12512
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 12512 |
Rozszerzenie: |
12512 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 12512 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12512 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
12512 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
GRA BI–DŻING
Jak dla każdego profesjonalnego gracza, którego dni liczone są rzutami, obrotami
koła
ruletki i rozdaniami, Jack Druce nigdy nie myślał poważnie o tym, że stanie
kiedyś twarzą w
twarz ze śmiercią. Ale tej piątkowej nocy w kasynie Golden Lode o pierwszej nad
ranem
uniósł głowę i zmarszczył brwi, jakby dotarł do niego jej lodowaty oddech.
Wyczulony na każdą zmianę nastroju graczy w kości krupier od razu zauważył jego
wahanie i zapytał:
— Czy wchodzi pan–n–n–n do gry?
Jego „eny” toczyły się w powietrzu niczym kości.
Solly Bartholomew też dostrzegł wahanie Jacka, ale nie oderwał oczu od stołu.
Jack skinął głową i bez słowa sięgnął po kości.
Po trzech godzinach gry uzbierał już sztonów za jedenaście tysięcy dolarów. Ale
nagle, bez
żadnego powodu, stół stał się zimny, podobnie jak (przed siedmioma laty) jego
żona Elaine,
która spoczywając w jego ramionach, stała się zimna. Najpierw zasnęła,
oddychała, a potem
przestała oddychać i umarła.
Jack podejrzewał, że z Sollym może zarobić jeszcze dwa lub trzy tysiące. Solly
również
był zawodowym graczem; wyglądał jak małomiasteczkowy pośrednik handlu
nieruchomościami, ale przy stole wyczuwało się w nim fachowca. Ostrożnie, nie
okazując, że
się znają i współpracują ze sobą, rzucili kośćmi.
W puli były pieniądze. Może nie na kupno jachtu, ale z całą pewnością na
wystawny
lunch. Podzielili się nimi: podniecony mężczyzna o końskiej twarzy pochodzący z
Indianapolis, odziany w jasny garnitur i rudowłosa kobieta, która za każdym
razem, kiedy
rzucał Jack, piszczała niczym piesek rasy chihua–hua. Rozwódka, ocenił Jack.
Wiedział, że
kobieta będzie grać do upadłego, do ostatniego centa. To forma odwetu. A Jack
wiedział, jaki
odwet mogą brać kobiety. Elaine przestała oddychać, gdy trzymał ją w ramionach…
Jakiż
straszniejszy odwet mogłaby wziąć kobieta na mężczyźnie?
Jack dwukrotnie potrząsnął sześcianikami wykonanymi z kości słoniowej i rzucił
je lekko
na zielone sukno stołu.
— Dziewięć — oznajmił krupier i przysunął do Jacka garść żetonów wartych
pięćdziesiąt
dolarów.
— Już więcej nie gram — oświadczył Jack i obiema dłońmi zaczął zgarniać wygraną.
Solly przez chwilę się wahał.
— Ja też nie — powiedział.
— Psiakość — mruknął wysoki mężczyzna o końskiej twarzy.
Krupier popatrzył na kierownika kasyna.
— Coś nie w porządku, przyjacielu? — zapytał natychmiast Jack.
Od trzydziestu lat miał do czynienia z ludźmi, którzy jednym mrugnięciem oka
potrafili
przekazać zawartość całych bibliotek.
— Szef chciałby zamienić z panem słówko. Z panem i… — odwrócił się do Solly’ego
— i
z panem również… Oczywiście jeśli nie macie, panowie, nic przeciwko temu.
— Ja mam samolot — usiłował się wykręcić Solly, na którego zawsze czekał jakiś
samolot.
— Samolot będzie dziesięć po pierwszej w nocy — odrzekł krupier.
— No cóż, ale chciałbym się jeszcze trochę przespać.
— To nie zajmie dużo czasu. Może mi pan wierzyć.
Jack i Solly stali z dłońmi pełnymi sztonów, kiedy zbliżył się do nich schludny
kierownik
kasyna w białej wytwornej marynarce, różowej koszuli z żabotem, z gładkim
obliczem
sieneńczyka. Oczy miał czarne jak węgiel, włosy też czarne, uczesane z
przedziałkiem na
samym środku głowy.
Kierownik wyciągnął ręce, jakby chciał wziąć ich za łokcie i odprowadzić od
stolika, ale
żadnego nie dotknął. Graczy nie wolno dotykać. Zła karma.
— Pan Newman przesyła gratulacje.
— Naprawdę? — zainteresował się uprzejmie Jack, pociągnął nosem i zamrugał
oczyma
za okularami w grubej oprawie.
Z tyłu znów dolatywały piski rudowłosej kobiety. Kierownik uśmiechnął się i
przeszedł do
rzeczy.
— Cóż, pan Newman jest współwłaścicielem Golden Lode. Pragnie się z panami
zobaczyć.
Jack wyciągnął w jego stronę dłonie pełne żetonów.
— Proszę posłuchać, przyjacielu. Mam tutaj całą wygraną.
— Ja też — wtrącił Solly.
— Naturalnie — powiedział kierownik. Po twarzy spłynął mu uśmiech niczym olej ze
świeżo otwartej puszki z sardynkami. — Zadbamy o wygrane panów. Carlos!
Przypilnuj tych
sztonów.
— Dwanaście i pół tysiąca — oświadczył znacząco Jack, zupełnie jakby pierwszy
raz w
życiu miał tyle pieniędzy.
— Pięć tysięcy — powiedział z nieruchomą twarzą Solly.
— Proszę się nie obawiać, panowie. Carlos dobrze ich przypilnuje.
Z najwyższą niechęcią Jack oddał żetony.
— Dwanaście i pół tysiąca — powtórzył. — Co pan na to? Pokryta lekkim trądzikiem
twarz Carlosa nie wyrażała nic.
Po prostu tego wieczoru wygrali, ale te pieniądze wrócą do kasyna jutro czy
pojutrze.
— Proszę, ta młoda dama zaprowadzi panów do pana Grafa — powiedział kierownik z
przylepionym do twarzy uśmiechem.
Zza jego pleców, jak królik z rękawa magika z dawnych, typowych dla Las Vegas
przedstawień jarmarcznych, pojawiła się wyglądająca na Chinkę dziewczyna w
obcisłej
sukience z wiśniowego jedwabiu, rozciętej z przodu na całej długości ud.
— Proszę za mną — zakomunikowała, odwróciła się i ruszyła przodem.
Jack popatrzył na Solly’ego, a Solly na Jacka. Mogli odwrócić się na pięcie i
uciec. Ale
Jack słyszał o panu Grafie. A pan Graf miał opinię bardzo, bardzo twardego, więc
gdyby teraz
nie zastosowali się do jego prośby i uciekli, zapewne musieliby uciekać do końca
życia.
Co będzie, to będzie. Jack i Solly nieraz dostali w życiu srogie manto.
Wyglądająca na Chinkę dziewczyna przebyła już połowę sali kasyna i kierowała się
w
stronę szerokich, wyłożonych fioletowym dywanem schodów prowadzących w dół z
biur i
restauracji.
— Ja za tobą jak za panią matką, chłopie — oznajmił Solly.
