tak naprawdę od
dwóch godzin rozmyślał na temat spotkania z osobą, która z jednej strony
powinna być mu bliska, z drugiej budziła w nim strach i niepokój. Układał
w głowie scenariusz rozmowy. Pierwszy raz może przyczynić się do
uratowania życia komuś, kto dotąd sam był dla niego ocaleniem. Ale przede
wszystkim pierwszy raz może uratować małe, niewinne istnienie.
Momentalnie zganił się za te myśli. Pycha i pragnienie władzy były mu
obce. Na jego smutnej, zamyślonej twarzy pojawił się grymas zmęczenia.
Zamknął oczy i pogrążył się w dalszej modlitwie. Przesuwając w palcach
stary różaniec, natrafił na jego zdeformowaną cząstkę. Paciorki były
nieforemne i nadtopione, jakby trawił je ogień. W jednej chwili
oprzytomniał i zatrzymał gonitwę myśli przeplatającą się z modlitwą.
Pocałował różaniec, przeżegnał się i spojrzał na zegarek. Nadszedł czas,
pomyślał. Uklęknął na chwilę przed głównym ołtarzem i ruszył w kierunku
Strona 6
jednej z bocznych kaplic. Stanął w zamyśleniu przed słynącym z cudów
obrazem Matki Boskiej Kalwaryjskiej. Księdzu zdawało się, iż ciemne,
zamyślone oczy Madonny wpatrują się w niego intensywnie, jakby chciały
dodać mu otuchy. To Ona przed wiekami zapłakała krwawymi łzami. Może
nad ludzką niedolą. Kapłan uklęknął przed obrazem tulącej Dzieciątko
Maryi i w krótkiej modlitwie jeszcze raz poprosił o wsparcie. Przeżegnał
się i skierował się ku ostatnim ławom nawy głównej.
Tymczasem pięknie zdobione, barokowe wnętrze świątyni wypełniało
się wiernymi. Mimowolnie przypomniał sobie, że już od dwóch lat można
było oficjalnie wspominać rocznicę agresji Związku Sowieckiego na Polskę
w 1939 roku. Rozejrzał się po ławach znajdujących się najbliżej wejścia.
Dostrzegł go kątem oka. Dobrze zbudowany mężczyzna po sześćdziesiątce,
ubrany w czarną, skórzaną kurtkę. To był on – człowiek, na którego czekał.
Mijając ławę, przyjrzał mu się nieco lepiej. Widział go ostatnio blisko dwa
lata temu. Dziś wydawał się dużo starszy, skurczony, ze zmęczoną,
przeoraną bruzdami twarzą, jakby ostatnie wydarzenia wycisnęły na niej
piętno, którego nie da się już zatrzeć. Ksiądz skręcił w lewo i małym
wyjściem skierował się do bocznego korytarza prowadzącego do części
zajmowanej przez ojców bernardynów. Mężczyzna podniósł się i ruszył
w ślad za nim.
Ksiądz był częstym gościem w tej części klasztoru, dlatego jego
obecność nie zwróciła specjalnej uwagi zakonników. Kiedy w końcu
zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami, wiedział, że nie jest sam. Za
jego plecami stał on. Ksiądz wyjął klucz i otworzył stary zamek. Przepuścił
przybysza przodem, po czym starannie domknął ciężkie, liczące grubo
ponad sto lat, kute drzwi. Ruszyli kamiennymi schodami na pierwsze
piętro, gdzie znajdowały się cele zakonników. Po przejściu korytarza weszli
do jednej z cel, zamykając za sobą drzwi. Wystrój wnętrza stanowiły dwa
Strona 7
wiekowe drewniane łóżka, niewielki stół z krzesłami, szafa oraz krucyfiks
wiszący na ścianie.
Mężczyźni stali przez chwilę w milczeniu. Ksiądz wyciągnął dłoń na
powitanie.
