12560
Szczegóły |
Tytuł |
12560 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12560 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12560 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12560 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KURt DAVID (ur 1924) należy do czołowych prozaików NRD. W swym dorobku posiada David kilkanaście powieści i opowiadań, w tym również książki dla młodzieży, oraz kilka słuchowisk. Dwie jego powieści Śpiewająca strzała (Der singende Pfei) 1962) i Czarny wilkk (Der, Schwarze Woli 1966) zostały wyróżnione nagrodą Ministra Kultury NRD Powieść Ocalono (Die Uberleben-de 1972) przyniosła autorowi nagrodą państwową NRD za rok 1973.
Prezentowana obecnie powieść historyczno-przygodowa Czarny Wilk przenosi czytelnika w epokę Czyngis-chana. Urastanie w potęgę państwa mongolskiego i Jego władcy ukazał autor niezwykle obrazowo, na tle kolorytu lokalnego krain azjatyckich tych czasów. W wartką akcję wpisane zostały zwyczaje 1 obrzędy ludów koczowniczych, ich zetknięcie z wielowiekową tradycją kulturową Chin i Chorezmu. . < ¦ '
KURT DAVID
CZARNY WILK
z NIEMIECKIEGO PRZEŁOŻYŁA ZOFIA RYBICKA
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • 1989
Tytuł oryginału: Der Schwarze Wolf
Konsultant w zakresie mongolistyki: Stanisław Godziński .
Projekt okładki i ilustracji: Stanisław Rozwadowski
STRACH PRZED WSCHODZĄCYM SŁOŃCEM
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • POZNAŃ 1989
Wydanie IV, Nakład 59 750 + 250 egz. Ark. wyd. 11,1: »rłc. drak. 10,0.
Druk ukończono w kwietniu 1989 r.
Zam. nr 54/88 Z-8/953 . Zlec druk. 70616/88
POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. M KASPRZAKA
Poznań, ul. Wawrzyniaka 39
ISBN 83-210-0843-7
m°
Nazywają mnie Kara Czono — Czarny Wilk. Pewnego ranka szedłem sobie w górę rzeki, tak jak już nieraz o poranku szedłem w górę rzeki i jak już wiele razy rankiem brnąłem przez mokrą od rosy trawę i marzyłem o rybach, które pragnąłem złowić Dobrze mi się o nich marzyło, wczesnym rankiem, w niezmąconej ciszy, jaka panowała w dolinie, wśród krzewów i traw. Czasem powiew wietrzyka musnął gałązki krzaków i źdźbła traw; drżały wtedy spłoszone, jak młode dziewczę po pierwszym pocałunku.
Z rzeki wstawały opary.
Zaskrzeczał jakiś ptak.
Gdzieś trzasnęła sucha gałąź.
Wkrótce dotarłem do tego miejsca, gdzie dawno temu burza wyrwała z korzeniami dumny cedr ze stromego brzegu. Po jego pniu wybiegłem na rzekę, prawie aż do tego miejsca, gdzie wierzchołek zanurzony był w wodzie. Tutaj przykucnąłem, zarzuciłem wędkę na wody błękitnego Kerulenu i znowu zacząłem marzyć o rybach, które pragnąłem złowić.
Byłem szczęśliwy.
Na drugim brzegu stała czapla w płytkiej wodzie, szara i nieruchoma, za nią równie milczący i zastygły w bezruchu czarnozielony las, z którego wyjrzało słońce. Gdy się obejrzałem za siebie, widziałem naszą ordę; strzeliście biły w niebo słupki zwiewnego dymu. I podczas gdy konie stały jeszcze zaspane i otrząsały sobie rosę z grzyw, krowy już chodziły po soczystych pastwiskach, a krok w krok podążały za nimi pobekujące owce, ciasno stłoczone jedna przy drugiej.
A potem złapałem pierwszą rybę, a następnie drugą i trzecią, a gdy wyciągnąłem z wody czwartą z kolei, uśmiechnąłem się do moich porannych marzeń o obfitym połowie.
Byłem teraz jeszcze szczęśliwszy.
Zabijałem zwierzątka sztyletem, nawlekałem je na rzemyk i wieszałem na mocnej gałęzi. Dyndały na niej teraz martwe w słońcu, i nawet śmierć nie pozbawiła ich piękna.
Na drugim brzegu zaskrzeczała samotna czapla. Zaskrzeczała i rzuciła się głową do przodu, gniewnie, łapczywie.Potem spiesznie wyszła z płycizny i rozdrażniona kroczyła jak na szczudłach przez czerwone lilie, kwitnące w cieniu lasu.
Odwróciłem się i spojrzałem w kierunku naszej ordy. Był tam namiot mojego ojca, były jurty innych ludzi, był lasek wiązowy, zaraz przy nim ciemny parów, a za parowem wzgórze, z którego można było ogarnąć wzrokiem nie kończący się step. j
Jeszcze przedtem, zanim czapla pofrunęła na wierzchołek któregoś z drzew, spostrzegłem gromadę jeźdźców, która z wrzaskiem i wygrażając dzidami pędziła ze wzgórza ku ordzie. Wydawało mi się M nawet, że słyszę ich śmiechy. Tak, śmiali się; Słońce świeciło im
;j' w twarze, jako że jechali pod słońce i ozłacała ich ranna poświata.
¦ i Śmiali się naprawdę. Wyraźnie słyszałem. Może śmiali się z ko-
,'< biet i dzieci, które bojaźliwie chowały się do jurt, czmychały
w krzaki, lamentowały i gwałtowały, może ze starców stojących i bezradnie, a może z chłopców, którzy pędzili swoje trzody w step
i uciekali wraz z nimi. Śmiali się, owi obcy jeźdźcy. Drwiąco. Szy-
i derczo.
!' l A ja — ja jut nie byłem szczęśliwy. Wprawdzie ryby wisiały
jeszcze na gałęzi, martwe i połyskliwe, ale step huczał pod kopytami końskimi, dygotał i drżał, i rosa spadała z.traw. Z chmury} żółtego pyłu obcy wojownicy wypadli na małych konikach, obsko- | I czyli jurty, śmiali się, kłuli dzidami, wrzeszczeli, dym buchnął |
w górę, wtem oderwał się od ordy jakiś samotny jeździec i popędził ku rzece. Podniósł się dziki wrzask. I natychmiast też napastnicy rzucili się za nim w pogoń, jak gdyby im zależało tylko na tym jednym, właśnie na nim, który gnany strachem i swoim własnym . cieniem pędził co koń wyskoczy ku rzece.
— Temudżyn — krzyknąłem, a po chwili: — Tutaj!
— Tajcziuci, Czono! .
Jego koń się spłoszył i na łeb, na szyję zleciał w dó.ł. On sam] zaś stoczył się po brzegu i wskoczył do rzeki. Ja też skoczyłem! do rzeki. I już płynęliśmy obaj do drugiego brzegu, chowaliśmy! głowy pod wodę i płynęliśmy, raz wraz. dawaliśmy nurka, bo się lękaliśmy strzał naszych prześladowców. Ale oni nie strzelali. Widziałem, jak zapędzili się z końmi do wody, lecz tylko kawałek, i jak znowu się śmiali, i widziałem pęczek martwych, ryb na gałęzi; mieniących się w słońcu. Niebo tak łagodnie patrzyło na ziemię, jak gdyby nic się nie stało.
