Crichton Michael - Następny
Szczegóły |
Tytuł |
Crichton Michael - Następny |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Crichton Michael - Następny PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Crichton Michael - Następny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Crichton Michael - Następny - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
MICHAEL CRICHTON
NASTĘPNY
Przekład WOJCIECH SZYPUŁA
Im bardziej wszechświat wydaje się nam zrozumiały, tym bardziej zdaje się tracić sens.
Steven Weinberg
Słowo „przyczyna” to ofiara na ołtarzu nieznanego boga. William James
Nie można nie dokonywać wyboru. Jean-Paul Sartre
Ta powieść jest fikcją - poza tymi jej częściami, które fikcją nie są.
Prolog
Idąc po miękkim dywanie, Vasco Borden obciągnął klapy marynarki i poprawił krawat. Miał
czterdzieści dziewięć lat. Nie przywykł do noszenia garnituru, ten jednak jeszcze z czasów służby w
marynarce - był uszyty na miarę, żeby maskować jego pokaźną muskulaturę. Borden, potężny były
futbolista - metr dziewięćdziesiąt wzrostu, sto dziesięć kilogramów żywej wagi - pracował jako
prywatny detektyw i poszukiwacz zbiegów. Teraz też śledził swój cel, uciekiniera z
MicroProteomics, z Cambridge w stanie Massachusetts, który właśnie zmierzał do głównej sali
konferencyjnej.
Konferencja BioChange 2006 o entuzjastycznym motcie „Zróbmy to dzisiaj!” odbywała się w Las
Vegas, w Hotelu Weneckim. Dwa tysiące specjalistów z różnych dziedzin przemysłu
biotechnologicznego: inwestorzy, kadrowi odpowiedzialni za zatrudnianie naukowców, prezesi
zarządów i prawnicy zajmujący się ochroną własności intelektualnej. Prawie każda amerykańska
firma biotechnologiczna przysłała kogoś do Vegas.
Zbieg doskonale wybrał miejsce do nawiązania kontaktu. Wyglądał jak neptek, miał niewinną
twarz i mikroskopijną bródkę, a kiedy szedł, garbił się i szurał nogami - jednym słowem
ucieleśnienie niepewności i nieporadności. Co nie zmieniało faktu, że ukradł dwanaście
transgenicznych embrionów w dewarze, przejechał z nimi pół kraju i teraz zamierzał je przekazać
swojemu zleceniodawcy.
Nie byłby to pierwszy przypadek, kiedy facetowi z doktoratem przestała wystarczać goła
pensyjka. Ani nie ostatni.
Podszedł do stolika rejestracji, wziął identyfikator i zawiesił sobie na szyi. Vasco zatrzymał się przy
drzwiach, udając, że czyta plan konferencji. Włożył przez głowę podobną kartę. Przyszedł tu
przygotowany.
Grube ryby zgromadziły się w głównej sali balowej. Zaplanowano między innymi takie seminaria,
jak: „Doskonalenie procesu rekrutacji”, „Jak zatrzymać najlepszych? Przegląd zwycięskich strategii”,
„Udziały w przedsiębiorstwie jako forma wynagrodzenia członków zarządu”, „Zarządzanie
korporacją w świetle przepisów Komisji Papierów Wartościowych i Giełd”, „Trendy w urzędach
patentowych”, „Prywatni inwestorzy: skarb czy przekleństwo?” oraz „Piractwo przemysłowe: jak się
bronić?”
Vasco często miał do czynienia z firmami hi-tech i zdarzało mu się już uczestniczyć w podobnych
konferencjach. Miały zwykle charakter albo naukowy, albo biznesowy. Ta była biznesowa.
Zbieg - nazywał się Eddie Tolman - minął go i wszedł do sali. Vasco ruszył za nim. Tolman minął
kilka pierwszych rzędów i usiadł na wolnym fotelu z dala od innych słuchaczy. Vasco wybrał miejsce
Strona 3
rząd za nim, trochę z boku. Tolman sprawdził, czy nie dostał nowych esemesów, a potem wyraźnie
się odprężył i zaczął słuchać mówcy.
Vasco zastanawiał się dlaczego.
Człowiek przy pulpicie, Jack B. Watson, był jednym z najsłynniejszych kalifornijskich inwestorów na
rynku nowych technologii, żywą legendą branży. Ekran za jego plecami wypełniała jego twarz w
ogromnym powiększeniu; męska uroda i opalenizna, z której słynął, zdawały się dominować nad całą
salą. Miał pięćdziesiąt dwa lata, wyglądał znacznie młodziej i bardzo dbał o swoją reputację
kapitalisty obdarzonego sumieniem. Ta etykietka wielokrotnie pozwalała mu dobijać bezlitosnych
targów, a media za każdym razem rozwodziły się tylko nad jego wizytami w szkołach społecznych i
stypendiami dla uczniów z biednych rodzin.
Vasco wiedział jednak, że tu, w tej sali, wszyscy myślą przede wszystkim o tym, jak twardo Watson
potrafi negocjować. Ciekawe, pomyślał, czy jest wystarczająco bezwzględny, aby pokusić się o
nielegalne zdobycie dwunastu transgenicznych zarodków. Pewnie tak.
Tymczasem Watson brylował.
- Biotechnologia kwitnie. Jesteśmy świadkami najszybszego rozwoju tej dziedziny nauki od czasu
boomu w przemyśle komputerowym trzydzieści lat temu. Największa firma biotechnologiczna,
Amgen z Los Angeles, zatrudnia siedem tysięcy ludzi. Suma federalnych grantów dla uczelni od
Nowego Jorku po San Francisco i od Bostonu do Miami przekracza cztery miliardy dolarów rocznie.
Co roku inwestorzy pompują w biotechnologię dalszych pięć miliardów. Perspektywa uzyskania
cudownych lekarstw dzięki komórkom macierzystym, cytokinom, i proteomice przyciąga do
biotechnologii najlepszych specjalistów. Populacja naszego globu starzeje się z każdą minutą nasza
przyszłość rysuje się więc w różowych barwach - a to jeszcze nie wszystko! Nadeszła chwila, w
której możemy stawiać warunki potężnym koncernom farmaceutycznym. Te olbrzymy nas potrzebują i
dobrze o tym wiedzą. Potrzebują genów. Potrzebują technologii. Należą do przeszłości. My jesteśmy
przyszłością. To u nas są wielkie pieniądze!
Odpowiedziały mu brawa. Vasco poprawił się w fotelu. Słuchacze klaskali, chociaż zdawali sobie
sprawę, że skurczybyk w sekundę rozerwałby ich firmy na strzępy, gdyby mu się to opłaciło.
- Oczywiście postęp nie odbywa się bezboleśnie. Są tacy, którzy, twierdząc, że mają jak najlepsze
zamiary, rozmyślnie utrudniają prace nad polepszeniem losów ludzkości. Nie chcą aby sparaliżowani
mogli chodzić, aby pacjenci z rakiem odzyskali zdrowie, aby chore dzieci mogły bawić się i
normalnie żyć. Mają oni swoje powody: religijne, etyczne, a nawet, jak mówią „praktyczne”. Bez
względu jednak na to, co nimi kieruje, opowiadają się po stronie śmierci. I nie zwyciężą!
Jeszcze głośniejsze brawa. Vasco zerknął na Tolmana - znów sprawdzał komórkę. Wyraźnie czekał
na wiadomość. I niecierpliwił się. Czyżby jego łącznik się spóźniał?
W takim razie nic dziwnego, że Tolman się niepokoi. Gdzieś przecież ukrył stalowy termos
wypełniony ciekłym azotem, w którym były embriony. Na pewno nie u siebie w pokoju - Vasco już
go przeszukał. Tolman wyjechał z Cambridge przed pięcioma dniami; chłodziwo nie będzie działać
w nieskończoność, a rozmrożone zarodki staną się bezużyteczne. Jeśli więc Tolman nie ma jakiegoś
sposobu na uzupełnienie zapasów ciekłego azotu, najwyższa pora, aby wydostać termos z kryjówki i
przekazać go kupcowi.
To już nie potrwa długo.
Godzinę, nie więcej, ocenił Vasco.
- Nie powinno nas dziwić, że ludzie stają na drodze postępu - ciągnął Watson. - Nawet nasze
najlepsze firmy grzęzną czasem w bezproduktywnych, absurdalnych procesach. BioGen z Los
Angeles, jedna z kompanii, które pomagałem zakładać, toczy właśnie w sądzie spór z niejakim panem
Strona 4
Burnetem; uważa on, że nie musi przestrzegać własnoręcznie podpisanych umów. Bo zmienił zdanie.
I teraz będzie blokował postęp w medycynie do czasu, aż zgodzimy się mu zapłacić. Typowy
szantażysta; jego córka jest jego adwokatem. Wiecie państwo, taki rodzinny interes. - Watson się
uśmiechnął. - Ale my wygramy tę sprawę. Nikt nie powstrzyma postępu.
Podniósł ręce w triumfalnym geście, pozdrawiając audytorium, które z entuzjazmem go oklaskiwało.