Jack powłócząc nogami ruszył za dziewczyną niczym posłuszny piesek. Zacisnął
krawat,
choć i tak był już mocno zaciśnięty. W swojej karierze hazardzisty zawsze
odgrywał rolę
prostaczka z prowincji, który przybył z wiejskich rejonów Środkowego Zachodu z
portfelem
napakowanym pieniędzmi, ale nie ma zielonego pojęcia, jak się gra przy
stolikach.
Tak naprawdę urodził się w Providence w Rhode Island jako syn dyrektora liceum.
Był
bardzo wykształcony i zwiedził kawał świata. Mieszkał we Florencji, w Akabie i w
Paryżu.
W latach pięćdziesiątych przetrwał dziewięć nieszczęsnych miesięcy w Londynie,
ale za to
pod koniec lat sześćdziesiątych w ciągu sześciu tygodni spędzonych w Bellflower
w Illinois
idealnie opanował miejscowe zwyczaje i akcent. Teraz jedynie rdzenny mieszkaniec
Bellflower mógł rozpoznać, że jego wymowa jest wyuczona. Ciągle mówił „trawa”, a
nie
„traiwa”.
Zmienił również aparycję. Obciął włosy na krótko, a ponadto kupił brązową
perukę. Nabył
okulary w grubej oprawie i opalał się w podkoszulku, tak że nabrał wyglądu
wieśniaka, który
ma tylko twarz, kark i przedramiona spalone na brąz. Każdego ranka specjalnie
wpychał sobie
brud pod paznokcie.
Do pracy zawsze wkładał wygnieciony, lniany garnitur w białe i brązowe prążki,
brązową,
nylonową koszulę i znoszone adidasy. A „prawdziwe” ubrania zostawały w szafie
jego
apartamentu w hotelu Sands. Szary garnitur od Armaniego, trzy szyte ręcznie
koszule i
wypolerowane na wysoki połysk angielskie półbuty.
Tak naprawdę „prawdziwych” garniturów Jack prawie nie nosił, ponieważ
nieustannie
pracował. Podeszwy jego „prawdziwych” butów nawet nie były zarysowane.
Popołudnia i
wieczory spędzał jako Jack Druce „Kmiotek”. Przez resztę czasu wylegiwał się na
hotelowym
łóżku obwiązany w pasie prześcieradłem niczym przepaską. Śnił o Elaine, która
stygła mu w
ramionach, i szeptał do siebie cyfry. Ale wiszące w szafie „prawdziwe” ubranie
było mu
potrzebne.
Gdyby tylko z niego zrezygnował, przestałby również istnieć „prawdziwy” Jack
Druce;
pozostałby wyłącznie Jack Druce „Kmiotek”. Jack Druce „Wieczny Gracz”.
Uśmiechnięty,
wyrafinowany absolwent wyższej uczelni zniknąłby na zawsze. Mąż Elaine i ojciec
Roddy’ego również. A właśnie to się liczyło.
Ostatniego dnia maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku został
genialnym dzieckiem–matematykiem, najmłodszym szefem zespołu naukowego, i jako
taki
stale otrzymywał od firmy San Fernando Electronics propozycje zatrudnienia.
Właśnie tego
dnia San Fernando Electronics z okazji dziesięciolecia firmy wzięło na etat w
Las Vegas
dwustu siedemdziesięciu nowych pracowników. W nocy Jack Druce po raz pierwszy w
życiu
grał w kości i w ciągu czterech i pół godziny podwoił swą roczną pensję.
Pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku obudził
się ze
świadomością, że połknął bakcyla.
Teraz nie miał ani domu, ani samochodu. I to nie dlatego, że nie było go na nie
stać. Po
prostu wynikało to z prostego faktu, że w jego życiu nie istniało już miejsce na
domy i
samochody. Mieszkał w hotelach, chadzał do pracy, jadał w darmowym barze w
kasynie i
palił mentolowe salemy lights. Żył w locie. Nigdy nie patrzył na zegarek.
Chinka poprowadziła Jacka i Solly’ego przez grubą, tłumiącą wszelkie dźwięki
welurową
kotarę zasłaniającą masywne, podwójne drzwi.
— Nie mam pojęcia, o co chodzi — mruknął Jack.
— Proszę się niczego nie obawiać — odparła dziewczyna z bladym uśmiechem.
Solly się nie odzywał. Posiadał szczególnie wyczulony na niebezpieczeństwo nos.
Zawsze
wyczuwał atmosferę.
Po przejściu podwójnych drzwi znaleźli się w mrocznym, rozległym, klimatyzowanym
pomieszczeniu. Pośrodku stał stół do gry. Nisko zawieszona lampa z zielonego,
butelkowego
szkła z trudem oświetlała mebel i pochylonych nad nim sześć lub siedem osób płci
obojga. W
zielonym, upiornym świetle rzucanym przez lampę sprawiały wrażenie martwych od
kilkunastu dni.
Jack zmarszczył brwi. Dwie osoby naprawdę wyglądały na stojące jedną nogą w
grobie.
Siwe włosy lśniły zielonkawo–srebrną poświatą, a skóra na czaszkach była
ściągnięta i
pożyłkowana.
Natomiast troje graczy było prawie dziećmi — pryszczaty chłopiec w wieku
szesnastu,
siedemnastu lat, dziewczynka, która nie mogła mieć więcej niż dwanaście, i
chłopiec o
jasnoblond włosach, tak mały, że z ledwością sięgał blatu, by rzucać kośćmi.
Ale wszyscy mieli ze sobą coś wspólnego. Ubrani byli w luźne, chińskie szaty z
czarnego,
lśniącego jedwabiu z wyszytymi na plecach dyszącymi ogniem smokami i czerwonymi
napisami: NU KUA.
— Proszę za mną — powiedziała Chinka i zaprowadziła Jacka i Solly’ego do stołu.
Jacka zafascynowały kości, które w mroku wydzielały fluorescencyjne światło, a
rzucane,
zostawiały za sobą lśniący poblask. Solly przyglądał im się przez chwilę zza
ramienia Jacka,
po czym mruknął:
— Cóż to, do licha, za odmiana crapsa*?
Jack popatrzył na zgromadzonych przy stole.
— Mamy porozmawiać z panem Grafem — oznajmił głośno.
Chłopiec o blond włosach wstał, obszedł stolik i rozpromieniony wyciągnął rękę.
Wyglądał na pięć lub sześć lat. Jack uśmiechnął się.
— O co chodzi, dzieciaku? — zapytał.
— Nazywam się Newar Graf — odparł chłopiec pewnym głosem.
— Jasne, a ja jestem Tammy Wynette, muzyk country.
Chłopiec ciągle stał z wyciągniętą do przywitania dłonią.
— Nie wierzy mi pan? — zapytał, przekrzywiając głowę.
— Newar Graf od co najmniej dwudziestu lat jest właścicielem kasyna Golden Lode.
Spokojnie mógłby być twoim dziadkiem.
Chłopiec skrzywił się.
— „Są rzeczy na niebie i ziemi…” To Horacy.
— Jasne — skinął głową Jack. — A teraz chciałbym porozmawiać z panem Grafem,
ponieważ nie mam czasu dłużej czekać.
— Mówię panu, panie Druce. Jestem Newar Graf.
W głosie chłopca było coś, co przykuło uwagę Jacka. Jakaś nutka, która nie
mogłaby się
pojawić w tonie pięcioletniego dziecka. I skąd znał jego imię i nazwisko?
Jack zdjął okulary, złożył je i powoli schował do kieszeni.
