12468
Szczegóły |
Tytuł |
12468 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12468 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12468 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12468 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Ross
Rycerz i czarownica
Mojej ukochanej Ewie,
by to co piękne trwało zawsze
Lorin dał się zaskoczyć jak dziecko. Pochylił się, by nabrać wody ze strumienia,
gdy nagle usłyszał stukot
końskich kopyt. Natychmiast poderwał się i próbował wyciągnąć miecz, lecz
uderzony w kark czmyś
twardym padł twarzą prosto w kałużę błota. Zanim zdążył się otrząsnąć z
nieprzyjemnego otępienia
wywołanego ciosem, poczuł na swoim policzku okuty żelazem but.
- Teraz jesteś na swoim właściwym poziomie psie.
Głos niewątpliwie należał do Tuleja - przywódcy bandy, którego Lorin nie darzył
zbyt wielką sympatią.
- Lubisz wsadzać nos w nie swoje sprawy szczurza mordo ? Zaraz ci pokażę, gdzie
go możesz sobie
wsadzić...
But nieprzyjemnie wbijał się w twarz Lorina, kalecząc skórę i niebezpiecznie
nadwyrężając kości. Co
gorsza rycerz mając usta pełne piachu, a nos zatkany przez błoto z coraz
większym trudem łapał
powietrze. Próbował chwycić dławiącą go nogę rękoma i odepchnąć ją, lecz nie
dało to spodziewanego
efektu. Jego opór wywołał natychmiastową reakcję. Dopadło go dwóch kolejnych
zbirów i po chwili ich
ciężkie buciory czuł niemal na całym ciele. Zadawszy serię kopniaków przeciwnicy
puścili go. Nareszcie
zdołał usiąść i przyjrzeć się swoim oprawcom. Było ich, tak jak się spodziewał,
sześciu. Na przedzie stał
Tulej. Za nim chudy, wysoki, szpetny i obadorzony nieprzeciętnie krzywym nosem
Mantik. Reszty nie znał.
- Ty rzygojadzie, ty plugawy ścierwognijcu, ty szmato chędożona - Tulej
kontynuował rzucanie
przekleństw, w jego mniemaniu niezwykle wyszukanych - Daliśmy ci szansę dołączyć
do nas i podzielić
się nagrodą. W swojej chojności ofiarowałem ci nawet jej dziesiątą część. A ty
parszywy gównojadzie
oszukałeś nas. Pozwoliłem ci raz odjechać, miałeś okazję, trzeba było z niej
skorzystać...
- Po co tyle gadania Tulej ... wal żelazem po parszywej gębie i jazda, jeszcze
nam ta wiedźma ucieknie -
dodał taki mały, zapalczywy o czerwonej twarzy, którego Lorin jakoś nie
zapamiętał z poprzedniego
spotkania.
- Stul pysk Groźny, gdy ja mówie - Warknął w jego kierunku przywódca bandy.
Zamilkł na chwilę. Najwyraźniej zwany Groźnym kurdupel przerwał mu tok myślenia.
Lorin tymczasem
skupił swoją uwagę na mieczu, który napastnicy przezornie zabrali mu na samym
początku, a który
spoczywał teraz w jednej z większych kałuż błota o kilka kroków od niego.
Zastanawiał się czy zdąży
wstać i skoczyć ku niemu zanim odetną mu drogę. Plan miał taki: dopaść dwóch
osiłków trzymających
jego konia, ciąć ich, wskoczyć na wierzchowca i uciec. Plan szybko jednak spalił
na panewce. Tulej
bowiem podumawszy chwilę nad dalszym ciągiem swojej przemowy uznał najwyraźniej,
że nie ma ona
sensu, podniósł leżący na ścieżce miecz, podał go jednemu ze swoich ludzi, po
czym wskoczywszy na
konia rzekł:
- Myślisz gnido, że teraz przebiję cię włócznią, albo posiekam mieczem ? A ja
nie jestem przestępcą tak
jak ty, nie jestem plugawym banitą, którego wszyscy wytykają palcami. Nie
potrzebuję rozdeptywać tak
marnej wszy jak ty, gdyż większą karą dla niej jest pozostawienie jej przy swoim
marnym żywocie. Wynoś
się stąd jak najdalej. Jeśli znów zorientuję się, że próbujesz odebrać nam
nagrodę to czeka cię raczej
niewesoły los. Czy ja dobrze mówię ?
- Dobrze gadasz - odezwał się Mantik - choć ja bym go jednak pchnął włócznią,
tak dla pewności.
- To ci nie bedzie potrzebne - rzekł Tulej wskazują na Lorinowy miecz - a konia
weźmiemy sobie jako
zadośćuczynienie za straty.
Skończywszy mówić zdzielił jeszcze Lorina kilkoma kopniakami, przed którymi
rycerz tym razem zręcznie
się odchylił i odjechał. Lorin został sam przy leśnym źródle. Bez konia i
miecza, a dla rycerza trudniącego
się jednocześnie kilkoma mniej szlachetnymi zawodami, taki stan był równoznaczny
z tym jakby nie miał
ręki i nogi. Młodzieniec nie przejął się tym jednak i podumawszy chwilę nad
swoim losem, zupełnie wbrew
ostrzeżeniom najemnych zbirów, ruszył pieszo ich śladem.
Droga na piechotę przez las dłużyła mu się nieprawdopodobnie, pomimo iż rześkie
powietrze
kwietniowego poranka dodawało mu wigoru i energii. Chciał jak najszybciej
dotrzeć do najbliższej osady,
gdzie mógłby wykazać się swoimi talentami zdobywając jakiegoś konia i coś, co
posłużyłoby do walki.
Idąc tak leśną ścieżką miał mnostwo czasu, by przemyśleć wydarzenia z ostatnich
dni. Cała przygoda
rozpoczęła się w miateczku Arragonhea. Ba, miasteczku. W przypadku tej mieściny
było to trochę za dużo
powiedziane. Kilkadziesiąt chałup, dwa sklepy, trzy karczmy i kościół, ot i całe
miasteczko. I przekonani o
swojej wyjątkowości mieszkańcy. I przemądrzała rada miejska składająca się z
kiliku grubasów wiecznie
przesiadujących w karczmie. Jakiś tydzień temu przybył do miasteczka wysłannik
od barona de Gulginey,
czy też może de Golgahney, albo jeszcze inaczej, ponoć pana na pobliskim zamku.
Goniec przywiózł list
biskupi, w którym stało przede wszystkim jedno: w okolicy widziano groźną
czarownicę, a biskup i pan de
Goul-coś-tam dają sto złotych koron za jej ujęcie. Przy czym, za martwą oferują
tylko pięćdziesiąt koron.
Tak się złożyło, że Lorin przejeżdżał akurat przez miasteczko. Baron nie baron,
biskup nie biskup, ale
okazja do zarobku wydawała się całkiem niezła. Nie wiedział co prawda jak pojmać
żywcem czarownicę,
która jako czarownica mogła niewątpliwie być dość groźna, ale pokręcić się po
okolicy, pojeździć po lesie i
powypytywać po karczmach można było bez większych przeszkód. Tym bardziej, że na
hasło "poluję na
czarownicę" otwierały się gościnnie wszystkie chałupy po wsiach i a w karczmach
chętnie częstowano
piwem "pogromcę czarownic". Niewątpliwie było to zadanie dużo prostsze niż
obcinanie sakiewek kupcom
na targu, czy oszukiwanie w grze w kości. I gdy tak jeździł po okolicy i
rozpowiadał, że poluje na
czarownicę pojawił Tulej ze swoją kompanią. Sześciu najemników, typów z pod
ciemnej gwiazdy, całkiem
na poważnie zainteresowanych złapaniem wiedźmy. Pierwsze ich spotkanie było
chłodne, ale spokojne.