Jak kandydat na gubernatora, pomyślał Vasco. Czyżby właśnie o to mu chodziło? Pieniędzy na pewno
miał dość; być bogatym - ostatnio rzecz nieodzowna w amerykańskiej polityce. Niedługo...
Odwrócił się i zobaczył, że Tolman zniknął.
Jego miejsce było puste.
Cholera jasna!
- Postęp to nasza misja, nasze święte powołanie! - wołał Watson. - Trzeba unicestwić choroby,
powstrzymać starzenie się, pokonać demencję, przedłużyć ludzkie ożycie! Życie wolne od chorób,
rozkładu, bólu i strachu! Urzeczywistnić odwieczne marzenie człowieka!
Vasco Borden nie słuchał. Przeciskał się swoim rzędem w stronę bocznego przejścia, obserwując
drzwi. Kilka osób właśnie wychodziło, ale żadna nie przypominała Tolmana. Przecież nie mógł tak
po prostu zniknąć, był...
Obejrzał się w samą porę, żeby dostrzec, jak Tolman bez pośpiechu idzie środkowym przejściem
między fotelami. Znów sprawdzał komórkę.
- Sześćdziesiąt miliardów w tym roku, dwieście miliardów w przyszłym i pięćset miliardów za pięć
lat! Oto przyszłość naszego przemysłu! Oto wspaniała perspektywa dla całej ludzkości!
Słuchacze nieoczekiwanie poderwali się z miejsc, urządzając Watsonowi owację na stojąco i
zasłaniając zbiega - ale tylko przez moment. Chwilę później Vasco dostrzegł Tolmana - zmierzał do
głównego wyjścia. Vasco wymknął się z sali bocznymi drzwiami. W tej samej chwili na korytarz
wyszedł Tolman, mrużąc oczy przed oślepiającym światłem. Zerknął na zegarek i ruszył oszklonym
korytarzem, z którego roztaczał się widok na ceglaną dzwonnicę San Marco, odtworzoną przez
budowniczych Hotelu Weneckiego i skąpaną w powodzi światła. Szedł w stronę basenu i wyjścia na
dziedziniec. Wieczorem, o tej porze, w obu miejscach powinno być sporo ludzi.
Vasco nie spuszczał go z oka.
To stanie się teraz.
W sali balowej Jack Watson przechadzał się po podwyższeniu, uśmiechając się i machając do
słuchaczy.
- Dziękuję, to naprawdę miłe... Dziękuję bardzo... - Leciutko skłaniał głowę, z idealnie wyważoną
odrobiną skromności.
Rick Diehl prychnął z niesmakiem. Siedział w kuluarach, skąd na małym czarnobiałym monitorze
śledził przebieg konferencji. Miał trzydzieści cztery lata i pełnił funkcję prezesa zarządu BioGen
Research, nowej, walczącej o wejście na rynek firmy z Los Angeles. Wystąpienie jego
najważniejszego zewnętrznego inwestora napełniało go niepokojem wiedział, że mimo talentu
wodzireja i życzliwej mu prasy, pokazującej go w towarzystwie uśmiechniętych Murzyniątek, Jack
Watson jest zwyczajnym łajdakiem. Ktoś ujął to tak: „Najlepsze, co można o nim powiedzieć, to to że
nie jest sadystą tylko po prostu skurwysynem pierwszej wody”.
Diehl nad wyraz niechętnie przyjmował jego pieniądze. Miał bogatą żonę, której majątek pozwolił
mu rozkręcić BioGen. Jego pierwszym posunięciem jako prezesa było złożenie oferty na zakup
sprzedawanej przez Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles licencji do linii komórek - tak zwanych
komórek Burneta. Pobrano je od Franka Burneta, jego organizm produkował cytokiny, silne związki
chemiczne pozwalające skutecznie zwalczać raka.
Strona 5
Diehl nie spodziewał się, że uda mu się kupić tę licencję, ale kiedy szczęście mu dopisało, nagle
okazało się, że czekają go wymagane przez FDA kosztowne badania i próby kliniczne. Pierwsze
kosztowały milion dolarów, następne do dziesięciu - nie licząc dodatkowych wydatków i kosztów
późniejszej syntezy białek - i nie mógł dłużej korzystać wyłącznie z pieniędzy żony. Potrzebował
zewnętrznych źródeł finansowania.
Wtedy właśnie przekonał się, że inwestycję w cytokiny uważa się za niezwykle ryzykowną. Wiele z
nich, na przykład interleukiny, musiało całymi czekać latami na debiut rynkowy; sporo innych miało
opinię niebezpiecznych lub wręcz zabójczych dla pacjentów. A potem jeszcze Frank Burnet podał
BioGen do sądu, podważając jego prawo własności do licencjonowanej linii komórek. Diehl
zaczynał mieć kłopot z nakłonieniem inwestorów, żeby chociaż się z nim spotkali - i koniec końców
był skazany na uśmiechniętego, opalonego Jacka Watsona.
A wiedział, że Watsonowi chodzi tylko o to, żeby przejąć firmę i wywalić jego, Diehla, na zbity
pysk.
- Świetne wystąpienie, Jack! - Rick wyciągnął rękę do schodzącego z podium Watsona. - Kapitalne!
- Cieszę się, że ci się podobało. - Jack nie podał mu ręki. Odpiął tylko od klapy bezprzewodowy
przekaźnik i wetknął mu go w dłoń. - Nie zgub.
- Jasne.
- Jest tu twoja żona?
- Nie, Karen się nie wyrobiła. - Diehl wzruszył ramionami. - Dzieciaki.
- Szkoda, że przegapiła tę mowę.
- Dostanie ją na DVD. Zajmę się tym.
- Grunt, że przekazaliśmy złą nowinę. Teraz wszyscy wiedzą że mamy proces i że Burnet jest złym
facetem, ale trzymamy rękę na pulsie. To najważniejsze. Wizerunek firmy nie ucierpi.
- Dlatego zgodziłeś się wygłosić tę mowę? Watson spojrzał na Diehla z niedowierzaniem.
- A jak myślisz? Że dla przyjemności przyjechałem do Vegas? Chryste Panie... Odpiął mikrofon i
również oddał go Diehlowi. - Tego też pilnuj.
- Oczywiście.
Jack Watson odwrócił się na pięcie i odszedł, nie zaszczycając Ricka ani jednym spojrzeniem
więcej. Diehla przeszył dreszcz. W duchu dziękował Bogu za pieniądze Karen. Bez nich byłby
skończony.
Vasco Borden wynurzył się z krużganków Pałacu Dożów i w ślad za Eddiem Tolmanem wyszedł na
zatłoczony dziedziniec. W słuchawce zatrzeszczało - jego partnerka Dolly zgłaszała się z innej części
hotelu. Podniósł rękę do ucha.- Mów.
- Ten łysek Tolman zaplanował sobie rozrywkę.
- Poważnie?
- Jak najbardziej. Będzie...
- Zaczekaj.
Vasco nie wierzył własnym oczom. Z prawej strony w tłumie mignął mu Jack B. Watson w
towarzystwie pięknej, seksownej, ciemnowłosej kobiety. Watson słynął z tego, że zawsze otaczał się
fantastycznymi dziewczynami: wszystkie dla niego pracowały, wszystkie były piekielnie inteligentne
- i wszystkie oszałamiające.
Kobieta go nie zaskoczyła, zdumiał go natomiast fakt, że Watson szedł prosto w stronę Eddiego
Tolmana. To nie miało sensu. Nawet jeśli dobili targu, sławny finansista nigdy nie zgodziłby się na
spotkanie twarzą w twarz, a już na pewno nie w miejscu publicznym. Tymczasem Vasco widział ich
obu przed sobąjak na dłoni, na kursie kolizyjnym, na pełnym ludzi dziedzińcu Hotelu Weneckiego.
Strona 6
Co to ma znaczyć, do cholery? Przecież to niemożliwe!
Kobieta - w krótkiej, obcisłej sukience i szpilkach - potknęła się i zatrzymała. Oparła się mocniej na
ramieniu Watsona, podniosła nogę i zaczęła oglądać but. Poprawiła podtrzymujący obcas pasek,
wyprostowała się i uśmiechnęła do Watsona. Kiedy Vasco wreszcie oderwał od niej wzrok,
zorientował się, że Tolman zniknął.
Watson z kobietą przeszli przed Vaskiem tak blisko, że zaleciał go zapach jej perfum. Watson szepnął
jej coś do ucha; ścisnęła go za łokieć i wtuliła głowę w jego ramię. Romantyczna para.
Przypadek? Czy celowe działanie? Wyrolowali go? Przycisnął słuchawkę do ucha.
- Dolly? Zgubiłem go. - Nie szkodzi. Ja go mam.
Vasco podniósł wzrok. Dolly obserwowała dziedziniec z pierwszego piętra.
- To Jack Watson przed chwilą przeszedł obok ciebie?
- Tak. Pomyślałem...
