C. N. Parkinson TAJNA MISJA (Devil to Pay) Tłumaczył Juliusz Kydryński Książka i Wiedza Warszawa 1978 ©Northcote Parkinson 1973 Obwolutą i okładką projektował Mieczysław Wasilewski Przypisy do terminów morskich opracował Jan Jackowicz Redaktor Maryla Siwkowska ©Copyright for the Polish edition by Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa—Książka—Ruch" Wydawnictwo „Książka i Wiedza" Warszawa 1978 CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział pierwszy Tajna misja W gospodzie George'a w Portsmouth panował ożywiony ruch. Powozy zajeżdżały i wyjeżdżały, bagaże zawalały wejście, uwijała się służba i nikt nie zwrócił uwagi na porucznika, który właśnie wszedł. Był dzień 3 czerwca 1794 i główna izba gospody pełna była starszych oficerów, ogorzałych, pewnych siebie mężczyzn w mundurach ze złotymi galonami, którzy wszyscy znali się między sobą i których znali kelnerzy. Dopiero po kilku minutach Ryszard Delancey zdołał zwrócić na siebie czyjąś uwagę, ale służący, którego zagadnął, znikł natychmiast. — Admirał Macbride, sir? Tam na schodach stoi jego oficer flagowy. Chwileczkę, sir! Idąc za wzrokiem chłopca, Delancey ujrzał starszego wiekiem oficera z teczką pod pachą, rozmawiającego z jeszcze starszym mężczyzną w cywilnym ubraniu — zapewne urzędnikiem ze stoczni. Z trudem przepychając się przez tłum, Delancey dotarł do stóp schodów w chwili, gdy dwaj mężczyźni skończyli rozmowę. Zanim porucznik zdążył wejść na górę, spytał, czy mógłby się zobaczyć z admirałem Macbride. — A kim pan jest, sir? — usłyszał w odpowiedzi. Zamiast podać swoje nazwisko, Ryszard Delancey pokazał dokument, pisemny rozkaz, który jego kapitan otrzymał dziś rano od komandora McTaggarta. Porucznik spojrzał na papier, a potem na jego oddawcę. — Doskonale, panie Delancey, admirał przyjmie pana. Proszę za mną. Poprowadził go na górę, a potem wzdłuż korytarza. W końcu zatrzymał się przy przedostatnich drzwiach. — Zechce pan tu zaczekać; zobaczę, czy admirał nie jest zajęty. Delancey czekał dziesięć minut w pokoju, który był zapewne sypialnią porucznika, zanim wezwano go przed admiralskie oblicze. John Macbride miał wówczas niewiele ponad pięćdziesiąt lat, ale wyglądał na więcej. Właśnie otrzymał po długiej karierze, w której większą rolę odegrała praca niż błyskotliwe sukcesy w walce, awans na kontradmirała. Siwowłosy, solidny, zmęczony, pracował w tej chwili pilnie przy stole zarzuconym papierami, u boku miał sekretarza, a w głębi pokoju jakiś urzędnik manipulował sznurkami i woskiem do pieczętowania. Delancey go obserwował, a on podpisał jeszcze cztery listy, rzucił je midszypmenowi , po czym podniósł wzrok i stwierdził, że ma gościa. Porucznik pośpieszył z wyjaśnieniem: — Pan Delancey, sir, z rozkazem zameldowania się u pana. Delancey skłonił się sztywno i stanął na baczność, trzymając kapelusz pod lewym ramieniem. Macbride patrzył na niego w milczeniu, zastanawiając się, czy nie tracił czasu, posyłając po tego człowieka. Stojący przed nim oficer był średniego wzrostu, ciemnowłosy i silnie zbudowany, lecz poza tym wygląd miał dość nieokreślony. Jeśli było w nim coś szczególnego, to kontrast między czarnymi włosami i niebieskimi oczami. A może coś jeszcze? Wyglądał posępnie, czego oczywiście należało się spodziewać. Czy może być w nim coś z marzyciela, z romantyka? Na pierwszy rzut oka sprawiał raczej niekorzystne wrażenie, ale trzeba być sprawiedliwym. A zresztą, kogóż innego miał do dyspozycji? — Proszę, niech pan siada, Delancey — powiedział kontradmirał, biorąc dokument, który położono mu pod ręką. Pod nagłówkiem: „Ryszard Andros Delancey — patent oficerski w r. 1783", było tam pół strony notatek. Gdy Delancey usiadł, poczuł się jak przed straszną próbą. Czy wyniknie coś z tego spotkania? Powiedział sobie, że nie wolno mu niczego oczekiwać, a na pewno nie dzięki czyjemuś poparciu. — Powiedziano mi, że pochodzi pan z Guernsey. Tam się pan urodził? — Tak, sir. — Czy pańska rodzina ma tam duże znaczenie? — Nie, sir. Rodzina Andros — ze strony mojej matki — piastowała wysokie urzędy za króla Karola II, lecz teraz utraciła swoją pozycję i większość krewnych opuściło wyspę. — Ile pan ma lat? — Trzydzieści cztery, sir. — I mówi pan po francusku jak Francuz? — Zapewne jak Francuz z wybrzeża Normandii. — Z wybrzeża, które jest panu znane? — Tak sir. Jako chłopiec łowiłem tam ryby. — Zna pan więc trudności nawigacyjne, skały, gwałtowne prądy... To niełatwe miejsce, nawet za dnia... Był pan ostatnio w Guernsey? — Nie, sir. Macbride wstał i zaczął chodzić po pokoju, jakby to był mostek okrętowy. W końcu zatrzymał się przy oknie i patrzył na port. — Spodziewam się, że pan wie, iż Artemida zginęła rozbiwszy się na Siedmiu Siostrach? — Tak, sir. — Wie pan zatem także, że wśród tych, którzy zginęli, był kapitan Fletcher. — Tak jest, sir. — Przeprowadzono śledztwo i ma się odbyć sąd wojenny. Jest to w tym wypadku zwykła formalność i podsądni z pewnością zostaną uniewinnieni. Ale w związku z tą sprawą niektórzy z nas znów pomyśleli o zmarłym kapitanie Fletcherze. Niektórzy wyżsi oficerowie — nie mówię, że wszyscy — sądzą, że zeszłoroczny sąd wojenny powinien był ogłosić inny werdykt. Są oni — podobnie jak i ja — zdania, że oficerowie Artemidy postąpili niesłusznie. Ale mają oni przecież jakieś usprawiedliwienie. A należy szukać wszelkich możliwych usprawiedliwień, zwłaszcza dla młodszych rangą: na przykład dla czwartego porucznika. Moim zdaniem trzeba dać panu jeszcze jedną szansę. Dlatego posłałem po pana, Mr. Delancey. — Dziękuję, sir. — Od zakończenia sprawy przed sądem przebywał pan na okręcie-bazie Grafton? — Tak, sir. — Czas, żeby pan znów wyruszył w morze. Nie można posłać pana na okręt liniowy, a tym bardziej na fregatę . Jednakże można pana wyznaczyć do służby specjalnej, do której — jak się zdaje — posiada pan odpowiednie kwalifikacje. Odniesiony w niej sukces może panu przynieść lepsze stanowisko, a — kto wie — może nawet awans. Ale czy mam pana do niej wyznaczyć? O tym właśnie muszę zadecydować, a decyzji tej nie można odłożyć nawet do jutra. Dwie rzeczy muszę wyjaśnić na samym początku. Po pierwsze, nie mogę rozkazać panu przyjęcia misji, o której myślę. Po drugie, stanowisko, które mogę panu zaoferować, jest tymczasowe, do momentu, gdy zadanie zostanie wykonane. — Czy mogę wiedzieć, sir, jakie to zadanie? — Dowie się pan dopiero w przeddzień operacji. — Wobec tego powiem tylko tyle: jeśli da mi pan tę szansę — skorzystam z niej. — Doskonale, panie Delancey. Proszę teraz poczekać z godzinę w głównej izbie. Potem dowie się pan, co postanowiłem. Gdy Delancey wyszedł, kontradmirał odwrócił się do adiutanta i spytał: — I cóż, panie Rymer? Oficer potrząsnął głową i odparł: — Wątpię, sir, czy to jest człowiek, jakiego pan potrzebuje do przedsięwzięcia, które — jak przypuszczam — jest ryzykowne. Ostatnie osiem czy dziesięć miesięcy spędził na Grafton, to prawie tak, jakby je spędził na lądzie. A przedtem — ta sprawa Artemidy. Nie wywarł na mnie dobrego wrażenia, sir. Myślę, że nie można na nim polegać. — A co pan myśli, Wainwright? — spytał Macbride, zwracając się do sekretarza. — Cóż, sir, ja mogę tylko podziwiać jego odwagę. Zgodził się przyjąć misję, której — ze względu na tajemnicę — nie mógł mu pan wyjawić. Nie każdy by się na to zdobył. — Rozumiem pana. Ale czy to nie dowód, że jest desperatem? — A kogóż mamy innego? — spytał Wainwright. — Prosił pan o wyszukanie raczej młodszego porucznika, który mówi po francusku, zna nieprzyjacielskie wybrzeże, znajduje się teraz w Portsmouth i nie ma przydziału na okręt wychodzący w morze. Mieliśmy szczęście, że w ogóle znaleźliśmy kogoś odpowiadającego tym wymaganiom. Nikt inny nie przychodzi mi do głowy. — Czy szukaliśmy dość pilnie? — spytał adiutant. — Czemu by nie dowiedzieć się w Admiralicji? — Bo nie ma na to czasu — niecierpliwie odparł sekretarz. — Plan lorda Moira musi być wykonany natychmiast. Oficer, na którego padnie wybór, musi wyruszyć dziś w nocy. — To prawda — rzekł kontradmirał. — Ja też mam wątpliwości co do Delanceya, ale mam tylko dwa wyjścia. Albo go wyślę, albo zawiadomię lorda Moira, że nie możemy mu udzielić żądanej pomocy. Z ciężkim sercem wyznam, że nie potrafiliśmy zdziałać niczego, aby misja została wykonana. Nie, powziąłem decyzję. Proszę przygotować odpowiednie rozkazy, Wainwright, a pan, Mr Rymer, dopilnuje, żeby Delancey odpłynął na Kormoranie dziś z wieczornym odpływem. Po przybyciu na miejsce ma się zameldować u kapitana księcia de Bouillon. Podczas gdy przygotowywano i podpisywano rozkazy, Delancey siedział na dole w izbie. Spodziewał się, że znajdzie się wśród obcych, zbyt młody dla tego towarzystwa, które będzie nań patrzeć spode łba. Jednakże od chwili gdy wszedł do George'a, wielu starszych oficerów już wyszło i Delancey ze zdumieniem rozpoznał w starym poruczniku, którego znał trochę, jednonogiego mężczyznę nazwiskiem Harris, który był trzecim oficerem na Warspite, innym hulku , również zakotwiczonym na stałe. Harris był oficerem na swój sposób użytecznym, ale cynicznym, zgorzkniałym i rozczarowanym. Mimo to Delancey doznał ulgi, że znalazł tu kogoś, z kim mógł spędzie czas oczekiwania. Wymienili pozdrowienia i Harris posłał usługującego chłopca po dwa kufle porteru. — Co pana tu sprowadziło, Mr Delancey? — Admirał Macbride mnie wezwał, sir. Istnieje możliwość, że znów wyruszę w morze. — Pan? Do diabła z taką możliwością. Skończył się pan po złożeniu w sądzie wojennym zeznań przeciwko Fletcherowi. Żaden kapitan pana nie weźmie. Będzie pan służył na Grafton, dopóki nie zatonie albo wojna się nie skończy, tak samo jak ja na Warspite. Mogło być gorzej, wie pan, mogło być gorzej! Pańskie zdrowie, sir, i na pohybel Francuzom! — Ale ze mną to nie to samo co z panem, sir. Stracił pan nogę w bitwie i ma pan bardzo dobre stanowisko; nikt nie może pana spytać, czemu nie jest pan już w czynnej służbie. — Powiem panu coś w sekrecie, młody człowieku, ale niech pan nie rozpowiada tego po wybrzeżu. Straciłem nogę w ładowni Norwich, zmiażdżyła mi ją beczka solonej wieprzowiny. Dwa razy tylko byłem w akcji — w ostatniej wojnie, uważa pan — i wyszedłem z nich nawet nie draśnięty. Ale niech pan to zatrzyma przy sobie. — Dobrze, dobrze, sir. — I dam panu jedną radę. Niech pan nie przyjmuje żadnej funkcji, jaką panu zaproponują. Jeśli pana wybrano do jakiejś misji, może pan być pewien, że admirał nie mógł znaleźć do tego nikogo innego. Będzie to jedno z tych przedsięwzięć, które nie mogą się udać. Cokolwiek pan zrobi, będzie źle i może być jeszcze gorzej. Gdyby były widoki powodzenia, posłano by jakiegoś ulubieńca, zięcia admirała albo młodszego brata komandora. Misję, którą panu zaproponują, odrzucili już — niech pan zapamięta moje słowa — wszyscy, którzy byli przed panem na liście. Może się ona skończyć tylko śmiercią albo hańbą, albo jednym i drugim. Na Graftonie zostanie pan przynajmniej przy życiu. — Dopóki nie rozbijemy się na mieliźnie z wołowych kości, które wyrzucamy za burtę. — Wtedy będzie pan bezpieczniejszy, bo okręt nie zatonie nawet na cumach. — Zatem zdrowie bohaterów kotwicznej wachty. Kelner! Ponad pół godziny upłynęło im na pogawędce. Delancey cieszył się z towarzystwa. Wiedział, że w tym, co mówił Harris, jest wiele prawdy. Szaleństwem było spodziewać się, że wyniknie coś z rozmowy, którą przeprowadził piętro wyżej. Nigdy nie okaże się żadnych względów komuś podejrzanemu o nielojalność. Uniewinnienie kapitana Fletchera zakładało potępienie wszystkich, którzy świadczyli przeciwko niemu jako żeglarzowi i oficerowi. Zatrzymanie Fletchera wbrew opinii jego oficerów kosztowało Jerzego III jeszcze jeden okręt i życie blisko dwustu ludzi. Fletcher był niezdarnym, bezużytecznym łajdakiem, a wszyscy jego oficerowie znaleźli się na brzegu za to, że powiedzieli o nim prawdę. Prawdę? Powiedzieli zaledwie ćwierć prawdy. To jednak wystarczyło, żeby doprowadzić ich do zguby. Jakimż był głupcem! Ale był wtedy młodszy i zbyt łatwo dał sobą powodować. Dostał za to nauczkę, ale teraz jest za późno, żeby wyciągnąć z niej wnioski. Dobrze Harrisowi mówić, żeby został na Graftonie albo zszedł na ląd. A cóż innego miał robić? Nie miał domu, do którego mógłby się udać, nie miał żadnego innego zawodu ani pieniędzy, aby móc założyć jakieś przedsiębiorstwo. Ojciec jego zmarł ze świadomością, że on, Ryszard, znalazł stanowisko oficerskie. Było to wszystko, na co rodzina mogła sobie pozwolić, a nawet więcej. Siostra wyszła za mąż i opuściła wyspę, a o obu braciach sądzono, że nie żyją; starszy na pewno, a młodszy najprawdopodobniej. Spośród tych, z którymi chodził do szkoły w Guernsey, nikogo nie mógł nazwać prawdziwym przyjacielem. Mogli go pamiętać niektórzy rybacy, lecz koledzy szkolni uważali go za chłopca trudnego i nieśmiałego, któremu raczej można było dokuczać niż go lubić. — Wie pan — Harris przerwał jego zamyślenie — nie łudzę się, że admirałowie mają lekkie życie. Pracują ciężej niż pan i ja, a Macbride na przykład musi orać jak koń pociągowy. Kiedy zbierze wszystkie swoje transporty i załaduje wojska, chętnie zrezygnuje ze służby. — Wiem coś o transportach — powiedział Delancey. — Ale gdzie są wojska? — W obozie w Netley. Jest tam kilka pułków piechoty, a inne, jak słyszę, są w drodze. Wczoraj przybyło trochę kawalerii, a przedwczoraj jakaś artyleria. — I oni jadą za morze? — Krążą pogłoski, że mają iść do Flandrii. Bóg jeden wie, czy to prawda, ale może pan być pewien, iż przygotowuje się wielka wyprawa. Niech pan zwróci uwagę na tonaż, który zgromadził Macbride! Mówią, że ma nimi dowodzić lord Moira, ale zdaje się, że wyjechał; może wrócił do Londynu. Przed tygodniem był w Portsmouth — widziałem go tutaj z Macbride'em. — Ostatnio słyszałem, że Francuzi też coś przygotowują; skoncentrowali wojska w St. Malo. — Nie słyszałem o tym. Ale entuzjazm im przejdzie, jak wyjdą na morze i zobaczą, że czeka na nich lord Howe. W tej chwili porucznik Rymer, śpiesznie zbiegłszy po schodach, przerwał im rozmowę. — Delancey, mam dla pana rozkazy. Niech pan zabierze swoje rzeczy z Grafton i przeniesie się na pokład slupa Kormoran, który stoi teraz w Spithead, ale ma pożeglować z dzisiejszym wieczornym odpływem. Będzie pan nadliczbowym w załodze, tylko w podróży do Guernsey, gdzie zamelduje się pan u komandora księcia de Bouillon. Tutaj są dla pana rozkazy w tej sprawie i list wyjaśniający do admirała portu. Tutaj jest list do kapitana Grafton i drugi do kapitana Kormorana. Obydwa wymagają podpisu admirała portu. Proszę zapytać w kancelarii admirała o porucznika Watkinsa i oddać mu tę notę z pozdrowieniami ode mnie. I wreszcie tutaj, ten ostatni, to list do Jego Wysokości, który odda pan jemu do rąk własnych. Czy rozumie pan dokładnie, co ma pan robić? — Tak jest, sir. — A zatem żegnaj pan. I życzę powodzenia! — Adiutant odszedł, pozostawiając Harrisa wpatrzonego w Delanceya ze zdumieniem i niedowierzaniem. — Zdarzają się jednak cuda! Więc wyrusza pan na morze! Ale proszę pamiętać, co panu mówiłem. Niech pan uważa, bo będzie źle! Gdyby pańska misja miała przynieść jakiś zaszczyt, powierzono by ją komu innemu. Niech się pan bardzo pilnuje! Niech pan będzie gotów do ucieczki! Delancey stanął na pokładzie Kormorana przed zachodem słońca, pozornie spokojny, lecz wewnętrznie podniecony tym, że znów jest na morzu, w czynnej służbie. Słup posiadał ożaglowanie rejowe, osiemnaście armat, był bliźniaczym okrętem Amazonki. Ten zgrabny statek o białych pokładach, świeżo wymalowany, miał każdą linę na swoim miejscu. Wszystko to świadczyło, że jego kapitan jest w swojej dziedzinie artystą. Wiatr śpiewał w olinowaniu, a okręt był pod stopami Delanceya tak żywy, jak koń wyścigowy, niecierpliwiący się przed startem. Ów przyjazd na Guernsey, rodzinną wyspę Delanceya, sam w sobie nie był niczym, lecz mógł otworzyć mu drogę do szczęścia. To, co mówił Harris, płynęło tylko z zazdrości. Do diabła z nim! Może było coś w jego wstrętnych podejrzeniach, lecz odsuwał od siebie tę myśl. Był oficerem wybranym do specjalnej misji, i to do takiej, z której mógł powrócić z ustaloną reputacją. Mogła to być — nie, to musiała być! — życiowa szansa, punkt zwrotny w jego karierze. Obejrzawszy hamak zawieszony w odstąpionej mu kabinie, wyszedł na pokład, żeby się zgłosić do służby. Gdy zjawił się kapitan Bastable, przeszedł na zawietrzną stronę mostku, zastanawiając się, czy i jakiej służby się od niego oczekuje. — Dobry wieczór, Mr Delancey. — Dobry wieczór, sir. — Witam na pokładzie. Zdaje się, że ma pan rozkaz zameldować się u Filipa d'Auvergne. Znajdzie go pan na lądzie w St. Peter Port. Jeśli ten wiatr się utrzyma, powinniśmy tam być jutro przed południem. Nie będę od pana wymagał trzymania wachty, ale pan będzie pewnie chciał przyjrzeć się żegludze. — Tak jest, sir. Delancey doznał tajemnej ulgi. Obawiał się, że będzie musiał objąć służbę na pokładzie, a przecież wyszedł z wprawy, gdyż niemal rok przebywał w porcie. Ale Bastable musiał dbać o własną reputację i nie życzył sobie wypadku w Spithead, zwłaszcza w zapadającym zmroku. Sam wyprowadził okręt na morze. Delancey uczuł, że wszystko do niego wróciło — kolejność rozkazów do podnoszenia kotwicy i stawiania żagli. — Wszyscy do kotwicy! Gotowi tam na dziobie? Wybierać! Miarowo! — Potem rozległ się gwizdek i zgrzyt kabestanu , tupot wielu kroków i okrzyk: — Kotwica w górze, sir! Następnym zadaniem było postawienie żagli. Delancey widział, że marsowi byli gotowi wzdłuż rei górnych żagli. — Opuść! — zabrzmiał rozkaz, a wielkie żagle opadły i natychmiast chwyciły wiatr z hukiem armatniego wystrzału, a potem, gdy wydęły się klasycznie, nastała nagła cisza. — Wybrać szoty! Dociągnąć! Podbrasować na dziobie! Kotwica była teraz zaczepiona na kotbelce i kapitan podał sternikowi kurs: „Południowy zachód — do zachodu — tak trzymać!" Rejs już naprawdę się zaczął i kapitan odesłał portową wachtę na dół, przekazując pokład porucznikowi Saundersowi. Okręt pochylił się pod naporem wiatru, fala spieniła się pod dziobem i wyjrzały gwiazdy, widoczne poprzez takielunek . Delancey, znów żeglarz, został, by zobaczyć wschodzący księżyc; chodził po mostku razem ze Saundersem. — Był pan ostatnio w St. Peter Port? — spytał. — Trzy tygodnie temu. — Może mi pan coś powiedzieć o księciu de Bouillon? Czy to francuski emigrant? — Nie, panie Delancey. Pochodzi ze znanej rodziny na Jersey. Wstąpił do marynarki i zdobył patent oficerski w wojnie z koloniami amerykańskimi. Gdy Aretusa rozbiła się pod Ushant w roku 1778, d'Auvergne dostał się do niewoli i został we Francji, dopóki go nie wymieniono. — I wrócił jako książę? — D'Auvergne to rodowe nazwisko książąt de Bouillon, a ostatni książę — który zmarł przed dwoma laty — nie miał syna. Usynowił więc tego brytyjskiego oficera. — A czy naprawdę byli krewnymi? — Och, dalekimi. Tak mówią znawcy. — A księstwo de Bouillon jest, czy też było księstwem niezawisłym? — Mniej więcej. Ale rodzina d'Auvergne ma, albo raczej miała większe jeszcze posiadłości we Francji. Ich ośrodkiem jest zamek w pobliżu Evreux. Marszałek Turenne za panowania Ludwika XIV był ich krewnym. — Mam szczęście, że jest pan tak dobrze poinformowany. — Rodzina d'Auvergne to popularny temat w Guernsey. Wszystko, co panu powiedziałem, można tam usłyszeć na rynku. — A jakim okrętem dowodzi d'Auvergne? — Tego nie wiem. Ma jakiś mały okręcik i kanonierkę, używane do zbierania informacji wywiadowczych i do pomocy francuskim emigrantom. Samego d'Auvergne można spotkać na lądzie. Jestem panu ogromnie wdzięczny, sir. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli teraz pójdę się położyć przed jutrzejszym spotkaniem z księciem. — Dobranoc, panie Delancey. Nazajutrz poranek był słoneczny, od wschodu wiał silny wiatr. Zobaczyli Alderney i Kormoran wszedł do Russel pod wszystkimi żaglami. Delancey obserwował z pokładu rufowego, jak ukazywało się wybrzeże Guernsey. Najpierw widać było płaską równinę na północ od mostu w St. Sampson, osobną wyspę, zwaną Vale. Potem ujrzeli zamek w Vale z flagą powiewającą nad działami. W końcu siup zatrzymał się naprzeciw zamku Cornet i oddał cześć fladze. Echo armatniego wystrzału odbiło się od skał i wywołało wrzask mew, a Delancey patrzył na miasto, w którym się urodził. Na pierwszym planie były falochrony otaczające port, za nimi magazyny o czerwonych dachach, stojące szeregiem na brzegu, a jeszcze dalej dachy domów na stoku wzgórza ciągnącego się do Hauteville, wyższej i nowszej części miasta. Wznosiła się tam wieża miejskiego kościoła, a dalej na północ Delancey mógł rozpoznać mansardowe okno pokoju, który dzielił z dwoma braćmi, Mateuszem i Michałem (pokój Racheli znajdował się po drugiej stronie, od ulicy). Tak, znów był w domu. Gdy rozpoznawał dawne kąty, ogarnęła go fala ciepła i wspomnienia z dzieciństwa. Nikt z jego rodziny nie został na Guernsey i z trudem nawet przypomniano by tu sobie ich nazwiska, lecz był to jedyny dom, jaki posiadał. W porcie stały te same łodzie rybackie, to samo słońce oświetlało granitowe mury i nagle z lewej strony w odpowiedzi huknęły zamkowe działa. Gdy ucichł ponowny protest mew, slup rzucił już kotwicę na redzie St. Peter Port, zwinięto też żagle i opuszczono gig . Kormoran zatrzymał się tylko po to, żeby wysadzić pasażerów i skoro tylko gig powrócił, slup znowu odpłynął do Falmouth. Delancey rozejrzał się wokół i stwierdził, że nigdy jeszcze nie widział w St. Peter Port tak ożywionego ruchu. Wiele okrętów stało w porcie, jeszcze więcej na redzie, a łodzie pływały tam i z powrotem, zwożąc towary do magazynów. Robotnik portowy załadował rzeczy na wózek i Delancey poszedł za nim do wartowni) gdzie mógł bezpiecznie zostawić bagaż. Zaczął się dopytywać o miejsce pobytu księcia; wskazano mu drogę do magazynu, zwróconego frontem ku portowi. Gdy mijał kościół, przez High Street maszerował oddział piechoty; widać było, że Guernsey jest w stanie wojny. Gdzie jest kwatera księcia de Bouillon, można było poznać tylko po tym, że przy wejściu strażnik trzymał wartę. Delanceyowi wskazano drabinę, po której dostał się na pierwsze piętro. Znalazł się przed drzwiami prowadzącymi do tymczasowego biura. Otwór ponad nabrzeżem, przez który zazwyczaj wciągano bale i beczki, został zabity deskami, zostawiono tylko prowizoryczne okno, przez które można było patrzeć na port. Twarzą do okna, przy kuchennym stole, siedział oficer równej Delanceyowi rangi. Oprócz kilku krzeseł, mapy przybitej do ściany, papieru i atramentu na stole oraz lunety umieszczonej na beczce nie było tu innych sprzętów. Delancey skłonił się i przedstawił: — Mam tutaj list do Jego Wysokości — zameldował służbiście. — Muszę go oddać do rąk własnych. Oficer sztabu księcia nazywał się Bassett. Robił wrażenie wesołego, młodego człowieka. — Książę powinien tu być za kilka minut — zapewnił swego gościa. — Proszę, niech pan siada i powie, z czym pan przychodzi. — Z przyjemnością bym panu powiedział, gdybym wiedział — odparł Delancey. — Mam tylko rozkaz, żeby się tu zameldować. — Zdaje mi się — rzekł Bassett — że to pan ma objąć chwilowo dowództwo kutra Rojalista. Czy mam rację, sir, sądząc, że mówi pan po francusku i jest obznajmiony z tymi wodami? — Pochodzę z Guernsey, sir, nie jestem tu obcy. — A zatem jest pan człowiekiem, którego nam właśnie potrzeba. Jeżeli podejdzie pan do okna, pokażę panu okręt, którym będzie pan dowodził. Kuter stał przy nabrzeżu i wydawał się być ośrodkiem ożywionej działalności. — Jutro będzie gotów do żeglugi, otaklowany, uzbrojony i zaopatrzony w żywność na miesiąc. Będzie pan miał do pomocy pierwszego oficera, bosmana, midszypmena, kucharza i cieślę, a także kaprala piechoty morskiej. Nie jest to zwykła załoga kutra, to są ludzie specjalnie dobrani. — A co ja mam tu robić? — O tym powie panu raczej sam komandor. Zaraz tu będzie. Nawiasem mówiąc, jutro ma się odbyć konferencja, na której będzie pan musiał być obecny. Będzie gubernator — generał Small, a także generał lord Moira. — Lord Moira? Tutaj? — Przyjechał przedwczoraj. — Naprawdę? Czy przyjechał incognito? — Nie, będzie jutro na rewii wojskowej. — Na rewii? — Tak, są urodziny Jego Królewskiej Mości. — Prawda. Zapomniałem o tym. A więc cały świat — z Robespierre'em włącznie — będzie wiedział, że lord Moira jest tutaj. Czy Francuzi nie zorientują się, że coś się tu przygotowuje? — Mogą się tylko domyślać, ale nie będą wiedzieli, co. Tajemnica została zachowana. Dał się słyszeć jakiś ruch piętro niżej. Bassett rzekł: — Zdaje się, że to komandor. W chwilę potem stanęli na baczność: wszedł d'Auvergne. — Porucznik Delancey melduje się — powiedział Bassett i Delancey wręczył komandorowi zapieczętowany list z Portsmouth. D'Auvergne usiadł przy stole, złamał pieczęć i szybko przejrzał pismo. Był mężczyzną w średnim wieku, przystojnym, o surowym wyglądzie i nietolerancyjnym, ponurym spojrzeniu fanatyka. — Proszę siadać — powiedział d'Auvergne. — Witam w moich oddziałach. Jestem zadowolony, że będę miał pana na pokładzie — uśmiechnął się i wtedy przez chwilę wyglądał bardziej przystępnie. Potem spytał: — Czy zna pan wybrzeże francuskie i odważy się pan zbliżyć do niego w ciemnościach? — Tak, Wasza Wysokość. — Na tym polega misja, do której pana wybrano. — Tak jest, sir. — Obejmie pan chwilowo dowództwo kutra Rojalista. Wejdzie pan na nim do małego francuskiego portu, który został opanowany przez naszych przyjaciół i wysadzi pan tam na ląd brytyjskiego agenta. Dalsze informacje jutro. Tymczasem przejmie pan komendę Rojalisty. Powiem kilka słów do załogi i wyjaśnię im, że będzie pan nimi dowodził podczas akcji specjalnej. Mr Burrows, pierwszy oficer, będzie na nas czekał na pokładzie z listą, załogi, żołnierzy i towarów. Gdzie jest pański bagaż? — Na wartowni, sir. — Dobrze. Panie Bassett, proszę dopilnować, żeby rzeczy pana Delanceya przewieziono na pokład Rojalisty. — Tak jest, sir. — A teraz, Mr Delancey, kiedy załatwiliśmy najpilniejsze sprawy, miło mi będzie, jeśli zje pan ze mną obiad w „Złotym Lwie". Są pewne sprawy, które musimy jeszcze omówić, chciałbym także, żeby pan tam poznał kilku oficerów. A więc o drugiej w gospodzie. Jutro w południe musi pan być tutaj na konferencji, na której ustali się szczegóły. Potem będzie pan miał kilka dni na przeszkolenie swoich ludzi. Być może, w przyszłości będzie się mówić o tej akcji, jako o punkcie zwrotnym wojny. Rola, którą pan ma do odegrania, jest wagi najwyższej i od niej może zależeć zwycięstwo albo klęska. Powiedzie się panu, Delancey, jestem tego pewien. Rozdział drugi „Rojalista" Obiad w osobnym gabinecie w „Złotym Lwie" przebiegał miło i wesoło. Pozostałymi gośćmi byli: major Moncrieff z siódmego pułku, porucznik Bassett i francuski emigrant, wicehrabia Pierre de Mortemart. W pewnej chwili Moncrieff zapytał księcia o jego posiadłość we Francji. Nastąpił opis zamku Navarry i otaczających go lasów Evreux, stu tysięcy akrów drzewostanu z wielkimi jeziorami, wyspami i egzotycznym ptactwem. D'Auvergne mówił też o Elizjum, ogrodzie, rozplanowanym wokół jednej tylko pięknej rzeźby, mistrzowskiego aktu, przedstawiającego Boginię Młodości. Opisywał scenę, kiedy ogłoszono jego adopcję i prawo dziedziczenia, moment, w którym przypasano mu miecz Turenne'a, trąby zagrały fanfarę, a armaty oddały salut z tarasu. Wtedy to wszystko było takie realne! A teraz wydawało się baśniową opowiastką. Jeśli to była prawda, to odnosiła się ona — z pewnością — do jakiegoś innego, zapomnianego świata. Według wszelkiego prawdopodobieństwa zamek wraz z czarodziejskim ogrodem przestał już istnieć. Delancey nie spotkał dotąd nikogo takiego jak książę. Z aurą władczości łączyła się u niego niezwykła aura romantyzmu, a kiedy mówił, wszyscy byli nim oczarowani. Delancey, wstrząśnięty, zdawał sobie sprawę, że rewolucja musiała zniszczyć dziedzictwo księcia — może na całe lata, a nawet prawdopodobne, że na zawsze. Potem zmieniono temat i książę wystąpił w innej roli — jako zbawca francuskich arystokratów i główne ogniwo siatki wywiadowczej. W jakiś skomplikowany sposób prowadził on swoją własną wojnę, wojnę na mózgi, a nie na armaty, wojnę, która miała się zakończyć nie tyle zwycięstwem Brytyjczyków, ile przywróceniem monarchii we Francji. Gdy Delancey wrócił na Rojalistę i próbował zasnąć, zaczął rozmyślać nad rozmową przy obiedzie. Jakież to wszystko wydawało się dziwne! I nawet St. Peter Port był już inny niż znany mu z czasów młodości. Miasto było teraz pełne życia i krzątaniny, pełne żołnierzy i żeglarzy, szlachty i księży, uciekinierów z Francji; odbywały się tu koncerty i bale, a nawet — tak... przedstawienia teatralne. Trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce na ośrodek wywiadu brytyjskiego. Z tego samego powodu St. Peter Port musiał być również użyteczny dla wywiadu francuskiego. A czy wyspiarze, mówiący po francusku, byli lojalni wobec Jerzego III? Trudno powiedzieć. Łatwiej było zorientować się w ich stosunku do Robespierre'a. Wśród mieszkańców Guernsey było wielu żarliwych zwolenników Johna Wesleya. Mogli handlować z wrogiem, ale nie zrobiliby nic, żeby bezpośrednio pomóc sprawie bezbożników. Po bezsennej nocy Delanceya obudziły trąbki grające pobudkę. Domyślił się, że ich dźwięk dobiega z zamku Cornet i że garnizon musiał o świcie być w pogotowiu. Gdy wszedł na pokład, było jeszcze ciemno. Ale za wyspą Herm niebo już pojaśniało. Wiedział, że jest to dzień urodzin króla i że ma się odbyć rewia. A potem powiedzą mu, co ma robić... Zadrżał, nie tylko z powodu zimna, i pomyślał, czy nie jest to ostatni tydzień jego życia. Czy nie powinien napisać testamentu? Odrzucił tę myśl, ponieważ nie miał właściwie niczego, co mógłby zostawić. Dobrze, że właśnie jego wybrano do niebezpiecznej misji, myślał, gdyż nikt nie będzie go opłakiwał. Wątpił, żeby to samo można było powiedzieć o Moncrieffie, rudowłosym Szkocie, pochodzącym — jak sądził — ze szlacheckiej rodziny. A przecież lubił Moncrieff'a i zazdrościł mu jego śmiałego i beztroskiego sposobu bycia. Ale nie mógł zrozumieć, dlaczego do tej zapewne niebezpiecznej misji wybrano wicehrabiego de Mortemart. Ten młody człowiek wydawał się nerwowy, niespokojny i jakby czekał tylko, żeby misję odwołano. On też mógłby czuć podobnie, lecz nigdy — miał nadzieję — nie pozwoliłby sobie na ujawnienie takich uczuć. Nauczył się tego jako midszypmen, a nawet wcześniej jeszcze, w szkole. Przechadzał się po pokładzie niemal do świtu, a potem zszedł do kabiny na śniadanie. Po raz pierwszy dowodził jednostką większą od okrętowej szalupy i postanowił robić to jak najlepiej. Przysługiwał mu przynajmniej ten przywilej, że śniadanie mógł jeść samotnie. Miał teraz dość czasu, żeby dokładnie, od dziobu do rufy, obejrzeć Rojalistę. Była to piękna jednostka, zbudowana w Dover w r. 1778, początkowo nazwana Diligent, lecz potem przemianowana — widocznie przez księcia. Liczyła 151 ton, miała dziesięć sześciofuntówek i obliczona była na załogę składającą się z pięćdziesięciu pięciu ludzi. Linię miała piękną, maszt nachylony pod dużym kątem, żagle tak białe, jakby były nowe, a pomalowana została farbą czarną i kremową. Wyglądała raczej na rasowy statek pocztowy, a jedyną jej wadą — jak twierdził bosman — była nieco zbyt wielka skłonność do ostrzenia na wiatr. Cieśla mówił, że prawie w ogóle nie przepuszcza wody. Patrząc wzdłuż pokładu i widząc równy rząd armat, Delancey wzruszył się, że jest kapitanem. Na listwie uszczelniającej pokrywę luku złuszczyła się nieco farba, więc powiedział cieśli, żeby się tym zajął. Bandera owinęła się wokół drzewca, więc posłał chłopca, żeby ją odwinął. Zbadał gotowość kutra, który stał z drugiej strony portu i zanotował sobie w myśli, żeby rzucić okiem na kadłub w czasie odpływu. Powodzenie przyszłej akcji — i życie wszystkich jego ludzi — mogło zależeć od tego, co zrobi (lub o czym zapomni), gdy kuter stoi jeszcze w porcie. Podejrzewał, że wiele jeszcze jest do zrobienia, a pozostało zbyt mało czasu, żeby to wszystko wykonać. Zegar na kościele wybił dwunastą, gdy Delancey wszedł do górującego nad portem biura d'Auvergne'a. Byli tam już: Bassett, Moncrieff i Mortemart, a wkrótce potem zjawił się d'Auvergne w towarzystwie niepozornego, źle ubranego cywila, którego przedstawił jako pana „A". Bez wstępów poprosił, żeby usiedli, i odsłonił przybitą do ściany mapę Francji. W przeciwieństwie do roli, w jakiej występował dnia poprzedniego, był teraz tylko komandorem i zachowywał się jak oficer na służbie. — To, co warn powiem, panowie, jest ściśle tajne i żadna żywa dusza poza tym pokojem nie może się o tym dowiedzieć. Republikanie francuscy zebrali w St. Malo około dwudziestotysięczną armię, by — jak sądzimy — zaatakować Jersey. Lord Moira ma tutaj dziewięć tysięcy ludzi i drugie tyle w Portsmoth oraz flotę transportową pod rozkazami admirała Macbride'a. Francuskie wojska rojalistyczne na północ od Loary — możemy je nazwać wojskami ruchu oporu — liczą, jak się zdaje, około pięćdziesięciu pięciu tysięcy ludzi, zgromadzonych przeważnie w pobliżu Angers... — wskazał ten teren na mapie — ... Byłoby ich więcej, gdyby w grudniu nie poniosły klęski pod Saveney. Otóż nasi wrogowie mogą przypuszczać, że wzmocnimy garnizon na Jersey, pamiętając o tym, iż w czasie ostatniej wojny wyspa ta o mało nie wpadła w ręce Francuzów. Jednakże ministrowie królewscy zdecydowali się na śmielsze uderzenie — oczywiście za zgodą Jego Królewskiej Mości. Ich plan polega na zajęciu Cherbourga przy pomocy powstańców. Z chwilą kiedy ten port znajdzie się w naszych rękach, możemy dostarczyć tam armaty, muszkiety, proch i amunicję, której potrzebują rojaliści. Gdy ich siły połączą się z naszymi, co w rezultacie da — powiedzmy — armię stutysięczną, będziemy mogli odzyskać Francję i przywrócić monarchię. Powodzenie tego mistrzowskiego posunięcia — bo tak należałoby je określić — zależy przede wszystkim od nas, zebranych w tym pokoju. Musimy wykonać dwa zadania, a każde z nich jest wagi zasadniczej. Po pierwsze, musimy skontaktować się z francuskimi rojalistami i uzgodnić z nimi zajęcie Cherbourga. To zadanie przypadnie panu, majorze Moncrieff. Po drugie, musimy przeszkodzić w marszu nieprzyjacielskiej armii, o której wiemy, że znajduje się w St. Mało, a która — jak przypuszczamy — zostanie wysłana dla odbicia Cherbourga. To drugie zadanie zostawiamy naszym przyjaciołom z okolic St. Malo, którym wysłaliśmy już potrzebną broń i środki wybuchowe. Pan, panie Mortemart, powie im, co i kiedy mają robić. W oznaczonym dniu wysadzą mosty, zwalą drzewa na drogi i nawiążą walkę z nieprzyjacielem, gdy tylko będzie to możliwe. Marsz, który trwałby czternaście dni, gdyby go nie zakłócano, dzięki temu trwać będzie trzy tygodnie albo i więcej. Wtedy nasza baza w Cherbourgu będzie już bezpieczna. — Czy możemy wiedzieć, sir — spytał Moncrieff — na kiedy przewidziane jest lądowanie? — Na 12 czerwca. Mówię wam to, panowie, w najściślejszej tajemnicy. — Zatem moje zadanie — rzekł Moncrieff — polega na tym, żeby zapewnić zajęcie Cherbourga przez powstańców przed 12 czerwca? — Dokładnie w nocy z 11 na 12. Przekaże pan ten rozkaz — powiedział d'Auvergne, wręczając Moncrieffowi pismo — przywódcy rojalistów, zwanemu „C", i wyjaśni mu pan, jak ważne jest, żeby atak nastąpił dokładnie tego właśnie dnia. Następnie zostanie pan przy wojskach rojalistów, podczas gdy pan Delancey będzie utrzymywał kontakt między panem i mną. — A ja, jak sądzę — rzekł Pierre de Mortemart — mam wylądować w pobliżu St. Malo? — Tak — odparł d'Auvergne. — Dostanie się pan na Jersey na pokładzie szkunera Dafne. Do brzegu przybijecie razem z panem „A" na mniejszej jednostce. Ten rozkaz przekaże pan przywódcy rojalistów, zwanemu „B". Obydwa miejsca lądowania będą w rękach naszych rojalistycznych przyjaciół, którzy otrzymali już instrukcje od pana „A". — Czy można wiedzieć — zapytał Delancey — w jakich miejscach mamy lądować? — Majora Moncrieffa wysadzi pan na ląd w La Gravelle, zatoczce na połowie drogi między Carteret i Pointe du Rozel. Pan „A" poda panu dokładniejsze dane — powiedział d'Auvergne, po czym spytał: — Są jeszcze jakieś pytania? — A po chwili ciągnął dalej: — A więc doskonale. Dafne pożegluje z dzisiejszym wieczornym odpływem i pan „A" wyda dalsze rozkazy po wylądowaniu na Jersey. Rojalista popłynie jutro do Alderney, gdzie przećwiczy się drugą część operacji. Następne pół godziny spędzono nad mapami, planami i wykresami, gdzie zaznaczono sygnały i hasła. Skończono tę pracę z przybyciem gubernatora, generała-majora Johna Small i generała-majora lorda Moira. Ci ludzie stanowili absolutne przeciwieństwo; Small był to stary żołnierz, prosty, życzliwy i bardzo sympatyczny; Moira, człowiek młody, bystry i wyniosły, urodzony arystokrata, był w równej mierze politykiem, co żołnierzem. Zmęczony po dokonaniu przeglądu garnizonu, Small mówił niewiele, mruczał tylko jakieś słowa zachęty. Moira natomiast zapewnił obecnych, że po sukcesie misji Moncrieffa nastąpi energiczne lądowanie wszystkimi siłami 12 czerwca. Operację wspierać będzie przy brzegu eskadra fregat pod komendą sir Jamesa Saumaraz, pochodzącego z Guernsey i dobrze znającego wybrzeże. Sir James krąży już między Guernsey i Jersey. Potem lord Moira poprosił o pytania. — Mam jedno pytanie, milordzie — powiedział Moncrieff. — Co pan zrobi, jeśli nie uda mi się dotrzeć do powstańców, jeśli okaże się, że miejsce lądowania znajduje się w ręku nieprzyjaciela? — Odwołam całe przedsięwzięcie — odparł lord Moira. — Żeby odnieść sukces, musimy opanować port. Jeśli nasi przyjaciele z Normandii nie będą mogli dać nam Cherbourga, my nie będziemy mogli dać im tego, czego potrzebują najbardziej — artylerii. Bóg wie, że mieliśmy dość kłopotu z naszymi połówkami i kanonierami. Ledwie dla nas ich wystarczy. Nigdy nie pokusimy się o to, żeby wyładować armaty i ludzi na otwartej plaży. Na tym zakończyła się konferencja, ale lord Moira, wychodząc, powiedział, że chciałby jeszcze omówić swoje plany na wieczornym bankiecie. D'Auvergne zaprotestował przeciw tej nieostrożności, lecz powiedziano mu, że będą obecni tylko wyżsi oficerowie i że każe im się zachować tę informację przy sobie. Zdaje się, że zupełnie go to nie zadowoliło, ale nic już nie mówił. Zebranie zakończono, a major Moncrieff i Delancey wyszli razem. Ruszyli wzdłuż wybrzeża, rzekomo po to, by obejrzeć Rojalistę. Naprawdę jednak chcieli porozmawiać na osobności. — W całej tej sprawie jest coś, czego nie rozumiem — powiedział Moncrieff. — Dlaczego do niebezpiecznej misji wybrano takiego Mortemarta? Przecież on jest wyraźnie przerażony. Dlaczego sprawy poufne ma się omawiać na bankiecie, ryzykując rozprzestrzenienie się plotek, zanim oficerowie wytrzeźwieją? — Rzeczywiście, dlaczego? — zgodził się Delancey. — I dlaczego mamy mieć zaufanie do pana „A"? Ten facet wygląda dość podejrzanie, może być równie dobrze z nami jak i przeciw nam. Wszystkie posunięcia zależą od niego, a rzadko zdarzało mi się spotkać kogoś, kto by mi się od pierwszej chwili tak bardzo nie podobał. — Ani trochę bym mu nie wierzył — stwierdził Moncrieff. — Mimo wszystko lubię d'Auvergne'a. Uważam, że to za dobry oficer, żeby go zatrudniać na lądzie. — A jednak zrobiono chyba idealny wybór. — To prawda. I cieszę się, że będziemy pracować razem, pan i ja. Powiedzie się nam w La Gravelle, gdyby nawet Mortemart zawiódł albo został zdradzony przez pana „A". Delancey ochoczo się z tym zgodził, tym bardziej że z miejsca powziął do Moncrieffa sympatię. Instynktownie czuł, że mogą na sobie polegać. — Powiedział pan przed chwilą, majorze — rzekł Delancey — że w całej tej operacji jest coś, czego pan nie rozumie. Chciałem właściwie powiedzieć to samo, niemal tymi samymi słowami. Proszę Boga, żeby już było po wszystkim. — Ja też. Ale to dla nas szansa wyrobienia sobie opinii. Pan bez wątpienia jest w lepszej sytuacji, ale ja nie byłem jeszcze w walce. — Sądzę, że nie będzie żadnej walki, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Ale jeśli plan się nie powiedzie, prawdopodobnie obu nas złapią i stracą jako szpiegów. — Chyba nie, skoro będziemy w mundurach... — Niech pan nie będzie tego zbyt pewny, sir. — Tak czy inaczej będzie to przygoda. — Pomówmy teraz o tej próbie — powiedział Delancey. — Sądzę, że musimy ją przeprowadzić co najmniej trzy razy, raz za dnia i dwa razy po ciemku... Delancey wyprowadził Rojalistę na morze z ostrożnością, która nie mogła nie zrobić wrażenia na znawcach, obserwujących go z falochronu. Odcumował z początkiem odpływu, minął molo pod samym kliwrem , w kilka minut później podniósł grot i opuścił prostokątny żagiel górny dopiero, gdy znalazł się na redzie. Kuter manewrował pięknie i Delancey wkrótce nabrał do siebie zaufania. Pod lekką bryzą minął powoli Herm i wziął kurs na Alderney, niewidoczną jeszcze z powodu mgły, która później rozproszyła się, pozwalając mu skierować się ku zachodniej stronie wyspy, ominąć Swinge i trzymać się w pobliżu Couque Lihou i Noire Roque. Przy zamierającym wietrze wprowadził kuter do Long Bay i rzucił tam kotwicę z umiarkowanym poczuciem sukcesu. Okazało się, że pamięta te wody dość dobrze; od razu rozpoznał Wiszącą Skałę. Czy udałoby mu się to w bezksiężycową noc? Może, ale nie był tego pewien. Po odpowiednim uprzedzeniu garnizonu w Fort Essex i Raz Island Delancey rozpoczął ćwiczenia w pobliżu klasztoru. Podczas drugiej próby, która odbywała się w czasie dnia, założył, że nieprzyjaciel został ostrzeżony i przygotował zasadzkę. Ćwiczenie obejmowało więc odwrót pod ostrzałem. Ze względu na nieprzewidziane okoliczności barkas wyposażono w trzyfuntowe działo. Przeprowadzono specjalne ćwiczenie i próbę strzelania, podczas gdy łódź płynęła rufą do przodu. Później ćwiczenie powtórzono raz jeszcze, strzelając kartaczami z połową ładunku prochu, przy czym nieprzyjaciela markowało kilka pustych baryłek. Ćwiczenie powtórzono nocą, a wartownikom na lądzie kazano meldować o każdym hałasie, jaki usłyszą. — Musimy wszystko robić w absolutnej ciszy — powtarzał Delancey. — Od tego może zależeć nasze życie. Trudno było zadowolić Delanceya i Moncrieffa, lecz osiągnięto wreszcie stopień sprawności, z którego nawet oni byli zadowoleni. Delancey spostrzegł przy tym, że zaczyna mieć do siebie zaufanie jako do dowódcy. Przekonując ludzi o decydującym znaczeniu ich pracy, przestał zastanawiać się nad tym, co oni o nim myślą. Moncrieff w każdej sytuacji był jego podporą, szybko wszystko pojmował, był śmiały, zrównoważony, energiczny i nigdy nie wpadał w gniew. Delancey zdawał sobie sprawę, jak wiele miał szczęścia, że dostał takiego wojskowego kolegę. Miał także szczęście, że był samodzielnym dowódcą. Gdyby tu był starszy od niego oficer, w dodatku mający o nim złą opinię, Delancey mógłby się załamać, zanim jeszcze nastąpiłoby rzeczywiste lądowanie. A tak z każdym dniem nabierał zdecydowania. Ponieważ Moncrieff w niego wierzył, zaczął wierzyć sam w siebie. Zdobył też sobie autorytet u Burrowsa, pierwszego oficera, u bosmana Rankina i midszypmena Warrena. Po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę dowódcą. Wieczorem 7 ukończono ostatnie przygotowania, sprawdzono broń i ładownie. Potem Delancey powiedział ludziom, co będą robić: — Naszym zadaniem jest wysadzenie majora Moncrieffa w małym francuskim porcie La Gravelle. Port powinien być w rękach francuskich rojalistów, którzy są naszymi przyjaciółmi i oczekują nas. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, lnie będziemy strzelać. Ale nie możemy być tego całkiem 'pewni. Dlatego gdy nasze łodzie wpłyną do portu, działa będą gotowe do osłony odwrotu, a my będziemy uzbrojeni i gotowi do obrony. Ale nie wolno strzelać bez rozkazów. To, co mamy wykonać, powinniśmy wykonać w ciszy i przed świtem się wycofać. Potem rozdano wszystkim podwójne porcje rumu, a po zapadnięciu ciemności wydano rozkaz podniesienia kotwicy. Skoro tylko ją podniesiono, Delancey zawołał: — Stawiać grot! Ludzie przypadli do lin, a żagiel uniósł się i wypełnił wiatrem. — Stawiać kliwer! — brzmiał następny rozkaz, a po nim inny, do ludzi na rejach: — Opuścić! Wybrać szoty! Z kolei rozpostarł się żagiel górny, kuter posłuchał steru wyszedł z zatoki; z obu jego stron fale rozbijały się skały. Alderney po kilku minutach znikła im z oczu znaleźli się w ciemności. Idąc prawie pełnym kursem przy lekkiej bryzie, Rojalista, holując barkas , łagodnie ślizgał się po wodzie. Noc była ciemna jak smoła i Delancey kazał sondować dno, skoro tylko przestali widzieć Alderney. Zbliżając się do nieprzyjacielskiego brzegu powinien być zdenerwowany, lecz trudność zadania sprawiła, że nie myślał o niczym poza niebezpieczeństwem nawigacji. Musiał przepłynąć około dwudziestu trzech mil. Obliczył, że zachodni wiatr i fala przypływu umożliwią mu przybicie do brzegu około drugiej nad ranem. Około północy bryza zdawała się zamierać, lecz później znów się ożywiła. Obserwator na dziobie zameldował teraz, że widzi ląd. Upłynęło jeszcze pół godziny, zanim Delancey mógł coś zobaczyć. Ciemny zarys istotnie wyglądał jak ląd, a woda — jak można było oczekiwać — stawała się coraz płytsza. To była La Gravelle — był tego pewien — a obniżenie się dna wskazywało na to, że znajdował się w portowym kanale. — Falochron przed dziobem — spokojnie powiedział obserwator i Delancey wydał rozkaz rzucenia kotwicy. Pociągnęło to za sobą nieunikniony hałas; z pewnością na lądzie usłyszeli go wszyscy ci, którzy nie spali. Delancey rozkazał zatem człowiekowi z latarnią (dotychczas ukrytą), żeby dał sygnał, jak to było umówione. Nie odpowiedziano im żadnym sygnałem. Ale też nie podniesiono żadnego alarmu. Można było wystrzelić rakietę oświetlającą cel i oddać salwę z lekkiej broni. Jednakże Delancey nic spodziewał się ognia artyleryjskiego, ponieważ wieś nie leżała na torze pocisków. Gdy minęło pierwsze napięcie, rozkazał obsadzić barkas. Zrobiono to szybko i po cichu: sześciu marynarzy usiadło przy wiosłach, dwóch na przedzie przy trzyfuntówce. Było też czterech żołnierzy, dwóch z nich ulokowało się na przedzie. Na rufie znalazł się sam Delancey, major Moncrieff i dowódca łodzi — Warren. Z owiniętymi w dulkach wiosłami łódź cicho zbliżyła się do falochronu, popłynęła wzdłuż niego ku brzegowi i odnalazła schodki dokładnie tam, gdzie wskazywał je plan pana „A". W tej chwili z brzegu rozgległo się powitanie — nie wezwanie do zatrzymania się. Jakiś człowiek oświadczył, że jest przyjacielem i dodał: „Vive le Roi", żeby nie było nieporozumień. Delancey podał hasło: „Navarra", ale nie otrzymał poprawnej odpowiedzi. Trochę się tym zaniepokoił, wysiadł jednak na brzeg, a za nim major Moncrieff i dwaj żołnierze. Potem kazał Warrenowi odbić i czekać z łodzią o jakieś trzy sążnie od brzegu. Tymczasem Francuz powiedział Moncrieffowi, że go oczekiwano. Wymienił nazwisko lorda Moira i wyjaśnił, że jest przewodnikiem, który zaprowadzi ich tam, gdzie zebrali się przyjaciele. Nie zapalono świateł, lecz oddziałek dotarł bez wypadku do końca nabrzeża i ruszył ścieżką w głąb lądu. Mniej więcej sto jardów dalej ścieżka skręcała w lewo i wiodła w dół, do kamiennego mostu, przerzuconego widocznie nad strumieniem w niejakiej odległości od zatoki, do której strumień zapewne wpadał. Ścieżka prowadziła następnie stromo w górę i daleko w bok. Przewodnik podszedł do domu, stojącego samotnie na prawo od drogi. Zastukał do drzwi w sposób chyba poprzednio umówiony (stuk — stuk-stuk), a potem czekał, nieruchomy i milczący. W tym samym momencie Delancey usłyszał, że ktoś potknął się o kamień. Odgłos rozległ się nie od strony domku, lecz od mostu, przez który przeszli. Nie mieli odwrotu. W tym momencie Delancey zorientował się, że wraz ze swym oddziałkiem wpadł w zasadzkę. Ktoś cicho szedł za nimi, a teraz odcięto im drogę ucieczki. Lecz może obawy te były bezpodstawne? I on, i Moncrieff wyciągnęli pistolety i odwiedli kurki. Drzwi domku otwarły się i światło padło na ścieżkę. Człowiek, który ich tu przyprowadził, gestem zaprosił ich do wejścia. Delancey rozkazał żołnierzom, żeby zostali na zewnątrz, po czym wszedł. Wnętrze domku oświetlały świece. Było tam kilkunastu ludzi, uzbrojonych i ubranych w nieprzyjacielskie mundury. Jeden z nich, stojący pośrodku, widocznie dowódca, wymierzył do nich z pistoletu i rzekł: — Anglicy, jesteście więźniami. W tej samej chwili Moncrieff go zastrzelił. Delancey stojący w progu obrócił się i strzelił do stojącego w pobliżu przewodnika. Przewodnik upadł. Prawdopodobnie chciano ich wziąć do niewoli, gdyż nie od razu odpowiedziano na ogień. Kilka głosów wezwało ich do poddania się, lecz Moncrieff krzyknął: — Sami się poddajcie! Wystrzelił z drugiego pistoletu, a potem wyciągając szpadę, zawołał do Delanceya: — Bierz nogi za pas! W tym samym momencie Delancey dobył szpady, lecz Moncrieff padł, zanim zdążył przyjść mu z pomocą. Wówczas dwaj pozostawieni przed domkiem żołnierze strzelili w głąb pokoju, co Delanceyowi pozwoliło wycofać się pod osłoną dymu. — Za mną! — krzyknął do żołnierzy i skoczył ku ścieżce. Minął ją, nie chcąc przedostawać się przez most, skręcił w lewo, w górę strumienia i biegł między drzewami, a dwaj żołnierze deptali mu po piętach. Słyszeli pościg, tupot nóg na ścieżce i wykrzykiwane rozkazy, lecz odgłosy te utonęły w huku wystrzałów z muszkietów — pewnie ludzie z domku wpadli w przygotowaną przez nich samych zasadzkę. Delancey przebył wpław strumień, ruszył w górę przez jakieś krzaki, skręcił w lewo, po czym skierował się ku nabrzeżu. Zamieszanie przy moście było tak wielkie, że zdążył dotrzeć do portu przed nieprzyjacielem. Odnalazł barkas. Na brzegu czekał Warren z połową załogi. Oddali salwę, która wstrzymała pościg tak długo, by zdołali wejść na pokład. Gdy łódź wycofała się rufą do przodu, z brzegu rozległa się strzelanina; jeden żołnierz został zabity, a trzech marynarzy rannych. Trzyfuntówka odpowiedziała kartaczami, które oczyściły nabrzeże. Łódź wyszła już spod ostrzału, lecz lugier z portu dał ze swych obrotowych dział ognia do Rojalisty, gdy okręt stawiał żagle. Ta salwa uszkodziła nieco takielunek i ciężko zraniła Burrowsa. Gdy zaczęło świtać, kuter okrążył Casquets i wszedł do Russel. Gdy rzucano kotwicę na redzie, zmarł Burrows i jeden z rannych marynarzy. Delancey płynąc gigiem na brzeg zauważył, że Dafne już wróciła i stoi przycumowana do falochronu. Zameldował się zaraz w kwaterze komandora d'Auvergne. — Komandor będzie za chwilę — rzekł Bassett. — No i jak? — Oczekiwał nas nieprzyjaciel. Major Moncrieff zginął, mnie udało się uciec. Mamy jeszcze trzech zabitych i dwóch rannych. — Przestraszyłem się, kiedy zobaczyłem pański grot-żagiel podziurawiony kulami! — Widzę, że Dafne wróciła... — Powiodło się jej nie najlepiej. Pan „A" powiedział, że de Mortemarta aresztowano zaraz po wylądowaniu. — On powie nieprzyjaciołom wszystko, co wie. — Mają także jego rozkazy. Pan „A" powiada, że wojska francuskie z St. Malo maszerują na odsiecz Cherbourgowi. Lord Moira odwołał rozkazy lądowania. — Więc nasza klęska jest zupełna. — Tak zupełna, że Francuzi już oddają cios. Kierują na nas eskadrę fregat i sir James Saumarez właściwie przestał się liczyć. W tej chwili szybko wszedł d'Auvergne. Rozmówcy stanęli na baczność. — Cieszę się, że wrócił pan cało, Mr Delancey. Jak się powiodło? — Wpadliśmy w pułapkę, Wasza Wysokość. Domek, w którym mieliśmy spotkać przyjaciół, był opanowany przez wrogów. Major Moncrieff nie chciał się poddać i poległ. Przedtem zabił dwóch nieprzyjaciół — jednego zastrzelił, drugiego przeszył szpadą. Poza tym mieliśmy trzech zabitych i dwóch rannych, Szczęście, że udało nam się uratować kuter. — A rozkazy? — Wpadły w ręce nieprzyjaciela. — Myśli pan, że czekano na was? — Tak, sir. — Skąd mogli się dowiedzieć? Nie rozumiem tego, trudno mi w to uwierzyć. Ale na razie nie mówmy o tym Jest pan zmęczony. — Od czterdziestu ośmiu godzin jestem na nogach, sir. — Więc proszę trochę odpocząć. Niech pan się znowu zamelduje w południe. Będzie tu wtedy lord Moira i na pewno zechce posłuchać, co pan ma do powiedzenia. Gdy Delancey wyszedł, d'Auvergne spytał Bassetta: — Kto nas zdradził? — Może ktoś w Londynie, sir. — Ależ szczegółów planu nie znano nawet w Londynie. — Więc może w La Gravelle. Ktoś się przestraszył i zdradził innych. — A czy mogło się to zdarzyć w obu miejscach równocześnie? — Muszę przyznać, sir, że to nieprawdopodobne. Pozostaje tylko jedna alternatywa. Zdradzono nas tutaj. Tutaj, gdzie plany znane były tylko lordowi Moira, gubernatorowi, panu i mnie, Moncrieffowi i Delanceyowi, panu „A" i wicehrabiemu de Mortemar. Jeden z tych ośmiu ludzi musi być zdrajcą. — Czy pan sądzi, że to możliwe, żeby pan „A" był podwójnym agentem? — Jeśli nim jest, to klęska. On tkwi w samym centrum naszego wywiadu. Wie wszystko, wie więcej niż ja. — Nie wiem, kto spośród pozostałych siedmiu mógłby być zdrajcą. Choć przyznaję, że na bankiecie rozmawiało się nieostrożnie. — Tak, ale nie omawiano żadnych szczegółów. — A więc to musi być pan „A". — Obawiam się, że ma pan słuszność. Zagraliśmy i przegraliśmy, a stawka była wysoka. Trzeba się tylko dowiedzieć, w jaki sposób sfałszowano kości. W południe zebrano się w gronie mniejszym niż Delancey się spodziewał. Był tylko lord Moira, d'Auvergne i on sam. Nikt więcej. Lord był bardzo spokojny i okazał niewielkie zainteresowanie złożonym meldunkiem. — A więc Francuzi mają oba rozkazy? — spytał w końcu. — Obawiam się, że tak, milordzie — odparł d'Auvergne. — A ich armia znajduje się w forsownym marszu z St. Malo do Cherbourga? — Mam w tej sprawie wiarygodny raport. — A teraz słyszę, że sir James Saumarez stoczył walkę z ich fregatami i dzięki znajomości tych wód udało mu się zwyciężyć Francuzów podstępem. Ostatnio widziano ich wracających do St. Malo z bardzo rzadkimi minami. — Zdaje się, że tak, milordzie. — Straciliśmy Alana Moncrieffa, młodego, dzielnego oficera. Napiszę do jego ojca. Szkoda, że nie mógł go pan uratować, Mr Delancey. Nie wątpię, że robił pan wszystko, co było w pańskiej mocy. — Byłem u jego boku, milordzie, i chciałem zapobiec temu, żeby rozkazy wpadły w ręce nieprzyjaciela. Ale odpowiadałem też za bezpieczeństwo Rojalisty. Robiłem to, co wydawało mi się najsłuszniejsze, milordzie, i żałuję tylko, że moja misja się nie powiodła. — Pańska misja się powiodła, Delancey. Przez chwilę trwało milczenie. Przerwał je d'Auvergne. — Wasza Lordowska Mość nie chce chyba powiedzieć, że zwyciężyliśmy? — Posłuchajcie, panowie. To, co powiem, przeznaczone jest tylko dla waszych uszu. Nikt o tym nie wie, nawet gubernator. A więc po pierwsze, muszę was obu bardzo pokornie prosić o wybaczenie. Moim obowiązkiem było oszukiwać was od początku. Nigdy nie istniał żaden poważny plan lądowania pod Cherbourgiem. W Portsmouth rozeszła się pogłoska, że moje wojska mają wyruszyć do Flandrii. To rzeczywiście jest prawdą. Tam właśnie wyruszą. — Więc dlaczego, milordzie — zapytał d'Auvergne — dlaczego, na Boga, w ogóle przyjechał pan tutaj? — Żeby powstrzymać Francuzów od zajęcia Jersey. Ta groźba była dość realna. W odpowiedzi na to zainscenizowaliśmy akcję przeciwko Cherbourgowi. Szło nam o to, żeby nieprzyjaciel pomaszerował na pomoc portowi, którego ani nam się śniło atakować. — Teraz rozumiem wszystko... — jęknął d'Auvergne. — Chciałbym, panie Delancey, żeby i pan to zrozumiał. Myśli pan teraz, że ryzykował pan życie na próżno, że można było zmylić nieprzyjaciela w jakiś inny sposób. Ale chcę, żeby pan pojął teraz jedną z podstawowych zasad wojny. Brzmi ona: wierzymy tylko tym informacjom, które zdobywamy z trudem, własnym wysiłkiem. Przekonują nas tylko zdobyte dokumenty. A także wiadomości, wydobyte od jeńca pod groźbą egzekucji. Dałem Moncrieffowi rozkaz, adresowany do prawdziwego dowódcy rojalistów, lecz byłem niemal pewien, że wpadnie on w ręce wroga. De Mortemarta zapoznałem ustnie z planami inwazji, które on z pewnością wyjawi na przesłuchaniu. Rzeczą bardzo ważną było to, że Moncrieff i Mortemart wierzyli w inwazję, podobnie jak pan, komandora d'Auvergne, musiał sam w nią wierzyć. Dawało to pewność, że wszyscy agenci nieprzyjacielscy w Guernsey będą też o tym przeświadczeni. — Ale w jaki sposób nieprzyjaciele zostali uprzedzeni o naszych dwóch misjach? Kto ich ostrzegł, milordzie? — Nie domyśla się pan, komandorze d'Auvergne? — Przypuszczam, że pan „A". — Właśnie. Jean Prigent z St. Helier od początku pracował jako agent na rzecz obu stron. — Mam nadzieję, że go zobaczę na szubienicy! — Powoli, kapitanie! Nie powiesimy Prigenta. My go jeszcze wykorzystamy. A kiedy już przestanie być użyteczny, wydamy go Francuzom, którzy go postawią przed plutonem egzekucyjnym. Ale trzeba być cierpliwym. I to jeszcze przez kilka lat. Gdy lord Moira wyszedł, d'Auvergne usiadł przy stole ogromnie przygnębiony. — Oto koniec naszych prób inwazji na Francję! — powiedział gorzko. — Zrezygnowano z planu. Co więcej, plan taki nigdy nie istniał. Wszystko było udaniem, gestem, drobnym zdarzeniem wojny, incydentem zbyt błahym, żeby zasłużyć sobie bodaj na wzmiankę w książce historycznej. Wykorzystano nas, pana i mnie, a potem odtrącono. — Czy nie na tym polega wojna, sir? D'Auvergne nie odpowiedział, lecz wstał i skierował wzrok na wiszącą na ścianie mapę, której używał przy objaśnianiu kampanii. Patrzył na nią przez chwilę, jak gdyby rzeczywiście zaznaczony był na niej zamek Navarry. Delancey poszedł za jego wzrokiem i spytał: — Czy mam zdjąć tę mapę, sir? — Tak — powiedział d'Auvergne. — Proszę ją zdjąć. Proszę ją podrzeć! Spalić! Nie będziemy jej już potrzebowali. Straciliśmy naszą szansę! Rozdział trzeci Wybór broni Po wylądowaniu w La Gravelle Delancey przez kilka dni pilnie pracował; trzeba było naprawić Rojalistę, urządzić pogrzeby, napisać do rodzin poległych, zatroszczyć się o rannych i zwrócić do magazynów wypożyczony ekwipunek. I właśnie meldując Bassettowi o tym wszystkim dowiedział się po raz pierwszy o jeszcze jednej konsekwencji swojej misji, której nigdy by się nie spodziewał. — Czuję się w obowiązku ostrzec pana — mówił Bassett — że w wojsku wiele się mówi o śmierci Moncrieffa. Niektórzy oficerowie twierdzą, że powinno się było go uratować, że marynarka pozostawiła go własnemu losowi, że poświęcono jego życie. — Muszę przyznać, że je poświęcono. Ale ratunek był niemożliwy. Widziałem, jak go zabito. — Wiem, że to prawda, i wyjaśniałem to oficerowi 42 pułku, który mi opowiadał o nastrojach, jakie zapanowały w kasynie. — Przecież Moncrieff służył w 7 pułku piechoty. — Tak, ale przydzielono go do sztabu lorda Moira. Jako odkomenderowany z własnego pułku, jadał w kasynie 42 i zdobył sobie wielką popularność wśród kolegów-oficerów tej jednostki. — Nie dziwi mnie to. Przypuszczam, że wszyscy musieli go lubić. — Chyba tak. I właśnie dlatego padają pod pańskim adresem przykre słowa. — Czy komandor d'Auvergne wie o tym? — Tak, i mówił o tym z majorem Simmonsem, obecnym dowódcą 42 pułku. Ich pułkownika nie ma teraz na wyspie, a Simmons jest trochę za młody, żeby pozostawić go samemu sobie. Jego Wysokość ma wątpliwości, czy Simmons ma wystarczający autorytet wśród swoich kapitanów, z których wielu jest starszych od niego i brało już udział w bitwach. — Rozumiem — powiedział Delancey powoli. — To dziwne, lecz Moncrieff, gdyby żył, byłby prawdopodobnie moim najlepszym przyjacielem. Nie mogło nam się lepiej współpracować... A teraz się mówi, że go opuściłem. — Wiem, że to absurdalne oskarżenie. — Mogłem wysadzić na ląd więcej ludzi i wyrządzić szkodę nieprzyjacielowi, ale wtedy prawdopodobnie utraciłbym Rojalistę. A rozkaz — jak pan wie — miałem wyraźny: wycofać się przed świtem. — Wszystko to święta prawda. Myślę, że rozpowszechnianie tych plotek jest haniebne. — Dziękuję za ostrzeżenie. Wierzę, że spotkamy się znów dzisiaj wieczorem... — Pod „Złotym Lwem"? Tak, będę tam. Zdaje się, że gościem księcia na tej kolacji będzie też kapitan Bastable. Kormoran wrócił z Jersey i jutro po południu odpływa do Portsmouth. Podczas kolacji książę de Bouillon wciąż jeszcze był przygnębiony utratą wszystkich swoich nadziei. Nie wspominając o swojej tajnej działalności, mówił ogólnie o sytuacji we Francji. — Zaczynam mieć wątpliwości, żeby kiedykolwiek przywrócono monarchię. Nasza klasa społeczna została wydarta z korzeniami. Czy będzie mogła kiedykolwiek wrócić i znów zapuścić korzenie? A jakich nonsensów będą się uczyć przyszłe pokolenia! Będzie się im mówić, że biedni wieśniacy powstali przeciwko tyrańskiemu reżimowi. Któż będzie pamiętał o tysiącach biedaków, którzy walczyli i polegli za ten reżim? W walce brały udział armie rojalistyczne w liczbie około stu tysięcy żołnierzy, Republikanie ponosili klęskę po klęsce. W przyszłości nikt nie będzie o tym pamiętał. Chciałbym móc wierzyć, że zwyciężą. Chciałbym, żeby w mojej mocy było im pomóc. Później rozmawiano na temat charakterystycznych obyczajów Guernsey, na temat umiejętności, z jaką ludzie tutejsi godzili przemytnictwo z religią. D'Auvergne, jako pochodzący z Jersey, interesował się antypatią, istniejącą między obiema wyspami, ale nie potrafił jej wyjaśnić. Podczas tej rozmowy Delancey był na pół świadom tego, że w odległym kącie sali odbywa się dość hałaśliwe zebranie. Ponieważ mignęła mu barwa szkarłatna, zorientował się, że przeważają w nim oficerowie z wojska, a z hałasu wywnioskował, że są raczej niższej rangi. Spojrzawszy w tamtą stronę, i niemal spodziewając się czegoś takiego, spostrzegł, że od stołu podnosi się młody chorąży i niepewnym krokiem idzie w jego stronę. Był to jasnowłosy młodzieniec, najwyżej dziewiętnastoletni, o zarumienionych policzkach i czole zroszonym potem. Stanął, chwiejąc się, przy grupie marynarzy i wykonał coś w rodzaju ukłonu, na który d'Auvergne odpowiedział raczej chłodno. — Chorąży Watkins, panowie — powiedział — do usług... — Urwał niepewnie, otarł czoło i dodał: — Z 42 pułku piechoty. Przez chwilę panowała zupełna cisza — towarzystwo w kącie uspokoiło się teraz, nasłuchując — i wydało się, że to było wszystko, co miał do powiedzenia. Potem jakby przypomniał sobie ciąg dalszy i zaczął: — Czy mam... mam... mam zaszczyt mó... mówić z porucznikiem... hm... Delanceyem? — Ma pan — powiedział krótko Delancey, wstając. — A więc, sir, mam je... jeszcze za... zaszczyt powiedzieć pa... panu, sir, że jest pan tchórzem! Delancey, który się tego spodziewał, odparł głośno, tak aby usłyszeli go pozostali oficerowie: — A pan, panie Watkins, jest pijanym szczeniakiem, mniej przynoszącym pożytku swemu pułkowi niż najgorszy rekrut. Hańbi pan mundur i martwi rodziców. Wracaj do niani, chłopcze, i naucz się wycierać sobie nos! — Potrafię obchodzić się z pistoletem tak samo jak pan! — Wątpię, czy potrafi pan obchodzić się z nocnikiem. — To obelga! — wrzasnął chorąży. — Może — odparł Delancey. — Ale proszę zwracać się do mnie „sir". — Żądam satysfakcji, sir! — Doskonale. Proszę wybrać sobie sekundantów i poprosić ich, żeby załatwili wszystko z obecnyjn tutaj panem Bassettem. Mam nadzieję, że zgodzi się pan, sir, występować w moim imieniu? Bassett skinął głową. Delancey usiadł z powrotem i zwracając się do d'Auvergne'a podjął rozmowę w miejscu, w którym ją przerwano. — Zawsze sądziłem, Wasza Wysokość, że Guernsey ze swoim portem jest w lepszej sytuacji niż Jersey. — To prawda, panie Delancey. Ale nadchodzą czasy, kiedy St. Peter Port będzie za mały. Podczas tej dyskusji Bassett przeprosił na chwilę towarzystwo. Wiedząc, o co chodzi, Delancey powiedział spokojnie: — On mnie wyzwał. Wybieram: szpady. Bassett kiwnął głową i podszedł do tamtej grupy. — ... ale St. Peter Port ma dobrą redę, osłoniętą przez Herm od wschodniego wiatru i przez samą Guernsey od zachodniego... — Jestem całkowicie pańskiego zdania, Wasza Wysokość. Port St. Helier znajduje się po nieodpowiedniej stronie wyspy. Bassett wrócił i rzekł Delanceyowi na stronie: — Jutro o świcie na łące przy koszarach. Znów zaczęto rozmawiać, lecz Delancey już nie pił. Obserwując jego zachowanie, wszyscy obecni mogliby przypuszczać, że jest człowiekiem bardzo odważnym i doświadczonym szermierzem. W gruncie rzeczy nie był ani jednym, ani drugim, nigdy dotąd nie miał sprawy honorowej i był tylko przeciętnie odważny. Serce zabiło mu nierówno, gdy okazało się, że został wyzwany i po prostu bał się spotkania, którego teraz nie można było uniknąć. Gdyby Watkins był cywilem, mógłby po wytrzeźwieniu zmienić zdanie i zdobyć się na jakieś przeprosiny. Ale oficer musiałby w takim wypadku zrezygnować ze służby. W pułku liniowym (jak też w marynarce) nie było żadnej przyszłości dla kogoś, kto odmówił stawienia się na wyzwanie. Jednakże Delancey, choć był zdenerwowany, okazał przytomność umysłu. Zwrócił uwagę, że Watkins mówił o pistoletach, i to naprowadziło go na myśl, żeby uznać Watkinsa za wyzywającego i zapewnić sobie wybór broni. Natychmiast więc wybrał szpady, domyślając się, że szermiercze zdolności jego przeciwnika są minimalne. Sam nie był biegłym szermierzem, brał jednak w młodości lekcje i pamiętał przynajmniej, jak należy stanąć w pozycji, jak zrobić wypad i fintę, zadać i odparować pchnięcie. Gdyby chodziło o cywila, sekundanci Watkinsa mogliby się sprzeciwić i oświadczyć, że ich zleceniodawca nie może dać satysfakcji tą bronią. Ale nie mogli sprzeciwić się temu w imieniu oficera. Jeśli oficer nie potrafi użyć szpady, nie powinien jej nosić. Jeśli Watkins nigdy nie brał lekcji szermierki — co wydawało się dość prawdopodobne — otrzyma taką lekcję teraz. Drugim sekundantem Delanceya miał być porucznik Saunders z Kormorana, którego spotkali po kolacji w pobliżu kościoła. Saunders i Bassett poszli załatwić różne sprawy — znaleźć felczera i zmierzyć szpady — podczas gdy d'Auvergne i Bastable ruszyli z Delanceyem do portu. — Nie będę ukrywał, że mi się to wszystko nie podoba — powiedział d'Auvergne. — Ten nieszczęsny chłopak został pchnięty do tego szalonego kroku przez innych oficerów. Zastanawiam się, czy nie dałoby się skłonić go do przeprosin. — Mam nadzieję, że Wasza Wysokość nie ma mi za złe tego, co zrobiłem? — Nie mógł pan zrobić nic innego. Ale martwi mnie to jutrzejsze spotkanie i jego prawdopodobne konsekwencje. Gdyby dowódca 42 pułku był na miejscu, posłałby Watkinsa na miesiąc na pikietę i sprawa byłaby załatwiona. — Ja go nie zabiję, sir, a wątpię, żeby on potrafił mnie zranić. — Przyjmując, że skończy się to tak, jak pan się spodziewa, wynik w każdym wypadku będzie niepomyślny. Ukaranie tego chłopaka nie przyniesie panu żadnego zaszczytu, a oficerowie 42 pułku w dalszym ciągu będą opowiadali uwłaczające panu historie. Gdyby pan został ranny, byłoby jeszcze gorzej — okaże się pan przeciwnikiem niegodnym zwykłego uczniaka. Spotkanie z oficerem w pańskim wieku mogłoby przynajmniej położyć kres tej sprawie. — Bardzo słusznie, sir. — Postaram się zapobiec temu spotkaniu, jeśli mi się uda. O, proszę pana, kapitanie Bastable, żeby pan był tam obecny i jako starszy rangą oficer wezwał obu przeciwników, by użyli swoich szpad przeciw Francuzom. Czy jeśli Watkins odwoła, co powiedział, zgodzi się pan, panie Delancey, zrobić to samo? — Oczywiście, sir. — Więc dobrze. A zatem użyje pan swego wpływu, kapitanie? Będę panu za to bardzo wdzięczny. — Zrobię, co będę mógł, sir — powiedział Bastable. — Ale nie jestem pewien rezultatu. Gdyby młody Watkins walczył już w kilku kampaniach, miałbym więcej nadziei. Wtedy wszyscy by się zgodzili, że nie musi dawać dowodu odwagi. Ale podejrzewam, że dopiero co się zaciągnął i jeszcze nie wąchał prochu. On sam chce się sprawdzić, a przyjęcie przeprosin takiej okazji nie da. — Mimo to niech pan się postara — nastawał d'Auvergne i Bastable raz jeszcze przyrzekł. — Dobranoc i powodzenia! — powiedział d'Auvergne, kiedy się żegnali, i Delancey, podziękowawszy mu, wszedł na pokład Rojalisty. Źle spędził noc i nie spał, gdy służący przyszedł go zbudzić o czwartej. Koszary piechoty, w których kwaterował 42 pułk, znajdowały się na północnym cyplu St. Peter Port. W piękny, letni poranek nietrudno było dojść ścieżką na łąkę przed budynkami. Spotkali się pośród drzew, u końca alei wiodącej ku morzu. Gdy stawiły się już obydwie grupy, kapitan Bastable odwołał czterech sekundantów, podczas gdy przeciwnicy stali na uboczu i nie mogli słyszeć tego, co mówią tamci. — Jako starszy oficer chciałbym, panowie, nakłonić was do załatwienia tej sprawy bez odwoływania się do broni. Powtarzano tutaj historyjkę o tym, jakoby porucznik Delancey opuścił majora Moncrieffa i pozwolił, żeby go zabito, jakoby uciekł, ratując własne życie, a poświęcając życie towarzysza. Chciałbym, żeby wszyscy panowie wiedzieli, że jest to historia całkowicie nieprawdziwa. Porucznik Delancey był posłuszny rozkazom, jakie otrzymał od komandora d'Auvergne'a. Komandor upoważnił mnie do zapewnienia was, że pan Delancey dowodził kutrem, że nie było żadnego innego kompetentnego nawigatora i że bez niego kuter byłby najprawdopodobniej stracony. Muszę także wyjaśnić, że pan Delancey uciekł przed Francuzami dopiero wówczas, gdy majora Moncrieffa zabito w walce. Jeśli pan Watkins uwierzył historyjce o tchórzostwie porucznika Delanceya, to bardzo pobłądził. Daję wam na to moje słowo. Przechodzę teraz do wydarzeń wczorajszego wieczora. Uwierzywszy tej historyjce i wypiwszy, powiedziałbym, więcej niż powinien, pan Watkins publicznie oskarżył porucznika Delanceya o tchórzostwo. Doszło do gniewnej wymiany zdań i w rezultacie do spotkania, które nas tu przywiodło. Chcę powiedzieć, co następuje: jeśli pan Watkins, wiedząc o tym, że został wprowadzony w błąd, i o tym, że działał w chwili, gdy daleki był od trzeźwości, wycofa swoje oskarżenie, mogę was zapewnić, że wyjaśnienie to zostanie przyjęte. Czy muszę dodawać, że nikt z nas nie będzie o nim źle myślał? Opuści to pole z nienaruszoną reputacją i wszyscy uznamy, że postąpił jak oficer i dżentelmen. Sekundantami Watkinsa byli: kapitan Henderson i porucznik John Huntley. Henderson, starszy już człowiek, odpowiedział: — Przyjmujemy do wiadomości to wszystko, co pan powiedział, kapitanie Bastable, ale to nie ma znaczenia", jeśli chodzi o oficera, którego tu reprezentujemy. Gdyby przeprosił teraz przeciwnika, musiałby zrezygnować z wojska i zostałby na zawsze napiętnowany jako tchórz. Nie, sir, nie możemy mu radzić, żeby się wycofał. Czy zgadza się pan ze mną, panie Huntley? — Na Boga, tak, sir! Pan Watkins musi podtrzymać swoje słowa albo wystąpić z armii. — Proszę panów, byście pamiętali, że jest on w wieku, w którym łatwo się pomylić, a jeszcze łatwiej powiedzieć więcej, niżby się chciało. Myślałbym o tym inaczej, gdyby porucznik Delancey został wyzwany przez swego rówieśnika, przez oficera, który był już w bitwie. — Jego następnym przeciwnikiem — odparł Huntley — będzie właśnie człowiek, o jakim pan mówi: kapitan Hilliard. — Następnym przeciwnikiem? Co pan chce przez to powiedzieć, sir? — Pan Huntley się wygadał — rzekł Henderson, marszcząc brwi. — Cóż, stało się. Całe nasze kasyno, dwudziestu trzech oficerów, postanowiło pomścić śmierć biednego Moncrieffa. Wszyscy będą kolejno walczyć z Delanceyem i ciągnęliśmy losy, kto z nas i kiedy będzie go wyzywał. Watkins jest pierwszy, a Milliard drugi. Ja będę trzeci. — Ależ to morderstwo! Któż może przeżyć dwadzieścia trzy pojedynki! — Nie wchodzę w to. Delancey nie przeżyje drugiego. Hilliard jest naszym instruktorem szermierki i wspaniale strzela z pistoletu. Jestem pewien, że zabije przeciwnika każdą bronią. — Rozumie pan więc — mówił Huntley — dlaczego Watkins nie może się wycofać. Nie wyzwał Delanceya dlatego, że był pijany, tylko dlatego, że ciągnięto losy i on przegrał, chciałem powiedzieć: wygrał. — Więc dobrze, panowie. O następnych spotkaniach zamelduję swemu przełożonemu. Czy mam przyjąć do wiadomości, że sekundanci są zgodni co do tego, że nie będzie przeprosin z żadnej strony? — Żadnych przeprosin, sir — rzekł Henderson. — Żadnych przeprosin, sir — powtórzył Bassett jak echo. — Dobrze. Możecie zaczynać. Gdy niebo pojaśniało, z szarego robiąc się różowe, sekundanci wybrali płaskie miejsce, powtórnie zbadali szpady i ustalili, że przeciwnicy zajmą miejsca po stronie północnej i południowej. Kapitan Bastable, felczer i jego ordynans stanęli w tyle, pod drzewem. Potem Delancey i Watkins zdjęli kurtki i oddali je sekundantom, wzięli podane im szpady i przeszli na wyznaczone pozycje, oddalone od siebie o jakieś pięć jardów. Delancey zadrżał lekko, lecz miał nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Potem spojrzał na przeciwnika. Watkins był blady, drżący i niemal absurdalnie zbolały. Może bolała go głowa po wczorajszym wieczorze? A może zaczął dzień, szukając otuchy w butelce? Gdy jego własne drżenie minęło, Delanceyowi zrobiło się żal nieszczęsnego chłopaka, z którym miał się potykać. Watkins miał pecha, bo spotkanie musiało się odbyć. Między sekundantami i kapitanem Bastable'em toczyła się jakaś dyskusja — wygadało na to, że nastąpią przeprosiny i cała sprawa zakończy się gładko. Ale wszyscy sekundanci widocznie byli zgodni co do tego, że to niemożliwe. Honoru należy bronić! Ale jak? Zabijając czy raniąc tego nieszczęśliwego i głupiego uczniaka? Przede wszystkim dlaczego ten dureń wywołał kłótnię? Czemu nie zaczął się awanturować z kim innym? Wreszcie ukończono wstępne czynności. Dwaj sekundanci odeszli na bok, a dwaj starsi zajęli miejsca między przeciwnikami. — Naprzód! — powiedział kapitan Henderson i pojedynkowicze zaczęli iść ku sobie, dopóki Bassett nie ujął końców obu szpad i nie połączył ich z sobą. — Stanąć w pozycji! — powiedział Henderson i dwa ostrza znów się rozdzieliły. — Nacierać! — powiedział Henderson i rozpoczęła się walka. Ostrza dźwięczały ostrożnie. Delancey wypróbowywał przeciwnika. Od razu było widać, że chłopak nie jest szermierzem. Nauczono go, jak stanąć w pozycji, i powiedziano, jak wykonać pchnięcie. Na tym jednak kończyła się jego wiedza, a to nie mogło go uratować. