12780
Szczegóły |
Tytuł |
12780 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12780 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12780 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12780 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
C. N. Parkinson
TAJNA MISJA
(Devil to Pay)
Tłumaczył Juliusz Kydryński
Książka i Wiedza Warszawa 1978
©Northcote Parkinson 1973
Obwolutą i okładką projektował
Mieczysław Wasilewski
Przypisy do terminów morskich opracował
Jan Jackowicz
Redaktor
Maryla Siwkowska
©Copyright for the Polish edition by
Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza
„Prasa—Książka—Ruch"
Wydawnictwo „Książka i Wiedza"
Warszawa 1978
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział pierwszy
Tajna misja
W gospodzie George'a w Portsmouth panował ożywiony ruch. Powozy
zajeżdżały i wyjeżdżały, bagaże zawalały wejście, uwijała się służba i nikt nie
zwrócił
uwagi na porucznika, który właśnie wszedł. Był dzień 3 czerwca 1794 i główna
izba
gospody pełna była starszych oficerów, ogorzałych, pewnych siebie mężczyzn
w mundurach ze złotymi galonami, którzy wszyscy znali się między sobą i których
znali kelnerzy. Dopiero po kilku minutach Ryszard Delancey zdołał zwrócić na
siebie
czyjąś uwagę, ale służący, którego zagadnął, znikł natychmiast.
— Admirał Macbride, sir? Tam na schodach stoi jego oficer flagowy.
Chwileczkę, sir!
Idąc za wzrokiem chłopca, Delancey ujrzał starszego wiekiem oficera z teczką
pod pachą, rozmawiającego z jeszcze starszym mężczyzną w cywilnym ubraniu —
zapewne urzędnikiem ze stoczni. Z trudem przepychając się przez tłum, Delancey
dotarł do stóp schodów w chwili, gdy dwaj mężczyźni skończyli rozmowę. Zanim
porucznik zdążył wejść na górę, spytał, czy mógłby się zobaczyć z admirałem
Macbride.
— A kim pan jest, sir? — usłyszał w odpowiedzi.
Zamiast podać swoje nazwisko, Ryszard Delancey pokazał dokument, pisemny
rozkaz, który jego kapitan otrzymał dziś rano od komandora McTaggarta. Porucznik
spojrzał na papier, a potem na jego oddawcę.
— Doskonale, panie Delancey, admirał przyjmie pana. Proszę za mną.
Poprowadził go na górę, a potem wzdłuż korytarza. W końcu zatrzymał się przy
przedostatnich drzwiach.
— Zechce pan tu zaczekać; zobaczę, czy admirał nie jest zajęty.
Delancey czekał dziesięć minut w pokoju, który był zapewne sypialnią
porucznika, zanim wezwano go przed admiralskie oblicze.
John Macbride miał wówczas niewiele ponad pięćdziesiąt lat, ale wyglądał
na więcej. Właśnie otrzymał po długiej karierze, w której większą rolę odegrała
praca
niż błyskotliwe sukcesy w walce, awans na kontradmirała. Siwowłosy, solidny,
zmęczony, pracował w tej chwili pilnie przy stole zarzuconym papierami, u boku
miał
sekretarza, a w głębi pokoju jakiś urzędnik manipulował sznurkami i woskiem
do pieczętowania. Delancey go obserwował, a on podpisał jeszcze cztery listy,
rzucił
je midszypmenowi , po czym podniósł wzrok i stwierdził, że ma gościa. Porucznik
pośpieszył z wyjaśnieniem:
— Pan Delancey, sir, z rozkazem zameldowania się u pana.
Delancey skłonił się sztywno i stanął na baczność, trzymając kapelusz pod
lewym ramieniem. Macbride patrzył na niego w milczeniu, zastanawiając się, czy
nie
tracił czasu, posyłając po tego człowieka. Stojący przed nim oficer był
średniego
wzrostu, ciemnowłosy i silnie zbudowany, lecz poza tym wygląd miał dość
nieokreślony. Jeśli było w nim coś szczególnego, to kontrast między czarnymi
włosami i niebieskimi oczami. A może coś jeszcze? Wyglądał posępnie, czego
oczywiście należało się spodziewać. Czy może być w nim coś z marzyciela,
z romantyka? Na pierwszy rzut oka sprawiał raczej niekorzystne wrażenie, ale
trzeba
być sprawiedliwym. A zresztą, kogóż innego miał do dyspozycji?
— Proszę, niech pan siada, Delancey — powiedział kontradmirał, biorąc
dokument, który położono mu pod ręką. Pod nagłówkiem: „Ryszard Andros Delancey
— patent oficerski w r. 1783", było tam pół strony notatek.
Gdy Delancey usiadł, poczuł się jak przed straszną próbą. Czy wyniknie coś
z tego spotkania? Powiedział sobie, że nie wolno mu niczego oczekiwać, a na
pewno
nie dzięki czyjemuś poparciu.
— Powiedziano mi, że pochodzi pan z Guernsey. Tam się pan urodził?
— Tak, sir.
— Czy pańska rodzina ma tam duże znaczenie?
— Nie, sir. Rodzina Andros — ze strony mojej matki — piastowała wysokie
urzędy za króla Karola II, lecz teraz utraciła swoją pozycję i większość
krewnych
opuściło wyspę.
— Ile pan ma lat?
— Trzydzieści cztery, sir.
— I mówi pan po francusku jak Francuz?
— Zapewne jak Francuz z wybrzeża Normandii.
— Z wybrzeża, które jest panu znane?
— Tak sir. Jako chłopiec łowiłem tam ryby.
— Zna pan więc trudności nawigacyjne, skały, gwałtowne prądy... To niełatwe
miejsce, nawet za dnia... Był pan ostatnio w Guernsey?
— Nie, sir.
Macbride wstał i zaczął chodzić po pokoju, jakby to był mostek okrętowy.
W końcu zatrzymał się przy oknie i patrzył na port.
— Spodziewam się, że pan wie, iż Artemida zginęła rozbiwszy się na Siedmiu
Siostrach?
— Tak, sir.
— Wie pan zatem także, że wśród tych, którzy zginęli, był kapitan Fletcher.
— Tak jest, sir.
— Przeprowadzono śledztwo i ma się odbyć sąd wojenny. Jest to w tym
wypadku zwykła formalność i podsądni z pewnością zostaną uniewinnieni. Ale
w związku z tą sprawą niektórzy z nas znów pomyśleli o zmarłym kapitanie
Fletcherze. Niektórzy wyżsi oficerowie — nie mówię, że wszyscy — sądzą, że
zeszłoroczny sąd wojenny powinien był ogłosić inny werdykt. Są oni — podobnie
jak
i ja — zdania, że oficerowie Artemidy postąpili niesłusznie. Ale mają oni
przecież
jakieś usprawiedliwienie. A należy szukać wszelkich możliwych usprawiedliwień,
zwłaszcza dla młodszych rangą: na przykład dla czwartego porucznika. Moim
zdaniem trzeba dać panu jeszcze jedną szansę. Dlatego posłałem po pana, Mr.
Delancey.
— Dziękuję, sir.
— Od zakończenia sprawy przed sądem przebywał pan na okręcie-bazie
Grafton?
— Tak, sir.