— Jestem Newar Graf, a ty Jack Druce — odezwał się chłopiec. — Obserwuję pana od
lat,
panie Druce. Jest pan dobry, jedna z najlepszych rąk w tym interesie. Wszyscy
znają Jacka
Druce’a. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego się pan tak ubiera i mówi nieco z
wiejska,
skoro i tak powszechnie wiadomo, kim pan jest. Widział pan Carlosa na parterze?
Kiedy
opuszcza pan Golden Lode, zawsze za pośrednictwem radiotelefonu daje o tym znać
odźwiernemu w Diamentowym Salonie.
— Słuchaj, chłopcze — powiedział schrypniętym głosem Jack. — Nie wiem, o co ci
chodzi, ale nazywam się Keith Kovacs i przybyłem tutaj z Illinois, żeby przez
tydzień pograć
za kilkaset dolarów, bo zawsze sobie to obiecywałem. A kiedy już przegram
wszystkie
pieniądze, sam się wyniosę. Jack Druce? — dodał. — O nikim takim nie słyszałem.
Dzieciak przesuwał palcami jednej ręki po palcach drugiej.
— Czy widzi pan grę, która idzie przy stoliku?
— Widzę — odparł Jack. — Jakaś dziwaczna odmiana crapsa.
— To gra bi–dżing, rzeczywiście odmiana crapsa — wyjaśnił z uśmiechem chłopiec.
Jack potrząsnął głową.
— Nigdy o niej nie słyszałem.
— Nigdy pan nie słyszał? — Blondynek odwrócił się do Solly’ego. — A pan? Craps
bi–
dżing?
Solly nerwowo pociągnął nosem i spuścił wzrok.
— Pewnie, że słyszałem.
Chłopak wyminął Jacka i ujął Solly’ego za łokieć.
— Solly Bartholomew — powiedział piskliwym głosem. — Pierwsza ręka na wschodzie.
Bicz boży stolików w Atlantic City.
Solly nie zaprotestował. Trzymał dłoń dziecka i wpatrywał się w dywan.
— Craps bi–dżing — powtórzył chłopiec. — Legendarna, magiczna, tajemnicza gra
bi–
dżing. W Chinach zabroniona od czasów rewolucji kulturalnej, zabroniona w
Tajlandii, gdzie
niczego nie zabraniają, w Japonii karana chłostą, w Wietnamie śmiercią.
Nielegalna we
wszystkich krajach świata z wyjątkiem Kambodży, gdzie rządzi Pol Pot. Stamtąd
właśnie
przemyca się kości.
Pociągnął Solly’ego za łokieć.
— Podejdź bliżej, Solly. Zobacz.
Solly nie ruszył się z miejsca. Głowę miał ciągle spuszczoną. Chłopiec ponownie
szarpnął
go za rękę i uśmiechnął się.
— Nie chcesz popatrzeć? Nie musisz grać.
— Wiesz bardzo dobrze, kurwa, o czym mówisz — odparł Solly. Szczękał sztuczną
szczęką. — Dobrze wiesz, że jeśli popatrzę, będę musiał zagrać.
Chłopiec wybuchnął śmiechem.
— To już twój problem, Solly. Jesteś do tego przygotowany. Sam najlepiej o tym
wiesz.
Dlatego cię tutaj zaprosiłem, ciebie i twojego przyjaciela Jacka Druce’a.
Ostatnio obu was
dokładnie obserwowałem. Stanowicie śmietankę. Ale jesteście również śmiertelnie
znudzeni.
Jesteście wręcz za dobrzy. Co śmieszniejsze, nawet gdybyście tego nie chcieli,
nie możecie
nie iść na całość, bo kierownik kasyna natychmiast się w tym zorientuje i
będziecie skończeni
w Golden Lode, będziecie skończeni w Caesar’s Palace, w Glitter Gulch, a nawet w
Sassy
Sally’s. Nie możecie więc nie iść na całość, gdyż zanim byście się zorientowali,
bylibyście
nikim w całym Vegas, w Reno, w Tahoe, a także w Atlantic City.
Wtedy, cwaniaczki, zaczęlibyście grać w rosyjską ruletkę z nadzieją, że w końcu
przegracie. Ale Newar Graf ma dla was inną propozycję, inne rozwiązanie, być
może nawet
nowe życie. Albo zostawiacie wszystko za sobą, albo nie czeka was już nic. Gra
bi–dżing.
— Naprawdę jesteś Newarem Grafem?
Chłopiec puścił rękę Solly’ego i odwrócił się do Jacka. W oczach zalśnił mu
figlarny
błysk.
— Naprawdę. A to, na co patrzysz, stanowi dowód. Mam pięć lat! I na tym polega
cała
magia bi–dżing. Jeśli wygrasz, będziesz znów miał całe życie przed sobą!
Solly wskazał głową w kierunku stołu, przy którym mężczyźni i kobiety oddychali
chrapliwie.
— A jeśli przegram? — zapytał.
— Nie przegrasz. Jesteś za dobry. Wiesz o tym, prawda?
Jack podszedł do stołu, po czym obrzucił blondynka bacznym spojrzeniem.
— O co ci chodzi? — dociekał. — Dlaczego chcesz, żebyśmy zagrali?
Na twarzy chłopca pojawił się bardzo łagodny uśmiech.
— Z tego powodu co zawsze. Splendor mego domu, a dom to ja.
— Wyjaśnij to bliżej — odparł Jack.
Chłopiec podszedł do niego.
— To taka sama gra w kości jak każda inna. Bierzesz kości w dłoń, stawiasz i
rzucasz, a
inni chcą cię przebić. Tyle że tutaj używamy specjalnych kości. Chcesz zobaczyć?
Jack popatrzył przez stół na żółtawą, zwiędłą twarz mężczyzny, który trzymał w
dłoni
kości. Nigdy w życiu nie widział w niczyich oczach takiej paniki, jak w oczach
tego
człowieka. Nawet na twarzach dyrektorów wielkich firm, którzy przetrącili
pieniądze
przedsiębiorstwa, nawet na obliczach mężów, którzy przegrali własne domy.
— Panie Fortunato, czy mógłby mi pan na chwilę je dać? — zapytał chłopiec.
Stary pan Fortunato wahał się przez moment, trzymając kości w zgiętych na
kształt
szponów palcach.
— O co chodzi, panie Fortunato? — powiedział przymilnie chłopiec i stary
człowiek
położył sześcianiki na jego otwartej dłoni.
Blondynek ostrożnie przekazał je Jackowi.
Były zielonkawoczarne, lekko brzęczały i lśniły. Kiedy Jack wziął je w dłoń,
odniósł
wrażenie, że podłoga drży mu pod stopami jak podczas trzęsienia ziemi czy startu
odrzutowca. Zamiast oczek widniały na nich niewielkie wizerunki demonicznych
postaci, z
których emanowały delikatne wibracje.
— Na każdej są podobizny sześciu demonów — wyjaśnił chłopiec. — Jeśli wypadnie
ci
Yo Huang… o ten… oraz Kuan–yin Pusa… ten… to mniej więcej to samo, co w
normalnej
grze znaczy siódemka. Jeśli Yo Huang i Chung Kuei… o, to… to tak jakbyś wyrzucił
jedenastkę. Tak czy owak w bi–dżing wszystko jest jak w normalnej grze.
Wygrywasz.
