Jurak Daniel - Uzdrowiciel
Szczegóły |
Tytuł |
Jurak Daniel - Uzdrowiciel |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jurak Daniel - Uzdrowiciel PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jurak Daniel - Uzdrowiciel PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jurak Daniel - Uzdrowiciel - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Daniel "Beesqp" Jurak
Uzdrowiciel
Była sobota wieczór, dochodziła godzina dwudziesta pierwsza. Marcin Dobroczyński
siedział w swoim ulubionym fotelu oglądając reklamy przed Panoramą na popularnej
dwójce. Był mężczyzna w wieku dwudziestu pięciu lat, wzrostu około metra
osiemdziesięciu centymetrów. Jego ciemne, krótko przystrzyżone włosy pasowały do
szarej bluzy dresowej z powyrywanymi rękawami, przerobionej na styl amerykański.
Spod niej wyglądały krótkie, białe rękawki podkoszulka. Sięgnął po puszkę piwa
stojącą na stoliku obok. Otworzył. Jedna czwarta zawartości wylała się na czarne
dżinsy.
-Znów ten cholerny pech - pomyślał. - Co się jeszcze może dziś wydarzyć...
Z kuchni słyszał odgłosy krzątającej się żony, przygotowującej sobie późną
kolację. Słyszał jak ponownie trzasnęła, tym razem były to drzwiczki od lodówki.
-Fajnie. Więc wieczór się jeszcze nie kończy ... - mruknął do siebie pod nosem.
Czuł, że Kaśka jest w podłym humorze. Wiedział to jak tylko weszła do domu.
Rzuciła torebkę w kąt i trzepnęła mocno drzwiami. Przy okazji wyrażając co myśli
o swoim szefie. To jej sobotnie wezwanie do biura nie wróży niczym dobrym. Od
awansu, z każdym dniem wierzył coraz bardziej w powiedzenie: "pieniądze
szczęścia nie dają...".
I to chyba wtedy ich związek zaczął się psuć... Dziwnym zbiegiem okoliczności,
dzień później został zwolniony z pracy. Pracując w jednym z polskich banków
zarabiał poniżej średniej krajowej. Na szczęście udawało im się "wiązać koniec z
końcem". W momencie prywatyzacji banku, został zredukowany niczym niepotrzebny
mebel, zresztą tak jak kilkuset innych. Teraz już trzeci miesiąc szukał pracy.
Bez większych rezultatów. W ich miasteczku ciężko było się gdzieś załapać,
sytuacji nie poprawiał brak ukończonych studiów.
Siedział w domu przez cały dzień patrząc w narkotycznie mamiący telewizor.
Zniżył się nawet do oglądania tych długaśnych, wenezuelsko-brazylijsko-kto-ich-
tam-wie-jeszcze-jakich seriali. Orientował się doskonale, w którym to z paniczu
Esmeralda jest zakochana i do tego nieszczęśliwie... Kiedyś nawet nie zwróciłby
uwagi na taką rozrywkę. Ale teraz...nudząc się niemiłosiernie... Podobno
człowiek inteligentny się nie nudzi, ale weź się nie nudź w takiej sytuacji.
Żona przez pierwszy miesiąc nie narzekała, przecież miała więcej pracy. Wracała
zmęczona do domu wieczorem. A wtedy on wychodził do pobliskiego pubu napić się
piwa z kolegami. Do domu przychodził dobrze po północy i spał do południa.
Lecz po dwóch miesiącach Kasia zaczęła mieć do niego pretensje. O to, że nie
szuka pracy, że łazi nocami po pubach i takie tam podobne pierdoły. Po jednej z
większych kłótni wylądował z poduszką i kocem na kanapie. Zresztą było mu już
wszystko jedno. Pozostawali w takich stosunkach, czyli właściwie w ich braku.
Kiedy zaczynał ją czule pieścić, odsuwała się od niego wykręcając się jakąś
tanią wymówką. Spanie na kanapie mu przeszkadzało, przynajmniej nie budził jej
gdy wracał nad ranem z klubu.
W drzwiach kuchennych pojawiła się wysoka i szczupła blondynka. Półdługie włosy
upięte w kitkę sprawiały wrażenie nieładu, lecz jej taka fryzura pasowała.
Obcisłe dżinsy znakomicie dopasowały się do jej miłych dla oka, a do niedawna
nie także i jego rąk, kształtów ciała. Pod białym podkoszulkiem można było
dostrzec idealnie wręcz uformowane kształty piersi. Stała w progu z pizzą i
szklanką jasnego piwa. Usiadła w fotelu po przeciwnej stronie stolika i sięgnęła
po kawałek hawajskiej. Zaczęła się Panorama. Chwyciła pilota przełączyła na
jedynkę.
- Ej!, ja to oglądałem. - zaprotestował Marcin.
- Cały dzień patrzysz się w ten pieprzony telewizor. A ja po ciężkiej pracy chce
się rozerwać - warknęła i zaczęła "skakać" po kanałach szukając czegoś
ciekawego.
