KURt DAVID (ur 1924) należy do czołowych prozaików NRD. W swym dorobku posiada David kilkanaście powieści i opowiadań, w tym również książki dla młodzieży, oraz kilka słuchowisk. Dwie jego powieści Śpiewająca strzała (Der singende Pfei) 1962) i Czarny wilkk (Der, Schwarze Woli 1966) zostały wyróżnione nagrodą Ministra Kultury NRD Powieść Ocalono (Die Uberleben-de 1972) przyniosła autorowi nagrodą państwową NRD za rok 1973. Prezentowana obecnie powieść historyczno-przygodowa Czarny Wilk przenosi czytelnika w epokę Czyngis-chana. Urastanie w potęgę państwa mongolskiego i Jego władcy ukazał autor niezwykle obrazowo, na tle kolorytu lokalnego krain azjatyckich tych czasów. W wartką akcję wpisane zostały zwyczaje 1 obrzędy ludów koczowniczych, ich zetknięcie z wielowiekową tradycją kulturową Chin i Chorezmu. . < ¦ ' KURT DAVID CZARNY WILK z NIEMIECKIEGO PRZEŁOŻYŁA ZOFIA RYBICKA WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • 1989 Tytuł oryginału: Der Schwarze Wolf Konsultant w zakresie mongolistyki: Stanisław Godziński . Projekt okładki i ilustracji: Stanisław Rozwadowski STRACH PRZED WSCHODZĄCYM SŁOŃCEM WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • POZNAŃ 1989 Wydanie IV, Nakład 59 750 + 250 egz. Ark. wyd. 11,1: »rłc. drak. 10,0. Druk ukończono w kwietniu 1989 r. Zam. nr 54/88 Z-8/953 . Zlec druk. 70616/88 POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. M KASPRZAKA Poznań, ul. Wawrzyniaka 39 ISBN 83-210-0843-7 m° Nazywają mnie Kara Czono — Czarny Wilk. Pewnego ranka szedłem sobie w górę rzeki, tak jak już nieraz o poranku szedłem w górę rzeki i jak już wiele razy rankiem brnąłem przez mokrą od rosy trawę i marzyłem o rybach, które pragnąłem złowić Dobrze mi się o nich marzyło, wczesnym rankiem, w niezmąconej ciszy, jaka panowała w dolinie, wśród krzewów i traw. Czasem powiew wietrzyka musnął gałązki krzaków i źdźbła traw; drżały wtedy spłoszone, jak młode dziewczę po pierwszym pocałunku. Z rzeki wstawały opary. Zaskrzeczał jakiś ptak. Gdzieś trzasnęła sucha gałąź. Wkrótce dotarłem do tego miejsca, gdzie dawno temu burza wyrwała z korzeniami dumny cedr ze stromego brzegu. Po jego pniu wybiegłem na rzekę, prawie aż do tego miejsca, gdzie wierzchołek zanurzony był w wodzie. Tutaj przykucnąłem, zarzuciłem wędkę na wody błękitnego Kerulenu i znowu zacząłem marzyć o rybach, które pragnąłem złowić. Byłem szczęśliwy. Na drugim brzegu stała czapla w płytkiej wodzie, szara i nieruchoma, za nią równie milczący i zastygły w bezruchu czarnozielony las, z którego wyjrzało słońce. Gdy się obejrzałem za siebie, widziałem naszą ordę; strzeliście biły w niebo słupki zwiewnego dymu. I podczas gdy konie stały jeszcze zaspane i otrząsały sobie rosę z grzyw, krowy już chodziły po soczystych pastwiskach, a krok w krok podążały za nimi pobekujące owce, ciasno stłoczone jedna przy drugiej. A potem złapałem pierwszą rybę, a następnie drugą i trzecią, a gdy wyciągnąłem z wody czwartą z kolei, uśmiechnąłem się do moich porannych marzeń o obfitym połowie. Byłem teraz jeszcze szczęśliwszy. Zabijałem zwierzątka sztyletem, nawlekałem je na rzemyk i wieszałem na mocnej gałęzi. Dyndały na niej teraz martwe w słońcu, i nawet śmierć nie pozbawiła ich piękna. Na drugim brzegu zaskrzeczała samotna czapla. Zaskrzeczała i rzuciła się głową do przodu, gniewnie, łapczywie.Potem spiesznie wyszła z płycizny i rozdrażniona kroczyła jak na szczudłach przez czerwone lilie, kwitnące w cieniu lasu. Odwróciłem się i spojrzałem w kierunku naszej ordy. Był tam namiot mojego ojca, były jurty innych ludzi, był lasek wiązowy, zaraz przy nim ciemny parów, a za parowem wzgórze, z którego można było ogarnąć wzrokiem nie kończący się step. j Jeszcze przedtem, zanim czapla pofrunęła na wierzchołek któregoś z drzew, spostrzegłem gromadę jeźdźców, która z wrzaskiem i wygrażając dzidami pędziła ze wzgórza ku ordzie. Wydawało mi się M nawet, że słyszę ich śmiechy. Tak, śmiali się; Słońce świeciło im ;j' w twarze, jako że jechali pod słońce i ozłacała ich ranna poświata. ¦ i Śmiali się naprawdę. Wyraźnie słyszałem. Może śmiali się z ko- ,'< biet i dzieci, które bojaźliwie chowały się do jurt, czmychały w krzaki, lamentowały i gwałtowały, może ze starców stojących i bezradnie, a może z chłopców, którzy pędzili swoje trzody w step i uciekali wraz z nimi. Śmiali się, owi obcy jeźdźcy. Drwiąco. Szy- i derczo. !' l A ja — ja jut nie byłem szczęśliwy. Wprawdzie ryby wisiały jeszcze na gałęzi, martwe i połyskliwe, ale step huczał pod kopytami końskimi, dygotał i drżał, i rosa spadała z.traw. Z chmury} żółtego pyłu obcy wojownicy wypadli na małych konikach, obsko- | I czyli jurty, śmiali się, kłuli dzidami, wrzeszczeli, dym buchnął | w górę, wtem oderwał się od ordy jakiś samotny jeździec i popędził ku rzece. Podniósł się dziki wrzask. I natychmiast też napastnicy rzucili się za nim w pogoń, jak gdyby im zależało tylko na tym jednym, właśnie na nim, który gnany strachem i swoim własnym . cieniem pędził co koń wyskoczy ku rzece. — Temudżyn — krzyknąłem, a po chwili: — Tutaj! — Tajcziuci, Czono! . Jego koń się spłoszył i na łeb, na szyję zleciał w dó.ł. On sam] zaś stoczył się po brzegu i wskoczył do rzeki. Ja też skoczyłem! do rzeki. I już płynęliśmy obaj do drugiego brzegu, chowaliśmy! głowy pod wodę i płynęliśmy, raz wraz. dawaliśmy nurka, bo się lękaliśmy strzał naszych prześladowców. Ale oni nie strzelali. Widziałem, jak zapędzili się z końmi do wody, lecz tylko kawałek, i jak znowu się śmiali, i widziałem pęczek martwych, ryb na gałęzi; mieniących się w słońcu. Niebo tak łagodnie patrzyło na ziemię, jak gdyby nic się nie stało. Dotarliśmy do lasu każdy z osobna, wpadliśmy w gęstwinę, prze dzieraliśmy się przez krzaki i zarośla, przełaziliśmy przez strzaskani piorunami drzewa olbrzymy, i nagle spostrzegłem, że w pobliżi mnie nie ma Temudżyna. Zgubiliśmy się. Zacząłem nasłuchiwać. Ani Tajcziuta, ani Temudżyna. Tylko małe ptaszki skakały z ga lązki na gałązkę, trzepotały skrzydełkami w koronach idrzew, i tac po raz palec słońca muskał ich barwne upierzenie. Chciało mi sii wziąć takiego ptaszka do ręki, nacieszyć tią jego ciepłem, bo marzłem w tym cienistym lesie, drżałem w przemoczonym ubraniu, krwawiły mi ręce i nogi. I paliły mnie rany na twarzy, zadrapania od cierni. Byłem też głodny. Pomyślałem o złowionych rybfcach i o szczęściu. Dlaczego Tajcziuci nas gonią i zachowują się tak, jakby to- do nich należały nasze pastwiska i rzeki? Później dotarłem do jakiejś skały, z której leciała woda. Rosła tu młoda trawa i dziki czosnek, którego sobie podjadłem, nazbierałem też jagód, soczystych i chłodnych. Rzeczyjarysuszyłem na dspłych kamieniach, rany obmyłem w zimnej wódzie. Dopiero gdy w lesie zapadł zmrok i ptaki umilkły, odważyłem się pójść z powrotem nad rzekę. Parę mew, które powróciły do gniazd, cicho kwiliło w wierzchołkach drzew. A nad Kerulenem płonęły ognie czuwających Tajcziutów. Widziałem konie i czułem zapach pieczonych baranów. — Bez obawy możesz do nich iść, Kara Czono — odezwał się *a mną jakiś głos. — Temudżyn! — Idź, idź, to ja jestem winien twojemu nieszczęściu. Tajcziuci chcą złapać jednego, żeby móc panować nad wszystkimi. A tym jednym jesteś ty, Temudżynie, pomyślałem sobie, ty, syn Jesugeja, który zjednoczył tysiące Mongołów, który pobił Tatarów i wziął do niewoli ich wodza. Urodziłeś się, gdy twój ojciec wracał zwycięski do swojej ordy, więc nadał ci imię pojmanego wodza Tatarów: Temudżyn, Żelazny Nóż *, bo byłeś pierworodnym i zwyczaj wymagał, abyś otrzymał imię, które by przypominało największe wydarzenie w-dniu twoich narodzin. W wiele lat później Tatarzy zemścili się na twoim ojcu, zaprosili go na ucztę, w której udziału nie wolno mu było odmówić, i domieszali mu trucizny do potraw; ponieważ nie czekał, aż gospodarz spróbuje pierwszy, umarł. Po śmierci twojego ojca, Temudżynie, inne szczepy oderwały się od twojej ordy, bo nie chciały być posłuszne małemu chłopcu — nawet jeśli był on synem wielkiego wodza. A Targutaj, wódz Taj-czutów, był pierwszym, który wraz ze swymi ludźmi oderwał się od twojej matki i od ciebie. — Ja sam nie wracam, Temudżyn, jeżeli oni chcą jednego, aby nad wszystkimi móc panować, to czyż nie powinniśmy się trzymać razem, aby strzec tego jednego? — Mam smutną matkę, dziewięć koni i sześć baranów. Słyszałeś * Autor ibyt dowolnie ^przetłumaczył imię Temudżyn W języku mongolskim temiir znaczy żelazo, a przyrostek dżin był znamieniem rodzaju żeńskiego, tak więc Temudżyn w wiernym tłumaczeniu znaczy: żelazna. Słowem tym, użytym^ w charakterze imienia żeńskiego, nazywano syna Jesugeja, zapewne dla zmy«N lenią złych duchów, które w danych wierzeniach Mongołów atakowały raczej chłopców niż dziewczynki dziś rano ten szyderczy śmiech Tajcziutów, Czono? Śmiali się z naszego ubóstwa. Po drugiej stronie rzeki ciągle jeszcze płonęły ogniska wart, ludzie Targuta ja pili kwaśne kobyle mleko i śpiewali, żartowali i świętowali jak pod drzwiami klatki ze złowionym Temudżynem. — Musimy-się stąd wyrwać, udać się po pomoc do któregoś /z sąsiednich szczepów, Temudżyn, może pójść do Kungiratówi gdzie czeka twoja narzeczona. Jej ojciec, potężny Dej-seczen, na pewno nie odrzuci twojej, prośby. ' — Nie szanują człowieka, Czono, gdy przychodzi do obcej ordy jako żebrak. Światło księżyca przedzierało się przez dach lasu, i było chłodno, gdyśmy się znowu zaszyli w gęstwinę, aby poszukać sobie legowiska na noc. Śniłem znowu o moich rybkach i o tym, jak przynoszę je ojcu do jurty. „O, błękitny Kerulenie —>¦ mówił ojciec w moim śnie — "ty zwierciadło nieba, jesteś najbogatszy ze wszystkich rzek, zaspokajasz nasze pragnienie i nasz głód" Śnił mi się także Temudżyn. Przybył do niego biały sokół, którego niebo zesłało z pożywieniem. to głód był temu winien, że miałem takie sny, i to głód zaprowadził nas następnego ranka na północ, abyśmy uciekli.z tej leśnej pułapki, której nikt jeszcze nie przemierzył. Ale i tu czuwali Taj-cziuci, palili ogniska. Już teraz świętowali zwycięstwo nad-pojma-nym Temudżynem, choć Temudżyna jeszcze nie pojmali. Nie musieli się nawet wdzierać do lasu, bo i tak wiedzieli, że wyczerpany Temudżyn sam im wpadnie w ręce. I obstawili te miejsca, którędy mógłby próbować ucieczki. Tak więc całymi dniami i przez całe długie noce błądziliśmy po lesie, przebijając się na południe, na zachód i znowu na północ, a ponieważ przypuszczaliśmy, że Tajcziuci będą często zmieniać miejsce postoju, powtarzaliśmy te marsze. Na wschód nie musieliśmy się zwracać, bo tam las zdawał się ciągnąć aż po wschodzące słońce, — Żałujesz, Kara Czono, że zostałeś ze mną? Bo przecież przezej mnie głodujemy i tak strasznie się męczymy. ' i — Głodujemy, bo Tajcziuci zagnali nas do lasu, męczymy się, bc1 chcą nas złapać, a więc cierpimy nie przez ciebie, tylko przez Taj cziutów, Temudżynie! Jest takie miejsce nad Kerulenem, gdzie las. wykracza poza za chodni brzeg i wrzyna się w step. — Jeśli tylko przepłyniemy ro drugą stronę rzeki — powiedział Temudżyn— znajdziemy się w bez kresie naszego kraju. On -nam da schronienie i uczyni nas niewi dzialnymi. Po dwóch dniach dotarliśmy do tego miejsca i zaczęliśmy płynr X powrotem przez rzekę, odpoczęliśmy na małej wysepce, na któr rosły wierzby, przepłynęliśmy drugą połowę rzeki i wyszliśmy i brzeg zupełnie wyczerpani. I zanim zdążyliśmy wśliznąć się w gęs' winę lasu, zostaliśmy obezwładnieni i związani przez zgraję Tajczii tów. A potem ludzie Targuta ja pognali z nami w step, i tak pędzili przez cały upalny dzień i rzucający długie cienie wieczór. Przewiesili nas w poprzek przed siodłami i przytroczyli do koni. Losem wszystkich jeńców jest cierpienie i niepewność jutra. Moja głowa zwisała tak nisko, że potrącał ją but i strzemię Tajcziuta, jeśli ten tylko miał na to ochotę. Nie byłem już w stanie myśleć,. widziałem jedynie jeszcze przesuwającą się przed oczyma trawę, czułem na języku kurz i krew, nawet o rybach zapomniałem. Zaprowadzili nas do jurty Targutaja, która stanowiła jego pałac. Wódz siedział właśnie nad pełną miską baraniny i kawałek po kawałku wrzucał sobie mięso do szerokich ust. Tłuszcz błyszczał mu na palcach i na czarnej brodzie, która zakrywała'mu prawie całe usta. Targutaj nie zwracał na nas uwagi, tylko jadł i jadł, popijał ze srebrnej czarki chłodzone kobyle, mleko, raz po raz strzelał palcami, i wtedy natychmiast wbiegał służący z porcelanowymi półmiskiem pełnym suszonych owoców. Strażnicy bezszelestnie pierzchali po jedwabistych dywanach albo bez słowa czekali w półmroku na znak swego pana. Targutaj wytarł sobie zatłuszczone ręce, co oznaczało, że posiłek jest skończony. Uniósł głowę tylko ledwo-ledwo, tak że widział jedynie nasze stopy, i powiedział ochrypłym głosem: — Czyżby hardemu Temudżynowi urosły już cztery nogi, aby mógł się paść na moich pastwiskach tak jak jego barany? A Temudżyn odparł: — Czyżby Targutaj, który kiedyś zaprzyjaźniony był ze szczepem mojego ojca, tak już się zestarzał, że nie potrafi odróżnić barana od dwóch przyjaciół? Strażnik, doskoczywszy, wyciągnął z gniewem miecz, ale Targutaj podniósł rękę: — Zostaw go! Miłuję mądrość, gdyż jest ona ostrzejsza niż miecz. Ten, który stoi przede mną, jest prawdziwym Jesu-gejem, jego włosy są czarne, jego oczy płoną, jego słowa są przemyślane. Jest podobny do dzikiego konia. Gdy się go złap!L, jest narowisty i nie daje się ujeździć. A zatem trzeba go okiełznać, poniżyć, dręczyć i morzyć głodem. Wsadźcie go do gąsiora i oddajcie mi klucz. Tym sposobem najszybciej pojmie, że odtąd panuję nie tylko nad moimi Tajcziutami, ale także nad nim oraz nad jego zwierzętami i pastwiskami. Jego orda jest także moją ordą, i jego wola musi się poddać mojej woli: Teraz przyjdzie pewnie kolej na mnie, którym sobie poszedł cichym rankiem na ryby i któremu Targutaj do tej pory nie raczył rzucić ani jednego spojrzenia i ani • jednego słowa. — Kazałem schwytać tylko jednego — powiedział wódz Tajcziutów. — Ale że ty z tym jednym dzieliłeś nóc i dzień, i nazywa cię on przyjacielem, każę cię również wsadzić do gąsiora. Ponieważ jednak ty nie jesteś synem wodza, już jutro rano, gdy pierwszy promień słońca padnie na mą jurtę, musisz mi powiedzieć, czy chcesz mi służyć, czy też umrzeć z mego rozkazu. Twoje życie nic nie znaczy, twoja śmierć ni:-: *ikogo nie wprawi w gniew. Będziesz więc tylko liściem, który wiatr zerwie z drzewa. A kto tam zauważy na drzewie brak jednego liścia? — Jeżeli nawet moje życie nic nie znaczy, słowa Targutaja przydają mu znaczenia. — Nie boisz się .śmierci? — Jak długo widzę Targutaja — nie! ¦ ^ Strażnik podniósł kańczug nad moją głową. — Na straży przy tych dwóch zamiast jakiegoś dzielnego wojownika postawcie tego jednookiego i głupawego koniucha, ażeby wiedzieli, że nie są dla mnie niczym więcej jak tylko głodnymi szczurami stepowymi. Wypchnięto nas z jurty pałacowej. Tej nocy niebo było bezchmurne i gwiazdy wprost bladły przy jasnym świetle księżyca. Padało ono na ordę Tajcziutów i nav nasze drewniane jarzmo, które mieliśmy na karku. Staliśmy na placu nie opodal namiotu Targutaja daleko od siebie, nie mogliśmy się porozumieć nawet słowem, żeby nas zaraz nie usłyszał ów koniuch, który chodził między nami w tę i z powrotem. Raz po raz wśród cieni rzucanych przez jurty w blasku księżyca przemykały się jakieś postacie i znikały w namiocie Targutaja. Teraz w nocy nie byłem tak nieustraszony, jak wtedy, kiedy stanąłem przed wodzem Tajcziutów. Haniebny gąsior dławił moją odwagę i moją nadzieję, bo byłem przyzwyczajony walczyć wolny. Zabijałem wilki i antylopy stepowe, pokonywałem łosie i niedźwiedzie, a jakoś nigdy nie obleciał mnie strach, nawet wówczas nie, gdy zanosiło się na to, że to ja zostanę pokonany, gdyż wtedy widziałem w oczach zwierzęcia dumę, która dodawała mi sił. Ale Targutaj miał dla mnie tylko gąsior, pęta i obraźliwe słowa. I za to miałem mu służyć? Kto służy obcym — mówią u nas starzy — ten ma na co dzień mięso i mleko, ale czyż nie musi się wciąż bać o swoje życie? W namiocie Targutaja Tajcziuci śpiewali, świętowali zwycięstwo nad Temudżynem i śmiali się tym samym grzmiącym śmiechem, co owego ranka, gdy wdarli się do naszej ordy nad Kerulenem. W pewnym momencie sługa przyniósł jednookiemu komuchowi gotowany udziec barani ł wielką miskę mlefea. Ten siorbał i mlaskał, aż się echo niosło. Białą kość rzucił Temudżynowi pod nogi Nad rzeką rżały konie, na drugim brzegu wyły tchórzliwe wilki. Noc stepowa także ma takie chwile, gdy wydaje się cicha, tak cicha, jakby chciała prześliznąć się do wieczności, nie wypuścić jut śpiących z objęć snu, nie uwolnić czuwających nastaniem dnia. Wszystko jakby ucichło, wiatr ustał, tylko księżyc wędruje nad lasami, rzekami i łąkami, obmacuje zarośla i jurty. Czuję, że zaraz coś się stanie. I już Temudżyn pędzi przed siebie, sadzi prosto na jednookiego koniucha i wali go w kark drewnianym jarzmem. Strażnik padaj w trawę. Temudżyn i ja uciekamy ku rzece. \ 10 W obozie szczeka pies. Jakieś dziecko płacze. A przed nimi ucieka spłoszony jakiś nocny ptak i z wrzaskiem leci na drugą stronę rzeki. Dopadliśmy wód Ononu i brnęliśmy przez szuwary, dopóki oświetlone jasnym blaskiem księżyca zwierciadło rzeki nie zaczęło sięgać narn po szyję. Pomyślałem sobie: z gąsiorem na karku i ze spętanymi rękoma, nie uda nam się uciec. Staliśmy w wodzie w milczeniu, zmarznięci, chętnie byśmy sobie porozmawiali, ale musieliśmy milczeć, bo powietrze było czyste i nasze słowa mogły się donieść wodą do ordy Tajcziutów. Po raz pierwszy w życiu bałem się wschodzącego słońca, bo mogło mi ono przynieść ze sobą nie taki zwykły poranek, wraz z ciszą, z mokrymi od rosy trawami i marzeniami o łowieniu ryb, ale śmierć, gdybym nie był gotów służyć Targutajowi. Temu-dżyna jednak nie odważyliby się zabić. Bo gdyby syn Jesugeja nie ostał się przy życiu, inny wódz ogłosiłby się jego dziedzicem, pomściłby śmierć Temudżyna i ujarzmił morderców. Wielu było takich, którzy mogli się powołać na lepsze pochodzenie niż Targutaj. Z ordy już pędzili jeźdźcy. Nad rzeką się rozdzielili i pojechali wzdłuż brzegu, szukali, kłuli dzidami krzaki i oddalali się coraz bardziej. | Jeden wszakże pozostał. ,Jego koń tańczył na brzegu w świetle księżyca, parskał i znowu zaczynał tańczyć. Jeździec ledwo mógł, go utrzymać. Uspokajając go. patrzył na. wodę i na szuwary. Nagi* powiedział: — Widzisz, Temudżyn, właśnie za ten twój opór tak cie, nienawidzą! — Człowiek ten nie pojechał w ślad za tamtymi, którzy przeszukiwali brzeg i zdołali już zniknąć we mgle, lecz z powrotem do ordy. ' —: Chodź — szepnął Temudżyn. Wydostaliśmy się z wody na brzpg i przekradliśmy się do tej jurty, przed którą ów człowiek rozsiodłał swego konia. Niepostrzeżenie wśliznęliśmy się do namiotu i schowaliśmy się pod stosem owczej wełny. • ¦ ¦ Tymczasem Tajcziuci już wrócili znad rzeki i ze stepu i przetrząsali jurty. Przyszli także do naszego namiotu. Gdy spostrzegli stertę owczej wełny, jeden z nich powiedział: — Tam nie ma nikogo. Kto by w taki upał wytrzymał pod wełną? — Powiedzieli jeszcze, że rano na nowo zaczną szukać. —: Daleko i tak' być nie mogą. Jeśli pójdą w step, wilki ich zjedzą, a jeśli zechcą się przedostać przez rzekę, woda ich pochłonie. Nie, z gąsiorem na karku nie ma pod tym niebem ucieczki. A może ktoś z wąs już kiedyś słyszał o czymś takim? Milczeli. ¦ — No to kładziemy się spać, zobaczycie, że zanim słońce zajdzie za jurtę Targutaja, obaj będą z powrotem w naszej ordzie, pełni skruchy jak wielbłądy, kLóre uciekły i nigdzie nie dostały nic do picia.. U Gdy Tajcziuci opuścili namiot i wkrótce potem zapadła w ordzie znowu nocna cisza, usłyszałem Temudżyna wyłażącego spod owczej wełny, Zrobiłem to samo. Temudżyn trącił w ramię człowieka, który położył się na swych poduszkach, i powiedział szeptem: — Oelun-eke przesyła ci pozdrowienia, drogi Sorkan Śziro, Matka Chmura dobrze cię wspomina! — Temudżyn! — 3est też ze mną mój przyjaciel, Sorkan Sziro. Wyjdź"; Kara Czpno, pokaż mu tę ozdobę, którą nam Targutaj wsadził na szyję. ¦ Człowiek ów przycisnął ręce do oczu, jak gdyby nie chciał przyjąć do wiadomości tego, czego teraz będzie się od niego żądało. — Sorkan Sziro ¦— szeptał Temudżyn ~ przecież chyba jeszcze nie zapomniałeś o tym, jak z twoimi dziećmi, kiedy sam byłem jeszcze dzieckiem, a wyście żyli w ordzie mojego ojca, chodziłem na zamarznięty Kerulen na ślizgawkę? — Nie, na Wieczne Błękitne Niebo, nie, nie zapomniałem! — No to rozwal nam te gąsiory, Sorkan Sziro! • — A jak was znowu złapią? Rozsypią moje popioły na cztery wiatry, Nie, nie mogą! Popatrzyłem bezradnie na Temudżyna. Co teraz? Temudżyn się uśmiechnął: — No dobrze, Sorkan Sziro, ale gdy Targutaj usłyszy, że widziałeś mnie na rzece, nie zdziwi się, żeś mu o tym nie powiedział, nawet wtedy, gdy weszli tu do jurty? Sorkan Szira rozwalił oba gąsiory, ugotował nam dobrze odkar-mione jagnię, napełnił parę bukłaków kobylim mlekiem i dał nam łuki i strzały. — Niech was niebo uczyni niewidzialnymi i doda skrzydeł waszym koniom, abyście nie tylko wy, ale abym i ja ujrzał jeszcze słońce. — Moja matka Oelun-eke podziękuje wam za to, i ja wam tego nigdy nie zapomnę, Sorkan Sziro. W jurcie trzaskał ogień na ognisku — to paliło się drzewo z połamanych gąsiorów. Człowiek ten dał nam jeszcze dwie żółte jak słoma klacze z białymi pyskami, — Jedźcie i szukajcie swoich matek — powiedział. Wskoczyliśmy na nie osiodłane konie i popędziliśmy w step, z ra» dości popędzaliśmy zwierzęta i szarpaliśmy je za grzywy. — Teraudżyn! — wrzeszczałem. — Kara Czono! — wrzeszczał on. Poranne słońce całowało nam twarze. Śmieliśmy się i pokrzyki* waliśmy raz wraz: „Temudżyn" i „Kara Czono", krzyczeliśmy z ra« dości i ze swawoli, aż wreszcie późnym popołudniem dotarliśmy do wzgórza, za którym obozowała nasza orda i z którego owego ranka spadli na nas z hukiem Tajcziuci. Zatrzymaliśmy konie, zajrzeliśm; do pobliskiego parowu, popatrzyliśmy na wiązowy lasek, na soczyst . . pastwiska i na błękitny Kerulen, który płynął milczący wzdłuż łasi Tam gdzie stały okrągłe jurty z wojłoku, żółciła się zeschła, martwa trawa. — Matka Chmura pociągnęła pewnie z moimi braćmi i resztą or-dy ku Burkan Kałdunowi — powiedział Temudżyn — bo ta góra już raz mi życie uratowała, i z jej szczytu najbliżej jest do nieba. Tak więc pojechaliśmy dalej brzegiem rzeki, jechaliśmy tak pół nocy, przedarliśmy się przez leśną gęstwinę i dotarliśmy do owej góry, u stóp której odnaleźliśmy naszych. U DWA SZTYLETY j !il. Rodzice moi byli biednymi pasterzami, którzy bardziej drżeli o chorą owcę niż o któregoś ze swoich synów; nie dlatego, żeby nie kochali swoich synów, ale dlatego, że strata owcy oznaczała głód, a śmierć syna tylko ból i żal. Ojciec mój służył Jesugejowi, brał udział w jego wojnach z sąsiednimi plemionami na wezwanie władcy lub w razie najazdu nieprzyjaciół. Nigdy nie zabijał z własnej woli, ; nigdy nie bogacił się na łupach, i zawsze trzymał się przykazań starszych i ich obyczajów. Nazywano go czasami Milczkiem. Jeszcze dziś ludzie zwą go Milczkiem. Milczeć nauczył się on na brzegach Keru-lenu łowiąc ryby i na polowaniach w lasach na Burkan Kałdunie. Z wojny wracał zawsze z przyjemnością do domu- nad rzeką, i do tej góry, ponieważ lubił samotność i cenił sobie życie. Kiedy ja, jego najstarszy syn, wszedłem do jurty i opowiedziałem mu, co mnie i Temudżynowi przydarzyło się u Tajcziutów, pocałował mnie w oczy, podszedł do skrzyni i wyjął z niej mały sztylet, zawinięty w jedwabną chustę. W milczeniu wyszliśmy z namiotu. , . Nad ordą rozpościerała się już szarówka, wypierając noc wypychała ją w step, gdzie księżyc ginął już za ostrymi trawami. Wokół szczytu Burkan Kałdunu pełzły mgły; las po północnej stronie, góry był jeszcze czarny w ustępujących ciemnościach. Wspinaliśmy się w górę wąską ścieżką, przyjemnie było tak iść rozkwitającemu porankowi naprzeciw. Największe wrażenie robiło to na mnie, zwłaszcza że nie musiałem się już bać wschodu słońca, na którego spotkanie prowadził mnie mój ojciec. Na szczycie lekki wietrzyk falował trawę. Usiedliśmy w milczeniu na występie skalnym, popatrzyliśmy po-c nad lasem na szeroką czerwoną smugę za czarnymi drzewami, z której wyłaniało się słońce, zdjęliśmy czapki, zawiesiliśmy sobie na szyi| nasze rzemyki, którymi przewiązywaliśmy się w pasie, i pokłqriiliśroy| się dziękczynnie gorejącej kuli ognistej. Potem ojciec mój odwiną^ z jedwabnej chusty mały sztylet, położył mi go na dłoniach i po-^ wiedział uroczyście: — Polowałem kiedyś ze starym Jesugejem po; tamtej stronie Kerulenu w gęstwinie. Było nas dwunastu w jegoj drużynie, mieliśmy wytropić^zwierzynę i ją naganiać. Przywilej ż&4 14 ' ' bu.d jednak zastrzeżony był dla naszego pana, tak brzmiał jego roz« kaL, któryemy respektowali, nie tylko ze względu na surowość, z jaKą go ogłoszono. Choć Jesugej umiał polować i zawsze trafiał strzałą w upatrzone miejsce, owego ranka nie trafił potężnego niedźwiedzia, druga strzała też nie ugodziła zwierzęcia w serce; rozjuszone i wściekłe zwierzę rzuciło się na .Jesugeja. Podczas gdy pozostałych jedenastu ludzi ze świty zbladło z przerażenia i nie wiedziało, czy złamać rozkaz, ja wypuściłem strzałę, zanim niedźwiedź zdołał złapać naszego pana w miażdżący uścisk. Nie chybiłem i natychmiast wbiłem W ciało zwierzęcia, tuż obok strzały, mój nóż. — A co zrobił Jesugej, ojcze, co powiedział? — Tak, co zrobił i co powiedział, Kara Czono! Ja wtedy tak samo czekałem na jego odpowiedź, jak ty dziś na moją Co by było, gdyby oświadczył, te potrafiłby sam powalić zwierzę? Nikt by się nie poważył mu zaprzeczyć. I kto się tam zna na humorach panów? Mógł mi przecież równie dobrze powiedzieć, że zwątpiłem w jego dzielność, w jego odwagę, i w ogóle jak mogłem nie posłuchać jego rozkazu? Jesugej był jednak mądry: „Jedenastu spośród was posłuchało mojego rozkazu, który mogłem przypłacić życiem — powiedział — jeden go nie usłuchał i uratował mnie od śmierci. Jeśli teraz mu dziękuję i obdarowuję go, to czyż nie dziękuję mu za nieposłuszeństwo? Pomyślcie nad tym, a sami dojdziecie do tego, jaką wam daję radę!" I wtedy, Kara Czono, Jesugej wręczył mi ten drogocenny sztylet. Promienie słońca iskrzyły się jak ognie drogich kamieni i rzucały punkciki jaskrawego światła na twarz mojego ojca. Nad nami krążyły bezgłośnie dwa sokoły, nagle rzuciły się w dół ku rzece na stado mew. Samotne białe pióra żałośnie zawirowały nad wodą, wpadły w błękit Kerulenu i popłynęły hen na rozkołysanych falach. — Zanieś ten sztylet Temudżynowi — powiedział ojciec — podziękuj mu, że fortelem uratował ci życie. Oby był on tak mądrym jak jego ojciec Jesugej. Gdyśmy schodzili w dół, spotkaliśmy u podnóża góry karawanę chińskich kupców na wielbłądach, która ciągnęła ku ordzie. Z jurt i pastwisk wypadły z krzykiem dzieci, biegły obcym naprzeciw, oniemiałe na widok barwnych strojów kupców, wytrzeszczały oczy na obładowane wielbłądy, które dźwigały do Obozu wielkie bele i skrzynie. Karawanę obskoczyli też pasterze i myśliwi oraz ich żony; bo skrzynie i bele kryły w sobie cudowne rzeczy: jedwabne dywany w barwne wzory, brokatowe szaty i drogocenne tkaniny, kołczany z kości słoniowej, tarcze i sztylety, ozdoby i słodycze. Stałem z ojcem w tłumie i przysłuchiwałem się giętkim słowom, *tórymi kupcy zachwalali swoje towary, przypatrywałem się, jak rozdzielali tłodycze między dzieci, nie żądając nic w zamian, i Will działem, jak wkrótce potem pierwsi mieszkańcy ordy pobiegli do swoich jurt i wrócili z futrami, jak przyprowadzali owce i konie, jak przynosili skóry, ba, jeden nawet przyprowadził kupcom potężnego jaka, który został wyceniony i wymieniony na różne rzeczy. , Ciągle jeszcze trzymałem w ręce zawinięty w jedwabną chustę sztylet i szukałem Temudżyna między ludźmi. Nie znalazłam go, znalazłem tylko jego siwiejącą rodzicielkę, Matkę Chmurę. Klęczała z wielką miską soli obok jednego z kupców. Przyniosła tę sól z pobliskiego jeziora. Otrzymała za nią trzy czarki. Paznokciami opukiwała cieniutką jak mgiełka porcelanę, oglądała naczyńka biorąc je pod słońce, podczas gdy kupiec z zadowoleniem grzebał ręką w soli . i przesypywał ją między palcami. Potem zobaczyłem Temudżyna. Stał przed swoją jurtą, sam, i z.marsem na twarzy popatrywał na kupców, stał z założonymi rękoma i patrzył na kupców tak, jalcby chciał ich z ordy przepędzić, zabrać im towary. — Dobrze, że przyszedłeś — powiedział Temudżyn, nie spojrzawszy nawet w moją stronę. — Chciałem ci... — Cicho bądź, Kara Czono, nie płosz mi myśli, patrz lepiej na tych i handlarzy, później ci powiem, co mi mówią ich gładkie gęby. —< A po chwili dodał: — Weźmy choćby na początek tego tam przy tym białym wielbłądzie, handlarza dywanów. Nie ma zębów, nie ma włosów, ale gębę ma kwitnącą. Jego palce chciwie jak szpony wczepiają się w wilczą skórę, którą mu proponują. Powiedz mi, Czono, czy ten handlarz potrafiłby zabić wilka? — Nie, ten nie! — Chciało mi się śmiać. — No widzisz, a on daje naszym myśliwym tylko tyle za futro, ile mu się żywnie podoba, Obok niego siedzi kupiec z barwnymi1 tkaninami, ten z blizną na czole. Czy ten potrafiłby ujeździć dzikiego konia? — Nie, ten nie! — Znów nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. — No widzisz, a pogardliwie podśmiewa się z naszych pasterzy, bo żyją tylko w namiotach, przenoszą się ze swymi trzodami z pastwiska na pastwisko, a on przybył tu z wielkiego miasta, zbudowa nego z kamieni i cegieł, jak mi opowiadał mój ojciec. I popatrz ns następnego, Kara Czono, na tego z błyszczącymi pierścieniami ni palcach, tego ze zmrużonymi kocimi oczyma. Jego pierścienie sąj więcej warte niż cała nasza orda. Czy umie on strzelać z łuku, tra^j ; ,fiać do celu? 1 — Chyba nie, bo ma przybocznych, którzy to robią za niego i goj strzegą. " ] — Tak jest. Moja matka dała mu sól i chciała ża to cztery czarki; Jak widzę, dostała tylko trzy. Dlaczego? Bo on się z nią nie liczy, bĄ ci handlarze są jak sroki, chciwi i chytrzy, ponieważ myślą, że mogjj nas bezkarnie oszukiwać, nas, którzy nie mieszkamy w miastacłi . .it. z kamienia, którzy nie chodzimy w drogocennych szatach. — Temudżyn wszedł do jurty i wrócił z dwoma łukami oraz z wiązką strzał. — Co> chcesz uczynić? — zapytałem przestraszony. — Ppkazać im, Kara Czono, co my potrafimy, i pokazać naszym ludziom, czego oni nie potrafią. Jednych to pognębi, a drugich pokrzepi! Przecisnęliśmy się przez ciżbę, do tego kupca, który dał matce Temudżyna trzy czarki zamiast czterech. — Miałbym dla was białą klacz -r- powiedział Temudżyn. — Co chcielibyście w zamian, panie? — Nic! — Nic? Nie ma takiego zwyczaju, ja chętnie zapłacę, ile trzeba. — Umiecie chyba jeździć konno, prawda? . Kupiec się uśmiechnął. — Myślicie, że przybyliśmy tu z państwa Kin * na piechotę? Pobiegłem po klacz i przyprowadziłem ją kupcowi. Było to rosłe zwierzę, niespokojnego szerokiej piersi i długiej grzywie: Kilku spośród mieszkańców ordy roześmiało się'drwiąco, nggogtali patrzyli zdumieni i czekali, aż Temudżyn ujawni swoje zamiary wobec kupca. — Dostaniecie tego konia — powiedział Temudżyn — jeżeli przejedziecie się na nim w dół do rzeki i z powrotem do ordy. Kupiec nieufnie popatrzył na klacz i powiedział szorstko '— Nie jestem koczownikiem, nie jeżdżę bez siodła! — My potrafimy i tak, i tak, kupcze — odparł Temudżyn — ale dostaniecie siodło, bo nie chcemy was narażać na niebezpieczeństwo! — Pociągnęliśmy klacz w trawę, rzuciliśmy się jej na nogi, złapaliśmy ją za ogon i uszy tak mocno, że z bólu aż prychała i rżała, i osiodłaliśmy konia. — Chcecie mnie.oszukać —- krzyknął kupiec. — Już widzę, że to klacz, której nikt nie potrafi dosiąść! — Kłamie! Kłamie! — krzyknęło kilku mieszkańców ordy. — Chce nas obrazić! Ten handlarz kłamie! Temudżyn pozwolił pasterzom i myśliwym wyładować swój gniew. Potem nakazał spokój: — Słyszeliście naszą odpowiedź? Nie poważyłbym się żądać od was czegoś, czego sam nie byłbym w stanie dokonać! To byłoby wbrew naszym obyczajom i wbrew prawom naszych ojców, kupcze! . — Dobrze, pojadę na niej, przedtem jednak musicie mi udowodnić, że wasze słowa są prawdą. Temudżyn natychmiast wskoczył na siodło, pognał klacz w stronę Kerulenu, przemknął galopem wzdłuż brzegu i choć zwierzę raz po raz stawało dęba, wierzgało kopytami, rzucało się wściekłe w piasek i narowiście schylało głowę, nie udało mu się zrzucić jeźdźca. • Państwo Kin — chodzi o Chiny rządzone przez tzw. Złotą Dynastię, czyli Przez Dżurdżenów (1125—1234 n.e.). > Czarny Wilk 17 Temudżyn ani razu nie dotkiiął ziemi butami. Pasterze > myśliwi krzyczeli z radości, śpiewali, klaskali w ręce, wołali: — Nasz Temu-dzyn to prawdziwy Jesugej! — Wszyscyśmy z triumfem Spoglądali na kupca, który zgnębiony śledził tę brawurową jazdę, ale który mimo to zgodził się dosiąść tego konia; w końcu było to dzikie, ale rasowe zwierzę, które bardzo chciałby mieć na własność, zwłaszcza że istniała możliwość dostania go w prezencie. Mocno trzymałem klacz, gdy kupiec jej dosiadał. Naokoło była głęboka cisza, nawet dzieci przyglądały się temu w nabożnym skupieniu i napięciu. — Tak — powiedział do mnie kupiec — zostaw mnie teraz z nią sam na sam! — Uskoczyłem w bok. I koń pognał jak szalony, nie, nie pognał, skoczył, skoczył w powietrze, dał potężnego susa, upadł na kolana, i kupiec fiknął kozła ponad głową zwierzęcia w trawę. Koń, bez jeźdźca, pognał wesolutkim kłusem ku rzece. Mieszkańcy ordy śmiali się do rozpuku. Lecz kupiec, pałając pragnieniem zdobycia klaczy — był może nawet trochę odważniejszy, nii Temudżyn skłonny był gp4ł.to posądzać — dosiadł konia po raz drugi. Ale znowu spadł, spadł % tylfi' momencie, gdy zwierzę rzuciło się nagle bokiem na ziemię i jak szalone zaczęło bić kopytami wokół siebie. — Możecie spróbować jeszcze raz — oświadczył Temudżyn, i ja znowu podprowadziłem klacz — Ta klacz.zasługuje na to, kupcze! — powiedziałem. — To diabeł, nie koń! — Kupiec splunął i otrzepując szaty z kurzu, poszedł do swoich towarów. — Może jest wśród was ktoś, kto zna się na strzelaniu z łuku? — zapytał Temudżyn pozostałych kupców. —¦ Kto trafi w wyznaczony cel, dostanie klacz na własność. Nikt się nie zgłosił. Wielu mieszkańców ordy znowu się roześmiało, a paru nawet odstąpiło od transakcji, podczas której przeważnie zdzierano z nich skórę. Inni jednak z odrobiną smutku patrzyli w ślad za odchodzącymi kupcami, bo mieli jeszcze nadzieję, że ubiją dobry interes. — Pozwólcie im odejść — przemówił do nich Temudżyn. — Będą teraz wszędzie o tym opowiadać, jak to zostali potraktowani w naszej ordzie. Ci, którzy przyjdą po nich, nie będą tu już wchodzili z taką butą i nie będą się do nas tak lekceważąco uśmiechali, dlatego tylko, że mieszkamy w wojłokowych jurtach i wędrujemy z pastwiska na pastwisko, każdego jednak, kto nie będzie się nad nas wynosił, potraktujemy grzecznie, będziemy z nim handlować i przyjmiemy goj gościnnie! ! Temudżyn zaprowadził mnie do swojej jurty, ten młody Temu dżyn, którego dzisiaj nazwano „prawdziwym Jesugejem". —¦ Przyszedłeś do mnie z czymś, a ja ci nie pozwoliłem mówi O co to chodziło, Czpno? — Przysłał mni« do ciebie mój ojciee —• powiedziałem i odwi hąłem z' jedwabnej chusty sztylet. — Masz, Temudżyn, to prezent' od niego, za to, że fortelem uratowałeś mnie i nas od Targutaja. Ojciec mój powiedział, żebyś był tak samo mądry, jak Jesugej, którego szanował i którego uratował od pewnej śmierci. — Wiem — odparł Temudżyn — na polowaniu na niedźwiedzia. — Matka Chmura ciągle mi o tym opowiadała. ty tym zdarzeniu kryje się wiele mądrości, Czono! Na dworze tymczasem zerwał się wiatr, w wojłokowych ścianach jurty aż huczało. Ciemne chmury połknęły światło słońca. Za lasami rozlegał się pomruk grzmotu. — Sztylet mojego ojca — powiedział cicho Temudżyn. — Bardzo cenny prezent. Pasuje do mojego imienia, Kara Czono, „Żelazny Nóż". Temudżyn wstał i podszedł do skrzyni obciągniętej czerwoną skórą. On też wyjął z niej zawinięty w jedwab sztylet. — Ten nóż też ma swoją przeszłość, Czono. Należał do tego tatarskiego Temudżyna, którego mój ojciec wziął do niewoli i którego imię dziś noszę. Po tym wodzu nie pozostało nic prócz tego noża. POniewajż^jesteś pierwszym przyjacielem w moim życiu, daruję ci go, Kara Cżono, oczywiście zapytuję cię najpierw, czy chcesz być moim przyjacielem i czy ja mam zostać twoim na zawsze? — Nazwałeś mnie przyjacielem już pod obstrzałem wściekłych oczu Targutaja, Temudżynie. Nagły wiatr zmiótł zasłonę u wejścia do jurty jak łachman. Widać było teraz rzekę i las, na który spadła nawałnica. Jeden z cedrów złamał się z trzaskiem i wpadł do rzeki. Niebo przecinały błyskawice, jak ogniste strzały spadały na las, wokół Burkan Kałdunu huczał grzmot, aż ziemia drżała, i z rykiem przetaczał się nad naszą ordą. — Dobrze — odpowiedział Temudżyn -r- w takim razie przysięgnijmy sobie, że jeden drugiego nie opuści, że na zawsze dochowamy sobie wierności. Jeżeli ty złamiesz przysięgę, zabiję cię tym oto sztyletem mojego ojca, który mi podarowałeś, jeżeli ja złamię przysięgę, ty mnie zabijesz sztyletem owego tatarskiego Temudżyna, który ci teraz darują. Czy to sprawiedliwe i godne naszych obyczajów, Czono? — Sprawiedliwe, Temudżynie! Zamieniliśmy się sztyletami. Gdy biegłem do jurty mojego ojca, spadł deszcz. Najpierw pojedyncze wielkie krople zabębniły na dachach namiotów. Ale wkrótce zaczęło padać mocniej, a potem tak mocno, że Kerulen przybrał potężnie i rwał spienionym nurtem. Tam gdzie rzeka płynęła kawa-Nk przez otwartą łąkę i zakręcała, brązowa woda występowała z brzegów. Raz po raz jaśniały tam grzebienie piany jak pasma szarej Przędzy. Kara Czono ma teraz przyjaciela, myślałem sobie, przyjaciela, któ- ry jest synem Jesugeja. Jakież znaczenie mógł mieć teraz deszcz! Przysiągłem przyjaźń. Znowu było we mnie coś z tego szczęścia, jakiego doznawałem owego ranka podczas łowienia ryb. A pioruny? Pioruny były dla mnie jak głuche bicie w bębny. Ojciec mój siedział w jurcie na wojłokowej macie i naprawiał but. Podzieliłem się z nim wieścią, która tak mnie radowała Oczy mi błyszczały ze szczęścia Ale ojciec wysłuchał moich słów nawet na mnie nie spojrzawszy. Milczał mój ojciec, milczał i naprawiał dalej but. WE DWÓJKĘ NA JEDNYM KONIU Znowu chodziłem nad Kerulen łowić ryby, tak jak w owe szczęśliwe poranki, zanim pojmali nas Tajcziuci. Czasem był przy mnie Temudżyn. Wtedy łowiliśmy razem. Albo we dwóch chodziliśmy polować na świstaki i wracaliśmy dopiero po zachodzie słońca. Naszego gmadego z wyłysiałym ogonem, któremu można było policzyć żebra, obładowywaliśmy zawsze wtedy świstakami, że aż uginał się pod ich ciężarem, gdy zmęczeni wracaliśmy do ordy. Zdobycz dzieliliśmy na pół. Gdy siedziałem nad rzeką sam, rozmyślałem o tym milczeniu, jakim mój ojciec przyjął wieść, że zostałem przyjacielem Temudżyna. Milczenie starych jest mądre i dobrze wyważone. U mojego ojca nie musiało ono oznaczać ani aprobaty, ani dezaprobaty. On się nigdy nie śpieszył z odpowiedzią, bo barana, który uciekł, zawsze można jeszcze złapać, ale słów, kitóre się wypsnęły, nie. Mimo wszystko bardziej rozmyślałem o jego milczeniu, niż potrafiłem to sobie wytłumaczyć. Któregoś dnia Tajcziuei porwali nam osiem koni, wśród nich sre-brzystosiwego wałacha i tę ognistą białą klacz, tę narowistą i szlachetną, która zrzuciła kupca. Dokonało się to na naszych oczach, gdy słońce stało w zenicie. Zanim zdążyliśmy złapać za łuki i przyłożyć do nich upierzone strzały, tajcziuccy bandyci zniknęli już w stepie. — Polecę za nimi! — powiedział jeden z braci Temudżyna. A Temudżyn zapytał: — Jak? Milczeliśmy, popatarzyliśmy na żółtą równinę, w dal, w nieskończoność, ale nie mieliśmy już koni. Nie licząc jednego, na którym ktoś uganiał po lesie, mieliśmy tylko te osiem koni. Tak więc czekaliśmy na tego jedynego konia, jakiego nasza orda jeszcze posiadała, i staliśmy na upalnym słońcu, które wraz ze złodziejami umykało na zachód i pogrążało nas w mroku. — Dziś ukradli nam konie, a jutro zagarną nasze owca — powiedział Temudżyn. —• A potem nasze kobiety i dzieci! — powiedziałem ja. —- A jak nam zabiorą kobiety i dzieci — zauważył brat Temudżyna — spalą nasze jurty, a my, mężczyźni, wyczerpani i głodni będziemy leżeć po lasach i się temu bezczynnie przyglądać. 21 —: Ale nie będziemy niewolnikami — powiedział Temudżyn. —• Już raczej wolę żyć jak zwierzę i zginąć niż zostać niewolnikiem; bo zwierzę jest wolne i tym góruje nad niewolnikiem. . 