12780

Szczegóły
Tytuł 12780
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12780 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12780 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12780 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

C. N. Parkinson TAJNA MISJA (Devil to Pay) Tłumaczył Juliusz Kydryński Książka i Wiedza Warszawa 1978 ©Northcote Parkinson 1973 Obwolutą i okładką projektował Mieczysław Wasilewski Przypisy do terminów morskich opracował Jan Jackowicz Redaktor Maryla Siwkowska ©Copyright for the Polish edition by Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa—Książka—Ruch" Wydawnictwo „Książka i Wiedza" Warszawa 1978 CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział pierwszy Tajna misja W gospodzie George'a w Portsmouth panował ożywiony ruch. Powozy zajeżdżały i wyjeżdżały, bagaże zawalały wejście, uwijała się służba i nikt nie zwrócił uwagi na porucznika, który właśnie wszedł. Był dzień 3 czerwca 1794 i główna izba gospody pełna była starszych oficerów, ogorzałych, pewnych siebie mężczyzn w mundurach ze złotymi galonami, którzy wszyscy znali się między sobą i których znali kelnerzy. Dopiero po kilku minutach Ryszard Delancey zdołał zwrócić na siebie czyjąś uwagę, ale służący, którego zagadnął, znikł natychmiast. — Admirał Macbride, sir? Tam na schodach stoi jego oficer flagowy. Chwileczkę, sir! Idąc za wzrokiem chłopca, Delancey ujrzał starszego wiekiem oficera z teczką pod pachą, rozmawiającego z jeszcze starszym mężczyzną w cywilnym ubraniu — zapewne urzędnikiem ze stoczni. Z trudem przepychając się przez tłum, Delancey dotarł do stóp schodów w chwili, gdy dwaj mężczyźni skończyli rozmowę. Zanim porucznik zdążył wejść na górę, spytał, czy mógłby się zobaczyć z admirałem Macbride. — A kim pan jest, sir? — usłyszał w odpowiedzi. Zamiast podać swoje nazwisko, Ryszard Delancey pokazał dokument, pisemny rozkaz, który jego kapitan otrzymał dziś rano od komandora McTaggarta. Porucznik spojrzał na papier, a potem na jego oddawcę. — Doskonale, panie Delancey, admirał przyjmie pana. Proszę za mną. Poprowadził go na górę, a potem wzdłuż korytarza. W końcu zatrzymał się przy przedostatnich drzwiach. — Zechce pan tu zaczekać; zobaczę, czy admirał nie jest zajęty. Delancey czekał dziesięć minut w pokoju, który był zapewne sypialnią porucznika, zanim wezwano go przed admiralskie oblicze. John Macbride miał wówczas niewiele ponad pięćdziesiąt lat, ale wyglądał na więcej. Właśnie otrzymał po długiej karierze, w której większą rolę odegrała praca niż błyskotliwe sukcesy w walce, awans na kontradmirała. Siwowłosy, solidny, zmęczony, pracował w tej chwili pilnie przy stole zarzuconym papierami, u boku miał sekretarza, a w głębi pokoju jakiś urzędnik manipulował sznurkami i woskiem do pieczętowania. Delancey go obserwował, a on podpisał jeszcze cztery listy, rzucił je midszypmenowi , po czym podniósł wzrok i stwierdził, że ma gościa. Porucznik pośpieszył z wyjaśnieniem: — Pan Delancey, sir, z rozkazem zameldowania się u pana. Delancey skłonił się sztywno i stanął na baczność, trzymając kapelusz pod lewym ramieniem. Macbride patrzył na niego w milczeniu, zastanawiając się, czy nie tracił czasu, posyłając po tego człowieka. Stojący przed nim oficer był średniego wzrostu, ciemnowłosy i silnie zbudowany, lecz poza tym wygląd miał dość nieokreślony. Jeśli było w nim coś szczególnego, to kontrast między czarnymi włosami i niebieskimi oczami. A może coś jeszcze? Wyglądał posępnie, czego oczywiście należało się spodziewać. Czy może być w nim coś z marzyciela, z romantyka? Na pierwszy rzut oka sprawiał raczej niekorzystne wrażenie, ale trzeba być sprawiedliwym. A zresztą, kogóż innego miał do dyspozycji? — Proszę, niech pan siada, Delancey — powiedział kontradmirał, biorąc dokument, który położono mu pod ręką. Pod nagłówkiem: „Ryszard Andros Delancey — patent oficerski w r. 1783", było tam pół strony notatek. Gdy Delancey usiadł, poczuł się jak przed straszną próbą. Czy wyniknie coś z tego spotkania? Powiedział sobie, że nie wolno mu niczego oczekiwać, a na pewno nie dzięki czyjemuś poparciu. — Powiedziano mi, że pochodzi pan z Guernsey. Tam się pan urodził? — Tak, sir. — Czy pańska rodzina ma tam duże znaczenie? — Nie, sir. Rodzina Andros — ze strony mojej matki — piastowała wysokie urzędy za króla Karola II, lecz teraz utraciła swoją pozycję i większość krewnych opuściło wyspę. — Ile pan ma lat? — Trzydzieści cztery, sir. — I mówi pan po francusku jak Francuz? — Zapewne jak Francuz z wybrzeża Normandii. — Z wybrzeża, które jest panu znane? — Tak sir. Jako chłopiec łowiłem tam ryby. — Zna pan więc trudności nawigacyjne, skały, gwałtowne prądy... To niełatwe miejsce, nawet za dnia... Był pan ostatnio w Guernsey? — Nie, sir. Macbride wstał i zaczął chodzić po pokoju, jakby to był mostek okrętowy. W końcu zatrzymał się przy oknie i patrzył na port. — Spodziewam się, że pan wie, iż Artemida zginęła rozbiwszy się na Siedmiu Siostrach? — Tak, sir. — Wie pan zatem także, że wśród tych, którzy zginęli, był kapitan Fletcher. — Tak jest, sir. — Przeprowadzono śledztwo i ma się odbyć sąd wojenny. Jest to w tym wypadku zwykła formalność i podsądni z pewnością zostaną uniewinnieni. Ale w związku z tą sprawą niektórzy z nas znów pomyśleli o zmarłym kapitanie Fletcherze. Niektórzy wyżsi oficerowie — nie mówię, że wszyscy — sądzą, że zeszłoroczny sąd wojenny powinien był ogłosić inny werdykt. Są oni — podobnie jak i ja — zdania, że oficerowie Artemidy postąpili niesłusznie. Ale mają oni przecież jakieś usprawiedliwienie. A należy szukać wszelkich możliwych usprawiedliwień, zwłaszcza dla młodszych rangą: na przykład dla czwartego porucznika. Moim zdaniem trzeba