12512

Szczegóły
Tytuł 12512
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12512 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12512 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12512 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Graham Masterton GRA BI–DŻING Jak dla każdego profesjonalnego gracza, którego dni liczone są rzutami, obrotami koła ruletki i rozdaniami, Jack Druce nigdy nie myślał poważnie o tym, że stanie kiedyś twarzą w twarz ze śmiercią. Ale tej piątkowej nocy w kasynie Golden Lode o pierwszej nad ranem uniósł głowę i zmarszczył brwi, jakby dotarł do niego jej lodowaty oddech. Wyczulony na każdą zmianę nastroju graczy w kości krupier od razu zauważył jego wahanie i zapytał: — Czy wchodzi pan–n–n–n do gry? Jego „eny” toczyły się w powietrzu niczym kości. Solly Bartholomew też dostrzegł wahanie Jacka, ale nie oderwał oczu od stołu. Jack skinął głową i bez słowa sięgnął po kości. Po trzech godzinach gry uzbierał już sztonów za jedenaście tysięcy dolarów. Ale nagle, bez żadnego powodu, stół stał się zimny, podobnie jak (przed siedmioma laty) jego żona Elaine, która spoczywając w jego ramionach, stała się zimna. Najpierw zasnęła, oddychała, a potem przestała oddychać i umarła. Jack podejrzewał, że z Sollym może zarobić jeszcze dwa lub trzy tysiące. Solly również był zawodowym graczem; wyglądał jak małomiasteczkowy pośrednik handlu nieruchomościami, ale przy stole wyczuwało się w nim fachowca. Ostrożnie, nie okazując, że się znają i współpracują ze sobą, rzucili kośćmi. W puli były pieniądze. Może nie na kupno jachtu, ale z całą pewnością na wystawny lunch. Podzielili się nimi: podniecony mężczyzna o końskiej twarzy pochodzący z Indianapolis, odziany w jasny garnitur i rudowłosa kobieta, która za każdym razem, kiedy rzucał Jack, piszczała niczym piesek rasy chihua–hua. Rozwódka, ocenił Jack. Wiedział, że kobieta będzie grać do upadłego, do ostatniego centa. To forma odwetu. A Jack wiedział, jaki odwet mogą brać kobiety. Elaine przestała oddychać, gdy trzymał ją w ramionach… Jakiż straszniejszy odwet mogłaby wziąć kobieta na mężczyźnie? Jack dwukrotnie potrząsnął sześcianikami wykonanymi z kości słoniowej i rzucił je lekko na zielone sukno stołu. — Dziewięć — oznajmił krupier i przysunął do Jacka garść żetonów wartych pięćdziesiąt dolarów. — Już więcej nie gram — oświadczył Jack i obiema dłońmi zaczął zgarniać wygraną. Solly przez chwilę się wahał. — Ja też nie — powiedział. — Psiakość — mruknął wysoki mężczyzna o końskiej twarzy. Krupier popatrzył na kierownika kasyna. — Coś nie w porządku, przyjacielu? — zapytał natychmiast Jack. Od trzydziestu lat miał do czynienia z ludźmi, którzy jednym mrugnięciem oka potrafili przekazać zawartość całych bibliotek. — Szef chciałby zamienić z panem słówko. Z panem i… — odwrócił się do Solly’ego — i z panem również… Oczywiście jeśli nie macie, panowie, nic przeciwko temu. — Ja mam samolot — usiłował się wykręcić Solly, na którego zawsze czekał jakiś samolot. — Samolot będzie dziesięć po pierwszej w nocy — odrzekł krupier. — No cóż, ale chciałbym się jeszcze trochę przespać. — To nie zajmie dużo czasu. Może mi pan wierzyć. Jack i Solly stali z dłońmi pełnymi sztonów, kiedy zbliżył się do nich schludny kierownik kasyna w białej wytwornej marynarce, różowej koszuli z żabotem, z gładkim obliczem sieneńczyka. Oczy miał czarne jak węgiel, włosy też czarne, uczesane z przedziałkiem na samym środku głowy. Kierownik wyciągnął ręce, jakby chciał wziąć ich za łokcie i odprowadzić od stolika, ale żadnego nie dotknął. Graczy nie wolno dotykać. Zła karma. — Pan Newman przesyła gratulacje. — Naprawdę? — zainteresował się uprzejmie Jack, pociągnął nosem i zamrugał oczyma za okularami w grubej oprawie. Z tyłu znów dolatywały piski rudowłosej kobiety. Kierownik uśmiechnął się i przeszedł do rzeczy. — Cóż, pan Newman jest współwłaścicielem Golden Lode. Pragnie się z panami zobaczyć. Jack wyciągnął w jego stronę dłonie pełne żetonów. — Proszę posłuchać, przyjacielu. Mam tutaj całą wygraną. — Ja też — wtrącił Solly. — Naturalnie — powiedział kierownik. Po twarzy spłynął mu uśmiech niczym olej ze świeżo otwartej puszki z sardynkami. — Zadbamy o wygrane panów. Carlos! Przypilnuj tych sztonów. — Dwanaście i pół tysiąca — oświadczył znacząco Jack, zupełnie jakby pierwszy raz w życiu miał tyle pieniędzy. — Pięć tysięcy — powiedział z nieruchomą twarzą Solly. — Proszę się nie obawiać, panowie. Carlos dobrze ich przypilnuje. Z najwyższą niechęcią Jack oddał żetony. — Dwanaście i pół tysiąca — powtórzył. — Co pan na to? Pokryta lekkim trądzikiem twarz Carlosa nie wyrażała nic. Po prostu tego wieczoru wygrali, ale te pieniądze wrócą do kasyna jutro czy pojutrze. — Proszę, ta młoda dama zaprowadzi panów do pana Grafa — powiedział kierownik z przylepionym do twarzy uśmiechem. Zza jego pleców, jak królik z rękawa magika z dawnych, typowych dla Las Vegas przedstawień jarmarcznych, pojawiła się wyglądająca na Chinkę dziewczyna w obcisłej sukience z wiśniowego jedwabiu, rozciętej z przodu na całej długości ud. — Proszę za mną — zakomunikowała, odwróciła się i ruszyła przodem. Jack popatrzył na Solly’ego, a Solly na Jacka. Mogli odwrócić się na pięcie i uciec. Ale Jack słyszał o panu Grafie. A pan Graf miał opinię bardzo, bardzo twardego, więc gdyby teraz nie zastosowali się do jego prośby i uciekli, zapewne musieliby uciekać do końca życia. Co będzie, to będzie. Jack i Solly nieraz dostali w życiu srogie manto. Wyglądająca na Chinkę dziewczyna przebyła już połowę sali kasyna i kierowała się w stronę szerokich, wyłożonych fioletowym