12468

Szczegóły
Tytuł 12468
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12468 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12468 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12468 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Ross Rycerz i czarownica Mojej ukochanej Ewie, by to co piękne trwało zawsze Lorin dał się zaskoczyć jak dziecko. Pochylił się, by nabrać wody ze strumienia, gdy nagle usłyszał stukot końskich kopyt. Natychmiast poderwał się i próbował wyciągnąć miecz, lecz uderzony w kark czmyś twardym padł twarzą prosto w kałużę błota. Zanim zdążył się otrząsnąć z nieprzyjemnego otępienia wywołanego ciosem, poczuł na swoim policzku okuty żelazem but. - Teraz jesteś na swoim właściwym poziomie psie. Głos niewątpliwie należał do Tuleja - przywódcy bandy, którego Lorin nie darzył zbyt wielką sympatią. - Lubisz wsadzać nos w nie swoje sprawy szczurza mordo ? Zaraz ci pokażę, gdzie go możesz sobie wsadzić... But nieprzyjemnie wbijał się w twarz Lorina, kalecząc skórę i niebezpiecznie nadwyrężając kości. Co gorsza rycerz mając usta pełne piachu, a nos zatkany przez błoto z coraz większym trudem łapał powietrze. Próbował chwycić dławiącą go nogę rękoma i odepchnąć ją, lecz nie dało to spodziewanego efektu. Jego opór wywołał natychmiastową reakcję. Dopadło go dwóch kolejnych zbirów i po chwili ich ciężkie buciory czuł niemal na całym ciele. Zadawszy serię kopniaków przeciwnicy puścili go. Nareszcie zdołał usiąść i przyjrzeć się swoim oprawcom. Było ich, tak jak się spodziewał, sześciu. Na przedzie stał Tulej. Za nim chudy, wysoki, szpetny i obadorzony nieprzeciętnie krzywym nosem Mantik. Reszty nie znał. - Ty rzygojadzie, ty plugawy ścierwognijcu, ty szmato chędożona - Tulej kontynuował rzucanie przekleństw, w jego mniemaniu niezwykle wyszukanych - Daliśmy ci szansę dołączyć do nas i podzielić się nagrodą. W swojej chojności ofiarowałem ci nawet jej dziesiątą część. A ty parszywy gównojadzie oszukałeś nas. Pozwoliłem ci raz odjechać, miałeś okazję, trzeba było z niej skorzystać... - Po co tyle gadania Tulej ... wal żelazem po parszywej gębie i jazda, jeszcze nam ta wiedźma ucieknie - dodał taki mały, zapalczywy o czerwonej twarzy, którego Lorin jakoś nie zapamiętał z poprzedniego spotkania. - Stul pysk Groźny, gdy ja mówie - Warknął w jego kierunku przywódca bandy. Zamilkł na chwilę. Najwyraźniej zwany Groźnym kurdupel przerwał mu tok myślenia. Lorin tymczasem skupił swoją uwagę na mieczu, który napastnicy przezornie zabrali mu na samym początku, a który spoczywał teraz w jednej z większych kałuż błota o kilka kroków od niego. Zastanawiał się czy zdąży wstać i skoczyć ku niemu zanim odetną mu drogę. Plan miał taki: dopaść dwóch osiłków trzymających jego konia, ciąć ich, wskoczyć na wierzchowca i uciec. Plan szybko jednak spalił na panewce. Tulej bowiem podumawszy chwilę nad dalszym ciągiem swojej przemowy uznał najwyraźniej, że nie ma ona sensu, podniósł leżący na ścieżce miecz, podał go jednemu ze swoich ludzi, po czym wskoczywszy na konia rzekł: - Myślisz gnido, że teraz przebiję cię włócznią, albo posiekam mieczem ? A ja nie jestem przestępcą tak jak ty, nie jestem plugawym banitą, którego wszyscy wytykają palcami. Nie potrzebuję rozdeptywać tak marnej wszy jak ty, gdyż większą karą dla niej jest pozostawienie jej przy swoim marnym żywocie. Wynoś się stąd jak najdalej. Jeśli znów zorientuję się, że próbujesz odebrać nam nagrodę to czeka cię raczej niewesoły los. Czy ja dobrze mówię ? - Dobrze gadasz - odezwał się Mantik - choć ja bym go jednak pchnął włócznią, tak dla pewności. - To ci nie bedzie potrzebne - rzekł Tulej wskazują na Lorinowy miecz - a konia weźmiemy sobie jako zadośćuczynienie za straty. Skończywszy mówić zdzielił jeszcze Lorina kilkoma kopniakami, przed którymi rycerz tym razem zręcznie się odchylił i odjechał. Lorin został sam przy leśnym źródle. Bez konia i miecza, a dla rycerza trudniącego się jednocześnie kilkoma mniej szlachetnymi zawodami, taki stan był równoznaczny z tym jakby nie miał ręki i nogi. Młodzieniec nie przejął się tym jednak i podumawszy chwilę nad swoim losem, zupełnie wbrew ostrzeżeniom najemnych zbirów, ruszył pieszo ich śladem. Droga na piechotę przez las dłużyła mu się nieprawdopodobnie, pomimo iż rześkie powietrze kwietniowego poranka dodawało mu wigoru i energii. Chciał jak najszybciej dotrzeć do najbliższej osady, gdzie mógłby wykazać się swoimi talentami zdobywając jakiegoś konia i coś, co posłużyłoby do walki. Idąc tak leśną ścieżką miał mnostwo czasu, by przemyśleć wydarzenia z ostatnich dni. Cała przygoda rozpoczęła się w miateczku Arragonhea. Ba, miasteczku. W przypadku tej mieściny było to trochę za dużo powiedziane. Kilkadziesiąt chałup, dwa sklepy, trzy karczmy i kościół, ot i całe miasteczko. I przekonani o swojej wyjątkowości mieszkańcy. I przemądrzała rada miejska składająca się z kiliku grubasów wiecznie przesiadujących w karczmie. Jakiś tydzień temu przybył do miasteczka wysłannik od barona de Gulginey, czy też może de Golgahney, albo jeszcze inaczej, ponoć pana na pobliskim zamku. Goniec przywiózł list biskupi, w którym stało przede wszystkim jedno: w okolicy widziano groźną czarownicę, a biskup i pan de Goul-coś-tam dają sto złotych koron za jej ujęcie. Przy czym, za martwą oferują tylko pięćdziesiąt koron. Tak się złożyło, że Lorin przejeżdżał akurat przez miasteczko. Baron nie baron, biskup nie biskup, ale okazja do zarobku wydawała się całkiem niezła. Nie wiedział co prawda jak pojmać żywcem czarownicę, która jako czarownica mogła niewątpliwie być dość groźna, ale pokręcić się po okolicy, pojeździć po lesie i powypytywać po karczmach można