– Wyrazy współczucia Piotrze – powiedział cicho. Po chwili wskazał na
krzesło, prosząc gościa, by usiadł.
Gość po krótkim namyśle usiadł naprzeciw księdza.
– Ile to minęło od naszego ostatniego spotkania? – zapytał.
– Siedem lat – odparł ksiądz.
– Kiedy się dowiedziałeś?
– Na drugi dzień po tej tragedii.
Przybysz zmarszczył czoło i spojrzał na księdza nieufnie. Wstał i rzucił,
jakby prowadził przesłuchanie:
– Kto ci powiedział?
– Usiądź proszę – spokojnie odparł ksiądz. – Musimy szczerze
porozmawiać.
Pomieszczenie było małe i duszne. Gość potarł spocone czoło. Zdjął
kurtkę i rzucił ją na jedno z łóżek. Ksiądz patrzył z dezaprobatą na szelki
z kaburą pistoletu, które kryły się do tej pory pod kurtką.
– Tutaj jest ci to niepotrzebne – zauważył chłodno.
– Tutaj nie, ale kiedy stąd wyjdę, może mi się przydać. Wiesz, że
w przeszłości nie roznosiłem hostii, tak jak ty. Kto ci powiedział? – spytał
przybysz, zmieniając szybko temat. Usiadł, przyglądając się badawczo
kapłanowi. Ksiądz zwiesił głowę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Twoja córka – odparł po dłuższej chwili milczenia.
Przybysz wziął głęboki oddech, jakby chciał się uspokoić. Wstał
z krzesła i podszedł do leżącej kurtki, z której wyjął opakowanie tabletek.
Strona 8
Otworzył je i łyknął niewielką pigułkę.
– Masz problemy z sercem? Może przynieść ci coś? Bracia sporządzają
różne lecznicze specyfiki. – Ksiądz patrzył z niepokojem na swojego
gościa. Jednak ten machnął jedynie ręką, odetchnął kilka razy i usiadł na
krześle.
– Skąd moja córka cię zna i skąd wiedziała, jak do ciebie dotrzeć? –
spytał już całkowicie spokojnym tonem.
Ksiądz westchnął, przestawił krzesło bliżej mężczyzny i usiadł tak, aby
patrzeć mu w oczy.
– Musimy, Piotrze, szczerze porozmawiać, także o twoich problemach –
odparł. – Twoja córka zna mnie od ponad sześciu lat.
Przybysz spojrzał na kapłana z niedowierzaniem.
– Od sześciu lat?
– Widzisz, Piotrze – ksiądz potarł skroń. Denerwował się, zaschło mu
w ustach, od tej rozmowy tak wiele zależało. – Tak naprawdę to
widzieliśmy się dwa lata temu, byłem na pogrzebie twojej żony i wnuczki.
Byłem tam na wyraźne życzenie twojej córki. Wiem, że nie chciałeś się
zgodzić na kościelny pogrzeb, ale kiedy się oddaliłeś, poprosiła mnie
o właśnie taki i ja się zgodziłem.
Przybysz zmierzył księdza pytającym wzrokiem, milczał, jakby
oczekiwał dalszych wyjaśnień.
– Piątego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku
dostałem pierwszy list od twojej żony – kontynuował ksiądz. – Prosiła
o spotkanie i rozmowę. Spotkaliśmy się tego samego roku w Wigilię
w Warszawie, w mieszkaniu twojego zięcia. Prosiła, żebym nic ci nie
mówił do czasu, aż sama ci o tym nie powie. – Mężczyzna nie reagował,
siedział nieruchomo niczym sparaliżowany. Nie zadawał pytań, ale ksiądz
zdawał sobie doskonale sprawę, że musi wyjaśnić wszystko. – Dwa lata po
Strona 9
pierwszym spotkaniu twoja żona i córka zostały przeze mnie ochrzczone
i przyjęły pierwszą komunię świętą. Byłeś wtedy na szkoleniu, gdzieś za
granicą. Ustaliliśmy, że twoja żona będzie podpisywać listy imieniem
i nazwiskiem twojej teściowej. Ja z kolei używałem nazwiska jej brata
mieszkającego w Gdańsku. W razie potrzeby spotykaliśmy się
w mieszkaniu twojego zięcia.