dywanem schodów prowadzących w dół z biur i restauracji. — Ja za tobą jak za panią matką, chłopie — oznajmił Solly. Jack powłócząc nogami ruszył za dziewczyną niczym posłuszny piesek. Zacisnął krawat, choć i tak był już mocno zaciśnięty. W swojej karierze hazardzisty zawsze odgrywał rolę prostaczka z prowincji, który przybył z wiejskich rejonów Środkowego Zachodu z portfelem napakowanym pieniędzmi, ale nie ma zielonego pojęcia, jak się gra przy stolikach. Tak naprawdę urodził się w Providence w Rhode Island jako syn dyrektora liceum. Był bardzo wykształcony i zwiedził kawał świata. Mieszkał we Florencji, w Akabie i w Paryżu. W latach pięćdziesiątych przetrwał dziewięć nieszczęsnych miesięcy w Londynie, ale za to pod koniec lat sześćdziesiątych w ciągu sześciu tygodni spędzonych w Bellflower w Illinois idealnie opanował miejscowe zwyczaje i akcent. Teraz jedynie rdzenny mieszkaniec Bellflower mógł rozpoznać, że jego wymowa jest wyuczona. Ciągle mówił „trawa”, a nie „traiwa”. Zmienił również aparycję. Obciął włosy na krótko, a ponadto kupił brązową perukę. Nabył okulary w grubej oprawie i opalał się w podkoszulku, tak że nabrał wyglądu wieśniaka, który ma tylko twarz, kark i przedramiona spalone na brąz. Każdego ranka specjalnie wpychał sobie brud pod paznokcie. Do pracy zawsze wkładał wygnieciony, lniany garnitur w białe i brązowe prążki, brązową, nylonową koszulę i znoszone adidasy. A „prawdziwe” ubrania zostawały w szafie jego apartamentu w hotelu Sands. Szary garnitur od Armaniego, trzy szyte ręcznie koszule i wypolerowane na wysoki połysk angielskie półbuty. Tak naprawdę „prawdziwych” garniturów Jack prawie nie nosił, ponieważ nieustannie pracował. Podeszwy jego „prawdziwych” butów nawet nie były zarysowane. Popołudnia i wieczory spędzał jako Jack Druce „Kmiotek”. Przez resztę czasu wylegiwał się na hotelowym łóżku obwiązany w pasie prześcieradłem niczym przepaską. Śnił o Elaine, która stygła mu w ramionach, i szeptał do siebie cyfry. Ale wiszące w szafie „prawdziwe” ubranie było mu potrzebne. Gdyby tylko z niego zrezygnował, przestałby również istnieć „prawdziwy” Jack Druce; pozostałby wyłącznie Jack Druce „Kmiotek”. Jack Druce „Wieczny Gracz”. Uśmiechnięty, wyrafinowany absolwent wyższej uczelni zniknąłby na zawsze. Mąż Elaine i ojciec Roddy’ego również. A właśnie to się liczyło. Ostatniego dnia maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku został genialnym dzieckiem–matematykiem, najmłodszym szefem zespołu naukowego, i jako taki stale otrzymywał od firmy San Fernando Electronics propozycje zatrudnienia. Właśnie tego dnia San Fernando Electronics z okazji dziesięciolecia firmy wzięło na etat w Las Vegas dwustu siedemdziesięciu nowych pracowników. W nocy Jack Druce po raz pierwszy w życiu grał w kości i w ciągu czterech i pół godziny podwoił swą roczną pensję. Pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku obudził się ze świadomością, że połknął bakcyla. Teraz nie miał ani domu, ani samochodu. I to nie dlatego, że nie było go na nie stać. Po prostu wynikało to z prostego faktu, że w jego życiu nie istniało już miejsce na domy i samochody. Mieszkał w hotelach, chadzał do pracy, jadał w darmowym barze w kasynie i palił mentolowe salemy lights. Żył w locie. Nigdy nie patrzył na zegarek. Chinka poprowadziła Jacka i Solly’ego przez grubą, tłumiącą wszelkie dźwięki welurową kotarę zasłaniającą masywne, podwójne drzwi. — Nie mam pojęcia, o co chodzi — mruknął Jack. — Proszę się niczego nie obawiać — odparła dziewczyna z bladym uśmiechem. Solly się nie odzywał. Posiadał szczególnie wyczulony na niebezpieczeństwo nos. Zawsze wyczuwał atmosferę. Po przejściu podwójnych drzwi znaleźli się w mrocznym, rozległym, klimatyzowanym pomieszczeniu. Pośrodku stał stół do gry. Nisko zawieszona lampa z zielonego, butelkowego szkła z trudem oświetlała mebel i pochylonych nad nim sześć lub siedem osób płci obojga. W zielonym, upiornym świetle rzucanym przez lampę sprawiały wrażenie martwych od kilkunastu dni. Jack zmarszczył brwi. Dwie osoby naprawdę wyglądały na stojące jedną nogą w grobie. Siwe włosy lśniły zielonkawo–srebrną poświatą, a skóra na czaszkach była ściągnięta i pożyłkowana. Natomiast troje graczy było prawie dziećmi — pryszczaty chłopiec w wieku szesnastu, siedemnastu lat, dziewczynka, która nie mogła mieć więcej niż dwanaście, i chłopiec o jasnoblond włosach, tak mały, że z ledwością sięgał blatu, by rzucać kośćmi. Ale wszyscy mieli ze sobą coś wspólnego. Ubrani byli w luźne, chińskie szaty z czarnego, lśniącego jedwabiu z wyszytymi na plecach dyszącymi ogniem smokami i czerwonymi napisami: NU KUA. — Proszę za mną — powiedziała Chinka i zaprowadziła Jacka i Solly’ego do stołu. Jacka zafascynowały kości, które w mroku wydzielały fluorescencyjne światło, a rzucane, zostawiały za sobą lśniący poblask. Solly przyglądał im się przez chwilę zza ramienia Jacka, po czym mruknął: — Cóż to, do licha, za odmiana crapsa*? Jack popatrzył na zgromadzonych przy stole. — Mamy porozmawiać z panem Grafem — oznajmił głośno. Chłopiec o blond włosach wstał, obszedł stolik i rozpromieniony wyciągnął rękę. Wyglądał na pięć lub sześć lat. Jack uśmiechnął się. — O co chodzi, dzieciaku? — zapytał. — Nazywam się Newar Graf — odparł chłopiec pewnym głosem. — Jasne, a ja jestem Tammy Wynette, muzyk country. Chłopiec ciągle stał z wyciągniętą do przywitania dłonią. — Nie wierzy mi pan? — zapytał, przekrzywiając głowę. — Newar Graf od co najmniej dwudziestu lat jest właścicielem kasyna Golden Lode. Spokojnie mógłby być twoim dziadkiem. Chłopiec skrzywił się. — „Są rzeczy na niebie i ziemi…” To Horacy. — Jasne — skinął głową Jack. — A teraz chciałbym porozmawiać z panem Grafem, ponieważ nie mam czasu dłużej czekać. — Mówię panu, panie Druce. Jestem Newar Graf. W głosie chłopca było coś, co przykuło uwagę Jacka. Jakaś nutka, która nie mogłaby się pojawić w tonie pięcioletniego dziecka. I skąd znał jego imię i nazwisko? Jack zdjął okulary, złożył je i powoli schował do kieszeni. — Jestem Newar Graf, a ty Jack Druce — odezwał się chłopiec. — Obserwuję pana od lat, panie Druce. Jest pan dobry, jedna z najlepszych rąk w tym interesie. Wszyscy znają Jacka Druce’a. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego się pan tak ubiera i mówi nieco z wiejska, skoro i tak powszechnie wiadomo, kim pan jest. Widział pan Carlosa na parterze? Kiedy opuszcza pan Golden Lode, zawsze za pośrednictwem radiotelefonu daje o tym znać odźwiernemu w Diamentowym Salonie. — Słuchaj, chłopcze — powiedział schrypniętym głosem Jack. — Nie wiem, o co ci chodzi, ale nazywam się Keith Kovacs i przybyłem tutaj z Illinois, żeby przez tydzień pograć za kilkaset dolarów, bo zawsze sobie to obiecywałem. A kiedy już przegram wszystkie pieniądze, sam się wyniosę. Jack Druce? — dodał. — O nikim takim nie słyszałem. Dzieciak przesuwał palcami jednej ręki po palcach drugiej. — Czy widzi pan grę, która idzie przy stoliku? — Widzę — odparł Jack. — Jakaś dziwaczna odmiana crapsa. — To gra bi–dżing, rzeczywiście odmiana crapsa — wyjaśnił z uśmiechem chłopiec. Jack potrząsnął głową. — Nigdy o niej nie słyszałem. — Nigdy pan nie słyszał? — Blondynek odwrócił się do Solly’ego. — A pan? Craps bi– dżing? Solly nerwowo pociągnął nosem i spuścił wzrok. — Pewnie, że słyszałem. Chłopak wyminął Jacka i ujął Solly’ego za łokieć. — Solly Bartholomew — powiedział piskliwym głosem. — Pierwsza ręka na wschodzie. Bicz boży stolików w Atlantic City. Solly nie zaprotestował. Trzymał dłoń dziecka i wpatrywał się w dywan. — Craps bi–dżing — powtórzył chłopiec. — Legendarna, magiczna, tajemnicza gra bi– dżing. W Chinach zabroniona od czasów rewolucji kulturalnej, zabroniona w Tajlandii, gdzie niczego nie zabraniają, w Japonii karana chłostą, w Wietnamie śmiercią. Nielegalna we wszystkich krajach świata z wyjątkiem Kambodży, gdzie rządzi Pol Pot. Stamtąd właśnie przemyca się kości. Pociągnął Solly’ego za łokieć. — Podejdź bliżej, Solly. Zobacz. Solly nie ruszył się z miejsca. Głowę miał ciągle spuszczoną. Chłopiec ponownie szarpnął go za rękę i uśmiechnął się. — Nie chcesz popatrzeć? Nie musisz grać. — Wiesz bardzo dobrze, kurwa, o czym mówisz — odparł Solly. Szczękał sztuczną szczęką. — Dobrze wiesz, że jeśli popatrzę, będę musiał zagrać. Chłopiec wybuchnął śmiechem. — To już twój problem, Solly. Jesteś do tego przygotowany. Sam najlepiej o tym wiesz. Dlatego cię tutaj zaprosiłem, ciebie i twojego przyjaciela Jacka Druce’a. Ostatnio obu was dokładnie obserwowałem. Stanowicie śmietankę. Ale jesteście również śmiertelnie znudzeni. Jesteście wręcz za dobrzy. Co śmieszniejsze, nawet gdybyście tego nie chcieli, nie możecie nie iść na całość, bo kierownik kasyna natychmiast się w tym zorientuje i będziecie skończeni w Golden Lode, będziecie skończeni w Caesar’s Palace, w Glitter Gulch, a nawet w Sassy Sally’s. Nie możecie więc nie iść na całość, gdyż zanim byście się zorientowali, bylibyście nikim w całym Vegas, w Reno, w Tahoe, a także w Atlantic City. Wtedy, cwaniaczki, zaczęlibyście grać w rosyjską ruletkę z nadzieją, że w końcu przegracie. Ale Newar Graf ma dla was inną propozycję, inne rozwiązanie, być może nawet nowe życie. Albo zostawiacie wszystko za sobą, albo nie czeka was już nic. Gra bi–dżing. — Naprawdę jesteś Newarem Grafem? Chłopiec puścił rękę Solly’ego i odwrócił się do Jacka. W oczach zalśnił mu figlarny błysk. — Naprawdę. A to, na co patrzysz, stanowi dowód. Mam pięć lat! I na tym polega cała magia bi–dżing. Jeśli wygrasz, będziesz znów miał całe życie przed sobą! Solly wskazał głową w kierunku stołu, przy którym mężczyźni i kobiety oddychali chrapliwie. — A jeśli przegram? — zapytał. — Nie przegrasz. Jesteś za dobry. Wiesz o tym, prawda? Jack podszedł do stołu, po czym obrzucił blondynka bacznym spojrzeniem. — O co ci chodzi? — dociekał. — Dlaczego chcesz, żebyśmy zagrali? Na twarzy chłopca pojawił się bardzo łagodny uśmiech. — Z tego powodu co zawsze. Splendor mego domu, a dom to ja. — Wyjaśnij to bliżej — odparł Jack. Chłopiec podszedł do niego. — To taka sama gra w kości jak każda inna. Bierzesz kości w dłoń, stawiasz i rzucasz, a inni chcą cię przebić. Tyle że tutaj używamy specjalnych kości. Chcesz zobaczyć? Jack popatrzył przez stół na żółtawą, zwiędłą twarz mężczyzny, który trzymał w dłoni kości. Nigdy w życiu nie widział w niczyich oczach takiej paniki, jak w oczach tego człowieka. Nawet na twarzach dyrektorów wielkich firm, którzy przetrącili pieniądze przedsiębiorstwa, nawet na obliczach mężów, którzy przegrali własne domy. — Panie Fortunato, czy mógłby mi pan na chwilę je dać? — zapytał chłopiec. Stary pan Fortunato wahał się przez moment, trzymając kości w zgiętych na kształt szponów palcach. — O co chodzi, panie Fortunato? — powiedział przymilnie chłopiec i stary człowiek położył sześcianiki na jego otwartej dłoni. Blondynek ostrożnie przekazał je Jackowi. Były zielonkawoczarne, lekko brzęczały i lśniły. Kiedy Jack wziął je w dłoń, odniósł wrażenie, że podłoga drży mu pod stopami jak podczas trzęsienia ziemi czy startu odrzutowca. Zamiast oczek widniały na nich niewielkie wizerunki demonicznych postaci, z których emanowały delikatne wibracje. — Na każdej są podobizny