Yo Huang był władcą niebios, Kuan–yin Pusa dobrym bóstwem i wielkim
czarownikiem.
Chung Kuei znany był jako obrońca przed złymi duchami.
Jack powoli pocierał kości między kciukiem a palcem wskazującym.
— To są trzy demony. A trzy pozostałe?
— No cóż — powiedział z uśmiechem chłopiec. — Te są złe. Ten w kapturze to Shui–
Mu,
chiński demon wody. A ten karzeł to Hsua Hao, zamieniający radość w
nieszczęście. A to jest
Yama, sędzia piekła, pierwszy, który stał się śmiertelnikiem… a wiesz dlaczego?
— Myślę, że mi to powiesz — odrzekł Jack.
Chłopiec uśmiechnął się.
— Jest pierwszym śmiertelnikiem, bo wyruszył drogą, z której nie ma powrotu.
Solly oblizał wargi.
— Drogą, z której nie ma powrotu? — zapytał. — Co to za droga?
Malec odwrócił się w jego stronę i obrzucił go szelmowskim spojrzeniem.
— Ty już tą drogą podążasz, przyjacielu — odparł. — I dobrze o tym wiesz.
— Pokaż mi te kości — zażądał Solly.
Jack zacisnął na nich palce.
— Solly… może nie powinieneś…
— O co chodzi? Dlaczego? Dlaczego mam nie zobaczyć tej drogi, którą kroczę i z
której
nie ma powrotu?
Z kości wytrysnął taki strumień energii, że Jack poczuł, iż wykręca mu palce i
powoduje
straszliwe mrowienie skóry dłoni. Odniósł zupełnie irracjonalne wrażenie, że
kości chcą trafić
do rąk Solly’ego. Że wiedzą, iż on obok stoi. Że go pożądają.
Solly wyciągnął dłoń i Jack niechętnie wysypał mu na rękę kości, najpierw jedną,
potem
drugą. Solly nic nie powiedział, ale w oczach pojawił mu się dziwny mrok, jak
wpadający
przez drzwi cień. Jack zaczął podejrzewać, że kości inaczej odbierają każdą
osobę, w której
ręce trafią. W zależności od jej potrzeb. W zależności od jej słabych stron.
— Postaw — odezwał się Jack. — Co postawisz? Swoją duszę, coś w tym rodzaju?
— Och, nic aż tak melodramatycznego. A swoją drogą, ile jest warta dusza? Nic.
Dusza
jest jak napis na grobie. Kiedy człowiek umrze, jak może spłacić dług?
— A więc jaka jest stawka? — zapytał z uporem Jack.
— Miesiące, taka będzie stawka — wyjaśnił chłopiec, który teraz stał po drugiej
stronie
stołu.
Pan Fortunato nie spuszczał wzroku z kości, a kiedy dzieciak wymówił słowo
„miesiące”,
zadrżał, jakby dzieciak wymówił „miliony”.
— Miesiące? — powtórzył Solly.
Chłopiec skinął głową, a następnie wyciągnął rękę po kości.
— Rzucający stawia tyle miesięcy, ile chce, a każdy pozostały gracz obstawia
taką liczbę
miesięcy, jaką jego zdaniem rzucający może przegrać. Oczywiście mowa o
miesiącach
księżycowych, chińskich miesiącach. Pozostali uczestnicy mogą również zakładać
się między
sobą bez względu na to, czy wchodzą do gry, czy też nie. Tylko że w bi–dżing
obowiązuje
reguła: „umrzeć szybciej lub dłużej żyć”. I twarde zasady, jak w normalnej grze.
Albo gracz
wyrzuci dwa Yo Huang, albo dwa Chung Kuei lub wykopie sobie grób, kiedy padną
dwa
Yamy.
— A jeśli wygra, to co? — zapytał schrypniętym głosem Solly.
— Jeśli wygrasz, wygrasz miesiące, to wszystko. Dwa, trzy miesiące, może rok,
może dwa
lata. Zależy, na ile postawisz.
Solly rozejrzał się, przyciągnął wolne krzesło i usiadł. Oddychał ciężko,
nieregularnie.
— Chodzi o to, że stanę się młodszy?
Chłopiec zachichotał.
— Popatrz na mnie, Solly! Newar Graf ma pięć latek!
Solly przetarł usta kantem dłoni, jakby chciał zetrzeć z nich tłusty smak
hamburgera.
— Jack — powiedział. — Musimy zagrać.
Jack potrząsnął głowa.
— Nawet o tym nie myśl — wykrztusił przez zaschnięte gardło. — Ja gram o
pieniądze.
Miesiące, co to jest miesiąc? Kto chciałby grać o miesiące?
Chłopiec wzruszył ramionami.
— Jak to się mówi? Czas to pieniądz. Pieniądz to czas. To jedno i to samo.
Powinieneś
spróbować, Jack. Spodoba ci się. Postawmy sprawę w ten sposób. Mieszkanie w
hotelach i
wytworne ubrania to jedno. Ale być o dziesięć lat młodszym to zupełnie coś
innego. A co
powiesz o piętnastu latach? Albo o dwudziestu? Co powiesz o tym, że wstaniesz od
stolika w
wieku, kiedy po raz pierwszy zasiadłeś do gry, i będziesz miał całe życie przed
sobą?
Żadnych kości, żadnych kart, żadnych papierosów, żadnych zakładów. Co myślisz o
żonie i
rodzinie? Jack, co powiesz o tym, żeby przeżyć takie życie, jakie zawsze
powinieneś
prowadzić?
— A skąd, do licha, wiesz, jakie powinno być moje życie? — odwarknął Jack.
Oczy chłopca zalśniły.
— Jack, robię w tym interesie całe lata. Jesteś po prostu jednym z miliona.
Międzynarodowe Stowarzyszenie Pełnych Optymizmu Graczy.
Jack popatrzył na stolik, na Solly’ego, na zieloną lampę, na dziwaczną
zbieraninę twarzy
zgromadzonych przy stoliku. Aż do bólu zdawał sobie sprawę z tego, że powinien
zagrać.
Elaine umarła mu w ramionach; wspomnienie Roddy’ego skurczyło się do rozmiarów
kodakowskiej fotografii, którą nosił w portfelu. Ogarnęła go chęć, by wyrwać się
z okropnego
mroku życia, jakie prowadził, i ruszyć za zachodzącym na horyzoncie słońcem.
Wrócić!
Dogonić to słońce!
— Przez pewien czas obaj popatrzymy — powiedział.
— Możesz sobie patrzeć — oświadczył Solly. Wstał, pociągnął nosem i chrząknął. —
Ja
od razu przystępuję do gry.
— Solly… — zaczął Jack, ale chłopiec położył palec na ustach.
— Jack, tutaj gramy o czas. Gramy o życie. Ty decydujesz za siebie, a Solly za
siebie.
Jack popatrzył na Solly’ego. Po raz pierwszy w swoim cwaniackim życiu spojrzał
na niego
jak na przyjaciela, jak na kogoś, kto się liczy. Przyszło mu to z trudem.
Zawodowi gracze nie
są skłonni do wzruszeń.
— Musisz się przebrać — oświadczył chłopiec. — Za tym chińskim parawanem w rogu
znajdziesz wiele szat.
— Przebrać się? — zapytał Solly. — Po co?