Tulej ocenił, że Lorin jak chce, może pomóc im w ujęciu czarownicy, w zamian za
dopuszczenie do grupy
zadawalając się sumą dziesięciu koron. Jednak jako, że Lorinowi, urodzonemu
samotnikowi i człowiekowi
o bądź co bądź jednak pewnych zasadach nie uśmiechało się towarzystwo ludzi
pokroju Tuleja, grzecznie
odmówił. Rozstali się tedy, a na odjezdnym najemnicy kazali mu wynosić się z
okolicy i nawet nie myśleć
o próbie złapania czarownicy. Lorin pokiwał głową, a gdy się oddalili niewiele
myśląc podążył za nimi. Nie
liczył na wiele, moze na to, że czarownica walcząc z nimi zabije ich tak ze
trzech, z resztą sobie poradzi, a
sama wiedźma będąc osłabiona walką da się łatwo pojmać... A może na to, że
waleczni bohaterowie
otrzymawszy nagrodę pójdą oblać zwycięstwo w jednej z trzech karczm w
Arragonhea, a pijanym uda się
wykraść złote korony ... A może po prostu nie miał lepszego pomysłu dokąd się
udać, a chęć przeżycia
przygody zdominowała strach przed przeważającym liczebnie przeciwnikiem i
nieznanym - wiedźmą z
piekła rodem? Pewne było, że teraz to już nie były przelewki. Jeśli spotkają go
ponownie, to nie ujdzie mu
to na sucho. Coż miał jednak czynić? Pozbawiony całego swojego dobytku, na który
składały się lekko
wyszczerbiony miecz i podstarzały koń podprowadzony pewnemu chciwemu
proboszczowi, miał tylko
jedno wyjście: iść prosto przed siebie, na spotkanie z tym, co wyznaczył mu
los...
Około południa dotarł do osady. Wioska była raczej uboga. Kilkanaście krytych
strzechą chałup, trochę
mizernych zabudowań, kałuże błota i bawiące się w nich brudne dzieci. Stadka kur
przepędzane przez
jakiegoś chudego psa, trochę świń, wiejskich narzędzi podpierających rozsypujące
się płoty i karczma...
Karczma stanowiła głowną atrakcję wioski. Chcoć wyglądała również ubogo, to
jednak solidne ściany,
stabilny płot i czysty szyld głoszący, że jest to "Zajazd u Stefana" wyglądały
zachęcająco. Niestety Lorin
niezbyt miał czym zapłacić za jedzenie i napitek. Nie mówiąc już o noclegu. Nie
zrażony jednak tym
faktem dziarskim krokiem wszedł za próg.
Wewnątrz wśród poprzewracanych ław, w towarzystwie przekleństw i szyderstw
sześciu Tulejowskich
zbirów pochwyciło właśnie młodą kobietę. W półmroku sali ciężko było dostrzec
jej wygląd, ani
zorientować się o co właściwie chodzi. Nie udało się to chyba także
karczmarzowi, o czym świadczył jego
potulny wygląd, podbite oko i strużka krwi lecąca z z rozciętej wargi. Wejście
Lorina nie umknęło jednak
uwadze napastników. Rozstąpili się, a Tulej sapnąwszy wpierw groźnie wycelował
palec w młodzieńca i
rzekł:
- Czego tak stoisz psie. Nie zrozumiałeś com do ciebie rzekł dziś rano ?
Złapaliśmy wiedźmę, a ty się
wynoś, bo chcemy z nią zostać sam na sam.
Na te słowa jeden z ludzi Tuleja roześmiał się głupkowatym śmiechem, na co
herszt zgromił go surowym
wzrokiem. Za to Lorin jak zwykle zadziałał impulsywnie i nieprzewidywalnie
zarazem. Chwycił to co mu
pierwsze wpadło pod rękę, czyli dwie butelki wina i rzucił nimi w jednego z
przeciwników, tego który zwał
się Mantikiem. Po czym nie czekając na reakcję zaskoczonych rębaczy Tuleja
wybiegł na podwórze.
Rzucili się za nim w pogoń jak sfora wściekłych psów. Przeskoczył stojące na
podwórcu koryto i pobiegł
na tyły gospody. Rozpierzchły się przed nim w dzikiej panice kury, a pies
podkuliwszy ogon schował się
do budy. Wpadł do jakiejś zagrody, przerywając obiad dwóm łaciatym świniom, a
potem robiąc duży łuk
próbował wrocić przed wejście gospody. Napastnicy rozdzielili się próbując zajść
go z dwóch stron i kiedy
wydawało się, że już odcięli go od wyjścia i przyparli do płotu sytuacja
odwróciła się. Na podwórze wpadł z
pędem koń spłoszony przez jednego z oprychów i niespodziewanie stanął obok
Lorina. Najwyraźniej
przestraszył się otaczających go pomału uzbrojonych ludzi i nie wiedział gdzie
dalej uciekać. Młodzieniec
nie myśląc wiele wskoczył na grzbiet rumaka, ścisnął w dłoni lejce i
skierowawszy go obok rzucających
najgorsze przekleństwa Tulejowych ludzi odjechał w kierunku wyjścia z gospody.
Gdy wyjechał zza rogu
zatrzymał konia i stanął jak wryty. Z drzwi wybiegła "wiedźma", a za nią
pilnujący ją Groźny. Była to
młoda, niewysoka dziewczyna ubrana w szary, skromny podróżny strój, który dzięki
przepastnemu
kapturowi przypomninał nieco ubiór mnicha. Teraz jednak biegnąc odrzuciła kaptur
co spowodowało, że
na ramiona rozlała jej się fala bujnych, ciemnobrązowych włosów. Miała ładną,
sympatyczną twarz, której
uroku dodwały lekko wydatne kości policzkowe, wąski zgrabnie zarysowany nosek i
kuszące usta. Całość
sprawiała wrażenie połączenia dojrzałej kobiecości i dziecięcości . Była to
twarz nie groźnej wiedźmy z
piekła rodem, lecz miłej, ładnej i wzbudzającej od razu zaufanie młodej
dziewczyny. Lorin nie tracił jednak
czasu na przyglądanie się, lecz działał szybko. Zdzielił natarczywego typka
potężnym kopniakiem, chwycił
pannę wpół, posadził ją za sobą i nie zwracając uwagi na niezbyt już groźnego
Groźnego raźno odjechał.
