12429
Szczegóły |
Tytuł |
12429 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12429 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12429 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12429 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Georges Simenon
Maigret w kabarecie
Tytuł oryginału francuskiego Maigret au „Picratt’s”
Przełożyła Zofia Bystrzycka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nocna trasa policjanta Jussiaume wiodła codziennie — z różnicą do kilku minut —
przez te
same ulice. Obchód był zwykłą rutyną i Jussiaume obserwował tutejsze życie bez
większego
zainteresowania, jak ludzie mieszkający niedaleko dworca spoglądają na przyjazdy
i odjazdy
pociągów.
Sypał topniejący śnieg i Jussiaume ukrył się na chwilę w bramie na rogu ulic
Fontaine i Pigalle.
Czerwony neon kabaretu „U Picratta”, jeden z nielicznych palących się jeszcze w
tej dzielnicy,
rzucał krwawe smugi na mokry chodnik.
Był właśnie poniedziałek, najmniej ruchliwy dzień Montmartre’u. Jussiaume znał
na pamięć
kolejność, w jakiej zamykano tu lokale. Dojrzał, jak zgasł w końcu i szyld
,,Picratta”, a właściciel,
niski i krępy, w nieprzemakalnym płaszczu narzuconym na smoking, wyszedł, by
obracając korbą,
spuścić żaluzje.
Jakaś postać, o wyglądzie drobnego chłopca, przemknęła wzdłuż murów i zbiegła w
dół ulicą
Pigalle ku ulicy Blanche. Dwaj mężczyźni, z których jeden trzymał pod pachą
futerał saksofonu,
poszli w górę, do ulicy Clichy. Prawie jednocześnie człowiek w palcie z
nastawionym kołnierzem
skierował się w stronę skrzyżowania Saint–Georges.
Policjant Jussiaume nie znał ich nazwisk, ledwie rozróżniał twarze, ale te
sylwetki, jak wiele
innych, miały dla niego określoną wymowę. Był pewny, że zaraz wyjdzie także
chwiejąc się na
zbyt wysokich obcasach, kobieta w krótkim, jasnym futrze i spiesznie się oddali,
jakby się bała iść
samotnie ulicą o czwartej nad ranem. Dzieliło ją tylko sto metrów od kamienicy,
gdzie mieszkała.
Zawsze dzwoniła, nim weszła, ponieważ o tej godzinie brama była zamknięta.
W końcu pojawiły się jeszcze dwie dziewczyny; wychodziły zawsze razem,
rozmawiały
półgłosem i żegnały się parę kroków przed rogiem. Jedna z nich, starsza i
wyższa, przeginając się
w biodrach, szła w górę Pigalle, aż do ulicy Lepie. Niekiedy widział, że tam
znikała w bramie
swojej kamienicy. Druga spojrzała dzisiaj na niego jakby z wahaniem, może
chciała mu coś
powiedzieć. I zamiast pójść w dół Notre–Dame–de–Lorette, skierowała się do
narożnego baru
przy ulicy de Douai, gdzie się jeszcze świeciło.
Wyglądała na podpitą. Szła z odkrytą głową i jej złote włosy rzuciły blask, gdy
mijała latarnię.
Ruchy miała niepewne, czasem się zatrzymywała, coś do siebie mamrocząc.
Właściciel baru zapytał, jak dobrą znajomą:
— Kawa, Arletto?
— Wzmocniona.
Uniósł się charakterystyczny zapach rumu zmieszanego z kawą. Nie spojrzała na
grupkę
mężczyzn raczących się przy ladzie.
Patron oświadczył później:
— Wyglądała na bardzo zmęczoną.
Może dlatego zamówiła jeszcze jedną filiżankę z podwójnym rumem, a jej ręka
długo szukała w
torebce pieniędzy.
— Dobranoc.
— Dobranoc.
Policjant Jussiaume zauważył, jak idąc w dół ulicy, szła jeszcze mniej pewnie.
Gdy go mijała i
dostrzegła w mroku, przystanęła i rzuciła:
— Chce dożyć doniesienie w komisariacie.
Odparł:
— To proste. Wie pani, gdzie się znajduje.
Komisariat mieścił się prawie naprzeciwko, właściwie na tyłach „Picratta”, przy
ulicy La
Rochefoucauld. Z miejsca, gdzie stali, widać było niebieską latarnię i rowery
policjantów oparte o
ścianę.
Myślał jednak, że dziewczyna tam nie pójdzie. Lec; przecięła ulicę i weszła do
środka.