Dotarliśmy do lasu każdy z osobna, wpadliśmy w gęstwinę, prze dzieraliśmy się przez krzaki i zarośla, przełaziliśmy przez strzaskani piorunami drzewa olbrzymy, i nagle spostrzegłem, że w pobliżi mnie nie ma Temudżyna. Zgubiliśmy się. Zacząłem nasłuchiwać.
Ani Tajcziuta, ani Temudżyna. Tylko małe ptaszki skakały z ga lązki na gałązkę, trzepotały skrzydełkami w koronach idrzew, i tac po raz palec słońca muskał ich barwne upierzenie. Chciało mi sii
wziąć takiego ptaszka do ręki, nacieszyć tią jego ciepłem, bo marzłem w tym cienistym lesie, drżałem w przemoczonym ubraniu, krwawiły mi ręce i nogi. I paliły mnie rany na twarzy, zadrapania od cierni. Byłem też głodny. Pomyślałem o złowionych rybfcach i o szczęściu. Dlaczego Tajcziuci nas gonią i zachowują się tak, jakby to- do nich należały nasze pastwiska i rzeki?
Później dotarłem do jakiejś skały, z której leciała woda. Rosła tu młoda trawa i dziki czosnek, którego sobie podjadłem, nazbierałem też jagód, soczystych i chłodnych. Rzeczyjarysuszyłem na dspłych kamieniach, rany obmyłem w zimnej wódzie.
Dopiero gdy w lesie zapadł zmrok i ptaki umilkły, odważyłem się pójść z powrotem nad rzekę. Parę mew, które powróciły do gniazd, cicho kwiliło w wierzchołkach drzew. A nad Kerulenem płonęły ognie czuwających Tajcziutów. Widziałem konie i czułem zapach pieczonych baranów.
— Bez obawy możesz do nich iść, Kara Czono — odezwał się *a mną jakiś głos.
— Temudżyn!
— Idź, idź, to ja jestem winien twojemu nieszczęściu. Tajcziuci chcą złapać jednego, żeby móc panować nad wszystkimi.
A tym jednym jesteś ty, Temudżynie, pomyślałem sobie, ty, syn Jesugeja, który zjednoczył tysiące Mongołów, który pobił Tatarów i wziął do niewoli ich wodza. Urodziłeś się, gdy twój ojciec wracał zwycięski do swojej ordy, więc nadał ci imię pojmanego wodza Tatarów: Temudżyn, Żelazny Nóż *, bo byłeś pierworodnym i zwyczaj wymagał, abyś otrzymał imię, które by przypominało największe wydarzenie w-dniu twoich narodzin. W wiele lat później Tatarzy zemścili się na twoim ojcu, zaprosili go na ucztę, w której udziału nie wolno mu było odmówić, i domieszali mu trucizny do potraw; ponieważ nie czekał, aż gospodarz spróbuje pierwszy, umarł. Po śmierci twojego ojca, Temudżynie, inne szczepy oderwały się od twojej ordy, bo nie chciały być posłuszne małemu chłopcu — nawet jeśli był on synem wielkiego wodza. A Targutaj, wódz Taj-czutów, był pierwszym, który wraz ze swymi ludźmi oderwał się od twojej matki i od ciebie.
— Ja sam nie wracam, Temudżyn, jeżeli oni chcą jednego, aby nad wszystkimi móc panować, to czyż nie powinniśmy się trzymać razem, aby strzec tego jednego?
— Mam smutną matkę, dziewięć koni i sześć baranów. Słyszałeś
* Autor ibyt dowolnie ^przetłumaczył imię Temudżyn W języku mongolskim temiir znaczy żelazo, a przyrostek dżin był znamieniem rodzaju żeńskiego, tak więc Temudżyn w wiernym tłumaczeniu znaczy: żelazna. Słowem tym, użytym^ w charakterze imienia żeńskiego, nazywano syna Jesugeja, zapewne dla zmy«N lenią złych duchów, które w danych wierzeniach Mongołów atakowały raczej chłopców niż dziewczynki
dziś rano ten szyderczy śmiech Tajcziutów, Czono? Śmiali się z naszego ubóstwa.
Po drugiej stronie rzeki ciągle jeszcze płonęły ogniska wart, ludzie Targuta ja pili kwaśne kobyle mleko i śpiewali, żartowali i świętowali jak pod drzwiami klatki ze złowionym Temudżynem.
— Musimy-się stąd wyrwać, udać się po pomoc do któregoś /z sąsiednich szczepów, Temudżyn, może pójść do Kungiratówi gdzie czeka twoja narzeczona. Jej ojciec, potężny Dej-seczen, na pewno nie
odrzuci twojej, prośby. ' — Nie szanują człowieka, Czono, gdy przychodzi do obcej ordy
jako żebrak.
Światło księżyca przedzierało się przez dach lasu, i było chłodno, gdyśmy się znowu zaszyli w gęstwinę, aby poszukać sobie legowiska na noc. Śniłem znowu o moich rybkach i o tym, jak przynoszę je ojcu do jurty. „O, błękitny Kerulenie —>¦ mówił ojciec w moim śnie — "ty zwierciadło nieba, jesteś najbogatszy ze wszystkich rzek, zaspokajasz nasze pragnienie i nasz głód" Śnił mi się także Temudżyn. Przybył do niego biały sokół, którego niebo zesłało z pożywieniem. to głód był temu winien, że miałem takie sny, i to głód zaprowadził nas następnego ranka na północ, abyśmy uciekli.z tej leśnej pułapki, której nikt jeszcze nie przemierzył. Ale i tu czuwali Taj-cziuci, palili ogniska. Już teraz świętowali zwycięstwo nad-pojma-nym Temudżynem, choć Temudżyna jeszcze nie pojmali. Nie musieli się nawet wdzierać do lasu, bo i tak wiedzieli, że wyczerpany Temudżyn sam im wpadnie w ręce. I obstawili te miejsca, którędy mógłby próbować ucieczki.
Tak więc całymi dniami i przez całe długie noce błądziliśmy po lesie, przebijając się na południe, na zachód i znowu na północ, a ponieważ przypuszczaliśmy, że Tajcziuci będą często zmieniać miejsce postoju, powtarzaliśmy te marsze. Na wschód nie musieliśmy się zwracać, bo tam las zdawał się ciągnąć aż po wschodzące słońce,
— Żałujesz, Kara Czono, że zostałeś ze mną? Bo przecież przezej mnie głodujemy i tak strasznie się męczymy. ' i
— Głodujemy, bo Tajcziuci zagnali nas do lasu, męczymy się, bc1 chcą nas złapać, a więc cierpimy nie przez ciebie, tylko przez Taj
cziutów, Temudżynie!