dać panu jeszcze jedną szansę. Dlatego posłałem po pana, Mr. Delancey. — Dziękuję, sir. — Od zakończenia sprawy przed sądem przebywał pan na okręcie-bazie Grafton? — Tak, sir. — Czas, żeby pan znów wyruszył w morze. Nie można posłać pana na okręt liniowy, a tym bardziej na fregatę . Jednakże można pana wyznaczyć do służby specjalnej, do której — jak się zdaje — posiada pan odpowiednie kwalifikacje. Odniesiony w niej sukces może panu przynieść lepsze stanowisko, a — kto wie — może nawet awans. Ale czy mam pana do niej wyznaczyć? O tym właśnie muszę zadecydować, a decyzji tej nie można odłożyć nawet do jutra. Dwie rzeczy muszę wyjaśnić na samym początku. Po pierwsze, nie mogę rozkazać panu przyjęcia misji, o której myślę. Po drugie, stanowisko, które mogę panu zaoferować, jest tymczasowe, do momentu, gdy zadanie zostanie wykonane. — Czy mogę wiedzieć, sir, jakie to zadanie? — Dowie się pan dopiero w przeddzień operacji. — Wobec tego powiem tylko tyle: jeśli da mi pan tę szansę — skorzystam z niej. — Doskonale, panie Delancey. Proszę teraz poczekać z godzinę w głównej izbie. Potem dowie się pan, co postanowiłem. Gdy Delancey wyszedł, kontradmirał odwrócił się do adiutanta i spytał: — I cóż, panie Rymer? Oficer potrząsnął głową i odparł: — Wątpię, sir, czy to jest człowiek, jakiego pan potrzebuje do przedsięwzięcia, które — jak przypuszczam — jest ryzykowne. Ostatnie osiem czy dziesięć miesięcy spędził na Grafton, to prawie tak, jakby je spędził na lądzie. A przedtem — ta sprawa Artemidy. Nie wywarł na mnie dobrego wrażenia, sir. Myślę, że nie można na nim polegać. — A co pan myśli, Wainwright? — spytał Macbride, zwracając się do sekretarza. — Cóż, sir, ja mogę tylko podziwiać jego odwagę. Zgodził się przyjąć misję, której — ze względu na tajemnicę — nie mógł mu pan wyjawić. Nie każdy by się na to zdobył. — Rozumiem pana. Ale czy to nie dowód, że jest desperatem? — A kogóż mamy innego? — spytał Wainwright. — Prosił pan o wyszukanie raczej młodszego porucznika, który mówi po francusku, zna nieprzyjacielskie wybrzeże, znajduje się teraz w Portsmouth i nie ma przydziału na okręt wychodzący w morze. Mieliśmy szczęście, że w ogóle znaleźliśmy kogoś odpowiadającego tym wymaganiom. Nikt inny nie przychodzi mi do głowy. — Czy szukaliśmy dość pilnie? — spytał adiutant. — Czemu by nie dowiedzieć się w Admiralicji? — Bo nie ma na to czasu — niecierpliwie odparł sekretarz. — Plan lorda Moira musi być wykonany natychmiast. Oficer, na którego padnie wybór, musi wyruszyć dziś w nocy. — To prawda — rzekł kontradmirał. — Ja też mam wątpliwości co do Delanceya, ale mam tylko dwa wyjścia. Albo go wyślę, albo zawiadomię lorda Moira, że nie możemy mu udzielić żądanej pomocy. Z ciężkim sercem wyznam, że nie potrafiliśmy zdziałać niczego, aby misja została wykonana. Nie, powziąłem decyzję. Proszę przygotować odpowiednie rozkazy, Wainwright, a pan, Mr Rymer, dopilnuje, żeby Delancey odpłynął na Kormoranie dziś z wieczornym odpływem. Po przybyciu na miejsce ma się zameldować u kapitana księcia de Bouillon. Podczas gdy przygotowywano i podpisywano rozkazy, Delancey siedział na dole w izbie. Spodziewał się, że znajdzie się wśród obcych, zbyt młody dla tego towarzystwa, które będzie nań patrzeć spode łba. Jednakże od chwili gdy wszedł do George'a, wielu starszych oficerów już wyszło i Delancey ze zdumieniem rozpoznał w starym poruczniku, którego znał trochę, jednonogiego mężczyznę nazwiskiem Harris, który był trzecim oficerem na Warspite, innym hulku , również zakotwiczonym na stałe. Harris był oficerem na swój sposób użytecznym, ale cynicznym, zgorzkniałym i rozczarowanym. Mimo to Delancey doznał ulgi, że znalazł tu kogoś, z kim mógł spędzie czas oczekiwania. Wymienili pozdrowienia i Harris posłał usługującego chłopca po dwa kufle porteru. — Co pana tu sprowadziło, Mr Delancey? — Admirał Macbride mnie wezwał, sir. Istnieje możliwość, że znów wyruszę w morze. — Pan? Do diabła z taką możliwością. Skończył się pan po złożeniu w sądzie wojennym zeznań przeciwko Fletcherowi. Żaden kapitan pana nie weźmie. Będzie pan służył na Grafton, dopóki nie zatonie albo wojna się nie skończy, tak samo jak ja na Warspite. Mogło być gorzej, wie pan, mogło być gorzej! Pańskie zdrowie, sir, i na pohybel Francuzom! — Ale ze mną to nie to samo co z panem, sir. Stracił pan nogę w bitwie i ma pan bardzo dobre stanowisko; nikt nie może pana spytać, czemu nie jest pan już w czynnej służbie. — Powiem panu coś w sekrecie, młody człowieku, ale niech pan nie rozpowiada tego po wybrzeżu. Straciłem nogę w ładowni Norwich, zmiażdżyła mi ją beczka solonej wieprzowiny. Dwa razy tylko byłem w akcji — w ostatniej wojnie, uważa pan — i wyszedłem z nich nawet nie draśnięty. Ale niech pan to zatrzyma przy sobie. — Dobrze, dobrze, sir. — I dam panu jedną radę. Niech pan nie przyjmuje żadnej funkcji, jaką panu zaproponują. Jeśli pana wybrano do jakiejś misji, może pan być pewien, że admirał nie mógł znaleźć do tego nikogo innego. Będzie to jedno z tych przedsięwzięć, które nie mogą się udać. Cokolwiek pan zrobi, będzie źle i może być jeszcze gorzej. Gdyby były widoki powodzenia, posłano by jakiegoś ulubieńca, zięcia admirała albo młodszego brata komandora. Misję, którą panu zaproponują, odrzucili już — niech pan zapamięta moje słowa — wszyscy, którzy byli przed panem na liście. Może się ona skończyć tylko śmiercią albo hańbą, albo jednym i drugim. Na Graftonie zostanie pan przynajmniej przy życiu. — Dopóki nie rozbijemy się na mieliźnie z wołowych kości, które wyrzucamy za burtę. — Wtedy będzie pan bezpieczniejszy, bo okręt nie zatonie nawet na cumach. — Zatem zdrowie bohaterów kotwicznej wachty. Kelner! Ponad pół godziny upłynęło im na