– Czy Zuzanna zna całą prawdę? Wie, co nas łączy? – zapytał gość
prawie szeptem. Ksiądz wziął głęboki oddech i pokręcił przecząco głową.
– Ustaliłem z twoją żoną, że dla bezpieczeństwa mojego i twoich
bliskich pozostaję dla niej tylko dalekim krewnym. – Zawahał się
i kontynuował dopiero po chwili: – Przecież powiedziałeś prawdę swojej
żonie. Dlaczego nie zdecydowałeś się powiedzieć swojej córce? Ona
wiedziała, że w potrzebie może się zwrócić do mnie po pomoc. I nie miej
do niej o to żalu.
W celi zapanowała cisza, jakby Piotr musiał przetrawić to, co usłyszał.
– Nie mów jej na razie prawdy – poprosił wreszcie. – Dla twojego
własnego bezpieczeństwa. Dlaczego Irena mi tego nie powiedziała?
– Widzisz, Piotrze, całe twoje życie to jedna wielka tajemnica. Twoi
najbliżsi nie mogli sobie z tym poradzić. Domyślali się, że uczestniczysz
w czymś bardzo złym, co pochłonęło cię bez reszty – starał się jak
najspokojniej tłumaczyć ksiądz.
Przybysz wstał, podszedł do okna i pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Zapomniałem, że jesteście urodzonymi konspiratorami – rzucił ze
złością.
Ksiądz puścił przytyk mimo uszu i spojrzał na zegarek. Pozostało
niewiele czasu.
– Przejdźmy do rzeczy. Przybyłeś tu chyba w innej sprawie? – spytał.
Rozmówca przytaknął skinieniem głowy.
Strona 10
– Rozmawiałeś z Zuzanną, więc wiesz o wszystkim – stwierdził
przybysz.
– Wiem. Zgadzasz się na to, bym ci pomógł? – zapytał ksiądz, nie
oczekując w istocie odpowiedzi. – Twoja córka i zięć są zdecydowani.
– Jeżeli możesz, to pomóż nam – odparł sucho mężczyzna.
– Zastanawiałem się, jak będzie przebiegać nasza rozmowa, tym
bardziej że pierwszy raz poprosiłeś mnie o coś. Uratowałeś mi dwukrotnie
życie, więc może to sam Bóg chce, abym ci się odwdzięczył – stwierdził
ściszonym głosem ksiądz.
– Jak zamierzasz mi pomóc? – spytał Piotr, chcąc szybko przejść do
rzeczy.
– Zobaczysz – odparł ksiądz i spoglądając na zegarek, dodał: – Z łaski
swojej schowaj broń, za kwadrans jeden z ojców przyniesie jedzenie.
Myślę, że ojcowie nie zrozumieliby, co taki człowiek jak ja robi
w zamkniętej celi z takim człowiekiem jak ty.
– Bez przesady. Znają twoją reputację. Pomyśleliby, że próbujesz
nawrócić kolejnego gangstera – odparł uszczypliwie mężczyzna, kładąc
odpięte szelki z kaburą na stole.
Ksiądz, zbyt pewnym jak na księdza ruchem, wyjął pistolet z kabury.
Oglądał go przez chwilę.
– Co to za model? – spytał.
– Glock – odparł przybysz i rzucił z ciekawością: – Kiedy ostatni raz
miałeś spluwę w rękach?
– Wtedy, w czterdziestym piątym, w Kielcach, w więzieniu – odparł
ksiądz. Odłożył pistolet na stół i zamyślił się.