Jest takie miejsce nad Kerulenem, gdzie las. wykracza poza za chodni brzeg i wrzyna się w step. — Jeśli tylko przepłyniemy ro drugą stronę rzeki — powiedział Temudżyn— znajdziemy się w bez kresie naszego kraju. On -nam da schronienie i uczyni nas niewi
dzialnymi. Po dwóch dniach dotarliśmy do tego miejsca i zaczęliśmy płynr
X powrotem przez rzekę, odpoczęliśmy na małej wysepce, na któr rosły wierzby, przepłynęliśmy drugą połowę rzeki i wyszliśmy i brzeg zupełnie wyczerpani. I zanim zdążyliśmy wśliznąć się w gęs' winę lasu, zostaliśmy obezwładnieni i związani przez zgraję Tajczii
tów. A potem ludzie Targuta ja pognali z nami w step, i tak pędzili przez cały upalny dzień i rzucający długie cienie wieczór. Przewiesili nas w poprzek przed siodłami i przytroczyli do koni. Losem wszystkich jeńców jest cierpienie i niepewność jutra. Moja głowa zwisała tak nisko, że potrącał ją but i strzemię Tajcziuta, jeśli ten tylko miał na to ochotę. Nie byłem już w stanie myśleć,. widziałem jedynie jeszcze przesuwającą się przed oczyma trawę, czułem na języku kurz i krew, nawet o rybach zapomniałem.
Zaprowadzili nas do jurty Targutaja, która stanowiła jego pałac. Wódz siedział właśnie nad pełną miską baraniny i kawałek po kawałku wrzucał sobie mięso do szerokich ust. Tłuszcz błyszczał mu na palcach i na czarnej brodzie, która zakrywała'mu prawie całe usta. Targutaj nie zwracał na nas uwagi, tylko jadł i jadł, popijał ze srebrnej czarki chłodzone kobyle, mleko, raz po raz strzelał palcami, i wtedy natychmiast wbiegał służący z porcelanowymi półmiskiem pełnym suszonych owoców. Strażnicy bezszelestnie pierzchali po jedwabistych dywanach albo bez słowa czekali w półmroku na znak swego pana.
Targutaj wytarł sobie zatłuszczone ręce, co oznaczało, że posiłek jest skończony. Uniósł głowę tylko ledwo-ledwo, tak że widział jedynie nasze stopy, i powiedział ochrypłym głosem: — Czyżby hardemu Temudżynowi urosły już cztery nogi, aby mógł się paść na moich pastwiskach tak jak jego barany?
A Temudżyn odparł: — Czyżby Targutaj, który kiedyś zaprzyjaźniony był ze szczepem mojego ojca, tak już się zestarzał, że nie potrafi odróżnić barana od dwóch przyjaciół?
Strażnik, doskoczywszy, wyciągnął z gniewem miecz, ale Targutaj podniósł rękę: — Zostaw go! Miłuję mądrość, gdyż jest ona ostrzejsza niż miecz. Ten, który stoi przede mną, jest prawdziwym Jesu-gejem, jego włosy są czarne, jego oczy płoną, jego słowa są przemyślane. Jest podobny do dzikiego konia. Gdy się go złap!L, jest narowisty i nie daje się ujeździć. A zatem trzeba go okiełznać, poniżyć, dręczyć i morzyć głodem. Wsadźcie go do gąsiora i oddajcie mi klucz. Tym sposobem najszybciej pojmie, że odtąd panuję nie tylko nad moimi Tajcziutami, ale także nad nim oraz nad jego zwierzętami i pastwiskami. Jego orda jest także moją ordą, i jego wola musi się poddać mojej woli:
Teraz przyjdzie pewnie kolej na mnie, którym sobie poszedł cichym rankiem na ryby i któremu Targutaj do tej pory nie raczył rzucić ani jednego spojrzenia i ani • jednego słowa. — Kazałem schwytać tylko jednego — powiedział wódz Tajcziutów. — Ale że ty z tym jednym dzieliłeś nóc i dzień, i nazywa cię on przyjacielem, każę cię również wsadzić do gąsiora. Ponieważ jednak ty nie jesteś synem wodza, już jutro rano, gdy pierwszy promień słońca padnie na mą jurtę, musisz mi powiedzieć, czy chcesz mi służyć, czy też umrzeć z mego rozkazu. Twoje życie nic nie znaczy, twoja śmierć
ni:-:
*ikogo nie wprawi w gniew. Będziesz więc tylko liściem, który wiatr zerwie z drzewa. A kto tam zauważy na drzewie brak jednego
liścia?
— Jeżeli nawet moje życie nic nie znaczy, słowa Targutaja przydają mu znaczenia.
— Nie boisz się .śmierci?
— Jak długo widzę Targutaja — nie! ¦ ^ Strażnik podniósł kańczug nad moją głową.
— Na straży przy tych dwóch zamiast jakiegoś dzielnego wojownika postawcie tego jednookiego i głupawego koniucha, ażeby wiedzieli, że nie są dla mnie niczym więcej jak tylko głodnymi szczurami stepowymi.
Wypchnięto nas z jurty pałacowej.
Tej nocy niebo było bezchmurne i gwiazdy wprost bladły przy jasnym świetle księżyca. Padało ono na ordę Tajcziutów i nav nasze drewniane jarzmo, które mieliśmy na karku. Staliśmy na placu nie opodal namiotu Targutaja daleko od siebie, nie mogliśmy się porozumieć nawet słowem, żeby nas zaraz nie usłyszał ów koniuch, który chodził między nami w tę i z powrotem.
Raz po raz wśród cieni rzucanych przez jurty w blasku księżyca przemykały się jakieś postacie i znikały w namiocie Targutaja.
Teraz w nocy nie byłem tak nieustraszony, jak wtedy, kiedy stanąłem przed wodzem Tajcziutów. Haniebny gąsior dławił moją odwagę i moją nadzieję, bo byłem przyzwyczajony walczyć wolny. Zabijałem wilki i antylopy stepowe, pokonywałem łosie i niedźwiedzie, a jakoś nigdy nie obleciał mnie strach, nawet wówczas nie, gdy zanosiło się na to, że to ja zostanę pokonany, gdyż wtedy widziałem w oczach zwierzęcia dumę, która dodawała mi sił. Ale Targutaj miał dla mnie tylko gąsior, pęta i obraźliwe słowa. I za to miałem mu służyć? Kto służy obcym — mówią u nas starzy — ten ma na co dzień mięso i mleko, ale czyż nie musi się wciąż bać o swoje życie? W namiocie Targutaja Tajcziuci śpiewali, świętowali zwycięstwo nad Temudżynem i śmiali się tym samym grzmiącym śmiechem, co owego ranka, gdy wdarli się do naszej ordy nad Kerulenem. W pewnym momencie sługa przyniósł jednookiemu komuchowi gotowany udziec barani ł wielką miskę mlefea. Ten siorbał i mlaskał, aż się echo niosło. Białą kość rzucił Temudżynowi pod nogi Nad rzeką rżały konie, na drugim brzegu wyły tchórzliwe wilki.
Noc stepowa także ma takie chwile, gdy wydaje się cicha, tak cicha, jakby chciała prześliznąć się do wieczności, nie wypuścić jut śpiących z objęć snu, nie uwolnić czuwających nastaniem dnia. Wszystko jakby ucichło, wiatr ustał, tylko księżyc wędruje nad lasami, rzekami i łąkami, obmacuje zarośla i jurty. Czuję, że zaraz coś się stanie. I już Temudżyn pędzi przed siebie, sadzi prosto na jednookiego koniucha i wali go w kark drewnianym jarzmem. Strażnik padaj w trawę. Temudżyn i ja uciekamy ku rzece. \
10
W obozie szczeka pies.
Jakieś dziecko płacze.
A przed nimi ucieka spłoszony jakiś nocny ptak i z wrzaskiem leci na drugą stronę rzeki.