pogawędce. Delancey cieszył się z towarzystwa. Wiedział, że w tym, co mówił Harris, jest wiele prawdy. Szaleństwem było spodziewać się, że wyniknie coś z rozmowy, którą przeprowadził piętro wyżej. Nigdy nie okaże się żadnych względów komuś podejrzanemu o nielojalność. Uniewinnienie kapitana Fletchera zakładało potępienie wszystkich, którzy świadczyli przeciwko niemu jako żeglarzowi i oficerowi. Zatrzymanie Fletchera wbrew opinii jego oficerów kosztowało Jerzego III jeszcze jeden okręt i życie blisko dwustu ludzi. Fletcher był niezdarnym, bezużytecznym łajdakiem, a wszyscy jego oficerowie znaleźli się na brzegu za to, że powiedzieli o nim prawdę. Prawdę? Powiedzieli zaledwie ćwierć prawdy. To jednak wystarczyło, żeby doprowadzić ich do zguby. Jakimż był głupcem! Ale był wtedy młodszy i zbyt łatwo dał sobą powodować. Dostał za to nauczkę, ale teraz jest za późno, żeby wyciągnąć z niej wnioski. Dobrze Harrisowi mówić, żeby został na Graftonie albo zszedł na ląd. A cóż innego miał robić? Nie miał domu, do którego mógłby się udać, nie miał żadnego innego zawodu ani pieniędzy, aby móc założyć jakieś przedsiębiorstwo. Ojciec jego zmarł ze świadomością, że on, Ryszard, znalazł stanowisko oficerskie. Było to wszystko, na co rodzina mogła sobie pozwolić, a nawet więcej. Siostra wyszła za mąż i opuściła wyspę, a o obu braciach sądzono, że nie żyją; starszy na pewno, a młodszy najprawdopodobniej. Spośród tych, z którymi chodził do szkoły w Guernsey, nikogo nie mógł nazwać prawdziwym przyjacielem. Mogli go pamiętać niektórzy rybacy, lecz koledzy szkolni uważali go za chłopca trudnego i nieśmiałego, któremu raczej można było dokuczać niż go lubić. — Wie pan — Harris przerwał jego zamyślenie — nie łudzę się, że admirałowie mają lekkie życie. Pracują ciężej niż pan i ja, a Macbride na przykład musi orać jak koń pociągowy. Kiedy zbierze wszystkie swoje transporty i załaduje wojska, chętnie zrezygnuje ze służby. — Wiem coś o transportach — powiedział Delancey. — Ale gdzie są wojska? — W obozie w Netley. Jest tam kilka pułków piechoty, a inne, jak słyszę, są w drodze. Wczoraj przybyło trochę kawalerii, a przedwczoraj jakaś artyleria. — I oni jadą za morze? — Krążą pogłoski, że mają iść do Flandrii. Bóg jeden wie, czy to prawda, ale może pan być pewien, iż przygotowuje się wielka wyprawa. Niech pan zwróci uwagę na tonaż, który zgromadził Macbride! Mówią, że ma nimi dowodzić lord Moira, ale zdaje się, że wyjechał; może wrócił do Londynu. Przed tygodniem był w Portsmouth — widziałem go tutaj z Macbride'em. — Ostatnio słyszałem, że Francuzi też coś przygotowują; skoncentrowali wojska w St. Malo. — Nie słyszałem o tym. Ale entuzjazm im przejdzie, jak wyjdą na morze i zobaczą, że czeka na nich lord Howe. W tej chwili porucznik Rymer, śpiesznie zbiegłszy po schodach, przerwał im rozmowę. — Delancey, mam dla pana rozkazy. Niech pan zabierze swoje rzeczy z Grafton i przeniesie się na pokład slupa Kormoran, który stoi teraz w Spithead, ale ma pożeglować z dzisiejszym wieczornym odpływem. Będzie pan nadliczbowym w załodze, tylko w podróży do Guernsey, gdzie zamelduje się pan u komandora księcia de Bouillon. Tutaj są dla pana rozkazy w tej sprawie i list wyjaśniający do admirała portu. Tutaj jest list do kapitana Grafton i drugi do kapitana Kormorana. Obydwa wymagają podpisu admirała portu. Proszę zapytać w kancelarii admirała o porucznika Watkinsa i oddać mu tę notę z pozdrowieniami ode mnie. I wreszcie tutaj, ten ostatni, to list do Jego Wysokości, który odda pan jemu do rąk własnych. Czy rozumie pan dokładnie, co ma pan robić? — Tak jest, sir. — A zatem żegnaj pan. I życzę powodzenia! — Adiutant odszedł, pozostawiając Harrisa wpatrzonego w Delanceya ze zdumieniem i niedowierzaniem. — Zdarzają się jednak cuda! Więc wyrusza pan na morze! Ale proszę pamiętać, co panu mówiłem. Niech pan uważa, bo będzie źle! Gdyby pańska misja miała przynieść jakiś zaszczyt, powierzono by ją komu innemu. Niech się pan bardzo pilnuje! Niech pan będzie gotów do ucieczki! Delancey stanął na pokładzie Kormorana przed zachodem słońca, pozornie spokojny, lecz wewnętrznie podniecony tym, że znów jest na morzu, w czynnej służbie. Słup posiadał ożaglowanie rejowe, osiemnaście armat, był bliźniaczym okrętem Amazonki. Ten zgrabny statek o białych pokładach, świeżo wymalowany, miał każdą linę na swoim miejscu. Wszystko to świadczyło, że jego kapitan jest w swojej dziedzinie artystą. Wiatr śpiewał w olinowaniu, a okręt był pod stopami Delanceya tak żywy, jak koń wyścigowy, niecierpliwiący się przed startem. Ów przyjazd na Guernsey, rodzinną wyspę Delanceya, sam w sobie nie był niczym, lecz mógł otworzyć mu drogę do szczęścia. To, co mówił Harris, płynęło tylko z zazdrości. Do diabła z nim! Może było coś w jego wstrętnych podejrzeniach, lecz odsuwał od siebie tę myśl. Był oficerem wybranym do specjalnej misji, i to do takiej, z której mógł powrócić z ustaloną reputacją. Mogła to być — nie, to musiała być! — życiowa szansa, punkt zwrotny w jego karierze. Obejrzawszy hamak zawieszony w odstąpionej mu kabinie, wyszedł na pokład, żeby się zgłosić do służby. Gdy zjawił się kapitan Bastable, przeszedł na zawietrzną stronę mostku, zastanawiając się, czy i jakiej służby się od niego oczekuje. — Dobry wieczór, Mr Delancey. — Dobry wieczór, sir. — Witam na pokładzie. Zdaje się, że ma pan rozkaz zameldować się u Filipa d'Auvergne. Znajdzie go pan na lądzie w St. Peter Port. Jeśli ten wiatr się utrzyma, powinniśmy tam być jutro przed południem. Nie będę od pana wymagał trzymania wachty, ale pan będzie pewnie chciał przyjrzeć się żegludze. — Tak jest, sir. Delancey doznał tajemnej ulgi. Obawiał się, że będzie musiał objąć służbę na pokładzie, a przecież