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że rozpacz pchała go do szaleńczego ataku... Delancey odbił ostrze i zrobił fintę, obserwując niezdarne odparowanie, odsłaniające przeciwnika z drugiej strony. Próbował przypomnieć sobie cięcie, wytrącające broń, ostre odparowanie słabego ciosu silniejszym. Ale zachował to na później. Co chłopak tymczasem spróbuje zrobić? Czy w ogóle ma jakiś plan? Wyglądało na to, że nie, gdyż bezcelowa gra toczyła się dalej ślamazarnie. Delancey patrzył na twarz przeciwnika i próbował zgadnąć, co zapowiada jej udręczony wyraz. Tak, ta mina zdawała się mówić o jakimś desperackim postanowieniu. Miał zamiar wykonać pchnięcie! W kilka sekund później wykonał niezdarną fintę, potem chwila wahania i konwulsyjny atak, który przeszedł daleko od celu i pozbawił chłopaka równowagi. Delancey przysunął lewą nogę do prawej, wyprostował rękę, trzymającą szpadę, i skierował ją ku prawemu ramieniu przeciwnika. To elementarne pchnięcie jest ruchem defensywnym, lecz nieostrożny antagonista może się nadziać na ostrze. Stojąc sztywno na baczność, Delancey wyczuł lekki zgrzyt na prawym ramieniu Watkinsa. Ostrze zagłębiło się na jakieś dwa cale w ciało tuż pod obojczykiem. Twarz Watkinsa zmieniła się, jej gniewny grymas przeszedł w dziecięce zdumienie. Na jego koszuli rozszerzała się czerwona plama, spojrzał na nią. W sekundę później opuścił szpadę, osłabł i runął jak skrwawiona kłoda. Podbiegł felczer, ukląkł i wyjął tampony i bandaże. Podeszli sekundanci. Bassett wziął szpadę Delanceya. Walka była skończona, trwała mniej więcej półtorej minuty. — Nie chciałem zranić tego chłopca — powiedział Delancey do felczera, tak jakby wszystko zdarzyło się przypadkiem. — Nic mu nie będzie — spokojnie odparł felczer. — Wybrał pan odpowiednie miejsce do zadania rany. — Czysta robota — powiedział Saunders. — Szybko się skończyło — rzekł Bassett. Na boku Henderson spokojnie mówił do Huntleya: — Watkins ledwie umiał trzymać szpadę, a co dopiero jej używać. Założyłbym się, że nigdy w życiu nie brał żadnej lekcji. — I przegrałby pan, sir. Hilliard dał mu lekcję dziś rano. Przyznaję, że to była pierwsza. — Ma szczęście, że żyje. Z pistoletem mógłby mieć jakąś szansę. — Tak, zaczął się wprawiać, skoro tylko wyciągnął asa z talii. Hilliard zabrał go do L'Ancresse i potem mówił, że pięknie sobie dawał radę. — Słyszałem o tym. Ale niełatwo stać spokojnie, gdy na czternaście kroków przed sobą widzi się wylot lufy przeciwnika. — Słusznie, sir. W tej chwili podszedł kapitan Bastable i powiedział: — Mam słówko do pana, kapitanie Henderson. Nie może być mowy o żadnych dalszych konsekwencjach... To rozkaz. Zamelduję Jego Wysokości... — Bastable odszedł z Hendersonem i Huntleyem od leżącego Watkinsa i Delancey nie słyszał reszty rozmowy. Zorientował się, że nie chciano, żeby coś dotarło do jego uszu. — Idziemy na śniadanie? — spytał Bassett, pewnie nie po raz pierwszy. — Chciałbym najpierw zamienić kilka słów z Watkinsem. — Nie może pan — rzekł Saunders trochę niecierpliwie. — Jest jeszcze nieprzytomny. Myślę, że pójdziemy. Ordynans felczera, posłany do koszar, wrócił z czterema żołnierzami i z kocem. — Dobrze — powiedział Delancey. — Chodźmy. Rozdział czwarty Na lądzie Nieco później tego poranka Delancey złożył raport komandorowi d'Auvergne. Pojedynek się odbył i przeciwnik został ranny. Nie było to niespodzianką dla d'Auvergne'a, któremu już o tym doniesiono, lecz słuchał cierpliwie. — Panu Watkinsowi nie grozi niebezpieczeństwo — zakończył Delancey. — Odniósł lekką ranę, z której wyliże się w ciągu dwóch, trzech tygodni. — Wszystko składa się niezwykle pechowo — powiedział d'Auvergne. — Ale pan w żadnym wypadku nie ponosi za to winy. Powiedziałbym raczej, że zachował się pan znakomicie; także dlatego, że oszczędził pan wojowniczego Watkinsa. Wątpię, żeby mógł pan lepiej postąpić w tej nieszczęsnej sprawie. Lecz pozostaje faktem, że oficerowie 42 pułku są wciąż w niebezpiecznym nastroju. Nie zadowoli ich także wynik dzisiejszego spotkania. Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby naprawić stosunki między wojskiem i marynarką... Nastąpiła przerwa, po czym d'Auvergne wstał. Przez chwilę chodził po pokoju, a następnie ciągnął dalej: — Przyjmując tę ostatnią misję, wiedział pan, Delancey, że Rojalistą dowodzi inny oficer. Jest to człowiek starszy i doświadczony w służbie, ale moim zdaniem nie nadawał się do lądowania w ciemnościach na francuskim wybrzeżu. Posłałem go ze specjalnym rozkazem na Jersey i dałem panu czasowe dowództwo. Spisał się pan znakomicie i lord Moira zapewnił nas, że pańska misja była udana. Francuzi dokładają wszelkich wysiłków, żeby umocnić obronę Cherbourga. Jersey jest teraz bezpieczne i minie całe lato, zanim będą mogli na nowo zagrozić naszemu terytorium. Miałem nadzieję, że będę mógł wynagrodzić pana za dobrą służbę, oddając panu jakiś inny okręt w mojej eskadrze. Teraz nie jest to już wskazane, nie leżałoby to też w pańskim interesie. Baza moich okrętów będzie znajdować się na Jersey i tam przeniosę swoją główną kwaterę. Niestety na Jersey znajduje się kompania 42 pułku, więc zapanowałyby tam te same fatalne nastroje. D'Auvergne znów usiadł przy stole; robił wrażenie, jakby przepraszał, gdy przystąpił do sedna sprawy: — Moje rozkazy są takie: wróci pan do Portsmouth na słupie Kormoran. Odpływa dzisiaj po południu. Uda się pan na jego pokład natychmiast — to jest rozkaz — a Bassett prześle tam pańskie rzeczy z Rojalisty. Pozostanie pan na pokładzie, dopóki Kormoran nie odpłynie. Dam panu list polecający — leży tutaj przede mną — do admirała Macbride'a. Miał pan pecha, Delancey, ale wierzę, że czeka pana jeszcze pełna sukcesów kariera. Życzę panu więcej szczęścia na pańskim następnym okręcie. D'Auvergne podpisał leżący przed nim list i kazał Bassettowi go zapieczętować. Delancey spostrzegł, że d'Auvergne zajął się już następną sprawą, raportem, który właśnie wpłynął, i wkrótce zapomni o jego istnieniu. Schował więc swoje świadectwo do kieszeni, ukłonił się i wyszedł. Bassett poszedł razem z nim na nabrzeże, do oczekującej na Delanceya łodzi z Kormorana. — Powodzenia! — powiedział Bassett i sternik odbił od brzegu. Gdy gig oddalił się od schodków i skierował na pełne morze, przepływał obok południowego cypla wybrzeża, gdzie zebrały się portowe łaziki, jak tego można było się spodziewać w taki piękny poranek. Nieco dalej stała grupka dam, które wyszły na spacer, a pośród nich mignął Delanceyowi szkarłat wojskowych mundurów Gdy gig podpłynął bliżej, rozpoznał kapitana Hilliarda i pana Huntleya. W chwilę później poznali go i zagadali do siebie z wyraźnym rozbawieniem. Znajdowali się zbyt daleko od Delanceya, żeby mógł usłyszeć, co mówili, ale ich gesty były jednoznaczne. Widziano, że uciekał! W południe będzie już o tym mówił cały St. Peter Port, wieczorem cała wyspa, a w ciągu dwóch, trzech dni wieść o tym dotrze na Jersey i do kraju. Wprawdzie nie otrzymał żadnego innego wyzwania, ale rozejdzie się plotka, że odmówił walki. Było na to tylko jedno lekarstwo. Musi wrócić na brzeg i pokazać się publicznie pod „Złotym Lwem". Najlepiej będzie, jeśli zaprosi na obiad kapitana Bastable, zanim Kormoran odpłynie. Myśl o konsekwencjach tego kroku trochę go niepokoiła, ale nie było innej rady. Tym razem będą to pistolety... Przy trapie powitał Delanceya Saunders: — Witam na pokładzie. Zdecydowany postąpić tak, jak uważał za słuszne, zanim opuści go odwaga, Delancey od razu poprosił o widzenie się z kapitanem Bastable. Skierowano go na dół. Bastable przyjął go uprzejmie. Delancey zaraz poprosił o łódź, która odwiozłaby go z powrotem na brzeg. Miał tam do załatwienia kilka wizyt, musiał zapłacić dług, odebrać bieliznę z pralni. — Niestety, mam wyraźny rozkaz, żeby zatrzymać pana na pokładzie, dopóki nie odpłyniemy. — Ale ja muszę załatwić parę spraw na brzegu, sir, miałem też nadzieję, że uczyni mi pan ten zaszczyt i zechce zjeść ze mną obiad. — Może pan posłać midszypmena, żeby dopilnował pańskich spraw w St. Peter Port. Dam mu do dyspozycji gig. Co do miłego zaproszenia, nie wolno mi go przyjąć. Pójście z panem na brzeg nie byłoby zgodne z rozkazami, które otrzymałem. — Jestem pewien, sir, że komandor d'Auvergne wybaczyłby małe odstępstwo od rozkazów. Zrozumiałby konieczność. — Rozumie ją znakomicie. W wypadku, gdyby pan nie chciał posłuchać mego rozkazu, mam nałożyć na pana ścisły areszt. Czy to wystarczająco jasne? Mam nadzieję, że oszczędzi mi pan kłopotu i przykrości. —Tak jest, sir. — A zatem, czy mam pańskie słowo, że nie będzie pan próbował dostać się na brzeg? — Tak, sir. — Skoro to już załatwiliśmy, teraz ja mam zaszczyt zaprosić pana na obiad na pokładzie tego okrętu. Może jedzenie nie będzie tak dobre jak to, które dostalibyśmy pod „Złotym Lwem", ale lepsze niż mógłbym panu zaproponować po trzymiesięcznym pobycie na morzu. — Z przyjemnością, sir. Obiad był doskonały i Bastable skorzystał z okazji, żeby wypić zdrowie gościa: — Piję za znakomitego szermierza! Delancey skłonił się, lecz zaprotestował, mówiąc, że toast powinien brzmieć: „Za ledwo znośnego instruktora fechtunku". Nie wspominano już więcej o porannym wydarzeniu i przyjęcie zakończyło się w atmosferze bardzo przyjacielskiej. Wkrótce potem okręt odpłynął i Delancey był pełen podziwu dla tego manewru. Slup stał na kotwicy, ale w chwilę później kotwica była już podniesiona, a okręt pod żaglami i na właściwym kursie. Wiatr przybierał na sile, a fale wraz z nim. Kormoran szedł ostro do wiatru, bryzgi fal łamały się nad dziobowym pokładem. Guernsey prześliznęła się na nawietrzną, lecz jej kontury, które mógł rozpoznać, zniknęły zaraz we mgle, gdy slup jeszcze raz wziął kurs na Portsmouth. Podobnie jak podczas poprzedniego rejsu Delancey spacerował po pokładzie z porucznikiem Saundersem. — Co będzie pan teraz robił? Wróci pan na Grafton? — Nie mam już teraz przydziału ani na Grafton, ani na żaden inny okręt. Byłem tutaj odkomenderowany czasowo. Teraz mam tylko list polecający do admirała Macbride'a. — Czyżby pan o tym nie wiedział? Macbride'a nie ma już w Portsmouth. Słyszałem, że pojechał za morze z przydziałem do stoczni. — Jeśli tak, to ma pan przed sobą półetatowego porucznika. Gdzie stacjonowanego? Na lądzie. — Jestem pewny, że pański los się odmieni. — Z moją reputacją człowieka, który nie stanął na wyzwanie? — Ależ to nonsens. Pan walczył, a ja byłem pańskim sekundantem. Kapitan Bastable był świadkiem spotkania, a powtórnie nie został pan wyzwany. — Inny oficer był gotów mnie wyzwać, i wszyscy o tym wiedzieli. — Ale przecież nie został pan wyzwany i opuścił pan wyspę na rozkaz przełożonego. — Wszystko to prawda, ale czy żołnierze w to uwierzą? Wie pan równie dobrze jak ja, co się będzie o tym mówiło. Tej nocy Delancey zastanawiał się w swojej kabinie, na czym polegał jego błąd. Może w La Gravelle powinien był wdać się w większą bitwę? Może w spotkaniu z młodym Watkinsem powinien był wybrać pistolety? Może powinien był zmusić bosmana Kormorana, żeby go zawiózł z powrotem na brzeg? To niesprawiedliwe, lecz będzie teraz żył z plamą na honorze. Ale czy będzie to tak zupełnie niesprawiedliwe? D'Auvergne rozkazał mu opuścić Guernsey natychmiast, lecz był to akt życzliwości. Wiedział, że Delancey tego chciał. Bóg wie, że wysłuchał tego rozkazu z westchnieniem ulgi. Któż by czuł inaczej. Ale prawdziwa próba miała nadejść, a on wiedział, że by jej nie sprostał. Zameldowawszy swój powrót Macbride'owi — nie, teraz już admirałowi portu — prawdziwy bohater na jego miejscu wsiadłby na najbliższy statek płynący do Guernsey. Byłby półetatowym porucznikiem, nie pozostającym już pod rozkazami d'Auvergne'a. Prawdziwy bohater wróciłby pod „Złotego Lwa" przygotowany na to, że zostanie obrażony przez kapitana Hilliarda, że będzie znów walczył na przylądku i w końcu zginie z opinią dzielnego rycerza. Lecz Delancey wiedział, że nie zrobi niczego w tym rodzaju. Raczej będzie żył ze swoją wciąż wątpliwą odwagą. Mógłby wystąpić z marynarki, lecz co wtedy? Istniały inne sposoby zarabiania na życie. Wciąż jeszcze o tym myśląc, zasnął. Nazajutrz Kormoran, okrążywszy wyspę Wight, wszedł do Spithead. Stała tam flota handlowa, czekająca na konwój. Były to piękne jednostki kursujące do Indii Zachodnich, dumnych z tego, że zakupiły statki niewolników, wyglądające na zgrabne i szybkie. Na kotwicy stały statki wszelkiego rodzaju, lecz wzrok Delanceya przyciągał kuter pocztowy, niemal bliźniak Rojalisty — na którym był dowódcą po raz pierwszy w swoim życiu i zapewne ostatni. Wychodził właśnie z portu, minął kotwicowisko, rozgarniając dziobem spienioną falę. Żagle miał skąpane w słońcu. Tak, tak właśnie wyglądał Rojalistą. Chciałby mieć jego wizerunek, na przykład namalowany akwarelą. W wolnej chwili sam mógłby go narysować, gdyż nauczył się używać ołówka i wierzył, że umiejętność utrwalenia tego, co widział, jest jego powołaniem. Ale nie było na to czasu. Delancey zorientował się, że chciałby cały epizod z Rojalistą mieć jeszcze przed sobą. Lecz czy mógłby postąpić inaczej? Wciąż myśląc o tym, co mógłby zrobić innego, pożegnał się z przyjaciółmi na pokładzie Kormorana i wkrótce po rzuceniu kotwicy popłynął na brzeg. Wynajął na noc pokój „Pod Gwiazdą i Podwiązką" i zostawił tam rzeczy, po czym poszedł zameldować się admirałowi portu Hewettowi. Admirała nie było w biurze, lecz jego adiutant, szorstki młody człowiek nazwiskiem Fothergill, bez ceremonii otworzył list polecający od księcia. — Komandor d'Auvergne pisze o panu z wielkim uznaniem — zauważył, oddając list Delanceyowi. — Dziwię się, że nie zatrzymał pana przy swoim sztabie. — Po naszym lądowaniu we Francji w wojsku zapanowały złe nastroje, sir. — Rozumiem. Jaką pan pełnił funkcję na morzu, zanim skierowano pana do tej misji? — Byłem czwartym oficerem na Artemidzie, sir. — Na Artemidzie? Pod kapitanem Fletcherem? — Tak, sir. — Rozumiem. Teraz sobie przypominam... Cóż, myślę, że najlepiej pan zrobi, jeśli zwykłą drogą zwróci się pan do Admiralicji. Pańskie miejsce na Grafton zostało zajęte, a tutaj nie dysponujemy w tej chwili innym stanowiskiem. Bez wielkiej nadziei na powodzenie, Delancey udał się dyliżansem do Londynu. Był już kiedyś w Admiralicji i bez trudu trafił do poczekalni, na prawo od wejścia do głównej klatki schodowej. Na drugi dzień po zgłoszeniu się odbył krótką rozmowę ze starszym urzędnikiem, który dość niechętnie obiecał, że da mu znać, gdy zdarzy się jakaś okazja. Najbardziej przygnębiającym wrażeniem, jakie wyniósł z tej wizyty, był widok innych petentów. Kraj prowadził wojnę, okręty co tydzień doprowadzano do gotowości bojowej, codziennie mianowano oficerów. Ci, którzy wysiadywali w Admiralicji, to byli ludzie nieprzystosowani, pijacy, ślepcy, kaleki, i chciało mu się płakać, gdy zdał sobie sprawę, że jest jednym z nich. Wróciwszy do Portsmouth znalazł pokój na poddaszu przy Ropewalk Lane. Dom należał do cieśli okrętowego nazwiskiem Finch, którego żona sprzątała mieszkanie, a mały synek Ned przynosił mu gorącą wodę do golenia. Portsmouth było odpowiednim miejscem dla półetatowego porucznika, nieomal jedynym miejscem, gdzie nie musiał wyjaśniać, kim jest i co robi. Po kilku dniach spędzonych w tym stoczniowym mieście, Delancey spotkał przypadkiem Harrisa z Warspite, który zaprosił go do George'a, gdzie kapitanowie znów podejrzliwie patrzyli na dwóch poruczników, nie mających tu żadnych spraw do załatwienia. — A więc, jak się powiodła pańska tajna misja? — spytał Harris. — Miałem wtedy słuszność, co? — Miał pan zupełną słuszność, sir. Była na niej od samego początku wypisana klęska. Miałem szczęście, że wyszedłem z niej z życiem. — A może był pan ostrożny, co? Kilka dni temu słyszałem coś niecoś o panu. Cóż to było? Jakiś kapitan z wojska wyzwał pana na pojedynek, a pan się nie stawił. Nie mam panu tego za złe. Sam bym tak postąpił. — To nie było tak, panie Harris. Walczyłem z jednym z nich i zraniłem go, ale przyznaję, że nie byłem przygotowany na to, żeby walczyć z wszystkimi. — Powinien był pan stłuc ich wszystkich drągiem od kabestanu. Kelner! W ciągu następnych tygodni Delancey ustawicznie myślał o swojej karierze. Jeśli jeszcze jeden rok spędzi na lądzie, przestanie być marynarzem. Ale fortuna mogła się odmienić. Może dojdzie do jakiejś bitwy, w której będą duże straty w ludziach. Mógłby wtedy awansować. Ale to wszystko wydawało się nieprawdopodobne. Był oficerem w czasie wojny, ale bez żadnych widoków na przyszłość. Do plotki o tym, że winien był niemal buntu, doszła teraz plotka — niezupełnie fałszywa — że w dodatku brakowało mu odwagi. Gdy nadeszły wieści o zwycięstwie lorda Howe, jego nadzieje na kilka tygodni odżyły, lecz wakaty, spowodowane tą bitwą, uzupełniono raczej awansując młodych niż szukając na lądzie oficerów, których zasługi dotąd zapoznawano. Już samo to, że Delancey tak długi okres spędził na lądzie, przemawiało wyraźnie przeciw niemu. W innych okolicznościach Delancey zrezygnowałby może z kariery w marynarce i wrócił na Guernsey. Jednakże takie rozwiązanie było niemożliwe ze względu na to, że stacjonował tam 42 pułk. Postanowił czekać, aż jego zła passa minie, a do tego postanowienia zachęciło go przypadkowe spotkanie z pewnym starszym oficerem nazwiskiem Fanshaw, należącym do jednej z małych grup weteranów, grywających w wista. — Niech pan studiuje życiorysy wielkich admirałów — powiedział Fanshaw. — Niech pan czyta książki o budowie okrętów i taktyce morskiej. Niech pan się uczy, czego tylko można — mówił z naciskiem. — Niech pan czyta gazety, słucha plotek i studiuje bieżące wiadomości. Musi pan być gotów wykorzystać okazję, gdy się nadarzy. Delancey postępował zgodnie z tą radą, pożyczał książki, dyskutował o problemach technicznych i znał nazwę każdego okrętu w porcie. Grywał też jako czwarty w wista, ilekroć go o to poproszono, i ze zdumieniem zauważył, że ta gra zaczęła go fascynować. Nadszedł dzień, gdy Fanshaw musiał przyznać, że Delancey jest równie dobrym graczem jak wszyscy inni w jego gronie. Zorientował się, że zależało to od zdolności skupienia się i od pamięci, i wyobrażał sobie, że te same właściwości umysłu muszą być często potrzebne starszym oficerom. W tym okresie rozwinął też swój niewielki talent malowania akwarelą. Zaczął od kopiowania ołówkiem ilustracji z książek podróżniczych. Potem zabrał się do ich kolorowania i wykańczania konturów piórem i atramentem. Postanowił, że gdy pogoda się poprawi, będzie malował obrazki z natury. Tymczasem zrobił z pamięci kilka szkiców Rojalisty. W tym okresie zaczął też nosić cywilne ubranie, żeby nie niszczyć munduru. W pogodne dni chodził na nabrzeże i patrzył na okręty w porcie, dowiadując się o nich wszystkiego, czego tylko mógł. Dziwne to były dni owej zimy, gdy czuł się pewny siebie i był niemal wesoły, wierząc bez żadnego powodu, że czeka go jeszcze powodzenie. W inne dni — których z upływem miesięcy było coraz więcej — czuł, że jego sprawa jest beznadziejna. Nie pamiętał już, od kiedy pozostawał na lądzie. Wyglądało na to, że pozostanie na nim na zawsze. CZĘŚĆ DRUGA Rozdział piąty Kuter służby celnej Smukła fregata opuszczała port w Portsmouth, obserwowana przez małą grupkę zebranych na molo. Jakiś przyzwoicie ubrany starszy pan pożyczył lunetę od stojącego obok jednonogiego marynarza i obserwował stawianie żagli. — Cóż za wspaniały widok! — zawołał w końcu, zwracając lunetę właścicielowi. — Choć przypuszczam, że raczej powszedni podczas wojny. Stojący obok powiedzieli mu, że port jest dość ruchliwy. Obserwowana fregata przechyliła się pod naporem silnej bryzy, z pianą u dziobu i proporcem, powiewającym ku zawietrznej. Gdy mijała Block House Fort, przelotny blask zimowego słońca rozświetlił przez chwilę jej żagle. Wkrótce zniknęła z oczu i drżący z zimna obserwatorzy zaczęli się rozchodzić. Było mroźne, lutowe popołudnie, a nadchodziła jeszcze mroźniejsza, burzliwa noc. — Co to był za okręt? — spytał starszy pan, lecz jednonogi marynarz już odszedł. Zamiast niego na pytanie odpowiedział dużo młodszy, w cywilnym ubraniu, do ostatniej chwili odprowadzający fregatę wzrokiem. — To Talia o trzydziestu sześciu armatach, dowodzona przez kapitana Manleya, wodowana w Bursledon w 1782 roku. — Dokąd płynie? — zapytał starszy pan, gdy zeszli z mola. — Na Jamajkę, o ile wiem, sir. Było coś w wyglądzie młodego człowieka, a jeszcze bardziej w jego sposobie mówienia — stanowczym i precyzyjnym — co zainteresowało starszego pana. — Zdaje się, że pan świetnie się orientuje w sprawach morskich. — Jestem oficerem, sir. — Ale pewnie bez przydziału? Grymas na twarzy Delanceya wystarczył za odpowiedź i starszy pan próbował uratować sytuację, dodając szybko: — Proszę się nie obrażać, sir. Nie chcę się wtrącać w nieswoje sprawy — proszę mi wybaczyć moją szczerość — lecz wiem coś niecoś o sprawach służby od mojego siostrzeńca. W pańskim zawodzie często trudno o awans, zwłaszcza tym, którzy nie mają poparcia. Delancey przytaknął, a starszy pan przyjrzał mu się uważniej. To, co zobaczył, jeszcze bardziej go zaciekawiło. Młody człowiek, średniego wzrostu, ciemnowłosy, o ciemnoniebieskich oczach i raczej melancholijnym wyrazie twarzy, mógł mieć, jak odgadywał, trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Był bardzo szczupły i raczej nędznie ubrany — płaszcz miał z kiepskiego materiału, buty lśniące szystością, lecz bardzo znoszone, fular wystrzępiony i pożółkły po brzegach. Starszy pan nagle zdecydował się przedstawić. — Nazywam się Grindall, jestem kupcem winnym z Southampton. Mam się właśnie spotkać z moim siostrzeńcem na obiedzie pod „Gwiazdą i Podwiązką". Czy zrobi mi pan ten zaszczyt i zje razem z nami? Przez chwilę mogło się wydawać, że zaproszenie to zostanie uznane za obelgę, i Mr Grindall pośpieszył uprzedzić pełną urazy odmowę. — Będę z panem szczery, sir, i wyjaśnię, o co mi chodzi. Mojemu siostrzeńcowi zaproponowano posadę na kutrze straży celnej i problem polega na tym, czy ma ją przyjąć. Propozycję złożono za moim pośrednictwem, bo poborca podatkowy jest moim przyjacielem, znamy się od dzieciństwa. Jego uprzejma propozycja jest bardzo korzystna, naprawdę bardzo korzystna, ale obawiam się, że Henry mógłby stracić lepszą okazję w służbie zamorskiej! Pańskie rady, jeśli zechce ich pan udzielić, będą nader cenne i będę panu za nie bardzo wdziękczny. No, proszę, sir, nie przyjmuję odmowy! Uzasadnienie to, obojętne czy prawdziwe, czy nie, osiągnęło pożądany skutek. Takt Mr Grindalla przełamał skrupuły oficera marynarki co do korzystania z czyjegoś miłosierdzia. — W tej sytuacji, sir — odparł — mogę tylko powiedzieć, że jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji i z największą przyjemnością przyjmuję pańskie miłe zaproszenie. Nazywam się Delancey i ostatnio służyłem na kutrze Rojalista. Mr Grindall upewnił się wkrótce, zadając różne pytania, że jego pierwsze wrażenie było słuszne. Delancey był niezatrudnionym, półetatowym porucznikiem, nie mającym ani poparcia, ani prywatnego majątku, pozostawionym na lądzie z powodów, których nie miał ochoty wyjaśniać. Reszty mógł się tylko domyślać. Lecz była to sroga zima dla człowieka, który mógł być głodny. Mr Grindall zaczął rozmawiać na inne tematy: o ciężkiej chorobie i śmierci poprzedniego kapitana Talii i o skandalu, który wybuchł w związku z kontraktami morskimi w Plymouth. Czy Delancey sądzi, że z ostatnich zmian w Admiralicji wyniknie coś dobrego? Rozmawiali dość swobodnie, dopóki nie doszli do gospody. Zdjąwszy płaszcz, Delancey wyglądał jeszcze nędzniej, miał wytarte łokcie i mankiety. Jednakże cieszyła go uprzejmość gospodarza i zadowolony był, że znalazł się w lokalu. Przed nocą, zapowiadał, spadnie śnieg. W izbie siedziało czterech czy pięciu mężczyzn i wszyscy zgadzali się, że pogoda jest wyjątkowo paskudna jak na tę porę roku. Był 23 lutego 1795 roku i zima — wszyscy tak uważali — potrwa jeszcze długo. Mr Grindall zamówił obiad dla trzech osób i przez chwilę przeglądał kartę win. Ledwie wybrał czerwone wytrawne, zobaczył na ulicy siostrzeńca i wyszedł mu naprzeciw. — Jesteś w końcu! Delancey, pozwoli pan, że mu przedstawię swego siostrzeńca, midszypmena Fowlera. Henry, chciałbym, żebyś poznał pana Delanceya, porucznika, który służył ostatnio na Rojaliście. Rozpromieniony, patrzył to na jednego, to na drugiego. Nastąpił moment ciszy, pełnej napięcia, rozmowa urwała się. Było tak, jakby dwaj śmiertelni wrogowie stanęli z sobą nagle twarzą w twarz. Wreszcie Delancey wybrnął z sytuacji, mówiąc spokojnie: — W tym wypadku niepotrzebna jest prezentacja, panie Grindall. Pan Fowler i ja jesteśmy dawnymi kolegami. Służyliśmy razem na Artemidzie. — Jak pan się miewa, sir? — zapytał Fowler, a jego wuj zaraz zaczął mówić o dziwnym zbiegu okoliczności, który kazał tym dwóm spotkać się powtórnie. — Gdybym przez przypadek nie zaczął z panem rozmawiać, Delancey, mój siostrzeniec z pewnością by się z panem nie spotkał. Jakaż by to była szkoda! Uprzejmy starszy pan przeszedł do jadalni i posadził gości po obu swoich stronach przy końcu stołu. Z początku młody Fowler był zakłopotany i milczący, i Delancey, rozmawiając z gospodarzem, mógł obserwować młodzieńca. Był teraz o dwa lata starszy niż wówczas, w roku 1793, gdy zaciągnął się na Artemidą jako ochotnik. Ile lat mógł mieć wtedy? Chyba z piętnaście. Więc teraz miał siedemnaście, może wkrótce skończy osiemnaście i najprawdopodobniej od czasu katastrofy Artemidy pozostawał bez zajęcia. O ile Delancey pamiętał, jego rodzina nie miała żadnych wpływów, i przypuszczał, że rodzice chłopca nie żyją, co tłumaczyłoby to, że opiekuje się nim wuj. Fowler był teraz młodym człowiekiem, który zaledwie wyszedł z lat chłopięcych, i prezentował się zupełnie dobrze. — Nie powinno się źle mówić o zmarłych — ciągnął Grindall — ale zawsze byłem zdania, że to, iż kapitan Fletcher zatonął ze swoim okrętem, było zrządzeniem opatrzności. Henry opowiadał mi trochę, co ten biedny szaleniec mówił i robił. Sytuacja pana i innych oficerów musiała być straszna. O ile znam tę sprawę, na Artemidzie brak było jakiejkolwiek dyscypliny, panował nieład i lęk, ten okręt szedł ku zgubie, która go rzeczywiście spotkała. Dziwne są zrządzenia opatrzności, panie Delancey. Ale przy poprzednim wejściu na mieliznę, pan i Henry mogliście zginąć. Jestem przekonany, że wasze ocalenie było wynikiem interwencji boskiej i skutkiem modlitw. Fowler zajął się nożem i widelcem, lecz Delancey odparł, nie mrugnąwszy powieką: — Ma pan słuszność, sir, i wielu moich dawnych kolegów zgodziłoby się z panem. Młodzieniec uniósł głowę znad talerza i spotkał się ze wzrokiem Delanceya. Spojrzeli na siebie, lecz wyraz twarzy starszego pana nie uległ zmianie. Przez chwilę panowało milczenie, a potem Mr Grindall wzniósł toast za króla. Po tym akcie lojalności nastąpił toast za marynarzy i zaproponowany przez Delanceya — za handel winem. Fowler wzniósł toast za długotrwałą wojnę i szybki awans, lecz jego wuj był innego zdania. — Piję za to tylko ze względu na ciebie, Henry. Każdy oficer marynarki musi tego pragnąć — pan także, Delancey. Ale my w handlu win musimy myśleć o własnych interesach. Wojna z Francją odcina nam najbliższe i najlepsze źródła zaopatrzenia. Nie można dostać żadnych francuskich win ani koniaków, a wkrótce nawet niemieckie wina będą bardzo drogie z powodu kosztów transporttu i ubezpieczeń. Wciąż jeszcze możemy mieć porto i mnóstwo madery; gdyby nie to, nasz handel by się skończył. Oczywiście, porobiliśmy zapasy, ale niech pan weźmie pod uwagę cło, jakie musieliśmy zapłacić. — Niektórzy wolą go nie płacić — powiedział Delancey. — Tak jest — odparł Grindall — ale ja do nich nie należę. Znają mnie jako wieloletniego spedytora win i uczciwego kupca. Nie mam może rozległych stosunków, ale do swoich przyjaciół zaliczam burmistrza Southampton, poborcę celnego, szeryfa i jego zastępcę, i dwunastu sędziów pokoju. Inni mogą się zajmować wolnym handlem — jak to nazywają — ale nie ja. Ale to wszystko wiąże się ze sprawą, co do której chciałem pana prosić o radę. Mogę zapewnić mojemu siostrzeńcowi miejsce na kutrze celnym w Southampton, ale czy mądrze zrobi przyjmując je? — Proszę mi najpierw powiedzieć, jakie pan ma poparcie — powiedział Delancey. — Czy jest pan spokrewniony z jakimś admirałem albo komandorem? Czy ma pan prawo głosu jako obywatel Southampton? Co może pan zrobić, żeby zapewnić panu Fowlerowi patent oficerski? — Prawda jest taka, panie Delancey, że nie mogę nic zrobić dla Henry'ego, o czym on już się przekonał. Gdy wybuchła wojna, miałem tyle poparcia, żeby go umieścić na okręcie. Nic więcej zrobić nie mogłem. — Wobec tego lepiej, żeby pan Fowler był na morzu niż na lądzie. Zdobędzie większe doświadczenie, a kto wie, może też zarobi trochę pieniędzy. Podobno celnicy korzystnie sprzedają szmuglowane towary, które przechwycą. A co pan o tym myśli, Fowler? — Jestem w zupełności pańskiego zdania, sir. Niewiele mam do stracenia, służąc na kutrze celnym, a małe nadzieje awansu, gdybym był w marynarce. Z rozmowy przy stole wynikało, że młody Fowler mieszkał u jakichś krewnych w Portsmouth i próbował dostać się na fregatę, jak dotąd bez powodzenia. Jego wuj przyjechał z Southampton, żeby powiedzieć mu o wakansie na kutrze celnym Rapid. Ale — jak teraz wyjaśnił — nie była to jedyna możliwość. — Tak się składa, że na tych wodach jest jeszcze jeden kuter, Róża, stacjonujący w Cowes. Zbudowano go dla Williama Agnew, poborcy z wyspy Wight, przebywającego teraz w Londynie. Jego zastępcą jest John Payne, którego nie znam. Ale znam trochę Rydera, dowódcę Róży, bardzo dobrego marynarza i uczciwego człowieka. Nie wiem, czy byłoby u niego jakieś miejsce, ale poprosiłem go listownie, żeby spotkał się tu z nami dzisiaj po południu. Gdyby mógł przyjść, jego rady byłyby bardzo cenne. Mr Grindall miał wiele do powiedzenia na temat wygórowanych ceł i sposobów, jakimi opłaty celne są omijane. Przyznał, że interesował się tym, gdyż jego własny towar konkurował z kontrabandą. Jakże można było oczekiwać, żeby sprzedawał po takiej samej jak oni cenie. Weźmy na przykład wino, które właśnie piją. Wolni handlarze mogą sprzedawać je za dwie trzecie ceny, raczej po kryjomu niż przy kontuarze. Celnicy robią, co mogą, ale żadna czujność nie powstrzyma przemytu. Jedyne, co można było zrobić, to zwiększyć wydatki przemytników i w ten sposób zmniejszyć różnicę między cenami oficjalnymi a pobieranymi po kryjomu. Gdy byli już przy serze, Mr Grindall zastanawiał się, czy Mr Ryder zdąży wypić z nimi przynajmniej szklaneczkę madery. Delancey zauważył, że pada już śnieg, który mógł odstraszyć gościa Mr Grindalla, zwłaszcza jeśli miał odbyć długą drogę. Widzieli przez okno, że śnieg sypie pionowo, a wozy i ludzie wyglądają jak poruszające się w pustce zjawy. — Dobrze dziś siedzieć w domu! — powiedział Mr Grindall, nalewając drugą kolejkę madery i wołając chłopca, żeby podsycił ogień na kominku. — Za zdrowie służby celnej! Nawet młody Fowler rozochocił się na tyle, że wyznał, iż z wielką przyjemnością siedzi pod „Gwiazdą i Podwiązką". Nigdy nie ośmieliłby się przyjść tutaj w mundurze — to był lokal tylko dla oficerów. — Wolno mi chodzić tylko pod „Niebieskie Słupki". Gdy młody Fowler to mówił, z ulicy dobiegł gwar pomieszanych głosów. Zajechał powóz — śnieg zagłuszył tętent kopyt — i usłyszeli, jak ktoś podniesionym głosem wołał lekarza. Przez okno niewiele można było zobaczyć, lecz wszedł kelner i Mr Grindall spytał go, co się stało. — Jakiś dżentelmen został napadnięty przez rozbójników, którzy porzucili go rannego przy drodze. Zabrał go dyliżans, zdaje się z Chichester. Inaczej na pewno by umarł przy takiej pogodzie, sir. Kelner wybiegł znowu z butelką koniaku, a Mr Grindall zawołał ze zdumieniem: — Rozbójnicy na przedmieściach Portsmouth! Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym! — Ani ja, sir — odparł Delancey. — Wygląda mi to raczej na jakąś bójkę w tawernie. — Idź i dowiedz się, Henry — powiedział Mr Grindall. — Może możemy w czymś pomóc. Siostrzeniec wyszedł i nie było go przez kilka minut. — Niedługo pewnie usłyszymy opowiastkę o rozbójnikach. Przypuszczam, że jest ich jeszcze trochę, ale nie w pobliżu garnizonowego miasta. Może pan być pewien, że ten kelner się pomylił! — Zupełnie się z panem zgadzam — powiedział Delancey, podchodząc do kominka. Wrócił właśnie młody Fowler. — Wiem już, jak było naprawdę — powiedział. — Czterech marynarzy wzięło tego pana przez pomyłkę za oficera żandarmerii z Royal Sovereign, który jest jednym z najbardziej nie lubianych ludzi w całej flocie i z którym mieli swoje porachunki. — Słyszałem o nim — rzekł Delancey. — Jego kapitan jest pedantycznym służbistą. — Ten pan został ciężko pobity, zanim ci ludzie spostrzegli pomyłkę i uciekli. Ale jeden z nich zatrzymał dyliżans i powiedział woźnicy, gdzie leży ranny. Ma szczęście, że nie zamarzł. — Dokąd go zabiorą? — spytał Grindall. — Gospodarz powiedział, żeby go przynieśli tutaj. Usłyszawszy to, Mr Grindall podszedł do drzwi wejściowych, do których przyniosła teraz pobitego grupa przechodniów, między innymi także pasażerowie dyliżansu. Wszyscy głośno wyrażali swoje współczucie i komentowali wypadek. — Mówię ci, Tom, że ma złamaną nogę. — Nie dziwiłbym się, gdyby miał też połamane żebra. — Najlepiej posłać po pana Cartwrighta. — Słyszałem, jak mówili, że wyjechał. — To może będzie Winthrop. — Tak, niech ktoś pójdzie po Winthropa! — Powiedzcie mu, że chodzi o złamanie nogi. — A pewnie i żeber. Rannego wniesiono do środka i położono na dębowej ławie, ktoś poszedł tymczasem po aptekarza. Grupka współczujących rozstąpiła się, co pozwoliło Grindallowi zobaczyć, kim jest ranny. — Ależ to pan Ryder! Mówił coś jeszcze, lecz jego słowa ponownie utonęły w zgiełku rozmów. Mr Grindall uparł się, żeby Ryderowi przygotowano pokój w gospodzie. Nie było mowy o przewiezieniu go do domu w Cowes. Grindall wyjaśnił, że czuje się częściowo odpowiedzialny za ten wypadek, bo Mr Ryder szedł tutaj na jego zaproszenie. Gospodarz okazał współczucie i rannego ostrożnie przeniesiono na piętro. Ledwie się to stało, Delancey niespodziewanie postanowił opuścić gospodę. — Przykro mi, że pana zostawiam, sir, ale mam pewne sprawy, których muszę dopilnować. Dziękuję za gościnność i mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Jestem pewny, że pan Ryder znajduje się w dobrych rękach. Po tych kilku pośpiesznych słowach pożegnania Delancey wyszedł. Mr Grindall był trochę zaskoczony nagłym odejściem swego gościa. — To dziwne, że wyszedł tak raptownie. Ale ostatecznie, czego można wymagać od półetatowego porucznika! Jego dalsze refleksje przerwało nadejście Mr Winthropa, aptekarza, małego człowieczka o przykrych manierach. Zawyrokował on, że Mr Ryder ma złamaną nie tylko nogę, lecz i żebro, że nie będzie mógł pracować przez kilka miesięcy, i że w ogóle ma szczęście, że żyje. Opuściwszy „Gwiazdę i Podwiązkę", Delancey pośpieszył do Sally Port i rozejrzał się za łodzią. Ponieważ pogoda była fatalna, nie znalazł żadnej i wrócił na molo. Tym razem miał szczęście. Przy falochronie stała szalupa z okrętu wojennego i właśnie wsiadał do niej jakiś oficer. Porucznik Bentley z Venerable był nieco podchmielony, gdyż ucztował na lądzie z oficerami z wojska, ale w przyjaznym nastroju, zabrał więc do łodzi kolegę-oficera, Delanceya. Venerable stał w Spithead i oficer nie widział powodu, dla którego szalupa nie miałaby wysadzić Delanceya w Ryde. Cowes nie wchodziło w rachubę przy wschodnim wietrze — szalupa mogłaby wrócić dopiero nazajutrz. Lecz Ryde znajdowało się niemal naprzeciw miejsca, w którym Venerable stał na kotwicy. Łódź ruszyła poprzez burzliwe wody i bosman sterował nią w ciemnościach, które rozjaśniała jedynie biała piana na wierzchołkach fal. Śnieżyca minęła, lecz bryzgi przelewały się przez dziób przy każdym zanurzeniu wioseł, uderzały w brezent i tworzyły kałuże pod kratą na dnie łodzi. Jednakże wioślarze wiosłowali sprawnie i Delancey w porę dotarł do Ryde, a nawet — szczęście wciąż mu dopisywało — znalazł wieśniaka, który zgodził się zawieźć go do Cowes. Przed dziesiątą wieczorem stukał już do drzwi domu Mr Johna Payne'a. Niecierpliwy głos zapytał go z okna pierwszego piętra, czego sobie życzy. — Pan Ryder jest ciężko ranny i nie będzie mógł pełnić służby — krótko odparł Delancey. — Jestem oficerem marynarki i przyszedłem zaoferować swoje usługi jako tymczasowy dowódca Róży. Minęło kilka minut, zanim Mr Payne uspokoił żonę, narzucił płaszcz na nocną koszulę, zapalił świecę i obudził służącego. Wreszcie rozległ się brzęk rozluźnianego łańcucha i odgłos odsuwanych rygli. Na koniec drzwi się otwarły, ukazując zastępcę poborcy celnego z pistoletem w dłoni i jego starego służącego uzbrojonego w pogrzebacz. Gdy upewnili się co do dobrych zamiarów gościa, Mr Payne wskazał Delanceyowi drogę do gabinetu i polecił służącemu podsycić wygasający ogień, a sam wyjął karafkę i dwie szklanki, w milczeniu wysłuchał relacji gościa i zanim pociągnął następny łyk porto, westchnął głośno. — Miał pan trudną drogę, sir, i zmarzł pan — zauważył. — Dlaczego nie odłożył pan tego do jutra? — Ponieważ człowiek, który odkłada sprawy do jutra, nie może być idealnym dowódcą Róży — odparł Delancey. Mr Payne uśmiechnął się nieznacznie, kiwnął głową i po chwili milczenia rzekł: — Róża nie miała idealnego dowódcy, odkąd została zbudowana. William Ryder nie jest człowiekiem tego kalibru co dawny dowódca Francis Buckley. — Pan Buckley dowodził poprzednim kutrem o tej samej nazwie? — Tak, sir, i to z wielkim powodzeniem. William radził sobie niemal równie dobrze na mniejszym kutrze Nancy. Ci dwaj prawie zwalczyli przemyt w tej okolicy. Buckley został zabity w akcji przeciwko francuskiemu korsarzowi w 1793 roku, a Ryder ostatnio został metodystą. Od tego czasu przemyt zaczął kwitnąć, sir; co prawda nie wokół wyspy Wight, lecz gdzie indziej wzdłuż wybrzeża. Na kontrabandzie zbito majątki, a my w ciągu ostatnich miesięcy nie zyskaliśmy nic. — Ale dlaczego przemytnicy skorzystali na tym, że Ryder został metodystą? Myślę raczej, sir, że tym energiczniej powinien zacząć zwalczać szmugiel alkoholu. — Z pewnością powinien, ale nie zbiera żadnych poufnych informacji. Buckley często bywał pod „Różą i Koroną" — czasami nawet pod „Świnią i Gwizdkiem". Spotykał się ze znanymi przemytnikami na lądzie i rozmawiał z nimi. Nieraz był przy tym, jak upijali się do nieprzytomności. Miał wśród nich kilkunastu informatorów. Opierał swoje plany na tym, co usłyszał. Od czasu nawrócenia Ryder przestał bywać w tych jaskiniach grzechu. Zaleca nawet swoim ludziom, żeby nie chodzili do piwiarni, w których zbierają się przemytnicy. Co do kobiet w tym mieście, to nigdy się z nimi nie zadawał, ani nie cenił sobie wiadomości pochodzących od nich. Inaczej było za czasów Buckleya. On wiedział, co robi. — No cóż, sir — powiedział Delancey — czy powierzy mi pan dowództwo na czas nieobecności Rydera? Przemytnicy będą sądzili, że wybrzeże jest bezpieczne, że Róża stoi w porcie i wszystko im sprzyja. Będę więc miał sposobność ich zaskoczyć. — A jak się pan do tego zabierze? — Pójdę jako obcy pod „Różę i Koronę". Nikt mnie nigdy nie widział w Cowes. Nikt mnie nie widział dziś wieczorem, kiedy do pana wchodziłem. Zjawię się tam jako przemytnik, agent z Anglii. — To jest plan do przyjęcia. Zdaje się, że istotnie może dać szansę powodzenia. Doskonale, sir, ma pan nominację. Zostanie pan zaprzysiężony jako kapitan, zanim Róża wyjdzie na morze. Tymczasem niech pan wybada teren. Odłożymy nasze pierwsze oficjalne spotkanie do — powiedzmy — najbliższego poniedziałku. Wydam instrukcje oficerowi pokładowemu, Thomasowi Lane, żeby przygotował kuter do żeglugi, a równocześnie udawał, że nie będzie pływał podczas nieobecności Rydera. Rozmawiali przez chwilę o warunkach pracy, w końcu Delancey powiedział: — Dziękuję panu, sir. Zrobię wszystko, żeby udowodnić, że nie popełnił pan błędu, okazując mi zaufanie. Czy mogę jeszcze o coś poprosić, zanim odejdę? Mógłby mi pan podać nazwisko jakiegoś wybitnego wolnego kupca w kraju — człowieka, którego mógłbym być agentem? — To przynajmniej jest łatwe. Takim człowiekiem może być John Early z Milton Abbas w pobliżu Dorchester. — Dziękuję. Czy on oficjalnie jest kupcem? — Nie, sir. To adwokat. — A może mi pan podać nazwisko któregoś z jego ludzi, kapitana statku, przewożącego towar? — Tak. Jack Rattenbury z Lyme Regis. Był właścicielem kutra o nazwie Przyjaciele, dopóki nie przejęła go Nancy. — Gdzie mógłbym spędzić noc, zanim spotkam się z ludźmi, którzy przypłyną porannym promem z Portsmouth? — Na pańskim miejscu poszukałbym schronienia na pokładzie Nancy przy nabrzeżu centralnym. Kuter ma iść na rozbiórkę, ale na pokładzie można jeszcze się przespać. — Dziękuję. I ostatnia prośba, sir. Przydałaby mi się jakaś flaszka koniaku. — Dostanie pan, i to najlepszego gatunku. Galon kosztuje w Urzędzie Celnym zaledwie dziesięć szylingów. Mr Payne dobył flaszkę i odprowadził Delanceya do drzwi. Kilka minut później wyjaśniał żonie, co go wyciągnęło z łóżka. — To dziwny człowiek, kochanie. Przyszedł mi powiedzieć, że jacyś zbóje napadli i ciężko pobili Rydera. Przykra sprawa. Ryder pewnie przez pewien czas nie będzie mógł pływać. Przemytnicy od lat czekają na taką okazję. — Skąd wiesz, że ten człowiek sam nie jest przemytnikiem? — Szczerze mówiąc, nie wiem, ale chyba nie jest. Nic by mu z tego nie przyszło, gdyby mi powiedział nieprawdę o zranieniu Rydera. I tak rano bym się wszystkiego dowiedział. Zresztą wygląda na uczciwego człowieka. Chce służyć bez pensji, żeby nie pozbawiać biednego Rydera zarobków. Gdy Mr Payne wrócił do łóżka, Delancey szedł w stronę portu. Śnieg przestał padać już wcześniej, lecz wiał zimny wiatr i było nieprzyjemnie. W czasie drogi rozmyślał o tym, jak mało wie o przemytnictwie. Słyszał coś niecoś o przemytnikach wokół Guernsey, lecz podejrzewał, że ci z Guernsey zajmowali się czym innym niż ci z Hampshire, i Dorset. Ich zadaniem było po prostu przewożenie towarów z Francji na Guernsey — handel, który nie był nielegalny, dopóki nie wybuchła wojna i nie oznaczało to handlowania z wrogiem. Handel między Guernsey a Anglią był czymś zupełnie innym. Przypomniał sobie, że słyszał, iż niektórzy wolni kupcy z Dorset — czy nazywano ich poszukiwaczami gwiazd? nie, księżycowymi szperaczami; cokolwiek by to znaczyło — pływają na wielkich, dobrze uzbrojonych okrętach i handlują z Roscoff. Przewożą alkohol i tytoń, ładunek szmuglują do kraju i rozprowadzają z jakiegoś odpowiedniego miasta — dlatego Mr Early mieszka w pobliżu Dorchester. Najprawdopodobniej jest właścicielem ziemskim, a równocześnie adwokatem, ma przyjaciół wśród szlachty, może nawet sam jest sędzią pokoju. Wystąpić przeciwko takiemu człowiekowi możliwe byłoby, gdyby udało się namówić kogoś, żeby wydał współwinnych. Mógłby to zrobić jedynie oficer tak doskonale znający arkana przemytu jak zmarły Mr Buckley. Delancey przeklinał się za swoją niewiedzę. Zdawał sobie sprawę, że widocznie zapomniał wszystko, o czym mu opowiadano. Jedno, co wiedział i o czym pamiętał: to, że przemytnicy należeli do najlepszych żeglarzy w kraju. Przyzwyczajeni byli do złej pogody i nocnych ciemności. Prawdopodobnie tacy sami byli ludzie ze służby celnej, ale i o nich nic nie wiedział. Co najwyżej to, że byli zwolnieni od przymusowego wcielenia do wojska, jak to tłumaczył wielu werbownikom, ale nic więcej. Sądził, że lubili nosić czerwone flanelowe koszule i niebieskie spodnie.... Wciąż jeszcze było bardzo zimno, lecz chmury się rozpierzchły i przy blasku gwiazd widział ulice, którymi szedł ku brzegowi. Świateł było niewiele, z oddali dobiegał hałas zabawy z jakiejś marynarskiej tawerny, pewnie spod „Świni i Gwizdka". Szedł szybko i teraz był już w stanie dojrzeć Urząd Celny. Z wysiłkiem przypominał sobie wszystko, co wiedział o przemytnictwie. Nie handlowano teraz herbatą, gdyż w czasie wojny nie "można było jej dostać, chyba tylko z samej Kompanii Wschodnio-Indyjskiej. Jedwabiem też się nie zajmowano, bo cło na ten towar zostało bardzo obniżone. Przemyt ograniczał się — myślał — do alkoholu i tytoniu, przy czym alkohol często przekraczał przepisową moc czterdziestu procent. Niejasno przypominał sobie opowieści o okrutnym Hawkhurst, który działał przed kilku laty. Obecnie — jak mu mówiono — przemytnicy unikali walki, ponieważ w czasie wojny wszędzie pełno było milicji. Posługiwali się raczej sprytem, nie siłą; gdy ich ścigano, zatapiali towar i wracali po niego, kiedy celnicy odpłynęli. Mówiono mu o jeszcze jednej sztuczce, o jakichś beczkach, umocowanych pod kilem lugra. Celnicy musieli być sprytni, gdyż większość ich zarobków pochodziła z prowizji od skonfiskowanego towaru. Jak dużo czasu upłynie, zanim nauczy się tego zawodu? Wciąż nad tym rozmyślając, znalazł się na nabrzeżu celnym, gdzie zobaczył pozbawiony takielunku kuter. Była to najwidoczniej Nancy. Na nabrzeżu panowała zupełna cisza, trap znajdował się na swoim miejscu. Delancey, nie sprawiając najmniejszego hałasu, wszedł na palcach na pokład kutra. Powoli i cicho posuwał się w stronę rufy, by dotrzeć wreszcie do zejściówki. Zatrzymał się i nasłuchiwał przez chwilę, potem zszedł na dół. Dziwił się, że luk był otwarty, lecz przypomniał sobie, że kuter miał iść na rozbiórkę. Na pokładzie nie było nic, co warto byłoby ukraść, nawet kawałka liny ani starego żagla. U stóp drabinki przystanął, żeby przyzwyczaić oczy do ciemności. Spojrzał w górę i zobaczył przez luk gwiazdy nad głową. Spojrzał ku rufie w nadziei, że może dojrzy błysk światła przez okienko, lecz było zupełnie ciemno. Może rufa na kutrze o tym tonażu, o wiele mniejszym niż miały statki budowane zwykle dla Służby Celnej, w ogóle nie miała okienka? Mimo wszystko powinien być jakiś otwór, choćby świetlik, wychodzący na pokład. Nie było tu wiele miejsca do spania, ale nie lepiej było i na innych znanych mu kutrach. Zastanowił się, czy były tu szczury. Może uciekły na brzeg, kiedy się dowiedziały, że kuter idzie na rozbiórkę? Ostrożnie posuwał się ku rufie. Potrącił butem o mały sworzeń i w tej samej chwili ktoś potężnym chwytem przycisnął mu ramiona do ciała. — Spokojnie, kolego — usłyszał ochrypły głos. — Piśniesz słówko, a przetnę ci tchawicę. Groźba poparta była dotknięciem chłodnej stali, więc Delancey mądrze zastosował się do polecenia. Zorientował się, że było tu dwóch mężczyzn, z których jeden chwycił go od tyłu, a drugi — z nożem — stał przed nim. Trzymając ostrze na gardle wykręcono mu ręce do tyłu i związano liną. Dopiero wtedy opryszek odłożył nóż i mógł użyć hubki i krzesiwa. Zapalił latarnię i podniósł ją tak, że światło padało Delanceyowi na twarz. — Kto to jest, Dan? — spytał głos z tyłu. — Niech mnie diabli, jeśli wiem — odparł tamten. — Myślę, że najlepiej będzie poderżnąć mu gardło. Rozdział szósty Chwyty zawodowe Delancey patrzył na nikczemne indywiduum; był to wyraźnie facet z lądu. Odgadywał, że drugi mężczyzna, którego nie widział, był rybakiem albo przewoźnikiem. Szczurek albo Dan — jak nazywał go ten drugi — mógł być urzędnikiem albo sprzedawcą, ale od dawna już wyrzuconym z pracy, pewnie za drobne kradzieże, za pijaństwo albo za to i za tamto razem. Mógł się uważać za wielkiego kryminalistę, ale z pewnością nie był ulepiony z tej samej gliny co mordercy. Gdyby nawet chciał zabić, zabrakłoby mu odwagi. — Jeśli mnie zabijecie — powiedział Delancey — trudno warn będzie znaleźć złoto. — Jakie złoto? — spytał Szczurek z nagłym zainteresowaniem. — Do diabła ze złotem! — zawołał ten drugi. — Nie daj się wodzić za nos. — Myślę o złocie, które było na pokładzie Przyjaciół. Jack mi o tym mówił. Ludzie Buckleya je schowali i nie zawiadomili Urzędu Celnego. — Kto ci mówił? — Jack Rattenbury. — Znasz Jacka? — Pewnie. — I on ci mówił, że na tym statku było złoto? — Kiedyś było. To nie jego złota szukacie? — Nie Ale znaleźliśmy to! — Szczurek wskazał na małą beczułkę, stojącą na szafce, maskującej świetlik tego pomieszczenia. — Właśnie zabraliśmy się do otwierania, kiedy zacząłeś się pętać po pokładzie. Gdyby tu było złoto, to byśmy je znaleźli. — Nawet przywiązane pod kilem? — To miejsce wysycha przy odpływie. Rozmawiając, otwierali beczułkę i Szczurek nabrawszy w dłoń skosztował zawartości. Ale zaraz wypluł przeklinając: — Smierdziucha! — Zepsute, co? — spytał Delancey, który nigdy dotąd nie słyszał tego określenia. — Smierdziucha i tyle! Leżała w słonej wodzie od miesięcy, a może od lat. Smierdziucha! — Mógłbym dać warn coś lepszego. — Gdzie masz? — Najpierw mnie rozwiążcie. Nie widzicie, że jestem księżycowym szperaczem? — Czy dlatego, że znasz Jacka? To nic nie znaczy. Każdy może go znać, kto mieszkał w Christchurch. — Znam jeszcze kogoś. — No, kogo? — Johna Early. Nagle zmieniła się cała atmosfera i Delancey zorientował się, że to zrobiło na nich wielkie wrażenie. — Znasz Johna Early? Czemuś od razu nie mówił? Nie chcemy obrazić dziedzica z Milton Abbas! Za nic! Rozwiąż mu ręce, Will. Ten pan zajmuje się handlem i żegluje przy księżycu. Założę się, że możemy mu ufać! Will zrobił, co mu kazano, i koniecznie chciał uścisnąć dłoń Delanceya na znak, że nie żywi do niego wrogich uczuć. Był to mężczyzna wielki, silny jak koń i głupi jak but. — No, gdzie to jest? — spytał Szczurek. Delancey wyjął butelkę z kieszeni płaszcza i podał mu. — Pamiętaj, zostaw i dla mnie. Uwaga była słuszna, gdyż Will chyba urodził się już spragniony, a Dan — jak mówił — musiał spłukać smak śmierdziuchy. Wypili wszystko i ułożyli się do snu na podłodze kabiny. Nazajutrz Delancey, nie ogolony, wyglądał niemal tak podle jak Szczurek. Pod żadnym względem nie budził podejrzeń, gdy rano poszli pod „Różę i Koronę", żeby spotkać się z przyjaciółmi, których przywódcą był — jak się zdawało — jednooki osobnik nazwiskiem Henry Stevens. Mówiono tam żargonem pełnym pseudonimów i lokalnych aluzji i Delancey dowiedział się bardzo niewiele. Lecz Henry był niezadowolony z wycofania się ich dawnego kolegi Izaaka Hartleya. Wciąż wracał do tego tematu, żałując, że Ike został metodystą — właśnie on! — i przestał być przemytnikiem. Potem opowiadało się, jak to Ike potrafił oszukiwać celników. Zdawało się, że był najzdolniejszy pod każdym względem — sam Stevens musiał przyznać — i nikt nie miał lepiej ukrytej piwnicy. To wszystko dlatego, że ożenił się z Hanną, córką Dawida Mercera. Dawid był czymś w rodzaju świeckiego kaznodziei — do diabła z nim! — a Hanna wychowała się w tym śpiewającym psalmy tłumie. Henry mówił o nawróceniu się Ike'a z takim samym smutkiem, z jakim wierzący mówi o tych, którzy utracili łaskę. — Ale jedno muszę o nim powiedzieć — stwierdził. — Nigdy by nie zdradził starych przyjaciół. Przyrzekł mi, że tego nie zrobi, i nie zrobił. Z dalszych uwag wynikało, że milczenie Ike'a podyktowane było ostrożnością. — A z czego Ike teraz żyje? — spytał Delancey Dana. — Jest dostawcą okrętowym na Hog Lane — usłyszał w odpowiedzi. Ale Henry wciąż opłakiwał utratę przyjaciela. — Dlaczego, pytam, dlaczego musiał od nas odejść i zostać kaznodzieją? Wolałbym już być sanitariuszem albo Francuzikiem! Nigdy się nie odezwę do tej ofermy! Zamówiono jeszcze więcej piwa i wszyscy się zgodzili, że Ike był nielojalnym niewdzięcznikiem, a to dlatego, że ożenił się z tą wymokłą Hanną. W czasie tego ucztowania Delancey zorientował się tylko, że gang Henry'ego był raczej mało ważny, a wszystko, co robił, zależało od odwiedzin człowieka imieniem Sam, zapewne z kontynentu. Z tego, co mówiono, wywnioskował, że Izaak Hartley powinien być pożytecznym źródłem informacji i że Sam (którego nazwiska nikt nie wymienił) interesował się — jak się zdaje — miejscową dziewczyną Molly Brown. Wymówiwszy się nie określonymi bliżej interesami, lecz przyrzekłszy spotkać się znów z przyjaciółmi wieczorem po „Świnią i Gwizdkiem", Delancey wyśliznął się w chwili, gdy Henry był w trakcie wygłaszania nowej diatryby przeciwko kaznodziejom. Poszedł przede wszystkim do fryzjera, żeby się ogolić; poradził się przy tym, gdzie można zjeść obiad. Powiedziano mu, że dobrze karmią w jadłodajni przy Hog Lane. Tak było rzeczywiście i po ragout z kapustą Delancey poczuł się lepiej. Znalazł w pobliżu szyld: IZAAK HARTLEY, DOSTAWCA OKRĘTOWY. Śmiało wszedł do sklepu i zapytał, jakie bosaki są na składzie. Widać było, że Izaak prowadzi małe przedsiębiorstwo, zaopatruje głównie rybaków, a starzy towarzysze zapewne unikają jego sklepu. Nie był wielkim rywalem George'a Ratseya, szeroko znanego żaglomistrza. Miał czas na pogawędki, a Delancey przedstawił się jako pobożniś wychowany w szkółce niedzielnej w Surrey, ostatnio bardzo namawiany przez pewnych ludzi do zajęcia się kontrabandą. Zapytał Hartleya czy uważa przemyt za proceder grzeszny. Izaak bez trudu dał się wciągnąć w rozmowę, kazał chłopcu zająć się sklepem, a Delanćeya zabrał do siebie na poddasze, gdzie trzymał konopie, używane liny, łój i słomę. Usiadłszy na stercie płótna żaglowego, długo wyjaśniał, że przemyt rzeczywiście jest grzechem. Wątpiąc zapewne, czy jego argumenty są dość przekonywające, upierał się nawet, że to się nie opłaca. Fortunę można było zrobić w Hampshire, przynajmniej robili ją ludzie finansujący ten proceder — dla których ostateczną nagrodą będzie ogień piekielny — lecz tutaj, na wyspie Wight, gra była niewarta świeczki. Więcej można było zarobić uczciwie, mając w perspektywie zbawienie duszy. Delancey wiele nauczył się tego popołudnia. Zauważył, że Izaak był w mniejszym stopniu kaznodzieją, niż to przypuszczali jego dawni towarzysze. Ale zdecydowanie siedział u Hanny pod pantoflem, a ona miała oczywiście określone poglądy. Gdy mówił o swoim dawnym zawodzie, w jego głosie brzmiała nuta nostalgii. To naprawdę były piękne dni! Wierny swemu przyrzeczeniu, nie wymieniał żadnych nazwisk, ale chętnie mówił o przemytnictwie w ogóle. Stopniowo wyłaniał się obraz znanego mu terenu. Bogacze, finansujący operacje, skupiali się w Dorchester; nie pozostawało żadnych wątpliwości, że John Early był ich szefem. Miejsca lądowania znajdowały się w ujściach rozmaitych rzek od Bridport do Portland i od Portland aż do Christchurch. Niezależnie od samego Christchurch najważniejszymi ośrodkami przemytu były Abbotsbury i Poole. Wszystkie szczegółowe informacje Izaaka dotyczyły w gruncie rzeczy Poole. Tam bazowały statki przemytnicze, a handlowały głównie z Alderney. Niewiele z nich zbliżało się do wyspy Wight, gdyż poborca cła miał tutaj dwa uzbrojone statki, jeden w Yarmouth do sprawdzania jednostek mijających Needles, drugi na św. Helenie do sprawdzania jednostek mijających Spithead. Dlatego statki idące do Poole zazwyczaj zatapiały towary przeznaczone dla wyspy w Zatoce Sandown. Jedna jednostka robiła to regularnie — Delancey pomyślał, że był to kuter Sama — a beczułki wyławiali miejscowi ludzie — z gangu Henry'ego powiedział sobie Delancey — używając tylko łodzi wiosłowych, którymi wypływali za Shanklin. Lugier kierował się potem do Cowes dla zebrania pieniędzy; działo się to przy jego następnym wyjściu w morze, gdy ładownia była pusta. — Czy zmarły pan Buckley o tym wiedział? — spytał Delancey i powiedziano mu, że z pewnością tak. Ale nie mógł wiedzieć, której nocy odbędzie się akcja. Przeprowadzano też, oczywiście, wiele innych tajnych akcji, a obszar działalności Róży rozciągał się od Lyme Regis do Beachy Head. Delancey zapytał, czy zdarzyło się kiedyś, żeby Sam został ostrzeżony o planowanych manewrach Róży, lecz Izaak nic o tym nie wiedział. Minęło już kilka lat, od kiedy rozstał się z tym zajęciem. Ale możliwe, że niektórzy celnicy byli opłacani przez przemytników. Znane były takie wypadki i warto się zastanowić nad tym, że nigdy nie skonfiskowano żadnego towaru w Zatoce Sandown. Po długiej rozmowie, przerywanej wielu pobożnymi frazesami, Delancey podziękował Izaakowi za rady i przyrzekł prowadzić uczciwe życie. Wieczorem Delancey poszedł pod „Świnię i Gwizdek". Początkowo myślał, że nie zbiera się tutaj starszyzna przemytnicza, tylko samo pospólstwo. Ale przekonał się, że był w błędzie. Przychodzili tu ci sami ludzie, których poznał pod „Różą i Koroną", tylko w innych nastrojach i o innej porze. Klientami „Róży i Korony" byli wyłącznie mężczyźni i odbywały się tam poważne dyskusje nad sposobami oszukiwania celników i akcyzy. Gdy przychodzili pod „Świnię i Gwizdek", byli już w bardziej romantycznych nastrojach. Były tutaj kobiety, o których gospodarz mówił, że są jego córkami i siostrzenicami, prowadziło się też raczej rubaszne niż zawodowe rozmowy. Śpiewano piosenki, fałszując straszliwie, albo gwałtownie się kłócono. Co pół godziny zjawiały się chichoczące dziewczęta i znowu znikały. Z początku nie było wśród nich Molly Brown, a Delancey nie miał ochoty tracić czasu na inne. Godzinami słuchał Dana, Willa i Henry'ego stawiając im kolejki za wszystkie niemal posiadane pieniądze, ale nie dowiedział się niczego interesującego. Jeśli nawet uznali go za człowieka swojego, nie był to ani czas, ani mieisce na mówienie o interesach. Opowiadali sobie różne historyjki i bawili się kosztem Willa, którego głupota czyniła pośmiewiskiem. Gdy zjawiła się Molly Brown, towarzyszył jej stary człowiek ze skrzypcami. Przy jego akompaniamencie zaśpiewała sentymentalną piosenkę o dziewczynie, która umarła z miłości. Aplauz był niewielki, więc wyczuwając nastrój chwili, natychmiast rozpoczęła balladę pod tytułem „Pływająca bańka". Była to popularna melodia, a Molly ilustrowała tekst odpowiednimi gestami, wyobrażającymi sondowanie dna i refowanie żagli. Każda zwrotka kończyła się refrenem, śpiewanym przez wszystkich: Śpiewaj i śmiej się, i pracę klnij, Kiedy cię gnębi, bo przecież, Gdy masz beczułkę, a w beczce gin, Nie jest najgorzej na świecie. Molly, która śpiewając stanęła na ławce; była fascynująca. Czarnowłosa i jasnooka, o pełnych kształtach i białej skórze, mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Gdy energicznymi gestami markowała sprzątanie pokładu, odsłaniała się tu i ówdzie, wywołując olbrzymi entuzjazm przy ostatnich wierszach: Niech nikt nie myśli, że ciężki los, Gdy sztormy na morzu nas dręczą, Bo po powrocie radości dość: Wita nas uśmiech dziewczęcy. Więc zdrowie milej trzeba pić, Kiedyś już żagle zwinął, Gdy pokład czysty, wtedy nic Od ginu cię nie powstrzyma. W tańcu dziewczyna kręci się, Fruwają jej sukienki, Nie jest, kolego, nie jest źle, Gdy patrzysz na jej wdzięki. Ostatnią linijkę tekstu śpiewała ze specjalnym naciskiem i zebrani mogli zobaczyć coś niecoś z wdzięków Molly, zanim włączyli się do finałowego chóru: Śpiewaj i śmiej się, i pracę klnij, Kiedy cię gnębi, bo przecież, Gdy masz beczułkę, a w beczce gin, Nie jest najgorzej na świecie. Zarumieniona i zdyszana Molly zeskoczyła z ławki, posłała wielbicielom całusa i zniknęła. Delancey, który lubił muzykę, z trudem zniósł kakofonię chóralnego śpiewu i był zadowolony, gdy się to skończyło. Wszystkich innych uszczęśliwiała świadomość, że Molly będzie później jeszcze śpiewać i być może jeszcze bardziej żywiołowo. W kilka minut po jej występie Delancey znalazł wymówkę, żeby wyjść z sali. Wracając z podwórka, zaczął wchodzić po schodach, ale drogę zastąpiła mu groźna matrona, pytając, dokąd idzie. — Mam wiadomość dla miss Molly — wyjaśnił. — Zdaje się, że tam jest jej pokój. — Może tak — odparła gospodyni, marszcząc brwi — a może nie. Ale przekażę jej każdą wiadomość, jeśli zechce ją przyjąć. Delancey wiedział, że była to chwila, w której pół gwinei rozwiązałoby problem. Ale w majątku miał teraz tylko pensy, a te na nic by się nie zdały. — Przyszedłem w imieniu mojego pana — wyjaśnił. — Jest to szlachcic o wielkim majątku i wysokiej pozycji. Pragnie złożyć miss Molly swoje uszanowanie i pyta, czy mogłaby się z nim zobaczyć któregoś dnia w przyszłym tygodniu. Wobec wyraźnie nieufnego spojrzenia matrony Delancey pośpiesznie wdał się w szczegóły, czyniąc swego pana baronetem i pułkownikiem, powiększając jeszcze jego majątek dodając mu rezydencję w mieście i własne stajnie w Newmarket. Szkoda tylko, że tak wspaniały mężzna jest jeszcze kawalerem. Jeśli chodziło o matronę, wszystko to mówił na próżno. Lecz usłyszano go na piętrze. Molly zjawiła się na ganku i zapytała, o czym mowa. — Jest tutaj jakiś człowiek, miss, którego pan — jak powiada — chce cię zobaczyć w przyszłym tygodniu. Zaraz go odprawię, bo nie wierzę w ani jedno jego słowo. — Zaczekaj, kuzynko — odparła Molly. — Może to gentelman, który tu już przychodził. — Niestety, nie — powiedział Delancey. — Sir Edward nie miał dotychczas przyjemności poznać pani. Ale pragnąłby móc się pani przedstawić. W czasie dłuższej rozmowy Molly dała się przekonać. — Doskonale — powiedziała w końcu. — Zobaczę się z sir Edwardem w czwartek o czwartej po południu. To oświadczenie zaalarmowało matronę, która poleciła Delanceyowi zaczekać, a sama pobiegła na górę. Kiedy wreszcie wróciła, okazało się, że czwartek i piątek nie wchodzi w rachubę, ale że Molly będzie mogła przyjąć sir Edwarda w następny poniedziałek. W ubiegłym tygodniu i jeszcze wcześniej była wolna codziennie, lecz w przyszłym tygodniu będzie jej trudno znaleźć czas. Delancey ustalił termin spotkania i wrócił do przyjaciół w szynku. Atmosfera wieczoru, urozmaicanego pieśnią, stawała się coraz bardziej rozwiązła i Delancey — mający za słabą głowę na takie hulanki — poczuł się znużony, zanim jeszcze zabawa się skończyła. Tę noc przespał na podłodze w knajpie. Po grzechu następuje skrucha, a następny dzień — niedziela — bardzo się na nią nadawał. Dzwon kościelny zadzwonił na poranne modlitwy w kaplicy — Cowes było w owych czasach tylko filią parafii w Carisbrooke. Kilka powozów zmierzało w tym kierunku. Lecz ludzie, bardziej wyróżniający się pobożnością niż pozycją towarzyską, szli pieszo do jednej z dwóch kaplic nonkonformistycznych: do kongregacjonistów albo do metodystów. Delancey nie musiał się zastanawiać, do której pójdzie, gdyż Hartley był metodystą; miał nadzieję, że po nabożeństwie znów się z nim spotka. Atmosfera tego miejsca modlitwy w dużym stopniu skłaniała do żalu za grzechy, a Delancey, mający kaca po wczorajszym wieczorze, miał wygląd jeszcze żałośniejszy niż samopoczucie. Kazanie było długie i żarliwe, przerywane od czasu do czasu jękami grzeszników, przypominających sobie popełnione nieprawości. Delancey siedział w jednej z tylnych ławek kaplicy i starał się zachowywać tak samo jak starszy mężczyzna, który niegdyś, być może, zajmował się sprzedażą kradzionych towarów. Delancey wzdychając głośno w najodpowiedniejszych, jak mu się wydawało, momentach i wykrzykując: „Ach, żeby dostąpić światła!" albo „Jakaż to rozkosz być zbawionym!" naśladował żal za grzechy i pokutę mężczyzny i po nabożeństwie zagadnęło go uprzejmie kilkoro członków kongregacji. Po rozmowie, w czasie której Hanna zadawała mu dociekliwe pytania, Hartleyowie zaprosili go w końcu na obiad. Głodny i bez grosza, chętnie przyjął zaproszenie, i to z kilku powodów. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zdobywano jakieś informacje tak wielkim kosztem. Obiad u Hartleyów rozpoczął się rozwlekłą modlitwą, po której nastąpiło szczegółowe wypytywanie Delanceya o jego życie duchowe, a skończył się jeszcze kilkoma modlitwami i odśpiewaniem psalmów. Dopiero potem, oglądając ogród, Delancey mógł znowu trochę wybadać Izaaka. Raz jeszcze poprosił go o radę. Zakładając, że przemyt jest grzechem — o czym teraz był już przekonany — zastanawiał się, czy jest również grzechem pośredni tylko udział w wolnym handlu. Wyjaśnił, że przyjaciele go namawiają, żeby po zapadnięciu ciemności umieścił w pewnych miejscach kilka latarni, zaświecił je o oznaczonej godzinie i zgasił przed świtem. Miały one być tylko pomocą w nawigacji, mówił z naciskiem, pomocą dla marynarzy wracających do domu. Nie wyobrażał sobie, żeby mogło być coś nielegalnego w umieszczeniu jednej latarni nad bramą, drugiej na skale, trzeciej pod drzewem, a czwartej przy moście. Czy to może być grzechem? Ostatecznie chodziło tylko o ratowanie życia ludzi przebywających na morzu. Ci, którym to miało pomóc, mogli być przemytnikami, ale mogli przecież utonąć tak jak inni, nie mając w dodatku czasu na skruchę. Dyskusja, która potem nastąpiła, była głównie teologiczna, lecz Izaak dokładnie wiedział, w jaki sposób krzyżowe namiary mogą służyć wyznaczaniu pozycji na morzu. Nie zgadzał się, żeby miało to cokolwiek wspólnego z bezpieczeństwem żeglarzy. Twierdził stanowczo, że był to jedynie sposób oznaczania kryjówek kontrabandy. Branie w tym jakiegokolwiek udziału było grzechem, a niekiedy zbrodnią. — Co by pan powiedział, gdyby strażnik zaskoczył pana podczas ustawiania latarni na Wroxhall Hill albo Culver Cliff? — To tam miałbym je umieszczać? — spytał Delancey niewinnie. Izaak wyjaśnił, że w Zatoce Sandown była dogodna mielizna. Między Wroxhall a Culver Cliff znajduje się jedna odpowiednia dla namiaru pozycja, a między Lake a Newchurch druga. — Rozstawienie i zapalenie tych latami, zgaszenie ich i usunięcie, zajmie panu czas od północy do piątej rano, i po co to wszystko? Tym razem Delancey był bardziej uparty i pytał, w jaki inny sposób mógłby zarobić pół gwinei. Nie byłoby to zresztą możliwe, gdyby na wyspie byli dragoni. Tak Bóg patrzy na te sprawy! — powiedział w końu Izaak i Delancey musiał przyznać, że istotnie ostatnie łowo należy do Boga. Przyrzekł unikać nawet tak niewielkiego kontaktu ze zbrodnią. Tę noc pozwolono mu przespać w szopie Hartleyów; dano mu nawet materac i koc. W poniedziałek Mr Payne przyjął go uprzejmie i z zainteresowaniem wysłuchał opowieści o tym, co wyszpiegował. — Tak — powiedział w końcu. — Dowiedział się pan coś niecoś o tych sprawach i z pewnością nie stracił pan czasu. Mogę tylko dodać, że człowiekiem, którego oni nazywają Sam, jest prawie na pewno Samuel Carter, notoryczny przemytnik, pochodzący ze znanej rodziny przemytniczej w Kornwalii. Mieszka teraz w Poole i jest właścicielem dwustutonowego statku Gołębica. To najszybszy lugier, jaki mógłby pan kiedykolwiek zobaczyć. — Zrobię wszystko, sir, żeby go oddać w ręce sprawiedliwości. — Tego jestem pewien. Ale wątpię, czy to się panu uda. — Czemuż to, panie Payne? — Ponieważ Sam Carter wie o przemytnictwie więcej niż pan. Chociaż w innych sprawach jest zupełnym ignorantem. A więc podejrzewam, że dopóki niektóre towary będą obłożone wysokim cłem, handel będzie prosperował. — Gdyby mi pan dał trzy kutry z dobrą załogą, sir, mógłbym się podjąć zlikwidowania przemytu w tym rejonie. — Nie przeczę, że mógłby pan tego dokonać. Wówczas handel przeniósłby się na wschód i na zachód. — Z pewnością nie, sir, gdyby inni byli równie czujni. — Jest pan nowicjuszem w tej służbie, Delancey. Musi się pan jeszcze wiele nauczyć... — Mr Payne urwał i zażywając tabaki, jakby zastanawiał się, od czego ma zacząć i ile wypada mu powiedzieć. W końcu z wyraźną niechęcią przemówił znowu: — To, co teraz powiem, rozumie pan, jest nieoficjalne i powinno zostać między nami. Ludzie ze służby celnej, marynarze, wioślarze czy oficerowie muszą zarobić na życie i utrzymanie rodziny. Pensje mają skromne, ale od czasu do czasu powiększają je dzięki udziałowi w tym, co skonfiskują kontrabandzie Tak więc są zainteresowani w przejmowaniu ładunków przemytniczych, a nie w zlikwidowaniu nielegalnego handlu. Z czego by żyli, gdyby nie przemyt? Otrzymywaliby tylko codzienną płacę i to tylko dopóty, dopóki nie okazałoby się, że ich służba jest niepotrzebna. — Moglibyśmy ich wykorzystać w marynarce wojennej, sir. — Jak to, w czasie pokoju? — No nie, sir. Ale w czasie wojny... — W czasie wojny, panie Delancey, główną atrakcją służby celnej jest fakt, że celnicy są zwolnieni od poboru. Nie wolno nam bić ludzi, sir, za zuchwalstwo albo zaniedbywanie obowiązków, ale możemy im zagrozić zwolnieniem i przeniesieniem ich na okręt wojenny. A oni — proszę mi wybaczyć, że to mówię — śmiertelnie się tego boją. Nigdy nie przyszło im do głowy, że przemyt mógłby zostać zlikwidowany. Gdyby im wspomnieć o takiej możliwości, byliby przerażeni. — Rozumiem, sir. Liczą na to, że ten proceder będzie trwał nadal, ale żądają swego udziału w zyskach. — Nie, nie, panie Delancey. To zbyt brutalne określenie od dawna istniejącego i skomplikowanego stanu rzeczy. Moje stanowisko zobowiązuje mnie do ścigania nielegalnego handlu i tych wszystkich, którzy omijają przepisy celne. Niech Bóg broni, żebym nie spełniał swoich obowiązków! Jednakże moi oficerowie i ludzie — a proszę pamiętać, że mówię to panu w ścisłym zaufaniu — traktują swoją działalność jak pewnego rodzaju grę, jak krykieta; mają nadzieję wygrać, ale ta wygrana nie powinna oznaczać zniszczenia drużyny przeciwnika. To, czy tacy ludzie jak pan będą mieli pracę, zależy od Francuzów. Znajduje się pan bez zajęcia wówczas — proszę mi wybaczyć, że mówię bez osłonek — gdy Francuzi odmawiają gry. W taki sam sposób wszyscy ludzie ze służby celnej zależni są od przemytników. — Czy wobec tego nie korci ich, by zawrzeć z nimi otwartą umowę, na podstawie której otrzymywaliby regularnie swój udział i dawaliby im spokój? Ta sugestia naprawdę wstrząsnęła Mr Payne'em; w jego odpowiedzi zabrzmiało bolesne zdumienie: — Doprawdy, sir, mam nadzieję, że nie uważa pan ludzi ze służby celnej za nieuczciwych? Nigdy nie słyszałem, żeby zawarto czy nawet proponowano zawarcie takiej haniebnej umowy. Muszę panu oznajmić, sir, że nasi ludzie mają głębokie poczucie obowiązku. Wypływają na morze nawet podczas burzy. Swoich przeciwników ścigają z wielką stanowczością. Wielu zginęło w akcjach, a inni, mający więcej szczęścia, otrzymali pochwały od władz za lojalność i odwagę. Mamy słuszne powody do dumy z ludzi zatrudnionych przez komisarzy celnych. Delancey pośpieszył zapewnić Mr Payne'a, że jest pełen podziwu dla ludzi ze służby celnej i że z niecierpliwością czeka, żeby móc służyć wraz z nimi. Zdaje sobie sprawę, że ich służba jest ciężka i ryzykowna i że posiada wielkie znaczenie dla królestwa. Mr Payne złagodniał i zaczął go teraz wprowadzać w praktyczne szczegóły. Delancey zostanie zaprzysiężony od razu, adwokat już czeka. Po tej ceremonii postanowiono, że dowództwo obejmie w południe, a zaliczkę w wysokości dwudziestu gwinei otrzyma natychmiast; wystarczy mu to przynajmniej na ekwipunek. Ustalono na koniec, że zaraz popłynie do Portsmouth, żeby zabrać rzeczy i zlikwidować mieszkanie. Potem wyprowadzi kuter na morze i będzie krążył wokół Beachy Head. Delancey nawet poborcy nie wyjawił szczegółów swojego planu. Ogoliwszy się u fryzjera, wziął udział w zorganizowanym przez Mr Payne'a spotkaniu z Mr Robertem Edgellem, szefem konnych inspektorów. Dostojnik ten okazał się byłym kapralem dragonów gwardii; z początku był szorstki, lecz przejął się ideą zdobycia pewnej ilości pieniędzy. Delancey powiedział mu tylko to, co było konieczne, lecz nie ukrywał swoich źródeł informacji. — Znakomicie pan to zrobił, sir, że tak powiem — rzekł w końcu Edgell. — Przypomina mi pan Buckleya, który zawsze wiedział, co w trawie piszczy. Ale jak się pan dostanie na kuter, i to tak, żeby pana nikt nie widział? Delancey nie pomyślał dotąd o tym, że cały jego plan upadnie, jeśli Henry Stevens się dowie, że towarzysz jego pijatyki w sobotni wieczór został w poniedziałek po południu dowódcą Róży. Będzie miał jeszcze dość czasu, by ostrzec Sama Cartera i spowodować, żeby przeprowadził swą akcję w innym miejscu albo innej nocy. Edgell rozwiązał ten problem, pożyczając Delanceyowi rodzaj kostiumu, noszonego przez konnych inspektorów: ciemny płaszcz, jeździeckie buty z ostrogami i płaski kapelusz, który można było nasuwać na czoło. Ruszyli na nabrzeże. Delancey niósł swój płaszcz zawinięty w papier. Wyglądał zupełnie jak jeden z ludzi Edgella. Przy Nabrzeżu Celnym Edgell dopilnował, żeby Delancey bezpiecznie wsiadł do łodzi, a gdy nieco później zjawił się Mr Payne, pomógł mu wejść na rufę. Łódź odbiła od brzegu i popłynęła przez port do miejsca, w którym na kotwicy stała JJóża zaprowiantowana na trzy tygodnie i gotowa do wyjścia w morze. Mr Payne z godnością wszedł na pokład Róży, gdzie przyjął go pierwszy oficer, Mr Tom Lane z załogą zebraną na pokładzie. Delancey wszedł w chwilę później, pozostawiwszy w łodzi pożyczone od Edgella rzeczy. Trzymał się skromnie z tyłu, podczas gdy Mr Payne przemawiał do załogi: — Wszyscy wiecie, że Mr Ryder został ranny w wypadku i przez pewien czas nie będzie mógł pełnić służby. Dlatego postanowiłem mianować tymczasowego dowódcę. Obejmuje on kuter od dzisiaj. Przedstawiam go wam: porucznik Ryszard Andros Delancey z Królewskiej Floty, oficer o wielkim doświadczeniu, ostatnio dowódca kutra Rojalista. Wykonujcie ściśle jego rozkazy, a rejs przyniesie wam sukces. Nie uprzedzeni o tym ludzie z Róży byli zdumieni, a pierwszy oficer Lane wyglądał na obrażonego. Delancey postanowił nie tracić czasu. — Wszyscy do kotwicy i fałów ! — zawołał. — Przygotować się do stawiania żagli! Zleciwszy Mr Lane'owi dowództwo na pokładzie, odprowadził na bok Mr Payne'a i pożegnał się z nim. Gdy ujrzał wciągniętą kotwicę, rozwinięty grot i kliwer, doznał uczucia szczerej radości. Pokład ożył pod jego stopami. Wiatr śpiewał w olinowaniu. Znów był na morzu! Wiała ostra zachodnia bryza i było niemal mroźnie, lecz on nie czuł nawet bryzgów na twarzy. Wiedział aż nazbyt dobrze, że nie zna tego kutra i że może zawahać się lub popełnić błąd. Gdyby załoga wyczuła jego wątpliwości, od razu straciłaby do niego zaufanie. — Sternik, kurs na Portsmouth! — powiedział do człowieka przy kole. — Zejdźmy na dół, panie Lane, pokaże mi pan mapę. W kabinie pierwszy oficer rozłożył mapę, lecz Delancey ledwie na nią spojrzał. — Proszę mi teraz szybko powiedzieć, jaki mamy tonaż, jakie zanurzenie, uzbrojenie i załogę? Okazało się, że Róża miała sto pięćdziesiąt cztery tony i było na niej dwanaście czterofuntówek, dwie dziewięciofuntówki, skrzynia lekkiej broni, a załoga składała się z dwudziestu dwóch ludzi, łącznie z dowódcą, pierwszym oficerem, drugim oficerem i dwoma starszymi marynarzami. — Doskonale — powiedział Delancey. — Jak się nazywa drugi oficer? John Torrin? A tamci dwaj? Netley i Wansbrough? Dobrze. A ten rudy, ten zezowaty, sternik i człowiek na oku? Po kilku sekundach Delancey był już znów na pokładzie i podawał sternikowi dokładny kurs, żeby ominąć Gilkicker Point. — Dobrze, Wilkins, tak trzymać. Co to za statek, Miller, przed dziobem na prawo? Jackson i Field, sklarować fały! To, że znał ludzi po nazwisku, wywarło duże wrażenie, chociaż pytał potem Torrina o nazwiska innych. Postawił prostokątny grot idąc z wiatrem, a potem znów go opuścił, gdy zbliżali się do Portsmouth. Ludzie pracowali z zapałem, pragnąc pokazać oficerowi marynarki, że są dobrymi żeglarzami, a nawet lepszymi niż ci na fregatach. Z pewnością niewielu z nich mogłoby obsługiwać jednostkę wojenną o podobnym tonażu. Choć pod tym względem nie byli biegli, o czym Delancey wiedział, pracowali jednak szybko i spokojnie. Nie było żadnego śpiewania, które doprowadzało do rozpaczy oficerów marynarki, żadnego wywrzaskiwania piosenek, które można było słyszeć na pokładzie przeciętnego statku handlowego. Jacy będą ci ludzie w akcji? Postanowił odłożyć tę próbę do jutra. Na razie wystarczyło, że weszli do Portsmouth, stanęli na kotwicy i spuścili łódź. Zapadał już mrok, gdy Delancey zszedł na brzeg razem z Davisem, który miał być jego stewardem. Wynajął robotnika z wózkiem i ugodził się z nim za szylinga. Zadygotał z zimna — ubrany był w lichy płaszcz — więc ruszył szybko w stronę swego mieszkania przy Ropewalk Lane. Stamtąd Delancey wysłał bagaż na pokład Róży i kazał sternikowi wrócić do Hard o czwartej. Wiedział, że jego obowiązkiem było odwiedzić Rydera. Tak wiele zdarzyło się od czasu, gdy Delancey był po raz ostatni pod „Gwiazdą i Podwiązką", że zdziwił się " niemal, gdy się dowiedział, że Mr Ryder wciąż tu jest i nadal nie może się poruszać. Bez wahania i dyskusji wskazano mu drogę do pokoju chorego. Ryder był blady i daleko mu było do wyzdrowienia. Podziękował gościowi za odwiedziny i zadowolony był z wieści o Róży. O tymczasowej nominacji Delanceya dowiedział się z listu Payne'a. — Jestem panu zobowiązany, sir, że przyjął pan to dowództwo bez poborów. Te pięćdziesiąt funtów rocznie, to wszystko, co teraz posiadam, ale pan nie będzie miał nic, dopóki nie zdobędzie pan pryzu . Ja nigdy nie miałem w tym względzie wiele szczęścia, ale będę się modlił, żeby panu się powiodło. Przemytników na morzu jest dużo. Trzeba ich tylko schwytać. — Kiedy będzie pan mógł wrócić do domu? — Winthrop powiada, że w przyszłym tygodniu. — Jestem pewien, że wtedy szybciej wróci pan do zdrowia. Tymczasem bardzo by mi pan pomógł, gdyby zechciał pan powiedzieć mi coś o ludziach, którymi mam dowodzić. Chciałbym coś wiedzieć o panu Lane. — Bob całe życie pracował w służbie celnej. To dobry, odpowiedzialny marynarz i nigdy nie naraził nas na złamanie masztu. Zna się na prawie i potrafi rozpoznać księżycowy fach nawet w najciemniejszą noc. Ale brakuje mu przedsiębiorczości i dlatego nigdy nie będzie nikim więcej niż pierwszym oficerem. — A John Torrin? — Nie jest taki ostrożny jak Bob, ale lepszy w akcji. Będzie kiedyś dowodził kutrem. — Kto to jest starszy marynarz? — To marynarz, który został zaprzysiężony jako zastępca oficera służby celnej. Na każdej łodzi powinien być taki jeden i on zazwyczaj jest sternikiem. — Rozumiem. Czy wszyscy ludzie są lojalni? — Nie zatrudnialibyśmy ich, gdyby ich lojalność była wątpliwa. — Pozwoli pan, że inaczej sformułuję to pytanie. Gdyby ktoś z pańskiej załogi miał przekazać jakieś informacje przemytnikom, kto by mógł to zrobić? — Drogi panie! Nie zniósłbym tego, by źle myślano o którymkolwiek marynarzu pod moim dowództwem. Nie ma żadnego powodu, żeby któregokolwiek z nich podejrzewać. — Ale przypuśćmy, że Sam Carter dowie się o naszych planach? Przypuśćmy, że będziemy o tym wiedzieli i da się to udowodnić ponad wszelką wątpliwość? — Doprawdy, sir, stawia mnie pan wobec problemu... Z wielkimi oporami, i tylko, dlatego, że mnie pan do tego zmusza... W pierwszym rzędzie podejrzewałbym Michaela Williamsa. — Tego bez palca? Dlaczego? — Jego siostra wyszła za Nicka O'Briena, a Nick jest kuzynem Dana Palmera. — Aha. — Ale proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie mówię nic złego o Mike'u Williamsie, nic też złego o nim nie słyszałem. — Miło mi to słyszeć i mam nadzieję, że będę mógł to samo o nim powiedzieć. — Delancey rozejrzał się szybko po pokoju i spytał, czy chory ma w gospodzie dobrą opiekę. — Bardzo dobrą, dziękuję — powiedział Ryder. — I mam wielu gości. Pan Grindall jest niezwykle uprzejmy, a jego siostrzeniec zjawi się tu lada moment. Dostał się jako mat na kuter Rapid z bazą w Southampton. Kuter jest teraz w Spithead i zdaje się, że młody Fowler ma coś załatwić na lądzie dla pana Maddena. Będzie uradowany z okazji wypicia z nami szklanki wina. Delancey zaczął tłumaczyć, że wpadł tylko na chwilę, gdy nadszedł Fowler. Przywitali się, znów z pewną rezerwą ze strony Fowlera, ale spod „Gwiazdy i Podwiązki" wyszli razem. Korzystając ze sposobności, Delancey poprosił Fowlera o przekazanie wiadomości Mr Maddenowi. Gdy szli w stronę Hard, wyjaśnił pokrótce swój plan. — Wszystko to — zakończył — mówię panu w ścisłym zaufaniu. Dziś jest poniedziałek, a spodziewam się, że Gołąbka przeprowadzi akcję w środę albo w czwartek w nocy. Gdyby Rapid przez te dwie noce krążył między Foreland a Nab, miałby dogodną pozycję do przejęcia towaru. Za dnia nie powinno go być widać z wyspy Wight. Pieniądze za pryz podzielimy po połowie. — A gdyby popłynął w innym kierunku, sir? — Wtedy my weźmiemy pryz. Proszę powiedzieć Maddenowi, że plan oparłem na informacjach, które uzyskałem. — Doskonale, sir, powiem mu. Myślę, że powinien się zgodzić. Szli przez chwilę w milczeniu, a potem Fowler wyjawił to, co mu nie dawało spokoju. — To dziwne, sir, że znów się spotykamy. Są rzeczy, o których wolałbym zapomnieć. Wciąż jeszcze miewam koszmarne sny i budzę się zlany potem, myśląc, że znów jestem na Artemidzie albo że staję jako świadek przed sądem wojennym. Delancey spojrzał przenikliwie na młodego człowieka i spytał szorstko: — Mówi pan przez sen? — Skąd mogę wiedzieć, sir? Nikt mi tego nie powiedział. — Ma pan osobną kabinę? — Bardzo małą, sir. — To na pewno dobrze. Ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby pan pracował na lądzie, z dala od spraw przypominających wydarzenia, o których lepiej zapomnieć. — Jakże bym mógł, sir? To jedyne rzemiosło, którego się nauczyłem. — Wobec tego lepiej by panu było na statku handlowym. — Nawet w czasie wojny, sir? — Słuchaj, młody człowieku. Ma pan koszmarne sny o przeżyciach na Artemidzie i zgadzam, się, że były one naprawdę bardzo smutne. Ale ludzie wrażliwi nie nadają się do naszego zawodu. Gdyby myśl o tych dawnych wypadkach nie dawała mi spać, nie powinienem otrzymać patentu. W marynarce naszym rzemiosłem jest wojna. Czy powinien pan wykonywać to właśnie rzemiosło? Pozwalam sobie w to wątpić. Będzie pan szczęśliwy w handlu. — Powinienem być szczęśliwszy na lądzie, wiem o tym. Dziękuję panu za radę, sir. Doszli do Hard, gdzie łódź Delanceya czekała już; przybyła tu chyba z dziesięć minut wcześniej, niż powinna była. Tego zimowego dnia zmierzchało się już nawet o tej godzinie i Delanceyowi spieszno było wejść na pokład. Pożegnawszy się z młodym Fowlerem, którego łódź już nadpływała, Delancey zszedł do giga i kazał ludziom odbijać. — Bardzo przepraszam, sir — powiedział sternik. — Jeden z ludzi zszedł na ląd po pieprz dla kucharza. Przyszedł pan trochę wcześniej, niż pana oczekiwaliśmy, sir. — Wy także przybyliście tu wcześniej, niż wam kazano. Kto poszedł na brzeg? — Williams, sir. — Rozumiem. Daję mu pięć minut. Delancey wyszedł z gigu i chodził tam i z powrotem po nabrzeżu. Musiał się zastanowić, jak potraktować to złamanie dyscypliny. Nie był teraz w marynarce. Nie mógł oczekiwać punktualności i ścisłego posłuszeństwa, którego by tam żądał. Nie znał też wymogów dyscypliny, do której ci ludzie ze służby celnej byli przyzwyczajeni. Postanowił na razie tylko ich ostrzec. A jednak dziwne, że to był Williams. Jak łatwo być zbyt podejrzliwym, jak łatwo robić z igły widły... Minęło więcej niż pięć minut, zanim rozległ się odgłos spiesznych kroków. Człowiek, na którego czekano, nie mogąc jeszcze złapać oddechu, stanął twarzą w twarz ze swoim nowym kapitanem, którego zupełnie nie znał. Szybko postanowił się wyłgać. — No? — zimno powiedział Delancey. — Przepraszam, sir. Załatwiałem sprawunek dla kucharza. Nie traciłem czasu, sir, prawie całą powrotną drogę biegłem. — Jaki to był sprawunek, Williams? — Miałem kupić trochę pieprzu, sir. — I kucharz ci to polecił? — Tak, sir. — Załatwiałeś coś jeszcze? — Nie, sir. — Dobrze. Do łodzi. I niech mi się to więcej nie powtórzy, sterniku. Załoga musi pozostawać w łodzi. Odbijać, Watson. Gdy gig dobił do Róży, Delancey polecił załodze zostać na miejscach. Wszedłszy na pokład, posłał po kucharza i spytał, czy zabrakło mu pieprzu. — Nie, sir. — Nie posyłaliście na ląd po pieprz? — Nie, sir. — Nie posyłaliście Williamsa po żaden inny sprawunek? — Nie, sir. Delancey kazał zatem załodze łodzi zebrać się na pokładzie i przemówił: — Nie wiem, jakiej dyscypliny przestrzegaliście na pokładzie tego kutra. Może to dla was nowość, że rozkazów należy słuchać. Dla niektórych z was z pewnością jest nowością to, że należy mówić prawdę. Chcę, żebyście wiedzieli i zapamiętali sobie, że szansa zdobycia przez was pieniędzy z pryzu zależy od tego, czy będziecie dokładnie wykonywać to, co się warn rozkaże. Nie będę dłużej dochodził, jaki to sprawunek Williams miał załatwić na lądzie. Ale to się nie może powtórzyć. Wy macie swoje obowiązki i ja mam swoje. Proszę wystawić wachtę kotwiczną, panie Lane. Reszta może iść spać. Odpływamy przed pierwszym brzaskiem. W gruncie rzeczy Delancey nie był pewien, jak — i czy w ogóle — ma ukarać ludzi. W każdym razie lepiej było nie wyolbrzymiać postępku Williamsa. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie miał on żadnego znaczenia — może chodziło mu o tytoń, może o dziewczynę — ale nawet zakładając najgorsze, lepiej było utrzymać Williamsa w złudnym poczuciu bezpieczeństwa. Jak dotąd nie można mu było nic zarzucić, a zresztą jakież informacje miał do sprzedania? Mógł ostrzec Cartera, że Róża ma nowego, pełnego zapału kapitana. I co z tego? Cóż przeciętny porucznik marynarki mógł wiedzieć o wolnym handlu? Rozmyślając nad tym, Delancey doszedł do wniosku — co było dla niego niemal wstrząsem, że nie jest przeciętnym porucznikiem. Wymagał od siebie więcej niż od kogokolwiek innego. W jaki sposób? Snując swoje rozważania dalej, doszedł do wniosku, że większość ludzi uważałaby, iż wykonanie określonej pracy, czy to fizycznej, czy umysłowej „wystarczy". Pytanie, które on nauczył się sobie zadawać, brzmiało następująco: „Czy można zrobić coś więcej? Czy można zrobić coś więcej teraz?" No dobrze, a jaka była odpowiedź? Padła natychmiast, skoro tylko zadano pytanie. Powinno się coś zrobić, żeby zmylić czujność Sama Cartera. Jak? Należy dać mu znać, że w czwartek i piątek Róża nie będzie znajdowała się w pobliżu Beach Head. Trzeba rozpuścić tę wiadomość w Portsmouth w przeddzień wyjścia Gołębicy do Poole? Nie było na to czasu, Gołębica musiała już pożeglować do Alderney. Delancey rozwinął mapę i zaczął dokonywać obliczeń na kawałku papieru. Wkrótce podarł go, bo zorientował się, że zapomniał o zasadniczym fakcie, tym mianowicie, iż Gołębica będzie żeglować po zapadnięciu ciemności. Gdy zrobił obliczenia od nowa, okazało się, że kuter osiągnie Alderney we wtorek za dnia, następny dzień zajmie mu ładowanie towaru, odpłynie w środę z zapadnięciem nocy i znajdzie się przy Zatoce Sandown... Ależ to wszystko za późno. Sam miał odwiedzić Molly w czwartek lub w piątek, a to znaczyło, że musiał wyładować towar w pobliżu Poole w środę w nocy, po wcześniejszym zawiadomieniu Zatoki Sandown. Musiał więc odpłynąć z Poole raczej w niedzielę — czyli wczoraj — a nie dzisiaj... Użycie podstępu trzeba było odłożyć do następnego razu. Teraz nic nie można było zrobić. Dalsze obliczenia przerwało mu nadejście Lane'a i Torrina, którzy mieli zjeść z nim kolację. Przekonał się, że . dowódca kutra nie może jadać samotnie, jak to czynił kapitan okrętu wojennego. Choć było to odkrycie niemiłe, niejaką rekompensatą było to, że jedzenie było świeże i podano chleb zamiast sucharów i piwo zamiast grogu. Posiłek był prosty, lecz Delancey mógł poczęstować swoich towarzyszy na deser szklanką wina. Wypili za zdrowie króla i za powodzenie Róży, a potem wdali się w dyskusję o planowanym rejsie kutra, o jego osprzęcie i uzbrojeniu. Okazało się, że załoga nigdy nie odbywała ćwiczeń w strzelaniu. Ministerstwo Skarbu nie przydzielało na to żadnych środków, tak że ćwiczeń, które winny odbywać się przynajmniej raz na tydzień, zaniechano z powodu braku amunicji. Delancey był wstrząśnięty tym odkryciem. Fakt ten stawiał ludzi ze służby celnej w przerażającej sytuacji. Mr Lane nie zgadzał się z tym, dowodząc, że przemytnicy jeszcze bardziej nie lubią zużywrać prochu dla zwykłych ćwiczeń. Hałas był ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyli. — Niezależnie od tego — powiedział Torrin — dzisiejsi przemytnicy już nie są tacy jak ci, którzy przywrócili niegdyś do życia gang Hawkhursta. Nie zabijają dla przyjemności zabijania. Nie walczą, jeśli mogą tego uniknąć. Tak jak my wszyscy chcą po prostu zarobić. W normalnych warunkach nie spodziewamy się więc walki. Wiemy że jest wojna i że istnieje możliwość spotkania z francuskim korsarzem. Tak właśnie straciliśmy Buckleya; nie musiał wcale przeciwnika ścigać, tak jak to zrobił. Ale Buckley zawsze lubił walkę i nie liczył się z przewagą przeciwnika. Zaczęli opowiadać anegdoty o innych kutrach celnych, lecz Delancey wrócił do tematu ćwiczeń strzeleckich. — Możemy chyba oddać strzał ostrzegawczy do podejrzanego statku? — Tak — odparł Lane. — Ale nie ma zwyczaju strzelania z dział. — Czasem jednak się strzela? Mogę to zapisać w dzienniku jako rachunek za proch? — Tak, wiem, że tak się robiło, i nigdy o to nie pytano. — Dobrze. Jutro zrobimy sobie strzelanie. Ale zmieniłem zdanie. Nie odpłyniemy podczas porannej wachty. Po namyśle wolałbym raczej, żeby nas widziano, jak odpływamy na wschód. — Co na tym skorzystamy? — spytał Torrin. — To, że nasz podwójny powrót będzie jeszcze większą niespodzianką. Delancey nie powiedział już na ten temat nic więcej, ale rozeszła się wieść, że kapitan coś planuje. Mógł sobie być człowiekiem twardej ręki, wydawało się to bardzo prawdopodobne. Ale nikt nie zwracałby na to uwagi, gdyby udało im się dokonać jakichś konfiskat. Ludziom ze służby celnej, podobnie jak ich przeciwnikom, chodziło głównie o pieniądze. Rozdział siódmy Skrzydła „Gołębicy” — Ognia! — wykrzyknął Delancey i strzelec z burty Róży posłał dziewięciofuntowy pocisk w kierunku pływającej beczki, służącej im za cel. Spudłował. Delancey zwrócił się do strzelca na dziobie i wydał komendę: „Ognia!" Raz jeszcze było pudło i Lane otrzymał polecenie zmniejszenia odległości. Był piękny, słoneczny poranek, zimny, lecz rześki, nad ich głowami krążyło wystraszone morskie ptactwo. Poziom strzelania był przerażający i statki rybackie, znajdujące się pomiędzy Różą a wybrzeżem Sussex, miały powody do alarmu. Fakt, że to nie one były celem strzałów, nie oznaczał jeszcze, że były bezpieczne. Nie czułyby się lepiej, gdyby wiedziały, że w dzienniku okrętowym Róży opisano je jako jednostki podejrzane, które odmówiły zatrzymania się, choć strzelano im przed dziobem. Zidentyfikowano je jako jednostki z Shoreham nienaruszające żadnego prawa, lecz dostarczyły one Delanceyowi potrzebnej wymówki. Gdy beczka, do której celowano, pozostała nietknięta, Róża podpłynęła bliżej, żeby ćwiczyć ludzi w używaniu lekkiej broni. Ten manewr przybliżył ich do rybaków, którzy zarzucili sieci i nie mogli uciekać. Gdyby kapitan któregoś z tych statków miał nieczyste sumienie, mógłby uważać poczynania Róży za przemyślany manewr, mający na celu schwytanie go przez zaskoczenie. Zdarzyło się, że jednym statkiem z tej grupy istotnie dowodził kapitan o nieczystym sumieniu. Jego trzymasztowy lugier krył się wśród innych, ciągle manewrował tak żeby pomiędzy nim a Różą znajdował się jeszcze jakiś statek. W końcu jednak nerwy odmówiły mu posłuszeństwa i kazał swoim ludziom postawić wszystkie żagle. Zaczął uciekać na wschód przy południowym wietrze. Delancey zarządził natychmiastowy pościg. Lane ruszył na dziób z lunetą, Delancey za nim. — Tak jest — rzekł Lane w końcu. — To są Czterej Bracia z Shoreham pod dowództwem Jonatana Battersby. Muszą mieć na pokładzie jakąś kontrabandę, bo by tak nie pędzili. Chcieli to pewnie wyładować w Rottingdean i czekali, aż zapadnie mrok. — Czy przy tej szybkości możemy ich złapać? — Nie z bocznym wiatrem, sir. Ledwie utrzymamy tę szybkość co teraz. Lepiej by było z wiatrem, z prostokątnym grotem i marslem, bo mamy większą od nich powierzchnię płócien. Podejdziemy do nich, gdy wiatr się zmieni. — Bardziej prawdopodobne, że będzie przeciwny. Przy wschodnim wietrze moglibyśmy go przyprzeć do lądu. — Myśli pan, sir, że na tym kursie nie będą mogli okrążyć Beachy Head? — W tym cała nasza nadzieja, panie Lane. Podczas pościgu wiatr zaczął wiać bardziej ze wschodu i obie jednostki, ścigająca i ścigana, szły maksymalnie ostrym bejdewindem . Znajdowały się od siebie mniej więcej o milę, a odległość między nimi zdawała się zwiększać. Po południu można było dostrzec Beachy Head, przy czym była to chyba ostatnia szansa pochwycenia lugra. Wiatr był południowo-wschodni, lecz zmieniał się wciąż na przeciwny, żagle kutra łopotały, gdy próbował utrzymać kurs. Wreszcie w pewnym momencie lugier nie mógł już bardziej ostrzyć i stanął pod wiatr, podczas gdy Róża, znajdująca się dalej na morzu, utrzymywała wiatr w żaglach i zaczynała zmniejszać odległość. Zwrot przez sztag przywiódłby lugier przed dziób jego prześladowcy i uczyniłby go dobrym celem dla armat. Jednakże Czterej Bracia opamiętali się i skierowali się ku lądowi, idąc wprost na zachód z wiatrem niemal od rufy. Róża straciła nieco czasu zmieniając kurs śladem lugra, a jeszcze więcej, stawiając prostokątny grot-żagiel. Delancey wiedział, że powinien postawić także marsel, lecz czuł, że nie ma na to czasu. Sterował zmiennym kursem prostokątnym grotem i gaflowym topslem i z zadowoleniem stwierdził, że Lane miał słuszność. Z wiatrem jego statek był szybszy i wkrótce już mniej niż pół mili dzieliło go od Czterech Braci. Delancey rozkazał ludziom przygotować działa dziobowe i baterie na burcie. Gdybyż tylko umieli lepiej strzelać! Ostatecznie już teraz odległość była wystarczająca, lecz Delancey sądził, że dla takiej obsługi dział, jaką dysponował, cel jest jeszcze zbyt daleki. Nie chciał też uszkodzić statku, który uważał już za swoją zdobycz. Nagle lugier zmienił kurs, kierując się znów na wschód, i znalazł się w bliskiej odległości. Róża, cała w pianach, szła ku swojej zdobyczy. Delancey nie zmieniał kursu i odległość wciąż się zmniejszała. — Proszę spojrzeć, sir — powiedział Torrin. — wyrzucają ładunek za burtę! Podał lunetę Delanceyowi, który w mgnieniu oka zorientował się, co się dzieje. Musiał natychmiast podjąć decyzję. Jeśli utrzyma kurs, może przejąć ładunek, który — jak się zdawało — unosił się na fali. Jeśli zmieni kurs, może złapać przemytnika, lecz wówczas nie miałby żadnego materialnego dowodu na to, że istotnie uprawiał on przemyt. Jedyną szansą zabezpieczenia zarówno przestępcy, jak i ładunku, było uszkodzenie lugra, zanim zdąży uciec. Zmienił nieco kurs, tak aby móc oddać salwę z całej burty, i kazał Torrinowi otworzyć ogień. — Celować wysoko! — krzyknął. — Znieść mu maszt! Pomysł był dobry, lecz miał małe szansę powodzenia. Odległość i pozycja statków zmieniały się szybko, morze falowało i cel był nieuchwytny. Pierwsza rozproszona salwa narobiła dziur w płótnach i zniosła kilka want. Można było strzelać z sześciu dział. Następna salwa była niewiele skuteczniejsza, chociaż trzy działa nastawiał Torrin, a trzy pozostałe sam Delancey. Tym razem bezan lugra został podziurawiony jak rzeszoto, lecz maszt doznał tylko nieznacznego uszkodzenia. Zanim znów mogli wystrzelić, odległość się zwiększyła i akcja skończyła się kilkoma niecelnymi strzałami z dziobu. Gdy pływające beczki zostały wyłowione — w tym ludzie ze służby celnej byli ekspertami — Czterej Bracia zniknęli za Beachy Head. Zdobycz Delanceya umknęła. — Za pozwoleniem, sir — powiedział Lane. — Miał pan zupełną słuszność, że wolał pan koniak od lugra. W ten sposób coś zyskaliśmy. W innym wypadku nic byśmy z tego nie mieli. Delancey nie zachęcał go do kontynuowania rozmowy na ten temat, lecz nie mógł powstrzymać się od pytania, które go niepokoiło. — Czemu nie odpowiedzieli nam ogniem? — Co by im to dało? — odpowiedział Lane. — Gra była skończona. Gdyby nas uszkodzili, niczego by to nie zmieniło. I tak nie moglibyśmy kontynuować pościgu, mając do zabrania ten towar, a gdybyśmy kontynuowali, nic na tym byśmy nie skorzystali. — Ale gdybyśmy ich trafili? — Wtedy musieliby odpowiedzieć ogniem, żeby pokrzyżować nasze plany. Ale tak, jak się stało, też dobrze, nikt przecież nie został ranny. Oni na tym rejsie nic nie zarobią, a my teraz mamy towar do podziału. — Świetna robota, sir — włączył się do rozmowy Torrin. — Wszyscy się dziwią, skąd pan wiedział, że ten lugier tam był? Delancey uznał, że jego reputacja wzrośnie bardziej, jeśli nadal będą się dziwić. — Nie urodziłem się wczoraj, panie Torrin. Gdy wciągano na pokład ostatnią beczkę, Delancey wyznaczył kurs południowy, południo-zachód — do zachodu, i wyjaśnił, że chciałby przed zachodem słońca odwiedzić Zatokę Sandown. Przy tym wietrze mogli to zrobić bez trudu, trzymając się dość daleko od angielskiego brzegu. — Niech sobie myślą w Hampshire, że wciąż jeszcze jesteśmy przed Beachy Head. Nieco później tego popołudnia Róża przebyła z wiatrem swoje sześćdziesiąt mil i w końcu rzuciła kotwicę przed Shanklin. Znajdowała się tuż nad piaszczystą ławicą, zwaną Wąwozem Shanklin, i załoga Róży, już i tak zdumiona, zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy jej ekscentryczny dowódca kazał wyrzucić jeszcze jedną beczkę za burtę i ogłosił zawody między dwoma działami dziobowymi. Każde miało oddać jeden strzał z odległości dwustu jardów, a zwycięska obsługa miała otrzymać nagrodę. Żadna jednak nie trafiła w cel, a wówczas sam Delancey nastawił działo burtowe i rozniósł beczułkę w drzazgi. Wyraźnie zadowolony z tego wyniku, zrobił kilka namiarów za pomocą sekstantu i — w pół godziny później — znów pożeglował na zachód, trzymając kurs tak, aby okrążyć Portland Bill. Nazajutrz znajdowali się przed Lyme Regis i Bridport i krążyli z wolna wzdłuż Chesil Nank. Tego wieczora, w środę, Delancey wyznaczył kurs z St. Alban's Head do St. Catherine's Point. Znów wiał wiatr zachodni, cieplejszy, noc była ciemna, lecz gwiazdy świeciły na tyle jasno, że można było dostrzec Needles. Delancey przechadzał się po pokładzie, zastanawiając się, czy jego kalkulacje były słuszne. Jeśli tak, to lugier Sama Cartera, Gołębica, kierował się też ku Zatoce Sandown. Jeśli Madden zgodził się na propozycje Delanceya, to Rapid zbliżał się od zachodu, zamykając Gołębicą w pułapce. A jeśli kalkulacje jego były błędne? Wszystko opierało się na odkryciu, że Molly Brown nie miała dla niego czasu w najbliższy czwartek i piątek. Przypuszczał, że dni te były przeznaczone dla Sama Cartera; czwartek jako dzień po rejsie, a piątek w wypadku, gdyby rejs się opóźnił. Przypuszczał też, że ładunek zostanie zatopiony w Zatoce Sandown dobrze przed północą w środę, tak żeby większą część towaru można było dostarczyć do Poole nad ranem. Wiedział, że nie zrobią tego w samym Poole, lecz w jakiejś pobliskiej zatoce. Sądząc z mapy, było ich tam kilka. Lecz to nie miało znaczenia, jeśli idzie o rozplanowanie czynności. Słabość jego planu wynikała raczej ze śmiałych przypuszczeń, na których się opierał. A jeśli Molly przeznaczała czwartek dla kogoś innego? A jeśli Sam Carter zmienił zamiary i postanowił dotrzeć najpierw do Poole, a dopiero później do Zatoki Sandown? A jeśli zaalarmowały go wieści o działalności Róży? Wiele było możliwości, by dowódca Róży okazał się głupcem. Jednakże pod jednym względem był rozsądny — nie powiedział nic o swoich planach Lane'owi i Torrinowi. Gdyby jego próba zawiodła, załoga nie dowiedziałaby się, co chciał osiągnąć. Była w tym pewna pociecha... Róża zbliżała się z wolna do Zatoki Sandown. Była gotowa do akcji, działa zostały ustawione na pozycjach i załadowane. Przygotowano rakiety, żeby je w odpowiedniej chwili wystrzelić. — Jakiś statek na kotwicy w pobliżu Shanklin, sir. Był to głos Torrina, ochrypły z podniecenia. Delancey odetchnął z ulgą. Więc może ta ryzykowna gra udała się mimo wszystko! Sam nie mógł z początku niczego zobaczyć, lecz na lądzie, w miasteczku, świeciły się jakieś światła, które kolejno gasły, gdy zmieniało się położenie statku. Pomiędzy lądem a milczącymi strażnikami na kutrze służby celnej rysował się jakiś ciemny kształt. W gó rze, ponad światłami miasta, w głębi lądu i dalej na wschód, było widać jeszcze kilka rozproszonych świateł. Cztery z nich lśniły czerwono i Torrin, wskazując na nie, dziwił się temu. — Wygląda to na jakiś sygnał, sir. Dziwne też, że statek stoi na kotwicy właśnie tutaj, daleko na południe od kotwicowiska. To bardzo blisko miejsca, gdzie wczoraj odbywaliśmy ćwiczenia w strzelaniu. Delancey przyznał, że było to istotnie dziwne, po czym ; opuścił żagle Róży i postawił ją w dryf, czekając, co zrobi tamten statek. Wreszcie rozległ się nieomylny łoskot ; podnoszonej kotwicy. Widocznie miał zamiar odpłynąć. Róża, nie zauważona, skradała się o jakieś pół mili za nim. Nadszedł czas, żeby zidentyfikować nie znaną jednostkę; zrobiono to po wystrzeleniu niebieskiej rakiety, W jej świetle przez ułamek sekundy można było dostrzec każdy szczegół. I to wystarczyło, żeby Lane zawołał z dziobu, że jest to Gołębica z Poole. Odpłynęła na południowy wschód, a za nią gotowa do żeglugi Róża. Gołębica popłynęła najpierw w kierunku lądu, następnie skierowała się w stronę obszaru, gdzie powinien był czekać na nią Rapid. Delancey strzelał rakiety jedną po drugiej, żeby Madden mógł dostrzec sylwetkę Gołębicy. W końcu odpowiedziano mu rakietą z północy, więc wiedział już, że przemytnik znalazł się w pułapce między dwoma kutrami i lądem. Gołębica szła kursem do Bembridge pod lekkimi żaglami, lecz w końcu zatrzymała się, podczas gdy Róża i Rapid zbliżały się do swojej zdobyczy. Po namyśle Delancey włożył mundur oficera marynarki wojennej i wsiadł do giga. Zabrał z sobą Torrina, a Lane'owi kazał trzymać lugier w zasięgu burtowych dział Róży. Właściwie powinien był posłać Lane'a, a sam zostać na pokładzie, ale chciał poznać Gołębicę i jej kapitana. Świeciło się na niej wiele latarń, więc mógł się przyjrzeć i statkowi, i dowódcy. Sam Carter powitał ich na pokładzie Gołębicy z wyszukaną ironią. Był to niski, silnie zbudowany mężczyzna o siwiejących włosach, mówiący przyciszonym głosem z lekkim akcentem kornwalijskim. — Dobry wieczór panu, panie Torrin. Mam nadzieję, że widzę pana w dobrym zdrowiu? A to pański nowy kapitan? Miło mi poznać pana, sir. Nie wiedziałem, że będziemy mieli zaszczyt zobaczyć tutaj królewski uniform. Kapitan Delancey, nieprawdaż? Pański, uniżony sługa, sir. Zechce pan może odwiedzić mnie w kajucie? Przypuszczam, że pan Torrin będzie zajęty ładownią. Może on sobie tam poszpera, a my tymczasem wypijemy szklaneczkę grogu? Tędy, kapitanie, i proszę uważać na głowę, jak będziemy schodzić w dół. Na tym lugrze mamy mało miejsca między pokładami. Kajuta była mała, lecz czysta i starannie utrzymana. Na stole stały szlanki, przygotowano też cytrynę, cukier, flaszkę koniaku i dymiący dzbanek. Carter poprosił Delanceya, by usiadł. Pełnił obowiązki gospodarza ze swobodą i uprzejmością. — Kiedy nalewam, muszę pamiętać, że ten alkohol jest całkiem legalny; kupiony, oczywiście, na aukcji Urzędu Celnego. Tu są szczypce do cukru, sir... Trochę cytryny? A teraz toast... Może wypijemy za wyzdrowienie kapitana Rydera? Delancey ledwie tknął trunku, natomiast z zainteresowaniem rozglądał się dokoła. Nie był to wcale piracki statek z ballady czy z powieści. Był aż przygnębiająco zwyczajny. — Doznałem wielkiej ulgi — ciągnął Carter — gdy rozpoznałem Różę. Początkowo obawiałem się, że jest pan francuskim korsarzem. Dlatego próbowałem uciekać, Będzie pan mnie może uważał za głupca... Jestem trochę nerwowy, przyznaję, ale zbyt często już bywałem ostrzeliwany, a czasem przez pomyłkę. Tak, sir, wziąłem pana niemal za wroga. — Więc to jasne, że doznał pan ulgi, widząc się wśród przyjaciół i sąsiadów. Sądzę, że pan Torrin niczego nie znajdzie... — Płynęliśmy, niestety z balastem. — Z Alderney? — Tak, z Alderney. Spodziewałem się tam ładunku wodorostów, ale się zawiodłem. — Wodorostów? — Tak. Powiedziano mi, że są w cenie u farmerów. — Także tych wokół Zatoki Sandown? — Nie, w te strony sprowadził mnie akt miłosierdzia. Jeden z moich przyjaciół niepokoił się stanem swojego chorego ojca, który mieszka na Alderney. Mogłem mu napisać, że staruszek wraca do zdrowia. — Więc teraz zdąża pan do Poole? — Nie, do Cowes. — I może z powrotem do Alderney? — To zależy od tego, jaki dostanę ładunek. — Niewątpliwie. Niech pan mnie z kolei pozwoli wznieść toast. Za Gołębicą! Oby statkowi i załodze sprzyjało szczęście w tym stopniu, w jakim na nie zasługują! — Za Gołębicę! Z pewnością chętnie za nią wypiję. A przydałoby się nieco więcej szczęścia, bo ten rejs będzie mało korzystny. — Przykro mi to słyszeć, a jeszcze bardziej przykro myśleć o tym, że — jak się zdaje — może nie przynieść panu żadnej korzyści. — Niech pan tak nie mówi, sir. Zyskałem przynajmniej wdzięczność przyjaciela z wyspy Wight. — Ta myśl przynosi panu zaszczyt, kapitanie. O, zdaje się, że wraca Torrin. Na schodkach rozległ się odgłos kroków i zjawił się Torrin, który przyjął szklaneczkę grogu i przeprosił, że sprawił kłopot. Zameldował Delanceyowi, że ładownia Gołębicy jest pusta. — Zechce pan zrozumieć, sir, że muszę spełnić swój obowiązek — zwrócił się do Cartera — nawet wobec statku, który dobrze znamy. Carter oświadczył, że nie żywi do nich żadnej urazy, i zaprosił swego zastępcę, żeby się do nich przyłączył. Zastępcą okazał się bardzo małomówny, drobny, ciemnowłosy mężczyzna, nazwiskiem Evans. Wkrótce przyjęcie się skończyło. Torrin wysączył wszystko ze swojej szklaneczki, lecz Delancey zostawił swoją prawie nietkniętą. Kiedy wyszli na pokład, Carter powiedział, że ma nadzieję, iż jeszcze się spotkają... na lądzie, może w Cowes. Delancey odniósł dziwne wrażenie, że to zaproszenie było szczere. Poczuł do Cartera coś w rodzaju instynktownej sympatii i wydało mu się, że była to sympatia odwzajemniona. Delancey wygrał pierwszą rundę, ale częściowo dlatego, że nieoczekiwanie zastąpił kiepskiego gracza, że wziął karty, zanim jeszcze ocenił własne zdolności i zaglądnął po kryjomu w karty przeciwników, zanim jeszcze tamci się zorientowali, iż bierze udział w grze. Teraz owa przewaga, wynikająca z zaskoczenia, minęła. Następna runda rozegra się na bardziej wyrównanych warunkach. Delancey pamiętał o tym, co powiedział Mr Payne — że nigdy nie uda mu się oddać Sama Cartera w ręce sprawiedliwości. Nazajutrz rano Róża wróciła do Zatoki Sandown. Dokonawszy powtórnie dokładnych namiarów sekstantem, Delancey zakotwiczył kuter w wąwozie Shanklin, dokładnie w tym miejscu, gdzie poprzedniej nocy po raz pierwszy zobaczono Gołębicę. — Proszę spuścić łodzie, panie Lane, i kazać przeszukać dno drapaczami . W tym momencie cierpliwy dotąd pierwszy oficer poczuł się zmuszony do protestu. — Wybaczy pan, sir, ale co nam z tego przyjdzie? Wioślarze wyruszyli z Sandown, gdy my ścigaliśmy Gołębicę. Przeszukali tutaj wszystko, gdy my byliśmy koło Bambridge. Delancey wyczuł w tych słowach wyrzut. Zgodnie z zasadami Lane'a powinien był zająć się ładunkiem koniaku, a lugier zostawić w spokoju. Przecież Gołębica z pewnością wyrzuciłaby za burtę resztę ładunku, zanim zostałaby złapana. Tak właśnie się stało i w forkasztelu kiwano głowami nad ignorancją oficera marynarki wojennej. Jednakże Delancey był nieugięty. — Mimo wszystko proszę szukać dokładnie. Do dna jest jakieś sześć sążni. Minęła mniej więcej godzina nudnych poszukiwań, łodzie kręciły się tam i z powrotem, a marynarze mruczeli, że wszystko to na nic. Szukali jednak pilnie, a bosmani karcili wszelką niedbałość. Nagle z jednej łodzi rozległ się okrzyk: — Drapacze o coś zaczepiły! Zaczęto ciągnąć wśród przekleństw, sądzono bowiem, że drapacze zaczepiły o jakąś starą kotwicę. Lecz Delancey kazał wioślarzom przybić do kutra i oddać linę na pokład. Po użyciu kabestanu lina się poddała i na powierzchni pojawiła się pierwsza beczułka. Z łodzi rozległy się wiwaty, zaczęły się też pojawiać jedna po drugiej dalsze beczułki, powiązane ze sobą linami i obciążone kamieniami. Wyciągnięto ich na pokład aż czterdzieści. Na tym zakończyły się poszukiwania. Wciągnięto łodzie, podniesiono kotwicę i wyznaczono kurs na Needles, a więc z powrotem do bazy. Dotychczas reputacja Delanceya była niezachwiana. Podczas obiadu Lane i Torrin wyrażali swoje zdumienie na przemian z gratulacjami. — Nie mogę tego zrozumieć, sir — mówił Lane. — Banda z Sandown miała całą noc na znalezienie tego towaru, a rano on tam jeszcze był! — Może szukali w nieodpowiednim miejscu — niewinnie odparł Delancey, zajęty jedzeniem. — Ależ to miejsce musiało być poprzednio oznaczone. Oni je oznaczają namiarami, branymi za dnia, a potem w nocy ustawiają na brzegu latarnie, które dają dokładny krzyżowy namiar tego miejsca. Trzeba tylko potem krążyć, aż zobaczy się latarnie w linii, dwie po dwie. Dziecko potrafiłoby to zrobić, a to są ludzie, którzy od lat nie robią nic innego. — Musieli się bardzo rozczarować — rzekł Delancey. — Ta grochówka jest doskonała. — Ależ my widzieliśmy latarnie, sir! — zaprotestował Torrin. — Były tam nawet czerwone światła, żeby ich nie pomylić ze światłami lamp czy świec w oknach miasteczka. — Sytuacja mogłaby się oczywiście zmienić — powiedział Delancey z namysłem — gdyby ktoś przestawił światła. — Ale kto mógłby to zrobić? — Cóż, nigdy nie wiadomo. Taka myśl mogła przyjść do głowy memu przyjacielowi, panu Edgell. — Konnemu inspektorowi? Ale skąd mógłby wiedzieć, gdzie je umieścić? — Przypuśćmy, że któregoś popołudnia wyprowadził psa i znalazł się na zboczu wzgórza za Shanklin. Stamtąd ku swemu zdumieniu zobaczył Różę w Zatoce Sandown. Gdy kuter oddał trzy salwy — prawie wszyscy zrozumieliby to jako sygnał — mógł przy pomocy przyjaciela, wbić cztery białe paliki, widoczne po ciemku. — Boże Wszechmogący! — zawołał Torrin. — A ubiegłej nocy on i jego przyjaciele mogli tylko przesunąć latarnie stamtąd, gdzie były, w miejsca, gdzie wbił te paliki! — Mógł to zrobić — przyznał Delancey — jeśli, powiedzmy, po zapadnięciu zmroku wybrał się na przechadzką. Mówiono mi, że robi to czasem, kiedy nie może spać. Musi to być przykre dla jego żony. Nie ulega wątpliwości, że Delanceya bawiła ta scenka, która ostatecznie umacniała jego reputację w służbiecelnej. Lecz później poczuł dla siebie pogardę, że tak zagrał dla galerii. Jak łatwo było zdobyć opinię bohatera u tych prostych ludzi! Zagrał tylko tymi kilkoma kartami, które miał w ręku, a już uważali go za czarodzieja. Następnym razem nie pójdzie tak łatwo. Przypomniał sobie, nie bez złości, że karierę winien robić w marynarce wojennej i że jego prawdziwymi przeciwnikami są Francuzi. Miał w nich przeciwników zupełnie innego kalibru, równie bezwzględnych, co przebiegłych. Jego wojna z przemytnikami była tylko grą, ćwiczeniem umysłowym. W walce z Francuzami — przeciwnie — walczyłby o życie. Atmosfera wojny zmieniła się. Dawniej było w niej coś rycerskiego. Pamiętał, że w czasie ostatniej wojny rozmawiał z oficerami — albo raczej przysłuchiwał się im — którzy uważali Francuzów za przeciwników godnych szacunku, za dżentelmenów, którym wypadło walczyć po przeciwnej stronie. Stary lord Howe musiał być w owych czasach rycerski wobec nieprzyjaciela, a jeszcze bardziej może lord Rodney. Mówiono, że nawet sir Edwarda Pellewa w pewnym stopniu też to cechowało. Lecz teraz przyszli ludzie młodsi, którzy myśleli inaczej. Dla nich wojna stała się walką na śmierć i życie. Nie można było dyskutować z rewolucjonistami. Nie można było sądzić, że po zakończeniu wojny staną się przyjaciółmi. Byli to ludzie, których należało zabijać. W porównaniu z nimi ci przemytnicy byli nieomal niewiniątkami, które wykraczały tylko przeciw prawu. Co więcej, byli oni zapewne patriotami. Człowiek taki jak Sam Carter nigdy nie zostałby zdrajcą. Wtrącenie go do więzienia nie dałoby wiele satysfakcji. Któregoś dnia mógłby się może przydać w marynarce wojennej, gdzie z początku zostałby zastępcą kapitana, a prawdopodobnie w ciągu roku otrzymałby patent. Sam był człowiekiem, którego należało mieć po swojej stronie. Przemierzając pokład kutra tam i z powrotem, Delancey wyrzucał sobie zadowolenie z siebie. Jakże łatwo było stać się zbyt pewnym siebie nawet po najmniejszym powodzeniu! Gdy zszedł na ląd w Cowes, był już w nastroju mniej euforycznym, a w piątek składał poborcy raport prawie nieśmiało. — Zrobił pan dobrą robotę — powiedział w końcu Mr Payne. — Myślę, że zasługuje pan na pochwałę za aktywność i przedsiębiorczość. Jakie są pańskie dalsze plany? — Myślałem, sir, że może odwiedziłbym Poole. — Rozumiem... Wobec tego powinienem chyba powiedzieć panu, że ostatnio zdarzyło się tam coś, co dało mi wiele do myślenia. Pewien przemytnik, aresztowany tutaj w tym miesiącu, miał przy sobie — nie mam pojęcia skąd — list pisany przez niejakiego pana Jamesa Westona do Johna Early'ego. Nazwisko Early'ego znane jest powszechnie, ale nie ma tutaj żadnego Westona. Charakter pisma w tym liście jest podobny nieco do charakteru pisma Elishy Withersa, rewidenta ksiąg w Poole. List zawierał szczegółowe informacje o wojskach stacjonujących w Dorset dla zwalczania nielegalnego handlu. Być może będzie można jakoś wyjaśnić tę sprawę. Może Withers mógłby wytłumaczyć, dlaczego napisał taki nieroztropny list, jeśli rzeczywiście to zrobił. Tymczasem niech się pan ma na baczności. Nawet Urząd Celny w Poole może być przeciw panu. Tamtejszy poborca, Edwars Rogers, to mój przyjaciel, ale obawiam się, że jest już za stary do tej służby. Podejrzewam, że musi wyręczać się innymi. — Dziękuję za ostrzeżenie, sir. Jeśli przemytnicy mają swoich szpiegów i informatorów nawet wśród urzędników służby celnej, to szkoda, że my nie mamy żadnych agentów wewnątrz organizacji przemytniczych. Jeden dobrze umieszczony szpieg, człowiek o dużych zdolnościach, wart byłby pięćdziesięciu celników portowych i inspektorów konnych. Mając tajną służbę, moglibyśmy wreszcie postawić Early'ego przed sądem przysięgłych. — Czasami mamy informatorów. Przychodzą do nas po jakiejś kłótni w gronie samych przemytników. Na tle zazdrości o władzę albo o kobietę. Lecz ci informatorzy to najmniej inteligentni członkowie gangu i życie ich bywa krótkie. Na zorganizowanie odpowiedniego wywiadu brak nam pieniędzy. Przemytnicy przeprowadzają interesy tak korzystne, że ich straty w związku z działalnością służby celnej oblicza się na nie mniej niż dwieście tysięcy funtów rocznie. Zaledwie jeden procent tej sumy wystarcza, żeby przekupić ludzi wysoko postawionych. W porównaniu z tym nagrody, które my możemy proponować, są minimalne. Nie postawimy Johna Early'ego przed sądem, a gdybyśmy to zrobili, jego miejsce zajmie kto inny. Nie, panie Delancey, człowiek, którego chciałbym zdemaskować, jest zdrajcą w naszych szeregach, i ten człowiek, kimkolwiek on jest, działa przeciwko nam w Poole. Z tej rozmowy Delancey wyniósł przeświadczenie, że przemytnicy i urzędnicy celni są do siebie podobni, jeśli zachodzą wśród nich podobne konflikty. Jeśli szperacze księżycowi zabijają kogoś, musi to być ktoś z ich własnego grona, zdrajca gangu. A ludzi ze służby celnej, równie chłodnych w interesach, gniew ogarnia tylko na myśl o zdradzie, dokonanej przez kogoś spośród nich. Payno okazał umiarkowane zainteresowanie sukcesami Delanceya. Po raz pierwszy ożywił się dopiero na myśl o ewentualnej zdradzie. Czyżby mimo wszystko chodziło mu o zyskanie okrężnymi drogami jakiegoś innego dochodu oprócz oficjalnego? Delancey odsuwał od siebie tę myśl, lecz postanowił nie robić żadnych zbyt ambitnych planów. O tym, żeby zlikwidować cały lokalny przemyt, nie było mowy, i to było najwidoczniej niepożądane; urzędnicy celni musieli także zarobić na życie. Nie było mowy także i o tym, żeby ukarać dla przykładu Johna Early'ego — pająka, tkwiącego w centrum siatki w Dorset. Nie było pieniędzy na opłacenie odpowiedniego informatora. Róża wymagała pewnych niewielkich napraw i musiała przez dwa dni pozostać w porcie. Wobec tego Delancey postanowił złożyć ponownie wizytę pod „Różą i Koroną", lecz tym razem w mundurze. Gdy wszedł do szynku, przycichły wszystkie rozmowy. Milczenie przerwał Sam Carter, który pozdrowił go w sposób bardzo przyjacielski. — Witam na pokładzie, kapitanie! Spodziewałem się, że się tu spotkamy, skoro obaj jesteśmy w porcie. Podobno Róża potrzebuje nowej rei do górnego żagla i nowej osłony dla działa dziobowego. Niech mi pan pozwoli postawić sobie szklaneczkę grogu, którego pan nie skończył, gdy widzieliśmy się ostatnio. Bardzo proszę, sir! George! Drinka dla pana kapitana! I nalewaj dobrze, bo patrzymy! Żadnych oszukaństw przy służbie celnej! Barman usłuchał rozkazu i Delancey widział, że niczego nie dodał. Podziękował Samowi i zaproponował toast za króla. — Niech go Bóg błogosławi! — powiedział Carter, podnosząc szklankę bez namysłu. — Chciałbym panu przedstawić kilku moich przyjaciół: pan Henry Stevens, pan Will Grubb i — chodź no tutaj, Dan! — pan Daniel Palmer. Dan niepewnie wynurzył się z kąta i oświadczył, że dumny jest z zawarcia znajomości z kapitanem. Był jednak trochę zakłopotany i w końcu spytał: — Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? — Bardzo możliwe — odparł Delancey. — Był pan może kiedyś celnikiem? To pytanie wywołało wybuch śmiechu. Nikt inny nie poznał Delanceya i pito dalej, choć z pewnym skrępowaniem. — Zrobił mi pan przykrość, kapitanie — powiedział Sam — nie skończywszy grogu, na który pana zaprosiłem. — Jeszcze wtedy nie znałem pana, kapitanie. — To prawda. W tej grze idziemy na wszystkie sztuczki, ale na tę jedną bym nie poszedł. — Dlaczego? — Ależ dlatego, że będziemy się jeszcze spotykać. Teraz jesteśmy tu w Cowes. W przyszłym tygodniu może to być St. Peter Port albo Lyme Regis. Jakże by to było, gdybym nie mógł panu spojrzeć w oczy? — Więc gramy fair? — Czemu nie? Znamy reguły i nie musi być między nami urazy, nawet jeśli ktoś przesunie kilka latarń. — Więc będziemy grali fair. Teraz ja stawiam. George! Jeszcze raz to samo. Ale chciałbym pana o coś spytać. Dopiero co wypił pan zdrowie króla. Czy wypiłby pan także zdrowie Robespierre'a? Oczywiście wtedy, gdy jeszcze żył. — Robespierre'a? Nie. Nie wypiłbym. Widzi pan, mój handel zależy od Francuzów, trudno temu zaprzeczyć. Koniak można przywozić tylko z Francji. Więc znam francuskie wybrzeże całe aż do hiszpańskiej granicy, i mam tam przyjaciół w każdym porcie — przyjaciół od interesów, uważa pan. Ale popieram naszą flotę, nie ich. Chcę widzieć Francuzów pobitych! Co więcej, walczyłem już przeciw nim i jeszcze bym to zrobił. — Służył pan kiedyś w marynarce? — Ja? Nie! Ale coś panu opowiem — coś, o czym ci ludzie nigdy nie słyszeli. Spotkałem raz kuter celny w walce z francuskimi korsarzami. Było to koło Jersey w roku 1782. Cóż, kuter był w kiepskim stanie i wkrótce musiałby opuścić banderę. Widząc to, przyżeglowałem moim starym Sokołem — to był statek, którym wtedy dowodziłem — i pobiłem Francuzów. Uciekli do St. Malo z podwiniętymi ogonami, i cieszył mnie ten widok. Cóż, to było dawno, przed rewolucją — ale dziś zrobiłbym to samo. Nie lubię patrzeć, jak się wiedzie naszym nieprzyjaciołom. Wieczór minął przyjemnie i Carter w końcu zaproponował, żeby poszli pod „Świnię i Gwizdek". Delancey powiedział sobie „dość", lecz poszedł z Samem w tamtym kierunku. Reszta gangu została na miejscu i Delancey, pożegnawszy się z Samem, wrócił jeszcze pod „Różę i Koronę". W knajpie było teraz hałaśliwiej i jakiś stary marynarz z okrętu wojennego śpiewał pieśń, której słowa Delancey mógł rozróżnić: Deską ratunku żeglarza jest grog, Choć wichry wokół i burze, Jak igła kompasu, jak lina, jak log, Jak wierny przyjaciel mu służy. To ster nieomylny jest w każdej podróży, To igła kompasu, to lina, to log, Deską ratunku żeglarza jest grog. Po tych słowach rozległ się głośny śmiech — może śpiewak spadł ze stołu. Lecz ostatnią strofę śpiewali już wszyscy: Cóż poczniesz, żeglarzu, cóż poczniesz, kolego, Jeżeli wróciwszy zastaniesz Dziewczynę twą miłą w ramionach innego, Gdy zdradzi cię twoje kochanie? Cóż, dziewcząt nie braknie, a tyś się wzbogacił, Więc innej poszukasz, niebożę, I wtedy dopiero, gdy wszystko utracisz, Znowu wyruszysz na morze. Delancey wszedł do knajpy niezauważony i stanął przy drzwiach. Odgadł, że śpiewak był marynarzem z okrętu wojennego, nie najlepszym może żeglarzem, ale osobnikiem, który potrafi przyciągnąć uwagę sali. Wszystkie oczy były na niego skierowane i Delancey mógł spokojnie obserwować, sam nie będąc widzianym. Harry, Bill i Dan siedzieli przy stole z jakimiś dwoma ludźmi, znanymi Delanceyowi z widzenia, ale przyłączył do nich jeszcze ktoś... Tak, to był Mike Williams z Róży! Nie było wątpliwości, że to on i że przyjaźnił się z tamtymi. Siedział obok Dana i skoro tylko skończyła się pieśń i ucichły oklaski, podjął z nimi rozmowę. W jego zachowaniu było niewątpliwie coś konspiracyjnego. Oczywiście, nie było żadnego powodu, dla którego Williams nie powinien tu być. Dostał przepustkę na ląd, tak jak reszta jego wachty, a żaden przepis nie zabraniał mu odwiedzenia właśnie tego lokalu. Nie było też powodu, dla którego nie miałby rozmawiać z Danem — ostatecznie byli krewnymi. Lecz było coś osobliwego w tym całym spotkaniu i najlepiej je było określić właśnie „konspiracyjnym". Delancey wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi, pewien, że nikt nawet nie spojrzał w jego stronę. Wrócił na nabrzeże, okrzyknął Różą i wrócił na nią łodzią. Na pokładzie wszystko było w porządku, a człowiek z portowej wachty znajdował się na swoim stanowisku. Delancey zszedł na dół i zastał tam Torrina czytającego gazetę. — Pod Plymouth była burza, sir. Kuter celny Sokół rozbił się prawie doszczętnie na zachodniej mieliźnie, ale Fraser ściągnął go z niej i teraz jest w doku. — To wszystko? — Nic więcej ciekawego. — Niech no mi pan powie, czy pan Ryder wydał jakiś rozkaz, zabraniający załodze chodzić pod „Różę i Koronę"? — Nie, sir. Dał tylko do zrozumienia, że tego miejsca należy unikać, i wszyscy przyjęli to do wiadomości. Chodzą przeważnie do „Worsley Arms", gdzie gospodarzem jest dawny celnik. — Doskonale. Nowa reja nadeszła? — Jest na pokładzie, sir. Jutro rano ją zawiesimy. — Wobec tego idę spać. Dobranoc. Nazajutrz na Róży stawiła się cała załoga. Niektórzy z prawoburtowej wachty byli nieco przepici, a zwłaszcza Williams. Delancey zagadnął go ostro, gdzie był poprzedniej nocy. — W „Worsley Arms", sir. — Nigdzie indziej? — O nie, sir. Byłem z kolegami. — Następnym razem postarajcie się nie upić. — Tak jest, sir. Delancey był teraz prawie pewien, że Williams jest na żołdzie przemytników. Ale jakież informacje mógł im zaoferować? Nie wiedział nic ważnego, więc cóż miał do sprzedania? Delancey zorientował się, że ma teraz sposobność dostarczyć miejscowej bandzie — a przez nią Samowi Carterowi — takich fałszywych informacji, które pomogłyby mu przeprowadzić własny plan. Ale jaki to ma być plan? Musiał spędzić w Cowes jeszcze jeden dzień i popołudnie wykorzystał na odnowienie znajomości z Izaakiem Hartleyem. Przyszedł do sklepu, który wciąż kiepsko prosperował, i przyznał, że czuje się winny małego oszustwa. Jest tymczasowym dowódcą Róży i potrzebne mu były informacje o miejscowym gangu szperaczy księżycowych. Dzięki nim odniósł niewielki sukces: Gołębica straciła ładunek, z którego część znaleziono i skonfiskowano. — Słyszałem o tym — powiedział Izaak — i zastanawiałem się, kto udzielił celnikom informacji. A więc pan był łapaczem i mnie pan zrobił informatorem! Czy pan sobie zdaje sprawę z niebezpieczeństwa, jakie teraz wisi nade mną? Banda będzie myślała, że złamałem słowo i zdradziłem ich. A ja sądziłem, że okazuję chrześcijańskie miłosierdzie umierającemu z głodu człowiekowi, który ujrzał światło wiary. Jeśli w ciągu tygodnia moja Hanna zostanie wdową, będzie to pańska wina, Delancey. I niech Bóg panu przebaczy! — Muszę wyznać, panie Hartley, że nie jestem — tak jak pan to rozumie — jednym ze zbawionych. Jestem tylko oficerem, który usiłuje wykonywać swoje obowiązki, a jednym z moich obowiązków jest ochrona każdego, kto się zasłużył Koronie — świadomie czy nieświadomie. — Ależ pan nie może tego zrobić! — zawołał Izaak, bardzo poruszony. — Nie może pan przecież postawić strażnika przed moimi drzwiami! Co by pan nie zrobił, gang i tak mnie zamorduje! — Ci drobni przestępcy nie ryzykują tak łatwo galer. Mogę zapewnić Sama Cartera, że pan dotrzymał słowa. On mi uwierzy, a pan będzie bezpieczny. — Czy Sam jest pańskim przyjacielem? Jak to możliwe? — Gdy porozmawiam z nim, może pan spać spokojnie. — A porozmawia pan? — Tak, porozmawiam z Samem, ale najpierw musi mi pan pomóc. Chcę się dowiedzieć dwóch rzeczy... — Posłuchaj pan, Delancey, dałem słowo. Nikogo nie zdradzę. Nie wymienię żadnego nazwiska. Bóg wie, że i tak już znalazłem się w niebezpieczeństwie. Proszę mnie o nic więcej nie pytać. — Nie spytam pana o żadne nazwisko. To, o co chcę zapytać, nie dotyczy nawet wyspy Wight, tylko Poole. Chcę wiedzieć po pierwsze: czy przemytnicy z Dorset mają przyjaciela w Urzędzie Celnym w Poole wśród urzędników pana Rogersa? Nie pytam o jego nazwisko. Chcę wiedzieć tylko, czy mają tam kogoś, kto przy okazji mógłby im pomóc. — Nie spyta mnie pan o nic więcej? — Zadam panu tylko dwa pytania, z których to jest pierwsze. Przyrzekam, że więcej pytał nie będę. — Proszę pamiętać, że mam pańskie słowo. A więc dobrze, odpowiedź brzmi: „tak", a przynajmniej tak sądzę. Nie powiem, żebym to wiedział na pewno, ale mówiono mi, że istnieje taki człowiek i mam powody wierzyć, że to prawda. — Dziękuję, panie Hartley. Moje drugie pytanie brzmi: jak często przemytnicy z Poole odbywają swoje wyprawy? — Skąd mogę wiedzieć? To zależy od pogody i od tego, gdzie krążą kutry służby celnej. Bywa chyba jakieś sześć do ośmiu ładunków miesięcznie, przeważnie w Zatoce Studland, która przy dobrej fali jest do tego najlepszym miejscem. Przemytnicy pływają wiosną w bezksiężycowe noce, a niektórzy z nich nie chcą pracować w niedziele. — Raz jeszcze panu dziękuję. Może pan być pewien, że dotrzymam umowy. I lepiej, jeśli już więcej się nie spotkamy — tak będzie bezpieczniej dla pana. Pod wieczór Delancey płynął w kierunku Róży sześciowiosłową łodzią. Polecił sternikowi podejść do Gołębicy i gdy znalazł się blisko niej, kazał wioślarzom zatrzymać łódź. — Kapitanie Carter! — zawołał. — Czy mogę wejść na pokład? W chwilę później pojawił się Sam i odkrzyknął: — Proszę na pokład, kapitanie! W ciągu dwóch minut Delancey znalazł się na pokładzie lugra. — Chyba nie przybył pan znowu nas rewidować? — zapytał Sam. — Nie, chciałbym tylko prywatnie zamienić z panem kilka słów. Poszli na rufę, na tyle daleko, żeby nie mogli ich usłyszeć ludzie na pokładzie. — Wie pan już, że zasięgałem tutaj pewnych informacji, zanim ktokolwiek się dowiedział, że zostałem dowódcą Róży. — Dowiedziałem się o tym, kiedy było już za późno. — Tak, miałem pewną rozmowę z Izaakiem Hartleyem i dzisiaj znowu się z nim widziałem. — Słyszałem o tym. A więc? — A więc chcę, żeby pan wiedział, że on dotrzymał słowa danego przyjaciołom. Nie wymienił żadnego nazwiska i jestem pewien, że nigdy tego nie zrobi. Ja też nie zobaczę się z nim już nigdy więcej. — Biorę pana za słowo i dopilnuję, żeby Izaakowi nie stało się nic złego. Kiedyś może także będę pana prosił o przysługę. — I nie będzie pan prosił na próżno. Rozstali się znów po przyjacielsku i jeszcze tego wieczora Gołębica odpłynęła prawdopodobnie do Alderney. Róża miała nazajutrz płynąć do Poole i Delancey przechadzał się po pokładzie, myśląc o tym, jak mało wie o przemytnictwie, a jak wiele trzeba o nim wiedzieć. Co się stanie, jeśli będzie krążył koło Poole, dopóki nie nadejdzie najbliższy transport? Wówczas towar zostanie wyładowany — ale czy rzeczywiście zostanie? — w Lulworth lub Christchurch. Ale skąd się dowiedzą, gdzie on się znajduje? Z pewnością zostanie nadany jakiś sygnał, być może z przyczółka St. Alban's. Tam na wzgórzach musi istnieć jakieś miejsce, z którego rozciąga się widok na morze, a równocześnie w drugim kierunku — na Poole. To miejsce można by znaleźć, ale na nic się to nie przyda, jeśli równocześnie nie rozszyfruje się kodu sygnałowego. Na to trzeba by było informatora, a jaka jest szansa, że się go znajdzie? Jedyną nadzieję pokładał teraz Delancey w szpiegach przemytników. Mógłby przez nich rozpuścić pogłoskę, że chce coś zrobić, mając naprawdę zamiar zrobić coś wręcz przeciwnego. Lecz cóż, poza pieniędzmi, osiągnie, jeśli rzeczywiście uda mu się ta sztuczka, a nawet jeśli wygra też partię? Jedyna odpowiedź to: będzie miał przekonanie, że zdobywa doświadczenie, które pozwoli mu rozwiązać bardziej skomplikowane problemy, z jakimi zwykle spotyka się młodszy oficer. Może kiedyś otrzyma samodzielne dowództwo albo powierzą mu jakąś inną tajną misję i będzie miał do czynienia z wątpliwymi sojusznikami i wciąż zmieniającą się sytuacją. Będzie umiał wtedy rozważyć szanse, ocenić wartość sprzecznych informacji, odgadnąć plan nieprzyjaciela i ostatecznie uzależnić swoją reputację od podjęcia jednostkowej decyzji. Wojna przeciw przemytnikom mogła sama w sobie nie mieć wielkiego znaczenia, lecz winien uważać ją za część swojej edukacji. Raz jeszcze złapał się na tym, że uważa się za kogoś wybijającego się ponad przeciętność, gdy jego dotychczasowe koleje losu mówiły raczej o czym innym. Czyż jego wiara w siebie nie była śmieszna? Był oto półetatowym porucznikiem i wcale nie było pewne — a nawet prawdopodobne — że kiedykolwiek znowu zostanie zatrudniony; i przy tym wszystkim obmyślał sytuacje taktyczne, w których ostateczna decyzja zależała od niego... Absurd! Zszedł na dół, do kajuty, przysunął krzesło do stołu, położył przed sobą oprawny w skórę tom i pod łagodnie kołyszącą się lampą czytał: „W tych pierwszych, złotych latach panowania Nerona, ów książę powodowany żądzą popularności, a może ślepym, dobroczynnym odruchem, zapragnął znieść ucisk ceł i akcyzy. Najmądrzejsi senatorzy przyklasnęli jego wielkoduszności, lecz odwiedli go od wykonania tego planu, który unicestwiłby siły i zasoby