Było wpół do piątej, gdy znalazła się w słabo oświetlonym biurze.. Na miejscu
był tylko
brygadier Simon, i młody policjant bez stopnia. Powtórzyła:
— Chcę złożyć doniesienie.
— Słucham cię, mała — rzekł Simon, który dwadzieścia lat pełnił służbę w
dzielnicy, i nic go
nie mogło zaskoczyć.
Była jaskrawo umalowana, a jej makijaż trochę się już rozmazał. Miała na sobie
czarną
jedwabną sukienkę pod okryciem ze sztucznych norek. Stała, lekko się kołysząc, z
rękami na
barierze, która dzieliła funkcjonariuszy od części przeznaczonej dla
interesantów.
— Chodzi o zbrodnię.
— Została popełniona zbrodnia?
Na ścianie wisiał duży elektryczny zegar i dziewczyna nań spojrzała, jakby
ustawienie
wskazówek mogło mieć jakieś znaczenie.
— Tego nie wiem.
— No to jaka zbrodnia? Brygadier mrugnął do młodego kolegi.
— Ale będzie popełniona. Będzie, na pewno.
— Kto cię o tym zawiadomił? Wydawało się, że z trudem zbiera myśli.
— Dwaj faceci, niedawno.
— Co za jedni?
— Klienci. Pracuję w „Picratcie”.
— Chyba już cię gdzieś widziałem. To ty się tam rozbierasz?
Brygadier nigdy nie oglądał programu w „Picratcie” lecz zawsze rano i wieczorem
mijał lokal i
widział w gablocie obok drzwi powiększona fotografię tej tutaj jak zresztą i
dwie mniejsze innych
dziewczyn.
— A więc, tak po prostu, klienci dali ci o tym znać?
— Nie mnie.
— A komu?
— Rozmawiali ze sobą.
— I ty to słyszałaś?
— Tak. Ale nie wszystko. Zajmowali sąsiednią lożę. Ten szczegół brygadier Simon
uznał za
prawdziwy.
Przechodząc obok kabaretu w godzinach, gdy tam sprzątano, widział przez otwarte
drzwi
ciemne, pomalowane na czerwono wnętrze z gładkim parkietem, a wokół ścian niskie
boksy dla
poszczególnych stolików.
— Opowiadaj, kiedy to było?
— Dzisiaj w nocy. Dwie godziny temu. Około drugiej nad ranem. Po moim pierwszym
występie.
— O czym rozmawiali?
— Starszy powiedział, że zabije hrabinę.
— Jaką hrabinę?
— Nie wiem.
— Kiedy?
— Prawdopodobnie dzisiaj.
— Nie bał się, że go usłyszysz?
— Nie wiedział, że jestem po drugiej stronie.
— Sama?
— Nie, z klientem.
— Znasz go?
— Tak.
— Kto to?
— Wiem tylko, jak ma na imię. Nazywa się Albert.
— On także to słyszał?
— Myślę, że nie.
— Dlaczego?
— Bo trzymał mnie za ręce i mówił do mnie.
— O miłości?
— Tak.
— Ale ty słyszałaś, o czym tamci rozmawiali? Pamiętasz dokładnie ich słowa?
— Dokładnie to nie.
— Jesteś pijana?
— Trochę się zaprawiłam. Ale swoje wiem.
— Pijesz tak co noc?
— Nie tyle.
— Właśnie z Albertem?
— Zamówił tylko jedną butelkę szampana. Nie chciałam, żeby się wykosztował.
— Nie jest zamożny?
— To jeszcze szczeniak.
— Kocha się w tobie?
— Tak, chce, żebym rzuciła lokal.
— Więc siedziałaś z nim, kiedy przyszli tamci dwa] i zajęli stolik za
przepierzeniem?
— Zgadza się.
— Czy ich widziałaś?
— Potem, z tyłu, kiedy już wychodzili.
— Długo tam siedzieli?
— Chyba z pół godziny.
— Pili szampana z twoimi koleżankami?
— Nie. Zdaje się, że wzięli koniak.
— I natychmiast zaczęli mówić o hrabinie?
— Nie od razu. Z początku nie zwracałam na nich uwagi. Aż nagle usłyszałam
słowa:
,,Rozumiesz, ona jeszcze trzyma u siebie większość biżuterii. Ale jak tak dalej
z nią będzie, to nie
potrwa długo”.
— Co to był za głos?
— Starszego mężczyzny. Kiedy wychodzili, zauważyłam, że jeden z nich był
niewysoki,
barczysty i szpakowaty. Chyba on to powiedział.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Bo drugi był młodszy i mówił inaczej.