było bez większych przeszkód. Tym bardziej, że na hasło "poluję na czarownicę" otwierały się gościnnie wszystkie chałupy po wsiach i a w karczmach chętnie częstowano piwem "pogromcę czarownic". Niewątpliwie było to zadanie dużo prostsze niż obcinanie sakiewek kupcom na targu, czy oszukiwanie w grze w kości. I gdy tak jeździł po okolicy i rozpowiadał, że poluje na czarownicę pojawił Tulej ze swoją kompanią. Sześciu najemników, typów z pod ciemnej gwiazdy, całkiem na poważnie zainteresowanych złapaniem wiedźmy. Pierwsze ich spotkanie było chłodne, ale spokojne. Tulej ocenił, że Lorin jak chce, może pomóc im w ujęciu czarownicy, w zamian za dopuszczenie do grupy zadawalając się sumą dziesięciu koron. Jednak jako, że Lorinowi, urodzonemu samotnikowi i człowiekowi o bądź co bądź jednak pewnych zasadach nie uśmiechało się towarzystwo ludzi pokroju Tuleja, grzecznie odmówił. Rozstali się tedy, a na odjezdnym najemnicy kazali mu wynosić się z okolicy i nawet nie myśleć o próbie złapania czarownicy. Lorin pokiwał głową, a gdy się oddalili niewiele myśląc podążył za nimi. Nie liczył na wiele, moze na to, że czarownica walcząc z nimi zabije ich tak ze trzech, z resztą sobie poradzi, a sama wiedźma będąc osłabiona walką da się łatwo pojmać... A może na to, że waleczni bohaterowie otrzymawszy nagrodę pójdą oblać zwycięstwo w jednej z trzech karczm w Arragonhea, a pijanym uda się wykraść złote korony ... A może po prostu nie miał lepszego pomysłu dokąd się udać, a chęć przeżycia przygody zdominowała strach przed przeważającym liczebnie przeciwnikiem i nieznanym - wiedźmą z piekła rodem? Pewne było, że teraz to już nie były przelewki. Jeśli spotkają go ponownie, to nie ujdzie mu to na sucho. Coż miał jednak czynić? Pozbawiony całego swojego dobytku, na który składały się lekko wyszczerbiony miecz i podstarzały koń podprowadzony pewnemu chciwemu proboszczowi, miał tylko jedno wyjście: iść prosto przed siebie, na spotkanie z tym, co wyznaczył mu los... Około południa dotarł do osady. Wioska była raczej uboga. Kilkanaście krytych strzechą chałup, trochę mizernych zabudowań, kałuże błota i bawiące się w nich brudne dzieci. Stadka kur przepędzane przez jakiegoś chudego psa, trochę świń, wiejskich narzędzi podpierających rozsypujące się płoty i karczma... Karczma stanowiła głowną atrakcję wioski. Chcoć wyglądała również ubogo, to jednak solidne ściany, stabilny płot i czysty szyld głoszący, że jest to "Zajazd u Stefana" wyglądały zachęcająco. Niestety Lorin niezbyt miał czym zapłacić za jedzenie i napitek. Nie mówiąc już o noclegu. Nie zrażony jednak tym faktem dziarskim krokiem wszedł za próg. Wewnątrz wśród poprzewracanych ław, w towarzystwie przekleństw i szyderstw sześciu Tulejowskich zbirów pochwyciło właśnie młodą kobietę. W półmroku sali ciężko było dostrzec jej wygląd, ani zorientować się o co właściwie chodzi. Nie udało się to chyba także karczmarzowi, o czym świadczył jego potulny wygląd, podbite oko i strużka krwi lecąca z z rozciętej wargi. Wejście Lorina nie umknęło jednak uwadze napastników. Rozstąpili się, a Tulej sapnąwszy wpierw groźnie wycelował palec w młodzieńca i rzekł: - Czego tak stoisz psie. Nie zrozumiałeś com do ciebie rzekł dziś rano ? Złapaliśmy wiedźmę, a ty się wynoś, bo chcemy z nią zostać sam na sam. Na te słowa jeden z ludzi Tuleja roześmiał się głupkowatym śmiechem, na co herszt zgromił go surowym wzrokiem. Za to Lorin jak zwykle zadziałał impulsywnie i nieprzewidywalnie zarazem. Chwycił to co mu pierwsze wpadło pod rękę, czyli dwie butelki wina i rzucił nimi w jednego z przeciwników, tego który zwał się Mantikiem. Po czym nie czekając na reakcję zaskoczonych rębaczy Tuleja wybiegł na podwórze. Rzucili się za nim w pogoń jak sfora wściekłych psów. Przeskoczył stojące na podwórcu koryto i pobiegł na tyły gospody. Rozpierzchły się przed nim w dzikiej panice kury, a pies podkuliwszy ogon schował się do budy. Wpadł do jakiejś zagrody, przerywając obiad dwóm łaciatym świniom, a potem robiąc duży łuk próbował wrocić przed wejście gospody. Napastnicy rozdzielili się próbując zajść go z dwóch stron i kiedy wydawało się, że już odcięli go od wyjścia i przyparli do płotu sytuacja odwróciła się. Na podwórze wpadł z pędem koń spłoszony przez jednego z oprychów i niespodziewanie stanął obok Lorina. Najwyraźniej przestraszył się otaczających go pomału uzbrojonych ludzi i nie wiedział gdzie dalej uciekać. Młodzieniec nie myśląc wiele wskoczył na grzbiet rumaka, ścisnął w dłoni lejce i skierowawszy go obok rzucających najgorsze przekleństwa Tulejowych ludzi odjechał w kierunku wyjścia z gospody. Gdy wyjechał zza rogu zatrzymał konia i stanął jak wryty. Z drzwi wybiegła "wiedźma", a za nią pilnujący ją Groźny. Była to młoda, niewysoka dziewczyna ubrana w szary, skromny podróżny strój, który dzięki przepastnemu kapturowi przypomninał nieco ubiór mnicha. Teraz jednak biegnąc odrzuciła kaptur co spowodowało, że na ramiona rozlała jej się fala bujnych, ciemnobrązowych włosów. Miała ładną, sympatyczną twarz, której uroku dodwały lekko wydatne kości policzkowe, wąski zgrabnie zarysowany nosek i kuszące usta. Całość sprawiała wrażenie połączenia dojrzałej kobiecości i dziecięcości . Była to twarz nie groźnej wiedźmy z piekła rodem, lecz miłej, ładnej i wzbudzającej od razu zaufanie młodej dziewczyny. Lorin nie tracił jednak czasu na przyglądanie się, lecz działał szybko. Zdzielił natarczywego typka potężnym kopniakiem, chwycił pannę wpół, posadził ją za sobą i nie zwracając uwagi na niezbyt już groźnego Groźnego raźno odjechał. Koń jak na zwierzę niosące na grzbiecie dwie obce mu osoby zachowywał się nad wyraz spokojnie i przyjaźnie. Może służba u