— Możesz wygrać, Solly — odparł z uśmiechem blondynek. — W udziale może ci
przypaść wielka wygrana. A jeśli do tego dojdzie, możesz stać się znowu
dziesięciolatkiem. A
jak dziesięcioletni chłopiec będzie wyglądał w garniturze, który masz na sobie?
Solly skinął głową.
— Jasne. Masz rację. Przebiorę się. Jasne. Ale jeśli przegram… nie odniesiesz
mego
ubrania do sklepu z używanymi ciuchami?
— Żartowniś z ciebie, Solly — wyszczerzył zęby chłopiec. — Stuprocentowy
żartowniś.
Solly zniknął za chińskim parawanem, a pozostali przy stoliku gracze z
niecierpliwością
czekali na jego powrót. Chłopiec pogwizdywał pod nosem melodię She’s My Jeannie
With
The Light Brown Hair.
W końcu zza parawanu wynurzył się Solly przebrany w czarną, jedwabną tunikę.
Sprawiał
wrażenie kaleki udającego się na zabieg hydroterapeutyczny. Przesłał nerwowy
uśmiech —
najpierw graczom, następnie Newarowi Grafowi, a na końcu Jackowi.
Jack zawahał się, cofnął się o krok i nie uścisnął mu ręki. Milczał. W głębi
duszy zdawał
sobie sprawę, że jest taką samą ofiarą jak Solly.
— W porządku — powiedział chłopiec, klaszcząc w dłonie. — Zaczynajmy bi–dżing!
Z zalegającego w końcu pokoju cienia wynurzyło się trzech Chińczyków i
Birmańczyk.
Ubrani byli w uniformy Golden Lode — obcisłe czarne marynarki i koszule z
żabotami.
— Jak w normalnym crapsie, jeden jest bankierem, jeden krupierem, a dwaj czuwają
nad
przebiegiem gry — wyjaśnił chłopczyk. — W bi–dżing nazywamy ich wszystkich
Tevodas,
co oznacza świadków, którzy stwierdzają, czy ktoś popełnia grzech.
Pierwszy rzucał pan Fortunato. Solly stał obok i obserwował go z niekłamanym
zainteresowaniem.
— Sześć miesięcy — zakomunikował pan Fortunato, kładąc przed sobą sześć
złocistych
żetonów świecących jaśniej niż zielona lampa z butelkowego szkła.
— Umrze o dwa tygodnie wcześniej — szepnął siwowłosy starzec siedzący po drugiej
stronie stołu.
— Pożyje o miesiąc dłużej — powiedziała dwunastoletnia dziewczynka.
Jack po raz pierwszy przyjrzał jej się bliżej. Na głowie miała trwałą w stylu, w
jakim
mogła skręcić sobie włosy tylko kobieta w wieku jego matki.
— Pożyje o tydzień krócej — dodał najstarszy gracz, którym była łysiejąca
kobieta.
Drżącą dłonią położyła jeden ze swoich złotych żetonów na kwadracie z podobizną
Yamy.
Kiedy skończono robić zakłady, pan Fortunato wziął do ręki kości i rzucił. Po
stole
potoczyły się lśniące wyobrażenia chińskich demonów: Yo Huang i Kuan–yin Pusa.
Pan
Fortunato wygrał swoich sześć miesięcy.
— Pan Fortunato pożyje dłużej — zaintonował Tevoda–krupier i zagarnął ze stołu
kości.
Pan Fortunato odetchnął z ulgą, ale stara kobieta, która straciła tydzień, bo
założyła się, że
on pożyje o tydzień krócej, zadrżała.
Jack przełknął ślinę i popatrzył na blondynka. Dzieciak tylko się uśmiechnął.
Pan Fortunato znów postawił na sześć miesięcy i rzucił. Kuan–yin Pusa i Shui–Mu.
Blondynek pochylił się do Jacka i szepnął:
— Znów wygrał. W chińskiej magii Kuan–yin Pusa przechytrzył Shui–Mu. Nakarmił ją
makaronem, który w jej żołądku zamienił się w łańcuchy tak, że nie mogła
przyjmować
pokarmów. Jeśli kości zatrzymają się tak, że na wierzchu znajdzie się wizerunek
Kuan–yin
Pusa i Shui–Mu, to będzie jak jedynka w normalnym crapsie. Ale jeśli ponownie
wypadnie
mu Yo Huang i Kuan–yin Pusa, przegra.
Jack z napięciem patrzył na toczące się po stole kości, a zwłaszcza na planszę z
zakładami.
Niektórzy gracze wygrali tu i tam po godzinie, inni stracili miesiąc. Umrzeć
szybciej, dłużej
pożyć. Wraz z toczącymi się po stole kośćmi ubywało im lub przybywało życia.
Pan Fortunato postawił na cały rok i przegrał. W jednej chwili stracił dwanaście
miesięcy
życia. Któż mógł wiedzieć, ile naprawdę lat liczył pan Fortunato, kiedy wszedł
do gry?
Czterdzieści? Siedemdziesiąt? Dwadzieścia dwa? To nieistotne, o jego wieku
decydowały
teraz toczące się po stole kości; jego życie zależało od gry bi–dżing. Kaszlnął,
sapnął ze
zdenerwowania i źle maskowanego przerażenia, po czym z trudem rozluźnił palce i
przekazał
kości Solly’emu. Nikt przy stole nie okazywał współczucia. Młodziutki blondynek
podczas
gry pana Fortunato postarzał się o trzy lata. Stał się wyższy i wyraźnie
zmężniał. Kobieta o
obliczu jak naga czaszka skurczyła się w swej czarnej tunice i bardziej
przypominała małpkę
po wiwisekcji niż człowieka.
Jack przechwycił spojrzenie Solly’ego, ale zachował kamienną twarz. Obaj byli
zawodowcami. Obaj wspierali się przy stoliku, kiedy toczyły się kości, ale bez
względu na to,
jak trudna byłaby gra, jak zawrotna stawka, żaden nie odważyłby się wyrazić
swego
krytycyzmu, nie udzieliłby osobistej rady i nie skłaniałby drugiego do wycofania
się z gry.
Chcesz latać wysoko, chcesz umrzeć? Twoja sprawa. Nikt się nie liczył, tylko
Pani Fortuna.
— Solly — mruknął teraz Jack.
Ale chłopiec, pan Graf, przesłał mu spojrzenie ostre jak pinezka, więc Jack
zamknął usta.
Solly postawił na sześć miesięcy. Potrząsnął kośćmi, chuchnął na nie, szepnął
coś do siebie
i rzucił. Nazywali go Solly–Ręka z Atlantic City i ręka go nie zawiodła. Kości
toczyły się po
stole, podskakiwały, a w końcu pokazały Kuan–yin Pusa i Yo Huang.
Teraz postawił na rok i ponownie rzucił. I znów wygrał. Rzut za rzutem; grał jak
natchniony. Tak grającego Solly’ego Jack jeszcze nigdy nie widział. Po każdej
wygranej
wyraźnie młodniał. Pociemniały jego siwe włosy, zmarszczki znikały z twarzy jak
na
puszczonym w tył filmie. Stawał się wyższy, prostowały mu się plecy i
jednocześnie grał z
coraz większą pewnością siebie. Pozostali robili swoje zakłady, stawki były
wysokie,
ryzykowne; na oczach Jacka ubywało im lat. Po dwudziestu minutach obserwował
młodych,
przystojnych, pełnych energii ludzi. Atrakcyjne kobiety i uśmiechających się
młodzieńców.