- Jasne - mruknął do siebie - ty płacisz, ty rządzisz.
Podniósł się i dopił piwo. Puszkę niedbale postawił na stole i wyszedł do
kuchni. Zajrzał do lodówki i sięgnął po dwie kolejne.
- Co ja tu na etacie sprzątaczki? Wyrzuć ją. - krzyknęła z pokoju Kasia.
- Zignorował ją. Wziął piwo i przeszedł do przedpokoju, omijając dwie walizki.
Wsunął po jednej do obu kieszeni zielonej wojskowej kurtki. Założył tanią
podróbkę Nike'ów, zarzucił kurtkę, czarną baseball'ówkę i wyszedł na klatkę
schodową trzaskając za sobą drzwiami.
- Ha, niech wie, że ja też potrafię - pomyślał - Dobrze, że jutro jedzie na to
dwutygodniowe szkolenie. Zawsze będzie trochę luzu.
- Zbiegł po schodach na parter. Daszek czapki zsunął bardziej na czoło, zapiął
kurtkę i nastawił kołnierz. Spojrzał na duże krople deszczu przelatujące w
świetle lampy i kończące swój, jakże krótki, żywot na chodniku.
- Jeszcze tego, kurwa, brakowało...
Wyszedł alejką na ulicę i zatrzymał się. Przez moment wahał się gdzie ma iść.
Nie miał nastroju na gwar pubu i puste gadki z kumplami o dupie Maryni. Zawinął
się na pięcie w prawo i ruszył przed siebie. Rozmyślał o ich, teraz tak
odległych, że aż wręcz starożytnych, planach na przyszłość. Wszystkie runęły
przez niego. Nie, nie przez niego. To były zwolnienia grupowe. To nie on sam
wyleciał. Po prostu miał pecha.
Nim się zorientował było już za późno na uskok. Przejeżdżające audi wzbiło w
powietrze fontannę wody z kałuży przy krawężniku. Przeklął kierowcę, wyzywając
go od najgorszych. Otrzepał się trochę z wody i ruszył w kierunku wybrzeża.
Po kilkunastu minutach dotarł do zejścia na plażę. Usiadł na mokrych schodach i
otworzył puszkę. Pociągnął sporego łyka i zapatrzył się na morze. Obserwował
fale targane wiatrem i z dużą siłą uderzające o brzeg. Ciekawie przyglądał się
walce wody z wiatrem i plaży broniącej się przed coraz silniejszymi naporami
wody. Przez moment zapomniał o problemach.
Półtora piwa później, powróciły. Podniósł się i zszedł po drewnianych schodach
na plaże. Mokry piasek przyczepiał się do jego butów i spodni, gdy zbliżał się
do morza. Nagle po lewej stronie błysnęło. Po chwili po niebie przetoczył się
łomot. Przypominający odgłos wielkiego głazu staczającego się po zboczu góry.
Marcin mimowolnie skulił ramiona i głowę. W końcu dobrnął do granicy wody.
Uważając, żeby ta dodatkowo nie zmoczyła i tak już powoli przemiękających butów,
stał patrząc w dal i kończył piwo.
Wtem na wprost niego przepiękna błyskawica przecięła niebo, a po kilku sekundach
usłyszał grzmot. Blisko - pomyślał. I znów problemy odpłynęły od niego... Znów
był wolny... Jedną ręką zdjął czapkę, w drugiej trzymał prawie pustą puszkę.
Rozłożył ręce po bokach i stanął jakby ukrzyżowany. Zamknął oczy i skierował
twarz ku niebu, czuł jak krople deszczu uderzają go w twarz a później spływają
po policzkach, szyi...
Nagle poczuł chęć wyrzucenia z siebie całego bólu. Wydał z siebie głośny i
wydobywający się z najgłębszych zakamarków jego duszy krzyk. Otworzył oczy i
spojrzał w niebo. Zobaczył niesamowicie jasny blask bijący tuż nad nim.
Chwilę później poczuł ogromy ból postępujący od czubka głowy przez kręgosłup, aż
do pięt. Potem nie czul już nic, nie widział już nic. Ogarnęła go głęboka i
doskonale czarna ciemność...
* * *
Przebudził się czując w kręgosłupie ciarki po, jak mu się wydawało, niedawnym,
dokuczliwym bólu. Przynajmniej dało się go znieść. Tylko ta dezorientacja w jego
umyśle. Skupić mógł się dopiero po kilku zakończonych fiaskiem próbach. Powoli
zaczął wyłapywać pojedyncze dźwięki. Rozmowa. Szczęk uderzanych o siebie
metalowych przedmiotów. Zgrzyt kółek. Po chwili wszystkie one łączyły się w
odgłosy... szpitala. Delikatnie uniósł powieki. Jego oczom ukazał się zniszczony
sufit. Powoli uniósł głowę. O, nawet tak bardzo nie szumiało... Rozejrzał się po
sali. Był sam.