— Czas, żeby pan znów wyruszył w morze. Nie można posłać pana na okręt
liniowy, a tym bardziej na fregatę . Jednakże można pana wyznaczyć do służby
specjalnej, do której — jak się zdaje — posiada pan odpowiednie kwalifikacje.
Odniesiony w niej sukces może panu przynieść lepsze stanowisko, a — kto wie —
może nawet awans. Ale czy mam pana do niej wyznaczyć? O tym właśnie muszę
zadecydować, a decyzji tej nie można odłożyć nawet do jutra. Dwie rzeczy muszę
wyjaśnić na samym początku. Po pierwsze, nie mogę rozkazać panu przyjęcia misji,
o której myślę. Po drugie, stanowisko, które mogę panu zaoferować, jest
tymczasowe, do momentu, gdy zadanie zostanie wykonane.
— Czy mogę wiedzieć, sir, jakie to zadanie?
— Dowie się pan dopiero w przeddzień operacji.
— Wobec tego powiem tylko tyle: jeśli da mi pan tę szansę — skorzystam
z niej.
— Doskonale, panie Delancey. Proszę teraz poczekać z godzinę w głównej
izbie. Potem dowie się pan, co postanowiłem.
Gdy Delancey wyszedł, kontradmirał odwrócił się do adiutanta i spytał:
— I cóż, panie Rymer?
Oficer potrząsnął głową i odparł:
— Wątpię, sir, czy to jest człowiek, jakiego pan potrzebuje do przedsięwzięcia,
które — jak przypuszczam — jest ryzykowne. Ostatnie osiem czy dziesięć miesięcy
spędził na Grafton, to prawie tak, jakby je spędził na lądzie. A przedtem — ta
sprawa
Artemidy. Nie wywarł na mnie dobrego wrażenia, sir. Myślę, że nie można na nim
polegać.
— A co pan myśli, Wainwright? — spytał Macbride, zwracając się
do sekretarza.
— Cóż, sir, ja mogę tylko podziwiać jego odwagę. Zgodził się przyjąć misję,
której — ze względu na tajemnicę — nie mógł mu pan wyjawić. Nie każdy by się
na to zdobył.
— Rozumiem pana. Ale czy to nie dowód, że jest desperatem?
— A kogóż mamy innego? — spytał Wainwright. — Prosił pan o wyszukanie
raczej młodszego porucznika, który mówi po francusku, zna nieprzyjacielskie
wybrzeże, znajduje się teraz w Portsmouth i nie ma przydziału na okręt
wychodzący
w morze. Mieliśmy szczęście, że w ogóle znaleźliśmy kogoś odpowiadającego tym
wymaganiom. Nikt inny nie przychodzi mi do głowy.
— Czy szukaliśmy dość pilnie? — spytał adiutant. — Czemu by nie dowiedzieć
się w Admiralicji?
— Bo nie ma na to czasu — niecierpliwie odparł sekretarz. — Plan lorda Moira
musi być wykonany natychmiast. Oficer, na którego padnie wybór, musi wyruszyć
dziś w nocy.
— To prawda — rzekł kontradmirał. — Ja też mam wątpliwości co
do Delanceya, ale mam tylko dwa wyjścia. Albo go wyślę, albo zawiadomię lorda
Moira, że nie możemy mu udzielić żądanej pomocy. Z ciężkim sercem wyznam, że
nie potrafiliśmy zdziałać niczego, aby misja została wykonana. Nie, powziąłem
decyzję. Proszę przygotować odpowiednie rozkazy, Wainwright, a pan, Mr Rymer,
dopilnuje, żeby Delancey odpłynął na Kormoranie dziś z wieczornym odpływem.
Po przybyciu na miejsce ma się zameldować u kapitana księcia de Bouillon.
Podczas gdy przygotowywano i podpisywano rozkazy, Delancey siedział
na dole w izbie. Spodziewał się, że znajdzie się wśród obcych, zbyt młody dla
tego
towarzystwa, które będzie nań patrzeć spode łba. Jednakże od chwili gdy wszedł
do George'a, wielu starszych oficerów już wyszło i Delancey ze zdumieniem
rozpoznał w starym poruczniku, którego znał trochę, jednonogiego mężczyznę
nazwiskiem Harris, który był trzecim oficerem na Warspite, innym hulku , również
zakotwiczonym na stałe. Harris był oficerem na swój sposób użytecznym, ale
cynicznym, zgorzkniałym i rozczarowanym. Mimo to Delancey doznał ulgi, że
znalazł
tu kogoś, z kim mógł spędzie czas oczekiwania. Wymienili pozdrowienia i Harris
posłał usługującego chłopca po dwa kufle porteru.
— Co pana tu sprowadziło, Mr Delancey?
— Admirał Macbride mnie wezwał, sir. Istnieje możliwość, że znów wyruszę
w morze.
— Pan? Do diabła z taką możliwością. Skończył się pan po złożeniu w sądzie
wojennym zeznań przeciwko Fletcherowi. Żaden kapitan pana nie weźmie. Będzie
pan służył na Grafton, dopóki nie zatonie albo wojna się nie skończy, tak samo
jak ja
na Warspite. Mogło być gorzej, wie pan, mogło być gorzej! Pańskie zdrowie, sir,
i na pohybel Francuzom!
— Ale ze mną to nie to samo co z panem, sir. Stracił pan nogę w bitwie i ma
pan bardzo dobre stanowisko; nikt nie może pana spytać, czemu nie jest pan już
w czynnej służbie.
— Powiem panu coś w sekrecie, młody człowieku, ale niech pan nie
rozpowiada tego po wybrzeżu. Straciłem nogę w ładowni Norwich, zmiażdżyła mi ją
beczka solonej wieprzowiny. Dwa razy tylko byłem w akcji — w ostatniej wojnie,
uważa pan — i wyszedłem z nich nawet nie draśnięty. Ale niech pan to zatrzyma
przy sobie.
— Dobrze, dobrze, sir.
— I dam panu jedną radę. Niech pan nie przyjmuje żadnej funkcji, jaką panu
zaproponują. Jeśli pana wybrano do jakiejś misji, może pan być pewien, że
admirał
nie mógł znaleźć do tego nikogo innego. Będzie to jedno z tych przedsięwzięć,
które
nie mogą się udać. Cokolwiek pan zrobi, będzie źle i może być jeszcze gorzej.
Gdyby
były widoki powodzenia, posłano by jakiegoś ulubieńca, zięcia admirała albo
młodszego brata komandora. Misję, którą panu zaproponują, odrzucili już — niech
pan zapamięta moje słowa — wszyscy, którzy byli przed panem na liście. Może się
ona skończyć tylko śmiercią albo hańbą, albo jednym i drugim. Na Graftonie
zostanie
pan przynajmniej przy życiu.
— Dopóki nie rozbijemy się na mieliźnie z wołowych kości, które wyrzucamy
za burtę.
— Wtedy będzie pan bezpieczniejszy, bo okręt nie zatonie nawet na cumach.
— Zatem zdrowie bohaterów kotwicznej wachty. Kelner!
Ponad pół godziny upłynęło im na pogawędce. Delancey cieszył się
z towarzystwa. Wiedział, że w tym, co mówił Harris, jest wiele prawdy.