1 tak 'staliśmy w ciemnościach, gadaliśmy i gadaliśmy, coraz bardziej pogrążając się w smutku, a przed jurtami siedziały kobiety i zawodziły razem z nami, płakały dzieci, beczały barany, jałćby słały koniom smętne pozdrowienia. Wzeszedł księżyc. ' Siedzieliśmy przy ognisku i nasłuchiwaliśmy. Wracał myśliwy z owym jedynym koniem, jaki nam jeszcze pozostał. Po jego twarzy poznaliśmy, że jest szcaęśliwy z powodu szczodrego dnia. Łowy bowiem mu się udały, ale gdy mu opowiedzieliśmy, J co się nam przydarzyło, miał taką samą posępną twarz jak my, i na i pewno także takie same myśli. ¦ Pojechaliśmy w step we dwóch. Temudżyn i ja, obaj na jednym, zgonionym koniu. Temudżyn siedział z przodu i mówił: — Posłuchaj, Kara Czono! Gdy dziś rano siedziałem z tobą nad rzeką i łowi-1 łem ryby, pomyślałem sobie: Powinienem mieć w naszej ordzie-stO: razy tyle koni r mężczyzn, sto razy tyle, ile w tej chwili mamy,i wówczas byłoby nas tysiąc razy więcej, niż jest nas dziś w ordzie,j ; koni i mężczyzn. Rozumiesz to, przyjacielu? — Nie, Temudżyn, niezupełnie! — Nawet gdy ci powiem, że tysiące mężczyzn oznaczają dziesiątki; tysięcy strzał? , — Wówczas Tajcziuci nie kradliby nam koni i nie upokarzali nas, — O właśnie, Kara Czono. Targutaj nie byłby dla nas wtedy ni-J czym więcej jak tylko kupką owczego łajna. A kto by tam broni kupki owczego łajna? Kto oddałby za nią' życie? Ale, dtogi przyja cielu, to była rano, gdy tak sobie myślałem, a teraz jest wieczór i my siedzimy we dwóch na jednym kbniu, na jedynym, jakiego mamy, i gdybyśmy teraz kogoś spotkali, pękłby ze śmiechu, naśmie-j wałby się z nas i szydził: Syn Jesugeja we dwójkę na jednym koniu! Widzisz teraz, Kara Czono, że to, czego pragnie ranek, wieczór możfl uczynić śmiesznym! Przekroczyliśmy jakiś wąski 'strumień. — To prawda — powie działem — w twoim zdaniu jest pewiep sens, Temudżynie. Ale gdy się'je odwróci — to, co wieczór czyni śmiesznym, może spełnić ranek następny —; wówczas też nie będzie ono pozbawione sensu! — Czono! —' wykrzyknął Temudżyn radośnie i smagnął konia. —< Sens twojego zdania bardziej mi się podoba niż mojego. Powieda mi, czy zawsze tak odwracasz porządek rzeczy, aż zaczyna ci się ofl podobać? • , ¦ — Nie odwracam go, aż zaczyna mi się podobać, Temudżyni staram się tylko każdą rzecz przemyśleć ze wszystkich stron, tak ja; panie tego uczył mój ojciec! Noc była chłodna, trawa wilgotna. Czasem sięgała aż do strzemi i muskała nam buty. Ponieważ świecił księżyc, widać było wyraźnie w trawie ślad srebrzystosiwego wałacha i pozostałych koni. Jechaliśmy trzy dni i trzy noce, i raz po raz szliśmy pieszo, aby oszczędzać konia. Po tych trzech nocach dotarliśmy do jakiegoś stada koni i kilku jurt. Jakiś chłopak siedział przy kobyle i doił ją. Zapytaliśmy go o Tajcziutów. Odpowiedział nam: — Dziś rano przed wschodem słońca" pędzili tędy osiem koni, w tym jednego srebrzystosiwego wałacha. Pokażę wara drogę. — Chłopak nawet nie zajrzał do jurty, rzucił tylko skopek i miarkę w step, roześmiał się przyjaźnie i przyprowadził dwa wypoczęte konie, których dosiedliśmy, podczas gdy on wskoczył na rączego bułanka. • — Jedziesz z nami? — zapytałem. — Niedola człowieka jest zawsze taka sama — odpowiedział nam. — Mój ojciec nazywa się Naku Bajan. Jestem jego jedynym synem i mam na imię Boorczu! Znowu jechaliśmy trzy dni i trzy noce, a po trzech nocach dotarliśmy do wielkiego, ogrodzonego obozowiska Tajcziujow. — Już widzę tego wałacha — powiedział Temudżyn. ^ We właściwe miejsce nas zaprowadziłeś, Boorczu. Wałach i pozostałe konie pasły się na wielkiej, ogrodzonej polanie. — Jazda, Czono, ukradli nam je w biały dzień i na naszych oczach, odbierzemy je więc sobie na ich oczach i w biały dzień! — A ja? —zapytał Boorczu. — Ty tu zostaniesz, towarzyszu! — powiedział Temudżyn. — Przybyłem tu, żeby wam pomóc. Dlaczego mam tu stać i sią przyglądać? A więc we trzech wpadliśmy między stado i pognaliśmy nasze konie w step. Oszołomieni Tajcziuci stali przez chwilę przed swoimi namiotami jak sparaliżowani. Może się nas spodziewali jedynie nocą, albo nie spodziewali się w ogóle. A myśmy się zjawili w biały dzień, w jasnym świetle słońca,, jak goście, jak przyjaciele. Zaczęli nas gonić. Ale odstęp był bardzo duży, i w galopie przesiedliśmy się na wypoczęte konie. Nagle z gromady naszych prześladowców wysforował się jeden wojownik, Tajcziut na siwym ogierze, który leciał przez step jak na skrzydłach. Za każdym razem, gdy się odwracałem, rósł mi w oczach. Wiatr szarpał na strzępy białą pianę wydobywającą się z pyska zwierzęcia.- — Będę się z nim strzelał! — krzyknął Boorczu. — Ja się będę strzelał! — krzyknął Temudżyn. — Chcesz oberwać z mojego powodu? Przecież to nam ukradziono konie! Temudżyn został w tyle. Tajcziut. już trzymał w pogotowiu swój rzemienny arkan. Temudżyn strzelił z łuku. Strzała trafiła w cel. I siwy ogier był 23 już bez jeżdzća. Temudżyn smagnął swego konia, że ten aż zarżał z bólu i pognał jak wicher przed siebie. Tak dopadliśmy wkrótce owego mroku, który nas odtąd chronił i czynił naszą drogę niewidzialną. , — Ten wyczyn obleci z wiatrem cały step, przyjacielu — powiedziałem do Temudżyna — ludzie będą sobie o nim opowiadać po jurtach, będą opiewać twój spryt i dzielność, Temudżynie. I wspomną; sobie twojego ojca Jesugeja. — No dobrze, Czono, ale czy odzyskalibyśmy nasze konie bez pomocy Boorczu? v : — Nie, on nam wskazał drogę i dał konie! — A więc dzielimy się z nim, Kara Czono. Ile chcesz koni, Boorczu? — Przyłączyłem się do was, bo widziałem, że jesteście w potrzebie. Jakże mógłbym teraz żądać za to części waszej własności? Mój ojciec nazywa się Naku Bajan, Naku Bogacz. A ja jestem jedynym synem Naku Bajana. Inwentarz, jaki mam u mego ojca, zupełnie mi wystarcza. Nię cfrcę nic. Jeśli wam nawet wyświadczyłem przysługę, to co tó byłaby za przysługa, gdybym za nią coś wziął? — Tak oto mówił Boorczu, zanim weszliśmy do jurty jego ojca. Stary płakał. Widzieliśmy to po jego. zaczerwienionych oczach. Złajał Boorczu za to, że ten wyszedł z domu bez słowa. — Tajcziuci zabili mi żonę — powiedział. — Boję się teraz, że stracę jeszcze syna. > — Przyszli do mnie dwaj przyjaciele, byli w potrzebie, ojcze — powiedział Boorczu — więc przyłączyłem się do nich. — Nie robię ci o to wyrzutów, Boorczu, łaję cię za to, że poszedł* sobie i nic mi nie powiedziałeś. Dlatego tak się martwiłem o ciebie, Moje serce natomiast raduje się, że im pomogłeś. — A gdyby on teraz poszedł z nami, Naku Bajanie? — zapyta Temudżyn. — Co byście na to powiedzieli? — To Temudżyn, syn Jesugeja, zbiera ludzi? — Tak. — Temudżyn spojrzał na mnie. Może myślał w tej chwili o naszej nocnej rozmowie, podczas której powiedział: Powinienem mieć w naszej ordzie sto razy tyle koni i mężczyzn, sto /razy tyle, ile nas jest, wówczas byłoby nas wkrótce tysiąc razy tyle koni i mę-czyzn, ile dziś jest w naszej ordzie. — W takim razie jedź z nimi — powiedział Naku Bajan. — Uwa żajcie na siebie, a i później niech jeden drugiego nie zostania nigdj w potrzebie! Boorczu zarżnął owcę, wsadził ją do skórzanego worka i załadowa na bułanka. Wypiwszy w namiocie Naku Bajana kilka dzbanów kobylego mleka i wysłuchawszy paru mądrych przypowieści, któr< stary opowiedział nam z właściwą sobie roztropnością i mądrościi w oczach, ruszyliśmy w drogę i spokojnie podążyliśmy w kierunki Burkan Kałdunu. W dzień widzieliśmy wiele kwiatów na stepie, b< 24 nie pędziliśmy już teraz przez kraj z przymrużonymi oczyma i strzały nasze mierzyły nie w prześladowców, lecz tu i ówdzie w jakiegoś jarząbka lub stepowego lisa Noce również były piękne, te gwiaździste noce, podczas których niejeden ptak wyrywał nas ze snu lub spłoszony umykał z szumem nad wysoką trawą. W strumykach przeglądał się księżyc i lekko drżał, tak to jechaliśmy godzina za godziną, w milczeniu i nie w milczeniu, napotykając po drodze tylko ciszę i czerwone oraz żółte kwiaty, które zdobiły hasz szlak. Widać już było białe jurty, gdy Temudżyn powiedział do mnie: — Pojechaliśmy w step we dwójkę na jednym koniu, Kara Czono, ą jak wracamy? — We trójkę i z wieloma końmi, Temudżynie! < — Sens twojego zdania był lepszy niż mojego, odtąd już nie będę ci mówił, że odwracasz porządek rzeczy tak długo, aż zaczyna ci się on podobać, lecz że potrafisz tak precyzyjnie przemyśleć każdą rzecz z osobna, że w końcu wszystkie wychodzą nam na dobre. — A zwracając się do Boorczu, Temudżyn rzekł: — Oto nasza orda Jest jeszcze mała. Ty, Boorczu, jesteś dopiero jedynym człowiekiem, który do nas przychodzi z zewnątrz, ale będziesz tak jak mój przyjaciel Kara Czono jednym z pierwszych, którzy będą się zaliczać do moich zaufanych ludzi; bo nasza orda będzie się rozrastała i kiedyś zapełni całą tę dolinę u stóp Burkan Kałdunu, kiedyś w przyszłości będziemy mieli najwspanialsze rumaki i poprowadzimy do boju najlepszych wojowników. Rozstaliśmy się. Temudżyn poszedf do Matki Chmury. Boorczu postawił swoją jurtę, którą dał mu ojciec, i udał się do naszego namiotu, aby ucałować mojego ojca. - — Macie konie? — Tak, ojcze, dzięki sprytdwi Temudżyna. — Dzięki sprytowi Temudżyna — powtórzył mój ojciec. — Jego , dzielność zdaje się dorównywać dzielności jego ojca, i wkrótce wszędzie pod Wiecznie Błękitnym Niebem będzie się o nim mówiło! Jego sława będzie ściągać ludzi do.ordy, jego przebiegłość zmusi do powrotu wodzów, którzy odeszli od niego po śmierci Jesugeja. Czy aby on będzie tak samo roztropny, jak jego ojciec Jesugej? Czy też pierwszą z brzegu myśl, która mu przyjdzie do głowy, będzie uważał za najlepszą, nie rozważywszy drugiej ani trzeciej? Wziął szczypce i dołożył do żaru ogniska parę kawałków suszonego nawozu. Czynność tę wykonywał z takąssamą rozwagą, z jaką " mówił. I myśli jego nie domagały się dopowiedzenia, bo sam je dopowiadał do końca: — Gdyście się zamienili z Temudżynem sztyletami, Czono, milczeniem skwitowałem twoje przymierze na śmierć i życie z synem Jesugeja. Kazałem ci wprawdzie zanieść Temudży-nowi ten sztylet w podzięce, ale nie radziłem ci składać życia w ręce syna wodza, o którym nie wiesz, jak będzie nim szafował, gdy kie- 25 * dyś będzie nn»J wiadz* nad tyciem wielu ludzi i gdy jego ordy »ią rozrośnie A jego orda będzie się rozrastać. On odzyska władzą i będzie potężny jak jego ojciec. — A tyś nie służył Jesugejowi, ojcze? — Tak, służyłem mu, bo go szanowałem, byłem mu posłuszny, bo był mądry, ale mogłem go też opuścić, gdybym uznał -to za sto-sowne. Wierności wodzowi nie należy przedkładać ponad wierność zasadom ojców. Czy będziesz mógł kiedykolwiek opuścić Temudżyna, skoro przysięgliście sobie być jedną piersią, jedną szyją i jedną głową? Na śmierć przysięgliście? W obliczu śmierci jesteście sobie równi, kara Czono, ale w życiu? W życiu on jest władcą, a ty czym jesteś? Przyjaźń można zawierać tylko z równymi sobie, a nie wtedy, gdy jeden stoi wyżej, a drugi niżej. — Nie dowierzasz mu, ojcze? — Nie o tym mówię, ale uczę cię tego, co mi powiedziało życie. Na ogniu bulgotała woda, buchając parą. Ojciec wsypał do nie herbaty i soli, zamieszał i z lubością wciągnął w nozdrza delikatn aromat, dolał mleka, znowu zamieszał i lekko się uśmiechnął. Potem przyniósł sporą gomółkę owczego sera i miseczkę prażonego prosa. Schylił się, utkwił wzrok w zwieńczeniu jurty, gdzie wisiał} gkórki świstaków, i kazał mi jeść. Od rzeki zawiewał chłodny wiatr Skrzypiały koła jakiegoś wozu jadącego przez naszą ordę. Dziew. częta nosiły w dzbanach wodę z Kerulenu do jurt. Położyliśmy się na skórach, ojciec z prawej, ja z lewej stronj czerwonego ognia, twarze, które jasnymi plamami bieliły się w mroku namiotu, mieliśmy zwrócone ku sobie. — Zapytałeś mnie, Czon< — powiedział ojciec — czy mu nie dowierzam, i ja ci odpowiedziałem: Nie! Mimo to opowiem ci pewną historię, którą widziałem n^ własne oczy i słyszałem na własne uszy, i która jest tak prawdziwa; jak wszystkie moje słowa, które ci przekazuję. Temudżyn miał trzeci braci, a ci, ledwo wyrośli z dzieciństwa, zaczęli chodzić nad rzeki łowić ryby. Siedząc na brzegu przygotowywali sobie haczyki i ło wili nimi dżebugi i kiełbie. Robili nawet z igieł haczyki i łowili tyn pstrągi i lipienie. Zmajstrowali sobie włók i wydobywali nim z wo dy małe rybki, i zaopatrywali w nie na szczęście także swoją matkę Pewngeo dnia, gdy Temudżyn, Kasar, Bekter i Belgutej, a wię< wszyscy czterej bracia, siedzieli razem nad wodą, złapała się na węd kę wspaniała ryba sokosun. Ale Bekter i Belgutej zabrali ją Temu dżynowi i Kasarowi. Gdy Temudżyn i Kasar wrócili do domu, po wiedzieli do matki: „Wspaniały sokosun złapał się na wędkę, al< zabrali go nam nasi bracia Bekter i Belgutej!" Matka na to rzekła: „Ach, co tam, zostawcie wreszcie te kłótni Czemu jesteście tacy jeden dla drugiego, wy, rodzeni bracia? Skon nie macie żadnego towarzysza prócz własnego cienia i żadnego bi< prócz ogona, skoro powinniście sobie właściwie bez przerwy powtarzać: JAK POMŚCIMY HAŃBĘ, KTORĄ OKRYLI NAS TAJĆZIUCI — jak możecie być tacy niezgodni?" Tak przemawiała do nich matka. A Temudżyn na to: „Dopiero co zabrali nam skrowronka, któregośmy ustrzelili z łuku. .Ą teraz znowu nas okradli. Jak w takim razie możemy żyć ze sobą?" Z tymi słowy pchnęli drzwi, wypadli na dwór i pognali przed siebie. Bekter siedział na jednym ze wzgórz, pilnując pasących się koni, między którymi był ów srebrzystosiwy wałach. Temudżyn podkradł się do niego od tyłu, a Kasar podkradł się od przodu. Gdy się do niego, wyciągając strzały, zbliżali, Bekter ich spostrzegł i rzekł: „Powinniście sobie postanowić: Nie możemy znieść HAŃBY, KTÓRĄ OKRYLI NAS TAJĆZIUCI, jak mamy ją pomścić? Czemu właściwie traktujecie mnie jak rzęsę w oku, jak drzazgę w ustach? Skoro nie macie żadnego innego towarzysza prócz własnego cienia i żadnego innego bicza prócz ogona, skąd wam takie myśli przyszły do głowy? Nie niszczcie mi ogniska i nie zabijcie mi czasem Belguteja!" Tak przemawiał i czekał na nich siedząc z podwiniętymi nogami. Ale Temudżyn i Kasar ostrzelali Bektera ze wszystkich stron i poszli sobie. Gdy wrócili do jurty, matka po minach obu synów domyśliła siej co uczynili, i rzekła: „Wy mordercy! Jeden się urodził z czarną grudką krwi w ręku, gdy wyszedł z mojego ciepłego łona! Drugi podobny jest do kasara *, który poluje na własne potomstwo. Jesteście jak ten kabłan **, który ugania po skałach, jak lew, który nie potrafi zdławit swej wściekłości, jak boa dusiciel, który dusi zwierzę, jak sokół, który rzuca się na swój własny cień, jak szczupak, który bezgłośnie połyka swoją zdobycz, jak samiec wielbłąda, który gryzie w pięty własne wielbłądziątko, jak wilk, który podczas ulewnej burzy rzuca się na swoją ofiarę, jak czernica ***, która pożera własne potomstwo, jeżeli nie potrafi ono za nią nadążyć, jak tygrys, który gdy wyciągnie łapę, to nie chybi, jak bars****, który atakuje na oślep! Jak wy tak możecie? Skoro prócz własnego cienia nie macie żadnego towarzysza i prócz ogona żadnego bicza, skoro nie wolno wam przeboleć hańby, którą okryli was Tajcziuci, i skoro powinniście sobie bez przerwy powtarzać: Na kim by się tu zemścić? A wy pytacie, jak macie ze sobą żyć! I tacy jesteście jeden dla drugiego!" Tak przemawiała Matka Chmura i lżyła swoich synów przezwiskami z dawnych czasów i słowami swoich przodków. Nie, ja nie twierdzę, że mu nie dowierzam, Kara Czono, ale nie mogłem ci też nie powiedzieć, co widziały moje oczy i co słyszały moje * Rodzaj złego, dzikiego psa. ** Rodzaj tygrysa. ł*** Gatunek kaczki. *** Drapieżnik i rodziny kotów, rodzaj tygrysa. 26 lii;1! uszy Urządź subie życie tak, żebyś nie musiał kiedyś płakać i cierpieć, gdy sam będziesz sobie winien. Ojciec mój umarł tej nocy. Dopiero rano spostrzegłem, że nie żyje. Umarł tak samo cicho, jak cicho zawsze mówił. Sine usta były teraz nieme. Wyniosłem go z jurty. Zmarły uśmiechał się. KULAWY KOZIOŁ Od tego ranka nosiłem błękitny Jak niebo kaftan mojego ojca. Życzy) sobie tego A więc posiadłem kaftan i myśli mojego ojca To pierwsze było łatwe, to drugie trudne, na dodatek mieszkałem te-' raz sam w mojej jurcie, bo matka odumarła nas przed laty, a bracia zostali zabici podczas napadu. Człowiek może sam polować, sam łowić ryby, sam włóczyć się po lasach, ale jak tu samemu żyć? Gdy łoś zostaje sam, robi się zły. Gdy drzewo stoi samo na stepie, musi iię także samo opierać rozszalałemu żywiołowi burzy. Tak więc byłem szczęśliwy, że mam za przyjaciela Temudżyna, mimo że nosiłem w sobie słowa mojego ojca, tak jak nosiłem ten błękitny kaftan. Tymczasem wyczyny Temudżyna rozniósł wiatr po całym stepie, tak jak przed kilkoma dniami przepowiadałem. Młode uszy dają chętnie posłuch takim rzeczom, a młodym głowom marzy się o nich; bo jak tu nie być dzielnym, skoro się ma'las za brata, jak tu nie być odważnym, skoro ma się step za siostrę? Najpierw przyszło do naszego obozu dwóch, potem trzech, a następnego dnia nawet czterech. Przyprowadzili ze sobą konie, owce i przynieśli swoje jurty, sprzęty domowe i broń, przywiedli swoje żony i dzieci. Przychodzili także tacy, którzy nie przynosili ze sobą nic prócz swoich marzeń i posłuszeństwa wobec Temudżyna, któremu chcieli służyć. — Chcemy przystać do syna Jesugeja — mówili. Albo: — Przysłali nas nasi ojcowie. Oni służyli Jesugejowi, a my będziemy służyć jego synowi! A inni znów mówili: — Słyszeliśmy o sprycie Temudżyna i o jego odwadze. Ponieważ Tajcziuci nas również okradają, chcemy przystać do was i połączyć naszą siłę z waszą. Temudżyn łaskawie przyjmował wszystkich, nawet tych, którzy ie przynosili ze sobą nic prócz posłuszeństwa. Wskazywał im dotrę miejsca pod namioty, dawał sprzęt, jeżeli go nie mieli, pokazywał im łowiska na r,zece i tym sposobem zapewniał sobie porządek i jedność. A potem któregoś dnia pojechał konno na południe, do Kungira-tów, gdzie czekała nań jego narzeczona Bortę. Gdy Temudżyn miał dziewięć lat, odwiedził ten szczep ze swoim ojcem, był w gościnie 29 u Dej-seczena, wodza Kungiratów, który przyrzekł mu swoją córk Teraz Temudżyn chciał ją zabrać do siebie. Podczas jego nieobecności Boorczu i ja musieliśmy się troszczy o myśliwych i pasterzy, którzy przybywali do naszej ordy. Nie byłi ich już tak wielu, ale dziennie zjawiał się zawsze jeden nowy Czaj sami myślałem sobie: Jego wyczyn już się zestarzał i przestał dziS łać na ludzi, Temudżyn powinien zdobyć się na jakiś nowy, żebj jego orda mogła się dalej rozrastać. '¦¦ Gdy któregoś ranka znowu poszedłem na ryby i siedziałem ju jakąś dobrą chwilę na brzegu, na próżno, bo ryby nie brały, usłyszą łem za sobą ciche kroki w trawie Ale ilekroć się odwróciłem, nie dej strzegałem nikogo. Może mi się tak tylko wydawało, może były tj tylko ostrożne skoki jakiejś antylopy. '' Łowiłem dalej. \ Nagle plusnął w wodę ciężki kamyk. Przestraszyłem się, wyrwałem wędkę z rzeki. Za mną ktoś się roześmiał. — Myśli Czarnego Wilka muszą by chyba ponure. Kto się zrywa przerażony, ma parszywe myśli Spojrzałem w żółte oczy.* Przede mną stał Kulawy Kozioł Ta! nazywaliśmy pewnego starego ezłowieka, który żył w naszej ordzi Był bardzo brzydki, nosił trzy warkocze i brodę, w którą wplata sobie końskie włosie. — Czego chcesz ode mnie, starcze? Znowu się roześmiał. — Wojłokowe ściany twojej jurty Ka| Czono, mają uszy. j — No i? . — Temudżyn przemówi wkrótce mieczem! — Nie mówisz mi nic nowego, starcze! — Temudżyn już wkrótce otworzy piersi Tajcziutom! — Ciągle jeszcze nie mówisz mi nic nowego, starcze! —Ale gdy powiem Temudżynowi to, co twój ojciec, zanim dopadła śmierć, opowiedział ci szeptem, a długa to była histori Kara Czono, to... — ...to co? . j ' — To cię zabije, tym sztyletem, na któryście sobie przysięgali! — Głupstwa gadasz, starcze! — O tak, zabije cię. On musi mieć ostre miecze i ostre strzał jeżeli chce zniszczyć Tajcziutów. A ty jesteś tępym mieczem, i tw> je myśli są tępymi strzałami. Twój ojciec nauczył cię powątpiewj i tym samym podzielił twoje ciało na pół, a Temudżynowi potrze ne jest całe twoje ciało. Pytam cię: Czy można żyć jedną połot "ciała, zwyciężać jedną połową miecza, strzelać jedną połową łuk' — Ja nic na to mojemu ojcu nie odpowiedziałem, starcze! — A jego myśli? Czy nie siedzą pod tym błękitnym kaftanem i dręczą cię jak jakaś straszna choroba? — Oczywiście, że noszę je ze sobą i próbuję je uporządkować! 10 — Czyli, że marnujesz ciąut swoich sil na myśli nieprawe. Milczałem, bo nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Stary pokuśtykał w trawę, rozdrażniony jak przestraszona czapla przeszedł się sztywno po brzegu w tę i z powrotem, znowu stanął przede mną, bawiąc się jednym ze swoich czarnych warkoczy, popatrzył na mnie tymi swoimi żółtymi, kocimi oczyma i rzekł: — Zaniosę Temudżynowi wieść o twojej strasznej chorobie, która cię zjada, aby nie karmił żmii, która go którejś nocy we śnie udusi! ¦— Nie masz prawa tak o mnie mówić starcze! — Nie? A jak, Kara Czono? — Temudżyn wie, że razem z nim spędzałem te pełne udręki noce po lasach, gdyśmy musieli się chować przed Tajcziutami, że zostałem przy nim, choć przecież puścili mnie wolno, że nawet w obliczu Targutaja pozostałem jego przyjacielem i nie wstąpiłem na służbę do Targutaja, choć o wschodzie słońca cz%kała mnie śmierć. — To było przedtem, zanim twój ojciec podsunął ci swoje myśli i podzielił twoje ciało na pół! — Dajcie mi spokój! Gadacie głupstwa. Niech Temudżyn sam rozsądzi. On nie będzie słuchać kogoś, kto po ciemku przemyka się jak szakal pod jurtami i żyje z tego, co inni wyrzucają za drzwi. Kulawy Kozioł żachnął się ze złością, rozdziawił gębę, ale słowa utknęły mu w gardle. Zaskrzeczał coś, odwrócił się i pokuśtykał przez trawę, obok zarośli, do ordy. Dzieci uciekały przed nim, gdy go ujrzały, uciekały zawsze, skoro go tylko spostrzegły, a mężczyznom i kobietom natychmiast zasępiały się twarze, gdy się pojawiał, bo należał, on do tych w ordzie, którzy myśleli, że się wkradną w łaski Temudżyna i dosłużą się zaszczytów, jeśli będą mu znosić informacje. Tego wieczora siedziałem sam przed moją jurtą, również przez następne dwa wieczory siedziałem sam, czekałem na powrót Temudżyna od Kungiratów i na to, jak się zachowa wobec tego starucha. Ciężko mi było na duszy, choć nie mogłem sobie tego wyobrazić, żeby Temudżyn uwierzył raczej złośliwym podszeptom Kulawego Kozła niż mojej przysiędze. Temudżyn wrócił ze swoją narzeczoną Bortę rankiem następnego dnia. Jechał na czele wielkiego orszaku, którym ojciec narzeczonej, wielki Dej-seczen, swoją córkę obdarzył. Świta składała się z jej przyjaciółek i przyjaciół, ze służek i dworek. Orszak jechał uroczyście, stępa, przez naszą dolinę, przez zieleń łąk, wśród kwitnących zarośli, pod bledziutkim jeszcze błękitem naszego potężnego nieba, któremu składaliśmy ofiary w podzięce, tak jak to czynili nasi ojcowie. Narzeczona jechała za Temudżynem. Miała na sobie czerwoną suknię * błyszczącego jedwabiu, która sięgała jej do kostek i czerwona niczym krew spływała po białej sierści siwka. Razem z Boorczu wyjechałem orszakowi naprzeciw. — Oto moja Bortę! — powiedział Temudżyn. 31 11 . W zaroślach ćwierkały ptaki, a gdyśmy jechali brzegiem Kerule^ nu, towarzyszyła nam cała chmara mew. . ! Bortę nie była piękna jak kwiat, ale miała piękną figurę. Gdyśmy dotarli do ordy i jej mieszkańcy zaczęli wiwatować q cześć przybyłych, otoczyli ich kołem i witali się z nimi, Temudżyrj powiedział- — Wyjechałem stąd sam, a wróciłem z moją Bortę Bęr dzie odtąd mieszkała w naszej ordzie. Dla Bortę rozbito, oddzielne namioty, bo zgodnie ze starym zwy czajem miała ona prawo, jako bogata córka bogatego wodza, miesz' kac we własnych namiotach Temudżyn wyznaczył jej najładniejsza miejsce w ordzie, blisko rzeki, na wzgórzu porosłym smukłymi brzo. za mi. Na weselu bawiliśmy się przez trzy dni i trzy noce. Tak zarządzi Temirdżyn Myśmy siedzieli na wzgórzu, a na jego zboczach c Słżki Bt b dzieli myśliwi i pasterze. Służki Bortę rozdawały drobne prezenty a Temudżyn pokazywał zebranym wielkie sobolowe futro, które do stał od ojca narzeczonej w prezencie ślubnym. — Ten płaszcz jes więcej wart niż cała nasza orda — objaśnił — ale ten kos^townj podarek zawiozę władcy Keraitów; Togril-chanowi, bo był on przy jacielem mojego ojca, a kto zawarł przyjaźń z moim ojcem, ~"ici być przecież tak samo dobry jak naój ojciec. Boorczu szepnął mi: — Widzisz, Temudżyn jest mądry. Daruje te co ma najcenniejszego, i któregoś dnia dostanie za to więcej, n; warte jest dziesięć, a może nawet sto takich sobolowych futer. —*• Masz rację, Boorczu — odparłem — nasz Temudżyn mysia i planami wybiega poza nasze dni i noce. Gdy młodzieńcy galopowali na swych i wokół wzgórza albo robili wypady w step walcząc o tytuł „Najszybszego Jeźdźca", pierzaste strzały, siedząc na lecących ~v i klaczach, ja obserwowałem owi siedzi wśród tłumu i patrząc na sobie z uciechy swoją czarną brodę z wplecionym w włosiem. Drugiego dnia wesela wiedziałem już, że tak długo, ja! VipHp siedział razem z Temudżynem i jego braćmi, z Bortę i Boorczi konika w ch coraz wyżej. Mnie jednak zobaczył dopiero później, gdy był już prawie u celu. Uśmiechnął się do mnie tym swoim kocim pyskiem, jadowitym uśmiechem, którym by mnie najchętniej zabił. Wszystko to trwało o wiele dłużej niż moja opowieść, bo upłynęło całe przedpołudnie, zanim staruch zbliżył się do Temudżyna i z wielkim trudem pokonał długie zbocze. Był już prawie na szczycie, gdy wtem Temudżyn wstał i ruszył ze wzgórza na dół, z dwoma srebrnymi dzbanami kobylego mleka, które wręczył zwycięzcy wyścigów. Tłum krzyczał, wiwatował na cześć młodzieńca, wiwatował na cześć szlachetnego konia, któremu nasz Temudżyn wylał na głowę dzban mleka na znak, że go wyróżnia nagrodą. Staruch siedział na wzgórzu jak osierocony i wydany na pastwę mojego szyderczego spojrzenia, bo Bortę wraz ze swoją świtą podążyła za Temudżynem i obdarowała owego młodzieńca, który szczycił się teraz tytułem „Najszybszego Jeźdźca", skórami z trzech świstaków. Temudżyn dosiadł owego konia nad końmi i krzyknął w tłum: — Powiedzcie mi, co jest największą rozkoszą dla mężczyzny? — Swobodny kłus, jasny dzień i pod siodłem szybki koń oraz sokół na grzbiecie dłoni, który potrafi upolować szybkonogiego zająca! — odpowiedział jakiś chłopak. A drugi krzyknął: — Zniszczyć naszych nieprzyjaciół, widzieć, jak ich bogaci chanowie lecą na pysk, i słyszeć,, jak skamlą o łaskę, zabrać im konie i mienie i słuchać lamentu ich rozpieszczonych kobiet. — Ty jesteś najbliższy prawdy — powiedział Temudżyn. — Ja wam powiem, na czym polega największa rozkosz dla mężczyzny. Największą rozkoszą i radością dla mężczyzny jest: okiełznać buntowników, zwyciężyć nieprzyjaciół, wytrzebić ich z korzeniami i za- ładnąć wszystkim, co posiadają, doprowadzić oczy ich kobiet do pła-su, aby łzy płynęły im po policzkach i po nosie, dosiąść ich ruma-[ków, kołyszących w biegu masywnymi zadami, z brzucha i pępka jlich przemiłych małżonek zrobić sobie poduszkę i wezgłowie, patrzeć na ich różowe policzki i całować je, i pić z ich'czerwonych ust sło- dycz jak z kwiatów iuiubv * będę siedział razem z Temudżynem i jego *^ZJ*5LJ ^51 Mężczyźni wyrwali miecze z pochew i przeszywali nimi niebo, na wielkim barwnym kobiercu przed namiotem nL[W™™L«*nic^ ^ ^m ^ ^.^ ^ ^^ śmierć LieprzJjaćielowi! x krzyl *wi; : ~u_i.-----1.- i—i3( na którym siedział Temudżyn, a ja byłem .... . „„., iQ„ . ,OT„lin7vna , ,e„u iUUi- ---------nim wychwalałem naszego Temudżyna. rego mogłem dojrzeć zarówno st"eg°^fJ.^^fokaz J abv sl °n jednak nakazał im milczenie, tak że umilkli posłusznie, a wte-Byłem pewien, ze teraz Kulawy Kozioł.będzie szukał okazji, aoy s|dy ^ dział. _ Nie k ie tak bez 0 arai^tani jak d h dostać w pobliże Temudżyna. «— ...... / ...... s j 3 Tak też się stało. Staruch, wijąc się po zboczu jak podstępna żmija, zaczął się wsp] nać na wzgórze, prześlizgiwał się co chwila o kawałek dalej, odp* czywając za każdym razem, tak że prócz mnie nikt nie zwracał -to uwagi, jak, się' przeciska przez tłum, jak pełznie i przesuwa orda liczyła tysiące wojowników i koni. Jest nas jeszcze mało wasza radość jeszcze tej nocy może się przemienić w smutek, jeśli Krzew kolczasty z rodziny szakłakowatych (łac. zizyphus), rodzący jadalnt czerwone tub żółte. Czainy Wilk 31 33 wedrą się do tiuszego oLrozu ci bandyci Tajuziuci pod wodzą Tar ta^a i ulegniemy ich liczebnej przewadze. Zebrani rozeszli się i na nowo oddali się zabawom,, na nowo pi da banami zimne wino z mleka. Tymczasem kulawy staruch zdążył już dobrnąć do stóp wzgó i próbował zbliżyć się do Temudżyna. Krążył wokół niego jak k spoglądał służalczo na barczystego syna Jesugeja i warował na kies spojrzenie, które by się zetknęło z jego żółtymi oczyma, i Stanąłem za grubym pniem jednego z rosnących tu wiązów, dlatego, żebym się bał gniewu Temudżyna, ale dlatego, żeby Kul wy Kozioł mógł złożyć, swój donos nie czując na apbie mojego spo; rżenia. Nie wiem, ile słów zdołał plunąć Temudżynowi do ucha, mo pięć, w każdym razie nie więcej niż dziesięć, bo kulasa ugodził ći femudżyna, tak silny, że staruch aż padł w trawę i tam, wśród w sokich źdźbeł ostnicy, rzucał się jak złapana ryba. Natychmi" wyskoczyłem zza wiązu i pobiegłem razem z tłumem na mie4 wypadku. Temudżyn spojrzał na mnie, uśmiechnął się i rzekł, nie wy: niając mojego imienia i wskazując na Kulawego Kozła: — Ten, k ry się tu wije z bólu jak ugodzona żmija, chciał posiać niezg< między mną i jednym z moich przyjaciół. To znaczy, żę lekcew mnie i mojego przyjaciela i chce mi wmówić, że ja nie wiem, co znaczy być przyjacielem i mieć przyjaciela. — Zasieczemy go na śmierć! — zawołał jakiś młodzieniec i wj ciągnął miecz. Temudżyn go powstrzymał i rzekł: — chcesz znieważyć uroczysto mojej małżonki Bortę mieszając wino z krwią? Rzućcie go w gęstw nę lasu. Tam sobie może szeptać ze zwierzętami, syczeć i pełzać }l żmija. Zapomnijcie o nim, tak jak ja już 6 nim zapomniałem. A gdy wypędzano go z ordy, Temudżyn objął mnie ramieniei — Przebacz mi te osiem słów, złych, fałszywych, podłych, te osi kropel trucizny, które mi wsączył do ucha, zanim zdążyłem uderzyć! Wieczorem siedziałem jeszcze jakiś czas z Temudżynem na płym kobiercu przed namiotem Bortę. Lato już się zestarzało i chłodne, ale myśmy mieli twarze rozgrzane winem. ' Kiedy Temudżyn udał się na spoczynek- do swojej małżonki te, zszedłem ze wzgórza i klucząc między szeregami namiotów rżałem do swojej jurty i rozmyślałem po drodze o moim zmarł ojcu i jego słowach. ( Było mi ciepło pod skórami, gdy zamknąłem oczy, a na sercu le i radośnie. CZTERECH OBCYCH JEŹDŹCÓW Słońce już tak nie przygrzewało jak dawniej, i wiatr zrywał z drzew umarłe liście. Las się przerzedzał. Rzeką wzbierała i niosła zeschłe liście na północ. Wróciliśmy z Czarnego Boru nad Tołą, gdzieśmy wręczyli Togril-chanowi owo drogocenne futro i przypomnieli mu jego przyjaźń z Jesugejem.. Wesele się skończyło, zabawy^ młodzieńców również, ale ten i ów [popatrywał czasem wieczorem ku wzgórzu, gdzie stały namioty Bpr-te i mieszkało szczęście Temudżyna. Wraz z latem skończył się także kumys. I kobiety narzekały tak samo jak mężczyźni, bo kobyle mleko wprawiało je w dobry humor, i dzień bez niego był jak dzień bez słońca. Tak więc wieczorami śpiewały po jurtach swoje pieśni: Zieleni się step i długie źdźbła soczystych traw kołyszą się na wietrze, w stągwiach i w dzbanach kumys się pieni, pieni się i w święta leje strumieniami Żółci się nasz step, i długie źdźbła powiędłych traw kołyszą się na wietrze, w stągwiach i w dzbanach kumys już się nie pieni, nie pieni się, nie leje strumieniami. Ale nam się marzy, marzy się już stęp w wiosennej zieleni, kiedy znów soczyste trawy zakołyszą się na wietrze. Wówczas znów się kumys w stągwiach i w dzbanach zapieni, zapieni i lać się będzie w święta strumieniami Rankiem chodziłem teraz nie tylko na ryby, ale przede wszystkim a polowania, ponieważ zbliżał się czas, gdy wilki stawały się coraz |bardziej głodne, a ich skóry coraz cenniejsze. Któregoś dnia wybrałem się konno razem z Temudżynem i Boor-su, który zdążył się już zadomowić w naszej ordzie, w step, już ożółkły, jak mówi pieśń, > i taki wypalony słońcem i niegościnny, b kurz wprost szczypał ńas w oczy. Wiatr dmuchał orłom w pióra, ttóre przybrane przez nas sowim puchem, siedziały sobie na na-"tych osłoniętych skórą nadgarstkach. Słoneczna kula pobłyskiwała bladą czerwienią przez opary mgły. Nagle rozbłysło jezioro. Rozległ się krzyk czajek. Gdyśmy przelatywali przez wąwozy, świstaki gwizdały ostrzega- _J To chyba widać po naszych orłach i wilczych skórach — odoarł wczo, i zaraz potem w zwiędłych kępkach trawy dawał się słyszeć Temudżyn. tupot drobnych nóżek. — To znaczy, że ten wąwóz i ta ziemia tam za nim należy do wa- jechalismy długo i zapuściliśmy się głęboko w step, dalej niz zwy< szej ordy? . . ; kle,-, o wiele dalej, po drodze nie spotykaliśmy nikogo prócz umyka- '.— Tak jest. jących zwierząt i prócz zwałów mgły( które w szybkim galopie roz' rywaliśmy na strzępy. Nad jakimś strumykiem, który wczesny mróz pokrył cieniutka warstewką lodu, natrafiliśmy na pierwszy trop "Wilków: ślady kosma tych łap i długich susów, W trawie leżało parę zbielałych kości. Zatrzymaliśmy się, i zsiadłszy z koni szliśmy pieszo. Na szczycił jakiejś kamiennej góry rozłożyliśmy się obozem. Zdjęliśmy orło malutkife, ozdobione srebrną koroną kapturki, aby teraz one wypa trywały tego, czego nasze oczy nie potrafiły wypatrzeć. Gdy ostatnia zasłona z mgły uniosła się do góry i się rozwiała! — A do kogo należy orda? — Do Temudżyna! — A gdzie ten Temudżyn? ¦— W namiocie swojej małżonki. Poszeptali między sobą, roześmiali się, i ten na siwym koniu zapytał: — To on się ożenił? — Czy w przeciwnym razie mógłby się znajdować w namiocie Gdy ostatnia zasłona z mgiy umosia się uo guiy • ^ i^w^...— „v»,,«, m^nn*"/, ^^w^^*^ — -u^" iv«*««*.ji*. step ozłociło słońce. Rozpościerał się u naszych stóp tajemniczy, mefcypujecie nas pytaniami, jakbyście to wy byli w swojej ordzie i _ •, =— i-—;._ i.^jł—ł -j« ...noi« ta™ oriTio otvVał sie z nie«i prawo nas wypytywać! Tymczasem zaś jesteście na naszy przenikniony, bo nie kończył się wcale tam, gdzie stykał się z bem, tylko się dopiero zaczynał. Nie wiem, jak długo tak siedzieliśmy w milczeniu, ale obudziliśmy się z zamyślenia dopiero wtedy, gdy orły rozprostowały skrzydła otworzyły dzioby i jak zaklęte wpatrzyły się w jeden punkt. ! Wypuściliśmy je. Potężny łopot ich skrzydeł poczochrał szumiącą trawę,,wzbił w rę stepowy pył, i orły z szumem pomknęły w dolinę, w dół, w ste; Szybowały jak nad jakimś złotym kobiercem, rzucały nań trzy ci' njp, które płynęły pod nimi bezgłośnie. Skoczyliśmy na koń, popędziliśmy za orłami, przeskoczyliśmy mień, na którym cienka warstewka lodu już stopniała. Orły i wi były coraz bliżej. Nagle wilki zawyły — orły. przeszły do atak Ziemia się zakotłowała. Posypały się* pióra i zawirowały w kłęba- kurzu. Zsiedliśmy z koni, błyskawicznie zarzuciliśmy orłom kapturki głowy, potarliśmy im krzywe dzioby kawałkiem suszonej barani i zadusiliśmy starego i młodego wilka, ściągnęliśmy z nich skór a zewłoki zostawiliśmy" na przynętę. Nie minęło pół dnia, a mieliśriiy już siedem skór. Było to du 0 wiele więcej niż zwykle, ale ponieważ wdarliśmy się w step głębi niż normalnie, tak czy tak spodziewaliśmy się obfitszego łupu. Akurat chcieliśmy zawrócić konie, aby zdążyć do ordy jesz przed zachodem słońca, gdy do wąwozu wpadło czterech jeźdżc w filcowych spiczastych kapeluszach jak nasze, również ich kafta były tak samo długie, barwne i dobre jak nasze. Mieli ze sobą *" 1 pełne kołczany strzał. Stanęli. Dwadzieścia kroków przed nami. Ich zgonione konie szczały od potu. — Co tu robicie? — wrzasnął ten na siwym koniu. 38 Iswojej małżonki? ojej małżonki? — A jak daleko jest do jego ordy? — Jesteś niegrzeczny, cudzoziemcze! — odparł Temudżyn. — Za- mnifipio nac nułanlami iaWwćfMO tn wxr Vttrli tir cxxrnioi nrH^io i mip. mie- li prawo nas wypytywać! Tymczasem zaś jesteście na naszym terenie, i to my mamy prawo was zapytać, kim jesteście i skąd przybywacie. » — Możliwe — powiedział tamten obojętnie — ale nasz pan wysłał las po to, abyśmy się wypytywali, a nie po to, abyśmy odpowiadali la pytania. Więc,się tego trzymamy. — Jeżeli tak jest, to wasz pan musi wiedzieć także i to, że nie jtzyjmiemy was jak gości. A szpiegów traktujemy tak, jak wy ich -aktujecie i jak z dawien dawna nakazuje nam prawo stepu. — Jest nas czterech! — Chcecie przez to powiedzieć, że nas jest tylko trzech! Wiem, idzoziemcze! — A więc? — Zachowujcie się spokojnie! Nie zdejmujcie rąk z cugli ani nie iwracajcie od nas wzroku. Jeżeli to zrobicie, spuszczę z ręki orła, wtedy zanim orzeł zdąży dotknąć trawy, cztery strzały ugodzą was r plecy i przeszyją na wylot! ¦ — Chcecie nas oszukać —- powiedział ten na siwym koniu. — Gdyś-*y wjeżdżali do wąwozu, nie widzieliśmy nikogo prócz was. — Jeśli jesteście tacy nieustraszeni, za jakich chcecie uchodzić, 1 się obejrzyjcie za siebie. Prawda moich słów zrzuci was z koni! Zaczęli się między sobą naradzać. Siedzieli w siodłach sztywno »k zastygli, nie śmieli ani ruszyć ręką, ani mrugnąć. Tylko konie sucały łbami, napastowane przez natrętne muchy, które łaziły im n pyskach i wokół chrap. Długo się naradzali ci przybysze. Z po-itku rozmawiali ze sobą po cichu, ale mówili coraz głośniej, więc szeliśmy," że się sprzeczali. Ich przywódca żądał mianowicie, żeby Jco jeden z nich się obejrzał, ale żaden nie chciał być tyra jednym. My również byliśmy czujni i staraliśmy się wyczytać z twarzy ich tysli, bo tę niewielką przewagę, jaką nam stworzył Temudżyn swo- 37 •I I ją przebiegłością, mogliśmy przez lada nieuwagę utracić Gdyby •rzeczywiście odwrócili, musielibyśmy napłąć łuki i złożyć się strzału, zanim zwiadowcy ci zdążyhby się na nas z triumfem rzu Ciągle jeszcze się sprzeczali. A im dłużej się sprzeczali, tym wię! sze było dla nas niebezpieczeństwo, że nie zdołamy na czas zauważ] tęgo decydującego momentu. — Jak widać, nie jesteście wcale tacy nieustraszeni, za jakie chcieliście uchodzić — powiedział Temudżyn; powiedział to zapewi po to, aby ich rozdrażnić i sprowokować, żeby jednak odwróci głowy. * Ale oni milczeli, milczeli i nie ruszali się. Temudżyn rozkazał im, aby rzucili bokiem łuki, strzały i miecj w trawę. I posłusznie rzucili miecze, strzały i łuki w trawę. Temudżyn rozkazał im zbliżyć się do nas na dziesięć kroków i zsi z koni. I posłusznie zbliżyli się do nas na dziesięć kroków, a gdy zsie z koni, spadliśmy na nich jak burza, z krzykiem wdarliśmy się ir dzy nich, złapaliśmy za cugle i pociągnęliśmy konie za sobą, smag liśmy je i usłyszeliśmy za sobą krzyk: ¦— To TemudżynJ Temudż To mógł być tylko Temudżyn! Kiedy wypadliśmy z wąwozu i podkowy zadudniły na otwa stepie, jechaliśmy jakiś czas na zachód, następnie na południe, a piero potem na wschód, gdy tych czterech, którzy tam na wzgó leżeli na pewno zdumieni, nie mogło już nas dostrzec. Do ordy dotarliśmy już po ciemku, a nie przed zachodem sł jak tego pragnęliśmy. Temudżyn zaprosił nas do swojego namiotu. Stara służebna akczin klęczała przy ogniu, ale Temudżyn oddalił tę siwowłosą, brą staruszkę, powiedział jej, żeby poszła do Matki Chmury i soi z nią trochę pogawędziła. Na dworze zerwał się wiatr i łopotał płachtami naszego namiol Z ognia sypały się skry. — Pobiliśmy ich przebiegłością i zabraliśmy im cztery konie powiedział Temudżyn, ale nie zabrzmiało to zbyt wesoło. ( A ja dodałem: — Nie będą mogli nic powiedzieć swojemu pail bo w stepie człowiek bez konia jest człowiekiem martwym. — I cóżeśmy na tym wygrali? — zapytał Boorczu. — Nic — odparł Temudżyn. A ja im powiedziałem: — Nie, wygrać nic nie wygraliśmy. N łaja nam tu szpicli i szpiegów, a my nie znamy nawet ich nazwi ani nie wiemy, skąd przychodzą. Wprawdzie uszliśmy z życiem, nie wiemy, czy jutro będziemy jeszcze żyć, bo kto nasyła szpieg) i szpicli, któregoś dnia sstm przychodzi. — Masz rację, Kara Czono. — Może to jednak byli Tajcziuci? 38 w*.*--* — Nie, Boorczu — powiedział Temudżyn, i był zdania, że gdyby fo byli Tajcziuci, natychmiast by go rozpoznali. Przez chwilę siedzieliśmy w milczenia na naszych skórach i wsłuchiwaliśmy się w wiatr. Ńa brzegu rzeki łamały się gałęzie Woda szumiała i biła o skały. — Wyślemy czterech ludzi na przedpola ordy — powiedział Temudżyn. — Niech objeżdżają obozowisko dzień i noc, a gdy się będzie zbliżał nieprzyjaciel, niech nas ostrzegają Jeżeli robić to będą w porę, będziemy mieć dosyć czasu, aby się zaszyć w gęstwinę lasu, A w parowach na świętym Burkan Kałdunie jeszcze nas nikt nie wytropił — Chcesz uciekać przed nieprzyjacielem, Temudżynie? — A ty chcesz z nim walczyć, Boorczu? — Do ostatniej jurty, do ostatniej strzały, dopóki będę widział na oczy i miał siłę w rękach! — Oni tu przyjdą z przeważającymi siłami, Boorczu — powiedziałem. — Mam jeszcze w uszach ich śmiech, ten szyderczy śmiech |Tajcziutów, gdy napadli na naszą małą ordę. — Ale ja przystałem do Temudżyna, żeby walczyć, a nie uciekać odparł Boorczu — Chcę walczyć i umrzeć, jeśli zajdzie potrzeba! — A jeśli nie będzie trzeba? — Temudżyn nachylił się nad Boorczu 'ym barczystym i masywnym ciałem O mało co się nie zderzyli [łowami — A czy to nie będzie walka, jeżeli sprytnie się im wym-niemy? Jeżeli zostawimy im po sobie puste miejsce, żółte plamy n naszych jurtach? Czy też mamy umrzeć, pozwolić na to, aby po- 39 'Im/ Ii Sen na Łżenii? i — Nł zabijano nam żony i dzieci i spalono nasze jurty i namioty, dlatej .tylko, że jesteśmy słabsi, a mimo to chcieliśmy walczyć? Kiedy jed będą nas żałować, a drudzy cieszyć się z naszego nieszczęścia, wia rozniesie, nasze popioły po Kerulenie. I co nam z tego przyjdzi Boorczu? Pochopne są twe myśli i pozbawione sensu. Gdy ąas poz bijają, to kto nas pomści? Temudżyn wpadał w coraz większy gniew, ale słusznie mów wreszcie zerwał się jak oparzony i powiedział: — Chodź, Kara Czono! Zostawiliśmy Boorczu sam na sam z jego niecierpliwością i w szliśmy przed namiot, przeszliśmy przez plac i kluczyliśmy międ jurtami, między długimi szeregami białych jurt, które jasnymi pl mami odbijały się od ciemnego lasu. Księżyc nie świecił, wokół Bu jest ^Ó naszej *ordy^ kan Kąłdunu szalała burza, huczała w parowach i w wierzchołka ~ drzew. Temudżyn wyznaczył czterech ludzi, którzy mieli objeżdżać or wielkim kołem. — Jeśli za późno zameldujecie o pojawieniu się ni przyjaciela — powiedział im — będziecie winni śmierci waszych ż i dzieci, i wasze jurty, namioty i wozy pójdą z dymem. Jeśli zaś sygnalizujecie nam wroga na czas, tam w pieczarach Burkan — Tak właśnie zapytał — potaknął Boorczu. — A ja odpowiedziałem: W namiocie swojej małżonki! — Tak właśnie było, Temudżynie — potwierdziłem ja. — I co oni uczynili? — Roześmiali się i zaczęli szeptać między sobą! — Tak, Kara Czono, roześmiali się i poszeptali ze sobą, a potem ;en na siwym koniu powiedział, śmiejąc się obłudnie: To on się powinni zachować na dany znak. Gdyśmy wrócili do namiotu, Boorczu, który siedział sam p: ogniu, powiedział półgłosem: — Przebacz mi, Temudżynie, w si koju ducha wszystko sobie przemyślałem i doszedłem do wni że w twoich słowach była rozwaga, a w moich nie. Przebacz mi, mudżynie i ty Kara Czono, że śmiałem przedkładać moją niecier wdść nad wasze pomysły. Temudżyn podał Boorczu czarkę gorącej herbaty, mnie także j dał, i tak piliśmy z białych porcelanowych czarek gorącą herba z owych czarek, które Matka Chmura dostała wówczas od tego \ gatego kupca za sól. Temudżyn siedział przy ogniu zamyślony, popijał herbatę, milcs i milczał, a Boorczu, być może, oczekiwał od niego odpowiedzi, był tak samo zgnębiony jak przedtem. Ale widziałem, że i Tem dżyn był czymś przybity. — Nie dostrzegasz mojej skruchy, Temudżynie — ostrożnie i pytał Boorczu — która płynie z głębi serca? Temudżyn wzdrygnął się i podniósł wzrok. — Ależ, Boorczu, pr: baczyłem ci już wtedy, gdyś z takim spokojem wysłuchał mo długiej mowy. A dlaczego teraz jestem taki smutny? Dlatego, że martwię o moją Bortę! — Odstawił czarkę na malowaną kraska szafkę. — Pomyślcie tylko, ten człowiek na siwym koniu zapy mnie w wąwozie: Gdzie jest Temudżyn? 