Choć patrząc na nie zaścielone łóżko po drugiej stronie pokoju... Leżał w miarę
czystej pościeli, na szpitalnym łóżku. Obok niego stała szafeczka. Jeden z kątów
zajmowała nieduża szafa. Kiedyś jasnozielona, a teraz raczej brudno-nijaka farba
pokrywała otaczającego go ściany. Krajowy, państwowy, ciągle nie dotowany
szpital. I tak miał sporo szczęścia, że wylądował w dwuosobowym pokoju, a nie na
korytarzu.
Jednak osłabiona jeszcze głowa opadła na poduszkę i ponownie zasnął.
Obudził się. Przywitał go starszy jegomość leżący na sąsiednim łóżku i czytający
gazetę.
-Dzień dobry. Jak się pan czuję?
-Gdzie jestem?
-W szpitalu na Połanieckiej.
-Połaniecka? A skąd się tutaj wziąłem?
-Wczoraj pana przywieźli.
-Co mi jest?
-Jest pan na tyle silny, żeby samemu przeczytać?... - powiedział podając gazetę.
To był lokalny dziennik. Marcin spojrzał na pierwszą stronę. Trudno było nie
znaleźć odpowiedniego artykułu.
"ŻYWY PIORUNOCHRON? NIEPRZYTOMNY CZŁOWIEK ZNALEZIONY NA PLAŻY.
Wczoraj około godziny dwudziestej trzeciej, na miejskiej plaży znaleziono
nieprzytomnego mężczyznę. Z dokumentów przy nim znalezionych ustalono, że jest
to niejaki pan Marcin D. Lekarze z miejskiej kliniki stwierdzili, iż mężczyzna
ten został uderzony przez piorun podczas nocnej burzy. Jednocześnie orzekli, że
ofiara nie poniosła poważnych obrażeń, jedynie ogólne potłuczenie i osłabienie
organizmu. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.
Znane są przypadki porażenia piorunem, jednak rodzaj obrażeń doznanych przez
pana Marcina D., a właściwie ich brak, jest bardzo interesujący. Na przykład w
przypadku pana Jima Speadheada ze Stanów Zjednoczonych... "
I tutaj następował opis kilku podobnych wydarzeń, ale Marcin nie czytał dalej.
Porażony piorunem?? A Tak. Teraz sobie przypominał. To te jaskrawo-białe
światło, a potem ból, ciemność...
Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu dreszcz. W tym momencie do pokoju wszedł
mężczyzna, ubrany w biały fartuch lekarski. Na przypiętym do kieszeni znaczku
widniało nazwisko Henyk. Doktor przywitał się ze współlokatorem i podszedł do
Marcina.
-Dzień dobry, panie Dobroczyński. Jak się pan czuje?
-Chyba dobrze. W mięśniach czuje jakby skurcz... Ale, panie doktorze, czy to
prawda?
-Co prawda?
-No, że uderzył we mnie piorun?
-Na to wychodzi.
-I nic mi się nie stało? - zapytał z niedowierzaniem.
-Hmm, rzeczywiście obrażenia jakie pan odniósł są lekko mówiąc... dziwne.
-Panie doktorze, ale ja się całkiem dobrze czuje...
-Jednak wolelibyśmy aby pan pozostał tutaj na obserwacji.
-A mogę wyjść? - spytał się Marcin.
-Tak, nie mogę pana na siłę tutaj zatrzymać, aczkolwiek zalecam pozostanie w
szpitalu. - powiedział ostatnią cześć zdania z naciskiem.
-Dobrze, a jak ja się tutaj znalazłem?
-Znalazł pana jeden z pobliskich mieszkańców, gdy wyszedł na spacer z psem po
skończonej burzy i zawiadomił pogotowie.
-Ktoś powiadomił moją żonę?
-Niestety, nie było jej w domu...
I tak by pewnie nie przyszła. Dobrze, że wyjechała. W tym momencie do sali
zajrzała jedna z pielęgniarek.
-Panie doktorze, jest pan pilnie proszony do sali 114.
-Już idę. - powiedział doktor wstając - Do widzenia panom, a panu radzę pozostać
jeszcze trochę w szpitalu.
Wyszedł z sali. Sąsiad przysiadł się do Marcina. Był to starszy mężczyzna,
średniej postury. Ubrany w piżamę w pionowe paski nieodzownie kojarzący się z
... więźniami ze starych amerykańskich filmów.
-Nazywam się Grzegorz Mysiński. - przedstawił się i zapytał z zaciekawieniem -
Jak to jest być porażonym przez piorun?
-Dobroczyński, miło mi. Nie polecam. Boli jak choler... - Marcin przerwał gdyż
dostrzegł w okolicach nerek rozmówcy takie jakby jasnożółte świecenie. - Może
się pan odwrócić na moment?
-A po co?
W momencie jak Mysiński się odwrócił dokładniej zobaczył to światełko. Chociaż
nie, nie światło a coś w rodzaju poświaty. Spróbował jej dotknąć. Kolor
pojaśniał a Grzegorz podskoczył jak oparzony.
-CO PAN MI ROBI??