Koń jak na zwierzę niosące na grzbiecie dwie obce mu osoby zachowywał się nad
wyraz spokojnie i
przyjaźnie. Może służba u karczmarza nie przypadła mu do gustu i całe
zamieszanie wykorzystał do
zrealizowania długo obmyślanego planu ucieczki ? "Dlaczego kradzież konia jest
zawsze tak surowo
karanym przestępstwem. A gdy koń ma u nowego właściciela lepsze warunki niż u
starego, to czy nie
powinno to zostać uznane?" - pomyślał sobie Lorin. Teraz miał dużo czasu do
myślenia. Ciekawiła go
przede wszystkim pasażerka. Pomimo iż uparcie próbował odwracać od niej uwagę,
to jednak co chwilę
wracał do niej myślą. Miał ją przecież odstawić biskupowi, a jakoś za bardzo nie
chciał. Pomimo
owiewającego ich wiatru czuł jej słodki zapach. Pachniała migdałami i szałwią. A
przynajmniej tak mu się
kojarzył ten zapach. Czuł jej ciepło i zarazem próbował myśleć o czymś innym. A
już na pewno nie
rozmawiać. Tak, nie wolno mu było rozmawiać. Czarownica mogła go przecież
zaczarować... Z
pewnością znała wiele magicznych sztuk, mogących opanować umysł każdego
nieostrożnego rycerza...
Nie mógł także odezwać się pierwszy, bo co miał powiedzieć czarownicy, którą
niechybnie czeka spalenie
żywcem, a do czego on ma się właśnie przyczynić...
- Dziękuję ci za ratunek szlachetny rycerzu. To był bardzo odważny uczynek...
Zatrzymali się na rozstaju dróg i zsiedli z konia. Pogoni Tuleja i jego bandy
nie było widać. Najwyraźniej
zgubił ją ich rączy, energiczny i zadowolony z życia wierzchowiec.
- Nazywam się Anna. Mówią na mnie Anna z Błęktinego Wzgórza. A ciebie jak zwą
panie rycerzu ?
- Lorin yyy mm. Zwą mnie ee Lorin. No yy Lorin Brandygin de Vankough Lavrador .
- Jeszcze raz dziękuję ci za ratunek. Jakie to szczęście, że są jeszcze na tym
świecie uczciwi i dobrzy
rycerze. Niech ci szczęście sprzyja.
Na jej twarzy malował się smutek i zmęczenie. Najwidoczniej już od wielu dni
była w drodze i od wielu dni
uciekała i kryła się. Jej twarz wydała mu się nagle niezwykle piękna i niewinna.
Patrzył na tą kruchą,
niższą od niego o głowę istotkę, skromnie odwracającą wzrok gdy spoglądał jej w
oczy i nagle ogarnęły go
wątpliwości. Cała fala wątpliwości. No i wyrzutów sumienia. On planował ją
sprzedać za sto głupich koron,
a ona dziękuje mu za ocalenie życia. Czarownica czy nie, przecież nie zrobiła mu
nic złego. "Nie jest
łotrem ani złoczyńcą żeby tak wystawiać to kruche dziewczę na tortury. A poza
tym to ona jest całkiem
miła, nie mogłaby chyba zrobić nic złego ..." "Ale z drugiej strony, to może
właśnie zaczynają działać jej
czary. Rzuciła na mnie urok. Jak nic rzuciła na mnie urok. Gapię się na nią jak
sroka w gnat i nie mogę
skoncentrować myśli. A może ona nie jest wcale ładna, a tylko pod wpływem czarów
zmieniła się z
brzydkiej staruchy w ładną, młodą dziewczynę". Myślał tak i myślał, aż w końcu
nie wiedząc co
powiedzieć trochę nieskładnie zaproponował sam nie wiedząc po co:
- Może pojedziemy razem, tak się składa, że jest nam po dordze. Tak będzie
bezpieczniej dla ciebie.
- Nie chciałabym nadużywać twoich usług panie rycerzu. Z pewnością ma pan wiele
ważnych spraw do
załatwienia.
- Mów mi po prostu Lorin. Tak naprawdę to nie mam żadnego ważnego celu. Chętnie
ci potoważysze.
Dziewczyna nic już nie odpowiedziała, lecz uśmiechnęła się nieśmiało. Ten
uśmiech skruszył Lorinowi
ostatnie resztki wątpliwości. Ostatecznie nie był aż tak chciwy i choć bał się
trochę czarodziejki, to
fascynowała go ona, no a przecież " takie młode i ładne kobiety miewają czasem
także inne zalety" -
pomyślał.
- A więc pomogę ci dostać się tam gdzie twój cel. Będę cię chronić.
- Na razie chcialabym odjechac jak najdalej z tej okolicy pełnej złych ludzi.
- Dobrze, a więc jedźmy.
Ruszyli w dalszą drogę. Przez dłuższy czas jechali przez las i ze względu na
szybkie tempo nie mieli
zbytnich mozliwości do rozmowy. Po kilku godzinach jazdy wjechali do niewielkiej
wioski. Spodziewali się
tu trochę odpocząć i przenocować. Tym bardziej, że nic nie zapowiadało, aby
Tulej i jego banda deptali im
po piętach. Początkowo wyszło im na przeciw kilku wieśniaków. Jeden zamachał
przyjaźnie ręką, a dwóch
innych zdjęło czapki na przywitanie, jednak w pewnym momencie z dużej i wyraźnie
bogatszej od innych
chałupy, wybiegł chłop z długimi kręconymi wąsami i ze zwitkiem papieru w ręce.
Pogestykulował,
krzyknął coś do reszty zebranych i naraz wszyscy porzucili uśmiechy i łagodne
miny, a w ich rękach
błyskawicznie pojawiły się kosy, cepy i widły.
- Niedobrze, pewnie mają list biskupi i rozpoznali cię - szepnął Lorin do
dziewczyny - trzymaj się mocno,
za chwilę może być gorąco.
To mówiąc chwycił mocniej lejce i rozejrzał się wokół. Chłopi pomału podchodzili
ze wszystkich stron.
Skradali się w milczeniu, niczym koty. Czy zorientowali się już, że nie miał
broni ? Mogło to ich dodatkowo
rozzuchwalić. Sytuacja robiła się niezbyt ciekawa. "Lada chwila odetną nam
drogę, a z drugiej strony
gwałtowny ruch sprowokuje ich do ataku" - pomyślał. Zanim jednak zdążył coś
zrobić wąsiasty chłop
przemówił, a właściwie wydarł się donośnym głosem, którego z pewnością słyszeli
wszyscy we wsi:
- Łoddajcie nam panie wiedźmę, a pozwolim wam łodjechać.
- A wam co do niej ? Odejdźcie w pokoju dobrzy ludzie, po co nam ta awantura ?
- Przez łoną panie wszystek mleko nam skwaśniło nie dalej jak tydzień temu. A
teraz to syn mojego kuma
zachorowal, świadkiem mi Bóg niech bedzie, że to przez łonej czarcie gusła...
- Chyba sam nie wierzysz w te brednie chłopie ?
Lorin mówiąc to zaczął pomału przesuwać się do przodu pomiędzy coraz ciaśniej
oplatającym ich
kordonem wieśniaków. Liczył na to, że żaden nie zaatakuje ich dopóki będzie
dyskutować z wąsiastym,
najwyraźniej sołtysem, a gdy już skończą, to będą blisko końca szpaleru kos i
wideł i szybkim skokiem
uda się uciec.
- Ależ panie, łona w biskupowym prawie za czarownicę uznana. Jakżesz to osobie
duchownej łgarstwo
zarzucić chcecie ?
- Ech przyznaj się, że biskup nagrodę wyznaczył i to na nią wam ślinka cieknie.