sześciu demonów — wyjaśnił chłopiec. — Jeśli wypadnie ci Yo Huang… o ten… oraz Kuan–yin Pusa… ten… to mniej więcej to samo, co w normalnej grze znaczy siódemka. Jeśli Yo Huang i Chung Kuei… o, to… to tak jakbyś wyrzucił jedenastkę. Tak czy owak w bi–dżing wszystko jest jak w normalnej grze. Wygrywasz. Yo Huang był władcą niebios, Kuan–yin Pusa dobrym bóstwem i wielkim czarownikiem. Chung Kuei znany był jako obrońca przed złymi duchami. Jack powoli pocierał kości między kciukiem a palcem wskazującym. — To są trzy demony. A trzy pozostałe? — No cóż — powiedział z uśmiechem chłopiec. — Te są złe. Ten w kapturze to Shui– Mu, chiński demon wody. A ten karzeł to Hsua Hao, zamieniający radość w nieszczęście. A to jest Yama, sędzia piekła, pierwszy, który stał się śmiertelnikiem… a wiesz dlaczego? — Myślę, że mi to powiesz — odrzekł Jack. Chłopiec uśmiechnął się. — Jest pierwszym śmiertelnikiem, bo wyruszył drogą, z której nie ma powrotu. Solly oblizał wargi. — Drogą, z której nie ma powrotu? — zapytał. — Co to za droga? Malec odwrócił się w jego stronę i obrzucił go szelmowskim spojrzeniem. — Ty już tą drogą podążasz, przyjacielu — odparł. — I dobrze o tym wiesz. — Pokaż mi te kości — zażądał Solly. Jack zacisnął na nich palce. — Solly… może nie powinieneś… — O co chodzi? Dlaczego? Dlaczego mam nie zobaczyć tej drogi, którą kroczę i z której nie ma powrotu? Z kości wytrysnął taki strumień energii, że Jack poczuł, iż wykręca mu palce i powoduje straszliwe mrowienie skóry dłoni. Odniósł zupełnie irracjonalne wrażenie, że kości chcą trafić do rąk Solly’ego. Że wiedzą, iż on obok stoi. Że go pożądają. Solly wyciągnął dłoń i Jack niechętnie wysypał mu na rękę kości, najpierw jedną, potem drugą. Solly nic nie powiedział, ale w oczach pojawił mu się dziwny mrok, jak wpadający przez drzwi cień. Jack zaczął podejrzewać, że kości inaczej odbierają każdą osobę, w której ręce trafią. W zależności od jej potrzeb. W zależności od jej słabych stron. — Postaw — odezwał się Jack. — Co postawisz? Swoją duszę, coś w tym rodzaju? — Och, nic aż tak melodramatycznego. A swoją drogą, ile jest warta dusza? Nic. Dusza jest jak napis na grobie. Kiedy człowiek umrze, jak może spłacić dług? — A więc jaka jest stawka? — zapytał z uporem Jack. — Miesiące, taka będzie stawka — wyjaśnił chłopiec, który teraz stał po drugiej stronie stołu. Pan Fortunato nie spuszczał wzroku z kości, a kiedy dzieciak wymówił słowo „miesiące”, zadrżał, jakby dzieciak wymówił „miliony”. — Miesiące? — powtórzył Solly. Chłopiec skinął głową, a następnie wyciągnął rękę po kości. — Rzucający stawia tyle miesięcy, ile chce, a każdy pozostały gracz obstawia taką liczbę miesięcy, jaką jego zdaniem rzucający może przegrać. Oczywiście mowa o miesiącach księżycowych, chińskich miesiącach. Pozostali uczestnicy mogą również zakładać się między sobą bez względu na to, czy wchodzą do gry, czy też nie. Tylko że w bi–dżing obowiązuje reguła: „umrzeć szybciej lub dłużej żyć”. I twarde zasady, jak w normalnej grze. Albo gracz wyrzuci dwa Yo Huang, albo dwa Chung Kuei lub wykopie sobie grób, kiedy padną dwa Yamy. — A jeśli wygra, to co? — zapytał schrypniętym głosem Solly. — Jeśli wygrasz, wygrasz miesiące, to wszystko. Dwa, trzy miesiące, może rok, może dwa lata. Zależy, na ile postawisz. Solly rozejrzał się, przyciągnął wolne krzesło i usiadł. Oddychał ciężko, nieregularnie. — Chodzi o to, że stanę się młodszy? Chłopiec zachichotał. — Popatrz na mnie, Solly! Newar Graf ma pięć latek! Solly przetarł usta kantem dłoni, jakby chciał zetrzeć z nich tłusty smak hamburgera. — Jack — powiedział. — Musimy zagrać. Jack potrząsnął głowa. — Nawet o tym nie myśl — wykrztusił przez zaschnięte gardło. — Ja gram o pieniądze. Miesiące, co to jest miesiąc? Kto chciałby grać o miesiące? Chłopiec wzruszył ramionami. — Jak to się mówi? Czas to pieniądz. Pieniądz to czas. To jedno i to samo. Powinieneś spróbować, Jack. Spodoba ci się. Postawmy sprawę w ten sposób. Mieszkanie w hotelach i wytworne ubrania to jedno. Ale być o dziesięć lat młodszym to zupełnie coś innego. A co powiesz o piętnastu latach? Albo o dwudziestu? Co powiesz o tym, że wstaniesz od stolika w wieku, kiedy po raz pierwszy zasiadłeś do gry, i będziesz miał całe życie przed sobą? Żadnych kości, żadnych kart, żadnych papierosów, żadnych zakładów. Co myślisz o żonie i rodzinie? Jack, co powiesz o tym, żeby przeżyć takie życie, jakie zawsze powinieneś prowadzić? — A skąd, do licha, wiesz, jakie powinno być moje życie? — odwarknął Jack. Oczy chłopca zalśniły. — Jack, robię w tym interesie całe lata. Jesteś po prostu jednym z miliona. Międzynarodowe Stowarzyszenie Pełnych Optymizmu Graczy. Jack popatrzył na stolik, na Solly’ego, na zieloną lampę, na dziwaczną zbieraninę twarzy zgromadzonych przy stoliku. Aż do bólu zdawał sobie sprawę z tego, że powinien zagrać. Elaine umarła mu w ramionach; wspomnienie Roddy’ego skurczyło się do rozmiarów kodakowskiej fotografii, którą nosił w portfelu. Ogarnęła go chęć, by wyrwać się z okropnego mroku życia, jakie prowadził, i ruszyć za zachodzącym na horyzoncie słońcem. Wrócić! Dogonić to słońce! — Przez pewien czas obaj popatrzymy — powiedział. — Możesz sobie patrzeć — oświadczył Solly. Wstał, pociągnął nosem i chrząknął. — Ja od razu przystępuję do gry. — Solly… — zaczął Jack, ale chłopiec położył palec na ustach. — Jack, tutaj gramy o czas. Gramy o życie. Ty decydujesz za siebie, a Solly za siebie. Jack popatrzył na Solly’ego. Po raz pierwszy w swoim cwaniackim życiu spojrzał na niego jak na przyjaciela, jak na kogoś, kto się liczy. Przyszło mu to z trudem. Zawodowi