Szaleństwem
było spodziewać się, że wyniknie coś z rozmowy, którą przeprowadził piętro
wyżej.
Nigdy nie okaże się żadnych względów komuś podejrzanemu o nielojalność.
Uniewinnienie kapitana Fletchera zakładało potępienie wszystkich, którzy
świadczyli
przeciwko niemu jako żeglarzowi i oficerowi. Zatrzymanie Fletchera wbrew opinii
jego
oficerów kosztowało Jerzego III jeszcze jeden okręt i życie blisko dwustu ludzi.
Fletcher był niezdarnym, bezużytecznym łajdakiem, a wszyscy jego oficerowie
znaleźli się na brzegu za to, że powiedzieli o nim prawdę. Prawdę? Powiedzieli
zaledwie ćwierć prawdy. To jednak wystarczyło, żeby doprowadzić ich do zguby.
Jakimż był głupcem! Ale był wtedy młodszy i zbyt łatwo dał sobą powodować.
Dostał
za to nauczkę, ale teraz jest za późno, żeby wyciągnąć z niej wnioski. Dobrze
Harrisowi mówić, żeby został na Graftonie albo zszedł na ląd. A cóż innego miał
robić? Nie miał domu, do którego mógłby się udać, nie miał żadnego innego zawodu
ani pieniędzy, aby móc założyć jakieś przedsiębiorstwo. Ojciec jego zmarł
ze świadomością, że on, Ryszard, znalazł stanowisko oficerskie. Było to
wszystko,
na co rodzina mogła sobie pozwolić, a nawet więcej. Siostra wyszła za mąż i
opuściła
wyspę, a o obu braciach sądzono, że nie żyją; starszy na pewno, a młodszy
najprawdopodobniej. Spośród tych, z którymi chodził do szkoły w Guernsey, nikogo
nie mógł nazwać prawdziwym przyjacielem. Mogli go pamiętać niektórzy rybacy,
lecz
koledzy szkolni uważali go za chłopca trudnego i nieśmiałego, któremu raczej
można
było dokuczać niż go lubić.
— Wie pan — Harris przerwał jego zamyślenie — nie łudzę się, że admirałowie
mają lekkie życie. Pracują ciężej niż pan i ja, a Macbride na przykład musi orać
jak
koń pociągowy. Kiedy zbierze wszystkie swoje transporty i załaduje wojska,
chętnie
zrezygnuje ze służby.
— Wiem coś o transportach — powiedział Delancey. — Ale gdzie są wojska?
— W obozie w Netley. Jest tam kilka pułków piechoty, a inne, jak słyszę, są
w drodze. Wczoraj przybyło trochę kawalerii, a przedwczoraj jakaś artyleria.
— I oni jadą za morze?
— Krążą pogłoski, że mają iść do Flandrii. Bóg jeden wie, czy to prawda, ale
może pan być pewien, iż przygotowuje się wielka wyprawa. Niech pan zwróci uwagę
na tonaż, który zgromadził Macbride! Mówią, że ma nimi dowodzić lord Moira, ale
zdaje się, że wyjechał; może wrócił do Londynu. Przed tygodniem był w Portsmouth
— widziałem go tutaj z Macbride'em.
— Ostatnio słyszałem, że Francuzi też coś przygotowują; skoncentrowali
wojska w St. Malo.
— Nie słyszałem o tym. Ale entuzjazm im przejdzie, jak wyjdą na morze
i zobaczą, że czeka na nich lord Howe.
W tej chwili porucznik Rymer, śpiesznie zbiegłszy po schodach, przerwał im
rozmowę.
— Delancey, mam dla pana rozkazy. Niech pan zabierze swoje rzeczy
z Grafton i przeniesie się na pokład slupa Kormoran, który stoi teraz w
Spithead, ale
ma pożeglować z dzisiejszym wieczornym odpływem. Będzie pan nadliczbowym
w załodze, tylko w podróży do Guernsey, gdzie zamelduje się pan u komandora
księcia de Bouillon. Tutaj są dla pana rozkazy w tej sprawie i list wyjaśniający
do admirała portu. Tutaj jest list do kapitana Grafton i drugi do kapitana
Kormorana.
Obydwa wymagają podpisu admirała portu. Proszę zapytać w kancelarii admirała
o porucznika Watkinsa i oddać mu tę notę z pozdrowieniami ode mnie. I wreszcie
tutaj, ten ostatni, to list do Jego Wysokości, który odda pan jemu do rąk
własnych.
Czy rozumie pan dokładnie, co ma pan robić?
— Tak jest, sir.
— A zatem żegnaj pan. I życzę powodzenia! — Adiutant odszedł,
pozostawiając Harrisa wpatrzonego w Delanceya ze zdumieniem i niedowierzaniem.
— Zdarzają się jednak cuda! Więc wyrusza pan na morze! Ale proszę pamiętać,
co panu mówiłem. Niech pan uważa, bo będzie źle! Gdyby pańska misja miała
przynieść jakiś zaszczyt, powierzono by ją komu innemu. Niech się pan bardzo
pilnuje! Niech pan będzie gotów do ucieczki!
Delancey stanął na pokładzie Kormorana przed zachodem słońca, pozornie
spokojny, lecz wewnętrznie podniecony tym, że znów jest na morzu, w czynnej
służbie.
Słup posiadał ożaglowanie rejowe, osiemnaście armat, był bliźniaczym okrętem
Amazonki. Ten zgrabny statek o białych pokładach, świeżo wymalowany, miał każdą
linę na swoim miejscu. Wszystko to świadczyło, że jego kapitan jest w swojej
dziedzinie artystą. Wiatr śpiewał w olinowaniu, a okręt był pod stopami
Delanceya tak
żywy, jak koń wyścigowy, niecierpliwiący się przed startem. Ów przyjazd
na Guernsey, rodzinną wyspę Delanceya, sam w sobie nie był niczym, lecz mógł
otworzyć mu drogę do szczęścia. To, co mówił Harris, płynęło tylko z zazdrości.
Do diabła z nim! Może było coś w jego wstrętnych podejrzeniach, lecz odsuwał
od siebie tę myśl. Był oficerem wybranym do specjalnej misji, i to do takiej, z
której
mógł powrócić z ustaloną reputacją. Mogła to być — nie, to musiała być! —
życiowa
szansa, punkt zwrotny w jego karierze. Obejrzawszy hamak zawieszony
w odstąpionej mu kabinie, wyszedł na pokład, żeby się zgłosić do służby. Gdy
zjawił
się kapitan Bastable, przeszedł na zawietrzną stronę mostku, zastanawiając się,
czy
i jakiej służby się od niego oczekuje.
— Dobry wieczór, Mr Delancey.
— Dobry wieczór, sir.
— Witam na pokładzie. Zdaje się, że ma pan rozkaz zameldować się u Filipa
d'Auvergne. Znajdzie go pan na lądzie w St. Peter Port. Jeśli ten wiatr się
utrzyma,
powinniśmy tam być jutro przed południem. Nie będę od pana wymagał trzymania
wachty, ale pan będzie pewnie chciał przyjrzeć się żegludze.
— Tak jest, sir.