karczmarza nie przypadła mu do gustu i całe zamieszanie wykorzystał do zrealizowania długo obmyślanego planu ucieczki ? "Dlaczego kradzież konia jest zawsze tak surowo karanym przestępstwem. A gdy koń ma u nowego właściciela lepsze warunki niż u starego, to czy nie powinno to zostać uznane?" - pomyślał sobie Lorin. Teraz miał dużo czasu do myślenia. Ciekawiła go przede wszystkim pasażerka. Pomimo iż uparcie próbował odwracać od niej uwagę, to jednak co chwilę wracał do niej myślą. Miał ją przecież odstawić biskupowi, a jakoś za bardzo nie chciał. Pomimo owiewającego ich wiatru czuł jej słodki zapach. Pachniała migdałami i szałwią. A przynajmniej tak mu się kojarzył ten zapach. Czuł jej ciepło i zarazem próbował myśleć o czymś innym. A już na pewno nie rozmawiać. Tak, nie wolno mu było rozmawiać. Czarownica mogła go przecież zaczarować... Z pewnością znała wiele magicznych sztuk, mogących opanować umysł każdego nieostrożnego rycerza... Nie mógł także odezwać się pierwszy, bo co miał powiedzieć czarownicy, którą niechybnie czeka spalenie żywcem, a do czego on ma się właśnie przyczynić... - Dziękuję ci za ratunek szlachetny rycerzu. To był bardzo odważny uczynek... Zatrzymali się na rozstaju dróg i zsiedli z konia. Pogoni Tuleja i jego bandy nie było widać. Najwyraźniej zgubił ją ich rączy, energiczny i zadowolony z życia wierzchowiec. - Nazywam się Anna. Mówią na mnie Anna z Błęktinego Wzgórza. A ciebie jak zwą panie rycerzu ? - Lorin yyy mm. Zwą mnie ee Lorin. No yy Lorin Brandygin de Vankough Lavrador . - Jeszcze raz dziękuję ci za ratunek. Jakie to szczęście, że są jeszcze na tym świecie uczciwi i dobrzy rycerze. Niech ci szczęście sprzyja. Na jej twarzy malował się smutek i zmęczenie. Najwidoczniej już od wielu dni była w drodze i od wielu dni uciekała i kryła się. Jej twarz wydała mu się nagle niezwykle piękna i niewinna. Patrzył na tą kruchą, niższą od niego o głowę istotkę, skromnie odwracającą wzrok gdy spoglądał jej w oczy i nagle ogarnęły go wątpliwości. Cała fala wątpliwości. No i wyrzutów sumienia. On planował ją sprzedać za sto głupich koron, a ona dziękuje mu za ocalenie życia. Czarownica czy nie, przecież nie zrobiła mu nic złego. "Nie jest łotrem ani złoczyńcą żeby tak wystawiać to kruche dziewczę na tortury. A poza tym to ona jest całkiem miła, nie mogłaby chyba zrobić nic złego ..." "Ale z drugiej strony, to może właśnie zaczynają działać jej czary. Rzuciła na mnie urok. Jak nic rzuciła na mnie urok. Gapię się na nią jak sroka w gnat i nie mogę skoncentrować myśli. A może ona nie jest wcale ładna, a tylko pod wpływem czarów zmieniła się z brzydkiej staruchy w ładną, młodą dziewczynę". Myślał tak i myślał, aż w końcu nie wiedząc co powiedzieć trochę nieskładnie zaproponował sam nie wiedząc po co: - Może pojedziemy razem, tak się składa, że jest nam po dordze. Tak będzie bezpieczniej dla ciebie. - Nie chciałabym nadużywać twoich usług panie rycerzu. Z pewnością ma pan wiele ważnych spraw do załatwienia. - Mów mi po prostu Lorin. Tak naprawdę to nie mam żadnego ważnego celu. Chętnie ci potoważysze. Dziewczyna nic już nie odpowiedziała, lecz uśmiechnęła się nieśmiało. Ten uśmiech skruszył Lorinowi ostatnie resztki wątpliwości. Ostatecznie nie był aż tak chciwy i choć bał się trochę czarodziejki, to fascynowała go ona, no a przecież " takie młode i ładne kobiety miewają czasem także inne zalety" - pomyślał. - A więc pomogę ci dostać się tam gdzie twój cel. Będę cię chronić. - Na razie chcialabym odjechac jak najdalej z tej okolicy pełnej złych ludzi. - Dobrze, a więc jedźmy. Ruszyli w dalszą drogę. Przez dłuższy czas jechali przez las i ze względu na szybkie tempo nie mieli zbytnich mozliwości do rozmowy. Po kilku godzinach jazdy wjechali do niewielkiej wioski. Spodziewali się tu trochę odpocząć i przenocować. Tym bardziej, że nic nie zapowiadało, aby Tulej i jego banda deptali im po piętach. Początkowo wyszło im na przeciw kilku wieśniaków. Jeden zamachał przyjaźnie ręką, a dwóch innych zdjęło czapki na przywitanie, jednak w pewnym momencie z dużej i wyraźnie bogatszej od innych chałupy, wybiegł chłop z długimi kręconymi wąsami i ze zwitkiem papieru w ręce. Pogestykulował, krzyknął coś do reszty zebranych i naraz wszyscy porzucili uśmiechy i łagodne miny, a w ich rękach błyskawicznie pojawiły się kosy, cepy i widły. - Niedobrze, pewnie mają list biskupi i rozpoznali cię - szepnął Lorin do dziewczyny - trzymaj się mocno, za chwilę może być gorąco. To mówiąc chwycił mocniej lejce i rozejrzał się wokół. Chłopi pomału podchodzili ze wszystkich stron. Skradali się w milczeniu, niczym koty. Czy zorientowali się już, że nie miał broni ? Mogło to ich dodatkowo rozzuchwalić. Sytuacja robiła się niezbyt ciekawa. "Lada chwila odetną nam drogę, a z drugiej strony gwałtowny ruch sprowokuje ich do ataku" - pomyślał. Zanim jednak zdążył coś zrobić wąsiasty chłop przemówił, a właściwie wydarł się donośnym głosem, którego z pewnością słyszeli wszyscy we wsi: - Łoddajcie nam panie wiedźmę, a pozwolim wam łodjechać. - A wam co do niej ? Odejdźcie w pokoju dobrzy ludzie, po co nam ta awantura ? - Przez łoną panie wszystek mleko nam skwaśniło nie dalej jak tydzień temu. A teraz to syn mojego kuma zachorowal, świadkiem mi Bóg niech bedzie, że to przez łonej czarcie gusła... - Chyba sam nie wierzysz w te brednie chłopie ? Lorin mówiąc to zaczął pomału przesuwać się do przodu pomiędzy coraz ciaśniej oplatającym ich kordonem wieśniaków. Liczył na to, że żaden nie zaatakuje ich dopóki będzie dyskutować z wąsiastym, najwyraźniej sołtysem, a gdy już skończą, to będą blisko końca szpaleru kos i wideł i szybkim skokiem uda się uciec. - Ależ panie, łona