4« — Na co ty rzekłeś: Czy w przeciwnym razie mógłby być w na-niocie swojej małżonki? — Tak, tak powiedziałem, Kara Czono! — I dopiero wtedy zapytali — zauważył Boorczu — jak daleko 2-st do naszej ordy. — Chcą mnie zabić i porwać mi Bortę — powiedział Temudżyn. — Ale przecież to nie byli Tajcziuci — zauważył Boorczu. — Tyś sam tak twierdził, Temudżynie. — Nie, to nie byli Tajczuci, bo Tajcziuci chcieli, tylko mnie aby noc nad wami panować i wywyższyć się ponad tych wszystkich, Którzy byli poddanymi mojego ojca, a ci.czterej, teraz jestem tego °wien, byli ze szczepu Merkitów. Moja Oelun-eke, Matka Chmura ę wcale, gdyby Merkici dziś tu przyszli «tby porwać mi moją mał-3nkę Bortę i mnie zabić. Tylko tak mogę rozumieć pytania zada-ane nam przez tych szpiegów w wąwqzie. Pożegnaliśmy się. Burza już przechodziła, gdy wracałem do/ mojej jurty. FUTRO Z CZARNYCH SOBOI In I Nocą spadł śnieg, a od południa padał deszcz, drobny, siąpiąi kapuśniaczek, ód którego śnieg się roztopił Obładowane wozy i wysokich kołach stały opuszczone w kałużach wody Po wojłokowyi płachtach ciurkiem płynęła woda, kapało z drzew i z dachów ju a owce stały ciasno stłoczone jedna przy drugiej i gapiły się na li ,Nikt z ordy nie wybierał się na polowanie, nikt nie szedł nad r: kę na ryby. Czekaliśmy, i byliśmy zmuszeni czekać, bo przecież nie mogliśi zawczasu pognać trzód w las. Wartownicy, których wysłaliśmy na przedpola obozowiska i któi się zmieniali co pewien czas, nic nie sygnalizowali, najwyżej wz: szali ramionami, albo mówili, że step jest pusty i żółty, tylko wi; i szakale snują się po deszczu i czyhają na swe ofiary. Tak więc czekaliśmy cały drugi dzień i trzeci. Czwartego dnia Temudżyn rozkazał wartownikom objeżdżać ol jeszcze większym kołem i przeszukiwać dokładnie całą równinę z linami i parowami włącznie. Już nie padało, ale słońce także nie świeciło, bo chmury wisi nisko i płynęły powoli nad obozem na brzegu Kerulenu, i przes! niały cały Burkan Kałdun, który ^ zwykle dumnie patrzył na z góry. Piątego dnia strażnicy wrócili do ordy zmęczeni i wyczerpani, z daleka dawali znaki, że nic nie widzieli, choć jeździli na wszystl gtrońy świata i przeszukali wszystkie parowy i doliny. Wobec tego niektórzy mężczyźni- i kobiety pozdejmowali z wozi swoje rzeczy, taszczyli je dó jurt i namiotów i mówili: — Kto — co Temudżyn sobie ubzdurał. Może ci czterej obcy jeźdźcy, któ] napotkał, zostali usunięci ze szczepu za złodziejstwo i teraz rai w stepie na własną rękę, szerząc strach i popłoch. Temudżyn jednak radził im zostawić rzeczy na wozach, trzoi partymi osiami i płonęły. Merkici ciągnęli nasze kobiety na konie, trzymać w stadzie i być dalej w pogotowiu. Nie dowierzali mu. 42 sprzęty i żyli znowu w ordzie tak, jak żyli przed sześcioma dnia-i: chodzili na ryby, chodzili na polowania, oprzątali trzodę. Tylko wartownicy w dalszym ciągu objeżdżali obóz, tak jak Temu-żyn nakazał. , — Ciągle jeszcze czekasz? — zapytałem Temudżyna. — Tak, czekam. — Jak długo chcesz jeszcze czekać? — Dopóki nie przyjdą, Kara Czono. Sam się teraz dziwię, że ciągle jeszcze był taki pewien swego, choć si wartownicy przez sześć dni nic nie zuważyli i nie dostrzegli na-¦et zwiadu Merkitów. Tak więc wokół nas rozciągał się pusty step, on wciąż czekał. Stał pośród nas nieskory do rozmowy i zamknięty sobie, ganił zachowanie tych' mężczyzn i kobiet, którzy nie zwa-już na jego ostrzeżenia. Raz, gdy szedłem razem z nim, w mil- miu, przez ordę, spotkaliśmy jednego młodzieńca, który siedział irzed swoją jurtą i śpiewał jakąś wesołą piosenkę. Ci, którzy sie- ieli wokół niego, śmiali się, śmiała się również dziewczyna, dla tórej śpiewał. — Co to ma znaczyć? — zwymyślał go Temudżyn, złapał chło-' a za włosy, postawił go na nogi i powiedział: — Gdy wilk wyje, towik milczy! • Ludzie się rozbiegli przestraszeni. Ósmego dnia step zawył. Z trzech stron nadlecieli Merkici, wiel-zagonami, i nikt nas o tym nie uprzedził, że nadciągają. Do miotów, jurt i na wozy rzucali Zapalone pochodnie. Strzały snuły po obozie jak stada ptaków. Z drewnianych zwieńczeń jurt buch-" dym, błysnęły płomienie. Krzyki. Trzody rozbiegły się z rykiem. Ja razem z Temudżynem i Boorczu popędziłem do lasu na Burkan łdun. v — Gdzie jest Bortę? — zawołał nagle Temudżyn. _ Jej namiot również się zapalił, ale Bortę nie mogliśmy dojrzeć, '» widać było także konia, którego Temudżyn kazał dla niej trzy-ć w pogotowiu. — Gdzie jest Bortę? — krzyknął Temudżyn po raz drugi.' Nikt nie odpowiedział. Gdy zebraliśmy się w jednym z wąwozów, a było nas bardzo mało, 'emudżyn zapytał po raz trzeci: — Gdzie jest Bortę? — Teraz posiedział to cicho, ale nikt nawet na niego nie spojrzał. Patrzyliśmy w dół ku ordzie. Ściana dymu stała za obozem i prze-wała się w otwarty step. W trawie leżały powywracane wozy z po- je siłą z walących się namiotów i bili je kańczugami. Temudżyn powiedział do Boorczu: — Widzisz teraz, przyjacielu, Gdy szóstego dnia ciągle. jeszcze nic się nie działo, również poa e Merkici przyszli z dziewięciokrotną przewagą w ludziach? Czy stali mężczyźni i kobiety pozdejmowali z wozów swoje skrzyr ?lesz teraz, że na nasze trzydzieści trzy strzały, które bylibyśmy w stanie wystrzelić na raz, odpowiedzieliby dwustu dziewięćd. sięcioma siedmioma strzałami? Boorczu skinął głową. — Gdybyśmy nie uciekli — mówił Temudżyn dalej — leżćlibyśnj teraz tam, wśród namiotów, jak ci, którzy mnie nie słuchali A ta wymknęliśmy się im i uszliśmy z życiem. Któregoś dnia bę silni i obrócimy broń przeciwko nim; każę wtedy pozabijać tyi wszystkich, którzy nas tu napadli i porwali nam nasze żony. ; Pociągnęliśmy z Temudżynem w gęsty górski las i zostawiliśri tylko kilka czujek, które miały dalej obserować ruchy, Merkitół W południe następnego dnia dotarliśmy do Kamiennego Wilka, wW kiej jaskini, która była w stanie pomieścić całą naszą ordę, gdyby ~ słuchano Temudżyna Tuśmy się zatrzymali. Gdy czujki zameldowały nam, że Merkici objechali konno t. razy górę, bo myśleli, że złapią Temudżyna, i że z powrotem poc gnęli na północ, Temudżyn powiedział wobec nas wszystkich: — Burkan Kałdunie jestem bezpieczny jak wesz. Uciekłem na Kałd aby ocalić życie i aby, przebiwszy się konno po tropach łosia, z1 dować sobie szałas z witek wierzbowych. Dzięki Burkan Kałdum uszedłem z życiem. Przezwyciężyłem wielki strach. Postanawi więc czcić Burkan Kałdun i składać mu każdego ranka coś na ofia modlić się do niego co dzień. Moje dzieci i dzieci moich dzieci p ny to sobie zapamiętać! Tak oto Temudżyn, Boorczu i ja wdrapaliśmy się na szczyt B kan Kałdunu. Zdjęliśmy pasy, rzuciliśmy czapki w trawę i dziew razy padaliśmy na kolana, składając dzięki. Wiecznie Błękitne Niebu. Na dole w ordzie stare kobiety opłakiwały uprowadzone có; Dym już się rozwiał, ale popioły były jeszcze ciepłe. Temudżyn poszedł szukać Bprte, a choć wiedział, że jej nie zn dzie, szukał jej i szwkał po ocalałych jurtach i namiotach, ale oc: wiście ,nie znalazł. • • Wkrótce potem znów spadł śnieg. Tym razem nie stajał, przy; pał połamane wozy, spalone jurty i pozabijane owce. Zastygł nai Kerulen pod lodem, tak że musieliśmy chodzić na ryby z sieki i wędką. Ale połów był mizerny. Nasze konie chudły. My wsz, cierpieliśmy głód. Zima była. długa. Po dolinie hulały śnieżne wieje. W czas takiej zawieruchy siedzieliśmy w jurtach jeden p drugim, cisi i smutni. Nikt już w ordzie nie śpiewał, bo mróz i g wyrwały nam pieśni z serca. Jeśli rozmawialiśmy, to rozmawialiś: o wiośnie, jeśliśmy marzyli, to marzyliśmy owJbśnie. Kiedyś, a b to chyba w połowie zimy, Temudżyn powiedział: — Dziś cierpi ale myślcie tak jak ja o jutrze, o dniu, w którym zemścimy się Merkitach. — Popatrzyliśmy na niegp zdumieni, a było sporo i kich, którzy mu nie dowierzali. ' —- Objaśnij nam to bliżej — powiedział Boorczu. 44 I Temudżyn rzekł: — Pamiętacie jeszcze, co powiedziałem, gdy wprowadzałem do mego domu Bortę? Pokazywałem wam wówczas to wielkie czarne futro z soboli, które dał mi mój teść w prezencie ślubnym, i powiedziałem wam, że to drogocenne futro sobolowe, ten płaszcz jest więcej wart niż cała nasza Orda. I powiedziałem dalej, je to kosztowne czarne futro zawiozę wodzowi Keraitów, Togril-cha-nowi, bo był przyjacielem mojego ojca, a kto z moim ojcem zawarł przyjaźń, ten musi być tak samo dobry, jak mój ojciec. I razem z Kara Czono nawiozłem chanowi Keraitów, który, jak wiecie, stoi obozem w Czarnym Borze nad Tołą, ten książęcy płaszcz z soboli. I powiedziałem chanowi Keraitów: W młodości zawarłeś przyjaźń z moim ojcem Jesugejem. A więc jesteś taki sam, jak mój ojciec, i dlatego przynoszę ci w darze jako syn przybrany z mojej własnej woli szatę ślubną, którą dostałem w prezencie. — A co na to odpowiedział chan Keraitów? — zapytał Boorczu. • .'— Z wdzięczności, tak powiedział, za to czarne sobolowe futro przywiodę ci kiedyś v z powrotem twój lud, który się od ciebie oderwał. Ż wdzięczności za to sobolowe futro pozbieram po świecie twój rozsypany lud. Będę się ciebie trzymał jak-pierś szyi. To mi wtedy obiecał. I dlatego to powiedziałem przedtem: Dzisiaj cierpimy, ale myślcie tak jak ja o jutrze, o dniu, w którym zemścimy się na Merkitach: . Moja jurta ocalała,, ale nie byłem już w niej sam, dzieliłem teraz ognisko domowe z Temudżynem, który wszystko utracił, Matkę Chmurę, małżonkę Bortę, Merkici uprowadzili mu nawet tę siwowłosą służebną Koakczin. Zima trwała jeszcze długo, a im dłużej trwała, tym więcej przysparzała nam cierpień. '• . ' Najgorsze były chyba noce, tę nie kończące się noce bez księżyca, bez ptasiego świru, bez szczęścia, podczas których czuwaliśmy i wpatrywaliśmy się w ogień. Gdy spadała na nas zawieja, bezlitośnie rzucała się na nasze jurty, lodowatymi zębiskami rozszarpywała wojłok, wyrywała maszty z ziemi, które łapaliśmy i podtrzymywaliśmy gołymi rękami. W. takich momentach rzadko kiedy podnosiliśmy na siebie wzrok,' bo mieliśmy twarze jak dzikie zwierzęta. A gdy wreszcie zawieja słabła, w ordżie zaczynały wyć zgłodniałe wilki, wietrzyły łup w poszarpanych przez wiatr jurtach i .napadały na śpiących, osłabłych z głodu. Temudżyn i ja klęczeliśmy na skórach ze sztyletami w garści i nadsłuchiwaliśmy. Raz odchyliła zasłonę u wejścia i wsunęła swój kudłaty łeb do namiotu wielka szara wilczyca, i tak stała, bez lęku, i popatrywała na ogień, popatrywała na Temudżyna, popatrywała na mnie, jakby nic złego nie miała na myśli. Siedzieliśmy jak zastygli przed tą bestią. Stała jedną połową tułowia na dworze, a drugą połową w namiocie, nagle uniosła w-górę swój potężny łeb i zawyła do zadymionego dachu namiotu, aż nas ciarki przeszły. Postąpiła o jeden krok bliżej, ostrożnie, bezszelestnie. - 45 Ogień odbijał się w jej ślepiach, jej zaciekawione spojrzenie koń' centrowało się raczej na ogniu niż na nas. I jeszcze jeden krok postąpiła ku nam, równie ostrożnie i cich jak poprzednio, i tak samo niepewnie i niezdecydowanie, jak przed tem. - Na jej sierści topniał śnieg i zamieniał się w niezliczone migocąc perełki wody, które rosły i rosły, a potem staczały się jej po futrz w dół. Staczały się także do jej szeroko otwartych oczu, tak że wy< glądało to tak, jakby wielka szara wilczyca płakała. Nagle otrząsnęła się. I w tym samym momencie wbiliśmy sztylety w ogień i zaczęliśmy obrzucać ją żarem. Dała susa w snop iskier, podskoczyła w górę, okręciła się na tył nych łapach i ze skowytem wyśliznęła się na dwór. Tak czekaliśmy noc w noc, klęcząc albo siedząc w kucki, na poraj nek, kładliśmy się spać dopiero wtedy, gdy poprawiliśmy jurty i słoń ce było już za czarnymi cedrami nad rzeką. Po południu polowaliś my w leśnej gęstwinie; ale zwierzęta cierpiały głód, były bardzie płochliwe niż zwykle, wycofały się w głąb kniei, gdzie tak jak i ; czekały w swoich kryjówkach na lepsze dni albo ginęły. Często wrą caliśmy do domu bez łupu. Bywały dni, że aie zamienialiśmy ze sobą ani słowa. Ja, który j nak coś tam odziedziczyłem z tej skłonności do milczenia, jaką od znaczał się mój mądry ojciec, martwiłem się bardziej o Temudżyn który już nie mówił o- jutrze, ani o zemście na Merkitach. Czasa zdawało mi się, że napaść ta była już strasznie dawno i że mój pr: jaciel tak od tamtej pory osłabł, że tęskni do wiosny już tylko dlaj tego, aby utrzymać się przy życiu, a nie dlatego, aby wyruszyć nieprzyjaciela — bo w straszliwej biedzie pragnienia maleją. Każdego dnia Temudżyn robił nacięcie na maszcie namiotowy i zaznaczał w ten sposób, jak wysoko stoi słońce na niebie. Gdy sło: ce nie świeciło przez dwa albo nawet cztery dni, piątego dnia zło palec skakał kawałek wyżej, o wiele wyżej od poprzedniego naci cia, skracając przestrzeń dzielącą je od znaku wiosny, którą mi przyjaciel wyrył na drzewie w postaci gwiazdy. , Gdy pewnego dnia spytałem Termidżyna, czy ciągle jeszcze za mierzą pojechać do Togril-chana obozującego w Czarnym Borze Tołą, przypomnieć mu o jego obietnicy, a przede wszystkim pro: go, aby nam udzielił pomocy przeciwko Merkitom, twarz Temu nowi poczerwieniała z gniewu. Skoczył jak oparzony^ złapał szczypce do poprawiania ognia, odrzucił je na miejsce i powiedzi — Myślę o tym, Kara Czonó, i zawsze o tym myślałem, również wt< dy, gdy szalała zawierucha, gdy wyły wilki i jurta się chwiała, ła ły się maszty w namiotach, a głód dławił nam słowa w gardle. Kie nacinam nożem maszt, zabijam w myślach jednego Merkita, i gd" słońce się wspina o kawałek wyżej znaczy to, że posuwam się o 48 w naprzód na drodze do mojej małżonki Bortę, która pewnie więcej przykrości znosi niż my, bo do mego ucha dolatują z wiatrem jej skargi, i te płatki śniegu to jej zamarznięte łzy, które wypłakuje gdzieś na cudzych-poduszkach z jedwabiu i brokatu. Jakże ja więc, drogi Kara Czono, nie miałbym myśleć o tym, co sobie poprzysiągłem, gdy nas powaliło nieszczęście? Wiosna przyszła tego roku późno. I gruby lód na Kerulenie tajał bardzo wolno. Ale gdy wreszcie z hukiem trzasnął i ten grzmot odbił się echem w dolinie, pobiegliśmy w dół do rzeki, patrzyliśmy na tę żółtoburą topiel, jak chlustała .i" tryskała, jak wzbierała i opadała, bijąc potężna falą na boki, jak miażdżyła lód i wszystko, co b"ło słabsze, unosiła ze sobą. I patrzyliśmy za odpływającym w dal lodem, cisi i zamyśleni, jakby zabierał on ze sobą również nasze cierpienia z ubiegłych miesięcy, hen w górę na północ, gdzie było obozowisko Merkitów. Wkrótce potem także trawa obudziła się do życia, wyrastała nawet i szarych popiołów pozostałych po spalonych jurtach i namiotach. Na połamanych wozach siadały małe kolorowe ptaszki i śpiewały ¦ śpiewały. W trawie, która na brzegu rzeki kołysała się już w słońcu gęsta i soczysta, pasły się wychudzone konie. • A potem nadszedł ten ranek, gdyśmy wyruszyli do Czarnego Boru nad Tołą. Był uroczy dzień, kiedyśmy po raz pierwszy od długiego czasu znowu jechali konno w step. Togril-chąn przyjął nas w swojej obszernej jurcie, która była wyłożona wspaniałymi dywanami i w której stały niziutkie czerwone stoliczki, z wijącymi się im wokół nóżek pozłacanymi pnączami. Przez dymnik jurty padało słońce na brązową twarz wodza Keraitów. Spoglądał na nas z godnością, i zanim wolno nam było mówić, musieliśmy wypić po czarce mleka. Togril-chan usiadł. r- ¦ Potem usiedliśmy i my. -f Temudżyn rzekł: — Zostaliśmy znienacka napadnięci przez trzy plemiona Merkitów i ci uprowadzili nam kobiety i dzieci. O mój książę i ojcze, zwróć nam nasze żony i dzieci! A chan odpowiedział: — Czy ostatnio ci tego nie mówiłem? Gdyście mi przywieźli to sobolowe futro, powiedzieliście, że ponieważ swojego czasu zawarłem przyjaźń z twoim ojcem, muszę być taki sam, [ jak twój ojciec. A więc, Temudżynie,. z twojej własnej woli jesteś moim przybranym synem. I gdy pozwoliłem sobie narzucić to futro, powiedziałem: Z wdzięczności za to sobolowe futro, twój prezent flubny, pozbieram kiedyś po świecie twój rozproszony lud. Z wdzięczności za to sobolowe futro przywiodę ci kiedyś z powrotem twój lud, który się od ciebie oderwał. Będę się ciebie trzymał jak pierś szyi. "zyż nie powiedziałem tak? Przeto nawiązuję teraz do tych słów. Z wdzięczności za to sobolowe futro zwrócę ci twą małżonkę Bortę, 47 choćbyśmy mieli wybić co do nogi wszystkich Merkitów! Wyślij selstwo do mojego młodszego brata Dżamuki. Mój młodszy bi Dżamuka jest teraz pewnie nad rzeczką Korkonak. Ja wyrufezę st z dwudziestoma tysiącami, jako lewe skrzydło; Niech mój młods brat Dżamuka też pociągnie w pole z dwudziestoma tysiącami, jaŁ prawe skrzydło. Dzień i godzinę tego naszego przedsięwzięcia nieć wyznaczy Dżąmuka. Temudżyn uściskał wodza Keraitów i powiedział: — Dziękuję Togril-chanie, tobie, któregom sobie obrał za ojca. Twoja obietniłi trzymała mnie przy życiu, gdy huczała zawierucha, gdy wyły wił" gdy jurta się chwiała i łamały się maszty w namiotach, a głód dła\ nam słowa w gardle. Dosiedliśmy koni i odjechaliśmy. W wysokiej trawie płoniło się już ogniste ziele i ciepłe wiatr wiosenne osuszyły ziemię, która zdążyła już od nich popękać. Daleka była nasza droga. Po południu kładliśmy się wyczerpani w cieniu jakiejś góry i sypialiśmy, abyśmy na noc byli wypoczęci. Co roku step na nowo oczarowywał mnie swoim pięknem. Koch łem go, kochałem jego falujące trawy, delikatne kwiaty, które czu| muskał ciepły wiatr, czajki, które tak tęsknie zawodziły, kuropat\ i kruki, orły, które dumnie siedziały na kamieniu, zastygłe w bez chu, jakby same były z kamienia, i zwinne susły, które ze świste^ czmychały na wszystkie strony i wślizgiwały się do swoich nor. Gdyśmy tak sobie wypoczywali w cieniu jakiejś góry, z przyjet nością wsłuchiwałem się w niezliczone głosy stepu. Mówiły one wiele, bo każdy głos by_ł życiem, a każde życie było tu zagrożonej tak więc głosy te skarżyły się albo radowały, krzyczały z rade albo jęczały z bólu. Temudżyn opowiadał mi, że gdy był jeszc dzieckiem, wychowywał się u Kungiratów i poznał tam ludzi, któr rozumieli tajemnicze znaki. Nazwał to czytaniem. Nie umiałem tać ani nie rozumiałem tajemniczych znaków zwanych pismem, al potrafię wyjaśnić niezliczone tajemnicze dźwięki stepu. Przeważnie odpoczywaliśmy tak długo, aż wieczorem wyłania! się z trawy wielka gwiazda, bladozielona lub fioletowa, ale za kaź dym razem mieszał się z jej lśnieniem jakiś czerwonawy póblas' jakby padały na nią ostatnie promienie słońca. v O takiej porze zwykle dosiadaliśmy koni i jechaliśmy w noc. wielu dniach dotarliśmy wreszcie znowu do naszej ordy i przeŁ zaliśmy jej mieszkańcom dobrą nowinę. Temudżyn, który ciągle jeszcze mieszkał w mojej jurcie, rzekł: — Czy nie zechciałbyś, Kara Czono, zawieźć Dżamuce tej wieśłj od jego starszego brata Togrila? Nie odmówiłem mu, gdyż ja też z całego serca pragnąłem, aby m.6 przyjaciel jak najprędzej odzyskał swoją uroczą małżonkę Bortę. — To jedź do Dżamuki, powiedz mu, co Togril-chan postanowi 48 fPowiedz mu też, że urządziły na mnie najazd trzy plemiona Merki-ftów, że obrabowano mi łoże i wyrwano mi połowę piersi. Temudżyn przydał mi do kompanii swoich braci, Kasara i Belgu-ś teja. Jak wiatr pędziliśmy przez góry i doliny, przez wąwozy i przełęcze, do Dżamuki, i przekazaliśmy mu posłanie, na co on rzekł: — 2e i naszemu przyjacielowi Temudżynowi obrabowano łoże, wiedziałem \o tym, i moje serce bolało z tego powodu. Dowiedziałem się też, że i wyrwano mu połowę piersi, i bolała nad tym moja wątroba. Aby 'zemście naszej stało się zadość, musimy zniszczyć te trzy plemiona '; Merkitów: Uduit, Uwas i Kaat, i uratować Bortę. Obecnie jeden z ich l wodzów, Toktoa, przebywa na Wielbłądzim Stepie, Buura-keere, ^człowieka tego ogarnia strach już na samo poklepanie wojłokowego siodła, bo myśli, że to dźwięk bębna. Dair Usuń, drugi wódz, prze-¦ bywa teraz na wyspie Talkun między rzeką Orchon i Selenga, człowiek ten zrywa się przerażony już w tym momencie, gdy zaczynają podskakiwać i dzwonić przegródki w kołczanach. A Kaataj Darmala, i" trzeci ich wódz, przebywa obecnie w stepie Karadżi, człowiek fen umyka do Czarnego Boru, skoro tylko zakołysze się na wietrze rosnący na solniskach kamkaulsun *. Tak więc przeprawimy się prosto przez rzekę Kilko na tratwach z narduszka i pójdziemy do natarcia. Wejdziemy temu strachliwemu Toktoi górą przez dymnik • i przewrócimy mu główny maszt w namiocie. Połamiemy mu te jego święte pale i uprowadzimy mu cały lud, aż siedziba jego będzie całkiem pusta. Dżamuka zrobił pauzę, upił łyk herbaty z mlekiem, a potem mówił dalej: — Powiedz, Kara Czono, naszemu przyjacielowi Temu-[dżynowi i mojemu starszemu bratu Togril-chanowi: Ja, Dżamuka, : poświęciłem już mój z daleka widoczny znak, buńczuk z ogonami jaków. Dotknąłem mego obciągniętego skórą z czarnego byka bębna o donośnym brzmieniu. Dosiadam już mego czarnego bieguna. Wkładam mój pancerny kaftan, łapię w garść moją ostrą dzidę. Wsadzam do kołczana moje brzoskwiniowe strzały. I tak oto idziemy na Merkitów, w "bój, i to natychmiast. Powtórz, Kara Czono. • Gdy powtórzyłem, rzekł: — A więc umawiamy się tak: Mój star-jszy brat Togril-chan wyruszy w pole, przeprawi naszego przyjaciela Temudżyna na wprost • Burkan Kałdunu przez rzekę; ustalamy, że miejscem spotkania będą źródła Ononu. Ja zaś wyruszę stąd w pole, w górę rzeki Onon, z ludźmi brata. A zatem te dziesięć tysięcy ludzi . mojego, brata i ja stąd z dziesięcioma tysiącami, co razem stanowić [ "C.dzie dwa tumeny **, pociągniemy w górę Ononu i połączymy się i * wami u jego źródeł, Dżamuka podarował każdemu z na*s rzemienny pancerz, a Temudżynowi zakrzywiony miecz. * Roślina z rodziny piołunowatych. Może to być żółty piołun lub gipsówka, ^aPlinek, łyszczyc, stulisz. * Tumen — oddział wojskowy liczący dziesięć tysięcy wojowników. i * Czarny Wilk I'! Siedzieliśmy na brzegu. Było to rankiem tego dnia, gdy miał przybyć pod Burkan Kałdv KStarzeć. Togril-chan ze swoimi dwoma tumenami wojów. Takęśmy się ze a bą umówili. , Konie były osiodłane, między siodła a grzbiety koni włożyliśn mięso, nasze kołczany pełne były strzał z kości, miecze, dzidy i ' naostrzone. Nasze nieliczne ocalałe wozy stały załadowane na pli a wokófcnieh stare kobiety, które wyrażały nadzieję, że już niedł odzyskają swoje córki. < ¦ ' Choć często popatrywaliśmy na step^, ludzi Torgil-chana jakoś widzieliśmy. Gdy słońce zaszło już po raz drugi, a myśmy ciągle jeszcze kali, Temudżyn powiedział do mnie cicho, żeby inni nie mogli szeć: ~ To jest cena Togril-chana za pomoc, której nam udziela, nie pochodzi z tak znakomitego rodu jak ja, ale ma teraz wła i chce md przez tę swoją niepunktualność powiedzieć, że mimo go gorszego pochodzenia stoi nade mną. Przypomniały mi. się słowa mojego zmarłego ojca, który dział: Przyjaźń można zawierać tylko z równymi sobie, a nie wt< gdy jeden stoi wyżej, a drugi niżej. I powiedziałem do Temudżyna: — Wobec tego jest tak: On, kfc jest gorszego pochodzenia, a}e ma władzę, pomaga tobie, który steś znamienitszego pochodzenia, ale nie masz władzy. — Tak jest, Kara Czono. —• To w takim razie dlaczego ci pomaga, Temudżynie? — Bo i on na tym wygrywa. — Ale ty też na^y*m wygrywasz. Czy on się czasem nie boi, twoja władza może się poszerzyć? — Na pewno tak! Zawsze będzie miał to na uwadze i będzie nował, żeby moja władza nie przerosła jego władzy, tylko ją ws; rała. — To może być tylko takim sobie życzeniem, Temudżynie! — To pozostanie życzeniem, Kara Czpno! — Temudżyn zerwał na równe nogi, poszedł nad sam brzeg rzeki i popatrzył na wyst>] drzewa. Poszedłem za nim, stanąłem znowu u jego boku. .W mili poszliśmy brzegiem rzeki, brodziliśmy w wysokiej trawie i brnę-iśmy po kamieniach. Mewy śmigały nisko pod ciemnym lasem, rzeczały i siadały na skale pośrodku Kerulenu. . ' Powiedziałem do Temudżyna: — Przemawiałeś do Togril-chana [obrymi słowami, i on także do ciebie przemawiał dobrymi słowami. umiewa mnie dziś to, że wasze słowa nie pokrywają się z waszy- myślami. Wyjaśnij mi to, przyjacielu! Temudżyn przystanął i spojrzał na mnie. Uśmiechał się. W uśmie-ihu tym dostrzegłem cień politowania. — Masz rację, Kara Czono, ylko — zawahał się, uszedł ze mną parę kroków, znowu przystanął powiedział — ze słowami jest przecież tak: Gdy się rodzą nowe nyśli, umierają niekiedy słowa, które tymczasem zdążyły się już Zrobiło mi się nagle zimno, było mi zimno, chociaż świeciło słoń-. :e. Przerażenie wyssało mi całą krew z twarzy. Temudżyn patrzył na mnie zdumiony. — Co ci jest, Kara Czono? — Nic! ¦-"¦>¦ - I to „nic" tak prędko wyskoczyło mi z ust, że żałow^łelftftćgo, za-im jeszcze zdążyłem zamknąć usta. Chciałem odwołać to słowo, ale ie miałem odwagi. Chciałem zapytać mego przyjaciela, ale zęby nie ciały mi się rozewrzeć. Strach mi je zaciskał. Po raz pierwszy irzyło się, że nie zwierzyłem się Temudżynowi z moich myśli. Potężne wojsko Togril-chana spłynęło w naszą dolinę u stóp Bur-n Kałdunu dopiero trzeciego dnia po uzgodnionym terminie. Temudżyn, Boorczu i ja staliśmy wśród smukłych brzóz, gdzie •zbite były namioty Bortę. Serce nam rosło, gdyśmy patrzyli, jak omne hufce wojowników zapełniają dolinę, tę rozległą dolinę, aną parowami i wzgórzami. Dwadzieścia tysięcy ludzi! /Dwadzieścia tysięcy koni! Dwadzieścia tysięcy mieczy! I dwadzieścia tysięcy dzid, ^ które Tczały wysoko ponad ludźmi, końmi, mieczami i falowały jak su-ie łodygi stepowej trawy. ' ! Nie wiem, co sobie Temudżyn pomyślał na widok takiej potęgi, e widziałem jego oczy, które cały czas zwrócone były na wojów. y te pałały, pałały taką jasnością! takim ogniem, jakiego jeszcze gdy nie widziałem u mojego przyjaciela. Nie mówił nic, zaciął tylko gle konia i z rozradowaną twarzą pojechał Togrilowi na spotkanie. pojechaliśmy za nim. - Witam mego przybranego ojca, który przybył ze swoim po-'żnym wojskiem! A Togril-chan odpowiedział: — Witam mojego przybranego syna, óremu chcę zwrócić jego uroczą małżonkę Bortę. Temudżyn nie zrobił Togril-chanowi nawet najmniejszej wymów-za to trzydniowe spóźnienie. 51 Keraici rozniecili wiele, wiele ognisk, pokrajali mięso na dłu| wąskie paski i obracali je na rożnach, które trzymali nad ognie Z wielkich kotłów dymiła gorąca herbata. Woje śpiewali, tańcz i żartowali. Gdy w dolinie zapadł zmrok, Togril-chan rozkazał ognie poga konie przyprowadzić znad rzeki i wsiadać na nie. Głucho i groźnie zabrzmiały bębny. Tysiące koni zarżało. , Trzasnęły bicze. 1 długie sznury wozów na wysokich kołach po czyły się w ciemny step. Świecił księżyc. Jechałem razem z Boorczu i Temudżynem u boku wodza Keraitć Około północy dotarliśmy do Onpnu, a rano do jego źródeł, gć czekał na nas z dwoma tumenami Dżamuka i gdzie się z nami łączył. , ' . ' Przed błękitnym namiotem Dżamuki, który stał w jasnozielony gaju modrzewiowym, siedzieli milczący strażnicy z zakrzywionj mieczami w ręku i z oczyma utkwionymi w nas. —• Czyżby6mój młodszy brat nie chciał nas przyjąć? — zapj Togril-ćhan. Jeden z wojów zniknął w namiocie. A po chwili czekania wysz nareszcie do nas Dżamuka, popatrzył na nas z wyrzutem i rzekł: Czyśmy to między sobą nie uzgodnili, że nawet w zawieruchę i de cze nie spóźnimy się na punkt zborny? Czy słowo ,',tak" jest dla Mc goła święte, czy nie? Tego przecież, kto nie dotrzyma umowy, liśmy wykluczyć z szeregu. Takeśmy postanowili, bracie! — Ja czekałem na twego .słownego brata — odparł Temudżyn: tak samo trzy dni, jak ty, Dżamuka, a więc wyrzut twój nie dotyczy! Dżamuka łypnął kątem oka na swojego starszego brata, i gril-chan powiedział: — Za jto, że stawiliśmy się o trzy dni póź w miejscu spotkania, mój brat Dżamuka ma prawo nas ukarać i jać. ^ Weszliśmy do namiotu, w chwilę potem jedliśmy już tłuste m z dzikiej świni i popijaliśmy je kumysem. I im więcej czarek siliśmy do ust, tym mniejszy stawał się gniew Dżamuki z powe tego trzydniowego spóźnienia,'może mu nawet jego starszy " Togril dał potajemnie jakiś znak, żeby przestał nam robić wyrzu bo Dżamuka powiedział uprzejmie: — Ponieważ jest to wyprą Temudżyna dla zaspokojenia jego zemsty, powinniśmy chyba ta powierzyć naszemu Temudżynowi naczelne dowództwo nad V skiem, aby mógł pokierować całym tym przedsięwzięciem wec własnego uznania. Togril-chan skłonił się lekko i powiedział, że on jest także t ¦ — Wobec tego odłączamy się -j-* powiedział Temudżyn. I tak jedni, pod wodzą Dżamuki, pojechali na lewo, a drudzy, pod wodzą Temudżyna, na prawo. Księżyc nie świecił tej nocy, zdawało^J mi się, że ukrył swoją twarz za ponurymi chmurami, aby nie patrzeć na to, jak dwaj przyjaciele stają się sobie -wrogami. Kobiety miały jednak rację. Wieść o rozstaniu musiała szybciej niż wiatr oblecieć step, wą-Wozv i lasy, góry i wzgórza, bo już następnego ranka zaczęli do naft dobijać pierwsi pasterze i myśliwi. Przez następne dni przychodziły ,| całe rody, szlachetne1 i zwyczajne, krewnJ Temudżyna i bracia Bortę, 1 dawni przyjaciele i,wielu nieznajomych, co szli w ślady tych, z któ- i rymi dotąd wspólnie żyli i chcieli żyć dalej. Wśród nich był niejaki J Kórczi, który, skoro tylko przybył, powiedział do Temudżyna: — My, co pochodzimy od tej samej kobiety, którą wziął sobie za żonę święty Bodonczar, wyszliśmy razem z Dżamuka z jednego i tego samego łona, z jednego plemienia. Nigdy nie mieliśmy się rozstać t Dżamuka. Ale niebo dało mi znak i. ukazało moim oczom taki oto obraz: Objawiła mi się śnieżnobiała krowa, obeszła ze wszystkich stron Dżamukę i ubodła jego wóz z jurtą, i ubodła także Dżamukę, i złamała sobie przy tym jeden z dwu rogów, tak że miała potem jeden krzywy róg. „Oddaj mi mój róg!" ryknęła na Dżamukę, i tak stała przed nim, kopiąc ziemię nogami, A potem pojawił się biały byk bez rogów i przytaszczył ogromny pal namiotowy, który miał przytroczony do grzbietu. Przyszedł za Temudżynem po wielkich śladach wozu i ryczał raz po raz tak: „Niebo i ziemia postanowiły, że Temudżyn będzie władcą państwa. Przynoszę mu tu to państwo na moim grzbiecie". Takie to znaki ukazały się i Obj&Wiły moim oczom. Jak zostaniesz władcą państwa, Temudżynie, ctym mnie uradujesz za tę przepowiednię? Temudżyn odparł: — Jeżeli niebo da ml rzeczywiście państwo w ręce, zrobię cię księciem nad dziesięcioma tysiącami poddanych* A Korczi na to: — Jeżeli mnie, człowieka, który ci powiedział rzeczy tak wielkiej wagi, zrobisz tylko księciem Md dziesięcioma tysiącami, cóż to dla mnie będzie za radość? Jak mnie już zrobisz tym księciem nad dziesięcioma tysiącami, to daj mi trzydzieści żon i prawo, abym mógł wybrać je sobie spośród najpiękniejszych i najlepszych dziewcząt w państwie. Siadem rodów odszukały naszą ordę całe szczepy ze swymi wodzami i przyłączyły się do nas. Powędrowaliśmy potem nad strumień Sanggur, do uroczyska w zakolu góry Gurelgu, gdyż dotychczasowe obozowisko było już za małe. Gdy napływ ludzi ustał, Temudżyn rozkazał policzyć namioty. '-r— Trzynaście tysięcy — bramiała odpowiedź. Wspomniałem sobie naszą małą ordę pod Burkan Kałduńem i tę noc, podczas której razem z Temudżynem pojechaliśmy zgnębieni w step we dwóch na jednym koniu. „Tysiąc razy więcej wojów powinienem mieć..." A teraz było trzynaście tysięcy razy więcej wojów, trzynaście tysięcy. Wieczorem tego dnia zaprosili do siebie Temudżyna szlachetni *. Mężowie ci ubrali się w swe najlepS2e szaty, ogień rzucał ^migotliwy blask na czerwone, granatowe, zielone i żółte uroczyste stroje z błyszczącego jedwabiu, który przywieźli im kupcy z dalekiego państwa Kin i wymienili go na towary naszego kraju. Ci mężowie ze znakomitych rodów prawie wszyscy byli starsi od Temudżyna, a niektórzy mieli już siwe włoay, które białymi kosmykami opadały im na opalone twarze i Były oznaką mądrości. Siedziałem razem z Boorczu, który swymi rozpromienionymi oczyma zdawał się już widzieć to, co za chwilę miało się stać, w drugim szeregu źa szlachetnymi, bo byliśmy wprawdzie najserdeczniejszymi przyjaciółmi Temudżyna, ale nie pochodziliśmy ze znakomitego rodu. — Czynimy cię chanem — powiedzieli wielmoże. — Jeżeli zostaniesz chanem, Temudżynie, pierwsi najedziemy nieprzyjaciół i złożymy ci w dani ich najpiękniejsze 1 najlepsze dziewczęta i kobiety oraz ich jurty pałacowe, przyprowadzimy ci wybrane z ich państw • Najwyższa warstwa społeczna w ówczesnym świecie mongolskim, zwana przez dzisiejszych historyków arystokracją stepową. et 4 1 ludów pięknoliee kobiety i dziewczyny, przykłusujemy do ciebi* na zabranych im bachmatach o najpiękniejszych zadach. Gdy będziesz polował na szczwaną zwierzynę, zapędzimy ci ją pierwsi w pole ostrzału. Napędzimy ci. całą dziczyznę stepu, wszystko, co żyje. Napędzimy ci zady całej zwierzyny stepowej. Jeśli w dniu bitwy nie posłuchamy twojej komendy, wydrzyj nam naszą własność, wydrzyj nam żony i nałożnice i rzuć na ziemię nasze czarne głowy! Jeżeli w dni pokoju naruszymy przymierze z tobą, rozłącz nas z naszymi drużynami i z naszymi żonami i dziećmi i wypędź na bezpańską ziemię. Obwołujemy cię dziś naszym chanem i nadajemy ci dziś tytuł Czyngis-chan, Temudżyn podniósł się ze swego stolca, przykrytego białą skórą ze źrebca, i odparł: — Wszyscy, którzyście się tu zebrali, postano-. wiliście przyjść do mnie i obrać mnie na chana. Jeśli niebo mnie zachowa i mi dopomoże, będziecie moimi pierwszymi zwolennikami, tnoimi szczęśliwymi druhami. Na znak podzięki Temudżyn, zwany od tej chwili Czyngis-cha-ńem, kazał przyprowadzić białego ogiera, którego przeciął mieczem na dwoje. Po złożeniu tej ofiary dziękczynnej Wiecznie Błękitnemu Niebu wystąpili kucharze i powiedzieli: — Przyrzekamy nie przynaglać porannego napitku i nie opóźniać wieczornego. Coraz więcej ludzi występowało na środek, aby złożyć hołd chanowi, ofiarować mu się ze swoją siłą, sprawnością i trudem. Tak więc jeden powiedział: — Przyrzekam gotować zupę z dwuletniego barana i w odpowiedniej ilości podawać ją na czas rano i wieczorem. Przyrzekam pilnować pstrych owiec i napełniać wóz mięsem po samo siedzenie. Następny przysięgał: — Ja będę dbał o to, aby zatyczki u zamykanych wozów nie odpadały od osi i aby tym samym wozy się na koleinach nie łamały. I będę zawsze utrzymywał w dobrym stanie wóz z jurtą. A inny oświadczył: — Ja będą uważał na służbę w jurcie. — A ja' — zawołał jakiś silny młodzieniec — będę łamał żebra zuchwalcom. Przez tłum przecisnął się jakiś mały człowieczek. Nazywał się Su-beetaj-baatur. Ten rzekł: — Będę strzegł twego mienia jak szczur. Będę ci znosił wszystko, co się da, jak czarna wrona. Będę się starał kryć cię jak dach wojłokowy. Będę chronił twoją jurtę jak wojłok, który chroni przed wiatrem. Tak to wszyscy czcili młodego chana, wychwalali jego spryt i odwagę, i kumys znowu lał się strumieniami. Około północy Temudżyn wybrał spośród najdzielniejszych trzynastu dowódców, między innymi również Boorczu, który tak jak i dwunastu pozostałych miał dowodzić tysiącem wojowników. Oczy Boorczu gorzały. — Chanie mój — krzyknął — i wy wszy- scy, którayfcie się wokół niego zebrali, chodźcie nad Sanggur, Pokaże wam, jaką my złoiymy przysięgę! 1 wszyscy 'szlachetni, mężezyini, kobiety i dzieci, udali lię sa Boorczu, i wszyscy zebraliśmy się nad Sąnggurem, ciekawi, co tez za przysięgę ten wartogłów Boorcsu wymyślił. Niebo było bezchmurne i pełne gwiazd. Spoglądał na nas blady sierp księżyca. Trawy i krzewy trwały w bezruchu i usiane były perłami rosy. ¦'¦¦..¦ Zebrani milczeli. Boorczu udał się na brzeg i strącił butem do strumienia grudę aie-mi, która wisiała u brzegu; gruda rozleciała się w wodzie, rozpadła, utonęła. Pozostał po niej zaledwie ciemny cień na wodzie, który zresztą prawie natychmiast zniknął. — Tak się stanie z każdym, kto złamie tę świętą przysięgę! — powiedział Boorczu. Wyciągnął miecz, i dwunastu pozostałych dor wódców zrobiło to samo. Trzynaście ostrzy zabłysło w świetle księ* życia i szczęknęło o podniesioną w górę broń Czyngis-chana. Potem przyniesiono złego psa, który miał obcięte uszy jak wszystkie psy, co pilnują jurt, aby wilki nie miały ich za co capnąó. Boorczu odciął zwierzęciu głowę i wrzucił ją do Sangguru. I znowu Boorczu powiedział: —- Tak będzie i każdym z nas, kto złamie tę świętą przysięgę. ' I znowu zderzyły się ciężki* miecie. W tej uroczystej ciszy zawyły Wilki, po drugiej stronie, w ciemnych parowach uroczyska Gurelgu. ' Czyngis-chan rzekł: —r Szaman Kokoczu, nasz stary mag, kiedyś w nocy przy ognisku wyczytał z kości baraniej imię Czyngis-chan, i przy tym samym ognisku dowiedzieliśmy się, że przyjdzie bohater, aby pozbierać rozproszone po świecie plemiona mongolskie i je zjednoczyć. A potem przyszedł do naszego obozu mądry Korczi i opowiedział nam o śnieżnobiałej krowie, i od bezpańskiego białego byka dowiedzieliśmy się, że niebo i ziemia postanowiły, iż Temudżyn zostanie władcą przyszłego państwa. A zatem zjednoczy \y jeden lud wszystkie mongolskie plemiona żyjące po jurtach. Na stepie zapanuje porządek, a po długich wojnach — wieczny pokój. I ludzie z państwa Kin, owi kupcy, którzy są jak sroki chciwi i chytrzy, nie będą już nas mogli oszukiwać i nie będą już mogli śmiać się z nas, że mieszkamy w namiotach i wędrujemy z trzodami od pastwiska do pastwiska, a oni żyją w wielkich miastach, zbudowanych z kamieni. Tłum zaczął wznosić okrzyki na cześć syna Jesugeja, młodego bohatera, który chciał zjednoczyć lud mongolski i zaprowadzić porządek i pokój. . , Nagle Czyngis-chan zauważył mnie w tłumie. Jego oczy zdawały się mówić: Zupełnie o tobie zapomniałem! Przebacz mi! To prawda, w ostatnim czasie małośmy mieli ze sobą do czynienia, pewnie dla- n tego, że grono jego przyjaciół się powiększało, a ja spędzałem całe dnie i noce z moją Złotą Lilią. Nie czułem się"jednak zapomniany ani pokrzywdzony, i wyrzutów tak czy owak bym mu nie robił, bo szanowałem go tak, jak mój ojciec czcił Jesugeja, ponieważ był sprawiedliwy i mądry. A więc postępowałem tak, jak mój ojciec. Dla-, czego miałbym się zatem uskarżać? Czyngis-chan podszedł do mnie wąskim szpalerem utworzonym przez zebranych, rozłożył ramiona i powiedział głośno: — Kara Czo-¦ no, wybacz mi, przyjacielu! Tłum zaniemówił. Jedwab błękitnej szaty Czyngis-chana zaszeleścił, gdy chan mnie obejmował w uścisku. • — Wybacz mi — powiedział raz jeszcze. — Co mam ci wybaczyć, drogi przyjacielu? — odparłem. — Jesteśmy przyjaciółmi i wierzę, że nie uczynisz nic, co mogłoby mi zaszkodzić lub mi się nie podobać, tak jak ja nie uczynię nic, co mogłoby się tobie nie podobać lub ci zaszkodzić. — Może się spodziewałeś, że i ciebie uczynię jednym z moich dowódców nad tysiącem wojów? — Sam najlepiej wiesz, dlaczegoś tego nie uczynił! Czyngis-chan odwrócił się twarzą do tłumu i powiedział: — To Jest Kara Czono, Czarny Wilk Jest milczący i skąpy w słowach, ale gdy mówi, słowa jego są prawdziwe jak złoto? walczy jak tygrys, ale po walce nie mówi o niej, jego miejsce jest w pierwszym szeregu druhów, którzy opromieniają mi życie jak słońce, ale trzyma się wśród czerni i stoi w cieniu, gdzie,go nie widać... i gdzie łatwo o nim zapomnieć. Mianuję go dowódcą mojej gwardii przybocznej i jego namiot będzie odtąd zawsze stał najbliżej mojej jurty pałacowej. I oto nagle niechcący stałem się ośrodkiem powszechnego zainteresowania. Gwardię przyboczną stanowili przeważnie młodzieńcy ze znamienitych rodów, a ja byłem człowiekiem niskiego stanu, poczułem na sobie spojrzenia wielu oczu — radosnych, ale i zazdrosnych. Najchętniej bym stąd uciekł, do mojej jurty, do mojej Złotej Lilii, aby być sam tylko z nią. I choć połechtało to trochę moją dumę, że Temudżyn mianował mnie dowódcą swtfjej gwardii przybocznej, ; nie potrafiłem okazać ani dumy, ani radości. Pochyliłem się w ukłonie przed Czyngis-chanem, jak nakazywał zwyczaj, a gdy się wyprostowałem, nie było już przy mnie chana, powrócił do swego znamienitego grona. W chwilę później nastąpił ten moment, gdy wesołość, jaką wywołuje zwykle kumys, przeradza się w zgiełk i kłótnię, a dowcipne słowa zostają utopione w winie i zastąpione pustą gadaniną. Kobiety krzyczały, mężczyźni wrzeszczeli, dzbany fruwały w powietrzu — dzika bijatyka, której towarzyszyły przekleństwa i wyzwiska, przeniosła się na drogocenny kobierzec, na którym siedział Czyngis-chan wraz z wielmożami. Dopiero później dowiedziałem się, co zaszło: Je- den z kucharzy pomylił się w hierarchii i nalał najpierw czarką wina nie małżonce pewnego wielmoży, leci małżonce jakiegoś mniejszego panka. Wyrwałem się z tego rozgardiaszu i pobiegłem do mojej jurty, gdzie Złota Lilia leżała już na skórach. Uśmiechnęła się jak zawsze, gdy wracałem do domu, pogładziłem ją po długich, czarnych włosach, które zaplatała w grube warkoczfe, a na noc zawsze rozpuszczała. Obsypałem ją tysiącem czułości. Przez kolisty dymnik jurty wpadało skosem światło księżyca, leżąc liczyliśmy gwiazdy, które mrugały przez drewnianą kratownicę. Dziś było ich dziewięć, i dziewiątka była dla nas liczbą szczęśliwą. Zgiełk w ordzie ucichł. Szczekały jedynie psy u jurt, odpowiadając na wycie wilków. Gdzie mogła być teraz głowa tego zabitego psa? Sanggur szemrał przez całą noc. Co sobie myśli teraz Czyngis-chan? Co czuje teraz Dżamuka, gdy Temudżyn po jego odejściu stał się taki potężny? Zawsze stawiałem sobie tysiące pytań, zanim zasnąłem. Złota Lilia leżała w moich ramionach i spała. Nad nami była jasna, letnia noc, ciepła i piękna, od stepu szedł odurzający zapach piołunu. Z chwilą wyniesienia Temudżyna do godności chana zaczęło się dziać coś, co nigdy dotąd na stepie się nie działo: Czyngis rozkazał trzynastu dowódcom wojskowym podzielić swoje jednotysięczne zastępy, czyli tak zwane mingany, na setki, czyli na dżaguny, a setki z kolei na dziesiątki, czyli na arbany, po czym przywołał do siebie dowódców minganów i podległych im setników i dziesiętników i powiedział: — Dó tej pory było przecież tak: Dziesięć tysięcy wojowników to było dziesięć tysięcy wojowników, którzy bezładnie napadali na nieprzyjaciela i zwyciężali, jeżeli nieprzyjaciel miał mniej niż dziesięć tysięcy wojów. A ja wam dam sposób, który pozwoli nam pobić nieprzyjaciela dwa razy silniejszego od nas. Bo jakże inaczej moglibyśmy z naszymi trzynastoma tysiącami wojów zniszczyć Tajcziutów, którzy mają trzydzieści tysięcy wojów? Dlatego daję wam teraz ten system, zgodnie z którym co dziesiąty wojownik prowadzi w bój swoich dziewięciu wojów. Tych dziewięciu wojów musi się zrosnąć, zgrać w jedno ciało, a dziesiąty będzie głową tego ciała. Ale aby każdy żołnierz wiedział, gdzie jest jego miejsce podczas bitwy, wymyśliłem grę, która będzie wam sprawiać dużo przyjemności; będziecie walczyć nie zostając wcale rannymi, będzie to coś w rodzaju wojny bez wojny, ale ta gra zrobi z nas wojsko, przed którym nie ostoi się żaden wróg! — Objaśnij nam tę grę! — zawołał Boorczu. I również inni dowódcy o to wołali i wprost nie mogli się doczekać, kiedy chan objaśni im, na czym ta gra polega. — Czy mamy już ustawić mingany i prowadzić je w step, chanie? — zapytał jeden. 