Dopadliśmy wód Ononu i brnęliśmy przez szuwary, dopóki oświetlone jasnym blaskiem księżyca zwierciadło rzeki nie zaczęło sięgać narn po szyję. Pomyślałem sobie: z gąsiorem na karku i ze spętanymi rękoma, nie uda nam się uciec. Staliśmy w wodzie w milczeniu, zmarznięci, chętnie byśmy sobie porozmawiali, ale musieliśmy milczeć, bo powietrze było czyste i nasze słowa mogły się donieść wodą do ordy Tajcziutów. Po raz pierwszy w życiu bałem się wschodzącego słońca, bo mogło mi ono przynieść ze sobą nie taki zwykły poranek, wraz z ciszą, z mokrymi od rosy trawami i marzeniami o łowieniu ryb, ale śmierć, gdybym nie był gotów służyć Targutajowi. Temu-dżyna jednak nie odważyliby się zabić. Bo gdyby syn Jesugeja nie ostał się przy życiu, inny wódz ogłosiłby się jego dziedzicem, pomściłby śmierć Temudżyna i ujarzmił morderców. Wielu było takich, którzy mogli się powołać na lepsze pochodzenie niż Targutaj.
Z ordy już pędzili jeźdźcy. Nad rzeką się rozdzielili i pojechali wzdłuż brzegu, szukali, kłuli dzidami krzaki i oddalali się coraz bardziej. |
Jeden wszakże pozostał. ,Jego koń tańczył na brzegu w świetle księżyca, parskał i znowu zaczynał tańczyć. Jeździec ledwo mógł, go utrzymać. Uspokajając go. patrzył na. wodę i na szuwary. Nagi* powiedział: — Widzisz, Temudżyn, właśnie za ten twój opór tak cie, nienawidzą! — Człowiek ten nie pojechał w ślad za tamtymi, którzy przeszukiwali brzeg i zdołali już zniknąć we mgle, lecz z powrotem do ordy. '
—: Chodź — szepnął Temudżyn.
Wydostaliśmy się z wody na brzpg i przekradliśmy się do tej jurty, przed którą ów człowiek rozsiodłał swego konia. Niepostrzeżenie wśliznęliśmy się do namiotu i schowaliśmy się pod stosem owczej wełny. • ¦
¦ Tymczasem Tajcziuci już wrócili znad rzeki i ze stepu i przetrząsali jurty. Przyszli także do naszego namiotu. Gdy spostrzegli stertę owczej wełny, jeden z nich powiedział: — Tam nie ma nikogo. Kto by w taki upał wytrzymał pod wełną? — Powiedzieli jeszcze, że rano na nowo zaczną szukać. —: Daleko i tak' być nie mogą. Jeśli pójdą w step, wilki ich zjedzą, a jeśli zechcą się przedostać przez rzekę, woda ich pochłonie. Nie, z gąsiorem na karku nie ma pod tym niebem ucieczki. A może ktoś z wąs już kiedyś słyszał o czymś takim?
Milczeli. ¦
— No to kładziemy się spać, zobaczycie, że zanim słońce zajdzie za jurtę Targutaja, obaj będą z powrotem w naszej ordzie, pełni skruchy jak wielbłądy, kLóre uciekły i nigdzie nie dostały nic do picia..
U
Gdy Tajcziuci opuścili namiot i wkrótce potem zapadła w ordzie znowu nocna cisza, usłyszałem Temudżyna wyłażącego spod owczej wełny, Zrobiłem to samo. Temudżyn trącił w ramię człowieka, który położył się na swych poduszkach, i powiedział szeptem: — Oelun-eke przesyła ci pozdrowienia, drogi Sorkan Śziro, Matka Chmura dobrze cię wspomina!
— Temudżyn!
— 3est też ze mną mój przyjaciel, Sorkan Sziro. Wyjdź"; Kara Czpno, pokaż mu tę ozdobę, którą nam Targutaj wsadził na szyję.
¦ Człowiek ów przycisnął ręce do oczu, jak gdyby nie chciał przyjąć do wiadomości tego, czego teraz będzie się od niego żądało.
— Sorkan Sziro ¦— szeptał Temudżyn ~ przecież chyba jeszcze nie zapomniałeś o tym, jak z twoimi dziećmi, kiedy sam byłem jeszcze dzieckiem, a wyście żyli w ordzie mojego ojca, chodziłem na zamarznięty Kerulen na ślizgawkę?
— Nie, na Wieczne Błękitne Niebo, nie, nie zapomniałem!
— No to rozwal nam te gąsiory, Sorkan Sziro! •
— A jak was znowu złapią? Rozsypią moje popioły na cztery wiatry, Nie, nie mogą!
Popatrzyłem bezradnie na Temudżyna. Co teraz?
Temudżyn się uśmiechnął: — No dobrze, Sorkan Sziro, ale gdy Targutaj usłyszy, że widziałeś mnie na rzece, nie zdziwi się, żeś mu o tym nie powiedział, nawet wtedy, gdy weszli tu do jurty?
Sorkan Szira rozwalił oba gąsiory, ugotował nam dobrze odkar-mione jagnię, napełnił parę bukłaków kobylim mlekiem i dał nam łuki i strzały. — Niech was niebo uczyni niewidzialnymi i doda skrzydeł waszym koniom, abyście nie tylko wy, ale abym i ja ujrzał
jeszcze słońce. — Moja matka Oelun-eke podziękuje wam za to, i ja wam tego
nigdy nie zapomnę, Sorkan Sziro.
W jurcie trzaskał ogień na ognisku — to paliło się drzewo z połamanych gąsiorów.
Człowiek ten dał nam jeszcze dwie żółte jak słoma klacze z białymi pyskami, — Jedźcie i szukajcie swoich matek — powiedział. Wskoczyliśmy na nie osiodłane konie i popędziliśmy w step, z ra» dości popędzaliśmy zwierzęta i szarpaliśmy je za grzywy.
— Teraudżyn! — wrzeszczałem.
— Kara Czono! — wrzeszczał on.
Poranne słońce całowało nam twarze. Śmieliśmy się i pokrzyki* waliśmy raz wraz: „Temudżyn" i „Kara Czono", krzyczeliśmy z ra« dości i ze swawoli, aż wreszcie późnym popołudniem dotarliśmy do wzgórza, za którym obozowała nasza orda i z którego owego ranka spadli na nas z hukiem Tajcziuci. Zatrzymaliśmy konie, zajrzeliśm; do pobliskiego parowu, popatrzyliśmy na wiązowy lasek, na soczyst . . pastwiska i na błękitny Kerulen, który płynął milczący wzdłuż łasi
Tam gdzie stały okrągłe jurty z wojłoku, żółciła się zeschła, martwa trawa.
— Matka Chmura pociągnęła pewnie z moimi braćmi i resztą or-dy ku Burkan Kałdunowi — powiedział Temudżyn — bo ta góra już raz mi życie uratowała, i z jej szczytu najbliżej jest do nieba.
Tak więc pojechaliśmy dalej brzegiem rzeki, jechaliśmy tak pół nocy, przedarliśmy się przez leśną gęstwinę i dotarliśmy do owej góry, u stóp której odnaleźliśmy naszych.
U
DWA SZTYLETY j
!il.