wyszedł z wprawy, gdyż niemal rok przebywał w porcie. Ale Bastable musiał dbać o własną reputację i nie życzył sobie wypadku w Spithead, zwłaszcza w zapadającym zmroku. Sam wyprowadził okręt na morze. Delancey uczuł, że wszystko do niego wróciło — kolejność rozkazów do podnoszenia kotwicy i stawiania żagli. — Wszyscy do kotwicy! Gotowi tam na dziobie? Wybierać! Miarowo! — Potem rozległ się gwizdek i zgrzyt kabestanu , tupot wielu kroków i okrzyk: — Kotwica w górze, sir! Następnym zadaniem było postawienie żagli. Delancey widział, że marsowi byli gotowi wzdłuż rei górnych żagli. — Opuść! — zabrzmiał rozkaz, a wielkie żagle opadły i natychmiast chwyciły wiatr z hukiem armatniego wystrzału, a potem, gdy wydęły się klasycznie, nastała nagła cisza. — Wybrać szoty! Dociągnąć! Podbrasować na dziobie! Kotwica była teraz zaczepiona na kotbelce i kapitan podał sternikowi kurs: „Południowy zachód — do zachodu — tak trzymać!" Rejs już naprawdę się zaczął i kapitan odesłał portową wachtę na dół, przekazując pokład porucznikowi Saundersowi. Okręt pochylił się pod naporem wiatru, fala spieniła się pod dziobem i wyjrzały gwiazdy, widoczne poprzez takielunek . Delancey, znów żeglarz, został, by zobaczyć wschodzący księżyc; chodził po mostku razem ze Saundersem. — Był pan ostatnio w St. Peter Port? — spytał. — Trzy tygodnie temu. — Może mi pan coś powiedzieć o księciu de Bouillon? Czy to francuski emigrant? — Nie, panie Delancey. Pochodzi ze znanej rodziny na Jersey. Wstąpił do marynarki i zdobył patent oficerski w wojnie z koloniami amerykańskimi. Gdy Aretusa rozbiła się pod Ushant w roku 1778, d'Auvergne dostał się do niewoli i został we Francji, dopóki go nie wymieniono. — I wrócił jako książę? — D'Auvergne to rodowe nazwisko książąt de Bouillon, a ostatni książę — który zmarł przed dwoma laty — nie miał syna. Usynowił więc tego brytyjskiego oficera. — A czy naprawdę byli krewnymi? — Och, dalekimi. Tak mówią znawcy. — A księstwo de Bouillon jest, czy też było księstwem niezawisłym? — Mniej więcej. Ale rodzina d'Auvergne ma, albo raczej miała większe jeszcze posiadłości we Francji. Ich ośrodkiem jest zamek w pobliżu Evreux. Marszałek Turenne za panowania Ludwika XIV był ich krewnym. — Mam szczęście, że jest pan tak dobrze poinformowany. — Rodzina d'Auvergne to popularny temat w Guernsey. Wszystko, co panu powiedziałem, można tam usłyszeć na rynku. — A jakim okrętem dowodzi d'Auvergne? — Tego nie wiem. Ma jakiś mały okręcik i kanonierkę, używane do zbierania informacji wywiadowczych i do pomocy francuskim emigrantom. Samego d'Auvergne można spotkać na lądzie. Jestem panu ogromnie wdzięczny, sir. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli teraz pójdę się położyć przed jutrzejszym spotkaniem z księciem. — Dobranoc, panie Delancey. Nazajutrz poranek był słoneczny, od wschodu wiał silny wiatr. Zobaczyli Alderney i Kormoran wszedł do Russel pod wszystkimi żaglami. Delancey obserwował z pokładu rufowego, jak ukazywało się wybrzeże Guernsey. Najpierw widać było płaską równinę na północ od mostu w St. Sampson, osobną wyspę, zwaną Vale. Potem ujrzeli zamek w Vale z flagą powiewającą nad działami. W końcu siup zatrzymał się naprzeciw zamku Cornet i oddał cześć fladze. Echo armatniego wystrzału odbiło się od skał i wywołało wrzask mew, a Delancey patrzył na miasto, w którym się urodził. Na pierwszym planie były falochrony otaczające port, za nimi magazyny o czerwonych dachach, stojące szeregiem na brzegu, a jeszcze dalej dachy domów na stoku wzgórza ciągnącego się do Hauteville, wyższej i nowszej części miasta. Wznosiła się tam wieża miejskiego kościoła, a dalej na północ Delancey mógł rozpoznać mansardowe okno pokoju, który dzielił z dwoma braćmi, Mateuszem i Michałem (pokój Racheli znajdował się po drugiej stronie, od ulicy). Tak, znów był w domu. Gdy rozpoznawał dawne kąty, ogarnęła go fala ciepła i wspomnienia z dzieciństwa. Nikt z jego rodziny nie został na Guernsey i z trudem nawet przypomniano by tu sobie ich nazwiska, lecz był to jedyny dom, jaki posiadał. W porcie stały te same łodzie rybackie, to samo słońce oświetlało granitowe mury i nagle z lewej strony w odpowiedzi huknęły zamkowe działa. Gdy ucichł ponowny protest mew, slup rzucił już kotwicę na redzie St. Peter Port, zwinięto też żagle i opuszczono gig . Kormoran zatrzymał się tylko po to, żeby wysadzić pasażerów i skoro tylko gig powrócił, slup znowu odpłynął do Falmouth. Delancey rozejrzał się wokół i stwierdził, że nigdy jeszcze nie widział w St. Peter Port tak ożywionego ruchu. Wiele okrętów stało w porcie, jeszcze więcej na redzie, a łodzie pływały tam i z powrotem, zwożąc towary do magazynów. Robotnik portowy załadował rzeczy na wózek i Delancey poszedł za nim do wartowni) gdzie mógł bezpiecznie zostawić bagaż. Zaczął się dopytywać o miejsce pobytu księcia; wskazano mu drogę do magazynu, zwróconego frontem ku portowi. Gdy mijał kościół, przez High Street maszerował oddział piechoty; widać było, że Guernsey jest w stanie wojny. Gdzie jest kwatera księcia de Bouillon, można było poznać tylko po tym, że przy wejściu strażnik trzymał wartę. Delanceyowi wskazano drabinę, po której dostał się na pierwsze piętro. Znalazł się przed drzwiami prowadzącymi do tymczasowego biura. Otwór ponad nabrzeżem, przez który zazwyczaj wciągano bale i beczki, został zabity deskami, zostawiono tylko prowizoryczne okno, przez które można było patrzeć na port. Twarzą do okna, przy kuchennym stole, siedział oficer równej Delanceyowi rangi. Oprócz kilku krzeseł, mapy przybitej do ściany, papieru i atramentu na stole oraz lunety umieszczonej na beczce nie było tu innych sprzętów. Delancey skłonił się i przedstawił: — Mam tutaj list do Jego Wysokości — zameldował służbiście. — Muszę go oddać do rąk własnych. Oficer sztabu księcia nazywał się Bassett. Robił wrażenie wesołego, młodego człowieka. — Książę powinien tu być za kilka minut — zapewnił swego gościa. — Proszę, niech pan siada i powie, z czym pan przychodzi. — Z przyjemnością bym panu powiedział, gdybym wiedział — odparł Delancey. — Mam tylko rozkaz, żeby się tu zameldować. — Zdaje mi się — rzekł Bassett — że to pan ma objąć chwilowo dowództwo kutra Rojalista. Czy mam rację, sir, sądząc, że mówi pan po francusku i jest obznajmiony z tymi wodami? — Pochodzę z Guernsey, sir, nie jestem tu obcy. — A zatem jest pan człowiekiem, którego nam właśnie potrzeba. Jeżeli podejdzie pan do okna, pokażę panu okręt, którym będzie pan dowodził. Kuter stał przy nabrzeżu i wydawał się być ośrodkiem ożywionej działalności. — Jutro będzie gotów do żeglugi, otaklowany, uzbrojony i zaopatrzony w żywność na miesiąc. Będzie pan miał do pomocy pierwszego oficera, bosmana, midszypmena, kucharza i cieślę, a także kaprala piechoty morskiej. Nie jest to zwykła załoga kutra, to są ludzie specjalnie dobrani. — A co ja mam tu robić? — O tym powie panu raczej sam komandor. Zaraz tu będzie. Nawiasem mówiąc, jutro ma się odbyć konferencja, na której będzie pan musiał być obecny. Będzie gubernator — generał Small, a także generał lord Moira. — Lord Moira? Tutaj? — Przyjechał przedwczoraj. — Naprawdę? Czy przyjechał incognito? — Nie, będzie jutro na rewii wojskowej. — Na rewii? — Tak, są urodziny Jego Królewskiej Mości. — Prawda. Zapomniałem o tym. A więc cały świat — z Robespierre'em włącznie — będzie wiedział, że lord Moira jest tutaj. Czy Francuzi nie zorientują się, że coś się tu przygotowuje? — Mogą się tylko domyślać, ale nie będą wiedzieli, co. Tajemnica została zachowana. Dał się słyszeć jakiś ruch piętro niżej. Bassett rzekł: — Zdaje się, że to komandor. W chwilę potem stanęli na baczność: wszedł d'Auvergne. — Porucznik Delancey melduje się — powiedział Bassett i Delancey wręczył komandorowi zapieczętowany list z Portsmouth. D'Auvergne usiadł przy stole, złamał pieczęć i szybko przejrzał pismo. Był mężczyzną w średnim wieku, przystojnym, o surowym wyglądzie i nietolerancyjnym, ponurym spojrzeniu fanatyka. — Proszę siadać — powiedział d'Auvergne. — Witam w moich oddziałach. Jestem zadowolony, że będę miał pana na pokładzie — uśmiechnął się i wtedy przez chwilę wyglądał bardziej przystępnie. Potem spytał: — Czy zna pan wybrzeże francuskie i odważy się pan zbliżyć do niego w ciemnościach? — Tak, Wasza Wysokość. — Na tym polega misja, do której pana wybrano. — Tak jest, sir. — Obejmie pan chwilowo dowództwo kutra Rojalista. Wejdzie pan na nim do małego francuskiego portu, który został opanowany przez naszych przyjaciół i wysadzi pan tam na ląd brytyjskiego agenta. Dalsze informacje jutro. Tymczasem przejmie pan komendę Rojalisty. Powiem kilka słów do załogi i wyjaśnię im, że będzie pan nimi dowodził podczas akcji specjalnej. Mr Burrows, pierwszy oficer, będzie na nas czekał na pokładzie z listą, załogi, żołnierzy i towarów. Gdzie jest pański bagaż? — Na wartowni, sir. — Dobrze. Panie Bassett, proszę dopilnować, żeby rzeczy pana Delanceya przewieziono na pokład Rojalisty. — Tak jest, sir. — A teraz, Mr Delancey, kiedy załatwiliśmy najpilniejsze sprawy, miło mi będzie, jeśli zje pan ze mną obiad w „Złotym Lwie". Są pewne sprawy, które musimy jeszcze omówić, chciałbym także, żeby pan tam poznał kilku oficerów. A więc o drugiej w gospodzie. Jutro w południe musi pan być tutaj na konferencji, na której ustali się szczegóły. Potem będzie pan miał kilka dni na przeszkolenie swoich ludzi. Być może, w przyszłości będzie się mówić o tej akcji, jako o punkcie zwrotnym wojny. Rola, którą pan ma do odegrania, jest wagi najwyższej i od niej może zależeć zwycięstwo albo klęska. Powiedzie się panu, Delancey, jestem tego pewien. Rozdział drugi „Rojalista" Obiad w osobnym gabinecie w „Złotym Lwie" przebiegał miło i wesoło. Pozostałymi gośćmi byli: major Moncrieff z siódmego pułku, porucznik Bassett i francuski emigrant, wicehrabia Pierre de Mortemart. W pewnej chwili Moncrieff zapytał księcia o jego posiadłość we Francji. Nastąpił opis zamku Navarry i otaczających go lasów Evreux, stu tysięcy akrów drzewostanu z wielkimi jeziorami, wyspami i egzotycznym ptactwem. D'Auvergne mówił też o Elizjum, ogrodzie, rozplanowanym wokół jednej tylko pięknej rzeźby, mistrzowskiego aktu, przedstawiającego Boginię Młodości. Opisywał scenę, kiedy ogłoszono jego adopcję i prawo dziedziczenia, moment, w którym przypasano mu miecz Turenne'a, trąby zagrały fanfarę, a armaty oddały salut z tarasu. Wtedy to wszystko było takie realne! A teraz wydawało się baśniową opowiastką. Jeśli to była prawda, to odnosiła się ona — z pewnością — do jakiegoś innego, zapomnianego świata. Według wszelkiego prawdopodobieństwa zamek wraz z czarodziejskim ogrodem przestał już istnieć. Delancey nie spotkał dotąd nikogo takiego jak książę. Z aurą władczości łączyła się u niego niezwykła aura romantyzmu, a kiedy mówił, wszyscy byli nim oczarowani. Delancey, wstrząśnięty, zdawał sobie sprawę, że rewolucja musiała zniszczyć dziedzictwo księcia — może na całe lata, a nawet prawdopodobne, że na zawsze. Potem zmieniono temat i książę wystąpił w innej roli — jako zbawca francuskich arystokratów i główne ogniwo siatki wywiadowczej. W jakiś skomplikowany sposób prowadził on swoją własną wojnę, wojnę na mózgi, a nie na armaty, wojnę, która miała się zakończyć nie tyle zwycięstwem Brytyjczyków, ile przywróceniem monarchii we Francji. Gdy Delancey wrócił na Rojalistę i próbował zasnąć, zaczął rozmyślać nad rozmową przy obiedzie. Jakież to wszystko wydawało się dziwne! I