w biskupowym prawie za czarownicę uznana. Jakżesz to osobie duchownej łgarstwo zarzucić chcecie ? - Ech przyznaj się, że biskup nagrodę wyznaczył i to na nią wam ślinka cieknie. Ale wiedz chłopie, że i mi grosz się przyda i puścić jej nie zamierzam. Sam ją mogę zawieźć biskupowi. - Nu panie, ale my tu własnie uradzili, że dać ci jej nie możem. Bieda w naszej wsi aż piszczy, więc i biskupiego grosza nam trza. Łoddajcie ją panie po dobroci albo siłą weźniem. - Chłopie, czyś ty oszalał ? Dlaczego miałbym się zgodzić na twoję propozycję ? Idź precz. Lorin i Anna byli już przy właścicielu okazałych wąsów. Młodzieniec nie czekając na reakcję wieśniaków na ostanie słowa z wysokości siodła kopnął gwałtownie sołtysa, a następnie ponaglił konia i ruszyli razem do błyskawicznej ucieczki. Chłopi zareagowali dość szybko. Rzucli się do pogoni z dzikim krzykiem, wymachując swoim różnorodnym orężem. Z pewnością na otwartej przestrzeni nie mieliby żadnych szans, aby dogonić rączego rumaka Lorina i Anny, lecz ci nie znając drogi kluczyli pomiędzy domami, wjeżdzali na pełne błotu i gnoju podwórka, przeskakiwali opłotki, kluczyli w sadach i omijali wybiegających zza każdego zakrętu chłopów. "Jakie to szczęście, że żaden nie ma kuszy ani łuku. Albo włóczni. No wogóle szczęście, że to tylko chłopi" - myślał Lorin kierując konia pomiędzy rozjuszony tłum. Lekceważenie wieśniaków było jednak niezbyt uzasadnione. Kilka razy tuż nad ich głowami przeleciał garnek, to znów kamień wielkości męskiej pięści. To znów, któryś z zapalczywych napastników o mały włos nie strąciłby ich z siodła cepem, bądź kosą. Gdyby nie zwinność wierzchowca i spryt kierującego nim, gonitwa skończyłaby się krwawo. W końcu jednak po kolejnym zwodzie Lorinowi udało się skierować konia prosto w drogę wylotową. I popędzili w las tak szybko, jak tylko mogli, szczęśliwi, że miejsce, w którym udzielono im tak nieprzyjaznego powitania mają już za sobą. Jechali tak z dużą prędkościa przez pewien czas. W końcu jednak musieli zwolnić, aby nie zamęczyć konia, który już drugi raz uratował im życie. Wtedy mogli porozmawiać. A właściwie Lorin chciał porozmawiać, ale gryzła go myśl, czy aby Anna nie potraktowała poważnie jego słów wypowiedzianych do sołtysa. Nie chciał, aby teraz, kiedy dawno porzucił myśl o tym, że mógłby ją sprzedać biskupowi, pomyślała sobie, że właśnie chce to zrobić. Nie wiedział co myśli dziewczyna, ale bał się jej zapytać, aby w ten właśnie sposób nie przyznać się do winy. Miał też trochę wyrzutów sumienia, w końcu wcześniej chciał to naprawdę zrobić, a ona mogła to czuć. Wreszcie czuł się wciąż nieswojo z myślą, że może ona rzeczywiście jest czarownicą. A jeśli tak, to przecież może czytać w jego myślach. Próbował więc nie myśleć o niej, ale to jeszcze bardziej utrudniało mu nawiązanie rozmowy. Nic dziwnego, że w końcu zaczęła ona: - Przepraszam, że przez mnie jesteś narażony na niebezpieczeństwo. - To nic takiego, przecież nic nam się nie stało. - Nie chciałabym, aby coś ci się stało przeze mnie. Przynoszę ludziom pecha. - Nonsens, mnie przyniosłaś szczęście, w końcu zdobyłem konia - zaśmiał się - przepraszam, to także twój koń. - Mądrze to rozegrałeś tam w wiosce, oni przez chwilę naprawdę myśleli, że wieziesz mnie do biskupa... Lorinowi na te słowa tętno przyśpieszyło i poszuł jak z czoła spływają mu kropelki potu. Domyśliła się ? Powiedziała to z ironią ? A może naprawdę tak myśli ? "Ale przecież gdyby było inaczej, to bałaby się mnie i uciekła. Nie dałaby się dobrowolnie wieźć biskupowi." Naprawdę nie chciał, aby teraz wszystko się wydało. Teraz kiedy dwa razy uratował jej życie ... Teraz kiedy jechali razem w nieznane... Teraz kiedy chciał się o niej dowiedzieć więcej ... Teraz kiedy zaczynała go coraz bardziej fascynować... Nawet jeśli jest czarownicą, choć Lorin nigdy za bardzo nie wierzył w czarownice i teraz też coraz dalej odsuwał od siebie tą niedorzeczną myśl. "Ale nawet jeśli nią jest ? No to co z tego ? Czarownica to też kobieta. A ona ... coś w niej jest takiego, co sam nie wiem .. nie daje mi spokoju...." Koń jechał teraz wolniej. Przytuliła się mocniej do niego, głowę opiarając na ramieniu. Czuł jej ciepło. Czuł jej delikatny zapach i nagle ni stąd ni zowąd przyszła mu do głowy myśl, że nie odda jej nikomu i będzie bronić... Dzień zaczynał się mieć ku końcowi, więc korzystając z tego, że znaleźli niewielki strumień mogący ugasić pragnienie ich zmęczonego ucieczką wierzchowca, postanowili zatrzymać się przy nim na nocleg. Zebrali trochę drewna, rozpalili niewielki ognisko, posilili się czym mieli i choć była to mniej niż skromna wieczerza, to zadowoleni usiedli przy płomieniach i zajęli się rozmową. - Opowiedz mi czym się zajmujesz - Lorin postanowił w końcu zweryfikować swoje obawy co do "wiedźmostwa" dziewczyny. - Jestem zielarką. A właściwie byłam. Leczyłam ludzi w mieście Visqueca, a mój sklep z ziołami i maściami był znany w całej okolicy. - I co się stało ? - Pewnego razu przyjechało dwóch zakonników i poprosiło mnie abym pojechała do pobliskiego klasztoru pomóc ich przeorowi, który cięzko zachorował. Byli grzeczni, więc zgodziłam się, choć od razu powiedziałam im że nie wiem czy będę w stanie pomóc. Pojechaliśmy razem do chorego. Okazało się, że zjadłwszy obiad dostał nagle gwałtownej niedyspozycji. Był słaby i miał wysoką gorączkę, naparzyłam mu więc odpowiednich ziół, choć przypadek był tak ostry, że wątpiłam czy uda się coś zrobić. Nawiasem mówiąc przeor miał zdecydowanie zbyt obfitą tuszę i to moim zdaniem była główna przyczyna jego niedyspozycji. Niestety. Około północy stracił nagle przytomność i nad ranem zmarł. Po dwóch dniach przyjechało do mnie