Ale wiedz chłopie, że i mi
grosz się przyda i puścić jej nie zamierzam. Sam ją mogę zawieźć biskupowi.
- Nu panie, ale my tu własnie uradzili, że dać ci jej nie możem. Bieda w naszej
wsi aż piszczy, więc i
biskupiego grosza nam trza. Łoddajcie ją panie po dobroci albo siłą weźniem.
- Chłopie, czyś ty oszalał ? Dlaczego miałbym się zgodzić na twoję propozycję ?
Idź precz.
Lorin i Anna byli już przy właścicielu okazałych wąsów. Młodzieniec nie czekając
na reakcję wieśniaków
na ostanie słowa z wysokości siodła kopnął gwałtownie sołtysa, a następnie
ponaglił konia i ruszyli razem
do błyskawicznej ucieczki. Chłopi zareagowali dość szybko. Rzucli się do pogoni
z dzikim krzykiem,
wymachując swoim różnorodnym orężem. Z pewnością na otwartej przestrzeni nie
mieliby żadnych szans,
aby dogonić rączego rumaka Lorina i Anny, lecz ci nie znając drogi kluczyli
pomiędzy domami, wjeżdzali
na pełne błotu i gnoju podwórka, przeskakiwali opłotki, kluczyli w sadach i
omijali wybiegających zza
każdego zakrętu chłopów. "Jakie to szczęście, że żaden nie ma kuszy ani łuku.
Albo włóczni. No wogóle
szczęście, że to tylko chłopi" - myślał Lorin kierując konia pomiędzy rozjuszony
tłum. Lekceważenie
wieśniaków było jednak niezbyt uzasadnione. Kilka razy tuż nad ich głowami
przeleciał garnek, to znów
kamień wielkości męskiej pięści. To znów, któryś z zapalczywych napastników o
mały włos nie strąciłby
ich z siodła cepem, bądź kosą. Gdyby nie zwinność wierzchowca i spryt
kierującego nim, gonitwa
skończyłaby się krwawo. W końcu jednak po kolejnym zwodzie Lorinowi udało się
skierować konia prosto
w drogę wylotową. I popędzili w las tak szybko, jak tylko mogli, szczęśliwi, że
miejsce, w którym udzielono
im tak nieprzyjaznego powitania mają już za sobą.
Jechali tak z dużą prędkościa przez pewien czas. W końcu jednak musieli zwolnić,
aby nie zamęczyć
konia, który już drugi raz uratował im życie. Wtedy mogli porozmawiać. A
właściwie Lorin chciał
porozmawiać, ale gryzła go myśl, czy aby Anna nie potraktowała poważnie jego
słów wypowiedzianych do
sołtysa. Nie chciał, aby teraz, kiedy dawno porzucił myśl o tym, że mógłby ją
sprzedać biskupowi,
pomyślała sobie, że właśnie chce to zrobić. Nie wiedział co myśli dziewczyna,
ale bał się jej zapytać, aby
w ten właśnie sposób nie przyznać się do winy. Miał też trochę wyrzutów
sumienia, w końcu wcześniej
chciał to naprawdę zrobić, a ona mogła to czuć. Wreszcie czuł się wciąż nieswojo
z myślą, że może ona
rzeczywiście jest czarownicą. A jeśli tak, to przecież może czytać w jego
myślach. Próbował więc nie
myśleć o niej, ale to jeszcze bardziej utrudniało mu nawiązanie rozmowy. Nic
dziwnego, że w końcu
zaczęła ona:
- Przepraszam, że przez mnie jesteś narażony na niebezpieczeństwo.
- To nic takiego, przecież nic nam się nie stało.
- Nie chciałabym, aby coś ci się stało przeze mnie. Przynoszę ludziom pecha.
- Nonsens, mnie przyniosłaś szczęście, w końcu zdobyłem konia - zaśmiał się -
przepraszam, to także
twój koń.
- Mądrze to rozegrałeś tam w wiosce, oni przez chwilę naprawdę myśleli, że
wieziesz mnie do biskupa...
Lorinowi na te słowa tętno przyśpieszyło i poszuł jak z czoła spływają mu
kropelki potu. Domyśliła się ?
Powiedziała to z ironią ? A może naprawdę tak myśli ? "Ale przecież gdyby było
inaczej, to bałaby się
mnie i uciekła. Nie dałaby się dobrowolnie wieźć biskupowi." Naprawdę nie
chciał, aby teraz wszystko się
wydało. Teraz kiedy dwa razy uratował jej życie ... Teraz kiedy jechali razem w
nieznane... Teraz kiedy
chciał się o niej dowiedzieć więcej ... Teraz kiedy zaczynała go coraz bardziej
fascynować... Nawet jeśli
jest czarownicą, choć Lorin nigdy za bardzo nie wierzył w czarownice i teraz też
coraz dalej odsuwał od
siebie tą niedorzeczną myśl. "Ale nawet jeśli nią jest ? No to co z tego ?
Czarownica to też kobieta. A ona
... coś w niej jest takiego, co sam nie wiem .. nie daje mi spokoju...."
Koń jechał teraz wolniej. Przytuliła się mocniej do niego, głowę opiarając na
ramieniu. Czuł jej ciepło. Czuł
jej delikatny zapach i nagle ni stąd ni zowąd przyszła mu do głowy myśl, że nie
odda jej nikomu i będzie
bronić...
Dzień zaczynał się mieć ku końcowi, więc korzystając z tego, że znaleźli
niewielki strumień mogący
ugasić pragnienie ich zmęczonego ucieczką wierzchowca, postanowili zatrzymać się
przy nim na nocleg.
Zebrali trochę drewna, rozpalili niewielki ognisko, posilili się czym mieli i
choć była to mniej niż skromna
wieczerza, to zadowoleni usiedli przy płomieniach i zajęli się rozmową.
- Opowiedz mi czym się zajmujesz - Lorin postanowił w końcu zweryfikować swoje
obawy co do
"wiedźmostwa" dziewczyny.
- Jestem zielarką. A właściwie byłam. Leczyłam ludzi w mieście Visqueca, a mój
sklep z ziołami i
maściami był znany w całej okolicy.
- I co się stało ?
- Pewnego razu przyjechało dwóch zakonników i poprosiło mnie abym pojechała do
pobliskiego klasztoru
pomóc ich przeorowi, który cięzko zachorował. Byli grzeczni, więc zgodziłam się,
choć od razu
powiedziałam im że nie wiem czy będę w stanie pomóc. Pojechaliśmy razem do
chorego. Okazało się, że
zjadłwszy obiad dostał nagle gwałtownej niedyspozycji. Był słaby i miał wysoką
gorączkę, naparzyłam mu
więc odpowiednich ziół, choć przypadek był tak ostry, że wątpiłam czy uda się
coś zrobić. Nawiasem
mówiąc przeor miał zdecydowanie zbyt obfitą tuszę i to moim zdaniem była główna
przyczyna jego
niedyspozycji. Niestety. Około północy stracił nagle przytomność i nad ranem
zmarł. Po dwóch dniach
przyjechało do mnie dwóch inkwizytorów ...
- Przecież to nie twoja wina.