republiki..." Jeśli opłaty celne już wówczas były konieczne, nie można myśleć o zniesieniu ich teraz! Mr Pitt, niby drugi Trajan, obniżył je w swoim czasie, lecz potem przyszła wojna, a z nią potrzeba umocnienia siły republiki. Cła trzeba ściągać, trzeba też ścigać uchylanie się od nich. Muszą więc istnieć ludzie, wykonujący tę nie kończącą się i smutną, lecz konieczną pracę. Delancey westchnął na myśl, że jest jednym z nich i że to właśnie jest jego obowiązkiem. Rozdział ósmy Księżycowi szperacze w Poole Bez wątpienia wielu kupców z Poole odznaczało się skrupulatną uczciwością, lecz topografia portu wcale nie przyczyniała się do tego, żeby tę uczciwość uczynić konieczną. Właściwe i normalne wejście do Poole prowadzi przez kanał Swash, biegnący pomiędzy North Haven Point i wyspą Brownsea, a potem skręcający na zachód pomiędzy błotnistymi mieliznami i doprowadzający wracający do domu statek aż do nabrzeża w Poole, nad którym wciąż jeszcze góruje Urząd Celny. Mało jest miejsc bardziej szacownych niż stare miasto Poole, zbudowane z czerwonej cegły i skupiające się wokół Domu Towarowego, wzniesionego w roku 1760 przez Mr Josepha Gulstona z wdzięczności za wybranie go po raz czwarty członkiem Parlamentu z ramienia miasta i okręgu. Z tego samego okresu pochodzą piękne domy miejskie; to z nich właściciele statków wyruszali codziennie załatwiać swoje interesy. Prowadzili korzystny handel dorszem z Nowej Funlandii, sprzedawanym w Hiszpanii albo w Portugalii, skąd w zamian — między innymi — przywożono wino. Wiele przywożonych towarów podlegało ocleniu i obowiązkiem poborcy było dopilnować, żeby płacono cło. Takie było Poole widziane z okien Urzędu Celnego. Lecz na port w Poole można też było spojrzeć z innego punktu widzenia. Był on i jest zbiorowiskiem kanałów i zatoczek dostępnych dla małych jednostek z załogami znającymi te miejsca. Statek, który przypadkiem zawinął do portu nocą, mógł zboczyć z głównego kanału i wejść z przypływem w Głębię, wyładowując nielegalny towar w Goathorn Point albo na Green Island. Inny, śmielszy, mógł wpłynąć w kanał i pozbyć się ładunku na północnym wybrzeżu wyspy Brownsea. Można było też wykorzystać Zatokę Studland albo Swanage, Lulworth Cove albo Ringstead. Wyspa Brownsea znajduje siq właściwie między Zatoką Studland a Poole i wznosząc się dość wysoko osłania czynności, których mógłby dokonywać statek na Głębi Południowej. Zawodowy przemytnik, w przeciwieństwie do kapitana statku handlowego, który przez przypadek tylko uległ pokusie, uważał, że port w Poole niemal idealnie nadaje się do jego celów, zwłaszcza jeśli na Nine Barrow Down zainstalował stację sygnałową. Nie można powiedzieć, żeby wszyscy kupcy z Poole zajmowali się przemytem, ale większość z nich wiedziała, co się tu dzieje. Całkowite zlikwidowanie tego procederu przy pomocy ludzi, będących do dyspozycji, byłoby trudno wykonalne i wysoce niepopularne. Poborca prowadził więc strusią politykę — dokonywał czasem jakiejś konfiskaty, lecz wolał raczej nic nie wiedzieć o praktykach, ó których wiedzieli wszyscy inni. W piękny dzień pod koniec lutego Róża weszła do Swash na fali przypływu. Przy wschodniej bryzie morze żywo falowało, a w blasku słońca wyraźnie widać było Needles. Delancey wprowadził kuter do głównego kanału i w końcu przycumował go przy nabrzeżu w Poole. Zszedł na brzeg i zameldował swoje przybycie w Urzędzie Celnym. Poborcy nie było, mówiono, że jest chory. Rewident przyjął go uprzejmie i pogratulował ostatnich sukcesów Róży. Panu Elishy Withers, wesołemu mężczyźnie o czerwonej twarzy, najwyraźniej lubiącemu zaglądać do butelki, asystował przy rozmowie Mr George Miller, człowiek trzeźwiejszy i bardziej powściągliwy. Miller był niski i chudy, miał szpiczasty nos, którym ustawicznie pociągał, mówił niewiele, lecz widział wszystko, łącznie z tanimi sprzączkami u butów Delanceya. Na nim, jako zastępcy rewidenta, spoczywał główny ciężar pracy w biurze, gdyż Mr Withers był nieudolny, a poborca, Mr Rogers, przeważnie nieobecny. Delancey przystąpił od razu do rzeczy, pytając, czy urzędnicy celni znają Sama Cartera. — Carter? — powiedział Withers. — Carter? Tak, oczywiście. On prowadzi handel między tutejszym portem a wyspami w Kanale. Jego lugier, Gołębica, jest zarejestrowany tutaj, w Poole, a on sam, kiedy przebywa na lądzie, mieszka w gospodzie starego George'a, a raczej na jej tyłach, w domu należącym do Johna Scaplena. Chce się pan z nim widzieć? — Nie, sir. Ale zdaje mi się, że to przemytnik. — Samuel Carter? Z pewnością nie! Nigdy nie wniesiono przeciw niemu żadnego oskarżenia. — Chce pan zatem powiedzieć, że ten port jest wolny od nielegalnego handlu? — Niezupełnie — odparł Withers z wahaniem. — Lecz ten handel prowadzony jest na bardzo małą skalę w porównaniu z tym, który... powiedzmy... istnieje w Sussex. Czy słyszał pan, że urzędnicy celni z Newhaven i marynarze statku z Seaford złapali przed kilku dniami stu pięćdziesięciu przemytników? Stu pięćdziesięciu! Nic takiego nie może się zdarzyć w Poole. Od czasu do czasu rybacy wyładowują kilka beczek, lecz to się wkrótce ujawnia. Wszystkich naszych kupców znamy osobiście i wszyscy oni cieszą się dobrą opinią w okręgu. Ludzie prowadzący poważne interesy gardziliby drobnymi, nielegalnymi zarobkami. Co więcej, wielu z nich pełniło urząd szeryfa albo burmistrza. — Cieszę się, że to słyszę — powiedział Delancey. — Ale mam powody, żeby przypuszczać, iż właśnie w tej chwili Gołębica załadowuje kontrabandę i że wyładuje ją w ciągu kilku dni. — Gdzie? — spytał Miller, który przemówił po raz pierwszy. — Powiedziano mi, że w Lulworth Cove. — Chyba wprowadzono pana w błąd — powiedział Withers. — Prawdziwym przestępcą, jeśli taki w ogóle istnieje, musi być ktoś inny i gdzie indziej wyładuje swój towar. — Bardzo możliwe. Gdyby pan miał jakieś dokładniejsze informacje, chętnie włączyłbym się do akcji. — Nie, nie słyszeliśmy nic na ten temat — odparł Withers. — Ale nigdy nie wymieniano w związku z przemytem nazwiska Cartera. — Wobec tego, sir, Róża w odpowiednim czasie pojawi się w pobliżu Lulworth Cove. Chciałbym prosić, żeby współdziałał ze mną oddział kawalerii, a także żeby rozpuścił pan pogłoskę, iż spodziewam się przerzutu kontrabandy w Zatoce Studland. — Świetny pomysł, panie Delancey, ale sądzę, że mógłbym go jeszcze ulepszyć. Jutro wieczorem w Domu Handlowym ma się odbyć bal, i cieszyłbym się, gdyby pan wziął w nim udział jako mój gość. Będzie wielu dżentelmentów, a wśród nich kapitan Molyneux z 4 pułku dragonów. Będzie pan mógł z nim porozmawiać tak, by nikt nie zwrócił na to uwagi. Znajdzie się też sposobność rozpuszczenia plotek na temat pańskich najbliższych planów. Pańskie nazwisko jest znane i wiele osób zechce zawrzeć z panem znajomość. Delancey przyjął zaproszenie pełen wewnętrznych obaw. W innych okolicznościach chętnie przyszedłby na ten bal, lecz teraz obawiał się, by się komuś nie narazić. Z drugiej strony wiedział, że nie było lepszego sposobu, aby uzgodnić działania z kawalerią — ani lepszego towarzystwa dla zasiania plotek. Będzie musiał mieć głowę na karku i będzie zadowolony, gdy bal się już skończy Tymczasem chodził ulicami Poole i poznawał miasto. Dręczyły go niespokojne myśli. Wszedł do jaskini lwa, pragnąc lwa pokonać. Ale czy mógł przypuszczać, że lew spokojnie oczekuje jego ataku? Było przecież możliwe, że Mr John Early, dowiedziawszy się o jego działalności, od razu wyruszy przeciw niemu. Postawił się w sytuacji Early'ego i rozważał wszelkie posunięcia, jakich tamten mógł dokonać. Mógł wysłać kogoś, żeby wywołał z nim kłótnię i w ten sposób doprowadzić do pojedynku. Mógł dostarczyć Delanceyowi fałszywych informacji. Mógł doprowadzić do zderzenia z Różą i uszkodzenia kutra. Mógł wciągnąć Delanceya w jakiś proces albo przekupić jego ludzi, żeby się zbuntowali. Mógł go zaatakować na tuzin rozmaitych sposobów, lecz Delancey przypuszczał, że z początku nie będzie chciał działać zbyt drastycznie. Nie miał zamiaru wydawać mu wojny na śmierć i życie. Z pewnością pragnął tylko, żeby Delancey przyjął do wiadomości oficjalną teorię, że przemyt w Dorset właściwie nie istnieje. Właśnie rozważając tę sytuację, Delancey zderzył się, i to nie na morzu, lecz pośrodku High Street. Młoda dama, którą potrącił, wydała okrzyk przestrachu i upuściła parasolkę i rękawiczki. Drugą ręką ściskała ramię innej, starszej kobiety, która wyglądała na tak przerażoną, jakby Delancey zaatakował je obydwie. Pośpieszył z przeprosinami, podniósł parasolkę i rękawiczki, próbując równocześnie znaleźć wytłumaczenie swojej nieuwagi. Młoda dama była bardzo przystojną brunetką lat około dwudziestu, a starsza zapewne była jej gospodynią. Wyraził ubolewanie z powodu swojej nieuwagi i nadzieję, że młodej damie nie stało się nic złego. Wybaczyła mu z wdziękiem i przyznała, że była równie nieuważna jak on. . — Zdaje się, sir, że jest pan oficerem marynarki i tymczasowym dowódcą Róży. Delancey przedstawił się, po czym okazało się, że młoda dama to Luiza Hill. Była bardziej chętna do rozmowy, niż Delancey oczekiwał, być może z ciekawości, i szybko wyjaśniła, że przyjechała z Dorchester, żeby być na jutrzejszym balu. Czy pan Delancey też przyjdzie? Odparł kłamliwie, że bardzo się na to cieszy, i wspomniał coś o tym, że chciałby ujrzeć ją znowu. Powiedziała, że zarezerwuje dla niego taniec, lecz ostrzegała, żeby nie był zazdrosny o jej innych adoratorów. Przyznała, że ma słabość do przystojnych mężczyzn w mundurach marynarki lub armii. Pozwoliła, żeby Delancey odprowadził ją do domu jej ciotki przy High Street pod numerem trzydziestym, który wyróżniał się drzwiami z półkolistym oknem w stylu charakterystycznym dla poprzedniego panowania. Po tym spotkaniu Delancey poszedł na, pokład Róży i wyjaśnił sytuację Lane'owi i Torrinowi. Gołębica spróbuje wyładować towar w Zatoce Studland, ale powinno się rozpowiadać, że wyładunek nastąpi w Lulworth. Niech każdy oficer przekaże tę plotkę w ścisłym zaufaniu jakiejś osobie na lądzie. Wyszedłszy na pokład, po krótkiej konferencji Delancey znów mówił o Lulworth Cove, tym razem tak, żeby mógł go słyszeć Mike Williams, a Lane przypominał o konieczności zachowania tajemnicy. Delancey zaklął i odszedł nieco dalej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, grupa sygnałowa usłyszy tę samą historyjkę z Urzędu Celnego i od Williamsa, a inne plotki będą to potwierdzały. Gołębica zostanie ostrzeżona na czas i pożegluje do Poole, by tutaj wpaść w szpony Róży. Delancey był teraz przekonany, że przemytnicy mieli zaufanego człowieka w Urzędzie Celnym. Lecz kto nim był? Withers na takiego nie wyglądał, a Rogers był rzeczywiście stary i chory. Początkowo Delancey podejrzewał Withersa z powodu przejętego listu, lecz obecnie skłonny był przyjąć, że musiała to być niewinna, zwykła plotka, adresowana do miejscowego notabla, o którego zacności wszyscy byli przekonani. W obecnej sytuacji należało być pewnym, że wszystko, o czym dowiedzą się urzędnicy celni, będą wkrótce wiedzieli przemytnicy. Kiedy Sam Carter pojawi się w pobliżu Durlston Head, zostanie zawiadomiony sygnałem, że Róża znajduje się przy Lulworth Cove i że Zatoka Studland jest wolna. W ten sposób zastawi się pułapkę. Delancey zadumał się nad mapą i nad tablicą pływów. Musiał teraz ustalić dokładną datę i godzinę. Carter znajdował się na Alderney lub na Guernsey. Jak długo będzie ładował towar? Wiele tu było niewiadomych, gdyż szybkość ładowania zależała od robotników, będących do dyspozycji na nabrzeżu i od ilości statków, jakie mogły się tam znajdować. Lecz wyprawa Cartera będzie mogła się odbyć tylko przy wysokim przypływie i w ciemną noc. Rozważywszy rozmaite okoliczności, Delancey zdecydował, że najprawdopodobniejszą datą będzie czwarty marca, a godziną — czas między pierwszą a trzecią nad ranem, co pozwoli Gołębicy o świcie znów znaleźć się poza horyzontem. Bal odbędzie się jutro, pierwszego marca, będzie więc dość czasu na wymarsz kawalerii, zakładając, oczywiście, że Molyneux zgodzi się na współpracę. Delancey musiał się liczyć też z tym, że konie mogą okuleć lub dostać nosacizny i że kawalerzyści nie lubią jeździć nocą. Raz jeszcze zastanowił się, czy jego przypuszczenia są słuszne. Bo czy Sam Carter nie dokonał tych samych obliczeń, uznając czwarty marca za najlepszą datę, a potem nie zmienił zdania, pomyślawszy, że tej właśnie nocy będzie się go oczekiwać? Istniała taka możliwość, to prawda, ale nie warto było być za sprytnym. Starsi oficerowie przestrzegali go przed tym i on sam rozumiał, że spryt często gubi. Opracował już plan i będzie się go trzymał. Będzie to noc z czwartego marca i Zatoka Studland. Jeśli przemytnicy się nie zjawią, powtórzy tę samą akcję piątego i szóstego z tym, że w ciągu dnia Róża będzie poza zasięgiem widoczności. Jeśli ten plan zawiedzie, wówczas Delancey wymyśli coś innego. Tego wieczoru, gdy miał się odbyć bal, Delancey ubrał się starannie, zszedł na ląd i udał się, jak było umówione, do domu Withersa przy Market Street. Został przedstawiony pani Withers, a także pani Rogers, której mąż wciąż jeszcze był niedysponowany. Zorientował się, że Mr Rogers musiał ożenić się powtórnie w późnym wieku, gdyż żona była od niego o wiele lat młodsza. Gospodyni miała wygląd nieokreślony i raczej nieciekawy, lecz pani Rogers była ożywiona i — jak mówiła — bardzo interesowała się grą w wista. Pytano Delanceya, czy zna już wiele osób z okolicy; musiał przyznać, że nie zna nikogo. Potem poprawił się i wymienił nazwisko Luizy Hill. — Ach! To siostrzenica pana Johna Early! — powiedziała pani Rogers. — Słyszałam, że jest w mieście, ale nie widziałam jej jeszcze. Z pewnością przyjechała tutaj na bal i mieszka u ciotki, pani Waterford. — Nie tracił pan czasu, Delancey — powiedział Withers. — Panna Hill jest adorowana przez wielu młodych ludzi w tym mieście. Ale ona nie jest siostrzenicą Early'ego, tylko jego kuzynką i — zdaje się — raczej ubogą krewną. — Tak, ona nie ma majątku — przyznała pani Rogers. — A pan Early musi wyposażyć trzech synów i córkę. Ale Luiza to ładna i miła dziewczyna i jest ulubienicą ciotki. — Czy pan Early będzie na balu? — spytał Delancey, lecz nikt tego nie wiedział. Mr Early to człowiek bardzo zajęty, aktywny jako sędzia, i niewiele czasu pozostaje mu na okazje towarzyskie. Jeśli znajdzie wolną chwilę, to przyjdzie na pewno, lecz należy do tych, którzy przychodzą późno, a wychodzą wcześnie. Swoje bogactwo zawdzięcza raczej własnej przedsiębiorczości niż dziedzictwu. Interesy dość często sprowadzają go do Poole. Gdy towarzystwo wyszło na ulicę, Delancey zaczął intensywnie obmyślać taktykę, jaką należało zastosować. Zastanawiał się, jakie będzie pierwsze posunięcie Early'ego. Spotkanie z Luizą Hill nie było przypadkowe. Lecz jakie miała zadanie? Wciągnąć go w kłótnię z jakimś mężczyzną, znanym szermierzem i świetnym strzelcem? Czy może miała tylko poznać jego plany i zbadać charakter? Co się tyczy jego zdolności taktycznych, to możliwe, choć mało prawdopodobne, że Sam Carter złożył już na ten temat raport. Delancey postanowił przyjąć, że Early wie o nim niewiele, i w związku z tym będzie mógł robić wrażenie zupełnie innego człowieka niż jest w istocie. — Nie mamy specjalnych pomieszczeń na takie spotkania — mówił Withers — ale pierwsze piętro w Domu Handlowym bardzo się na nie nadaje. Jest tam wydzielony kąt dla karciarzy i podium dla orkiestry. Istotnie, dom wyglądał uroczyście. Kręte schody, prowadzące do głównego wejścia, były rzęsiście oświetlone. Przewijało się tam mnóstwo wykwintnego towarzystwa. Ulicznicy otrzymywali pensy za otwieranie drzwiczek powozów, a przygodni jeźdźcy zatrzymywali konie, gdy wysiadały damy. Większość miejskiego towarzystwa przyszła pieszo, tak jak towarzystwo Withersa; zajeżdżające powozy służyły raczej do podkreślenia pozycji ich właścicieli. Gdy weszli na Schody, z wnętrza rozlegały się dźwięki muzyki, przypominającej o romantycznym charakterze uroczystości. Gdy zdjęli już płaszcze i pochwalili wygląd sali, Withersowie przedstawili Delanceya swoim licznym przyjaciołom. Niektórzy goście, jak Mr Rogers, natychmiast przeszli do pokoju karciarzy. Delancey przyłączyłby się do nich, lecz obawiał się, że może rozminąć się z kapitanem Molyneux. Zajął się rozmową z panią Hardcastle, wdową, interesującą się tylko obserwowaniem swojej córki, dla której ten bal był pierwszym balem w życiu. Delancey siedział z ową damą, podczas gdy Arabella tańczyła, i musiał wysłuchiwać uwag matki na temat popularności i urody jej dziecka. — Wygląda dziś bardzo pięknie, nie sądzi pan? Bardzo jej do twarzy w tej niebieskiej sukni i wszyscy muszą przyznać, że tańczy doskonale. Ten młody człowiek, z którym tańczy, to Mr Samuels, młody wspólnik pewnej firmy handlowej, prowadzącej raczej skromne interesy. On też jest raczej niepozorny, choć powiedziałabym, że znakomicie wychowany. Ale zobaczy ją pan, Delancey, gdy będzie tańczyła z chorążym Wadsworthem z kawalerii — to bardzo piękny młody oficer, niemal elegancki, można by powiedzieć, a przy tym dziedzic bardzo pięknego majątku. Ach, grają teraz ulubioną melodię Arabelli. Widzi pan, że się uśmiecha i mówi partnerowi, że lubi tę melodię. Zapomniałam, jaki ma tytuł, lecz wiele razy słyszałam, jak Arabella o niej opowiadała. Zawsze mówiłam, że ona jest urodzoną tancerką. Ten monolog pozwolił Delanceyowi grać łatwą rolę potakiwacza, gdy tymczasem błądził myślami gdzie indziej, obserwując nowo przybywających. Czuł się zwolniony od tańca — wiele musiałby się w tej dziedzinie nauczyć — dzięki temu, że dotrzymywał towarzystwa pani Hardcastle. To prawda, że równie dobrze mogła kierować swoje uwagi do damy siedzącej po drugiej stronie. Musiałaby jednak wysłuchać z kolei uwag tamtej o jej dwóch córkach, co oczywiście potrwałoby dwa razy dłużej. Więc tak już było lepiej. W końcu Delancey wiedział wszystko, co dotyczyło garderoby i uczesania Arabelli, jej upodobań muzycznych i osobistych antypatii. Z zamyślenia wyrwało go przybycie młodego oficera w kawaleryjskim uniformie. — To... jest kapitan Molyneux — powiedział sobie. Szybko potwierdziła to pani Hardcastle, dodając, że kapitan jest niezwykle dystyngowanym młodym człowiekiem, młodszym synem — jak mówiono — baroneta, i że takich właśnie tancerzy Arabella lubi najbardziej. Zwróciła uwagę, że mundur dodawał mu wiele elegancji — chyba Delancey się z tym zgadza? — chociaż, uzupełniła poniewczasie, mundur marynarki także wygląda pięknie; jest oczywiście w spokojniejszym stylu. Była pewna, że kapitan Molyneux poprosi Arabellę do tańca, a wtedy Mr Delancey zobaczy, jak piękną tworzą razem parę. Mogli tworzyć piękną parę, lecz pierwszą partnerką Molyneux nie była Arabella, tylko Luiza Hill, która musiała przyjść w tym samym czasie. Gdy ukończono tańce, Molyneux poszedł po jakiś orzeźwiający napój dla panny Hill. Przeprosiwszy panią Hardcastle, Delancey podszedł do panny Hill i przypomniał, że już się znają. Po chwili uprzejmej konwersacji, zapytał, czy zjawi się tutaj Mr Early. — Myślę, że wuj przyjdzie później, ale nie zobaczy go pan na parkiecie, Delancey. Jego interesują tylko karty. Gdy kapitan Molyneux wrócił, Luiza z wdziękiem przedstawiła go Delanceyowi, zastanawiała się przy tym przez chwilę, który z nich jest starszy. W tym właśnie momencie Wadsworth poprosił ją do tańca i Delancey miał sposobność zapytać Molyneux, czy mógłby z nim zamienić kilka słów na osobności. Szybko i spokojnie wyjaśnił, że chce go poprosić o pomoc w akcji przeciwko bandzie przemytników. Czy mogliby porozmawiać tak, żeby ich nikt nie podsłuchał? — Za dziesięć minut „Pod Aniołem", po prawej stronie, jak pan wyjdzie z tej sali. — Powiedziawszy to szeptem, Molyneux ciągnął głośniej: — Bardzo miły wieczór. Śliczne tutaj są dziewczęta, prawda? Poznał pan już pannę Hardcastle? W kilka minut później, rozeszli się w różnych kierunkach. Delancey przyniósł pani Hardcastle szklankę grzanego wina, potem porozmawiał z Withersami. Gdy tańce znów się rozpoczęły, wyśliznął się niespostrzeżenie. Przy szklance wina Delancey wyjaśnił kapitanowi Molyneux sytuację. Jak na syna baroneta, kawalerzysta okazywał zdumiewająco duże zainteresowanie zyskami. — Zgódźmy się najpierw co do podziału zdobyczy. Jeśli lugier zostanie zagarnięty na morzu, da nam pan jedną czwartą wartości ładunku? — Zgoda — powiedział Delancey. — Ale jeśli przejmie pan ładunek na plaży albo w głębi lądu, da nam pan połowę. Proszę pamiętać, że to ja przeprowadziłem wywiad, na podstawie którego mamy działać. — Myślę, że tak będzie sprawiedliwie — westchnął Molyneux. — A co z samym lugrem? — Jeśli wpadnie w nasze ręce, dam wam jedną czwartą jego wartości, a jeśli w wasze, co jest mało prawdopodobne, my dostaniemy też jedną czwartą. — Zgoda. I piję za nasze powodzenie. Rzecz w tym, że ostatnio nie miałem szczęścia w kartach. Diabelnie nie mam pieniędzy. Więc pan chce, żebym był w Zatoce Studland w nocy na czwartego, za dwa dni? — W nocy z czwartego na piątego, między północą a czwartą nad ranem. — Czy jeden szwadron dragonów wystarczy? — W zupełności. Nie sądzę, żeby walczyli. Załoga lugra liczy około dwudziestu ludzi, ale tylko połowa z nich zejdzie na ląd. Ludzi przejmujących ładunek na brzegu będzie może dwudziestu czterech i będą mieli z sobą tyleż jucznych koni. To jest tylko przypuszczenie. — Aha! Zgadza się pan, że juczne konie będą nasze? — Jedna czwarta dla nas, tak jak z lugrem. — Dobrze. Chociaż stawia pan twarde warunki! — Ja też nie miałem szczęścia. — Miejmy nadzieję, że tym razem nam dopisze. Powiem panu teraz, co zrobię. Mam szwadron koni na kwaterze w Wareham, około piętnastu mil od Studland. Jest trochę niepełny, niektóre konie kuleją, ale myślę, że około dwudziestu dwóch będzie mogło wyruszyć. — To powinno wystarczyć. Ale wszystko zależy od tego, czy zachowamy tajemnicę. Ja udaję, że wyprawy oczekuje się w Lulworth Cove. Byłby pan tak dobry wspomnieć o tym panie Luizie Hill w najściślejszym zaufaniu? — Dlaczego Luizie? — Ona może o tym wspomnieć swoim przyjaciołom. — To dlaczego nie powiedzieć Cathy Nive? Ona powiedziałaby wszystkim na sali. — Wtedy nic z naszego planu. — Bo wyglądałoby na to, że to umyślnie rozpuszczona plotka? Wiem, co pan ma na myśli. Więc doskonale — słówko Luizie i nikomu więcej. Zdaje się, że pan ma dobrą głowę do takich intryg. — Jeśli wolno panu coś zasugerować... Dobrze by było, gdyby pan wyjechał z Wareham drogą na Lulworth... — To diabelnie dobry pomysł. Sądzi pan, żeby jechać przez East Holme? Droga będzie dłuższa o trzy mile, ale to się opłaci. Pomyślę o tym. A teraz sądzę, że powinniśmy wrócić na salę, zanim zaczną się zastanawiać, co się z nami stało. Bal trwał i Molyneux tańczył z Luizą. Potem Delancey tańczył także, ale nie znał tego tańca i dziewczyna była zadowolona, gdy mogła usiąść. — Myślę, sir — śmiała się — że więcej z pana pożytku na pokładzie! Delancey usprawiedliwiał się, wyznając, że nigdy nie potrafił nauczyć się kroków. — To głupstwo — odparła. — Na pewno lepiej pan wie, jakie kroki przedsięwziąć w Lulworth. Ostatnie słowa wyszeptała spoza wachlarza, jak w rozmowie dwojga konspiratorów, lecz Delancey okazał tylko zakłopotanie. Nigdy nie słyszał o tej miejscowości. Czy może mieszka tam — pytał — jakaś młoda dama, którą pozna? Prosił Luizę, żeby pamiętała, iż w Dorset jest prawie obcy. Może dziewczyna powiedziałaby coś więcej, lecz dostrzegła jakichś nowo przybyłych i zawołała: — Ach, nareszcie przyszedł wuj John! Chodźmy, panie Delancey. Musi go pan poznać. Wie pan, on jest sędzią pokoju i tak samo interesuje się przemytem jak pan! Delancey pozwolił poprowadzić się przez parkiet i przedstawić Johnowi Early. Zdziwił się, że Early zupełnie nie wygląda na przestępcę. Jeśli był kiedyś adwokatem, jak Delanceyowi mówiono, zatracił wszelkie cechy profesjonalne. Był to wysoki, rumiany, starszy pan, w stylu miejscowego magnata i sędziego, przewodniczącego na pieniackich sesjach. Spojrzał na Delanceya łaskawie i protekcjonalnie i zaraz zapytał, czy grywa w wista. — Tylko o niskie stawki, sir. — Więc musi pan rozegrać ze mną po kolacji przyjacielską partię. Delancey nie był pewien, czy nie jest to tylko zwrot grzecznościowy, lecz po kolacji zaproszenie ponowiono i Delancey został przedstawiony pułkownikowi Garlandowi i wielebnemu George Tory'emu. Wszyscy zgodzili się grać o stawki zaledwie symboliczne i gra się rozpoczęła. Jeszcze przy kolacji Delancey obmyślał taktykę. Uznał,' że dobrze będzie, jeśli uda lekko podchmielonego. Chciał, żeby Early uważał go za nic nie znaczącego przeciwnika! słabego gracza, gadatliwego pod wpływem wina. Ale z drugiej strony nie mógł sobie pozwolić na przegrywanie pieniędzy, nawet drobnych sum. Tak więc, Delancey miał niełatwą rozgrywkę. Jego partnerem był pastor, lepszy — na szczęście — gracz od pułkownika. Delancey musiał zadać sobie wiele trudu, udawać beztroskiego i gadatliwego, żeby z początku grać źle i przegrywać, i żeby późniejsze odgrywanie się wyglądało na zwykły szczęśliwy przypadek. Zdawał sobie sprawę, że Early obserwuje go bacznie i z pełnym przekonaniem, że sam gra po mistrzowsku. W końcu manifestował swoją głupotę nie tyle przez sam sposób gry, ile przez uwagi po każdej rozgrywce. — Mieliśmy najgorszą kartę, mój partnerze, a pułkownik przez cały czas miał asa kier! Świetnie zagrane," sir, nie miałem pojęcia, że jest pan tak mocny w pikach! Po skończeniu robra, partnerzy zamienili się miejscami i Delancey miał teraz grać z Earlym. W zwykłych warunkach od razu ujawniłaby się ich wyższość nad tamtymi dwoma, lecz Delancey usiłował grać średnio, jeśli nie po prostu głupio. Tak czy owak był to wyczerpujący wieczór i Delancey był zadowolony, gdy pastor oświadczył, że czuje się zmęczony i musi odejść od stołu. Gdy potem przez kilka minut rozmawiali, Early powiedział: — Ma pan szczęście, Delancey, że po tym kiepskim starcie zostało panu jeszcze coś niecoś w kieszeni. Ale przypuszczam, że powetuje pan sobie na morzu to, co pan stracił na lądzie. Delancey udał zaskoczonego i po chwili odparł, że niełatwo jest dopaść przemytników. — Kto rano wstaje... — zaczął i urwał, wyraźnie zmieszany, podczas gdy jego rozmówca dokończył przysłowie. — ... temu pan Bóg daje. Daje przemytnikom? Ale pan chyba ma nadzieję, że i panu coś da. Nazajutrz Róża odpłynęła; Delancey wziął kurs na Lyme Regis. Długo walczyli z silnym zachodnim wiatrem i późnym popołudniem znajdowali się zaledwie w pobliżu Bridport. W tym miejscu Delancey zawrócił i spędził noc, krążąc powoli wzdłuż Chesil Bank. Następnego dnia — czwartego marca — zawinął do Weymouth, gdzie poszedł do poborcy, Mr Hayes'a, i otrzymał ponowne zapewnienie, że przemytem na tym wybrzeżu kierowano z ośrodka w Dorchester. — Nie możemy zapobiec przemytowi — przyznał Hayes — ale możemy go trochę pohamować. Nadeszła pora, żeby dać jakiś przykład, gdyż ostatnio omijano prawo w sposób zbyt rażący. Łatwo było złapać płotki, zwykłych rybaków i farmerów. Znacznie trudniej natomiast przechwycić ważny ładunek, należący do jakiejś miejscowej znanej osobistości; a przecież nawet takie przechwycenie nie oznaczałoby jeszcze zdemaskowania właściciela. W Dorchester stacjonowały oddziały wojska, ale nie chciały pomagać konnym inspektorom. Krążyły pogłoski, że mesa oficerska zaopatrywana jest w trunki po specjalnych cenach. Tego wieczora po zapadnięciu zmroku Delancey odbił od brzegu i z lekkim wiatrem płynął powoli w kierunku St. Alban's Head. Dragoni powinni byli teraz wyruszyć z Wareham i znajdować się w drodze do Studland. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, przed świtem Gołębica zostanie złapana na gorącym uczynku. Róża tuż przed północą znalazła się opodal Old Harry'ego i Delancey rozpoczął powolne patrolowanie tam i z powrotem od tego miejsca aż do Canford Cliffs. Kuter był przygotowany Ho akcji — z naładowanymi działami i lekką bronią, gotową do użytku. Przy pierwszym zwrocie na południe Delancey utrzymywał kuter dość blisko brzegu. Nawet w tak ciemną noc mógł dostrzec linię falochronów i lśnienie białych skał przylądka. Z początku nie było nawet ani śladu żadnego statku, lecz w jakąś godzinę później zamigotało światło i okazało się, że znajduje się ono na dziobie sześciowiosłowej łodzi. Wioślarze, pochodzący — jak się okazało — ze Swanage, okrzyknęli Różą. Sternik przywiózł Delanceyowi list, noszący pieczęć Urzędu Celnego w Poole. Oddawszy go, zgasił latarnię i wrócił, skąd przybył. Delancey zszedł na dół i otworzył list w kajucie. Brzmiał on: Urząd Celny Poole 3 marca 1795 Szanowny Panie Pilne Poprosiłem Szanownego Pana Poborcę w Swanage o dopilnowanie, aby list ten dotarł do Pana bez zwłoki i, mam nadzieję, na tyle wcześnie, żeby ułatwić Panu przejęcie nielegalnego towaru, o którym sądził Pan początkowo, że wyładowany zostanie w Lulworth Cove w nocy z czwartego marca. Doszło do mej wiadomości, że zmienił Pan plany i spodziewa się Pan, iż wyładunek zostanie dokonany w Studland. Z załączonego listu, pisanego przez informatora, którego poprzednie informacje okazały się prawdziwe, zorientuje się Pan, że ani w Studland, ani w Lulworth Cove nie nastąpi żaden wyładunek. Dlatego muszę prosić, pod nieobecność Poborcy, żeby Pan przyjął do wiadomości tę ostatnią informację i dokonał wszystkiego, co możliwe, by jednak przejąć zarówno statek, jak i ładunek. Mam zaszczyt pozostawać Pańskim uniżonym sługą George Miller Załącznik adresowany był do poborcy w Poole, i datowany drugiego marca w Corfe Castele. Szanowny Panie Rozeszła się pogłoska, że za dwa dni, licząc od dzisiejszego, odbędzie się w Studland nielegalny wyładunek towaru i że Roża otrzymała odpowiednie rozkazy. Jako prawomyślny obywatel uważam za swój obowiązek zawiadomić Pana, że towar ów naprawdę zostanie wyładowany w Mudeford w pobliżu Christchurch. Mam też powody przypuszczać, że statek, który przywiezie ów towar, nie odpłynie z Mudeford przed czwartą rano dnia piątego marca, co pozwala mi mieć nadzieję, że kuter celny znajdzie się tam w odpowiednim czasie. Mam zaszczyt pozostać Pańskim uniżonym sługą James Weston Delancey odczytał te dokumenty po raz drugi, potem powoli raz jeszcze, a im dokładniej je studiował, tym mniej podobała mu się ich treść. Róża nie pozostawała oczywiście pod rozkazami Urzędu Celnego w Poole, mógł więc zignorować ten list, gdyby się na to zdecydował. Ale czy powinien się zdecydować? Z głową ukrytą w dłoniach rozważał to, co się stało. Przede wszystkim nie powiódł się jego plan wprowadzenia przemytników w błąd. Skoro informator wiedział, że miejscem, w którym oczekiwał ładunku, była Zatoka Studland, a nie Lulworth, musiało do niego dotrzeć to ostrzeżenie. Wobec tego było rzeczą prawdopodobną, że ostrzeżeni zostali także przemytnicy i że sygnał skierował Sama Cartera w jakieś inne miejsce, być może do Lulworth. Ale co z podpisem? Jeśli poprzednio sfałszowano podpis Withersa, czyż ten list nie mógł być także fałszerstwem, dziełem tej samej ręki? Jeśli tak, co było jego celem? Gołębica była prawdopodobnie w Lulworth i odpłynie, zanim będzie tam mogła dotrzeć Róża, lawirując pod wiatr. Lecz ktoś jeszcze chciał usunąć Różę z drogi, zapewne dlatego, że oczekiwano jeszcze jednego przemytniczego statku. Chciano zepchnąć Różę jak najdalej na zawietrzną od miejsca, w którym miano dokonać tego innego wyładunku. Gdzież więc to miało nastąpić? Zapewne w samym porcie Poole. Jednakże były to tylko domysły. Może wyprawa Gołębicy opóźniła się o jeden dzień i mimo wszystko zawinie do Studland... Cokolwiek by teraz zrobił, postąpi źle, a jeśli jego domysły okażą się słuszne, będzie to tylko szczęśliwy przypadek. Istniała możliwość, że rano okaże się postacią śmieszną — młodym, gorliwym oficerem marynarki, którego wiadomości nie dorównują zapałowi. Cała Market Street w Poole będzie plotkować o tym, jak próbował oszukać przemytników i jak sam został oszukany. Delancey wyszedł na pokład i spacerował przez pięć minut. Potem, nagle, powziął decyzję i zaczął wydawać rozkazy. — Cała załoga na pokład! — brzmiała komenda i Róża skierowała się do portu w Poole. — Panie Lane, będę potrzebował dwóch uzbrojonych łodzi z załogą i latarnią na sześciowiosłowym gigu. Chcę się dostać do Zatoki Studland. Potrzeba mi człowieka godnego zaufania. — Tak jest, sir. Ale zaczął się odpływ. — Wiem o tym... Torrin! — Sir? — Chciałbym, żeby pan popłynął gigiem do Zatoki Studland. Zapali pan latarnię, a wtedy opadną pana dragoni, którzy powinni tam stacjonować. Dam panu list do kapitana Molyneux, ale chcę, żeby się pan orientował w sytuacji na wypadek, gdyby panu zadawał pytania. Przypuszczam, że dziś wieczorem będzie wyładowywany towar na Głębi Południowej. Ja wezmę drugą łódź i popłynę do Goathorn Point. Byłbym zatem wielce zobowiązany kapitanowi Molyneux, gdyby zechciał zablokować wyjście z tego półwyspu na ląd, obsadzając ścieżki pomiędzy Newton i Newton Copse. Gdy zeszli z mapą na dół, Delancey wyjaśnił swój plan szczegółowo, pozwalając Torrinowi sądzić, że działa na podstawie jakichś informacji, a nie samych domysłów. Po nawiązaniu kontaktu z dragonami, Torrin miał popłynąć gigiem do wejścia do portu i trzymać tam straż aż do północy, dopóki nie wypłynie druga łódź. Lane miał popłynąć na Róży aż do Christchurch i wrócić nazajutrz do Swash, żeby zabrać łodzie wraz z tym, co ewentualnie mogą skonfiskować. Łódź Torrina popłynęła do Zatoki Studland, a Róża w pół godziny później znalazła się w pobliżu wejścia do portu w Poole. Tutaj spuszczono większą łódź z ośmioosobową załogą i sternikiem. Delancey opuścił Różą ostatni, pozostawiwszy Lane'a, który z bosmanem i czterema ludźmi miął pod lekkimi żaglami płynąć ku Christchurch. Lane niewiele mógł zdziałać, gdyby napotkał jakiś statek przemytniczy, lecz Delancey miał nadzieję, że wystarczy samo markowanie działania. Prąd odpływu był szybki, ale Delancey postawił na swojej łodzi lugrowy żagiel i w ciągu pół godziny był przy North Haven Point. Żeby wejść na Głębię Południową, należało zwinąć żagiel i wiosłować niemal równo pod wiatr. Należało przepłynąć ponad milę. Było już pół do trzeciej, gdy zrobiło się głębiej i kanał zaczął skręcać na północ. Praca wioślarzy była ciężka, a nawigacja najtrudniejsza, jaką Delancey pamiętał, ale Głębia Południowa oznaczona była palami, a sternik był tu kilkakrotnie za dnia. Z dulkami, owiniętymi szmatami, łódź poczęła ostrożnie zbliżać się do Goathorn Point. Wiatr od lądu — dzięki Bogu! — przynosił gwar głosów, skrzypienie takielunku i ledwie dosłyszalne rżenie konia. — Cicho! — syknął Delancey. Łódź skierowała się bezgłośnie ku małemu molo, od którego dochodził hałas beczek, toczonych po deskach. Na rozgwieżdżonym niebie Delancey mógł już rozróżnić dwa maszty statku. Był to być może lugier, ale z pewnością nie Gołębica. Powoli i łagodnie łódź podeszła do statku, osłonięta odgłosami wyładunku. — Czterech ze mną! — szepnął Delancey. — Sterniku, weźcie łódź i wylądujcie z trzema ludźmi przy drugim końcu mola. Jednego człowieka zostawcie, niech pilnuje łodzi. Gdy cicho podpłynął pod burtę lugra, zobaczył, że pokład jest słabo oświetlony latarnią, zaklinowaną w rogu tak żeby nie było widać światła z zewnątrz. Na pokładzie było pięciu ludzi, dwóch pracowało przy kołowrocie, a reszta na trapie. Kilku innych słychać było na molo, jeden z nich gwizdał. — Cicho tam! — ktoś rozkazał i gwizdanie ustało. —To wszystko, Ned? — spytał inny głos z mola. — Jeszcze tylko sześć — odparł człowiek, który przedtem nakazał ciszę. Delancey zrozumiał, że musi działać natychmiast. Obejrzał się, czy jego ludzie są za nim, po czym wystrzelił z pistoletu w powietrze i zawołał: — W imieniu króla, zostać na swoich miejscach! Wszyscy jesteście aresztowani! Przeszedł potem przez pokład i zatrzymał się na trapie, a wraz z nim jego ludzie z pistoletami gotowymi do strzału. Działanie przemytników było tak natychmiastowe i tak sprawne, że widocznie je przećwiczono. Ktoś dał długi sygnał gwizdkiem. Zgaszono latarnię. Ludzie z mola pobiegli w głąb lądu, wiodąc juczne konie. Trzem ludziom z pokładu udało się przedrzeć na molo i pobiec za tamtymi. Dwóch zatrzymano, a trzeci znalazł się jak w pułapce w ładowni. Z końca mola od strony lądu dobiegał odgłos bójki: to sternik i jego ludzie próbowali zatrzymać uciekających. Słychać było, jak konie cwałują po półwyspie. Wkrótce rozległ się nagły, przeciągły dźwięk kawaleryjskiej trąbki. A więc byli tam dragoni. Rozejrzawszy się wokół, Delancey stwierdził, że zdobył statek, którego nigdy przedtem nie widział. — Jak się nazywa ten statek? — spytał człowieka z gwizdkiem, który odparł: — Mary Ellen z Weymouth, niech cię diabli! I jego, i innych umieszczono pod strażą w kajucie, a Delancey zszedł na ląd, żeby sprawdzić, jak się powiodło sternikowi. Zatrzymano tam dwa juczne konie i chłopca, który prowadził jednego z nich. Inni uciekli w ciemności, w których zapewne czatowali na nich dragoni. Delancey nie spodziewał się jednak wielkiego sukcesu na lądzie przemytnicy lepiej znali Newton Heath niż żołnierze. Wrócił na lugier, rozmyślając nad ironią losu. Plan schwytania Sama Cartera zupełnie się nie powiódł. Wystrychnęli go na dudka bardziej doświadczeni przeciwnicy, lecz jeden z nich posunął się za daleko, najprawdopodobniej fałszując list, który miał usunąć Różę z drogi. To posunięcie było zupełnie niepotrzebne, gdyż Róża w Zatoce Studland nie byłaby żadnym istotnym zagrożeniem dla Mary Ellen na Głębi Południowej. Jedynym efektem tego listu było wzbudzenie podejrzeń Delanceya i sprowadzenie go z powrotem do portu w Poole. Cały jego starannie przygotowany plan zakończył się pozostawieniem w spokoju Gołębicy i zagarnięciem innego przemytniczego statku, o którym nigdy przedtem nie słyszał. Najważniejszym jego osiągnięciem było zachowanie opinii mądrego dowódcy. O świcie można było zrobić inwentarz nocnej zdobyczy. Kapitan Molyneux zjawił się na czele swojego oddziału i zameldował o schwytaniu jeszcze czterech obładowanych jucznych koni i dwóch lądowych przemytników. Reszta rozproszyła się po wrzosowiskach i zniknęła. Co do Mary Ellen, była to piękna zdobycz, z resztą ładunku jeszcze na pokładzie, ale nie miała większej wartości; statek był stary, połatany, niewart solidnego remontu. Delancey zarobił dość, by móc żyć przez kilka następnych miesięcy. Molyneux mógł spłacić trochę swoich karcianych długów. Dragoni i celnicy promienieli szczęściem, ukrywszy z pewnością z połowę skonfiskowanych towarów. Przemytnicy przyjęli straty z rezygnacją; wiedzieli, że muszą się one zdarzać od czasu do czasu. Co do ludzi z Róży, to ci patrzyli na Delanceya niemal jak na legendarnego bohatera. Delancey był mniej zadowolony z siebie, niż inni mogliby przypuszczać; wyprowadził Róże i Mary Ellen do Poole z mieszanymi uczuciami. Miał teraz do załatwienia różne sprawy na lądzie. Proszę spojrzeć, sir — powiedział Lane, gdy zbliżyli się do nabrzeża przy Urzędzie Celnym. — To jest Gołębica! I rzeczywiście, Gołębica stała na kotwicy w odległości kilku kabli. Pierwszym człowiekiem, którego Delancey spotkał, gdy zszedł na ląd, był Sam Carter. Obaj się uśmiechnęli i Delancey spytał: — Gdzie popełniłem błąd? Sam był jeszcze bardziej ubawiony. — Może za dobrze gra pan w wista! A więc Early nie dał się oszukać. Zadowolony był, że Delancey okazał się naprawdę dobrym graczem, lecz równocześnie nie uwierzył w historyjkę o Lulworth Cove. Zakładając, że wszystko będzie na odwrót, kazał odpowiednio do tego ustawić sygnał. Smętne refleksje Delanceya na temat złego odegrania roli przerwał Sam Carter mówiąc: — Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie urazy? Na co Delancey odparł: — Chciałbym, żebyśmy byli po tej samej stronie. W Urzędzie Celnym Delancey zażądał widzenia się sam na sam z Mr Withersem. Gdy Miller niechętnie opuścił pokój, Delancey wyjął otrzymany koło Swanage list wraz z załącznikiem. — Czy zna pan ten list, sir? — Nie, tego dnia nie było mnie na służbie. — Ale z pewnością pokazano go panu następnego dnia i opowiedziano o akcji podjętej przez pana Millera? — Zdaje się, że wspomniano mi o tym, ale nie widziałem samego listu. — Mógłbym usłyszeć o nim pańską opinię? Mr Withers raz jeszcze wziął list i przyjrzał się jego treści uważniej. — No cóż — powiedział po dłuższej chwili. — Przypuszczam, że James Weston to fałszywe nazwisko. Słyszałem je już w związku z jakąś sprawą. Tego rodzaju listy dostajemy dość często. Autor sam uprawia nielegalny handel i pokłócił się z jakimś rywalem... Nie, to nie jest tak. On się interesuje statkiem, który pan zajął na Głębi Południowej i chce skierować pana do Christchurch. — A charakter pisma, sir? — Jest zmieniony. — A teraz, jeśli pan ma ochotę, proszę go porównać z charakterem pisma w liście pana Millera. Po długiej chwili Mr Withers spojrzał na Delanceya z osłupieniem i w końcu rzekł: — Wiem, co pan ma na myśli... — Podpis „James Weston" napisany jest, jak pan mówi, zmienionym charakterem, ale zanadto pośpiesznie. Te listy są jednak do siebie podobne — proszę porównać w jednym i drugim słowo „Studland". Proszę spojrzeć na duże „P" w słowie „Poborca" — o, tutaj — a potem na „C" w słowie „Christchurch". Uważam, sir, że James Weston — o którym wiemy, że prowadzi tajną korespondencję z Johnem Early — to George Miller. Withers był wstrząśnięty tą rewelacją, którą musiał przyjąć do wiadomości. Zachował jednak stanowczość i godność. Posłał urzędnika po Mr Millera i nie powiedział nic, dopóki nie stanął przed nim zastępca rewidenta. — Panie Miller — przemówił Withers z wolna — obecny dowódca Róży otrzymał wczoraj w pobliżu Swanage list od pana wraz z załącznikiem. Obydwa pisma pisane są, moim zdaniem, tą samą ręką. Ich celem było wprowadzenie w błąd urzędników celnych i mam powody, by podejrzewać, że autor pozostawał w stałym kontakcie z człowiekiem, od którego przemytnicy otrzymują instrukcje. — Nastąpiła pełna napięcia pauza, po czym Withers zakończył: — Czy może mi pan w tej sprawie udzielić wyjaśnień? — Mogę ich udzielić panu natychmiast, sir — odparł Miller wręczając Withersowi jakiś dokument. — Przez ostatnie dwadzieścia minut pisałem rezygnację i teraz wobec świadka stwierdzam, że z dniem dzisiejszym rezygnuję ze swojego urzędu. Miller podszedł do drzwi, zatrzymał się jeszcze na chwilę i dodał: — Chcę się wycofać sir. Na szczęście mogę sobie na to pozwolić. CZĘŚĆ TRZECIA Rozdział dziewiąty Korsarz Gdy Ryszard Delancey pojawił się teraz na High Street w Poole, doznał osobliwego uczucia. Ściśle mówiąc, nie był popularny, lecz nie był też kimś, na kogo można by nie zwrócić uwagi. Panie, oglądając się za nim, trącały się łokciami, a stateczni mężczyźni gapili się na niego bez żenady, mrucząc coś na temat młodych ludzi, którzy są za sprytni. Choć wiedział, że jest ośrodkiem zainteresowania, nie czuł się bynajmniej pewny siebie. Tak szybko odniósł sukces tylko dlatego, że nie znano i nie doceniano jego zdolności. Teraz, gdy wiedziano, że jest bystry i bezwzględny, jego przeciwnicy, w porę ostrzegani, będą ostrożni. Nie będzie już więcej takich przypadkowych spotkań jak z Czterema Braćmi z Shoreham. Po bezowocnym krążeniu po morzu wróci w czerwcu do Portsmouth, bezrobotny i biedny jak dawniej. Wychodząc z księgarni z najnowszym nabytkiem — egzemplarzem Morskiej Atalanty, której autorem był Nauticus Junior, a którą wydano w roku 1788 — Delancey prawie wpadł na Mr Withersa. — Ach, cieszę się, że pana widzę, kapitanie! Chyba zdaje pan sobie sprawę, że wszyscy o panu mówią i każdy plotkarz chciałby się jak najwięcej o panu dowiedzieć. — Sądzę, sir, że przede wszystkim chcieliby się dowiedzieć, kiedy odpływam. — Niektórzy są nieco lękliwi... Ale oto młoda dama, która chciałaby zwrócić na siebie pańską uwagę. Niech Bóg broni, żebym jej w tym przeszkodził. Dzień dobry, panno Hill! Można spytać, co panią sprowadza do Poole? Była to Luiza, śliczna jak zawsze i jak zawsze śmiała. — O, panie Withers, przyjechałam w nadziei, że pana spotkam. Ale muszę przyznać, że sklepy w Poole to także pewna atrakcja — są tu znacznie atrakcyjniejsze rzeczy niż w naszych, w Dorchester. Panie Delancey, jak to miło, że znów się spotykamy! Spodziewałam się pana zobaczyć, bo wiedziałam, że Róża jest w porcie. Chcę panu pogratulować ostatnich sukcesów. — Jestem do usług pani, i dziękuję. — Zostawiam was — powiedział Mr Withers — ale będę zazdrosny, jeśli będziecie zanadto flirtować. — Będziemy wcieloną rozwagą — odparła Luiza — bo przecież wszyscy wiedzą, że pan Withers jest moją sympatią i nie ryzykowałabym utraty jego względów. Gdy Mr Withers odszedł, Luiza wyjęła list, pochodzący, jak wyjaśniła, od pana Early'ego. — Ponieważ wiedział, że będę dziś w Poole, prosił mnie, żebym się zabawiła w posłańca. — Jestem pani ogromnie zobowiązany — powiedział Delancey, chowając list do kieszeni. — Jestem też zobowiązany panu Early, że zechciał powierzyć to pismo tak uroczemu oddawcy. Luiza lekko dygnęła i dalej poszli razem. Miss Hill rozmawiała i rozglądała się bacznie; cieszyła się, że widzą ją w towarzystwie mężczyzny, o którym tak wiele się mówi. — Przybywa pan z Guernsey, prawda? — zapytała Luiza pod drzwiami sklepu z pasmanterią. — Moja kuzynka Harriet zaręczyła się z oficerem, który był tam ostatnio. To Nash z 42 pułku. Ale zdaje się, że jego pułk ma wyruszyć za ocean. Ostatni list do niej pisał z transportu stojącego na kotwicy w Downs. Me rozwodził się nad tym, ale mam wrażenie, że pułk wyrusza do Indii Zachodnich. Harriet wciąż jeszcze ma nadzieję, że rozkaz zostanie odwołany, ale rozczaruje się. Jego służba w Indiach może spowodować zerwanie narzeczeństwa. Trudno wymagać, żeby Harriet, mając dwadzieścia cztery lata i piętnaście tysięcy funtów kapitału, czekała wiecznie. Delancey przyznał, że długie narzeczeństwo jest godne ubolewania. Luiza spytała, jaką kupił książkę, i skrzywiła się lekko, gdy zobaczyła tytuł. — Myślałam, że to powieść. Przeczytałam właśnie Tajemnice zamku Udolfo pani Radcliffe i ogromnie mi się to podobało. Czy pan w ogóle czytuje powieści, Delancey, czy tylko książki o podróżach i o nawigacji? — Czytam trochę powieści, ale jak dotąd ani jednej pani Radcliffe. Lecz skoro pani ją poleca, to spiesznie postaram się o najnowszą. — Koniecznie, panie Delancey. Muszę teraz kupić wstążkę dla cioci. Do widzenia i proszę wpaść do nas, gdy znów będzie pan na lądzie. Rozstawszy się z Luizą, Delancey otworzył list, który mu oddała; zatrzymał się w drzwiach, żeby go przeczytać. Dorchester 9 marca 1795 Szanowny Panie Piszę, żeby przede wszystkim pogratulować panu sukcesów w zwalczaniu nielegalnego handlu u wybrzeży Dorset. Na swoim tymczasowym stanowisku okazał się pan dzielnym oficerem i dziwię się, że w marynarce nie otrzymał pan awansu, na który zasługuje pan ze względu na swoje zdolności. Nie wydaje mi się też, aby w służbie celnej czekała pana jakaś wielka przyszłość. Gdybym miał wpływy w Admiralicji, nie omieszkałbym wykorzystać ich dla pańskiego dobra. Ale choć nie mam takich wpływów, mogę przysłużyć się panu w inny sposób. Mam przyjaciół na Guernsey, a kilku z nich — to współwłaściciele prywatnego okrętu wojennego o nazwie Nemesis, specjalnie zbudowanego do tych celów, posiadającego czternaście dział i do niedawna dowodzonego przez Mr Perelle'a. Ponieważ panu Perelle poszczęściło się w ostatnim rejsie, pod presją żony osiadł na lądzie, na co teraz może sobie pozwolić. Powstał więc wakans na stanowisku kapitana i mam powody przypuszczać, że przyjaciele na Guernsey zaakceptują wysuniętą przeze mnie kandydaturę. Jeśli zgodzi się pan służyć jako' kapitan na Nemesis, to sądzę, że będzie pan miał widoki na sukcesy, bo okręt jest szybki, dobrze uzbrojony i ma dobrą załogę. Napisałem już do swoich przyjaciół w St. Peter Port w nadziei, że mogę liczyć na pańską zgodę. Proszę wsiąść na statek pocztowy idący z Weymouth i zgłosić się u Mr Elishy Jeremie — jeszcze jednego gracza w wista — w jego domu w St. Martin's. Zostanie pan mile przyjęty i spodziewam się usłyszeć, iż jest pan dobrego zdania o Nemesis. Powierzyłem ten list mojej ślicznej kuzynce Luizie Hill, więc może zechce pan zostawić odpowiedź na High Street pod nr 30. Wierząc, że przyjmie pan przychylnie moją propozycję Pozostaję z szacunkiem John Early Delancey przeczytał ten list raz, a potem drugi, pooV kreślając w myśli najbardziej znamienne słowa: „tymczasowe stanowisko", „niewielka przyszłość", „przyjaciele na Guernsey". Ten list doprawdy był dla niego wiel kim komplementem. Jako groźnego dla przemytników, należało go usunąć, a najprostszym tego sposobem było zaproponowanie mu lepszego stanowiska. Gdyby je odrzucił, załatwiono by się z nim inaczej, tym łatwiej, że jego obecne stanowisko było tylko tymczasowe. Gdyby tu pozostał, nie miałby z tego żadnych korzyści, gdyż towary wyładowywano by poza zasięgiem jego patrolowania Co do Nemesis, okręt najwyraźniej należał do Early'ego, choć zarządzali nim agenci z Guernsey. Był to zwyczajny okręt korsarski, zdobywający łupy na własny rachunek; oferta była godna zastanowienia. To jasne, że Early wiedział o Delanceyu wszystko i właściwie oceniał jego umiejętności jako gracza w wista. Co do jednego tylko punktu Delancey miał wątpliwości. Czy Luiza wspominała o powieści pani Radcliffe po to, aby przekazać mu jeszcze jakąś wiadomość, czy też miał jedynie sposobność poznać jej gusty literackie? Pod wpływem impulsu Delancey wrócił do księgarni i spytał o egzemplarz Tajemnic zamku Udolfo. Zaraz mu go wręczono, przy czym księgarz wspomniał, że jest to książka bardzo poczytna, i Delancey wrócił na Różę z książkami do czytania i świadomością, że musi podjąć decyzję. Bez większego wahania postanowił przyjąć ofertę Mr Early'ego. W trzy dni później Róża popłynęła do Weymouth. Stamtąd, już bez Delanceya, wyruszyła do Cowes, wioząc list z rezygnacją dowódcy. Gdy kuter odbijał od nabrzeża, Robert Lane, sprawujący dowództwo, wzniósł wraz z.załogą trzykrotnie okrzyk: „Niech żyje!", a Delancey stał przez chwilę, salutując. Wiedział, że odniósł sukces, a nawet zdobył sobie popularność. Poczuł ukłucie żalu, lecz gdy się już odwrócił, przypomniał sobie, że ma teraz wykonywać inne rzemiosło. Jego kariera w służbie celnej zakończyła się tak nagle nie dlatego, że był nieudolny, lecz dlatego, że okazał się zanadto kompetentny. Nic z tego, czego dokonał, nie podniosłoby jego reputacji jako oficera marynarki, lecz epizod ten wzmógł bardzo jego wiarę we własne siły. Dostrzegł teraz okazję i skorzystał z niej. Dowiódł, że potrafi być tajnym agentem, dowódcą i taktykiem. Nie odnosił samych sukcesów, traktowany był jednak przez przeciwników z szacunkiem. Uznali, że warto go podkupić. W rezultacie otrzymał nową atrakcyjną propozycję dowodzenia statkiem korsarskim Nemesis. Toteż nie tracąc czasu wsiadł na statek pocztowy, mający odpłynąć na Guernsey jeszcze tego popołudnia. Gdy patrzył, jak statek wychodzi z portu, mijając stare miasto z jednej, a zalesione wzgórza z drugiej strony, doznał osobliwego uczucia, że pozostawił sprawy żeglugi ludziom za to odpowiedzialnym. Przynajmniej raz mógł podziwiać blask słońca na żaglach przepływającego obok lugra, nie zastanawiając się nad jego ewentualną działalnością. Morze w słońcu było bladozielone, ocienione chmurami i popstrzone pianą. Stary statek pocztowy trzymany był ostro do południowego wiatru, lecz odpadł na zawietrzną. Gdyby tak wybrać grotżagiel... ale teraz nie była to jego sprawa. Delancey chodził po pokładzie i próbował dokonać analizy tego, co wiedział o korsarstwie. Przypomniał sobie niejasno, że listy kaperskie wydawano statkom dwóch rodzajów. Do jednego należały zwyczajnie uzbrojone statki kupieckie z ładunkiem, które mogły pływać bez konwoju i zdobyć pryz, jeśli zdarzyła im się okazja. O wiele mniej liczne były prawdziwe statki korsarskie żeglujące bez ładunku, obsadzone odpowiednią załogą i specjalnie uzbrojone do walki. Niektóre z nich przeznaczano do handlu, a zwłaszcza do handlu niewolnikami, lecz inne były zawsze tylko okrętami wojennymi i niczym innym. Kilka z nich miało bazę na Guernsey, lecz jeszcze więcej — jak mu mówiono — było ich na Alderney. Właściciele i oficerowie statków korsarskich byli często, jeśli nie zawsze, wielce szanowanymi ludźmi. Delancey zdawał sobie sprawę, że w ich zawodzie nie było nic nielegalnego, lecz wiedział też, jak łatwo mogło to przerodzić się w piractwo. A zatem dowódca prywatnego okrętu wojennego mógł się pokusić o zaatakowanie statku płynącego pod banderą nieprzyjacielską, neutralnego lub — co najgorsze — pływającego pod banderą brytyjską. Jakkolwiek istniała taka pokusa, nie było oczywiście żadnego dowodu na to, że wielu jej ulegało. Większość oficerów okrętów korsarskich trzymam się litery prawa i uważała piractwo za sprawę hańbiącą — a w każdym razie wysoce niebezpieczną. Podróż z Weymouth na Guernsey przedłużała się z powodu przeciwnych wiatrów i Delancey był zadowolony, że zabrał ze sobą kilka książek. Chciałby mieć jakąś książkę o korsarstwie, lecz, o ile wiedział, nic takiego nie opublikowano. Dostępne były tylko te książki, które ostatnio kupił w Poole. Morska Atalanta okazała się zbiorem krótkich biografii. Namalowano w nich jaskrawymi barwami portrety wielu admirałów i kapitanów. Inne postaci były usunięte w cień, być może bez specjalnego powodu, ale z pewnością bez szczególnej znajomości rzeczy. Niemniej należało przyznać, że niektóre szkice były przynajmniej zabawne. Musiał się uśmiechnąć, gdy czytał wzmiankę o admirale Digby, który przeszedł na emeryturę i mieszkał w swojej rezydencji w pobliżu Wyemouth. „I zostawmy go w jego zaciszu, tam, dokąd wycofał się ze swego zaszczytnego zawodu, w którym rozmyślenie nigdy nie położył żadnych zasług ani dla siebie, ani dla swego kraju". Zainteresowało go to, że przyszły admirał dowodził niegdyś okrętem Guernsey — jednostką, wojenną, o której istnieniu nigdy nie słyszał. Potem wyszukiwał nazwiska oficerów, z którymi niegdyś służył, choćby ich znał tylko z widzenia. Kontradmirałowi J. Leveson-Gowerowi poświęcono zaledwie nieco więcej niż stronę. „Wyniosła postawa, brak rozwagi w ocenie wydarzeń i tępa duma tego oficera przesłaniały pewne jego zalety..." To, jak sądził, mogło być bliskie prawdy. A cóż autor mówił o Macbride? Oczywiście był Irlandczykiem i posłem do parlamentu z Plymouth. Jego hobby była walka kogutów i... A cóż to? „Wyróżniający się zarówno pod znakiem Venus, jak Marsa, rycerski kapitan był zawsze mile widziany tam, gdzie królowało piękno i na tym polu odnosił sukcesy nie mniejsze niż na innym..." Na Boga! Ten opis nie zgadzał się z obrazem zapracowanego człowieka, którego Delancey widział przy zarzuconym papierami biurku. Wymieniano też — jak zauważył — pewnych oficerów, którzy odnieśli spóźnione sukcesy, gdyż całymi latami nie doceniano ich zdolności. Był na przykład wiceadmirał Milbanke; opis jego kariery to uderzający obraz „zasług, które wskutek uraz i uprzedzeń długo drzemały nie zauważone". Brzmiało to dość prawdziwie, ale czy — w jego przypadku — rzeczywiście istniały jakieś zasługi? Czy rzeczywiście pragnął odznaczyć się w walce, czy też pragnął tylko dorobić się majątku i żyć potem na lądzie? Gdyby miał wierzyć Nauticusowi Juniorowi, byli też oficerowie, którzy wzbogacili się w ciągu jednego dnia. Na przykład kapitan Finch z Jeżozwierza, wcale nie silniej uzbrojonego niż Nemesis, który zagarnął wracający do ojczyzny francuski statek z Indii Zachodnich „z tak bogatym ładunkiem, że później zawsze nazywano go Złotym Finchem dla odróżnienia od jego brata Seymoura, który również był kapitanem w marynarce". Równie szczęśliwym i chyba bardziej jeszcze zasłużonym okazał się inny oficer, i to taki, z którym Delancey się zetknął. Był nim kapitan Henry Trollope, dowodzący, jako porucznik, kutrem Latawiec. Gdy rozpoczęła się wojna z Niderlandami — pod koniec roku 1780 — Latawiec napadł na holenderskie okręty, z których wiele jeszcze nie wiedziało o rozpoczęciu działań wojennych, i dokonał całej serii cennych zdobyczy. Autor oddawał hołd przedsiębiorczości Trollope'a i dodawał, iż „jego postępowanie w życiu prywatnym było równie doskonałe jak jego wystąpienia publiczne, a po przejściu w stan spoczynku szafował majątkiem zdobytym pracą zawodową". Odłożywszy książkę, Delancey zadał sobie pytanie, co właściwie ma zamiar robić. Dotychczas nie zdziałał nic poza zarabianiem na życie, a i to przychodziło mu z wielkim trudem. Teraz miał objąć dowództwo i otwierała się przed nim możliwość zrobienia fortuny. Czy zadowoli się tym, jeśli mu się powiedzie? Czy może będzie miał uczucie, że źle wykonywał swój zawód, że nie osiągnął tego, co powinien? W tej chwili wyobraził sobie siebie jako właściciela ziemskiego na Guernsey, posiadającego statek i jakiś dom w mieście, jako wyższego urzędnika dworskiego, człowieka, którego wszyscy z szacunkiem pozdrawiają w sądzie czy na rynku. A jeśli to osiągnie, czy mu to wystarczy? Po lekturze Morskiej Atalanty i przemyśleniu losów" Latawca nasunął mu się pewien wniosek. Początkiem fortuny Trollope'a stał się nagły wybuch wojny przeciwko nowemu nieprzyjacielowi. Flota francuska została przystosowana do warunków wojennych, przyjęła taktykę konwojów, szybkiej żeglugi przy złej widzialności, system sygnałów ostrzegawczych z lądu i wszelkie inne środki ostrożności. Holendrzy byli neutralni — co przynosiło im wiele korzyści — gdyż przewozili towary, których nikt nie chciał powierzyć statkom pływającym pod banderą francuską. Natychmiast dowiedziano się o tym w ojczystych portach i szybko przekazano tę wiadomość krążownikom i korsarzom. Nic o tym nie wiedziały statki handlowe, płynące z ładunkiem z Indii do domu zwykłymi handlowymi szlakami bez specjalnej ostrożności. Ich działa, oczywiście nie naładowane, nie były nawet ustawione na pozycjach. Pokłady armatnie zastawione były beczkami i zarzucone belami towaru. Ich skrzynie z lekką bronią przywalone zostały innymi skrzyniami i pudłami. Potrzebowano by pół godziny, żeby przygotować się do akcji, a pozostawało na to zaledwie dziesięć minut albo i mniej. Jeśli chodzi o wojnę z Niderlandami, Delancey wiedział, że historia się powtórzyła. Podbite przez Francję Niderlandy przekształciły się ostatnio w Republikę Batawską, a okręty holenderskie można było zagarniać od lutego, lecz wiele z nich zagarnięto już w poprzednim miesiącu. Z tym więc Delancey się spóźnił. Ale niezależnie od tego jego list kaperski nie obejmował operacji przeciwko Holendrom, których wciąż jeszcze uważano za naród zaprzyjaźniony, cierpiący pod uciskiem Francuzów. W tych sprawach zatem nic nie można było zrobić. Jednakże w Hiszpanii wciąż jeszcze panował pokój. Jeśliby więc ten kraj został wciągnięty do wojny po stronie Francuzów, co wydawało się całkiem prawdopodobne, statkowi korsarskiemu mogło się powieść u hiszpańskich wybrzeży, zwłaszcza gdyby jego dowódca znalazł się tam przed wypowiedzeniem wojny. Aby odnieść sukces wyjątkowy, trzeba było, po pierwsze, uprzedzić wybuch wojny, a po drugie, dowiedzieć się o nim jak najwcześniej. Tylko po spełnieniu tych warunków wszystko będzie możliwe, nawet zagarnięcie statku wiozącego z Ameryki skarb mogący stanowić majątek. W miłym śnie na jawie Delancey widział siebie już jako właściciela ziemskiego, bogacza, podniesionego przez małżeństwo do stanu szlacheckiego. Lecz potem musiał sobie uświadomić, że z równym prawdopodobieństwem może ponieść haniebną klęskę, może się skompromitować, może zostać ranny, a nawet dostać się do niewoli. Właściciele statków korsarskich czasami świetnie prosperowali, o tym słyszał, ale ilu kapitanów mogło sobie w końcu pozwolić na kupno wiejskiej posiadłości? Z pewnością takich było mniej niż tych, którzy polegli w akcji. Po przeczytaniu Morskiej Atalanty Delancey zajrzał do Tajemnic zamku Udolfo. Pierwsze rozdziały przerzucił nieco niecierpliwie, szybko kartkując książkę aż do miejsca, w którym Emilia, główna bohaterka, przybywa do zamku Udolfo. Jeśli kryły się w nim jakieś tajemnice, to właśnie teraz miała się z nimi zetknąć. Musiał przyznać, że scena rozgrywająca się o zmroku była dobrze napisana i że Emilia miała powody do strachu. Pierwszą bramę zamku otaczały wieże porośnięte trawą i zielskiem, zapuszczającym korzenie między kruszącymi się kamieniami. Powóz przejechał przez ponury zewnętrzny dziedziniec. Minęli następną bramę i wjechali na drugi dziedziniec, porośnięty trawą i jeszcze bardziej dziki niż pierwszy,'gdzie, gdy obserwowała poprzez mrok jego ruinę — wyniosłe mury pokrywał chwast, mech i cień nocy, a nad nim wznosiły się wieże — przyszły jej na myśl tortury i mordy. Ogarnęło ją na chwilę dziwne przerażenie, które czasami opanowuje nawet nieugięte umysły". Wertując książkę, Delancey stwierdził, że nie brakowało w niej ani tajemnic, ani okropności. Pomyślał o zamku nawarskim D'Auvergne'a. Przypuszczał, że nie miał w sobie nic gotyckiego, a jednak zazdrościł temu, kto mógł żyć na tle tak romantycznym. Jego własne nazwisko było wystarczająco romantyczne, ale nigdy nie słyszał, żeby jakiś Delancey zyskał sławę i zaszczyty. Istnieli amerykańscy Delanceyowie, których nawet poznał w Nowym Jorku, ale niezbyt pragnął uważać ich za krewnych. Jeśli idzie o dumę z powodu pochodzenia, musiała się ona skoncentrować wokół rodziny matki. Jej nazwisko brzmiało Andros; otaczała je aura dawnej świetności. Jednakże na Guernsey rodzina Andros przestała niemal istnieć. Mimo to postanowił przy sposobności poszukać jakichś jej przedstawicieli. Nie okaże się, że jest jakimś pominiętym spadkobiercą — tego był pewien. Ale cieszył go rys romantyzmu tej historii. Gdy znalazł się znów w St. Peter Port, pytał o Jego Wysokość księcia de Bouillon, ale dowiedział się tylko, że jego dawny przełożony kwateruje obecnie na Jersey. Gdy zapytał o Nemesis, powiedziano mu, że stoi w porcie. I rzeczywiście, stała tam widocznie w naprawie, bo na pokładzie nie było nikogo z wyjątkiem ludzi utykających szczeliny i specjalistów od takielunku. Był to piękny, mały okręt. Okręt miał ożaglowanie fregaty i wysmukłe linie, był dobrze wyekwipowany i dobrze utrzymany. Mógłby to być okręt królewski, jeden z owych małych słupów, zbudowanych około roku 1780, lecz waga jego wynosiła tylko dwieście siedemdziesiąt ton. Gdyby natomiast miał mniejsze rozmiary, mógłby być bliźniaczym okrętem Savage lub Thorns, które miały po szesnaście dział. W jego wyglądzie nie było nic wymuskanego, lecz serce Delanceya od razu żywiej zabiło. Był pewien, że Nemesis będzie pięknie wyglądała pod żaglami. Ruszył dalej trochę się ociągając, a następnie dowiedział się, że Mr Elishy Jeremie'go nie ma w mieście, ale można go zastać w St. Martin's. Postanowił odłożyć tę wędrówkę do jutra, po czym wynajął pokój w gospodzie „Albion" i tragarza, żeby przyniósł mu jego marynarską skrzynię z pocztowego statku. W drodze do gospody pozdrowił go Sam Carter. — Cieszę się, że znów pana widzę, kapitanie! — powiedział Sam. — Witam z powrotem na Guernsey. Słyszałem, że zmienił pan zawód. Nie można było wątpić w szczerość tego powitania i Delancey uświadomił sobie, że Sam nie był już teraz jego przeciwnikiem. Tego wieczora spotkali się na kolacji i pili zdrowie Johna Early, który zatrudniał ich obu. Z przyjacielskiej rozmowy, którą prowadzili później, wynikło, że przemytnikowi powodzi się dobrze. We Francji panował chaos, temu nie można było zaprzeczyć, lecz ceny szły w górę i handel się bardzo ożywił. Sam był kopalnią informacji o żegludze w Kanale, lecz raczej wątpił, żeby Nemesis mogła odnieść jakieś sukcesy. Naokoło kręciło się zbyt wiele okrętów wojennych i za mało było wartościowych pryzów. Delancey i Carter postanowili działać wspólnie, jeśli tylko będzie to możliwe. Nieco później wieczorem zatrzymał Delanceya niejaki Mr Le Page, który pamiętał go jeszcze z czasów szkolnych. — W ubiegłym roku cała wyspa o panu mówiła, Delancey. Opowiadano, że został pan wyzwany przez jakiegoś oficera z garnizonu i że przeszył go pan szpadą na tyle bezpiecznie, żeby go nie zabić, ale wystarczająco żeby dać mu nauczkę. A może to była tylko plotka? — Odbyło się takie spotkanie, sir. — Świetnie, więc o nim właśnie słyszeliśmy. Jest nas tu kilku, którzy pamiętają pana jako chłopca, i wszyscy byliśmy po pańskiej stronie. Ci młodzi oficerowie zachowują się tak, jakby wyspa była ich własnością. Pan pokazał jednemu z nich jego właściwe miejsce, i wszyscy cieszyliśmy się, gdy o tym opowiadano. Delancey był zdziwiony, lecz i zadowolony, że stał się jak gdyby miejscowym bohaterem, że pamiętano o jego walce, a nic nie mówiono o tym, że później opuścił wyspę. Wkrótce zorientował się, że każdy dowódca statku korsarskiego jest w St. Peter Port bohaterem. Nazajutrz Delancey wybrał się do St. Martin's i do Les Caches, gdzie — jak mówiono — mieszkał Mr Elisha Jeremie. Czy posiadłość ta była jego własnością, czy nie — a Delancey słyszał na ten temat sprzeczne informacje — Jeremie oczekiwał w tej rezydencji wizyty Delanceya. Dom pochodził z początku stulecia i stał przy końcu alei, otoczony z dwóch stron łąkami; poza nim rozciągał się sad. Służący wskazał Delanceyowi drogę do salonu, gdzie zaraz zjawił się Mr Jeremie. Rozmowa toczyła się po francusku. — Pan Delancey? Do pańskich usług, sir. Pan Early uprzedził mnie o pańskim przybyciu i cieszę się, że mogę pana powitać w tym domu. Elisha Jeremie był starszym, okazałym dżentelmenem, niskim, pulchnym i czerwonym na twarzy. Wkrótce stało się jasne, że był głównym właścicielem Nemesis. Jak niemal każdy korsarski statek, Nemesis była własnością syndykatu, a jeden z bardziej aktywnych partnerów działał w imieniu wszystkich. W tym właśnie charakterze występował Mr Jeremie. Zachowywał się z całą powagą i robił wrażenie, jakby nominacja Delanceya była dopiero rozważana. Jakkolwiek osobiście przekonany, że John Early decyzję już podjął, Delancey przyjął rolę petenta i odpowiadał na pytania Mr Jeremie'go z odpowiednią skromnością. — Zauważyłem, sir, że nazywa się pan Ryszard Andros Delancey. Sądząc z pierwszego członu nazwiska, przypuszczam, że jest pan spokrewniony z rodziną z Guernsey, która mieszkała tutaj, w Les Caches, za panowania Jerzego II? — Moja matka była z domu Andros, sir, i — jak mi się zdaje — kuzynką Jamesa Andros, którego śmierć pamiętam. — James mieszkał tutaj i był pułkownikiem Południowego Pułku Milicji. Ale przez znacznie dłuższy okres czasu rodzina Andros związana była z inną miejscowością na północy wyspy. — Nigdy o tym nie słyszałem, sir. — Nazwisko Delancey nie jest tak dobrze znane. — Sądzę, że nie, sir. — Tak, nie jest znane. A pan posiada stopień oficerski w marynarce i spędził pan kilka lat na morzu? — Tak, sir. — Brał pan udział w walce? — Tak, sir. — Ale nigdy nie służył pan na prywatnym okręcie, wojennym? — Nie, sir. — Więc musi pan wiedzieć, że okręt taki jak Nemesis to nie to samo, co okręt królewski, obowiązany do pogoni za nieprzyjacielem i wydawania mu bitwy. Jego rola jest inna i polega na tym, że powinien przynosić zyski. Jego właściciele ponieśli poważne koszty w związku z jego budową, uzbrojeniem, wyekwipowaniem i zaprowiantowaniem i chcą, żeby się one zwróciły. — Rozumiem, sir. Ale z pewnością będę miał słuszność, gdy powiem, że pragnę także mieć swój udział w zwycięskiej wojnie? Mr Jeremie odpowiedział dopiero po dłuższej chwili milczenia. — Właściciele są lojalni wobec króla i jego wrogowie są ich wrogami. Jednakże musi pan pamiętać, że dysponują ograniczonymi środkami. Nie mogą przecież prowadzić wojny morskiej na własny koszt. Z zysków z każdego rejsu trzeba opłacić rejs następny. — A skąd dowódca okrętu może być pewien takiego zysku? — Musi to sobie dokładnie obliczyć, sir. Przypuśćmy, że zobaczył pan jakiś statek i rozpoznał w nim statek francuski. Oceniwszy jego siłę i jego wartość jako zdobyczy, musi