- Niemożliwe. Nie wyobrażam sobie, żeby Watson maczał w tym palce. To nie w jego stylu. A
chodziło mi o to, że nasz łysek wraca do siebie do pokoju, bo jest umówiony. Zamierza się rozerwać.
- A konkretnie?
- Rosjanka. Najwidoczniej gustuje w Rosjankach. I to wysokich. - Znamy ją?
- Nie, ale coś o niej wiem. I mam kamery w jego pokoju. Vasco się uśmiechnął.
- Jakim cudem?
- Powiedzmy, że ochrona w Weneckim jest słabsza niż kiedyś. I tańsza.
Irina Katajewa zapukała do drzwi. W lewej ręce trzymała butelkę wina w ozdobnej aksamitnej
torbie, zaciąganej u góry na sznureczek. Otworzył jej mężczyzna koło trzydziestki. Uśmiechnął się.
Nie był szczególnie atrakcyjny.
- Ty jesteś Eddie?
- Tak. Wejdź.
- Przyniosłam ci to z hotelowego sejfu. Podała mu wino.
- Dała mu torbę na korytarzu - zauważył Vasco, obserwując ich na przenośnym monitorze. - Gdzie
wszystko rejestrują kamery ochrony. Dlaczego nie poczekała, aż wejdzie do pokoju?
- Może ktoś jej kazał tak to załatwić? - podsunęła Dolly.
- Musi mieć chyba z metr osiemdziesiąt... Co o niej wiemy?
- Ma dwadzieścia dwa lata. Dobrze mówi po angielsku. Od czterech lat w Stanach. Studiuje.
- Pracuje w hotelu? - Nie.
- Czyli co, nieprofesjonalistka?
- Jesteśmy w Nevadzie.
Rosjanka weszła do pokoju i drzwi się za nią zamknęły. Vasco dostroił monitor do sygnału z kamer w
pokoju. Tolman miał duży apartament, prawie dwieście metrów kwadratowych, urządzony po
wenecku. Dziewczyna uśmiechnęła się i pokiwała głową.
- Ładny pokój.
- Ładny. Wypijesz drinka?
- Nie. Mam mało czasu. - Sięgnęła do tyłu i rozpięła suwak sukienki, która zawisła jej na ramionach.
Odwróciła się, udając zakłopotaną i odsłaniając przed Tolmanem nagie plecy, aż po pośladki. -
Gdzie sypialnia?
- Tutaj, złotko.
Przeszli do drugiego pokoju i Vasco znów przestawił pokrętło. Obraz i dźwięk wróciły, kiedy
Rosjanka mówiła:
- Nie wiem, czym się zajmujesz, i nie chcę wiedzieć. Biznes jest taki nudny. Sukienka zsunęła się na
Strona 7
podłogę. Irina położyła się na łóżku, naga, tylko w szpilkach, które i tak po chwili zdjęła. - Tobie
chyba drink nie będzie potrzebny - dodała.
Tolman rzucił się na nią aż łóżko jęknęło głucho. Stęknęła.
- Spokojnie, chłoptasiu - powiedziała z wymuszonym uśmiechem. Tolman dyszał i sapał. Dotknął jej
włosów, jakby chciał ją pieścić, zawołała: - Nie ruszaj. Po prostu leż, a ja cię uszczęśliwię.- Rany -
mruknął Vasco, wpatrując się w miniaturowy ekranik. - Widziałaś to? To nawet nie jest
krótkodystansowiec. Można by pomyśleć, że z taką kobietą...
- Nieważne - usłyszał w słuchawce głos Dolly. - Ona już się ubiera.
- On też. I to szybko.
- Miała u niego zostać pół godziny. Poza tym nie widziałam, żeby jej płacił.
- Ja też nie. Ale oboje się ubierają.
- Coś się szykuje. Dziewczyna właśnie wychodzi.
Vasco przestroił monitor, próbując przełączyć się na inną kamerę. Bez powodzenia.
- Gówno widzę.
- Ona wyszła, on został... Nie, czekaj: też wychodzi.
- Tak?
- Tak. Zabiera butelkę.
- Dobrze. Dokąd idzie?
Zamrożone embriony przechowywano w ciekłym azocie w specjalnym termosie ze stali nierdzewnej,
pokrytym od wewnątrz warstwą szkła borokrzemianowego i nazywanym dewarem. Dewary
najczęściej miały pokaźne rozmiary i kształt bańki na mleko, ale zdarzały się i mniejsze, o
pojemności nie przekraczającej litra, nie powinny jednak przypominać butelki na wino, ponieważ
musiały mieć szeroki wlot. Ale mały dewar z powodzeniem zmieściłby się w takiej torbie.
- Na pewno ma go przy sobie - stwierdził Vasco. - W torbie.
- Domyślam się. Widzisz ich? - Widzę.
Dostrzegł Tolmana i dziewczynę blisko przystani gondoli. Tolman niósł torbę z butelką pionowo, w
zgięciu łokcia. Wyglądał trochę pokracznie i w ogóle tworzyli dziwną parę: piękna kobieta i mały
wypłosz. Szli wzdłuż kanału, prawie nie patrząc na mijane sklepy.
- Idą się z kimś spotkać - powiedział Vasco.
- Mam ich.
Przeniósł wzrok dalej, w głąb zatłoczonej ulicy, i przy jej drugim końcu zobaczył Dolly. Miała
dwadzieścia osiem lat i wyglądała zupełnie zwyczajnie. Mogła być kimkolwiek: księgową
przyjaciółką sekretarką asystentką; nadawała się do każdej roli. Tego wieczoru ubrała się - zgodnie z
obowiązującą w Vegas modą - w połyskującą brokatem sukienkę z głębokim dekoltem i natapirowała
włosy. Lekka nadwaga doskonale do niej pasowała. Vasco był z nią od czterech lat; świetnie im się
razem pracowało, a i w życiu prywatnym układało się nie najgorzej. Nie lubiła tylko, kiedy palił w
łóżku cygara.
- Idą do recepcji. Nie, zawrócili - poinformowała Dolly.
Hotelowa recepcja mieściła się w olbrzymiej owalnej sali - złocony sufit, marmurowe kolumny,
dyskretne oświetlenie. Przelewające się przez nią tłumy prawie w niej ginęły. Vasco przystanął.
- Zmienili zdanie? Czy próbują nas wykiwać?
- Chyba po prostu są ostrożni.
- To wielka chwila.
Bardziej od złapania zbiega interesowało ich, komu będzie chciał przekazać embriony. Nie ulegało
wątpliwości, że odbiorcą jest któryś z uczestników konferencji.
Strona 8
- Już niedługo - powiedziała Dolly.
Rick Diehl spacerował wzdłuż kanału z gondolami, ściskając w dłoni telefon. Nie patrzył na sklepy,
pełne drogich towarów, na których nigdy mu nie zależało. Dorastał jako trzeci syn w rodzinie lekarza
z Baltimore. Jego bracia poszli na medycynę i - jak ojciec zostali położnikami, a on wybrał karierę
naukową. Pod wpływem presji rodziny przeniósł się na Zachodnie Wybrzeże. Przez jakiś czas
pracował na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Francisco, zaintrygowała go jednak smykałka do
interesów, przejawiana przez pracowników naukowych: wyglądało na to, że każdy przyzwoity
profesor uniwersytecki albo założył własny biznes, albo przynajmniej zasiadał w zarządach kilku
firm biotechnologicznych. Przy lunchu rozmawiało się wyłącznie o transferze technologii, licencjach,
transzach wpłat, wykupach, przejęciach, dywidendach i prawach własności intelektualnej.
Karen, jego żona, odziedziczyła pokaźną fortunkę i Rick zdał sobie sprawę, że może zacząć działać
na własną rękę. Nad Zatoką nie było miejsca dla nowych firm, a stare walczyły zażarcie o przestrzeń
biurową i ludzi. Postanowił więc przenieść się na północ od Los Angeles, gdzie był już Amgen ze
swoim ogromnym ośrodkiem badawczym. Diehl zbudował fantastyczny, nowoczesny kompleks,
zatrudnił znakomitych specjalistów i ruszył z kopyta. Ojciec i bracia wpadli z wizytą i byli pod
wrażeniem.
Tylko... Dlaczego nie oddzwania? Spojrzał na zegarek. Dziewiąta. Dzieci powinny już spać, a Karen
- być w domu. Opiekunka powiedziała mu, że Karen wyszła przed godziną nie wiedziała jednak
dokąd. A Karen nie rozstawała się z komórką. Teraz też musi ją mieć przy sobie. Dlaczego nie
dzwoni?
Nie rozumiał i tym bardziej się denerwował. Tkwił sam jak palec w tym przeklętym mieście, gdzie
było więcej pięknych kobiet na metr kwadratowy, niż widział w całym swoim życiu. Zgoda,
wyglądały trochę plastikowo, zwłaszcza po tych wszystkich operacjach, ale były też diabelnie
seksowne.