Delancey doznał tajemnej ulgi. Obawiał się, że będzie musiał objąć służbę
na pokładzie, a przecież wyszedł z wprawy, gdyż niemal rok przebywał w porcie.
Ale
Bastable musiał dbać o własną reputację i nie życzył sobie wypadku w Spithead,
zwłaszcza w zapadającym zmroku. Sam wyprowadził okręt na morze.
Delancey uczuł, że wszystko do niego wróciło — kolejność rozkazów
do podnoszenia kotwicy i stawiania żagli.
— Wszyscy do kotwicy! Gotowi tam na dziobie? Wybierać! Miarowo! — Potem
rozległ się gwizdek i zgrzyt kabestanu , tupot wielu kroków i okrzyk:
— Kotwica w górze, sir!
Następnym zadaniem było postawienie żagli. Delancey widział, że marsowi
byli gotowi wzdłuż rei górnych żagli.
— Opuść! — zabrzmiał rozkaz, a wielkie żagle opadły i natychmiast chwyciły
wiatr z hukiem armatniego wystrzału, a potem, gdy wydęły się klasycznie, nastała
nagła cisza.
— Wybrać szoty! Dociągnąć! Podbrasować na dziobie!
Kotwica była teraz zaczepiona na kotbelce i kapitan podał sternikowi kurs:
„Południowy zachód — do zachodu — tak trzymać!" Rejs już naprawdę się zaczął
i kapitan odesłał portową wachtę na dół, przekazując pokład porucznikowi
Saundersowi. Okręt pochylił się pod naporem wiatru, fala spieniła się pod
dziobem
i wyjrzały gwiazdy, widoczne poprzez takielunek . Delancey, znów żeglarz,
został, by
zobaczyć wschodzący księżyc; chodził po mostku razem ze Saundersem.
— Był pan ostatnio w St. Peter Port? — spytał.
— Trzy tygodnie temu.
— Może mi pan coś powiedzieć o księciu de Bouillon? Czy to francuski
emigrant?
— Nie, panie Delancey. Pochodzi ze znanej rodziny na Jersey. Wstąpił
do marynarki i zdobył patent oficerski w wojnie z koloniami amerykańskimi. Gdy
Aretusa rozbiła się pod Ushant w roku 1778, d'Auvergne dostał się do niewoli i
został
we Francji, dopóki go nie wymieniono.
— I wrócił jako książę?
— D'Auvergne to rodowe nazwisko książąt de Bouillon, a ostatni książę — który
zmarł przed dwoma laty — nie miał syna. Usynowił więc tego brytyjskiego oficera.
— A czy naprawdę byli krewnymi?
— Och, dalekimi. Tak mówią znawcy.
— A księstwo de Bouillon jest, czy też było księstwem niezawisłym?
— Mniej więcej. Ale rodzina d'Auvergne ma, albo raczej miała większe jeszcze
posiadłości we Francji. Ich ośrodkiem jest zamek w pobliżu Evreux. Marszałek
Turenne za panowania Ludwika XIV był ich krewnym.
— Mam szczęście, że jest pan tak dobrze poinformowany.
— Rodzina d'Auvergne to popularny temat w Guernsey. Wszystko, co panu
powiedziałem, można tam usłyszeć na rynku.
— A jakim okrętem dowodzi d'Auvergne?
— Tego nie wiem. Ma jakiś mały okręcik i kanonierkę, używane do zbierania
informacji wywiadowczych i do pomocy francuskim emigrantom. Samego d'Auvergne
można spotkać na lądzie.
Jestem panu ogromnie wdzięczny, sir. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli teraz
pójdę się położyć przed jutrzejszym spotkaniem z księciem.
— Dobranoc, panie Delancey.
Nazajutrz poranek był słoneczny, od wschodu wiał silny wiatr. Zobaczyli
Alderney i Kormoran wszedł do Russel pod wszystkimi żaglami. Delancey
obserwował z pokładu rufowego, jak ukazywało się wybrzeże Guernsey. Najpierw
widać było płaską równinę na północ od mostu w St. Sampson, osobną wyspę,
zwaną Vale. Potem ujrzeli zamek w Vale z flagą powiewającą nad działami. W końcu
siup zatrzymał się naprzeciw zamku Cornet i oddał cześć fladze.
Echo armatniego wystrzału odbiło się od skał i wywołało wrzask mew,
a Delancey patrzył na miasto, w którym się urodził. Na pierwszym planie były
falochrony otaczające port, za nimi magazyny o czerwonych dachach, stojące
szeregiem na brzegu, a jeszcze dalej dachy domów na stoku wzgórza ciągnącego
się do Hauteville, wyższej i nowszej części miasta. Wznosiła się tam wieża
miejskiego kościoła, a dalej na północ Delancey mógł rozpoznać mansardowe okno
pokoju, który dzielił z dwoma braćmi, Mateuszem i Michałem (pokój Racheli
znajdował się po drugiej stronie, od ulicy). Tak, znów był w domu. Gdy
rozpoznawał
dawne kąty, ogarnęła go fala ciepła i wspomnienia z dzieciństwa. Nikt z jego
rodziny
nie został na Guernsey i z trudem nawet przypomniano by tu sobie ich nazwiska,
lecz
był to jedyny dom, jaki posiadał. W porcie stały te same łodzie rybackie, to
samo
słońce oświetlało granitowe mury i nagle z lewej strony w odpowiedzi huknęły
zamkowe działa. Gdy ucichł ponowny protest mew, slup rzucił już kotwicę na
redzie
St. Peter Port, zwinięto też żagle i opuszczono gig . Kormoran zatrzymał się
tylko
po to, żeby wysadzić pasażerów i skoro tylko gig powrócił, slup znowu odpłynął
do Falmouth. Delancey rozejrzał się wokół i stwierdził, że nigdy jeszcze nie
widział
w St. Peter Port tak ożywionego ruchu. Wiele okrętów stało w porcie, jeszcze
więcej
na redzie, a łodzie pływały tam i z powrotem, zwożąc towary do magazynów.
Robotnik portowy załadował rzeczy na wózek i Delancey poszedł za nim
do wartowni) gdzie mógł bezpiecznie zostawić bagaż. Zaczął się dopytywać
o miejsce pobytu księcia; wskazano mu drogę do magazynu, zwróconego frontem ku
portowi. Gdy mijał kościół, przez High Street maszerował oddział piechoty; widać
było, że Guernsey jest w stanie wojny.
Gdzie jest kwatera księcia de Bouillon, można było poznać tylko po tym, że przy
wejściu strażnik trzymał wartę. Delanceyowi wskazano drabinę, po której dostał
się
na pierwsze piętro. Znalazł się przed drzwiami prowadzącymi do tymczasowego
biura. Otwór ponad nabrzeżem, przez który zazwyczaj wciągano bale i beczki,
został
zabity deskami, zostawiono tylko prowizoryczne okno, przez które można było
patrzeć na port. Twarzą do okna, przy kuchennym stole, siedział oficer równej
Delanceyowi rangi. Oprócz kilku krzeseł, mapy przybitej do ściany, papieru
i atramentu na stole oraz lunety umieszczonej na beczce nie było tu innych
sprzętów.
Delancey skłonił się i przedstawił:
— Mam tutaj list do Jego Wysokości — zameldował służbiście. — Muszę go
oddać do rąk własnych.