pan ustalić trzy cyfry: wartość sprzedażną statku i ładunku razem wziętych, szkody, jakie pan może ponieść dokonując jego konfiskaty, i szkody, jakie on poniesie, zanim zostanie zdobyty. Jeśli dwie ostatnie cyfry będą większe od pierwszej, puści go pan wolno. — Rozumiem, sir. — Zdaję sobie oczywiście sprawę, że pańska ocena nie może być nieomylna. Jednakże może pan zorientować się, jaki jest port macierzysty statku i jaki rodzaj handlu on uprawia. Może pan policzyć jego armaty, a także zorientować się, czy płynie z ładunkiem czy balastem. A zatem sukces będzie zależał od precyzji pańskich obliczeń, a także od energii i zdecydowania, z jakim zaatakuje pan jednostkę, którą uzna pan za wartą zdobycia.. — Słusznie, panie Jeremie. — Często zdarzają się pewne błędy, zwłaszcza ludziom młodym, nowicjuszom w tym zawodzie. Krążąc po morzu nieraz całymi miesiącami bez żadnej zdobyczy, dowódca statku korsarskiego traci czasem cierpliwość i niepotrzebnie usiłuje napaść na okręt silniejszy od siebie. Woli sobie wmówić, że słusznie robi, atakując go, zamiast wracać z pustymi rękami. I jakiż tego rezultat? Wraca i tak z pustymi rękami w dodatku z żaglami w strzępach, z poplątanym takielunkiem, z dziurami w burtach i z pompami, które ledwie są w stanie utrzymać go na powierzchni. Może pan być pewien, że właściciele okrętu jak najostrzej wyrażą mu wtedy swoją dezaprobatę. — I muszę przyznać, że słusznie, sir. — Dowódca musi także pamiętać, że odgłos strzałów armatnich bywa często niepożądany. Rzadko się zdarza, żeby miało się cały Kanał do swojej dyspozycji. Przedłużająca się walka może zwrócić uwagę nieprzyjacielskich krążowników. Może też, co gorsze, spowodować, że nadpłynie inny okręt korsarski pod własną banderą i zaproponuje pomoc, lecz zażąda za to połowy zdobyczy. Tam, gdzie to możliwe, należy zagarnąć statek przez zahaczenie, bez strzelania z dział i bez uszkodzenia jednostki. — Rozumiem. — Musi pan także pamiętać, że nawet jeśli pańska załoga sprawnie dokona pierwszych zdobyczy, to później, stopniowo, osłabiać pana będzie własne powodzenie; jedna próba ataku, przeprowadzona niedostatecznymi siłami, może doprowadzić do tego, że pański okręt zostanie zagarnięty, co przekreśli poprzednie sukcesy. Mądry dowódca powinien wiedzieć, kiedy trzeba sobie powiedzieć: „dość". — Słusznie, sir, rozumiem, co pan ma na myśli. Delanceya raziło nieco tak bardzo handlowe podejście do zawodu, który — z dystansu — uważał za romantyczny. Niemniej pojmował, że wskazówki Mr Jeremie'go dyktował zdrowy rozsądek. Żadne zwycięstwo na morzu nie usprawiedliwi dowódcy, którego armatorzy zbankrutują. Gdy mógł zadawać pytania, zapytał, kim byli zaangażowani już oficerowie, jakie były ich kwalifikacje, jakie mieli doświadczenie. Jednakże z tymi pytaniami Mr Jeremie skierował go do Mr Perelle'a. — Pewnie słyszał pan, że Nemesis w ostatnim rejsie odniosła poważne sukcesy. Właśnie zaczęła się wojna z Holandią i otwarły się wielkie możliwości. Pan Perelle większość z nich wykorzystał i postanowił rozstać się z morzem. Jest teraz jednym ze współwłaścicieli Nemesis i człowiekiem, który potrafi udzielić panu najlepszych informacji o samym okręcie i o jego załodze. Mieszka w Portinfer w okręgu Vale i proponuję, żeby pan zgłosił się do niego jutro. Delancey posłuchał rady i nazajutrz znalazł się w tej części wyspy, która była mu obca. Znał drogę przez St. Martin's i St. Andrew's. Gorzej było w Catel i w Forest, lecz St. Sampson's, podobnie jak Torteval, było już obcym terytorium, gdzie mówiono po francusku z innym akcentem. Co do samej Vale, owej drugiej wyspy za mostem w St. Sampson's, nie był tam nigdy w życiu. Portinfer nie leżało zbyt daleko i widywał tę miejscowość z morza, gdy będąc chłopcem łowił ryby, ale miał słabe pojęcie o tym, jak się tam dostać z St. Peter Port. W końcu wóz farmerski podwiózł go do Cobo, a stamtąd ruszył brzegiem na piechotę. Dzień był piękny, odpowiedni na pieszą przechadzkę, słoneczny, choć chwilami pojawiały się chmury, a nad morzem, na zachodzie, niebo było ciemne. Delancey szedł pięknym odcinkiem wybrzeża, płaskim i obramowanym skałami. Pamiętał, że granit z Cobo był koloru niebieskiego i ceniono go jako budulec na węgły domów, nadproża i słupy bram. Zobaczył kilka kamieniołomów, w których pracowano, lecz jedynymi budowlami mieszkalnymi były cztery kryte strzechą baraki. W końcu skierowano go do wiejskiego domu, którego wygląd świadczył o wyższym stopniu zamożności; dom ten — jak się dowiedział — stanowił rezydencję człowieka, którego szukał. Mr Perelle był typowym mieszkańcem Guernsey: niski i silnie zbudowany, z początku podejrzliwy, później uczynny. Mówił przeważnie o Nemesis, na temat oficerów natomiast wypowiadał się raczej ostrożnie. — Le Vallois, pierwszy oficer, jest dobrym marynarzem, ale choruje na reumatyzm i przeszedłby teraz na emeryturę, gdyby ostatnio nie poniósł strat, bo spalił mu się dom. Rouget, drugi oficer, jest dzielnym żołnierzem, a przy tym świetnym nawigatorem. Ale miał pewne kłopoty; nie tutaj, w Anglii. Wobec mnie, uważa pan, zawsze był uczciwy, ale raczej nie wystawiałbym go na pokusę. Hubert jest porucznikiem piechoty morskiej... — Porucznikiem... czego? — spytał Delancey. — Porucznikiem piechoty morskiej. Nadajemy czasem tę rangę młodemu człowiekowi, który lubi walczyć, ale nie ma pojęcia o żegludze. Dowodzi kilkoma szczurami lądowymi, którym dano muszkiety i bagnety. Hubert jest trochę dziki i boi się schodzić tutaj na ląd z powodu długów. Zostaje na pokładzie jako strażnik. Młody Duquemin, midszypmen, także woli, żeby go tu nie widziano, bo w St. Saviour's zrobił dziecko jakiejś dziewczynie. Gdyby go spotkano na lądzie, zmuszono by go, żeby się z nią ożenił. — A bosman? — Nazywamy go kanonierem. Will Carre to dobry człowiek, kiedy jest trzeźwy, ale tylko wtedy. Będzie pan musiał pilnować, żeby nie dostawał więcej rumu, niż wynosi jego przydział. Po tej rozmowie Delancey doszedł do wniosku, że załoga statku składa się z ludzi, którzy mieli specjalne powody po temu, żeby iść na morze. Przeciwko wszystkim — nie wykluczając jego samego — można by wysunąć jakieś zarzuty. Perelle dał Delanceyowi wskazówki, jak ma wracać piechotą, ale trudno było się ich trzymać. Zamiast iść wybrzeżem do Cobo, miał się skierować w głąb lądu przez Vingtaine de l'Epine — powiedziano mu, że skróci drogę. Ale dróżki i ścieżki były poplątane. Po drodze spotykał niewielu ludzi i wkrótce pobłądził, zachował tylko właściwy kierunek. Dzień zaczął się pięknie, lecz niebo zasnuwały chmury i już po południu zaczęło się ściemniać. Wreszcie napotkał jakiegoś starca, który mu powiedział, żeby szedł przez królikarnię. Ruszył we wskazaną stronę, choć określenie „królikarnia" wydało mu się dziwne. Doszedł wkrótce do miejsca porośniętego paprocią i janowcem, otoczonego sztucznym rowem, i odgadł, że to było tu: ten teren istotnie przeznaczony był na hodowlę królików. Pokrzepiony tym odkryciem, szedł dalej. Gdy minął małą ścieżkę, natrafił na przejście wśród drzew. Przeszedłszy przez nie, znalazł się na stoku wzgórza i poprzez leśne poszycie szedł w górę w stronę ruin jakiejś budowli. Słychać było krakanie gawronów, lecz nie odpowiadał mu ani ryk bydła, ani szczekanie psów — nic nie wskazywało na to, że ktoś tu mieszka. Lecz patrząc w górę z miejsca, które mogło być fosą, spostrzegł coś, co wyglądało na pokruszone flanki murów obronnych, zrujnowaną wieżę, gotyckie okno. Wszystko było porośnięte chwastami i opuszczone, kiedyś budynek ten był chyba zamkiem; nie, raczej ufortyfikowanym feudalnym dworem. Z jednej strony widać było pokryty bluszczem fragment starej kaplicy z cmentarzem, zarośniętym jeżyną i pokrzywą. W zapadającym półmroku ruina wyglądała groźnie i ponuro. Przypominała mu coś, co widział, a raczej chyba coś, o czym czytał. Gdy doszedł do gotyckiej bramy, zabitej surowymi deskami, wszędzie panowała cisza. Stał przez chwilę, mając nadzieję, że usłyszy dźwięk starego dzwonu, czy może pohukiwanie sowy? Nagle przypomniał sobie: Toż to zamek Udolfo! Gdy tak stał, dziwiąc się osobliwemu przypadkowi, przez który znalazł się w tym miejscu, niebo przecięła błyskawica i rozległ się daleki grzmot. Równocześnie zakołysały się drzewa i znów zakrakały gawrony. Najwyraźniej nadciągała burza. Porzuciwszy ruinę, skierował się na lewo i znalazł się teraz na ścieżce, która wiodła do wozowni i stajni, przybudówek jakiegoś folwarku. Gdy spadły pierwsze ciężkie krople deszczu, zszedł na bok, szukając schronienia. W wozowni zastał starego wieśniaka, który pracował na pobliskim polu i też tutaj się schronił. Pozdrowiwszy się nawzajem, zaczęli mówić o pogodzie i o tym, że burza z pewnością zaraz minie. Ponieważ deszcz bił w pokryty strzechą dach, Delancey postanowił tu zostać, dopóki się nie wypogodzi. Dla zabicia czasu jął wypytywać wieśniaka o widziane przed chwilą ruiny. Co to był za budynek? — Który? Ten stary dwór? To dwór Anneville, sir. Widział pan starą bramę? — Tak. — No, więc tam wciąż jeszcze ludzie zbierają się na sądy. Tak, sir, to stary dwór z kaplicą św. Tomasza; ludzie mówią, że ma kilkaset lat. — Do kogo teraz należy? — No, cóż, sir, lenno należało zawsze do rodziny Andros. Oni tu byli seniorami, póki pamięć ludzka sięga. Ale już dawno temu sprzedali ziemię, a dwór należy teraz do pana Mahy — to znaczy nie do pana Eliasza Mahy z Le Valnord, tylko do jego ojca, starego pana Mahy, który był kiedyś kowalem. Ten dom musiał być potężny. Myślę, że zbudowano go tak, żeby mógł się oprzeć Francuzom. — Więc według tradycji Anneville jest na Guernsey domem rodziny Andros? — Tak, tak, sir. Musieli go już mieć od setek lat. — Co za niezwykła historia! — Dlaczego, sir? — Żle się wyraziłem. Nie to jest niezwykłe, że istnieje to miejsce, znane tylko garstce sąsiadów, lecz przypadek — jeden na tysiąc — który mnie tu sprowadził. Andros — to jedno z moich nazwisk. Ten dwór mógł być moim domem rodzinnym! Rozdział dziesiąty Piechota morska — Wszyscy na pokład! Ruszać się! Żywo! — Will Carrś, kanonier, zrobił zbiórkę załogi Nemesis i sprawdzał nazwiska ludzi według listy zamustrowania. Było ich wszystkich pięćdziesięciu dwóch mężczyzn i chłopców, razem z ośmioma piechurami morskimi pod dowództwem Mr Huberta, których ustawiono w szeregu poniżej nadbudówki. Marynarze zebrali się na śródokręciu i teraz meldowano panu Rougetowi ich obecność, a następnie obecność piechurów morskich. Pan Rouget z kolei złożył raport panu Le Vallois. Ten zaś zdjął kapelusz i skłonił się przed kapitanem, Ryszardem Delanceyem, stojącym przy relingu , twarzą do rufy. — Cała załoga obecna, sir! Delancey, w mundurze oficera marynarki, zwrócił się do pana Jeremie'go, który reprezentował właścicieli: — Wszyscy obecni, sir. Okręt gotów do żeglugi. Teraz Mr Jeremie, w swoim najlepszym ubraniu i w peruce, przemówił do załogi. Wypowiedź jego była gładka, z czego Delancey wywnioskował, że musiał przemawiać często i nie zmieniał chyba nawet sformułowań. — Oficerowie i marynarze, wiecie już, że właściciele tego okrętu mianowali jego kapitanem pana Ryszarda Delanceya. Jest on oficerem marynarki i zdobył wielkie doświadczenie w służbie królewskiej. Jest też rodakiem z Guernsey, wychowanym w St. Peter Port. Słuchajcie jego rozkazów, a zasłużycie na pochwałę właścicieli. Co więcej, będziecie mieli swój udział w każdej dokonanej przez was zdobyczy. Każdy z was dobrze wie, do jakiego działu jest uprawniony, i każdy z was wie, że o nikim się nie zapomina i nawet chłopiec okrętowy ma także swój udział w zyskach. Wypełniajcie więc swoje obowiązki, ludzie, i pilnujcie, żeby okręt był zawsze gotowy do akcji. Bądźcie też zawsze czujni, aby mieć pewność, że zobaczycie nieprzyjaciela, zanim on was zobaczy. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, idźcie dzielnie w ślady swoich oficerów i niech tchórzliwi Francuzi biorą nogi za pas. Przyprowadzajcie do tego portu pryzy i słuchajcie wiwatów przy rzucaniu kotwicy. Idźcie potem na ląd, żeby się za swoje pieniądze zabawić i żeby się przekonać, że wszystkie ładne dziewczyny kochają marynarzy! Życzę warn szczęścia! Delancey słuchał i patrzył po twarzach zebranych przed nim ludzi. Były to twarze nadbrzeżnej hołoty: głupie, z gruba ciosane, pijackie, występne. Należały do ludzi tkwiących po uszy w długach, niezdarnych, bezużytecznych, chorych. Nemesis stała na jednej kotwicy poza portem, a przy niej opuszczona łódź, mająca odwieźć Mr Jeremie'go na ląd. Nawet tutaj midszypmen Duquemin chował się za stosem lin, żeby go nie widziano na pokładzie. Delancey raz jeszcze obejrzał się na stojących za nim oficerów i stwierdził, że oni także nie sprawiają dobrego wrażenia. Nosili coś podobnego do mundurów i nie mieli szpad o mosiężnych rękojeściach, lecz podobni byli bardziej do rabusiów niż wojskowych. Piechurów morskich, wyglądających jeszcze gorzej niż marynarze, nie usiłowano nawet ubrać w żadne mundury. Muszkiety mieli brudne, a bagnety tępe. Z kolei Delancey wystąpił naprzód; uczynił wszystko, żeby zrobić dobre wrażenie. — Oficerowie i marynarze Nemesis. Nazywam się Ryszard Delancey, jestem waszym kapitanem. Podczas tego rejsu poznamy się lepiej. Na razie chciałbym powiedzieć trzy rzeczy. Po pierwsze, ten okręt jest okrętem wojennym i powinien na taki wyglądać. Im bardziej bojowo i sprawnie będziemy wyglądać, tym większe prawdopodobieństwo, że nieprzyjaciele poddadzą się bez walki. Po drugie, nasze życie może zależeć od tego, czy nasze działa i lekka broń będą zdatne do użytku. Po trzecie, dalsze nasze sukcesy mogą zależeć od sposobu, w jaki będziemy traktowali jeńców. Jeśli będą nas znali z tego, że zachowujemy się przyzwoicie, że nie stosujemy więcej gwałtu, niż jest to konieczne, że nie ograbiamy marynarzy z ich rzeczy osobistych, nieprzyjacielskie statki handlowe będą opuszczały banderę, zanim oddamy choćby jeden strzał. Ale jeśli będziemy się zachowywać jak piraci, każdy statek francuski będzie walczył do ostatka i będziemy mieli do czynienia z dwoma wrakami: własnym i pryzu. Musimy być sprawni. Musimy być gotowi. Musimy być zdyscyplinowani. Proszę zwolnić ludzi, panie Le Vallois. Łódź dla pana Jeremie'go, panie Rouget. Proszę obsadzić burtę, panie Hubert. Delancey odprowadził Mr Jeremie'go do trapu i gdy łódź odbijała, salutował, a ludzie Huberta niezdarnie próbowali prezentować broń. Potem zszedł na dół, gdzie w głównej kajucie czekał na niego Sam Carter. Jemu i tylko jemu Delancey zwierzył się ze swojego planu. Przeprosił, że kazał Samowi czekać, a potem zawołał stewarda. — Wypijemy po szklance wina, Sam, za nasze powodzenie. — Dziękuję, kapitanie. Nie powiem nie. Ale nie chciałbym opóźniać waszego wyjścia w morze. — I tak musimy zaczekać, aż wróci łódź. Powiedz, co sądzisz o moim planie? — Przykro mi, Ryszardzie. Nie mogłem nic mówić wczoraj wieczór w knajpie przy całym towarzystwie. Przykro mi, ale to się nie uda. — Dlaczego? — Przede wszystkim zakładam, że masz dobry wywiad i jeszcze lepiej rozumujesz. Jeśli przemytnicy z Guernsey przewożą koniak pochodzący, częściowo przynajmniej, z Cherbourga, to ten koniak musi najpierw w Cherbourgu wylądować. Nie produkuje się go w Normandii i trzeba go dostarczyć tam morzem. Nie możesz temu zaprzeczyć. — Więc powinno się udać przechwycić statki, które go tam dostarczają. — Posłuchaj, Ryszardzie. Gdyby to było możliwe, korsarze z Alderney by to robili. Ale te statki są dla nich za wielkie i za dobrze uzbrojone. — Słusznie, Sam, ale Nemesis jest większa niż jednostki z Alderney. — Nie jest wystarczająco wielka. — Myślisz może, że chcę polować na twoim terytorium? — Nie, Ryszardzie. Ja teraz handluję bardziej na południu. Jeśli zagarniesz Bonne Citoyenne, może to zirytować rozmaitych ludzi, ale mnie nie będzie to obchodziło. Tylko nie sądzę, żebyś mógł to zrobić. — Myślisz, że tamten statek ma za wiele dział? — Tak. A niezależnie od tego płynie wzdłuż brzegu. Przypuśćmy, że połączysz się z innym okrętem tej samej klasy co twój, na przykład z Księciem Richmondu, dowodzonym przez Piotra Normana... — Nie, Sam! Nie miałbym do niego zaufania. — No, dobrze. Więc przypuśćmy, że masz większy okręt, z dwudziestu czterema działami. Zobaczywszy cię, Bonne Citoyenne wejdzie do najbliższego portu, w którym była już setki razy i gdzie będą ją chroniły baterie nadbrzeżne. Nie znając tego miejsca, nie będziesz mógł jej ścigać. — A gdybym próbował, zostanę pobity? — Bardziej prawdopodobne, że zostaniesz wzięty do niewoli i skończysz we francuskim więzieniu. — Ale mimo wszystko warto byłoby zdobyć Bonne Citoyenne, prawda? — O tak, co do tego nie ma wątpliwości. Z pewnością byłaby dobrym pryzem, gdyby szła do Cherbourga z winem, koniakiem i innymi towarami. To samo odnosi się do innego statku, zdaje się, że nazywa się Liberation. Żaden z nich nie będzie miał jednak dużego ładunku, płynąc na południe. Więc zapomnij o nich, Ryszardzie, i postaraj się o coś mniejszego. — Najprawdopodobniej postaram się, choćby po to, żeby wzbudzić w ludziach trochę zaufania. Ale oto steward z winem... Dziękuję, Nicolle. A więc — toast za Liberation tej Bonne Citoyenne! — Piję, Ryszardzie, ale twój plan to zupełne szaleństwo! — Czyżby? Jeśli uważasz, Sam, że jestem zbyt pewny siebie, to musisz wiedzieć, że dotychczas nie wiodło mi się dlatego, że miałem do siebie za mało zaufania. Byłem nieśmiały i roztargniony, byłem marzycielem, artystą. Ale dwie rzeczy spowodowały we mnie zmianę. Jedna z nich miała miejsce kilka minut temu. — Jak to? Wstrząsnęły tobą słowa zachęty Jeremie'go? — Nie, ale patrzyłem na swoich oficerów i na załogę. I wtedy nagle uświadomiłem sobie, że jestem najlepszym marynarzem na pokładzie Nemesis. Nigdy nie byłem o tym przekonany w marynarce i nie sądzę, żebym wtedy miał słuszność. A teraz czuję, że mam prawo być dowódcą. — Z pewnością masz, Ryszardzie. Ale to mimo wszystko są małe ambicje. Twoi ludzie to męty, nie są nawet w połowie tak dobrzy jak moi. Być najlepszym wśród nich, to nic nie znaczy. — Dla mnie, Sam, to znaczy wszystko. — Co jeszcze zmieniło twoje samopoczucie? — Widziałem ruiny dworu Anneville. — No i co z tego, Ryszardzie? — Ten dwór od wieków należał do rodziny Andros. Trafiłem do niego przypadkiem, wracając z Portinfer. Nagle wyłonił się przede mną niby ruiny zamku z romantycznej opowieści. Kiedyś go odbuduję. Tymczasem mam zamiar zrobić pieniądze. — Ależ ty nie nazywasz się Andros! — Tak nazywała się moja matka. Czuję, że to ja powinienem odbudować dwór... I co, Sam, uważasz mnie za romantycznego głupca? — Nie, Ryszardzie, bynajmniej. Ale nie chciałbym, żebyś postradał życie, próbując zdobyć Liberation albo Bonne Citoyenne. Jedyną twoją nagrodą będzie wówczas tablica pamiątkowa w miejskim kościele, ufundowana przez właścicieli Nemesis. Zostań przy życiu ze względu na swoich przyjaciół. Nie, Ryszardzie, nie kręć głową, masz przyjaciół. A w każdym razie jednego. — Dziękuję ci, Sam. — Słyszę, że wraca twoja łódź. Musisz wyjść w morze, a ja muszę wrócić na ląd. Dwaj przyjaciele rozstali się i wkrótce Nemesis była już w drodze. Skierowała się najpierw ku wybrzeżu bretońskiemu, poza Roscoff. Delancey czuł, że jego oficerowie są temu przeciwni, gdyż wiedzą, że nie warto zadawać sobie trudu ścigania ani zagarniania statków żeglarzy z tego wybrzeża. Nie zwracał uwagi na ich ponure spojrzenia, nic nie mówił na temat swoich planów i wszystkie wysiłki skoncentrował na ćwiczeniach z zakresu obsługi dział i muszkietów. Ćwiczenia te powtarzał z niezmienną cierpliwością, dopóki nie widać było poprawy. Potem rozpoczął zawody między obsługą dział i oddziałami muszkieterów; zwycięzcy otrzymywali dodatkowe porcje rumu. Oficerowie patrzyli na to sceptycznie, mówiąc, że walka jest ostatnią rzeczą, jakiej pragną. Delancey znów nie zwracał na nich uwagi; był grzeczny, lecz nieugięty i doprowadził do tego, że dwie obsługi dział potrafiły ładować i strzelać przynajmniej ze średnią szybkością i dokładnością. Co do szczurów lądowych Huberta, ćwiczono ich aż do upadłego. Minęły tygodnie, zanim Nemesis zaczęła się rozglądać za zdobyczą, a nawet wówczas Delancey przeczesał tylko Baie de St. Brieux, najpierw za dnia, a potem w nocy. Rozmawiał z bretońskimi rybakami i czasem coś od nich kupił, nikogo nie napastując i tłumacząc, że nie interesują go małe jednostki. Ponieważ na tym odcinku wybrzeża nie pojawiło się nic większego, miejscowi rybacy uważali, że musi mieć źle w głowie. Teorię tę skłonni byli podzielać jego oficerowie. Drobni handlarze przybrzeżni prawie nie zwracali na niego uwagi, starali się tylko trzymać z daleka. Potem, zupełnie nagle, Delancey uderzył. Za dnia otworzył ogień do dwóch masztowych lugrów z Portrieux. Jeden z nich został uszkodzony, natomiast drugi uciekł. Delancey zabrał swoją małą pryzę na Jersey, a oficerowie wściekali się na jego głupotę. Coquette, wioząca ładunek mieszany, przedstawiała małą wartość, a skutek jej zagarnięcia był taki, że inne statki przestraszone, wróciły do portu. Jednakże Delancey zdawał się być zadowolony z tego pryzu i twierdził, że gdyby lepiej strzelano, zagarnąłby także drugi lugier. Sprzedaż Coquette przyniosła sumę, z której załodze wypłacono coś niecoś w formie zaliczek. Swój własny dział i dział właścicieli Delancey przeznaczył na umundurowanie swoich oficerów i piechurów morskich. Miał zamiar kupić szkarłatny materiał i kazać krawcowi uszyć mundury, lecz wkrótce dowiedział się, że można kupić gotowe mundury milicji. Po wielu wysiłkach wyekwipował Huberta i jego ludzi w mundury marynarskie, w bandołety i nakrycia głowy. Porucznicy, kanonier i midszypmen otrzymali także mundury marynarskie z trójkątnymi lub okrągłymi kapeluszami, zgodnie z tym, co przewidywał regulamin. Wieści o jego działalności dotarły do d'Auvergne'a, co było nieuniknione. Delancey wezwany został na rozmowę. — A więc to pan — zawołał książę. — Powinienem był się domyślić! Czy można spytać, jaki znów figiel pan przygotowuje? Delancey zdradził częściowo swoje plany, a książę od razu zaofiarował pomoc. — Będzie panu potrzebny wojskowy proporzec i piękna, nowa bandera. Zobaczę, co się da zrobić. A co z żaglami i z malowaniem? Delancey przyjął pomoc w postaci materiału, ale wyjaśnił, że nie będzie malował statku w St. Helier. Musi znaleźć jakieś bardziej odosobnione miejsce. — Takim miejscem mogłaby być wyspa Chausey — bez namysłu powiedział d'Auvergne. — I dodałbym do pańskiej listy jeszcze jeden przedmiot: bęben! Rozstali się po przyjacielsku i wkrótce Nemesis znów była na morzu; płynęła ku wyspie Chausey, leżącej w połowie drogi do St. Malo. Rzuciwszy kotwicę, Delancey zebrał swoich oficerów i wyjaśnił, co należy robić. — Dziwiliście się pewnie, panowie, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym, żebyście mieli mundury. Myśleliście może, że jest to kaprys oficera marynarki, jego konik, jak ludzie to nazywają. Jednakże było to częścią planu, mającego wprowadzić w błąd nieprzyjaciela. Przez cały — mniej więcej — następny tydzień Nemesis ma być okrętem królewskim; ściślej mówiąc słupem o dwudziestu działach, po osiem w każdej baterii i po dwa na dziobie i na rufie. Otóż musimy się postarać... Wdał się w szczegóły na temat zmiany wyglądu okrętu, lecz nie powiedział nic o właściwym celu tej maskarady. Jego ludzie, nie wtajemniczeni, o co chodzi, i usposobieni krytycznie, musieli jednak przyznać, że ich kapitan z pewnością wie, czego chce. I gdy Nemesis znów pożeglowała, powiewając proporcem i banderą, wzywając ludzi na stanowiska dudnieniem bębna, z piechurami morskimi w mundurach i z oficerami o odpowiednim wyglądzie, trzeba się było zgodzić, że maskarada jest udana. Ale czemu miała ona służyć? Korsarze często udawali, że dysponują mniejszą siłą, żeby wyglądać nieszkodliwie i wprost zapraszać do ataku. Ale kto słyszał, żeby korsarz udawał, że jego okręt jest okrętem królewskim? Jednakże nie było czasu, żeby o tym dyskutować, gdyż znów rozpoczęły się wyczerpujące, uporczywie powtarzane ćwiczenia, tym razem w obsadzaniu i uzbrajaniu łodzi. Przed Sark znowu ćwiczyli, teraz dla odmiany zahaczanie i zagarnianie nieprzyjacielskiego statku, stojącego na kotwicy. Wyglądło na to, że w tym rejsie nie czeka ich nic oprócz pracy. Było popołudnie dnia 22 maja 1795 roku, gdy statek handlowy Bonne Citoyenne mijał Pointe du Rozei na ostatnim etapie swego regularnego rejsu z Bordeaux do Cherbourga. Wiał ożywczy wiatr południowo-zachodni i statek mijał Passage de la Deroute prawie pełnym kursem, zwiększywszy czujność. Po nawietrznej znajdowała się Jersey, a przed statkiem Alderney. Kapitan, obywatel Carignan, człowiek ostrożny, mógł odetchnąć z ulgą dopiero okrążywszy Cap de la Hague. Lepiej byłoby niewątpliwie wziąć kurs prosto z Brest ku zachodniemu cyplowi Alderney, zostawiając Guernsey po prawej burcie. Lecz wtedy statek znalazłby się daleko od przyjaznych portów, znajdujących się po zawietrznej. Z drugiej strony, trzymając się linii wybrzeża, zawsze mógł bez trudu zawinąć do St. Brieux, St. Malo, Granville, Reynville, Havre de St. Germain czy La Gravelle. Dalej za tymi portami ciągnął się odcinek niegościnnego wybrzeża, kończący się w Cap de la Hague i w Cherbourgu poza tym cyplem. Przy tym wietrze nawet bardzo naładowany statek powinien bezpiecznie zawinąć wieczorem do Cherbourga. Słońce świeciło jaskrawo, widoczność była znakomita i obserwator na bocianim gnieździe bez trudu spostrzegł żagiel, który pojawił się dokładnie na wprost jego statku. Dał o tym znać na pokład i kapitan wspiął się z lunetą na wanty bezana. Gdy tylko wrócił na mostek, dał rozkaz przygotowania się do akcji, ponieważ obcy statek był z pewnością statkiem nieprzyjacielskim i zagradzał drogę. Obywatel Carignan musiał szybko dokonać wyboru między walką a ucieczką. Gdyby spotkał się z małym okrętem korsarskim, wywalczyłby sobie przejście między Alderney a Cap de la Hague. Ponieważ miał dwadzieścia dwa działa, a jego załoga liczyła siedemdziesięciu ludzi, mógł pokonać okręt korsarski przeciętnych rozmiarów, ale huk dział mógł sprowadzić krążownik z Cherbourga. Gdyby się spotkał z fregatą, musiałby uciekać na zawietrzną i szukać schronienia w La Gravelle. Był zdania, że gdyby chciał wracać szlakiem, którym tu przybył, skończyłoby się to dla niego fatalnie, gdyż fregata, płynąc bejdewindem z pewnością dopędziłaby go w ciągu kilku godzin. — Co pan o tym sądzi? — spytał Carignan swego pierwszego zastępcę, podając mu lunetę. — To na pewno nie fregata, kapitanie. — Korweta ? — Kto wie? Ma może ze dwadzieścia dział, zniszczone żagle... brak proporca... Wygląda jak... nie, nie mogę rozpoznać. Oddał lunetę i kapitan znów zaczął obserwować. Odległość między dwoma okrętami zmniejszała się, lecz obcy statek, nawet podpłynąwszy bliżej, wciąż jeszcze był jakiś tajemniczy. Kapitan spostrzegł, że korweta — jeśli to była korweta — zrobiła zwrot przez dziób. Gdy ujrzał ją po raz pierwszy, szła lewym halsem , zwrócona była na północny zachód i nie miała dość wiatru w żaglach. Po kilku minutach jej maszty znalazły się w jednej linii. Potem przeszła na drugi hals, zwracając dziób ku francuskiemu brzegowi. Gdyby obydwa okręty trzymały się swojego obecnego kursu, nieprzyjacielski korsarz — albo korweta — odciąłby wkrótce Bonne Citoyenne drogę do najbliższego schronienia w La Gravelle. Carignan nie miałby wtedy żadnego wyboru i Cherbourg byłby dla niego jedynym bezpiecznym miejscem, a wtedy jego nieprzyjaciel znalazłby się po nawietrznej, a przed nim byłoby czterdzieści pięć mil do przebycia przed zachodem słońca. Obydwa okręty szybko zmierzały teraz ku sobie, lecz Carignan miał więcej żagli i był pewien, że wcześniej od przeciwnika dojdzie do punktu skrzyżowania ich szlaków. Choć statki znajdowały się w zasięgu dział, przez kilka minut żaden nie otwierał ognia. Potem huknęło działo z dziobu nieprzyjaciela, dym podniósł się i rozproszył, po czym korweta wciągnęła białą flagę i proporzec. Pocisk minął dziób statku, a po nim dano sygnał prawdopodobnie wzywający statek handlowy, żeby się przedstawił. Carignan wyzywająco podniósł trójkolorową banderę. Nie odpowiedział w żaden inny sposób i obserwował przez lunetę, jak okręt nieprzyjacielski przecina jego kilwater. Znajdował się w odległości około trzech kabli i był wyraźnie widoczny w południowym słońcu. Carignan widział na jego pokładzie rafowym niebieskie mundury, szkarłat i biel mundurów piechurów morskich, błysk ich bagnetów. Wiatr przyniósł łoskot bębna i słabo słyszalne odgłosy komendy. Nic innego nie było słychać. Wszyscy marynarze stali nieustępliwie przy działach. Korweta minąwszy rufę handlowca, przełożyła ster i weszła niemal dokładnie w kilwater Bonne Citoyenne. Przyjmując, że była szybsza i miała lepszą załogę, korweta — czy też slup, jak nazywają taki okręt Anglicy — znalazłaby się przy ich burcie za dwadzieścia minut i Carignan musiałby odpierać jej ataki tak długo, że mógłby w tym czasie przepłynąć dziesięć mil. Zwrócił na to uwagę swemu zastępcy i dodał: — Mamy dwie szansę. — Tak, kapitanie — odparł zastępca. — Ona ma mniej dział niż my. Ale czemu nie strzelała z burty, kiedy nas mijała? Korweta nieprzyjacielska była zdyscyplinowana i manewrowała dobrze, lecz zdawało się, że była najpowolniejszym okrętem w swojej klasie. Niewiele zyskała na tej pogoni. Kapitan uciekł się do pomocy swoich dwóch kanonierów na dziobie, mając nadzieję, że uda im się uszkodzić okręt przeciwnika. Jednakże Brytyjczycy strzelali źle, a poza tym odległość między okrętami zaczęła się zwiększać. Bonne Citoyenne weszła nieuszkodzona do La Gravelle, a ścigająca ją korweta zawróciła jak niepyszna. Francuska załoga wiwatowała, gdy przycumowali do falochronu, a kapitan gratulował sobie zwycięstwa nad nieprzyjacielską fregatą. — Fregatą, kapitanie? — zapytał drugi zastępca. — Najmniejszej klasy — przyznał kapitan, postanawiając w duchu, że w raporcie napisze trochę inaczej. — I najpowolniejszą — dodał zastępca ze zdziwieniem. Na pewno mniej by się dziwił, gdyby wiedział, że Nemesis holowała za rufą stary żagiel. Ale z drugiej strony, bardziej by się dziwił, gdyby o tym wiedział, gdyż ten osobliwy sposób żeglowania można by uznać za objaw szaleństwa. My też nie powinniśmy się dziwić, że cierpliwi ludzie z załogi Nemesis również doszli do wniosku, że ich kapitan musiał zwariować. Po wielu tygodniach ćwiczeń wzięli zdobycz prawie nic niewartą. Potem było całe to zawracanie głowy z mundurami i z malowaniem statku. A teraz, zaczaiwszy się na bogaty statek handlowy, kapitan kazał oddać kilka strzałów i zrezygnował z walki. Le Vallois irytował się, ale w głębi duszy był zadowolony, że nie doszło do bitwy. Rouget był wściekły, Hubert zdumiony, a młody Duquemin prawie nie ukrywał ulgi. Gdy Le Vallois pukał do drzwi kajuty, doznał ponurej satysfakcji, że miał zaanonsować, iż na rufie zebrała się grupa marynarzy, pragnących złożyć skargę. — Proszę ich wpuścić — powiedział Delancey i pierwszy oficer wprowadził delegację, w której znajdowali się: Le Breton, Puteaux, Cluett, Tardif i Wetherall. — A więc? — spytał Delancey, a Wetherall przemówił w imieniu wszystkich. — Przypomina pan sobie, sir, że okazaliśmy się najlepszą obsadą działa na pokładzie tego okrętu? — Tak, wiem o tym. — A pan umieścił na dziobie obsadę najgorszą, jaką mamy. Oni nigdy nie trafili nawet blisko celu. — Zdaję sobie z tego sprawę. Mieli teraz dobre ćwiczenia. — Ale nam się zdaje, sir, że my moglibyśmy uszkodzić tę łajbę i zmusić ją do walki. — Moglibyście, zapewne. Ale wcale tego nie chciałem. — Sir, czuliśmy się zawstydzeni. — Zapomnijcie o tym. Za kilka godzin będziecie mieli powody do dumy. Daję wam na to moje słowo. A kiedy chcę trafić do celu, wiem, jaką obsadę dać na dziób. Może w to nie wierzycie, ale wiem, co robię. Gdy delegacja wyszła, stary Le Vallois założył formalny protest: — Czuję się w obowiązku powiedzieć panu, sir, że ludzie są zniechęceni. Nie potrafią zrozumieć pańskiej taktyki, sir. Ja zresztą też nie rozumiem. — Wkrótce wszystko pan zrozumie, Le Vallois. Proszę tu sprowadzić resztę oficerów — tak, Carrego też. Zostawcie Duquemina, niech dowodzi na pokładzie. Delancey podszedł do rufowych okien i zobaczył, że wybrzeże francuskie znika w zapadającym zmroku. Nemesis znajdowała się na północ od Sark i kierowała z wolna na północny zachód, pod górnymi żaglami i kliwrem. Zapukano do drzwi i weszli czterej oficerowie, wszyscy z mniej lub więcej obrażonymi minami. — Proszę, siadajcie, panowie — powiedział Delancey, sam dając im przykład. — Chciałbym opowiedzieć wara o wydarzeniach, jakie dzisiaj wieczorem będą miały miejsce w małym porcie La Gravelle. Bonne Citoyenne weszła do portu na fali rozpoczynającego się właśnie przypływu i zacumowała przy nabrzeżu. Kapitan jest z siebie zadowolony. Został odepchnięty od Cherbourga przez brytyjski siup, mający dwadzieścia dział, ale pozbył się go i dotarł do portu dzięki złej żegludze i tchórzostwu — albo obu tym wadom na raz — brytyjskiego kapitana. I cóż on teraz robi? Jak pan myśli, Le Vallois? — Na razie pozostaje na miejscu. — Właśnie. A potem, panie Rouget? — Pozwala jednej wachcie zejść na ląd. — Słusznie. Tak właśnie robi! A potem, panie Hubert? — Idzie do knajpy i opowiada wszystkim o swoim zwycięstwie nad Marynarką Królewską. Wszyscy wrzeszczą: „Wolność, Równość, Braterstwo!" — Chyba ma pan słuszność, Hubert. Ale jeszcze przedtem robi coś innego. A co, panie Carre? Zapadło milczenie i Delancey musiał sam odpowiedzieć na swoje pytanie: — Posyła lądem gońca do starszego oficera marynarki w Cherbourgu z prośbą, żeby jutro w okolicy Cap de la Hague wyszedł mu na spotkanie krążownik. Goniec wyjechał przed godziną i za trzy godziny znajdzie się na miejscu. Będzie musiał przejechać jakieś szesnaście mil, ale nie na próżno. Korweta wypłynie o świcie. — Ale skąd my to wiemy? — zapytał Hubert. — Stąd, że Bonne Citoyenne przewozi wino; i nie wyjdzie z La Gravelle, dopóki nie będzie miała zapewnionej eskorty. Ten przeklęty slup może się tu jeszcze kręcić, choć mógł się też zaczaić za Alderney. A więc Bonne Citoyenne nie wyjdzie w morze dzisiaj z odpływem, tak jakby mogła. Postanowiono, że zostanie tutaj do rana. Taki jest zamiar kapitana, panowie. Ale jeden fakt nie został wzięty pod uwagę — ten mianowicie, że my zagarniemy jego statek dziś w nocy. Wszystkim aż dech zaparło ze zdumienia, a potem oficerowie zaczęli mówić równocześnie: — Jak to, wejdziemy do francuskiego portu? — Ale jak, sir? — Na Boga, to niemożliwe! — Przecież to szaleństwo! Delancey spokojnie wysłuchał tych okrzyków i po chwili ciągnął dalej: — Tak się składa, panowie, że byłem już kiedyś w tym porcie. Mój plan nie przewiduje specjalnych trudności, ale wszystko zależy od tego, czy uda nam się ich zaskoczyć. — Czy chce pan powiedzieć, sir, że Nemesis ma wejść do portu La Gravelle? — głos Le Vallois drżał z oburzenia. — Oczywiście, że nie, Mr Le Vallois. Dostaniemy się tam na łodziach. — Jak to! Wszyscy? — Nie. Pan zostanie na pokładzie, tak samo pan Carre. Rouget weźmie barkas, Hubert szalupę, a Duquemin popłynie ze mną gigiem. Później ustalimy szczegóły i wydamy ludziom broń. A na razie pomówmy o okręcie! Teraz jest pańska wachta, Rouget, prawda? Proszę wziąć kurs na La Gravelle. Panie Carre, proszę przygotować łodzie i pamiętać, że należy owinąć wiosła szmatami. Pokażę panu mapę, Le Vallois... Wciągając ludzi w pośpieszne przygotowania, Delancey zapobiegł wszelkiej dyskusji nad swoim planem. Wiedział, że podczas popołudniowej potyczki marynarze doznali uczucia zawodu — co potwierdziła delegacja — i że wobec tego sama rozmowa o akcji będzie dobrze widziana. Ale wiedział też, że istniała opozycja, i Le Vallois dał jej pełny wyraz: — Nie dopełniłbym swego obowiązku, sir, gdybym nie zaprotestował przeciw temu nocnemu atakowi na La Gravelle. Jestem przekonany, że właściciele nigdy by nie zaakceptowali tak ryzykownego przedsięwzięcia. Przypominam, że straciliśmy sposobność zagarnięcia tego statku za dnia. To, co pan teraz proponuje, ma jeszcze mniej widoków powodzenia. — Czy to wszystko, co pan ma do powiedzenia, Le Vallois? — Tak, sir. Z całym szacunkiem, sir. — Zatem doskonale. Muszę zwrócić uwagę na trzy sprawy. Po pierwsze, jeśli chodzi o słowo: „proponuję". Ja nic nie proponowałem. Natomiast wydałem panu rozkazy i spodziewam się, że wykona je pan co do joty. Po drugie: sposobnością, jaką dziś utraciliśmy, była walka między dwoma okrętami o niemal równych siłach; walka, która doprowadziłaby do uszkodzenia obu jednostek. Natomiast dziś w nocy nasz przeciwnik zostanie zaskoczony, gdy połowa jego załogi będzie na lądzie. Po trzecie: pański protest uważam za oznakę tchórzostwa. — Sir! — Powtarzam: tchórzostwa! — Delancey okrążył stół, chwycił Le Vallois za chustkę na szyi i potrząsnął nim. — A jeśli pan twierdzi, że nie jest pan tchórzem, niech pan wyjmie szpadę i wyjdzie na pokład — zaraz! Posiekam pana na kawałki i rzucę rybom. — przepraszam pana, kapitanie — wymamrotał Le Vallois. — Przysięgam, że będę słuchał rozkazów. Delancey odepchnął go na drzwi kajuty i zakończył rozmowę, mówiąc spokojnie, ale z naciskiem: — Jeśli nie będzie pan słuchał, zginie pan przed świtem... Proszę wyjść! Zostawszy na chwilę sam, Delancey dostał niemal mdłości. Uważał się za dżentelmena, za człowieka kulturalnego, za artystę, a oto zachował się jak szalony pirat z ubiegłego wieku. Ale cóż innego mógł zrobić? Le Vallois musi bać się swego kapitana bardziej niż boi się nieprzyjaciela i ten strach musi udzielić się także innym tchórzom na pokładzie. Energicznie podszedł do drzwi i krzyknął: — Dać tu Rougeta! Oficer przybiegł bardzo wystraszony. — Muszę pana zawiadomić, panie Rouget, o drobnej zmianie w moich rozkazach. Duquernin popłynie z Hubertem, a Le Vallois popłynie ze mną gigiem. — Tak jest, sir. Ale kto obejmie dowództwo na okręcie? — Stary Maindonal. — Cieśla, sir? — Tak — potwierdził Delancey. — Proszę powiadomić o tym ludzi i przysłać mi tu Maindonala. Warunkiem powodzenia planu Delanceya było to, żeby wejść do portu na wysokiej fali tuż przed rozpoczęciem odpływu. W La Gravelle był już przedtem — zdawało mu się, jakby od tamtego czasu minęły wieki — lecz wówczas zagadnienie nawigacji było prostsze. Miał tylko wyprowadzić z portu Rojalistę. Tym razem musiał manewrować zagarniętym statkiem handlowym, licząc na odpływ. Ale czas przypływu i odpływu zmieniał się z dnia na dzień; różnica dochodziła do piętnastu minut... Zbyt był zajęty obliczeniami, żeby myśleć o ryzyku, lecz sądził, że szansę niepowodzenia były minimalne. Ponieważ jednak wszystko zależało od tego, czy zaskoczą przeciw nika, postanowił rzucić kotwicę daleko poza zasięgiem słuchu i płynąć z kotwicą gotową do schwytania dna, gdy zrobi się płytko. Utrudniało to sterowanie, lecz wiatr, na szczęście, nie zmieniał siły ani kierunku. Gdy kotwica chwyciła dno, Nemesis była bardzo blisko zaplanowanej pozycji. Łodzie, holowane na linach, szybko obsadzono i uzbrojono, zostawiając na pokładzie cieślę z załogą, liczącą dziewiętnastu ludzi. Noc była gwiaździsta, na niebie widniał półksiężyc, było wystarczająco jasno, żeby widzieć falochrony. Trzy łodzie, początkowo powiązane razem, z gigiem na przedzie, rozłączyły się dopiero przy wejściu do portu. Wtedy barkas ruszył przodem, za nim szalupa. Były już niemal przy burcie Bonne Citoyenne, gdy zawołano do nich z pokładu. A nawet wówczas odpowiedź Rougeta po francusku zapewniła im jeszcze trzy minuty czasu. Statek zagarnięto przy zdumiewająco, w gruncie rzeczy, słabym oporze i niemal bez hałasu. Co do Delanceya, podprowadził on gig do schodków nabrzeża i zostawił go tam pod opieką chłopca. Le Vallois z jednym marynarzem ruszył nabrzeżem do miejsca naprzeciw dziobu francuskiego statku, Delancey z drugim człowiekiem do miejsca naprzeciw jego rufy. Z dwóch pachołków zrzucono liny i Bonne Citoyenne zaczęła dryfować z odpływem. Delancey i Le Vallois wrócili do gigu i odbili od brzegu, zanim wszczęto alarm. W oddali rozległ się dźwięk trąbki, po czym usłyszano czyjeś kroki. Na molo zjawił się młody podoficer, zobaczył, co się stało, i zaczął wzywać pomocy. Zaraz przybiegli dwaj ludzie z muszkietami, którzy zaczęli strzelać do sternika na Bonne Citoyenne, ale bez rezultatu. Następnie zjawił się oficer, który głośno przeklinając, rozkazał ludziom z muszkietami celować do gigu. Gdy ci znów chybili, podoficer pobiegł wezwać kogoś starszego rangą. Ostatecznie nadciągnął cały pluton i rozpoczął strzelaninę w stronę morza, ale bez żadnego określonego elu Potem znów rozległ się dźwięk trąbki i znów nastąpiła wielka, bezładna strzelanina, na tyle chaotyczna, że na nic się nie zdała. Gdy przybyli żołnierze, Bonne Citoyenne była już pod żaglami i poza zasięgiem strzałów. Kiedy nazajutrz Nemesis zatrzymała się w Russel, holując za rufą swój pryz, wciąż jeszcze wyglądała na okręt królewski, nie mniej goźny niż siup Jego Królewskiej Mości Albatros, stojący na redzie. Delancey wiedział, że Albatros miał bazę na Jersey i trochę się zdziwił, że ani nie stoi na kotwicy, ani nie żegluje. Gdy zbliżali się do St. Peter Port, zorientował się nagle, na czym polega manewr Albatrosa. Jego barkas był spuszczony i właśnie doganiał lugier, kierujący się ku wejściu do portu. Lugrem tym była Gołębica, a jej załogę właśnie chciano przymusowo wcielić do marynarki. Delancey podjął szybką decyzję. Podprowadził Nemesis do miejsca, z którego mógł okrzyknąć Gołębicę i wmanewrował się pomiędzy nią i Albatrosa. Gdy stawiał pod wiatr górne żagle, zobaczył, że żagle lugra są opuszczone, a jego załoga zgromadzona na pokładzie. Przy sterze Sam Carter kłócił się z midszypmenem, którego zbrojna załoga przeszła już z barkasa na pokład. Delancey, w swoim imponującym mundurze, chwycił tubę i okrzyknął Gołębicę. — Hawke do Albatrosa! Zostawcie ten lugier w spokoju i wracajcie na swój okręt! Zdenerwowany midszypmen spojrzał w jego stronę i odkrzyknął: — Spełniam tylko rozkazy, sir! — Słyszycie mnie? Przyprowadźcie tutaj łódź! Po chwili wahania midszypmen usłuchał, ale miał na tyle rozsądku, że zostawił na Gołębicy sternika i sześciu ludzi. Guzdrał się tak długo, że Delancey zdążył przypasać sobie szpadę i założyć trójkątny kapelusz, a także wydać rozkaz Hubertowi. Midszypmenowi nie kazał wejść na pokład, lecz zawołał na niego z mostku: — Ten lugier spełnia tajną misję i nie wolno zabierać jego załogi. Proszę go zostawić i wrócić na swój okręt. — Spełniam rozkazy mego kapitana, sir. — Jestem starszy stopniem od pańskiego kapitana i teraz spełni pan moje rozkazy. — Nie wiem, kim pan jest, sir. — Chłopcu drżał głos, jakby miał się za chwilę rozpłakać. — Wkrótce się pan dowie, młody człowieku! W tym momencie zameldował się Delanceyowi Hubert, także w mundurze; stało za nim pięciu ludzi, przybranych w szkarłat. — Panie Hubert, proszę wziąć pluton piechoty morskiej na pokład tego lugra. A teraz, młodzieńcze, ma pan pięć minut na zabranie swoich ludzi z powrotem do łodzi. A może pan chce, żeby ich wynieść na bagnetach?! Zabieraj się pan stąd, sir, bo poczuje pan trzcinkę na grzbiecie! Biedny chłopiec zrobił wreszcie to, co mu kazano, i Delancey obserwował, jak barkas niechlubnie wraca do Albatrosa, który zaraz wziął kurs na Jersey. Nemesis i Gołębica zbliżyły się do siebie na tyle, że Sam Carter mógł wyrazić swoją wdzięczność, nie wysilając głosu. — Dziękuję ci, Ryszardzie. Gdyby mi zabrali tych ludzi, byłbym zrujnowany. Powinieneś występować na scenie. Przykro mi się robi na myśl, co się stanie z tym midszypmenem, gdy złoży raport pierwszemu oficerowi. — Mnie też, Sam, ale zasłużył na to. Powinien już wiedzieć, że porucznik nie może być starszy od kapitana i dowódcy. — Słusznie, ale musimy przyznać, że wie o czymś, o czym, zdaje się, ty zapomniałeś. — O czym? — O tym, że tylko okręt królewski ma na pokładzie piechotę morską... Rozdział jedenasty „Nemesis" — Proszę wejść, proszę, kapitanie — powiedział Mr Jeremie. — Proszę, niech pan siada. Można panu służyć szklanką madery? Delancey usiadł, przyjął wino i podziękował gospodarzowi za uprzejmość. — Z satysfakcją stwierdzam, kapitanie, że pańskie zasługi przeszły wszelkie oczekiwania. Zeszłoroczna kampanią zakończyła się wielkim sukcesem i jesteśmy przekonani, że rok 1796 będzie równie pomyślny. — Cieszy mnie to, że właścicielom z taką nadwyżką zwróciły się ich wydatki. Pańska cieplarnia jest tego dowodem. — Tak, chcemy mieć własne wina. Ale mówiono mi niedawno, że został pan właścicielem ziemskim. — Trudno to tak nazwać, sir. Kupiłem starą ruinę i otaczający ją kawałek gruntu. — Sukcesy na Nemesis powinny kiedyś przynieść panu piękny majątek. Czy ochrzci pan swoją rezydencję nazwą okrętu? — Zawsze nazywała się Anneville, sir, i nie chciałbym tego zmieniać. — Głupiec ze mnie. Zapomniałem o pańskich powiązaniach rodzinnych ze strony matki. A więc świetnie, ma pan teraz ziemię i trzeba panu tylko pieniędzy na zbudowanie rezydencji. Posłałem po pana, kapitanie, żeby podzielić się z panem dobrymi nowinami w tej sprawie. Myślę, że ma pan szansę zdobycia fortuny. — Doprawdy, sir? — Fortuny, powtarzam, i to przed końcem roku. Proszę wypić, kapitanie, i pozwoli pan, że znów napełnię pańską szklankę. — Dziękuję. Słucham pana uważnie. Mr Jeremie napełnił obie szklanki i rozejrzał się wokół, żeby się upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje, wyjrzał do hallu i ponownie zamknął drzwi. Lecz nawet po tych ostrożnościach przemówił szeptem: — To, co panu powiem, jest ścisłą tajemnicą. Dostałem list od pana Early. — Tak? — Jak pan wie, jest on jednym z właścicieli Nemesis. A chociaż mieszka w Dorset, często bywa w Portsmouth i w Londynie, obraca się w najlepszym towarzystwie i cieszy się zaufaniem wysoko postawionych osób. A więc pan Early donosi mi, że w tych kołach mówi się o wojnie z Hiszpanią... Tylko nikomu o tym ani słowa. — Może pan być pewien mojej dyskrecji, sir. — Oczywiście, oczywiście... Hiszpanie, do niedawna nasi sojusznicy, mają teraz zawrzeć pokój z Francją i wkrótce staną się służalczymi sprzymierzeńcami francuskiego Dyrektoriatu. Taki bieg wydarzeń ma ogromne znaczenie dla właścicieli okrętów korsarskich, ale nie wszyscy oni są równie dobrze poinformowani. Mamy szczęście, że jednym z właścicieli jest pan Early. — Dobrze się nazywa, sir. — Dobrze się nazywa? Ha, ha, rozumiem! Wcześnie znajdziemy się na pozycji, co? Bardzo zabawne. Muszę to zapamiętać... Ale proszę posłuchać: w tej wiadomości jest coś więcej, niż z początku mogłoby się wydawać. Gdy Hiszpania będzie naszym wrogiem, wystąpi przeciw nam, nowe trzydzieści liniowców. Zaczną nas gnieść tak jak podczas ostatniej wojny. Trudno będzie to wytrzymać. Zwyciężymy w końcu , sir, co do tego nie ma wątpliwości. Ale wojna może trwać kilka lat. A to będzie okazja dla korsarzy. — Jak to... gdy będzie groziła nam klęska? — Oczywiście! Gdy nasza flota oprze się na Kanale, żeby nas bronić przed inwazją, gdy wszystkie nasze fregaty będą potrzebne do ochrony naszego handlu, gdy flota nieprzyjacielska, niepokonana, wyjdzie na morze, i wszystkie krążowniki będą przy naszych brzegach — wtedy właśnie statki handlowe będą szły bez konwojów, po brzegi naładowane i niczego się nie obawiające! Wtedy dopiero będziemy prosperować tutaj, na Guernsey! A taka sytuacja zaistnieje — proszę zapamiętać moje słowa — jeszcze przed końcem roku. — A zatem, sir, nie pragnie pan zwycięstwa? — Naturalnie, że pragniemy zwycięstwa i zwyciężymy. Ale zwycięstwo przyjdzie później i wtedy wypłyną korsarze francuscy — nadejdzie ich kolej — a my będziemy mogli się rozbroić albo przestawić na inne rzemiosło. — Sądzi pan, sir, że korsarzom wiedzie się najlepiej, gdy są po stronie przegrywającej? — Właśnie; i takie mamy perspektywy. Jeśli flota hiszpańska pójdzie do Tulonu, nieprzyjaciel będzie miał przewagę na Morzu Śródziemnym, a wtedy będziemy musieli się stamtąd wycofać. Jeśli Hiszpanie pójdą do Brestu, zagrożona będzie Irlandia, a wtedy będziemy musieli o nią walczyć. Okręty królewskie zrobią wszystko, żeby zapobiec inwazji, a przejmowanie francuskich handlowców przypadnie nam, niewielkiej liczbie ludzi kochających ojczyznę, którzy będą wojować na własny koszt. — Zdaje się, że patriotyzm jest naszą największą zasługą. — Istotnie. Wychodzimy na morze, gdy sprawy stoją najgorzej. — Ale nasuwa się pytanie, sir: kiedy Hiszpanie wypowiedzą nam wojnę? — Wielu chciałoby to właśnie wiedzieć. Ale pan Early jest człowiekiem przewidującym, doprawdy przewidującym, a on twierdzi, że nie zrobią tego, zanim transport ich skarbów, jak co roku, nie dotrze do Hiszpanii, a więc zapewne pod koniec września. W stanie wojny z Hiszpanią, jak sądzi Early, znajdziemy się około pierwszego października. — Czy dowódcy okrętu korsarskiego wolno również przewidywać? — Ach, do tego właśnie zmierzam. Pryz wzięty podczas pokoju nie będzie uznany za nielegalny, jeżeli — proszę uważać — dotrze do brytyjskiego portu po wypowiedzeniu wojny. Słyszałem o pewnym korsarzu, który płynął z Ushant do Plymouth przez osiem tygodni. — Z powodu przeciwnych wiatrów. — Niewątpliwie. Chciałbym pana teraz spytać, kiedy Nemesis będzie mogła wyjść w morze? — Około 25 maja, sir. — Dopiero? Oczywiście, wiem, że w marcu okręt doznał pewnych uszkodzeń, nawet większych niż pan wówczas sądził. Rozumiemy, że nie zawsze może pan uniknąć armatniej strzelaniny. Ale na wybrzeżu wciąż jeszcze się mówi o zagarnięciu przez pana Bonne Citoyenne. To przedsięwzięcie pozostanie klasycznym, można by powiedzieć, przykładem korsarskiej taktyki. Na pewno ustaliła ona pańską reputację w St. Peter Port. — To było tylko szczęście nowicjusza, sir. Ale dzięki temu pozyskałem kilku ochotników i mogłem nimi zastąpić starego Le Vallois i innych bezużytecznych ludzi. — Rzeczywiście, ma pan teraz dobrą załogę. No, cóż, wie pan, jaka jest sytuacja i czego sobie życzą właściciele. Niech pan będzie u hiszpańskich wybrzeży w połowie sierpnia. Tymczasem proponujemy, żeby pan krążył przy brzegu francuskim między Rochefort a granicą hiszpańską. Proszę zbierać wiadomości z wszelkich możliwych źródeł, najnowsze wiadomości, o wojnie z Hiszpanią, i potężnie uderzyć, zanim Hiszpanie będą gotowi. — Powierza mi pan wyjątkowo trudne zadanie, sir. — Pan Early w swoim liście przyznaje, że jest to trudne zadanie. Jest to zadanie, jak pisze, dla wyjątkowego dowódcy. Z takimi rozkazami Nemesis wyszła w morze. Misja Delanceya była rzeczywiście trudna, gdyż przedwczesne powodzenie mogło zmniejszyć szansę przetrwania okrętu. Każdy pryz należałoby obsadzić własnymi ludźmi, a to uszczupliłoby załogę pozostającą na pokładzie; bardziej jeszcze jeśli idzie o oficerów niż o marynarzy. Krążąc po Kanale Delancey mógł wracać co pewien czas do bazy, a wtedy odzyskiwał załogę z pryzu lub werbował nową — ludzie odsyłani do domu z Zatoki Gaskońskiej byli straceni raz na zawsze. Gdyby szczęście sprzyjało im jak dotąd, Nemesis cierpiałaby rozpaczliwie na brak załogi, zanim jeszcze doszłoby do wybuchu wojny z Hiszpanią. Delancey zwrócił na to uwagę przed opuszczeniem Guernsey i pozwolono mu zamustrować dwóch dodatkowych oficerów i dziesięciu ludzi. Zasilił więc załogę: jednym midszypmenem, jednym podporucznikiem piechoty morskiej, czterema marynarzami i sześcioma żołnierzami. Nie mógł wziąć na pokład nikogo więcej, gdyż wówczas nie udałoby się zaopatrzyć statku w żywność na sześć miesięcy, co było sprawą zasadniczą. Jedynym sposobem wyrównania nieuniknionych strat w ludziach było werbowanie marynarzy ze zdobytych statków, ale w ten sposób zasilało się załogę osobnikami, do których nie można było mieć zaufania. Mr Jeremie wygłosił swoją — tę samą, co zawsze — mówkę do załogi 28 maja i tego samego wieczora Delancey wyruszył na morze. 16 czerwca znalazł się w pobliżu La Rochelle, a w kilka dni później wziął pierwszy pryz. Ten pierwszy sukces odnieśli po długim pościgu. Francuz ugiął się dopiero pod ogniem armatnim. A nawet gdy zatrzymano już statek, napotkano jeszcze opór na pokładzie. Po krótkiej walce wręcz francuski kapitan poddał w końcu statek, który zresztą niewiele był wart. Delancey odesłał go do bazy z pewną obawą, zastanawiając się, czy w ogóle warto było ubiegać się o taką zdobycz. Z początkiem lipca wziął jeszcze dwa inne pryzy. Potem napotkał bryg o nazwie Tomasz Jefferson, który niósł trójkolorową banderę, gdy go spostrzeżono, natomiast po zajęciu go przez Delanceya wylegitymował się dumnie amerykańskimi papierami rejestracyjnymi. Jego rzeczywista funkcja pozostała niejasna, ale wśród załogi było kilku Anglików i dwóch oficerów — kapitan i jego zastępca — którzy twierdzili, że są Amerykanami i prawdopodobnie byli nimi rzeczywiście. Z niejakimi obawami Delancey zwerbował siedmiu ludzi — trzej z nich byli na pewno Anglikami. Ze swojej własnej załogi, liczącej sześćdziesięciu dwóch ludzi, stracił już ponad dwudziestu, a teraz, gdy załogę brygu zamknięto pod pokładem, odkomenderował jeszcze sześciu. Pozostało mu więc trzydziestu pięciu, którym dodał ową wątpliwą pomoc. Jedynymi oficerami, którymi jeszcze dysponował, byli: pierwszy oficer i podporucznik piechoty morskiej. Miał załogę niewystarczającą nawet do żeglugi, nie mógł więc myśleć o walce. Jednakże mógłby wziąć jeszcze jeden pryz, pod warunkiem, że jego załoga tylko udawałaby opór. Z początkiem sierpnia na wysokości Bilbao Delancey napotkał brytyjski slup Skorpion pod dowództwem kapitana Manneringa, który zasygnalizował, że kapitan Nemesis proszony jest na pokład. Delancey usłuchał, ale nie wystąpił w mundurze. Znalazł się w obliczu poważnego, młodego oficera, który — to było widać — miał nie najlepszą opinię o korsarzach. — Co pan zdobył, sir? — zainteresował się, gdy Delancey odpowiedział już na pierwsze formalne pytania. Delancey wyjaśnił, po czym powiedział: — Co do ostatniego pryzu, którym był Tomasz Jefferson, nie potrafiłem wyrobić sobie zdania o prawdziwym celu jego rejsu. — Jaki miał ładunek? — Sprzęt bosmański i zaopatrzenie, sir, żagle, liny, maź i dziegieć. — Wobec tego szedł do Kadyksu. Znajduje się tam eskadra francuska, zablokowana przez nasze okręty. Pański pryz próbował dowieźć sprzęt Francuzom pod amerykańską flagą. To się często zdarza. — Więc Francuzi i Hiszpanie są już sprzymierzeńcami, sir? — O ile wiem, nie podpisano żadnego traktatu, ale w praktyce są nimi. — Czy wobec tego możemy atakować okręty hiszpańskie? — Z pewnością nie, sir. Nie ma stanu wojny. — Ale lada chwila wojna może wybuchnąć. — Niewątpliwie, sir. Jednakże gdyby się pan zbytnio pospieszył, ja sam zaaresztowałbym pana za piractwo. Dziwię się bardzo, że korsarstwo jest dozwolone. Stanowczo będę się przeciwstawiał każdej próbie naruszenia obowiązujących przepisów. — Doskonale pana rozumiem, sir. Można zapytać, czy pan sam coś zdobył? — Nie. Ścigaliśmy ostatnio pewien lugier, ale okazało się, że to statek brytyjski. Na pewno był przemytnikiem, ale puściłem go wolno. — Czy nie była to przypadkiem Gołębica? — Tak, tak się ten statek nazywał. Zna go pan? — O tak, sir. To lugier Sama Cartera. — Zobaczyliśmy go i mówiliśmy z nim w pobliżu Bayonne. Przemytnictwo, korsarstwo, handel z wrogiem! Czasami tracą nadzieję na zwycięstwo, gdy pomyślę, ilu moich rodaków nie bierze udziału w wojnie. Po powrocie na Nemesis, Delancey, rozczarowany brakiem wiadomości o wojnie z Hiszpanią, postanowił znów ruszyć na północ. Wiedział, że konflikt, gdy już wybuchnie, będzie się rozwijał zgodnie z rozkazami wydawanymi hiszpańskiemu admirałowi w Kadyksie. Czy pożegluje on do Tulonu czy do Brestu? Czy Admiralicja brytyjska powiadomiłaby o tym? Wiedział, że między Francją i Hiszpanią muszą kursować kurierzy i że wiezione przez nich depesze mogą zawierać datę wypowiedzenia wojny, a także — być może — plan współpracy francuskiej i hiszpańskiej floty. Ci kurierzy w pobliżu hiszpańskiej granicy muszą jechać drogą nadbrzeżną. Gdyby to on, a nie Mannering, był kapitanem Skorpiona, wysadziłby kilku ludzi na ląd i schwytał najbliższego kuriera. Delancey spróbowałby to zrobić, gdyby jego załoga nie była tak osłabiona. Wiedzieć zawczasu o tym, kiedy rozpocznie się wojna z Hiszpanią! Toż taka wiadomość warta jest fortunę! Byłaby również warta fortunę dla admirała blokującego Kadyks, a nawet przyniosłaby chwilową korzyść Jerzemu III. Tę ostatnią myśl Delancey musiał odrzucić, pamiętając, że jego pracodawców mało interesował sam wynik wojny jako takiej. A przecież Mannering mógł czekać na taką właśnie okazję — i skorzystać z niej. Mannering nie był człowiekiem, który dyskutowałby na temat swoich przyszłych planów z jakimś przypadkowo spotkanym korsarzem. Tak czy inaczej istniała szansa okazania inicjatywy i osiągnięcia poważnego sukcesu. Jednakże kapitan Nemesis nie miał już po temu sposobności. Było to 19 sierpnia. Tracey, młody pierwszy oficer wezwał nagle Delanceya na pokład. Bez słowa wskazał ręką na zachód i podał kapitanowi swoją lunetę. Delancey zobaczył żaglowiec; bez trudu rozpoznał typ statku. — Francuska korweta — powiedział krótko, oddając teleskop i pytając Traceya, czemu nie wezwał go wcześniej. — Zerwał się szkwał, sir, i dopiero teraz można ją było zobaczyć. Delancey wiedział, że to była prawda. W stroną lądu wiał dość silny wiatr. Chmury wisiały nisko, morze było wzburzone. Jak na tę porę roku, pogoda była fatalna. Nemesis żeglowała prawie dokładnie na północ pod skróconymi żaglami. Po zawietrznej ciągnęła się płaska linia brzegu i lśniła biel załamujących się fal. Delancey postanowił utrzymać dotychczasowy kurs, wiedząc, że jeśli pójdzie w innym kierunku, zostanie przyparty do lądu i dostanie się w pułapkę. Największą nadzieję na udaną ucieczkę dawałoby nadejście ciemności, lecz do zachodu słońca zostało jeszcze wiele godzin. Co więcej, gdyby pogoda się poprawiła, w nocy świeciłby księżyc. Ale mogły też nadejść chmury deszczowe, a wraz z nimi szansa dokonania niedostrzeżonego manewru. Delancey namyślał się, czy przygotować okręt do walki. Postanowił jeszcze zaczekać. Przyjdzie jeszcze na to czas. Na razie najlepiej zrobi, gdy postawi więcej żagli. Po postawieniu bramsli Nemesis pochyliła się jeszcze bardziej w przód i wydawało się, że ujdzie pogoni. Niczego więcej nie można było oczekiwać, gdyż okręt francuski miał lepszą załogę. Wkrótce także i on postawił więcej żagli i zdawało się, że zyskał na szybkości. Obserwując korwetę, Delancey zobaczył, że uderzył w nią następny szkwał. Przeciwnik zniknął mu z oczu w chmurze deszczu. Delancey rozkazał wykonać zwrot przez rufę. Zrobiono to szybko, kładąc Nemesis w kurs przeciwny, lecz ten manewr przybliżył ją do brzegu. W każdym razie było to coś w rodzaju gry — skoro ucieczka na południe była niemożliwa, ścigający mógł być powstrzymany, a ścigany zyskać nieco na czasie. Gdy Delancey rozważał te możliwości, wyjący szkwał uderzył w jego własny okręt. Podczas przechyłu burta po zawietrznej znalazła się niemal pod wodą, ale okręt powoli odzyskał równowagę. W pięć minut później niebo od nawietrznej przejaśniło się i okazało się, że korweta jest na tym samym kursie! Jej kapitan prawidłowo odgadł manewr Delanceya i Nemesis, nic nie zyskawszy, znalazła się teraz w gorszej sytuacji. Delancey zaklął z cicha i zastanowił się, co robić dalej. Chmury się rozproszyły i niebo na zachodzie zrobiło się jasne i czyste, przynosząc zapowiedź pięknego wieczoru. Delancey chciał nadal uciekać na północ, lecz ponowny zwrot okrętu jeszcze bardziej przybliżyłby go do brzegu. Wahał się, co zrobić, gdy nagle nastąpiła klęska. Stenga bezanmasztu złamała się nagle tuż nad salingiem i spadła w gmatwaninę lin i płócien. Delancey zrównoważył powierzchnię żagli, zwijając fokmarsel , i gdyby mógł poświęcić na to bodaj godzinę, zdążyłby prowizorycznie otaklować bezan. Ale nie miał na to czasu. Nemesis była uszkodzona, a przeciwnik zbliżał się, żeby ją dobić. Delancey miał zdekompletowaną załogę, kazał więc odciąć wrak stengi bezanmasztu i wyrzucić całą plątaninę lin za burtę. Potem przygotował się do walki: starał się jak mógł, żeby dodać otuchy obsłudze dział. Młody Tracey robił, co w jego mocy, a dowódca piechurów morskich, Brehaut, był zdecydowany i dzielny, lecz Delancey wiedział, że ani jeden, ani drugi nigdy jeszcze nie byli w bitwie. Załoga osłabiona brakiem najlepszych marynarzy, wysłanych do obsługi pryzu, tworzyła zupełną zbieraninę. Nie było mowy o walce do ostatniego tchu; ci ludzie nigdy by się na to nie zdobyli. Wszystko, co można było zrobić w tej sytuacji, to zadać przeciwnikowi straty, a potem opuścić banderę. Delancey doszedł do wniosku, że lepiej by zrobił, gdyby rozbił Nemesis, niż dopuścił, żeby wpadła w ręce nieprzyjaciela. Podał sternikowi nowy kurs. Trzymając się tego kursu, można było doprowadzić tylko do rozbicia okrętu na mieliznach, otaczających nisko położony brzeg. Potem Delancey przygotował się do wydania bitwy wszystkimi działami, jakie można było obsadzić. Francuska korweta doganiała swoją zdobycz, skracając żagle w chwili, gdy znalazła się prawie na trawersie . W odległości strzału z muszkietu otwarła ogień, a Delancey odpowiedział salwą całej baterii z burty, po czym nastąpiła ciągła wymiana strzałów. Ogień okrętu korsarskiego nie był zbyt celny, ale potrafił utrzymać korwetę na odpowiedni dystans. Dla Francuza byłoby najlepiej, gdyby się zbliżył i zakończył walkę abordażem . Nie podjął jednak żadnej próby tego rodzaju i walka trwała jeszcze przez pół godziny. Tymczasem ogień Nemesis stopniowo słabł. Dwa działa zostały zniszczone, wielu ludzi poległo lub odniosło rany i w końcu strzelało tylko pięć armat. I wtedy akcja nagle się skończyła. Korweta postawiła górne żagle pod wiatr. Obydwa okręty przerwały ogień. W kilka minut później Nemesis weszła na mieliznę; przy zderzeniu z dnem jej przedni i główny maszt poszły za burtę. Delancey zrozumiał, że stracił okręt. Morze wciąż było wzburzone i okręt korsarski uniósł się kilka razy na fali, głębiej wrzynając się w piasek i grzęznąc w nim z głuchym łoskotem. Rozsunęły się wręgi , okręt nabrał około pięciu stóp wody i zaczął się rozpadać. Fale potężnie biły w śródokręcie, które pogrążało się coraz głębiej, i widać było, że kadłub rozleci się w ciągu kilku godzin. Korweta zakotwiczyła w morzu w odległości pół mili i z gorączkowego ruchu na jej pokładzie można było poznać, że Francuz zaraz spuści łódź. Widząc to, Delancey zwołał swoich ludzi w forkasztelu, który był teraz najbardziej suchym miejscem, i podziękował im za dzielną walkę. — Dobra robota, chłopcy — powiedział. — Pozbawiliśmy Francuzów pryzu. Nie będą mogli nam nic zabrać, nawet masztu, na którym nad brytyjskim proporcem mogliby wywiesić trójkolorową flagę. Teraz przyślą tu łódź i większość z nas zostanie jeńcami wojennymi. Bardzo możliwe, że jeńców wymieni się w ciągu dwunastu miesięcy, ale zależy to w dużej mierze od szczęścia. Jak widzicie, nasze dwie większe łodzie są roztrzaskane, ale gig nadaje się do użytku, tak przynajmniej sądzę. Chciałbym, jeśli się uda, popłynąć do brzegu i przedrzeć się lądem do Portugalii. Małe są szansę, żeby ta próba się udała. Mogę nie dotrzeć do brzegu, a nawet jeśli dotrę, zaraz po wylądowaniu 'mogę zostać aresztowany, mogą mnie też zastrzelić, zanim jeszcze wyląduję. Mogę zabrać do giga pięciu ludzi. Pierwszeństwo mają ci, którzy mówią po francusku albo po hiszpańsku. Są ochotnicy? Wywiązała się pośpieszna dyskusja i z szeregu wystąpili ochotnicy — było ich siedmiu. Delancey odrzucił dwóch — jeden był za młody, a drugi za głupi. Pozostałym kazał przynieść swoje najlepsze ubrania i lekką broń. Opuszczono gig i Delancey wydał pierwszemu oficerowi ostatnie rozkazy. — Proszę odwrócić uwagę Francuzów w łodzi; niech ich pan zmusi, żeby patrzyli gdzie indziej, aby nie zauważyli giga. My będziemy uważać, żeby Nemesis znajdowała się między nami i korwetą. Powodzenia! Nie było czasu do stracenia, bo francuski barkas znajdował się już na wodzie. Ochotnicy najszybciej, jak mogli, gramolili się do giga. Delancey wszedł do łodzi ostatni i ujął ster. Odbijał od okrętu i prowadził łódź tak, żeby go nie widziano z korwety. Nawet bez tych dodatkowych trudności niełatwo było utrzymać się na powierzchni, bo fala była wysoka, a łódź przeciekała. Jednakże spojrzawszy za siebie, zobaczył, że Lacey i jego ludzie próbowali spuścić barkas. Oczywiście nie mogło to się udać, bo łódź była podziurawiona, ale z pewnością komplikowało to zadanie załogi barkasu z korwety. Barkas Nemesis zwisał krzywo, a Lacey wymachiwał rękami, okazując rozpacz z galickim niemal temperamentem. Francuski oficer próbował dobić do Nemesis; gestykulacja Laceya irytowała go. Po każdym uderzeniu fali Delancey coraz mniej wyraźnie widział tę scenę. Wkrótce jego łódź znalazła się na fali przybrzeżnej i dotknęła piasku. Wspólnym wysiłkiem wyciągnęli gig z wody na plażę. Ponieważ byli przemoczeni, Delancey kazał im zebrać drewno na podpałkę, żeby mogli przy ogniu wysuszyć odzież. Wśród rzeczy, o których zabraniu pamiętał, gdy po raz ostatni zajrzał do swej kajuty, znalazła się hubka i krzesiwo. Wybrał teraz na rozpalenie ogniska osłonięte miejsce i rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu jakichś znaków życia. Na morzu można było jeszcze dostrzec wrak jego okrętu ze złamanym bezanmasztem, a za nim żagle francuskiej korwety. Brzeg był pokryty wrzosem i darnią, a nieco dalej widać było niewielki las. Wzdłuż brzegu ciągnęły się piaszczyste wydmy, zupełnie niezamieszkałe i nie zdradzające śladu ludzkiej działalności. Nikt nie zauważył ich lądowania. Znaleźli się w najbardziej opuszczonym miejscu, jakie można sobie było wyobrazić. Odgadywał, że wylądowali po francusskiej stronie granicy, gdzieś na północ od Bayonne. I gdzieś tutaj, w głębi lądu, musiała przebiegać droga z Bordeaux do Bayonne, a także do San Sebastian, droga zapewniająca łączność między francuskim rządem a jego flotą w Kadyksie. Jakiekolwiek byłyby ujemne strony jego obecnej sytuacji, to jednak Delancey znalazł się w świetnym miejscu do ewentualnego przejęcia poczty. Czyż nie byłoby to wspaniałe, gdyby wrócił do Anglii przez Portugalię, przywożąc informacje o najistotniejszym znaczeniu? Gdy ludzie wrócili z drzewem i gdy wysuszono już przy ogniu ubrania, Delancey przyjrzał się małej grupie rozbitków z Nemesis. Kim byli i dlaczego zgłosili się na ochotnika? Prawda wyglądała tak: wszystko to byli ludzie, mający specjalne powody do uniknięcia niewoli i wymiany. Najlepszym marynarzem, właściwie podoficerem-sternikiem, był Pierre Rigault, zwerbowany w Guernsey. Był chyba dezerterem z marynarki, miał jakieś wykształcenie, mówił po francusku z dobrym akcentem. Następny to Andrś Bisson, pochodzący z Jersey — uciekał przed sądem, oskarżony, jak mówiono, o fałszerstwo. Martin Ramos twierdził, że jest Hiszpanem i rzeczywiście płynnie mówił po hiszpańsku, znał też kilka słów francuskich, ale ani jednego angielskiego. On i Tom Manning zostali zwerbowani z Tomasza Jeffersona. Co do Ramosa, to można było przypuszczać, że jest kryminalistą. Manning twierdził, że jest Amerykaninem i adeptem handlowym, lecz Delancey sądził, że jest on dezerterem, prawdopodobnie z armii brytyjskiej. Frederick Hodder, zamustrowany w St. Peter Port, mówił z akcentem londyńskiego przedmieścia i twierdził, że jest ślusarzem. W rzeczywistości zaś był zapewne włamywaczem i gdyby go złapano, czekały go galery. Żaden z tych ludzi nie chciał znaleźć się na liście jeńców wojennych, każdy z nich miał jakiś powód, żeby unikać zwracania na siebie publicznej uwagi w jakiejkolwiek formie. Mogli odznaczać się jakimiś pożytecznymi zdolnościami, lecz nie wiadomo, do jakiego stopnia można było mieć do nich zaufanie. Niewykluczone, że niektórzy chętnie uzyskaliby przebaczenie królewskie, lecz Delancey nie miał prawa przyrzekać im ani tej, ani żadnej innej nagrody. Sprawował dowództwo nad