Wysuszone, starcze skóry stawały się jędrne i nabierały kolorów, włosy
gęstniały, zaczynały
lśnić. Głosy nabierały wigoru i dźwięczności.
— Co powiecie państwo na to, żebyśmy napili się szampana? — zawołał pan
Fortunato.
Dwunastoletni pan Graf położył lubieżnie dłoń na ramieniu jednej z dziewcząt.
— Przynieś gościom szampana — polecił.
Jack nie wchodził do gry. Jeszcze nie. Bardzo go kusiło, ale czekał na stosowną
chwilę.
Chciał zobaczyć, jaki los spotyka przegranych, a także tych, którzy wygrają.
Chciał mieć jak
największe szansę. I chociaż Solly wygrywał i wygrywał, do świadomości Jacka
docierało, że
im Solly stawał się młodszy, tym bardziej malało jego doświadczenie w grze, był
gotów do
coraz większego ryzyka, a jego rzuty stawały się bardziej gorączkowe.
— Dziesięć lat — oświadczył, szczerząc zęby dwudziestoczteroletni Solly i
potrząsnął
kośćmi. — Stawiam dziesięć lat! Będę miał czternaście, raz kozie śmierć!
Rzucił. Kości lśniły, błyszczały, rzucały skry. Wydawało się, że spadną ze
stołu, ale nagle
zwolniły, jakby ugrzęzły w jakimś niewidzialnym kleju. Każdy mógł dostrzec, że
twarze
demonów złowrogo zalśniły. Yama i Shui–Mu. Najgorszy rzut. W ciszy Solly
postarzał się o
dziesięć lat; jego ciało i dusza. Wyraźnie zadrżał.
Wokół stołu zrobiło się zimno jak w grobie. Rzucał pan Graf. Wygrywał, ale
stawiał
niewiele. Solly natomiast obstawiał nieprzytomnie wysokie liczby, chcąc
koniecznie pokonać
upływ czasu, ale przy każdym rzucie przegrywał. Kiedy wreszcie i pan Graf
przegrał, Solly
był już siwowłosym starcem, który prawie nie mógł złapać tchu.
Siedział zgarbiony po drugiej stronie stołu, skórę na dłoniach miał suchą jak
pustynne
ciernie, głowę nisko zwieszoną.
Jack podszedł do niego, ale go nie dotknął. Zła karma, niezależnie od tego,
jakie żywiłby
do niego uczucia.
— Solly — powiedział ochryple. — Daj spokój. Przegrałeś, Solly. Wycofaj się.
Solly uniósł głowę i popatrzył na niego wodnistymi oczyma. Szyję miał wiotką i
brązową.
— Jeszcze raz — szepnął.
— Solly, na Boga, rozpadasz się. Wyglądasz na sto lat.
Solly’ego wcale to nie rozśmieszyło.
— Mam dokładnie osiemdziesiąt siedem, dwa miesiące i trzy dni, ty obłudny
draniu.
Dzięki. Ale jeśli w następnej kolejce wygram trzydzieści, będę miał tylko
pięćdziesiąt siedem.
A później postawię następną trzydziestkę… no cóż, wtedy będę zadowolony i
wycofam się.
Kiedy miałem dwadzieścia siedem lat, to był najlepszy okres w moim życiu.
Dwadzieścia
siedem lat to wspaniały wiek.
Jack nic nie powiedział. Jeśli Solly postawi trzydzieści lat i wygra, Jack
będzie szczęśliwy.
Ale jeśli postawi trzydzieści lat i przegra…
Popatrzył na pana Grafa. Po ostatnim rzucie Solly’ego przybyło mu sześć albo
siedem lat i
bardziej już przypominał pana Grafa, którego Jack widywał, gdy wchodził lub
wychodził z
Golden Lode w towarzystwie ochroniarzy, osób, które zwabił w potrzask, czy
księgowych o
surowych twarzach. Pan Graf skierował swe gadzie oczy na Solly’ego. Cóż Jack
mógł
powiedzieć? Solly przegrał, a ci, którzy przegrywali, byli skończeni. Ci, którzy
wygrywali,
również. Cóż więc miał powiedzieć?
— Pan nie gra, panie Druce? Pańska kolejka, gdyby pan chciał wejść do gry.
— Jeśli nie zrobi to panu różnicy, nie wejdę — odparł Jack, jakkolwiek czuł pod
pachami
strużki potu. Zacisnął pięści i wbił paznokcie w dłonie.
— Jasne. Mnie to nie robi różnicy — powiedział pan Graf i niezwłocznie wręczył
kości
panu Fortunato, który z nie skrywanym przerażeniem je odebrał.
— Poczekaj, Jack! — wycharczał Solly i chwycił go za rękaw. Pochylił w jego
stronę
głowę tak, że Jack poczuł starczy oddech.
— Jack, nikt nie ma tak dobrej ręki jak ty. Jeśli istnieje ktoś, kto może
odzyskać dla mnie
te lata, to tylko ty, Jack. Błagam cię. Nigdy nie wyświadczaliśmy sobie
uprzejmości, prawda?
Niczego od siebie nie oczekiwaliśmy, nie prosiliśmy się o nic. Wiesz o tym. Ale
teraz, Jack,
proszę cię, proszę na kolanach. Jeśli pozwolisz, żeby ten rzut należał do pana
Fortunato,
jestem padliną. Zginę. Wiesz o tym.
Jack pociągnął nosem, jak pociąga nosem człowiek zażywający heroinę. Crapsa bi–
dżing
bał się bardziej niż jakiejkolwiek gry, w jakiej brał w życiu udział. Ta gra
miała w sobie coś
ze splendoru punto banco, a zarazem hipnotyzującą grozę, jakiej poddaje się
człowiek, który
stoi na torach przed pędzącym na niego pociągiem ekspresowym. Zdawał sobie
sprawę, że
jeśli choćby raz rzuci tymi kośćmi, będzie skończony.
Pan Graf wyczuł jego wahanie i trzymał lśniące kości pięć centymetrów nad
rozwartą
dłonią pana Fortunato. Jack prawie czuł dreszcz przeszywający nerwy pana
Fortunato.
Solly mocniej zacisnął dłoń na jego rękawie.
— Jack, w imię naszych dobrych, dawnych czasów, błagam cię. Nigdy dotąd o nic
cię nie
prosiłem. Nie prosiłem nikogo. Ale teraz proszę.
Jack wahał się jeszcze przez sekundę. Nie musiał patrzeć na zegarek. Nigdy nie
patrzył.
Zawsze dokładnie wiedział, która jest godzina. Poluzował krawat.
— Daj mi chwilę na zmianę ubrania — powiedział. Przebrał się za parawanem.
Czarna
tunika z wyszytym smokiem była zimna i śliska. Zacisnął pas, wyszedł i zbliżył
się do stołu.
Pan Graf wciąż czekał z uśmiechem na ustach.
Jack zbliżył się do niego i powoli wyciągnął rękę. Pan Graf uśmiechnął się
nieznacznie i
przesypał mu kości na dłoń. Spadały powoli, jakby nie podlegały prawom ciążenia.
Kiedy
dotknęły skóry, wydało mu się, że dotyka go ogień i lód i razi prąd.