Rodzice moi byli biednymi pasterzami, którzy bardziej drżeli o chorą owcę niż o któregoś ze swoich synów; nie dlatego, żeby nie kochali swoich synów, ale dlatego, że strata owcy oznaczała głód, a śmierć syna tylko ból i żal. Ojciec mój służył Jesugejowi, brał udział w jego wojnach z sąsiednimi plemionami na wezwanie władcy lub w razie najazdu nieprzyjaciół. Nigdy nie zabijał z własnej woli, ; nigdy nie bogacił się na łupach, i zawsze trzymał się przykazań starszych i ich obyczajów. Nazywano go czasami Milczkiem. Jeszcze dziś ludzie zwą go Milczkiem. Milczeć nauczył się on na brzegach Keru-lenu łowiąc ryby i na polowaniach w lasach na Burkan Kałdunie. Z wojny wracał zawsze z przyjemnością do domu- nad rzeką, i do tej góry, ponieważ lubił samotność i cenił sobie życie.
Kiedy ja, jego najstarszy syn, wszedłem do jurty i opowiedziałem mu, co mnie i Temudżynowi przydarzyło się u Tajcziutów, pocałował mnie w oczy, podszedł do skrzyni i wyjął z niej mały sztylet, zawinięty w jedwabną chustę.
W milczeniu wyszliśmy z namiotu. , .
Nad ordą rozpościerała się już szarówka, wypierając noc wypychała ją w step, gdzie księżyc ginął już za ostrymi trawami.
Wokół szczytu Burkan Kałdunu pełzły mgły; las po północnej stronie, góry był jeszcze czarny w ustępujących ciemnościach. Wspinaliśmy się w górę wąską ścieżką, przyjemnie było tak iść rozkwitającemu porankowi naprzeciw. Największe wrażenie robiło to na mnie, zwłaszcza że nie musiałem się już bać wschodu słońca, na którego spotkanie prowadził mnie mój ojciec. Na szczycie lekki wietrzyk falował trawę.
Usiedliśmy w milczeniu na występie skalnym, popatrzyliśmy po-c nad lasem na szeroką czerwoną smugę za czarnymi drzewami, z której wyłaniało się słońce, zdjęliśmy czapki, zawiesiliśmy sobie na szyi| nasze rzemyki, którymi przewiązywaliśmy się w pasie, i pokłqriiliśroy| się dziękczynnie gorejącej kuli ognistej. Potem ojciec mój odwiną^ z jedwabnej chusty mały sztylet, położył mi go na dłoniach i po-^ wiedział uroczyście: — Polowałem kiedyś ze starym Jesugejem po; tamtej stronie Kerulenu w gęstwinie. Było nas dwunastu w jegoj drużynie, mieliśmy wytropić^zwierzynę i ją naganiać. Przywilej ż&4
14 ' '
bu.d jednak zastrzeżony był dla naszego pana, tak brzmiał jego roz« kaL, któryemy respektowali, nie tylko ze względu na surowość, z jaKą go ogłoszono. Choć Jesugej umiał polować i zawsze trafiał strzałą w upatrzone miejsce, owego ranka nie trafił potężnego niedźwiedzia, druga strzała też nie ugodziła zwierzęcia w serce; rozjuszone i wściekłe zwierzę rzuciło się na .Jesugeja. Podczas gdy pozostałych jedenastu ludzi ze świty zbladło z przerażenia i nie wiedziało, czy złamać rozkaz, ja wypuściłem strzałę, zanim niedźwiedź zdołał złapać naszego pana w miażdżący uścisk. Nie chybiłem i natychmiast wbiłem W ciało zwierzęcia, tuż obok strzały, mój nóż.
— A co zrobił Jesugej, ojcze, co powiedział?
— Tak, co zrobił i co powiedział, Kara Czono! Ja wtedy tak samo czekałem na jego odpowiedź, jak ty dziś na moją Co by było, gdyby oświadczył, te potrafiłby sam powalić zwierzę? Nikt by się nie poważył mu zaprzeczyć. I kto się tam zna na humorach panów? Mógł mi przecież równie dobrze powiedzieć, że zwątpiłem w jego dzielność, w jego odwagę, i w ogóle jak mogłem nie posłuchać jego rozkazu? Jesugej był jednak mądry: „Jedenastu spośród was posłuchało mojego rozkazu, który mogłem przypłacić życiem — powiedział — jeden go nie usłuchał i uratował mnie od śmierci. Jeśli teraz mu dziękuję i obdarowuję go, to czyż nie dziękuję mu za nieposłuszeństwo? Pomyślcie nad tym, a sami dojdziecie do tego, jaką wam daję radę!" I wtedy, Kara Czono, Jesugej wręczył mi ten drogocenny sztylet.
Promienie słońca iskrzyły się jak ognie drogich kamieni i rzucały punkciki jaskrawego światła na twarz mojego ojca.
Nad nami krążyły bezgłośnie dwa sokoły, nagle rzuciły się w dół ku rzece na stado mew. Samotne białe pióra żałośnie zawirowały nad wodą, wpadły w błękit Kerulenu i popłynęły hen na rozkołysanych falach.
— Zanieś ten sztylet Temudżynowi — powiedział ojciec — podziękuj mu, że fortelem uratował ci życie. Oby był on tak mądrym jak jego ojciec Jesugej.
Gdyśmy schodzili w dół, spotkaliśmy u podnóża góry karawanę chińskich kupców na wielbłądach, która ciągnęła ku ordzie. Z jurt i pastwisk wypadły z krzykiem dzieci, biegły obcym naprzeciw, oniemiałe na widok barwnych strojów kupców, wytrzeszczały oczy na obładowane wielbłądy, które dźwigały do Obozu wielkie bele i skrzynie.
Karawanę obskoczyli też pasterze i myśliwi oraz ich żony; bo skrzynie i bele kryły w sobie cudowne rzeczy: jedwabne dywany w barwne wzory, brokatowe szaty i drogocenne tkaniny, kołczany z kości słoniowej, tarcze i sztylety, ozdoby i słodycze.
Stałem z ojcem w tłumie i przysłuchiwałem się giętkim słowom, *tórymi kupcy zachwalali swoje towary, przypatrywałem się, jak rozdzielali tłodycze między dzieci, nie żądając nic w zamian, i Will
działem, jak wkrótce potem pierwsi mieszkańcy ordy pobiegli do swoich jurt i wrócili z futrami, jak przyprowadzali owce i konie, jak przynosili skóry, ba, jeden nawet przyprowadził kupcom potężnego jaka, który został wyceniony i wymieniony na różne rzeczy.
, Ciągle jeszcze trzymałem w ręce zawinięty w jedwabną chustę sztylet i szukałem Temudżyna między ludźmi. Nie znalazłam go, znalazłem tylko jego siwiejącą rodzicielkę, Matkę Chmurę. Klęczała z wielką miską soli obok jednego z kupców. Przyniosła tę sól z pobliskiego jeziora. Otrzymała za nią trzy czarki. Paznokciami opukiwała cieniutką jak mgiełka porcelanę, oglądała naczyńka biorąc je pod słońce, podczas gdy kupiec z zadowoleniem grzebał ręką w soli
. i przesypywał ją między palcami.
Potem zobaczyłem Temudżyna. Stał przed swoją jurtą, sam, i z.marsem na twarzy popatrywał na kupców, stał z założonymi rękoma i patrzył na kupców tak, jalcby chciał ich z ordy przepędzić,
zabrać im towary.