-Ja... nic... no miał pan tam coś... takiego... - bąkał Marcin.
-Jak nie chce pan rozmawiać, to trzeba było powiedzieć a nie mnie parzyć czymś!
- rzekł masując sobie nerki i wrócił do swojego łóżka.
-Niczym pana nie parzyłem!
-Przecież, do jasnej Anielki, czułem.
-Jasne, a pod kołdrą mam schowane żelazko lub rozgrzany pręt do wypalania bydła.
-Nieważne. Idę obejrzeć telewizję na świetlicy - wyszedł z pokoju.
Marcin nic nie odpowiedział. Odczekał jeszcze kilka minut i wstał z łóżka.
Spodziewał się zawrotów głowy czy czegoś podobnego, ale wszystko było w
porządku. Z szafy wyjął ubranie i rzucił je na łóżko. Zamknął drzwi do pokoju.
Na budziku sąsiada dochodziła siedemnasta. Przebrał się i sprawdził kieszenie w
kurtce. Wszystko było na miejscu.
Wystawił głowę na korytarz. Jedna z pielęgniarek wychodziła z pokoju obok.
Zmierzyła go wzrokiem i zniknęła w następnych drzwiach. Szybko się wymknął i
ruszył w stronę schodów. Na piętrze nie było dużego tłoku. Zszedł na parter i
podszedł do dyżurki.
-Chciałem się wypisać...
Po dopełnieniu wszystkich formalności wyszedł na zewnątrz. Słoneczko świeciło na
niebie, ogrzewając powietrze.
Dobrze, że nie pada - pomyślał Marcin. Tegoroczne lato jakieś takie zapłakane...
Ruszył w kierunku pobliskiego skrzyżowania. To róg Leczniczej i Mickiewicza.
To jakieś dwadzieścia minut drogi do domu - pomyślał. Szedł powoli chodnikiem, z
przyjemnością wystawiając twarz na lekki, chłodny wietrzyk. Zastanawiał się nad
tym co mu się przydarzyło. Najpierw piorun, potem Mysiński. Wszystko to jakieś
dziwne.
Dochodząc do kolejnego skrzyżowania od niechcenia spojrzał w bok. Mijał go
zielony maluch. Jedno zdumiało Marcina. Osoby w maluszku otoczone były poświatą
koloru karminowo-czerwonego. Przeczuwał, że coś było nie tak. Niestety miał
rację. Sytuacja potoczyła się błyskawicznie.
Czerwone światła stopu malucha. Pisk opon ciężarówki. Nieludzki krzyk. Zgrzyt
wgniatanej blachy. Samochód osobowy wbił się klinem pod szoferkę. Po chwili
Marcina wytrącił się z odrętwienia i ruszył pełnym biegiem do wraku malucha.
Spojrzał na pasażerów, a raczej to co z nich zostało. Zobaczył, że kierowca
jeszcze żyje. Otoczka światła wokół niego czerniała z sekundy na sekundę.
Delikatnie ujął kierowcę pod głowę i wtedy oniemiał.
Przez jego ręce przepływała energia. Czuł to doskonale, jak z niego odpływa
zdrowie, jak przejmuje ból kierowcy. Kolor poświaty zmieniał się. Stała się
jasnoszara. Dobroczyński wiedział, że więcej już nie pomoże. Mógł tylko
uśmierzyć ból.... Kierowca uśmiechnął się dziękująco w stronę Marcina i zamknął
oczy. Na zawsze.
Marcin położył delikatnie jego głowę na oparcie. Aura momentalnie sczerniała. Do
samochodu doskoczyli już inni świadkowie. Odsunął się od malucha. Widział jak
kierowca ciężarówki po pierwszym szoku wyskakuje z szoferki i miota się między
fiatem a swoim samochodem. Dobroczyński spojrzał na niego. Wkoło jego prawej
ręki dostrzegł lekka, jasnożółtą poświatę. Chciał pomóc, lecz nie czuł się
najlepiej. Dotarł do najbliższego budynku. Oparł się o ścianę i usiadł na
chwilę.
Dawka choroby przyjęta od umierającego kierowcy malucha osłabiła go
niesamowicie. Bolały go nogi w kolanach, płuca, ręce, szyja jednym słowem
wszystko. Wiedział jak bardzo tamten cierpiał. Teraz ten ból przejął Marcin. Po
chwili powlókł się w stronę domu, ledwo przebierając nogami. Coś mówiło mu, że
musi się zregenerować. Nacisnął klamkę, lecz drzwi nie ustąpiły. Kasi przecież
nie było w domu. Sięgnął po klucze. Dotarł do kanapy i padł. Po chwili już spał
niczym kamień.
* * *
Obudził się dopiero następnego dnia. Spojrzał na zegarek. Południe. Spał ponad
osiemnaście godzin. Ale teraz czuł się znakomicie. Zaczął się zastanawiać, jak
to możliwe że umiał leczyć. Spojrzał na swoje ręce. Normalne, takie jak zawsze.
Coś zaczęło świtać mu w głowie. To przez ten piorun. Tak to jego sprawka. Umiał
leczyć...