Jego wzrok padł na jakiegoś wymoczka w towarzystwie wysokiej laski w szpilkach. Kapitalna
babka: czarne włosy, gładka skóra, szczupłe, seksowne ciało. Wymoczek musiał jej zapłacić, ale na
pewno jej nie doceniał. Tulił butelkę z winem jak małe dziecko i pocił się z nerwów.Ale ta panna...
Jezu, ależ dupencja.
Dlaczego Karen nie dzwoni, do jasnej cholery?!
- Hej - odezwał się Vasco. - Spójrz no. Ten gość z BioGenu. Kręci się w kółko, jakby nie miał nic do
roboty.
- Widzę go. - Doiły stała przecznicę dalej.
- Ale nie, to nie on.
Tolman z Rosjankąminęli faceta z BioGenu, który włączył telefon i wybrał numer. Jakżeż on się
nazywa... Diehl. Vasco już o nim wcześniej słyszał: otworzył biznes za pieniądze żony i
podejrzewano, że teraz to ona rządzi w ich związku. Bogata kobitka, stara rodzina ze Wschodu,
wielka kasa - nic dziwnego, że to ona rozdaje karty.
- Restauracja - powiedziała Dolly. - Idą do Terrazo.
II Terrazo Antico była piętrową restauracją z oszklonymi balkonami, o wystroju nowoczesnego
burdelu: kolumny, sufit, ściany - wszystko ociekało złotem i ozdobami. Na sam widok Vascowi ciarki
chodziły po plecach.
Tamci dwoje weszli do środka, minęli biurko, przy którym potwierdzało się rezerwacje, i ruszyli do
stolika z boku, gdzie, jak zobaczył Vasco, czekał na nich barczysty zakapior, śniady, z wielkim łbem.
Patrzył na Rosjankę i prawie się ślinił.
Tolman podszedł do niego i coś powiedział. Bandzior zrobił zdziwioną minę. Coś nie gra, domyślił
Strona 9
się Vasco. Dziewczyna cofnęła się o krok.
Błysnął flesz - to Dolly zrobiła zdjęcie. Tolman obejrzał się, zorientował, co się stało, i rzucił do
ucieczki.
- Dolly! Niech cię szlag!
Vasco pobiegł za Tolmanem, który uciekał w głąb lokalu. Kelner próbował zastąpić mu drogę.
- Proszę pana? Bardzo mi przykro...
Vasco odepchnął go, nie zwalniając kroku. Tolman nie uciekał tak szybko, jak by mógł, bo nie chciał,
by wskutek wstrząsów ucierpiała bezcenna butelka, w dodatku zupełnie się pogubił. Nie znał
restauracji i biegł na oślep. Barn! Przez dwuskrzydłowe drzwi, do kuchni. Vasco deptał mu po
piętach. Wszyscy się na nich wydzierali, kucharze wymachiwali nożami, ale Tolman parł naprzód,
najwyraźniej przekonany, że znajdzie jakieś tylne wyjście.
Tylnego wyjścia nie było. Znalazł się w potrzasku i wodził dookoła dzikim wzrokiem. Vasco
zwolnił. Mignął jedną ze swoich odznak, wpiętą do oficjalnie wyglądającego portfela.
- Zatrzymanie obywatelskie.
Tolman skulił się i cofnął pod drzwi z wąską szybą. Otworzył je, wszedł do środka. Drzwi zamknęły
się za nim. Zamrugała lampka. Winda służbowa.
- Dokąd jeździ ta winda?
- Na piętro.
- Tylko?
- Tak, tylko.
Vasco przycisnął słuchawkę do ucha.
- Dolly? - Już jestem.
Słyszał, jak ciężko dyszy, wbiegając po schodach.
Stanął przy drzwiach. Wcisnął guzik przywołujący windę i czekał.
- Jestem przy windzie - zameldowała Dolly. - Widziałam go. Zjeżdża z powrotem na dół.
- To bardzo mała winda.
- Wiem.
- Jeżeli rzeczywiście ma przy sobie ciekły azot, nie powinien się do niej pchać.
Parę lat wcześniej Vascowi zdarzyło się zapędzić ściganego do laboratoryjnego magazynu, gdzie
facet zamknął się w szafie i prawie udusił.
Winda zjechała na parter. Gdy tylko się zatrzymała, Vasco szarpnął uchwyt na drzwiach, ale Tolman
musiał wcisnąć wyłącznik awaryjny, bo drzwi się nie otworzyły. Torba leżała na podłodze. Aksamit
zsunął się, odsłaniając stalowy korpus dewaru.
Bez pokrywki.
Wokół wylotu kłębiła się para.
Tolman wpatrywał się w Vasca szeroko otwartymi oczami.
- Wyjdź, synu - powiedział Vasco. - Nie rób głupstw. Tolman pokręcił głową.
- To niebezpieczne. Dobrze o tym wiesz. Tolman wcisnął guzik i winda ruszyła do góry. Vasco miał
złe przeczucia.
Ten dzieciak wiedział, co robi. Wiedział bardzo dobrze.
- Jest u mnie - zameldowała z piętra Dolly. - Nie mogę otworzyć drzwi. A on znów jedzie na dół.
- Zostaw go i wracaj do stolika.
Natychmiast zorientowała się, o czym mówi Vasco. Zbiegła po wyłożonych grubym, czerwonym
dywanem schodach na parter i nie zdziwiła się zbytnio, widząc, że stolik, przy którym jeszcze przed
chwilą siedział zwalisty bandzior, jest pusty. Nie było ani jego, ani pięknej Rosjanki - została tylko
Strona 10
wetknięta pod kieliszek studolarówka. Zapłacił gotówką. Oczywiście.
I zniknął.
Vasca otaczało trzech hotelowych ochroniarzy. Mówili jeden przez drugiego, więc patrząc na nich z
góry - przewyższał ich o pół głowy - uciszył ich.
- Chciałbym czegoś się dowiedzieć. Jak otworzyć drzwi windy? - zapytał.
- Musiał włączyć blokadę.
- Pytałem, jak je otworzyć.
- Trzeba odciąć zasilanie.
- I drzwi się otworzą?
- Nie, ale jak winda stanie, będziemy mogli je wyłamać.
- Ile to potrwa?
- Dziesięć, może piętnaście minut. Ale czy to ważne? Facet nie ucieknie.
- Wprost przeciwnie. Ochroniarz parsknął śmiechem. - Niby dokąd?
Winda zjechała na dół. Tolman klęczał, przytrzymując drzwi.
- Wstań - powiedział Vasco. - Wstawaj! Synu, naprawdę nie warto. Wstań! Tolman przewrócił
oczami i osunął się na podłogę. Winda ruszyła do góry.
- Co jest, do cholery? - zdziwił się ochroniarz. - A w ogóle, to kto to jest? Psiakrew, zaklął w
myślach Vasco.
Tolman musiał w jakiś sposób zablokować funkcjonowanie windy. Otwarcie drzwi i wyciągnięcie
go na zewnątrz zajęło im czterdzieści minut. Oczywiście wtedy już nie żył. W chwili gdy upadł,
zanurzył się w atmosferze złożonej w stu procentach z azotu - parował z otwartego dewaru i
systematycznie wypełniał windę. Padając na wznak, Tolman był już nieprzytomny; zmarł
prawdopodobnie po minucie.
Ochroniarze dopytywali się, co takiego znajduje się w dewarze, który przestał dymić. Vasco włożył
rękawiczki i wyciągnął z niego długi pręt. Nic na nim nie było: po embrionach pozostały tylko puste
metalowe zaciski. Ktoś zabrał zarodki.
- Chce pan powiedzieć, że popełnił samobójstwo? - spytał z niedowierzaniem ochroniarz.
- Tak. Pracował w laboratorium embriologicznym, wiedział, jak niebezpieczny jest ciekły azot w
zamkniętej przestrzeni. - Spośród wszystkich chemikaliów właśnie azot powoduje najwięcej
wypadków śmiertelnych w laboratoriach. - Dla niego było to jedyne wyjście z fatalnej sytuacji.
- Ale co z embrionami? - spytała Dolly, kiedy jechali do domu.
- Nie mam pojęcia. - Vasco westchnął i pokręcił głową. - On ich w ogóle nie dostał.
- Myślisz, że dziewczyna je zabrała? Zanim do niego przyszła?
- Ktoś na pewno je zabrał. W hotelu jej nie znają?
- Przejrzeli taśmy z kamer. Nikt jej nie rozpoznał.
- Naprawdę studiuje?
- Studiowała, w zeszłym roku. W tym nie zapisała się na zajęcia.
- Czyli przepadła jak kamień w wodę.
- Na to wygląda. Ona, ten śniady i embriony.
- Ciekawe, co to wszystko ma ze sobą wspólnego.
- Może nic.
- Nie byłby to pierwszy raz.