— Dobrze, że przyszedłeś — powiedział Temudżyn, nie spojrzawszy nawet w moją stronę.
— Chciałem ci...
— Cicho bądź, Kara Czono, nie płosz mi myśli, patrz lepiej na tych i handlarzy, później ci powiem, co mi mówią ich gładkie gęby. —< A po chwili dodał: — Weźmy choćby na początek tego tam przy tym białym wielbłądzie, handlarza dywanów. Nie ma zębów, nie ma włosów, ale gębę ma kwitnącą. Jego palce chciwie jak szpony wczepiają się w wilczą skórę, którą mu proponują. Powiedz mi, Czono, czy ten handlarz potrafiłby zabić wilka?
— Nie, ten nie! — Chciało mi się śmiać.
— No widzisz, a on daje naszym myśliwym tylko tyle za futro, ile mu się żywnie podoba, Obok niego siedzi kupiec z barwnymi1 tkaninami, ten z blizną na czole. Czy ten potrafiłby ujeździć dzikiego konia?
— Nie, ten nie! — Znów nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
— No widzisz, a pogardliwie podśmiewa się z naszych pasterzy, bo żyją tylko w namiotach, przenoszą się ze swymi trzodami z pastwiska na pastwisko, a on przybył tu z wielkiego miasta, zbudowa nego z kamieni i cegieł, jak mi opowiadał mój ojciec. I popatrz ns następnego, Kara Czono, na tego z błyszczącymi pierścieniami ni palcach, tego ze zmrużonymi kocimi oczyma. Jego pierścienie sąj więcej warte niż cała nasza orda. Czy umie on strzelać z łuku, tra^j
; ,fiać do celu? 1
— Chyba nie, bo ma przybocznych, którzy to robią za niego i goj
strzegą. " ]
— Tak jest. Moja matka dała mu sól i chciała ża to cztery czarki; Jak widzę, dostała tylko trzy. Dlaczego? Bo on się z nią nie liczy, bĄ ci handlarze są jak sroki, chciwi i chytrzy, ponieważ myślą, że mogjj nas bezkarnie oszukiwać, nas, którzy nie mieszkamy w miastacłi
. .it.
z kamienia, którzy nie chodzimy w drogocennych szatach. — Temudżyn wszedł do jurty i wrócił z dwoma łukami oraz z wiązką strzał.
— Co> chcesz uczynić? — zapytałem przestraszony.
— Ppkazać im, Kara Czono, co my potrafimy, i pokazać naszym ludziom, czego oni nie potrafią. Jednych to pognębi, a drugich pokrzepi!
Przecisnęliśmy się przez ciżbę, do tego kupca, który dał matce Temudżyna trzy czarki zamiast czterech.
— Miałbym dla was białą klacz -r- powiedział Temudżyn.
— Co chcielibyście w zamian, panie?
— Nic!
— Nic? Nie ma takiego zwyczaju, ja chętnie zapłacę, ile trzeba.
— Umiecie chyba jeździć konno, prawda? .
Kupiec się uśmiechnął. — Myślicie, że przybyliśmy tu z państwa Kin * na piechotę?
Pobiegłem po klacz i przyprowadziłem ją kupcowi. Było to rosłe zwierzę, niespokojnego szerokiej piersi i długiej grzywie: Kilku spośród mieszkańców ordy roześmiało się'drwiąco, nggogtali patrzyli zdumieni i czekali, aż Temudżyn ujawni swoje zamiary wobec kupca.
— Dostaniecie tego konia — powiedział Temudżyn — jeżeli przejedziecie się na nim w dół do rzeki i z powrotem do ordy.
Kupiec nieufnie popatrzył na klacz i powiedział szorstko '— Nie jestem koczownikiem, nie jeżdżę bez siodła!
— My potrafimy i tak, i tak, kupcze — odparł Temudżyn — ale dostaniecie siodło, bo nie chcemy was narażać na niebezpieczeństwo! — Pociągnęliśmy klacz w trawę, rzuciliśmy się jej na nogi, złapaliśmy ją za ogon i uszy tak mocno, że z bólu aż prychała i rżała, i osiodłaliśmy konia.
— Chcecie mnie.oszukać —- krzyknął kupiec. — Już widzę, że to klacz, której nikt nie potrafi dosiąść!
— Kłamie! Kłamie! — krzyknęło kilku mieszkańców ordy. — Chce nas obrazić! Ten handlarz kłamie!
Temudżyn pozwolił pasterzom i myśliwym wyładować swój gniew. Potem nakazał spokój: — Słyszeliście naszą odpowiedź? Nie poważyłbym się żądać od was czegoś, czego sam nie byłbym w stanie dokonać! To byłoby wbrew naszym obyczajom i wbrew prawom naszych ojców, kupcze! .
— Dobrze, pojadę na niej, przedtem jednak musicie mi udowodnić, że wasze słowa są prawdą.
Temudżyn natychmiast wskoczył na siodło, pognał klacz w stronę Kerulenu, przemknął galopem wzdłuż brzegu i choć zwierzę raz po raz stawało dęba, wierzgało kopytami, rzucało się wściekłe w piasek i narowiście schylało głowę, nie udało mu się zrzucić jeźdźca.
• Państwo Kin — chodzi o Chiny rządzone przez tzw. Złotą Dynastię, czyli Przez Dżurdżenów (1125—1234 n.e.).
> Czarny Wilk
17
Temudżyn ani razu nie dotkiiął ziemi butami. Pasterze > myśliwi krzyczeli z radości, śpiewali, klaskali w ręce, wołali: — Nasz Temu-dzyn to prawdziwy Jesugej! — Wszyscyśmy z triumfem Spoglądali na kupca, który zgnębiony śledził tę brawurową jazdę, ale który mimo to zgodził się dosiąść tego konia; w końcu było to dzikie, ale rasowe zwierzę, które bardzo chciałby mieć na własność, zwłaszcza że istniała możliwość dostania go w prezencie.
Mocno trzymałem klacz, gdy kupiec jej dosiadał. Naokoło była głęboka cisza, nawet dzieci przyglądały się temu w nabożnym skupieniu i napięciu.
— Tak — powiedział do mnie kupiec — zostaw mnie teraz z nią sam na sam! — Uskoczyłem w bok. I koń pognał jak szalony, nie, nie pognał, skoczył, skoczył w powietrze, dał potężnego susa, upadł na kolana, i kupiec fiknął kozła ponad głową zwierzęcia w trawę. Koń, bez jeźdźca, pognał wesolutkim kłusem ku rzece. Mieszkańcy ordy śmiali się do rozpuku. Lecz kupiec, pałając pragnieniem zdobycia klaczy — był może nawet trochę odważniejszy, nii Temudżyn skłonny był gp4ł.to posądzać — dosiadł konia po raz drugi. Ale znowu spadł, spadł % tylfi' momencie, gdy zwierzę rzuciło się nagle bokiem na ziemię i jak szalone zaczęło bić kopytami wokół siebie.
— Możecie spróbować jeszcze raz — oświadczył Temudżyn, i ja znowu podprowadziłem klacz — Ta klacz.zasługuje na to, kupcze! —
powiedziałem.