— Jak ten pierwszy był ubrany?
— Nie pamiętam dokładnie. Myślę, że na ciemno, może na czarno.
— Zostawili okrycia w szatni?
— Pewnie tak.
— Oświadczył więc, że hrabina posiada jeszcze część biżuterii, ale, jego
zdaniem, to już długo
nie potrwa.
— Właśnie.
— Powiedział, w jaki sposób ją zabije?
Była bardzo młoda, w istocie o wiele młodsza, niż chciała się wydawać. Chwilami
niczym
mała dziewczynka ogarnięta paniką. Wtedy patrzyła na zegar, jakby w nim szukała
odwagi.
Kołysała się lekko na nogach, musiała być zupełnie wyczerpana. Brygadier czuł
słaby zapach
szminki i spoconego ciała dziewczyny.
— Mówił, jak ją zabije? — powtórzył.
— Już nie pamiętam. Nie byłam przecież sama. Nie mogłam ich słuchać cały czas.
— Albert cię podmacywał?
— Nie. Trzymał mnie za ręce. Ale ten starszy powiedział coś takiego: „Muszę
skończyć z tym
dzisiaj w nocy”.
— To jeszcze nie znaczy, że ją zabije. Może chce tylko ją okraść. Albo to
wierzyciel, który ma
zamiar posłać do niej komornika.
Zaprzeczyła z wyraźnym uporem:
— Nie.
— Skąd wiesz?
— Bo tak nie było.
— Powiedział wyraźnie, że ją zabije?
— Na pewno to zrobi, Chociaż jego słów sobie nie przypominam.
— A może to jakieś nieporozumienie?
— Nie.
— To wszystko się działo dwie godziny temu?
— Może trochę wcześniej.
— I wiedząc, że ktoś ma popełnić zbrodnię, przychodzisz dopiero teraz, żeby nas
uprzedzić?
— Byłam strasznie zdenerwowana. Nie mogłam wyjść z lokalu przed zamknięciem.
Alfonsi jest
bardzo surowy, jeśli o to chodzi.
— Nawet gdybyś mu wszystko powiedziała?
— Wtedy by na mnie krzyknął, żebym się zajęła swoimi sprawami.
— Przypomnij sobie dokładnie, jakich słów użyli.
— Nie mówili dużo. Nie wszystko słyszałam. Grała orkiestra. Potem był występ
Tani.
Brygadier zaczął robić notatki, lecz bez większego przekonania.
— Znasz jakąś hrabinę?
— Skądże!
— A czy jest taka, co odwiedza knajpę?
— Kobiety przychodzą rzadko. Nigdy nie słyszałam, żeby któraś była hrabiną.
— Starałaś się zobaczyć tych dwóch facetów?
— Nie miałam śmiałości. Bałam się.
— Czego?
— Bo mogliby się domyślić, że ich podsłuchuję.
— Jak się do siebie zwracali?
— Nie wiem dokładnie. Zdaje się, że jeden z nich ma na imię Oskar. Ale— nie
jestem pewna.
Za dużo wypiłam. Boli mnie głowa. Muszę się położyć. Jakbym wiedziała, że mi nie
uwierzycie,
tobym nie przyszła.
— Siadaj.
— Nie mogę sobie pójść?
— Nie teraz.
Wskazał jej ławkę przy ścianie, pod tablicą obwieszczeń administracyjnych.
Ale zaraz wezwał ją z powrotem:
— Jak się nazywasz?
— Arletta.
— Chodzi o twoje nazwisko. Masz dowód osobisty?
Wyjęła go z torebki. Przeczytał: „Jeanne, Marie, Marcelle Leleu”. 24 lata,
urodzona w Moulins,
tancerka. Adres: „Paryż, ulica Notre–Dame–de–Lorette 42”.
— Więc dlaczego Arletta?
— To mój pseudonim teatralny.
— Grałaś w teatrze?
— Nie w prawdziwych teatrach.
Wzruszył ramionami i oddał jej dokument po wypisaniu z niego danych.
— Możesz usiąść.
Szeptem zlecił młodemu koledze, żeby jej pilnował. Przeszedł do pokoju obok i
stamtąd, by go
nie słyszano, zadzwonił do Pogotowia Policyjnego.
— Louis? Tu Simon z dzielnicy La Rochefoucauld… Nie macie u siebie jakiejś
hrabiny, którą
zamordowano tej nocy?
— Dlaczego hrabiny?