– Strzelałeś wtedy? – zapytał Piotr, przerywając niezręczną ciszę.
– Nie, wiedziałem, że mógłbym cię zabić przez przypadek.
Strona 11
Ksiądz westchnął, wstał i podszedł do szafy, z której wyjął skórzaną
walizkę. Wydobył z niej starą, pożółkłą fotografię. Położył ją na stole przed
mężczyzną, a następnie z kieszeni sutanny wyciągnął metalowe pudełko.
Wyjął z niego częściowo zdeformowany różaniec. Piotr wziął do rąk
zdjęcie i szklane paciorki.
– Skąd to masz? – spytał łamiącym się od wzruszenia głosem.
– Niebawem się dowiesz, Piotrze. Czas na mnie – odparł ksiądz i rzucił
już w progu: – Natychmiast schowaj broń.
Kapłan wyszedł z celi, szybko przemierzając długi korytarz. Mimo
grubych murów z bazyliki dochodziły dźwięki organów, które intonowały
pieśń Boże coś Polskę. Ksiądz zszedł schodami na parter, skręcił w prawo,
kierując się wprost do zakonnej kuchni. Po przekroczeniu progu uderzyła
go feeria niezwykłych zapachów. Uśmiechnął się. Lubił tu przychodzić
i delektować się samym aromatem przygotowywanych potraw. Nic w tym
dziwnego. Ojcowie bernardyni przecież od wieków słyną ze swych
kulinarnych zdolności. Nawet dziś są one powodem częstych wizyt
dostojników kościelnych i państwowych, którzy niejednokrotnie nieco
nadużywali gościnności zakonu. Ksiądz podszedł do najbliższego
zakonnika, w którym rozpoznał brata Romana, pełniącego funkcję
kucharza. Pochylony nad jednym z wielkich garnków, mieszał coś
pieczołowicie, trzymając w jednej ręce wielką drewnianą łyżkę, a w drugiej
garść przypraw.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Przenajświętsza Pani
i wspaniali ojcowie bernardyni, na czele z ich znakomitym bratem
Romanem – z uśmiechem rzekł ksiądz.
– Pochwalony – odpowiedział brat Roman, odkładając łyżkę
i ingrediencje na blat stołu. – Coś ksiądz biskup źle wygląda. Znów ksiądz
jegomość nawracał ludy Afryki, że taki wymizerowany? – zażartował
Strona 12
sympatyczny zakonnik. Z racji swego dużego brzucha brat Roman
wyglądał nie tylko na kucharza, ale także na pierwszorzędnego smakosza.
– Co wielebny ojciec szykuje na kolację? – zapytał kapłan. Zakonnik
już miał odpowiedzieć, ale ksiądz go wyprzedził: – Zgadnę, bigos!
– Zgadza się – odparł brat Roman z uznaniem. – Bigos na dziku
z buraczkami. Już nakładam czcigodnemu księdzu biskupowi.
– Dziękuję! Na razie wzywają mnie pilne obowiązki – westchnął
ksiądz, rozkładając ręce. – Wpadnę później, a teraz proszę o małą
przysługę. W celi na piętrze dla gości, z której zawsze korzystam, przebywa
jeden głodny podróżny ze stolicy. To osoba świecka i niewierząca, krępuje
się obecności braci, dlatego pozostaje w samotności i kontemplacji. Czy
mógłby czcigodny brat wysłać mu podwójną porcję kolacji?
– Naturalnie, gość w dom, Bóg w dom – odparł brat Roman,
rozkładając ramiona, jakby chciał kogoś serdecznie powitać. – Czy kroplę
naszego wspaniałego wina zakonnego także zanieść?
– Nie, woda na razie temu grzesznikowi wystarczy – odparł ksiądz.
Poklepał dobrotliwie po ramieniu brata Romana i wyszedł z kuchni.