Vasco zobaczył neon motelu na pustkowiu i zjechał na parking. Musiał się napić. R001
X Wydział Sądu Stanowego w Los Angeles mieścił się w wyłożonej boazerią sali, której główną
LVIII
dekorację stanowiła olbrzymia pieczęć stanu Kalifornia. Sama sala była niewielka i wyglądała
Strona 11
tandetnie: czerwonawy dywan brudny i wystrzępiony, okleina na podeście dla świadków wytarta;
jedna z jarzeniówek nie świeciła, więc nad stanowiskami przysięgłych zalegał półmrok. Przysięgli
ubrani byli swobodnie, w dżinsy i koszule z krótkim rękawem. Fotel sędziowski skrzypiał za każdym
razem, gdy sędzia Davis Pike odwracał się, żeby rzucić okiem na ekran laptopa - a robił to dość
często. Alex Burnet przypuszczała, że sprawdza pocztę i kursy akcji.
Jednym słowem sala zdawała się nie najlepszym miejscem do rozstrzygania skomplikowanych
zagadnień biotechnologicznych, ale tym właśnie zajmował się sąd przez ostatnie dwa tygodnie w
sprawie Frank M. Burnet przeciwko Uniwersytetowi Kalifornijskiemu.
Trzydziestodwuletnia Alex była dobrym adwokatem i młodszym wspólnikiem w kancelarii
prawniczej. Siedziała przy stole powoda wraz z resztą zespołu prawników jej ojca i patrzyła, jak
ojciec zajmuje stanowisko dla świadków. Uśmiechnęła się, żeby dodać mu odwagi, choć w głębi
duszy trawiły ją wątpliwości, czy sobie poradzi.
Krzepki Frank Burnet nie wyglądał na swoje pięćdziesiąt jeden lat. Składając przysięgę, sprawiał
wrażenie opanowanego. Alex obawiała się, że jego dobry, zdrowy wygląd nie pomoże ich sprawie -
tym bardziej że opinia publiczna już przed procesem została do nich nastawiona negatywnie. Ekipa
prasowa Ricka Diehla postarała się, aby przedstawić jej ojca jako chciwego, pozbawionego
skrupułów niewdzięcznika; człowieka, który blokuje badania medyczne i nie dotrzymuje słowa, bo
zależy mu tylko na pieniądzach.
Wszystko to były kłamstwa, lecz żaden dziennikarz nie raczył zadzwonić do ojca i zapytać go o
zdanie. Ani jeden. Rick Diehl miał poparcie Jacka Watsona, sławnego filantropa, a ponieważ media
zakładały, że Watson nie może być zły, czarnym charakterem musi być Burnet. Gdy tylko taka wersja
wydarzeń ukazała się w „New York Timesie” (zrelacjonowana przez lokalnego recenzenta), wszyscy
ją podchwycili. „L.A. Times” wydrukował obszerny materiał. My też!, usiłując prześcignąć „NYT”
w demonizowaniu Burneta. Lokalne wiadomości dzień w dzień wbijały czytelnikom i widzom do
głów wizerunek człowieka, który hamuje postęp w medycynie i ośmiela się krytykować UCLA,
sławny ośrodek naukowy i znakomity miejscowy uniwersytet. Kamery towarzyszyły Alex i jej ojcu za
każdym razem, gdy pojawiali się przed gmachem sądu.
Podejmowane przez Burneta próby przedstawienia swojego stanowiska spaliły na panewce.
Wynajęty przez niego doradca medialny robił, co mógł, ale nie miał szans w starciu z doskonale
naoliwioną i wysoko opłacaną machiną prasową Watsona.
Przysięgli z pewnością znali publikacje na temat tej sprawy. Cała ta medialna wrzawa dodatkowo
obciążała ojca Alex, który w roli świadka musiał nie tylko zaprezentować swój punkt widzenia, ale
przede wszystkim wyzwolić się spod wpływu mediów i zapomnieć o szkodach, jakie już mu
wyrządziły.
Prawnik ojca wstał i rozpoczął przesłuchanie.
- Panie Burnet, pozwoli pan, że cofniemy się o osiem lat, do czerwca. Co pan wtedy robił?
- Pracowałem w Calgary przy budowie gazociągu. Nadzorowałem przebieg prac spawalniczych.
- Kiedy zaczął pan podejrzewać, że jest pan chory?
- Kiedy zacząłem się budzić w środku nocy, zlany potem.
- Miał pan gorączkę?
- Tak przypuszczałem.
- Skonsultował się pan z lekarzem?
- Nie od razu. Pomyślałem, że pewnie mam grypę albo coś w tym rodzaju. Ale poty nie ustępowały.
Po miesiącu, gdy czułem się już bardzo osłabiony, poszedłem do lekarza.
- Co panu powiedział?
Strona 12
- Że mam guz w brzuchu. Odesłał mnie do Los Angeles, do najlepszego specjalisty na Zachodnim
Wybrzeżu, profesora Centrum Medycznego UCLA.
- Jak się nazywał ten specjalista?
- Michael Gross. Tam siedzi.
Burnet wskazał pozwanego, który siedział przy sąsiednim stole. Alex nie spojrzała w tamtą stronę.
Nie odrywała oczu od ojca.
- Czy doktor Gross zbadał pana? - Tak.
- Przeprowadził rutynowe badanie? - Tak.
- A jakieś badania dodatkowe?
- Pobrał mi krew, zlecił prześwietlenie i tomografię komputerową całego ciała. Zrobił też biopsję
szpiku kostnego.
- Jak to się odbyło, panie Burnet?
- Wkłuł się igłą w moją kość biodrową w tym miejscu. Igła przebija kość i wchodzi w szpik, który
można potem zassać i zbadać.
- Czy po przeprowadzeniu tych badań doktor Gross przedstawił panu swoją diagnozę?
- Tak. Stwierdził, że mam ostrą białaczkę limfoblastyczną.
- Jak pan zrozumiał jego słowa?
- Że to rak szpiku kostnego.
- Czy doktor Gross zaproponował panu leczenie?
- Tak. Chemioterapię i leczenie operacyjne.
- Czy powiedział, jakie są rokowania? I jak choroba może się rozwijać?
- Uprzedził mnie, że wygląda to źle.
- A konkretnie?
- Że najprawdopodobniej został mi niecały rok życia.
- Czy zasięgnął pan potem opinii innego lekarza? - Tak.
- Z jakim skutkiem?
- Rozpoznał u mnie... To znaczy... Drugi lekarz potwierdził diagnozę doktora Grossa.
- Alex ze zdumieniem patrzyła, jak ojciec zawiesza głos i przygryza wargę, walcząc z przypływem
emocji. Zawsze był twardy i opanowany. Zmartwiła się, chociaż zdawała sobie sprawę, że taka
chwila słabości może im w sądzie pomóc.
- Bałem się. Bardzo się bałem. Wszyscy mi mówili, że... że już długo nie pożyję.
Spuścił głowę.
W sali zapadła cisza.
- Panie Burnet, napije się pan wody?
- Nie, nic mi nie jest. - Burnet podniósł głowę i otarł pot z czoła.
- Proszę mówić dalej, kiedy się pan uspokoi.
- Poszedłem jeszcze do trzeciego lekarza. Ale wszyscy mi powtarzali, że doktor Gross jest najlepszy.
- I postanowił się pan u niego leczyć.
- Tak.
Ojciec chyba się już pozbierał. Alex rozluźniła się i odetchnęła z ulgą. Dalsze przesłuchanie
przebiegało gładko; ojciec dziesiątki razy opowiadał swoją historię
- o tym jak przerażony, w obawie o swoje życie zawierzył doktorowi Grossowi; jak pod nadzorem
doktora Grossa przeszedł operacie i poddał się chemioteraoii: jak przez rok objawy choroby
stopniowo ustępowały; jak doktor Gross uznał z początku, że terapia się powiodła i pacjent
wyzdrowiał.
Strona 13
- Czy doktor Gross zlecił panu badania kontrolne?
- Tak. Co trzy miesiące.
- Jaki był ich wynik?
- Wszystko wróciło do normy. Zacząłem przybierać na wadze, odzyskałem siły, włosy mi odrosły.
Czułem się dobrze.
- Co się potem stało?
- Mniej więcej rok później, po jednej z wizyt kontrolnych doktor Gross stwierdził, że potrzebne są
dodatkowe badania.
- Powiedział dlaczego?
- Wyjaśnił, że wynik niektórych badań krwi budzi wątpliwości.
- Powiedział o jakie badania konkretnie chodzi? - Nie.
- Czy doktor Gross stwierdził, że rak nie został do końca wyleczony?
- Nie, ale tego się właśnie obawiałem. Wcześniej nigdy nie powtarzaliśmy żadnych badań. - Burnet
poruszył się niespokojnie na krześle. - Zapytałem go, czy nastąpił nawrót choroby. Odparł: „Na razie
nie, musimy jednak być czujni”. Oświadczył, że wymagam stałej kontroli i regularnych badań.
- Jak pan na to zareagował?
- Przeraziłem się. W pewnym sensie było gorzej niż na początku. Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że
jestem chory, przygotowałem się na najgorsze, spisałem testament... A potem wyzdrowiałem, tak
jakbym dostał nowe życie, szanse na nowy start. Później doktor Gross zadzwonił i znów zacząłem się
bać.
- Przypuszczał pan, że jest pan chory.