73 — Nie — odpowiedział Temudśyn. — Zanim rozpooąniemy grę z wojami, mulicie ją najpierw umieć rosegrać w swoich głowach. Chodźcie za mną! ' , Wiedziałem, dokąd idziemy, bo w poprzednich dniach zauważyłem, że Czyngis-chan spędza czas zawsze w jednym i tym samym miejscu. To znaczy nad Sanggurem pod potężnym cedrem, w miejscu pokrytym drobnym żółtym piaskiem, Wypłukanym przez wodę. Choć nikt nie miał pojęcia, co on tam robi, wielu wiedziało przecie, że jego słudzy trudnili się wyszukiwaniem i znoszeniem mu granatowych, czerwonych i zielonych kamieni. Siedział tam sam, bawiąc się w zamyśleniu tymi kamieniami. l ' I tam właśnie nas zaprowadził. Na żółtym piasku widniała niezliczona ilość kamyków, które leżały szeregami 1 grupami jeden przy drugim. —• Jest trzynaście pól — powiedział jeden z dowódców zdumiony—a więc to jest chyba nasze trzynaście minganów? — Tak jest — odparł Czyngis-chan —* to, co tu widzicie, to trzynaście tysięcy kamyków. A te trzynaście tysięcy kamyków to nasze wojsko. Otoczyliśmy chana i jego kamyki kołem, i on powiedział, że ta układanka na piasku ma dla dowódców tę zaletę, że mogą oni za jednym zamachem ogarnąć włokiem wszystkie trzynaście minganów, co w otwartym stepie byłoby niemożliwe. — Obszar to niewielki, a na nim same martwe przedmioty. Na nich będziemy przeprowadzać wszystkie sposoby walki, które potem zastosujemy w życiu. Potem Czyngis-chan zaczął objaśniać szyk bojowy mingąnu. Wskazywał przy tym na jedno z tych usianych kamykami pól i mówił: —-Ustawiamy mingan tak: szeroki na stu ludzi, głęboki na dziesięć szeregów. W pierwszym szeregu i na każdym skrzydle (tu są one zaznaczone granatowymi kamykami) stawiamy jeźdźców uzbrojonych w żelazne tarcze. W takim szyku będziemy atakować nieprzyjaciela od czoła jednym minganem albo kilkoma, zależnie od liczebności nieprzyjaciela. Naszych wojów może być przy takim ataku czołowym o wiele mniej niż żołnierzy nieprzyjaciela, który jednak musi być przekonany, że to są wszystkie nasze siły. Atakujące od czoła mingany mają następujące zadanie: Po krótkiej potyczce i ostrej rozgrzewce otwierają swoje pierwsze, pancerne szeregi i przepuszczają lekkich, chronionych tylko skórzanymi pancerzami jeźdźców na szybkich-koniach, którzy stali dotąd w tyle, a którzy teraz rzucają się na -o wiele liczebniejszego przeciwnika, łamią mu szyk bojowy, sieją popłoch w jego szeregach, rozbijają je, rozdrabniają. Zanim nieprzyjaciel się zorientuje, że ma przewagę liczebną, i zanim na nowo się pozbiera i ustawi w szyku, nasze pozostałe mingany, które zaległy w ukryciu na tyłach, spadną na niego ze wszystkich . stron jak burza i zniszczą oszołomionego i już właściwie rozbitego nieprzyjaciela. — Chanie — powiedział Boorczu — tego jeszcze na stepie nie było. Z twoją mądrością uczynisz nasze wojska postrachem dla tych wszystkich, którzy nie zechcą ciebie słuchać! Pozostałych dwunastu dowódców minganów było tego samego zdania co Boorczu, i wszyscy uklękli teraz przed układanką z kamyków, która wyobrażała ich mingany. I każdy z nich musiał teraz powtórzyć to, czego ich Czyngis-chan nauczył. Potem chan wyjaśnił im taktykę obrony, i w tej materii zerwał również z dotychczas obowiązującym systemem, polegało to mianowicie na tym, że kazał w przyszłości ustawiać tabor nie w samym środku pozycji, lecz na jednym z jej najdalej wysuniętych skrzydeł, tak aby nieprzyjaciel uważał to skrzydło za środek pozycji i tam skierował swój atak. — Natrafi wówczas ze swoimi głównymi siłami na próżnię, a my tymczasem zajdziemy go od tyłu i weźmiemy w żelazne kleszcze! Zanim chan zwolnił ich z zajęć, powiedział surowo: — Powiedzcie wojom: Kto podczas bitwy będzie plądrował, zostanie natychmiast zabity, bo to osłabia siłę walczących. Po bitwie będziemy sprawiedliwie dzielić się łupem. To jest moja pierwsza ustawa, którą wydaję mocą tego Wiecznie Błękitnego Nieba, a która jest ggodna z mądrością naszych ojców! ^ Następnego dnia Czyngis-chan wezwał znowu dowódców na'd Sanggur i kazał każdemu z nich powtórzyć to, czego ich poprzedniego dnia uczył, a sam siedział cicho pod cedrem, patrzył tylko, jak manewrują kamykami i demonstrują mu to, co on im pokazał. I wtrącał się tylko wtedy, gdy popełnili jakiś błąd lub zrobili coś niedokładnie. Gdy zauważył u któregoś dowódcy jakiś słaby punkt, na przykład to, że ktoś nagle się jąka, waha, myśli dłużej, niż trzeba, kazał powtarzać wszystko od początku. A czynił to z całym spokojem i uprzejmością. Wkrótce potem mingany, uszeregowane jak kamyki na żółtym piasku, pociągnęły w otwarty step, aby wypróbować tę nową grę. Jechałem u boku Czyngis-cnana. Z łagodnego wzgórza przyglądaliśmy się pozorowanym walkom. Mingany ćwiczyły stawanie w szyku: po stu ludzi W| dziesięciu szeregach. Ćwiczyły rozwieranie się pierwszych szeregów i przesuwanie się do przodu wojów z dziesięciu tylnych szeregów, zmianę kierunku i „branie w kleszcze*, ćwiczyły zaleganie na tyłach i nagłe wyłanianie się z ukrycia. Ćwiczyły, te gry polowe i ćwiczyły, i krzyczały z zachwytu. Czyngis-chan powiedział do mnie na wzgórzu: — Jako dziecko, wtedy u Kuńgiratów, często o tym marzyłem, Kara Czono! — O tej grze? — Nie, drogi przyjacielu, nie o grze, ale o tym, co nastąpi później! Lekki wiaterek owiewał pole walki, na którym nie było ani ran- T4 71 nyeh, ani zabitych. Zabierano tylko i odprowadzano jeńców, ale el jeńcy śmiali się, żartowali i śpiewali, nie padali z głodu ani z pragnienia, a ich strażnicy najpóźniej na przedpolach ordy puszczali ich wolno. Czyngis-chan zapytał jednego z przejeżdżających obok nas wojów: — Jak ci się podoba ta nowa gra? — Bardzo! — odkrzyknął zagadnięty i podniósł swoją okrągłą tarczę nad głowę. — Jest bardziej pasjonująca niż łowy, mój chanie! -— Widzę, że należałeś do zwycięzców? — Tak, chanie. — I widzę także, że dowodzisz arbanem? Czy aby jesteś jego głową, rozumem, duszą? — Tak, chanie! — I pokazujesz im to, co mają powtarzać za tobą? — Tak jest, chanie! — Przybliż sięl Młodzieniec błyskawicznie przesadził przestrzeń dzielącą go od szczytu wzgórza i zsiadł przed nami z konia. Czyngis-chan oderwał od swojej szaty jeden szlachetny kamień i wręczył go młodzieńcowi. ~ Tak jak błyska ogniami ten drogocenny kamień, tak też powinny ciskać błyskawice twoje oczy, gdy spostrzegą nieprzyjaciela! Masz, weź go sobie! — O, chanie, niech niebo ma cię w swojej opiece i pomnaża twoją mądrość! Słońce zachodziło już za kępkami tarniny i rzucało swój czerwony blask na tysiące zajętych grami polowymi jeźdźców, którzy jak ogromne krwistoczerwone morze ognia pędzili po równinnym stepie. CIENIE DŻGAJACE NOŻAMI Fakt, że Czyngis-chan mianował mnie dowódcą swojej gwardii przybocznej, pociągał za sobą to, że częściej niż dotychczas musiałem przebywać, w jego najbliższym otoczeniu. Gdy przybywali do obozu kupcy, których Czyngis-chan skłonny był przyjąć, natychmiast mnie ściągano, gdy przyjeżdżali obcy gońcy, razem z chanem słuchałem przekazywanych przez nich wieści, a także o jego nowych pomysłach i planach dowiadywałem się przeważnie pierwszy, bo zwykle pytał mnie, jak mi się podobają. W takich chwilach przypominał mi się mój zmarły ojciec, którego, gdyby zstąpił z wiecznych. wysokości, mądrość Temudżyna na pewno by ucieszyła. Obawy jego zdawały się nie potwierdzać, bo chan był sprawiedliwy, surowy i dobry, a jego szlachetny cel: połączyć wszystkie plemiona żyjące w wojłokowych jurtach w jeden lud mongolski, mój ojciec też by pochwalił. Do najnowszych pomysłów mojego przyjaciela Temudżyna należało powołanie szybkich gońców, którzy O każdym godnym uwagi wydarzeniu zawiadamiali nasz obóz główny albo zanoeili wieści szczepom sąsiednim. Pędzili oni-we wszystkie strony świata szybko jak strzały, i dlatego też nazywaliśmy ich gońcami-strzałami. Sąsiednie szczepy zostały przez Czyngis-chana zobowiązane o każdej porze dawać im świeże, wypoczęte konie. A że przeważnie dawał im na drogę drobne podarki i gościnnie ich przyjmował w swojej jurcie pałacowej, wielką przyjemność sprawiało im zbieranie dla chana informacji, które przekazywali mu z radością, za co ich sowicie nagradzał. Tylko w ten sposób mógł chan dowiadywać się o wszystkim, co się na stepie działo. , . . Któregoś z upalnych letnich dni jeden z gońców zameldował nam, że w drodze jest poselstwo z państwa Kin, które chce dotrzeć do chana, aby zobaczyć, jak on rezyduje. — Czy mam przyjąć tych wyniosłych posłów z obcego kraju? Czy mam, Kara Czono? — A dlaczego miałbyś, ich nie przyjąć? ¦— Oni nazywają nas barbarzyńcami; śmieją się z nas, bo mieszkamy w namiotach i wędrujemy z trzodami po stepie. — Tylko kupcy tak czynią, Temudżyniel — A posłowie? 77 — Ci myślą tak, ale nie dają tego po sobie poznać, bo są mądrzy. Przyjmij ich, Temudżynie. Tych posłów śle cesarz Czang Cung, a jeżeli już ten wielki cesarz wysyła w step swoich posłów, to na pewno czegoś od ciebie chce, a jeżeli czegoś od ciebie, chana stepu, chce, to ty też możesz od niego czegoś zażądać. Czyngis-chan się uśmiechnął. — Przyjmę ich, Kara Czono. Podoba mi się twoja rada, to dobrze, że przybywają do mnie, a nie do Targu ta ja czy Dżamuki. Powiedz mojej żonie Bortę, żeby uczyniła się piękną, powiedz mojej matce, żeby włożyła najwspanialszą szatę, jaką ma, i każ moim sługom i kucharzom przygotować najlepsze potrawy i napoje* Następnego dnia rankiem wysokie poselstwo dotarło do obozu, szesnastu mężczyzn, szesnastu małych ludzików o szczupłych twarzach, raczej bladych niż żółtych, i sprytnie rozglądających się na boki, a przy tym z gracją siedzących na koniach. Oczekiwałem ich u wejścia do alejki, która prowadziła do jurty pałacowej i składała się z ołtarzy ofiarnych, na których buzował ogień. Każdy gość, który chciał się dostać do chana, musiał najpierw przebyć tę drogę ofiarną, musiał przejść przez ogień aby się oczyścić z grzesznych myśli i złych zamiarów. Czyngi;s-chan nie wstał, kiedy weszli, tylko lekko pochyliwszy się w ukłonie, siedział dalej na swojej białej skórze i przyglądał się po • kolei każdemu z tych szesnastu posłów, obserwował ich, gdy szli każdy na wskazane sobie miejsce i tam siadali na dywanie. — Jestem dumny — powiedział chan — że mam zaszczyt przyjmować pod moim wojłokowym dachem tak dostojnych posłów. Będziecie moimi gośćmi, ą kto jest moim gościem, ten jest także moim przyjacielem! Gdy słudzy zabrali się do napełniania czarek winem, pośpieszyły ku nim Bortę i matka Temudżyna i utoczyły wina z wielkiej beczki > stojącej przy drzwiach i podały czarki chińskim posłom. Chan wzniósł toast za pomyślność wielkiego państwa Kin. Potem wysunął się na środek rzecznik Chińczyków,, człowiek w słoneczno-żółtej szacie, i zaczął wręczać podarunki: sznury pereł, złote pierścienie z czerwonymi kamieniami, czarki porcelanowe oraz kasetkę wy-rzeźbioną z kości słoniowej. Zapytał chana o zdrowie, o to, jak się chowają stada owiec, a następnie o to, czy chan również i zimę zamierza spędzić tu nad tym strumieniem, w uroczysku u stóp tej góry, czy też będzie sobie szukał jakiegoś innego miejsca. Szukać innego miejsca? Temudżyn błyskawicznie spojrzał na mnie. Pokręciłem przecząco głową i chciałem mu tym samym powiedzieć, że nie ma sensu wpadać w gniew z powodu takiego pytania; bo Chińczycy na pewno nie zamierzali wyrażać swego lekceważenia dla trybu życia nomadów. W końcu byli wysłannikami cesarza, którzy przybyli do nas z jakąś misją, a nie po to, żeby nas obrażać. 18 Gdy Jut postawili swoja pytania, czekali na pytania ** itrony chana. , — Słyszałem od kupców, że w waszym państwie są wielkie domy, które mogą pływać po rzece? Czy to prawda? — Prawda, dostojny chanie — odparł mówca; na jego twarzy nie dostrzegłem nawet najlżejszego drgnienia, choć mogłem sobie wyobrazić, że go to pytanie rozbawiło. -r Słyszałem również od kupców, że w waszym państwie są takie ścieżki i. drogi, które prowadzą przez rzeki nie dotykając wody? Cay to także prawda? — Prawda, dostojny chanie. Te drogi nazywamy mostami; pro* wadzą one z jednego brzegu na drugi i potrafią udźwignąć na swych barkach każdy ciężar. — I zbudowane są z ciężkich kamieni? .— Tak. . — A kto popycha te domy po rzekach? Kto je pcha pod prąd? — Wiatr, dostojny chanie. — Wiatr — powtórzył Temudżyn i z niedowierzaniem popatrzył w moją stronę. Tym razem nie mogłem ani pokręcić, ani potaknąć głową, bo sam nie wiedziałem, czy to prawda, co ci posłowie opowiadają. Wiatr, powiedzieli, wiatr! Ponieważ obawiałem się, że taka odpowiedź może chana zniecierpliwić, szybko powiedziałem: _— Dla-, czego niby nie wiatr, chanie? Czyż to nie ten sam pożyteczny wiatr podsyca nasze ogniska obozowe? Dlaczegóż więc nie miałby także popychać na rzekach wielkich domów? Temudżyn się uśmiechnął. — Słyszałem, moi szlachetni goście, że w waszym państwie nie widuje się wielu jeźdźców, w każdym razie nie tylu, co tu u nas na stepie, i że wytworni panowie są podobno noszeni w złotych powozach? — To prawda, dostojny chanie, coście słyszeli od kupców. — To prawda, że są noszeni? •*- Tak. — W takim razie pytam się, po co nosicie wozy, skoro one mają koła? — Te wozy nie mają kół, chanie. — Nie mają kół? ,.-'•/ — Nie mają, dostojny chanie —• spokojnie odpowiedział poseł. — Co to za wóz, który nie ma kół? Czy aby mówicie prawdę? Widziałem, że nadciąga nieszczęście. Temudżyn zerwał się na równe nogi. Dałem mu znak, żeby z powrotem usiadł, dałem mu do zro-tumienia, że ma się znowu uśmiechnąć, że ma się tylko uśmiechać i być uprzejmym. — Mówiłem prawdę! — powiedział poseł z naciskiem i teraz on także wstał. Czyngis-chan posłuchał mnie i usiadł z powrotem, nagle roześmiał tiĄ, śmiał me, i kręcił głową, śmiał się tak, że w jurcie pałacowej ai ^ huczało. ~ Rozweselony powiedział: — Wiem, że i mówisz szczerą prawdę. Przynieście dziczyznę! — zawołał do służby. Słudzy wybiegli z jurty i udali się do kucharzy. Gdy posłowie zadali już swoje grzecznościowe pytania, chan zaspokoił swoją ciekawość i długotrwała uczta się skończyła, rzecznik ¦ Chińczyków wyłożył poselstwo swojego cesarza. Jego pan jest bardzo zaniepokojony, powiedział. Na jego czole pojawiło się wiele zmarszczek ze zgryzoty i zmartwienia. Słońce już go nie cieszy, ponieważ wielkie plemię Tatarów pogwałciło północną granicę i napadło na potężne państwo Kin, spustoszyło kraj, pozabijało ludzi, z jeń- "" ców porobiło niewolników i zagrabiło wszystko, co po drodze napotkało. — Słyszałem już o tym — przerwał mu Cźyngis-chan i z zainteresowaniem słuchał dalej słów posła. Wiedziałem, co się w nim działo, gdy usłyszał tę wieść; bo byli to ci sami Tatarzy, którzy jego ojca Jesugeja zaprosili na ucztę i podstępnie otruli. — To już po raz czwarty naruszyli naszą północną granicę — ciągnął dalej Chińczyk — i przynieśli ze sobą do naszego kraju wojnę. A dzieje się to tak, dostojny chanie: Za każdym razem, gdy nasz sławny cesarz Czang Cung wysyła swoich dzielnych żołnierzy na tych tatarskich rabusiów, ci wycofują się w głąb stepu, w którym nie jesteśmy w stanie ich doścignąć. Nigdy więc nie dochodzi do walki, a ponieważ nigdy nie dochodzi do walki, Tatarzy nie ponoszą żadnych strat, tak że w krótki Czas potem mogą znowu napadać na nasz kraj i nie obawiać się żadnych strat. — I czegóż to życzy" sobie wasz cesarz ode mnie?'— zapytał Czyn-gis-chan. Z początku poseł nie zareagował na to pytanie, tylko ciągnął dalej; — Cesarz postanowił tym razem surowo ukarać Tatarów i... — ...z pomocą żołnierzy, którzy nie potrafią ich dogonić, bo step ciągnie się bez końca? Dziwiłem się, że Temudżyn czyni to, czego nie czynią posłowie: szydzi z nich. Chan był tak zacietrzewiony, że nie zwracał na mnie uwagi i tylko patrzył Chińczykom na usta. — Ja tylko przekazałem prośbę naszego cesarza — odpowiedział rzecznik. ¦ Chan skinął łaskawie głową, jakby chciał, aby uważano jego szyderstwo za niebyłe. — Jak brzmi prośba waszego wielkiego cesarza, którego poważam? — Abyście odcięli odwrót Tatarom i zniszczyli ich! Chan wstał i rzekł uroczyście: — Przekażcie Waszemu cesarzowi, co następuje: Ten podły lud tatarski był z dawien dawna naszym wrogiem, są to ci sami ludzie, którzy mordowali moich przodków 80 1 zamordowali mi ojca. Weźmiemy ich .teraz w kleszcze i rozgromimy. Zetrzemy więc i troskę z czoła waszemu cesarzowi i weźmiemy sobie odwet! Ta jego szybka decyzja wcale mnie zdziwiła; sytuacja była wyjątkowo sprzyjająca, ponieważ prośba chińskich posłów pokrywała się całkowicie z jego własnym zamiarem rozprawienia się z potężnym przeciwnikiem. Zdumiewało mnie jedynie to, że chan mówił o „podłym ludzie tatarskim", podczas gdy Tatarzy składali się z wielu plemion, rozproszonych po stepie. Nie wolno było na nie wszystkie spychać odpowiedzialności za zamordowanie jego ojca. A poza tym te, które nie ponosiły za to winy, także przecież zaliczały się do żyjących w jurtach. Po raz pierwszy przemknął uśmiech po twarzach Chińczyków. Podziękowali i zgięli się w ukłonie. Chan kazał im wręczyć podarunki i pożegnał ich, życząc im szczęścia na tę długą drogę do państwa Kin. Gdy sobie poszli; gdy już przeszli przez aleję z ołtarzami i przez ogień ofiarny, Temudżyn natychmiast wezwał do siebie kilku ze swoich najlepszych gońców. W chwilę później wypadli oni już z obozu, pokrzykując na konta i poganiając je harapami. W umówionym dniu pojawił się w naszym obozie głównym nad Sanggurem Togril-chan ze swoimi wojami i kilka innych, zaprzyjaźnionych z nami plemion, aby razem z Czyngis-chanem wyruszyć na Tatarów. Togril, wódz Keraitów, stanąwszy w gronie szlachetnych rzekł: — Zupełnie słusznie, żeście mojego przybranego syna Tehiudżyną obwołali władcą! Jakże wy, Mongołowie, chcielibyście żyć bez pana i władcy? Tylko nie gwałćcie czasem tej decyzji, nie zrywajcie z nami przymierza. Na twarzy Czyngis-chana w dalszym ciągu malowała się uprzejmość, choć Togril dał mu właśnie do zrozumienia, że będzie jego przyjacielem, ale jako partner równorzędny. Gdy nadszedł wieczór, Czyngis-chan zapytał: — A gdzie są Dżur-kinowie z Sacza-beki i Tajczu na czele? — Może burza rzuciła ich na ziemię. Na pewno leżą gdzieś w dolinie obok swoich koni i tęsknią do chwili, aż nadejdzie cisza — odpowiedział Togril. — A więc czekamy? ~ Czekali sześć dni, ale Dżurkinowie nie przyszli. — Czyż nie dali słowa, że pociągną z nami na Tatarów? — Dali! — odpowiedzieli szlachetnie urodzeni woje i na znak gniewu złapali za miecze. — Rozrzucę ich niewierne łby pó stepie! — krzyknął chan. — A teraz jedziemy do Siedmiu Wzgórz. Pchnijcie natychmiast gońców .do chińskiego kanclerza Ongginga, aby wyruszył ze swoimi żołnierzami i wyparł Tatarów za swoją granicę, gdzie weźmiemy ich w kleszcze. Ja zostałem w ordzie. Temudżyn tak zarządził i kazał mi pilnować trak 81 porządku w obozie głównym. Moi strażnicy, strzegli namiotów Borta i starej matki, Oelun-eke. Gdy Bortę szła z Dżocaim 1 dwojgiem jego młodszego rodzeństwa nad strumień, w odpowiednim odstępie za- nią musiał iść ktoś ze straży. Przeważnie chodzili pod ten wielki ^edr, gdzie leżały owe kolorowe kamyki, które kiedyś przedstawiały wojsko. Dowódcy minganów od dawna już mieli w głowie tę nową grę, i kamyki były już niepotrzebne, mogły więc bawić się nimi dzieci. Bortę uczyła je liczyć. I tak Dżoczi liczył na czerwonych kamykach, Czagataj na granatowych, a Ugedej na białych. Bortę zaś raz po raz rzucała jakimś kamykiem do pobliskiego strumienia. Może się nudziła. Wszystko to widziałem z mojej jurty. Często siedziałem ze Złotą Lilią przed drzwiami,. przy podniesionej zasłonie. Były to spokojne, ciche dni, bo tysiące jurt stało pustką, a w pozostałych mieszkały kobiety i dzieci. Mężczyzn było akurat tylu, ilu trzeba było do oprzątania trzody, naturalnie nie brakowało w obozie i kowali, którzy kuli żelazo, i stolarzy, którzy stawiali lub naprawiali płoty. Deszczu nie było. Słońce piło zachłannie z.e strumienia i niedługo trwało, a na Sanggurze zaczęły prześwitywać długie, białe ławice piasku. . Pewnego dnia przyszedł do mnie jakiś człowiek i powiedział: — Okradziono mnie w nocy! Zabrano mi wszystkie moje rzeczy; Pomóż mi, Kara Czono! Co tu począć? Obóz jest taki wielki i nie można go ogarnąć okiem. —¦ Czy zauważyłeś coś, co by mnie mogło naprowadzić na jakiś ślad? — Nic! • Kradzież była w naszej ordzie rzadkością. Surowe kary groziły za to przestępstwo. Ow człowiek zaprowadził, mnie do swojej jurty; jechaliśmy tam dość długo, bo jurta jego znajdowała się na skraju obozu, tam gdzie kończyło się zakole strumienia wrzynającego się w górę Gurelgu, a zaczynał się gęsty las. Kobiety lamentowały, dzieci trzymały się długich spódnic matek, na ich twarzach widoczny był strach. Ale nikt nic nie słyszał i nikt nic nie widział. Wtem przyszła pewna kobieta,* z płaczem i krzykiem: — Mój m,ąż nie żyje! Leży w jurcie zabity, na, zakrwawionych skórach, martwy i nagi, zdarto z niego ubranie, pomóżcie mi! Ledwie skończyła krzyczeć, a już pojawiły'się aż trzy inne kobiety i zaczęły lamentować, że im też zabito mężów i> pokradziono rzeczy. Podniosły się głosy, które mówiły: dowódca gwardii przybocznej nie jest człowiekiem szlachetnie urodzonym i dlatego nie potrafi ustrzec obozu. Wybrałem sobia kilku Judzi i pojechałam z nimi do pobliskiego lasu, bo sądziłem, że jacyś obcy ludzie wdarli się w nocy do ordy i przed nastaniem dnia wycofali się z powrotem w gęstwinę. Ale nic nie znaleźliśmy, żadnego śladu i żadnego obcego człowieka. Tak więc o aa- tl chodzie słońca wróciliśmy do domu, w podartych od cierni kaftanach; ponieważ nie znaleźliśmy żadnej ścieżki, nie pozostało nam nic innego jak przeczesać las na piechotę i prowadzić konie za uzdę. , Na noc wystawiłem warty między rzędami namiotów i kazałem rozpalić kilka wielkich ognisk, które (Oświetlały ordę. Złotą Lilię zaprowadziłem do jednego z namiotów Bortę, gdzie była strzeżona razem z nią przez strażników z gwardii przybocznej. Gdy opuszczałem moją jurtę, spotkałem się ze starym szamanem Kokoczu, z owym magiem, który wyczytał z" kości imię Czyngis-cha-na Zapytałem go, czy niebo nie dało mu czasem jakiego znaku, który mógłby nam wyjawić, jak doszło do tych nocnych -napadów. — Obili także kucharza Szikiura — odparł szaman. — I gdy się obudził ze snu (myślał, że już jest na wiecznych wysokościach), nagle zrobiło mu się zimno, no i macie: on też był nagi! Ale to zdarzyło się jeszcze wczoraj. — Wczoraj? Dlaczego mi o tym nie zameldowano? — Kucharz się wstydził, bo był pijany, mówił, że widział tylko cienie, które go zaatakowały, tylko cienie, ciemne cienie, dlatego też nie dosłyszał żadnego dźwięku, bo cienie milczą. ,ep ""<," — Toż to gadanie bez ładu i składu, czcza paplanina \osa, który co prawda pięknie gwiżdże, ale nie można go zrozumieć. — Był pijany, Kara Czono, a komu wino uderza do głowy, temu rozum idzie w nogi. Tak przecież mówimy, nie? — Pytałem cię o znak niebios, szamanie! Usiedliśmy na kamieniu, tuż nad strumieniem, blisko owego cedru, pod którym Bortę całymi dniami liczyła z dziećmi* Zaczął padać deszcz. Kobiety i mężczyźni wychodzili z jurt, zadzierali głowy do góry i cieszyli się z kropel deszczu, z wielkich ciepłych kropel, padających im na twarze. ¦ ¦ • Szaman i ja zeszliśmy z kamienia i przycupnęliśmy pod cedrem. — Głęboką nocą znaki niebios są najbliżej nas — mówił dalej mag. — O takiej to porze siedziałem przeto przed jurtą. Z zamkniętymi oczyma, oparty o ciepły jeszcze wojłok. Nagle jakiś szum przeszył powietrze i otworzył mi powieki. Nade mną zatoczył koło jakiś czarny nocny ptak z czerwonymi oczyma, dwa razy okrążył dach mojej jurty i odfrunął, nisko, z rozpostartymi wielkimi skrzydłami, które na tle księżyca wyglądały jak postrzępione czarne sukno. Potem usiadł na zwieńczeniu jednej z tych pustych jurt. — Skąd wiesz, że ta jurta jest pusta, szamanie?. — Tysiące jurt stoi pustką — odpowiedział szaman i spojrzał gdzieś obok mnie, zapatrzył się w jakiś punkt w ciemnościach, jakby stamtąd dobywał wspomnień. ¦ — Naturalnie, że tysiące jurt stoi pustką, ale skąd wiesz, że akurat ta spośród tysięcy nie zamieszkanych i zamieszkanych stoi pusta? — Ten czarny nocny ptak jak usiadł na niej, tak siedział. A czy jakiś ptak będzie siedział na dachu, gdy przez dymnik jurty bij* dym.? — Masz rację! A dalej, co się działo dalej? — Trzy razy wydał ten sam dźwięk, którego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Wrzasnął: „Urki-urki-urki!" Popatrzyliśmy na deszcz, który w świetle ogniska padał. czerwonymi strugami. — Urki-urki — powtórzyłem. — Czy niebo nie chce nam powiedzieć, co to znaczy? — Ależ tak, już mi powiedziało, rzucając mi dzisiaj na drogę tę ' oto czapkę. Przeraziłem się. — Czapka, jaką noszą Dżurkinowie, Dż-urki-no-wie, a więc ten boski ptak wołał „Dżurki-nowie!" — Nie, on wołał „urki",. a dopiero dobre niebo dodało do tego „Dż" i „nowie", gdy rzuciło mi tę czapkę na drogę. — Plemię Dżurkinów nie stawiło się na umówione spotkanie, szamanie! Czyngis-chan czekał na nich sześć dni. Jak więc dostała się jedna z ich czapek do naszej ordy? Szamanimóicgał, i znowu popatrzyliśmy na deszcz, który w blasku ognia padał czerwonymi.strumieniami- — Zaprowadź mnie do tej jurty, na której siedział ów nocny ptak. — Ona jest pusta, Kara Czono, oglądałem ją potem! Gdy szaman poszedł, wspiąłem się po gałęziach na cedr i wdrapałem się na takie miejsce, skąd mogłem ogarnąć wzrokiem sporą część obozu. Gdybym miał dosyć ludzi, łatwo byłoby przeszukać natychmiast wszystkie puste jurty, a tak — nie, mogłem przecież rozpraszać tych paru ludzi, których miałem, i kazać im sprawdzać tysiące jurt. Z drugiej strony nie chciało mi się wprost pomieścić w głowie, że Dżurkinowie podstępnie przedostali się do naszego obozu, aby rabować i zabijać. Jeżeli nawet nie dotrzymali słowa chanowi, to przecież wcale nie musieli się zaraz zamieniać we wrogów, bo na pewno potrafiliby znaleźć dość pięknych słów, żeby się usprawiedliwić. Tak więc siedziałem na wierzchołku drzewa, do którego przywiązałem -się rzemieniem, aby nie spaść, gdyby przypadkiem ogarnęła mnie senność. Padało coraz mocniej. Zerwał się wiatr, ogniska paliły się jaśniej. Cedr chwiał się. • Moje ubranie nasiąkało deszczem. Stąd, z góry, widziałem także namioty Bortę. A w jednym z tych namiotów leżała Złota Lilia. Bardzo nad tym ubolewałem, że jest gama, że widzę ją w myślach, jak leży samotna,na poduszkach, beze mnie, i że nikt się do niej nie odezwie, ceremoniał bowiem zabraniał jej zwracać się do małżonki władcy.^ . Po uliczkach obozowych kroczyły straże, od ogniska do ogniska, tam i z powrotem. •4 Nagie o biały wojłok jednej z jurt otarł się czarny cień, zniknął w ciemnościach, wyskoczył znowu, dźgnął nożem. Jeden ze strażników padł. I jeszcze jeden upadł bezgłośnie na zmoczoną deszczem ulicę, zwinął się w kłębek w połyskującej przy księżycu kałuży 1 znieruchomiał. . Szybko zszedłem z cedru na ziemię. Gdy z niego schodziłem, bez przerwy patrzyłem poprzez gałęzie na jurty i widziałem coraz więcej cieni, które przemykały się między rzędami namiotów i znikały. Obóz spał, a ci nieliczni, którzy sądzili, że jeszcze zagną, byli jut nieżywi. Wskoczyłem na konia i skrzyknąłem gwardią przyboczną: — Nieprzyjaciel! Nieprzyjaciel! I już moje wołanie rozglegało się po całej ordzie. Jeźdźcy pędzili jak burza wdłuż jurt, strzały dziurawiły wojłok. Krzyki, jęki, wołania. — To Dżurkinowie! — krzyknął ktoś. Ten," kto to powiedział, spadł z konia i Za nim jedna z jurt stanęła w ogniu. Owce wyrwały . się zza ogrodzenia i uciekały w ciemność. Do regularnej walki nie doszło NiebezpieczeństwoytofSfienia kogoś z mieszkańców własnej ordy było większe niż pewność, że się unicestwia Dżurkina, Na dodatek wróg czmychał, wycofywał się w ciemność, chciał tylko rabować, ale skrycie. Ponieważ deszcz ciągle jeszcze padał, świt się ociągał i powoli wpełzał do uroczyska, szary i mglisty. Ostatni Dżurkinowie uciekali z obozu. Siedzieli na koniach mocno pochyleni do przodu, z twarzami wtulonymi w grzywy. Mieliśmy dziesięciu zabitych, a pięćdziesięciu ukradziono ubrania, broń i parę innych rzeczy z ich dobytku. Wysłałem dwie małe grupki z ordy w step. Jedna miała ścigać Dżurkinów, druga wyjechać naprzeciw wracającemu do domu Czyn-gis-chanowi, aby mu zameldować o tym zajściu. Obie grupy utrzymywały ze sobą łączność, tak że powinniśmy z łatwością wytropić niewielkie plemię Dżurkinów w jego kryjówce i ukarać. W trzy dni później wrócił rankiem do głównego obozu Czyngis-ohan ze swoim zwycięskim wojskiem, przywiódł ze sobą złapanych Dżurkinów i ich przywódców Sacza-beki i Tajczu. Zebraliśmy się na głównym placu ordy. Rosły tu trzy dęby. Czyngis-chan podjechał ria swoim białym ogierze pod drzewo stojące w środku i powiedział z gniewem: — Sacza-beki i Tajczu! Wy jesteście przywódcami Dżurkinów. Gdyśmy przed kilkoma dniami chcieli wziąć w kleszcze Tatarów, naszych odwiecznych wrogów, którzy mordowali naszych dziadów i ojców, wyście nas, Dżurkinowie, na których czekaliśmy sześć dni, opuścili w potrzebie. A teraz ci sami Dżurkinowie, trzymając się zwyczajów naszych wrogów, występują jako wrogowie i plądrują w naszym obozie, pobili kilku ludzi i zamordowali. Czy tak, Sacza-beki i Tajczu? 88 Iak }est' wielki chanie! — powiedział Sącza Tak jest, wielki chanie! — powiedział również Tajczu tSgf ^ UZ*odnili ^^ »* * cofany sobie obie- ę^pS;fą. Już się wypełniają — zawołał chan i dobył sweso S i rS^ - Wyciągnijcie gywyTadąb -- Pozostałych Dżurkinów — rozkazał ezS Tkoła! ~po Gzym się oddalil j poj ięzca do namiotów swojej małżonki Bortę. Na główny, plac ordy zajechał wóz na wysokich kołach zanrze żony w jaka. Jeńcy stali w pięciu rzędach pod dębamf za niSnasi TTSi1 dZ"Ćmi ^ty któr^ DżurkiSf zamordo- prz6Z d3Ch utw0rzony z listowia dębów rZg ^ ktÓryCh ^ P° ra>ńł W boskim J szy z całował S dWÓCh ?rowadzono d0 wozu, tłum umilkł, śledził z ich zmierzył, choć jeszcze nie stanęli orzv kole Naol* yd6rCZe ŚmieChy; b° JGńCy d ^ ** malt6nie sff ' gdy Stanęli Przy WOzie- Z§°dnie z prawem L rf 1 Z° ° f trzymani Jak0 Jeńcy. zamienieni w niewoE L m ^^^ P°szczeSólne ^zepy i zagnani do T JUZ>Pf" Pkc d^ÓCh nastWch Dżfrkinów. wzywał słońce na pomoc, padł na kolana skamlał o buty strażnika. Ten jednak postawił g0 na nogi ° ^^^^ P°nad °Ś kOła W°j Śdł g° Poszedłem do jurty pałacowej Czyngis-chana Pogromca ^^^St^ - Smi6rĆ °JCa ^-nTmo WyclTlać d0,WÓdCÓW SWeg0 w°Jska. szczególnie J6St ]ak pieS oboz°wy — mówił Temudżyn - pod-T! za,czerwieni°ne oczy, wgryza się w nieprzyjaciela, ten zaczyna krwawić, wścieka się jeszcze bardziej i sieie strach °Ch!^ ?an P°dał ^ Czarkę g°rącej ^^tTSiZt rcii^ ? gąj ^tyTpoSoyiZt ny Ciągnął dalej: - Raz widziałem, jak brał na swoim bachmacie pewne wzgórze, za którym oszańcowała się grupa TaTarów Bachmat zoczony i osłabiony walką, nagle zatrzymał^ię^na zbocztTzwfe-' giwszy krnąbrnie głową, i byłby się stał niechybnie przyczyną śmier- d Boorozu, ale ten nagle wyciągnął swój sztylet i wbił ostrze w kark zwierzęcia. Trysnęła krew. Boorczu przycisnął usta do rany, wyssał, wypił gorącą końską juchę, i bachmat nagle jak uskrzydlony spadł na siedzących za szańcami Tatarów i stratował wszystko po drodze. — Słyszałem — powiedziałby chwilę potem — że kanclerz chiński nadał ci po tym zwycięstwie jakiś tytuł? — Tak, uczcił nasze zwycięstwo w ten sposób, że mojemu przybranemu ojcu nadał tytuł wang-chana, a mnie nazywa odtąd czautku-ri. Wielki cesarz wielkiego państwa Kin i ja jesteśmy odtąd przyjaciółmi, i żaden' z nas nie musi się już bać o swoje granice! Temudżyn uśmiechnął się lekko i podszedł do jednej z licznych skrzyń z łupami. — Ta srebrna czara jest dla ciebie, a ta drogocenna szata dla twojej pięknej żony, Kara Czono. Moja małżonka chwali sobie tę twoją małą Merkitkę. Kiedy Dżurkinowie rabowali w obozie, umieściłeś ją ponoć w namiocie Bortę? — Tak, Temudżynie. — Dobrze zrobiłeś, bo twoje cierpienie byłoby także moim cierpieniem. Moja urocza Bortę mówi, że twoja żona potrafi tak posłusznie milczeć? .irrą^ — Jak nakazuje ceremoniał, przyjacielu. ' — Moja tkliwa Bortę mówi także, że twoja żona ubiera się tak, żeby ei było przyjemnie i wszystkim innym również? — Kocha mnie, Temudżynie. — Dobrych mężów poznaje się po dobrych żonach — odparł chan. — Gdy żona jest głupia i niedbała, nie grzeszy rozumem i nie dba 0 porządek, to odbijają się w tym złe cechy jej męża. Ale gdy dobrze prowadzi gospodarstwo, życzliwie przyjmuje gości i gońców i hojnie ich podejmuje, podnosi prestiż męża i przynosi mu tym dobrą sławą. Temudżyn powstał i dał mi znak, abym poszedł za nim. Po wschodniej stronie wielkiej jurty rozsunął, zasłonę z brokatu. Weszliśmy do pomieszczenia wyłożonego błękitnym jedwabiem. Stała tu złota-kołyska. Na białej kołderce błyszczały niezliczone perły, wielkie 1 małe, i mieniły się jak krople rosy. — Mój łup zdobyty na Tatarach — powiedział cicho, jak gdyby w tej złotej kołysce już leżał noworodek. Ostrożnie pchnął czubkami palców drogocenne cudo, i cudo zakołysało się, zakolebało. — Jeśli Bortę urodzi chłopca, dam mu na imię Tołuj! Widziałem szczęście w jego oczaoh, błyszczały tak, jak perły na białej kołderce. ' _ .. . . ¦ , Po drodze do„mojej jurty spotkałem ludzi wracających spod trzech dębów. Przymierzanie do osi koła już się skończyło. STRZAŁĄ I MIECZEM' Zima co roku posypywała nam włosy szronem i postarzała nas, każde nowe lato spalało nas w wojnach i pomnażało naszą siłę. Podczas gdy najmłodszy syn Czyngis-chana Tołuj, ten wykoły-sany w tatarskiej kolebce, rasem z matką strzegł jeszcze domowego ogniska, pozostali synowie — Dżoczi, Czagataj i Ugedej — wyruszali już u boku ojca na bój i podbijali razem z nim inne plemiona i ludy, bili buntowników i przeciwników, którzy nie chcieli się przed chanem ugiąć. Choć tyleśmy już ludu ujarzmili, choć państwo nasze tak się rozrosło, ciągle jeszcze ~nie brakowało takich, którzy się do nas nie chcieli przyłączyć, nie interesowała' ich idea zjednoczenia wszystkich żyjących w jurtach ludów. Późną wiosną roku białej kury * — znowu staliśmy obozem nad błękitnym Kerulehem — wpadł do ordy goniec-strzała: — Do chana! Natychmiast do chana! — krzyknął. Więc zaprowadziłem go, takiego zgrzanego, jak zeskoczył z konia, z twarzą siwą od kurzu. — Co jest, bracie? — zawołał Temudżyn i spojrzał w zaognione oczy gońca. — Stoicie tak przede mną, jakby was goniło tysiąc upiorów! — Chanie! — z trudem wykrztusił zdenerwowany goniec — daruj, że usta, które waszej wysokości nieraz przekazywały wspaniałe wieści, tym razem muszą wypowiedzieć taką złą wieść: Nasz były przyjaciel Dżamuka został okrzyknięty przez naszych wrogów gur-cha-nem, najwyższym władcą na stepie. Zebrał on wokół siebie Tajcziu-tów pod wodzą Targutaja, rozproszonych Merkitów wraz z ich trzema wodzami, różne ludy tatarskie i wiele innych plemion, które ty oszczędziłeś. Szykują się na ciebie. Przebacz mi, chanie, że usta moje muszą wypowiadać tak obraźliwe wieści. — Wezwij szlachetnych do głównego obozu. Chcę się z nimi naradzić! — powiedział Temudżyn. Następnie oddalił od drzwi straż, odesłał również sługi, nawet tego, który zawsze stał w jego pobliżu i pawimi piórami odganiał od niego natrętne muchy. — Bortę także • niech* idzie, a moja matka za nią. — Ą ja, Temudżynie? ' • Rok 1201 n.«. 88 — Ty zostań, Kara Czono! Czyż nie byłeś zawsze przy mnie? Przecież wiesz, że zaraz pojawi się następny goniec i przyniesie jeszcze gorszą wieść. Ty możesz jej posłuchać. Serce będzie nas bolało, bo Dżamuka był kiedyś naszym przyjacielem. — Ale dlaczego odesłałeś kobiety, Temudżynie? Przepież to one pierwsze radziły ci się rozstać z Dżamuka! Czyngis-chan usiadł na swoim zwykłym miejscu. Sięgnął po małą chińską czarkę, po której wybrzuszeniu pełzł czerwony smok i ział ogniem. Ważąc czarkę w dłoni, Temudżyn powiedział z uśmiechem: — Nie chcę być po raz drugi obrażony przez moją żonę i moją starą Matkę Chmurę, i to z powodu Dżamuki, który jest nędznego pochodzenia, podczas gdy ja pochodzę ze szlachetnego rodu. On, którego przodkowie paśli owce i barany, chce się wywyższyć nade mnie, którego przodkowie posiadali ogromne stada koni. Przeklinam go! — Palcami kurczowo objął kruche porcelanowe naczyńko. Cieniutka czarka pękła z trzaskiem. —- Dżamuka! — mówił chan, — Dżamuka, przyjacielu, mojego dzieciństwa, z którym wymieniałem podarunki. — Dłoń chana rozwarła się i skorupy posypajy się na barwny kobierzec. Kawałki porcelany były tak czerwone, jak ten zgnieciony smok, a z ręki chana ciekła krew. Natychmiast ukląkłem przy nim, przycisnąłem usta do ran i wyssałem z nich krew. "" Po chwili chan cicho wyszeptał: — Niesamowity gniew i-ból pulsował mi w żyłach. Teraz ustąpił wraz z krwią, i uspokoiłem się nieco, Kara Czono. Idź zobacz, czy ten drugi goniec jest już w or-dzie. Na dworze świeciło słońce, upiększało dolinę, rzekę i las, ale nie moje smutne myśli. Strażnicy patrzyli na mnie pytającym wzrokiem, gdy podprowadzili mi konia. W milczeniu dosiadłem gniadego i pojechałem w kierunku Kerulenu, na szeroką drogę obozową, która biegła brzegiem rzeki i którą miał przybyć ów goniec. Na wysokim jesionie dziobały się dwie sroki, byłbym ich nawet nie zauważył, gdyby nie to, że nagle spadły mi na siodło czerwone jagody. Spojrzałem w górę, a za mną ktoś powiedział cichutko: — Czono, mój Czono! O, dobrze znałem ten głos. Tylko kłócące się ze sobą sroki były temu winne, że nie zauważyłem Złotej Lilii, która z dzbanami wody wracała znad rzeki. Stanęła przede mną w szkarłatnej sukience z aksamitu. — Gdzie się podział blask twoich oczu, Czono? Czy chan ci powiedział coś złego? - — Oczy chana także są dziś bez blasku, Lilijko. — A oczy Bortę? , — Jej również! Wsadziłem Złotą Lilię na konia. — To znaczy, że w najbliższych dniach nie będziemy siadywali nad rzeką? Nie będziemy łowić ryb, •nuć naszych marzeń, spać pod dachem, Czono? 