Przemierzając kolejne korytarze, dotarł do piwnic, gdzie stanął przed
skąpanymi w półmroku drzwiami. Zapukał trzykrotnie. Drzwi się uchyliły.
Do wnętrza wpuścił go starszy już wiekiem zakonnik. Pomieszczenie było
pełne monitorów, pulpitów, słuchawek, mikrofonów i różnego rodzaju
elektroniki. Miejsce to całkowicie nie pasowało do otoczenia wiekowych
zabudowań Sanktuarium.
– Na ten aparat będzie łączona rozmowa z Watykanem – sędziwy brat
wskazał księdzu telefon i wygodny fotel. – Zostawiam księdza samego.
Jeżeli po zakończeniu rozmowy ksiądz biskup zechce opuścić
pomieszczenie, proszę zamknąć drzwi i zwrócić klucz przeorowi albo mnie.
Z panem Bogiem.
Strona 13
Zakonnik wyszedł i ksiądz pozostał sam. Zaczął rozglądać się po
tajemniczym pomieszczeniu. O jego istnieniu dowiedział się niedawno od
kardynała Macharskiego, który odbywał tu rozmowy z ojcem świętym,
gdyż dzięki temu mógł uniknąć swoich nieco zbyt wścibskich
współpracowników. Przygotowane dzięki pomocy CIA pod koniec lat
osiemdziesiątych miało zapewnić bezpieczeństwo nie tylko dostojnikom
kościelnym i pielgrzymom Sanktuarium, ale też stać się centrum
operacyjnym w razie następnej wizyty ojca świętego w Kalwarii
Zebrzydowskiej. Obawiano się, że papież mógłby się stać celem zamachu
ze strony służb specjalnych państw komunistycznych, które mogły użyć
wynajętego zabójcy, terrorysty lub osoby niepoczytalnej, a następnie
próbować zakłócić przepływ rzetelnych informacji z Polski. To miejsce
miało temu zapobiec. Na szczęście nigdy nie zostało wykorzystane do celu,
dla którego zostało stworzone.
Biskup usiadł na fotelu, który wcześniej wskazał mu zakonnik, i w
napięciu czekał na dźwięk telefonu. Wczoraj ustalili z księdzem
Dziwiszem, że rozmowa z ojcem świętym odbędzie się dzisiaj
o dziewiętnastej czasu polskiego. Wskazówki zegara wiszącego na ścianie
oznajmiły nadejście wyznaczonej godziny. Ksiądz przeżegnał się. Był
spokojny. Miał dziwne uczucie, jakby za chwilę rozmawiać miał ze
starszym bratem – bratem, który nigdy nikogo nie zawiódł i każdemu
spieszył z pomocą.
Nagle rozległ się oczekiwany dźwięk. Ksiądz wziął głęboki oddech,
niczym pływak, który za chwilę skoczy do wody. Podniósł słuchawkę,
w której usłyszał znajomy, łagodny głos. Głos, który swym ciepłem,
miłością, a zarazem charyzmą elektryzował miliony.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Strona 14
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Przenajświętsza Pani,
wasza świątobliwość – odparł ksiądz i zapytał, nie kryjąc zatroskania: – Jak
zdrowie?
– Witaj, drogi przyjacielu. Na szczęście zdrowie mi dopisuje, poza
nadmiarem obowiązków wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Narzekam tylko na Stanisława, który nie pozwala mi pracować. Często
o północy gasi mi lampkę – ojciec święty westchnął, udając powagę. – Ale
cóż, taki mój los, sam sobie wybrałem takiego sekretarza.
– Masz ci los – skomentował rozbawiony biskup.
Papież roześmiał się, by po chwili przejść do rzeczy:
– Ale powiedz mi drogi Michale, w czym mogę ci pomóc?
– Sprawa jest, jak zwykle, skomplikowana i poważna – odparł ksiądz.
– Jak wszystko, co warte naszej uwagi – stwierdził ojciec święty. –
Opowiadaj, Michale.