nawet St. Peter Port był już inny niż znany mu z czasów młodości. Miasto było teraz pełne życia i krzątaniny, pełne żołnierzy i żeglarzy, szlachty i księży, uciekinierów z Francji; odbywały się tu koncerty i bale, a nawet — tak... przedstawienia teatralne. Trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce na ośrodek wywiadu brytyjskiego. Z tego samego powodu St. Peter Port musiał być również użyteczny dla wywiadu francuskiego. A czy wyspiarze, mówiący po francusku, byli lojalni wobec Jerzego III? Trudno powiedzieć. Łatwiej było zorientować się w ich stosunku do Robespierre'a. Wśród mieszkańców Guernsey było wielu żarliwych zwolenników Johna Wesleya. Mogli handlować z wrogiem, ale nie zrobiliby nic, żeby bezpośrednio pomóc sprawie bezbożników. Po bezsennej nocy Delanceya obudziły trąbki grające pobudkę. Domyślił się, że ich dźwięk dobiega z zamku Cornet i że garnizon musiał o świcie być w pogotowiu. Gdy wszedł na pokład, było jeszcze ciemno. Ale za wyspą Herm niebo już pojaśniało. Wiedział, że jest to dzień urodzin króla i że ma się odbyć rewia. A potem powiedzą mu, co ma robić... Zadrżał, nie tylko z powodu zimna, i pomyślał, czy nie jest to ostatni tydzień jego życia. Czy nie powinien napisać testamentu? Odrzucił tę myśl, ponieważ nie miał właściwie niczego, co mógłby zostawić. Dobrze, że właśnie jego wybrano do niebezpiecznej misji, myślał, gdyż nikt nie będzie go opłakiwał. Wątpił, żeby to samo można było powiedzieć o Moncrieffie, rudowłosym Szkocie, pochodzącym — jak sądził — ze szlacheckiej rodziny. A przecież lubił Moncrieff'a i zazdrościł mu jego śmiałego i beztroskiego sposobu bycia. Ale nie mógł zrozumieć, dlaczego do tej zapewne niebezpiecznej misji wybrano wicehrabiego de Mortemart. Ten młody człowiek wydawał się nerwowy, niespokojny i jakby czekał tylko, żeby misję odwołano. On też mógłby czuć podobnie, lecz nigdy — miał nadzieję — nie pozwoliłby sobie na ujawnienie takich uczuć. Nauczył się tego jako midszypmen, a nawet wcześniej jeszcze, w szkole. Przechadzał się po pokładzie niemal do świtu, a potem zszedł do kabiny na śniadanie. Po raz pierwszy dowodził jednostką większą od okrętowej szalupy i postanowił robić to jak najlepiej. Przysługiwał mu przynajmniej ten przywilej, że śniadanie mógł jeść samotnie. Miał teraz dość czasu, żeby dokładnie, od dziobu do rufy, obejrzeć Rojalistę. Była to piękna jednostka, zbudowana w Dover w r. 1778, początkowo nazwana Diligent, lecz potem przemianowana — widocznie przez księcia. Liczyła 151 ton, miała dziesięć sześciofuntówek i obliczona była na załogę składającą się z pięćdziesięciu pięciu ludzi. Linię miała piękną, maszt nachylony pod dużym kątem, żagle tak białe, jakby były nowe, a pomalowana została farbą czarną i kremową. Wyglądała raczej na rasowy statek pocztowy, a jedyną jej wadą — jak twierdził bosman — była nieco zbyt wielka skłonność do ostrzenia na wiatr. Cieśla mówił, że prawie w ogóle nie przepuszcza wody. Patrząc wzdłuż pokładu i widząc równy rząd armat, Delancey wzruszył się, że jest kapitanem. Na listwie uszczelniającej pokrywę luku złuszczyła się nieco farba, więc powiedział cieśli, żeby się tym zajął. Bandera owinęła się wokół drzewca, więc posłał chłopca, żeby ją odwinął. Zbadał gotowość kutra, który stał z drugiej strony portu i zanotował sobie w myśli, żeby rzucić okiem na kadłub w czasie odpływu. Powodzenie przyszłej akcji — i życie wszystkich jego ludzi — mogło zależeć od tego, co zrobi (lub o czym zapomni), gdy kuter stoi jeszcze w porcie. Podejrzewał, że wiele jeszcze jest do zrobienia, a pozostało zbyt mało czasu, żeby to wszystko wykonać. Zegar na kościele wybił dwunastą, gdy Delancey wszedł do górującego nad portem biura d'Auvergne'a. Byli tam już: Bassett, Moncrieff i Mortemart, a wkrótce potem zjawił się d'Auvergne w towarzystwie niepozornego, źle ubranego cywila, którego przedstawił jako pana „A". Bez wstępów poprosił, żeby usiedli, i odsłonił przybitą do ściany mapę Francji. W przeciwieństwie do roli, w jakiej występował dnia poprzedniego, był teraz tylko komandorem i zachowywał się jak oficer na służbie. — To, co warn powiem, panowie, jest ściśle tajne i żadna żywa dusza poza tym pokojem nie może się o tym dowiedzieć. Republikanie francuscy zebrali w St. Malo około dwudziestotysięczną armię, by — jak sądzimy — zaatakować Jersey. Lord Moira ma tutaj dziewięć tysięcy ludzi i drugie tyle w Portsmoth oraz flotę transportową pod rozkazami admirała Macbride'a. Francuskie wojska rojalistyczne na północ od Loary — możemy je nazwać wojskami ruchu oporu — liczą, jak się zdaje, około pięćdziesięciu pięciu tysięcy ludzi, zgromadzonych przeważnie w pobliżu Angers... — wskazał ten teren na mapie — ... Byłoby ich więcej, gdyby w grudniu nie poniosły klęski pod Saveney. Otóż nasi wrogowie mogą przypuszczać, że wzmocnimy garnizon na Jersey, pamiętając o tym, iż w czasie ostatniej wojny wyspa ta o mało nie wpadła w ręce Francuzów. Jednakże ministrowie królewscy zdecydowali się na śmielsze uderzenie — oczywiście za zgodą Jego Królewskiej Mości. Ich plan polega na zajęciu Cherbourga przy pomocy powstańców. Z chwilą kiedy ten port znajdzie się w naszych rękach, możemy dostarczyć tam armaty, muszkiety, proch i amunicję, której potrzebują rojaliści. Gdy ich siły połączą się z naszymi, co w rezultacie da — powiedzmy — armię stutysięczną, będziemy mogli odzyskać Francję i przywrócić monarchię. Powodzenie tego mistrzowskiego posunięcia — bo tak należałoby je określić — zależy przede wszystkim od nas, zebranych w tym pokoju. Musimy wykonać dwa zadania, a każde z nich jest wagi zasadniczej. Po pierwsze, musimy skontaktować się z francuskimi rojalistami i uzgodnić z nimi zajęcie Cherbourga. To zadanie przypadnie