81 — Nie będuiemy, Lilijko. Nic więcej ci powiedzieć ni« mogę, bo chan mi zabronił. -r Powiedziałeś już wszystko, Czono! — Teraz i w jej oczach zgasł blask. x U wejścia do ordy, tam gdzie stały pierwsze jurty i zaczynał się step, rozległ się nagle krzyk, który wpadł na drogę obozową prędzej niż jeździec. — Rozstąpcie się! Goniec jedzie! — wołał tłum. — Goniec! , •— Goniec!1 ' ' Ludzie uskakiwali na boki. Z drogi buchnęły w górą kłęby kurzu.. Dało się słyszeć trzaskanie z bicza Pokrzykiwanie na konie. W oczach ludzi zapłonęła ciekawość. Zostawiwszy Złotą Lilię, pognałem gońcowi-strzale naprzeciw, aby mu wskazać drogę do pałacu władcy. Ale ten chłopak pędził na tak szybkim koniu, że mnie prześcignął, nie mogłem za nim nadążyć. Akurat w tym momencie, gdy osadził swego czarnego bieguna w uliczce z ołtarzami ofiarnymi, zwierzę padło martwe Goniec, wyczerpany do cna, zataczał się jak pijany, gdy szedł przez szpaler oczyszczających ogni. Dogoniłem go dopiero przy drzwiach. Strażnik rozsunął ciężką, błękitną zasłonę. Stanęliśmy przed chanem. — Już jest! — powiedziałem do Temudżyna, ponieważ chan stał .do nas-tyłem. — Ma mówić? Czyngis-chan skinął głową, nie odwracając się ku nam twarzą. Goniec trząsł się w gorączce i ze strachu. Wbił wzrok w plecy chana, zapatrzył się na- jego czarny warkocz i powiedział: — Dżamuka był dziś w nocy ze swoimi na brzegu Argunu i tam złożył niebu przysięgę, i... — Głos ci drży, gończe! — przerwał mu Temudżyn. — Nie masz się czego bać. To, że jestem odwrócony do ciebie plecami, nie odnosi się do ciebie, lecz do słów Dżamuki, które masz mi przekazać. Mów dalej, mów, jak gdybym był granatowym kamieniem, którego nikt nie jest w stanie skruszyć^ — O, chanie, Dżamuka razem ze swoimi ludźmi złożył najwyższą przysięgę, jaka w ogóle na naszym świętym stepie istnieje Zabili ogiera, byka i barana, wzywali niebo i ziemią na świadka i przysięgali sobie, że z każdym, kto tę przysięgę złamie, stanie się to samo, lco z tymi zwierzętami. —>. Mów szybciej! Co robili dalej? — Ścinali nad Argunem potężne drzewa' zrzucali je do rzeki i krzyczeli... — Czemu umilkłeś, gończe? ¦ . — Wraz z każdym ściętym drzewem, które spychali do rzeki, krzyczeli: śmierć... . — Mów! - — ...Temud^ynOwi! Chanie, to, ż« moje usta tak się tu oto przed tobą zbrukały, jest winą Dżamuki. — Czy przekazałeś mi już wszystkie słowa? — Wszystkie! — Naprawdę nie masz już żadnego, ukrytego w fałdach twojego kaftana? — Żadnego, ch*ni«l Temudżyn odwrócił gie, teraz twarzą do gońca: — Wieść nie przekazana byłaby gorsza niż najbardziej obelżywe wypowiedzi, które przekazać jest twoim obowiązkiem. Gdy goniec ocłszedł, Czyngis-chan kazał wezwać wszystkich .dowódców. A że mogli oni dotrzeć do ordy dopiero około północy, -zostałem z nim. Siedzieliśmy na wielkim, barwnym kobiercu, a porue-waż mój przyjaciel zamyślił się nad czymś, ja też milczałem, i ponieważ na mnie nie patrzył, ja też na niego nie patrzyłem, ale wiedziałem, że było mu przyjemnie, iż jestem przy nim. Bez przerwy wpatrywał się we wzory na dywanie. Zdawały się ożywać mu przed oczyma. Może ten szeroki błękitny pas, który biegł wzdłuż brzegu dywanu,,przedstawiał w jego myślach Onon, szerokie żółte pole poniżej — step, czerwone plamki na nim były może wojskiem Dżamuki, zielone wojami Targutaja, a czarne naszymi minganami? A może wcale tak nie było;, wówczas te pnącza byłyby tylko pnączami, plamki tylko plamkami i kolorowe kwiaty na tkaninie po prostu pięknymi kwiatami. Mimo to zauważyłem, że chan za każdym ra- ' zem wracał spojrzeniem do tego samego miejsca na kobiercu, z którego zaczynał swoją wędrówkę, oddalając się od niego na kilka kroków. Po dłuższym milczeniu spojrzał nagle na mnie i rzekł: — Choćby nie wiadomo jak cudowne były te chińskie mosty z ciężkich kamieni, Kara Czono, do wojny się nie nadają. Na co przyda się most, po którym może przejść także nieprzyjaciel? Ja wyjadę wojsku JDżamuki naprzeciw i z moimi siłami głównymi przeprawię się w najszerszym miejscu Ononu na drugą stronę rzeki, zbudowawszy sobie uprzednio żywy most z tysięcy powiązanych ze sobą koni; po grzbietach naszych koni rzucimy się na drugi brzeg i zanim Dżamuka zdąży się spostrzec, mój most już zniknie. Powiedziałem Temudżynowi, że pomysł z. żywym mostem bardzo mi się podoba, ale nie powiedziałem, że przeraził mnie jego zamiar prowadzenia bitwy na lewym brzegu rzeki. Dokąd się wycofamy, jeżeli nas odeprą? Z rzeką za plecami? To było sprzeczne z wszelkimi zasadami walki, których dotychczas się zawsze trzymaliśmy. Co ten Temudżyn zamierza? Taki brak rozwagi nie mógł leżeć u podstaw jego planów. Chan siedział i milczał, dobrze wiedział,' że zamiar jego wprawił mnie w zdumienie. Wprost zdawał się czekać na moje zarzuty, bo \ •t bardao lubiŁ gdy ktoś z jego najbardziej zaufanych ludai odkrywał w jego plartie rzekomy błąd, który on wkalkulował celowo, aby zwieść nieprzyjaciela. Więc zrobiłem mu tę przyjemność i powiedziałem ostrożnie- —. Chcesz prowadzić bitwę na lewym brzegu Ononu, Temudżynie? — Na lewym, Kara Czono, z rzeką za plecami! Teraz już Wszystko wiedziałem: „Z rzeką za plecami!" powiedział. Chciał mnifc tak samo jak wroga wciągnąć w pułapkę^ aby Otrzymać potwierdzenie słuszności swoich przewidywań Choć następne zdanie już czekało gotowe w moich ustach, przez chwilę nic nie mówiłem. Może go kusiło, żeby wydać mi na" ^up jeszcze jeden pomysł. Strażnik zameldował, że szlachetni już przybyli. — Niech zaczekają! — Chan powiedział to odżegnując się ręką. Na moich słowach zależało mu teraz więcej niż na pojawieniu się dowódców, bo dopiero wtedy przedstawiał im swoje pomysły, gdy je przedtem dobrze sprawdził. — Czemu nio nie mówisz, Kara Czono? Popatrzyliśmy Sobie w oczy. ^ , • — Mów prawdę, Kara Czono, tak jak dawniej, gdy jeszcz* nie byłem chanem. — Jeżeli chcesz walczyć po lewej stronie Ononu, to ja, drogi Temudżynie, mogę w tym upatrywać tylko błąd książęcy. — Tak on sam nazywał błędy wkalkulowane. '— Jak to, przecież nie znasz całego planu? — Wstał podniecony i podszedł do beczki z winem, nalazł sobie pełną czarę i pił, nie spuszczając mnie z oczu. — Bo jesteś za mądry na to, aby taki błąd popełnić. — A Dżamuka? — Temudżyn podszedł do mnie. — Czy Dżamuka też się pozna na tym, że to błąd książęcy, czy też będzie go uważał za błąd naprawdę? / _ — Nie wiem, bo nie znam twojego planu! — Dżamuka też go nie zna, Kara Czono. Drugi strażnik zameldował o przybyciu dowódców. — Niech zaczekają!'— powiedział chan znowu. — Dla tego książęcego błędu, Temudżynie, tylko jedno jest ważne, a mianowicie: kiedy pozna się na nim przeciwnik. — Zgadza się. — Wyliczenie sobie tego to sprawa pozostałej części twego planu, który jeszcze jest w twojej głowie. — To też się zgadza, Kara Czono. — Z uśmiechem odprowadził mnie do drzwi, sam rozsunął błękitną zasłonę i wypuścił mnie. Nie uszedłem jeszcze dwóch kroków, jak mnie zawołał z powrotem i szepnął mi na ucho: — Potopię ich wszystkich, zwyczajnie potopię, i to w Ononie, Kara Czono, w tej rzece, na której lewym brzegu będziemy walczyć; słyszysz, na lewym! * »2 — Z rzeką za plecami, wiem, Temudżynie — powiedziałem uśmiechając się. — Nie, twarzą do rzeki! Roześmialiśmy się obaj. Tym razem Togril-chsn zjawił się punktualnie ze swoim wojskiem nad Kerulenem i przed obliczem swego przyDianego syna..— Mój młodszy brat Dżamuka wywyższył się ponad nas wszystkich— rzekł, wódz Keraitów. — A więc pomniejszymy mu jego wojsko, aby w przyszłości również jego słowa były skromniejsze. On jest jak żmija, która połknęła szczura. Żmija zgrubiała, ale nie zmądrzała. — Po' spożyciu takiego łupu będzie senna, prawda, mój królu, i ojcze? — dodał Czyngis-chąn. Była to aluzja do planu Temudżyna, z którym już się zapoznałem, a który przewidywał zbudowanie wielkie} órdy na lewym brzegu Ononu, wzdłuż rzeki, i to w taki sposób,-aby była podobna do innych naszych obozowisk. Wszystko miało się w tej ordzie znajdować: tysiące jurt i namiotów, w namiotach i jurtach kosztowne szaty i naczynia, obfitość żywności i napojów, wiele oszałamiających i smacznych napojów, złoto i srebro, i miski z resztkami jedzenia, jak gdyby mieszkańcy zostali nagle zaskoczeni i musieli uciekać, jednego wszakże nie mogło być w tym obozie: ludzi. I do tego jeszcze chan przykazał: <— Wieczorami musi się palić w obozie więcej ognisk niż gwiazd ha niebie. Ogniska te mają być podsycane przez wojowników, których tam zostawimy, aby mogli w odpowiednim momencie upozorować potyczkę z Dżamuka. I tak jeden mingan został w tym miejscu, gdzie miał powstać ów tajemniczy obóz i gdzie rzeka była wąska, a myśmy pojechali z siłami głównymi i wojskiem Togril-chana na północ, aby poszukać tego miejsca, gdzie Onon jest najszerszy. Zwiadowcy meldowali nam, że step jest pusty, że nigdzie nie natrafili na nic takiego, co by. mogło wskazywać na to, że Dżamuka i woje Targutaja są w pobliżu. Czyngis-chan imimo to kazał natychmiast powiązać konie rzemieniem i pognać do wody. Dwadzieścia pięć zwierząt, jedno przy dru-. gim, pognaliśmy do wody i związaliśmy je z następnymi dwudziestoma pięcioma końmi. Wierzchowce kwiczały i rżały w tę księżycową . noc, wyciągały szyje, kręciły nimi, w ich wielkich oczach błyskał • strach i światło bladej tafli nieba. Woda tryskała fontannami, pryskała na .wszystkie strony, kląskała, występowała % brzegów, im więcej koni zapędzaliśmy do Ononu i im dalej na rzekę wysuwał się nasz żywy most. ." ¦ > • Pierwszy przebieg] na drugi Drzeg po grzbietach koni nasz chan. , Za mm dowódcy minganów ze swymi wojami, po czym wyprowadziliśmy konie z rzeki i uwolniliśmy je z więzów. 93 Wschodziło słońc*. .''.-, Wielkie wojsko rozproszyło się i zaległo w wysokiej trawie. Większość ludzi spała. Wyczerpana długą jazdą konną, zmęczona jeszcze dłuższą nocą, siedziała w stepie, na którym wschodził już ranek. Tylko chan nie kładł się na spoczynek, i to tak długo, dopóki wszystko nie zostało przygotowane zgodnie z jego planem. Chan zebrał \ wokół siebie dowódców, to znaczy dowódców minganów i dżagu-nów; kazał przyjść nawet dowódcom arbanów. Dziesiętnicy bowiem wydawali mu się szczególnie ważni. Podszedł do jednego z nich i zapytał: — Którym szeregiem dowodzisz? . — Trzynastym z lewej, chanie! — Kto cię zastąpi, jak cię zabiją? — Gainbu. — Prowadź mnie do Gambu! , . Temudżyn pognał z dziesiętnikiem, brodził w wysokiej trawie, przechodził przez śpiących, przeciskał się między końmi i ludźmi. --Tu leży Gambu; on śpi, chanie! — Obudź go! — Gambu! —" krzyknął dziesiętnik. Butem szturchnął śpiącego. Młodzieniec zerwał się na równe nogi, przerażony popatrzył w twarz swojego pana, wydawało mu się, że jeszcze śni, gdy wtem spadło na niego błyskawiczne pytanie: — Którym szeregiem będziesz dowodził, gdy twój dziesiętnik zginie? — Trzynastym, chanie! — Trzynastym? Ja myślałem, że trzydziestym trzecim. x — Nie, trzynastym, trzynastym, chanie! / — To znaczy z prawej? — Z lewej, chanie, zawsze tylko z lewej. — Już dobrze, Gambu, trzynastym z lewej! — Uśmiechając się poszedł chan dalej. Gdy w ten sposób sprawdził już pewną liczbę dowódców arbanów i ich zastępców, dowódcy minganów pociągnęli ze swoimi wojami w step, w kotliny i na te miejsca, które im Czyngis-chan wskazał. Tam, strzeżeni przez wartowników, mogli sobie wypoczywać dzień, dwa, tak długo, dopóki nie dotrze do nich nowy rozkaz. My tymczasem zatrzymaliśmy się na wzgórzu usypanym ze zbielałych od słońca kamieni. Wzgórze było łyse i gołe, tylko ciernie pięły się po jego zboczach. Ani jedno drzewo i ani jeden krzak nie rzucał cienia. Temudżyn zabronił mi stawiać dla niego jurtę. — Czy-moi żołnierze mają dach nad głową? — powiedział, położył się na wojłokowej macie i patrzył przez pewien czas w niebo, po którym pędziły ciemne chmury. Czterech strażników ze szlachetnych rodów siedziało przy nim i strzegło jego snu. i Nagle zaczęło padać. Ale chan spał dalej, zsunął sobie tylko swój skórzany hełm na twarz, a gdy rozpadało się na dobre, kazałem 94 strażnikom rozpostrzeć nad nim płachtą; która osłaniała go od dc- MCZU. Aż do wieczora przybywali* gońcy dowódców i meldowali, ie ich njingftny już zajęły wyznaczone stanowiska. Nawet TogFtl-chsfh przysłał taki meldunek. A o „ordzie bez ludzr" dowiedzieliśmy się, je wojownicy .'.rozpalili tam więcej ognisk, niż świeci gwiazd na niebie", Lecz Diamuka pią nie pokazywał, — Chce pewnie przeczekać deszcz — powiedział Temudzyn. — A Targutaj? Czyż on nie urósł właśnie na deszczu? — Wiem, że rabował tylko podczas niepogody, jak szakale i wilki Ale teraz, Kara Czono, jego zwierzchnikiem jest Dżamuka, więc musi czekać, aż deszcz przestanie padaći Gdy się zrobił jasny dzień i nasze wzgórze wraz z drużyną chana znowu znalazło się w słońcu, wdarli się konno na nasze wzgórze trzej gońcy-strzały jednocześnie. Pierwszy powiedział: — Widziano szpicę czołową wojsk Dżamuki w Dolinie Antylop. Dritgi: — Wiedzie ze sobą cały lud, wraz z wozami i trzodami, z kobietami i dziećmi. Temudżyn się roześmiał. — A ty co masz nam do zakomunikowania? — zapytał trzeciego. — Ja widziałem, jak Targutaj wraz że swymi Tajcziutami jechał na prawym skrzydle sił zbrojnych Dżamuki, wzdłuż strumienia, który płynie z tej strony pasma górskiego. On też ciągnie ze sobą cały lud. , — W dolinie Antylop — powtórzył Czyngis-chan. Wiadomość ta oznaczała, że Dżamuka przypuszcza, iż my ciągle jeszcze siedzimy nad Kerulenem, i ponieważ ma ze sobą kobiety i dzieci, wozy i trzody, chce rozbić obóz na żyznym brzegu Ononu i tam je zostawić, aby nie być skrępowanym w tej wyprawie. Ponieważ jednak Dolina Antylop leżała na południe od naszej „ordy bez ludzi", istniało niebezpieczeństwo, że Dżamuka przekroczy Onon nie wpadając wcale w naszą pułapkę. Wobec tego zrabuje nasz obóz główny nad Kerulenem, a my jego obóz, ale bitwa będzie dla nas przegrana, i Dżamuka jako gur-chan jeszcze tylko zyska na znaczeniu. ¦ . Gońcy Czyngis-chana już pędzili na południe, do „ordy bez ludzi" w dole rzeki, przed którą to ordą,leżał ów mingan, co to miał się wdać w potyczkę. Dostał on rozkaz: pojechać w Dolinę Antylop, zaatakować o wiele liczniejsze wojska Dżamuki i Targutaja i wycofywać się w walce w pobliże pustej ordy, aby zwabić nieprzyjaciela w pułapkę, Czyngis-chan natychmiast pchnął swe siły główne w puste jeszcze rejony stepu i rozkazał, aby wódz Kecaitów Togril przeszedł ze swoim wojskiem na prawe skrzydło. I ' • " - 99 Byłem u boku Temudżyna, jechaliśmy wolno na czele minganu, który miał po lewej stronie Onon i jego brzegiem posuwał się na południe. Raz po raz towarzyszyły nam mewy, które szybowały nad błękitną rzeką i żółtą trzciną. Nie słyszeliśmy wrzasków tego mrowia ptaków, ponieważ huczał nam w uszach tętent tysiąca końskich kopyt. Widziałem także ryby, których grzbiety raz po raz migały mi w oczach, ilekroć ryby podchodziły tuż pod powierzchnię wody. Mo-. że Złota Lilia siedziała właśnie nad Kerulenem, patrzyła w rzekę, tak jak ja tu patrzyłem, widziała moją twarz, tak jak ja widziałem jej twarz, i marzyła o tym, czegośmy spragnieni byli oboje. Pod wieczór rzeka poszarzała Kurz snuł się leniwie za nami, a z pysków koni dobywały się płaty piany. Gdy zwiadowcy zameldowali, że „orda bez ludzi" jest już nieda^ leko, chan rozkazał zatrzymać konie i stanąć obozem. Jeszcześmy nie widzieli ognisk, jeszcześmy nie słyszeli zgiełku bitwy, ale gońcy meldowali już, że mingan wycofuje się zgodnie z rozkazem, wciąga nieprzyjaciela w pobliże pustej ordy i ponosi przy tym ciężkie straty. Czatowaliśmy w trawie, leżeliśmy przyciśnięci do ciepłych grzbietów koni i czekaliśmy. W rzece tonął sierp księżyca Chłodny wiatr hulał po brzegu i szeleścił w szuwarach. Na bagnistych brzegach -Ononu kumkały żaby. Nagle-noc ucichła. Odezwał się ptasi krzyk. Jakaś kaczka zakwakała w ostnicy. Cisza. • Położyłem się na wznak. Z nozdrzy mojego bachmata bił mi prosto w twarz ciepły oddech. Patrzyłem w niebo, które wydawało mi się tak samo nieskończone jak step. Tam na górze rozkwitały gwiazdy, a tu na dole kwiaty. Gwiazdy! Ile ich naliczy dziś Lilijka w dymniku naszej jurty? — Już są — szepnął Temudżjm i przyłożył ucho do ziemi. Tętent koni był coraz bliżej. Docierał do nas z trzech stron. I nagle wpadło siedmiu gońców, na spienionych rumakach. Czyngis-chan wstał. — Dżamuka wszedł do „ordy bez ludzi" i plądruje — zameldowali. A chan odpowiedział: — Niech plądruje. Specjalnie kazałem wszystko dla niego przygotować, z kosztownościami włącznie, aby go to oszołomiło. Jego woje udławią się tym łupem. Ja natomiast zakazałem mojemu wojsku plądrowania podczas bitwy. Dziś wam udowodnię, dlaczego wydałem ten rozkaz. — Temudżyn skoczył na siodło swojego siwka i krzyknął: — Na koń, woje! Dobądźcie mieczy, woje! Wyciągnijcie topory, woje! — Chanie, — zbliżył się do niego jeden z gońców — myśmy ci jeszcze nie powiedzieli całej prawdy. ł<\ — Mćw! ¦ — Ten mingan, chanit, który matakował przeważając* siły Dza-muki i wycofywał się w walce w pobliże pustej ordy, ponieważ tak rozkazałeś, już nie istnieje. Tysiąc czarnych głbw leży rozsianych po stepie. — Spodziewałem się tego, bracie, już wtedy, gdy ich tam wysyłałem. Czy masz mi jeszcze coś do przekazania? — Nie, chanie. — To spojrzyj w niebo, młodzieńcze. Tam poszedł ten tysiąc dzielnych wojowników, wszyscy oni wstąpili na wieczne wysokości i patrzą na nas razem z gwiazdami. Czyżbyśmy mogli w przeciwnym razie mówić o mocy tego Wiecznie Błękitnego Nieba? Naprzód, woje! Step zadrżał. Trawa kładła cię pokotem. Nocne ptaki uciekały przerażone. Jak w owej grze, której nas chan nauczył, wojsko sadziło przez równinę z wrzaskiem i wyciem. Niby czarna fala toczył się potężny potok pod mgławicą kurzu, znikał w kotlinach, zalewał wzgórza, zbliżał się do nieprzyjaciela, który, rabując albo śpiąc, pijąc albo jedząc, siedział w pustej ordzie. Wyłoniliśmy się z ciemnej nocy i o szarówce wpadliśmy do obozu. Bitwa nie zdążyła się jeszcze rozwinąć w bitwę, a już była rozstrzygnięta. Zabici płynęli z prądem Ononu, tonący krzyczeli, wzięci do niewoli błagali o łaskę. Podczas gdy Togril-chan sadził za uciekającym Dżamuką, Czyngis-chan pędził za rozproszonymi Tajcziutami, gonił ich aż do Doliny Antylop. Rozpościerała się ona przed nami niby w sześciu miejscach naciągnięta skóra jaka, aż do wzgórz rozrzuconych naokoło, skąd wpadliśmy w kłębowisko uciekających nieprzyjaciół. Nagle Temudżyn spadł z konia. Rzuciłem się na niego i przykryłem chana własnym ciałem, osłaniając go przed tajcziuckimi strzałami, które śmigały nad nami z sykiem, trafiając w zarośla lub w skały. — Temudżyn! — krzyknął jakiś Tajcziut. I natychmiast pięciu innych ludzi Targu ta ja zawołało: — Tak, to był Temudżyn! — Dobijcie go! — wołali i natarli na gwardię przyboczną. — Precz z Temudżynem! Spojrzałem w górę. Gwardziści chana walczyli zwróceni plecami do ściany skały, na której leżeliśmy; walczyli mieczami i błyszczącymi toporami. Konie spadały w przepaść, pociągały za sobą zwycięzców i zwyciężonych. Krzyki strachu biły w błękitne niebo, okrzyki dodawały walczącym odwagi i wyszydzały śmierć. Gwardziści zdawali się być z kamienia, wtopieni w skałę za plecami A u ich stóp leżał chan, którego osłaniałem, i dopiero teraz spostrzegłem, M I Czarny Wilk 97 ie jedna strzała trafiła go w szyję. — Chanie mój, przyjacielu mój! — zaklinałem go przerażony, wysysałem krew z rany, wypijałem śmierć z jego tętnic i wypluwałem ją w trawę. Tak trwaliśmy, godzina za godziną, pod kamienną ścianą. Poniżej w dolinie toczyła się jeszcze walka ] gdy wreszcie zakrzepła krew brocząca z rany mojego przyjaciela, ten rzekł: — Gdzieś od wewnątrz w oczach mi znowu pojaśniało! Daj mi pić, Kara Czono! — Dźwignął się na nogi i oparł plecami o ciepłą skałę. > . — Gdzie jest Dżamuka? — Nie wiem, Temudżynie. Nie mamy jeszcze od Togril-chana żadnej wieści! . — A gdzie jest Targutaj? — Tego też nie wiem, Temudżynie. Ale myślę, że Boorczu będzie gnał za nim przez step jak pies z wywieszonym ozorem i jeżeli zajdzie potrzeba, będzie go ścigał aż tam, gdzie słońce zachodzi i kończy się ziemia. Chan się uśmiechnął. Zdjąłem mu z rany zwiędłe już tymczasem liście babki i przyłożyłem świeże. — Powinieneś się położyć, Temudżynie. Może się zdarzyć, że dostaniesz gorączki i będzie cię trzęsła. - — Chcesz, żeby nieprzyjaciel o mnie powiedział: Leży tam na górze? — Chan natychmiast wstał, palcami wczepił się w szorstką skałę. Potem spojrzał na słońce i zapytał, czy jego oczy pojaśniały już także od zewnątrz. — Błyszczą ci, Temudżynie! — A widzisz, błyszczą. O słońce! — powiedział uroczyście i zdjął pas, zawiesił go sobie na szyi i pokłonił się głęboko, tak jak to zawsze czynił, gdy dziękował czerwonej tarczy. W Dolinie Antylop spędzano jeńców. Tam gdzie się zbierali, padały już cienie od wzgórz. Jakiś człowiek oderwał się od ćmy nieprzyjaciół i pędził ku naszemu wzniesieniu, prosto na to miejsce, gdzie stałem z Czyngis-chanem. Miecz i łuk odrzucił, ale gwardia przyboczna nie chciała go przepuścić. —' To Tajcziut. Zabijemy go, chanie! — Puście go do mnie — rozkazał Temudżyn — chcę usłyszeć, co jego usta mają mi do powiedzenia.. — Nazywam się Dżirkoadaj — powiedział ów człowiek — to ja ugodziłem was strzałą, strzelałem z góry. Gwardziści podskoczyli do niego z wściekłością. — Pozwólcie mu się wypowiedzieć do końca — upomniał ich chan. ¦— Gdybym miał teraz za to zginąć z waszej ręki, panie — mówił Dżirkoadaj — zostałaby po mnie brudna plama, akurat tak duża jak dłoń. Ale gdybym został ułaskawiony, szedłbym przed wami, panie, na nieprzyjaciela, choćbym miał przechodzić przez najgłębsze wody i rozwalać najtwardsze kamienie. Na rozkaz „chodź" lub ha rozkaz „na nieprzyjaciela" rzucałbym się do ataku bez wahania, / ¦ 98 ( . ...,--.-. .• ^W^'%^ W choćbym musiał skruszyć granatowy kamień lub czarny kamień potłuc na kawałki. Chan dał znak gwardii, aby odstąpiła, i. powiedział: — Wojownik, który postępował jak nieprzyjaciel, boi się i ukrywa z tym, kogo zabił albo poturbował, i przemilcza to. Ten zaś wcale tego nie przemilcza, kogo zabił albo kogo poturbował, tylko mówi o tym głośno. Taki mąż nadaje się na druha. Nazywasz się Dżirkoadaj. Ponieważ ugodziłeś mnie strzałą, nazywam cię Dżebe, Grotem, i odtąd będziesz zawsze jechał u mego boku. Po tym zajściu jeden z dowódców minganów przyprowadził do chana jakąś płaczącą kobietę z czerni nieprzyjaciela i rzekł: — Krzyczała, że chce do ciebie, Czyngis! Stała tam pod tym cedrem i bez przerwy wołała: „Temudżynie, pomóż mi! Gdzie jest Temudżyn? O Temudżynie!" — Jak mogłaś chcieć do mnie przyjść, skoro ja ciebie nie znam? — zapytał chan. — Kim jesteś, pozwalasz sobie mnie wzywać, jakbym był twoim przyjacielem? — Jestem córką Sorkan Sziry, Temudżynie. — Słowa te padały z jej ust mokre od łez. — Twoi woje złapali mojego męża i chcieli go zabić. I wtedy zaczęłam płakać i krzyczeć, i wołałam, żeby Temudżyn uratował mi męża: — Twój mąż będzie zaraz wolny! Pchnę tam gońca! — Mój mąż jest zabity, Temudżynie. Już nie musisz wysyłać gońca, Temudżynie. Zabili go, boś nie usłyszał- mojego krzyku! Łzy płynęły jej po nosie i po policzkach i ściekały na szyję, wsiąkały jej w suknię, zostawiając na niej czarne, brzydkie plamy, tak brzydkie, jak ta zapłakana kobieta z potarganymi włosami, które opadały jej mokre na twarz. — Chce mi się płakać razem z tobą — powiedział chan — ale wtedy, gdy mnie wołałaś, ja sam leżałem na tym kamieniu ranny, moje oczy nic nie widziały, moje uszy nic nie słyszały. Jak więc mogłem ci pomóc? Tymczasem zbliżył się do tego miejsca, także jej ojciec, wahając się, ze spuszczoną głową. Chan przyjął go Głowami: — Chciałbym się . cieszyć, że nareszcie cię widzę, drogi Sorkan Sziro. Wtedy, owej smutnej nocy, zrzuciłeś na ziemię czarne drzewo z mojej szyi i szyi mojego'przyjaciela, zdjąłeś nam z karków ten ciężki i hańbiący gąsior drewniany. To była wielka przysługa z twojej strony. A teraz twoją córkę spotkało takie nieszczęście Lecz czyż to ja jestem temu winien? Tyle ludzi przyszło do mnie w ostatnich latach, ale ciebie między nimi nie było. Sorkan Szira nie odważył się podnieść oczu na chana, tylko cicho odpowiedział: — Gdybym się z tym pospieszył i wcześniej przyszedł, Targutaj starłby na proch moją żonę i dziecko, trzodę i zapasy, które by tam zastał, rozsypałby ich prochy po stepie. Takeśmy sobie mówili, Temudżynie, i dlatego dopiero dziś przyszliśmy, aby się do ciebie przyłączyć. ^ Chan ciągle jeszcze był oparty o skalną ścianę. Ze słońcem na twarzy, z rękoma wczepionymi w szorstki kamień, stał blady, bez kropli krwi na policzkach, i ponieważ Sorkan Szira nie patrzył na niego, gdy mówił, Temudżyn powiedział gniewnie: — Jeżeli człowiek; nie może poprzeć swoich słów otwartym spojrzeniem i woli patrzeć na swoje buty niż w twarz swego przyjaciela, to jego słowa muszą być nie bardzo w porządku i ich sens niezbyt głęboki. Choć cierpię razem z tobą i twoją córką, nie mogę jednak czuć się winnym śmierci jej męża. — Czy jestem przyjęty, Temudżynie? — zapytał siwy starzec. — Tak. — Czy ścierpisz w swoich szeregach kogoś, kto się ociągał, bo jest stary i jego myśli zestarzały się wraz z nim, kogoś, kto źle widzi i dlatego zbyt późno się poznaje na pewnych rzeczach, kto ledwo-rledwo słyszy, bo jego uszy w ciągu długiego żywota za wiele słyszały? Potrafisz znieść kogoś takiego, Temudżynie? — Sorkan Szira patrzył teraz nieustraszenie na szarą ścianę skalną, o którą opierał 8ię Czyngis-chan,' — Szanuję starość — powiedział Temudżyn — lecz nie tylko z tego powodu cię przyjmuję, ale i dlatego, że gdyby nie ty, to już by mnie dawno nie było. Starzec wraz ze swą okrytą żałobą córką opuścił wzgórze zadowolony, zszedł w żleb, który wyżłobiła woda praczasów, i zniknął , za .krzakami, a później w tłumie. Chan kazał sobie podać konia. Usiłowałem go od tego odwieść, prosiłem go, aby tutaj spędził łioc i zaczekał do rana, aby nie dosiadał konia, ponieważ stracił za dużo krwi i był jeszcze za słaby, aby jechać konno. Nie bacząc na 100 moje słowa, podszedł do bachmata, którego mu podprowadził jeden z gwardzistów. Widziałem, z jakim trudem szedł, podskoczyłem do niego, chciałem mu pomóc wsiąść na siodło. Odrzucił moją po"moc mrukliwie. A potem upadł, upadł na kamienie, bachmat umknął kłusem, a 'chan leżał na skale bez ruchu; znowu popłynęła mu krew z szyi i z ust, więc ukląkłem przy nim,i po raź drugi wyssałem mu krew z rany i wyplułem śmierć w trawę. Ucichł nasz chan. Nie widział, jak zachodziło słońce ani jak budziły się gwiazdy, nie słyszał, jak Boorczu meldował mi, że wziął do niewoli siedemdziesięciu wodzów tajcziuckich, między innymi Targutaja, nie słyszał też, jak gończy Torgil-chana przynieśli mi wieść, że nie udało się pochwycić Dża-muki. ' ' ¦> ' Kazałem postawić jurtę. Położyliśmy chana na wojłokowej, macie, i ja zostałem przy nim, przez całą noc byłem przy nim, czuwałem, tak jak strażnicy na dworze, których kroki dzwoniły miarowo na kamiennym usypisku. Gdy przez kraty zwieńczenia jurty wcisnął się księżyc, Temudżyn przemówił. Głowa zdawała się mu płonąć, ciało dygotać z zimna. — Poznajesz mnie? — zapytałem mego przyjaciela. Nie odpowiedział. Jego zmętniałe oczy patrzyły szklistym wzrokiem przez drewnianą kratownicę w zalane światłem księżyca niebo. Tak przeszła ta noc, pełna niespokojnych snów, które wydobywały się na jaw przez spieczone gorączką usta chana i zamierały w bełkocie jego drżących warg; mówił o domach, które wiatr gna z prądem rzek i pod prąd, o wozach bez kół, w których siedzą sobie panowie, obcy panowie z miast wzniesionych z kamienia, otoczonych kamiennymi murami, miast, których nie można przenosić z miejsca na miejsce lak jak jurty i namioty, mówił o dalekich pałacach ze złotymi kolumnami i krytymi złotem dachami, o kwitnących ogrodach i pomarańczowych gajach, o obcych wodzach i królach, których we śnie wyśmiewał, o licznych bogach, których nie znałem, a których on chciał obalić, o sztukach złota, wielkich jak wielbłądzie głowy, o szlachetnych kamieniach, większych niż oczy jaka, o wieżach i górach, tak wysokich, że można z nich omiatać wzrokiem ziemię bardzo daleko, mówił o wielu innych rzeczach; bo była to długa, długa noc z długotrwałymi snami, chorymi snami, które, wydobywały się ze spalonych gorączką ust chana na drż4ce wargi. Gdy. szarówka wczesnego świtu rozjaśniła bladą twarz chana, Temudżyn po raz pierwszy poruszył znowu głową, popatrzył na mnie, poznał mnie i cicho powiedział: — Tak jak na niebie jest tylko jedno słońc* i jeden księżyc, tak też będzie tylko jeden chan, jeden pan na ziemi! Przestraszyłem się tych myśli, a im dłużej się nad nimi zastanawiałem, tym bardziej przerażały mnit rozmiary ich następstw. W łańcuchu jego nocnych i — jak mi si* zdawało — bezładnych sinów 101 było to ostatnim ogniwem, i choć ogniwo to zostało dodsne do nich już na jawie, a nie we śnie, pasowało do pozostałych ogniw, Ostrożnie, aby sprawdzić moje domysły, zapytałem: — Byłeś gdzieś bardzo daleko tej nocy, Temudżynie. Mówiłeś o takich rzeczach, których nie znam. Opowiadali ci o nich cudzoziemscy kupcy, gdy wymieniali u nas swoje towary, ale ja ich nie znam, Wyssałem z ciebie śmierć, ale tych bezładnych, obcych snów nie byłem w stanie ci odjąć! Patrzył na mnie zdumiony. — Co wyszło z moich wstrząsanych zimnem i gorączką ust, tego ja nie wiem, Kara Czono, ale zawsze śnią mi się takie rzeczy, których nie znam, ponieważ usilnie pragnę je poznać. Nigdy nie śnię o rzeczach, które już mnie otaczają, leci tylko o takich, które kiedyś powinny mnie otaczać. Czyż nie jest to istotą wszystkich snów, Kara Czono? Nie miałem na to żadnej odpowiedzi, więc przez chwilę milczałem. Dzięki podniesionej zasłonie u wejścia widziałem Dormę Antylop jak jakąś ogromną'matę, na której siedzieli jeńcy, otoczeni strażnikami i ogniskami. I znowu zjawiły się kolorowe ptaki, świergocąc w zaroślach trzepotały skrzydłami, wzlatywały śrubą w powietrze, śpiewały nad doliną, teraz znowu śpiewały, gdy zgiełk bitewny już ucichł. — Nie pytasz o Dżamukę, Temudżynie? —r Przez te sny prawie o nim zapomniałem! Co jest z nim? , — Wymknął się Togril-chanowi. Temudżyn się uśmiechnął. — Wymknął się? Im większe będzie moje państwo, tym mniejsze będzie państwo moich wrogów. Dokąd wymknie się Dżamuka któregoś dnia? — To ty się nie gniewasz na Togril-chana? Temudżyn pokręcił przecząco głową, sięgnął po futro i przykrył się nim aż po brodę, jakby mu było zimno. —• A bo to mój przybrany ojciec nie pomagał mi zawsze w największej potrzebie i nie stał przy mnie? — Z drwiącym uśmieszkiem dodał: — Czyż Dżamuka nie jest jego bratem, Kara Czono? Słońce padało teraz na całą dolinę, pobłyskiwało w rozpadlinach i na pofałdowaniach wzgórz. Wojownicy pędzili nad strumień zdobyczne trzody, konie i barany, a psy, szczekając, oblatywały stada w kółko, pilnowały ich. '¦— A co jest z Targutajem? — zapytał chan. — Boorczu wziął go do niewoli wraz z sześćdziesięcioma dziewięcioma innymi wodzami. — Boorczu — powiedział chan — tysiąc takich Boorczu, a moje sny przestaną być snami. Złościło mnie to, że znowu zaczął mówić o swoich snach. Dotknąłem jego czoła. Nie było już takie gorące jak w nocy. — Jeżeli chcesz stąd zobaczyć tych siedemdziesięciu wodzów, Temudżynie, to leżą tam w dole, na skraju tego brzozowego lasku. — Pokaż mi ich, Kara Czono! 102 - Podtrzymałem mu głowę i plecy, posadziłem go, i teraz razem patrzyliśmy na dolinę, widzieliśmy ją aż po tamten brzozowy lasek. — Widzisz, Kara Czono, najpierw Targutaj pojmał mnie i ciebie, a teraz my jego i jego dowódców. Myśmy uciekli, ale oni nam-nie uciekną. Przyślij mi tu natychmiast jednego z gońców. Gdy prowadziłem mu gońca, myślałem sobie, że Temudżyn zaczął się pewnie nagle bać, że i ci tajcziuccy wodzowie mogą mu uciec. I ledwo goniec wszedł do namiotu, chan krzyknął: — Biegnij do Boorczu i powiedz mu, że rozkazuję natychmiast stracić tych siedemdziesięciu Tajćziutów. — Potem zażądał, abym go znowu podtrzymał, żeby mógł patrzeć w dolinę. — Chcę widzieć, jak mój rozkaz ich przerazi. Jeździec galopem przesadził kamienie, pociągając za sobą całą ich lawinę, i zniknął za skałą, potem wyłonił się przy krzakach, znowu zniknął i wreszcie znalazł się w dolinie, tak że teraz nie mogliśmy go już stracić z oczu. Przemknął jak wiatr przez tę obszerną zieloną matę, i nikt prócz nas nie wiedział, jaką wiezie ze sobą wieść, a już zupełnie *iie wiedziało o tych siedemdziesięciu tajcziuckich wodzach, którzy siedzieli na skraju młodziutkiego zagajnika. Przed jurtą Boorczu powiewał znak*— buńczuk naszego plemienia, z ogonami jaków. — Jeszcze jeden rzut strzałą, i stanie przed najlepszym dowódcą mojego wojska! — powiedział chan. v Gdy to wypowiadał, goniec rzeczywiście już schodził ze swego czarnego bieguna i skierował się do namiotu, a gdy stamtąd wyszedł, był przy nim Boorczu, który skrzyknął wojów leżących na trawie. - Nad Doliną Antylop przesuwał się cień chmur. Pniej brzózek były teraz szare, szary był również strumień i szare były krzaki. Ale w chwilę potem znowu padło ostre słońce na młodziutki brzozowy lasek, i wtedy też ponieśli się z' ziemi jeńcy, bo Boorczu ze swymi ludźmi już do nich dotarł. Na chwilę wszystko zastygło w bezruchu: Boorczu i jeńcy, woje i brzozy. Gdy zaś woje zaczęli otaczać jeńców, tłum wpadł w popłoch. — Opuść zasłonę, Kara Czono — rzekł chan i położył się na wojłokowej macie^ Jego czoło było mokre. Powiedział: — Każ mi przynieść rosołu z dobrze odkarmionego jagnięcia. W milczeniu wyszedłem na dwór. Pod brzozowym laskiem zalegał wielki, wielki cień. Ale nie był to cień chmur, ani drzew, to było południe i tarcza słoneczna stała w zenicie nad Doliną Antylop. PIĘKNA KUŁAN Przez następne dni chan leżał cichy na miękkiej macie, z trudem powracał do zdrowia, ale przynajmniej nie mówił już nocami przez sen. Choć trawiąca go gorączka ustąpiła, osłabienie jednak nie pozwalało mu opuszczać jurty. Oprócz mnie i gwardii przybocznej nikt nie wiedział, że chan nie może utrzymać się na nogach. Pilnie na to baczył, aby nikt się o tym nie dowiedział, ponieważ obawiał się, że wieść o tym mogłaby się przedostać do wrogich plemion i zachęcić je do napaści. Raz po raz musiałem go prowadzić do wyjścia namiotu, skąd przez wąską szparę w zasłonie patrzył na Dolinę Antylop, na powracające mingany, na jeńców i na lud nieprzyjaciela, na kobiety i dzieci. Ale dowódców nie przyjmował, choć nie mogli się doczekać, kiedy mu zameldują o swoich zwycięstwach. Nie pozwalał także straży wpuszczać do siebie synów, ani nawet Togril-chana, swego przybranego ojca, który, jak mi Temudżyn mówił z uśmiechem, chciał tylko po to przyjść, aby mu w rozwlekłej oracji wytłumaczyć, w jakf sposób udała się Dżamuce ucieczka. Dzięki wyśmietnitym potrawom i posilnym napojom, jakie kazałem przyrządzać" chanowi zgodnie z jego życzeniami, władca przychodził powoli do zdrowia, i wreszcie nadszedł dzień, gdy mógł już bez większego wysiłku sam podejść do wyjścia. Zawołał mnie. Obaj uklękliśmy za zasłoną i patrzyliśmy przez szparę. Temudżyn wskazał na namiot z lamparciej skóry, który stał poniżej nas na stoku, obok skalnego występu, i zerkał ku nam swoimi jaskrawymi barwami. — Co to ma znaczyć? Do kogo on należy? Czyj to namiot śmi« być cenniejszy od mego? — Temudżyn z wściekłością rozsunął zasłonę i wyszedł z jurty. Słońce oślepiło go. Przysłonił oczy dłonią. — Wczoraj tego namiotu jeszcze nie było — stwierdziłem. — Warta! — krzyknął chan. A gdy zjawił się wartownik, Temudżyn zapytał:: — Kto zamieszkuje ten namiot? — Nie wiemy, chanie. Rozbito go dopiero dziś w nocy. — A który z moich wartowników na to pozwolił? — Nie mieliśmy powodu zabraniać, chanie. Przepis brzmi: Miej- 104 sce wokół twojej jurty, na które nie wolno wkraczać ani na którym nie wolno mieszkać, musi się równać odległości dwóch strzałów z łuku. Namiot z lamparciej skóry zaś stoi w odległości trzech strzałów. Tegośmy się trzymali. Temudżyn znowu spojrzał w dół na ów tajemniczy namiot. Nikt z niego nie wychodziły nikt do niego nie wchodził. Dołączyło do niego kilka mniejszych, zwykłych namiotów wojłokowych, których wyjścia wychodziły na zarośla. Uspokojony nieco, Czyngis-chan powiedział do wartownika: — Idź zobacz natychmiast, co to za namiot! Strażnik zniknął, a my wróciliśmy do naszej jurty, gdzie Temudżyn znów się położył na macie. Zdawał się być zaniepokojony tym, że wokół niego dzieją się rzeczy, o których on nic nie wie i których nie zarządził, bo powiedział do mnie: — Przyjmę jutro paru dowódców mego wojska i posłucham sobie ich raportów. Tymczasem wartownik zdążył już wrócić i czekał u wejścia. W kącikach jego oczu zauważyłem jakiś ledwo uchwytny uśmiech, który — jako zdyscyplinowany gwardzista — usiłował ukryć i który natychmiast zgasł, gdy chan nakazał strażnikowi mówić. Wieść, jaką przynosił, zdawała się chłopakowi sprawiać przyjemność: — Namiot z lamparciej skóry, chanie, zamieszkuje jakaś dziewczyna ze swoimi służkami. Jest ona tak piękna, że nawet wśród najpiękniejszych nie widziałem chyba jeszcze nigdy równie pięknej. Na jej smukłym ciele mieni się tęczą szata z białego brokatu. Jest jak bogini spoczywająca na błękitnych i czerwonych poduszkach z jedwabiu. Uśmiechnęła się tylko, chanie. A nad nią rozpięty jest baldachim ze złotej tkaniny, który wspiera się na czterech czarnych kolumnach, ozdobionych głowami żmij. Przebacz mi, chanie, że twój drogocenny czas skróciłem tak długą oracją, ale widok tej pięknej dziewczyny oszo-/ łomił mnie. Strażnik skłonił się i cofnął o krok. Czyngis-chan uśmiechnął się do mnie i powiedział do młodzieńca: — Twoja wspaniała relacja, strażniku, sprawiła, że moje oczy to wszystko widziały, zdawała mi się, że patrzę na jeden z tych wyraźnych obrazów, jakie zawsze wożą ze sobą kupcy chińscy. Tylko o jednym zapomniałeś: Kim jest ta dziewczyna? Do kogo należy? Kto postawił swoją jurtą na zboczu tego wzgórza? Postąpiwszy krok do przodu, młodzieniec powiedział: — Zapytałem o to tę dziewczynę,' chanie, ale zamiast mi odpowiedzieć uśmiechnęła się. ' — Zapytałeś o nazwisko jej ojca? — Zapytałem, chanie, ale mi go nie wymieniła, tylko zapytała o twoje zdrowie. — O moje zdrowie? — Tak, chanie. Temudżyn wstał i znów się do mnie uśmiechnął. Jego blada twarz poróżowiała. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej misternej roboty 105 pierścień i wsadził go młodzieńcowi na palec. — Namalowałeś mi słowami, strażniku, piękny obraz. Przypomniał mi on o czymś, 0 czym w ostatnich dniach, gdy leżałem tu bez ducha, prawie już zapomniałem. Niech ci ten pierścień zawsze przypomina tą wieść, która mnie tak bardzo ucieszyła. ¦ . Następnego ranka Czyngis-chan przyjął swoich najdzielniejszych dowódców, wysłuchał ich raportów o zwycięstwie i dowiedział się, że ta piękna dziewczyna jest córką jednego z wodzów Merkitów, który przysłał ją władcy Mongołów na znak swego oddania. -»- A gdzie siedzi ten wódz, który z bo jaźni przede mną przysyła mi swoją córką? - — Na skraju północnego stepu, Temudżynie — odpowiedział Mu-kali, jeden z najbardziej oddanych chanowi ludzi. — Siedzi tam w lesie, drży na dźwięk trzepotu orlich skrzydeł, zrywa się przerażony, gdy podmuch wiatru zatrzęsie jego jurtą, i czeka, dzień i noc prosząc bogów, żeby jego córka ci się spodobała. •' — Podobno jest piękna, Mukali? —: Jest piękna, Temudżynie. Gdyby ten wódz Merkitów przysłać ci się odważył córkę z ptasią twarzą, już dawno byśmy go zmietU z powierzchni ziemi. Pomyślałem nagle o Złotej Lilii, i być może, że zacząłem się także bać o żonę Temudżyna, Bortę, gdy powiedziałem półgłosem: —A jeżeli ona jest zbyt piękna, drogi przyjacielu? Chan popatrzył na mnie zdziwiony, widniałem, że usiłuje czytać w moich oczach, szukać w nich czegoś, co mogłoby mu pomóc zrozumieć sens moich słów. Długo wpatrywał się we mnie, wśród milczenia dowódców i szlachetnych, spośród których zapewne niejeden to samo myślał, co ja odważyłem się głośno wypowiedzieć. — Zobaczymy, jak dalece jest piękna — zauważył Temudżyn 1 zaprosił mnie oraz paru swych przyjaciół, abyśmy mu towarzyszyli. Poszliśmy na dół. Już na dworze rozkoszował się miękkimi lamparcimi skórami, gładził je ręką, podziwiał ów kunszt, z jakim były ze sobą połączone. A jeszcze bardziej zachwycał się ieh barwami, tymi czarnymi plamkami w kształcie rozetek na ryżowym tle, które mieniło się w słońcu złociście. Milcząca służka rozsunęła zieloną zasłonę. I oto leżała przed nami ta piękna Merkitka, rodaczka mojej Złotej. Lilii. Wtulona w jedwabne poduszki, czerwone i błękitne, nieśmiało uśmiechnęła się do chana. Cień bo jaźni zadrgał w tym uśmiechu, który natychmiast przerodził się w uśmiech szczęścia, gdy chan uklęknął przy niej i szepnął: — Jak cię zwą? — Kułan, panie! — Kułan! — Temudżyn zaczął całować koniuszki jej palców, gła-•kać jej szczupłe race, tak jak na dworze głaskał lamparcią skórę. 