Gracze ponownie zgromadzili się wokół stołu. Lampa dawała tak niewiele światła,
że Jack
widział jedynie niewyraźne, jasne plamy ich twarzy. Potrząsnął kośćmi. Poruszały
się w
palcach niczym fluoryzujące, białe robaki, co gnieżdżą się w grobach. Postawił
na sześć
miesięcy. Czekał, aż inni obstawią swoje zakłady.
Rzucił. Kości podskakiwały i lśniły nieco jaśniej niż przedtem.
— Widzisz? — zauważył pan Graf. — Nawet kości wiedzą, kiedy rzucają nimi ręce
eksperta.
Wypadły Chung Kuei i Yo Huang. Solly zacisnął pięści i odetchnął.
— W porządku — powiedział. — Grasz jak z nut, sukinsynu.
Jack ponownie rzucił. Kuan–yin Pusa i Chung Kuei. Jeszcze raz i zarobił cały
rok. Nie czuł
w sobie żadnej różnicy, ale myśl, że jest o cały rok młodszy, była bardzo
krzepiąca.
Wygrywał, wygrywał i wygrywał. Dłużej pożyć, jeszcze dłużej pożyć. Zdobywał
punkty
tak szybko i sprawnie, jakby kości były podrobione… i w jakiś osobliwy sposób
były. Z
każdym zwycięstwem ubywało mu lat, a gdy zaczął stawiać dwa lub trzy lata,
czarna,
jedwabna tunika zrobiła się za obszerna w stosunku do jego szczupłej sylwetki
dwudziesto–
dwuletniego młodzieńca.
Solly przy każdym rzucie Jacka obstawiał swoje cyfry i stopniowo odzyskiwał
lata, które
stracił. Obstawiał bardzo ostrożnie, ponieważ nie chciał zanadto ryzykować. Nie
więcej niż
rok za każdym razem. W końcu doszedł do wieku czterdziestu pięciu lat.
I nagle — kiedy Jack miał ponownie rzucić — postawił wielki zakład o dwadzieścia
lat.
Jack popatrzył na niego ostro, ale Solly tylko się uśmiechnął i puścił doń
perskie oko.
— Jeszcze ten jeden rzut, przyjacielu, a wstaję od stołu i wychodzę, żeby nigdy
tutaj nie
wrócić.
Ale Jack wyczuł coś w kościach… Jakby się skurczyły i stwardniały mu w dłoni…
jakby
nieoczekiwanie zrobiły się zimniejsze. Nie zamierzały wypuścić Solly’ego.
— Dwadzieścia lat w jednym rzucie, Solly? — zapytał. — To ogromna stawka.
— Obstawiam ostatni raz — odparł Solly. — Zrób, co do ciebie należy, a resztę
zostaw
mnie.
Jack rzucił. Spadły ciężko, prawie wcale się nie odbijały. Shui–Mu i Hsua Hao.
Jack
wygrał, ale Solly postawił na Shui–Mu i Shui–Mu, więc natychmiast postarzał się
o
dwadzieścia lat.
Jack teraz ledwie przekraczał dwudziestkę. Był postawny, wysoki, włosy miał
gęste,
pofalowane i kasztanowe. Zdjął perukę, zwinął ją i wsunął w kieszeń tuniki.
— Dzisiaj są włosy, a jutro ich nie ma, co, panie Druce? — zapytał z uśmiechem
pan Graf.
Jack zebrał kości i przygotował się do kolejnego rzutu. Solly postawił lśniące
żetony na
następne dwadzieścia lat.
— Solly! — wrzasnął Jack.
Solly popatrzył na niego.
— Nie rób tego, Solly — ostrzegł Jack czystym, głębokim, młodzieńczym głosem,
konstatując jednocześnie, że nic go nie obchodzi, czy Solly straci kolejnych
dwadzieścia lat,
czy nie.
Ten facet był już praktycznie martwy.
— Po prostu rzucaj, dobrze? — warknął Solly.
Jack rzucił. I wygrał. Ale Solly przegrał, podobnie jak dwóch czy trzech innych
graczy
przy stole. Jack usłyszał, że Solly wciąga ze świstem powietrze, zobaczył, że
chwieje się i
chwyta krawędzi stołu, żeby nie upaść.
— Solly? Wszystko w porządku?
Solly miał wytrzeszczone oczy i siną twarz; najwyraźniej nie mógł złapać
oddechu.
— A co cię to obchodzi! — wycharczał. — Po prostu rzucaj. Rzucaj, na Boga!
Pan Graf znów był bardzo młody. Mały chłopiec spoglądający na pogrążony w
przyćmionym świetle środek stołu.
— Czy życzy pan sobie ambulans? A może wezwać pańskiego lekarza domowego? —
zwrócił się do Solly’ego z niebywałą serdecznością.
— Niech rzuca, to wszystko — odparł z uporem Solly i postawił na kolejnych
dwadzieścia
lat.
Jack powoli obracał kości w dłoni. W jego ręku niebo i piekło.
— Solly… wiesz, co się stanie, jeśli przegrasz?
— Rzucaj — wysyczał Solly przez sztuczną szczękę, która zrobiła się za duża w
stosunku
do jego zapadniętej twarzy.
— Niech pan rzuca — ponaglił pan Fortunato, jakkolwiek sam był już bardzo
leciwy. Miał
zapadnięte, ciemne oczy barwy atramentu i całkowicie białe włosy.
Jack wzruszył ramionami, potrząsnął kośćmi i rzucił.
Kości nagle zagrzechotały, jakby nabrały nowego życia. Potoczyły się kaskadą
lśniących
wizerunków chińskich demonów. Zatrzymały się dokładnie przed Sollym.
Yama i Hsua Hao. Przegrał.
— Ja… — wychrypiał.
Ale z kości wypełzły już ostre smugi światła, drżąc i pełgając niczym
elektryczność
statyczna. Na rypsie, którym wybity był stół, rozdzieliły się i podążyły ku
czubkom jego
palców. Na oczach Jacka, cicho, z wdziękiem, smugi popełzły po ramieniu
Solly’ego i
zamknęły go niczym w jasnej klatce.
— Solly! — wrzasnął Jack.
Sollym zaczęły targać drgawki. Włosy stanęły mu dęba, a z nosa i z oczu trysnęły
iskry,
jakby ktoś zapalił mu w głowie zimne ognie.
Do uszu Jacka dotarł ni to szloch, ni to wrzask, potem Solly, ciągle z dłońmi
kurczowo
zaciśniętymi na krawędzi stołu, opadł na kolana.
Z ciała wypłynął mu strumień energii elektrycznej, przeszedł w dół ramionami,
wylał się z
opuszków palców i ruszył po blacie stołu. Energia wracała do kości i zniknęła w
nich niczym
szczurze ogony. Solly przewrócił się na plecy, jego czaszka z pustym dźwiękiem
uderzyła o
podłogę.
Kości leżały na stole i lekko lśniły, zupełnie jakby życie Solly’ego dodało im
nowej
energii.
— No, panie Druce — ponaglił Newar Graf. — Czekamy.
Jack popatrzył na skurczone, wyschnięte ciało Solly’ego, przeniósł wzrok na
Newara
Grafa, potem na kości. Otaczający go gracze spoglądali na niego z oczekiwaniem.
— Nie — oświadczył Jack. — Koniec. Wychodzę z gry.