panu, majorze Moncrieff. Po drugie, musimy przeszkodzić w marszu nieprzyjacielskiej armii, o której wiemy, że znajduje się w St. Mało, a która — jak przypuszczamy — zostanie wysłana dla odbicia Cherbourga. To drugie zadanie zostawiamy naszym przyjaciołom z okolic St. Malo, którym wysłaliśmy już potrzebną broń i środki wybuchowe. Pan, panie Mortemart, powie im, co i kiedy mają robić. W oznaczonym dniu wysadzą mosty, zwalą drzewa na drogi i nawiążą walkę z nieprzyjacielem, gdy tylko będzie to możliwe. Marsz, który trwałby czternaście dni, gdyby go nie zakłócano, dzięki temu trwać będzie trzy tygodnie albo i więcej. Wtedy nasza baza w Cherbourgu będzie już bezpieczna. — Czy możemy wiedzieć, sir — spytał Moncrieff — na kiedy przewidziane jest lądowanie? — Na 12 czerwca. Mówię wam to, panowie, w najściślejszej tajemnicy. — Zatem moje zadanie — rzekł Moncrieff — polega na tym, żeby zapewnić zajęcie Cherbourga przez powstańców przed 12 czerwca? — Dokładnie w nocy z 11 na 12. Przekaże pan ten rozkaz — powiedział d'Auvergne, wręczając Moncrieffowi pismo — przywódcy rojalistów, zwanemu „C", i wyjaśni mu pan, jak ważne jest, żeby atak nastąpił dokładnie tego właśnie dnia. Następnie zostanie pan przy wojskach rojalistów, podczas gdy pan Delancey będzie utrzymywał kontakt między panem i mną. — A ja, jak sądzę — rzekł Pierre de Mortemart — mam wylądować w pobliżu St. Malo? — Tak — odparł d'Auvergne. — Dostanie się pan na Jersey na pokładzie szkunera Dafne. Do brzegu przybijecie razem z panem „A" na mniejszej jednostce. Ten rozkaz przekaże pan przywódcy rojalistów, zwanemu „B". Obydwa miejsca lądowania będą w rękach naszych rojalistycznych przyjaciół, którzy otrzymali już instrukcje od pana „A". — Czy można wiedzieć — zapytał Delancey — w jakich miejscach mamy lądować? — Majora Moncrieffa wysadzi pan na ląd w La Gravelle, zatoczce na połowie drogi między Carteret i Pointe du Rozel. Pan „A" poda panu dokładniejsze dane — powiedział d'Auvergne, po czym spytał: — Są jeszcze jakieś pytania? — A po chwili ciągnął dalej: — A więc doskonale. Dafne pożegluje z dzisiejszym wieczornym odpływem i pan „A" wyda dalsze rozkazy po wylądowaniu na Jersey. Rojalista popłynie jutro do Alderney, gdzie przećwiczy się drugą część operacji. Następne pół godziny spędzono nad mapami, planami i wykresami, gdzie zaznaczono sygnały i hasła. Skończono tę pracę z przybyciem gubernatora, generała-majora Johna Small i generała-majora lorda Moira. Ci ludzie stanowili absolutne przeciwieństwo; Small był to stary żołnierz, prosty, życzliwy i bardzo sympatyczny; Moira, człowiek młody, bystry i wyniosły, urodzony arystokrata, był w równej mierze politykiem, co żołnierzem. Zmęczony po dokonaniu przeglądu garnizonu, Small mówił niewiele, mruczał tylko jakieś słowa zachęty. Moira natomiast zapewnił obecnych, że po sukcesie misji Moncrieffa nastąpi energiczne lądowanie wszystkimi siłami 12 czerwca. Operację wspierać będzie przy brzegu eskadra fregat pod komendą sir Jamesa Saumaraz, pochodzącego z Guernsey i dobrze znającego wybrzeże. Sir James krąży już między Guernsey i Jersey. Potem lord Moira poprosił o pytania. — Mam jedno pytanie, milordzie — powiedział Moncrieff. — Co pan zrobi, jeśli nie uda mi się dotrzeć do powstańców, jeśli okaże się, że miejsce lądowania znajduje się w ręku nieprzyjaciela? — Odwołam całe przedsięwzięcie — odparł lord Moira. — Żeby odnieść sukces, musimy opanować port. Jeśli nasi przyjaciele z Normandii nie będą mogli dać nam Cherbourga, my nie będziemy mogli dać im tego, czego potrzebują najbardziej — artylerii. Bóg wie, że mieliśmy dość kłopotu z naszymi połówkami i kanonierami. Ledwie dla nas ich wystarczy. Nigdy nie pokusimy się o to, żeby wyładować armaty i ludzi na otwartej plaży. Na tym zakończyła się konferencja, ale lord Moira, wychodząc, powiedział, że chciałby jeszcze omówić swoje plany na wieczornym bankiecie. D'Auvergne zaprotestował przeciw tej nieostrożności, lecz powiedziano mu, że będą obecni tylko wyżsi oficerowie i że każe im się zachować tę informację przy sobie. Zdaje się, że zupełnie go to nie zadowoliło, ale nic już nie mówił. Zebranie zakończono, a major Moncrieff i Delancey wyszli razem. Ruszyli wzdłuż wybrzeża, rzekomo po to, by obejrzeć Rojalistę. Naprawdę jednak chcieli porozmawiać na osobności. — W całej tej sprawie jest coś, czego nie rozumiem — powiedział Moncrieff. — Dlaczego do niebezpiecznej misji wybrano takiego Mortemarta? Przecież on jest wyraźnie przerażony. Dlaczego sprawy poufne ma się omawiać na bankiecie, ryzykując rozprzestrzenienie się plotek, zanim oficerowie wytrzeźwieją? — Rzeczywiście, dlaczego? — zgodził się Delancey. — I dlaczego mamy mieć zaufanie do pana „A"? Ten facet wygląda dość podejrzanie, może być równie dobrze z nami jak i przeciw nam. Wszystkie posunięcia zależą od niego, a rzadko zdarzało mi się spotkać kogoś, kto by mi się od pierwszej chwili tak bardzo nie podobał. — Ani trochę bym mu nie wierzył — stwierdził Moncrieff. — Mimo wszystko lubię d'Auvergne'a. Uważam, że to za dobry oficer, żeby go zatrudniać na lądzie. — A jednak zrobiono chyba idealny wybór. — To prawda. I cieszę się, że będziemy pracować razem, pan i ja. Powiedzie się nam w La Gravelle, gdyby nawet Mortemart zawiódł albo został zdradzony przez pana „A". Delancey ochoczo się z tym zgodził, tym bardziej że z miejsca powziął do Moncrieffa sympatię. Instynktownie czuł, że mogą na sobie polegać. — Powiedział pan przed chwilą, majorze — rzekł Delancey — że w całej tej operacji jest coś, czego pan nie rozumie. Chciałem właściwie powiedzieć to samo, niemal tymi samymi słowami. Proszę Boga, żeby już było po wszystkim. — Ja też. Ale to dla nas szansa wyrobienia sobie opinii. Pan