106 •— Kułan — powiedział znowu, i całkiem cicho wyszeptał — Kułan. Ręce jej oplotły mu szyję jak żmijki. Pijane rozkoszą ręce chana, te duże, szerokie palce wielkich rąk błądziły po połyskliwym białym brokacie, który opinał jej gibkie cjj^ło. Oczy miała zamknięte, może dlatego, aby nas nie widzieć, bośmy stali za chanem, posłuszni ceremoniałowi, i mogliśmy sią oddalić tylko wówczas, gdyby sam oddalić się rozkazał. Zakłopotani szlachetni mężowie popatrywali to na barwny dywan, to na baldachim ze złotej tkaniny, pod którym wzdychała miłość. Chan o nas zapomniał. Gdy ściągał z małej Kułan szeleszczący jedwab i wyłoniły sią z niego wspaniałe piersi, Mukali powiedział z naganą w głosie: — Pozwól nam odejść i poczekaj na noc, Temudżynie. Postępujesz wbrew zwyczajom i obyczajom. Lecz władca tego nie słyszał. Słońce padało ukosem na kochanków i na naszych oczach odzierało ich z godności i piękna. Mukali jeszcze raz zaczął błagalnie: — Chanie, nie godzi się wam tak nas lekceważyć. Wasi ojcowie rumieniliby się ze wstydu i ganiliby was za to, że zeszliście między zwierzęta. Słowa te były tak ostre, że przez moment sądziłem, iż chan się odwróci i krzyknie: Zrzućcie go że wzgórza, nich zejdzie mi z oczu! Ale Temudżyn nawet teraz milczał, prawdopodobnie z zachwytu, i obejmował swoją Kułan tak, jakby chciał ją zawrzeć w swych ramionach na wieki. Jakkolwiek uważałem jego zachowanie za niestosowne, próbowałem sobie wytłumaczyć tę gwatłowną miłość. Była Bortę, którą szanował i którą się opiekował, ale z którą zaręczono go, gdy miała dziewięć lat. Czy ją kochał? Nie wiedziałem, i może on 'sam tego nie wiedział, i dopiero teraz, gdy mała Kułan spoczęła w jego objęciach, pojął, jak bezgranicznie wielkie może być szczęście. Gdyśmy razem z nim opuszczali namiot z lamparciej skóry, władca milczał. W milczeniu wspinaliśmy się z powrotem na wzgórze. Słońce mieliśmy teraz z tyłu. I gdy nasze policzki ciągle jeszcze płonęły ze wstydu, jego policzki ciągle jeszcze płonęły z rozkoszy i podniecenia. ; Gdyśmy weszli na górę, szlachetni opuścili go bez słowa. , Tak więc sam siedziałem z nim w jurcie o zachodzie słońca. Nie patrzyliśmy na siebie i nie rozmawialiśmy, myślami ciągle jeszcze był przy Kułan, i w oczach miał jeszcze owo szczęście sprzed godziny. Byłem rad, gdy nasze milczenie przerwał goniec i zameldował, że Boorczu zjechał właśnie w dolinę i wiedzie ze sobą całą gromadą pojmanych Tatarów, których w stepie wytropił. — Byli bez przy- 107 wódców, i Dżamuka, do którego się przed kilkoma dniami przyłączyli, zostawił ich na łasce losu. Poddali się Boorczu bez walki i chcą ci służyć, chanie. Co ich czeka? Pyta o to dowódca. — Tatarów? Przymierzcie ich do osi koła. Tych, którzy ją przerastają, wyciąć w pień, pozostałych rozproszyć między mój'lud. Niech pilnują kóz i owiec, jak złe psy! Goniec wybiegł. — Zawołaj go z powrotem, Kara Czono! Gdy wybiegłem na dwór i wołałem gońca, pomyślałem sobie: Jak to dobrze, że sobie to jeszcze raz przemyślał, bo prawo stepu mówiło: Nie zabija się nieprzyjaciela, który poddaje się bez walki! Byłby to więc pierwszy wypadek pogwałcenia tego porządku przez chana. Goniec znowu stanął przed nami. Uśmiechnąłem się, jak gdybym chciał mu powiedzieć: Tym razem dostaniesz lepszą instrukcję. — Młodzieńcze, zmieniam mój rozkaz — powiedział chan przyjaźnie. — Zamelduj dzielnemu Boorczu, że bogowie podarowali mi dziś napiękniejszy 'dzień w życiu. Nie chcę go plamić złą krwią Tatarów. Przymierzanie do osi odbędzie się jutro! Gdy zasłona znowu za gońcem opadła, powiedziałem: — Miecz za miecz, strzała za strzałę, nóż za nóż, tak brzmi prawo stepu, Temu-dżynie. Dlaczego więc dziś podnosisz niiecz na tych, którzy go odrzucili? Dlaczego chcesz zabić tych, którzy pragną dla ciebie żyć i iść w bój? — To są Tatarzy, Kara Czono. Czyż to nie oni otruli mi ojca? —» To byli ich ojcowie, Temiidżynie. — Tatarzy! — krzyknął chan. — Czyż to nie wystarczy, że noszą nazwę, która napędza mi łzy do oczu? Chciałem rzec: „Nie wystarczy", ale nie miałem odwagi, i dlatego „ cicho zauważyłem: — Czyż nienawidzimy wilka za to tylko, że się nazywa wilkiem, czyż boimy się sżakala dlatego tylko, że go nazywamy szakalem, Temudżynie? Palce.jego przewracały w srebrnej misie pełnej kawałków mięsiwa, przebierały w nich i odrzucały niektóre z powrotem do naczynia, tak jak słowa, które wydają się niestosowne. Usta miał otwarte, była to ciemna jama z zakrwawionymi zębami, tak zakrwawionymi, jak koniuszki jego palców, które bez przerwy-wyciągały z misy kawałki surowego mięsa i odrzucały je. Podałem mu smukły dzban z kobylim mlekiem. Chan podniósł go do ust. Potem wierzchem dłoni otarł brodę i koniuszki palców znów zanurzył w misie. I nagle jedna z tych czerwonych kostek pomknęła mu do ust. — Choćby nawet twoje porównanie było mądre, Kara Czono — powiedział Temudżyn — do mojego serca nie ma ono dostępu. — Zarzucił wełnianą opończę i poszedł ku wyjściu. Zapytałem go, czy mam czekać na jego powrót, czy też mogę pójść spać. — Nocą, mój przyjacielu — powiedział Temudżyn — nocą rządzą 108 nami kobiety, chanami i książętami również. Jak więc mam d odpowiedzieć, żeby nie skłamać, Kara Czono? Na dworze złapał go księżyc w swoje srebrne ręce i sprowadził ze1 stoku. Przed namiotem Kułan trzaskał ogień w ognisku, oświetlał czarno-żółte skóry, które wyglądały stąd,jak zgarbiony grzbiet lamparta, martwego lamparta leżącego w trawie, martwego lub śpiącego, bez głowy, bez nóg. Od czasu do czasu dmuchał w skóry wiatr i jeżył włos. Usiadłem u wejścia. Cisza miała oczy i uszy. Strażnicy stali'jak milczące głazy w trawie, jurty jak przewrócone do góry dnem czary. Po bladym niebi* pełzły chmury — na kształt koni, które jak dzikie przeskakiwały księżyc, wojownicy, którzy mijali go z podniesionymi mieczami. Jakiś nocny ptak krążył w milczeniu nad Doliną Antylop, śledziłem go, razem z nim latałem nad krzakami i ogniskami, nad strumieniem i namiotami; szybował również nad dachem z lamparciej skóry i rumienił się od gorących płomieni i jeszcze gorętszych słów. Gdy opuścił dolinę, zabrał ze sobą mnie i moje myśli, bo pofrunął nad Keru-len, ponad stepem, ponad lasem, hen na ten skalisty szczyt, z którego patrzył na mnie mój zmarły ojciec. Wtem stanąłem- przed nim, ubrany w tę błękitną szatę, jaką włożyłem rankiem w dzień jego śmierci. Ucieszył się, że przyszedłem, ale spuścił głowę, gdy mu powiedziałem, dlaczego przyszedłem. Co miał mi powiedzieć? Mój ojciec wszystko już powiedział w owe dni, kiedy jeszcze żył, i w tę noc, zanim powołali go do siebie bogowie. A więc milczeliśmy; on zawsze lubił milczeć, i choć nic nie mówiliśmy, noc ta trwała dłużej, o wiele dłużej niż dziesięć innych nocy. Musiałem widocznie zasnąć. Gdy się obudziłem, ujrzałem przed sobą twarz Temudżyna. Uśmiechał się zmęczony. I przesłonił mi sobą słońce. Około południa jechałem konno u jego boku do tych pojmanych Tatarów. W drodze powiedziałem do Temudżyna; — Ta noc też ni« stworzyła dostępu do twojego serca, przyjacielu? — Nie, Kara Czono,. bo tej nocy ukazał mi się mój zmarły ojciec. — I co mówił? — Nic. Widziałem go w gronie roześmianych Tatarów, którzy go zaprosili na ucztę. . ¦ ¦ • Przejeżdżaliśmy akurat koło tego brzozowego lasku, gdzie zostali straceni Tajczciuci. Z czarnej trawy frunęły w górę syte sępy, poszybowały ku drzewom i siadły znużone na kołyszących się gałęziach. — Podczas gdy tobie dziś w nocy ukazał się twój ojciec, ja spotkałem mojego — powiedziałem. — Stałem przed nim na tej skale, x. której zawsze na mnie patrzy, Temudżynie. — I co mówił? — Nic! Ale usłyszałem raz jeszcze jego słowa, które wypowiedział owego dnia, gdy ja z tobą i Boorczu odebraliśmy nasze uprowadzeń* 109 konie. Wychwalałem wówczas twój spryt, na co on rzekł: „Jego dzielność zdaje się dorównywać dzielności jego ojca. Ale czy aby będzie on tak samo roztropny, jak jego ojciec Jesugej? Czy też pierwszą z brzegu myśl, która mu przyjdzie do głowy, będzie uważał za najlepszą, nie rozważywszy drugiej ani trzeciej?" Tak mówił wtedy, Temudżynie. — Czy nie pojechaliśmy wtedy we dwójką na jednym koniu w step, Kara Czono? '. — We dwójkę! Chan się roześmiał. — A teraz mamy dziesięć razy po dziesięć tysięcy koni i jeszcze więcej ludzi i namiotów. Czego więc jeszcze możemy się obawiać? Temudżyn zaciął swego siwka. — Może nienawiści — krzyknąłem. — Jeżeli zabijasz tych, którzy poddali się bez walki, to kto ci się po nich jeszcze podda bez walki? — Ale on mnie już nie słyszał i na pewno nie chciał słyszeć, bo pomknął przed siebie, więc i ja zaciąłem gniadego, i tak dotarliśmy do Tatarów. — Postanowiliśmy przymierzyć was wszystkich do osi 'koła — powiedział Czyngis-chan. Jeńcy zerwali się z ziemi przerażeni. ! — O wielki chanie, odrzuciliśmy przecież miecze, zanim do ciebie przyszliśmy, połamaliśmy strzały, zanim daliśmy się pojmać. Czyż nie uznajesz już prawa? — krzyknął jeden z nich. Chan machnął ręką oburzony, dając w ten sposób znak Boorczu. Podjechał wóz na wysokich kołach. Koń tańczył pode mną. Cofnąłem się i chciałem się odwrócić, aby moje oczy nie musiały patrzeć na takie bezprawie. — Zaczynajcie! — krzyknął chan. Nagle mówca Tatarów, wysoki młodzieniec z rudawymi włosami i w czarnym kaftanie, wskoczył na kamień, wyciągnął z rękawa sztylet i krzyknął błagalnie: Bracia! Dobądźcie noży i niech każdy z nas umiera na wezgłowiu z ciała wroga! — po czym rzucił się na swojego strażnika i wbił mu sztylet w serce, zabił także następnego, podobnie jak jego rodacy zabijali teraz swoich strażników, którzy z przerażenia dopiero w chwili śmierci sięgali po miecze. Przez moment chan siedział jak sparaliżowany na swoim siwku, ale potem poderwał konia, zawrócił i oddalił się od tego kłębowiska ciał na odległość strzału z łuku. Dotrzymywałem mu kroku, tak jak nakazywał zwyczaj. I rozmawiałem z moim gniadym, abym nie musiał rozmawiać z moim chanem* Tymczasem pozostali Tatarzy zostali ścięci przez wojów Boorczu, którzy już zdążyli nadbiec. Czarna trawa przyjęła zabitych, i na płatkach stepowych kwiatów zawisła krew. Na niebie pojawiły się plamy. Przy wozie leżał ów młodzieniec z rudawymi włosami. Usta miał otwarte, na ich widok pomyślałem sobie: Z tych ust padła groź- 110 na przysięga i pod tym czarnym kaftanem, z którego połami igft teraz wiatr, umilkło serce, z głębi którego wyrwała się nienawiii. Straciliśmy osiemdziesięciu siedmiu wojów od weśćdziesięciu j«d«a tatarskich noży. Cisi wracaliśmy na wzgórze. Chan już się nie śmiał. Gdyśmy byli juz blisko jurty, Temudżyn powiedział: — Nie słuchałem twoich słów, Kara Czono, ale twojego >milczenia i twoich smutnych oczu nigdy nie zapomnę. Nad doliną huczała burza. Słońce spadło z nieba. Nawałnica waliła pięściami w namioty i jurty. — Niebo się na mnie rozgniewało — powiedział chan i schylał pokornie głowę, Gdy zaczęło padać i burza z piorunami przetoczyła a< nam nad głową, chan obmył się na deszczu i zaczął wychwalać bogów. Potem zszedł na dół, przebrnąwszy przez mokrą trawę wśliznął się do namiotu swej pięknej. Kułan. Myślałem o jego słowach. Czyżby ich nadużywał? Złościło mnie to, że w nie wątpiłem; bo przeciei nigdy nie wątpiłem w jego słowa, tak jak i on nigdy ich nie łamał. Rano wybrał spośród dowódców trzech posłów i wysłał do owego wodza Merkitów, który podarował mu swą córkę Kułan. Wręczył im kosztowne naczynia, pierścienie, złoto i srebro i powiedział: — Zawiadomcie ojca mojej Kułan, że go szanuję i jego szczep również. Jego radość będzie moją radością! — Ón jest Merkitem, naszym wrogiem! — rzekł jeden z dowódców. — Ty go zwodzisz, chanie? To"podstęp? ¦— zapytał inny dowódca zdumiony. — Mamy się uprzejmie uśmiechać i przy tynj wywąchać, jaki jest mocny? Czy to masz na myśli? Temudżyn odparł, że jego słowa są szczere jak złoto i że nie życzy sobie, aby doszukiwano się w nich czegoś ponad to, co powiedział. Zdumieni dowódcy opuścili Dolinę Antylop. Uśmiechu, jaki mi Temudżyn rzucił, już nie widzieli, zresztą i tak nie wiedzieliby, jak go sobie tłumaczyć. Ale ja odpowiedziałem nań również uśmiechem. Gdy władca spędził już wiele szczęśliwych nocy pod dachem z lamparcich skór, któregoś dnia o świcie przyjechał do nas goniec-strzała. Przybył konno znad Kerulenu, z naszego głównego obozu, i powiedział: — Twoja małżonka Bortę kazała ci oznajmić, że czuje się dobrze i że szlachetnym i ludowi zdrowie również dopisuje. Na wysokim drzewie zagnieździł się orzeł, ale niekiedy,,gdy wylatuje z gniazda, całkowicie ufając bezpieczeństwu swego schronienia, jakiś podlej- ' szego gatunku ptak niszczy mu gniazdo i zjada jajka i młode. Chan zbladł. Rozkazał natychmiast gotować mingany do wymarszu, zwijać namioty i jurty i ładować wozy. — Jutro wracamy do domu! — powiedział. Potem zwrócił się do mnie: — Słuchałeś wieści od Bortę, Kara ' Czono. Wieść ta mnie przeraża, bo moja małżonka mówi mi w ten sposób, że pojąłem za żonę piękną Kułan. Jak ja się teraz mojej 111 Bortę pokażę, jeżeli ty nie pojedziesz tam przodem i nie wytłumaczysz jej, że jest dalej moją małżonką, z którą zaręczono mnie jeszcze we wczesnej młodości, moją Bortę, którą mi przywiódł mój szlachetny ojciec. To byłby nawet wstyd, gdyby nasze spotkanie w obecności Kułan i książąt nowo podbitych plemion miało się odbyć w nieprzyjaznej atmosferze. Weź ze sobą Mukalego i porozmawiajcie z Bortę w moim imieniu. Wyjedziecie mi naprzeciw z jej odpowiedzią, gdy będę wracał z wojskiem, odpowiedź t* legnit mi na sercu kamieniem albo mi ulży. Wieczorem następnego dnia Mukali i ja stanęliśmy przed Bortę. Choć wargi popękały nam z pragnienia, nic nam nie dała do picia. Powiedziałem jej to, co nam chan polecił powiedzieć. Nie odpowiedziała. Przez chwilę staliśmy zakłopotani przed żoną naszego pana. Czyżbyśmy mieli zawieźć Temudżynowi jej milczenie? Opadł nas strach. Coś się musi stać, zanim ona nas oddali. I oto nagle Mukali zaczął ozdabiać poselstwo od chana pięknymi słówkami. Byłem zdumiony, jak doskonale mu się to udawało, jak jego słowa stawały się kwiatami. Mówił długo, i Temudżyn byłby na pewno zdumiony czarującym sensem swoich słów. Bortę uśmiechnęła się z politowaniem: — A więc jest nie tylko jego nałożnicą, jakimi były do tej pory wszystkie pojmane księżniczki? — Nie — odparł Mukali — aby ujarzmić te dalekie ludy, chan pojął Kułan za żonę.* Aby ujarzmić dalekie ludy? To nieprawda, pomyślałem sobie, i byłem szczęśliwy, że.to nie moje usta wypowiedziały te słowa. Bortę podniosła na nas oczy i rzekła: — Przekażcie chanowi, co następuje: Moja wola i wola ludu są podporządkowane władzy naszego pana. Z kim się chan zaprzyjaźnił i sprzymierza, to jego wola. W sitowiu jest wiele łabędzi i gęsi i mój pan sam musi wiedzieć, ile zechce wypuścić strzał, zanim palce mu zemdleją. Ale mówi się także; ł tak: Czy nieujeżdżony koń może pragnąć, aby go osiodłano, czy pierwsza żona może pragnąć, aby jej mąż wziął sobie drugą? Nadmiar szkodzi zdrowiu, a może i niedosyt również? Tylko niech nasz pan oprócz nowej żony postara się także o nowy namiot. Bortę wstała i podeszła do Mukalego. — Wieleś sobie zadał trudu, aby przepędzić z mojej jurty ten ciemny dym. Ale czy można to uczynić pięknymi słówkami? — Księżno, nasz pan... Bortę już wyszła. Tylko błękitna zasłona jeszcze się kołysała.' •' Żona oznacza tu tylko jedną z żon, jako że Czyngis-chan miał ich w swoim tyciu wici*. Borto jednak pozostała na zawsz« jego pierwszą, najważniejszą żoną. WOJNA ZAMIAST Zimą wojny zawsze ustawały. Rzadko kiedy pędził goniec-strzała przez oblodzony step lub zamarzniętą pustynię. O tej porze roku nikt się nie pokazywał, ani kupcy,, ani szpiedzy, ale za to opadały nas wilki, jakby nawet zimą nie mógł na stepie zapanować spokój. Podczas ostatniej wyprawy wojennej znalazłem chłopca, zapłakany błądził wśród jeńców i szukał rodziców. Wsadziłem go na konia, aby mógł z góry przeszukać wzrokiem tłum. Ale choć tyle twarzy popatrywało ku nam z lękiem, nie było wśród nich twarzy jego rodziców. Z płaczem i krzykiem chłopiec wczepił się swymi małymi rączkami w czarną grzywę mego gniadego, bo do przeszukania pozostali nam już tylko zabici, ale tych mu nie pokazałem. Posadziłem więc sobie chłopca przed siodłem i pojechałem z nim do naszej ordy. Nie odwrócił się ani razu, a gdy go zapytałem, jak mu na imię, milczał. Przez trzy dni więcej płakał w naszej jurcie, niż jadł. Od tamtej pory upłynęło sporo czasu, zimą siadywał teraz razem z nami' przy ognisku i odzywał się już, gdy go wołano nowym imienjem, które mu nadała Złota Lilia: Tenggeri, Niebo. Żona moja cieszyła się razem ze mną, że zmartwienia małego przerodziły się w szczęście. I tak oto pewnego wieczora powiedział nawet: — Nie będę już teraz taka sama, gdy będziesz na służbie u chana. A ja na to: —¦ Zima jest długa, Łilijko, i piękna, bo mogę byó wtedy z tobą. — To prawda, że zima jest długa — powtórzyła za mną •— a ponieważ możesz być wtedy ze mną, jest także piękna, ale czy już tak zawsze będę musiała bać się wiosny i lata, drżeć ze strachu, gdy rozwijają się kwiaty, smucić się, gdy wracają śpiewające ptaki, płakać, gdy płatnerz ostrzy tępe miecze i kuje rozżarzone groty do strzał, i gdy zaokrąglają się wychudzone konie? • Odpowiedziałem, że chan obiecał, iż to już będzie ostatnia wyprawa. <— Czy mój strach będzie przez to mniejszy, a lato piękniejsze — zapytała Złota Lilia — dlatego tylko, że ma to być ostatnia wyprawa? I znowu odpowiedziałem, iż chan mówił, że gdy stworzy państwo, w stepie zapanuje porządek i wszystkie plemiona zjednoczą się w jeden łud i będą żyły ze sobą- w przyjaźni pod dachem Wiecznie Błękitnego Nieba. — I po to służę chanowi, Lilijko, aby mógł ten szla- - 111 chętny cel osiągnąć, bo. potem będzie już zawsze lato, lato i wiosna, i. nie będziesz musiała się smucić, gdy będą wracały śpiewające ptaki, nie będziesz musiała płakać, gdy będą się rozwijały kwiaty. Taka była nasza rozmowa pewnego zimowego wieczora. Tenggeri spał. Gdyśmy się kładli obok niego na spoczynek, -myślałem już o tych szczęśliwych porach letnich, o których mówiliśmy, a które były jeszcze tak dalekie, choć w myślach tak bliskie. Trawa wybujała wysoko, rzeka połyskuje błękitem. Mewy i czaple fruwają w powietrzu. Chłopiec siedzi obok mnie, a na,gałęzi, kołysze się pęczek błyszczących rybek. Na drugim brzegu rzeki cicho pomykają' w gęstwinie gazele. Wrzeszczy sójka, odpowiada 'jej druga. Cisza. Nagle trzcina się rozsuwa, czyjeś kroki, to Złota Lilia nadchodzi z dzbanami. Na dworze, gdzieś w przedpolu ordy, skamlał wilk. •Oderwałem oczy od ognia. Wiatr sypał śniegiem przez szpary w wojłoku. Prysnął sen o lecie. Zamknąłem oczy i ujrzałem chana, bladego Temudżyna, bez kropli krwi w, twarzy, ż raną na szyi, słyszałem jego niespokojne sny, które wyrzuca z siebie rozgorączkowanymi wargami, z gorących ust, sny o domach, które wiatr pcha pod prąd i z prądem rzek, o wozach bez kół, w których siedzą obcy panowie, o miastach z kamienia, których nie można przenosić z miejsca na miejsce tak jak jurty i namioty, 0 dalekich pałacach, złotych kolumnach, złotych da'chach, kwitnących ogrodach i gajach pomarańczowych, sny o obcych wodzach i królach, których wyśmiewa, o nie znanych mi bogach, o bryłach złota, wielkich jak wielbłądzie głowy, o drogich kamieniach, większych niż oczy jaka, o wieżach i górach, tak wysokich, że można z nich daleko omiatać wzrokiem ziemię, i o wielu innych rzeczach, o których mówi 1 śni, i cicho, jakby w tajemnicy przed światem, szepce: „Tak jak (jest tylko jedno słońce i jeden księżyc na niebie, tak też będzie tylko jeden chan, jeden pan na ziemi". Może krzyczałem przez sen, może mnie samemu się to śniło, może drżałem i dygotałem we śnie, bo Złota Lilia powiedziała: — Co ci jest, Czono? , — Pewnie jakiś wilk wśliznął się w' mój sen — powiedziałem. Czyż miałem jej powiedzieć, o czym Czyngis-than mówił w gorączce? Od tamtej pory nigdy już nie popłynęły z jego ust takie słowa. Pewnego zimowego poranka szedłem z Tenggerim przez skutą lodem rzekę. Przed nami był las, zamarły, jakby zamarznięty. Wiatru nie było, tylko śnieg połyskiwał w słońcu. Obok mnie dreptał chłopiec, nabożnie skupiony, przepełniony pasją myśliwską, z bystrymi oczyma. Podarowałem mu mały sztylecik i średniej wielkości łuk, który umiał już napinać. —. Jeżeli ustrzelimy wilka — powiedziałem — to dostaniesz jego skórę, Tenggeri! " , . - — Dlaczego tylko wilka? — Przystanął, zsunął sobie z czoła swoją | 114 małą, sobolową czapkę i popatrzył na mnie z naganą w oczach. — Wilki możemy mieć co noc. Podchodzą aż do obozu, ojczel —• A ty co chciałbyś upolować? -*- Niedźwiedzia! — Niedźwiedzia?! — Choć siliłem się na powagę, dojrzał chyba w mojoh oczach odrobinę kpiny. Rozsierdziony brnął dalej przed siebie, i teraz już takim krokiem, jakby sam chciał, wyruszyć na polowanie na.niedźwiedzia. Brzdąc zapadał się nieraz w śnieg po kolana, a jedyny ślad, jaki można było tu znaleźć jak ziemia długa ł szeroka, był ten, któryśmy sami zostawiali na śniegu. — Do polowania na niedźwiedzia potrzebny jest oszczep, topór i wielki miecz — powiedziałem. — A my mamy ze sobą tylko strzały i noże, Tenggeri! ' Nic na to nie odpowiedział. . Dotarliśmy do miejsca, w które wdarł się huragan i powyrywał z korzeniami drzewa olbrzymy. Jedna jodła powaliła drugą, i leżały teraz jak popadło, jodły i cedry, wyciągając swoje sztywne konary w błękit nieba. — Czy nikt jeszcze nie upolował niedźwiedzia strzałą? — zapytał chłopiec. — Owszem, ale to jest niebezpieczne i rzadko się zdarza, to tak jakby ktoś zabijał orła oszczepem albo mieczem. — Hm. A nożem? Znasz kogoś, kto zabił niedźwiedzia nożem? — Tak, mój ojciec tego dokonał, Tenggeri. — I opowiedziałem mu tę historię, jaka się rozegrała ppmiędzy Jesugejem i moim ojcem. Tenggeri chwilę milczał. Może teraz miał już niejakie pojęcie o niebezpieczeństwie, jakie kryło się w walce z niedźwiedziem. Szliśmy tak dalej, cicho, wypatrując śladów, aż w pewnej chwili powiedziałem: — Zaprowadzę cię do źródła, Tenggeri, do źródła z czystą wodą, które tryska tu w lesie, między skałą a kupą kamieni, nazywamy je świętym źródłem, bo podarowali je nam bogowie. Kto... — Nie masz ze sobą topora, żeby porąbać lód, ojcze! — Czy potrzebny mi topór, Tenggeri, skoro ta cudowna woda płynie bez przerwy? x , — Zawsze? — Zimą i latem, Tenggeri. — I nigdy a nigdy nie zamarza? — Przystanął i popatrzył na mnie z niedowierzaniem. " v — Nie, Tenggeri. Lód i śnieg nic jej nie mogą zrobić. Kto się w niej wykąpie sto razy, będzie mocny i zdrów i może później chodzić na polowanie na niedźwiedzia. — Sto nazy? Zły byłem na siebie, że podałem mu tak dokładną liczbę, a przy tym wymieniłem ją tylko dlatego, że Tenggeri umiał akurat liczyć ' do stu. Ale gdybym mu nie wymienił żadnej liczby, tylko powiedział, że trzeba się w tym źródle wykąpać wiele razy, aby być moc- r . 115 nym, toby mnie. na pewno zapytał: Ile razy? Tak więc pozostałem przy tej liczbie i jeszcze raz powtórzyłem: — Tak, sto razy, Tenggeri. — A ile razy ty już się kąpałeś w tym cudownym źródle? - — Nie wiem! W każdym razie ilekroć tamtędy przechodzę, to się kąpię, a już tyle razy tamtędy przechodziłem. — I wszyscy, którzy polują na niedźwiedzia, muszą się w nim najpierw wykąpać? . , — Wielu z nich, Tenggeri — powiedziałem wymijająco — ale woda ta leczy także chorych i goi rany. Minęliśmy już wiatrołom i przedzieraliśmy się teraz przez gęstwinę. Pierwszym zwierzątkiem, które napotkaliśmy,, był zwinny soból, który śmignął śród poszycia lasu. W puchu śniegowym czmychnął do pobliskiego parowu. Gałęzie jeszcze drżały. Tenggeri ze strachu zupełnie zapomniał założyć strzałę. Ale nie robiłem mu wyrzutów, miałem nadzieję, że sam zrezygnuje z zamiaru polowania na niedźwiedzia i będzie skromniejszy w swych pragnieniach. Pocieszałem się tym, że niedźwiedzie żyją w głębi lasu i rzadko kiedy się tu pojawiają, zwłaszcza że teraz pogrążone są w zimowym śnie i siedzą w swoich jamach. Gdy. słońce stanęło nad szczytami drzew, dotarliśmy do źródła. Znajdowało się ono pomiędzy trzema potężnymi głazami, które niby ogromne spiczaste kapelusze pięły się ku szczytom drzew i byiy zupełnie nie ośnieżone. Czarne i mokre, błyszczały z daleka i zdawały się być ciepłe od vtej cudownej wody, z której. buchała para i pełzła w górę po ich kamiennych ścianach. Były tu nawet chrząszcze, w samym środku zimy kolorowe chrząszcze, które kręciły się po słonecznej stronie głazów. — Kwiaty! — wykrzyknął Tenggeri. — I trawa, ojcze, prawdziwa wysoka trawa, i znowu dwa kwiaty! — Widzisz, to jest cudowne źródło, Tenggeri. Naokoło panuje sroga zima, dookoła śnieg i mróz, a tm źródełko dane nam od bogów, niczym wyspa wiecznego lata porosła trawą i kwiatami. Rozebraliśmy się i weszliśmy do ciepłej wody. Tenggeri krzyczał z radości, klaskał w ręce, zanurzał się, śmiał się, chwilami byliśmy od siebie tak daleka, że ledwo mogłem dojrzeć przez mleczne opary jego twarzyczkę. — Czy są tu też rybki, ojcze? — Nie, Tenggeri! — A czemu ich nie ma? — Nie wiem, Tenggeri. Akurat w tym momencie, gdyśmy chcieli wyjść z wody, za zasłoną z pary pojawił się niedźwiedź; leniwie i niezdarnie stąpał po ' kamieniach, podniósł kosmaty łeb do góry, węszył przez chwilę i nagle ryknął na głazy, aż huknęło groźne echo. Staliśmy w wodzie bez ruchu. 116 Bestia łaziła tam i z powrotem po wąskim występie skalnym nad samym źródłem, niespokojna i niezdecydowana. — Nasze noże, ojcze! — Cicho! Nie ruszaj się -z miejsca! — I łuki, ojcze! — Masz być cicho, Tenggeri, całkiem cicho. — Usiłowałem ostrożnie dotrzeć do tego -miejsca, gdzie leżały nasze, rzeczy i broń Ma- łymi kroczkami, nie spuszczając zwierzęcia z oczu, zbliżałem się sztywno do tego miejsca. Nagle niedźwiedź przystanął, wspiął się na tylnych łapach i popatrzył ku mnie przez kłęby pary. Zwarliśmy się oczyma. Ze skalnej ściany chlapnęła mi na plecy zimna jak lód kropla. Wzdrygnąłem się, choć naturalnie nie chciałem tego, i już zwierzę pacnęło prawą łapą w wodę źródlaną. Woda trysnęła w górę i rozprysła się na boki, niedźwiedź otrząsnął się, zawył i cofnął się krok do tyłu, jak gdyby bał się tej wody. ' — Czy niedźwiedzie umieją pływać, ojcze? — Tak — odpowiedziałem. Gdybyś wiedział rtiój synu, pomyślałem sobie, że niedźwiedzie potrafią przechodzić przez najgłębsze i najszersze rzeki, gdybyś wiedział! Ale ta boska/woda, nie większa niż mały stawek, zdawała się zwierzę odstraszać, bo w przeciwnym razie wytrącona z zimowego snu, zgłodniała bestia_ już dawno by skoczyła do źródła; a jak by się to dla nas skończyło, nie miałem odwagi nawet pomyśleć. Tenggeri stał w wodzie sztywny jak strzała. To, że nie krzyczał i nie płakał, zawdzięczać należy chyba temu, że niedźwiedź, jak wszystkie niedźwiedzie, wyglądał tak dobrodusznie r tak głupio i bezradnie się naokoło rozglądał, raz po raz po wariacku waląc łapą w wodę, słowem temu, że wszystkie jego ruchy wydawały się maskować niebezpieczeństwo. Nad nami wrzasnął sęp. Brunatna bestia podniosła łeb i wściekła ryknęła w niebo. W tym samym momencie złapałem noże i łuki, które leżały na brzegu. Niedźwiedź skoczył ku mnie. — Ojcze! Ojcze! Z łuków i strzał "zostały drzazgi. Tylko noże zdołałem utrzymać w rękach, i gdy znowu znalazłem się na środku brodu, wiedziałem już: niedźwiedź nie skoczył za mną, a więc boi się ciepłej wody tego cudownego źródła. Tenggeri rozpłakał się. Objąłem chłopca i powiedziałem: — Teraz nie masz się już co bać. Czy ci nie mówiłem: Naokoło panuje sroga zima, dokoła śnieg i mróz, a tu boskie źródełko, niczym wyspa wiecznego lata porosła trawą i kwiatami?, 117 \ — Ale ten niedźwiedź, ojcze, niedźwiedź? — On też, tak jak zima, jest bezsilny wobec tego boskiego źródła, Tenggeri. Ta woda nas bronił Chłopiec przestał płakać. — A kiedy on sobie pójdzie, ojcze? ' — Jak się zmęczy, Tenggeri, bośmy go wyrwali z zimowego snu — odparłem, sam nie bardzo w to wierząc. Bo cóż innego miałem mu powiedzieć? Niedźwiedź tymczasem położył się na kamieniach i patrzył na nas przyjaźnie sennymi ślepiami, jakby słyszał to, co mówiłem do Ten-ggeriego, i chciał się do tego zastosować. — A jak on tu zostanie do wieczora i przez całą noc, ojcze? Co wtedy? — Wtedy my też zostaniemy tu do wieczora 1 przez całą noc! Woda jest ciepła i zdrowa, Tenggeri. -r- W tym też było tylko pół prawdy, bo jeżeli się siedziało za długo w tej cudownej wodzie, osłabiała ona człowieka. Bestia zamknęła ślepia. Czy mam się poważyć zakłuć ją we śnie? Co będzie, jeżeli niedźwiedź zechce tu na tych Ciepłych kamieniach kontynuować swój sen zimowy? Wówczas nie udałoby się nam opuścić tego źródła bez zwrócenia na siebie uwagi. — Zabiję go, Tenggeri! — powiedziałem. I najchętniej bym dodał: Spróbuję to zrobić! Ale dlaczego miałem napędzać chłopcu jeszcze większego stracha? — Poczekaj jeszcze, ojcze! Staliśmy w wodzie ciasno jeden przy drugim, Tenggeri zanurzony aż po szyję,' ja — po biodra. Raz po raz siadałem na gorącym dnie, bo mały staw pogrążył się już w cieniu owych trzech wielkich głazów i powietrze było coraz zimniejsze. Po pewnym czasie wziąłem oba sztylety i zacząłem ostrożnie skradać się w kierunku bestii, która ciągle jeszcze leżała na kamiennej krawędzi i, jak mi się zdawało, spała. Oczywiście wiedziałem, że śpiące niedźwiedzie wszystko widzą i słyszą, co się wokół nich dzieje, ale dopóki będę stał w tej źródlanej wodzie, niebezpieczeństwo nie będzie takie wielkie. A przy tym mój ojciec także zabił niedźwiedzia sztyletem, i to jeszcze takiego, który został właśnie zraniony strzałą Jesugeja i był z tego powodu szczególnie wściekły. Chodziło ' o to, żeby trafić zwierzę w serce, i to za pierwszym ciosem. Tylko o tym muszę myśleć, o niczym innym jak tylko o tym, tylko o sercu. Gdy już zbliżyłem się do niedźwiedzia na odległość jednego kroku, bezszelestnie wyciągnąłem z wody rękę ze sztyletem. Bestia poderwała łeb do góry. Te jego straszne ślepia! Te okropne kły! To wycie! Jakiś cień przemknął nade mną. Ręka mi zdrętwiała. Między łopatkami niedźwiedzia tkwił oszczep. 118 Jakaś postać zeskoczyła ze skały i wbiła w ciało drapieżnika drugi oszczep. Popłynęła jucha, dużo juchy, kosmaty łeb zwierzęcia opadł na ciepłe kamienie i złe ślepia, utkwione w blade niebo zimowe, u* stygły aa zawsze. Nieznajomy na brzegu źródła roześmiał sią. Właściwie był to raczej chichot niż śmiech, a nieznajomy był chudym człowieczkiem, opatulonym skórami i łachami. v — Nie poznajesz mnie, Kara Czono? , Nie, nie znałem tego, który przede mną stał, chociaż ten głos jakby jakby mi coś przypominał. Ale ta twarz! Twarzy nie była widać, tylko oczy, dwa ciemne punkciki, które wyzierały z dziko pomięte-wionych kudłów na brodzie i na1 głowie i kosmyków sierści zwisających z futrzanej czapy. — Zaraz mnie poznasz, Czono, zaraz! '— Znowu rozległ sie, chichot, a potem człowieczek ów postąpił parę kroków do przodu i wszedł na skalny występ; zobaczyłem, że kuleje i kuśtyka, i teraz jiiź wiedziałem, kto to jest — Kulawy Kozioł! ' - — No! " ' , ' — Tak, poznaję was, stary! Że też wy jeszcze żyjecie! — A co, nie przydałem się? — Owszem, dziękuję wam, stary. ' Tymczasem Tenggeri wyszedł już ż wody i zapytał: — Kto to jest, ojcze? Nie wiedziałem z początku, co odpowiedzieć, aby starego nie ura-vzić, więc rzekłem: — Znam go z dawnych czasów, synu. Przed wieloma laty był kiedyś w naszej ordzie i... — ...zrobił wtedy coś złego i Temudżyn posłał go do laau — przerwał mi stary. — A teraz? — zapytał Tenggeri. ~ —> Teraz wróci z nami do ordy — powiedziałem. Stary porwał mnie w ramiona i uściskał. \ Po chwili brnęliśmy już we trójkę przez śnieg. Skórę z niedźwiedzia związaliśmy rzemieniami i pociągnęliśmy za sobą. - Pomyślałem sobie wtedy: Poszliśmy zimą do lasu we dwóch i o mało co bylibyśmy już nie wrócili do domu, a teraz jest nas trzech, i jeden szczęśliwszy od drugiego. , Wraz z wiatrem wiosennym dotarła do nas wieść, że syn -Togril-chana Sanggum znalazł sobie nowego przyjaciela: Dżamukę. Temudżyn podśmiewał się z tej nowiny i mówił: — Nasz ostatni wróg szuka sobie towarzyszy. Zebrał wokół siebie tych parę małych plemion, żyjących jeszcze samopas, i za pośrednictwem tego, głupiego Sangguma, któremu odwaga jest równie obca, jak dzielność baranowi, chce się teraz wcisnąć w serce. Togril-chana, aby mógł podburzyć jego wojsko przeciwko nam. 119 Ja jednak nie mogłem się uwolnić od myśli o tych zabitych Tatarach. Taki postępek rodzi nienawiść. Jakże łatwo mogła ta nienawiść pośpieszyć Dżamuce na pomoc. W parę dni potem znowu przyjechali do obozu gońcy i zameldowali, że Dżamuka i Sanggum siedzą już u siwowłosego władcy Ke-raitów i biorą na języki Temudżyna, wmawiają Togrilowi, że chan Mongołów po podbiciu tylu plemion ^już wkrótce napadnie także n« lud keraicki i go ujarzmi. , — On w to nie uwierzy! — wykrzyknął chan — bo gdyśmy przed laty zawierali przyjaźń, powzięliśmy postanowienie: Gdyby ktoś zechciał posiać między nami zawiść i gdyby jakaś jadowita, żmija podjudzała nas do waśni, nie damy się poróżnić, tylko będziemy wierzyć w to, co sobie naszymi własnymi powiemy usty. Gdyby nas miała ukąsić jakaś żmija wielkimi kłami, jadowi jej nie damy do nas przystępu, uwierzymy dopiero wówczas, gdy sobie sami wszystko wyjaśnimy. Jeden ze szlachetnych, którzy siedzieli wokół chana, zauważył: — Dżamuka jest bratem Togrila. Zapomniałeś o tym, Temudżynie? Czy czasem coś z tych złych słów, które on razem z Sanggumem szeptał do ucha starego księcia, w pamięci tegoż nie zostanie? — I czyż to w bitwie nad Ononem, a potem w Dolinie Antylop nie dał mu on uciec? — zawołał inny spośród szlachetnych. 1 Czyngis-chan wstał i szlachetni również się podnieśli, czekali na to, jak ich pan tę sprawę rozstrzygnie. On zaś chodził po miękkim dywanie tam i z powrotem i mówił: — Zastanawiam się nad tym, coście mi tu powiedzieli, ale czyż wasze słowa wystarczą, czy wystarczą na tyle, abym przestał ufać mojemu przybranemu ojcu? My, którzyśmy mieli zawsze wspólnego wroga, mielibyśmy teraz zachowywać się wobec siebie jak wrogowie? Ja dzięki niemu stałem się wielki i potężny, a teraz on miałby chcieć tego, abym przez niego znowu wszystko stracił? On jest stary, -a starość bywa mądra, więc chyba nie zechce splamić tego, czemu kiedyś przyświecało słońce stepu. Już jutro każę przekazać mojemu księciu i ojcu radosną nowinę: Mój najstarszy syn, Dżoczi, który nam przypomina naszą pierwszą wielką bitwę, gdyśmy walczyli z Merkitami nad rzeką Kilko, prosi Togril-chana, aby dał mu swoją córkę za żonę, podczas gdy ja proponuję jednemu z jego wnuków moją córkę. Stałem razem z wartą u wejścia do namiotu i patrzyłem na twarze szlachetnych, wodziłem po nich oczyma, wiele z tych twarzy nie podobało mi się. Szeptali między sobą, kiedy chan rozmawiał z gońcami; warkocze im tylko fruwały, ręce w podnieceniu latały do góry i na dół, jedwabne szaty zderzały się ze sobą, szeleściły, ocierały się o siebie i swym szelestem głuszyły ciche rozmowy. Nagle krąg szlachetnych rozwarł się Jak wachlarz, i oto znów stali przed swoim władcą pełni uniżoności, i jeden w imieniu wszystkich powiedział:,— Nie wysyłaj jeszcze gońców, Temudżyni«l AM — Co znowu? Nowe wątpliwości? — Czyngii-chan powiódł nit-ufnym wzrokiem wokoło. ; ' — Naradziliśmy się i doszliśmy do przekonania, że t#<5je poselstwo do Togril-chana z wieścią, iż twój najstarszy- syn Dżoczi zamierza prosić go o rękę córki, skłoni Dżamukę i Sangguma do tego, że będą wmawiać władcy Keraitów, iż dokonałeś tego wyboru dla swego syna tylko po to, aby mógł on po śmierci twego przybranego ojca przejąć jego dziedzictwo. t- To nieprawda! — krzyknął Temudżyn. — Ale tym poselstwem dasz, tylko Dżamuce i Sanggumowi podstawę do podłych podszeptów. Choć słowa szlachetnych mnie także wydawały się przekonywające, Czyngis-chan nie usłuchał ich i natychmiast wyprawił gońców w drogę. Następne dni spędzaliśmy wszyscy na czekaniu, a Temudzya na milczeniu. "" V Aż pewnego razu przyszli do ordy chińscy kupcy ze wspaniałymi dywanami, naczyniami ze złota, ze złotymi fotelami i z pozłacaną lektyką i- wystawili to wszystko przed namiotem władcy na sprzedaż. Mieszkańcy ordy cisnęli się tłumnie wokół tych towarów, pożerali je łakomym wzrokiem, z rozkoszą dotykali palcami. Raptem jeden z handlarzy krzyknął: — Cofnąć się, gapie! Czy to jest w ogóle coś dla was, skoro macie więcej pragnień niż baranów? — Kupcy śmiali się i odsuwali ludzi od towarów. — Spicie pod takim nędznym wojłokiem, a chcecie pić ze złotych czarek? — Znowu zabrzmiał szyderczy śmiech. — Zróbcie miejsce waszemu chanowi,'to jemu i jego najbliższym oferujemy te kosztowności! — To tak? — Czyngis wyszedł przed namiot. — To wy sądziciL; że będę kupował od tych, którzy obrażają moich dzielnych wOjów i naśmiewają się z ich ubóstwa? — Dostojny chanie — handlarz padł na kolana — myśmy chcieli... — Milcz, żmijo! — A zwracając się do tłumu, rozgniewany chan zawołał: — Przepędźcie ich z ordy, osmagajcie ich kańczugami, prze-trzepcie im skórę, jeśli się natychmiast nie wyniosą do tego swojego przeklętego miasta, do tych ponurych, murowanych, szczurzych nor. Nienawidzę ich, nienawidzę wszystkich, którzy mieszkają za murami i patrzą na nas z góry, wyniośle, z lekceważeniem, jakbyśmy byli myszami stepowymi. Tłum usłuchał słów chana. A chan rozdzielił potem towary kupców między ludzi. Towarzyszyłem chanowi nad rzekę. Zapytał mnie wtedy o to, co myślę o Togrilu. — Gdyśmy szli na Męrkitów — odpowiedziałem mu — kazał ci trzy dni czekać, Temudżynie. Powiedziałeś wtedy do mnie: „To jest cena Togril-chana za pomoc, której nam raczy udzielić. Nie pochodzi on z tak znakomitego rodu jak ja, ale ma teraz władzę i chce mi przez tę swoją niepuhktualnoić powiedzieć,- że minia stoi nade mną". A ja odpowiedziałem d mo gorszego pochodzenia ,-Jtt na to: „To wobec tego jest tak: On, który jest gorszego pochodzenia, ale' ma władzę,- pomaga tobie, który jesteś znamienitszego pochodzenia, ale nie masz władzy". — Bo też tak było, Kara Czono! — Dokładnie to. samo mi wtedy odpowiedziałeś, na co ja cię znowu zapytałem: „To w takim razie dlaczego ci pomaga, Temudżynie?" — „Bo i on na tym wygrywa!" — odpowiedziałem ci. — „Ale ty też na tym wygrywasz. Czy on się czasem nie boi, że twoja władza może się poszerzyć?" Tak mówiłem do ciebie, drogi Temudżynie. A ty co odpowiedziałeś? — Już'nie pamiętam, Kara Czono. — Powiedziałeś: „Ale on zawsze będzie miał to na uwadze i będzie pilnował, żeby moja władza nie przerosła jego władzy i żeby ją wspierała". Chan popatrzył na mnie zdumiony. Tymczasem dotarliśmy już nad rzekę, brnęliśmy właśnie przez wysoką trawę i po kamieniach. Mewy śmigały nisko pod ciemnym lasem, skrzeczały i siadały na skale sterczącej na środku Keralenu. Było tak, jak w owym czasie, gdyśmy czekali na Togril-chana, i to było także w tym miejscu nad rzeką. — Jeżeli nawet wtedy tak mówiłem, to czyż muszę i dziś tak myśleć, teraz, gdy minione lata uczyniły z nas jedną głowę, jedno ciało i jedną myśl? — Przeciągające niebem chmury rzuciły cień na jego czerwoną twarz. Rzeka pociemniała i chan owinął się w swoją wełnianą opończę, jakby mu było zimno. Zawróciliśmy. Pasterze gnali trzodę do rzeki. W blasku zachodzącego słońca runo owiec zabarwiało się na czerwono. Przy ognisku siedział jakiś stary człowiek, Obok niego leżał zabity baran, odarty ze skóry i tłusty. Stary przeciągał przez pysk zwierzęcia gładkie, gorące kamienie, i trzy razy zginając się w ukłonie zapraszał władcę na posiłek. Ale Temudżyh odmówił pokręciwszy głową. — Dziś jest ostatni dzień — rzekł do mnie. — Tak się umówiłem z gońcami. Jeżeli nie Btaną przede mną, gdy słońce zajdzie za tym lasem bez końca, ukarzę ich. — Mogło im się coś w drodze przytrafić, Temudżynie. Nie dosłyszał mojej uwagi i powiedział szorstko: — Każę napełnić Im buty rozżarzonym piaskiem. i zawiesić im je na szyi. W tym samym momencie na drogę prowadzącą do obozu wpadły szybkie rumaki gońców. • , Poszedłem za chanem do jego jurty. , Weszli szlachetni. Przyszła Bortę. ' ' Dżoczi stanął z tyłu za ojcem. Cisza. Palce władcy głucho bębniły po kościanych głowach lwów, którt 121 i szeroko otwartymi paszczami wyskakiwały z oparć stolca. Chaii^'* trzył w sufit namiotu, również wtedy, gdy wchodzili gońcy. ¦,, — Władca Keraitów kazał nam przekazać ci cztery słowa... ¦< — ...aż cztery słowa? — Głowa jego błyskawicznie wróciła do( normalnego położenia. — Cztery dobre słowa, chanie. Oto one: „Przyjeżdżajcie na zaręczynową ucztę!" Temudżyn rzucił się do gońców, zaczął ich ściskać, rozpłakał się s radości i powiedział: — Wstydzę się teraz, że w tych dniach, kiedyśmy czekali, i we mnie było zwątpienie. Zaraz jutro jedziemy do mojego księcia i ojca. I tak następnego dnia wyjechała z naszego głównego obozu mała karawana. Było nas dziesięcioro, na zapasowych koniach wieźliśmy ze sobą podarki. Z początku odwiedzaliśmy leżące przy drodze ordy, które należały do nas, a potem również i te, gdzie żyła Matka Chmura, która ponownie wyszła za mąż. . — To dobrze, Temudżynie — powiedziała Oelun-eke — że w drodze do Czarnego Boru nad Tołą wstąpiłeś do nas, bo mamy dla cie^' bie złe wieści. — My też mieliśmy z początku złe wieści — odparł Czyngis-chan z uśmiechem -r- ale od wczoraj wieczora wiemy, matko, że mój przybrany ojciec Togril nie dał posłuchu podszeptom Sangguma i Dża-muki, które miały posiać niezgodę. Zaprasza nas na ucztę zaręczynową, no i tak oto wybraliśmy się w drogę, z radością i darami . Oelun-eke zaprowadziła nas do głównego namiotu. Czekał tu ojczym Temudżyna Munglik, a przy nim były dwa koniuchy, młodzi mężczyźni w obszarpanych ubraniach. Matka Chmura powiedziała: — Tyś mnie przed chwilą źle zrozumiał, Temudżynie. Wiedzieliśmy, że jesteś z twoimi najbliższymi zaproszony na zaręczyny, tak jak ty wiesz, i to było wczoraj wieczorem. Ale że ciebie na tej uczcie chcą podstępnie zabić, tak jak zabito twojego ojca, tego dowiedzieliśmy się dopiero co od tych dwóch koniu chów. A ojczym Temudżyna Munglik dodał: — Opowiedzcie chanowi, jak to było. — Było tak — zaczął pierwszy. — Przechodziliśmy wczoraj koło głównego namiotu Togrila, Kilka kobiet i dziewcząt myło tam konwie * i dzbany, i gdy tak myły i czyściły te konwie i dzbany1, trajkotały jak kosy, słyszeliśmy, jak mówiły, że Dżamuka, Sanggum i Togril właśnie postanowili zaprosić Temudżyna na ucztę zaręczynową-i go na niej pojmać. — A potem słyszeliśmy — zaczął opowiadać drugi — jak jedna z kobiet powiedziała; „Ale by dostał nagrodę ten, kto by teraz poszedł do Temudżyna i mu doniósł o tych słowach, które się tu przef-dostały na zewnątrz przez wojłok jurty i nie były przeznaczone dla naszych uszu". — I wtedy przyszliście do mnie? — zapytał Czyngis-chan. — Nie — odparł pierwszy koniuch — bo choć nas to przeraziło, nie chcieliśmy robić nic pochopnie i sprawdziliśmy najpierw te słowa w ten sposób, że po zapadnięciu zmierzchu podkradliśmy się jeszcze raz pod główny namiot, Mój przyjaciel uwikłał strażników w bardzo pożyteczną rozmowę o chorobie kopyt końskich, a ja przycisnąłem ucho do książęcej ściany wojłokowej i posłyszałem taką oto okropną rozmowę: Sanggum: „My przecież dla ciebie, ojcze, złapiemy Temudżyna za ręce i zwiążemy mii nogi". Togril: „Jakże ja mogę wyrzec się mojego dziecka, mojego przybranego syna?! Czy to uczciwe knuć przeciwko niemu taką niego-dziwość, skoro dotychczas był naszą podporą? Niebo by nam nie sprzyjało". Dżamuka: „Drogi Sanggumie, cokolwiek uczynić zamierzasz, ja pójdę za tobą na koniec świata, w przepaść!" Sanggum: „A ty, ojcze?" • Togril: „Ja mam siwe włosy, jestem stary, pozwólcie mi umrzeć w spokoju". Sanggum: „W takim razie zrobimy to sami". Dżamuka: „Tak, zrobimy to sami". . I tu muszę ,dodać: Zaczęli teraz oba} krzyczeć na starego chana, wymyślać mu* że aż wojłok się trząsł i Togril ich błagał, aby zachowywali się ciszej. A gdy w namiocie zrobiło się znowu cicho, stary drżącym głosem rzekł: „Róbcie co chcecie. Sami musicie wiedzieć, jak będzie lepiej". — I wtedy przyjechaliście do mnie? — zapytał znowu Temudżyn. — Nie _ odparł drugi koniuch — jeszcze nie, chanie. Bo teraz Sanggum wyszedł z namiotu i zawołał trzech młodziaków. Później wynosili oni ziemię całymi płachtami, daleko poza namiot, i... — ...wilczy dół? — przerwał mu Cżyngis-dhan. — Tak jest! Nad nim będzie stał twój tron, ozdobiony drogimi kamieniami i złotymi oparciami, i ledwie na nim usiądziesz, spadniesz razem z tronem w straszną przepaść i nie będziesz już słyszał ich szyderczego śmiechu. Światło twoich promiennych oczu zgaśnie jak ognie fałszywych kamieni! ¦— Dam wam jakiś urząd — powiedział chan — możecie jechać mami! . . A ojciec Munglik rzekł: — Wyprawimy doTogrila poselstwo: „Jest wiosna, nasze konie są jeszcze za chude. Musimy je najpierw trochę, odkarmić". To będzie nasza wymówka. Czyngis-chan naglił do pośpiechu. Trzeba było się z tym liczyć, fce mogli spostrzec ucieczkę komuchów. Wówczas nieprzyjaciel by już wiedział, że plan jego został zdradzony, i uderzyłby bez wahania, zanim zdążylibyśmy sobie wybrać miejsce do walki. • W ciemną noc smagał nas rzęsisty deszcz. Wszystkie rzeczy, która 124 utrudniały nam ucieczkę, porzuciliśmy w stepie, zostawiliśmy xa.