Oficer sztabu księcia nazywał się Bassett. Robił wrażenie wesołego, młodego
człowieka.
— Książę powinien tu być za kilka minut — zapewnił swego gościa. — Proszę,
niech pan siada i powie, z czym pan przychodzi.
— Z przyjemnością bym panu powiedział, gdybym wiedział — odparł Delancey.
— Mam tylko rozkaz, żeby się tu zameldować.
— Zdaje mi się — rzekł Bassett — że to pan ma objąć chwilowo dowództwo
kutra Rojalista. Czy mam rację, sir, sądząc, że mówi pan po francusku i jest
obznajmiony z tymi wodami?
— Pochodzę z Guernsey, sir, nie jestem tu obcy.
— A zatem jest pan człowiekiem, którego nam właśnie potrzeba. Jeżeli
podejdzie pan do okna, pokażę panu okręt, którym będzie pan dowodził.
Kuter stał przy nabrzeżu i wydawał się być ośrodkiem ożywionej działalności.
— Jutro będzie gotów do żeglugi, otaklowany, uzbrojony i zaopatrzony
w żywność na miesiąc. Będzie pan miał do pomocy pierwszego oficera, bosmana,
midszypmena, kucharza i cieślę, a także kaprala piechoty morskiej. Nie jest to
zwykła
załoga kutra, to są ludzie specjalnie dobrani.
— A co ja mam tu robić?
— O tym powie panu raczej sam komandor. Zaraz tu będzie. Nawiasem
mówiąc, jutro ma się odbyć konferencja, na której będzie pan musiał być obecny.
Będzie gubernator — generał Small, a także generał lord Moira.
— Lord Moira? Tutaj?
— Przyjechał przedwczoraj.
— Naprawdę? Czy przyjechał incognito?
— Nie, będzie jutro na rewii wojskowej.
— Na rewii?
— Tak, są urodziny Jego Królewskiej Mości.
— Prawda. Zapomniałem o tym. A więc cały świat — z Robespierre'em
włącznie — będzie wiedział, że lord Moira jest tutaj. Czy Francuzi nie
zorientują się,
że coś się tu przygotowuje?
— Mogą się tylko domyślać, ale nie będą wiedzieli, co. Tajemnica została
zachowana.
Dał się słyszeć jakiś ruch piętro niżej. Bassett rzekł:
— Zdaje się, że to komandor.
W chwilę potem stanęli na baczność: wszedł d'Auvergne.
— Porucznik Delancey melduje się — powiedział Bassett i Delancey wręczył
komandorowi zapieczętowany list z Portsmouth. D'Auvergne usiadł przy stole,
złamał
pieczęć i szybko przejrzał pismo. Był mężczyzną w średnim wieku, przystojnym,
o surowym wyglądzie i nietolerancyjnym, ponurym spojrzeniu fanatyka.
— Proszę siadać — powiedział d'Auvergne. — Witam w moich oddziałach.
Jestem zadowolony, że będę miał pana na pokładzie — uśmiechnął się i wtedy przez
chwilę wyglądał bardziej przystępnie. Potem spytał: — Czy zna pan wybrzeże
francuskie i odważy się pan zbliżyć do niego w ciemnościach?
— Tak, Wasza Wysokość.
— Na tym polega misja, do której pana wybrano.
— Tak jest, sir.
— Obejmie pan chwilowo dowództwo kutra Rojalista. Wejdzie pan na nim
do małego francuskiego portu, który został opanowany przez naszych przyjaciół
i wysadzi pan tam na ląd brytyjskiego agenta. Dalsze informacje jutro. Tymczasem
przejmie pan komendę Rojalisty. Powiem kilka słów do załogi i wyjaśnię im, że
będzie pan nimi dowodził podczas akcji specjalnej. Mr Burrows, pierwszy oficer,
będzie na nas czekał na pokładzie z listą, załogi, żołnierzy i towarów. Gdzie
jest
pański bagaż?
— Na wartowni, sir.
— Dobrze. Panie Bassett, proszę dopilnować, żeby rzeczy pana Delanceya
przewieziono na pokład Rojalisty.
— Tak jest, sir.
— A teraz, Mr Delancey, kiedy załatwiliśmy najpilniejsze sprawy, miło mi
będzie, jeśli zje pan ze mną obiad w „Złotym Lwie". Są pewne sprawy, które
musimy
jeszcze omówić, chciałbym także, żeby pan tam poznał kilku oficerów. A więc
o drugiej w gospodzie. Jutro w południe musi pan być tutaj na konferencji, na
której
ustali się szczegóły. Potem będzie pan miał kilka dni na przeszkolenie swoich
ludzi.
Być może, w przyszłości będzie się mówić o tej akcji, jako o punkcie zwrotnym
wojny.
Rola, którą pan ma do odegrania, jest wagi najwyższej i od niej może zależeć
zwycięstwo albo klęska. Powiedzie się panu, Delancey, jestem tego pewien.
Rozdział drugi
„Rojalista"
Obiad w osobnym gabinecie w „Złotym Lwie" przebiegał miło i wesoło.
Pozostałymi gośćmi byli: major Moncrieff z siódmego pułku, porucznik Bassett
i francuski emigrant, wicehrabia Pierre de Mortemart. W pewnej chwili Moncrieff
zapytał księcia o jego posiadłość we Francji. Nastąpił opis zamku Navarry
i otaczających go lasów Evreux, stu tysięcy akrów drzewostanu z wielkimi
jeziorami,
wyspami i egzotycznym ptactwem. D'Auvergne mówił też o Elizjum, ogrodzie,
rozplanowanym wokół jednej tylko pięknej rzeźby, mistrzowskiego aktu,
przedstawiającego Boginię Młodości. Opisywał scenę, kiedy ogłoszono jego adopcję
i prawo dziedziczenia, moment, w którym przypasano mu miecz Turenne'a, trąby
zagrały fanfarę, a armaty oddały salut z tarasu. Wtedy to wszystko było takie
realne!
A teraz wydawało się baśniową opowiastką. Jeśli to była prawda, to odnosiła się
ona
— z pewnością — do jakiegoś innego, zapomnianego świata. Według wszelkiego
prawdopodobieństwa zamek wraz z czarodziejskim ogrodem przestał już istnieć.
Delancey nie spotkał dotąd nikogo takiego jak książę. Z aurą władczości łączyła
się
u niego niezwykła aura romantyzmu, a kiedy mówił, wszyscy byli nim oczarowani.
Delancey, wstrząśnięty, zdawał sobie sprawę, że rewolucja musiała zniszczyć
dziedzictwo księcia — może na całe lata, a nawet prawdopodobne, że na zawsze.
Potem zmieniono temat i książę wystąpił w innej roli — jako zbawca francuskich
arystokratów i główne ogniwo siatki wywiadowczej. W jakiś skomplikowany sposób
prowadził on swoją własną wojnę, wojnę na mózgi, a nie na armaty, wojnę, która
miała się zakończyć nie tyle zwycięstwem Brytyjczyków, ile przywróceniem
monarchii
we Francji.