— Na stole ciągle jest pańskie pięć lat, panie Druce. Straci je pan. Takie są
reguły.
— Mam teraz zaledwie dwadzieścia dwa. Cóż więc znaczy pięć lat?
Pan Graf uśmiechnął się.
— Proszę zapytać pana Fortunato, co znaczy pięć lat. To nauka, jaka płynie z bi–
dżing. Ta
gra uczy, że czasu, który tak łatwo lekceważy się w młodości, niezmiernie gorzko
żałuje się
na starość. Bi–dżing uczy cenić życie, panie Druce. Cóż znaczy miesiąc dla
znudzonego
nastolatka? Nic. Minie w jednej chwili. Ale proszę mi powiedzieć, jaką ma
wartość dla kogoś,
komu pozostał tylko miesiąc życia?
Jack nabrał powietrza w płuca.
— Tak czy owak, kończę grać.
— Wróci pan.
— No cóż, zobaczymy.
— W porządku. — Pan Graf wzruszył ramionami. — Carlos, odprowadź pana do
wyjścia.
I przypilnuj, żeby otrzymał swoją wygraną. Dziękuję, panie Druce. Posiada pan
zadziwiający
talent do gry w kości.
Jack przebrał się w swój tani garnitur. Przed wyjściem z pokoju pożegnał graczy
skinieniem głowy. Dwie osoby odpowiedziały podobnym gestem, lecz większość
najwyraźniej dawno już zapomniała o jego istnieniu. Carlos wziął go za ramię —
po raz
pierwszy ktokolwiek dotknął go w kasynie — i wyprowadził w pełen przepychu,
wspaniały
świat Golden Lode.
Kiedy już spieniężył żetony, podszedł do stolika, gdzie grano w punto banco.
Obserwował
go przez chwilę, zastanawiając się, czy nie postawić kilka razy. Stojąca obok
niego
ufarbowana na blondynkę dziewczyna krzyknęła z podniecenia, kiedy wygrała przy
pierwszej
próbie. Ale po bi–dżing gra o pieniądze wydała się Jackowi po prostu trywialna.
Zerknął na
schody wiodące do prywatnej sali gry pana Grafa. Na szczycie ciągle jeszcze stał
Carlos i
uśmiechał się do niego mdło.
Jack wiedział, że nie ma dla niego ucieczki. Wróci do tego stolika, choćby nie
wiadomo
jak się przed tym wzbraniał. Może jeszcze nie jutro, może nie w następnym
tygodniu, może
za całe lata. Ale wróci. Żaden prawdziwy gracz nie oprze się pokusie gry, w
której stawką jest
całe jego życie.
Wyszedł z Golden Lode i przystanął na chodniku zalewanym gorącymi promieniami
słońca. Zaczął grać w bi–dżing o drugiej w nocy, a teraz było już dobrze po
dziewiątej. Po raz
pierwszy od dłuższego czasu poczuł głód. Postanowił, że wróci do hotelu, weźmie
prysznic,
przebierze się, a następnie wstąpi na znakomite żeberka i smażoną dynię. Mógł
włożyć
garnitur od Armaniego, swój „prawdziwy” garnitur.
Po chodniku przewalał się tłum turystów i hałaśliwej dzieciarni. Las Vegas
zmieniło się od
czasów gangsterskich. Bugsy Siegel przewracałby się zapewne w swoim pustynnym
grobie,
gdyby widział te wszystkie żłobki, parki, rodzinne restauracje i nałogowców,
których
odpędzano od drzwi kasyn. Ale Jack o to nie dbał. W tym schludnym, wygładzonym
Las
Vegas zagrał w grę ostateczną i miał znów dwadzieścia siedem lat. Zapomniał już,
jaka w tym
wieku rozpierała go energia, z jaką łatwością poruszał się po ulicy.
Wszedł do hotelu i wsiadł do windy, nucąc pod nosem: Raindrops keep fallin’ on
my
head… they keep fallin’… Szedł korytarzem, szurając butami po dywanie ze
sztucznego
włókna, więc kiedy dotknął klamki drzwi swego pokoju, poczuł w palcach ostry
trzask
elektryczności statycznej.
Ku swemu zdumieniu zastał drzwi uchylone na centymetr. Chwilę się wahał, po czym
szeroko je otworzył. Pokój był pusty, ale nigdy nie wiadomo. Całe mnóstwo hołoty
chodziło
za graczami do hotelu i tam napadało na nich, żeby odebrać wygrane.
— Jest tu ktoś? — zawołał wchodząc.
Łóżko było posłane, a w korytarzu nie dostrzegł wózka, więc to nie mogła być
pokojówka.
Zostawiła uchylone drzwi? Może to on przez nieuwagę ich nie domknął? Podszedł do
biurka i
pootwierał szuflady. Wszystko było na swoim miejscu: złote spinki do mankietów,
długopis
Gucci i pięćset dolarów w banknotach o niskich nominałach.
Miał właśnie wrócić i zamknąć drzwi, kiedy usłyszał, że się same zamknęły z
cichym
trzaskiem. A później jakiś głos powiedział cicho:
— Spokojnie, chłopie. Stój, gdzie stoisz, i nie ruszaj się.
Stał bez ruchu. W niewielkim lustrze na biurku dostrzegł młodego człowieka,
który
wynurzał się właśnie zza kotary. Choć Jack nie znał się szczególnie na broni, od
razu
rozpoznał, że intruz trzyma w ręku pistolet kalibru 32.
— Szukasz drobnych? — zapytał młody człowiek.
— Może to raczej ja powinienem cię o to zapytać? — odparł Jack.
Młody człowiek stanął przed nim. Miał bladą, wymizerowaną kościstą twarz, a na
sobie
spłowiałą dżinsową kurtkę i dżinsowe spodnie.
— Nie szukam kłopotów — oświadczył Jackowi. — Może więc odwrócisz się na pięcie,
wyjdziesz stąd i puścimy całą sprawę w niepamięć?
— Nie zamierzam nigdzie iść — odparł Jack. — To mój pokój.
— Dobra, dobra. — Młody człowiek wyszczerzył zęby. — Wiem, kto go zajmuje. To
pokój pana Druce’a, a ty z całą pewnością nim nie jesteś.
— Ależ oczywiście, że jestem. A kim mam niby być?
— Nie strój sobie żartów — ostrzegł intruz i lekko uniósł broń. — Tak się
składa, że pan
Druce jest moim ojcem, a ty, brachu, na pewno nim nie jesteś.
Jack wytrzeszczył oczy.
— Pan Druce jest twoim ojcem?
Młody mężczyzna skinął głową.
— Mówisz tak, jakbyś go znał.
— Znał go? Przecież ja nim jestem.
— Chyba się z choinki urwałeś — odparł młody człowiek. — Jesteś niewiele starszy
ode
mnie. Jak, do licha, możesz być moim ojcem?
— A jak, do licha, ty możesz być moim synem? Mój syn ma trzy lata.
— Tak? To bardzo interesujące. No dobrze, ale na razie najlepiej będzie, jeśli
zrobisz
vamos i wyniesiesz się stąd, zanim pan Druce wróci.
— Posłuchaj — odezwał się Jack. — To jakieś nieporozumienie. Zapewne szukasz
jakiegoś innego pana Druce’a. Ja jestem Jack Druce, to jest mój pokój, i nie ma
sposobu,
żebyś był