trudną pod każdym względem grupą ludzi. — Słuchajcie, chłopcy — powiedział Delancey. — Wygraliśmy pierwszą rundę, bo bezpiecznie dotarliśmy do brzegu, a to lepsze, niż znaleźć się na dnie. Jesteśmy we Francji, ale blisko granicy hiszpańskiej. Wybuchnie zapewne wojna z Hiszpanią, ale póki co, musimy tam być traktowani jak obywatele kraju, z którym król hiszpański żyje w pokoju. Gdyby wojna wybuchła, możemy próbować dostać się do Portugalii, bo Portugalczycy nadal są naszymi sojusznikami. Jeśli dostaniemy się do Portugalii, będziemy zawdzięczać ten sukces przestrzeganiu dyscypliny. Rozkazuję warn przede wszystkim, żebyście uważali pana Rigaulta za bosmana, który wciąż jeszcze pełni swoje obowiązki. Gdy mnie z wami nie będzie, musicie go słuchać; od tego może zależeć wasze życie. Mam zamiar przejść przez granicę do Hiszpanii, a potem dalej, do Portugalii. Dopóki jesteśmy we Francji, będziemy maszerować tylko w nocy, a w dzień odpoczywać w ukryciu. Z pewnością będziemy mieli trudności ze zdobyciem żywności, ale do granicy mamy — jak się zdaje — nie więcej jak czterdzieści pięć mil, a może jest ich tylko trzydzieści pięć. Jeśli zdobędziemy jakieś pożyteczne informacje i przekażemy je do Anglii, możemy otrzymać nagrodę, a nawet może się zdarzyć, że król zapomni o niektórych sprawach z przeszłości, o których lepiej byłoby zapomnieć. A przede wszystkim pamiętajcie, że jeszcze nie jesteśmy pokonani! To małe przemówienie Delanceya przyjęto dobrze, ale on sam nie miał złudzeń co do wartości swoich ludzi. Nawiasem mówiąc, wiedział też, że nie ma nad nimi żadnej władzy. Jego autorytet dowódcy okrętu korsarskiego był niewiele większy od autorytetu jakiegokolwiek kapitana statku i skończył się z chwilą, gdy okręt się rozbił. Jedyne, co mogło mu pomóc w wymuszeniu wykonywania rozkazów, to jego marynarski mundur, torba z pieniędzmi i para naładowanych pistoletów. Nawyk słuchania dowódcy na razie wystarczał, ale co będzie później? Przypuszczał, że Rigault, a także Manning byli ludźmi użytecznymi. Ale Bisson i Hodder? Na razie musiał przede wszystkim zdobyć ich zaufanie. W tym celu wydał wszystkim po porcji sucharów i rumu. Potem kazał im wypocząć, przypominając, że po zachodzie słońca czeka ich długa droga. Nie mogli marudzić na brzegu, musieli przede wszystkim starać się przekroczyć granicę. Ilekroć będą spać, jeden z nich musi trzymać wartę. On sam będzie pierwszym wartownikiem, Rigault drugim, Bisson trzecim, następnymi Ramos i Manning, a ostatnim Hodder. Zanim pójdą spać, muszą wysuszyć, ponownie naładować i naoliwić broń. Noc była piękna i ciepła, wiatr uspokoił się, odkąd ukończono walkę. Księżyc wzeszedł wcześnie i Delancey obudził ludzi, mówiąc, że muszą ruszyć w drogę. Zanim opuścili miejsce lądowania, kazał im ściągnąć łódź dalej w głąb lądu i ukryć ją wśród drzew. Potem ruszyli na wschód, raczej ostrożnie niż szybko. Wybrzeże, na którym wylądowali, było okolicą pustą, właściwie niezamieszkałą, lecz kilka mil w głąb lądu leżały obszary uprawne, folwarki i miasteczka. Już pierwszej nocy udało im się dotrzeć do głównej drogi, po czym zmuszeni byli zatoczyć wielki krąg wokół miasta Bayonne. Rano — po drugiej nocy — znów wrócili na główną drogę, i to w miejscu odpowiednim, by przechwycić najbliższego kuriera z Paryża do Kadyksu. Tego dnia posłano Ramosa do przydrożnej tawerny; wrócił stamtąd z wiadomością, że kurierzy przejeżdżają tędy co drugi dzień. Aż dotąd jadą powozem, a dalej konno, bo drogi w Hiszpanii są fatalne. Kilku żołnierzy eskortuje ich do granicy, a tam, mówiono, czeka na nich oddział hiszpańskiej milicji. Grasują tutaj, zwłaszcza w Hiszpanii, bandyci — mówiono Ramosowi — a owszem, i przemytnicy także, a więc trudno się spodziewać, żeby oficer podróżował samotnie. Zebrawszy tak wiele informacji, Delancey zadecydował, że dotąd poruszali się zbyt wolno. Żeby dotrzeć do Portugalii przed wybuchem wojny z Hiszpanią, najlepiej byłoby schwytać kuriera i samemu zająć jego miejsce, a więc podróżować dalej powozem i konno. Należałoby to zrobić po francuskiej stronie granicy, po części dlatego, że pościg za bandytami odbywałby się na terenie Francji, a więc w kraju, który opuszczają, a po części dlatego, że zdobyte dokumenty podróżne ułatwiłyby im samo przekroczenie granicy. Oczywiście musieliby schwytać kuriera jadącego na południe, którego przybycia oczekiwano, a nie tego, którego powóz widziano ostatnio, gdy jechał w przeciwnym kierunku. Gdy ludzie Delanceya znajdą się już w Hiszpanii, będzie ich tam można brać za Francuzów. Natomiast we Francji krótko mogliby uchodzić za Hiszpanów. Delancey doszedł do wniosku, że najlepiej będzie przechwycić kuriera w pobliżu miejscowości Bidart. W końcu wybrano na zasadzkę miejsce, gdzie droga przecinała wyschnięty potok, a po obu jej stronach rosły krzewy. W pobliżu pracowało kilku wieśniaków, a na samej drodze panował niewielki ruch. Gdyby wszystko przebiegało normalnie, kurier powinien przejeżdżać tędy tego popołudnia, może między pierwszą a drugą, żeby zdążyć na obiad w St. Jean-de-Luz, a do San Sebastian o zmroku. Tymczasem trzeba było poczynić przygotowania, m. in. przeciągnąć dwa zwalone drzewa w odpowiednie miejsca przy drodze, gdzie można by je ustawić i podeprzeć tak, żeby pchnąwszy można je było później znów zwalić przed powozem. Trudno to było zrobić nie zwracając niczyjej uwagi i Ramos musiał opowiadać historyjki o zasadzce, przygotowywanej na bandytów. Opowiedział ją kilku wieśniakom, z których jeden z pewnością w nią nie uwierzył, ale żaden z nich nie mógł przerwać pracy, żeby podzielić się swymi podejrzeniami z jakimkolwiek przedstawicielem władzy. Przygotowania przerwał im też przejazd przypadkowego wozu wiejskiego oraz przegon bydła, ale mimo to ukończono je w porę. Zaraz po południu Pierre Rigault poszedł drogą w kierunku Bayonne na spotkanie z oczekiwanym powozem i jego eskortą. Kwadrans po drugiej pojawiła się kareta pocztowa i stojący na drodze Rigault zatrzymał woźnicę. Podszedłszy do okna karety, ostrzegł kuriera płynną francuszczyzną, że w okolicy grasują bandyci i że nie dalej jak wczoraj obrabowano jakiś powóz. Komendant z St. Jean-de-Luz wysłał eskortę kawaleryjską na niektóre skrzyżowania dróg i posłał jego, Rigaulta, aby ostrzegł kuriera i przyprowadził go na spotkanie z nim. Kurier, kapitan Laffray, był starszym, tęgawym oficerem o czerwonej twarzy, który raczej lekceważył niebezpieczeństwo. Jego zdaniem bandyci woleliby łatwiejszą zdobycz. Sierżant, jadący z nim w karecie, bardziej się tym przejął i zaczął sprawdzać pistolety. Po dalszej krótkiej rozmowie kapitan niechętnie wpuścił Rigaulta do karety i podziękował mu za ostrzeżenie, które sierżant przekazał dwu żołnierzom, jadącym — jako eskorta — jakieś pięćdziesiąt jardów za nimi. Trzasnął bicz i kareta potoczyła się dalej. W dziesięć minut później na drogę zwaliło się drzewo i cztery konie stanęły ze strachu dęba. Woźnica zbyt był zajęty ściąganiem cugli, żeby mógł wyciągnąć pistolet, lecz drugi woźnica, siedzący obok niego, miał broń w pogotowiu. Padło kilka strzałów, a Rigault wydobył swoje pistolety i zabił kuriera i sierżanta. Dwadzieścia jardów poza karetą padło na drogę drugie drzewo, zatrzymując dwóch dragonów. Strzelano do nich z bliskiej odległości, jednego raniąc śmiertelnie. Rozległ się jeszcze jeden strzał — dobijano rannego kawalerzystę — a następnie jeszcze dwa strzały wewnątrz karety. Strzelanina ustała, dym się rozpłynął i mała potyczka była zakończona. — Do diabła! — klął Delancey. — Chciałem ich wziąć do niewoli. Dlaczego, na Boga...? — A co mogliśmy zrobić? — odparł Manning. — Co byśmy z nimi zrobili? — To był jedyny sposób — rzekł Hodder. Tak Delancey poznał granice swojej władzy. Nie usłuchano jego rozkazów — był prawie pewien, że uzgodniono wszystko poza jego plecami, a poza tym wiedział, że ci ludzie mieli słuszność. Nienawidził zabijania z zimną krwią, ale nic już na ten temat nie powiedział. — Ściągnijcie z nich mundury — rzekł. — I wykopcie tam grób. — Wskazał na kępę drzew, odległą o jakieś dwieście jardów. — W powozie jest łopata — dodał. Łopatę znalazł Ramos. Potem Delancey wziął skórzaną torbę kuriera i kazał Hodderowi otworzyć jej zamek. — Czy on czasem nie ma klucza, sir? — zapytał ów ekspert, lecz powiedziano mu, że i bez klucza da sobie radę. Delancey wiedział, że nigdy nie powierzano klucza kurierowi, mieli go tylko oficerowie na początku i na końcu drogi. Minęło przerażające pół godziny, które spędzili na czyszczeniu splamionych krwią mundurów, lecz w końcu skończono robotę. Nie obeszło się bez pożyczenia z pobliskiego domku wiadra z wodą i ryżowej szczotki, ale nadal widoczne były plamy na źle leżących mundurach. W końcu ludzie byli gotowi do drogi. Manning miał pełnić rolę woźnicy, a Martin Ramos jego pomocnika. Bisson i Hodder przedzierzgnęli się w kawalerzystów, trochę niepewnie siedzących na koniach. Delancey zajął miejsce kuriera, a Pierre Rigault sierżanta. Z miejsca, gdzie pogrzebano zabitych, dochodziło wycie psa. — Czy mam...? — spytał Rigault, ale Delancey przerwał: — Dość już rozlaliśmy krwi. W drogę! Gdy powóz ruszył, Delancey wciąż jeszcze czuł się nieswojo. Zawartość torby kuriera przyniosła rozczarowanie. Nie znaleźli tam żadnych rozkazów z Paryża do francuskiego admirała w Kadyksie. Było dużo listów, ale wszystkie dotyczyły zwykłych spraw służbowych. Potwierdzono wyrok sądu wojennego, formalnie uznając raport, przedstawiony przez wydział śledczy, mianowano następcę zmarłego płatnika na okręcie Barras i zawiadamiano o wyznaczeniu nowego chirurga na Duquesne. Pewna korespondencja dotyczyła dostarczenia nowych żagli dla Censeur'a, a także kosztów naprawy steru Friponne. Były tam prywatne listy, niektóre nawet pisane przez urzędników Ministerstwa Marynarki, ale żaden nie rzucał światła na planowane posunięcia admirała Richery — a tym bardziej hiszpańskiego głównodowodzącego Don Juana de Langara. Czytając o wszystkich tych błahych sprawach, podczas gdy powóz mknął na południe, Delancey doznał uczucia porażki. Czyżby tych sześciu ludzi zabito niepotrzebnie? Nie, to nieprawda. W wyniku potyczki Delancey zdobył powóz i konie, a także pewną sumę w monecie francuskiej, dokumenty tożsamości i możliwość przebrania się. Jego grupa nie powinna mieć trudności z minięciem straży w St. Jean-de-Luz. Granica była tuż, a do San Sebastian było może jeszcze jakieś siedem mil. Przyjadą późno, ale zmrok powinien być dla nich korzystny... Teraz było późne popołudnie. Coraz częściej mijali domy i ludzi, i ruch na drodze był bardziej ożywiony. Powóz znajdował się na przedmieściach St. Jean-de-Luz. W pewnej chwili Delancey uświadomił sobie jeden oroblem. Nie przewidywał trudności ze strażnikami ani z komendantem straży, lecz uświadomił sobie, że trzeba będzie przecież zmienić konie. Prawdziwy woźnica zajechałby prosto do odpowiedniego zajazdu, ale Tom Manning nie miał pojęcia, gdzie taki zajazd się znajduje; nikt z całej grupy nie umiał inu tego powiedzieć. Rigault mógłby się zapytać, lecz wyglądałoby to podejrzanie. Może konie same znają drogę do stajni? Zmartwiony tym Delancey powiedział sobie jednak, że być może w ogóle nie będzie problemu. Może być przecież tylko jedna główna ulica i jeden zajazd, który z łatwością rozpoznają po czekających przed nim powozach. Gdy zastanawiał się nad tym, powóz zatrzymał się i przy oknie pojawił się żołnierz, który zasalutował na widok munduru Delanceya. Strażnik rzucił tylko okiem na dokumenty, którymi Delancey mignął, odstąpił od karety i kazał woźnicy jechać. Kareta jechała teraz wolniej z powodu panującego tu ruchu i Delancey miał nadzieję, że konie okażą się lepiej poinformowane niż woźnica. Tak jednak nie było i powóz w końcu stanął. Wysiadłszy na chwilę, Delancey zobaczył, że ulica się rozgałęzia i Manning nie wie, w którą stronę jechać. Delancey podszedł do niego i powiedział spokojnie: — W prawo. Po czym wrócił na swoje miejsce w powozie z pobożnym życzeniem, by okazało się, iż miał słuszność. Ale wyjrzawszy przez okno stwierdził, że rozkaz, wydany na chybił trafił, z pewnością był błędny. Ulica, którą jechali, zmierzała ku nabrzeżu i oddalała się od centrum miasta. Były tu sklepy dostawców okrętowych i marynarskie tawerny, panował brud i nędza. Młode kobiety i włóczący się chłopcy patrzyli na powóz ze zdumieniem, może też, z lekkim szyderstwem. Manning zatrzymał konie, a Delancey znów wysiadł, żeby z nim pomówić i nakłonić go, by wrócił do miejsca, gdzie skręcili w złą stronę. Ale zanim zdążył to zrobić, podszedł do niego jakiś człowiek o wyglądzie żeglarza i powiedział spokojnie po angielsku: — Kapitan Delancey, prawda? Zdaje się, że zmylił pan drogę? CZĘŚĆ CZWARTA Rozdział dwunasty Twierdza w Hiszpanii Przez chwilę Delancey myślał, że jego misja — i życie — dobiegły końca. Przez jedną straszliwą chwilę poczuł ucisk kajdan, ujrzał świt, zaglądający przez więzienne kraty i usłyszał ciężkie kroki plutonu egzekucyjnego. Wpatrywał się w obcego, lecz nie mógł sobie przypomnieć, czy już go kiedyś widział. Po francusku odpowiedział, że to chyba jakaś pomyłka, że nigdy nie miał zaszczytu go poznać. — Wobec tego nie ma po co przypominać panu Davida Evansa, zastępcy kapitana Gołębicy. — Gołębica jest tutaj?! Evans potrząsnął głową. — Ma tu być za tydzień — odparł krótko. — Tymczasem załatwiam rozmaite interesy. Zatem Evans gromadził tutaj ładunek, a Gołębica była gdzie indziej, może w Arcachon. Delanceyowi przyszedł do głowy pewien pomysł, ale odłożył go na później. Najpierw trzeba było rozwiązać najpilniejszy problem. — Musimy tu gdzieś zmienić konie, panie Evans. Mógłby pan nam wskazać drogę? Evans bez słowa podszedł do Manninga i wyjaśnił, jak ma jechać, a w końcu usiadł obok niego na koźle. Powóz zawrócił, skręcił w ulicę po prawej, skręcił w lewo, potem znów w prawo, dojechał do głównej ulicy i zatrzymał się przed „Pomme d'Or". Wybiegli stajenni, a Evans przeszedł razem z Delanceyem do salonu w gospodzie. — Dziękuję panu, Evans. Czy byłby pan jeszcze tak uprzejmy, żeby oddać Samowi list ode mnie? — Poprosić go, żeby pana wziął na pokład? — Tak, gdzieś w pobliżu Kadyksu. Evans przez chwilę rozważał tę możliwość, po czym odpowiedział: — Oddam mu list, sir, ale nie jestem pewien, czy to się da zrobić. Tutaj uzupełniamy nasz ładunek. A kiedy już to zrobimy, ludzie będą chcieli wracać do domu. — Muszę mieć nadzieję, że Sam potrafi ich przekonać. Czy koło Kadyksu jest jakiś mały, odpowiedni port, który pan zna ze względów handlowych? — Tak, to Leon, kilka mil na południe. Mamy tam agenta nazwiskiem Davila, z którym od czasu do czasu robimy interesy. — Gdyby Sam popłynął, kiedy mógłby być na miejscu? — Za jakieś trzy tygodnie, powiedzmy, 15 września. — Doskonale. Poślę kelnera po papier, atrament, pióro i trochę wina. Podczas gdy Evans, do którego przyłączył się Rigault, pił wino, Delancey pisał: 23 sierpnia 1796 Drogi Mr Carter Nemesis rozbiła się na francuskim wybrzeżu, a ja znajduję się teraz w drodze do Hiszpanii razem z pięcioma rozbitkami; resztę wzięto do niewoli. Mam nadzieję zebrać informacje o zamiarach flot francuskiej i hiszpańskiej, stacjonujących w Kadyksie. Dowiedziawszy się o nieprzyjacielu, czego tylko będę mógł, w samym Kadyksie, pojadę do portu Leon, gdzie będę — mam nadzieję — od 15 do 21 września i nawiążę kontakt z seńorem Davila. Gdyby w tym czasie mógł się pan tam zjawić, byłbym bardziej niż wdzięczny za przewiezienie mnie na Guernsey. Ponieważ zebrane informacje prawdopodobnie będą miały dużą wartość, mam nadzieję, że będzie pan miał prawo poprosić brytyjski okręt wojenny o osłanianie naszego odwrotu. Jak dotąd nie ma stanu wojny między Brytanią a Hiszpanią, ale nie wątpię, że w niedalekiej przyszłości zostanie ona wypowiedziana, i to na pewno przed końcem października. W pełni zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie się pan naraża, biorąc udział w tej operacji, i nie prosiłbym o to, gdyby nie chodziło o służbę królewską. Pozostaję z szacunkiem Pański były wróg, a obecny przyjaciel Ryszard Delancey David Evans schował podpisany list do kieszeni, skończył wino i odprowadził Delanceya do powozu. — Dobrze byłoby, gdyby pan tu został — powiedział — dopóki nie zjawi się Gołębica. — Jakże bym mógł? — spytał Delancey, a Evans, spojrzawszy na jego mundur, odgadł niebezpieczeństwa, jakie mu grożą, dopóki nie przekroczy granicy. Po pośpiesznym pożegnaniu powóz znów znalazł się na drodze; opuszczał St. Jean- de-Luz w kierunku na południe. W dwie godziny później był na granicy i bez przeszkód wjechał do Hiszpanii. W miarę jak zbliżali się do San Sebastian, ruch przybierał na sile. Nikt nie zwracał specjalnej uwagi na eskortowaną karetę pocztową — musiał to być tutaj zwykły widok. Powóz minął główną bramę miejską, gdy zapadł już zmrok, i strażnik ledwie spojrzał na pokazane mu dokumenty. Martin Ramos, który z nim przez chwilę rozmawiał, dowiedział się, że najlepszym zajazdem, w którym mieszkają wyżsi oficerowie, jest „Real". A gdyby tam nie było miejsca, kurier mógłby się udać do „Santa Trinidad". Delancey obawiał się, że kapitan Laffray może być znany w „Real" i że mogą go tam oczekiwać, zajechał więc do gorszej gospody. Woźnicę i jego pomocnika umieszczono razem z dwoma kawalerzystami na strychu nad stajnią, gdzie Ramos mógł podsłuchiwać gadaninę stajennych. Delancey i Rigault otrzymali sąsiadujące z sobą pokoje. Kolację, na prośbę Delanceya, przysłano im na górę, a potem rozpoczęły się trudne negocjacje w sprawie oczyszczenia i naprawy mundurów. Służący w gospodzie słabo znali francuski, lecz w końcu wytłumaczono im, żeby zabrali poplamione uniformy. Delancey i Rigault pozostali na wieczór w cywilnych ubraniach. Dwaj kawalerzyści zadbali o siebie w podobny sposób. Można się było spodziewać, że wszystko będzie gotowe dnia następnego po południu. Nazajutrz rano doszły do San Sebastian wieści o rozboju na drodze i wkrótce Ramos dowiedział się wszystkiego. Jakiś wieśniak znalazł obok drogi na północ od St. Jean-de-Luz dopiero co pogrzebane ciała. Ściągnęło go na to miejsce wycie psa. Znalazłszy trupy, pośpieszył zawiadomić żandarmerię. Śledztwo doprowadziło do odkrycia pięciu ciał; było jasne, że wszyscy ci ludzie zostali zamordowani. Uznano, że po francuskiej stronie granicy nie było bandytów i żandarmi doszli do wniosku, że zbrodnię popełnili Hiszpanie. Dali więc znać do San Sebastian, zarazem jednak także do Bayonne. Władze nic nie słyszały o żadnych podróżnych, którzy w takiej liczbie jechaliby poprzedniego dnia na południe, z wyjątkiem — oczywiście — francuskiego kuriera i jego grupy. Rozesłano oddziały kawalerzystów i obiecano nagrodę za informację. Posłańcy biegali tam i z powrotem. Rozeszła się pogłoska, że bandytami byli dezerterzy z armii francuskiej. Nikt nie potrafi powiedzieć, kim były ofiary, bo nie zginął nikt z ludzi miejscowych ani z podróżnych. A może bandyci walczyli między sobą? Słysząc to wszystko, Delancey zrozumiał, że będzie musiał poprosić wojskowego komendanta o eskortę. Wiedział, że taki jest zwyczaj, a przez całą tę gadaninę o bandytyzmie sprawa stawała się bardzo istotna. Wyjazd bez eskorty wyglądałby rzeczywiście podejrzanie. Dlatego Delancey postanowił zgłosić się do komendanta i tego samego popołudnia poszedł do cytadeli, gdy tylko jego mundur nadawał się do włożenia. Delancey zameldował się na wartowni jako kapitan Rochambeau, po czym spytał, czy komendant zechciałby poświęcić mu kilka minut. Spodziewał się trudności językowych, lecz prawie natychmiast przyjął go wyższy oficer, płynnie mówiący po francusku. Pułkownik Diego de Altamirano uprzejmie wysłuchał wyjaśnień Delanceya na temat jego pobytu tutaj i jego dalszych planów. Od razu zgodził się dać mu eskortę kawaleryjską na podróż do Vittorii. Dopiero kiedy wszystko już uzgodniono, nieśmiało zapytał: — Z jaką eskortą pan tutaj przyjechał? Delancey bez namysłu odpowiedział zgodnie z prawdą: — Mam z sobą dwóch dragonów. — Z St. Jean-de-Luz? — Nie, z Bayonne. — Więc zechce pan ich odesłać do jednostki. Mamy zwyczaj zbierać grupę sześciu czy ośmiu takich ludzi i odsyłać ich do Francji najbliższym dyliżansem. Mamy już czterech, a pańscy dwaj do nich dołączą. — Miałem zamiar, pułkowniku, zatrzymać ich na razie przy sobie. Jeden z nich to mój służący, a drugi — tłumacz na hiszpański. — Jakże żałuję! Na mocy naszego traktatu z Francją, zawartego 19 sierpnia, nie wolno francuskim wojskowym przejeżdżać przez Hiszpanię w mundurach. Może pan mieć tylko hiszpańską eskortę. Jednakże mogę pana zapewnić, że jej komendant zna trochę francuski, więc nie będzie pan potrzebował innego tłumacza. Proszę powiedzieć swoim ludziom, żeby zgłosili się tu jutro. Delancey musiał szybko podjąć decyzję. Powinien albo zgodzić się na wszystko bez trudu, jak ktoś, komu na tym mało zależy, albo wpaść we wściekłość, jak przystało francuskiemu oficerowi, któremu sprzeciwia się byle Hiszpan. Postanowił łaskawie ustąpić. — Dobrze, rozumiem. Nie życzy pan sobie na ziemi hiszpańskiej obcej armii, nawet armii, składającej się z dwóch osób! — Ściślej mówiąc, z czterech — uprzejmie sprostował pułkownik. — Często się myśli, że my, Hiszpanie, jesteśmy uparci i dumni. Kiedy ma pan zamiar ruszyć w dalszą podróż, kapitanie? — Jutro, pułkowniku, jeśli to panu odpowiada. — Najzupełniej. Eskorta będzie jutro rano w pańskim zajeździe — zechce pan ustalić dokładną godzinę z moirn adiutantem. Mam nadzieję, że będzie miał pan dobrą podróż. Ostatnio zdarzył się na drodze pewien przykry incydent — może pan o tym słyszał — ale to było gdzie indziej, po francuskiej stronie. Ta sprawa wygląda trochę tajemniczo, ciekaw jestem, co się za tym kryje. — Czyżby bandytyzm był czymś niezwykłym, pułkowniku? — Nie, nie bandytyzm jako taki. Ale niezwykły jest bandyta, który uderza tylko raz, a potem znika. — Cóż innego ma robić, skoro się go ściga? — Musi przecież jeszcze żyć. No, ale to już ja muszę, nie pan, zajmować się tymi sprawami. Nie sądzę, żeby bandyci zaczepili pana na drodze do Vittorii. Delancey pożegnał komendanta, ale odszedł z przeświadczeniem, że pułkownik jest dużo bystrzejszy, niż należałoby sobie życzyć. Wróciwszy do „Santa Trinidad", opowiedział Rigaultowi o spotkaniu i o sprawie dwóch dragonów. — Świetnie — powiedział Rigault. — Bisson i Hodder włożą cywilne ubrania. Dragoni zdezerterowali, zostawiając konie. Było to wyjście rozsądne i może najlepsze, ale kryło w sobie niebezpieczeństwo, poczynając od plotek, które zaczęłyby krążyć wśród służby w gospodzie. Lepsza byłaby może jakaś bardziej skomplikowana historia; może coś w rodzaju tajnej misji. Grupa Delanceya miała wyruszyć nazajutrz rano, ale oddział konnej milicji nie zjawił się. Zamiast eskorty przyszedł do gospody adiutant komendanta i poprosił o rozmowę z kapitanem Rochambeau. Niezwykle uprzejmie i z żalem zawiadomił, że nastąpiła pewna zwłoka w przybyciu oddziału, odkomenderowanego do eskorty. Odjadą więc dopiero w południe, lecz komendant byłby wdzięczny, gdyby kapitan Rochambeau zechciał tymczasem przyjść do cytadeli i przyprowadzić ze sobą owych dwóch dragonów, którzy mają odjechać najbliższym dyliżansem do Bayonne. Cel wizyty jest czysto służbowy i komendant nie sądzi, żeby musiał zatrzymać kapitana dłużej niż kwadrans. Podczas gdy adiutant czekał na parterze, w pokoju Rigaulta odbyto pośpieszną konferencję. Bisson chciał uciec miejską bramą, lecz Delancey zwrócił uwagę, że bramy z pewnością będą zamknięte, a każda próba ucieczki może się skończyć aresztowaniem. Nie, jedyne wyjście to bluffować w dalszym ciągu. Wcale nie było pewne, że komendant odkrył ich oszustwo, a bardzo musiałby się namyślać, zanim popełniłby błąd, przez który mógłby się narazić Republice Francuskiej. Król hiszpański był służalcem Francji i chętnie poświęciłby jakiegoś pułkownika, gdyby Delancey zażądał jego głowy. Co innego wątpliwości, a co innego — ryzykowanie całej kariery. Delancey mógł stracić cierpliwość i przypomnieć pułkownikowi, o jaką stawkę toczy się gra. Pójdzie do niego z Rigaultem, ubranym w mundur sierżanta, oraz z Bissonem i Hodderem, ubranymi po cywilnemu, i przyzna, że przyjechali tu w przebraniu. Już jego głowa w tym jak to wytłumaczy. W cytadeli Delanceya i jego grupę natychmiast skierowano do pokoju komendanta. Pułkownik gorąco przepraszał za opóźnienie w przybyciu eskorty. Żałował, że musi zabierać kapitanowi czas jakimiś drobnostkami. Miał jednak nadzieję, że kapitan zechce zrozumieć, iż sprawy służbowe muszą być załatwione, choćby były nudne. Czy nie zechciałby usiąść na chwilkę? Czy nie zechciałby rozebrać się? Ociągając się nieco, Delancey pozwolił adiutantowi pomóc sobie zdjąć płaszcz i powiesić go na wieszaku. — Zwykła drobnostka, kapitanie. Ci dwaj dragoni... Czy przyprowadził ich pan z sobą? — I tak, i nie — odparł Delancey. — Ci panowie byli tylko przebrani w mundury. Są nimi kapitan korwety Belanger i jego sekretarz, M. Le Cannelier. Dotychczas przebranie było potrzebne, ale w Hiszpanii już nie jest. — Pozwoli pan, że poznam jego powód? — W ścisłym zaufaniu, pułkowniku? — Ależ oczywiście! — Powiem panu zatem, że od dwóch lat opracowują oni pewne zagadnienie. Chodzi mianowicie o wysadzanie w powietrze nieprzyjacielskich okrętów wojennych przy pomocy tajnego mechanizmu. — Aha! — Dyrektoriat postanowił wykorzystać ten wynalazek przeciwko Brytyjczykom. W ciągu jednego dnia zmieniłoby to sytuację. Są ze mną eksperci, którzy doprowadzili ten wynalazek do obecnego stanu gotowości. Szpiedzy na żołdzie brytyjskim usiłowali spenetrować nasze warsztaty w Dunkierce. Przypuszczamy, że znają nasz projekt w ogólnych zarysach. Przypuszczamy, że znają nazwiska związanych z tą sprawą oficerów. Gdyby odkryli, że posłaliśmy ich do Kadyksu, mogliby domyśleć się prawdy — tej mianowicie, że ich flota pod Kadyksem znajduje się w największym niebezpieczeństwie. Podróżowali pod fałszywymi nazwiskami i w przebraniu, żeby nieprzyjaciel nie odgadł naszych zamiarów. — To rzeczywiście dobry pomysł, drogi kapitanie Któżby podejrzewał tych dwóch ludzi w mundurach dragonów? Ale mnie interesuje także pański udział w tej sprawie, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Jeśli pańscy dwaj dragoni nie są prawdziwymi żołnierzami, przychodzi mi na myśl, że pan może nie jest prawdziwym kurierem? — Sądzę, pułkowniku, że udzieliłem wystarczającej odpowiedzi na pańskie pytania; powiedziałem może więcej, niżby sobie tego życzył mój rząd. — Ależ oczywiście, kapitanie, oczywiście! 'Tysiąckrotnie przepraszam! Ale na tym odosobnionym posterunku człowiek ma tak mało sposobności do rozmowy, wszystko, co wygląda trochę niezwykle, staje się. od razu przedmiotem plotek. Oto, na przykład, historia tych dwóch dragonów... — Dość o tym pułkowniku! Już pana ostrzegałem! — Ależ proszę mnie źle nie zrozumieć! Nie mam na myśli pańskich dragonów. Myślę teraz o ludziach zabitych na drodze między Bayonne a St. Jean-de-Luz — zabitych, wydawałoby się, przez bandytów. Mówiliśmy wczoraj o tym incydencie, nieprawdaż? Otóż sądzi się, że dwaj z nich byli kawalerzystami; nawet ich rozpoznano. Obydwu zabrano mundury, konie, broń, czapki i buty. Wiemy więc z pewnością, że na drodze grasują dwaj bandyci, przebrani za kawalerzystów. — To zupełnie możliwe. — A pan przyjeżdża z dwoma towarzyszami w takim samym przebraniu! Musi pan przyznać, że to dziwny zbieg okoliczności. — Istotnie dziwny. Pułkowniku, jeśli załatwiliśmy już wszystko, pozwolę sobie opuścić pana i wyruszyć do Vittorii, a potem do Madrytu. — Naturalnie. Spieszno panu doręczyć depesze, które panu powierzono, a ja nie chciałbym być przyczyną zwłoki. Ale zanim pan odjedzie, proszę powiedzieć mi jedno: Dlaczego ma pan w swojej grupie jednego Anglika? — Nie wiem, o czym pan mówi. — A ja sądzę, że pan wie. Słyszano, jak pański woźnica rozmawiał po angielsku; on zupełnie nie zna francuskiego. — Bo jest Amerykaninem. — Jakiż ze mnie głupiec! I przypuszczam, że niższy z pańskich eks-dragonów jest również Amerykaninem... — To Francuz, ale mieszkał w Stanach Zjednoczonych. — Ach, oczywiście. Cóż bardziej naturalnego? Ale przychodzi mi do głowy jeszcze jedna możliwość. Przypuśćmy, że Brytyjczycy postanowili przechwycić kuriera, kursującego między Paryżem a Madrytem. Gdzie by tego próbowali dokonać? Ja sądzę, że ich agenci przypłynęliby morzem i wylądowali między Bayonne a San Sebastian. Znalezienie owych ciał nasunęło mi myśl, że takie lądowanie mogło rzeczywiście mieć miejsce. Gdy po raz pierwszy usłyszałem o tej sprawie, zadałem sobie pytanie: „Czy Brytyjczycy mogliby powziąć plan przechwycenia francuskich depesz z Paryża do Kadyksu? Czy nie interesowałoby ich, co minister marynarki pragnie przekazać admirałowi Richery?" Sądzę, że mogło ich to zainteresować. I sądzę, że ich zainteresowało. Zgadza się pan ze mną, kapitanie? — Brytyjczycy mogli próbować czegoś w tym rodzaju, ale przejęcie zleceń dla Richery'ego wydaje mi siq pomysłem naciągniętym, niezgodnym z brytyjskimi metodami. Muszę już jechać pułkowniku, a pan zatrzymuje mnie tu na własne ryzyko! — Ja pana zatrzymuję, drogi kapitanie? Ależ byłoby to nie do pomyślenia. Dobrze znam swoje obowiązki. Gdybym się na to odważył, to nie ze względu na tę mglistą możliwość, ani nawet nie ze względu na owych dwóch kawalerzystów. Gdybym ośmielił się pana zatrzymać, powtarzam: gdybym, to ze względu na tego kasztanowego konia, wałacha z białą strzałką na czole. Koń pańskiego forysia, drogi panie, został rozpoznany jako ten, na którym jechał jeden z owych tak tajemniczo zgładzonych dragonów... Nie, proszę nie sięgać po pistolet. Jest pan otoczony, ale proszę nie sądzić, że po to, abym chciał pana zatrzymać. Nigdy bym się na to nie odważył. Zamiast tego zaaresztuję pana i pańskich przyjaciół. Rozejrzawszy się dookoła, Delancey zobaczył, że on i jego towarzysze stoją pod lufami pistoletów i że za drzwiami czeka straż. Nie było możliwości ucieczki ani stawiania oporu. Sami wpadli w pułapkę, a pułkownik, siedzący za stołem, spokojny lecz czujny, nic nie ryzykował. Adiutant rozbroił wszystkich, przeszukał, czy nie ukrywają jakiejś broni, a odebrane im szpady zamknął w szafie. — Niech tylko Dyrektoriat się o tym dowie! — grzmiał Delancey. — Niech się tylko dowiedzą, że francuskiego oficera zaaresztowano na hiszpańskiej granicy! Co wtedy powie minister wojny królowi Ferdynandowi? I co król powie panu?! Będzie pan miał szczęście, jeśli tylko zwolnią pana ze służby i zdegradują! — Może wówczas zostanę dragonem — powiedział pułkownik. — Zdaje się, że to teraz bardzo modne, a i mundur nic nie kosztuje. — Po krótkiej przerwie ciągnął dalej, leniwie patrząc w sufit: — Podszewka może być trochę poplamiona krwią, ale cóż z tego? Wojna to wojna, a bandyci nie zawsze są bandytami. Mam nadzieję, że przyjemnie tu spędzi pan czas, kapitanie, dopóki nie porozumiemy się z pańskimi zwierzchnikami. Zechce pan wybaczyć, że musimy gościć pana skromnie, nie w luksusie. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę nam dać znać. Na dany znak więźniów wyprowadzono z pokoju i sprowadzono schodami; potem przeszli przez podwórze do drugiego budynku, którego główny korytarz ciągnął się między dwoma rzędami cel. Rigaulta wprowadzono do pierwszej z lewej strony i zamknięto za nim drzwi. Delanceya wepchnięto do drugiej celi po prawej. Sądząc po odgłosach, Ramosa umieszczono w trzeciej celi na prawo, a Bissona w celi naprzeciwko. Strażnik, maszerujący po korytarzu tam i z powrotem, pilnował, żeby ze sobą nie rozmawiali, lecz w drzwiach każdej celi znajdował się mały, zakratowany judasz, przez który można było patrzeć. Delancey zobaczył wiąc sprowadzonych pod eskortą Manninga i Hoddera. Był już kiedyś w nieprzyjacielskiej twierdzy, ale w innych okolicznościach. Wtedy był jeńcem wojennym. A teraz był szpiegiem schwytanym na gorącym uczynku i miał stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Pierwszym odruchem Rigaulta było poproszenie o papier, atrament i pióro. Chciał napisać do kapitana stoczni w Bayonne i prosić go o pomoc. Przyniesiono mu żądane przybory i zaczął pisać swoją skargę, w której styl urzędowy mieszał się z oburzeniem. To, że nie przyczyni się ona do jego zwolnienia, było pewne — ale wszyscy więźniowie mogli być lepiej traktowani, dopóki istniała jakakolwiek wątpliwość co do ich tożsamości. Ramos zareagował inaczej: spróbował nawiązać rozmowę ze strażnikiem w nadziei, że uda się go przekupić. Ale trudno mu było się z nim porozumieć. Żołnierz był Katalończykiem, mówiącym jakimś pirenejskim dialektem i kastylijski bvł dla niego nieomal obcym językiem. Potrząsnął więc tylko głową i podjął swój monotonny marsz po kamiennych płytach korytarza. Bisson, podobnie jak Rigault, zażądał materiałów piśmiennych i zasiadł do fałszowania rozkazu o swoim własnym zwolnieniu. Nie można go było wykorzystać natychmiast, ale należało wyrabiać sobie rękę. Nigdy nie wiadomo, co się może przydać. Manning podszedł do zakratowanego okna celi i przez chwilę badał kraty, które wydawały się przygnębiająco silne, oraz mur — niemal nowy. Co do Hoddera — zaczął manipulować przy zamku w drzwiach swojej celi. Kilkoma kawałkami drutu, które przez przypadek miał w wewnętrznej kieszeni, delikatnie badał skomplikowany mechanizm. Potrafił sobie wyobrazić klucz, jaki byłby potrzebny, ale nie miał możliwości sfabrykowania go. Delancey popatrzył przez okno swojej celi, potem usiadł na łóżku i zaczął rozmyślać. W całej pełni uświadamiał sobie że jest dowódcą, którego plan doprowadził wszystkich do więzienia, a może i do egzekucji. Rozmyślnie podjął ryzyko, igrając z życiem własnym i swoich ludzi. W tym stanie rzeczy ich bezpieczeństwo zależało od ewentualnej głupoty hiszpańskiego komendanta. Trudno było sobie wyobrazić, żeby Hiszpanie powierzyli dowództwo małego garnizonu w San Sebastian jakiemuś wojskowemu geniuszowi. Ponieważ Hiszpania była uległym aliantem Francji, granica nie miała znaczenia strategicznego. Służbowe obowiązki komendanta garnizonu można było spokojnie powierzyć jakiemuś starszemu szlachcicowi, jakiemuś oficerowi, pominiętemu przy awansie, jakiemuś dworzaninowi, usuniętemu sprzed oczu króla za udział w pojedynku lub za karciarstwo. A tymczasem Delancey znalazł się w obliczu Diega de Altamirano, który nie był ani skompromitowany, ani głupi, ani stary. Był wystarczająco bystry, żeby dostrzec związek między dwoma incydentami. Odgadł, co się wydarzyło, a przecież oparł się pokusie pośpiesznego działania. Pozwolił przeciwnikowi czuć się bezpiecznie, podczas gdy sam zbierał informacje, a potem, w ostatniej chwili zatrzasnął pułapkę. Pułkownik nie był głupcem, to jasne. Delancey musiał przede wszystkim odgadnąć, jakie będzie jego następne posunięcie. Co zrobiłby on sam, gdyby był na jego miejscu? Napisałby do Bayonne i poprosił o pomoc jakiegoś oficera francuskiej marynarki, najlepiej o pewnym doświadczeniu w służbie wywiadowczej. Istniała możliwość, że pułkownik od dawna już był w kontakcie z Francuzami w Bayonne i w St. Jean-de-Luz i wiedział, do kogo i jak ma się zwrócić. Gdyby taki oficer był obecny przy przesłuchaniu, Rigault załamałby się od razu, nie mając żadnych wiadomości o armii francuskiej. W obecności tego samego oficera — czy nawet jakiegokolwiek Francuza — on sam by się załamał, gdyż rozpoznano by w nim cudzoziemca. Także Manning i Hodder nie mogliby uchodzić za Amerykanów, a w dodatku żaden z nich nie wiedział, że tego się od nich oczekuje. Podejrzewano ich, że są grupą szpiegów brytyjskich i niewiele więcej trzeba by dowodów, żeby zostali skazani przez sąd wojskowy. Jutro albo pojutrze pułkownik zakończy tę sprawę. Jednakże czy należało się spodziewać, że pułkownik byłby zadowolony ze stracenia szpiegów? Przede wszystkim chciałby chyba najpierw dowiedzieć się, jakie były ich zamiary. Na razie wiedział tylko, że francuskie linie łączności nie są zabezpieczone. Domyślił się, że szpiedzy musieli przybyć morzem, nie odgadł jednak, że ich lądowanie było przypadkowe — nastąpiło wskutek rozbicia się okrętu. Kłopot polegał na tym, że każdy z ludzi Delanceya, przesłuchiwany oddzielnie, będzie mówił co innego. Teraz Delancey rozumiał, że przygotowując się do drogi przez Hiszpanię, popełnili błąd, a mianowicie nie uzgodnili zeznań na wypadek aresztowania. Zespół zawodowców uzgodniłby takie zeznania nie po to, żeby ratować życie, lecz żeby ukryć cele swojej misji. Teraz nie można już było tego zrobić. Byłoby najlepiej, żeby on sam mówił w imieniu wszystkich, a inni żeby milczeli. Czy będzie mógł przekazać im takie polecenie? I czy wypełnią jego rozkaz, jeśli zostaną przyciśnięci? Czy zastosuje się wobec nich tortury? Wszystko było możliwe... Ludzie, którzy przychodzą z dziećmi, żeby oglądać na arenie rozlew krwi w walce byków, są zapewne okrutni w innych sytuacjach. Delancey zadrżał na tę myśl i poczuł, że pot występuje mu na czoło. Do niego należało obmyślenie planu ucieczki. Ponieważ wprowadził ludzi w pułapkę, musi ich teraz z niej wyprowadzić. Ale jak? Rozdział trzynasty Bunt na morzu 24 sierpnia Gołębica, powiewając trójkolorową flagą, weszła do St. Jean-de- Luz, znalazłszy sobie miejsce cumowania przy falochronie. Jej pierwsza wizyta była więcej niż pożądana z powodu towarów, które przywiozła, a także z powodu ładunku, który miała zabrać; były to towary, które po wybuchu wojny nie miały legalnego rynku zbytu. Mr Evans, jako nadzorca ładunku, wszedł na pokład z konosamentami. Oddał także Carterowi list od Delanceya, opowiedziawszy krótko o tym, jak się z nim spotkał. — Był w mundurze francuskiego oficera? — pytał Sam, żeby się upewnić, czy wszystko dobrze zrozumiał. — Tak, był w mundurze armii francuskiej, a tak samo ubrani byli jego trzej ludzie, jeden na koźle, a dwóch konno. — Wygląda na to, że zabił francuskich żołnierzy. — Chyba tak. — Wobec tego musiał przekroczyć granicę, zanim rozpoczęto pościg. — Tak przypuszczam. — Lecz w Hiszpanii też nie będzie zupełnie bezpieczny. — Na pawno nie. Ale nie jesteśmy jeszcze w stanie wojny, prawda, Sam? — Ale niedługo będziemy. Za trzy do czterech tygodni, a może jeszcze wcześniej. David, ta podróż do Kadyksu nie będzie należała do najbezpieczniejszych. — Ma pan zamiar mu pomóc, Sam? — Tak, pomogę mu. Nie mam wyboru. Nie mogę dopuścić, żeby Ryszard Delancey zginął w Hiszpanii. Po tym, co zrobił tym Francuzom, nie traktowano by go jak jeńca wojennego. Jeśli go złapią w przebraniu, zostanie rozstrzelany. A Ryszard to porządny chłop i mój przyjaciel. Musimy go uratować. Nie przypuszczałby pan nawet, że jest takim dobrym marynarzem, prawda? Czasem zanadto przypominał dżentelmena, czytającego powieści lub piszącego wiersze i marzącego Bóg wie o czym. Ale jak go przycisnąć do muru, postawić w trudnej sytuacji, to Ryszard wie, co trzeba robić, i robi to. Niech pan pamięta, że raz mnie przechytrzył. — Wiem o tym, Sam. Uratował też raz pańskich ludzi od przymusowego werbunku, tylko po to, żebyśmy ich w następnym tygodniu stracili. Na tych, których mamy teraz, zaokrętowanych w Guernsey, nie można polegać. Nie spodoba im się pomysł popłynięcia stąd na południe. — Jest pan tego pewien, David? — Jak tylko załadujemy statek, będą chcieli wracać do domu. — Szkoda, bo nie będą mogli. Następne kilka dni upłynęło im na ładowaniu. Stosunki z francuskimi kupcami na lądzie były znakomite i nie mieli żadnych kłopotów ani z celnikami, ani z policją. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jaki rodzaj handlu prowadzi Gołębica, ale wielu chciało, żeby jak najszybciej odpłynęła. Pewien stary kapitan wyjaśni: to tak: „Niektórzy oficerowie marynarki nie znają się na interesach. Gdyby tu zawinął jakiś nasz okręt wojenny, moglibyśmy mieć kłopoty". Jednakże aż do chwili odcumowania wszystko szło dobrze. Po ostatnich drinkach i życzeniach pomyślności Sam Carter wydał rozkaz odbi cia od brzegu i Gołębica postawiła żagle. Dzień był mgli sty, wiatr słaby i lugier powoli żeglował poza obrębem portu, gdy nagle z mgły wyłonił się jakiś duży okręt Nie zachodziło właściwie niebezpieczeństwo kolizji, lecz okręt znajdował się dość blisko i łatwo go było rozpoznać: to była francuska korweta. Oficer okrzyknął Gołębicę, rozkazując jej zapewne zatrzymać się. Carter nie posłuchał rozkazu, ale doszedł go odgłos spuszczanej łodzi, do której schodziła załoga. Stracił z oczu korwetę, lecz wiedział, że łódź go dogania. Za kilka minut była już przy burcie i na pokład weszło dwóch francuskich oficerów: porucznik i midszypmen. Kazali Carterowi rzucić kotwicę, żeby można było przeszukać statek. Carter postanowił udawać głuchego, cały czas licząc na pomyślny wiatr. Nadszedł wreszcie i gdy na pokładzie wciąż trwała dyskusja, jeden z marynarzy łagodnie odczepił łódź od statku. Gdy wiatr wypełnił żagle, łódź zdryfowała za rufą i w ciągu dwóch minut zniknęła z oczu. Potem rozległ się jakiś okrzyk i strzał z muszkietu. Lecz lugier szedł na morze. Dwóch Francuzów rozbrojono i umieszczono na dole w forpiku . W ten sposób, zupełnie mimo woli, Sam Carter wziął dwóch jeńców wojennych. — No cóż, Evans — powiedział Sam. — Podam panu kurs na Cap Finisterre albo, jeszcze lepiej, oddalimy się od brzegu i weźmiemy ten kurs dopiero dalej na północy. — Ludziom nie będzie się to podobało, kapitanie — powiedział Evans po cichu, żeby nie usłyszał go sternik. — A jeszcze mniej im się będzie podobało, gdy weźmiemy kurs na Kadyks. Na nieprzyjacielskim brzegu jest bardzo niebezpiecznie, a poza tym to daleko od miejsca, które znają. — Nie powiem, żeby mnie samemu się to podobało, Evans. Ale cóż mam robić? Nie mogę opuścić Delanceya. Musimy go uratować. — Wiem, sir, ale okrążając Finisterre, musimy uważać, bo może być źle. Ludzie chcą ujrzeć St. Peter Port, a nie Kadyks. — Na ilu z nich można polegać? — Sam chciałbym to wiedzieć. A na dodatek są tu więźniowie, którzy mogą podżegać do buntu. Daj Boże, żebyśmy ich mogli wysadzić na ląd! — Czy po to, by opowiedzieli, jak ich więziliśmy? — O, wiem, że musimy ich zatrzymać. Ale kłopot polega na tym, że trzech ludzi zdezerterowało, dwóch zachorowało i zostało nam tylko dziewięciu: pan i ja, bosman, kucharz i pięciu marynarzy — przemytników z zawodu, ale Francuzów z pochodzenia. Jeśli uwolnią więźniów, będziemy mieli małe szansę. — Czy kucharzowi można ufać? — Wątpię, sir. — A młodemu Bennettowi? — Nie wiem. Jeśli nie, byłoby ich ośmiu przeciwko nam trzem, a razem z więźniami dziesięciu przeciw trzem. Możemy nie dać rady, sir. — Musimy chodzić zawsze uzbrojeni. — Ja o tym pamiętam, sir, tak samo Tom Yates. Gołębica płynęła kursem północno-zachodnim przy południowo-wschodnim wietrze i przy rozjaśniającym się w miarę, jak oddalali się od brzegów, niebie. Kurs wytyczony był dokładnie na Ushant albo przynajmniej wywystarczająco dokładnie, żeby ludzie byli zadowoleni. Następnej nocy Gołębica będzie musiała zmienić hals, rozpoznając pierwszy odcinek kursu na południe, i będzie to chwila niebezpieczna. Sam Carter postanowił porozmawiać z ludźmi, co do których posłuszeństwa miał wątpliwości, indywidualnie, a potem, gdy nadejdzie odpowiedni moment, przemówić do wszystkich razem. On też doznawał teraz mieszanych uczuć. Z jednej strony był zawodowym przemytnikiem i nie chciał się mieszać do wojny, a tylko bezpiecznie doprowadzić ładunek do portu. Dokładnie znał myśli ludzi z Guernsey, gdyż sam myślał tak gamo jak oni. Ale z drugiej strony Delancey, jego dawny przeciwnik, znajdował się teraz na lądzie w niebezpieczeństwie i prosił go o pomoc. Wiara w lojalność, jaką Delancey darzył przemytnika, zawierała w sobie jakiś straszliwy przymus; a może była to tylko lojalność przyjaciela? Gdyby chodziło o jakiegoś innego oficera, Sam Carter po prostu popłynąłby do domu. Jednakże w tym wypadku poza uczuciem przyjaźni było także przeświadczenie, że wiadomości, jakie zebrał Delancey, mogą być ważne. A interesy przemytników, podobnie jak wszystkie inne, zależały od panowania Brytanii na morzu. Któż mógłby cokolwiek przemycać, gdyby rewolucjoniści zapanowali w Brytanii tak jak we Francji? Co by się stało ze specjalnymi przywilejami wysp w Kanale? Zwycięstwo na morzu było ważne dla Jerzego III, lecz było ono równie istotne dla wolnych kupców w Guernsey i Alderney. Wyprawa Dełanceya przez Hiszpanię była przedsięwzięciem rozpaczliwym i mogła zakończyć się klęską, lecz Sam miał w niej swój udział i nie mógł się wycofać. Albo dotrzyma danego słowa, albo będzie gardził sobą do końca życia. Nie mógł zawrócić z tej drogi, nawet w obliczu buntu. Nazajutrz na pół sztormowy wiatr wiał z tej samej strony. Gołębica trzymała się kursu, choć ciężkie fale przewalały się przez forkasztel i pompy pracowały bez przerwy, żeby usunąć wodę, przedostającą się przez szczeliny w pokładzie. Sam Carter podszedł do Luke'a Bennetta trzymającego wachtę na forkasztelu i spytał, czy dużo wody dostało się przez kluzy kotwiczne. Luke nie przypuszczał, żeby było jej dużo. Lugier kołysał się ostro i obaj musieli krzyczeć, żeby usłyszeć się poprzez szum wiatru i morza. Nie były to idealne warunki do rozmowy, lecz Sam odniósł wrażenie, że Luke, choć nie wskazywało na to jego imię, był typowym rodakiem Guernsey. Mówił po angielsku, bardzo silnie akcentując i czasem brakowało mu słów, może dlatego, że myślał w lokalnym dialekcie swojej wyspy. Jedyną ważną rzeczą, jakiej z tej rozmowy się dowiedział, było to, że Luke należał do zwolenników zmarłego Johna Wesleya, którego kazania — jak pcwiedział — przyczyniły się do zbawienia jego ojca. Przypuszczał, że Henri Nicolle jest tych samych przekonań, choć może należy do innej sekty. Sam zamienił potem kilka słów z Nicolle'em, któremu wygasł ogień pod kuchnią, i upewnił się co do jego poglądów religijnych. Reszta ludzi — jak sądził — była protestantami, ale rzadko widywano ich w kościele. Na Guernsey nigdy nie było partii interesującej się „Wolnością, Równością i Braterstwem" — choć była taka na Jersey — a jeszcze trudniej było znaleźć na jakiejś wyspie w Kanale wielbicieli Robespierre's, Zdrada była więc wykluczona, jak zapewnił go bosman, ludzie chcieli jedynie dowieźć swój ładunek do St. Peter Port. Sam zakończył swój obchód lugra wizytą u więźniów, którzy zmartwieni siedzieli na forpiku na zapasowych sztakslach . Nie chcieli być zwolnieni z aresztu na słowo, wołali „Vive la France!" i bardzo skarżyli się na jedzenie. Wobec tego Sam zamknął ich ponownie i wrócił na mostek. Sztorm już się uspokajał, a pod wieczór minął zupełnie, ustępując miejsca umiarkowanemu wiatrowi z południa i przelotnym deszczom. Tuż przed zachodem słońca, podczas zmiany wachty, Sam Carter zebrał załogę i powiedział całą prawdę: — Pewien oficer marynarki, nazwiskiem Delancey, rodak z Guernsey tak jak my wszyscy, dobrze nam znany jako dowódca Nemesis, znajduje się na lądzie w Hiszpanii i próbuje dowiedzieć się, jakie są zamiary Francuzów i Hiszpanów. Gdy już zbierze potrzebne wiadomości, spróbuje dostać się na pokład w porcie Leon, z którego korzystamy czasem i my, i inni wolni kupcy. Delancey prosił, żebym przypłynął i zabrał go stamtąd, a ja postanowiłem to zrobić. Pewnie znajduje się teraz w drodze do Kadyksu. Ponieważ Hiszpania nie jest jeszcze w stanie wojny, nie powinien mieć trudności w podróży przez ten kraj. Gdy przybędzie do Kadyksu, będziemy mogli uratować go, zboczywszy nieco na południe. Potem wrócimy na Guernsey i do Poole. Uratujemy dzielnego człowieka, wykonamy dobrą robotę i będziemy mieli swój udział w walce z nieprzyjacielem. Sam zamilkł, podczas gdy marynarze, mówiący po angielsku — Nicolle i Bennett — tłumaczyli innym jego krótkie przemówienie na francuski. Potem ciągnął dalej: — Wiem, że wolelibyście od razu bezpiecznie popłynąć do domu. Ja także! Ale nie mogę opuścić kapitana Delanceya, doskonałego marynarza i dzielnego człowieka. We Francji narażał się na straszliwe ryzyko, bo gdyby go złapali, rozstrzelaliby go jako szpiega. W porównaniu z tym nasze ryzyko jest niczym. Gdyby nas złapali Francuzi, traktowaliby nas jak przemytników, albo, w najgorszym razie, jak kupców morskich i zostalibyśmy przetrzymani do wymiany. Być może dziwicie się, że zajmuję się sprawami, które obchodzą Jerzego III. Zapewne uważacie, że przemytnik powinien myśleć tylko o swoim zawodzie. Czasem to robię. Ale co by się z nami stało, gdyby zwyciężyli Francuzi? Gdyby Anglia została pokonana? Gdyby zniesiono cła między Anglią a Francją? Z czego byśmy żyli? Wierzymy w wolny handel i utrzymamy go, gdybyśmy nawet mieli wybić we Francji wszystkich Francuzów! Gdy przetłumaczono to, odpowiedział mu wybuch śmiechu. Sam Carter postanowił zakończyć: — A więc dziś w nocy zmieniamy kurs i wszyscy już wiecie dlaczego. Wachta portowa i ci, którzy nie pełnią służby, mogą zejść na dół. Był mile zdziwiony zachowaniem się ludzi. Żadnych pomruków, żadnego szemrania, żadnych oznak wrogości, nawet żadnych pytań. Być może porwał ich wszystkich swoją wymową? Bosman zapatrywał się na to mniej optymistycznie. — Wolałbym usłyszeć pomruki, sir. Ci ludzie są powolni i potrzeba im czasu na rozważenie sytuacji. Kłopot w tym, że mamy świetny wiatr do Ushant. Była to bolesna prawda. Lecz zmiana kursu przebiegła bez protestów i Gołębica skierowała się na południe. Sam przez całą noc nie zszedł z pokładu. Pierwszy etap południowego kursu zaprowadził lugier daleko na Atlantyk. Nie było tu widać żadnego innego żaglowca. Przez cały dzień wiał południowy wiatr, lecz wieczorem zmienił się na zachodni. Teraz Sam mógł znów zrobić zwrot i wziąć dokładniejszy kurs na Kadyks. Wtedy wreszcie poszedł spać, przekazując dowództwo Evansowi. Piekielnie zmęczony, zasnął natychmiast, ale po kilku godzinach ocknął się nagle. Coś go obudziło — jakieś kroki czy skrzypnięcie drzwi od kajuty. Ale zanim poruszył się w ciemności, poczuł na czole dotknięcie zimnego żelaza i usłyszał: — Spokojnie, panie, bo strzelam. Usłuchał ostrzeżenia. Leżał bez ruchu, nasłuchując ciężkiego oddechu intruza. Potem usłyszał inne kroki i otwarły się drzwi. Wpadło przez nie światło latarni. Sam mógł rozpoznać Elishę Domaille'a, który trzymał pistolet, i Gilberta Le Page, stojącego u drzwi. — Dość tych bzdur! — powiedział Sam. — Czeka was za to szubienica, głupcy, a wykonując swoje obowiązki, moglibyście zrobić majątek. Marynarz nie odpowiedział mu, zapewne go nie zrozumiał. Ale rozległy się znów kroki i głosy i wprowadzono do kajuty Evansa, a za nim Yates'a. Zrewidowano kajutę w poszukiwaniu broni i zabrano pistolety Sama. Następnie Henry Nicolle powiedział więźniom, żeby niczego się nie obawiali. — Teraz ja jestem kapitanem tego statku — wyjaśnił — I zaprowadzę go na Guernsey. Zostaniecie tutaj, dopóki nie wejdziemy do portu. — Gdzie was powieszą za bunt! — powiedział Sam. — Za bunt na statku przemytniczym? — spytał Nicolle ze szczerym zdziwieniem. — Możliwe, ale byłoby to z pewnością coś nowego! — Nic nowego w tym, że kogoś wiesza się za zdradę. Przemyśl to sobie, Nicolle, popełniasz wielki błąd. Nie dyskutowano dłużej i trzej oficerowie zostali zamknięci w kajucie. — Powinienem stanąć przy panu, sir, gdyby doszło do walki — powiedział bosman. — Ale prawdę mówiąc, nie martwię się specjalnie tym buntem. Rejs do Kadyksu byłby najprawdopodobniej szukaniem wiatru w polu. Skąd możemy wiedzieć, że Delancey tam będzie? Skąd możemy wiedzieć, że nie siedzi w więzieniu w San Sebastian? I cóż może być bardziej ryzykownego niż przyczajenie się pod Kadyksem, pod nosem nieprzyjacielskiej floty? Chciał pan dotrzymać słowa danego Delanceyowi — rozumiem to, sir, i byłbym ostatnim, który by się temu sprzeciwiał. Zrobił pan też, co było w pańskiej mocy. Ale ludzie są zbuntowani i na to już nic nie może pan poradzić. Może temu buntowi będziemy zawdzięczali życie. Więc któż nas potępi za to? — Doszedłem do tego samego wniosku — przyznał Evans. — Gdyby mnie pan pytał, poradziłbym trzymać się z dala od tej awantury z Kadyksem. — Miałbym zostawić kapitana Delanceya własnemu losowi? — spytał Sam. — Nie mógłbym tak postąpić. W jakiś dziwny sposób zostaliśmy przyjaciółmi. Niewiele mogę teraz dla niego zrobić, ale o jedno chciałem pana prosić, Evans. Niech im pan nie proponuje, że podejmie się pan nawigacji. — Oczywiście, sir. Żaden z nich nie wie, ani gdzie jesteśmy, ani jakim kursem powinniśmy płynąć. — Więc będą musieli poprosić mnie o pomoc. Jednakże buntownicy tego nie zrobili. Woleli wypuścić z aresztu francuskich jeńców, z których jeden znał się na nawigacji. Sam Carter wiedział teraz jedynie, że lugier żegluje z wiatrem i prawdopodobnie kieruje się w stronę francuskiego wybrzeża. W porze obiadowej uwięzionym oficerom przyniósł posiłek młody Bennett, w towarzystwie gburowatego Michela Vaudin, który trzymał w ręku pistolet. — Kto prowadzi nawigację? — spytał Sam, a Bennett odparł: — Francuzik. — On was wprowadzi do bazy francuskiej marynarki wojennej — powiedział Sam. — Dość tego! — wrzasnął Vaudin i wypchnął Bennetta z kajuty. Carter pomyślał, że dobrze się stało, iż zasiał wątpliwości w głowie Bennetta. Gdy przyszedł on zabrać brudne talerze, tym razem pod eskortą Le Page'a, Sam wyraził zdziwienie, że ludzie zaufali katolickiemu nawigatorowi. Metodyści nie mogli oczekiwać dobrego traktowania we francuskim więzieniu, to zrozumiałe. Następnym gościem Sama był Henri Nicolle we własnej osobie. Zapytał, czy Sam dałby mu słowo. — Po co? — Sam udawał zdziwienie. — Niech pan przyrzeknie, że nie wystąpi przeciwko nam, że nie spróbuje opanować lugra ani nic w tym rodzaju. — No, a gdybym przyrzekł? — To pan i pan Evans wyszlibyście na pokład. — A po co miałbym wychodzić na pokład? — Ostrzegłby nas pan, gdybyśmy się znaleźli w niebezpieczeństwie. Nasze ryzyko jest także pańskim ryzykiem. — To prawda. Dam słowo do zachodu słońca dnia dzisiejszego i myślę, że pan Evans zrobi to samo. W tym czasie dopilnuję, żeby lugier szedł kursem na Guernsey. Zgoda? Zawarto porozumienie i Sam razem z Francuzem dokonali w południe pomiarów, określając szerokość geograficzną i kurs. Znalazłszy się znów na dole z Evansem, Sam w ogólnych zarysach nakreślił swój plan. — W załodze Nicolle'a nie ma jedności. Nicolle i ten młodzik Bennett to prawowierni wyznawcy Wesleya, nienawidzący hazardu i pijaństwa, ale chciwi na pieniądze. Inni ludzie to zwykli przemytnicy — dobrzy marynarze, ale lubiący się zabawić. Dwaj Francuzi chcą wrócić do Francji, a my trzej chcemy spełnić swój obowiązek. Te cztery grupy składają się z dwóch, czterech, dwóch i trzech osób. Gdybym sobie dał radę z Francuzami, byłoby nas pięciu przeciw sześciu. Gdybym przekonał zwolenników Wesleya, byłoby nas siedmiu przeciwko czterem. Realizację planu dokonania rozłamu Sam Carter rozpoczął od dwóch Francuzów. Wyraził swoje współczucie porucznikowi Jean Berthierowi, że będąc tak blisko Francji znajduje się w niewoli. Okazało się, że zmartwienie Berthiera było tym większe, iż otrzymał właśnie awans. Jego przydział na Argonautą dawał mu pierwszą realną szansę odznaczenia się. Gdyby wyróżnił się na tym okręcie, z pewnością awansowałby. Niestety, został jeńcem, zanim korweta zdołała uczynić coś więcej poza wpędzeniem na ląd brytyjskiego korsarza. Nie było to jego winą — cóż mógł na to poradzić? — ale nie udało mu się uniknąć niewoli. Będą mu to długo pamiętać. Dostanie się do niewoli w bitwie było zgodne z honorem, ale uwięzienie przez jakiś zwykły statek przemytniczy zdyskredytuje go na zawsze. Drugi oficer, młody Etienne Bignon, midszypmen, był mniej przygnębiony, lecz i on nigdy nie spodziewał się, że zostanie brytyjskim jeńcem wojennym. Widoki na wymianę były dość odległe. Co więcej, kiedy już odzyska wolność, okaże się, że wszyscy jego rówieśnicy, a nawet młodsi od niego, wyprzedzili go w awansach, Sam Carter raz jeszcze wyraził swoje współczucie i rzekł: — A gdybyśmy opanowali ten lugier i pożeglowali do Kadyksu? Moglibyście z honorem wrócić na swój statek. Wasz admirał zwolni mnie i moich przyjaciół za udzielenie warn pomocy. Byłoby nas pięciu przeciw sześciu. Jeśli ich zaskoczymy, może nam się udać. Co wybieracie — angielskie więzienie czy Legię Honorową? — Powiedziawszy to, Sam zszedł pod pokład, żeby nie wyglądało, iż zbytnio przyjaźni się z Francuzami. Następnie Evans porozmawiał z Nicolle'em. — Słyszałeś kiedyś o Tomaszu Johnsonie? — Tym słynnym przemytniku z Hampshire, który uciekł z ncwego więzienia w Borough? — Tak, o nim. Służył kiedyś jako pilot Floty Kanału i podziękowano mu za usługi. Przez następne kilka lat celnicy przymykali na niego oczy i pozwolili mu zrobić majątek. — I co z tego? Stracił wszystko, przepił i przegrał W karty. Ostatnio słyszałem, że siedział w więzieniu za długi. — Człowiek ostrożniejszy i religijny zachowałby to, cc zdobył. A ty, gdybyś wykorzystał okazję, najprawdopodobniej też zostałbyś bogatym człowiekiem, bo celnicy byliby ślepi; straciłeś szansę, przyjacielu. — Ależ ja byłem tylko kucharzem, panie Evans, i nie miałem możliwości robienia interesów na własny rachunek. — Przy pomocy Sama Cartera dorobiłbyś się własnego statku, a celnicy nawet by go nie zauważyli. Straciłe; wielką szansę! — Szansę obejrzenia od środka hiszpańskiego więzienia! — Szansę odmawiania modlitwy w kaplicy swojegi własnego domu! Nigdy nie będziesz mógł tego robić, jeśli rozejdzie się wieść, że pozwoliłeś kapitanowi Delanceyowi umrzeć wśród Hiszpanów. Pomyśl nad tym, Nicolle! Możesz się jeszcze uratować. Teraz przyszła kolej na Toma Yates'a, bosmana. Jego zadaniem było przeprowadzenie rozmowy z Luke Bennettem. Miał go spytać, co uczciwy wyznawca Wesleya ma wspólnego z tymi grzesznikami z nabrzeża St. Peter Port. — Odważyłeś się na poważny krok, Luke, biorąc udział w buncie. Do czego to doprowadzi? Zaczyna się od buntu, kończy na piractwie. A do czego prowadzi piractwo? Do szubienicy, Luke! Pomyśl, jakim to będzie wstrząsem dla twojej matki! Pomyśl, co powie na to twoja rodzina i sąsiedzi! Pomyśl, co piszą w książkach o ohydzie grzechu! Byłeś na drodze do zbawienia, a teraz jesteś na drodze do potępienia. Żałuj za grzechy, póki czas! — Ale co pan ma na myśli, panie Yates? Co mam robić? — Musisz mi pomóc wyrzucić alkohol za burtę. Ci niegodziwcy, Domaille, Blondel i Vaudin, gotowi popełnić po pijanemu każdą zbrodnię. Od pijaństwa i kart tylko krok do piractwa, a od piractwa tylko krok do szubienicy! Czy wiesz, gdzie trzymane są trunki? — O, tak, sir. Ale zostały zamknięte, a klucz ma pan Nicolle. — Ale daje ci go, gdy rozdziela się rum? — Tak, sir. Zamykam skrzynię i oddaję mu klucz z powrotem. — Dziś zapomnisz ją zamknąć. Ja już postaram się uratować tych ludzi przed straszliwą pokusą grzechu. Gdy alkohol znajdzie się za burtą, wszyscy będziemy bezpieczniejsi. — Z pewnością ma pan słuszność, panie Yates. Zrobię to! Ale niech pan nikomu nie powie, że zrobiłem to umyślnie. Jednakże bosman nie wyrzucił rumu za burtę, tylko wziąl sześć butelek i dał ukradkiem po jednej Domaille'owi, Blondelowi, Le Page'owi i Vaudinowi, a dwie zachował w rezerwie. Wczesnym rankiem wszyscy oni byli pijani i skłonni do bójki o piątą butelkę, którą obiecał między nich podzielić. Bennettowi, który zostawił skrzynię otwartą, powiedziano, że Le Page zastał ją taką, zanim jeszcze spostrzegł to Yates. Wstrząsnął nim widok kolegów, którzy znajdowali się w okropnym stanie, i teraz tym bardziej był skłonny wystąpić przeciw nim. Vaudin bezczelnie odzywał się do Nicolle'a, podrywając w ten sposób jego autorytet. Pilnowano, żeby Carter, Evans i Yates byli zamknięci w swojej kajucie, lecz był to jedyny rozkaz, jakiego słuchano. Po zapadnięciu zmroku Luke Bennett otworzył kajutę i wpuścił do niej dwóch Francuzów. Po krótkiej, szeptem przeprowadzonej dyskusji, wszyscy uzbroili się w kołki do mocowania lin i dźwignie od kabestanu. Szybko załatwiono się na pokładzie z Nicolle'em, który próbował utrzymać statek na kursie. Pijanemu sternikowi, Le Page'owi, wystarczyło jedno stuknięcie w głowę, równie łatwo poradzono sobie z Blondelem w forkasztelu. Domaille i Vaudin leżeli pod pokładem w alkoholowym zamroczeniu, więc zostawiono ich w hamakach, żeby się przespali. W ciągu pięciu minut zawładnięto lugrem, a w ciągu następnych dziesięciu minut zmieniono kurs i podjęto rejs na południe. Gołębica znowu płynęła do Kadyksur. Nazajutrz przywrócono normalną służbę na lugrze. Pijaków, ku ich zdumieniu, zapędzono do pracy bosmańską chłostą. Nicolle został uwięziony, lecz wkrótce przyznał, że należała mu się nauczka. Nigdy nie utrzymałby dyscypliny wśród tych bezbożników, którzy początkowo zgodzili się na jego dowództwo. Pozwolono mu wrócić do kuchni i zapowiedziano, że jeśli będzie się przyzwoicie zachowywał, przeszłość pójdzie w zapomnienie. Tego popołudnia Sam Carter przemówił do całej załogi. Odwoływał się do ich zdrowego rozsądku, lecz zapewnił równocześnie, że gdyby były jakiekolwiek kłopoty z nimi, zostaną zastosowane straszne kary. — Spełniajcie swoje obowiązki jak dobrzy marynarze, a ja zapomnę o wydarzeniach ostatnich kilku dni. Tak samo postąpią pan Evans i pan Yates. Pomysł buntu podsunął wam prowodyr. Nie był nim Henri Nicolle, lecz kto inny. Wiem, kto to był. Do niego mówię: „Popraw się albo zawiśniesz na rei". Patrzył wprost w oczy Michela Vaudina. — Innych, których on zbałamucił, pytam: „Jak by się warn podobała służba na okręcie wojennym?" Jak by się warn podobała ta służba, gdyby powiedziano przedtem pierwszemu oficerowi, że jesteście zbuntowanymi łajdakami, którym należy wpoić poczucie dyscypliny? Łatwo was to może spotkać, a wtedy powiecie, że wolelibyście raczej pójść do piekła. Ale jak się to stało, że doszło do buntu? Jak ludzie rozsądni mogli posłuchać nicponia, szczura lądowego, najgorszego spośród was marynarza? Myślę, że daliście się zbałamucić, bo sądziliście, że na hiszpańskim wybrzeżu czekają nas niebezpieczeństwa. Myśleliście, że wszyscy skończymy we francuskim więzieniu. Cóż, nie przeczę, że istniała taka możliwość. Ale teraz zawarłem układ z tymi tutaj dwoma francuskimi oficerami i dżentelmenami, naszymi byłymi więźniami, lecz obecnie — towarzyszami. Popłyniemy na południe z francuską flagą, umieszczoną ponad flagą brytyjską, jako pryz francuskiej marynarki wojennej. To nas chroni tak przed Francuzami, jak i Hiszpanami. Gdybyśmy napotkali flotę brytyjską, co jest bardziej prawdopodobne, będziemy mieli przecież brytyjską banderę, a ja wyjaśnię, na czym polega nasza misja. Nigdy jeszcze nie byliśmy w mniejszym niebezpieczeństwie niż podczas tego rejsu i nigdy nie byliśmy bardziej pewni, że bezpiecznie dowieziemy nasz ładunek do portu. Wypełniajcie swoje obowiązki, ludzie, a wkrótce będziecie święcić w St. Peter Port zakończenie udanej wyprawy. Przez bunt stracili masę czasu, lecz Sam Carter uznał, że może jeszcze zdążyć na spotkanie z Delanceyem. Dodał mu otuchy wiatr, który zmienił się z zachodniego na północno-zachodni, przyśpieszając żeglugę. Nazajutrz wiatr miał niemal siłę sztormu i kiedy lugier przedzierał się wśród pian przez atlantyckie fale, świstało w takielunku, a woda przelewała się przez rozkołysany pokład. Ponieważ Francuz pełnił wachtę, a załoga uspokoiła się, Sam mógł trochę wypocząć i obmyśleć plany na przyszłość. Dalsze etapy rejsu będą wymagały od niego delikatnych i przebiegłych posunięć. Już samo to, że nie mieli na pokładzie kogoś, kto znałby język hiszpański, powodowało wiele komplikacji. Sam znał ten język bardzo powierzchownie — tyle, ile liznął go w obcych portach. Nie mógłby uchodzić za Hiszpana. Więc kto miał wylądować w Leon? Gnębił go także problem francuskich oficerów. Powiedział im, że popłynie do Kadyksu, a tam Hiszpanie z pewnością zwolnią mu lugier. Powiedział załodze, że płynie na spotkanie w Leon, nieco na południe od Kadyksu, co było prawdą. Ale co miał w końcu zrobić z Francuzami? Po tym, jak posłużył się nimi do stłumienia buntu, nie mógł już traktować ich jak jeńców wojennych, Jak i gdzie ma ich odstawić na brzeg? I co ma zrobić, gdyby Delancey nie stawił się na spotkanie? Czy mógł zatrzymać się na wybrzeżu przez następny tydzień? A jeśli to zrobi, czy załoga nie zbuntuje się znowu? Najlepiej byłoby, gdyby uzupełnił ładunek w Leon, występując tam w charakterze przemytnika. Ale co mógłby im ofiarować w zamian za ich wino, jakiekolwiek by ono było? Pewnie byliby zadowoleni, gdyby dostali kawę, cukier, tytoń i rum, ale ni mógł się pozbyć większej ilości tych towarów. Śmiało mówił załodze, że jego misję poprze każdy brytyjski okręt wojenny, jaki spotkają, ale wcale nie był tego taki pewien. Admirał mógłby mu może uwierzyć, ale czy uwierzy mu dowódca slupa albo kutra? I czy go przypadkiem nie zaaresztuje? Przy brzegach Portugalii dostrzeżono kilka statkov Gołębica znajdowała się na szerokości Lizbony, gdy spotkała się z francuskim brygiem korsarskim. Sam Carter uznał, że ucieczka będzie trudna i że dobrze byłoby pomówić z Francuzami. Gdy znaleźli się w zasięgu głosu, porucznik Berthier podał im przez tubę swoje nazwisko i wyjaśnił, że Gołębica jest pryzem, zdążającym do Tulanu. Okazało się, że korsarski bryg nazywał się Espirance, a dowodził nim kapitan Duval, który wypłynął z La Rochelle i krążył u wybrzeży portugalskich — jak dotąd bez żadnej zdobyczy. Berthier popłynął na Esperance gigiem i wrócił z wiadomością, że admirała Manna nie ma już w Kadyksie i że niektóre rzeczy wskazują na to, że flota hiszpańska ma wyruszyć na morze. Niektóre okręty Langary, jak Duvalowi mówiono, przesunęły się bliżej wyjścia z portu. Po tej uprzejmej wymianie zdań dwa okręty pożegnały się i Esperance skierowała się do swego macierzystego portu, a Gołębica do Kadyksu. Nazajutrz o wschodzie słońca ujrzano inny żaglowiec. Tym razem była to brytyjska fregata w drodze do Gibraltaru. Nazywała się Penelopa (36), dowodził nią kapitan Moss i Sam Carter sądził początkowo, że spełniły się jego najgorsze przewidywania. Moss, człowiek surowy i zawistny, patrzył na niego i na lugier bardzo podejrzliwie i nie miał wielkiej ochoty wierzyć w opowiadanie o misji Delanceya. W końcu postanowił obsadzić Gołębicę załogą pryzową — sześcioma ludźmi pod komendą zastępcy kapitana. Gdy więc podjęto rejs na południe, lugier był właściwie obłożony aresztem, lecz Sam odnosił się do tego filozoficznie. Był pewien, że dowódca floty będzie bardziej skłonny mu uwierzyć. 