Gdy Delancey wrócił na Rojalistę i próbował zasnąć, zaczął rozmyślać nad
rozmową przy obiedzie. Jakież to wszystko wydawało się dziwne! I nawet St. Peter
Port był już inny niż znany mu z czasów młodości. Miasto było teraz pełne życia
i krzątaniny, pełne żołnierzy i żeglarzy, szlachty i księży, uciekinierów z
Francji;
odbywały się tu koncerty i bale, a nawet — tak... przedstawienia teatralne.
Trudno
byłoby znaleźć lepsze miejsce na ośrodek wywiadu brytyjskiego. Z tego samego
powodu St. Peter Port musiał być również użyteczny dla wywiadu francuskiego.
A czy wyspiarze, mówiący po francusku, byli lojalni wobec Jerzego III? Trudno
powiedzieć. Łatwiej było zorientować się w ich stosunku do Robespierre'a. Wśród
mieszkańców Guernsey było wielu żarliwych zwolenników Johna Wesleya. Mogli
handlować z wrogiem, ale nie zrobiliby nic, żeby bezpośrednio pomóc sprawie
bezbożników.
Po bezsennej nocy Delanceya obudziły trąbki grające pobudkę. Domyślił się, że
ich dźwięk dobiega z zamku Cornet i że garnizon musiał o świcie być w pogotowiu.
Gdy wszedł na pokład, było jeszcze ciemno. Ale za wyspą Herm niebo już
pojaśniało.
Wiedział, że jest to dzień urodzin króla i że ma się odbyć rewia. A potem
powiedzą
mu, co ma robić... Zadrżał, nie tylko z powodu zimna, i pomyślał, czy nie jest
to
ostatni tydzień jego życia. Czy nie powinien napisać testamentu? Odrzucił tę
myśl,
ponieważ nie miał właściwie niczego, co mógłby zostawić. Dobrze, że właśnie jego
wybrano do niebezpiecznej misji, myślał, gdyż nikt nie będzie go opłakiwał.
Wątpił,
żeby to samo można było powiedzieć o Moncrieffie, rudowłosym Szkocie,
pochodzącym — jak sądził — ze szlacheckiej rodziny. A przecież lubił Moncrieff'a
i zazdrościł mu jego śmiałego i beztroskiego sposobu bycia. Ale nie mógł
zrozumieć,
dlaczego do tej zapewne niebezpiecznej misji wybrano wicehrabiego de Mortemart.
Ten młody człowiek wydawał się nerwowy, niespokojny i jakby czekał tylko, żeby
misję odwołano. On też mógłby czuć podobnie, lecz nigdy — miał nadzieję — nie
pozwoliłby sobie na ujawnienie takich uczuć. Nauczył się tego jako midszypmen,
a nawet wcześniej jeszcze, w szkole. Przechadzał się po pokładzie niemal do
świtu,
a potem zszedł do kabiny na śniadanie. Po raz pierwszy dowodził jednostką
większą
od okrętowej szalupy i postanowił robić to jak najlepiej. Przysługiwał mu
przynajmniej
ten przywilej, że śniadanie mógł jeść samotnie.
Miał teraz dość czasu, żeby dokładnie, od dziobu do rufy, obejrzeć Rojalistę.
Była to piękna jednostka, zbudowana w Dover w r. 1778, początkowo nazwana
Diligent, lecz potem przemianowana — widocznie przez księcia. Liczyła 151 ton,
miała dziesięć sześciofuntówek i obliczona była na załogę składającą się
z pięćdziesięciu pięciu ludzi. Linię miała piękną, maszt nachylony pod dużym
kątem,
żagle tak białe, jakby były nowe, a pomalowana została farbą czarną i kremową.
Wyglądała raczej na rasowy statek pocztowy, a jedyną jej wadą — jak twierdził
bosman — była nieco zbyt wielka skłonność do ostrzenia na wiatr. Cieśla mówił,
że
prawie w ogóle nie przepuszcza wody. Patrząc wzdłuż pokładu i widząc równy rząd
armat, Delancey wzruszył się, że jest kapitanem. Na listwie uszczelniającej
pokrywę
luku złuszczyła się nieco farba, więc powiedział cieśli, żeby się tym zajął.
Bandera
owinęła się wokół drzewca, więc posłał chłopca, żeby ją odwinął. Zbadał gotowość
kutra, który stał z drugiej strony portu i zanotował sobie w myśli, żeby rzucić
okiem
na kadłub w czasie odpływu. Powodzenie przyszłej akcji — i życie wszystkich jego
ludzi — mogło zależeć od tego, co zrobi (lub o czym zapomni), gdy kuter stoi
jeszcze
w porcie. Podejrzewał, że wiele jeszcze jest do zrobienia, a pozostało zbyt mało
czasu, żeby to wszystko wykonać.
Zegar na kościele wybił dwunastą, gdy Delancey wszedł do górującego nad
portem biura d'Auvergne'a. Byli tam już: Bassett, Moncrieff i Mortemart, a
wkrótce
potem zjawił się d'Auvergne w towarzystwie niepozornego, źle ubranego cywila,
którego przedstawił jako pana „A". Bez wstępów poprosił, żeby usiedli, i
odsłonił
przybitą do ściany mapę Francji. W przeciwieństwie do roli, w jakiej występował
dnia
poprzedniego, był teraz tylko komandorem i zachowywał się jak oficer na służbie.
— To, co warn powiem, panowie, jest ściśle tajne i żadna żywa dusza poza tym
pokojem nie może się o tym dowiedzieć. Republikanie francuscy zebrali w St. Malo
około dwudziestotysięczną armię, by — jak sądzimy — zaatakować Jersey. Lord
Moira ma tutaj dziewięć tysięcy ludzi i drugie tyle w Portsmoth oraz flotę
transportową
pod rozkazami admirała Macbride'a. Francuskie wojska rojalistyczne na północ
od Loary — możemy je nazwać wojskami ruchu oporu — liczą, jak się zdaje, około
pięćdziesięciu pięciu tysięcy ludzi, zgromadzonych przeważnie w pobliżu
Angers... —
wskazał ten teren na mapie — ... Byłoby ich więcej, gdyby w grudniu nie poniosły
klęski pod Saveney. Otóż nasi wrogowie mogą przypuszczać, że wzmocnimy
garnizon na Jersey, pamiętając o tym, iż w czasie ostatniej wojny wyspa ta o
mało
nie wpadła w ręce Francuzów. Jednakże ministrowie królewscy zdecydowali się
na śmielsze uderzenie — oczywiście za zgodą Jego Królewskiej Mości. Ich plan
polega na zajęciu Cherbourga przy pomocy powstańców. Z chwilą kiedy ten port
znajdzie się w naszych rękach, możemy dostarczyć tam armaty, muszkiety, proch
i amunicję, której potrzebują rojaliści. Gdy ich siły połączą się z naszymi, co
w rezultacie da — powiedzmy — armię stutysięczną, będziemy mogli odzyskać
Francję i przywrócić monarchię. Powodzenie tego mistrzowskiego posunięcia — bo
tak należałoby je określić — zależy przede wszystkim od nas, zebranych w tym
pokoju. Musimy wykonać dwa zadania, a każde z nich jest wagi zasadniczej.