- Mogłam odmówić, od razu powiedzieć, że nie dam rady, chociaż ... wtedy pewnie
też zrzuciliby winę na
mnie. Jak się zapewne domyślasz natychmiast znalazło się wielu świadków gotowych
pod przysięgą
zeznać, że uprawiałam czarnoksięstwo ...
- A jednak udało ci się uciec. Jak słyszałem z pomocą diabła, który o mało nie
zadusił biskupa ogonem.
- Nie miałabym nic przeciwko temu aby taki diabeł faktycznie go nieco poddusił -
zaśmiała się Anna, zaraz
jednak dodała smutnym głosem - Biskup złożył mi pewną propozycję, dzięki której
miałam uniknąć wyroku
skazującego... Wciąż mdli mnie na samą myśl o tym starym, śmierdzącym, obleśnym
capie, wolałabym o
tym nie opowiadać ... ale skoro już zaczęłam to powiem. Zaciągnął mnie do swoich
komnat, lecz udało mi
się uciec dzięki pomocy dziewki służebnej, która zostawiła otwarte okno i
wywabiła biskupa za drzwi pod
jakimś pretekstem. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. A od tego czasu ...
uciekam ... już ponad tydzień
... nie wiem dokąd, byle dalej ...
- Mój Boże, jak zaszczute zwierzę. Co ci hipokryci z tobą zrobili ...
Objął ją i przytulił. Chętnie położyła głowę na jego ramieniu i tak razem
siedzieli patrząc się w migoczące
płomienie ogniska. Już wcześniej myślał o niej i o tym, że zaczyna go coraz
bardziej fascynować. Teraz
jednak poczuł coś innego. Zrozumiał, że obok niego siedzi istota spragniona
bezpieczeństwa, ciepła i
miłości. I nagle zapragnął dać jej to wszystko... Poczuł też coś jeszcze. Ciepło
jej ciała i miękkość włosów
na swojej szyi oraz ten niezwykły zapach. Teraz już wiedział, że to z pewnością
pachną zioła, którymi
handlowała i których zapach przeniknął na wylot jej ubranie. Była nie tylko
zbłąkaną i zaszczutą
uciekinierką, ale także atrakcyjną kobietą. Złapał ją za rękę. Nie cofnęła jej,
lecz chwyciła mocniej jakby na
to właśnie czekając. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Pierwszy raz nie
odwróciła wzroku i dopiero
teraz mógł zobaczyć jakie ma piękne oczy. W ciemnościach rozświetlanych
migotliwym blaskiem ognia
żarzyły się jak dwa węgielki. A może to wewnętrzny żar jej uczuć ? "Nie, chyba
za dużo zacząłem sobie
obiecywać" - pomyślał. Patrzyła na niego ufnie i usmiechała się nieśmiało.
Pocałował ją... Gdy odsunął
usta, zarumieniła się nieco, co widać było nawet w wątłym świetle ognia, po czym
odwróciła wzrok.
Jednak tylko na chwilę, bo znów spojrzała na niego, a w jej wzroku widać było
zadowolenie i radość taką
jaką się ma, gdy spełni się czyjeś marzenie.
Już miał ją pocałować drugi raz, gdy nagle jakiś hałas brutalnie przerwał
romantyczną scenę. Z lasu z
krzykiem wypadło pięciu konnych ludzi. W jednym z nich rozpoznał Tuleja ...
"Niemożliwe, to się zdarza
tylko w kiepskich romansach śpiewanych przez minstreli. To po prostu
niemożliwe..." zdążył powiedzieć
zrywając się na nogi...
Wywiązała się krótka, chaotyczna walka. A właściwie to nie walka, jako że Lorin
wciąż nie miał broni, lecz
szamotanina i gonitwa. Młodzieniec przytomnie zaczął od najważniejszej rzeczy.
Unikając kopniaków i
ciosów zdołał błyskawicznie zgasić ognisko. Zapadły ciemności, które zwiększały
nieco szansę na
przeżycie i ucieczkę. Ale ucieczkę dokąd ? Któredy? Ze wszystkich stron
pojawiali się ludzie na koniach,
ze wszystkich stron leciały razy, ze wszystkich stron groziło niebezpieczeństwo.
Gonili go między
drzewami i w krzakach. Anna odbiegła w inną stronę, a on próbował odciągnąć
napastników od niej i
zwrócić ich uwagę na sobie. W końcu zwrócił skutecznie. Ktoś dźgnął go czymś
ostrym w bark. Poczuł
przeszywający ból, nogi się pod nim ugięły, padł na ziemię, poczuł jeszcze
uderzenie w głowę i stracił
przytomność...
Ocnkął się po pewnym czasie. Nadal była noc, on był przywiązany do drzewa, a
Tulejowcy siedzieli przy
tym samym ognisku, które wcześniej zgasił i jedli posiłek. Lewe ramię kłuło go
niemiłosiernie, lecz rana
nie była poważna, przytomność stracił raczej od ciosu w głowę, o czym świadczył
tępy, nieprzyjemny ból.
Po Annie nie było śladu. Za to ich wierzchowiec stał sobie jak gdyby nigdy nic,
przypięty do drzewa, tam
gdzie go wieczorem zostawili. Obudzenie Lorina nie uszło uwadze zbirów i gdyby
miał mniejszy refleks, to
rzucona w niego potężna kość z pewnością uderzyłaby go w czoło
- Znów się witamy psie - zagadał plując i siorbiąc Tulej - szkoda, że nasze
grono wkrótce się zmniejszy.
Jednak głupio mi jakoś tak było zabijać cię, nie pogadawszy sobie wprzód krzynkę
z tobą. Ha, myślałeś
gnojku, że uda ci się uciec ? Chłopi nam wszystko wyśpiewali, żeś się z nimi
szarpał i uciekłeś z wiedźmą
gościńciem na północ. No co prawda musielismy im najpierw porachować te zakute
łby, bo te bezczelne
ścierwojady chciały za tą informację zapłaty. Wyobrażasz sobie, jakich to teraz
mamy cwanych chłopków
Lorin ? - skończywszy jeść zaczął powoli podchodzić do niego - Ale żeś się tak
szybko zaczął dobierać do
tej czarownicy tom ja się niespodziewał. No co przerwaliśmy wam schadzkę? Jak mi
przykro. Ej chłopaki,
trzeba było przyjść później, byłoby na co popatrzeć - zaśmiał się z własnych
słow, choć brzmiało to
bardziej jak rechot, a jego kamraci zawtórowali mu - A może ona rzuciła na
ciebie jakiś urok, jak my ją
złapiemy to porzucamy na nią trochę uroków, co nie ? - znów rozległy się
pojedyncze rechoty.
- Najpierw musicie ją znaleźć - odpowiedział rzeczowym i zimnym głosem - a to
gwarnatuję wam nie
bedzie takie proste.
- eee, czemu chcesz mnie rozdrażnić. Teraz kiedy się najadłem i mam dobry humor
? Dziewka jest bez
konia, w ciemnym lesie. Przyjdzie ranek, to pojedziemy po śladach i w godzine ją
złapiemy.
- Ona umie latać. Sam widziałem. Gdy otoczyli nas chłopi, to rozwiązałem ją na
chwilę, żeby łatwiej uciec,
a ona wzniosła się w górę i o mało co odleciałaby, tylko jeszcze zdążyłem szybko
pętlę na nią zarzucić i
pochwycić ją.