10 września Penelopa wraz z towarzyszącą jej Gołębicą ujrzała eskadrę Floty Śródziemnomorskiej. Dzień był słoneczny, lecz przepływające chmury rzucały cienie na zielony obszar wzburzonych wód. Wiał ostry wiatr, panował chłód — zapowiedź zbliżającej się zimy. Eskadra krążyła wokół Gibraltaru na luźnych żaglach — pięć liniowców dwa lub trzy mniejsze okręty tworzyły piękny widok. Formacja utrzymana była w szyku — niezapomniany i zapierający dech w piersiach był jej obraz, na który składały się: potęga, dyscyplina i piękno. Sygnał z okrętu flagowego, powtórzony przez okręty znajdujące się bliżej, nakazał Penelopie podpłynąć do Goliata. Moss wypełnił rozkaz, zrobiła to też Gołębica, płynąca w jego kilwaterze; potem kazano przysłać łódź. Po meldunku Mossa, następny sygnał wezwał na okręt flagowy komendanta Gołębicy. Gdy Carter podpłynął łodzią, przeraziła go wielkość Goliata (98). Widywał dość często Flotę Kanału, lecz nigdy jeszcze nie był na okręcie trój pokładowym. Czuł się przytłoczony, jak gdyby pomniejszony i zdenerwowany; ledwie zdobył się na oddanie ukłonu salutującemu go wartownikowi. Przy wejściu na statek czekał porucznik, który zaprowadził go na rufę, do kwatery admirała. Na przyjęcie Carter musiał czekać około dziesięciu minut. W końcu porucznik wprowadził go do admiralskiej kabiny, gdzie prawdopodobnie akurat odbywała się konferencja grupy oficerów. Sam zorientował się, że kontradmirałem Griffinem jest ów dystyngowany mężczyzna w surducie ze złotymi galonami, siedzący za biurkiem pośrodku zebranych. Podpisał właśnie jakiś dokument, sekretarz podał mu następny. Po drugiej stronie kontradmirała stał młody oficer w towarzystwie midszypmena. Byli tam jeszcze dwaj oficerowie, pogrążeni w cichej rozmowie. Po chwili porucznik, który przyprowadził Sama, zamienił parę słów z adiutantem, a ten szepnął coś admirałowi. Wówczas ten powstał i spojrzał wprost w oczy swojego gościa. Sam zasalutował, jak umiał najlepiej, a gdy admirał odpowiedział na jego ukłon, podszedł do biurka. — Kapitan Moss powiedział mi — zaczął admirał — że pan twierdzi, iż jest kapitanem kutra z Poole i Guernsey i że jest pan w kontakcie z porucznikiem Delanceyem, znajdującym się gdzieś w Hiszpanii. Pan, zdaje się, wierzy w to, że Delancey zdobędzie jakieś informacje co do zamierzeń hiszpańskiej floty. Czy tak? — Tak, sir. — W jakim stopniu ta misja się powiodła? — Nic o tym nie wiem, sir. Delancey wylądował w pobliżu Bayonne z zamiarem przedostania się do Kadyksu. Przypuszczam, sir, że wszelkie wiadomości, jakie zdobędzie, będą pochodziły właśnie z Kadyksu. — Ma szczęście, jeśli jeszcze żyje. Nie możemy osądzać jego sukcesów, ale nasze przybrzeżne fregaty meldują o jakimś poruszeniu w Kadyksie. Może to oznaczać, że Langara ma zamiar wypłynąć z portu, ale może też nie znaczyć nic. Jestem przekonany, że za kilka dni będzierry posiadać trochę więcej informacji. A na razie chciałbym wiedzieć, w jaki sposób Delancey ma zamiar uciec z Hiszpanii? To za dobry oficer, żeby go stracić. — Mam z nim umówione spotkanie, sir, na wybrzeżu, trochę na południe od Kadyksu. W tym miejscu Delancey chciałby wejść na mój statek. — Zdumiewa mnie to, co on próbuje osiągnąć, sir. Jeśli to tylko możliwe, musimy go uratować. Wierzę, że zrobi pan wszystko, co w pańskiej mocy. Proponowałbym, żeby pozostał pan na miejscu spotkania albo wracał na nie co pewien czas przez trzy tygodnie po ustalonej przez was ostatecznej dacie. Żeby panu to umożliwić, odkomenderuję fregatę dla ochrony tej operacji. Kapitan Norris z Meluzy zna to wybrzeże. Wydam mu odpowiednie rozkazy. — Dziękuję panu, sir. Byłbym jeszcze bardziej pewien powodzenia, gdybym miał hiszpańskiego tłumacza. — Zobaczę, co się da zrobić. — Kontradmirał zwrócił się do sekretarza i kazał mu poszukać kogoś odpowiedniego. Potem podziękował Carterowi za trud, na co Sam odpowiedział podziękowaniem za admiralską pomoc. — Mam nadzieję, sir, że kapitan Delancey będzie mógł podziękować panu osobiście po klęsce Langary. — Nie wiem, czy będę miał sposobność poznać tego młodego oficera. Dlatego niech pan będzie tak dobry i przekaże mu ode mnie te słowa: „Jeśli będzie nadal pełnił służbę z takim poświęceniem i zdecydowaniem, jakie okazuje teraz, osiągnie kiedyś wysoką rangę w marynarce". Niestety, wiele powodów skłania do przypuszczeń, że Delancey już nie żyje. Gdyby jednak przeżył i wrócił cało z tej ryzykownej wyprawy, przepowiadam mu świetną karierę. Proszę mu to powiedzieć, panie Carter, i przekazać moje podziękowanie wraz z najlepszymi życzeniami. W godzinę później na pokład Gołębicy wszedł osobnik nazwiskiem Jose Alvarez z Trinidad. Był to szeregowy marynarz z Ajaxa. Jego językiem ojczystym był z pewnością hiszpański, lecz angielski znał zupełnie wystarczająco, żeby móc się porozumieć. Powiedziano mu mniej więcej, czego się od niego oczekuje i bez oporów zgodził się zejść na ląd w Hiszpanii. W zamian za swoje usługi pragnął tylko, żeby go zwolniono z marynarki. Miał już najwyraźniej dość życia na dolnym pokładzie. Wyznał, że skoro się znajdzie na lądzie, chciałby tam pozostać. Tego wieczora Gołębica odłączyła się od eskadry kontradmirała Griffina i rozpoczęła ostrożne, nocne podejście do rybackiej mieściny Leon. Fregata Meduza trzymała się w polu widzenia, gotowa — w razie potrzeby — do ratowania lugra. Delancey nie mógł jeszcze stawić się na spotkanie, lecz Carter chciał najpierw zainstalować się tutaj w charakterze przemytnika; miało to zasadnicze znaczenie dla ich ocalenia. Obawiał się tylko, że Jose Alvarez zaraz po wylądowaniu zniknie bez śladu. Posłał więc po niego i zaczął opowiadać, jaki majątek można zrobić, zajmując się przemytem. On, Jose, ma teraz sposobność zostać agentem przemytników w Leon. Gdyby się tu osiedlił — namawiał go Sam — przemytnicy z Guernsey i z Alderney przybywaliby w regularnych odstępach czasu i przywozili towary, których w Hiszpanii dostać nie można. Zadaniem agenta, współpracującego z seńorem Davila, byłoby ma gazynowanie towarów przeznaczonych dla Anglii i rozprowadzanie ładunku, przywożonego do Leon. I on, i Davila musieliby oczywiście utrzymywać przyjazne stosunki z miejscowymi władzami. Z początku praca byłaby ciężka i zupełnie możliwe, że czasami nawet niebezpieczna, lecz w końcu Jose Alvarez zostałby szanowanym i bogatym kupcem, a to lepsze, niż być tylko robotnikiem portowym, a o wiele lepsze, niż powiększyć szeregi bezrobotnych. Początkowo Alvarez słuchał podejrzliwie i niełatwo go było przekonać. Każdego wyjaśnienia wysłuchał przynajmniej trzykrotnie i za każdym razem wysuwał w odpowiedzi te same obiekcje. Zgodził się wreszcie, gdy Sam napomknął, że źle by mu było na morzu, gdyby się dowiedziano, że odrzucił taką sposobność. W gruncie rzeczy Sam wątpił, czy Alvarez posiada dość doświadczenia w interesach, żeby pełnić funkcje agenta. To jasne, że nigdy nie był nikim więcej niż subiektem u dostawcy okrętowego w Port of Spain. Ale przynajmniej umiał czytać i pisać, znał proste działania arytmetyczne, zatem otwierały się przed nim pewne możliwości. W ten sposób Alvarez zyskał powód, żeby nie tracić kontaktu z Gołębicą. Sam miał nadzieję, że teraz nie tylko nie zniknie, ale dokona w kraju przeszpiegów i doniesie o wszystkim, co Sam pragnął wiedzieć. Po przestudiowaniu mapy, Sam postanowił wysadzić Alvareza na ląd koło Leon, trochę na południe od portu, i zrobić to bezpośrednio przed świtem. Potem pożegluje na południe i wróci następnej nocy. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Alvarez da odpowiedni sygnał i Gołębica wejdzie do portu. Stanie się to 14 września, na dzień przed pierwszym umówionym spotkaniem z Delanceyem. Nie ustalono wcześniej żadnego planu nawiązania kontaktu, lecz było jasne, że Delancey rozpozna Gołębicę, jeśli będzie ona w porcie, a dopyta się o nią, gdyby jej tam nie było. Z rozmowy z admirałem Griffinem Sam wrócił z uczuciem, że bierze udział w wydarzeniu historycznym. Jeśli istniała jakakolwiek szansa wyratowania Delanceya z grożących mu niebezpieczeństw, Sam uznał, że powinien — i musi — ją wykorzystać. Alvarez zszedł na ląd, podwieziony łodzią do skalistego brzegu tuż przed świtem 13 września. Morze na szczęście było spokojne, inaczej lądowanie mogłoby być ryzykowne. Potem Gołąbica powoli popłynęła dalej, chroniona z daleka przez fregatę. Gdy powróciła następnej nocy, w miejscu, gdzie wylądował Alvarez, znajdował się świetlny sygnał i Sam znów wysłał tam łódź: Alvarez powiedział Mr Evansowi, że nawiązał kontakt z seńorem Davila, że w Leon nie ma żadnego garnizonu i że miejscowi Hiszpanie palą się do robienia interesów. Trzeba będzie przekupić kilku celników i policjantów, ale poza tym nie będzie żadnych specjalnych trudności. Gołębica pod francuską flagą może spokojnie wejść do portu z porannym przypływem. To zadecydowało o dalszych posunięciach Sama, lecz równocześnie zrodził się inny problem. Co zrobić z dwoma francuskimi jeńcami? Carter postanowił szczerze powiedzieć im o swoich kłopotach. — Zdaję sobie sprawę panowie, że chcecie powrócić do swoich obowiązków. Jest to słuszne i nie zamierzam zatrzymywać was jako jeńców. Z drugiej jednak strony, będziecie musieli wyjaśnić swoją nieobecność i opisać, w jaki sposób zostaliśce ujęci i jak zostaliście zwolnieni albo też jak doszło do waszej ucieczki. Wbrew temu, co obiecywałem, nie mogę was zawieźć do Kadyksu. Powiedzcie mi, co waszym zdaniem, powinienem zrobić. Jean Berthier musiał spodziewać się tego pytania, gdyż zaproponował własne rozwiązanie. Niech Sam pozwoli im obu uciec, a oni przysięgają, iż zameldują, że Gołębico odpłynęła na Morze Śródziemne. Powodzenie planu zależało od tego, czy spotkają jakiś miejscowy statek, płynący do Kadyksu. Sam zaakceptował ten pomysł i kazał ludziom pilnie wypatrywać łodzi, która nadawałaby się do tego celu. Umówił się też z kapitanem Meduzy, że dwukrotne opuszczenie trójkolorowej flagi na Gołębicy będzie dla fregaty sygnałem, aby udała, że atakuje lugier, jak gdyby Gołębica była statkiem nieprzyjacielskim. Gdy dostrzeżono odpowiednią łódź rybacką, Gołębica podpłynęła, żeby ją przejąć. Znalazłszy się w pobliżu naładowanej łodzi, załoga Gołębicy odegrała całą pantomimę rokowań na temat okupu za swoją zdobycz. Ponieważ lugier płynął pod flagą francuską, hiszpańskich rybaków — było ich pięciu — traktowano jako aliantów. Podczas trwania targów, Sam dał Meduzie umówiony sygnał, niewidoczny dla Hiszpanów, zaaferowanych pokonywaniem trudności językowych. Rokowania, prowadzone przez jedną ze stron za pomocą francuszczyzny z Guernsey, przedłużano bez końca. Wszyscy byli tak zajęci dyskusją, że najwyraźniej nie zauważono zbliżania się Meduzy od nawietrznej. W końcu fregata oddała strzał armatni, który na pokładzie Gołębicy wywołał panikę. Uwaga załogi, skupiona dotąd na łodzi rybackiej, przeniosła się teraz na fregatę. Zaczęto wykrzykiwać rozkazy bez związku, wydawano i odwoływano instrukcje i wszyscy gromadzili się po nawietrznej stronie lugra, bezładnie gadając i coś sobie pokazując. Dwaj francuscy oficerowie, na których w całym tym zamieszaniu nie zważano, wgramolili się ukradkiem wraz z bagażem na pokład rybackiej łodzi, oferując Hiszpanom pieniądze za odstawienie ich do Kadyksu. W tej samej chwili Gołębico postawiła wszystkie żagle, uciekając na południe, a następny strzał armatni sprawił, że jej załoga rzuciła się w gorączkowy wir pracy. Lugier uciekał przed fregatą nabierając szybkości i hiszpańskim rybakom mogło się wydawać, że to francuski okręt ucieka przed ślamazarnym pościgiem wroga. Podnieśli więc żagiel i popłynęli do Kadyksu, bardzo zadowoleni, że zapłacono im jeszcze za powrót do macierzystego portu, do którego przecież i tak wracali. W odpowiednim momencie Meduza zaprzestała pościgu i pozwoliła Gołębicy podjąć rejs do Lepn. Oczekiwano tarn widać przybycia lugra, gdyż wypłynęła mu na spotkanie łódź z Alvarezem na pokładzie. Alvarez zapewnił Sama Cartera, iż może spokojnie zakotwiczyć w miejscu postoju przy małym molo. Davila i inni miejscowi kupcy byli zachwyceni perspektywą handlu i kontrabandy, a miejscowe władze nie były na tyle gorliwe, żeby zanadto dopytywać się o macierzysty port Gołębicy. Alvarez, który okazał się lepszym handlowcem niż Sam się spodziewał, dostarczył mnóstwo informacji o samej miejscowości i o towarach, których import byłby specjalnie pożądany. Zdaje się, że miejscowi kupcy byli więcej niż chętni dc prowadzenia handlu. Pod wieczór 14 września Sam Carter pomyślał, że już prawie zrealizował swój plan. Jego statek znajdował się w miejscu umówionego spotkania i został tu dobrze przyjęty. Carter zainstalował w Lśon swego agenta, który starał się nawiązać kontakty z tutejszymi ważnymi osobistościami. Gdyby Delancey przybył nazajutrz, tak jak było umówione, nawet jako uciekinier i w przebraniu, Davila natychmiast by się o tym dowiedział. Delancey mógłby się zaraz zaokrętować i Gołębica pożeglowałaby z najbliższym odpływem. Gdyby wyłoniły się jakieś trudności albo zaistniała potrzeba użycia siły, w odwodzie była Meduza. Gdyby wreszcie Delancey się nie zjawił, Gołębica mogła tu zostać jeszcze przez tydzień albo i dłużej. Było mnóstwo możliwości prowadzenia rokowań, wymiany próbek towarów, a to było pretekstem do targowania się, plotkowania. Pozostawało pytanie, czy Delancey rzeczywiście stawi się na spotkanie. Sam musiał przyznać, że szanse były niewielkie. I rzeczywiście, 15 września Delancey nie dał żadnego znaku życia, nie było żadnej wiadomości o jego wyczynach ani pogłosek o tym, że ma przybyć. O północy pierwszego umówionego dnia Sam doszedł do wniosku, że jego obawy były słuszne. Delancey został zabity lub uwięziony, najprawdopodobniej we Francji, czyli stało się właśnie to, co każdy rozsądny człowiek mógł przewidzieć. Ale w tym wypadku powinny nadejść wieści o aresztowaniu w pobliżu San Sebastian angielskich szpiegów. Pozostawała jeszcze niewielka możliwość, że Delancey spróbuje się uwolnić. A wtedy Delancey mógł zjawić się tu przebrany za Cygana lub za księdza. Tak więc Gołębica musiała na niego czekać. Tymczasem Davila przybył z wiadomościami z Kadyksu. Na wybrzeżu mówiło się tylko o tym, że flota hiszpańska ma wyjść w morze. Zapełniano luki okrętowe, ćwiczono załogi, okręty przeniosły się na nowe kotwicowiska i wszyscy byli zdania, że w każdej chwili może nadejść wiadomość o wybuchu wojny. A wtedy Langara odpłynie, lecz nikt nie wiedział, czy skieruje się na północ czy na południe. Sam Carter postanowił czekać. Rozdział czternasty Błędny rycerz Wieczorem tego samego dnia, kiedy go aresztowano, Delancey został wezwany do pułkownika Diego de Altamirano. Znalazł się znowu w biurze komendanta pod eskortą adiutanta i czterech żołnierzy. Rozmowę prowadzono po francusku. — Dzień dobry, kapitanie. Mam nadzieję, że spał pan dobrze. Jak to miło, że znalazł pan dla mnie chwilę czasu! Proszę, niech pan siada. Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, chciałbym sobie z panem uciąć małą pogawędkę. Zostań z nami, Pedro, ale ludziom powiedz, żeby zaczekali pod drzwiami. Żołnierze wyszli, a Pedro stanął za krzesłem Delanceya. — Grywa pan w szachy, kapitanie? — Nie, pułkowniku. Ale grywam w karty. — I nie wątpię, że znakomicie. A więc niestety muszę panu powiedzieć, że w wielu grach posunięcia partnerów można przewidzieć. Jeśli tylko mamy na to ochotę, możemy pracowicie prześledzić wszystkie fazy gry, pionek po pionku lub karta po karcie. Jednakże, jak pan wie, wśród dobrych graczy istnieje zwyczaj skracania gry za wzajemną zgodą. Nadchodzi taka chwila, kiedy gracz wykłada karty na stół i mówi: „Reszta jest moja". Tylko nowicjusz będzie się temu sprzeciwiał, żeby grę doprowadzić do końca. A ponieważ żaden z nas nie jest w tej grze nowicjuszem, proponuję, żebyśmy wyłożyli karty na stół. Delancey skłonił się, lecz nie odpowiedział. Pułkownik więc mówił dalej, uważając, że osiągnięto porozumienie. — Mógłbym w tej chwili posłać do Bayonne i poprosić kapitana Baudina, żeby odkomenderował tu swego kolegę, kapitana Micheleta. A on porozmawiałby z pańskim przyjacielem, który nosi mundur sierżanta, i natychmiast by się zorientował, że pański sierżant nie ma pojęcia o armii francuskiej. Mógłby też porozmawiać z panem i po pięciu minutach powiedziałby mi, że mówi pan po francusku jak cudzoziemiec, że naprawdę jest pan Anglikiem. Tymczasem ja mógłbym wywrzeć maleńki nacisk na resztę pańskich przyjaciół i jeden z nich — myślę, że niższy z tych dwóch, których pan zostawił w gospodzie — natychmiast by się załamał i powiedział mi, że pańska grupa zeszła na ląd z angielskiego okrętu wojennego w pobliżu Bayonne, że wdał się pan w potyczkę z kurierem i jego eskortą, że zdobył pan jego powóz i mundur, w który pan się przebrał, że wszyscy macie do wykonania pewną niebezpieczną misję, która mogłaby się nawet udać, gdybym ja był trochę lepszym pijakiem, a trochę gorszym żołnierzem. Nie sądzę, żeby ci dwaj Anglicy mogli powiedzieć mi coś ponadto, bo podejrzewam, że sami nic więcej nie wiedzą. Nie sądzę też, żeby dwaj Francuzi powiedzieli mi coś więcej, a tym bardziej ten pański Hiszpan z kolonialnym akcentem. W jednym punkcie zgodziliby się wszyscy, mianowicie w tym, że pan jest dowódcą i że jest pan oficerem brytyjskiej marynarki, prawdopodobnie w randze kapitana. Zadając sobie nieco trudu, przy odrobinie presji, mógłbym uzyskać wszystkie te informacje. A zatem, czy mogę przyjąć, że zadałem sobie już ten trud i wywarłem ową presję? Widzi pan, wykładam swoje karty na stół, oszczędzając sobie czasu, a pańskim przyjaciołom — jakby to powiedzieć? — przykrości. — To prawdziwa przyjemność mieć do czynienia z oficerem o pańskim charakterze, inteligencji i poczuciu człowieczeństwa. Ja również kładę swoje karty na stół. Zgadzam się pułkowniku, że reszta należy do pana, i gotów jestem przyznać, że pańskie wnioski są na ogół słuszne. — Cieszę się, kapitanie, że udało nam się osiągnąć porozumienie co do wstępnych posunięć. Pozostaje mi tylko zapytać, jaki był pański cel? Proszę pamiętać, że pańska misja się nie udała i że pańska odpowiedź będzie miała znaczenie jedynie historyczne. Gdyby cała akcja jeszcze trwała, gdyby niektórzy z pańskich towarzyszy byli jeszcze na wolności, nie oczekiwałbym odpowiedzi na to pytanie. Nie zdradziłby pan przecież swoich przyjaciół, a już w żadnym wypadku Hiszpanów, których miał pan zwerbować. Choć nie sądzę, żeby miał pan jakichś hiszpańskich współpracowników. — Nie, nie miałem. — Tak. A więc nadal się zgadzamy. Miał pan przy sobie najzupełniej prawdziwe osobiste dokumenty francuskiego oficera, kapitana Laffray. Sądzę, że przejął je pan razem z jego pocztą. Czy ten oficer zginął? — Tak, zginął. — Tak przypuszczałem. Pozwoli pan, że wrócę teraz do celu pańskiej misji. Interesuje mnie on tylko dlatego, że ta informacja uzupełni w jakiś sposób mój meldunek. Zastanawiam się czasem, czemu tak się staram, żeby moje raporty były dokładne — jestem przekonany, że i tak nikt ich nie czyta — ale nie mogę wyzbyć się tego nawyku. Nas, oficerów sztabowych, więcej obchodzą dokumenty niż fakty; pracujemy, według systemu, który wynalazł jeszcze, zdaje się, król Filip II. Dlatego byłbym wdzięczny, gdyby mi pan zechciał podać własną wersję swoich zamierzeń. — Nie widzę powodu, pułkowniku, dla którego miałbym panu odmówić. Jestem tutaj, jak pan odgadł, w tajnej misji. Gdyby mi się udało, miałem się dowiedzieć o zamiarach hiszpańskiej floty. Ale nie prowadzimy jeszcze wojny i być może uda się jej uniknąć. Chciałbym zrobić wszystko, co w mojej mocy, dla polepszenia stosunków między Brytanią a Hiszpanią. Niektórzy z nas wierzą, że niedługo będziecie znowu naszymi sojusznikami. Chcielibyśmy więc, aby gdy nadejdzie ten dzień, wasza flota była nietknięta i mogła współpracować z naszą. Nie chcemy, żeby uległa zniszczeniu w bitwach. Nie chcemy, żeby Hiszpania została zaanektowana przez Francję. Wielka przyszłość czeka, pułkowniku, hiszpańskiego oficera, który już dzisiaj potrafi dostrzec, że niepodległość Hiszpanii jest zagrożona i że to Francja, a nie Anglia jest krajem, którego należy się obawiać. — Oficer, który powiedziałby to zbyt głośno, zostałby zwolniony ze swego stanowiska. Nawiasem mówiąc, chciałem panu powiedzieć, że mój adiutant, doskonały oficer, zupełnie nie zna francuskiego. Może pan sądzić, że to się dobrze składa. Jednakże — wracając do tematu — nie jestem tu po to, żeby dyskutować na temat polityki prowadzonej przez mojego króla. Wszelka dyskusja byłaby w najwyższym stopniu niewłaściwa. Dodam też, że byłaby w najwyższym stopniu niemądra. — Niewątpliwie. Ale najlepiej jest przygotować się na dwie możliwości. Dalekowzroczny oficer nie będzie mówił teraz nic przeciwko francuskim rewolucjonistom. Jednakże gdyby sytuacja się zmieniła, będzie już znany jako prawdziwy hiszpański patriota i uważany będzie za takiego przez nowych aliantów Hiszpanii. Gdyby mnie pan teraz zwolnił, zostałby pan wspaniałomyślnie wynagrodzony. — Zachęca mnie pan, żebym wraz z panem wziął udział w spisku, który by zapobiegł zawartemu już sojuszowi między Francją a Hiszpanią. Ale ja nie mam żadnego wpływu na politykę mojego kraju. Ryzyko, mój przyjacielu, jest zbyt wielkie, a nagroda zbyt problematyczna. — Nagroda, pułkowniku, jest pewna. Z rozmowy w gospodzie dowiedziałem się, że wskutek rozrzutności pańskiego ojca stracił pan swoją rodzinną posiadłość i ze jest pan najstarszym synem. Gdyby pan stanął po naszej stronie, mógłby pan tę posiadłość odzyskać. — A więc pan wie o mojej posiadłości? — Tylko tyle, że pański ojciec musiał ją sprzedać. Czy mógłby pan ją odkupić, gdyby pan miał pieniądze? — O, tak... Gdybym... Wierzę, że pańska oferta jest szczera. Ale nie mam powodu wierzyć, że pański rząd uzna każdą obietnicę, którą pan da w jego imieniu. Nie mogę też wymyślić żadnego rozsądnego usprawiedliwienia dla siebie na wypadek, gdybym pana zwolnił. — Co do tego ostatniego punktu, pułkowniku, mogę pana uspokoić. Otrzyma pan od Dyrektoriatu list zawiadamiający, że jestem agentem francuskiej tajnej służby. Minister wyjaśni to listem osobistym, skierowanym do pana i do innych dowódców garnizonu. Fatalnie się składa, że doręczenie tych listów nieco się opóźniło. — To straszny błąd! Ale takie błędy się zdarzają, wiem to aż za dobrze z własnego doświadczenia. Potrzeba mi jednak pewności, że list ten będzie wystarczająco przekonujący, żeby mnie wywieść w pole, a także pewności, że pańska obietnica będzie respektowana przez pańskie ministerstwo skarbu. Mogę przyjąć słowo honoru dżentelmena, lecz nie mogę przyjąć obietnicy uczynionej przez — a tym bardziej w imieniu — jakiegoś tam rządu. Jednakże zrobię, co będę mógł, żeby spełnić pańskie życzenia. Pan przygotuje ten list, a ja zadecyduję, czy dam się nim oszukać. Sam pan rozumie, że fałszerstwo musi być doskonałe. Jeśli list będzie wiarygodny, wypuszczę pańskich towarzyszy, żeby sobie radzili na własną rękę, a pan zostanie tutaj na słowo, jako zakładnik, dopóki się nie dowiem, że pański rząd będzie honorował naszą umowę. Ale nawet wtedy będę miał wątpliwości, czy przyjąć obietnicę pańskiego rządu — nie jest to taka łatwa decyzja. W każdym razie nie mogę podejmować żadnej decyzji, dopóki nie otrzymam tego listu z Paryża. Ma pan przynajmniej jakieś szanse pisząc go. — W tym celu muszę mieć przy sobie wszystkich moich towarzyszy i cały nasz bagaż. — Doskonale. — Pułkownik wstał i po hiszpańsku powiedział do adiutanta: — Niech pan przeniesie wszystkich więźniów do celi numer sześć. Proszę im tam wstawić stół i krzesła, dać papier, atrament i wosk do pieczętowania. Proszę im zwrócić bagaż, ale bez broni. Należy zaryglować drzwi celi i postawić przed nimi dwóch strażników. Gdy ten oficer zamelduje, że skończyli pracę, proszę go tu znowu do mnie przyprowadzić. W godzinę później Delancey razem z całą swoją grupą zasiadł przy stole. Z zewnątrz, z korytarza, słychać było kroki wartowników. Wewnątrz w widocznym miejscu na drzwiach umieszczono ostatni egzemplarz drukowanego regulaminu dla więźniów, podpisany przez adiutanta i parafowany przez komendanta. Cela była dwukrotnie większa niż normalna, zapewne używano jej do spotkań więźniów z adwokatami. Na stole stała latarnia, bardzo potrzebna w zapadającym zmroku; rzeczy więźniów umieszczono pod ścianą. Gdy tylko zamknięto drzwi, Hodder podszedł do bagażu i zaraz zakomunikował, że jego wytrychy są tam, gdzie były, w podwójnym dnie skórzanej torby podróżnej. — Świetnie! — powiedział Delancey. — A teraz słuchajcie uważnie. Manning, oprzyj się plecami o drzwi, żeby nikt nie mógł zajrzeć do celi. Hodder, pan się zajmie zamkiem, ale tak, żeby nie sprawiać hałasu. Rigault i Bisson, proszę rozmawiać głośno, żeby zagłuszyć ewentualne odgłosy pracy Hoddera. Ramos, proszę przygotować po hiszpańsku rozkaz naszego zwolnienia i dostarczenia nam szybkich koni. Ja go podyktuję, a pan go przetłumaczy i napisze. Pracowali szybko, ale dobrze, i wkrótce Delancey i Ramos przygotowali potrzebne rozkazy w odpowiedniej — jak im się zdawało — formie. Wtedy Delancey zastąpił Bissona, którego zadaniem było prowadzenie rozmowy, żeby ten mógł skopiować nagłówek i podpisy z egzemplarza regulaminu, wiszącego na drzwiach. Kiedy rozkazy były gotowe, rozmowę znów prowadzili Ramos i Bisson, podczas gdy Delancey i Rigault zasiedli za stołem. Napisali razem list od Barrasa, wyjaśniający, że kapitan Rochambeau jest oficerem francuskiej tajnej służby i władze hiszpańskie proszone są o okazanie mu pomocy, następnie znowu zamienili się rolami. Bisson sfałszował podpis jak poprzednio, a Rigault podjął głośną dyskusję, lecz tym razem z Ramosem. Zrobiło się już ciemno, gdy wreszcie skończono pracę nad dokumentami i właśnie wtedy Hodder odstąpił od drzwi, przyznając się do niepowodzenia. — Robiłem, co mogłem — powiedział szeptem — i w pewnej chwili myślałem już nawet, że mi się udało. Ale nic z tego. Przysiągłbym, że już się przesunęło... Nie, nie potrafię tego powtórzyć. To jakiś zamek, na którym się nie znam. Delancey, po krótkim namyśle, zdecydował: — Manning i Bisson, chciałbym, żebyście zaczęli się kłócić, a potem wszczęli bójkę, robiąc przy tym tyle hałasu, by usłyszeli was strażnicy, ale nie tak znów wiele, żeby was usłyszano na wartowni. Potem Ramos krzyknie do strażników, że popełniono morderstwo. Będzie wołał o pomoc: szybko, szybko! Zrozumiano? A więc w porządku. Kłóćcie się! Rozpoczęła się gwałtowna kłótnia, która przemieniła się w bójkę; tymczasem Delancey i Rigault ustawili się po obu stronach drzwi. Przez okienko zajrzał strażnik i kazał więźniom się uspokoić. Później spostrzegł, ku swemu przerażeniu, że Bisson został zaduszony prawie na śmierć. — Morderstwo! — krzyknął Ramos po hiszpańsku. — Morderstwo! Szybko! Strażnik wahał się przez chwilę; wiedział, że powinien wezwać sierżanta, ale bał się, że przybędą za późno. Więc podjął decyzję: otworzył drzwi i wycelował muszkiet w Manninga; drugi strażnik zrobił to samo. Zanim się zorientowali, co się dzieje, wyrwano im muszkiety i powalono uderzając krzesłami po głowach, po czym ściągnięto z nich mundury, a ręce i nogi związano im rzemieniami od bagażu. Minęło kilka minut pełnych napięcia. Wszyscy czekali, czy zostanie wszczęty alarm. Ale panował spokój. Na szczęście mury były grube. — Patrzcie — szepnął Hodder żałośnie — te przeklęte drzwi były zaryglowane od zewnątrz! Wkrótce Ramos i Manning byli już ubrani w wojskowe mundury, odpowiednio wyekwipowani i uzbrojeni. Delancey kazał Ramosowi zameldować adiutantowi w imieniu sierżanta, że więźniowie ukończyli swoje zadanie i ich dowódca gotów jest stawić się u komendanta. Istniało ryzyko, że Ramos zostanie rozpoznany, lecz na szczęście spotkał adiutanta w mroku korytarza. Złożył meldunek, trzymając latarnię tak, by być niewidocznym, po czym poszedł za adiutantem do celi numer sześć. Oficer był wściekły, widząc, że korytarz więzienny, nie licząc drugiego strażnika, jest pusty. — Gdzie jest sierżant? — krzyknął. — Gdzie jest warta? I w tym samym momencie ogłuszono go uderzeniem kolby od muszkietu i wciągnięto do celi numer sześć. Z niego także ściągnięto mundur. Teraz Ramos z prostego żołnierza awansował na kapitana, a mundur strażnika dano Bissonowi. Gdy adiutanta związano i zakneblowano tak samo jak przedtem dwóch żołnierzy, w korytarzu uformował się pochód. Na przodzie szedł Ramos, jako adiutant eskortujący Delanceya. Za nimi dwóch innych więźniów: Rigault i Hodder. Dwaj żołnierze: Manning i Bisson zamykali orszak. Gdy zaryglowano celę numer sześć, Delancey włożył klucz do kieszeni i cała grupa pomaszerowała w stronę biura komendanta. Ramos zastukał, kazano mu wejść. Pierwszy jednak wszedł Delancey. Ramos pozostał na progu, odwrócił się, by wydać rozkaz dwóm żołnierzom, stanowiącym eskortę. — Proszę wejść, kapitanie. Proszę siadać. Szybko pan pracował wraz ze swoimi przyjaciółmi. Skończyliście panowie wcześniej niż przypuszczałem. Mam nadzieję, że zechce pan wypić ze mną szklankę wina. A tymczasem może pan pokaże mi ten list z Paryża. — Oto on, pułkowniku — powiedział Delancey, wręczając dokument. — Nie zapieczętowałem go, oczywiście, zrobię to później. — Dziękuję, kapitanie. Tak, zobaczymy, to dobrze wygląda... Tak, brzmi zupełnie nieźle... Świetnie! Po prostu dzieło sztuki! Nie oszukałoby może każdego, ale sądzę, że mnie może oszukać. Jestem naturalnie tylko zwykłym żołnierzem, a nie ekspertem graf ołogicznym. Chyba uznam go za prawdziwy. — Miło mi to usłyszeć, pułkowniku. Byłoby mi przykro, gdyby nasza dyskusja zaczęła się od różnicy zdań. W głosie Delanceya było coś, co kazało komendantowi spojrzeć nań ostro. Wtedy ujrzał przed sobą muszkę pistoletu, wycelowanego, w swoją pierś. Przeniósł wzrok z Delanceya w stronę drzwi, rozpoznał Ramosa w mundurze swego adiutanta i odgadł, co się stało. — Plan, o którym mówiliśmy, wciąż jeszcze jest aktualny — powiedział Delancey — bo obaj jesteśmy ludźmi honoru. Jednakże wobec zmienionej sytuacji nie może pan oczekiwać tych samych warunków. Nawiasem mówiąc, jestem pewien, że nie uczyni pan jakiegoś nierozważnego ruchu i nie zmusi mnie do tego, żebym pana zastrzelił. Pańska śmierć nie zwiększyłaby wprawdzie podjętego przeze mnie ryzyka, ale nie znoszę niepotrzebnego rozlewu krwi; a poza tym wolałbym mieć w panu przyjaciela; może będzie mnie pan jeszcze kiedyś gościł na swoim zamku pod Sewillą. Musi pan jedynie uznać ten list za prawdziwy, wydać rozkaz uwolnienia nas i dać mi słowo, że nie zarządzi pan pościgu. Moja oferta jest wciąż aktualna, lecz alternatywa będzie teraz mniej przyjemna. Musi pan wybierać między możliwością odzyskania swojej posiadłości a utratą życia. Nie jest to wybór, nad którym można by się zastanawiać. Komendant powoli potrząsnął głową. — Zapomina pan, mój przyjacielu, że obezwładnił pan mojego adiutanta i jego straż. Co powiedzą ci ludzie, kiedy się ich uwolni? Sytuacja wygląda jeszcze gorzej, jeśli pan ich zabił. — Nie, pułkowniku, nikt nie został zabity. — A więc co powiemy? Chciałby pan, żebym zameldował, że jesteście francuskimi agentami. Będę potem musiał dodać, że rozbroiliście moich żołnierzy, ogłuszyliście mego adiutanta i uciekliście! Kto mi w to uwierzy! I co powiedzą na to inni moi oficerowie? — Wobec tego, pułkowniku, będzie pan musiał pojechać z nami do pewnego punktu na drodze do Santander. Stąd do stajni, ze stajni do cytadeli i do bram miasta będę pana trzymał na muszce, kryjąc pistolet pod płaszczem. W przypadku najmniejszego podejrzanego ruchu poniesie pan natychmiastową śmierć od strzału w serce. Jeśli nie zmusi mnie pan do strzału, pańska późniejsza opowieść będzie zawierała czystą prawdę — powie panr że uciekając użyliśmy pana jako zakładnika. — To wyjaśnienie nie najlepiej zabrzmi przed sądem wojennym. — To kwestia czasu. Jeśli otrzyma pan naganę, już za rok zapomni się o całym incydencie. — Czy zna pan nasze stare przysłowie: „Jeśli śmierć ma nadejść z Madrytu, wszyscy będziemy długo żyli"? — Nigdy go nie słyszałem. Lecz pańska śmierć, jeśli ma nadejść w ciągu najbliższych godzin, nie będzie miała tak długiej drogi. — A więc dobrze. Przyjmuję pańskie warunki, kapitanie. Nie chcę pana prowokować do strzału. — Wspaniale. Gdybym musiał pana zabić, zrobiłbym to z ogromnym żalem. — A teraz zechce pan zapieczętować ten list od Dyrektoriatu. Ja tymczasem napiszę panu glejt. Będzie panu potrzebny przy wyjeździe z miasta. — Napisaliśmy go już za pana, pułkowniku. Grupa Delanceya zabrała broń i bagaże i ruszyła do stajen. Delancey następował komendantowi na pięty i z aprobatą słuchał wydawanego przez niego rozkazu przygotowania siedmiu dobrych koni z siodłami i uprzężą oraz dwóch koni jucznych do wiezienia rzeczy. Ponieważ towarzyszył im komendant, nie mieli żadnych trudności ani w cytadeli, ani przy bramie miejskiej, i wkrótce wyjechali — jako ludzie wolni — na oświetloną księżycem drogę do Santander. Jechali nią około czterech mil, po czym na rozkaz Delanceya zatrzymali się. Delancey zsiadł z konia w pobliżu przydrożnej kaplicy, daleko jednak — jak się zdawało — od wszelkich ludzkich siedzib, powiedział pułkownikowi, że nadszedł czas rozstania. Delancey trzymając w pogotowiu pistolet, wraz z Rigaultem zaprowadził pułkownika do kaplicy. Przed ołtarzem świeciło się światełko, a w powietrzu unosił się lekki zapach kadzidła. — Proszę usiąść, sir — powiedział Delancey, wskazując krzesło w pobliżu ołtarza. Pułkownik usłuchał, a Ri~ gault związał mu w tej pozycji ręce i nogi sznurami i pasami od sutann, zabranymi z małej zakrystii. Delancey przepraszał za te środki ostrożności. — Zostawiam pana tutaj z bólem serca, pułkowniku Ale rano pana znajdą. A tymczasem jest pan w miejscu bezpiecznym, osłoniętym przynajmniej od wiatru i deszczu. Pańskiego konia weźmiemy z sobą, ale zostawimy go w Santander. Nic nie mogę zrobić dla odzyskania pańskiej posiadłości, ale któż wie, jak wojna się skończy? Być może nadarzy się jeszcze okazja, by ocenić pańskie zasługi jako alianta. — Kto wie... Może kiedy spotkamy się następnym, razem, będzie pan znowu więźniem? Więc proszę mi po zwolić oddychać! Po czym Rigault zakneblował pułkownika tylko na tyle, na ile to było konieczne, żeby zmusić go do milczenia. Delancey sądził, że opóźnili pościg o jakieś pięć do sześciu godzin. Po opuszczeniu kaplicy pojechali wiodącą w lewo górską ścieżką, robiąc okrążenie na południe. Po jakimś czasie znaleźli się na szosie prowadzącej do Vittorii. Nie odpoczywali ani przez chwilę; Delancey bezlitośnie ich popędzał, bo pragnął jak najszybciej zakończyć swoją misję. Gdyby udało mu się zdobyć jakieś ważne informacje i bezpiecznie dostać się na pokład statku, zdobyłby dobrą reputację. Wtedy mógłby znów zacząć myśleć o karierze w marynarce, a może nawet o awansie. Przed świtem Delancey zarządził postój. Zjechali z szosy i znaleźli schronienie przed wiatrem w małym lasku. Noc była zimna, czuło się nadchodzącą jesień i tak ludziom, jak i koniom należał się odpoczynek. Delancey wezwał Rigaulta i Ramosa na naradę. — Wątpię, żeby ruszył za nami jakiś pościg, ale nie wolno ryzykować. Proponuję, żebyśmy za wszelką cenę dziś wieczorem dotarli do Vittorii, a jutro, już bardziej swobodnie, jechali w stronę Burgos i Madrytu. Tego wieczora grupa Delanceya stanęła w gospodzie w Vittorii. Delancey i Rigault byli w mundurach armii francuskiej, Ramos i Manning w hiszpańskich mundurach wojskowych, pozostali dwaj ubrani byli jak służący. Siedząc w gospodzie Delancey postanowił nie wjeżdżać do samego Madrytu. Co innego udawać Francuzów w Vittorii czy w Burgos, a zupełnie co innego odgrywać tę maskaradę w stolicy. Po pierwsze, wypadało, żeby oficer francuski, odwiedzający Madryt, złożył wizytę we francuskiej ambasadzie; gdyby tego zaniedbał, wywołałoby to niezadowolenie, a może nawet podejrzenia. Co więcej, było bardzo prawdopodobne, że w ambasadzie przebywa jakiś francuski oficer, a ten w ciągu pięciu minut zdemaskowałby oszusta. Dlatego Delancey postanowił, że ruszy trasą prowadzącą na zachód od Madrytu, drogą na Medinę i Avila. Tak nawet będzie bliżej do Kadyksu, choć ze względu na złe drogi nie zaoszczędzą wiele czasu. Z Avila jego grupa powinna jechać do Toledo w Nowej Kastylii i dalej do Ciudad Real, a potem przez Sierra Morena do Andaluzji. I to tam, w dolinie Gwadalkwiwiru, musiałby się rozegrać dramat. Jeśli zechce przejąć kuriera jadącego z Madrytu do Kadyksu, tam właśnie powinien urządzić zasadzkę. Główna droga z Madrytu, którą kurier musi jechać, wiodła przez krainę, zwaną La Mancha, wsławioną przez Cervantesa. Czy Delancey znalazłby dla siebie inspirację w przygodach Don Kichota i Sancho Pansy? Czy byłyby do zaatakowania w Manzanares jakieś wiatraki? Gdzieś w tamtych stronach, koło Kordowy, na pewno można znaleźć miejsce do urządzenia zasadzki. Kurier jednak — myślał Delancey — nie da się łatwo sprowadzić z drogi. Gdy przejedzie większą część trasy i zobaczy już drogowskazy z nazwą Kadyksu, będzie mu pilno dotrzeć do celu i dostarczyć depesze. Gdy go zapewnią w Madrycie, że flota hiszpańska znajduje się jeszcze w porcie, będzie pędził z Baylon, nie zatrzymując się nawet z powodu braku powozu czy eskorty. Plan przejęcia trzeba było starannie przemyśleć. Przez wysoką sierra wiał zimny, jesienny wiatr, krajobraz był niegościnny i posępny. Dni spędzali w siodle, a noce w niewygodnych hiszpańskich gospodach. Tych podróżnych nic nie zatrzymywało w drodze. Patrzono na nich, gdy przyjeżdżali, z zimną obojętnością, ale z pewnością nie podejrzliwie. W końcu 4 września dotarli dc Andujar i ujrzeli przed sobą krainę bardziej zieloną i żyzną. Zbliżali się do równiny andaluzyjskiej i następnym miastem, które mieli zobaczyć, była Kordowa. Delancey wciąż jeszcze nie miał żadnego planu, lecz znalazł gdzieś egzemplarz arcydzieła Cervantesa i czytał je po trosze każdego wieczora. Niejasno pamiętał, że Cervantes służył na morzu i walczył w bitwie pod Lepanto, a przecież wszystkie przygody jego bohatera rozegrały się na lądzie. Jako jeszcze jeden żeglarz na koniu, Delancey miał nadzieję znaleźć jakieś natchnienie w starej księdze, doskonalił też na niej swoją hiszpańszczyznę. Z początku ta lektura bawiła go tylko; myślał, że Cervantes musiał wędrować tymi samymi drogami i odpoczywać w tych samych zapchlonych gospodach. Pracowicie tłumaczył niektóre opowiadania Rigaultowi, który uważał je za bezsensowne i nieprawdopodobne. Ramos znał je oczywiście, lecz w gruncie rzeczy niewiele obchodziła go literatura, więcej interesował się polityką, a zapewne i kryminalistyką. W końcu Delancey czytał książkę sam. Gdy 9 września grupa dotarła do Kordowy, Delancey wciąż jeszcze nie miał żadnego planu działania. Całą noc chodził po pokoju, obmyślając i odrzucając jeden pomysł po drugim. W końcu gość, zajmujący pokój pod nim, zwrócił mu cierpko uwagę, więc Delancey musiał przeprosić go i usiąść. Na morzu rozmyślał zawsze, chodząc po mostku. W fotelu czuł się mniej pewnie, postanowił więc odłożyć dalsze myślenie do jutra. Jednakże wiedział, że nie będzie mógł zasnąć, jeśli natychmiast pójdzie do łóżka. Najlepiej było czytać, a jedyną książką, jaką miał pod ręką, był właśnie ów egzemplarz Don Kichota. Przewracał kartki na chybił trafił i zatrzymał się wreszcie na początku rozdziału IV: „Dniało, gdy Don Kichot wyruszył z gospody tak zadowolony, tak pełen animuszu, tak ucieszony pasowaniem na rycerza, że od radości pękały na koniu popręgi. Przypomniawszy sobie jednak rady gospodarza co do zaopatrzenia się w niezbędne rzeczy, jakie miał wziąć ze sobą, a zwłaszcza w pieniądze i koszule, postanowił wrócić do domu, aby przygotować to wszystko i poszukać giermka… Niedaleko ujechał, gdy mu się wydało, że na prawo, w gęstwinie gaju, dobywa się żałosny głos, jakby skarżącej się istoty. Zaledwie to usłyszał, rzekł: — Dzięki niech będzie niebu... Te głosy, ani chybi, to jęki jakiegoś nieszczęśnika albo nieszczęsnej, która potrzebuje mojej opieki i pomocy. I ściągnąwszy wodze, skierował Rosynanta tam, skąd owe głosy zdawały się wychodzić. O parę kroków od skraju lasu ujrzał klacz, przywiązaną do dębu, a przy drugim chłopak jakiś piętnastoletni, obnażony do pasa, wydawał owe okrzyki, a nie bez przyczyny. Stał tam bowiem, okładając go pasem co wlezie, jakiś rosły chłop i do każdej plagi dodawał naganę i radę: — Trzymaj za zębami język, a oczy otwarte. Chłopak zaś odpowiadał: — Nie zrobię tego więcej, mój panie, na mękę Pańską, już tego drugi raz nie zrobię i obiecuję odtąd lepiej trzody pilnować. Don Kichot, widząc, co się dzieje, krzyknął gniewnie: — „Nieobyczajny rycerzu, nie godzi się znęcać nad tym, kto bronić się nie może..." W tym momencie Delancey przestał czytać i zakrzyknął zachwycony: — Oczywiście! Oczywiście! Czemu nie pomyślałem o tym wcześniej? Rozdział piętnasty Cenne wiadomości Nemesis rozbiła się przy brzegu w dniu, w którym Hiszpania zawarła sojusz z Francją na mocy traktatu, a to czyniło wojnę z Brytanią nieuniknioną. W praktyce wojna zaczęła się już we wrześniu, gdy hiszpańskie okręty zatrzymano w brytyjskich portach. Trzeba było jednak czasu, żeby wieści o tym dotarły do Hiszpanii. W Kordowie w dniu 9 września, a więc w dniu przybycia tam grupy Delanceya, wiedziano tylko, że traktat został podpisany: Jednakże liczono się tu z tym — o czym Ramos się upewnił — że wojna już właściwie wybuchła. Wobec tego grupa wydelegowała Rigaulta, żeby poprosił Delanceya, by przybył na spotkanie z nimi do stajni zajazdu „Santa Clara", w którym się zatrzymali. Tym, który przemówił, był Bisson; wyłożył prośbę, żeby udać się najkrótszą drogą do Portugalii. — W Portugalii będziemy znowu wśród przyjaciół. Wiemy, że pańskim celem jest zebranie informacji o flocie hiszpańskiej — zapewne o jej sile i tym podobnych rzeczach. Gdy wylądowaliśmy, mówił pan o dotarciu do Portugalii i zebraniu tych informacji po drodze, ale nie poprowadził nas pan do Portugalii trasą najkrótszą. Droga, którą jedziemy teraz, prowadzi raczej na Sewillę i Kadyks. Nie obchodziło nas to, dopóki między Brytanią a Hiszpanią panował spokój. Ale wkrótce znajdziemy się w niebezpieczeństwie i powinniśmy opuścić Hiszpanię jak najprędzej. Stąd wiedzie droga do Badajos. Sir, chcielibyśmy właśnie nią pojechać. — Czy wszyscy jesteście tego zdania? — zapytał Delancey. — Nie, ja nie — nieoczekiwanie powiedział Hodder. — Ja myślę, że kapitan wie najlepiej, co robić. Powinniśmy, jak powiada, zebrać pewne informacje, wielce przydatne królowi Jerzemu. A jeśli przypadkiem zdobędziemy też — no cóż... łup w pieniądzach — nie będę od tego, żeby mieć w nim swój udział. Poszeptali między sobą, po czym przemówił Manning: — Zgadzam się z Hodderem, że jakieś pieniądze byłyby pożądane. Och, sir, nie powiedziałbym „nie", gdyby przyszło do podziału, w żadnym wypadku. Ale nie chciałbym, żeby mnie złapano w Hiszpanii z kieszeniami pełnymi złota. Wolałbym znaleźć się za granicą, zanim stracę to złoto. — Czy ktoś ma jeszcze coś do powiedzenia? — spytał Delancey. — Inni zgadzają się z Manningiem i Bissonem, sir — odparł Rigault. — Wolą raczej zobaczyć Lizbonę niż hiszpańskie więzienie od środka. — A więc dobrze. Narysuję warn mapę. Niech mi ktoś da bat. Delancey narysował mapę rękojeścią bata na brudnej posadzce. — Jesteśmy tutaj, w Kordowie. Stąd wiedzie droga doliną do Sewilli. Tam się rozwidla i biegnie tędy do La Pallma, do Huelvy i do Portugalii, a na lewo do Sewilli i Kadyksu — albo inaczej, tak, do Kadyksu, omijając Sewillę. Miałem zamiar zaokrętować się pod Kadyksem, gdzie — mam nadzieję — będzie na mnie czekał Sam Carter. Zgadzam się, że to ryzykowne. Tymczasem może się rozpocząć wojna, a poza tym Sama może tam nie być Dlatego nie dziwiłbym się, gdyby niektórzy z was — a nawet wszyscy — chcieli ruszyć w prawo od Sewilli. Jeśli tak, będę wam życzył szczęścia i ruszę do Kadyksu, z niektórymi z was albo sam. — Przepraszam pana, sir — powiedział Manning — ale my chcemy jechać do Portugalii już stąd, drogą na Badaj oz. — Wiem, ale to nie miałoby sensu. Stąd do Portugalii jest niewiele bliżej, a podróż znacznie gorsza, bo po drodze są góry. Zabrałoby to wam tyle samo czasu, a prawdę mówiąc, jeszcze więcej. — Mówiąc rysował dalej na ziemi. — Jadąc stąd doliną, znajdziemy się na równinie. Znowu poszeptali, drapiąc się po głowach, wreszcie przemówił Rigault: — Więc pan myśli, że tak czy owak musimy jechać na Sewillę? — Jestem tego pewien. Uważam także, że istnieje możliwość przejęcia kuriera właśnie na drodze do Sewilli, albo z informacjami, albo ze złotem, a może z jednym i drugim. Znajdujemy się na prostej drodze z Madrytu do Kadyksu. Hodder i ja chcielibyśmy wykorzystać każdą okazję. Inni są może tak bogaci, że nie muszą się tym interesować, ale my jesteśmy ludźmi ubogimi. A ja, w dodatku, jestem dowódcą okrętu korsarskiego bez okrętu! Roześmieli się i zgodnie postanowili wędrować tymczasem razem. Mieli zamiar rozstać się w Sewilli. Wyjątkiem był Hodder i Delancey zastanawiał się, dlaczego. Jednakże wkrótce Hodder poinformował go o tym. Ten niepozorny, mały Londyńczyk był najwyraźniej lojalny do ostatniego tchu. i — Może pan się dziwi, sir — powiedział — że tak się pana trzymam. Rzecz w tym, że chciałbym sobie zasłużyć na zmazanie win. Jeżeli je zdobędę — a przy tym jeszcze trochę pieniędzy — rzucę moją robotę i otworzę warsztat ślusarski w Cheapside. Zostanę także członkiem komitetu parafialnego, a jakże. Czy pomoże mi pan później, sir, jeśli teraz będę trzymał z panem? — Pomogę, daję na to słowo! — Dziękuję, sir. To będzie dla mnie wielki dzień, kiedy będę mógł wrzucić do Tamizy narzędzia mojego obecnego zawodu... i proszki nasenne także! — Proszki? Zajmuje się pan także narkotykami? — Tylko w małych dawkach, sir. W moim zawodzie nie można być całkiem pewnym, czy ludzie śpią głęboko. Toteż trochę im pomagamy, sir. Małe dawki zupełnie nie szkodzą, naprawdę. A wtedy — że tak powiem — można spokojnie pracować. — Hodder, podsunął mi pan pewien pomysł. Myślę, że naprawdę ma pan widoki, żeby zostać szanowanym ślusarzem i mieć sklep, którego będę klientem. Środki nasenne to właśnie to, czego potrzeba do utrzymania spokoju; mam nadzieję, że zobaczę pana jeszcze jako radcę miejskiego! Wróciwszy do swego pokoju, Delancey zaczął studiować mapę. Bankier czy kupiec, podróżujący z Kordowy, najprawdopodobniej jechałby do Sewilli, gdyby jego ostatecznym celem był Kadyks. Kurier z depeszami do Kadyksu, odwrotnie, ominąłby Sewillę, żegnając się z bankierem w Ecija. Przejęcie jednego lub drugiego, albo obydwóch, winno nastąpić mniej więcej w takim miejscu jak La Carlota, zaledwie o dwadzieścia pięć mil stąd. Jednakże tym razem nie będzie tyle zamieszania. Zarówno on, jak i Hodder pragnęli pracować w spokoju. Aż dziw bierze, że Delancey zakończy swoją misję w towarzystwie tego nędznego, małego złodziejaszka! A jednak było w Hodderze coś, co kazało wierzyć w jego patriotyzm. Można było życzyć sobie lepszego sojusznika, lecz los mógł mu równie dobrze zesłać gorszego. Delancey nazajutrz wyjechał z Kordowy, polecając Ramosowi zebrać informacje o kurierach, jakich można by spotkać po drodze. Tego wieczora grupa wjechała do La Carlota i Ramos mógł już zameldować, że kurierzy do Kadyksu przejeżdżają tą drogą mniej więcej dwa razy na tydzień, przyczym następny ma przybyć około 10 tego miesiąca. Z pewnością zatrzyma się on w tej samej gospodzie co grupa Delanceya, tzn. w „Principe Heredero". Będzie podróżował w towarzystwie sierżanta i czterech żołnierzy. Delancey postanowił czekać i powrócił myślą do Don Kichota. W głowie jego rodził się pewien pomysł. Do" jego realizacji potrzebowałby przede wszystkim kilku dawek proszków nasennych... Przed 9 dowiedziano się — niby przypadkiem — który pokój będzie zajmował kurier, ustalono też, że nocą pokój będzie zamknięty na klucz, że łóżko sierżanta będzie ustawione pod drzwiami, a na schodach, na górze, będzie stał wartownik. Z tego wszystkiego najłatwiej było sobie poradzić z zamkiem, ponieważ poprzedniego dnia klucz zostawiono w drzwiach, więc Hodder mógł dorobić jeszcze jeden. Jednakże drzwi zaopatrzone były od wewnątrz w dwa masywne drewniane rygle. Wyjęto je po kryjomu, przepiłowano od spodu i lekko powleczono oliwą. Choć wciąż wyglądały imponująco, bez trudu można je było teraz złamać. Nie było naturalnie możliwości powtórnego zabezpieczenia drzwi po złożeniu wizyty w pokoju, Delancey postanowił więc przekonać kuriera, że widocznie buszował u niego zwykły złodziej. Zabierze się pieniądze i przetrząśnie bagaż, natomiast torba z depeszami będzie wyglądała na nienaruszoną. Kurier przyjechał w dniu, w którym go oczekiwano. Okazało się, że jest to porucznik w średnim wieku, jednooki, utykający na jedną nogę i lubiący wypić. Podczas gdy Rigault zabawiał go rozmową, Delancey poszedł po napoje, a wracając, zatrzymał się na chwilkę z Hodderem, który zręcznie wsypał proszki do szklanki kuriera, a potem do szklanek sierżanta i żołnierzy. Następnie Hodder otworzył drzwi swoim podrobionym kluczem, łagodnie złamał rygle i wszedł do ciemnego pokoju. Bisson ruszył za nim, a Ramos trzymał straż na korytarzu. Kurier spał głęboko i bez trudu wyciągnięto mu spod poduszki skórzaną torbę. W tym momencie rozległ się odgłos kroków. Zatrzeszczały schody, potem gdzieś zamknęły się drzwi. Ktoś po cichu schodził z górnego piętra. Blask świecy odbijał się w lśniącej podłodze klatki schodowej. Jeśli to gospodarz, to zobaczy, że łóżko sierżanta zostało odsunięte, że drzwi od pokoju kuriera stoją otworem, że w domu są złodzieje. Hałas obudzi kuriera i... Delancey wyszedł z pokoju, zamknął za sobą drzwi i... stanął twarzą w twarz z ładniutką dziewczyną, w której ręce drżała świeca. Wiedział, że jego jedyną szansą było zrobić z niej winowajczynię. — Co ty tu robisz? — spytał po hiszpańsku, dając znak Ramosowi, żeby się zbliżył. Ramos powtórzył pytanie: — Co ty tu robisz? Dlaczego tu jesteś? Czemu nie śpisz? Gdyby dziewczyna była starsza, mogłaby z kolei zapytać, co Ramos robi tutaj o tej porze nocy. Ta była na szczęście młoda i zmieszana, z czego Delancey natychmiast skorzystał. — Jesteś złodziejką? — spytał, a Ramos powtórzył pytanie. — Zawołajmy lepiej gospodarza — dodał. — Nie, nie! — jęknęła dziewczyna, miała jednak na tyle rozsądku, żeby płakać po cichu. — No, to wracaj do łóżka — powiedział Delancey — i nie mówmy już o tym! Ramos zaprowadził ją na górę, na poddasze, a Delancey zastanawiał się, co należy przedsięwziąć rano dnia następnego. — Doradź jej, żeby udawała chorą — powiedział Ramosowi — i nie pokazywała się nikomu na oczy. Ramos przekazał to polecenie, a Delancey zastanawiał się, co jeszcze trzeba zrobić. Przewidywał, że biedna dziewczyna opowie komuś o swojej przygodzie, może innej służącej, a może chłopcu, którego chciała odwiedzić. I co z tego wyniknie? Podczas gdy odgrywano tę małą scenkę, Bisson dokonał prawdziwego rabunku, tnąc podszewki i rozrzucając po podłodze części ubrań. Zabrał kurierowi portfel, zegarek, pistolety i szpadę ze złoconą rękojeścią, po czym pusty portfel wyrzucił na ulicę, a resztę łupu — z wyjątkiem pieniędzy — ukrył za kominkiem. Tymczasem Hodder zabrał skórzaną torbę do swojego pokoju, gdzie przemyślnie ją otworzył. Następnie Rigault przeszukał ją i wyjął wszystkie bardziej interesujące listy — te z oficjalną pieczęcią — a resztę oddał Hodderowi. Ten włożył wszystko znów do torby, zamknął ją i wsunął z powrotem pod poduszkę kuriera. Potem wyszedł z pokoju i pomógł Manningowi przesunąć ponownie sierżanta wraz z łóżkiem pod drzwi. Cała ta operacja trwała zaledwie pół godziny, została zakłócona jedynie nadejściem dziewczyny. Potem znów zapanował zupełny spokój aż do rana. Obecnego strażnika mógłby już zmienić nowy, nie zauważyłby niczego niezwykłego i mógłby myśleć, że wszystko jest w porządku.. Skradzionych dokumentów było pięć i żaden z nich nie był interesujący sam w sobie. Przyjęto rezygnację jakiegoś porucznika. Formalnie uznano jakiś meldunek śledczy — dotyczył on ostatniego niedoboru towaru na pokładzie San Leandro. List do kapitana portu w Kadyksie zawierał oficjalną naganę — miała ona związek z jakąś kolizją w porcie między uzbrojonym kutrem a szalupą. Jakiś midszypmen został zwolniony z Neptuna, ponieważ podał fałszywą datę urodzenia i okazało się, że jest za młody do służby. Jedyny list, który zasługiwał na ponowne przeczytanie, skierowany był z ministerstwa do jakiegoś urzędnika stoczni w Kadyksie. Sens jego był niejasny, ponieważ stale powoływano się na poprzednią korespondencję, a także ze względu na dużą ilość technicznych szczegółów, które w nim omawiano. Pewne okręty, „te wymienione w paragrafie 17 poprzedniego listu", miano w jakiś sposób przebudować w związku z zabezpieczeniem przeciwpożarowym. Opis tych zmian ciągnął się przez kilka stron, były też wykresy i tabele ilościowe, i ani Ramos, który tłumaczył, ani Delancey, który słuchał, nie mogli zrozumieć, ani co miało być zrobione, ani przez kogo, ani kiedy. Było to bardziej niezrozumiałe niż jakikolwiek dokument z Ministerstwa Marynarki, z którym Delancey dotąd się zetknął. Gdy Ramos doszedł do ostatnich stron, zawierających tabelaryczne podsumowanie, Delancey odniósł wrażenie, że autor dokumentu sam stracił wszelką nadzieję wyjaśnienia czegokolwiek, sięgnął więc do innych i być może bardziej skutecznych środków porozumienia się. Uczynił to w końcowym, rozpaczliwym postscriptum, brzmiącym jak następuje: „Żeby uniknąć wszelkich możliwych nieporozumień, kontradmirał de Grado, który doskonale orientuje się w całokształcie sprawy, w ciągu dwóch dni przybędzie do Kadyksu i wyjaśni wszelkie jej aspekty, które mogłyby jeszcze pozostać niezrozumiałe. Będzie zaopatrzony w środki do nabycia wszystkich materiałów, których może brakować w stoczni". Było więc możliwe, że kontradmirał będzie wiózł nie tylko specjalistyczne porady, lecz także pieniądze. Delancey nie potrafił sobie wyobrazić, żeby w ogóle można było coś dostać w hiszpańskiej stoczni; zresztą w brytyjskiej także. Dlatego miał nadzieję, że będzie tu potrzebna większa suma. Chyba żeby owe „środki do nabycia" oznaczały tylko jakieś pisemne upoważnienia do zapłaty. Skończywszy tłumaczenie, Ramos oddał dokument Delanceyowi. Spojrzawszy na koniec ostatniej strony — tuż przed postscriptum — Delancey spostrzegł zdanie, którego Ramos nie pofatygował się przetłumaczyć: „W wypadku, gdyby flota odpłynęła, kopię tego listu przesyła się do Tulonu". A więc to był port przeznaczenia Langary! Nie wysyłano kopii ani do Brestu, ani do Rochefort, tylko do Tulonu! Powód tego mógł być tylko jeden. Misja zdobywania informacji przez Delanceya była zakończona. Musi je teraz jakoś przekazać do Gibraltaru. Nazajutrz, 11, gdy odkryto kradzież, w gospodzie zawrzało. O świcie kurier wezwał gospodarza i zaczęto wypytywać służbę. Inni goście przyglądali się wszystkiemu ze schodów. Najbardziej pomocnym chciał być Rigault, który mówił, że słyszał nad ranem jakieś hałasy, ale przypuszczał, że to wraca ktoś zapóźniony. W świcie kuriera najbardziej zakłopotany był sierżant; musiał w jakiś sposób wyjaśnić, jak intruzi mogli dostać się przez drzwi, których pilnował. Strażnik znalazł na ulicy pusty portfel i urzędnicy z La Carlota wyrażali przekonanie, że złodzieje musieli być obcy, spoza miasta. Kurier nie miał pieniędzy, żeby zapłacić rachunek, i bardzo był wdzięczny za małą pożyczkę, ofiarowaną mu przez Delanceya. Dziewczyna nie pokazała się wcale i Ramos doniósł, że nie zeszła także do kuchni. Wciąż jeszcze klnąc, jednooki porucznik ruszył w dalszą drogę, przypisując swój ból głowy podłemu gatunkowi koniaku, który pił wczoraj wieczorem. Sierżant, który nie pił koniaku, miał taki sam ból głowy, ale wolał się na niego nie skarżyć. Pocieszał się tylko tym, że skórzana torba pozostała nietknięta. Więc, dzięki Bogu, ochrona jednak na coś się przydała. Ludzie Delanceya ruszyli w tym samym kierunku. Minęli Ecija z lewej strony i nikt z tego powodu nie szemrał. Mając nadzieję — ale nie pewność — zdobycia łupu, grupa zjednoczyła się znowu. Delancey miał co najmniej dwa dni na przygotowanie zasadzki, a wybrał na nią miejsce na drodze do Kadyksu, nie do Sewilli. Za Marchena było niewielkie rozwidlenie, prowadzące do małego miasteczka o nazwie Paradas, leżącego może o dwie mile od głównej drogi, która wiodła do Utrery, miasta o sporym znaczeniu. To na tym terenie Delancey przez czterdzieści osiem godzin wypróbowywał przyszłą akcję, każdy jej etap, dokonując zakupów i badając każdy cal gruntu. Upewniwszy się, że każdy dokładnie wie, co ma robić, zebrał ich wszystkich w gospodzie w Paradas i udzielił ostatnich instrukcji. Zakończył tymi słowami: — Jeśli mój plan się powiedzie i jeśli zdobyte informacje okażą się dobre, zakończymy tę akcję zdobyciem pieniędzy; nie będzie to bardzo duża suma, ale wystarczy, żeby wynagrodzić nasze trudy. Proponuję podzielić ją między nas równo i mam nadzieję, że nie będziemy nad tym dyskutować. Może się zdarzyć, że podziału pieniędzy trzeba będzie dokonać w pośpiechu. Może się zdarzyć, że zaraz potem będziemy musieli się rozstać, bo większość z was chce się dostać do Portugalii najkrótszą drogą, przez Sewillę i Huelva. Więc już teraz się z wami pożegnam. Dziękuję warn wszystkim za pomoc. Przeszliśmy razem przez wiele niebezpieczeństw. Odbyliśmy długą i męczącą podróż. Zdobyliśmy informacje, które mogą być cenne dla naszych admirałów. Mam nadzieję, że zdobędziemy także pieniądze. Wtedy, spodziewam się, opuścimy Hiszpanię bez zwłoki, większość z was uda się do Portugalii, a ja odpłynę z małego portu pod Kadyksem. Życzę szczęścia wszystkim! Wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy i że wszyscy będziecie cieszyć się zdrowem i dobrobytem, wspominając nasze dziwne przygody, jakich doświadczyliśmy na morzu i na lądzie. Żegnajcie, życzę powodzenia! Odezwały się chóralne pożegnania, potem ludzie zaczęli cisnąć się wokół Delanceya, żeby uścisnąć mu dłoń. — Był pan dobrym szyprem — mówili. Hodder nie żegnał się. — Ja się trzymam pana, sir, tak jak powiedziałem — mruknął. *** Powóz kontradmirała de Grado opuścił Marchena i jechał stokami wzgórz do miasta Utrera, gdzie admirał miał zamiar spędzić noc z 14 na 15 września. Był w dobrym nastroju, gdyż dzień był piękny, a droga we względnie dobrym stanie. Miał powody do satysfakcji, gdyż jego kariera, którą uważał już za zakończoną, stała się nagle znów realna. Pochlebiał sobie, że znany był jako znakomity administrator, jeśli już nie jako waleczny admirał. Niemniej jednak pozwolono mu przejść na emeryturę; widać nie potrzebowano jego usług. A przecież teraz powierzono mu ważną misję. Jeśli dobrze wykona to zadanie, otrzyma chyba następne, i to ważniejsze zlecenie, a może nawet — któż to może przewidzieć? — awans. Wędrując w ciągu ostatnich kilku dni przez Manczę, myślał często o Cervantesie, który służył przecież w hiszpańskiej flocie. Wkrótce po przybyciu na miejsce będzie musiał przemówić do urzędników stoczni. Zastanawiał się, czy powinien wspomnieć coś o bohaterze Cervantesa. Postanowił zapytać o to swego adiutanta, Pedro de Lares. — Myślałem o tym, żeby w swoim przemówieniu w stoczni wspomnieć o naszej podróży przez Manczę i o przekroczeniu Sierra Morena. Mógłbym zakończyć jakąś wzmianką o Don Kichocie. Czy myślisz, że dobrze to przyjmą? — Ależ oczywiście, admirale! — odparł de Lares. — Gdyby pan też wspomniał o Lope de Vega i o Calderonie, zrobiłoby to jeszcze większe wrażenie. Pedro w głębi duszy nie był pewien, czy to mądrze, żeby stary admirał porównywał się w jakiś sposób z Don Kichotem, lecz bardzo rozsądnie zatrzymał tę wątpliwość dla siebie. Adiutant nie powinien dyskutować, lecz potakiwać i bić brawo. — To dobrze, że jedziemy teraz szybciej — ciągnął admirał. — Ale też zjeżdżamy w dół. Niemal już czuję zapach morza! Znasz Kadyks, Pedro? — Nie, sir. — Nie byłem tam od kilku lat, ale pamiętam, że jest to piękne, stare miasto, zbudowane na czymś w rodzaju wyspy, dobrze ufortyfikowane, z katedrą, wznoszącą się nad umocnieniami. Ma trochę orientalny charakter, tak jak Wenecja. — Ja tam raz byłem, sir — powiedział sekretarz admirała, Diego Escalante. — To było w lecie i pamiętam, jak tam było miło w porównaniu z upałem i kurzem Sewilli. — Dla mnie może tam być za gorąco — powiedział admirał. — Chociaż nie o tej porze roku... Myślę, że nasza wizyta powinna upłynąć przyjemnie. W tym momencie powóz zatrzymał się i adiutant wyjrzał, by zobaczyć, co się stało. Przed nimi, na skrzyżowaniu dróg, stał inny powóz i blokował drogę. Ponieważ wyglądało na to, że odbywa się tam jakaś dyskusja, adiutant postanowił to sprawdzić. — Za pańskim pozwoleniem, sir — powiedział do admirała. — Zapytam woźnicę, czemu się zatrzymał. Pedro de Lares podszedł do woźnicy, nie dowiedział się jednak nic ponad to, że kogoś aresztują. Tymczasem nadjechały dwa inne powozy z eskortą kawaleryjską. Kapitan Garcia, komendant eskorty, podjechał do de Laresa. Obydwaj zdumieli się, widząc, że jakiś francuski oficer wyrywa się dwóm hiszpańskim żołnierzom. — Jak śmiecie mnie aresztować! — wrzeszczał Francuz. — Precz ode mnie z brudnymi rękami! — Jest pan aresztowany, seńor, bo nie zapłacił pan rachunku w Paradas. Mam rozkaz sprowadzić pana z powrotem na przesłuchanie. — Co za zuchwalstwo! Zatrzymałem się tam, bo przy głównej drodze nie było innej gospody. Zapłaciłem rachunek i jadę służbowo do Madrytu. Zatrzymujecie mnie na własne ryzyko! Kłócono się na przemian po francusku i po hiszpańsku. Francuz żądał, aby go zwolniono. Hiszpan powtarzał, że wykonuje tylko rozkazy. W końcu wtrącił się adiutant, prosząc Francuza o podanie nazwiska. — Nazywam się Jean Pelletier — odparł tamten. — Jestem kapitanem armii Republiki Francuskiej, lecz ostatnio służę na morzu pod admirałem Richery, jako oficer na Intrepide. Jadę do ambasady w Madrycie. Pedro de Lares zadał mu jeszcze kilka pytań, a potem zameldował admirałowi, że francuski oficer marynarki został aresztowany, ponieważ nie zapłacił rachunku. Jednak ów oficer twierdzi, że zapłacił. — Nie możemy go zostawić w areszcie — powiedział admirał. — Francuzi są naszymi aliantami i mogłoby to spowodować fatalne konsekwencje. Może dojść do międzynarodowego incydentu! Proszę powiedzieć kapitanowi Garcia, żeby załatwił to z tymi ludźmi, a jeśli trzeba, żeby użył siły. — Proponowałem to kapitanowi Garcia, ale on wolałby raczej, żeby pan odprowadził kapitana Pelletiera do Paradas. Sądzi, że dzięki pańskiemu autorytetowi na na pewno uwolniony zostanie ten oficer, a użycie siły w tym wypadku zrobiłoby z nas przestępców. On sądzi, że nastąpiła tu jakaś pomyłka i że kilka słów zamienionych z burmistrzem wyjaśni nieporozumienie. Paradas jest bardzo niedaleko od drogi — widać je stąd. — Jeszcze kilka minut temu — rzekł admirał — powiedziałbym, że nic, ale to nic, nie powstrzyma mnie od dojechania do Kadyksu najkrótszą drogą. W stoczni czeka mnie zadanie wielkiej wagi. Niezbędna jest tam moja wiedza techniczna i oczywiście powinienem tam być jak najszybciej. Ale jeśli ktoś mnie wzywa na pomoc, nie mogę nie odpowiedzieć na to wezwanie — wezwanie oficera i sojusznika, niesłusznie oskarżonego i zagrożonego aresztem. Zapewne jestem urodzonym wyższym dowódcą. Kiedy wciągam swą flagę, chcę, żeby wiedziano, że oczekuję lojalności, ale ja także jestem lojalny wobec tych, którzy służą pod moją komendą. Jeśli człowiek wypada za burtę, nie stawiam wówczas wszystkich żagli. Nie! Ściągam górne żagle i spuszczam łódź. Teraz też to zrobię. Proszę powiedzieć temu oficerowi policji z Paradas, żeby wracał do miasta. Niech zabiera swojego więźnia. Proszę powiedzieć kapitanowi Garcia, żeby tam jechał z wojskiem — może trzeba będzie zademonstrować siłę. Co do mnie, pomówię z burmistrzem i pouczę go, na czym polegają jego obowiązki. Zanim wysłuchano tych rozkazów, oficer hiszpański, odpowiedzialny za aresztowanie, podszedł do powozu admirała i przeprosił za kłopot, który sprawia. On tylko słucha rozkazów i całkiem możliwe, że zaszła tutaj jakaś pomyłka. Ma nadzieję, że cała sprawa wyjaśni się w ciągu najbliższej godziny. Następnie hiszpański oficer wystąpił z rozsądną propozycją. Ponieważ admirał miał zabawić w Paradas tylko przez godzinę — a może i krócej — z pewnością nie było sensu, żeby jego dwa pozostałe wozy zjeżdżały z głównej drogi. Gdyby jechały powoli w stronę Utrera, byłyby tam z nie rozpakowanym bagażem właśnie wtedy, gdy nadjedzie admirał. Co więcej, konie będą mniej zmęczone, a w gospodzie zdążą przygotować się na przyjęcie admirała. Admirał de Grado natychmiast przyjął tę sensowną sugestię, zwłaszcza że zapewniono go, iż główna droga jest zupełnie bezpieczna i często patrolowana. W rezultacie powóz kapitana Pelłetiera zawrócił w stronę Paradas, eskortowany przez hiszpańskiego oficera i jego podwładnego, obydwóch na koniach, a poprzedzany przez oddział kawaleryjski kapitana Garcia. Za powozem admiralskim podążał orszak. Dwa pozostałe powozy, jeden ze służbą, a drugi z bagażem, pozostały na głównej drodze i skierowały się w stronę Utrera. Miały tam dotrzeć mniej więcej za dwie godziny. Główna kawalkada, podążająca boczną drogą, przejechała przez drewniany most nad głębokim wąwozem i wspiąwszy się nieco w górę, ujrzała wkrótce przed sobą Paradas. To właśnie wtedy podwładny hiszpańskiego oficera spostrzegł, że zgubił płaszcz, zrolowany pod siodłem. Kazano mu wrócić i znaleźć go, pogalopował więc z powrotem. Kawalkada wjechała do Paradas i zatrzymała się przed gospodą, gdzie dowiedziano się, że istotnie zaszła pomyłka. Francuski oficer zapłacił swój rachunek. Gospodarz nie miał do nikogo pretensji. Hiszpański oficer, zmieszany, usprawiedliwiał się. Źle odczytał nazwisko w otrzymanym rozkazie — teraz widzi, że brzmiało ono Pellisier. Najpokorniej przepraszał wszystkich, którym sprawił kłopot, a przede wszystkim admirała. Jego niedoszły więzień zdobył się na wielkoduszność i przyznał, że nazwisko w rozkazie, który pozwolono mu zobaczyć, mogło wyglądać na: Pelletier. Wraz ze swym byłym prześladowcą wszedł do gospody, aby zapytać, czy był tutaj oficer nazwiskiem Pellisier. Rozmowa — w ciągu której wyjaśniono admirałowi pomyłkę — przerwana została hukiem odległej eksplozji. Rozległ się on od strony drogi — jedynej drogi — która wiodła do Paradas. Garcia posłał kilku żołnierzy, żeby zobaczyli, co się stało. Wrócili za pół godziny meldując, że drewniany most wyleciał w powietrze. Zupełnie osłupiały, admirał zapytał kapitatana Garcia: — Po cóż, na Boga, ktoś to zrobił? Kawalerzysta był równie zdumiony. — Rzeczywiście, po co? — powiedział, wzruszywszy ramionami. — Ale co ci zbrodniarze chcieli przez to zyskać? — nastawał admirał. — Nie mam pojęcia, admirale. Może chcieli zyskać na czasie... Tymczasem dwa powozy, pierwszy ze służbą, a drugi z bagażami, zdążały do Utrera. Wjechały do miasta, na którego wąskich i krętych uliczkach panował duży ruch. Jak to łatwo może się zdarzyć w takim miejscu, jakaś naładowana furmanka oddzieliła od siebie oba powozy, potem utknęła nieruchomo, a tymczasem pierwszy powóz zniknął za zakrętem. Dwaj ludzie w drugim powozie, woźnica i jego pomocnik, klęli właściciela furmanki, który wyglądał na pijanego, lecz nie mogli ominąć przeszkody. Uratował ich, jakby opatrznościowo, jakiś oficer, który zjawił się jak spod ziemi, wspiął się na kozioł obok woźnicy i stanowczym gestem polecił mu skręcić w lewo. Woźnica był pewien, że ten objazd doprowadzi ich do drogi sewilskiej, gdzie prawdopodobnie drugi powóz będzie już czekał. Jednakże objazd prowadził zgoła gdzie indziej, do biednych dzielnic miasteczka i wreszcie kończył się ślepą uliczką. Przewodnik, zbity z tropu, przepraszał, mówiąc, że musiał się pomylić skręcając. W miejscu, w którym się znajdowali, nie było nikogo, kogo mogliby spytać o drogę, postanowili więc wracać tym samym szlakiem, którym przyjechali. Jednakże nagle pojawił się jakiś człowiek. Gdy woźnica nachylił się z kozła, by go spytać o drogę, obcy uderzył go w głowę pończochą, napełnioną piachem. Woźnica upadł na drogę, a zaraz dołączył do niego jego równie nieprzytomny towarzysz, potraktowany podobnie przez oficera, który okazał się tak złym przewodnikiem. Dwaj ludzie leżeli jeszcze bez ruchu, gdy powóz odjechał, uwożąc dwóch napastników. — Jazda! — krzyknął Delancey do Hoddera, gdy tylko zawrócili końmi. Wkrótce zostawili za sobą miasto i trzęśli się na wyboistej bocznej drodze, wiodącej do miejsca na przedmieściu, gdzie Bisson, teraz trzeźwy, przyłączył się do nich. Niebawem powóz dotarł do głównej drogi i zaraz usłyszeli dźwięk, na który Delancey zamarł — był to daleki dźwięk trąbki kawaleryjskiej. Nie można było myśleć o ucieczce — konie były zmęczone po całym dniu jazdy. Na prostej drodze, przecinającej płaską równinę, nie można też było marzyć o ukryciu się. Widać już było jeźdźców, zbliżających się w ruchliwym tumanie kurzu. Spotkało ich niepowodzenie pod koniec tego dnia, w którym — zdawało się — wszystko szło tak dobrze. Czyżby ten woźnica ocknął się i zawołał o pomoc, opisał napastników i jakimś cudem odgadł, którędy uciekali? Czy miał na to dość czasu? Albo może admirał przejrzał cały spisek i zawrócił sprzed mostu, wiodącego do Paradas? Jedno było pewne: teraz Delancey i jego ludzie nie zostaną potraktowani jako jeńcy wojenni. Będą mieli szczęście, jeśli ich rozstrzelają, zamiast powiesić. Poniosą śmierć o kilka mil od bezpiecznej