— To diabeł, nie koń! — Kupiec splunął i otrzepując szaty z kurzu, poszedł do swoich towarów.
— Może jest wśród was ktoś, kto zna się na strzelaniu z łuku? — zapytał Temudżyn pozostałych kupców. —¦ Kto trafi w wyznaczony cel, dostanie klacz na własność.
Nikt się nie zgłosił.
Wielu mieszkańców ordy znowu się roześmiało, a paru nawet odstąpiło od transakcji, podczas której przeważnie zdzierano z nich skórę. Inni jednak z odrobiną smutku patrzyli w ślad za odchodzącymi kupcami, bo mieli jeszcze nadzieję, że ubiją dobry interes. — Pozwólcie im odejść — przemówił do nich Temudżyn. — Będą teraz wszędzie o tym opowiadać, jak to zostali potraktowani w naszej ordzie. Ci, którzy przyjdą po nich, nie będą tu już wchodzili z taką butą i nie będą się do nas tak lekceważąco uśmiechali, dlatego tylko, że mieszkamy w wojłokowych jurtach i wędrujemy z pastwiska na pastwisko, każdego jednak, kto nie będzie się nad nas wynosił, potraktujemy grzecznie, będziemy z nim handlować i przyjmiemy goj gościnnie! !
Temudżyn zaprowadził mnie do swojej jurty, ten młody Temu dżyn, którego dzisiaj nazwano „prawdziwym Jesugejem".
—¦ Przyszedłeś do mnie z czymś, a ja ci nie pozwoliłem mówi O co to chodziło, Czpno?
— Przysłał mni« do ciebie mój ojciee —• powiedziałem i odwi
hąłem z' jedwabnej chusty sztylet. — Masz, Temudżyn, to prezent' od niego, za to, że fortelem uratowałeś mnie i nas od Targutaja. Ojciec mój powiedział, żebyś był tak samo mądry, jak Jesugej, którego szanował i którego uratował od pewnej śmierci.
— Wiem — odparł Temudżyn — na polowaniu na niedźwiedzia. — Matka Chmura ciągle mi o tym opowiadała. ty tym zdarzeniu kryje się wiele mądrości, Czono!
Na dworze tymczasem zerwał się wiatr, w wojłokowych ścianach jurty aż huczało. Ciemne chmury połknęły światło słońca. Za lasami rozlegał się pomruk grzmotu.
— Sztylet mojego ojca — powiedział cicho Temudżyn. — Bardzo cenny prezent. Pasuje do mojego imienia, Kara Czono, „Żelazny Nóż".
Temudżyn wstał i podszedł do skrzyni obciągniętej czerwoną skórą. On też wyjął z niej zawinięty w jedwab sztylet. — Ten nóż też ma swoją przeszłość, Czono. Należał do tego tatarskiego Temudżyna, którego mój ojciec wziął do niewoli i którego imię dziś noszę. Po tym wodzu nie pozostało nic prócz tego noża. POniewajż^jesteś pierwszym przyjacielem w moim życiu, daruję ci go, Kara Cżono, oczywiście zapytuję cię najpierw, czy chcesz być moim przyjacielem i czy ja mam zostać twoim na zawsze?
— Nazwałeś mnie przyjacielem już pod obstrzałem wściekłych oczu Targutaja, Temudżynie.
Nagły wiatr zmiótł zasłonę u wejścia do jurty jak łachman. Widać było teraz rzekę i las, na który spadła nawałnica. Jeden z cedrów złamał się z trzaskiem i wpadł do rzeki. Niebo przecinały błyskawice, jak ogniste strzały spadały na las, wokół Burkan Kałdunu huczał grzmot, aż ziemia drżała, i z rykiem przetaczał się nad naszą ordą.
— Dobrze — odpowiedział Temudżyn -r- w takim razie przysięgnijmy sobie, że jeden drugiego nie opuści, że na zawsze dochowamy sobie wierności. Jeżeli ty złamiesz przysięgę, zabiję cię tym oto sztyletem mojego ojca, który mi podarowałeś, jeżeli ja złamię przysięgę, ty mnie zabijesz sztyletem owego tatarskiego Temudżyna, który ci teraz darują. Czy to sprawiedliwe i godne naszych obyczajów, Czono?
— Sprawiedliwe, Temudżynie! Zamieniliśmy się sztyletami.
Gdy biegłem do jurty mojego ojca, spadł deszcz. Najpierw pojedyncze wielkie krople zabębniły na dachach namiotów. Ale wkrótce zaczęło padać mocniej, a potem tak mocno, że Kerulen przybrał potężnie i rwał spienionym nurtem. Tam gdzie rzeka płynęła kawa-Nk przez otwartą łąkę i zakręcała, brązowa woda występowała z brzegów. Raz po raz jaśniały tam grzebienie piany jak pasma szarej Przędzy.
Kara Czono ma teraz przyjaciela, myślałem sobie, przyjaciela, któ-
ry jest synem Jesugeja. Jakież znaczenie mógł mieć teraz deszcz! Przysiągłem przyjaźń. Znowu było we mnie coś z tego szczęścia, jakiego doznawałem owego ranka podczas łowienia ryb. A pioruny? Pioruny były dla mnie jak głuche bicie w bębny.
Ojciec mój siedział w jurcie na wojłokowej macie i naprawiał but. Podzieliłem się z nim wieścią, która tak mnie radowała Oczy mi błyszczały ze szczęścia Ale ojciec wysłuchał moich słów nawet na mnie nie spojrzawszy.
Milczał mój ojciec, milczał i naprawiał dalej but.
WE DWÓJKĘ NA JEDNYM KONIU
Znowu chodziłem nad Kerulen łowić ryby, tak jak w owe szczęśliwe poranki, zanim pojmali nas Tajcziuci. Czasem był przy mnie Temudżyn. Wtedy łowiliśmy razem. Albo we dwóch chodziliśmy polować na świstaki i wracaliśmy dopiero po zachodzie słońca. Naszego gmadego z wyłysiałym ogonem, któremu można było policzyć żebra, obładowywaliśmy zawsze wtedy świstakami, że aż uginał się pod ich ciężarem, gdy zmęczeni wracaliśmy do ordy. Zdobycz dzieliliśmy na pół.
Gdy siedziałem nad rzeką sam, rozmyślałem o tym milczeniu, jakim mój ojciec przyjął wieść, że zostałem przyjacielem Temudżyna. Milczenie starych jest mądre i dobrze wyważone. U mojego ojca nie musiało ono oznaczać ani aprobaty, ani dezaprobaty. On się nigdy nie śpieszył z odpowiedzią, bo barana, który uciekł, zawsze można jeszcze złapać, ale słów, kitóre się wypsnęły, nie. Mimo wszystko bardziej rozmyślałem o jego milczeniu, niż potrafiłem to sobie wytłumaczyć.
Któregoś dnia Tajcziuei porwali nam osiem koni, wśród nich sre-brzystosiwego wałacha i tę ognistą białą klacz, tę narowistą i szlachetną, która zrzuciła kupca. Dokonało się to na naszych oczach, gdy słońce stało w zenicie. Zanim zdążyliśmy złapać za łuki i przyłożyć do nich upierzone strzały, tajcziuccy bandyci zniknęli już w stepie.
— Polecę za nimi! — powiedział jeden z braci Temudżyna. A Temudżyn zapytał: — Jak?