- Łżesz psie, ludzie nie latają !
- Ale to nie człowiek jest, tylko diabeł wcielony. Sami widzieliście jakim mnie
czarem wieczorem opętała,
przez to rozwiązałem ją własnoręcznie i gdyby nie wy ...
- Kłamiesz ! Chłopi mówili, żeś się z czarownicą skumał ! - wrzasnął Mantik
podbiegając z gotowym do
ciosu mieczem.
- Chyba nie wierzysz głupim wieśniakom. Oni uciekali w takim popłochu, że
niektórzy gacie pogubili...
To mówiąc zaśmiał się. Obawiał się czy nie zabrzmiało to zbyt sztucznie. Serce
waliło mu jak młotem.
Rozejrzał się, jaki skutek odniosły jego słowa. Wyglądało na to, że dobry, bo
Tulej pokiwał głową i
uspokajająco położył Mantikowi ręke na ramieniu.
- Wszystko jedno czy zabijemy cie teraz czy potem. Możemy założyć, że mówisz
prawdę. Zabierzemy cię
ze sobą, a jeśli nie uda nam się złapać czarownicy jutro do zmierzchu, to
zabijemy cię. Musimy w końcu
mieć jakąs zabawę.
- Ja bym go jednak zabił - wyrwało się jednemu z siedzących przy ognisku, zgasił
go jednak groźny wzrok
przywódcy, który przystawiwszy Lorinowi do szyi nóż dodał:
- Jeśli wymyśliłeś sobie bajkę, to będziesz żałował, że to my, a nie czarownica,
będziemy cię obdzierać ze
skóry. A jeśli złapiemy tą diablicę, to puścimy cię wolno, to będzie twoja
nagroda. Chyba w obecnej
sytuacji nie myślisz już o biskupich koronach ?
Kiwnął przecząco głową.
- I dobrze. To mi się podoba, ludzie mający wygórowane ambicje nie kończą zbyt
dobrze. Mantik, jesteś
osobiście odpowiedzialny za to żeby ten ścierwojad nie uciekł. A wiesz chyba,
jak bardzo mam ochotę
kogoś zabić ? Muszę jakoś powetować sobie stratę Bystrego. A wogóle to nadal nie
rozumiem jak
mogliście tak dać ciała głupim chłopom ? ...
Tulejowcy pokłócili się przez chwilę, dojedli to co mieli do jedzenia i poszli
spać, poza jednym, który
czuwał na straży. Na resztę nocy pozostawili Lorina związanego, tak więc mógł
spokojnie przemyśleć
sytuację. A nie była ona zbyt wesoła. Anna zagubiła się w lesie. Z pewnością jej
nie znajdą, a wtedy
przyjdzie mu pożegnać się z życiem, a jeśli ją znajdą to może być jeszcze
gorzej. Jedyna szansa to
ucieczka, ale jak uciec, gdy pewnie będą wieźli go związanego i bez broni ?
Rankiem okazało się jednak o dziwo, że rozwiązali go. Tulej musiał być chyba w
dobrym humorze, bo
rzucił nawet coś o tym, że Lorin jak się dobrze spisze to może dostać część
nagrody, po ich zmarłym
tragicznie kompanie. Nie było mu to w chwili obecnej specjalnie potrzebne do
szczęścia. Jego myśli
opanowało bowiem dumanie nad tym, jak uciec. Wolne ręce to atut, ale
nieodstępujący go ani na krok
Mantik to był pewien problem. Przyszło mu do głowy wiele scenariuszy, np. aby
popędzić swojego
rączego konika i uciec. Niestety jechał w środku grupy, więc szansa na sukces
takiej ucieczki nie była zbyt
duża. Przytwierdzona do siodła jednego z drabów kusza także zmniejszała jego
zapał. Choć nie wiadomo
na ile szybko i celnie jej właściciel potrafił jej użyć, to Lorinowi wyjątkowo
nie uśmiechało się zostać celem
treningowym. "No może jak wjedziemy w gęstszy las, i może jak będzie zakręt" -
myślał.
Nie minęły dwie godziny jazdy, gdy jeden z bandytów, kótego zwali Lisem,
oznajmił Tulejowi, że znalazł
wyraźne i świerze ślady pojedynczej, pieszej osoby. Na tą wieść herszt bandy
nakazał przyśpieszenie
tempa. Pobiegli szybkim cwałem, a choć Lorin myślał tak intensywnie jak mógł nad
rozwiązaniem sytuacji,
to nie wymyślił nic, bo nagle za kolejnym zakrętem napotkali Annę. Dziewczyna
nie przestraszyła się, lecz
stanęła na środku drogi, pewnie stojąc na rozszerzonych nogach z dużym, sękatym
kijem w rękach.
Wyglądało to zupełnie tak, jakby miała zamiar użyć go do walki wręcz. Tulej i
jego towarzysze parsknęli
śmiechem. Dwóch z nich pomału podjechało do dziewczyny, jeden z mieczem, a drugi
z liną w rękach i
zamierzali ją pojmać. Jednak nagle zdarzyła się rzecz niezwykła. Anna przełożyła
kij do jednej ręki, a
drugą sięgneła do kieszeni, by rozsypać w powietrzu biały proszek, który nagle
wybuchł oślepiającym,
białym ogniem. Nie zrobił nikomu krzywdy, lecz oślepił wszystkich na moment.
Wszystkich poza nią. Gdy
Lorin odzyskał wzrok, ujrzał dwóch drabów leżących na ziemi. Jeden trzymał się
ręką za krwawiące oko, a
drugi za krocze. I wtedy Anna cichym i chłodnym głosem zwróciła się do niego:
- A jednak mnie zdradziłeś ...
Nie był w stanie nic odpowiedzieć. Coś ścisnęło mu gardło i choć chciał
krzyczeć, protestować to stał jak
zahipnotyzowany. Tymczasem dalsze wydarzenia potoczyły się lotem błyskawicy...
Anna natychmiast
skoczyła w las. Próbując uciec wybrała najgęstsze zarośla, tak by nie mogli
dogonić jej konno. Tulejowcy
natychmiast ruszyli za nią, wliczając w to tego, który oberwał kijem poniżej
pasa. I wszyscy łącznie z
Mantikiem zapomnieli o Lorinie. A ten stał jak wryty ... Dopiero głos Tuleja
strofujący Mantika za
nierozwagę wyrwał go z letargu. Nareszcie zaczął działać. Porzucił konia i
pobiegł za resztą grupy.
Wybiegł zza drzewa wprost na jednego z Tulejowców. Ten przez chwilę spojrzał na
niego, jakby
zastanawiając się, po której stronie opowie się młodzieniec, lecz zanim zdążył
zdecydować, czy krzyknąć
coś, Lorin wykorzystał tą chwilę zawahania, uderzył go potężnie pięścią w twarz
i wyrwał miecz ze
słabnącej po ciosie ręki. "No, teraz mam już wszystko co potrzebuję" - pomyślał
i pobiegł w kierunku, z
którego dochodziły krzyki. Wpadł wprost na dwóch drabów trzymających Annę.