Po pierwsze, musimy skontaktować się z francuskimi rojalistami i uzgodnić z nimi
zajęcie Cherbourga. To zadanie przypadnie panu, majorze Moncrieff. Po drugie,
musimy przeszkodzić w marszu nieprzyjacielskiej armii, o której wiemy, że
znajduje
się w St. Mało, a która — jak przypuszczamy — zostanie wysłana dla odbicia
Cherbourga. To drugie zadanie zostawiamy naszym przyjaciołom z okolic St. Malo,
którym wysłaliśmy już potrzebną broń i środki wybuchowe. Pan, panie Mortemart,
powie im, co i kiedy mają robić. W oznaczonym dniu wysadzą mosty, zwalą drzewa
na drogi i nawiążą walkę z nieprzyjacielem, gdy tylko będzie to możliwe. Marsz,
który
trwałby czternaście dni, gdyby go nie zakłócano, dzięki temu trwać będzie trzy
tygodnie albo i więcej. Wtedy nasza baza w Cherbourgu będzie już bezpieczna.
— Czy możemy wiedzieć, sir — spytał Moncrieff — na kiedy przewidziane jest
lądowanie?
— Na 12 czerwca. Mówię wam to, panowie, w najściślejszej tajemnicy.
— Zatem moje zadanie — rzekł Moncrieff — polega na tym, żeby zapewnić
zajęcie Cherbourga przez powstańców przed 12 czerwca?
— Dokładnie w nocy z 11 na 12. Przekaże pan ten rozkaz — powiedział
d'Auvergne, wręczając Moncrieffowi pismo — przywódcy rojalistów, zwanemu „C",
i wyjaśni mu pan, jak ważne jest, żeby atak nastąpił dokładnie tego właśnie
dnia.
Następnie zostanie pan przy wojskach rojalistów, podczas gdy pan Delancey będzie
utrzymywał kontakt między panem i mną.
— A ja, jak sądzę — rzekł Pierre de Mortemart — mam wylądować w pobliżu
St. Malo?
— Tak — odparł d'Auvergne. — Dostanie się pan na Jersey na pokładzie
szkunera Dafne. Do brzegu przybijecie razem z panem „A" na mniejszej jednostce.
Ten rozkaz przekaże pan przywódcy rojalistów, zwanemu „B". Obydwa miejsca
lądowania będą w rękach naszych rojalistycznych przyjaciół, którzy otrzymali już
instrukcje od pana „A".
— Czy można wiedzieć — zapytał Delancey — w jakich miejscach mamy
lądować?
— Majora Moncrieffa wysadzi pan na ląd w La Gravelle, zatoczce na połowie
drogi między Carteret i Pointe du Rozel. Pan „A" poda panu dokładniejsze dane —
powiedział d'Auvergne, po czym spytał: — Są jeszcze jakieś pytania? — A po
chwili
ciągnął dalej: — A więc doskonale. Dafne pożegluje z dzisiejszym wieczornym
odpływem i pan „A" wyda dalsze rozkazy po wylądowaniu na Jersey. Rojalista
popłynie jutro do Alderney, gdzie przećwiczy się drugą część operacji.
Następne pół godziny spędzono nad mapami, planami i wykresami, gdzie
zaznaczono sygnały i hasła. Skończono tę pracę z przybyciem gubernatora,
generała-majora Johna Small i generała-majora lorda Moira. Ci ludzie stanowili
absolutne przeciwieństwo; Small był to stary żołnierz, prosty, życzliwy i bardzo
sympatyczny; Moira, człowiek młody, bystry i wyniosły, urodzony arystokrata, był
w równej mierze politykiem, co żołnierzem. Zmęczony po dokonaniu przeglądu
garnizonu, Small mówił niewiele, mruczał tylko jakieś słowa zachęty. Moira
natomiast
zapewnił obecnych, że po sukcesie misji Moncrieffa nastąpi energiczne lądowanie
wszystkimi siłami 12 czerwca. Operację wspierać będzie przy brzegu eskadra
fregat
pod komendą sir Jamesa Saumaraz, pochodzącego z Guernsey i dobrze znającego
wybrzeże. Sir James krąży już między Guernsey i Jersey. Potem lord Moira
poprosił
o pytania.
— Mam jedno pytanie, milordzie — powiedział Moncrieff. — Co pan zrobi, jeśli
nie uda mi się dotrzeć do powstańców, jeśli okaże się, że miejsce lądowania
znajduje
się w ręku nieprzyjaciela?
— Odwołam całe przedsięwzięcie — odparł lord Moira. — Żeby odnieść
sukces, musimy opanować port. Jeśli nasi przyjaciele z Normandii nie będą mogli
dać nam Cherbourga, my nie będziemy mogli dać im tego, czego potrzebują
najbardziej — artylerii. Bóg wie, że mieliśmy dość kłopotu z naszymi połówkami
i kanonierami. Ledwie dla nas ich wystarczy. Nigdy nie pokusimy się o to, żeby
wyładować armaty i ludzi na otwartej plaży.
Na tym zakończyła się konferencja, ale lord Moira, wychodząc, powiedział, że
chciałby jeszcze omówić swoje plany na wieczornym bankiecie. D'Auvergne
zaprotestował przeciw tej nieostrożności, lecz powiedziano mu, że będą obecni
tylko
wyżsi oficerowie i że każe im się zachować tę informację przy sobie. Zdaje się,
że
zupełnie go to nie zadowoliło, ale nic już nie mówił. Zebranie zakończono, a
major
Moncrieff i Delancey wyszli razem. Ruszyli wzdłuż wybrzeża, rzekomo po to, by
obejrzeć Rojalistę. Naprawdę jednak chcieli porozmawiać na osobności.
— W całej tej sprawie jest coś, czego nie rozumiem — powiedział Moncrieff. —
Dlaczego do niebezpiecznej misji wybrano takiego Mortemarta? Przecież on jest
wyraźnie przerażony. Dlaczego sprawy poufne ma się omawiać na bankiecie,
ryzykując rozprzestrzenienie się plotek, zanim oficerowie wytrzeźwieją?
— Rzeczywiście, dlaczego? — zgodził się Delancey. — I dlaczego mamy mieć
zaufanie do pana „A"? Ten facet wygląda dość podejrzanie, może być równie dobrze
z nami jak i przeciw nam. Wszystkie posunięcia zależą od niego, a rzadko
zdarzało
mi się spotkać kogoś, kto by mi się od pierwszej chwili tak bardzo nie podobał.
— Ani trochę bym mu nie wierzył — stwierdził Moncrieff. — Mimo wszystko
lubię d'Auvergne'a. Uważam, że to za dobry oficer, żeby go zatrudniać na lądzie.
— A jednak zrobiono chyba idealny wybór.
— To prawda. I cieszę się, że będziemy pracować razem, pan i ja. Powiedzie
się nam w La Gravelle, gdyby nawet Mortemart zawiódł albo został zdradzony przez
pana „A".
Delancey ochoczo się z tym zgodził, tym bardziej że z miejsca powziął
do Moncrieffa sympatię. Instynktownie czuł, że mogą na sobie polegać.
— Powiedział pan przed chwilą, majorze — rzekł Delancey — że w całej tej
operacji jest coś, czego pan nie rozumie. Chciałem właściwie powiedzieć to samo,
niemal tymi samymi słowami. Proszę Boga, żeby już było po wszystkim.