gracze nie są skłonni do wzruszeń. — Musisz się przebrać — oświadczył chłopiec. — Za tym chińskim parawanem w rogu znajdziesz wiele szat. — Przebrać się? — zapytał Solly. — Po co? — Możesz wygrać, Solly — odparł z uśmiechem blondynek. — W udziale może ci przypaść wielka wygrana. A jeśli do tego dojdzie, możesz stać się znowu dziesięciolatkiem. A jak dziesięcioletni chłopiec będzie wyglądał w garniturze, który masz na sobie? Solly skinął głową. — Jasne. Masz rację. Przebiorę się. Jasne. Ale jeśli przegram… nie odniesiesz mego ubrania do sklepu z używanymi ciuchami? — Żartowniś z ciebie, Solly — wyszczerzył zęby chłopiec. — Stuprocentowy żartowniś. Solly zniknął za chińskim parawanem, a pozostali przy stoliku gracze z niecierpliwością czekali na jego powrót. Chłopiec pogwizdywał pod nosem melodię She’s My Jeannie With The Light Brown Hair. W końcu zza parawanu wynurzył się Solly przebrany w czarną, jedwabną tunikę. Sprawiał wrażenie kaleki udającego się na zabieg hydroterapeutyczny. Przesłał nerwowy uśmiech — najpierw graczom, następnie Newarowi Grafowi, a na końcu Jackowi. Jack zawahał się, cofnął się o krok i nie uścisnął mu ręki. Milczał. W głębi duszy zdawał sobie sprawę, że jest taką samą ofiarą jak Solly. — W porządku — powiedział chłopiec, klaszcząc w dłonie. — Zaczynajmy bi–dżing! Z zalegającego w końcu pokoju cienia wynurzyło się trzech Chińczyków i Birmańczyk. Ubrani byli w uniformy Golden Lode — obcisłe czarne marynarki i koszule z żabotami. — Jak w normalnym crapsie, jeden jest bankierem, jeden krupierem, a dwaj czuwają nad przebiegiem gry — wyjaśnił chłopczyk. — W bi–dżing nazywamy ich wszystkich Tevodas, co oznacza świadków, którzy stwierdzają, czy ktoś popełnia grzech. Pierwszy rzucał pan Fortunato. Solly stał obok i obserwował go z niekłamanym zainteresowaniem. — Sześć miesięcy — zakomunikował pan Fortunato, kładąc przed sobą sześć złocistych żetonów świecących jaśniej niż zielona lampa z butelkowego szkła. — Umrze o dwa tygodnie wcześniej — szepnął siwowłosy starzec siedzący po drugiej stronie stołu. — Pożyje o miesiąc dłużej — powiedziała dwunastoletnia dziewczynka. Jack po raz pierwszy przyjrzał jej się bliżej. Na głowie miała trwałą w stylu, w jakim mogła skręcić sobie włosy tylko kobieta w wieku jego matki. — Pożyje o tydzień krócej — dodał najstarszy gracz, którym była łysiejąca kobieta. Drżącą dłonią położyła jeden ze swoich złotych żetonów na kwadracie z podobizną Yamy. Kiedy skończono robić zakłady, pan Fortunato wziął do ręki kości i rzucił. Po stole potoczyły się lśniące wyobrażenia chińskich demonów: Yo Huang i Kuan–yin Pusa. Pan Fortunato wygrał swoich sześć miesięcy. — Pan Fortunato pożyje dłużej — zaintonował Tevoda–krupier i zagarnął ze stołu kości. Pan Fortunato odetchnął z ulgą, ale stara kobieta, która straciła tydzień, bo założyła się, że on pożyje o tydzień krócej, zadrżała. Jack przełknął ślinę i popatrzył na blondynka. Dzieciak tylko się uśmiechnął. Pan Fortunato znów postawił na sześć miesięcy i rzucił. Kuan–yin Pusa i Shui–Mu. Blondynek pochylił się do Jacka i szepnął: — Znów wygrał. W chińskiej magii Kuan–yin Pusa przechytrzył Shui–Mu. Nakarmił ją makaronem, który w jej żołądku zamienił się w łańcuchy tak, że nie mogła przyjmować pokarmów. Jeśli kości zatrzymają się tak, że na wierzchu znajdzie się wizerunek Kuan–yin Pusa i Shui–Mu, to będzie jak jedynka w normalnym crapsie. Ale jeśli ponownie wypadnie mu Yo Huang i Kuan–yin Pusa, przegra. Jack z napięciem patrzył na toczące się po stole kości, a zwłaszcza na planszę z zakładami. Niektórzy gracze wygrali tu i tam po godzinie, inni stracili miesiąc. Umrzeć szybciej, dłużej pożyć. Wraz z toczącymi się po stole kośćmi ubywało im lub przybywało życia. Pan Fortunato postawił na cały rok i przegrał. W jednej chwili stracił dwanaście miesięcy życia. Któż mógł wiedzieć, ile naprawdę lat liczył pan Fortunato, kiedy wszedł do gry? Czterdzieści? Siedemdziesiąt? Dwadzieścia dwa? To nieistotne, o jego wieku decydowały teraz toczące się po stole kości; jego życie zależało od gry bi–dżing. Kaszlnął, sapnął ze zdenerwowania i źle maskowanego przerażenia, po czym z trudem rozluźnił palce i przekazał kości Solly’emu. Nikt przy stole nie okazywał współczucia. Młodziutki blondynek podczas gry pana Fortunato postarzał się o trzy lata. Stał się wyższy i wyraźnie zmężniał. Kobieta o obliczu jak naga czaszka skurczyła się w swej czarnej tunice i bardziej przypominała małpkę po wiwisekcji niż człowieka. Jack przechwycił spojrzenie Solly’ego, ale zachował kamienną twarz. Obaj byli zawodowcami. Obaj wspierali się przy stoliku, kiedy toczyły się kości, ale bez względu na to, jak trudna byłaby gra, jak zawrotna stawka, żaden nie odważyłby się wyrazić swego krytycyzmu, nie udzieliłby osobistej rady i nie skłaniałby drugiego do wycofania się z gry. Chcesz latać wysoko, chcesz umrzeć? Twoja sprawa. Nikt się nie liczył, tylko Pani Fortuna. — Solly — mruknął teraz Jack. Ale chłopiec, pan Graf, przesłał mu spojrzenie ostre jak pinezka, więc Jack zamknął usta. Solly postawił na sześć miesięcy. Potrząsnął kośćmi, chuchnął na nie, szepnął coś do siebie i rzucił. Nazywali go Solly–Ręka z Atlantic City i ręka go nie zawiodła. Kości toczyły się po stole, podskakiwały, a w końcu pokazały Kuan–yin Pusa i Yo Huang. Teraz postawił na rok i ponownie rzucił. I znów wygrał. Rzut za rzutem; grał jak natchniony. Tak grającego Solly’ego Jack jeszcze nigdy nie widział. Po każdej wygranej wyraźnie młodniał. Pociemniały jego siwe włosy, zmarszczki znikały z twarzy jak na puszczonym w tył filmie. Stawał się wyższy, prostowały