-Hej, medycyna jest opłacalna - powiedział do siebie. - może da się coś na tym
zarobić.
Uśmiechnął się. Może wreszcie odbije się od dna.
Wstał i przygotował sobie śniadanie. Po godzinie szedł ulicami miasteczka
myśląc, jak na nowo nabytej umiejętności zarobić. Nagle za rogu wyskoczyło
czerwone BMW. Uderzenie. Skowyt psa. Obejrzał się i zobaczył brązowego pudla
leżącego przy krawężniku i cichutko skamlącego. Kierowca samochodu z piskiem
opon zniknął za następnym zakrętem.
Podszedł do psa. Pomarańczowa aura wokół tylnich łap i ciemnożółta wokół całego
ciała. Delikatnie wziął go na ręce i poczuł to. Psiak miał złamane obie tylnie
łapy i poobijane narządy wewnętrzne. Po chwili pudeł polizał go po twarzy. Już
był zdrowy. Marcin uśmiechnął się słabo. Pudel wyskoczył mu z rąk i pobiegł do
pobliskiego domu. Dobroczyński wstał z krawężnika i ruszył powoli dalej. Nogi
bolały go, a i w środku też nie czuł się najlepiej. Usiadł na ławce i odpoczął
aż ból zanikł.
Godzinkę później siedział sobie w parku i jadł kupionego po drodze w McDonaldzie
hamburgera. Patrzył jak dzieciaki jeżdżą na rolkach i hulajnogach po placyku.
Ptaszki ćwierkały rozkosznie, promienie słońca prześwitywały między liśćmi. Czuł
się cudownie. Po zjedzonym hamburgerze nie pozostało już nawet wspomnienie, a
Marcin siedział dalej.
Szczególnie obserwował jednego małego blondynka szalejącego na rolkach. Jak na
małego brzdąca nieźle sobie dawał radę. To jechał przodem, to znów tyłem. Skok.
Udane lądowanie. Zniknął z pola widzenia. Pojawił się po chwili jadąc szybko i
szykując do kolejnego wyskoku. Tym razem się nie udało. Zobaczył jak wokół
prawego kolana chłopczyka pojawia się żółta, świecąca powłoczka. Szybko jednak
ciemniała.
Jakaś kobieta o kruczoczarnych włosach podbiegła do płaczącego synka. Wokół
zebrały się już inne ciekawskie wszystkiego dzieciaki. Kobieta klęcząca obok
chłopczyka krzyczała:
-Lekarza! Niech ktoś wezwie lekarza!
Marcin niewiele myśląc podbiegł do niej. Aura wokół kolana malca nabrała już
barwy ciemnopomarańczowej.
-Jest pan lekarzem? Jest pan? - pytała gorączkowo brunetka. - Proszę pomóc
mojemu synowi...
-Zrobię co w moje mocy - rzekł.
Delikatnie ujął chore kolano blondynka. Poczuł jakby jego własne kolano
zaczynało puchnąć. Jednak to chyba tylko w jego umyśle, bo noga wyglądała
normalnie. Z powrotem skupił się na brzdącu. Aura zaczynała blednąć przechodząc
przez coraz słabsze odcienie żółci. Dziesięciolatek przestał już płakać i
ciekawie spoglądał to na swoje kolano, to na Marcina.
Wkoło nich zdążyło zebrać się już grupka gapiów. Były to w większości dzieciaki
stojące z otwartymi ustami patrząc na całą sytuację. Także i dorośli siedzący na
pobliskich ławkach wstawali, żeby lepiej zobaczyć co się stało.
Kobieta zdumiona, iż jej syn już nie płacze, także wymownie spojrzała na
Marcina. Ten stwierdziwszy, że aura wokół kolana malca rozpłynęła się na dobre,
puścił go.
-Już będzie wszystko w porządku - uśmiechnął się słabo do nich. Odczuwał ten
nieznośny ból zwichniętego kolana.
-Och dziękuje. Piotrusiu, boli Cię jeszcze noga?
-Nie boli... mamo jak on to srobił - wyseplenił szeptem.
-Nie mów "on" tylko "pan". - poprawiła chłopca automatycznie matka i dodała z
niedowierzaniem - Ale rzeczywiście, przecież to nie możliwe?
-Nie "pan" tylko Marcin - uśmiechnął się jeszcze raz i wyciągnął rękę do małego.
Tamten spojrzał na matkę, i po jej ledwo zauważalnym kiwnięciu głową odwzajemnił
uścisk. Potem podając rękę kobiecie rzekł - Nazywam się Marcin Dobroczyński. A
co do pytania, to sam nie wiem... tak to jakoś samo wychodzi.
Na policzkach szczupłej brunetki rozkwitły delikatnie pąsu różu.
-Ale ze mnie gapa, nawet się nie przedstawiłam. - uśmiechnęła się słodko. -
Nazywam się Krystyna Kądziel, a to mój syn Piotr.
-Miło mi. Czy moglibyśmy na chwilę usiąść ?