\.„m siodła, bukłaki pełne napojów, sakwy pełne jedzenia. Zmiemalisńjjr" konie, zgonione zabijaliśmy, aby nie wpadły w ręce ewentualnej goni. Chan nic nie mówił, leżał tylko wtulony w grzywę swoj siwka, a gdy ten zwalniał, dźga? go ^tyletem w szyję. Na postojaeli okręcaliśmy sobie cugle wokół nóg i zasypialiśmy, budziliśmy słą ¦ dopiero wtedy, gdy konie wyjadły już naokoło całą trawę i powlokły nas już kawałek w step. Trzeciego dnia paliło nas słońce. Czwartego jechaliśmy ocienioną stroną gór Mao Undur i natknę- -liśmy się na jakieś wielkie stado koni, które pasterze gnali wzdłuż gór z dzikimi okrzykami. — Co jest, dlaczego uciekacie? — Nieprzyjaciel nadciąga! — krzyknęli pasterze, k-tórzy nie poznali Temudżyna. — Gdyśmy pilnowali naszych koni pasących się w młodej trawie, ujrzeliśmy nagle za sobą żółty pył wzbijany^ przez1 nieprzyjaciela. Zdawało nairrsię, że niebo się na nas wali. . :— A jaka jest odległość między wami a/ nieprzyjacielem? — zapytał Czyngis-chan. — Jeden dzień! O panie, teraz cię poznajemy! Gońcy pomknęli w dół do Kerulenu. My zaś zboczyliśmy na wschód i podążaliśmy do tego miejsca, gdzie czekało wojsko Temudżyna. Akurat w momencie gdyśmy ustawiali do boju wyczerpane długim marszem mingany, szpice keraickiego wojska wbiły się jak nieskończenie długie włócznie w nasze szeregi i złamały ten nasz wypróbowany w wielu bojach szyk. Nieprzyjacielowi udało się nas zaskoczyć. Czyngis-chan zagrzewał naszych wojów okrzykami: — Przeciwnik nigdy jeszcze nie widział naszych pleców! Gońcie go! Nękajcie! Zabijajcie! . , . A jeden z dowódców krzyknął: — Ja będę walczyć pierwszy przed moim przyjacielem! O chanie, każ się później zaopiekować moimi osieroconymi dziećmi! I tak każdy dodawał sobie odwagi krzykiem i rzucał się na przeważające siły wroga. Już/po południu nie istniała zwarta linia. Jakkolwiek tak bardzoś-my się starali przywrócić szyk bojowy, nie udało nam się tego dokonać, bo nawet te nieszczęsne góry i wzgórza utrudniały walkę. Raz znak naszego plemienia powiewał na wzgórzu za nieprzyjacielem, a potem znowu zniknął i nieprzyjaciel na tym wzgórzu zadął w trąby. ' v N Gdy zapadły ciemności i jak czarny całun spowiły zabitych i żywych, Keraiei opuścili, pole walki pierwsi, mogliśmy więc sądzić, żeśmy *wycie.żyli. Chan rwkł: — No i ciągle jeszcze jeateśmy na placu, ale ezyieśmy .IM zwyciężyli? Moje oczy są mokre od łez, lecz czy kto płacze, gdy nieprzyjaciel został pobity? Na noc wycofaliśmy się w górskie wąwozy i zbieraliśmy tych, co przeżyli, a gdy Temudżynowi zameldowałem, że również, jego syn Ugedej i dzielny Boorczu pozostali na polu walki, powiedział: — W boju byli zawsze najchętniej razem, no i też razem umarli, bo się nie chcieli rozłączyć. Ale później podjechał do nas jakiś samotny jeździec. Był to Boorczu. Przed nim leżał na koniu Ugedej, nieprzytomny, z ust i nosa ciekła mu krew. Boorczu zaczął opowiadać: — Zastrzelono mi konia, tak że padł pode mną Uciekałem na piechotę. Gdy szedłem pieszo, Keraici właśnie zawracali i zatrzymali się nad Sanggumem, któremu strzała przebiła policzek. W tym zamieszaniu spostrzegłem konia jucznego, któremu przekrzywiły się juki, i wskoczywszy na jego juczne siodło zacząłem uciekać teraz już konno, i znalazłem Ugedeja, jak leżał prawie martwy w trawie. > Dziwiłem się, że chan nie porwał w objęcia swego ciężko rannego syna Ugedeja i nie pochwalił Boorczu, tylko milczeniem zbył ich przybycie, siedział cichy na skale, nie spał, nje pił i nie przyjmował żadnego pokarmu. Dowódcy namawiali go, żeby natychmiast ruszył z wojskiem w dalszą drogę i nie podejmował już bitwy. Chan popatrzył na nich z wyrzutem w oczach. — Czy ja sam tego nie wiem? Ale czyż zaraz nie rozejdzie się po stepie wieść: Czyngis-chan ratuje się ucieczką? — Co to pomoże, jeżeli nawet wrócimy tu z posiłkami — powiedziałem. — Czyż nie lepiej wycofać się, niż gdybyśmy tu wszyscy mieli umrzeć, niż gdyby nasze kobiety i dzieci zostały zamienione w niewolników, a nieprzyjaciel by triumfował? — Powiedziałeś, Kara Czono, to, co ja sam chciałem powiedzieć. Ale czyż mogę ufać podbitym plemionom? Czy ich znowu nie stracimy, tak jak już teraz straciliśmy, bo niebo było dla nas niełaskawe? Mimo jego szczerej wypowiedzi, w której wyraził to, o czym sami myśleliśmy, opuściliśmy rankiem góry i oderwaliśmy się od Ke-raitów, pozostawiliśmy za sobą tylko kilku zwiadowców, którzy uganiali w porannej mgle i mieli zwodzić nieprzyjaciela. Keraici jednak nas ścigali, ale że zostawiliśmy im bez walki urodzajne tereny pastewne, i oni nie szukali starcia, tylko bezszelestnie przekradali się za nami przez step, jak stado wilków, które czyha na odpowiedni moment, i Tak wiec odstęp między nami był zawsze ten sam. Gdy dotarliśmy nad strumień Tungge, chan wezwał do siebie kilku gońców-śtrzał, którzy musieli się nauczyć na pamięć i przekazać Togril-chanowi następujące posłaniet — Stanąłem obozem na wschód od strumienia Tungge. Trawa tu wspaniale wybujała i nasze konie się już ładnie zaokrągliły. Mam coś mojemu przybranemu ojcu do posiedzenia i wzywam go, aby on także przemówił: Jaki gnitw #< do tego pchnął, żeby mnie tak przestraszyć? Jeżeli już musisz' kogoś straszyć, to dlaczego nie straszysz swoich złych synów i nie. wymywasz ich nagle z głębokiego snu? Poniżono stolec, na którym siedzę, rozproszono dym, który bije w górę. Dlaczegoś mnie tak nastraszył? Ojcze mój, czyś podburzony został przez jakiegoś człowieka stojącego z zewnątrz, czy też podjudzony przez kogoś, kto nam stoi na zawa-/dzie? I cośmy ze sobą uzgodnili? Czyż na Czerwonych Wzgórzach pasma górskiego Dżorkan Kałdun nie powiedzieliśmy sobie: Jeśli będziemy podburzani na siebie przez jakąś jadowitą żmiję, nie damy się podburzyć, tylko dawać będziemy wiarę temu, co się uładzi naszymi własnymi usty? Jeżeli wóz o dwóch dyszlach złamie jeden z nich, wół nie może,go ciągnąć dalej. Czyż nie jestem drugim twoim dyszlem? Gdy u dwukołowego wozu złamie się jedno koło, wóz nie może jechać dalej. Czyż nie jestem takim drugim twoim kołem? Ojcze mój, co masz mi obecnie do zarzucenia? Pchnij do mnie gońca i powiedz mi, jaka jest przyczyna twojego gniewu. Drugie posłanie Czyngis-chana poszło do Sangguma. Brzmiało ono następująco: Ja jestem synem', który się urodził-w ubraniu, ty jesteś synem, który "urodził się nagi. Nasz ojciec równo o nas dbał. Ty, Sanggumie, ze strachu przed tym, że >mogę stanąć między wami, prześladowałeś mnie swoją nienawiścią. Nie dopuść teraz do tego, aby serce naszego ojca cierpiało ze zmartwienia, tylko rozweselaj go, wieczorem i rankiem, kiedy do niego przychodzisz i od niego odchodzisz. Nie przyczyniaj mojemu ojcu troski i zmartwienia, i nie odstręczaj go od siebie tym, że ciągle jeszcze nie porzucasz swoich dawnych knowań i dalej obstajesz przy tym zamiarze, aby jeszcze za życia ojca zostać władcą! Czekam na wieści od ciebie, Sanggumie, na brzegu strumienia Tungge! ¦ Na odpowiedzi nie musieliśmy tym razem długo czekać. Gońcy— przywieźli ze sobą tylko milczenie i byli szczęśliwi, że ich nie zabito. ' Gdy się zrobiło jasno, zobaczyliśmy, że Keraici wbili w ziemię stepową swój proporzec wojenny. Wysokp powiewał nad wysoką trawą, a ja leżałem wśród kwiatów, których Złota Lilia tak się bała. Ale i dla mnie wiosna miała smutne oczy, chociaż nie mówiłem nic o tym Złotej Lilii. Temudżyn chodził z kilkoma swoim^ dowódcami po łące i naradzał się z nimi. Te tak proste plecy, wyprostowane zwycięstwami, \ były teraz zgarbione, jakby dźwigały przez step wszystkich zabitych w ciągu ostatnich lat. Nad strumieniem dowódcy usiedli na ziemi, pośród pięknych kwiatów i miękkich traw, w pobliżu samotnej jodły, która rozpościerała nad nimi swe ciemne konary jak wielkie bielone ręce. I kiedy chan tak rozmawiał z dowódcami, popatrywał raz po raz ha to złowróżbne posłanie, które po drugiej stronie strumienia Tungge trzepotało na wietrze./Do tej pory jeszcze żaden sztandar nie zbił go z tropu i żadna wojna nie wtrąciła w przygnębieni*, 127 a ter*z popatrywał niepewnie na t^ płachtą nieprzyjaciela, po czym rozprawiał z dowódcami jeszcze namiętniej. Gdyśmy się dowiedzieli, że ojciec Kułan wycofał się ze swoim plemieniem i pozostawił wiadomość, że woli żyć spokojnie w swoich lasach północnych niż niespokojnie w szeregach Czyngis-chana, Te-mudżyn wrzasnął na mnie: — Czyż go wtedy nie oszczędziłem przez ciebie? — wrzasnął. — Ci zbuntowani Tatarzy milczą, bo ich pozabijałem, a ci zdrajcy Merkici opuszczają mnie, bo ich zostawiłem przy życiu! Nie potrafiłem tak prędko odpowiedzieć. A przy tym sens /jego wypowiedzi był dla mnie zupełnie jasny. Chan wbił we mnie gniewne sppjrzenie. Oczy wyłaziły mu z orbit, blizna na szyi pulsowała mu krwią. — Ty milczysz, gdy powinieneś się bronić? Odpowiedziałem spokojnie: — Milczałem, bo te słowa dobierał ci popędliwy gniew, a czyż gniew jest dzieckiem mądrości? Mówisz, że ci zdrajcy Merkici cię opuścili, bo ich zostawiłeś przy życiu! Czy ten sposób myślenia nie jest zbytnio uproszczony? Jeśli się wszystkich pozabija, nikt już nie będzie mógł uciec. To prawda. Ale kto potem przyjdzie do ciebie, Temudżynie? — Mimo to wszystkich ich pozabijam i tym samym zastraszę tych, którzy jeszcze są przy mnie. — Spojrzał znowu w kierunku keraickiej chorągwi. — Wszystkich? — Wszystkich! — Step podniesie krzyk, Temudżynie! — Cofnąłem się o krok. — Zabij ich władcę, bo to on dopuścił się zdrady, ale me zabijaj czterystu merkickich wojowników, którzy byli posłuszni swojemu władcy, tak jak nakazuje prawo stepu. . ¦ ' ' — Dwoje zostawię: moją piękną Kułan i jej ulubionego brata — odparł chan i dotknął mnie tym, czułem się tak, jakbym mówił do bezdusznego głazu. Nasi złapali to merkickie plemię i przyprowadzili je wieczorem z powrotem nad strumień Tungge. Chan rozkazał przygotować nad wodą wiele ognisk i powbijać wokół nich w ziemię niskie pale. Do tych pali przywiązano jeńców, którzy teraz siedzieli przy ogniskach niby strażnicy. Następnie podłożono ogień. Czyngis-chan powiedział: — Ponieważ nie chcieliście mi służyć żywi, to teraz wyświadczycie mi wielką przysługę martwi! Ogień ogrzewać będzie wasze wyziębione ciała, a nieprzyjaciel będzie myślał, że to ja ciągle jeszcze siedzę- z moimi ludźmi nad tym strumieniem. Tymczasem odjedziemy stąd i jedna noc wjąprzedzenia nam wystarczy, abyśmy mogli zatrzeć po sobie ślady. — Temudżyn podszedł od tyłu do władcy Merkitów i zabił go, i żaden dźwięk nie zmącił tego okrutnego wieczoru. — Tak będzie ze wszystkimi, bo nieprzyjaciel nie może zostać ostrzeżony — powiedział. A potem stojący za 128 .. > . ¦' ¦ ' ' •'¦• ¦ , ¦ - ¦:, • ¦ ¦¦ ¦¦.'"-¦,> '?'j^.:. palami woje uczynili tó, co im nakazano, i być może, ieyteimy^j^^, mu ręka nawet zadrżała, gdy sobie pomyślał, że i jego, gdyby Ęył jeńcem, można by tak samo zabić tylko dlatego, że> był posłuszny' swojemu władcy. . . •,] , «. " Chan zawołał mnie: — Kara Czono! „' / ¦ Ale nie odezwałem się, bo poszedłem do tej wysokiej, samotnej jodły, aby oczy moje nie musiały już dłużej patrzeć na to, cdw fijy^- ślacb potępiałem. W wodzie strumienia odbijały się płomienie wielu . ogni. Woda ta płynęła teraz jak krew i jak krew toczyła 'się \pó ostrych kamieniach. ' " Chan zawołał mnie znowu: — Kara Czono! v I znowu się nie odezwałem. Moje usta były tak mocno zaciśnięte, jakbym już nie miał ich otworzyć do końca życia. ' Chan zawołał mnie po raz trzeci. i Aby nie robić hałasu, wojsko wyruszało małymi grupami.1 Ja po-, zostałem jeszcze jakiś czas pod tą samotną jodłą, i nie byłem sam, choć nie udałem się do tych, których władca tu zostawił, by pod- ¦ sycah ogniska i w, ten sposób zwodzili nieprzyjaciela aż do rana.. I choć tyle myśli kłębiło się. we mnie, nie mogłem znaleźć takiej, która by ze mnie zdjęła ten ciężar. Gdy dosiadałem mojego gnia-dego i popatrzyłem na ten rozżarzony łańcuch na brzegu/gdzie niby śpiący wojownicy siedziało czterysta trupów, pomyślałem sobie: — Trudno jest, mój ojcze, żyć tak, jak ty żyłeś! Rankiem dogoniłem chana, słońce ukazało nam równinę bez trawy, bez kwiatów, bez wody. Umierające z pragnienia kępki butar-gany * drżały głodne na wietrze. Gliniasta ziemia miała tysiące rys i zmarszczek, i z niejednej niecki wyzierała kałuża jak ^ślepe oko, mętne i skażone bielmem, pokryte nalotem żółtego pyłu. Kiedyśmy tak jechali i jechali, Temudżyn me zwracał na mnie , uwagi i nie mówił już też więcej do mnie, dowódcy swojej gwardii przybocznej, zrób to lub zrób tamto, tylko wydawał teraz rozkazy mojemu zastępcy. . Po kilku dniach jazdy przez to pustkowie, na którym nie było na co polować prócz szczurów, chan zebrał swoich najlepszych przyjaciół wokół kałuży z cuchnącą wodą Czerpali tę wodę i zaspakajali nią pragnienie, a Temudżyn przysięgał, że każdy, kto opuści jego szeregi, stanie się tym, czym jest ta woda; Stałem-z boku, bo mnie nie wołał. Zwiadowcy zameldowali nam, że Keraici pod Togrilem zrezygnowali z pościgu i zgubili nasz ślad. A więc stało się to, co chan przewidywał, i ponieważ w dwa-dni później dotarliśmy do jeziora Baldżuna, skończyły się także nasze męki, jakie cierpieliśmy na tym * Butargana — trawa rosnąca na lolniskach, na miejscu Wyschniętych jezior i ctawów. / . ¦ Czarny W11K ' -- pustkowiu. Gdyśmy ujrzeli to jezioro, wydawało nam się, jakby spadło na ziemię błękitne niebo. Nagle zjawił się brat Czyngis-chana Kasar, któregośmy oczekiwali z całą jego ordą, żeby nam pomógł. Przywiódł jednak ze sobą bardzo mało ludzi, bo Keraici zaskoczyli go i roznieśli w perzynę, porwali mu kobiety i dzieci, tak że i on błądził głodny po tej równinie bez trawy i wody. — Żywiłem się surową skórą zwierząt i tęsknotą — powiedział Kasar, gdy skończył swoje opowiadanie. " Jakkolwiek klęska ta bardzo nas wszystkich przygnębiła, Temu-dżyn pierwszy podniósł głowę i powiedział z uśmiechem: — Kasar, wyślemy do Togrila w twoim imieniu poselstwo, z którego się ucieszy. N ' , ¦— Ty się śmie jesz, bracie, a om moje żony i dzieci trzyma w niewoli..*? — Śmieję się z podstępu, Kasar, który mi bogowie w tej chwili podsunęli. Zawołaj dwóch spośród twoich najwierniejszych ludzi, powiem im, co mają przekazać mojemu przybranemu ojcu. Kasar skinął na dwóch mężów; nazywali się oni Kaliudar' i Cza-kurkan. Kaftany mieli obszarpane, twarze zapadnięte. Patrzyli zaognionymi oczyma na chana, który mówił: — Jedźcie do Togrila, który był kiedyś moim ojcem z wyboru, i przekażcie mu następujące słowa, tak jak gdyby wypowiedział je Kasar: „Rozglądałem się za moim starszym bratem, ale straciłem go z oczu. Szedłem po jego śladach, ale nie mogłem znaleźć jego drogi. Wołałem także Temudżyna, ale on nie usłyszał mojego głosu. Śpię z gwiazdami nad głową na gołej ziemi. Moje żony i dzieci są w twoim ręku. Jeśli dostanę od ciebie jakąś gwarancję i dasz mi nadzieję, oddam się pod twoją władzę". Tak macie do niego mówić, Kaliudarze i Czakurkanie, i musicie to zrobić w taki sposób, jakby to wszystko powiedział mój brat Kasar, Mnie i moich ludzi ani nie znaleźliście, ani nie widzieliście, niech w umyśle Togrila powstanie wrażenie, że to gołe pustkowie wysłało nas wszystkch na wieczne wysokości, skąd już nie ma powrotu. Obaj wysłannicy natychmiast ruszyli w drogę. Zebrani zaś sławili spryt chana, i choć nie dawałem tego po sobie poznać, zgadzałem się z nimi. .KAGAN Nad jeziorem Baldżuna konie mogły sobie nareszcie wypocząć, a i my też nie musieliśmy pić z glinianek tej śmierdzącej wody ani żywić się chudymi szczurami stepowymi, bo w szuwarach roiło się od kaczek, gęsi i łabędzi. • . Jeszcze zanim wrócili gońcy, przyłączyło się do nas kilka plemion, które uciekły od Togrila, ponieważ je, pijany zwycięstwem, ograbił albo nie podzielił się z nimi łupami. Dżamuki też już nie było \wobo--zie Keraitów. Wywiadowcy meldowali, że doszło do rozdźwięku pomiędzy nim a Togrilem, ponieważ jeden chciał być czymś więcej i&t 'drugi. Mimo tego poróżnienia wojsko Keraitów ciągle jeszcze było dziesięć razy liczniejsze od nas, tak że dalej baliśmy się otwartej walki. . ; Aż tu pewnego dnia gońcy wrócili. Już z daleka rozpoznaliśmy Kaliudara i Czakurkana, ale w środku między * nimi jechał jakiś nieznajomy jeździec. Gdy byli już tak blisko, że przed oczyma ich roztoczył się nasz wielki obóz, obcy zawrócił nagle konia i zaczął uciekać. Czakurka*n - założył strzałę, napiął cięciwę i ugodził czarnego bachmata ze złoconym siodłem w zad, tak że koń usiadł. Ludzie Kasara pojmali przybysza i przyprowadzili do chana. Śmiejąc się Kaliudar powiedział: — On się nazywa Iturgen, i stary Togril przysyła ci go, Kasarze, jako zakładnika, przez co dhce powiedzieć, że się zgadza przyjąć cię w poczet swoich poddanych! —r Temudżyh! — wykrzyknął Iturgeif przerażony. — Ty żyjesz? , Czyngis-chan dał ruchem głowy Kasarowi do zrozumienia, że może(rozporządzać* tym człowiekiem, i Kasar ściął Keraita nie zatnie-/ niwszy z nim nawet słowa. Potem Kaliudar i Czakurkan powiedzieli, że Togril rozbił swój złoty namiot na znak zwycięstwa nad Temudżynem, przygotowuje . się do pobicia pozostałych nieprzyjaciół i do uroczystej uczty, która ina zakończyć wojnę. — On się niczego nie spodziewa i myśli-, że wy wszyscy jesteście już u bogów. ¦ — No dobrze — rzekł Czyngis-chan — mój przybrany ojciec odpowiedział nad strumieniem Tungge na moje poselstwo proporcem wojny, A więc się mnie wyrzekł. I ponieważ się mnie wyrzekł, sa-stosuję wobec niego fortel wojenny. Okrążę go i złapię, gdy be4zit •• 131 1 siedział ptzy'stole biesiadnym i zachowywał się jak zarozumiała czapla. Tego głupiego Sangguma zabijemy od razu, skoro go tylko spotkamy, bo to on jest wszystkiemu winien, starego Togrila jednak przyprowadźcie do mnie, żebym mógł z nim jeszcze sobie trochę pogadać, chcę zobaczyć, jak się będzie trząsł! Rozbrzmiały komendy. "Woje wskoczyli na siodła. Straż tylna zaczęła zwijać namioty. W niebo wzbiły się tumany kurzu. Przestrzegając ceremoniału jechałem z prawej strony władcy, mój zastępca z lewej, a pozostali gwardziści otaczali nas jak wachlarz, kłóry w zależności od sytuacji mógł się szeroko rozwijać lub prawie Całkowicie zamykać; Aby nie' męczyć koni, jechaliśmy z początku powoli, tak Wolno, że pstrokate ogony jaków na drzewcach włóczni prawie wcale się nie ruszały. Temudżyn rozmawiał z moim zastęp" <Ą, mnie zaś zbywał zimnym milczeniem i nawet na mnie nie patrzył. Nie cierpiałem z tego powodu, milczałem, tak jak i on milczał, bo przecież to nie ja pogwałciłem prawo stepu. Gdybyśmy wrócili na nasze dawne leże nad strumieniem Tungge, 2 trawy "wyzierało już tylko te czterysta niskich pali, niby czterysta płloów wyciągniętych do przysięgi. Pale te sterczały nad kwiatami, które kwitły wszędzie naokoło, a ponieważ było upalne popołudnie, smętnie poschylały główki. Na wielkich zielonych rękach samotnej jodły siedziały sąpy i odtąd już nas nie odstępowały. Następnego wieczora dotarliśmy do obozu Keraitów i otoczyliśmy go, tak jak chan nakazał, Walka trwała dzień i noc, nocami niebo płonęło łuną, a w dzień słońce gasło za gęstą warstwą dymu, roznoszonego po stepie przez wiatr. A więc wszystko potoczyło się tak, jak władca zaplanował. Gdy trzeeiego dnia nieprzyjaciel się nareszcie poddał i Czyngis--chan wraz ze swoją- gwardią przyboczną wdarł się do złotego namiotu władcy Keraitów i nie znalazł w nim ani Togrila, ani Sangguma, krzyknął: — Gdzie jest ten, który był kiedyś moim ojcem? Gzyżby się schował pod wojłokiem i dygoce ze strachu na, Całym ciele? Mam dla niego nowinę, którą mi zesłali bogowie! Nikt nie umiał na to odpowiedzieć. Temudżyn znowu zawołał: — A jego syn gdzie się schował? Chcę mu wyrwać język, aby nigdy więcej nie siał niezgody. Wówczas wystąpił z gromady jeńców jakiś człowiek i zwrócił się do Gzyngiś-chana; — Nazywam aię Kadak*baatur> Trzy dni i trzy noce walczyłem razem z moimi ludźmi i myślałem sobie przy tym; Jak by tu złapać i wydać na śmierć tego człowieka, którego kiedyś uważałem za mojego prawowitego władcę? No i nie zdołałem ci go wydać, Czyńgis-chanie, tylko dalej ciągnąłem walkę, aby On miał możność uratować sobie życie i wraz ze swoim synem ujść stąd daleko. Jeżeli mam być teraz za to zabity, to umrę. Jeżeli jednak zo<- 182 praca C*yngis~eh«ma ułaskawiony, oddam mu Wszystkie moje siły! Temudżyft ujęty szczerością tych słów odparł; — Azalii ten, kto nie potrafi wydać sWego prawowitego władcy, tylko dalej waleay, aby ów mógł uratować sobie ży-de i ujść jak najdalej, ntó jast prawdziwym mężczyzną? Taki mąż nadaje się na druha! Gdy zdobyte na wrogu kobiety," szaty, broń, złote nacźyiiifl db wina, czarki i puchary zostały już rozdzielone i chan szczodrze obdarował sWolćJii najwierniejszych przyjaciół, zostaliśmy jeszcze jakiś c&as W górach Abdżia Kodeger, Tetnudżyn zaczął na nowo formować swoje wojsko i wydał rozkaz, na mocy którćgo mieli bye straceni WSzyścy, którzy W czas klęski go nie Słuchali lub zdradzili, a teraz, po odniesieniu, tego wielkiego zwycięstwa, znowu chcieli być % niffi. Pierwsi zostali zabici i zrzuceni ze sksły w przepaść dwaj byli dowódcy, którzy wtedy na tym pustkowiu ze śmierdzącą wodą w gli-niankach nie chcieli złożyć przysięgi, bo stracili wiarę W zwycięstwo. Pó nich woje przyprowadzili wielu związanych setników i .Strącili , ich w przepaść z twarzami opromienionymi wschodzącym słońcem. Chan zarządził „krzyczącą śmierć", a nie „cichą", przy^ której zapychano usta ziemią i trawą, tak że dzień i noc słyszeliśmy to konanie w mękach, i też mieliśmy je słyszeć, bo władca powiedział: „Macie to odczuć na własnej skórze. Niech zadrżą ci, którzy sądzą, że mógłby być jeszcze ktoś prócz mnie, komu mogliby służyć. Ale to jest tak samo niemożliwe, jak gdyby ktoś chciał wsunąć dwa miecze do jednej pochwy!" ! Opuszczony jak pies obozowy siedziałem przed namiotem Czyngis* -chana. Nawet mój zastępca mnie omijał, odkąd zaczęto wrzucać do. przepaści nieposłusznych. Nocami targał mną strach. W snach uciekałem do Złotej Lilii i Tenggeriego, a z nimi na północ, w ciche rozległe lasy, nad Gzyste, połyskliwe strumyki, gdzie Złota Lilia i ja nie musielibyśmy się już bać wiosny i lata, gdzie moglibyśmy się cieszyć powrotem śpiewających ptaków. I znowu wschodziło słońce i woje pędzili następnych nad przepaść. -Strącali w nią razem z nimi moje sny, bo biały dzień mówił tói: Chcesz uciekać? Może by ci się nawet i udało ujść na północ, gdy*-byś był sam. Ale samemu nie wolno ci uciekać, bo w głównyto obo-tie nad Kerulenem czeka Złota Lilia. A więc najpierw musfaz pole*1 chać po nią i dopiero wtedy umykać na północ. Ale to jest nieaiojifli"rv We. Chan tymczasem odciąłby ci drogę do obozut 'V:/;'UM.- Któregoś ranka Temudżyn powiedział: — Przyślijcie Bli ^$|ff||J siedzi na prawo od moich drzwi namiotowych. i ł| Tego? Wstałem i posłusznie poszedłem do chana. N«-st*i?H niiałem czasu. Przełknąłem go, Choćby mi miał nawet " wnętrzności, na mojej twarzy nie może go być widać. , — Kazałaś mnit zawołać? — .Temudżyn siedział na złotym stolcu przy ścianie obciągniętej błękitnym jedwabiem. — Tak — powiedział i pstryknął palcami, na co strażnicy i sługi opuścili namiot. — Tak, kazałem cię przywołać! Na tle błękitnej ściany żółta szata robiła wrażenie rozpływającego się słońca. / — Dlaczego przyszedłeś — zapytał cicho. — Dlatego, że... — słowa iswięzły mi w gardle. Dopiero teraz zrozumiałem, czemu powiedział: „Tak, kazałem cię przywołać!" — Dlatego, że? — Odchylił głowę do tyłu i uderzył nią o błękitny jedwab. Niebo zadrżało. / — Dlaczego miałbym nie przyjść, chanie? — odpowiedziałem mu wymijająco. - " Teraz zdawał się zastanawiać. I w tym momencie dopiero spostrzegłem się, że strażnicy n^e odebrali ncu pasa ani czapki i miecza. To mi dodało trochę''pewności siebie, chociaż wiedziałem, że niektórym skazańcom chan sam odbierał te oznaki godności. — Pytasz: „Dlaczego miałbym nie przyjść, chanie" — zaczął znowu — ale czy zawsze przychodziłeś, gdy się wołałem? — Nie.' ' "¦ — A jczy nie trzeba przychodzić zawsze, gdy chan woła? Zastanawiałem się. Pułapka? — Właściwie w twoim pytaniu już tkwi odpowiedź. Cóż więc pozostaje? Jeśli powiem „tak", uratuję sobie, być może, życie, jeśli powiem „nie", wrzucisz mnie, być może, do przepaści! ' Czyngis-chan wstał. — Czyż już nie powiedziałeś „nie"? Dwa razy cię wołałem nad strumieniem Tungge i dwa razy nie słyszałeś, choć cię widziałem, jak stoisz pod jodłą. — tJsiadł z powrotem. — A ty czy słyszałeś wtedy, gdy rozmawiałem z tobą o Merki-tach? Mówiłem jak do głazu, jak do twardego głazu. . ~ ¦ Znowu się zerwał z miejsca, ^zaczął biegać tam i z powrotem na tle błękitnej ściany z jedwabiu, nagle przystanął, zwrócić ku mnie głowę i krzyknął: — Czy muszę cię słuchać, gdy mi się twoje słowa nie podobają, nie podobają jako chanawi? Czyż nie jestem także i twoim panem? • Do namiotu wszedł goniec i zameldował, że Togril i jego syn Sang-gum wpadli w ręce jednego%z plemion, które przed laty obrabowali. — Zostali straceni. Wódz' kazał głowę Togrila oprawić w srebro i umieścić ją ż tyłu na oparciu swego tronu, tak aby umarły patrzył na wschód. Gdy gpniec wyszedł, Czyngis-chan rzekł uroczyście: — Teraz państwo stepowe stoi przede1 mną otworem. Wszyscy, którzy mieszkają w wojłokowych jutrach, należą do mojego ludu. Tobie zaś, który najdłużej stałeś po mojej stronie, chcę powiedzieć tylko tyle: Ci, co nie usłyszeli tylko raz mojego wołania, umarli w przepaści, tobie, który nie usłyszałeś dwa razy mego wołania, daruję życie, dla-. v 134 tego że mi właśnie w tej chwili przyniesiono rozstrzygającą wieść. Odbieram ci jednak tę funkcję, którą ci kiedyś powierzyłem, aby przed moimi drzwiami nie stał ktoś, kto zatyka uszy, gdy go wołam! Idź do jednego z dziesiętników i wstąp do podległego mu szeregu! Zgiąłem się w ukłonie jak przed kimś obcym. Na dworze, w jasnym słońcu, pomyślałem sobie: Przyjaźń można zawierać tylko z równymi sobie, a nie gdy jeden stoi wyżej, a drugi niżej. Tak powiedział kiedyś mój ojciec. A innym razem znów zauważył, że istota przyjaźni polega na wzajemnej wymianie sprzecznych ze sobą zdań, na twierdzeniu i zaprzeczaniu, tylko w ten sposób można dojść do prawdy i ją szanować. Ale jak, zastanawiałem się, można być przyjacielem komuś,"kto dławi sprzeciw, dlatego tylko, że jest chanem, że nosi miecz i trzyma w ręku złote cugle? Tak sobie myślałem, gdy szedłem przez obóz, wzdłuż długich szeregów białych namiotów, i doszedłem do wniosku: Gdy byłeś młodzieńcem, miałeś przyjaciela, ale nie miałeś mądrości twojego ojca. A gdy oto jesteś teraz mężczyzną, utraciłeś jedno, aby znaleźć drugie. Tó wszystko działo, się owego dnia, gdy nadeszła wiadomość, że Togril i Sanggum nie żyją. Jeden wszakże się ostał: Dżamuka. Ponieważ nie przebywałem już' w pobliżu chana, nie znałem też jego myśli ani zamiarów, zanim dotarły one do wojów, Dziwiło mnie tylko, ze choć rozbiliśmy potęgę Keraitów, ciągle jeszcze stoimy obozem u stóp gór,Abdżia Ko-deger i ciągle jeszcze nie wracamy nad błękitny Kerulen. A potem nagle wojsko wyruszyło w nowy bój. Dżamuka sprzymierzył się z wodzem Najmanów Baj Buka, czyli Tajangiem. Mój mingan, w którym służyłem, pozostał jako ubezpieczenie tylne w kotlinie u stóp Królewskiej Skały. Po zwycięstwie brał jeńców, między innymi wziął do niewoli jednego z najmańskich dowódców wojskowych, któremu ciągle jeszcze twarz konwulsyjnie drgała ze strachu i który opowiadał, jak to jego wódz Tajang, pełen przerażenia, pytał Dżamukę w trakcie walki: „Kim są ci ludzie, którzy nas prześladują jak wilki owce?" * A Dżamuka odpowiedział: „Są to cztery psy Temudżyna, karmione'ludzkim mięsem, uwiązał je na żelaznym łańcuchu, mają miedziane czoła, szlifowane zęby, szydła zamiast języków i serca z żelaza. Zamiast biczysk mają zakrzywione szable. Piją rosę, jeżdżą na wietrze i podczas bitew żrą ludzkie mięso. Teraz są spuszczone z łańcucha, ślina cieknie im z pysków, tak się cieszą. Te cztery psy to: Dżebe, Boorczu, Dżemie i Subeetaj". Na to spytał Baj Buka Tajang: „Kto to jest ten z tyłu, który rzuca się na swoje ofiary,jak zgłodniaiy jastrząb?" „To sam Temudżyn — odpowiedział Dżamuka — od stóp do głów zakuty w żelazny pancerz, rzeczywiście przyleciał tu jak zgłodniały jastrząb. Czy widzisz, jak atakuje? A ty mówiłeś, Tajang, że skoro 134 tylko ten Mongoł tu przyjdzie, zostaną z niego tak jak z owcy tylko kopyta i rogi! A teraz, co teraz powiesz?" Tak opowiadał ów najmański dowódca o^bitwie, a gdy skończył, poprosił 6 sztylet i padając na kolana powiedział: — Mój wódz Baj Buka Tajang padł w walce. Jakże ja mógłbym dalej żyć? — po czym wbił sobie nóż w pierś i umarł, nie otworzywszy już więcej swych sinych ust. . , Co zaś się tyczy Dżamuki, to spotkała go łaska ze strony chana, bo umarł taką śmiercią, przy której nie popłynęła krew. Temudżyn kazał go udusić. ' Tak oto powstało państwo stepowe. Nareszcie pociągnęliśmy na południe nad Kerulen; bardzo się cieszyłem,'że po tak długim czasie znowu będę mógł być razem ze Złotą Lilią i Tenggerim. Ale tuśmy wcale nie zostali. Jeszcze zanim rzeką*zamarzła i rozszalały się w dolinie zawieje śnieżne, powędrowaliśmy z ordą na północ ku Ononowi. Nad tą rzeką miał powstać i wielki obóz główny, pośród ciągnących się w nieskończoność łąk, którym teraz nie zagrażał już żaden wróg. . Tak więc tej zimy siedziałem znowu ze Złotą Lilią i Tenggerim Jak kiedyś przy ognisku. I znowu wiatr; sypał śniegiem przez szpary w wojłoku. Już nie mówiłem: zima jest długa i piękna, bo mogę być przy tobie, Lilijko, tylko powiedziałem: — Tym razem nie będziesz musiała się* smucić, gdy będą wracały śpiewające ptaki i nie będziesz musiała płakać, gdy będą się rozwijać kwiaty... Żona ucałowała mnie, w jej oczach już zajaśniała wiosna. Tego samego lata, w roku tygrysa *, Czyngis-chan zwołał wielki kuriltaj ** wszystkich żyjących w jurtach ludów, na który zostali zaproszeni szlachetni z żonami. W samym środku ogromnej ordy nad Ononem wznosił się największy namiot spośród wszystkich, tak samo łabędziobiąły, jak powiewająca przed nim chorągiew rodowa z sokołem i krukiem. Na dziewięciu *** pozłacanych kolumnach wspierało się> sklepienie pa-* łacu, wyłożonego naokoło czerwonym brokatem. Szerokie, osłonięte baldachimem wejście niby czarne oko spoglądało na południe, a na' wbitym w ziemię buńczuku*z rogami jaka, na samym szczycie drzewca, powiewały czarne końskie ogony. " Namiot był jeszcze pusty, tylko rzemieślnicy krzątali się przy tronie, ich zwinne ręce wykładały go drogimi kamieniami, plotły ze złotych wici siedzenie dla władcy. ' _ Ja zaś należałem do tych tysięcy mężczyzn, którzy przed ordą doili • Rok 1206 n.e. '*• Coś w rodzaju sejmu. *** W pojęciu Mongołów szczęśliwa liczba. tysiące kobył, Złota Lilia zaś do tych tysięcy kobiet, które doiły tysiące krów. Podczas gdy z jednego powstawał szumiący kumys, z drugiego pędzono ognisty ajrak. W dniu wyboru szlachetni położyli przed pałacem czarny wojłok, na którym usiadł chan.. Potem ukazał się Kokoczu* ów stary szaman, który kiedyś wyczytał z owczej kości słowo „Cźyngis". Stanął przed władcą i ludem i rozłożył ramiona. Patrzyliśmy na niego ze czcią, bo był to święty, który nocą, gdyśmy wszyscy spali, wstępował do nieba, rozmawiał z duchami, który potrafił głodować, aby przebłagać bogów, który najsroższy mróz znosił bez szemrania i nawet na śniegu siadał beż odzienia. Tedy Kokoczu rzekł: — To Wiecznie Błękithe Niebo kazało mi ludowi mongolskiemu oznajmić, że Temudżyn, zwany Czyn-gis-chanem, ma być wyniesiony do godności kagana! * ' — Chcemy, prosimy cię i Rozkazujemy ci, abyś został panem i władcą naszym! — zawołali szlachetni. — Naszym Czyngis-ka-.ganęm! Czerń szalała. ( Szlachetni złapali czarny wojłok za cztery rogi, dźwignęli go w górę i zanieśli swego pana na tron. Obok niego siedziała Bortę, u stóp synowie i córki oraz Matka Chmura i ojczym władcy "Munglik. Nieco z boku od tronu zajęły miejsca dalsze żony kagana, wśród nich piękna Kułan z małym synkiem na ręku. Słońce padało na wspaniałe szaty i na dumne twarze. Temudżyn wstał i rzekł: — Nasze nowo powstałe państwo bardzo się rozrosło, woje! Rozciąga się od gór Chingan na wschodzie aż do Ałtaju na zachodzie, od jeziora Bajkał na północy aż po pustynię Gobi na południu. Mojemu słowu posłusznych jest trzydzieści jeden ludów, czyli dwa miliony ludzi. Jest wśród nich lud, który liczy czterysta tysięcy ludzi. Podobny do szlachetnego kryształu lud mongolski, który na przekór wszystkiemu, nie zważając na cierpienia i niebezpieczeństwa, dzielnie stał przy mnie i w spokoju ducha znosił radość i ból, jest najszlachetniejszy ze wszystkiego, qo żyję na tej ziemi. Do końca dawał mi dowody swojej wierności, w chwilach największego niebezpieczeństwa, dopóki nie osiągnąłem celu, i dlatego chcę, aby dalej nosił nazwę „Błękitni Mongołowie"-. Okrzyki niesamowitej radości przeszły przez szeregi zebranych. Chan wstał i podszedł do jednego z licznych wielkich kotłów z końskim mięsem^Nadział na nóż najlepszy kąsek i zaniósł go Boorczu, który, tak jak i pozostali dowódcy, stał w uliczce buzujących ogni ofiarnych; Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, bo według starego zwyczaju chan odznaczał w ten sposób dowódców swego wojska. Potem władca nakazał spokój i powiedział: — Jeżeli chcecie, żebym był waszym panem, to wszyscy musicie być chyba także gotowi * Władca nad władcami 136 137 i zdecydowani robić to, co wam rozkażę: przychodzić, gdy was zawołam, iść, gdzie was poślę, i zabić każdego, kogo wam wskażę? — Jesteśmy, gotowi, kaganie! — krzyknęli szlachetni i dowódcy, bo tylko do nich odnosiło się to pytanie. — Zatem bfdzie panował porządek i pokój! — Chan podniósł swój złoty puchar ponad głowy, i wszyscy szlachetni podnieśli w górę swoje, puchary, a pospólstwo dzbany, i tak oto radość ozdobiła lato, mężczyzn, kobiety i dzieci. Rozbrzmiewała muzyka. Bębny, trąbki, rogi i raz po raz delikatne dzwonienie setek dzwonków. Mężczyźni tańczyli przed chanem, kobiety przed Bortę. Raptem przecisnął się do tronu jakiś siwowłosy stary pasterz i poprosił, żeby mu pozwolono zaśpiewać pewną pieśń. — Spokój! — zawołał Temudżyn, i hałas natychmiast ucichł jak zdławiony. Stary zaczął śpiewać, łamiącym się głosem śpiewał pieśń, która mówiła o jego jedynej owcy. Owca ta uciekła mu któregoś dnia, jedyna owca. Poszła do lasu, uciekła w gęstwinę, i on przemierzył wzdłuż i wszerz już pięć strumieni, pokonał osiem wzgórz, szukając ciągle tej jedynej owcy. A ona zaszyła się w ciernistych zaroślach. Krzak, pod którym leżała, miał ciernie ostre jak żelazne groty 138 - strzał. Kiedy się wdarł w gęstwinę i złapał owcę, i chciał się wy-dostać stamtąd razem z nią, jakiś cierń wykłuł mu oko i zgasił w nim światło. — Ale moją owcę t— zakończył stary pasterz swą pieśń — moją jedyną owcę miałem znowu przy sobie! Czyngis-chan rzucił jednookiemu złoty pas. Zgiąwszy się w ukłonie, człowiek ów zniknął w tłumie. Długo patrzyłem za nim. Nim wślizgnął.się do swojej .jurty,' odwrócił się i rozejrzał podejrzliwi*, jak gdyby się bał, że jest śledzony. Tymczasem zabawa trwała dalej. Bębny, trąbki, rogi i raz po, rn. delikatne dzwonienie dzwoneczków., Władca wołał „ha-hi!"— i wszyscy pili. . Władca wołał „chu-chu!" — ł wszyscy wyciągali w niebo miecze. Słońce się śmiało, > I chan się śmiał. I Bortę. I ich synowie. ' Lud tańczył. " ' < — Ha-hi! "^ " — Chu-chu! .'¦.' Czasem Temudżyn rozpoznał kogoś wśród zebranych. Wówczas krzyczał: — Hej, czy to ty podałeś mi nad Kilko konia, gdy mój padł i zdychał? ' „ — Tak, kaganief Wszyscy natychmiast zaczynali tańczyć wokół wyróżnionego i klaskać na jego cześć w ręce. . Trzeciego dnia uroczystości znowu f zabrzmiał głos chana na placu' przed pałacem: — Chcę ustanowić prawa, bo do tej pory nie było , porządku w stepie. Dzieci nie słuchały przestróg ojców, młodsi bracia nie słuchali starszych', mąż nie miał zaufania do swojej żony, a żoną nie słuchała rozkazów męża, poddani nie szanowali tych, fcto-^ Tzy stali nad nimi, ą ci z kolei nie spełniali swych obowiązków względem swoich poddanych, bogaci nie wspierali zwierzchności, tak że -nigdzie nie było zadowolenia. Ród więc nie kierował się żadnym porządkiem ani rozumem, dlatego wszędzie byli niezadowoleni, kłamcy, złodzieje, buntownicy i bandyci. Gdy się pojawił Gzyngis-chan, wszyscy znaleźli się ptfd jego rozkazami, a on chce rządzić według usta* lonego prawa, aby w stepie zapanował spokój i szczęście! — Powiedziawszy to skinął'na jakiegoś młodzieńca, którego dotąd jeszcze nigdy nie widziałem. I do tego nieznajomego władca, powiedział: — Ty jesteś tym mądrym Tatatungą i, jak mi pokazałeś, umiesz wszystkie słowa,^ które wypowiadam, wyryć rylcem na tabliczce; Od tej chwili masz być zawsze przy mnie Ł spisywać moje słowa, bo chcę ustanowić jasę*, która ma być niezmiennym prawem .-dla wszystkich, ćó po mnie przyjdą. Jeżeli moi następcy, którzy urodzą się w pięćset," w tysiąc, ba w dziesięć tysięcy lat po mnie i rajmą moje * Zbiór praw, ustaw, kodeks. 130 miejsce, będą przestrzegać obyczajów i zasad Czyngis-chana i nie będą ich zmieniać, niebo będzie im udzielało pomocy i błogosławieństwa. Oni sami zaś będą długo żyli i rozkoszowali się radością życia. Jeżeli jednak nie będą jasy surowo .przestrzegać, państwo zadrży w posadach si się rozpadnie. Wówczas ludzie znowu będą wzywać Czyngis-chana, ale jego już nie będzie. Uroczystości trwały przez całe lato. A gdy się skończy ły,.kagan zebrał wokół siebie nocnych wartowników i powiedział do nich: — Moi posiwiali i postarzali w służbie strażnicy, którzy podczas posępnych nocy warowaliście wokół mojej kurnej jurty, żebym mógł sobie drzemać w spokoju i ciszy, i którzy mnie tym samym wynieśliście na ten tron, wy, moi sprawni strażnicy, którzyście bez wahania stawali na posterunku, skoro tylko w brzezinach powstawał najlżejszy ruch, będziecie się zawsze nazywali „Starą Wartą Nocną". Ale teraz, gdy niebo mnie naznaczyło, abym panował nad wszystkimi ludami, rozkazuję wyszukać w min-ganach i dżagunach dalsze dziesięć tysięcy'ludzi dla ochrony mojej osoby. Ludzie, którzy będą wokół mnie,, muszą być rośli, silni i zfęcz-ni i muszą być dziećmi szlachetnie urodzonych i wodzów. Spośród tych dziesięciu tysięcy wybierzcie z kolei znowu tysiąc, którzy będą stanowili moją stałą gwardię przyboczną i będą strzegli mojego pa-łacu. Najwyższy szaman Kokoczu szepnął coś chanowi. Było to czymś niezwykłym, choć nie uszło naszej uwagi, że ten święty w ostatnim czasie często wchodził do jurty pałacowej, i z niej wychodził. Ludzie w ordzie szeptali, że ma on duży wpływ na chana, co przy jego godności kapłańskiej wcale~ mu nie uchodzi. Chciałem właśnie wydostać się z tłumu, gdy ktoś głośno krzyknął: — Co to za zwyczaje, żeby Kokoczu udzielał rad, skora nisu wypowiedzieli się jeszcze najbliżsi Czyngis-chana? Szaman wyciągnął swą czerwonawą szyję i rzekł: —• Jeżeli niebo tak chce? —A czyż nasze zwyczaje nie są również ustanowione przez niebo? — odpowiedział człowiek z tłumu, a w tłumie, zrobił się jeszcze większy ścisk i tłok, jakby lud chciał wypchnąć swego mówcę do przodu, aby i władca mógł go dobrze słyszeć. Ale kagan milczał. ' . Wówczas Kokoczu zwrócił się znowu do Czyngisa i powiedział: —¦ Djopóki Kaśar żyje, twoje panowanie jest niepewne, bo niebo rpo-stanowiło: Najpierw będzie panował nad ludami Czyngis, a potem jego brat Kasar będzie władcą! — Co to za gadanie! — wykrzyknęło kilku.