Dziewczyna próbowała
uciec, szarpała się i wyrywała, jednak zdzielić kijem w czułe miejsca dwóch
oślepionych osiłków, to nie to
samo, co wyrwać się z ich żelaznych uścisków. To była nierówna walka, nie miała
przeciwko nim żadnych
szans. Lorin miał ochotę zmienić układ sił posyłając natrętów do diabła, jednak
w miejscu osadził go głos
Tuleja:
- Lorin. Nie chcesz chyba zrobić czegoś głupiego ? Jesteś teraz z nami.
Odwrócił się. Tulej podchodził pomału, z opuszczonym mieczem. Wydawał się być
pewny pozytywnej
reakcji Lorina, choć brzmiało to dość niedorzecznie. Dopiero będąc o dwa kroki
od niego, jakaś iskierka
wątpliwości pojawiła sie w jego oczach. Najwyraźniej musiał pomyśleć "skąd do
cholery on ma miecz?".
Przyszło mu zapłacić wysoką cenę, za swoją lekkomyślność. Rycerz szybkim cięciem
raz na zawsze
pozbawił Tuleja wszelkich wątpliwości. Siknęła krew z rozciętej tętnicy. Tulej
padł jak kłoda, a dwóch
drabów trzymających Annę puściło ją i z wysoko uniesionym żelazem ruszyło na
zabójcę ich herszta.
Anna uciekła. "No tak, znów ratuję jej życie, a ona wciąż myśli, że ją
zdradziłem" - pomyślał. Był dobrym
szermierzem, nie był co prawda w stanie pokonać, ani rozbroić dwóch napastników,
ale dawał sobie radę
z parowaniem ich ciosów. Jednak gdy nadbiegł trzeci, młodzieniec przestał udawać
bohatera, odwrócił się
i ni mniej, ni więcej, lecz po prostu ile miał sił w nogach zaczął uciekać w
przypadkowym kierunku...
Wpadł na drogę, wprost przed jadącą na koniu Annę. Dziewczyna zatrzymała się,
uśmiechnęła i
wyciągneła ku niemu rękę. W jej wzroku nie było już ani cienia wcześniejszego
chłodu, więc Lorin nie
czekając, aż nadbiegną niedobitki po Tuleju wskoczył na konia. Odjechali czym
prędzej, lecz teraz nie
mieli już swojego rączego wierzchowca, lecz chudą, klacz człowieka zwanego
Lisem. Nic więc dziwnego,
że pogoń deptała im po piętach. Kluczyli po lesie, próbowali zatrzeć ślady jadąc
strumieniem, a gdy las się
skończył, biegli jak oszalali po trawiastej łące. I dopiero wieczorem, gdy
wydawało się, że zmęczony
niesieniem dwojga, słaby koń za chwilę padnie, udało im się zgubić pościg.
Wjechali pomiędzy prośnięte
trawą, krzewami jerzyn i luźno porozrzucanymi brzozami wzgórza. Zatrzymali się,
by dać odpocząć
swojemu rumakowi, który jakby na to nie patrzeć, ocalił im życie. Mogli teraz
spokojnie porozmawiać. Tym
razem rozmowę zaczął Lorin, któremu bardzo paliło się, żeby wszystko wyjaśnić:
- Nie zdradziłem cię, ja tylko chciałem ich wyprowadzić w pole, ale...
- Wiem, że mnie nie zdradziłeś - położyła mu palec na ustach i pocałowała go w
policzek.
Spojrzał jej w oczy. W wieczornym świetle zachodzącego słońca wyglądała
nieziemsko pięknie. Dotknął
palcami jej policzka, drugą ręką objął ją. Ich usta złączyły się jak magnes. Tym
razem pocałunek nie był
już nieśmiały i delikatny, lecz pełen namiętności i pożądania....
- Musimy jednak jechać - rzekł gdy skończyli się całować - Mimo, że zgubliśmy
ich, mogą być blisko. Co
prawda Tulej był ich mózgiem, bez którego są jak stado baranów, ale nie muszę ci
chyba mówić, jak są
teraz wściekli. Rozjuszeni, będą jak dzikie zwierzęta - nieobliczalni. Niedługo
zresztą zajdzie słońce,
musimy znaleźć jakieś schronienie. Powiedz jeszcze mi tylko jedną rzecz ...
- Jaką ?
- Tam na drodze ... To było zdumiewające ... Czy ty jednak ...
- Czy jednak jestem czarownicą ?
- No, nie, wcale tak nie mówię, ale jak ... ?
- To tylko prosta sztuczka, nauczył mnie tego dziadek, który przed laty
podróżował daleko na wschód, aż
do Chin i Indii. Z tamtych krain przywiózł wiele ciekawych rzeczy, na przykład
ten proszek. Zwał go
magnesją, zawsze traktowałam te sztuczki jak zabawę, choć może ... kto wie ?
Może ktoś podpatrzył i
doniósł ?
- W każdym razie sztuczka przydała się.
Lorin roześmiał się, a w duchu poczuł ulgę, że dziewczyna jednak nie jest
czarownicą, czego trochę wciąż
się obawiał. "Magnesja - tak to wszystko tłumaczy" - pomyślał - "Dziadek
przywiózł go z Chin. To mądrzy
ludzie ci Chińczycy" Nie miał co prawda pojęcia gdzie, choćby w przybliżeniu,
leżą Chiny, ani o co chodzi
z tym proszkiem, ale uspokoił się. W końcu lepiej zakochać się w ładnej, miłej i
zaradnej dziewczynie, niż
w nieprzewidywalnej czarodziejce ...
Ruszyli w drogę. Po godzinie wjechali do niewielkiej osady. Pełni obaw o to jak
tym razem zostaną
przyjęci rozglądali się niepewnie. Osada była tym razem znacznie większa. Poza
chałupami składało się
na nią kilka murowanych domów, trzy sklepy, niewielki kamienny kościółek i
brukowany plac spełniający
rolę rynku. Mieszkańcy nie wybiegli im tłumnie na przeciw, właściwie to wogóle
nie zauważyli ich
przyjazdu. Tak było lepiej, mogli gdzieś po cichu przenocować, nie rzucając się
w oczy. Dwie karczmy
ominęli nie chcąc ryzykować spotkania z przesiadującymi tam z pewnością
podejrzanymi ludźmi. Kościół
również nie wchodził w grę - z pewnością dotarły tam biskupie listy. W końcu ich
wybór padł na
niepozorną, stojącą na uboczu stodołę. Przywiązali konia do drzewa na tyle
budynku i ostrożnie weszli do
środka. Miejsce wyglądało na rzadko odwiedzane, co dawało nadzieję, na to, że
nikt ich tym razem nie
będzie niepokoił. Lorin dla pewności zamknął jeszcze drzwi od środka i nareszcie
mogli odpocząć i
pocieszyć się własnym towarzystwem.
Usiedli na sianie. Objął ją czule ramieniem i spojrzał jej w oczy. Było w nich
ciepło, ale i zaciekawienie,
namietność, ale także oczekiwanie, uczucie, lecz połączone z odrobiną
niepewności. Pocałował ją.
Najpierw delikatnie, lecz po chwili wpił się w słodycz jej ust pożądliwie i z
rozkoszą. Zarzuciła mu ręce na
szyję. Całowali się dziko, namiętnie, jak opętani. Jakby całe życie czekali na
ten jeden pocałunek...