bez wątpienia jest w lepszej sytuacji, ale ja nie byłem jeszcze w walce. — Sądzę, że nie będzie żadnej walki, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Ale jeśli plan się nie powiedzie, prawdopodobnie obu nas złapią i stracą jako szpiegów. — Chyba nie, skoro będziemy w mundurach... — Niech pan nie będzie tego zbyt pewny, sir. — Tak czy inaczej będzie to przygoda. — Pomówmy teraz o tej próbie — powiedział Delancey. — Sądzę, że musimy ją przeprowadzić co najmniej trzy razy, raz za dnia i dwa razy po ciemku... Delancey wyprowadził Rojalistę na morze z ostrożnością, która nie mogła nie zrobić wrażenia na znawcach, obserwujących go z falochronu. Odcumował z początkiem odpływu, minął molo pod samym kliwrem , w kilka minut później podniósł grot i opuścił prostokątny żagiel górny dopiero, gdy znalazł się na redzie. Kuter manewrował pięknie i Delancey wkrótce nabrał do siebie zaufania. Pod lekką bryzą minął powoli Herm i wziął kurs na Alderney, niewidoczną jeszcze z powodu mgły, która później rozproszyła się, pozwalając mu skierować się ku zachodniej stronie wyspy, ominąć Swinge i trzymać się w pobliżu Couque Lihou i Noire Roque. Przy zamierającym wietrze wprowadził kuter do Long Bay i rzucił tam kotwicę z umiarkowanym poczuciem sukcesu. Okazało się, że pamięta te wody dość dobrze; od razu rozpoznał Wiszącą Skałę. Czy udałoby mu się to w bezksiężycową noc? Może, ale nie był tego pewien. Po odpowiednim uprzedzeniu garnizonu w Fort Essex i Raz Island Delancey rozpoczął ćwiczenia w pobliżu klasztoru. Podczas drugiej próby, która odbywała się w czasie dnia, założył, że nieprzyjaciel został ostrzeżony i przygotował zasadzkę. Ćwiczenie obejmowało więc odwrót pod ostrzałem. Ze względu na nieprzewidziane okoliczności barkas wyposażono w trzyfuntowe działo. Przeprowadzono specjalne ćwiczenie i próbę strzelania, podczas gdy łódź płynęła rufą do przodu. Później ćwiczenie powtórzono raz jeszcze, strzelając kartaczami z połową ładunku prochu, przy czym nieprzyjaciela markowało kilka pustych baryłek. Ćwiczenie powtórzono nocą, a wartownikom na lądzie kazano meldować o każdym hałasie, jaki usłyszą. — Musimy wszystko robić w absolutnej ciszy — powtarzał Delancey. — Od tego może zależeć nasze życie. Trudno było zadowolić Delanceya i Moncrieffa, lecz osiągnięto wreszcie stopień sprawności, z którego nawet oni byli zadowoleni. Delancey spostrzegł przy tym, że zaczyna mieć do siebie zaufanie jako do dowódcy. Przekonując ludzi o decydującym znaczeniu ich pracy, przestał zastanawiać się nad tym, co oni o nim myślą. Moncrieff w każdej sytuacji był jego podporą, szybko wszystko pojmował, był śmiały, zrównoważony, energiczny i nigdy nie wpadał w gniew. Delancey zdawał sobie sprawę, jak wiele miał szczęścia, że dostał takiego wojskowego kolegę. Miał także szczęście, że był samodzielnym dowódcą. Gdyby tu był starszy od niego oficer, w dodatku mający o nim złą opinię, Delancey mógłby się załamać, zanim jeszcze nastąpiłoby rzeczywiste lądowanie. A tak z każdym dniem nabierał zdecydowania. Ponieważ Moncrieff w niego wierzył, zaczął wierzyć sam w siebie. Zdobył też sobie autorytet u Burrowsa, pierwszego oficera, u bosmana Rankina i midszypmena Warrena. Po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę dowódcą. Wieczorem 7 ukończono ostatnie przygotowania, sprawdzono broń i ładownie. Potem Delancey powiedział ludziom, co będą robić: — Naszym zadaniem jest wysadzenie majora Moncrieffa w małym francuskim porcie La Gravelle. Port powinien być w rękach francuskich rojalistów, którzy są naszymi przyjaciółmi i oczekują nas. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, lnie będziemy strzelać. Ale nie możemy być tego całkiem 'pewni. Dlatego gdy nasze łodzie wpłyną do portu, działa będą gotowe do osłony odwrotu, a my będziemy uzbrojeni i gotowi do obrony. Ale nie wolno strzelać bez rozkazów. To, co mamy wykonać, powinniśmy wykonać w ciszy i przed świtem się wycofać. Potem rozdano wszystkim podwójne porcje rumu, a po zapadnięciu ciemności wydano rozkaz podniesienia kotwicy. Skoro tylko ją podniesiono, Delancey zawołał: — Stawiać grot! Ludzie przypadli do lin, a żagiel uniósł się i wypełnił wiatrem. — Stawiać kliwer! — brzmiał następny rozkaz, a po nim inny, do ludzi na rejach: — Opuścić! Wybrać szoty! Z kolei rozpostarł się żagiel górny, kuter posłuchał steru wyszedł z zatoki; z obu jego stron fale rozbijały się skały. Alderney po kilku minutach znikła im z oczu znaleźli się w ciemności. Idąc prawie pełnym kursem przy lekkiej bryzie, Rojalista, holując barkas , łagodnie ślizgał się po wodzie. Noc była ciemna jak smoła i Delancey kazał sondować dno, skoro tylko przestali widzieć Alderney. Zbliżając się do nieprzyjacielskiego brzegu powinien być zdenerwowany, lecz trudność zadania sprawiła, że nie myślał o niczym poza niebezpieczeństwem nawigacji. Musiał przepłynąć około dwudziestu trzech mil. Obliczył, że zachodni wiatr i fala przypływu umożliwią mu przybicie do brzegu około drugiej nad ranem. Około północy bryza zdawała się zamierać, lecz później znów się ożywiła. Obserwator na dziobie zameldował teraz, że widzi ląd. Upłynęło jeszcze pół godziny, zanim Delancey mógł coś zobaczyć. Ciemny zarys istotnie wyglądał jak ląd, a woda — jak można było oczekiwać — stawała się coraz płytsza. To była La Gravelle — był tego pewien — a obniżenie się dna wskazywało na to, że znajdował się w portowym kanale. — Falochron przed dziobem — spokojnie powiedział obserwator i Delancey wydał rozkaz rzucenia kotwicy. Pociągnęło to za sobą nieunikniony hałas; z pewnością na lądzie usłyszeli go wszyscy ci, którzy nie spali. Delancey rozkazał zatem człowiekowi z latarnią (dotychczas ukrytą), żeby dał sygnał, jak to było umówion