dwóch inkwizytorów ... - Przecież to nie twoja wina. - Mogłam odmówić, od razu powiedzieć, że nie dam rady, chociaż ... wtedy pewnie też zrzuciliby winę na mnie. Jak się zapewne domyślasz natychmiast znalazło się wielu świadków gotowych pod przysięgą zeznać, że uprawiałam czarnoksięstwo ... - A jednak udało ci się uciec. Jak słyszałem z pomocą diabła, który o mało nie zadusił biskupa ogonem. - Nie miałabym nic przeciwko temu aby taki diabeł faktycznie go nieco poddusił - zaśmiała się Anna, zaraz jednak dodała smutnym głosem - Biskup złożył mi pewną propozycję, dzięki której miałam uniknąć wyroku skazującego... Wciąż mdli mnie na samą myśl o tym starym, śmierdzącym, obleśnym capie, wolałabym o tym nie opowiadać ... ale skoro już zaczęłam to powiem. Zaciągnął mnie do swoich komnat, lecz udało mi się uciec dzięki pomocy dziewki służebnej, która zostawiła otwarte okno i wywabiła biskupa za drzwi pod jakimś pretekstem. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. A od tego czasu ... uciekam ... już ponad tydzień ... nie wiem dokąd, byle dalej ... - Mój Boże, jak zaszczute zwierzę. Co ci hipokryci z tobą zrobili ... Objął ją i przytulił. Chętnie położyła głowę na jego ramieniu i tak razem siedzieli patrząc się w migoczące płomienie ogniska. Już wcześniej myślał o niej i o tym, że zaczyna go coraz bardziej fascynować. Teraz jednak poczuł coś innego. Zrozumiał, że obok niego siedzi istota spragniona bezpieczeństwa, ciepła i miłości. I nagle zapragnął dać jej to wszystko... Poczuł też coś jeszcze. Ciepło jej ciała i miękkość włosów na swojej szyi oraz ten niezwykły zapach. Teraz już wiedział, że to z pewnością pachną zioła, którymi handlowała i których zapach przeniknął na wylot jej ubranie. Była nie tylko zbłąkaną i zaszczutą uciekinierką, ale także atrakcyjną kobietą. Złapał ją za rękę. Nie cofnęła jej, lecz chwyciła mocniej jakby na to właśnie czekając. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Pierwszy raz nie odwróciła wzroku i dopiero teraz mógł zobaczyć jakie ma piękne oczy. W ciemnościach rozświetlanych migotliwym blaskiem ognia żarzyły się jak dwa węgielki. A może to wewnętrzny żar jej uczuć ? "Nie, chyba za dużo zacząłem sobie obiecywać" - pomyślał. Patrzyła na niego ufnie i usmiechała się nieśmiało. Pocałował ją... Gdy odsunął usta, zarumieniła się nieco, co widać było nawet w wątłym świetle ognia, po czym odwróciła wzrok. Jednak tylko na chwilę, bo znów spojrzała na niego, a w jej wzroku widać było zadowolenie i radość taką jaką się ma, gdy spełni się czyjeś marzenie. Już miał ją pocałować drugi raz, gdy nagle jakiś hałas brutalnie przerwał romantyczną scenę. Z lasu z krzykiem wypadło pięciu konnych ludzi. W jednym z nich rozpoznał Tuleja ... "Niemożliwe, to się zdarza tylko w kiepskich romansach śpiewanych przez minstreli. To po prostu niemożliwe..." zdążył powiedzieć zrywając się na nogi... Wywiązała się krótka, chaotyczna walka. A właściwie to nie walka, jako że Lorin wciąż nie miał broni, lecz szamotanina i gonitwa. Młodzieniec przytomnie zaczął od najważniejszej rzeczy. Unikając kopniaków i ciosów zdołał błyskawicznie zgasić ognisko. Zapadły ciemności, które zwiększały nieco szansę na przeżycie i ucieczkę. Ale ucieczkę dokąd ? Któredy? Ze wszystkich stron pojawiali się ludzie na koniach, ze wszystkich stron leciały razy, ze wszystkich stron groziło niebezpieczeństwo. Gonili go między drzewami i w krzakach. Anna odbiegła w inną stronę, a on próbował odciągnąć napastników od niej i zwrócić ich uwagę na sobie. W końcu zwrócił skutecznie. Ktoś dźgnął go czymś ostrym w bark. Poczuł przeszywający ból, nogi się pod nim ugięły, padł na ziemię, poczuł jeszcze uderzenie w głowę i stracił przytomność... Ocnkął się po pewnym czasie. Nadal była noc, on był przywiązany do drzewa, a Tulejowcy siedzieli przy tym samym ognisku, które wcześniej zgasił i jedli posiłek. Lewe ramię kłuło go niemiłosiernie, lecz rana nie była poważna, przytomność stracił raczej od ciosu w głowę, o czym świadczył tępy, nieprzyjemny ból. Po Annie nie było śladu. Za to ich wierzchowiec stał sobie jak gdyby nigdy nic, przypięty do drzewa, tam gdzie go wieczorem zostawili. Obudzenie Lorina nie uszło uwadze zbirów i gdyby miał mniejszy refleks, to rzucona w niego potężna kość z pewnością uderzyłaby go w czoło - Znów się witamy psie - zagadał plując i siorbiąc Tulej - szkoda, że nasze grono wkrótce się zmniejszy. Jednak głupio mi jakoś tak było zabijać cię, nie pogadawszy sobie wprzód krzynkę z tobą. Ha, myślałeś gnojku, że uda ci się uciec ? Chłopi nam wszystko wyśpiewali, żeś się z nimi szarpał i uciekłeś z wiedźmą gościńciem na północ. No co prawda musielismy im najpierw porachować te zakute łby, bo te bezczelne ścierwojady chciały za tą informację zapłaty. Wyobrażasz sobie, jakich to teraz mamy cwanych chłopków Lorin ? - skończywszy jeść zaczął powoli podchodzić do niego - Ale żeś się tak szybko zaczął dobierać do tej czarownicy tom ja się niespodziewał. No co przerwaliśmy wam schadzkę? Jak mi przykro. Ej chłopaki, trzeba było przyjść później, byłoby na co popatrzeć - zaśmiał się z własnych słow, choć brzmiało to bardziej jak rechot, a jego kamraci zawtórowali mu - A może ona rzuciła na ciebie jakiś urok, jak my ją złapiemy to porzucamy na nią trochę uroków, co nie ? - znów rozległy się pojedyncze rechoty. - Najpierw musicie ją znaleźć - odpowiedział rzeczowym i zimnym głosem - a to gwarnatuję wam nie bedzie takie proste. - eee, czemu chcesz mnie rozdrażnić. Teraz kiedy się najadłem i mam dobry humor ? Dziewka jest bez konia, w ciemnym lesie. Przyjdzie ranek, to pojedziemy po śladach i w godzine ją złapiemy. - Ona umie latać. Sam widziałem. Gdy otoczyli