– Trzy miesiące temu urodziła się dziewczynka, u której wykryto
poważną wadę serca, zagrażającą jej życiu. Ochrzciłem to dziecko. Nie
będę ukrywał, że jest spokrewnione ze mną. Jej siostra zginęła wraz ze
swoją babcią w wypadku samochodowym w Piasecznie dwa lata temu.
Matka dziewczynki stratę pierwszego dziecka i własnej matki bardzo
przeżyła. A teraz to kolejne nieszczęście… – Ksiądz na chwilę przerwał.
Zabrał siły i po chwili kontynuował opowieść: – Mała jest pod dobrą opieką
w Centrum Zdrowia Dziecka, jednak nawet najlepsi lekarze, którzy się nią
zajmują, nie dają jej szans na przeżycie. Od nich dowiedziałem się, że
w klinice Gemelli w Rzymie jest profesor, który wdrożył nowatorski
sposób leczenia dzięki zastosowaniu nowej aparatury operacyjnej. Nie
wiem jednak, kiedy to cudo dotrze do Polski. Ten profesor nazywa się
Pietro Farelli.
Strona 15
– Tak, miałem możność go poznać. To wspaniały człowiek i lekarz,
słyszałem, że parę dni temu sam został dziadkiem, urodziła mu się wnuczka
– powiedział papież.
– Czy… – zaczął ksiądz.
– Tak, Michale – uprzedził go ojciec święty. – Spróbuję jak najszybciej
z nim porozmawiać. Zadzwoń jutro na ten telefon o dziewiątej rano
naszego, polskiego czasu.
– Dziękuję. – Ksiądz już miał się pożegnać, gdy usłyszał:
– Wiesz? Trochę ci zazdroszczę, że jesteś w tym wspaniałym miejscu
i na dodatek w porze kolacji… Chętnie zamieniłbym się z tobą miejscami –
w głosie papieża czuło się tęsknotę i to nie tylko za smakowitymi
zapachami kuchni braci bernardynów. Biskup doskonale wiedział, jak
bardzo brakuje ojcu świętemu wszystkiego, co polskie.
– Wcale ci się, Karolu, nie dziwię.
Obaj się roześmiali. Łączyła ich długa i szczera przyjaźń.
– Co serwują dziś czcigodni braciszkowie? – zapytał, wzdychając,
papież.
– Bigos na dziku z buraczkami.
– Niechże mi coś zostawią – zażartował papież, po czym spytał: – Jak
ma na imię ta dziewczynka?
– Marysia.
– Z Bogiem, Michale! – Papież zakończył rozmowę, w jego głowie
rodził się już plan pomocy, a wiedział, że każda minuta jest cenna.
Tymczasem w celi zakonnej na pierwszym piętrze Piotr pochylał się nad
różańcem i podniszczonym zdjęciem. Wpatrując się w nie coraz dłużej,
stopniowo zagłębiał się we wspomnieniach o dniach, jakże pięknych i jakże
często przywoływanych w snach. Brakowało mu tamtych chwil szczęścia
i beztroski, tak brutalnie przerwanych i odebranych na zawsze. Zaczął
Strona 16
przekładać różaniec, usiłując sobie przypomnieć, którą część jako dziecko
trzymał w ręce. Jego wzrok zatrzymał się na zniekształconej w ogniu
części. Pomyślał, że tę nadtopioną cząstkę musiała trzymać w ręce matka,
przytulając jego małą siostrę do piersi tamtego strasznego dnia. Raz jeszcze
przyjrzał się uważnie zdjęciu, na którym małżeństwo w odświętnych
strojach – mama w ludowej spódnicy i chuście, ojciec w wyjściowym
mundurze leśniczego – trzymało na białej, koronkowej poduszce maleńkie
niemowlę wraz ze świecą od chrztu. Z boku stało dwóch chłopców, mniej
więcej dziesięcioletnich. Jeden wyraźnie wyższy i dobrze zbudowany – na
pierwszy rzut oka wykapany ojciec, drugi niższy i chudszy, z urody
i sylwetki podobny do matki, jakby skazany na rolę „tego drugiego”. Piotr
odwrócił fotografię. Z tyłu ktoś starannie napisał: „3 lipca 1938 roku”.