-Oczywiście - odpowiedziała pomagając mu się podnieść.
-Dziękuję. - powiedział siadając z nią na ławce. - czuję się troszeczkę
osłabiony.
Mały stracił już całą chęć do dalszej jazdy. Pomimo, że jego koledzy dawali mu
znaki, żeby do nich poszedł ten jednak wolał zostać z matką i obcym. Dzieciaki
po chwili , powróciły do swoich zabaw.
-Czy to było coś poważnego? - spytała się chcąc przytulić syna, lecz ten odsunął
się unikając jej ręki.
-Tylko delikatne skręcenie kolana - skłamał.
-Jak ja się mam panu odwdzięczyć?
Teraz miał okazje po raz pierwszy zarobić na swoich nowo nabytych zdolnościach.
Lecz słowa, które uleciały z jego własnych ust wprawiły go w stan osłupienia.
-Naprawdę, nie ma o czym mówić. To nie było nic takiego.
Nie! Nie to chciał przecież powiedzieć! Miał powiedzieć, że od dawna nie pracuje
i jakiś skromny datek chętnie by przyjął. Ale nie to!
-Muszę panu jakoś za to zapłacić. - nalegała sięgając do torebki.
-Nie trzeba. Poczuje się urażony jeśli pani wyjmie portfel.
Co ja, do jasnej cholery, mówięe??? Co się tutaj dzieje???- pomyślał.
W tym momencie Piotruś nachylił się do ucha mamy i coś wyszeptał. Spojrzała
zalotnie na Marcina i rzekła:
-To może chociaż przyjmie pan zaproszenie na obiad?
Zamurowało go. Jednak znowu coś odpowiedziało na niego.
-Bardzo chętnie.
-Cieszę się. Czy może być dziś o dziewiętnastej?
-Oczywiście.
-Mieszkam na Podleśnej 7.
-Wiem, gdzie to jest. To ten biały domek obok stacji benzynowej?
-Dokładnie.
Jeszcze przez chwilę porozmawiali. Po czym pożegnali się. Spojrzał na zegarek.
Było godzina szesnasta. Posiedział jeszcze chwilę poczym wrócił do domu. Wykapał
się, regenerując siły. Ubrał się w miarę odświętnie i wyszedł na spotkanie.
Obiad był wyśmienity. Po posiłku usiedli w fotelach i pogrążyli się w rozmowie.
Popijali drinki, czasem spoglądając jak Piotruś bawi się na podłodze klockami.
Czas mijał szybko, jak to zazwyczaj podczas miłych chwil. Dowiedział się, że od
trzech lat jego rozmówczyni jest wdową. Ojciec małego zginął w wypadku
samochodowym. Jak to dobrze pomówić z kimś, nie kłócąc się przy okazji.
W pewnym momencie Marcin wstał i podszedł do okna wpatrując się przenikliwie w
jednorodzinny, zaniedbany domek.
-Kto tam mieszka?
-Taki starszy, schorowany pan. - powiedziała podchodząc do niego. - Nazywa się
chyba Władysław Jankowski.
-Znasz go?
-Znam... to za dużo powiedziane. Wiem, kto to. Zresztą mało kto się z nim
przyjaźni. To taki odludek. Rzadko wychodzi z domu. Nawet zakupy dostarczają mu
do środka.
-Może mu pomóc? - zapytał robiąc rękami ruch podobny do "uzdrawiających" gestów
Kaszpirowskiego.
Krystyna uśmiechnęła się i zamyśliła przez chwilę. Po czym spojrzała na niego
zalotnie.
-A wiesz, że to niezły pomysł... I tak mam mu zanieść pocztę, bo listonosz znów
się pomylił. Piotrusiu, mama wychodzi na chwilkę z panem Marcinem. Baw się tutaj
grzecznie.
Mały tylko głośniej zawarczał bawiąc się samolotem. Po chwili już byli przed
drzwiami sąsiada.
Dopiero na drugi dzwonek dało się słyszeć brzęczenie silniczka montowanego w
wózkach. Usłyszeli gardłowy, wydobywający się z trudem głos:
-Kto tam?
-To ja, Krystyna. Przyniosłam panu pocztę.
Zgrzyt otwieranej zasuwy. Kolejnej. I kolejnej. Skrzypnęły zawiasy i drzwi lekko
się uchyliły. Potem otworzyły się na taką odległość, aby się mogła przecisnąć
dorosła osoba. Weszli do środka.
Znaleźli się w prawie nieoświetlonym korytarzu. W słabym świetle lampy z pokoju
Marcin zobaczył starego, zmęczonego życiem mężczyznę. Miał ponad osiemdziesiąt
lat, lecz jego siwe włosy nadal trzymały się gęsto. Kilkudniowy zarost częściowo
zakrywał złagodniałe od wieku rysy twarzy. Ubrany był w zmiętoszony szlafrok,
spod którego widać było prążkowane spodnie od piżamy. Siedział na elektrycznym
wózku inwalidzkim, łatwo zauważalny było niedowład lewej ręki oraz sparaliżowane
nogi. Marcin spojrzawszy na starca zobaczył wokół niego ciemno pomarańczową
aurę, zmieniająca swój kolor na jasnoczerwony wokół lewej ręki oraz
ciemnofioletowy wokół nóg. Marcin z trudem zapanował nad drżeniem. Miał niejasne
wrażenie, że skądś zna staruszka...