mu się plecy i jednocześnie grał z coraz większą pewnością siebie. Pozostali robili swoje zakłady, stawki były wysokie, ryzykowne; na oczach Jacka ubywało im lat. Po dwudziestu minutach obserwował młodych, przystojnych, pełnych energii ludzi. Atrakcyjne kobiety i uśmiechających się młodzieńców. Wysuszone, starcze skóry stawały się jędrne i nabierały kolorów, włosy gęstniały, zaczynały lśnić. Głosy nabierały wigoru i dźwięczności. — Co powiecie państwo na to, żebyśmy napili się szampana? — zawołał pan Fortunato. Dwunastoletni pan Graf położył lubieżnie dłoń na ramieniu jednej z dziewcząt. — Przynieś gościom szampana — polecił. Jack nie wchodził do gry. Jeszcze nie. Bardzo go kusiło, ale czekał na stosowną chwilę. Chciał zobaczyć, jaki los spotyka przegranych, a także tych, którzy wygrają. Chciał mieć jak największe szansę. I chociaż Solly wygrywał i wygrywał, do świadomości Jacka docierało, że im Solly stawał się młodszy, tym bardziej malało jego doświadczenie w grze, był gotów do coraz większego ryzyka, a jego rzuty stawały się bardziej gorączkowe. — Dziesięć lat — oświadczył, szczerząc zęby dwudziestoczteroletni Solly i potrząsnął kośćmi. — Stawiam dziesięć lat! Będę miał czternaście, raz kozie śmierć! Rzucił. Kości lśniły, błyszczały, rzucały skry. Wydawało się, że spadną ze stołu, ale nagle zwolniły, jakby ugrzęzły w jakimś niewidzialnym kleju. Każdy mógł dostrzec, że twarze demonów złowrogo zalśniły. Yama i Shui–Mu. Najgorszy rzut. W ciszy Solly postarzał się o dziesięć lat; jego ciało i dusza. Wyraźnie zadrżał. Wokół stołu zrobiło się zimno jak w grobie. Rzucał pan Graf. Wygrywał, ale stawiał niewiele. Solly natomiast obstawiał nieprzytomnie wysokie liczby, chcąc koniecznie pokonać upływ czasu, ale przy każdym rzucie przegrywał. Kiedy wreszcie i pan Graf przegrał, Solly był już siwowłosym starcem, który prawie nie mógł złapać tchu. Siedział zgarbiony po drugiej stronie stołu, skórę na dłoniach miał suchą jak pustynne ciernie, głowę nisko zwieszoną. Jack podszedł do niego, ale go nie dotknął. Zła karma, niezależnie od tego, jakie żywiłby do niego uczucia. — Solly — powiedział ochryple. — Daj spokój. Przegrałeś, Solly. Wycofaj się. Solly uniósł głowę i popatrzył na niego wodnistymi oczyma. Szyję miał wiotką i brązową. — Jeszcze raz — szepnął. — Solly, na Boga, rozpadasz się. Wyglądasz na sto lat. Solly’ego wcale to nie rozśmieszyło. — Mam dokładnie osiemdziesiąt siedem, dwa miesiące i trzy dni, ty obłudny draniu. Dzięki. Ale jeśli w następnej kolejce wygram trzydzieści, będę miał tylko pięćdziesiąt siedem. A później postawię następną trzydziestkę… no cóż, wtedy będę zadowolony i wycofam się. Kiedy miałem dwadzieścia siedem lat, to był najlepszy okres w moim życiu. Dwadzieścia siedem lat to wspaniały wiek. Jack nic nie powiedział. Jeśli Solly postawi trzydzieści lat i wygra, Jack będzie szczęśliwy. Ale jeśli postawi trzydzieści lat i przegra… Popatrzył na pana Grafa. Po ostatnim rzucie Solly’ego przybyło mu sześć albo siedem lat i bardziej już przypominał pana Grafa, którego Jack widywał, gdy wchodził lub wychodził z Golden Lode w towarzystwie ochroniarzy, osób, które zwabił w potrzask, czy księgowych o surowych twarzach. Pan Graf skierował swe gadzie oczy na Solly’ego. Cóż Jack mógł powiedzieć? Solly przegrał, a ci, którzy przegrywali, byli skończeni. Ci, którzy wygrywali, również. Cóż więc miał powiedzieć? — Pan nie gra, panie Druce? Pańska kolejka, gdyby pan chciał wejść do gry. — Jeśli nie zrobi to panu różnicy, nie wejdę — odparł Jack, jakkolwiek czuł pod pachami strużki potu. Zacisnął pięści i wbił paznokcie w dłonie. — Jasne. Mnie to nie robi różnicy — powiedział pan Graf i niezwłocznie wręczył kości panu Fortunato, który z nie skrywanym przerażeniem je odebrał. — Poczekaj, Jack! — wycharczał Solly i chwycił go za rękaw. Pochylił w jego stronę głowę tak, że Jack poczuł starczy oddech. — Jack, nikt nie ma tak dobrej ręki jak ty. Jeśli istnieje ktoś, kto może odzyskać dla mnie te lata, to tylko ty, Jack. Błagam cię. Nigdy nie wyświadczaliśmy sobie uprzejmości, prawda? Niczego od siebie nie oczekiwaliśmy, nie prosiliśmy się o nic. Wiesz o tym. Ale teraz, Jack, proszę cię, proszę na kolanach. Jeśli pozwolisz, żeby ten rzut należał do pana Fortunato, jestem padliną. Zginę. Wiesz o tym. Jack pociągnął nosem, jak pociąga nosem człowiek zażywający heroinę. Crapsa bi– dżing bał się bardziej niż jakiejkolwiek gry, w jakiej brał w życiu udział. Ta gra miała w sobie coś ze splendoru punto banco, a zarazem hipnotyzującą grozę, jakiej poddaje się człowiek, który stoi na torach przed pędzącym na niego pociągiem ekspresowym. Zdawał sobie sprawę, że jeśli choćby raz rzuci tymi kośćmi, będzie skończony. Pan Graf wyczuł jego wahanie i trzymał lśniące kości pięć centymetrów nad rozwartą dłonią pana Fortunato. Jack prawie czuł dreszcz przeszywający nerwy pana Fortunato. Solly mocniej zacisnął dłoń na jego rękawie. — Jack, w imię naszych dobrych, dawnych czasów, błagam cię. Nigdy dotąd o nic cię nie prosiłem. Nie prosiłem nikogo. Ale teraz proszę. Jack wahał się jeszcze przez sekundę. Nie musiał patrzeć na zegarek. Nigdy nie patrzył. Zawsze dokładnie wiedział, która jest godzina. Poluzował krawat. — Daj mi chwilę na zmianę ubrania — powiedział. Przebrał się za parawanem. Czarna tunika z wyszytym smokiem była zimna i śliska. Zacisnął pas, wyszedł i zbliżył się do stołu. Pan Graf wciąż czekał z uśmiechem na ustach. Jack zbliżył się do niego i powoli wyciągnął rękę. Pan Graf uśmiechnął się nieznacznie i przesypał mu kości na dłoń. Spadały powoli, jakby nie podlegały prawom