Gdy już skończyli spojrzał na nią ponownie. W oczach nie było już niepewności,
lecz nieskrępowana
kobiecość. Zdjął jej podróżny płaszcz i zaczał calować odkrytą szyję. Całował
każdy jej milimetr,
przechodząc z jednej strony na drugą, aż wreszcie docierając do ucha.
Korzystając z tej okazji szepnął:
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham - odszepnęła
Usiadła na jego kolanach i przytuliła się do niego mocno. Tuliła się całym
ciałem, jakby chciała wessać tą
miłość, którą ją obdarzył. Czuł jej ciepło, czuł jej nosek na swojej szyi, czuł
jej oddech... Gładził ją po
jedwabistych włosach i szeptał "Moja kochana, zostanę z tobą i nie pozwolę już
cię skrzywdzić". Siedzieli
tak przez chwilę wtuleni w siebie, ciesząc się bliskością, ciepłem, miłością i
poczuciem bezpieczeństwa.
Gdy podniosła głowę ich usta ponownie złączyły się. Znów całowali się czule,
spragnieni wzajemnej
miłości. Gdy przestali, spojrzał na nią. Z rozpuszczonymi włosami, w koszuli
skrywającej pod napiętym
materiałem kobiece krągłości wyglądała tak pięknie i uwodzicielsko. Odsunął
nieco brzeg koszuli i zaczął
całować obnażone ramię, po chwili to samo zrobił z drugim, potem znów przeszedł
do szyi, całował ją
coraz niżej, ręką rozwiązując haftki jej koszuli. Potem pieścił ustami dekolt i
schodząc coraz niżej dotarł w
końcu do cudownie pięknych i zniewalających kobiecych piersi. Całował je,
pieścił i ogrzewał oddechem...
Wreszcie całkowicie zdjął jej koszulę, a sam zrobił to samo ze swoją.
Zawstydziła się nieco, lecz szybko
objął ją i przytulił. I znów się całowali, namiętnie, gorąco, zatracjąc się
całkowicie w tej czynności...
Całując się padli na siano i zagrzebali się w nim. Dość szybko też pozbyli się
reszty ubrania. Wtedy Anna
szpenęła mu cicho do ucha
- Lorin, ale ja jeszcze nigdy ...
- Nie bój się kochana.
Nie bała się. Czuła się przy nim pewnie i bezpiecznie. Była pewna, że jest tym
właściwym mężczyzną i
chciała oddać mu całą swoją miłość. Kochali się ze sobą pierwszy raz tej nocy. A
gdy skończyli, przytuliła
się do niego tak mocno jak potrafiła. To była najszczęśliwsza noc w jej zyciu.
Czuła się bezpiecznie,
dobrze, nareszcie przestała być samotna. I on również był szczęśliwy, nareszcie
znalazł sens swojego
zycia. Dotąd błąkał się po świecie, bez celu, a teraz był już pewien. Zostaną
razem na zawsze i będą
szczęśliwi...
Tej nocy kochali się jeszcze wiele razy. To była ich noc. Jednak wszystko kiedyś
się kończy, tak i ta noc
dobiegła końca. Nad ranem zaspanego Lorina obudziły podejrzane hałasy i
nietypowy zapach. Będąc w
stanie półsnu nie zorientował się od razu co to za zapach, lecz gdy dotarło to
do niego zerwał się na
równe nogi. Ktoś podpalił stodołę! Ubrał się błyskawicznie, obudził Annę,
chwycił miecz i zbiegł z siana.
- Wyłaź Lorin, albo spalimy was żywcem - głos należał do Mantika - wyłaź, i tak
nie masz żadnych szans.
Spojrzał przez dziurę w deskach. Kilku mieszkańców wsi, najwyraźniej właścicieli
stodoły, szarpało się z
innymi krzycząc "Nie palcie stodoły, przecież ona wiecej warta niż wiedźma!"
Inni odpowiadali "Co nam po
głupiej stodole. Czarownica całą wioskę z dymem puścić może". Obok stało dwóch
niedobitków z bandy
Tuleja z pochodniami, a dalej dwóch pozostałych w towarzystwie kilkunastu
wieśniaków.
Sytuacja robiła się niewesoła. Od ognia zajęła się już jedna ze ścian. Lada
chwila mogło zapalić się
wejście, byliby wtedy w potrzasku. Lorin niewiele myśląc otworzył z impetem
drzwi stodoły i wypadł na
zewnątrz. Zgromadzeni tam ludzie, chyba nie spodziewali się takiej reakcji, lecz
dwóch Tulejowców
natychmiast ruszyło na niego. Z trudem sparował ich ciosy, zrobił unik i dźgnął
mocno jednego z nich w
brzuch uchylając się przed kontratakiem drugiego. Ten drugi był lepszym
szermierzem. Cofając się przed
nim poszedł za stodołę, do czekającego tam konia. "Chwała Bogu, że go nie
zabrali" - pomyślał. Udało mu
się odepchnąć napastnika na tyle, by wskoczyć na rumaka, a korzystając z
wysokości siodła zadał cios,
którego tamten nie zdążył sparować. Kolejne cięcie ponownie uszczupliło szeregi
byłej bandy Tuleja.
Szybko podjechał pod drzwi stodoły. Dwóch uzbrojonych drabów wyciągało właśnie
Annę zza drzwi
stodoły. Próbowała im się opierać, lecz było to zabiegiem bezskutecznym.
Zeskoczył z konia. Odepchnął
dwóch wieśniaków, którzy zastąpili mu drogę i podbiegł do trzymających
dziewczynę siepaczy. Nie zdążył.
Jeden z nich wyciągnął sztylet i wbił go jej w ramię, po czym wyciągnął go z
zamiarem zadania kolejnego
ciosu, lecz tym razem on nie zdążył. Lorin krzyknął głośno i jak wściekłe
zwierzę runął na oprawców Anny.
Zanim zdążyli drgnąć, ciął jednego potężnie w szyję, a drugiemu mocnym,
zamaszystym ruchem odciął
ramię po czym litościwie dobił go przy pomocy tego samego sztyletu, którym
tamten ugodził dziewczynę.
Musiał teraz wyglądać przerażająco. Stał z zakrwiawionym mieczem na tle płonącej
stodoły, a wzrok miał
wściekły, niczym dzika bestia. Chwycił szybko omdlałą dziewczynę i wskoczył na
konia. Wieśniaków
zebrało się już około dwudziestu. Niektórzy mieli widły, inni kosy, jeden
trzymał włócznię, znalazł się
nawet jeden z halabardą, lecz najwyraźniej czterech zasieczonych bądź co bądź
rycerzy z bandy Tuleja
zrobiło na nich wrażenie. Wyraźnie stracili animusz i bali się go zaatakować.
Młodzieniec nie czekał
jednak długo. Od strony zabudowań zaalarmowani krzykami i łuną pożaru nadbiegali
kolejni wieśniacy. Za
chwilę w dużej kupie mogli ponownie poczuć się pewnie. Ruszył przed siebie.
Rozstąpili się przed nim,
starając się nie wejść w zasięg jego miecza. Ponaglił wierzchowca. Odjechali.
Jechali tak długo, aż Lorin nabrał pewności, że ich nie gonią. Zatrzymali się
przy niewielkim, leśnym
strumieniu. Anna była nieprzytomna. Położył ją na mchu i rozchylił ubranie. Rana
nie była głę