Podając listy, Krystyna przedstawiła ich sobie. Wymienili kilka zdawkowych
wypowiedzi.
-Jak tam pana ręka? - spytała troskliwie.
-Tak samo jak była - odburknął.
-Mam pewną propozycję... A może tak pan Dobroczyński obejrzał by tę rękę?
Jankowski spojrzał na Marcina w sposób tak przenikliwy, że ten czuł się jak
podczas zdjęcia rentgenowskiego.
-Jest pan lekarzem?
-Tak - skłamał.
-Już niejeden ją oglądał, powiedzieli że to jest ze starości. Że nic już się nie
da zrobić.
Marcin nie odpowiedział. Delikatnie ujął go za lewą rękę. Ciepło spływało z jego
ciała na rękę niepełnosprawnego. W chwilę później poczuł jak jego lewe ramię
zaczyna mrowieć, robi się ciężkie i trudno nim poruszać. Aura wokół ręki
staruszka dostosowała barwę do koloru wokół całego ciała. Po chwili Marcin
skończył. Swoją lewą ręką pomimo bólu, mógł jednak poruszać.
Leczony z niedowierzaniem spojrzał na swoją rękę, podniósł ją i pokręcił
sprawdzając stawy.
-Jak pan to zrobił? - zapytał zdumiony.
-Nie mam pojęcia. - uśmiechnął się lekko.
-Zapraszam do środka. - żywo powiedział starzec. - Jak się mogę panu
odwdzięczyć?
Przeszli z korytarza do pokoju w którym paliła się tylko lampka koło stolika.
Marcin rzucił okiem na książkę leżącą przy krawędzi. "Mein kampf" Hitlera. Znowu
poczuł w sobie tę dziwną obcość. Tak jakby coś działało za niego i odpowiedział:
-Nie trzeba. Nie robię tego dla pieniędzy.
-Ależ trzeba. Tyle lat spędziłem na wizytach u lekarzy, którzy tylko kręcili
głowami i zgarniali pieniądze. A pan to w kilka chwil załatwił.
Gdy starzec mówił podniecony, można było u niego wyczuć lekki obcy akcent. Dla
niewprawnego ucha nie do wychwycenia. Ale dla Marcina dość wyraźny. Zdziwił się
skąd u niego taka wrażliwość.
-Och, nie pierwszy raz pan Marcin dziś pomaga - dodała Krystyna z uśmiechem.
-Może spojrzeć na pańskie nogi? - zapytał.
-Jeśli by pan był taki miły...
Dobroczyński wiedział, że jest w stanie uzdrowić te sparaliżowane kończyny. Lecz
ten uparty, wręcz upierdliwy głos mówił mu, że to nie teraz. Dotknął prawej nogi
kaleki. Poczuł silny ból w swojej. O mało co nie przewrócił się. Grymas bólu
wystąpił na jego twarzy. Czuł jak ucieka jego życiodajna energia i pochłania
lata cierpienia od siedzącego na wózku. Po kilku chwilach jednak ból był tak
silny, iż nie mógł wytrzymać. Puścił nogę i opadł prawie bez sił na fotel
przysunięty przez Krystynę. Spojrzał na leczoną nogę Jankowskiego. Zmieniał
kolor na jasnofioletowy. Coś jednak pomógł.
-Pić - szepnął prawie bezgłośnie. Krystyna rzuciła się do barku stojącego pod
ścianą o mało nie tłukąc stojących na nim szklanek i kieliszków. Nalała jakiegoś
płynu i podała spragnionemu. Ten łapczywie wychylił szklaneczkę. Rum, zaczął go
po chwili rozgrzewać od środka. Rzekł cicho:
-Czy czuje pan jakąś zmianę?
-Nie.
-Chyba będzie potrzebne kilka wizyt. Lecz teraz musze nabrać sił. Możesz mi
pomóc? - zwrócił się do stojącej koło niego kobiety, próbując wstać.
-Dam panu WSZYSTKO, jeżeli sprawi pan, że wstanę z tego parszywego wózka.
-Naprawdę, nic pan nie będzie musiał dawać. To ja panu coś ofiaruję. - a po czym
szybko dodał - Jutro do pana zajrzę, jeśli się pan zgodzi.
-Ależ oczywiście.
Pożegnali się. Po chwili siedział na kanapie w mieszkaniu Krystyny. Był za
słaby, żeby wracać do domu. Zresztą nie za bardzo chciał wracać do pustego domu.
Zmęczenie szybko dało o sobie znać. Usnął na kanapie w ciągu kilku chwil.