— Ja też. Ale to dla nas szansa wyrobienia sobie opinii. Pan bez wątpienia jest
w lepszej sytuacji, ale ja nie byłem jeszcze w walce.
— Sądzę, że nie będzie żadnej walki, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Ale jeśli
plan się nie powiedzie, prawdopodobnie obu nas złapią i stracą jako szpiegów.
— Chyba nie, skoro będziemy w mundurach...
— Niech pan nie będzie tego zbyt pewny, sir.
— Tak czy inaczej będzie to przygoda.
— Pomówmy teraz o tej próbie — powiedział Delancey. — Sądzę, że musimy ją
przeprowadzić co najmniej trzy razy, raz za dnia i dwa razy po ciemku...
Delancey wyprowadził Rojalistę na morze z ostrożnością, która nie mogła nie
zrobić wrażenia na znawcach, obserwujących go z falochronu. Odcumował
z początkiem odpływu, minął molo pod samym kliwrem , w kilka minut później
podniósł grot i opuścił prostokątny żagiel górny dopiero, gdy znalazł się na
redzie.
Kuter manewrował pięknie i Delancey wkrótce nabrał do siebie zaufania. Pod lekką
bryzą minął powoli Herm i wziął kurs na Alderney, niewidoczną jeszcze z powodu
mgły, która później rozproszyła się, pozwalając mu skierować się ku zachodniej
stronie wyspy, ominąć Swinge i trzymać się w pobliżu Couque Lihou i Noire Roque.
Przy zamierającym wietrze wprowadził kuter do Long Bay i rzucił tam kotwicę
z umiarkowanym poczuciem sukcesu. Okazało się, że pamięta te wody dość dobrze;
od razu rozpoznał Wiszącą Skałę. Czy udałoby mu się to w bezksiężycową noc?
Może, ale nie był tego pewien.
Po odpowiednim uprzedzeniu garnizonu w Fort Essex i Raz Island Delancey
rozpoczął ćwiczenia w pobliżu klasztoru. Podczas drugiej próby, która odbywała
się
w czasie dnia, założył, że nieprzyjaciel został ostrzeżony i przygotował
zasadzkę.
Ćwiczenie obejmowało więc odwrót pod ostrzałem. Ze względu na nieprzewidziane
okoliczności barkas wyposażono w trzyfuntowe działo. Przeprowadzono specjalne
ćwiczenie i próbę strzelania, podczas gdy łódź płynęła rufą do przodu. Później
ćwiczenie powtórzono raz jeszcze, strzelając kartaczami z połową ładunku prochu,
przy czym nieprzyjaciela markowało kilka pustych baryłek. Ćwiczenie powtórzono
nocą, a wartownikom na lądzie kazano meldować o każdym hałasie, jaki usłyszą.
— Musimy wszystko robić w absolutnej ciszy — powtarzał Delancey. —
Od tego może zależeć nasze życie.
Trudno było zadowolić Delanceya i Moncrieffa, lecz osiągnięto wreszcie stopień
sprawności, z którego nawet oni byli zadowoleni. Delancey spostrzegł przy tym,
że
zaczyna mieć do siebie zaufanie jako do dowódcy. Przekonując ludzi o decydującym
znaczeniu ich pracy, przestał zastanawiać się nad tym, co oni o nim myślą.
Moncrieff
w każdej sytuacji był jego podporą, szybko wszystko pojmował, był śmiały,
zrównoważony, energiczny i nigdy nie wpadał w gniew. Delancey zdawał sobie
sprawę, jak wiele miał szczęścia, że dostał takiego wojskowego kolegę. Miał
także
szczęście, że był samodzielnym dowódcą. Gdyby tu był starszy od niego oficer,
w dodatku mający o nim złą opinię, Delancey mógłby się załamać, zanim jeszcze
nastąpiłoby rzeczywiste lądowanie. A tak z każdym dniem nabierał zdecydowania.
Ponieważ Moncrieff w niego wierzył, zaczął wierzyć sam w siebie. Zdobył też
sobie
autorytet u Burrowsa, pierwszego oficera, u bosmana Rankina i midszypmena
Warrena. Po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę dowódcą.
Wieczorem 7 ukończono ostatnie przygotowania, sprawdzono broń i ładownie.
Potem Delancey powiedział ludziom, co będą robić:
— Naszym zadaniem jest wysadzenie majora Moncrieffa w małym francuskim
porcie La Gravelle. Port powinien być w rękach francuskich rojalistów, którzy są
naszymi przyjaciółmi i oczekują nas. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, lnie
będziemy
strzelać. Ale nie możemy być tego całkiem 'pewni. Dlatego gdy nasze łodzie
wpłyną
do portu, działa będą gotowe do osłony odwrotu, a my będziemy uzbrojeni i gotowi
do obrony. Ale nie wolno strzelać bez rozkazów. To, co mamy wykonać, powinniśmy
wykonać w ciszy i przed świtem się wycofać.
Potem rozdano wszystkim podwójne porcje rumu, a po zapadnięciu ciemności
wydano rozkaz podniesienia kotwicy. Skoro tylko ją podniesiono, Delancey
zawołał:
— Stawiać grot!
Ludzie przypadli do lin, a żagiel uniósł się i wypełnił wiatrem.
— Stawiać kliwer! — brzmiał następny rozkaz, a po nim inny, do ludzi na rejach:
— Opuścić! Wybrać szoty!
Z kolei rozpostarł się żagiel górny, kuter posłuchał steru wyszedł z zatoki; z
obu
jego stron fale rozbijały się skały. Alderney po kilku minutach znikła im z oczu
znaleźli
się w ciemności. Idąc prawie pełnym kursem przy lekkiej bryzie, Rojalista,
holując
barkas , łagodnie ślizgał się po wodzie. Noc była ciemna jak smoła i Delancey
kazał
sondować dno, skoro tylko przestali widzieć Alderney. Zbliżając się
do nieprzyjacielskiego brzegu powinien być zdenerwowany, lecz trudność zadania
sprawiła, że nie myślał o niczym poza niebezpieczeństwem nawigacji. Musiał
przepłynąć około dwudziestu trzech mil. Obliczył, że zachodni wiatr i fala
przypływu
umożliwią mu przybicie do brzegu około drugiej nad ranem. Około północy bryza
zdawała się zamierać, lecz później znów się ożywiła. Obserwator na dziobie
zameldował teraz, że widzi ląd. Upłynęło jeszcze pół godziny, zanim Delancey
mógł
coś zobaczyć. Ciemny zarys istotnie wyglądał jak ląd, a woda — jak można było
oczekiwać — stawała się coraz płytsza. To była La Gravelle — był tego pewien —
a obniżenie się dna wskazywało na to, że znajdował się w portowym kanale.
— Falochron przed dziobem — spokojnie powiedział obserwator i Delancey
wydał rozkaz rzucenia kotwicy. Pociągnęło to za sobą nieunikniony hałas;
z pewnością na lądzie usłyszeli go wszyscy ci, którzy nie spali. Delancey
rozkazał
zatem człowiekowi z latarnią (dotychczas ukrytą), żeby dał sygnał, jak to było
umówion