- Ależ oczywiście! Po co inaczej doktor kazałby mi powtarzać badania?
- Bał się pan?
- Strasznie.
Szkoda, że nie mamy zdjęć, pomyślała Alex, śledząc przesłuchanie. Ojciec był żwawy i krzepki, a
ona dobrze pamiętała, jak wyglądał wcześniej: posiwiały, słaby, kruchy. Ubrania wisiały na nim jak
na wieszaku. Chodzący trup. A teraz - zdrowy i czerstwy, jak na budowlańca przystało - nie sprawiał
wrażenia człowieka, który przestraszy się byle czego. Zdawała sobie sprawę, że wszystkie te pytania
są konieczne, aby wykazać oszustwo i uzasadnić stan psychiczny ojca, ale musieli uważać. A
wiedziała, że ich prawnik ma zwyczaj zapominać o notatkach, kiedy przesłuchanie na dobre się
rozkręci.
- Co było dalej, panie Burnet?
- Zgłosiłem się na badania. Doktor Gross powtórzył wszystkie, włącznie z biopsją wątroby.
- Jakie były wyniki?
- Kazał mi wrócić za pół roku.
- Dlaczego?
- Po prostu powiedział, żebym zgłosił się znowu po pół roku.
- Jak się pan wtedy czuł?
- Dobrze. Ale przypuszczałem, że doszło do nawrotu.
- Doktor Gross tak zasugerował?
- Nie. Doktor Gross w ogóle nic nie powiedział, tak jak i inni w szpitalu. Usłyszałem tylko: „Proszę
przyjść za sześć miesięcy”.
Nic dziwnego, że ojciec myślał, że nadal jest chory. Poznał kobietę, z którą mógł się ożenić, ale
porzucił ten zamiar, sądząc, że wkrótce umrze. Sprzedał dom i przeprowadził się do niewielkiego
mieszkania, żeby nie musieć się martwić hipoteką.
Strona 14
- Można by pomyśleć, że chciał pan umrzeć - powiedział adwokat.
- Sprzeciw!
- Wycofuję pytanie. Kontynuujmy. Panie Burnet, jak długo trwały badania w UCLA?
- Cztery lata.
- Cztery lata. Kiedy zaczął pan podejrzewać, że lekarze nie mówią panu prawdy o pańskim stanie
zdrowia?
- Minęły cztery lata, a ja nadal czułem się dobrze. Nic złego się nie wydarzyło. Choć spodziewałem
się, że grom uderzy z jasnego nieba, nic takiego się nie stało. A doktor Gross cały czas wzywał mnie
na dodatkowe badania. Przeprowadziłem się już wtedy do San Diego, więc oświadczyłem, że
chciałbym się badać tam, na miejscu, doktor Gross powiedział jednak, że to niemożliwe i że muszę
kontynuować testy w UCLA.
- Dlaczego?
- Twierdził, że woli je przeprowadzać w swoim laboratorium. Uważałem, że to bez sensu. Poza tym
podsuwał mi coraz to nowe druki do podpisania.
- Jakie druki?
- Najpierw chodziło o to, że świadomie poddaję się ryzykownej kuracji. Tamte formularze miały
stronę, czasem dwie. Potem pojawiły się takie, w których wyrażałem zgodę na udział w projekcie
badawczym. Papierów przybywało z każdą wizytą było nawet po dziesięć gęsto zadrukowanych stron
prawniczego żargonu.
- Podpisywał je pan?
- W końcu przestałem.
- Dlaczego?
- Bo żądano ode mnie zgody na wykorzystanie moich tkanek do celów komercyjnych.
- Nie podobało się to panu?- Oczywiście że nie. Podejrzewałem, że doktor Gross mnie okłamuje, że
nie mówi, po co naprawdę potrzebne są te wszystkie badania. Za którymś razem zapytałem wprost,
czy sprzedaje moje tkanki. Odpowiedział, że nie, w żadnym wypadku, że samu potrzebne wyłącznie
do pracy naukowej. Powiedziałem, że w takim razie okey, i podpisałem wszystkie dokumenty poza
zgodą na komercyjne wykorzystanie moich tkanek.
- Co się wtedy stało?
- Doktor się zezłościł. Zagroził, że jeśli nie podpiszę wszystkich druków, nie będzie mnie dłużej
leczył, i przypomniał, że ryzykuję zdrowie i życie. Ostrzegł mnie, że popełniam poważny błąd.
- Sprzeciw! Niesprawdzone informacje.
- W porządku. Panie Burnet, czy kiedy nie wyraził pan tej zgody, doktor Gross przestał pana leczyć?
- Tak.
- Czy wtedy poszukał pan pomocy prawnej? - Tak.
- I czego się pan dowiedział?
- Że doktor Gross sprzedał moje komórki, pobrane podczas tych wszystkich testów, firmie
farmaceutycznej BioGen.
- Co pan wtedy czuł?
- Byłem wstrząśnięty. Przyszedłem do doktora Grossa chory, przerażony, bezbronny. Obdarzyłem go
zaufaniem. Złożyłem życie w jego ręce. A potem okazało się, że kłamał, że przez całe lata
niepotrzebnie mnie straszył, tylko po to, aby kraść moje tkanki i sprzedawać je dla zysku. Dla
własnej korzyści. Mój los w ogóle go nie obchodził. Chciał tylko moich komórek.
- Czy wie pan, ile były warte?
- BioGen wycenił je na trzy miliardy dolarów. Przysięgłych zatkało.
Strona 15
R002
Alex obserwowała przysięgłych. Ich twarze pozostały obojętne, ale też nikt się nie poruszył, nawet
nie drgnął. Reagowali odruchowo, dowodząc, że ta historia pochłania ich bez reszty. Jak
zaczarowani słuchali dalszego ciągu.
- Panie Burnet, czy doktor Gross przeprosił za wprowadzenie pana w błąd? - Nie.
- Czy zaproponował podział zysków ze sprzedaży?
- Nie.
- A prosił go pan o to?
- W końcu poprosiłem. Kiedy dotarło do mnie, co naprawdę zrobił. To były moje komórki, pobrane z
mojego ciała. Pomyślałem, że powinienem mieć coś do powiedzenia w kwestii tego, co się z nimi
stanie.
- Ale doktor Gross odmówił?
- Tak. Powiedział, że nie powinno mnie interesować, co robi z moimi komórkami.
To wywołało reakcję przysięgłych: kilkoro odwróciło się i spojrzało na doktora Grossa. Dobry znak.
- Ostatnie pytanie, panie Burnet. Czy podpisał pan jakikolwiek dokument zezwalający doktorowi
Grossowi na wykorzystanie pańskich komórek do celów komercyjnych?
- Nie.
- Nie wyraził pan zgody na ich sprzedaż?
- Nigdy. Ale doktor Gross i tak je sprzedał.
- Nie mam więcej pytań.
Sędzia ogłosił piętnastominutową przerwę, po której prawnicy UCLA przystąpili do przesłuchiwania
świadka. Uniwersytet wynajął do tej sprawy renomowaną kancelarię Raeper and Cross,
specjalizującą się w procesach korporacyjnych o wysoką stawkę; regularnie reprezentowała w
sądach kompanie naftowe i duże firmy zbrojeniowe. Było oczywiste, że dla UCLA nie jest to prosta
obrona praw do prowadzenia badań medycznych. W grę wchodziły trzy miliardy dolarów - a wielki
biznes wymagał najlepszych biznesowych prawników.
Zespołem prawnym UCLA kierował Albert Rodriguez. Ten człowiek o łagodnym, młodzieńczym
wyglądzie i przyjaznym uśmiechu roztaczał rozbrajającą choć fałszywą aurę nowicjusza w swoim
fachu. W rzeczywistości miał czterdzieści pięć lat i od dwudziestu z powodzeniem wykonywał
zawód prawnika. Umiał jednak sprawiać wrażenie, że pierwszy raz w życiu występuje przed sądem,
i w subtelny sposób zasugerować przysięgłym, aby patrzyli na niego przez palce.
- Zdaję sobie sprawę, panie Burnet, że powrót do tych wyczerpujących emocjonalnie doświadczeń z
ostatnich kilku lat musiał być dla pana przykry i bolesny. Doceniam, że podzielił się pan z
przysięgłymi swoimi wspomnieniami, i obiecuję, że długo nie będę pana zatrzymywał. Jeśli mnie
pamięć nie myli, powiedział pan, że był pan przerażony, co jest zupełnie zrozumiałe. A tak przy
okazji, ile pan schudł przed pierwszą wizytą u doktora Grossa?
Alex się zaniepokoiła. Wiedziała, dokąd to zmierza: zamierzali podkreślić dramatyczną naturę
kuracji. Zerknęła na siedzącego obok niej adwokata, który gorączkowo obmyślał nową strategię.
Nachyliła się do niego.
- Powstrzymaj go - szepnęła. Pokręcił przecząco głową.- Nie wiem, ile schudłem odparł jej ojciec. -
Pewnie piętnaście, dwadzieścia kilo.