ciążenia. Kiedy dotknęły skóry, wydało mu się, że dotyka go ogień i lód i razi prąd. Gracze ponownie zgromadzili się wokół stołu. Lampa dawała tak niewiele światła, że Jack widział jedynie niewyraźne, jasne plamy ich twarzy. Potrząsnął kośćmi. Poruszały się w palcach niczym fluoryzujące, białe robaki, co gnieżdżą się w grobach. Postawił na sześć miesięcy. Czekał, aż inni obstawią swoje zakłady. Rzucił. Kości podskakiwały i lśniły nieco jaśniej niż przedtem. — Widzisz? — zauważył pan Graf. — Nawet kości wiedzą, kiedy rzucają nimi ręce eksperta. Wypadły Chung Kuei i Yo Huang. Solly zacisnął pięści i odetchnął. — W porządku — powiedział. — Grasz jak z nut, sukinsynu. Jack ponownie rzucił. Kuan–yin Pusa i Chung Kuei. Jeszcze raz i zarobił cały rok. Nie czuł w sobie żadnej różnicy, ale myśl, że jest o cały rok młodszy, była bardzo krzepiąca. Wygrywał, wygrywał i wygrywał. Dłużej pożyć, jeszcze dłużej pożyć. Zdobywał punkty tak szybko i sprawnie, jakby kości były podrobione… i w jakiś osobliwy sposób były. Z każdym zwycięstwem ubywało mu lat, a gdy zaczął stawiać dwa lub trzy lata, czarna, jedwabna tunika zrobiła się za obszerna w stosunku do jego szczupłej sylwetki dwudziesto– dwuletniego młodzieńca. Solly przy każdym rzucie Jacka obstawiał swoje cyfry i stopniowo odzyskiwał lata, które stracił. Obstawiał bardzo ostrożnie, ponieważ nie chciał zanadto ryzykować. Nie więcej niż rok za każdym razem. W końcu doszedł do wieku czterdziestu pięciu lat. I nagle — kiedy Jack miał ponownie rzucić — postawił wielki zakład o dwadzieścia lat. Jack popatrzył na niego ostro, ale Solly tylko się uśmiechnął i puścił doń perskie oko. — Jeszcze ten jeden rzut, przyjacielu, a wstaję od stołu i wychodzę, żeby nigdy tutaj nie wrócić. Ale Jack wyczuł coś w kościach… Jakby się skurczyły i stwardniały mu w dłoni… jakby nieoczekiwanie zrobiły się zimniejsze. Nie zamierzały wypuścić Solly’ego. — Dwadzieścia lat w jednym rzucie, Solly? — zapytał. — To ogromna stawka. — Obstawiam ostatni raz — odparł Solly. — Zrób, co do ciebie należy, a resztę zostaw mnie. Jack rzucił. Spadły ciężko, prawie wcale się nie odbijały. Shui–Mu i Hsua Hao. Jack wygrał, ale Solly postawił na Shui–Mu i Shui–Mu, więc natychmiast postarzał się o dwadzieścia lat. Jack teraz ledwie przekraczał dwudziestkę. Był postawny, wysoki, włosy miał gęste, pofalowane i kasztanowe. Zdjął perukę, zwinął ją i wsunął w kieszeń tuniki. — Dzisiaj są włosy, a jutro ich nie ma, co, panie Druce? — zapytał z uśmiechem pan Graf. Jack zebrał kości i przygotował się do kolejnego rzutu. Solly postawił lśniące żetony na następne dwadzieścia lat. — Solly! — wrzasnął Jack. Solly popatrzył na niego. — Nie rób tego, Solly — ostrzegł Jack czystym, głębokim, młodzieńczym głosem, konstatując jednocześnie, że nic go nie obchodzi, czy Solly straci kolejnych dwadzieścia lat, czy nie. Ten facet był już praktycznie martwy. — Po prostu rzucaj, dobrze? — warknął Solly. Jack rzucił. I wygrał. Ale Solly przegrał, podobnie jak dwóch czy trzech innych graczy przy stole. Jack usłyszał, że Solly wciąga ze świstem powietrze, zobaczył, że chwieje się i chwyta krawędzi stołu, żeby nie upaść. — Solly? Wszystko w porządku? Solly miał wytrzeszczone oczy i siną twarz; najwyraźniej nie mógł złapać oddechu. — A co cię to obchodzi! — wycharczał. — Po prostu rzucaj. Rzucaj, na Boga! Pan Graf znów był bardzo młody. Mały chłopiec spoglądający na pogrążony w przyćmionym świetle środek stołu. — Czy życzy pan sobie ambulans? A może wezwać pańskiego lekarza domowego? — zwrócił się do Solly’ego z niebywałą serdecznością. — Niech rzuca, to wszystko — odparł z uporem Solly i postawił na kolejnych dwadzieścia lat. Jack powoli obracał kości w dłoni. W jego ręku niebo i piekło. — Solly… wiesz, co się stanie, jeśli przegrasz? — Rzucaj — wysyczał Solly przez sztuczną szczękę, która zrobiła się za duża w stosunku do jego zapadniętej twarzy. — Niech pan rzuca — ponaglił pan Fortunato, jakkolwiek sam był już bardzo leciwy. Miał zapadnięte, ciemne oczy barwy atramentu i całkowicie białe włosy. Jack wzruszył ramionami, potrząsnął kośćmi i rzucił. Kości nagle zagrzechotały, jakby nabrały nowego życia. Potoczyły się kaskadą lśniących wizerunków chińskich demonów. Zatrzymały się dokładnie przed Sollym. Yama i Hsua Hao. Przegrał. — Ja… — wychrypiał. Ale z kości wypełzły już ostre smugi światła, drżąc i pełgając niczym elektryczność statyczna. Na rypsie, którym wybity był stół, rozdzieliły się i podążyły ku czubkom jego palców. Na oczach Jacka, cicho, z wdziękiem, smugi popełzły po ramieniu Solly’ego i zamknęły go niczym w jasnej klatce. — Solly! — wrzasnął Jack. Sollym zaczęły targać drgawki. Włosy stanęły mu dęba, a z nosa i z oczu trysnęły iskry, jakby ktoś zapalił mu w głowie zimne ognie. Do uszu Jacka dotarł ni to szloch, ni to wrzask, potem Solly, ciągle z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na krawędzi stołu, opadł na kolana. Z ciała wypłynął mu strumień energii elektrycznej, przeszedł w dół ramionami, wylał się z opuszków palców i ruszył po blacie stołu. Energia wracała do kości i zniknęła w nich niczym szczurze ogony. Solly przewrócił się na plecy, jego czaszka z pustym dźwiękiem uderzyła o podłogę. Kości leżały na stole i lekko lśniły, zupełnie jakby życie Solly’ego dodało im nowej energii. — No, panie Druce — ponaglił Newar Graf. — Czekamy. Jack popatrzył na skurczone, wyschnięte ciało Solly’ego, przeniósł wzrok na Newara Grafa, potem na kości. Otaczający go gracze spoglądali na niego z oczekiwaniem. — Nie — oświadczył Jack. — Koniec. Wychodzę z gry. — Na stole ciągle jest pańskie pięć