Milczeliśmy, popatarzyliśmy na żółtą równinę, w dal, w nieskończoność, ale nie mieliśmy już koni. Nie licząc jednego, na którym ktoś uganiał po lesie, mieliśmy tylko te osiem koni. Tak więc czekaliśmy na tego jedynego konia, jakiego nasza orda jeszcze posiadała, i staliśmy na upalnym słońcu, które wraz ze złodziejami umykało na zachód i pogrążało nas w mroku.
— Dziś ukradli nam konie, a jutro zagarną nasze owca — powiedział Temudżyn.
—• A potem nasze kobiety i dzieci! — powiedziałem ja.
—- A jak nam zabiorą kobiety i dzieci — zauważył brat Temudżyna — spalą nasze jurty, a my, mężczyźni, wyczerpani i głodni będziemy leżeć po lasach i się temu bezczynnie przyglądać.
21
—: Ale nie będziemy niewolnikami — powiedział Temudżyn. —• Już raczej wolę żyć jak zwierzę i zginąć niż zostać niewolnikiem; bo zwierzę jest wolne i tym góruje nad niewolnikiem. .
1 tak 'staliśmy w ciemnościach, gadaliśmy i gadaliśmy, coraz bardziej pogrążając się w smutku, a przed jurtami siedziały kobiety i zawodziły razem z nami, płakały dzieci, beczały barany, jałćby słały koniom smętne pozdrowienia.
Wzeszedł księżyc. '
Siedzieliśmy przy ognisku i nasłuchiwaliśmy.
Wracał myśliwy z owym jedynym koniem, jaki nam jeszcze pozostał. Po jego twarzy poznaliśmy, że jest szcaęśliwy z powodu szczodrego dnia. Łowy bowiem mu się udały, ale gdy mu opowiedzieliśmy, J co się nam przydarzyło, miał taką samą posępną twarz jak my, i na i pewno także takie same myśli. ¦
Pojechaliśmy w step we dwóch. Temudżyn i ja, obaj na jednym, zgonionym koniu. Temudżyn siedział z przodu i mówił: — Posłuchaj, Kara Czono! Gdy dziś rano siedziałem z tobą nad rzeką i łowi-1 łem ryby, pomyślałem sobie: Powinienem mieć w naszej ordzie-stO: razy tyle koni r mężczyzn, sto razy tyle, ile w tej chwili mamy,i wówczas byłoby nas tysiąc razy więcej, niż jest nas dziś w ordzie,j ; koni i mężczyzn. Rozumiesz to, przyjacielu?
— Nie, Temudżyn, niezupełnie!
— Nawet gdy ci powiem, że tysiące mężczyzn oznaczają dziesiątki; tysięcy strzał? ,
— Wówczas Tajcziuci nie kradliby nam koni i nie upokarzali nas,
— O właśnie, Kara Czono. Targutaj nie byłby dla nas wtedy ni-J czym więcej jak tylko kupką owczego łajna. A kto by tam broni kupki owczego łajna? Kto oddałby za nią' życie? Ale, dtogi przyja cielu, to była rano, gdy tak sobie myślałem, a teraz jest wieczór i my siedzimy we dwóch na jednym kbniu, na jedynym, jakiego mamy, i gdybyśmy teraz kogoś spotkali, pękłby ze śmiechu, naśmie-j wałby się z nas i szydził: Syn Jesugeja we dwójkę na jednym koniu! Widzisz teraz, Kara Czono, że to, czego pragnie ranek, wieczór możfl uczynić śmiesznym!
Przekroczyliśmy jakiś wąski 'strumień. — To prawda — powie działem — w twoim zdaniu jest pewiep sens, Temudżynie. Ale gdy się'je odwróci — to, co wieczór czyni śmiesznym, może spełnić ranek następny —; wówczas też nie będzie ono pozbawione sensu!
— Czono! —' wykrzyknął Temudżyn radośnie i smagnął konia. —< Sens twojego zdania bardziej mi się podoba niż mojego. Powieda mi, czy zawsze tak odwracasz porządek rzeczy, aż zaczyna ci się ofl podobać? • , ¦
— Nie odwracam go, aż zaczyna mi się podobać, Temudżyni staram się tylko każdą rzecz przemyśleć ze wszystkich stron, tak ja; panie tego uczył mój ojciec!
Noc była chłodna, trawa wilgotna. Czasem sięgała aż do strzemi
i muskała nam buty. Ponieważ świecił księżyc, widać było wyraźnie w trawie ślad srebrzystosiwego wałacha i pozostałych koni.
Jechaliśmy trzy dni i trzy noce, i raz po raz szliśmy pieszo, aby oszczędzać konia. Po tych trzech nocach dotarliśmy do jakiegoś stada koni i kilku jurt. Jakiś chłopak siedział przy kobyle i doił ją. Zapytaliśmy go o Tajcziutów.
Odpowiedział nam: — Dziś rano przed wschodem słońca" pędzili tędy osiem koni, w tym jednego srebrzystosiwego wałacha. Pokażę wara drogę. — Chłopak nawet nie zajrzał do jurty, rzucił tylko skopek i miarkę w step, roześmiał się przyjaźnie i przyprowadził dwa wypoczęte konie, których dosiedliśmy, podczas gdy on wskoczył na rączego bułanka. •
— Jedziesz z nami? — zapytałem.
— Niedola człowieka jest zawsze taka sama — odpowiedział nam.
— Mój ojciec nazywa się Naku Bajan. Jestem jego jedynym synem i mam na imię Boorczu!
Znowu jechaliśmy trzy dni i trzy noce, a po trzech nocach dotarliśmy do wielkiego, ogrodzonego obozowiska Tajcziujow.
— Już widzę tego wałacha — powiedział Temudżyn. ^ We właściwe miejsce nas zaprowadziłeś, Boorczu.
Wałach i pozostałe konie pasły się na wielkiej, ogrodzonej polanie.
— Jazda, Czono, ukradli nam je w biały dzień i na naszych oczach, odbierzemy je więc sobie na ich oczach i w biały dzień!
— A ja? —zapytał Boorczu.
— Ty tu zostaniesz, towarzyszu! — powiedział Temudżyn.
— Przybyłem tu, żeby wam pomóc. Dlaczego mam tu stać i sią przyglądać?
A więc we trzech wpadliśmy między stado i pognaliśmy nasze konie w step. Oszołomieni Tajcziuci stali przez chwilę przed swoimi namiotami jak sparaliżowani. Może się nas spodziewali jedynie nocą, albo nie spodziewali się w ogóle.
A myśmy się zjawili w biały dzień, w jasnym świetle słońca,, jak goście, jak przyjaciele.
Zaczęli nas gonić.
Ale odstęp był bardzo duży, i w galopie przesiedliśmy się na wypoczęte konie. Nagle z gromady naszych prześladowców wysforował się jeden wojownik, Tajcziut na siwym ogierze, który leciał przez step jak na skrzydłach. Za każdym razem, gdy się odwracałem, rósł mi w oczach. Wiatr szarpał na strzępy białą pianę wydobywającą się z pyska zwierzęcia.-
— Będę się z nim strzelał! — krzyknął Boorczu.
— Ja się będę strzelał! — krzyknął Temudżyn. — Chcesz oberwać z mojego powodu? Przecież to nam ukradziono konie!
Temudżyn zost