- Ubrania źle na panu leżały?
- Bardzo źle.
- Jak się pan wtedy czuł? Miał pan dużo energii? Mógł pan wejść po schodach?
- Nie. Musiałem odpoczywać co dwa, trzy stopnie.
Strona 16
- Ze zmęczenia?
Alex szturchnęła prawnika.
- To już było - syknęła. Adwokat się poderwał.
- Sprzeciw, wysoki sądzie. Pan Burnet wyjaśnił już, że rozpoznano u niego chorobę w stadium
terminalnym.
- To prawda - przytaknął Rodriguez. - Powiedział również, że żył w strachu. Uważam jednak, że
przysięgli powinni zrozumieć, w jak beznadziejnym położeniu się znalazł.
- Oddalam sprzeciw.
- Dziękuję. Panie Burnet... Stracił pan czwartą część wagi, był pan tak słaby, że z trudem mógł pan
wejść po schodach, i był pan śmiertelnie chory na białaczkę. Zgadza się?
- Tak.
Alex zgrzytnęła zębami. Bardzo chciała przerwać to przesłuchanie, ewidentnie stronnicze i niemające
nic wspólnego z niewłaściwym zachowaniem lekarza po zakończonej kuracji. Skoro jednak sędzia
pozwolił je kontynuować, nie mogła nic zrobić. A uchybienie było zbyt małe, aby na jego podstawie
dało się wnieść apelację.
- Szukając pomocy w tym trudnym dla pana okresie, przyszedł pan na wizytę do najlepszego
specjalisty na całym Zachodnim Wybrzeżu, tak?
- Który podjął się leczenia.
- Tak.
- I pana wyleczył. Ten znakomity, troskliwy lekarz wyleczył pana z choroby.
- Sprzeciw! Wysoki sądzie, doktor Gross jest lekarzem, nie świętym.
- Sprzeciw podtrzymany.
- Dobrze - powiedział Rodriguez. - Ujmijmy to inaczej. Panie Burnet, ile czasu minęło od
zdiagnozowania u pana białaczki?
- Sześć lat.
- Czy nie jest prawdą że pięcioletni okres przeżycia po rozpoznaniu jest w onkologii uznawany za
wyleczenie?
- Sprzeciw. Twierdzenie wymaga opinii specjalisty.
- Sprzeciw podtrzymany.
- Wysoki sądzie - Rodriguez zwrócił się do sędziego. - Nie rozumiem, dlaczego adwokaci pana
Burneta mają z tym taki problem. Ja po prostu staram się ustalić, czy doktor Gross wyleczył powoda
ze śmiertelnej choroby.
- Ja z kolei nie rozumiem, czemu obrona ma takie kłopoty z zadaniem tego pytania wprost - odparł
sędzia. - Bez budzących sprzeciwy sformułowań.
- Więc dobrze. Dziękuję, wysoki sądzie. Panie Burnet, czy uważa się pan za wyleczonego z
białaczki?
- Tak.
- Jest pan w tej chwili całkowicie zdrowy?
- Tak.
- Kto, pańskim zdaniem, pana wyleczył?
- Doktor Gross.
- Dziękuję. Wyjawił pan niedawno sądowi, że kiedy doktor Gross wezwał pana na dodatkowe
badania, pomyślał pan, że oznacza to, że choroba nie została całkowicie wyleczona.
- Zgadza się.
- Czy doktor Gross powiedział panu, że wciąż ma pan białaczkę?
Strona 17
- Nie.
- Czy ktoś z jego urzędników i personelu powiedział coś takiego?
- Nie.
- Jeśli więc dobrze zrozumiałem pańskie zeznanie, ani razu nie powiedziano panu wprost, że jest pan
chory, tak?
- Tak.
- W porządku. Wróćmy teraz do pańskiego leczenia. Poddał się pan leczeniu operacyjnemu i
chemioterapii. Czy to standardowe procedury w przypadku tego rodzaju białaczki?
- Nie, to nie było standardowe leczenie.
- To była nowa kuracja?
- Tak.
- Czy pan pierwszy został jej poddany?
- Tak.
- Wie to pan od doktora Grossa?
- Tak.
- Czy doktor Gross wyjaśnił panu, w jaki sposób ją opracowano?
- Powiedział, że to część programu badawczego.
- A pan zgodził się wziąć udział w tym programie?
- Tak.
- Razem z innymi pacjentami cierpiącymi na tę samą chorobę?
- Chyba tak... Wydaje mi się, że byli jacyś inni pacjenci.- W pańskim przypadku kuracja okazała się
skuteczna? - Tak.
- Został pan wyleczony.
- Tak.
- Dziękuję. Czy ma pan świadomość, panie Burnet, że w badaniach medycznych nowe leki często
testuje się na ludzkich tkankach, a niektóre się z nich wręcz pozyskuje?
- Tak.
- I wiedział pan o tym, że pańskie tkanki zostaną wykorzystane w taki sposób?
- Tak, ale nie w celach komer...
- Proszę odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Czy kiedy zgadzał się pan na wykorzystanie pobranych od
pana tkanek w badaniach naukowych, zdawał pan sobie sprawę, że mogą zostać użyte do pozyskania
lub testowania nowych leków?
- Tak.
- Czy gdyby taki lek udało się uzyskać, oczekiwałby pan, że zostanie udostępniony innym pacjentom?
- Tak.
- Czy podpisał pan dokument, który na to zezwalał? Długa cisza.
- Dziękuję, panie Burnet. Nie mam więcej pytań.
- I co, jak poszło? - zapytał ojciec, gdy opuścili gmach sądu i zmierzali na parking.
Z nieba sączyło się przydymione słoneczne światło, jak zwykle w centrum Los Angeles. Na następny
dzień zaplanowano mowy końcowe.
- Trudno powiedzieć - odparła Alex. - Udało im się skutecznie pomieszać fakty. Wiadomo że w
wyniku tego programu badawczego nie powstał żaden nowy lek, ale wątpię, żeby przysięgli
rozumieli, co się naprawdę wydarzyło. Powołamy dodatkowych biegłych, którzy wyjaśnią że UCLA
wyodrębnił z twoich tkanek linię komórek i na jej bazie produkował cytokiny w taki sam sposób, jak
twój organizm produkuje je naturalnie. W tym przypadku nie może być mowy o żadnym „nowym
Strona 18
leku”, chociaż to pewnie akurat przysięgli przegapią. Co gorsza, Rodriguez stara się upodobnić tę
sprawę do sprawy Moore’a sprzed dwudziestu lat. To był bardzo podobny proces: pod fałszywym
pretekstem pobrano od człowieka tkanki, które następnie zostały sprzedane. Wtedy UCLA łatwo
wygrał, chociaż nie powinien.
- No to, pani adwokat, jak wyglądają nasze szanse? Uśmiechnęła się do ojca, objęła go i pocałowała
w policzek.
- Szczerze? Będzie ciężko.
R003
Barry Sindler, specjalista od rozwodów sławnych i bogatych, rozsiadł się wygodniej w fotelu.
Próbował skupić się na tym, co mówi siedzący naprzeciwko niego klient, ale nie bardzo mu się to
udawało. Klientem był nudziarz Diehl, szef jakiejś firmy biotechnologicznej. Gadał abstrakcyjnie,
bez cienia emocji, z twarzą bez wyrazu - mimo że opowiadał o tym, jak jego żona rżnie się na prawo
i lewo. Musiał być fatalnym mężem. Tylko że Barry nie wiedział, ile kasy da się wyciągnąć z tej
sprawy. Wyglądało na to, że wszystkie pieniądze ma żona.
Diehl mamrotał monotonnie - o tym, jak nabrał podejrzeń, dzwoniąc do niej z Las Vegas; jak znalazł
rachunki z hotelu, w którym bywała co środę; jak zaczaił się w recepcji i widział ją z trenerem
tenisa. Stara kalifornijska śpiewka, Barry słyszał ją ze sto razy. Czy ci ludzie nie zdają sobie sprawy,
że są chodzącymi schematami? Wściekły mąż przyłapuje żonę z trenerem tenisa. Nawet w Gotowych
na wszystko by na to nie poszli.
Darował sobie dalsze słuchanie i bez tego miał za dużo na głowie. W mieście już gadali, że przegrał
sprawę Kirkorivich. Wszystko przez to, że testy DNA wykazały, że miliarder nie jest ojcem. Sąd nie
chciał mu przyznać całego wynagrodzenia, chociaż Barry ograniczył je do mizernego miliona
czterystu tysięcy - sędzia dał mu jedną czwartą tej sumy. I teraz adwokaci w mieście szczerzyli zęby,
bo nikt nie lubił Barry’ego Sindlera. Podobno „L.A. Magazine” szykował duży materiał o tej
sprawie, na pewno dla niego niepochlebny. Nie żeby go to ruszało - prawdę mówiąc, im częściej
przedstawiano go jako pozbawionego skrupułów, bezlitosnego skurczybyka, tym więcej miał
klientów. Bo kiedy przychodzi do rozwodu, ludzie chcą mieć bezlitosnego skurczybyka po swojej
stronie i ustawiają się do niego w kolejce. A Barry Sindler z całą pewnością był najbardziej
bezwzględnym, nadętym, żądnym sławy i bezdusznym skurwielem od rozwodów w całej południowej
Kalifornii. I był z tego dumny!