nas chłopi, to rozwiązałem ją na chwilę, żeby łatwiej uciec, a ona wzniosła się w górę i o mało co odleciałaby, tylko jeszcze zdążyłem szybko pętlę na nią zarzucić i pochwycić ją. - Łżesz psie, ludzie nie latają ! - Ale to nie człowiek jest, tylko diabeł wcielony. Sami widzieliście jakim mnie czarem wieczorem opętała, przez to rozwiązałem ją własnoręcznie i gdyby nie wy ... - Kłamiesz ! Chłopi mówili, żeś się z czarownicą skumał ! - wrzasnął Mantik podbiegając z gotowym do ciosu mieczem. - Chyba nie wierzysz głupim wieśniakom. Oni uciekali w takim popłochu, że niektórzy gacie pogubili... To mówiąc zaśmiał się. Obawiał się czy nie zabrzmiało to zbyt sztucznie. Serce waliło mu jak młotem. Rozejrzał się, jaki skutek odniosły jego słowa. Wyglądało na to, że dobry, bo Tulej pokiwał głową i uspokajająco położył Mantikowi ręke na ramieniu. - Wszystko jedno czy zabijemy cie teraz czy potem. Możemy założyć, że mówisz prawdę. Zabierzemy cię ze sobą, a jeśli nie uda nam się złapać czarownicy jutro do zmierzchu, to zabijemy cię. Musimy w końcu mieć jakąs zabawę. - Ja bym go jednak zabił - wyrwało się jednemu z siedzących przy ognisku, zgasił go jednak groźny wzrok przywódcy, który przystawiwszy Lorinowi do szyi nóż dodał: - Jeśli wymyśliłeś sobie bajkę, to będziesz żałował, że to my, a nie czarownica, będziemy cię obdzierać ze skóry. A jeśli złapiemy tą diablicę, to puścimy cię wolno, to będzie twoja nagroda. Chyba w obecnej sytuacji nie myślisz już o biskupich koronach ? Kiwnął przecząco głową. - I dobrze. To mi się podoba, ludzie mający wygórowane ambicje nie kończą zbyt dobrze. Mantik, jesteś osobiście odpowiedzialny za to żeby ten ścierwojad nie uciekł. A wiesz chyba, jak bardzo mam ochotę kogoś zabić ? Muszę jakoś powetować sobie stratę Bystrego. A wogóle to nadal nie rozumiem jak mogliście tak dać ciała głupim chłopom ? ... Tulejowcy pokłócili się przez chwilę, dojedli to co mieli do jedzenia i poszli spać, poza jednym, który czuwał na straży. Na resztę nocy pozostawili Lorina związanego, tak więc mógł spokojnie przemyśleć sytuację. A nie była ona zbyt wesoła. Anna zagubiła się w lesie. Z pewnością jej nie znajdą, a wtedy przyjdzie mu pożegnać się z życiem, a jeśli ją znajdą to może być jeszcze gorzej. Jedyna szansa to ucieczka, ale jak uciec, gdy pewnie będą wieźli go związanego i bez broni ? Rankiem okazało się jednak o dziwo, że rozwiązali go. Tulej musiał być chyba w dobrym humorze, bo rzucił nawet coś o tym, że Lorin jak się dobrze spisze to może dostać część nagrody, po ich zmarłym tragicznie kompanie. Nie było mu to w chwili obecnej specjalnie potrzebne do szczęścia. Jego myśli opanowało bowiem dumanie nad tym, jak uciec. Wolne ręce to atut, ale nieodstępujący go ani na krok Mantik to był pewien problem. Przyszło mu do głowy wiele scenariuszy, np. aby popędzić swojego rączego konika i uciec. Niestety jechał w środku grupy, więc szansa na sukces takiej ucieczki nie była zbyt duża. Przytwierdzona do siodła jednego z drabów kusza także zmniejszała jego zapał. Choć nie wiadomo na ile szybko i celnie jej właściciel potrafił jej użyć, to Lorinowi wyjątkowo nie uśmiechało się zostać celem treningowym. "No może jak wjedziemy w gęstszy las, i może jak będzie zakręt" - myślał. Nie minęły dwie godziny jazdy, gdy jeden z bandytów, kótego zwali Lisem, oznajmił Tulejowi, że znalazł wyraźne i świerze ślady pojedynczej, pieszej osoby. Na tą wieść herszt bandy nakazał przyśpieszenie tempa. Pobiegli szybkim cwałem, a choć Lorin myślał tak intensywnie jak mógł nad rozwiązaniem sytuacji, to nie wymyślił nic, bo nagle za kolejnym zakrętem napotkali Annę. Dziewczyna nie przestraszyła się, lecz stanęła na środku drogi, pewnie stojąc na rozszerzonych nogach z dużym, sękatym kijem w rękach. Wyglądało to zupełnie tak, jakby miała zamiar użyć go do walki wręcz. Tulej i jego towarzysze parsknęli śmiechem. Dwóch z nich pomału podjechało do dziewczyny, jeden z mieczem, a drugi z liną w rękach i zamierzali ją pojmać. Jednak nagle zdarzyła się rzecz niezwykła. Anna przełożyła kij do jednej ręki, a drugą sięgneła do kieszeni, by rozsypać w powietrzu biały proszek, który nagle wybuchł oślepiającym, białym ogniem. Nie zrobił nikomu krzywdy, lecz oślepił wszystkich na moment. Wszystkich poza nią. Gdy Lorin odzyskał wzrok, ujrzał dwóch drabów leżących na ziemi. Jeden trzymał się ręką za krwawiące oko, a drugi za krocze. I wtedy Anna cichym i chłodnym głosem zwróciła się do niego: - A jednak mnie zdradziłeś ... Nie był w stanie nic odpowiedzieć. Coś ścisnęło mu gardło i choć chciał krzyczeć, protestować to stał jak zahipnotyzowany. Tymczasem dalsze wydarzenia potoczyły się lotem błyskawicy... Anna natychmiast skoczyła w las. Próbując uciec wybrała najgęstsze zarośla, tak by nie mogli dogonić jej konno. Tulejowcy natychmiast ruszyli za nią, wliczając w to tego, który oberwał kijem poniżej pasa. I wszyscy łącznie z Mantikiem zapomnieli o Lorinie. A ten stał jak wryty ... Dopiero głos Tuleja strofujący Mantika za nierozwagę wyrwał go z letargu. Nareszcie zaczął działać. Porzucił konia i pobiegł za resztą grupy. Wybiegł zza drzewa wprost na jednego z Tulejowców. Ten przez chwilę spojrzał na niego, jakby zastanawiając się, po której stronie opowie się młodzieniec, lecz zanim zdążył zdecydować, czy krzyknąć coś, Lorin wykorzystał tą chwilę zawahania, uderzył go potężnie pięścią w twarz i wyrwał miecz ze słabnącej po ciosie ręki. "No, teraz mam już wszystko co potrzebuję" - pomyślał i pobiegł w kierunku, z którego dochodziły krzyki. Wpadł wprost na dwóch drabów trzymających Annę. Dziewczyna próbowała uciec, szarpała się i wyrywała, jednak zdzielić kijem w czułe miejsca dwóch