Pogłaskał fotografię i różaniec. Mimo iż wiele w życiu przeżył, mimo iż to
on – niejednokrotnie z całą świadomością – zabijał i krzywdził, uważając
się za twardziela, w jego oczach pojawiły się łzy. Skąd on to ma? –
zastanawiał się.
Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. Na progu stanął niski
zakonnik z tacą, na której stał talerz z pachnącym bigosem i szklanka
herbaty.
– Niech będzie pochwalony – pozdrowił Piotra braciszek, wniósł
kolację, po czym szybko i w milczeniu opuścił celę.
Piotr uświadomił sobie, że od wczorajszej rozmowy z córką i zięciem
nic nie jadł. Wieści o stanie zdrowia małej wnuczki odebrały mu apetyt.
Przypomniał sobie także, że kiedy zadzwonił do księdza, ten nie był
zaskoczony. Ani telefonem, ani wiadomościami. Musiał już wiedzieć.
Chwilę później przybysz zjadł ze smakiem dużą porcję bigosu,
popijając herbatą, po czym położył się na łóżku. Było jednak zbyt gorąco –
wstał i otworzył okno. Teraz mógł spokojnie odpocząć. Sen jednak nie
Strona 17
przychodził, a gonitwa myśli nie ustawała. Nie wiedział, czy podejmując
dwa tygodnie temu ryzyko, nie wydał wyroku śmierci na siebie i swoich
bliskich. Zdawał sobie sprawę, że każdy człowiek próbujący wyjaśnić
tajemnicę zostanie natychmiast zlikwidowany, o czym przekonał się
ostatnio jeden z inspektorów NIK.
Strona 18
ROZDZIAŁ II
Warszawa, 4 września 1991 roku
John McDowell, trzydziestosiedmioletni etatowy oficer CIA w ambasadzie
w Warszawie, oficjalnie attaché gospodarczy, przeglądał korespondencję ze
Stanów. Właśnie zakończył czytanie listu od brata. John tryskał dobrym
humorem. Urlop, który rozpoczynał za dziesięć dni, miał trwać miesiąc.
Pierwszy dłuższy odpoczynek od pięciu lat pracy w ukochanym, ale jakże
dziwnym kraju swojej babci, Heleny. Miał jeszcze jeden powód do radości
– już widział w myślach miny swoich braci, Jacka i Arniego, oraz rodziców,
kiedy przedstawi im swoją polską narzeczoną, Joannę. Mimo iż John był
przystojnym, wysokim mężczyzną, za którym zawsze oglądały się kobiety,
a do tego absolwentem West Point, to wiedział, że Joanny zazdroszczą mu
wszyscy. Była ponętną blondynką, po świetnych studiach, podczas których
odnosiła sukcesy, grając w akademickiej drużynie siatkarskiej. Miała nawet
oferty gry w zawodowych klubach, ale za namową rodziców postawiła na
karierę w administracji.
Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie trzy lata temu w polskim
MSZ. Była sekretarką w jednym z działów gospodarczych, do którego John
pod przykrywką attaché musiał chodzić na spotkania z przedstawicielami
walącego się systemu komunistycznego. Towarzysze już wtedy tak
Strona 19
naprawdę robili dobrą minę do złej gry. Zdawali sobie doskonale sprawę, że
lada chwila system, którym obdarowała Polskę Jałta i funkcjonariusze
NKWD w latach czterdziestych dwudziestego wieku, runie niczym domek
z kart. Wszyscy domyślali się, że John jest agentem wywiadu, śledzili go
i bezskutecznie szukali dowodów. Ta podejrzana niemoc polskich służb
wiązała się zapewne z narastającą coraz bardziej świadomością, że już
wkrótce o pomoc będzie trzeba zwracać się nie do starego sojusznika
i okupanta w jednym ze Wschodu, lecz do Amerykanów.