Naprawdę nie przejmował się drobiazgami. Nie martwił się o dom, który budował w Montanie dla
Denise i dwójki jej rozpuszczonych bachorów. Nie gryzł się remontem domu w Holmby Hills,
chociaż sama kuchnia miała kosztować pół miliona, a Denise bez przerwy zmieniała plany, bo
chorobliwie kochała kompleksowe remonty.
Nie, nie, nie. Barry’ego Sindlera trapiła tylko jedna rzecz: wynajem. Jego biuro zajmowało całe
jedno piętro biurowca na rogu Wilshire i Doheny, a zatrudniał w nim dwudziestu trzech prawników -
byli gówno warci, ale ich widok przy pracy imponował klientom. Poza tym nadawali się do
załatwiania drobnych spraw, takich jak spisywanie zeznań i zgłaszanie wniosków opóźniających
procesy - detali, którymi Barry nie lubił sobie zawracać głowy. Doskonale wiedział, że
postępowanie sądowe to wojna na wyniszczenie, zwłaszcza w sprawach o opiekę nad
dziećmi.Dotarli do rzeki. Czekała tam dłubanka, nad wodą na wysokości piersi zawieszona była lina.
Przeprawili się w dwóch grupach: Hagar stanął w łódce, przeciągnął jąna drugi brzeg, trzymając się
liny, i wrócił po pozostałych. Ciszę mąciło tylko odległe pokrzykiwanie dzioborożca.
Zagłębili się w las. Ścieżka stała się węższa i miejscami błotnista. Nie byli zachwyceni; hałasowali
strasznie, starając się obejść podmokłe odcinki.
Strona 19
- Daleko jeszcze? - zapytał dzieciak, marudny, pryszczaty nastolatek ze Stanów. Spojrzał pytająco na
matkę, dostojną matronę w słomkowym kapeluszu z szerokim rondem. Już blisko? - jęczał.
Hagar przytknął palec do ust.
- Ciii!
- Nogi mnie bolą.
Turyści skupili się wokół nich różnobarwną jaskrawą gromadką. Wszyscy patrzyli na chłopaka.
- Posłuchaj - szepnął Hagar. - Jeśli będziemy hałasować, nie zobaczymy ich.
- I tak ich nie widać. - Dzieciak się skrzywił, ale gdy grupa ruszyła, posłusznie wrócił na swoje
miejsce w szeregu.
Dzisiaj Hagar prowadził głównie Amerykanów. Nie lubił ich, choć nie byli wcale najgorsi - bo
najgorsi, tak, bez dwóch zdań, najgorsi byli...
- Tam!
- Patrzcie! Tam!
Nagle podekscytowani turyści zaczęli coś sobie pokazywać palcami i gadać jeden przez drugiego.
Pięćdziesiąt metrów przed nimi, nieco z boku ścieżki młody samiec orangutana stał na gałęzi, która
uginała się miękko pod jego ciężarem. Prezentował się wspaniale: dwadzieścia kilogramów, ruda
sierść, wyraźny biały kosmyk nad uchem. Hagar nie widział go od tygodni.
Uciszył turystów gestem i ruszył naprzód. Stłoczyli się za jego plecami, potykając się i wpadając na
siebie.
- Cśśś! - syknął.
- O co chodzi? - ktoś się zdziwił. - Przecież to rezerwat.
- Ćśśś!
- Są tu pod ochroną...
- Cicho!
Hagarowi zależało na uciszeniu klientów. Sięgnął do kieszeni koszuli, włączył nagrywanie, odpiął od
klapy mikrofon i wyciągnął go przed siebie. Od orangutana dzieliło ich teraz jakieś trzydzieści
metrów. Minęli przy ścieżce tabliczkę z napisem R B A . Osierocone orangutany
EZERWAT ORANGUTANÓW UKUT LAM
wracały tu do pełni sił, zanim znów wypuszczono je do dżungli. W rezerwacie znajdowały się klinika
weterynaryjna i ośrodek badawczy, zatrudniający grupę specjalistów.
- Skoro to rezerwat, to dlaczego nie...
- Słyszałeś, co powiedział, George. Bądź cicho. Dwadzieścia metrów.
- Patrzcie, drugi! I trzeci!
Wyciągnięte ręce wskazywały w lewo. Wysoko w górze roczny orangutan przemykał wśród gałęzi,
niosąc młode; z wdziękiem kołysał się na ręce i przeskakiwał z drzewa na drzewo.
Hagar nawet na niego nie spojrzał. Skoncentrował się na pierwszym samcu.
Orangutan z białym kosmykiem nie uciekał. Zawisł na jednej ręce i huśtał się z przekrzywioną na bok
głową obserwując ludzi. Młodsze osobniki zniknęły, a on spokojnie się gapił.
Dziesięć metrów. Hagar posuwał się do przodu z mikrofonem. Turyści sięgnęli po aparaty
fotograficzne. Orangutan popatrzył na Hagara i wydał dziwny odgłos, jakby zakaszlał:
- Dwaas.
- Dwaas - powtórzył Hagar.
Małpa nie odrywała od niego wzroku. Poruszyła wargami. Popłynęły gardłowe dźwięki:
- Ooh stomm dwaas, varlaat leanme.
- To on wydał te dźwięki? - spytał jeden z turystów.
- Tak - odparł Hagar. - On... mówi?!
Strona 20
- Małpy nie umieją mówić - wtrącił inny. - Orangutany są nieme. Tak piszą w książce.
Kilka osób zrobiło zdjęcia, z fleszem. Samiec nie okazywał zdziwienia, znów jednak się odezwał:
- Geen lichten dwaas.
- Może jest przeziębiony? - zaniepokoiła się jedna z kobiet. - To brzmi jakby kaszlał.
- To nie kaszel - zauważył ktoś z grupy.
Hagar obejrzał się przez ramię: powiedział to zawzięty grubas, który teraz stał z tyłu, a wcześniej z
trudem nadążał za resztą czerwony i zdyszany. W wyciągniętej ręce trzymał dyktafon.
- To jakaś wasza sztuczka? - spytał. - Nie.
Mężczyzna palcem wskazał małpę.
- To było po niderlandzku. Sumatra była kiedyś holenderską kolonią. On mówi po niderlandzku.
- Nie wiedziałem - przyznał Hagar.
- Powiedział: „Zostaw mnie w spokoju, durniu”, a potem, jak błysnęły flesze: „Bez świateł”.- Nie
mam pojęcia, co to były za dźwięki.
- Ale je pan nagrywał.
- Z ciekawości...
- Wyciągnął pan mikrofon, zanim się rozległy. Wiedział pan, że ta małpa coś powie.
- Orangutany nie mówią.
- Ten mówi.
Teraz już wszyscy patrzyli na małpę, nadal kołyszącą się na gałęzi. Podrapała się wolną ręką.
Milczała.
- Geen lichten - powiedział głośno grubas. Orangutan tylko zamrugał.
- Geen lichten!
Nie wyglądało na to, żeby małpa coś zrozumiała. Przeskoczyła na sąsiednią gałąź i zaczęła się
wspinać, bez wysiłku, przekładając rękę nad ręką.
- Geen lichten! Orangutan piął się dalej.
- On chyba jednak kaszlał albo coś... - mruknęła kobieta w słomkowym kapeluszu.
- Hej! - zawołał grubas. - Monsieur! Comment ca va?
Małpa znikała już wśród gałęzi, rozkołysanych jej rytmicznymi ruchami. Nie odwróciła się.
- Myślałem, że może zna francuski - wyjaśnił grubas, wzruszając ramionami. - Ale chyba nie.
Zaczęło mżyć. Turyści schowali aparaty, ktoś narzucił na ramiona lekką foliową pelerynę. Hagar
otarł spocone czoło. Ich uwagę przyciągnęły trzy młode orangutany, które obstąpiły pełną papai tacę
na ziemi.
- Espece de eon - dobiegło z gęstwiny.
W nieruchomym powietrzu słowa zabrzmiały zdumiewająco wyraźnie. Grubas okręcił się na pięcie. -
Że co?!
Wszyscy spojrzeli w górę.
- On przeklął - stwierdził nastolatek. - Po francusku. Wiem, że to francuskie przekleństwo.
- Cicho bądź - burknęła matka.
Wpatrywali się w gąszcz, szukając kryjącej się w nim małpy, ale bez powodzenia.
- Qu est-ce que tu dis? - zawołał grubas.
Nikt mu nie odpowiedział. Słychać było tylko szelest roztrącanych przez zwierzę liści i odległy
wrzask dzioborożca.
BEZCZELNA MAŁPA DRWI Z TURYSTÓW
„News of the World”
AFFE SPRICHT IM DSCHUNGEL, FLUCHE GEORGE BUSH