oślepionych osiłków, to nie to samo, co wyrwać się z ich żelaznych uścisków. To była nierówna walka, nie miała przeciwko nim żadnych szans. Lorin miał ochotę zmienić układ sił posyłając natrętów do diabła, jednak w miejscu osadził go głos Tuleja: - Lorin. Nie chcesz chyba zrobić czegoś głupiego ? Jesteś teraz z nami. Odwrócił się. Tulej podchodził pomału, z opuszczonym mieczem. Wydawał się być pewny pozytywnej reakcji Lorina, choć brzmiało to dość niedorzecznie. Dopiero będąc o dwa kroki od niego, jakaś iskierka wątpliwości pojawiła sie w jego oczach. Najwyraźniej musiał pomyśleć "skąd do cholery on ma miecz?". Przyszło mu zapłacić wysoką cenę, za swoją lekkomyślność. Rycerz szybkim cięciem raz na zawsze pozbawił Tuleja wszelkich wątpliwości. Siknęła krew z rozciętej tętnicy. Tulej padł jak kłoda, a dwóch drabów trzymających Annę puściło ją i z wysoko uniesionym żelazem ruszyło na zabójcę ich herszta. Anna uciekła. "No tak, znów ratuję jej życie, a ona wciąż myśli, że ją zdradziłem" - pomyślał. Był dobrym szermierzem, nie był co prawda w stanie pokonać, ani rozbroić dwóch napastników, ale dawał sobie radę z parowaniem ich ciosów. Jednak gdy nadbiegł trzeci, młodzieniec przestał udawać bohatera, odwrócił się i ni mniej, ni więcej, lecz po prostu ile miał sił w nogach zaczął uciekać w przypadkowym kierunku... Wpadł na drogę, wprost przed jadącą na koniu Annę. Dziewczyna zatrzymała się, uśmiechnęła i wyciągneła ku niemu rękę. W jej wzroku nie było już ani cienia wcześniejszego chłodu, więc Lorin nie czekając, aż nadbiegną niedobitki po Tuleju wskoczył na konia. Odjechali czym prędzej, lecz teraz nie mieli już swojego rączego wierzchowca, lecz chudą, klacz człowieka zwanego Lisem. Nic więc dziwnego, że pogoń deptała im po piętach. Kluczyli po lesie, próbowali zatrzeć ślady jadąc strumieniem, a gdy las się skończył, biegli jak oszalali po trawiastej łące. I dopiero wieczorem, gdy wydawało się, że zmęczony niesieniem dwojga, słaby koń za chwilę padnie, udało im się zgubić pościg. Wjechali pomiędzy prośnięte trawą, krzewami jerzyn i luźno porozrzucanymi brzozami wzgórza. Zatrzymali się, by dać odpocząć swojemu rumakowi, który jakby na to nie patrzeć, ocalił im życie. Mogli teraz spokojnie porozmawiać. Tym razem rozmowę zaczął Lorin, któremu bardzo paliło się, żeby wszystko wyjaśnić: - Nie zdradziłem cię, ja tylko chciałem ich wyprowadzić w pole, ale... - Wiem, że mnie nie zdradziłeś - położyła mu palec na ustach i pocałowała go w policzek. Spojrzał jej w oczy. W wieczornym świetle zachodzącego słońca wyglądała nieziemsko pięknie. Dotknął palcami jej policzka, drugą ręką objął ją. Ich usta złączyły się jak magnes. Tym razem pocałunek nie był już nieśmiały i delikatny, lecz pełen namiętności i pożądania.... - Musimy jednak jechać - rzekł gdy skończyli się całować - Mimo, że zgubliśmy ich, mogą być blisko. Co prawda Tulej był ich mózgiem, bez którego są jak stado baranów, ale nie muszę ci chyba mówić, jak są teraz wściekli. Rozjuszeni, będą jak dzikie zwierzęta - nieobliczalni. Niedługo zresztą zajdzie słońce, musimy znaleźć jakieś schronienie. Powiedz jeszcze mi tylko jedną rzecz ... - Jaką ? - Tam na drodze ... To było zdumiewające ... Czy ty jednak ... - Czy jednak jestem czarownicą ? - No, nie, wcale tak nie mówię, ale jak ... ? - To tylko prosta sztuczka, nauczył mnie tego dziadek, który przed laty podróżował daleko na wschód, aż do Chin i Indii. Z tamtych krain przywiózł wiele ciekawych rzeczy, na przykład ten proszek. Zwał go magnesją, zawsze traktowałam te sztuczki jak zabawę, choć może ... kto wie ? Może ktoś podpatrzył i doniósł ? - W każdym razie sztuczka przydała się. Lorin roześmiał się, a w duchu poczuł ulgę, że dziewczyna jednak nie jest czarownicą, czego trochę wciąż się obawiał. "Magnesja - tak to wszystko tłumaczy" - pomyślał - "Dziadek przywiózł go z Chin. To mądrzy ludzie ci Chińczycy" Nie miał co prawda pojęcia gdzie, choćby w przybliżeniu, leżą Chiny, ani o co chodzi z tym proszkiem, ale uspokoił się. W końcu lepiej zakochać się w ładnej, miłej i zaradnej dziewczynie, niż w nieprzewidywalnej czarodziejce ... Ruszyli w drogę. Po godzinie wjechali do niewielkiej osady. Pełni obaw o to jak tym razem zostaną przyjęci rozglądali się niepewnie. Osada była tym razem znacznie większa. Poza chałupami składało się na nią kilka murowanych domów, trzy sklepy, niewielki kamienny kościółek i brukowany plac spełniający rolę rynku. Mieszkańcy nie wybiegli im tłumnie na przeciw, właściwie to wogóle nie zauważyli ich przyjazdu. Tak było lepiej, mogli gdzieś po cichu przenocować, nie rzucając się w oczy. Dwie karczmy ominęli nie chcąc ryzykować spotkania z przesiadującymi tam z pewnością podejrzanymi ludźmi. Kościół również nie wchodził w grę - z pewnością dotarły tam biskupie listy. W końcu ich wybór padł na niepozorną, stojącą na uboczu stodołę. Przywiązali konia do drzewa na tyle budynku i ostrożnie weszli do środka. Miejsce wyglądało na rzadko odwiedzane, co dawało nadzieję, na to, że nikt ich tym razem nie będzie niepokoił. Lorin dla pewności zamknął jeszcze drzwi od środka i nareszcie mogli odpocząć i pocieszyć się własnym towarzystwem. Usiedli na sianie. Objął ją czule ramieniem i spojrzał jej w oczy. Było w nich ciepło, ale i zaciekawienie, namietność, ale także oczekiwanie, uczucie, lecz połączone z odrobiną niepewności. Pocałował ją. Najpierw delikatnie, lecz po chwili wpił się w słodycz jej ust pożądliwie i z rozkoszą. Zarzuciła mu ręce na szyję. Całowali się dziko, namiętnie, jak opętani. Jakby całe życie czekali na ten jeden pocałunek... Gdy już skończyli spojrzał na nią ponownie. W oczach nie było już niepewności, lecz nieskrępowana