John miał właśnie zabrać się do pisania cotygodniowego raportu do
centrali, gdy zadzwonił telefon na biurku. Podniósł słuchawkę.
– John, dzwonił jakiś tajemniczy facet. Prosił, abyś wyszedł z ambasady
i udał się do apteki po drugiej stronie ulicy. Za dziesięć minut zadzwoni do
apteki i poprosi, by pracownica przywołała do telefonu klienta, który
właśnie dzisiaj przyleciał z Hiszpanii – przekazała telefonistka z centrali,
nie okazując cienia zdziwienia. – Mówił, że chce rozmawiać tylko z tobą,
nie chciał, aby cię z nim połączyć, i wyraźnie usiłował zmienić głos.
– Bezczelny dowcipniś albo agent obcego wywiadu, który chce
zdradzić – zaśmiał się John.
– Dodał, że jak z nim nie porozmawiasz, to może to być koniec twojej
kariery w CIA, a jak z nim pogadasz, to dostaniesz awans i podwyżkę.
Naprawdę bezczelny typ, pomyślał John, odkładając słuchawkę.
Wiedział jednak, że musi sprawdzić, o co chodzi nieznajomemu.
Niepokoiło go to otwarte nawiązanie do pracy w CIA. Uporządkował
papiery, schował poufne teczki do sejfu, po czym założył marynarkę
i ruszył do wyjścia. Po drodze zastanawiał się, dlaczego pomimo istnienia
wielu możliwości nawiązania kontaktu, tajemniczy nieznajomy wybrał
akurat taki, dość zabawnie staroświecki. Może zależy mu na czasie?
Strona 20
Wyszedł z terenu ambasady, przeszedł przez pasy na drugą stronę ulicy
i skierował się do apteki. Miejsce to było mu dobrze znane, gdyż czasami
kupował tu leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. John wszedł do środka.
Nie było tłoczno, przed okienkiem czekało raptem czterech klientów.
McDowell spokojnie stanął na samym końcu kolejki. Kiedy pozostały już
tylko dwie osoby, zadzwonił telefon. Obsługująca farmaceutka odebrała
telefon, po czym nieco zdziwiona zapytała klientów:
– Czy ktoś z państwa wrócił właśnie z Hiszpanii?
John rzucił okiem na zegarek. Punktualny, stwierdził i po chwili
wahania powiedział:
– Tak, ja.
– Proszę podejść do nieczynnego okienka. – Farmaceutka podała mu
słuchawkę.
– Dziękuję – odparł John i pochylił się nad aparatem. – Tak, słucham.
John McDowell przy telefonie.
– Dzień dobry – odpowiedział jakiś mężczyzna. – Może pan pomóc
mnie i sobie. Za dwie godziny spotkajmy się w Łazienkach. Niech pan
biega wokół Stawu Belwederskiego w stroju sportowym.
– Jak mogę panu pomóc? – spytał zdziwiony John. Musiał wiedzieć
więcej.
– Zobaczy pan, tylko niech pan nikomu nie mówi o naszej rozmowie.
Nawet w ambasadzie. I proszę opuścić budynek tak, aby nie przykleił się do
pana żaden ogon. Jasne? – zapytał rozmówca wyraźnie ostrzejszym tonem.
– Jasne – odparł John, zdając sobie sprawę, że niczego więcej w tej
chwili się nie dowie. – Jak pana poznam?
– To ja pana poznam. Zapytam, czy ma pan rozmienić dziesięć dolarów
kanadyjskich – oznajmił mężczyzna i się rozłączył.