- Władca ciągle jeszcze milczał. Obserwowałem ¦ go dokładnie, widziałem, jak blizna na jego szyi pociemniała, jak zadrgała i jak chan usiłował patrzeć obojętnie gdzieś ponad głowami tłumu. Wysłannik niebios się uśmiechnął. Zdawał się znać władcę tak samo dobrze, 14©' l Jak ja, i zdawał się wiedzieć także i to, że potrzeba jeszcze tylkft jednego zdania, aby narzucić Temudżynowi decyzję. I szaman wypowiedział to zdanie: — Czyś widział, wielki chanie, jak twój brat Kasar trzymał twoją najmilszą z żon, piękną Kułan, za rękę i.v — Warta! — wrzasnął Temudżyn. ' Tłum się skulił z przerażenia. - Rozkaz ten spadł na niego jak gwałtowny cios. Powoli jednak ludzie zaczynali podnosić głowy, ciekawi, co też chan rozkaże. — Zabierzcie Kasarowi czapkę i pas i przyprowadźcie go związanego na przesłuchanie!' Wysłannik nieba zmrużył nieco oczy i spojrzał z triumfem w kierunku owego człowieka, kt'óry mu przedtem przyganiał. Gdy strażnicy przy wlekli związanego Kasara, Matka Chmura zajechała przed pałac na białym wielbłądzie, i gdy zobaczyła Kasara leżącego na ziemi, przecięła mu* więzy, wyrwała strażnikom z rąk jego czapkę i pas i oddała obie te rzeczy synowi. Potem siadła na ziemi z podwiniętymi jnógami, rozchyliła suknię i wyjęła swoje zwiędłe piersi. I Oelun-eke powiedziała: — Widzicie je? To są te same piersi, któreście ssali! Co takiego Kasar zrobił! Temudżyn zwykle wysysał do końca tę pierś. Kąsar zaś wysysał obie moje piersi i tym samym przywracał mi spokój. Mój zdolny. Temudżyn przeto obdarzony został zaletami ducha, a mój Kasar zdolnością strzelania z kłuku i siłą, dzięki czemu zmuszał strzałami tych, którzy uszli cało z walki na łuki, do poddania się twojej władzy, a spłoszonych uciekinierów podbijał dla ciebie strzałami nawet z daleka. A teraz, gdyście powybijali nieprzyjaciół, nie możecie już na Kasara patrzeć! Jest już pewnie niepotrzebny? —- Matko! — powiedział Temudżyn, jakby chciał pohamować nieco Jej gniew. — Szaman... -* Cicho bądź! Szaman podszeptuje ci to i owo, a czyż bogowie kazali mówić cicho, gdy chodzi o prawdę? Kokoczu cofnął się o krok do tyłu. Chan wpił się w niego spojrzeniem. — Co to za porządki, Temudżynie •— powiedziała Bortę — że nawet twoi bracią nie mogą być pewni swego życia? Co z ciebie za kągan, skoro musisz słuchać szamanów! Jeżeli on się już teraz ciebie nie boi, to co dopiero pokaże, jak ty umrzesz? Kto wtedy będzie jeszcze słuchał twoich synów? Czyś stworzył państwo dla swojego rodu, czy też dla niego? Władca rozkazał, aby lud się cofnął, widocznie nie mieliśmy słuchać tej nieprzyjemnej wymiany zdań. Ale strażnicy za bardzo si% nie wysilali, aby spełnić ten rozkaz, bo oni także podsłuchiwali te, kłótnię, jaka się odbywała przed pałacem. ł Przez chwilę w tym kłębowisku ciał ludzkich nie mogłem się zorientować, co się dzieje u wejścia do wielkiego namiotu. . 141 Ktoś krzyczał: — O chanie, byłem twoim towarzyszem 'już od czasów, gdy ten nieobeszły kraj był jedynie tak duży jak piędź zie-mi> a morze i rzeka tak wielkie jak strumień! A władca wołał, nie wiedziałem do kogo: — Kłamiesz! Przysze-• dłeś wtedy, gdy Już się bałeś nie przyjść! Ale ja cię przyjąłem, nie powiedziałem ci nawet złego słowa i postawiłem cię na tym zaszczytnym urzędzie. Synom twoim przydzieliłem wysokie funkcje i obdarzyłem ich dostojeństwami, ale tyś ich nie nauczył skromności i posłuszeństwa! Kokoczu chciał się wywyższyć ponad moich synów i braci! Ze dna samym chciał iść w zawody! A przysiągłeś mi nad tą wodą w gliniance wierność1 bez względu na wszystko. A teraz chcesz mi wypowiedzieć posłuszeństwo? Co to ma znaczyć? Temu, kto odwołuje wieczorem to, co mówił rano, i z kolei następnego ranka to, co mówił wieczorem, trzeba powiedzieć, że się. powinien wstydzić! • Tłum falował raz do przodu, raz do tyłu, t^ak że się przewróciłem, a razem ze mną przewróciło się wielu innych, a gdy znowu stanąłem na nogi i spojrzałem ku wejściu do pałacu, strażnicy powalili już wysłannika bogów na ziemię i złamali mu kręgosłup. — Leży tam i się nie rusza — powiedział Ktoś. Potem zawlekli "zabitego kapłana do jednej z pustych jurt, odchylili wojłok z krat zwieńczenia i zaparli drzwi. Na drugi dzień rano kagan powiedział do nas: — Ponieważ najwyższy szaman Kokoczu, były wysłannik Wiecznie Błękitnego Nieb'a, poczęstował moich braci kułakami i kopniakami i beż powodu rzucał na moich braci sromotę i potwarz, niebo patrzało-nań niełaskawym, okiem i zabrało mu życie wraz z ciałem. Temudżyn otworzył drzwi jurty i wszyscy po kolei zajrzeliśmy do irodka— ciała kapłana już w niej nie było.. A więc święty tej nocy wstąpił przez dymnik do nieba. Tak mówiliśmy. Tak mówili wszyscy, którzy zajrzeli do owej pustej jurty. Ale wszystkich też ta pusta jurta zaniepokoiła. Spoglądaliśmy na zgnieconą trawę, na której leżał Kokoczu, i spoglądaliśmy na dalekie niebo, gdzie Kokoczu teraz przebywał i skąd na nas patrzył., Jurta milczała, tak jak wszystkie jurty. , Z wystygłym popiołem igrał wiatr. Lud patrzył pytająco na swego pana. Jakkolwiek ludzie bardzo potępiali postępowanie Kokoczu, nie mogli sobie wyobrazić, jak będą teraz żyć bez najwyższego kapłana. Jakiś stary człowiek zapytał kagana: — Skoro jeden nie żyje, to czyż na jego miejsce nie powinien przyjść nowy? A vjakaś kobieta zawodziła: — Kto będzie nam teraz radził, gdy znajdziemy się w potrzebie? Kto będzie zanosił nasze prośby do bogów? . Tak pytało wielu Czyngisa. I on słuchał ich słów cierpliwie. Wieczorem tego dnia władca zwołał lud przed namiot pałacowy i oświadczył: — Wysłuchałem waszej prośby. Ponieważ wyraża ona także i mole życzenie, mianują dziś starego Usuną głową wszystkich szamanów Odtąd będzie on już zawsze chodził w białych szatach, jeździł na białym koniu i zajmował przy mnie poczesne miejsce. Bogowie są więc znowu z nami, a my ż nimi! Tłum mocno wzruszony głęboko się pokłonił. 142 • TYSIĄC KOTÓW - DZIESIĘĆ TYSIĘCY JASKÓŁEK ^f^7 r°k> Sam° Słońce> księźyc i miłość- Upajaliśmy , który nas otaczał, a do, którego %ie byliśmy worost ' SEieDi' * im <*?** ten sP°k6J ^al tym barSj pSj rzewalismy, ze może nagle prysnąć. S Z t°WU siedziałem ze Zł°t« Lil^ i Tenggerim w jurcie w wofoku n1 Zn°T,^iatr Sypał bez przerwy śnie§iem Przez szPa^y ZiPrnafa^Śmy S°bie ° wi0Śnie' ° lecie- ° ***«* o tych od ChUgdyŚmy^Ch°dzUi na **** alb0 na Podania o tych z łuku'iPstr kt0ryołT ?nggeri nauczył & Jeździć konn°. st^elać I żStIw70*5^06' Brałem g0 nawet na Porwania n'a kuropatwy. JrJhrtlf !ą wsPominam. Jak dumnie siedział w siodle i jak zgrabnie trzymał sokoła na swej małej piąstce. JJCZ?tyC?1ayCh rozmow marzyliśmy jeszcze o roku na, T1? ma Praw° marzyć' Jeśli marzy ° czymś dobrym, ^ tychAmarzeniach Pognać wszystkiego, co nie wchodzi iakVh?ny>m" ^ ^, "Myliśmy o takim roku który byłby taki m N^ g y> * ?cieliśmy tylk0 tego. co nie zostanie odebrane naSZ - ^ My CZySte> * ^g^daliśmy z tzcią ku łWwIahsmy mise^ki z jedzeniem przed jurtę, składaliś-* yim ofiary- a°y spełnili nasze tęsknoty. Tą wiosna również przekwitła cicho i spokojnie "" h^ni^8^ W,Step tylk0 Pojedyncze, nieduże oddziały mło-ódnoE k°Wi którzy- "umili jakieś powstania wybuchające fJ^l !yCh P 1On> Ale t0 nie byfy-wyprawy wojenne, tylko 2?E2yt ne Przeciwko nieposłusznym, którzy usiłowali opuś- żaden cZl P°^e '" °SiedliĆ Się tam-^dzie by nad nimi nie panował L"CnZin?ls: Na?za orda rzadko kiedy dowiadywała si^ czegoś prawagka,anyCłl bojachvtak że żyła s°h" w spoSju i respekjowlła TablTcach n°We PraW3> kt°re Tatatunga wyrył na żelaznych które§oś ranka jechałem konno z tenggerim w dół Ononu, l1E Się na ^^ X SZUkali odpowiedniego łowiska, chłopiec UWagę na tO' ze za nami Jedzie jakichś dwóch na koniach. em mu: ~Lr,zeg jest długi j ^ Jest tyle-co swiazd synu. — Tak, powiedziałem „mój synu", i on mówił 144 ¦ : ¦ , ¦¦'"' do mnie „lnój ojcze". JMigdy nie rozmawiałem z nim o tym, że go chroniłem jak kwiatek na polu bitwy wśród zabitych i wziąłem później ze sobą^ Przed nami wznosił się pagórek, i gdyśmy z niego zjechali, zsiedliśmy z koni, spętaliśmy im nogi i puściliśmy je w trawę, żeby się pasły, . Parę kaczek frunęło w górę. Powiał wiatr^ , ¦ ¦ Zarzuciliśmy; wędki na rzekę. Tenggeri miał szczęście. Śmiejąc się wyciągnął- na brzeg wąsatego suma. Prysnęła wóda i srlam. Chłopiec Złapał olbrzymią rybę w rękę i zanim zdążyłem pospieszyć mu na pomoc, już ją zabił. Nagle Tenggeri szepnął: — Jacyś jeźlźcy, ojcze! Obróciłem się, bardziej ciekaw niż przestraszony Stali na pagórku-, siedzieli sztywno w siodłach, patrzyli.ku "nam, potem na drugą stronę rzeki i na niebo, a potem znowu ku nam. Tam gdzie staH z końmi, .trawa sięgała aż do strzemion. Zeskoczyli z koni i usiedli sobie w wysokiej trawie, i teraz wystawały z, trawy już tylko dwa^ filcowe kapelusze. Gdy powiał wiatr i źdźbła traw kładły się pod jego powiewem, wyzierały z brązowych twarzy dwie pary oczu patrzących bez zmrużenia powiek w małą zatokę, w której siedzieliśmy. — Co to za jedni? — zapytał Tenggeri. Wzruszyłem ramionami. . •-,¦-¦ — Gzy pni są z naszej ordy, ojcze? - Tego też nie wiedziałem. Nasz obóz główny był za duży, żeby człowiek mógł w nim każdego poznać. • . . — Stamtąd z góry nie można przecież wcale łowić ryb, ojcze! — powiedział chłopak. , — Nie, stamtąd z góry nie można łowić ryb. Bądź cicho! — rze-. kłem, i już się zdenerwowałem. To, że odpowiedziałem tak niegrzecznie, wzięło się stąd, że mnie samego już drażniło, czego ci . dwaj chcą tu na brzegu i w pobliżu nas, skoro nie łowią ryb. Nie patrzyłem już więc ku nim na pagórek, tylko obserwowałem moje wędki. Ryba już nie brała. Nawet u Tenggeriego nie. Spoglądałem co prawda na wędki, ale zamiast nich widziałem tych ludzi na pagórku. Mojemu synowi ^ szło zapewne nie lepiej. Bo jak tu łowić ryby, gdy ma się rozproszoną uwagę? ' — Chodź, o^jcze, pojedziemy jeszcze kawałek w dół' rzeki! — zaproponował Tenggeri. ,~ A ja powiedziałemj — Tak, przyprowadź konie! — I obaj myśleliśmy tak samo: Jeżeli pojadą za nami, to będziemy wiedzieć, że są tu na brzegu z naszego powodu. Rzeka biegła z boku, a białe chmury ciągnęły prosto na nas. . —' Nie oglądaj się, Tenggeri! — Wiem, ojcze!. Może chłopcu sprawiało to nawet przyjemność, że oni nas śledzą. U Cierny Wilk 145 Chłopcom przeważnie coś takiego sprawia przyjemność. Są jak młode Wilczki, które szarpią się przed swoją jamą, gryzą się i ciągle zwyciężają, bo to jest zabawa. Szliśmy przez wąski zagajnik, w którym rosły wodne topole, i gdyśmy byli mniej więcej na środku tego zagajnika, powiedziałem: — Teraz możesz się obejrzeć, mój synu! ' — Są jeszcze ciągle na pagórku, ojcze! - — Ach! — Tak, naprawdę. Uśmiechnąłem" się, i nagle opadły ze mnie te wszystkie straszne przypuszczenia. Uradowany pogalopowałem na moim gniadym w eie-niu topól przed siebie, raz po raz pacnęła mnie w twarz jakaś gałąź, raz po raz musnęła mi ucho. Za zagajnikiem zsiedliśmy z koni. Znowu frunęło z szuwarów kilka kaczek. Znowu powiał wiatr. Znowu zarzuciliśmy nasze wędki na rzekę. Stąd nie mogliśmy dojrzeć tego pagórka, na którym ci dwaj jeszcze siedzieli, a może już nie siedzieli. W tym miejscu Tenggeri nie miał szczęścia. Wyciągał z wody jedynie same płotki. Na pewno ciągle jeszcze myślał o tych nieznajomych i denerwował się, że już nas nie śledzą. Około południa rozpaliliśmy ognisko i przygotowaliśmy sobie pp-siłek. Skórzany bukłak z kuriiysem włożyliśmy do wody, aby mleko było zimne, a potem jedliśmy upieczone ryby i popijaliśmy je zimnym mlekiem. — Chciałbym wiedzieć, ojcze — zaczął Tenggeri — czemu nas śledzili aż do tego pagórka, a potem już nie? Czasami dzieci wypowiadają to, o czym dorośli nawet nie chcą myśleć. Udawałem obojętność i powiedziałem: — Może nas wcale nie śledzili, po prostu spodobało im się na tym pagórku, a że on znajdował się w pobliżu nas, Tenggeri, to tylko przypadek. Nad rzeką żeglowała samotna mewa, wzbijała się prostopadle w górę, tak wysoko, jakby chciała ugryźć jakąś chmurkę. — Są znowu, ojcze! — szepnął Tenggeri. Dwaj jeźdźcy stali teraz w zagajniku. Na ich twarzach tańczyły cienie rzucane przez gałęzie topól, nawet*nie usiłowali kryć się przed naszymi oczyma. Opierali się o cienkie pnie, ą ponieważ w zagajniku hulał wiatr, kołysali śię obaj razem z nimi to w jedną, to w drugą stronę, raz w prawo, raz w lewo. — Wyciągnij wędki! — powiedziałem do Tenggeriego i zepchnąłem butem ogień do rzeki. Na grantowym gruncie czarny popiół do-staŁsię w wir, kręcił się kółko i kręcił. Na drugim brzegu pasterze gnali w górę rzeki dziesiątki tysięcy koni. Psy szczekały, złe, rozsierdzone psy, które uganiały w tuma- 146 nach kurzii i z wywieszonymi ozorami oblatywały stada. Arkany gwizdały szybko jak strzały nad głowami koni. Krzyki. Komendy. —; Czemu oni gnają konie do ordy, ojcze? . , — Widocznie chan tak kazał, Tenggeri — powiedziałem smutno, a ci dwaj jeźdźcy ciągle jeszcze stali oparci apnie. Trząsł mną bla- ' dy strach, zimny jak blask ¦ księżyca w zimie Już, jiłż zdawało mi się, że wiem, czemu ci dwaj nas śledzą, gdy nagle rozsunęły się zarośla i wyjechała z nich prosto na nas Złota Lilia. — Władca zbiera wojsko —* powiedziała moja żona i zeskoczyła z konia na łąkę. ¦— Jedźmy stąd, Czono, jedźmy w głębokie lasy, i to zaraz, Czbno. N — Za późno, Liljjko, tam w tym zagajniku dwie topole mają czworo uszu i czworo oczu. A Tenggeri cicho powiedział: — Już od rana nas obserwują, mamo! Wrzasnęła trąbka Sygnał kagana. Wszyscy pasterze, myśliwi i woje mają się natychmiast udać do ordy. / Tak więc pojechaliśmy z powrotem w górę rzeki,,a ci dwaj straż-nióy trzymali się z nami ledwo na odległość strzału. Milczeliśmy, choć mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Myślałem tego' ranka, że ci dwaj jeźdźcy pojawili się ze względu na mnie, bo chan mi nie wierzy, ponieważ prawdopodobnie sądzi, że i ja chcę uciec i/osiedlić . się tam, gdzie nie rządzi żaden Czyngis, nie wierzy i boi się, że i inni mogliby pójść w moje ślady, jako że strach wypierał coraz bardziej szacunek i podziw dla Temudżyna. Ale nigdy bym nie po- ¦• myślał, że są to zwiastuny nowej wyprawy wojennej; bo w takich dniach władca rozsyłał straże wszędzie, gdzie tylko pasterze mogli strzec stad, myśliwi polować, a rybacy łowić ryby, aby móc ich na czas ściągnąć do ordy, w wypadku gdyby nie dotarł do nich sygnał trąbki. ' . x : Przed namiotem pałacowym stał herold kagana i ciągle od nowa obwieszczał zebranym, że bogowie objawili władcy rzecz następującą: — Tak jak jest tylko jedno słońce i jeden księżyc ńa niebie, tak też może być tylko jeden chan, jeden pan na ziemi! — A1potem herold powiedział: — A zatem Czyngis kazał was zawiadomić, żel wyrusza na wojnę, aby podbić pierwszy kraj, który leży poza państwem stepowym. Jest to kraj Tangutów i nazywa Się on Si Sia. — Następnie herold zaczął wyjmować z wielkiej drewnianej skrzyni wspaniałe tkaniny, złote i srebrne naczynia, drogocenne rzeźby z kbśr ci słoniowej i hebanu, i -wołał do ludzi, że tego wszystkiego jest Jbród w państwie Si Sia; każdy, kto tam się znajdzie, będzie mógł bie brać, co będzie mu się podobało. Tej nocy prawie wcale nie spałem. Złota Lilia również leżała z otwartymi oczyma i pytała, jak właściwie duża jest ziemia i ilu na niej jest* władców. Odpowiedziałem, że ziemia leży pomiędzy dwoma wielkimi mo- 147 rzami, z jednego słbńce rano wstaje, a w drugim wieczorem'! Na wschodzie i południowym wschodzie leży potężne państs za wysokim murem, na zachodzie jest Dach Świata, Lilijko, < króluje państwo Kara Kitan. Góry są tam tak wysokie, że 4t nieba A na południu leży Si Sia. — Czyż kupcy nie powiadają, że jest więcej krajów nil u rąk? — Tak, kupcy tak powiadają, Lilijko. Ale czy to prawda, ni< Może ci kupcy kłamią?! ¦ • ,. . ¦ '¦ ii — Nie tylko kupcy, Czono! ; Upomniałem ją, żeby mówiła cicho, i opowiedziałem jej o 6 czym tak długo milczałem, opowiedziałem o gorączkowych; chana, gdy leżał ranny, o tych snach, które go tak daleko K dziły i które nie były już snami. — Teraz jest już za późno, żeby uciekać — szepnęła Złota * — Tak, teraz! — I zacząłem całować jej miękkie włosy, jej B, usta i prawie dziecięcą jeszcze szyję. Letni księżyc rzucał przez c w dachu czarny cień na nasze ciała, i byliśmy tak bladzi, tak życowobladzi, jak umarli. Długośmy tak leżeli, długo. Gdy księżyc zbladł, pierwsze mingany zaczęły wyruszać w Jurta drżała. Poczuliśmy w ustach kurz, który wpadł przez " w dachu. Potem zaczął padać deszcz. ' To było bardzo przyjemne, gdy chłodne krople tak padały n sze nagie ciała, na gorącą i księżycowobladą skórę, i dopiero o wiele później zaciągnąłem wojłok na zwieńczenie jurty. Nftd-^. nem niósł się grzmot, w szparach w wojłoku migały czerwone | skawice. W uszach mieliśmy szum drzew, trzask łamanych i beczenie owiec. . Ale rano znowu zaświeciło słońce. Kochana Lilijko, pomyślałem sobie. , » W nie kończących się szeregach żołnierzy skrzypiały wozy fii| gokich kołach, pochodzące z naszego głównego obozu, a gdy wyjeżdżali, Złota Liiijka odprowadziła mnie aż do granic c chała z Tenggerim u mego boku, a_ potem pochłonęła mnie, . tysiąc innych, żółta chmura, która tak jak dawniej wlokła nami przez step. Nastała noc i nastał dzień, i znowu noc, i znowu dzień, a zatrzymywali się na postojach, dowódcy minganów opowiac jom, że Si Sia składa się z kamiennych miast, a na rzekach t domy, które porusza wiatr, i że w miastach tych są pałac* tymi kolumnami i złotem krytymi dachami, ^ wokół' tych -* rozciągają się ogrody z cudownymi drzewcami, na których doj-smakowite owoce, la także jakoweś wieże wyrastają z tych' wyższe niż najwyższe drzewa, wyglądają jak kamienne rury 148 ¦pozłacane kopuły, z których można omiatać wzrokiem ziemię bardzo daleko. W oczach większości wojowników był blask zachwytu, ją jednak myślałem o snach chana, które, jak się teraz dowied.ziałem, przekazał dalej — dowódcom minganów, setnikom i szlachetnym. Dlatego W oczach moich nie było blasku i myśli moje były pełne troski. - Jeszcze zanim dotarliśmy do granicy i przeszliśmy przez góry, uciekło z wojska parę pojedynczych grup, często byli to ludzie z podbitych plemion, którzy, tak jak ojciec Kułan ze swoimi poddanymi, powiedzieli, że wolą żyć spokojnie w lesie albo w stepie niż niespokojnie w szeregach Czyngis-chana. Do ucieczki wykorzystywali oni wąwozy i skały. Ale nie udało im się uciec, tak samo jak ojcu Kułan i jego rodowi nie udało się ucfcc znad strumienia Tungge. Nikomu nie udało się uciec. Dziesiętnicy odpowiadali głową za swoich dziewięciu wojów. W moim minganie naliczyłem już siedemdziesięciu dwóch, którzy zostali schwytani. Ilu ich było w innych minganach, tego nie wiedziałem. Naszym siedemdziesięciu dwóm uciekinierom i'-dowódcy arbanów spętali nogi postronkami i przywiązali ich do ogonów koni. Z początku jechaliśmy wolno, aby krzyki torturowanych wolno szły przez step razem z nami. Wśród szyderczych śmiechów Wielu wojów skazańcy błagali o szybką śmierć, lecz szybka śmierć ¦ następowała tylko przy szybkiej jeździe, a dziesiętnicy chcieli tego krzyku, tak jak chan go chciał wtedy w przepaści, bo dopóki wlekli , ten krzyk na strykach za sobą, nikt nie uciekał. Potem następował galop, następował wtedy, gdy skazańcy tracili przytomność. I wkrótce potem wlokły się po piasku i kamieniach już tylko same stryki. Na szczycie gór kagan zebrał wokół siebie wojsko i wszedł na jeden-. z głazów. Z tego głazu Czyngis przemówił: — MÓi wierni rycerze, L każdy niby księżyc na czele zastępów! Szlachetne kamienie zdobiące | moją koronę! Wy, sól iemi! Wy jak kamienie nieugięci! I ty, wojsko snoje, które mnie otaczasz ze wszech stron murem i stoisz przy mnie jak pole trzciny, słuchajcie moich słów: Żyjcie ze sobą zgodnie jak palce jednej ręki i bądźcie w czas napadu jak jeden sokół, który spada na swoją zdobycz niczym błyskawica, w czas zabawy i wesela hulajcie jak komary, a w czas bitwy spadajcie na wroga, jak orzeł spada- na swój łup. Dowódca Subetej odpowiedział: — Co potrafimy, a czego nie potrafimy, przyszłość pokaże; czy dokonamy tego, czy nie, wie tylko duch opiekuńczy naszego władcy! A potem znowu przemówił kagan: — Tam, w dole leży wielka dolina i wielki kraj o nazwie Si Sia. Rozbijemy go i zamienimy w gruzy, bo nienawidzę miast razem z ich bogatymi kupcami, i jestem pierwszym kaganem, który was prowadzi za granicę, w głąb obcego kraju, : *by go podbić. Oni nami pogardzili i patrzyli na nas z góry, ponieważ mieszkają w stałych domach, a my wędrujemy z naszymi trzodami z pastwiska na pastwisko. Oni ustalili cenę na nasze futra, na nasze zwierzęta, na naszą sól. A teraz będą jęczeć i „Dlaczego nie uznajecie naszych granic?" Lecą my im odpuV że orzeł również nie uznaje granic, a my właśnie jesteśmy orłem. Myślcie o jednym: Na ziemi może być tylko jeden pe nim chcę być, ja, który wstrząsnę światem. Moje imię muszą Wy wiać ze zgrozą wszędzie, dokąd was zaprowadzę. I tak któregośn staniemy nad , brzegiem ostatniego morza i powiemy sobie: T leży za nami, jest nasze, od wschodu aż dó zachodu słońca! Nai Zabrzmiały trąbki. ¦ Zahuczały bębny. ¦ /^ Góry utonęły w kurzawie — rzuciliśmy się w zieloną^ dolinę. t.f Był to bardzo osobliwy nieprzyjaciel, z którym się teraz spotf liśmy. Jezdnych miał bardzo mało, nptem nagle stanęliśmy napr ciwko wojska, które chodziło piecnotą. Czegoś takiego jeszcześ nigdy nie widzieli, Woje nieprzyjaciela stali jeden przy drugimi gęsta trawa, i maszerowali prosto na nas, z włóczniami i miecza* z łukami i berdyszami. W naszym wojsku przypadały cztery zLj sowę konie na jednego wojownika. Ze śmiechem spadły nasze mingany na wojowników bronią, państwa Si Sia, woje łapali ich na arkan, zaciągali pętle i wlekli tak.długo, aż zamęczyli na śmierć. Tańguci pierzchali na wszy strony, a nasze konie tratowały ich i wdeptywały w ziemię; brał tak bez większych strat osiedle za osiedlemi Jakkolwiek tak bardzośmy się dziwili temu wojsku chc*. piechotą, jeszcze bardziej zdziwiliśmy się,' gdy nagle po kilku «... w głębi kraju, wyrosła* przed nami twierdza, żółta, masywna i tężna. Pozłacane wieżyczki mieniły się w słońcu złociście, pozłac domy połyskiwały ż daleka, na szerokich murach ze strzelr biegali tam i z powrotem barwnie ubrani ludzie, i szerokie bramy patrzyły na nas w milczeniu. • • 'Dowodzący wojskiem napierali, aby do tego dziwnego miasta; którego tajemniczymi murami zdawało się być to wszystko, co ¦ kagan obiecywał, natychmiast przypuścić szturm. Ale Czyngis milczał. Ja leżałem obojętny na wszystko z moim gniadym w trawie i glądałem ku smukłym wieżom i wypukłym dachom; z poddaszy la ty wały ptaki, z kominów bił w górę szary dym, i raz po raz a kiegoś x)tworu wysuwała się głowa, jak gdyby iktoś chciał sprawt czy ciągle jeszcze tu jesteśmy. Parę minganów zaatakowało twierdzę. Woje na. murach wyglądali jak myszki skrabiące się na ,. Obrońcy twierdzy wylewali na nich wiadrami jakiś gorący] i zaraz potem robiło się w tym miejscu cicho, konie padały, a lv wili się jak robaki na piasku. Trzeciego dnia nasi przystawili długie drabiny do żółtych «*¦**,¦ I prosto z koni skakali na ich szczeble, ale zanim zdążyli dojść; foelu. Tanguci wciągali żelaznymi hakami drabiny na górę i strącali wojów w dół. - Tak więc wszystkie nasze ataki chybiały celuj i kagan rozkazał wymorzyć miasto głodem. — Moje wojsko — powiedział Czyngis — musi zaleć wokół twierdzy żelaznym pierścieniem i tym pierścieniem ¦ udusimy Tangutów! . \ Nie liczyłem dni, podczas których leżeliśmy bezczynnie, ale ciągle słyszałem, jak dowódcy minganów mówili: „Każda godzina, którą tu cierpliwie spędzacie, jest godziną przybliżającą nas do zwycię- l' stwa, a nieprzyjaciela do śmierci!" Powtarzali to często, i mówili tak dlatego, że wielu spośród nas zaczynało już szemrać; bośmy byli przyzwyczajeni do zazartycłi bojów i szybkich zwycięstw, a nie do bezczynnego czekania przed przeszkodą nie do wzięcia, która prze- \ kornie połyskiwała w słońcu. Biały namiot Czyngis-chana stał pod dębem. Wśród wojów krążyły szepty, że chan nie opuszcza go już od czterech dni. Ja należałem do tych nielicznych, którzy wiedzieli, co to znaczy, ale byłem ciekaw, na czym będzie polegał ten chytry podstęp, który chan tym razem obmyślał. - , ¦ i Następnego dnia już nam był znany. Władca kazał wysłać do naczelnika Tangutów dowodzącego obroną twierdzy poselstwo, że jest gotów natychmiast odstąpić od oblężenia, jeżeli miasto przyśle mu dziesięć tysięcy jaskółek i tysiąc kotów. Nasi gońcy opowiadali potem, jak to zostali wyśmiani przez .. Tangutów i jak im powiedziano, że takie dziwaczne warunki mogą stawiać tylko koczownicy ze stepu, którzy nie mieszkają w normalnych, stałych domach i żywią się tylko surowym mięsem. A potem obywatele państwa Si Sia powiedzieli: — Wy chyba nie macie w waszej ordzie kotów? I jaskółek? Jaskółki naturalnie nie wiją sobie gniazd w jurtach. — No i w południe Tanguci przynieśli w workach na mury tysiąc kotów i dziesięć tysięcy jaskółek; bo taki trybut z przyjemnością zapłacili, skoro miał on przyczynić się do zniesienia tego okropnego oblężenia. , s Ale oni nie znali naszego kagana. Kagan bowiem kazał, poprzywiązywać kotom i jaskółkom do ogonów pęczki bawełny i tę bawełnę podpalić, a potem koty pomknęły z powrotem do swych dziur i zakamarków w mieście i jaskółki pofrunęły z powrotem do swych gniazd na poddaszach, ze strachu, ze zgrozy, a także i z przyzwyczajenia latały i latały, podkładały ogień pod te wypukłe zielone dachy, pod wieżyczki z kopułami, tak że z otworów domów, przez które przedtem wysuwały się głowy, buchały teraz syczące płomienie, wszędzie tylko płomienie. 1 teraz dopiero przypuściliśmy szturm do twierdzy. Ciężkie bramy miejskie pękały z trzaskiem. Mury kruszyły się i waliły w gruzy. W błękitne, letnie niebo strzelały snopy iskier. Ludzie paląc się biegali po wąskich uliczkach jak szaleni, z wycią- 151 gniętymi w górę rękoma błagali bogów o pomoc, padali na koiijjjjgk krzyczeli, płakali, a nad ich głowami gwizdały arkany naszych w5|i jów, którzy łapali te żywe pochodnie i ciągnęli je za swoimi końoH Pałace waliły się w gruzy, i potem z gruzów sterczały płonące złotej kolumny, wokół których snuł się dym. *" Kto składał broń, umierał. Kto nie składał broni, ginął w walce. Kto nie posiadał broni, tego duszono. ńH Przy życiu zostali tylko rzemieślnicy i piękne kobiety. Tak rozfc|p zał kagan, ten, który zamierzał wstrząsnąć światem i który' tem' w żółtej jedwabnej szacie, jechał ze swbją drużyną uliczkami miass mijając po drodze ruiny i trupy, gruzy i popioły. Czyngis się uśi chał, rzucał raz po raz gwoim wojownikom słowa pochwały i znp^H się uśmiechał, a potem znowu mówił do wojów^— Bierzcie, co ,waS| się żywnie podoba, wyrywajcie z ziemi te złote kolumny, bo po¦ naji będą się tu gnieździć już tylko sowy i nietoperze! . vM Ja siedziałem na schodach, które niedawno prowadziły do pałacami ale siedziałem na nich nie jak zwycięzca, tylko jak ktoś, kjo-ochotę płakać, krzyczeć i płakać. Ale nie potrafiłem ani jednegoK drugiego, bo łzy mi wyschły, i sława moje się spaliły, A kagan Si . śmiał. Czyngis śjniał się nawet wtedy, gdy wywleczono z rozwala-^ * nego domu jakiegoś starego człowieka i przywiedziono go przed cł«l« na, ponieważ człowiek ten był akurat w pobliżu. Ifl — On się schował przed tobą i przed twoją władzą! — powiedżil§j||| woje. ' ' , , ' '--iH — On się boi — powiedział chan z konia. — Lubię, jak wróg. z*| strachu dygoce. Jesteś rzemieślnikiem? ¦'"¦'•:.lm, \ Starzec milczał. Miał ziemistobrązową twarz i wyglądał, na •ffl^M drego człowieka, i oczy miał zamknięte, jakby nie mógł już znie|jj|J| ostrego słońca. ¦.-'.'' ^ — Jesteś jednym z tych, co umieją malować obrazy? —zapyta! chan. Człowiek ów dalej milczał. Stał, jakby był z kamienia, tylko trochę poruszał jego\ długą falistą brodą. \ — Może jesteś uczonym? . ; Starzec podniósł ostrożnie głowę/ spojrzał przez szparkę zmrui nyeh powiek i powiedział spokojnym głosem: — Nie jestem mieślnikiem, nie jestem uczonym, ani żadnym z tych, którzy umi malować obrazy. Gdybym był jednym z nich, nig^dy bym już' chciał być z wami! Strażnicy wyrwali miecze z pochew. Chan podniósł rękę i dział: — Pozwólcie mu się wygadać. Stary człowiek, nie zwracając uwagi ani na strażników, ani-^ chana, ciągnął spokojnie dalej: Zhańbiliście mi żonę, zabiliście g pięciu braci, udusiliście dwie siostry, zamordowaliście trzech syj^j1"1 Przeto ja chcę... 152 — Już dobrze, stary — przerwał mu Czyngis -^ gdy wybito ko-^ iice i jelenie i ocalał tylko Jeden zając, dlaczegóż by go nie puścić wolno?! ), I — ...przeto ja chcę .— zaczął ten człowiek od nowa, znowu nie zwracając uwagi na chana — ponieważ moje ręce są już zwiędłe i bezsilne, chcę wam, którzyście przynieśli do naszego miasta gniew bogów, napluć przynajmniej w twarz. — I napluł, raz, drugi i trzeci, a potem padł pod ciosami strażników. Wściekły Czyngis przejechał ^po tym starcu na swoim białym rumaku wiele razy i końskie kopyta ¦^tratowały ten kawałek nieba w kłębach kurzu;, bo człowiek ten chodził w długim błękitnym kaftanie. Tak jak mój ojciec. Tak jak ja. Ciągle jeszcze siedziałem na tych kamiennych schodach, które kiedyś prowadziły do pałacu. Twarz ukryłem ze wstydu w dłoniach, i słyszałem słowa mojego ojca, które mi powiedział w noc swojej śmierci: „Kazałem ci wprawdzie zanieść Temudżynowi ten sztylet w podzięce, ale nie radziłem ci składać życia w ręce syna wodza, 0 którym nie wiesz, jak będzie nim szafował, gdy kiedyś będzie miał ' w;ładzę nad życiem wielu ludzi i jego orda się rozrośnie". O ojcze, czy . widzisz mnie? Zdeptali moją przysięgę i moje serce. Wieczorem słońce padało już tylko na ruiny. Niebo zaszło krwawą łuną. Woje śpiewali, pili mocne napoje obywateli państwa Si Sia, snuli się pijani po zdobycznych dywanach, trzymali w garści złote 1 srebrne puchary i tańczyli na złotej blasze, którą pozdzierali z dachów, z kopuł i ścian i pokładli na ulicach. Kagan pozwalał im na to, choć w jego Jasie było napisane: „...nie upijać się częściej jak trzy, razy w miesiącu. Byłoby lepiej, żeby tylko dwa razy, a godne pochwały, jeżeli w ogóle nie — ale gdzie znaleźć takiego człowieka?!" Tak więc świętowali wiele dni i nocy na pobojowisku usianym martwymi ciałami, na gruzach i popiołach, chwiejąc się na nogach łazili z wrzaskiem po zawalonych uliczkach, wślizgiwali się jak zwierzęta do ciemnych nor albo włazili na wypalone wieże, jakby chcieli jeszcze ' i niebo podbić mieczami i dzidami. Jednej z takich pijackich nocy uciekłem. , ;' » Mój ojciec mnie zawołał. , Pędziłem na moim gniadym przez cichą, spokojną równinę, miałem ze sobą zapasowego konia i rzemień z dzwoneczkami, który zabrałem jednemu z gońców-strzał. Dlaczego i ja nie miałem się posłużyć przebiegłym fortelem, skoro tyle ich już widziałem? Na dźwięk dzwonków świętego gońpą-strzały wszyscy musieli schodzić z drogi. Tak oto przesadziłem góry, a gdy się przez nie przedzierałem, raz jeszcze usłyszałem te okrutne słowa władcy, które tu na górze wypowiedział: „Nieprzyjaciel będzie jęczał i mówił: dlaczego nie uznajecie naszych granic, lecz my mu odpowiemy, że orzeł również nie uznaje granic, a my właśnie jesteśmy jak orzeł. Myślcie o jednym: Na ziemi może być tylko jeden pan, i ja chcę nim być, tym, który wstrząśnie światem. Moje imię będą wymawiali że zgrozą wszędzie, dokąd was 153 zaprowadzę. I tak któregoś dnia staniemy nad brzegiem ostatniej morza i powiemy sobie: To, co leży za nami, jest nasze, od wschoą aż do zachodu słońca!" * 'x'% Moje przeraźliwie dzwoniące dzwoneczki czyniły cuda, Gdy prze*i jeżdżałem w dzień przez jakąś ordę, kobiety podawały mi dzbaj z mlekiem i miseczki z mięsem, gdy jechałem nocą koło straży ja4 kiegoś' obozu w stepie, wartownicy wołali do mnie: — Niechaj boga!*| wie dodadzą twojemu rumakowi szerokich skrzydeł, święty gończej Tak dotarłem, przez nikogo nie zatrzymywany, w łagodnym świ« tle księżyca, do jurty Złotej Lilii. Żona moja nie spała, chociaż świe biły gwiazdy. , • . ¦ — Wiedziałam, kochany Czonol — powiedziała Złota Lilia. A więc jej serce czuło to, co moje bolało. ; * W tym czasie Czyngis-chan stał dopiero u początków swoich wypraw za- a botr/ych W następnych latach spustoszył wraz ze swoją jazdą wszystkie starte ' Ą kultury w okolicznych wielkich państwach. > . ijjj TRZY WIECZNIE' ZIELONE CEftRY Natychmiast wyruszyliśmy w drogę, ł nie oglądaliśmy się już więcej za siebie, gdy orda została za nami. Jurty nie cuszaliśmy, została na swoim miejscu. . Z początku jechaliśmy wolno, aby nas nie usłyszały jakieś pode j-rzłiwe uszy. Tej nocy przypomniały mi się minione lata. Stały na drodze w blasku księżyca jak kamienie milowe. I na pierwszym kamieniu tej drogi, gdybym umiał pisać tak jak Ta ta tunga, wyryłbym tak: Strach przed wschodzącym słońcem; na drugim — Dwa sztylety; na trzecim — We dwójkę na jednym koniu1; na czwartym — Kulawy Kozioł; na piątym — Czterech obcych jeźdźców; na szóstym -<- Futro z czarnych soboli; na siódmym — Zemsta; na ósmym — Złota Lilia; na dziewiątym — Śnieżnobiała krowa; na dziesiątym — Cienie dźga-jące nożami; na jedenastym — Strzałą i mieczem; na dwunastym — Piękna Kułan; na trzynastym — Wojna zamiast wesela; na czternastym — Kagan; na piętnastym — Tysiąc kotów, dziesięć tysięcy jaskółek. . A teraz jechałem do następnego kamienia, który był jeszcze bez napisu. Na nim wyryłbym, najchętniej słońce, księżyc, ogień, drzewo i rzekę, bo pragnąłem szczęścia i spokoju, które mój ojciec tak ukochał, mój ojciec, który zawsze wracał z wojny nad błękitny Kerulen, gdzie woda i las uczyły go spokoju i szacunku. Rankiem pierzchnęły wspomnienia i kamienie z moich myśli, jechaliśmy teraz szybko, i to coraz szybciej, zacinaliśmy konie i wprost lecieliśmy przez step, na którym nie było drzew, tylko same wyschnięte rowy i łyse pagórki. Bielejące kości w trawie. Spłoszone kruki. 7 > Ani pasterza, ani myśliwego, ani nikogo, kto by mógł nas śledzić. Nocą znowu jechaliśmy wolniej. Tenggeri siedział skulony na siodle i spał. Złota Lilia nie pytała, jak daleko jest do północnych lasów; i dobrze, że nie pytała, bo ja sam nie wiedziałem. Gdy sionce wstało z mokrych traw, zsiedliśmy wyczerpani z koni i położyliśmy się spać. Śniły mi się lasy i rzeki, a potem step zaczął naokoło wszędzie dygotać, najpierw delikatnie, potem coraz mocniej, 1 ¦" . 155 fc potem tak mocno, że zerwałem sie. zs onu I zobaczyłem nagłe trzech* pasterzy, którzy przechodzili obok nas z owcami. Na pewno nas zauważyli, chociaż nie patrzyli na nas ani do nas nie podchodzili. Teren był teraz coraz gorszy. Omijaliśmy zielone kotlinki i doliny, aby nie'natknąć się na jakąś ordę. . , Piątej nocy niebo było pochmurne. Ani jedna gwiazda nie wskazywała nam drogi na północ. Było strasznie ciemno, w tych ciemnościach siedzieliśmy samotni jedno przy drugim, nie mogąc ani spać, ani oddalić się stąd nawet na odległość strzału. Gdzieś daleko skomlały wilki, na całą równinę, i Tenggeri siedział przy mnie z założoną na łuk strzałą. — Tam, ojcze, trawa, rusza się! — szeptał raz po raz. A ja odpowiadałem: — To wiatr, Tenggeri, to tylko wiatr pieści źdźbła traw! Zasmucony opuszczał łuk z powrotem na kolana. Wolałby oczywig* cłe, żeby to była para wilczych ślepi. O strachu, który walił młotem W moich i Złotej Lilii żyłach, nic chłopcu nie mówiliśmy, choć dławiło nas przerażenie. — Czy zbudujemy-sobie nową jurtę? — xapytał. Złota Lilia odpowiedziała: — O wieje piękniejszą, Tenggeri, i o wił* le większą. / — Nad rzeką, synku — odpowiedziałem ja ¦—> na małym pagórku, gdzie będą rosły brzozy, kwitły kwiaty i gdzte będą niedaleko cedry.. Odłożył łuk, jakby zapomniał o wilkach. — Ty lubisz cedry, ojcze? — Tak, Tenggeri. " ', — A dlaczego? — Dlatego, że są zawsze zielone, dumne i piękne, i jeszcze dlatego-, synku, że Cedry nie umierają, że wrastają z przeszłości w przyszłość, żyją między nami niby nieme olbrzymy, są świadkami dziejów A gdy Jhula w nich wiatr, zaczynają opowiadać niczym siwobrodzi starcy. Kto się W nie wsłuchuje, staje się mądry, synku. — A tam, ojcze, dokąd jedziemy, są też cedry? — Jest idh nieskończenie dużo, Tenggeri. ' — Ja je też teraz lubię, ojcze. ¦ — Kto lubi prawdę, lubi także cedry, synku — powiedziałem. Zaczął padać deszcz, pomalutku i po cichutku. Konie parskały* stukały kopytami, otrząsały się. Nasunąłem śpiącemu Tenggeriemu jego małą czapkę z czarnych soboli na twarz. Czasem księżyc Wywiercił dziurą w chmurach i rzucił.na step snop światła. Potem ano-, wu robiło się ciemno, tak że mogłem dojrzeć tylko twarz Złotej Lilii. Siedzieliśmy, ale nie opieraliśmy się o siebie, i Wstawaliśmy raz po raz, aby nie zasnąć. . . p Niepokój we mnie narastał. — Tej nocy, Lilijko stracimy-'wszystko, cośmy zdobyli w Sfcą noc. ¦ . '• 156 — Czyż nasi prześladowcy nie musfcą też czekać, Czono, iL niebo pojaśnieje? — Nie — odpowiedziałem — stejł jest tak duży, że nie wystarczy chmur, aby pokryło się nimi całe niebo! Zaczynało .świtać. Znowu wsiedliśmy m konie. Mojemu gmademu z białym pyskiem leciała z g^by krew. Już dawno popuściłem cugli i wpijałem się palcami w czarną grzywę, *— Tenggeril Popada no go batem! *"• zawołałem, -*- On dobirsce leci, Ojcze. — Chłopiec Się roześmiał. Strumień. Prysnął* woda. Kamienie i kurz, i kilka kępek butargany. ¦ , Stado tłustych sępów pierzchnęło na wszystkie strony. — Las! Las! Las! — krzyknąłem. *— Na niebie! — powiedział Tenggeri. — Na niebie! — powiedziała także Złota Lilia. Tak, na niebie wisiał las, smutni i zarazem pełni nadziei popatrywaliśmy na ten las, powietrze i słońce malowało go na ciemno na bladym błękicie horyzontu. Ten falujący i chwfejący się las ciągnął się bez końca. Drzewa wyrastały z wąskiego srebrzystego pasa, który majaczył między lasem a stepem. I przypomniały mi się słowa starych ludzi, którzy mawiali, że na niebie odbija się tylko to, co rodzi się na ziemi. . Tak pędziliśmy w słońcu przed siebie, ciągle z tym lasem przed oczyma, i przebiliśmy się znowu przez długą noc, a w południe następnego dnia znowu był ten las przed nami, ale tak samo daleki jak dnia poprzedniego. Nie, tym razem był jakby większy. — Trzy cedry, ojcze! Zatrzymaliśmy konie. Drzewa te rosły nad szerokim strumieniem, i Tenggeri zapytał: ^— Czy mogę łowić ryby? Twarz chłopca była cała pokryta żółtym pyłem. Chłopiec wyglądał ha chorego, zmęczonego i głodnego. Oczy miał zaczerwienione. — Łów sobie, jak chcesz, Tenggeri! Złota Lilia uśmiechnęła się zmęczona. Da wnośmy nie mieli nic w ustach. I konie krwawiły, że aż mi się serce ściskało. v W kotlince nad wodą rozpaliliśmy ognisko. Po dość długim czasie Tenggeri złowił jedną rybę, a później jeszcze jedną. ¦ — Nie zostaniemy tu! — powiedział chłopiec. — Cedry tu są, ale nie ma ryb! ^ Później usiedliśmy przy ognisku i zjedliśmy te ryby. Nad trawą stepów.ą toczyła się tarcza zachodzącego słońca i zabarwiała te trzy zawsze zielone cedry pa czerwono. ' Gdy kotlinka n^d strumieniem pogrążyła się w wieczornym cieniu, Złota Lilia zasnęła Chłopiec leżał, z głową na je'j piersi, i we śnie ich blade twarze wyglądały jak1 twarze umarłych. \ 157 Ogicnck w ognisku jeszcze się tlił. Strumyk cicho szemrał. . / Kwiaty zamykały swoje kielichy. ¦ ' Wyszedłem z kotlinki. Z kuli słonecznej Wyjeżdżało dziesięciu jeźdźców z dzidami, mieczami i berdyszami. Szybko jechali i byli coraz bliżej,. Więc popatrzyłem raz" jeszcze na te trzy cedry i powtórzyłem sobie z uporem: Cedry nie umierają, one wrastają z przeszłości w przyszłość, żyją między nami niby nieme olbrzymy, są świadkami dziejów. A gdy hula w nich wiatr, zaczynają opowiadać niczym siwobrodzi starcy Kto się w nie wsłuchuje, staje się mądryi Potem poszedłem z powrotem dó kotlinki i usiadłem przy Złote] Lilii i Tenggerim. Oboje ciągle jeszcze spali. . r ¦ ¦ > A gdy jeźdźcy zeskakiwali z koni, ja także zamknąłem oczy. WYKAZ ŻRODEŁ Książka ta została osnuta na materiałach historycznych w sposób najzupełniej swobodny. Cytaty z oryginałów autor skracał albo dostosowywał do swojego stylu, nie zmieniając jednak ich sensu. - "Korzystał z następujących książek: Tajna hiłtoria Mongołów (Zabytek mongolski z roku 1240). Przekład E. Hae- mischa, wyd. II, Lipsk 1948. W Bosshard, Mongolia, chłodny kraj trawą zarosły. Berlin 1938. W. Bosshard, Podróż po Środkowej Azji Lipsk 1925. Czyngis-ohnn i jego państwo. (Miniatury perskie) Praga 1964. M. Pra wdin, Czyngis-chan i spuścizna po nim Stuttgart 1938. • M. F a b e r a, Siedem rumaków Bahadura. Praga 1956. H. Frankę, Pieniądz i gospodarka w Chinach za panowania Mongołów. Lipsk 1949. I Franko, Zachar Berkut. Berlin 1955. P K. Kozłów, Mongolia, Amdo i martwe miasto Kara-Koto Lipsk 1955. E M Mur za je w, No nie wydeptanych ścieżkach. Lipsk 1956. M W. Piewców, Tam gdzie się płaet kostkami herbaty. Lipsk 1953. J de Piano Carpini, Historio Mongołów. Lipsk 1930. M P o 1 o, Na dworze wielkiego chana Lipsk 1949. P P o u c h a, 13 000 kilometrów przez Mongolię. Lipsk 19S0. B. Spuler, Mongołowie w Iranie. Berlin 1955. Poza tym autor miał dostąp do szeregu źródeł mongolskich, ponieważ podróżował po tym kraju i przemierzył go od błękitnego, Kerulenu aż po góry Ałtaj, i od pustyni Gobi aż po północne lasy. i ' SPIS TREŚCI / ¦ ¦'. •¦¦¦¦.. • " Strach przed 'wschodzącym słońcem ...../........... 5 Dwa sztylety ................. . . 14 We dwójkę na jednym koniu.......,. ..... , , . .- 21 Kulawy kozioł.......... . . . . . . . . . . . . . 29 Czterech obcych jeźdźców............^...... 35 Futro z czarnych soboli ........... ....{..... 42 Zemsta.......................... 50. Złota Lilia ¦ • • ...... . v.............. 60 Śnieżnobiała krowa..................... 67 Cienie dźgające notami...................- ' 77 Strzałą i. mieczem...................... 88 Piękna Kułan......................... 104 - Wojna zamiast wesela...................V 113 Kagan . ......................... 131 Tysiące kotów — dziesięć tysięcy jaskółek ............ 144 Trzy wiecznie zielone cedry .......• • . . .' . . . . . . 155 Wykaz źródeł , ........;;....:..;...: 159 / 4