przystani! Spojrzawszy poza siebie na drogę, Delancey mógł już rozróżnić sylwetki jeźdźców i słyszał dobiegający z daleka stuk kopyt. Czy mieli podjąć walkę? Czy miałoby to jakiś sens? Jeźdźców było przynajmniej dwudziestu. Cóż z tego, że zabiją trzech z nich? To na nic. Powodowany nagłym impulsem, Delancey kazał Hodderowi zawrócić. To mogło ich może uratować. Teraz widział już wyraźnie mundury, twarze, oficera na przedzie, za nim trębacza. Byli coraz bliżej... Jak to mówił pułkownik Altamirano? „Jeśli śmierć ma przyjść z Madrytu...?" Oto nadchodziła śmierć widoczna, nieunikniona i szybka. Nie wyciągnięto jeszcze szpad, lecz czas, pozostały im do życia, należało liczyć na sekundy, nie na godziny. Oficer wykrzyknął jakiś rozkaz i oddział zatrzymał się. Potem patrząc wprost na Delanceya oficer zwrócił się do niego z pytaniem. Słowa nie miały znaczenia, lecz ich sens był taki: — Którędy?... Widzieliście ich?... — albo coś w tym rodzaju. Delancey odkrzyknął: — Tam! — i wskazał kierunek, z którego przyjechał. Rozległ się ostry rozkaz i oddział pogalopował dalej, owiany kurzem, hałas był coraz mniejszy, aż wreszcie zapanowała cisza. Delancey otarł pot z czoła i kazał Hodderowi ruszać. Nigdy się nie dowiedział, o co właściwie chodziło. W małym lasku na południe od Utrera powóz spotkał się z trzema jeźdźcami. Operacja była skończona. Okazało się, że admirałowi nie powierzono zbyt wielkiej sumy. Delancey w obecności wszystkich podzielił srebro na sześć równych części, dodał jeszcze parę wartościowych przedmiotów, a sobie zatrzymał najlepszą szpadę admirała. — A więc? — spytał. — Czy tak jest sprawiedliwie? Wszyscy przytaknęli, wyrażając wdzięczność — pamiętali o tym, że część dowódcy powinna być co najmniej podwójna. — A więc doskonale. Rigault, proszę objąć dowództwo w grupie, która rusza do Portugalii. Pan pozostaje nadal ze mną, Hodder? Dobrze! Reszta — na koń i zmykać jak szatany! Macie do przebycia sto mil i powinniście je zrobić w ciągu trzech dni. Odjazd — i powodzenia! — Powodzenia, sir! — odkrzyknęli chórem oddalający się jeźdźcy. — Bierz pan cugle, Hodder, i ruszamy. Powinniśmy jechać drogą do Lebrija. Wątpię, żebyśmy zajechali dziś daleko. Kadyks leży tuż za Lebrija, a nasza podróż kończy się w miejscu położonym na południu od miasta. Miałem nadzieję, że będę tam jutro, 15 września, ale to niemożliwe. W każdym razie jeszcze kilka dni i nasze zadanie będzie skończone! — No cóż, sir, pan wie, jaki był mój zawód. Nigdy nie przypuszczałem, że zostanę szpiegiem w nieprzyjacielskim kraju i że codziennie będę narażał się na śmierć. I nie sądzę, żeby pan przypuszczał, że zakończy pan podróż z towarzyszem takim jak ja. Dziwne jest życie, słowo daję! — Czemu dziwne, panie Hodder? — No, pan już wie. Przejechawszy około siedemdziesięciu mil, Delancey i Hodder dotarli do Kadyksu bez przygód 17 września po południu. Ukryli powóz w lesie, pozostały odcinek drogi przebyli konno i znaleźli schronienie w małej gospodzie w porcie. Patrząc na rysujące się w oddali morze, Delancey poczuł się dziwnie wzruszony. Ostatnie tygodnie spędził daleko od właściwego sobie żywiołu. Przed laty zastanawiał się czasem, czy został marynarzem z wyboru czy z przypadku. Ale tak długie oddalenie od morza przekonało go teraz ostatecznie, że nie mógłby obrać sobie innej kariery. A widok Kadyksu przypomniał mu w dodatku tę flotę, w której powinien był służyć. I oto miał przed sobą jak na dłoni flotę hiszpańską z flagą Langary na Principe de Asturias. Wspaniale wyglądały te wielkie okręty w jesiennym słońcu, ustawione jak gdyby w regularnym szyku i otoczone ruchliwymi łodziami i barkami. Francuskich okrętów nie było, widocznie już odpłynęły. Pożyczywszy teleskop od właściciela gospody, Delancey mógł stwierdzić, że flota była gotowa lub prawie gotowa do wyjścia w morze, gdyż stengi wszystkich masztów były podniesione i prawie wszystkie reje założone. Wiedział o tym brytyjski admirał w Gibraltarze, którego fregata czaiła się gdzieś poza portem. Lecz jak zawiadomić admirała, że Langara żegluje do Tuloriu? Rozdział szesnasty W służbie królewskiej W dniu, w którym przybyli do Kadyksu — 17 września — wieczorem, po kolacji, Delancey powiedział Hodderowi, że teraz muszą zaokrętować się w porcie Leon. Zdobyte informacje, jeśli zostaną natychmiast przekazane do Gibraltaru, będą miały większą wartość niż jakiekolwiek inne, które mogliby jeszcze ewentualnie zdobyć w Kadyksie. Powinni więc — on i Hodder — jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę, najlepiej nazajutrz. — Bardzo słusznie, sir — powiedział Hodder. — Wyjaśnił pan wszystko dokładnie i najzupełniej podzielam pańskie zdanie. — Miło mi to słyszeć. Ponieważ naszym celem jest teraz opuszczenie Hiszpanii, sądzę, że powinienem wiedzieć, jak pan to sobie wyobraża. Obydwaj ryzykujemy życie i przykro by mi było myśleć, że pan może stracić swoje z powodu błędu popełnionego przeze mnie. Miejsce naszego zaokrętowania znajduje się o jakieś dziesięć mil stąd i moglibyśmy być tam jutroj Proszę mi powiedzieć, co pańskim zdaniem, powinniśmy teraz zrobić. — Serdecznie dziękuję, kapitanie, za pańską troskliwość. Sądzę, że przede wszystkim powinien pan się przebrać w cywilne ubranie. Ten francuski mundur dotychczas się przydawał, ale teraz zaczyna być niebezpieczny. — Muszę przyznać, że o tym nie pomyślałem. — Tak, sir, ten mundur zaczyna się rzucać w oczy. Do niedawna Kadyks z pewnością był pełen francuskich oficerów; niektórzy z nich przybyli tu lądem, żeby się dostać na swoje okręty. Mógłby pan doskonale uchodzić za takiego, który się spóźnił, a ja za pańskiego służącego. Naszemu tutejszemu gospodarzowi nie chciało się nawet zapytać, skąd pan przyjechał i jaki jest pański okręt. Ale gdy francuski oficer wyjedzie stąd na południe... To musi zwrócić uwagę. Ludzie będą się na pewno pytać, dlaczego on to robi... — Ma pan zupełną słuszność? Byłem zbyt zajęty Langarą, żeby zwracać uwagę na jakieś podejrzliwe spojrzenia. Ale ma pan słuszność. Gdybym był francuskim oficerem z jakiegoś okrętu wojennego, który już odpłynął, jechałbym natychmiast do Madrytu. — Właśnie, sir. — Ale jeśli pokażę się teraz ludziom po cywilnemu, będzie to jeszcze bardziej podejrzane. — Na to nie ma rady sir; a gospodarz za słabo mówi po francusku, żeby zadawać pytania. — To prawda. Cóż dalej? — Myślę, że potrzebujemy muszkietów. Gdyby doszło do walki, jesteśmy za słabo uzbrojeni. Mamy tylko pańską szpadę i dwa pistolety. — Zgoda, ale przecież muszkiety zwrócą na nas uwagę? — Pomyślałem o tym, kapitanie. Przypuśćmy, że sprzedamy jednego z naszych dwóch koni i za te pieniądze kupimy mały wóz. Możemy na niego załadować, co się nam spodoba. Nie wolno nam też zapominać o latarniach, którymi będziemy dawać sygnały lugrowi. — Dobra myśl. A potem? — Musimy wymyślić jakąś historię, którą moglibyśmy opowiadać. Na przykład, że wybieramy się na ryby i chcemy wynająć łódź. — Na ryby z muszkietami? — No to, jesteśmy łapaczami, ścigającymi zbiegłego więźnia. — Zbiegłego skąd? — Nie wiem, sir, ale jakąś historię musimy wymyślić. — Rzeczywiście musimy, Hodder. Będziemy mówili, że jesteśmy francuskimi agentami, wyłapującymi dezerterów. Flota francuska już odpłynęła, ale niektórzy jej marynarze zostali na lądzie. — Myśli pan, że gospodarz w to uwierzy, sir? — Powinien uwierzyć. Dezerterzy w Kadyksie zostali już wyłapani, ale my przypuszczamy, że niektórzy z nich ukrywają się w okolicy. Będziemy o nich wypytywać w sąsiednich wsiach. — Gospodarz będzie sądził, że bardziej przydalibyśmy się na morzu. — Prawdopodobnie tak, ale musimy słuchać rozkazów. — Tak jest, sir. Nazajutrz Delancey przedsięwziął wszystkie środki ostrożności, sprzedając jednego konia i kupując mały wóz. Muszkietów nie można było dostać, ale wystarał się o dwie sportowe strzelby z amunicją, nie tak niebezpieczne dla wroga jak muszkiety, lecz bardziej celne — łatwiej też było wyjaśnić ich posiadanie. Latarnie kupili bez żadnych trudności, a Delancey zdobył także kilka drewnianych listw, z których trzeba było zbudować rusztowanie do zawieszenia latarń. Do tego ekwipunku dodał jeszcze dobrą lunetę, nóż, siekierę, piłę, młotek, gwoździe i kłębek bawełnianej przędzy. W końcu nabył używane ubranie z niebieskiego płótna, takie, jakie mógłby nosić kapitan małego statku handlowego, nie mundur, lecz coś w rodzaju kostiumu marynarskiego, i kapelusz, któr, mógłby służyć bosmanowi na lądzie. Wreszcie wtajemniczył gospodarza w swoją misję wyszukiwania dezerterów i zapowiedział, że razem ze służącym wrócą za dwa dni. W opowiedzeniu tej historii pomógł mu przypadkowy gość, gdyż jego znajomość hiszpańskiego — chociaż ostatnio się poprawiła — była za słaba, wystarczała jedynie na zapytanie o drogę lub zamówienie posiłku. Gospodarz, co było naturalne, interesował się głównie zapłaceniem rachunku, poza tym nie przejawiał specjalnego zaciekawienia planami Delanceya. Właściwie Delancey nie zwróciłby na siebie niczyjej uwagi, gdyby nie zjawił się Pierre Marigny, płatnik z Duguay-Trouin. Marigny zatrzymał się w gospodzie we wtorek wieczorem, spóźniwszy się na swój okręt mniej więcej o tydzień. I podczas gdy gospodarz bez trudu uznał Delanceya za Francuza, Marigny był podejrzliwy od samego początku. Co kapitan armii miał tutaj do roboty? Łapać dezerterów? Ależ do takich zadań nigdy nie przydzielano kapitana. Była to robota w sam raz dla bosmana! Gdy zaczęły padać pytania, Delancey znalazł się w niebezpieczeństwie. Mógł uchodzić za Francuza wśród Hiszpanów, mógł nawet uchodzić za Hiszpana wśród Francuzów. Ale w mieszanym francusko-hiszpańskim towarzystwie był najwyraźniej obcy, a Hodder, który musiał udawać głuchego jak pień i niespełna rozumu, jeszcze gorzej wytrzymywał próbę. Spotkawszy Marigny'ego w salonie w obecności gospodarza, Delancey musiał usprawiedliwić swój akcent wieloletnim pobytem w Stanach Zjednoczonych. Potem oświadczył, że musi wyjechać wczesnym rankiem. Gdy wychodził z pokoju, wiedział, że biegną za nim ciekawe spojrzenia i postanowił wyjechać nawet wcześniej niż zamierzał. Delancey opuścił gospodę o świcie, zapłaciwszy rachunek poprzedniego wieczora. Hodder zaprowadził ich jedynego konia do stajni wynajmu wozów, skąd mieli zabrać swój własny wóz i gdzie czasowo złożyli strzelby i latarnie. Sierżant przy miejskiej bramie nie kwestionował osobistych dokumentów Delanceya, owych dokumentów oficera armii francuskiej — i znaleźli się na drodze do Leon. Dzień był burzliwy, pochmurny, wiał zachodni porywisty wiatr. Delancey i Hodder z zadowoleniem zawinęli się szczelnie w płaszcze i nasunęli kapelusze na oczy. — Cieszę się, że już wyjechaliśmy z Kadyksu — powiedział Hodder z westchnieniem ulgi. — Każdej chwili mogli nas aresztować. Przyznaję, kapitanie, że całą noc nie spałem, czekałem na dobijanie się do drzwi. Na dziedzińcu był jakiś facet, który wciąż zadawał mi pytania. Udawałem głuchego, jak zwykle, ale on pytał i pytał. Cieszę się, że mu się wymknąłem, ale mam niemiłe uczucie, że nas ścigają. Ten sierżant także nas zapamiętał. Będą nas gonić, sir, wspomni pan moje słowa. — Dziękuję za ostrzeżenie. Myślę, że masz rację. Mamy nad nimi jedną do dwóch godzin przewagi — w sam raz, żeby zobaczyć, czy Gołębica jest w porcie. Jeśli jej nie ma, muszę się dowiedzieć, czy już była i czy wróci. Potem musielibyśmy wyjechać z miasta okrężną drogą, zostawić jakieś fałszywe ślady i ukryć się gdzieś na wybrzeżu, skąd moglibyśmy dawać sygnały na morze. Podróż do miasteczka Leon, rozłożonego wokół portu, z kościołem i ratuszem, zbudowanym na wzgórzu od wschodu, zajęła im dwie godziny. Port był niewielki, lecz z łatwym wejściem, dość głęboki dla statków o średnim zanurzeniu. Miał kształt nierównego prostokąta, zamkniętego od strony morza dwoma, falochronami. Pozostałe trzy strony otaczało kamienne nabrzeże z miejscem na wyładunek między wodą a magazynami czy jakimiś innymi budynkami. Od wschodu, domy i sklepy stały nieco dalej, w głębi lądu. Przy nabrzeżu było miejsce, na którym mogły się odbywać targi rybne lub jarmarki. Na razie nie ustawiono kramów, było tam zato mnóstwo łodzi, sprowadzonych zapewne na sprzedaż lub do naprawy. Na północ od miasta znajdowało się kilka zatoczek, na białej plaży jednej z nich leżało kilka małych łódek. Przy silnym wietrze od strony morza woda się marszczyła i fale rozbijały się na plaży. Lepiej wyglądające domy stały między kościołem a portem — dostać się można było do nich od północy czymś w rodzaju głównej ulicy. Delancey wjechał do miasta od tamtej strony, śmiało zajechał przed główną gospodę i dołączył do kilku osób, które siedziały już w środku przy kominku. Zamówił rum, co spowodowało małą konsternację; kelner powiedział, że rumu nie ma. — Nie ma rumu? — powtórzył Delancey. — Na miłość boską, nie wypiliście chyba wszystkiego, co tu wyładowano z lugra! Miejscowi obywatele i marynarze wymienili spojrzenia, a biedny kelner powiedział, że zawoła gospodarza. — Jeśli coś mamy, gospodarz będzie wiedział. Po czym w tylnym pokoju odbyła się narada. Wreszcie zjawił się gospodarz we własnej osobie, twierdząc, że zna kilka słów po francusku. — Seńor zamawiał rum? Ale rumu, jak pan chyba wie, nie ma podczas wojny. Mamy za to koniak, który polelecam. Jeden z marynarzy parsknął śmiechem, a gospodarz posłał mu surowe spojrzenie. — To dziwne! — powiedział Delancey. — Wczoraj jeden z moich przyjaciół miał rum. Dopiero co wyładowano go z francuskiego statku Gołębica... Zapadło pełne napięcia milczenie, przerwane ostatecznie przez gospodarza, który najpierw szybko rozejrzał się wokoło, jakby chciał sprawdzić, czy zna wszystkich obecnych. — Jest pan może przyjacielem seńora Davila? — pytanie to zadał zduszonym szeptem. — Przyjechałem właśnie, żeby się z nim zobaczyć. Napięcie minęło w sposób niemal widoczny, a gospodarz doznał wyraźnej ulgi. — Dla każdego przyjaciela seńora Davila z przyjemnością przyrządzam zupełnie specjalny napój. Gdy nalewał, towarzyszyły mu uśmiechy. — A gdzie można znaleźć senora Davila? — spytał Delancey. — O tej porze bywa w tawernie „Barco de Vela", na wybrzeżu. Tutaj przychodzi dopiero wieczorem. To mój dobry przyjaciel, seńor, i znany obywatel. — Zdrowie seńora Davila! — powiedział Delancey, unosząc szklankę. — A czy Gołębica jest w porcie? — Nie, seńor, dzisiaj nie. Może będzie tu jutro albo pojutrze. Kto to wie? — Kto to wie? — powtórzył Delancey. — Może seńor Davila. Ja jestem jego przyjacielem, ale on ma także wrogów. Lepiej nie wspominać mego nazwiska nikomu, kto by tu przyszedł i zadawał pytania. — Nie znam pańskiego nazwiska, seńor. — Tym łatwiej będzie panu powiedzieć, że mnie pan wcale nie widział. — Nic łatwiejszego, seńor. Jestem bardzo mało spostrzegawczy. Moja żona zawsze się na to skarży. Ale ze smutkiem słyszę, że seńor Davila ma wrogów. Wszyscy tutaj jesteśmy jego przyjaciółmi. — Bez wątpienia. Ale zawsze zdarzają się ludzie zazdrośni. — Niestety, to prawda. Delancey pożegnał się i wrócił do Hoddera, który cierpliwie pilnował konia. — Musimy jechać nabrzeżem i wstąpić do tawerny „Barco de Vela". Gołębica tu była i oczekują jej znowu Chcę wiedzieć, kiedy. Wóz ruszył i zatrzymał się dopiero na ulicy handlarzy ryb. Widać było, jak fale rozbijają się o falochron, i Delancey wątpił, żeby Gołębica próbowała wejść do portu, zanim wiatr się nie uspokoi. Padał ulewny deszcz, gdy wszedł do tawerny „Barco de Vela" i śmiało zapytał o seńora Davila. Od grupy ludzi, stojących przy oknie, odłączył się niski zażywny brunet i Delancey szybko powitał go jak starego przyjaciela. — Seńor Davila! Jakże się cieszę, że pana widzę w dobrym zdrowiu! Święci mają pana widać w swojej opiece. Davila, z początku zaskoczony, szybko odgadł, jaką ma odegrać rolę. — Drogi przyjacielu! Jak miło pana zobaczyć. Co za radosna niespodzianka! Proszę do kominka, niech pan osuszy płaszcz. Może szklaneczkę koniaku? Davila powiódł Delanceya do kąta, gdzie mogli rozmawiać po francusku tak, żeby ich nikt nie słyszał. — Kapitan Delancey? Jaka ulga, że pana widzę. Uważaliśmy już pana prawie za straconego! — Pracuje pan z Samem Carterem, seńor? — Robimy razem interesy i spodziewam się go jutro albo kiedy tylko ustanie ten wicher. Gołębica tu była, ale musiała znowu wyjść w morze. Seńor Carter dopytywał się o pana aż na północ od miasteczka. Zostawił u mnie seńora Alvareza — to bardzo użyteczny człowiek. I on, i ja szukamy pana. Powinienem dodać, że leży to bardzo w naszym interesie, żeby pan bezpiecznie dostał się na Gołębicą. Jedno chciałbym wiedzieć: czy pana ścigają? — Myślę, że tak. — Wobec tego musi się pan udać w pewne miejsce na wsi, zaraz na południe stąd. Musi pan tam jechać jak najprędzej i pozostać w ukryciu, dopóki Gołębica nie wróci — może jutro, a może pojutrze. — Doskonale, ale jak się tam dostanę? — Dam panu przewodnika. Davila podszedł szybko do frontowych drzwi i wrócił z młodym człowiekiem, imieniem Marco. — To mój służący, on zna drogę. Odwiedzę pana po zapadnięciu zmroku. Teraz proszę jechać. Szybko! Delancey i Marco pośpieszyli do wozu i Hodder, zgodnie ze wskazówkami Marca wyjechał z Leon małą dróżką, która zakręcała pod górę na stoku wzgórza. Ruszyli w drogę w samą porę, gdyż Marco, odwróciwszy się mruknął: „Żołnierze!" Delancey dostrzegł oddział kawalerzystów, ciągnący nabrzeżem i oficera zsiadającego z konia przed tawerną „Barco de Vela". Wyglądało na to, że pościg trwał i że admirał musiał być w podłym nastroju po stracie bagażu. Mieszkańcy Leon niechętnie wydaliby przemytnika, z którym robili interesy. Ale nie byliby tak tolerancyjni w stosunku do angielskiego szpiega, a miejscowość była za mała, żeby przybycie Delanceya mogło pozostać nie zauważone. Gdy znaleźli się na prostej drodze, Hodder batem ponaglił konia do galopu i w godzinę później wjechali we wskazaną dróżkę po prawej stronie; dróżka ta była tak mała, że wóz ledwie mógł się przecisnąć. Nie spotkali tu nikogo i Delancey czuł, że znajdują się na wyludnionej części wybrzeża. Szlak kończył się przy zrujnowanym i pozbawionym dachu domostwie; zaraz za nim skalny brzeg opadał stromo na omiataną falami gmatwaninę głazów. Wicher przynosił huk przybrzeżnych fal. Miejsce do ukrycia zostało wybrane dobrze, ale nie można się było stąd zaokrętować. Gdy wóz stanął, Marco powiedział Delanceyowi, że jest tu zupełnie bezpiecznie, że nikt tutaj nie zagląda. Nie można się tu było jednak czuć bezpiecznie zbyt długo, chociaż Delancey nie przypuszczał, żeby ktoś widział ich, jak jechali w tym kierunku. Gdyby przeszukano całą okolicę, odkryto by go tutaj w ciągu jednego dnia. Ale przeprowadzenie takiej akcji było raczej niemożliwe, gdyż dysponowano zbyt szczupłymi siłami. Delancey widział tylko jeden oddział, liczący niewiele ponad dwudziestu dragonów, wystarczający do ich aresztowania, lecz zbyt mały do przeszukiwania okolicy. Przynajmniej na razie i on, i Hodder byli bezpieczni i mogli się tutaj wygodnie urządzić. Marco powiedział „adios" i ruszył w drogę powrotną, a Delancey zaczął przygotowywać dla nich schronienie na noc. Osłoniętą od wiatru część domu razem z Hodderem oczyścili z gruzów i kamieni. Rozebrali wóz i jego koła wykorzystali jako boczne ściany, z dna zrobili dach, a z obudowy prowizoryczną stajnię dla konia. W końcu z kilku desek Delancey przygotował rusztowanie dla latarni. Po zapadnięciu ciemności będą przynajmniej mogli dawać sygnały dla Gołębicy. Jakkolwiek nie było wiadomo, czy ów sygnał zostanie zrozumiany, gdyż Sam nie służył w marynarce wojennej, a wiadomości Evansa były pod tym względem także ograniczone. Spojrzawszy na morze, Delancey dostrzegł w oddali kilka żagli, lecz najprawdopodobniej należały one do jednostek rybackich albo żeglugi przybrzeżnej. Gdyby Gołębica wróciła, to tylko po zmroku. Jedno wszakże było pewne: że on i Hodder musieli zaokrętować się w Leon. Ale jak przedostać się przez miasto, po którym najprawdopodobniej krążyły już ich rysopisy i w którym szukało ich wojsko? Wieczorem zjawił się seńor Davila. Przyszedł z miasta na piechotę. Towarzyszył mu Josś Alvarez, którego przedstawił jako swego partnera w interesach. Przynieśli mięso, chleb, masło, ser i butelkę wina. Podczas gdy Delancey i Hodder jedli przy zamaskowanym obozowym ognisku, Davila pił wino i przekazywał im wiadomości. A więc ta kawaleria ścigała właśnie ich; był tam oficer i dwudziestu czterech żołnierzy. Ten porucznik to niedoświadczony młodzik i w gospodzie w Leon dowiedział się niewiele, a w tawernie „Barco de Vela" nie powiedziano mu nic. Mówił on ludziom, że kazano mu zaaresztować dwóch szpiegów, lecz ludek żeglarski mu nie uwierzył. Wszyscy uważali, że węszy za kontrabandą, której w mieście było mnóstwo. Jednakże na nieszczęście komendant garnizonu w ślad za tym oddziałem kawalerii wysłał całą kompanię piechoty pod dowództwem kapitana Miguela de Passamonte. Po przybyciu do miasta, późnym popołudniem, kapitan przejął kawalerię pod swoją komendę i wzmógł poszukiwania. — A to już nie jest niedoświadczony młodzik, czy tak? — zapytał Delancey. — Miguel de Passamonte? Tak, seńor, to stary żołnierz, który do tego stopnia awansował od szeregowca, człowiek znający swoje rzemiosło. Jego patrole sprawdzają wszystkich: kto jest tutejszy, a kto obcy. To fatalne, seńor. Aż do dziś było to spokojne miasteczko, żyło się w nim bez żadnych kłopotów. Człowiek mógł prowadzić interesy, nie obawiając się niczego. Teraz wszystko się popsuło i zaczynamy nie ufać sobie wzajemnie. Passamonte spędza dzisiejszy wieczór w tawernie „Barco de Vela", a kto wie, co mogą powiedzieć ludzie, jeśli za dużo wypiją. Proszę pamiętać, że widziano nas razem, pana i mnie. Doprawdy, seńor, nie wiem, co robić! — Może byśmy rozważyli te problemy po kolei? Pierwszy, jak sądzę, dotyczy Gołąbicy. Czy możemy ją wprowadzić do portu? Przypuszczam, że ma pan sposób ostrzeżenia jej, żeby się trzymała z daleka? — Tak, ustaliliśmy sygnał. Ale myślę, że może bezpiecznie zjawić się w porcie pod flagą francuską. Celnicy są moimi przyjaciółmi, a to ich Passamonte będzie wypytywał o Gołębicą. Lugier będzie bezpieczny, lecz trzeba pamiętać, że Passamonte wystawi straże na nabrzeżu. Będą obserwować statek, tego możemy być pewni. — Doskonale. Następny problem dotyczy zakresu informacji zebranych przez kapitana Passamonte. Co on wie? — Wie, że był pan w mieście. I, jak mi się wydaje, jest pewien, że teraz już pana nie ma. Z pewnością dojdzie do wniosku, że znajduje się pan gdzieś w okolicy i że Leon jest miejscem, w którym pragnie się pan zaokrętować. Będzie chyba czekał i obserwował. — Ale skąd on wie, że chcę się tutaj zaokrętować? Mógłbym równie dobrze ruszyć brzegiem i starać się dostać do Gibraltaru. I być może rzeczywiście będę musiał to zrobić. Uważałbym to oczywiście za rozsądny plan. — Zgadzam się, seńor, ale Passamonte nie interesuje się tym, co się zdarzy w Tarifa... Za to odpowiada już inny oficer. Rozkazy, które otrzymał, dotyczą tej miejscowości i musi zakładać, że właśnie stąd ma pan zamiar opuścić Hiszpanię. — Więc najlepiej bym zrobił, gdybym ruszył dalej na południe? — Ale inne garnizony także zostały ostrzeżone, a gdzie indziej nie będzie pan miał przyjaciół na brzegu. — Myśli pan, że Passamonte będzie podejrzewał Gołębicą? — Tak, ale nie odważy się interweniować. Ona będzie dla niego przynętą, a jej trap miejscem pułapki. — Zastanawiam się, jak Gołębica może krążyć w pobliżu tego wybrzeża; przypuszczam, że odwiedzała port więcej niż raz? — Była tutaj już trzy razy, a jej wizyty są bardzo korzystne dla mnie i moich przyjaciół. Na morzu ochrania ją wtedy brytyjska fregata Meduza, która trzyma się poza zasięgiem wzroku. — Meduza? Kapitan Morris? — Nie znam nazwiska kapitana. — Jak fregata kontaktuje się z lugrem? — Gołębicy wypożyczono zestaw flag sygnałowych i midszypmena, który zna kod. Mają także rakiety i błękitne flary do wystrzelenia w razie konieczności. — Rozumiem! A czy są jeszcze jakieś inne interesujące jednostki w porcie? — Tylko Aguila, rna to być dziesięciodziałowy okręt korsarski, ale właściciele nie mogą znaleźć do niego załogi. — Jeszcze jedno pytanie: czy jest tu gdzieś poza samym portem jakieś inne miejsce, w którym można by wylądować? — Jest tu, na północy, coś w rodzaju zatoczki, zwie się Playa Blanco. Można tam wylądować w pogodny dzień, ale przy choć trochę wzburzonym morzu to bardzo niebezpieczne — na przykład w taki dzień jak dzisiaj po prostu niemożliwe. Naprawia się tam czasem łodzie rybackie. — Dobrze! Sądzę, że jeśli wiatr się uspokoi, to będziemy mogli opuścić Hiszpanię jutro w nocy. W ciągu najbliższych godzin spróbuję dać sygnał Gołębicy. Gdy seńor Carter się dowie, że tu jestem, wprowadzi jutro kuter do portu. Chciałbym prosić, żeby pan dostał się na Gołębicę, przekazał Carterowi moje serdeczne pozdrowienia, wyjaśnił sytuację i powiedział, żeby oczekiwał mnie na pokładzie tuż przed odpływem. O której to będzie godzinie? — Pół do drugiej nad ranem. — Chciałbym też, żeby potem przyprowadził pan tutaj tego midszypmena sygnalistę przebranego za Hiszpana i żeby przyniósł on z sobą rakiety, flagi i kod. Chciałbym nawiązać stąd łączność z Meduzą. — Doskonale, seńor, to da się zrobić, nawet pod okiem strażnika. — Dziękuję panu za wszystko, seńor Davila, a także za kolację. Kryzys minie w ciągu dwóch dni i będzie pan mógł wrócić do interesów. — Ależ to drobiazg. Jeśli się dowiem, że pan jest bezpieczny, będzie to dla mnie nagrodą. Proszę mi wybaczyć, że teraz pana opuszczę. — Czy po drodze do domu nie będą pana zaczepiać strażnicy? — O, nie, seńor. Dobrze znam to miasto i mam tu przyjaciół na każdej ulicy. — A więc dobranoc i dziękuję! — Dobranoc, seńor, niech Bóg ma pana w swojej opiece! Po odejściu Davili i Alvareza Hodder zapytał Delanceya, czy sądzi, że tym Hiszpanom można ufać. On sam miał poważne wątpliwości. — Nie podoba mi się ten Davila, kapitanie. Wcale mi się nie podoba. Te typy są wszystkie takie same, sir, jeden nie lepszy od drugiego. On gotów zmieniać front codziennie, jeśli tylko mu się opłaci. — Możliwe, ale w tym wypadku mu się nie opłaci. On tu robi interesy jako agent przemytniczy. I on, i Alvarez pracują z Samem Carterem. Dlatego nie ośmieliłby się zadrzeć z Samem, a Sam jest moim przyjacielem. — Mam nadzieję, że się pan nie myli, ale również, że mnie także uważa pan za przyjaciela. Nie żyłem zbyt poczciwie, jak pan wie, ale nauczyłem się czegoś w ciągu tych ostatnich tygodni, choć nie wiem dokładnie czego. Ale chcę, żeby Anglia zwyciężyła, sir, i podziwiam to, że pan tak uparcie dąży do swego celu. Jest pan dżentelmenem, sir, i może mi pan ufać jak swemu bosmanowi albo artylerzyście. Jeśli będziemy musieli wywalczyć sobie wolną drogę, niełatwo im ze mną pójdzie. — Wiem o tym, panie Hodder, i dziękuję panu. A teraz już czas dać sygnał Gołębicy. Bóg wie, czy nas zobaczą! Delancey spodziewał się, że znajdzie drzewo, na którym mógłby zawiesić swój zestaw latarń, drzewo, którego, po oczyszczeniu z gałęzi, można by użyć jako masztu. Jednakże wokoło były tylko karłowate dęby. Wybrał w końcu silny krzew na samym szczycie skały. Jego urządzenie sygnałowe nie było idealne, lecz gwarantowało, że sygnał będzie widoczny tylko od strony morza. Wraz z Hodderem zestawili teraz sześć ze swoich ośmiu latarń w układ, który był sygnałem rozpoznawczym Floty Kanału. Zapalili latarnie i całe niezdarne urządzenie ostrożnie opuścili po skale do miejsca, w którym skalny występ zasłaniał je ze wszystkich stron. Przez następne kilka godzin Delan. cey co parę minut podciągał rusztowanie. Sygnał mógł być zrozumiany lub nie, lecz w każdym razie powinien zostać rozpoznany jako sygnał. Mijały godziny bez odpowiedzi i dopiero tuż przed świtem Hodder zawołał: — Proszę spojrzeć, sir! — i wskazał na odległą niebieską flarę, która ukazała się na chwilę i znikła. Delancey podciągnął rusztowanie i przestawił latarnie, dodając dalsze dwie i z wszystkich ośmiu sformułował literę „D". Miał nadzieję, że to powie Samowi wszystko. Znów błysnęła flara w odpowiedzi, a potem obie strony zaprzestały sygnalizacji. Delancey i Hodder położyli się spać. Zbudzili się późno i zjedli na śniadanie to, co zostało z wczorajszej kolacji. Potem poszli w kierunku północnym przylądka, z którego otwierał się lepszy widok na Leon. Wiatr ucichł i oto.r. Ależ tak! Była tam Gołębica! Wchodziła właśnie do portu przy świetle dziennym. Dalej na morzu widać było jeszcze inny żaglowiec — z pewnością była to Meduza. Widok tych dalekich żagli ogromnie wzruszył Delanceya. Wymiana sygnałów w ciemności natchnęła go nadzieją, ale gdy teraz ujrzał Gołębicę, łzy napłynęły mu do oczu. Otarł je niecierpliwie. Gdy unosił lunetę, spostrzegł, że ręce mu drżą. Doznał wstrząsu, gdy uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy nie miał już nadziei na ucieczkę z Hiszpanii. Bóg wie, jakie jeszcze przeszkody będzie musiał pokonać, żeby uratować życie. Ale oto była tu Gołębica. Przez lunetę, gdy ją wreszcie odpowiednio nastawił, Delancey zobaczył, że na lugrze zwijano żagle. Mógł już dostrzec linę mocowaną do pachołka w północno-wschodnim zakątku portu. A ta plamka na forkasztelu to chyba Evans. Z tej odległości nie można go rozpoznać, lecz stoi tam, gdzie powinien stać zastępca kapitana podczas cumowania statku. A więc ci drobni kryminaliści ryzykują swój statek i swoje życie, żeby ocalić przyjaciela... Zorientował się, że Hodder coś mówi. — Ten widok, sir, bardzo dodaje mi ducha. Jak pan wie, nie jestem marynarzem, ale mogę powiedzieć, że to krzepi człowieka, gdy znów widzi starą Gołębicę. Delancey nie mógł zdobyć się na odpowiedź, lecz skierował lunetę na Meduzę. Niewiele mógł dostrzec, lecz pamiętał co to za fregata. Była okrętem piątej kategorii o trzydziestu sześciu działach, miała nieco ponad dziewięćset ton wyporności i liczyła mniej więcej sto czterdzieści pięć stóp długości na pokładzie armatnim. Miała osiemnastofuntówki i była chyba zbudowana w Buckler's Hard. A może zdobyto ją na Francuzach? Słyszał, że poprzednim kapitanem na tym okręcie był Morris; był to bliźniaczy okręt Calypso. Przez chwilę wyobraził sobie tok zajęć na pokładzie. Załoga liczyła dwieście sześćdziesiąt cztery osoby. Morris z pewnością zrobił już z nich marynarzy. Ukończyli właśnie szorowanie i mycie pokładu. Wypolerowano wszystkie metalowe części takielunku i sklarowano liny. Teraz gwizdki wydadzą rozkazy: „Zwinąć hamaki", i wkrótce dzwon wybije osiem szklanek — czas na śniadanie. Przed laty miał taki okres, gdy nie znosił sztywnego rozkładu dnia pracy w marynarce. A teraz na sam widok owych odległych żagli wydawało mu się, że wraca do domu. Tak długo brakowało mu owego poczucia bezpieczeństwa, jakie daje pobyt wśród innych ludzi, znających swoje zadania i wykonujących swoje obowiązki! Po raz pierwszy, od kiedy zszedł z pokładu. Rojalisty, doznał uczucia nostalgii. Ponieważ nie mieli już nic do roboty, wrócili do swego obowiązki! Po raz pierwszy, od kiedy zszedł z pokładu i Jose Alvarez; przynieśli z sobą obiad. Przyprowadzili też — w przebraniu — midszypmena-sygnałistę z Gołębicy, który przyszedł z naręczem flag. Był to rudowłosy młodzieniec nazwiskiem O'Keefe. W jego obecności Delancey znów poczuł się wygnańcem. Czy tygodnie, czy całe miesiące minęły już od czasu, gdy po raz ostatni rozmawiał z marynarzem z okrętu wojennego? Zmusił się do skupienia uwagi na tym, co mówił Davila. Wydrukowano już listy gończe z rysopisem obu szpiegów i wyznaczono nagrodę za informacje, które mogłyby doprowadzić do ich ujęcia. Wszędzie roiło się od żołnierzy, a Gołębica była pod ścisłą obserwacją. Sam Carter przesyłał pozdrowienia i powiedział, że lugier będzie gotów do wyjścia w morze po zapadnięciu zmroku w ciągu jednej minuty. O'Keefe dobrze się orientował w aktualnym systemie sygnałów liczbowych. Do naręcza flag, które niósł wraz z Alvarezem, dorzucił kilka rakiet. — Jedna to za mało — wyjaśniał — żeby przekazać jakąś wiadomość. Bez następstwa kolorów one nic nie znaczą. — Proszę zwracać się do mnie: „sir" — powiedział Delancey. — Przepraszam, sir — odparł O'Keefe. — Ale sygnał proszący o pomoc wymaga rakiety czerwonej i niebieskiej. Ten sygnał podprowadzi Meduzą na odległość, na którą będzie można sygnalizować flagami. — Doskonale, panie O'Keefe. Proszę przygotować rakiety do wystrzelenia i niech pan potem użyje tego krzewu jako masztu. — Delancey wyjaśnił, że rusztowanie winno zwisać na licu skały, obciążone kamieniem. Słysząc to Davila podniósł alarm: — Ależ te rakiety zostaną dostrzeżone w Leon, seńor! Za godzinę będziemy tutaj mieli kawalerię! — Nie dojdzie do tego, jeśli Alvarez dobrze odegra swoją rolę. Nadeszła pora, seńor Alvarez, żeby przekazał pan informacje kapitanowi Passamonte. Gdy wróci pan do Leon, proszę mu powiedzieć, że ludzie, których on poszukuje, znajdują się w ukryciu za miastem, w głębi lądu — nie wie pan dokładnie, gdzie. Kiedy ich przyjaciele, obozujący tutaj, zobaczą statek, który ma ich ocalić — szkuner znajdujący się teraz na pełnym morzu — wystrzelą kilka rakiet. Będzie to sygnał dla uciekinierów, żeby zjawili się tutaj po zapadnięciu zmroku. Będzie to także sygnał dla szkunera, który podpłynie nocą i wyśle łódź do Playa Blanco, zatoczki na północ od portu. Proszę powiedzieć kapitanowi Passamonte, że najlepiej zrobi, jeśli to miejsce otoczy tuż przed zachodem słońca, a o drugiej nad ranem zablokuje ten zrujnowany dom i schwyta nie tylko szpiegów, lecz także ich pomocników z lądu. Równocześnie powinien urządzić zasadzkę w zatoce Playa Blanco i otworzyć ogień do łodzi, która przybędzie z ostatnimi falami przypływu. Jeśli szpiedzy zQstaną złapani, otrzyma pan nagrodę. Jeśli nie złapią ich tutaj, złapią ich w miejscu lądowania. — Ale co stanie się ze mną, jeśli ten plan zawiedzie? — Nie zawiedzie. Żołnierze znajdą dowody, że było tutaj obozowisko, popiół z ogniska będzie jeszcze ciepły, a liny sygnałowe pozostaną przywiązane do tego drzewa. I łódź rzeczywiście spróbuje wylądować w miejscu, które pan wskaże. Będzie dość dowodów na to, że pańskie informacje były prawdziwe. — Skąd ja mam to wszystko wiedzieć? — Od jakiegoś informatora. A to miejsce pan zna i może pan tu przyprowadzić wojsko. — A co pan naprawdę zamierza? — Myślę, że przyjdzie mi do głowy jakiś plan. W każdym razie nie będzie mnie tu po zachodzie słońca! Gdy Davila i Alvarez odeszli, zabierając z sobą konia jako pożegnalny prezent, Delancey omówił z O'Keefe'em wiadomości, jakie chciał przekazać Meduzie. Przede wszystkim chciał prosić, żeby fregata była tej nocy obecna przy wejściu do portu, po drugie zawiadomić ją o statku Aguila, po trzecie prosić o rzekome lądowanie w zatoce Playa Blanco o drugiej w nocy. — Proszę zacząć od słowa „melduję" — powiedział Delancey — bo Morris jest ode mnie starszy rangą. Postawiwszy Hoddera na straży na skraju wybrzeża, zaczął omawiać problemy sygnalizacji. Rozwiązano je — choć nie bez pewnych trudności — przesylabizowano słowa i w końcu, w półtorej godziny po odejściu Davili, wystrzelono dwie rakiety. Wiał teraz umiarkowany wiatr i początkowo Meduza wcale nie zareagowała. Jednak okazało się, że fregata zbliża się do lądu pod pełnymi żaglami i za następne pół godziny będzie mogła odebrać sygnał. — Proszę podnieść teraz pierwszy zestaw flag, panie O'Keefe — powiedział Delancey. — W ten sposób dowiedzą się, że tu jesteśmy. Chodził niecierpliwie tam i z powrotem, podczas gdy O'Keefe wypatrywał przez jego lunetę odpowiedzi. Wydawało się, że minęły całe godziny, gdy wreszcie młody człowiek zawołał w podnieceniu: — Potwierdzili odbiór sygnału, sir! Gdy ukończono sygnalizację, Delancey kazał O'Keefe'owi wrócić na Gołębicą i wyjaśnić sytuację Samowi Carterowi. — Na jego miejscu — zakończył — posłałbym po zmroku na Meduzę łódź, a w tej łodzi pana z dokładniejszymi wiadomościami w meldunku na piśmie. Tymczasem w tawernie „Barco de Vela" Alvarez odbywał konferencję z kapitanem Passamonte, siwowłosym weteranem o srogim wyglądzie. Kapitan z początku potraktował Alvareza nieufnie. — Dlaczego nie przyszedł pan do mnie wcześniej? — Dopiero dzisiaj dostałem te wiadomości. — Od kogo? — Przyrzekłem informatorowi, że nie zdradzę jego nazwiska. — Dlaczego on właśnie panu o tym powiedział? — Bo wie, że uczciwie podzielę się z nim nagrodą. — A po co ta tajemnica? — Mój informator prowadzi tutaj pewną działalność i wolałby, żeby o niej nie wiedziano. — Innymi słowy to przemytnik. Dlaczego miałbym mu wierzyć? I dlaczego wobec tego miałbym wierzyć panu? — Mnie, kapitanie? Ależ mnie tu dobrze znają. Proszę spytać kogokolwiek! Proszę zapytać poborcę celnego albo kapitana portu. A w ogóle dlaczego miałbym pana oszukiwać? — Nie wiem. Ale nie skorzystam z pańskich informacji, dopóki nie zostanie spostrzeżony ten sygnał, ta flara czy rakieta. Gdy mi o tym zameldują, może panu uwierzę. Alvarez pomyślał gorzko, że żadna ze stron nie ma do niego zaufania. Ale pocieszyło go nadejście zastępcy poborcy celnego, który zajrzał do salonu, jakby szukał kogoś znajomego. Alvarez natychmiast pozdrowił go i poprosił o pomoc. — Może pan powie kapitanowi, że jestem tu dobrze znanym kupcem, robiącym uczciwe interesy. — Ależ naturalnie, seńor! Pracuje pan tak jak wszyscy, tylko znacznie lepiej od innych. Wszyscy tu znamy seńora Alvareza, kapitanie, jest wspólnikiem seńora Davili., wielce szanowanego obywatela tego miasta. Nawiązano rozmowę i Passamonte przyjął szklankę wina już nieco serdeczniej. Wino zupełnie na niego nie działało i Alvarez sądził, iż nawet cały galon nie potrafiłby sprawić, żeby zadrżała mu ręka. Jednakże jego nieufność nieco złagodniała. Co więcej, znikła zupełnie, gdy zawiadomiono go, że dostrzeżono rakiety. Wiadomość tę przyniósł porucznik, który najwidoczniej przybiegł z nabrzeża. — Z brzegu na południe od miasta wystrzelono dwie rakiety, panie kapitanie. Czerwoną i niebieską. — Dziękuję, Tomas. Widział pan statek, do którego sygnalizowano? Na przykład szkuner? — Nie, panie kapitanie. Widać jakiś statek, ale bardzo daleko na morzu; nie sposób go zidentyfikować. — To dziwne — zauważył Passamonte. — Spodziewałem się szkunera. — Zapomina pan, kapitanie — powiedział Alvarez — że rakietę wystrzelono ze skał, wznoszących się dwieście stóp ponad tym miastem. Stamtąd widzi się o wiele dalej niż stąd. Od tej chwili Passamonte zdawał się być przekonany. Wyprowadziwszy porucznika z gospody, wydał mu rozkazy na noc. Mniej więcej połowa jego piechoty — to znaczy czterdziestu trzech żołnierzy — zajmie po zapadnięciu zmroku pozycje wokół zatoki Playa Blanco. Dwudziestu żołnierzy będzie patrolować przedmieścia w grupach po czterech, a porucznik z dwudziestoma dwoma ludźmi będzie w dalszym ciągu strzegł portu. — Doniesiono mi — wyjaśniał — że dwaj ludzie, których szukamy, będą próbowali o drugiej nad ranem zaokrętować się w zatoce Playa Blanco. To bardzo możliwe, bo o tej porze zmienia się fala i zaczyna się odpływ. Będzie wtedy świecił księżyc, a bardzo jest ważne, żeby żołnierze pozostali niewidoczni. Ja sam poprowadzę ten oddział i dopilnuję, żeby ich ani nie widziano, ani nie słyszano. Kawalerię wyślę po zmroku z tym Alvarezem jako przewodnikiem. Dragoni otoczą obozowisko, z którego wystrzelono rakiety. Tych szpiegów, których mamy aresztować, ujmiemy zatem albo tam, albo w zatoce Playa Blanco. Ale wciąż jeszcze mam wątpliwości co do tych informacji. Przyszły zbyt łatwo. — Niezupełnie rozumiem, co pan ma na myśli, panie kapitanie. — Ktoś do mnie przyszedł z tą informacją. A ja wolę informacje, które muszę z ludzi wydobywać. — Doprawdy, kapitanie? — Dlatego, mam wątpliwości. Może ta historia, którą mi opowiedziano, ma na celu odciągnięcie nas od portu w chwili, gdy ci szpiedzy będą się okrętować. — Przecież ja tam będę, panie kapitanie. — Tak; pan tam będzie. Ale nie chcę, żeby widziano ani pana, ani pańskich ludzi. Chcę mieć na nabrzeżu dwóch wartowników, gotowych do podniesienia alarmu. Pan i pańscy ludzie musicie się ukryć, ale tak, żebyście widzieli wartowników. Da się to zrobić? — Z łatwością, panie kapitanie. Ukryję się w magazynie, należącym do Alonza Pereza, o dziesięć metrów od nabrzeża. Wszystko stamtąd widać. — Ale nie będzie pan stamtąd widział wartowników. — Ludzie nie będą mogli ich obserwować, to prawda. Ale ja zajmę narożnik domu, skąd będę ich widział, a gdy podejdę do drugiego okna, zobaczy mnie sierżant. — Doskonale. Idźcie tam po zmroku, po dwóch lub trzech, tak jak byście nie byli na służbie. Bądźcie gotowi wkroczyć, jeżeli zauważycie coś podejrzanego. Wolelibyśmy wziąć tych dwóch ludzi żywcem, ale jeśli zostaną zabici, nie będzie wielkiej szkody. Używajcie bagnetów i nie strzelajcie, dopóki oni do was nie zaczną strzelać. Niech pan pośle teraz kogoś po porucznika de Garay. Do wieczora zakończono wszystkie przygotowania i kapitan Passamonte gotów był wysłać w drogę oddział kawalerii; tym bardziej że wywiadowca doniósł, iż zauważono dym z dalekiego ogniska. Ściemniło się już, gdy oddział wyruszył, lecz Alvarez, jadący z de Garayem, dobrze znał drogę. — Złapiemy ich w pułapkę — mówił. — Znajdą się pomiędzy pańskimi żołnierzami a morzem. Gdy Passamonte dzielił swoje wojsko, Delancey i Hodder leżeli ukryci w opuszczonej oborze na południowych przedmieściach Leon. Przygotowywali się na wypadek walki. Przekonawszy się, że Hodder nie ma żadnego doświadczenia w obchodzeniu się z bronią palną, Delancey nauczył go rzeczy podstawowych, lecz później postanowił, że on sam będzie strzelał, a Hodder będzie tylko ładował mu broń. Mając zawsze naładowane dwie strzelby i cztery pistolety, Delancey mógł utrzymywać niemal ciągły ogień. Hodder nie mógł dobrze strzelać bez żadnych ćwiczeń, ale posiadał zdolności manualne, które wyrabiał sobie przez całe życie, spędzone na manipulacji przy zamkach. Szybko nauczył się ładować broń: nabój, pakuły, kula, pakuły i wycior. Wykonywał te czynności za każdym razem lepiej, tak że nawet Delancey był zadowolony. — Jeśli dojdzie do walki — stwierdził — poniosą pewne straty. Jednakże, gdyby wszystko poszło dobrze, istniała szansa, że dostaną się na Gołębicą bez walki. — Jeśli Alvarez przekonywająco opowiedział swoją historię, dragoni otoczą nasze obozowisko, a piechota będzie czuwać nad zatoką Flaya Blanco. Nabrzeże będzie prawie nie strzeżone. — Miejmy nadzieję, kapitanie. Ale ten oficer piechoty nie urodził się wczoraj. — Dlatego właśnie robimy tę małą próbę. Spróbujemy jeszcze raz? Kolejność będzie taka: strzelba, pistolet, strzelba, pistolet, pistolet, strzelba. Jeden pistolet będzie pan miał w rezerwie dla własnej obrony. Zgoda? Próbujemy! Ukończywszy ostatnią próbę, zjedli resztki chleba i mięsa i położyli się, żeby wypocząć do północy. Gdy zegar na ratuszu wybił dwunastą, Delancey i Hodder rozpoczęli powolną wędrówkę w stronę portu, rozważając niemal każdy krok, od drzwi do podwórza, od jednego ocienionego miejsca do drugiego. Księżyc — jak dla nich — świecił zbyt jasno. W pewnej chwili zaalarmowało ich szczekanie psa. Pies uspokoił się dopiero wtedy, gdy znaleźli się przed małym kościołem czy kaplicą, z której — co zdziwiło ich — słychać było modlitwy. Przez okna padał blask świec. Delancey pomyślał, że musi to być wigilia jakiegoś święta. Niewiele wiedział o katolickich obrządkach, ale doszedł do wniosku, że przy jakichś szczególnych okazjach można widocznie odprawiać mszę o tak dziwnej porze. W każdym razie w tej chwili cieszyła go ta pobożność, gdyż mogła być wyjaśnieniem, co on i Hodder robią na tej ulicy. Delancey zastanawiał się jeszcze nad tym, co teraz robić, gdy usłyszał odgłos, który przejął go dreszczem przerażenia: był to odgłos kroków maszerującego patrolu. Żołnierze szli w jego kierunku. Jedynym miejscem, w którym mogli się schronić, był kościół. Skinąwszy na Hoddera, Delancey otwarł kościelną bramę i wśliznął się na palcach do środka, a za nim Hodder, który zamknął bramę z powrotem. W kościele było bardzo ciemno, tylko na głównym ołtarzu paliło się kilka świec. Ludzi było mało, nie więcej chyba niż jakieś sześć osób. Niemniej Delancey zrozumiał, że muszą przyłączyć się do modlących, zanim nadejdzie patrol. Nie można było przewidzieć, czy żołnierze zajrzą do kościoła, ale sumienny kapral mógł to zrobić. — Ja podejdę tam — szepnął Delancey do Hoddera, wskazując na pusty konfesjonał. — Proszę klęknąć obok mnie, jakby pan czekał na swoją kolej. W minutę później Delancey zaczął coś szeptać, jak gdyby gotów do spowiedzi. Lecz oto spoza kratki konfesjonału rozległ się głos: — Tak, mój synu? — i padły słowa błogosławieństwa. Gwałtownie zbierając myśli, Delancey rozpoczął swoją pierwszą spowiedź. Mówił mieszając słowa hiszpańskie i francuskie, a równocześnie nasłuchiwał kroków patrolu, który zatrzymał się przed kościelną bramą. — Zgrzeszyłem ciężko, ojcze, pijąc ponad miarę, oszukując celników nielegalnym handlem, patrząc pożądliwie na kobiety, nawet zamężne... Brama otwarła się z wolna. Na progu stanął kapral i zaczął rozglądać się po kościele. Zdając sobie sprawę, że za mało ma grzechów, Delancey ciągnął opowieść o tym, jak oszukiwał w kartach, jak sprzedał konia za cenę wyższą od jego wartości, jak wyczekiwał na śmierć teściowej i nie spełnił przyrzeczonych miłosiernych uczynków. Kapral odszedł i brania się zamknęła. Teraz Delanceyowi pomysłów już zabrakło. — Rozpowiadałem fałszywe plotki o chorej sąsiadce, o której mówiłem, że jest w ciąży. Gniewałem się na chłopca, który mi źle załatwił sprawunek. Od trzech tygodni nie byłem na mszy... Zakończył spowiedź raczej nagle i nie słyszał, a zapewne i nie zrozumiałby, zadanej mu pokuty. Mrucząc jakieś słowa, które wydawały mu się odpowiednie, wstał i spokojnie skierował się do wyjścia. W minutę później razem z Hodderem byli już na ulicy i zbliżali się do centrum miasta. Jeden patrol mieli za sobą, ale mogły tu być jeszcze inne. Nie ulegało też wątpliwości, że na nabrzeżu byli wartownicy. Gdy zobaczyli port, zegar na ratuszu wybił pierwszą. Poruszając się bardzo cicho, Delancey doszedł do końca uliczki, którą szli, i spojrzał na otwartą przestrzeń, przylegającą od strony lądu do basenu portowego. Z dwóch stron port otoczony był kamiennym nabrzeżem, nad którym ciągnęły się magazyny. Było tam bardzo wiele łodzi rybackich, a w pobliżu stał dość duży bryg. Delancey był prawie pewny, że to Aguila. Rozpoczął się już przypływ — fale łagodnie biły o kamienne omurowanie. W oddali zobaczył Gołębicą. Ten widok wzruszył go. Naprzeciw miejsca, w którym cumowała, przechadzali się dwaj wartownicy. W żadnym domu nie świeciło się światło, lecz księżyc oświetlał wszystko z bezlitosną dokładnością. Z taktycznego punktu widzenia Delanceyowi nie podobało się to, na co patrzył. Rozciągająca się przed nim przestrzeń, na której zapewne odbywały się jarmarki, była zbyt otwarta, nie dawała żadnego schronienia. Kilka łodzi, wyciągniętych z wody, leżało na skraju nabrzeża, lecz znajdowały się daleko. Gdyby się cofnął, spóbował okrążyć port i wyszedł z lewej strony, mógłby — przy odrobinie szczęścia — znaleźć się na nabrzeżu koło Aguili, lecz wtedy między nim a Gołębicą byłby cały port. Okrążenie w prawo zaprowadziłoby go do samego środka miasta i być może wprost w ręce jakiegoś patrolu. Gdyby mógł dostać się do którejś z łodzi leżących na skraju portu, mógłby tam znaleźć schronienie i miałby za sobą połowę drogi do Gołębicy, zanim by go spostrzeżono. Wahał się, rozważając ryzyko, trochę zaniepokojony pozorną nieobecnością wroga. Podejście do portu wydawało się łatwe, zbyt łatwe, żeby było możliwe. Co dalej robić, podpowiedział mu przypadek. Klęcząc w cieniu jakiejś bramy uczuł, że butem potrącił coś, co się poruszyło. Była to pusta butelka. To mu podsunęło pewien pomysł, więc zwrócił się do Hoddera z nagłym pytaniem: — Czy umie pan coś śpiewać po hiszpańsku? Nastąpiło kłopotliwe milczenie, w końcu Hodder szepnął: — Znam melodię piosenki, którą w Kadyksie wszyscy chłopcy śpiewali na ulicach, ale nie znam słów. Było tam coś takiego jak: „Hasta la vista, caro mio". — Świetnie — odparł Delancey. — Obaj jesteśmy pijani, ale ja jestem bardziej pijany niż pan. Niech pan schowa strzelbę pod płaszcz. Niech mnie pan podtrzymuje prawą ręką, żebym nie upadł. Jest pan gotów? No to idziemy! Wymachując butelką, trzymaną w prawej ręce, Delancey chwiejnym krokiem wytoczył się na plac. Równocześnie Hodder zaczął śpiewać „Caro mio" i przyłączył się do tej parodii pijaństwa. Zataczali się i prawie padali, lecz zachowywali przytomność na tyle, żeby Hodder mógł odśpiewać wszystko, co zapamiętał z tej piosenki. Robili wokół siebie strasznie dużo hałasu; miało to rozwiać podejrzenia tych, którzy urządzili tu zasadzkę. — Hasta la vista! — śpiewał Delancey, gdy dotarli do środka targowego placu i tam właśnie upuścił butelkę, która rozbiła się z hałasem. — Caro mio! — wrzeszczał Hodder, raz jeszcze ratując Delanceya przed upadkiem. Wciąż śpiewając i zataczając się dotarli w końcu do leżących na nabrzeżu łodzi. Usiadłszy na jednej z nich, Delancey mógł rozejrzeć się dookoła i sprawdzić, czego dokonały jego wokalne wyczyny. Kilka okien otwarło się, lecz zamknęły się znowu, gdy śpiew ucichł. Delancey w dalszym ciągu mówił głośno po hiszpańsku, ale zmożony nowym atakiem bezwładu, opadł na ziemię i tak już pozostał. Pod osłoną łodzi zaczął bezszelestnie czołgać się ku odległej stronie portu, ku nabrzeżu, przy którym cumowała Gołębica. Hodder posuwał się za nim równie cicho. Wkrótce znaleźli się w cieniu ostatniej, największej łodzi. Do zakrętu basenu było jeszcze pięćdziesiąt jardów, a za zakrętem dalsze sto jardów do trapu Gołębicy, gdzie przechadzali się dwaj wartownicy: — Co teraz zrobimy? — szeptem zapytał Hodder. — Czekamy! — odparł Delancey, obserwując niebo. Nie było całkiem bezchmurne i Delancey sądził, że przesłonięcie chmurami księżyca jest tylko kwestią czasu. Pragnął pięciu minut względnej ciemności, lecz chmury płynące po niebie jakby umyślnie omijały księżyc. Minęło dziesięć minut, potem piętnaście, a w końcu zegar kościelny wybił pół godziny. Wreszcie pojawiła się chmura, płynąca — zdawało się — we właściwym kierunku Nadpływała coraz bliżej i bliżej, aż w końcu przesłoniła księżyc. Delancey wstał i ruszył zwykłym krokiem, Hodder deptał mu po piętach. W tej samej chwili zauważył go bliżej stojący strażnik i wezwał do zatrzymania się. Co gorsza, chmura, która przez chwilę im pomagała, okazała się jakimś oszukańczym strzępem. Widać ich już było wyraźnie i strażnik wystrzelił w ich kierunku z muszkietu. To spowodowało, że z odległej strony placu rozległ się głośny rozkaz i nagle pojawili się żołnierze, którzy wysypali się skądś w rozwiniętym szyku. Nie widząc innego wyjścia, Delancey zawrócił do przewróconej łodzi, ukrył się za nią i wydobył muszkiet. Hodder opadł za nim tak, jak to robili na próbie, i rozpoczęła się regularna walka. Pierwszy strzał z muszkietu Delanceya wywarł pożądany efekt — linia atakujących zachwiała się. Następny strzał z pistoletu był chybiony, lecz znów spowodował zamieszanie, a trzeci trafił żołnierza, który padł z jękiem. Żołnierze cofnęli się w cień budynków, gdzie słychać było głos oficera, wydającego zapewne rozkaz ładowania broni. Potem oddano chaotyczną salwę; większość kul poszła górą, niektóre ugrzęzły w deskach łodzi. Znów rozległ się rozkaz, po którym nastąpił bardziej zdecydowany atak, lecz strzał Delanceya zranił — jak się zdawało — sierżanta, a drugi o włos minął oficera. Dwa dalsze strzały wystarczyły, żeby powstrzymać natarcie, odrzucając żołnierzy z powrotem w cień, z którego się wynurzyli. Delancey odniósł wrażenie, że żołnierze ci nigdy jeszcze nie byli w walce. Naraz z oddali doszedł ich odgłos strzelaniny. Rzekome lądowanie trafiło na zasadzkę, a to przynajmniej na razie zatrzyma tam wojsko. Tutaj było tylko około dwudziestu żołnierzy, a na ich czele zapewne niedoświadczony, młodszy oficer. Natarcie już się nie powtórzyło, lecz przeciwnicy prowadzili niezorganizowaną strzelaninę z miejsca, w którym się zatrzymali. Delancey zainteresował się teraz, co robią strażnicy, mający dogodną pozycję do zaatakowania go od tyłu. Gdy obejrzał się, zobaczył, że obaj leżą na nabrzeżu w dziwacznych pozach, chyba zabici ogniem swoich przyjaciół; ich muszkiety leżały obok. Na pokładzie Gołębicy nie dawano żadnego znaku życia, lugier był widocznie opuszczony. Strzelanina trwała, i ta bliska, i ta odległa, lecz mimo to zdawało się, że bitwa utknęła w martwym punkcie. Skoro tylko zegar na kościele wybił godzinę drugą, sytuacja zmieniła się nagle na gorsze. Ogień był bezładny i przeważnie nieskuteczny, lecz jedna kula trafiła w rufową stewę łodzi, za którą się ukryli; drzazgi poleciały na wszystkie strony. Hodder jęknął i Delancey zobaczył, że jego spodnie i pończochy są czerwone od krwi. Oderwawszy rękaw od koszuli, próbował zabandażować ranne udo towarzysza, ale. nie udało się to. Rodder był z akcji i prawdopodobnie skazany na śmierć z upływu krwi. — Proszę się o mnie nie martwić, kapitanie — powiedział ranny. — Niech pan mi da swój muszkiet, ja ich powstrzymam, gdy pan będzie biegł na pokład lugra. Ze mną i tak koniec, a pańskie życie trzeba uratować. — Wrócę po pana. Niech pan strzela, dopóki nie sprowadzę pomocy. W momencie, gdy to mówił, Delancey miał niewielką nadzieję, że dostanie się żywy na pokład Gołębicy, lecz nagle uświadomił sobie, że gdzieś z prawej strony rozległy się jakieś radosne okrzyki i wybuchła nowa strzelanina z pistoletów. Przy burcie Aguili pojawił się nagle okrętowy barkas. Na korsarskim okręcie zaroili się ludzie i odciągnęli już statek od nabrzeża. Żołnierze z odległej strony targowego placu strzelali teraz do porwanej Aguili, ale odległość była znaczna, więc bez skutku. Młody oficer musiał zdać sobie sprawę z bezskuteczności takiego działania, ponieważ podjął jeszcze jedną próbę natarcia. Jednakże padł od starzału Hoddera, a jego ludzie znów się cofnęli i pozostali na miejscach aż do końca walki. W tym czasie Delancey, korzystając z okazji, dotarł do końca basenu, ominął z lewej strony dwa martwe ciała i dotarł nabrzeżem do Gołębicy. Na trapie pojawił się Sam Carter, z muszkietem w ręku, a reszta załogi, podobnie uzbrojona, zebrała się na burcie, wznosząc radosne okrzyki, gdy Delancey wskoczył na pokład. Już mieli odcumować, lecz Delancey zatrzymał ich, wskazując miejsce, gdzie wciąż jeszcze bronił się Hodder. — Ratujcie go! — krzyknął bez tchu i poprowadził ludzi z powrotem do przewróconej łodzi. Przybyli za późno, gdyż Hodder został ponownie trafiony i zmarł, zanim zdążyli go zabrać na Gołębicą. W tej samej chwili zobaczyli jakąś postać pędzącą w ich kierunku przez otwartą przestrzeń. Żołnierze byli tym widokiem tak zdumieni, że nie próbowali nawet strzelać. Był to Alvarez, który zawołał, z trudem łaptąc oddech: — Zabierzcie mnie z sobą! Nie mogę tu po tym wszystkim zostać! W drodze powrotnej na statek podzielili się na dwie grupy, które na zmianę posuwały się naprzód i strzelały. Ale właściwie było to już niepotrzebne, gdyż przeciwnicy prawie nie odpowiadali ogniem. Skoro tylko wrócili na Gołębicę, wciągnięto trap i zdjęto cumy. Powoli lugier zaczął wyślizgiwać się z portu na fali odpływu; jego żagle łagodnie wypełnił wiatr, wiejący od lądu. O ile na Gołębicy panowała cisza, o tyle w mieście trwało istne piekło. Uprowadzenie Aguili nie było trudne, lecz okręt miał niewiele żagli, które można było postawić. Znajdował się teraz pod ogniem z innej strony, ponieważ dragoni powrócili ze swej nieudanej misji i maszerowali w kierunku, z którego dochodziły odgłosy walki. Zsiedli z koni i strzelali z ukrycia z południowego krańca basenu portowego, przysparzając dodatkowych trudności grupie ludzi, która opanowała pokład. Na północ od basenu wybuchła nagle strzelanina, gdy na nabrzeżu pojawiła się piechota z zatoki Playa Blanco. Załoga lugra odpowiedziała ogniem, przy czym i Delancey, i 0'Keefe starali się trafić kapitana Passamonte, ale bez powodzenia. Ta nowa kanonada mogłaby poważnie uszkodzić Gołębicę, lecz wkrótce do odgłosu wystrzałów muszkietów dołączył grzmot armat. Ujrzawszy błyski ognia przy wejściu do portu, Delancey domyślił się, że to fregata otwarła ogień z burty, żeby osłonić ich odwrót. Gdy południowe nabrzeże zostało wymiecione kartaczami, strzały z lekkiej broni osłabły i niemal ustały. Następna salwa załatwiła w podobny sposób dragonów. W mieście płonęło teraz kilka domów. Dym docierał do morza i mieszał się z zapachem spalonego prochu. W blasku płomieni Delancey widział oszalałych ludzi, noszących wiadra wody lub barykadujących ulice w obawie desantu. Stopniowo strzelanina ustała i walka była skończona, lecz w mieście szalały pożary. Światło poranka odsłoniło puste morze, nieco sczerniałych ruin, setkę wybitych okien i wiele zwłok, oczekujących pogrzebu. Ludzie wymyślali Brytyjczykom, którzy postąpili jak piraci — wszyscy się z tym zgadzali. Na próżno jednak szukano seńora Alvareza, który zniknął tak dokładnie, jakby go w ogóle nigdy nie było. Pośród huku wystrzałów Gołębica wyśliznęła się z portu nie uszkodzona, przepłynęła obok opuszczonego mola i zbliżyła się do dziobu Meduzy, spowita dymem jej ostatniej salwy. Za rufą płynął bryg Aguila, pod fokiem i sztakslami, holowany przez barkas i najwyraźniej nie uszkodzony. Po wycofaniu się z walki, Meduza wzięła kurs na Gibraltar, Gołębica i Aguila płynęły w jej kilwaterze. Na pokładzie Gołębicy Delancey spał twardo prawie do południa, w końcu zbudził go Sam Carter, mówiąc, że ma się zameldować na fregacie. — Sygnalizowano to już wcześniej — dodał — ale postanowiłem nie zwracać na to uwagi. Szczerze mówiąc, udałem się tam zamiast ciebie. — Jak ci mam dziękować, Sam? — zapytał Delancey. — Wiele ryzykowałeś, żeby mnie zabrać z Hiszpanii. Mogłeś stracić Gołębicę albo życie, albo jedno i drugie. — A co by o mnie myślano w St. Peter Port, gdybym ci pozwolił umrzeć w hiszpańskim więzieniu? Nie, Dick, musieliśmy cię jakoś z tego wyciągnąć. — I zrobiłeś to wspaniale. Zawsze będę dumny, że mogę cię nazwać swoim przyjacielem. Delancey umył się i ogolił, pożyczył czystą koszulę i zjadł śniadanie. Tymczasem Gołębica zbliżyła się do Meduzy i wreszcie spuściła łódź, którą fregata mogła przyjąć. Delancey wspiął się do wejścia na pokład, gdzie zjawił się salutujący wartownik. Delancey zasalutował i na chwilę przystanął, rozglądając się wokół. Pokład był nieskazitelnie czysty, armaty stały dokładnie w linii, wszystko było świeżo pomalowane, bosaki abordażowe i lufy muszkietów lśniły w słońcu. Delancey wszedł na pokład, salutując, jak nakazywał odwieczny zwyczaj, i zameldował oficerowi wachtowemu swoją obecność. Jego osoba nie wywołała zainteresowania, gdyż, jak zauważył, w tym momencie wszyscy byli zajęci. Starszy oficer, jego zastępcy i midszypmeni wydobyli sekstanty i zamierzali dokonać namiaru. Starszy oficer złożył meldunek. Gdy słońce osiągnęło zenit, wybito osiem szklanek i gwizdek bosmana wezwał załogę na obiad. Dopiero gdy ukończono tę ceremonię, midszypmen mógł zaprowadzić Delanceya do kabiny kapitana. Patrząc w górę na napiętą krzywiznę żagli, patrząc na panujący tu ład i na twarze otaczających go ludzi, Delancey wiedział, że jest to świat, do którego i on należy. Delancey znał kapitana Morrisa jako człowieka o reputacji doskonałego marynarza, ściśle przestrzegającego dyscypliny. Gdy składał mu swój lakoniczny raport, Morris słuchał w milczeniu. — Mam nadzieję, że z grupy, która ze mną wylądowała — zakończył Delancey — zbiec do Portugalii udało się wszystkim z wyjątkiem Hoddera, który zginął podczas potyczki w Leon. Mam powody, żeby być wdzięcznym panu Alvarezowi, bez którego pomocy nie mógłbym złożyć tutaj tego raportu. Muszę też wyrazić swoje uznanie panu O'Keefe'owi za godną postawę na lądzie. Co do mnie, sir, panu zawdzięczam życie i możliwość zameldowania tego, co wiem o planach hiszpańskiego admirała. Kapitan Morris odpowiedział z namysłem, powoli troskliwie dobierając słowa: — Zdaję sobie sprawę, że to, co opisał mi pan tu pokrótce, jest opowieścią o zdumiewającym osiągnięciu, choćby tylko podróż poprzez nieprzyjacielskie terytorium. Dokument, który pan zdobył, należy natychmiast przekazać naczelnemu dowództwu. Nie do mnie należy ocena jego znaczenia. Ale bez względu na to, czy okaże się on dokumentem wielkiej, czy małej wagi, dokonał pan tego, czego niewielu ośmieliłoby się dokonać. Jestem dumny z tego, że przyczyniłem się do osłony pańskiego odwrotu z Hiszpanii. Kapitan Morris urwał i wziął leżącą na biurku kartkę papieru. — Mam tutaj listę naszych strat podczas wczorajszej akcji. Zabity został jeden porucznik, czterech marynarzy i dwóch żołnierzy piechoty morskiej. Ranni: jeden oficer i dziewięciu marynarzy, dwóch z nich ciężko. Chciałbym dodać, że moim zdaniem nawet większe straty nie byłyby zbyt wysokie, żeby okupić nimi pańskie bezpieczeństwo. Delancey był zbyt wstrząśnięty, żeby powiedzieć coś więcej niż kilka nieskładnych słów podzięki. Morris mówił dalej: — Rozumie pan, że mój pisemny meldunek może mówić tylko o zarekwirowaniu Aguili. Nie mogę w nim pisać o panu, Alvarezie ani o Gołębicy. O tych wszystkich aspektach akcji zamelduję ustnie kontradmirałowi Griffinowi. W żaden inny sposób nie mogę panu oddać sprawiedliwości. — To zupełnie zrozumiałe, sir. — Mam nadzieję, że Rada Admiralicji będzie pamiętać o tej niebezpiecznej misji i jej pomyślnym wyniku, podwójnie nagradzając pana w przyszłości za udział w akcji o mniejszym może znaczeniu. — Dziękuję, sir. — Pozostaje kwestia pańskiego zatrudnienia. Wiem coś niecoś o pańskim ostatnim okresie służby, a informacje te zawdzięczam panu Carterowi, kapitanowi Gołębicy. Dowiedziałem się od niego, że obecnie jest pan bez przydziału. Skoro tak, będę szczęśliwy, mogąc zaproponować panu stanowisko porucznika na pokładzie tej fregaty, na miejsce porucznika Halsteda, który poległ w ostatniej akcji. Pańskie stanowisko będzie drugie co do starszeństwa po pierwszym oficerze. Rozumie pan, że będzie je musiał zatwierdzić Naczelny Dowódca, sir John Jervis, ale pozwalam sobie przypuszczać, że zrobi to dzięki rekomendacji kontradmirała Griffina. Chciałbym zapytać, czy zechce pan przyjąć to stanowisko? — Jestem szczęśliwy, że otrzymałem od pana tę propozycję, sir; cieszę się, że będę służył pod pańską komendą. — A więc miło mi pana powitać. Pozostaje jeszcze sprawa pana Cartera i Gołębicy. Czy on przyjąłby stanowisko zastępcy kapitana? — Nie sądzę, sir. Zdaje się, że świetnie mu się powodzi w obecnej sytuacji. Późnym popołudniem Gołębica miała się rozstać z fregatą, dążąc na północ, podczas gdy Meduza płynęła na spotkanie z kontradmirałem Griffinem. Sam Carter jadł obiad z kapitanem Morrisem; pozostałymi gośćmi byli: Rothery — pierwszy oficer, Delancey — drugi oficer, i Maltby — lekarz okrętowy. Gdy już pili wino, kapitan wysłał stewarda z pisemnym raportem, a wkrótce potem przyjęcie dobiegło końca. — Nie wolno nam pana dłużej zatrzymywać, panie Carter, zwłaszcza gdy jest tak dobry wiatr do Ushant, ale zanim się pożegnamy, wypijmy pańskie zdrowie. Żegnano się i skracano górne żagle. Delancey odprowadził Sama do łodzi. Cała załoga zebrała się na burcie. Gdy Sam, zdumiony, zatrzymał się na chwilę, bosman zainicjował trzykrotne: „Hura!" Sam szybko zszedł do łodzi i stał w niej z odkrytą głową. Wioślarze odbijali od okrętu. Podczas gdy załoga Meduzy wciąż jeszcze stała na burcie, a mała łódź zanurzała się w fali, omiatającej fregatę, rozległ się huk trzykrotnego salutu armatniego. — No tak — rzekł Rothery, wkładając kapelusz. — To pierwszy przemytnik, na cześć którego okręt wojenny oddał salwę honorową. — Może będziemy to robić częściej — powiedział Delancey. — Czasem dobrze jest mieć przemytnika po swojej stronie. Midszypmen (ang. midshipman) — kilkunastoletni chłopiec, odbywający praktyczne przeszkolenie na okręcie, przygotowujące go do egzaminu na oficera. Fregata — w XVIII w. trzymasztowy, jednopokładowy okręt wojenny o ożaglowaniu rejowym, służący do kontrolowania szlaków wodnych. Hulk (albo holk) — przycumowany do nabrzeża kadłub starego okrętu, służący jako pomieszczenie mieszkalne, magazyn, warsztat, koszary itp. Slup (ang. sloop) — w XVIII w. mały, jednomasztowy okręt wojenny z głównym żaglem gaflowym i dwoma żaglami rejowymi, służący do działalności korsarskiej lub jako jednostka pomocnicza. Kabestan — obrotowe urządzenie, służące do wybierania lin i łańcuchów. Marsowi — członkowie załogi okrętu żaglowego, obsługujący górne żagle rejowe, zwane marslami. Brasować — zmieniać ustawienie żagli rejowych lub rei za pomocą lin zwanych brasami. Kotbelka — zaburtowany występ umożliwiający tymczasowe podwieszenie kotwicy. Takielunek — stałe i ruchome olinowanie okrętu żaglowego służące do umocowania masztów i do manewrowania żaglami. Gig — mała łódź wiosłowo-żaglowa, należąca do wyposażenia okrętu. Kuter — w XVIII w. jednomasztowy statek żaglowy z gaflowym grotżaglem i trzema żaglami przednimi — sztakslami, a także dwoma lub trzema żaglami rejowymi do żeglugi pełnym wiatrem. Szkuner — dwu- lub trzymasztowy statek żaglowy o ożaglowaniu gaflowym i trójkątnych żaglach przednich, zwanych sztakslami. Kliwer — drugi od dziobu trójkątny żagiel przedni na kutrze lub szkunerze. Barkas — duża łódź wiosłowo-żaglowa, należąca do wyposażenia okrętu i służąca do komunikacji z lądem. Lugier — niewielki statek żaglowy z trzema masztami i ożaglowaniem będącym skrzyżowaniem ożaglowania rejowego i łacińskiego. Refowanie — zmniejszenie powierzchni żagli przez podwiązywanie ich przy bomie. Fały — liny służące do podnoszenia i opuszczania żagli. Pryz — zdobycz morska w postaci nieprzyjacielskiego statku wraz z ładunkiem. Bejdewind — kurs statku pod względem wiatru, wiejącego od dziobu pod kątem ostrym. Topsel — przymasztowy żagiel górny na statku z ożaglowaniem gaflowym. Bezan — żagiel gaflowy podnoszony na maszcie rufowym (bezanmaszcie). Drapacz — mała kotwica o czterech łapach, używana na niewielkich łodziach i statkach żaglowych. Forkasztel — pomieszczenie dziobowe na statku, przeznaczone dla załogi. Reling — przyburtowa poręcz, zbudowana ze słupków połączonych jedną lub kilkoma linami. Korweta — w XVIII w. szybki, trzymasztowy okręt wojenny o ożaglowaniu rejowym, służący do dalekiego rozpoznania. Hals — położenie płynącego statku żaglowego względem wiatru. Kabel — miara długości, równa jednej dziesiątej mili morskiej. Early (ang.) — wcześnie. Bryg — dwumasztowy statek żaglowy z ożaglowaniem rejowym. Bramsel — żagiel górny na statku z ożaglowaniem rejowym, trzeci lub czwarty od dołu. Stenga — drzewce stanowiące przedłużenie kolumny masztu w górę. Saling — rodzaj jarzma łączącego poszczególne części masztu składanego, które służy zarazem do zamocowania i rozparcia want usztywniających stengę masztu. Fokmarsel — drugi od dołu żagiel rejowy podnoszony na maszcie przednim, zwanym fokmasztem. Otaklować — zamocować olinowanie stałe i ruchome, osprzęt kotwiczny itp. na statku żaglowym. Trawers — kierunek prostopadły do osi symetrii statku. Abordaż — manewr stosowany w walce dwóch okrętów, pofegający na przyciągnięciu okrętu nieprzyjacielskiego przy pomocy haków i bosaków burtą do własnego okrętu, w celu opanowania go walką wręcz. Wręgi — poprzeczne wiązania szkieletu kadłuba statku, do których przymocowane jest zewnętrzne poszycie burtowe. Forpik — wodoszczelne pomieszczenie na dziobie statku, zwane również skrajnikiem dziobowym. Kluza — otwór w nadburciu statku, przez który przechodzi łańcuch kotwiczny lub lina cumownicza. Sztaksle — trójkątne żagle przednie, podnoszone na linach zwanych sztangami, rozpiętych między dziobem statku lub bukszprytem i masztem. Fragment Don Kichota w przekładzie Anny Ludwiki i Zygmunta Czernych. Fok — tu: najniższy żagiel rejowy, podnoszony na pierwszym maszcie od dziobu, zwanym fokmasztem. C. N. Parkinson Tajna Misja - 4 -