lat, panie Druce. Straci je pan. Takie są reguły. — Mam teraz zaledwie dwadzieścia dwa. Cóż więc znaczy pięć lat? Pan Graf uśmiechnął się. — Proszę zapytać pana Fortunato, co znaczy pięć lat. To nauka, jaka płynie z bi– dżing. Ta gra uczy, że czasu, który tak łatwo lekceważy się w młodości, niezmiernie gorzko żałuje się na starość. Bi–dżing uczy cenić życie, panie Druce. Cóż znaczy miesiąc dla znudzonego nastolatka? Nic. Minie w jednej chwili. Ale proszę mi powiedzieć, jaką ma wartość dla kogoś, komu pozostał tylko miesiąc życia? Jack nabrał powietrza w płuca. — Tak czy owak, kończę grać. — Wróci pan. — No cóż, zobaczymy. — W porządku. — Pan Graf wzruszył ramionami. — Carlos, odprowadź pana do wyjścia. I przypilnuj, żeby otrzymał swoją wygraną. Dziękuję, panie Druce. Posiada pan zadziwiający talent do gry w kości. Jack przebrał się w swój tani garnitur. Przed wyjściem z pokoju pożegnał graczy skinieniem głowy. Dwie osoby odpowiedziały podobnym gestem, lecz większość najwyraźniej dawno już zapomniała o jego istnieniu. Carlos wziął go za ramię — po raz pierwszy ktokolwiek dotknął go w kasynie — i wyprowadził w pełen przepychu, wspaniały świat Golden Lode. Kiedy już spieniężył żetony, podszedł do stolika, gdzie grano w punto banco. Obserwował go przez chwilę, zastanawiając się, czy nie postawić kilka razy. Stojąca obok niego ufarbowana na blondynkę dziewczyna krzyknęła z podniecenia, kiedy wygrała przy pierwszej próbie. Ale po bi–dżing gra o pieniądze wydała się Jackowi po prostu trywialna. Zerknął na schody wiodące do prywatnej sali gry pana Grafa. Na szczycie ciągle jeszcze stał Carlos i uśmiechał się do niego mdło. Jack wiedział, że nie ma dla niego ucieczki. Wróci do tego stolika, choćby nie wiadomo jak się przed tym wzbraniał. Może jeszcze nie jutro, może nie w następnym tygodniu, może za całe lata. Ale wróci. Żaden prawdziwy gracz nie oprze się pokusie gry, w której stawką jest całe jego życie. Wyszedł z Golden Lode i przystanął na chodniku zalewanym gorącymi promieniami słońca. Zaczął grać w bi–dżing o drugiej w nocy, a teraz było już dobrze po dziewiątej. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł głód. Postanowił, że wróci do hotelu, weźmie prysznic, przebierze się, a następnie wstąpi na znakomite żeberka i smażoną dynię. Mógł włożyć garnitur od Armaniego, swój „prawdziwy” garnitur. Po chodniku przewalał się tłum turystów i hałaśliwej dzieciarni. Las Vegas zmieniło się od czasów gangsterskich. Bugsy Siegel przewracałby się zapewne w swoim pustynnym grobie, gdyby widział te wszystkie żłobki, parki, rodzinne restauracje i nałogowców, których odpędzano od drzwi kasyn. Ale Jack o to nie dbał. W tym schludnym, wygładzonym Las Vegas zagrał w grę ostateczną i miał znów dwadzieścia siedem lat. Zapomniał już, jaka w tym wieku rozpierała go energia, z jaką łatwością poruszał się po ulicy. Wszedł do hotelu i wsiadł do windy, nucąc pod nosem: Raindrops keep fallin’ on my head… they keep fallin’… Szedł korytarzem, szurając butami po dywanie ze sztucznego włókna, więc kiedy dotknął klamki drzwi swego pokoju, poczuł w palcach ostry trzask elektryczności statycznej. Ku swemu zdumieniu zastał drzwi uchylone na centymetr. Chwilę się wahał, po czym szeroko je otworzył. Pokój był pusty, ale nigdy nie wiadomo. Całe mnóstwo hołoty chodziło za graczami do hotelu i tam napadało na nich, żeby odebrać wygrane. — Jest tu ktoś? — zawołał wchodząc. Łóżko było posłane, a w korytarzu nie dostrzegł wózka, więc to nie mogła być pokojówka. Zostawiła uchylone drzwi? Może to on przez nieuwagę ich nie domknął? Podszedł do biurka i pootwierał szuflady. Wszystko było na swoim miejscu: złote spinki do mankietów, długopis Gucci i pięćset dolarów w banknotach o niskich nominałach. Miał właśnie wrócić i zamknąć drzwi, kiedy usłyszał, że się same zamknęły z cichym trzaskiem. A później jakiś głos powiedział cicho: — Spokojnie, chłopie. Stój, gdzie stoisz, i nie ruszaj się. Stał bez ruchu. W niewielkim lustrze na biurku dostrzegł młodego człowieka, który wynurzał się właśnie zza kotary. Choć Jack nie znał się szczególnie na broni, od razu rozpoznał, że intruz trzyma w ręku pistolet kalibru 32. — Szukasz drobnych? — zapytał młody człowiek. — Może to raczej ja powinienem cię o to zapytać? — odparł Jack. Młody człowiek stanął przed nim. Miał bladą, wymizerowaną kościstą twarz, a na sobie spłowiałą dżinsową kurtkę i dżinsowe spodnie. — Nie szukam kłopotów — oświadczył Jackowi. — Może więc odwrócisz się na pięcie, wyjdziesz stąd i puścimy całą sprawę w niepamięć? — Nie zamierzam nigdzie iść — odparł Jack. — To mój pokój. — Dobra, dobra. — Młody człowiek wyszczerzył zęby. — Wiem, kto go zajmuje. To pokój pana Druce’a, a ty z całą pewnością nim nie jesteś. — Ależ oczywiście, że jestem. A kim mam niby być? — Nie strój sobie żartów — ostrzegł intruz i lekko uniósł broń. — Tak się składa, że pan Druce jest moim ojcem, a ty, brachu, na pewno nim nie jesteś. Jack wytrzeszczył oczy. — Pan Druce jest twoim ojcem? Młody mężczyzna skinął głową. — Mówisz tak, jakbyś go znał. — Znał go? Przecież ja nim jestem. — Chyba się z choinki urwałeś — odparł młody człowiek. — Jesteś niewiele starszy ode mnie. Jak, do licha, możesz być moim ojcem? — A jak, do licha, ty możesz być moim synem? Mój syn ma trzy lata. — Tak? To bardzo interesujące. No dobrze, ale na razie najlepiej będzie, jeśli zrobisz vamos i wyniesiesz się stąd, zanim pan Druce wróci. — Posłuchaj — odezwał się Jack. — To jakieś nieporozumienie. Zapewne szukasz jakiegoś innego pana Druce’a. Ja jestem Jack Druce, to jest mój pokój, i nie ma sposobu, żebyś był