Zjadł przygotowane śniadanie i udał się naprzeciwko do Jankowskiego. Tam znów
odbył seans. Do mieszkania Krystyny wrócił jednak tym razem o własnych siłach.
Zjadł coś i położył się spać. Tak minęło kilka dni.
Starzec czuł się coraz lepiej. Mógł już nawet poruszać nogami. Marcin wiedział,
że to miała być jego przedostatnia wizyta. Wziął ze sobą Krystynę, aby była
świadkiem. Tym razem wytrzymał do końca kuracji. Aura wokół nóg przybrała kolor
taki jak całe ciało.
- Proszę wstać. - polecił.
Władysław uniósł się na rękach i po chwili nie podtrzymywany przez nikogo
stanął. Zrobił kilka kroków w stronę Marcina. Jednak wychudzone i bezsilne nogi
na taki nagły wysiłek musiały odpowiedzieć bólem. O mało nie upadł. Marcin
podtrzymał go i posadził na wózku. Kobieta nalała staruszkowi czegoś
mocniejszego. Wypił z ulgą.
Marcin zobaczył na policzkach starca ... łzy. Tak. On płakał. Płakał ze
szczęścia.
-Jak... ja mam pana wynagrodzić... - chlipał jak dziecko. - jak... przecież nie
ma takich pieniędzy na świecie... żeby za to...
-Naprawdę, nie trzeba. - powiedział najmniej oschle jak mógł. Po czym dał znak
Krystynie, żeby się zbierała do wyjścia. - Nogi są już zdrowe. Teraz zależy
wszystko od pana. Trzeba ćwiczyć. Wpadnę do pana za dwa dni, zobaczyć jakie pan
robi postępy.
Dobroczyński nie mógł już wytrzymać w pokoju. Musiał wyjść z tego mieszkania.
Teraz już wiedział. Wiedział po co dano mu tą moc uzdrawiania. Tak. Ta
książka... ten akcent... teraz wszystko pasowało. Wytrzyma te dwa dni.
Szybko i może trochę za sucho pożegnał się z Krystyną. I ruszył w kierunku domu.
Te dwa dni spędził w domu nabierając sił. Tylko jadł i spał. Wiedział, że to co
go czeka wymaga od niego dużego wysiłku. Musiał się na to przygotować.
Nadszedł ten dzień. Ubrał się i wyszedł do staruszka. Po pół godziny pukał już
do jego drzwi. W nich stał, tak stał o własnych siłach, staruszek.
-Witam - rzekł z uśmiechem.
-Dzień dobry. Jak nogi?
-Znakomicie. Mogę chodzić!
-Dobrze. Proszę usiąść na fotelu. Jeszcze jedna rzecz. Obiecałem przecież coś
panu...
Starzec usiadł na fotelu. A on stanął za nim.
Nagle przez Marcina zaczął przemawiać ten obcy głos, który od uderzenia piorunem
mu towarzyszył. Był on głęboki i zimny.
-Witaj ...
Na te słowa starzec znieruchomiał. Marcin złapał go za głowę.
-Witaj Wilhelmie Freuidl... parszywy SS-manie! Pamiętasz mnie? Numer 21541
Oświęcim.
-To...unmoglisch...
-Tak to ja... pamiętasz? Zanim jeszcze strzeliłeś mi w potylice przysiągłem, że
wrócę i się zemszczę. I oto jestem.
-Przecież jesteś... tod.
-Tak... tod... martwy... Ty zaraz też będziesz tod...
Marcin, a właściwie coś bez jego woli, mocniej przycisnęło ręce do głowy starca.
Przez ręce zaczęła płynąć energia... Nie, nie uzdrawiająca. To płynął ból,
cierpienie, choroby. Wszystko co ciało Dobroczyńskiego wchłonęło w siebie w
czasie uzdrawiania. Ból z chorych nerek Mysińskiego, katusze umierającego
kierowcy malucha, cierpienia potrąconego psa, ból uszkodzonego kolana Piotrka
oraz choroby samego Wilhelma. Teraz to wszystko ciągłym strumieniem przepływało
do ciała starca oczyszczając aurę Marcina.
-Cierp... pieprzony SS-manie! Poczuj jaki ból i gehennę musiały znosić
codziennie setki ludzi zamkniętych w obozie. Zobacz co znaczy udręka...
Starzec wił się na fotelu próbując się wyzwolić. Ale siła z jaką Marcin go
trzymał zdawała się nadludzka. Okropne grymasy na twarzy starca świadczyły o
katuszach jakie musiał przeżywać.
-Dowiedz się jak to jest, gdy już odzyskasz chęć do życia... wracają Ci siły a
potem wszystko jest odbierane! Giń...
Przez ręce Marcina przedostała się ostatnia, największa fala nienawiści. Ciało
Freuidla wygięło się w ostatnim, agonalnym odruchu i opadło bezsilnie na fotel.
Nie żył.
Marcin upadł na podłogę wyczerpany. W pokoju jednak nadal trwał śmiech. Głos
śmiał się jak opętany...
27.07.2000 - 10.05.2001
Warszawa
1