kobiecość. Zdjął jej podróżny płaszcz i zaczał calować odkrytą szyję. Całował każdy jej milimetr, przechodząc z jednej strony na drugą, aż wreszcie docierając do ucha. Korzystając z tej okazji szepnął: - Kocham cię. - Ja też cię kocham - odszepnęła Usiadła na jego kolanach i przytuliła się do niego mocno. Tuliła się całym ciałem, jakby chciała wessać tą miłość, którą ją obdarzył. Czuł jej ciepło, czuł jej nosek na swojej szyi, czuł jej oddech... Gładził ją po jedwabistych włosach i szeptał "Moja kochana, zostanę z tobą i nie pozwolę już cię skrzywdzić". Siedzieli tak przez chwilę wtuleni w siebie, ciesząc się bliskością, ciepłem, miłością i poczuciem bezpieczeństwa. Gdy podniosła głowę ich usta ponownie złączyły się. Znów całowali się czule, spragnieni wzajemnej miłości. Gdy przestali, spojrzał na nią. Z rozpuszczonymi włosami, w koszuli skrywającej pod napiętym materiałem kobiece krągłości wyglądała tak pięknie i uwodzicielsko. Odsunął nieco brzeg koszuli i zaczął całować obnażone ramię, po chwili to samo zrobił z drugim, potem znów przeszedł do szyi, całował ją coraz niżej, ręką rozwiązując haftki jej koszuli. Potem pieścił ustami dekolt i schodząc coraz niżej dotarł w końcu do cudownie pięknych i zniewalających kobiecych piersi. Całował je, pieścił i ogrzewał oddechem... Wreszcie całkowicie zdjął jej koszulę, a sam zrobił to samo ze swoją. Zawstydziła się nieco, lecz szybko objął ją i przytulił. I znów się całowali, namiętnie, gorąco, zatracjąc się całkowicie w tej czynności... Całując się padli na siano i zagrzebali się w nim. Dość szybko też pozbyli się reszty ubrania. Wtedy Anna szpenęła mu cicho do ucha - Lorin, ale ja jeszcze nigdy ... - Nie bój się kochana. Nie bała się. Czuła się przy nim pewnie i bezpiecznie. Była pewna, że jest tym właściwym mężczyzną i chciała oddać mu całą swoją miłość. Kochali się ze sobą pierwszy raz tej nocy. A gdy skończyli, przytuliła się do niego tak mocno jak potrafiła. To była najszczęśliwsza noc w jej zyciu. Czuła się bezpiecznie, dobrze, nareszcie przestała być samotna. I on również był szczęśliwy, nareszcie znalazł sens swojego zycia. Dotąd błąkał się po świecie, bez celu, a teraz był już pewien. Zostaną razem na zawsze i będą szczęśliwi... Tej nocy kochali się jeszcze wiele razy. To była ich noc. Jednak wszystko kiedyś się kończy, tak i ta noc dobiegła końca. Nad ranem zaspanego Lorina obudziły podejrzane hałasy i nietypowy zapach. Będąc w stanie półsnu nie zorientował się od razu co to za zapach, lecz gdy dotarło to do niego zerwał się na równe nogi. Ktoś podpalił stodołę! Ubrał się błyskawicznie, obudził Annę, chwycił miecz i zbiegł z siana. - Wyłaź Lorin, albo spalimy was żywcem - głos należał do Mantika - wyłaź, i tak nie masz żadnych szans. Spojrzał przez dziurę w deskach. Kilku mieszkańców wsi, najwyraźniej właścicieli stodoły, szarpało się z innymi krzycząc "Nie palcie stodoły, przecież ona wiecej warta niż wiedźma!" Inni odpowiadali "Co nam po głupiej stodole. Czarownica całą wioskę z dymem puścić może". Obok stało dwóch niedobitków z bandy Tuleja z pochodniami, a dalej dwóch pozostałych w towarzystwie kilkunastu wieśniaków. Sytuacja robiła się niewesoła. Od ognia zajęła się już jedna ze ścian. Lada chwila mogło zapalić się wejście, byliby wtedy w potrzasku. Lorin niewiele myśląc otworzył z impetem drzwi stodoły i wypadł na zewnątrz. Zgromadzeni tam ludzie, chyba nie spodziewali się takiej reakcji, lecz dwóch Tulejowców natychmiast ruszyło na niego. Z trudem sparował ich ciosy, zrobił unik i dźgnął mocno jednego z nich w brzuch uchylając się przed kontratakiem drugiego. Ten drugi był lepszym szermierzem. Cofając się przed nim poszedł za stodołę, do czekającego tam konia. "Chwała Bogu, że go nie zabrali" - pomyślał. Udało mu się odepchnąć napastnika na tyle, by wskoczyć na rumaka, a korzystając z wysokości siodła zadał cios, którego tamten nie zdążył sparować. Kolejne cięcie ponownie uszczupliło szeregi byłej bandy Tuleja. Szybko podjechał pod drzwi stodoły. Dwóch uzbrojonych drabów wyciągało właśnie Annę zza drzwi stodoły. Próbowała im się opierać, lecz było to zabiegiem bezskutecznym. Zeskoczył z konia. Odepchnął dwóch wieśniaków, którzy zastąpili mu drogę i podbiegł do trzymających dziewczynę siepaczy. Nie zdążył. Jeden z nich wyciągnął sztylet i wbił go jej w ramię, po czym wyciągnął go z zamiarem zadania kolejnego ciosu, lecz tym razem on nie zdążył. Lorin krzyknął głośno i jak wściekłe zwierzę runął na oprawców Anny. Zanim zdążyli drgnąć, ciął jednego potężnie w szyję, a drugiemu mocnym, zamaszystym ruchem odciął ramię po czym litościwie dobił go przy pomocy tego samego sztyletu, którym tamten ugodził dziewczynę. Musiał teraz wyglądać przerażająco. Stał z zakrwiawionym mieczem na tle płonącej stodoły, a wzrok miał wściekły, niczym dzika bestia. Chwycił szybko omdlałą dziewczynę i wskoczył na konia. Wieśniaków zebrało się już około dwudziestu. Niektórzy mieli widły, inni kosy, jeden trzymał włócznię, znalazł się nawet jeden z halabardą, lecz najwyraźniej czterech zasieczonych bądź co bądź rycerzy z bandy Tuleja zrobiło na nich wrażenie. Wyraźnie stracili animusz i bali się go zaatakować. Młodzieniec nie czekał jednak długo. Od strony zabudowań zaalarmowani krzykami i łuną pożaru nadbiegali kolejni wieśniacy. Za chwilę w dużej kupie mogli ponownie poczuć się pewnie. Ruszył przed siebie. Rozstąpili się przed nim, starając się nie wejść w zasięg jego miecza. Ponaglił wierzchowca. Odjechali. Jechali tak długo, aż Lorin nabrał pewności, że ich nie gonią. Zatrzymali się przy niewielkim, leśnym strumieniu. Anna była nieprzytomna. Położył ją na mchu i rozchylił ubranie. Rana nie była głę