— Nie wiem. To może kawał. Mała wygląda na lekko trąconą. W każdym razie jest
kompletnie
zalana. Podobno słyszała, jak dwóch facetów kombinowało zabójstwo jakiejś
hrabiny. Hrabiny,
która posiada biżuterię.
— Nie znam. I nic na tapecie.
— Gdyby coś się w tym duchu wydarzyło, daj mi znać.
Rozmawiali jeszcze chwilę o tym i owym. Gdy Simon wrócił do ogólnej sali,
Arletta spała jak
w poczekalni na dworcu. Wyglądała tak, że mimo woli poszukał wzrokiem bagażu
przy jej nogach.
O siódmej, gdy Jacquard zmienił brygadiera, dziewczyna ciągle jeszcze spała i
Simon
powiadomił kolegę, o co chodzi. Już miał wyjść, gdy się obudziła. Mimo to
postanowił skończyć
nocną służbę.
Patrzyła zdziwiona na kogoś nowego, o czarnych wąsach, potem spojrzała
niespokojnie na
zegar i szybko się podniosła.
— Muszę już iść — oświadczyła.
— Chwileczkę, mała.
— Czego pan ode mnie chce?
— Może po drzemce lepiej sobie pani przypomni, co działo się tej nocy.
Minę miała teraz naburmuszoną, a cerę tłustą, szczególnie przy epilowanych
brwiach.
— Nic więcej nie wiem. Chcę pójść do domu.
— Co to był za Oskar?
— Jaki Oskar?
Miał przed sobą raport Simona, napisany w czasie gdy dziewczyna spała.
— Ten, co chciał zabić hrabinę.
— Wcale nie powiedziałam, że nazywa się Oskar.
— No to jak?
— Nie wiem. Nie pamiętam, co nagadałam. Trochę wypiłam.
— Więc tę historię sobie zmyśliłaś?
— Nieprawda. Słyszałam rozmowę dwóch mężczyzn za przegrodą. Ale tylko niektóre
zdania. A
może mi się wydawało.
— Więc dlaczego do nas przyszłaś?
— Bo trochę wypiłam. A jak się człowiek napije, to wszystko wygląda inaczej i od
razu robi
coś z niczego.
— Była mowa o hrabinie?
— Tak… Tak mi się wydaje.
— O jej biżuterii?
— Mówili o biżuterii.
— I że załatwią jej właścicielkę?
— Tak to zrozumiałam. Ale byłam natankowana.
— Z kim piłaś?
— Z różnymi klientami.
— Iz tym Albertem?
— Ja go nie znam. Znam ich wszystkich tylko z widzenia.
— Oskara też?
— Dlaczego powtarza pan ciągle to imię?
— Poznałabyś go?
— Widziałam go od tyłu.
— Można równie dobrze poznać czyjeś plecy.
— Bo ja wiem? Może.
Z kolei ona spytała, jakby tknięta nagłą myślą:
— Czy kogoś zamordowano?
A ponieważ nikt nie odpowiedział, wyraźnie się zaniepokoiła. Na pewno miała
potężnego kaca.
Jej niebieskie tęczówki były mętne, a rozmazana pomadka uczyniła jej usta
karykaturalnie szerokie.
— Mogę wrócić do siebie?
— Nie zaraz.
— Nic nie zrobiłam.
W pomieszczeniu znajdowało się teraz kilku funkcjonariuszy zajętych swoją robotą
lub
dzielących się nowinkami. Jacquard zadzwonił na Pogotowie Policyjne, ale tam
dotąd nic nie
wiedziano o śmierci hrabiny. Żeby mieć czyste sumienie, połączył się także z
Quai des Orf?vres.
Lucas, który właśnie objął służbę, trochę zaspany, powiedział, na wszelki
wypadek:
— Przyślijcie ją do mnie.
I więcej o tym nie myślał. Z kolei pojawił się Maigret w płaszczu i kapeluszu i
rzucił okiem na
nocne raporty.
Wciąż padało. Dzień zdawał się nasycony wilgocią i ludzie tego ranka byli w
kiepskich
nastrojach.
Trochę po dziewiątej policjant z dziewiątej dzielnicy przyprowadził Arlettę. Był
nowicjuszem i
nie znał rozkładu budynku. Chodził od drzwi do drzwi, prowadząc za sobą
dziewczynę. W końcu
trafił do pokoju inspektorów, gdzie młody Lapointe palił papierosa siedząc na
skraju biurka.
— Szukani brygadiera Lucasa.
Nie zauważył, jak Arletta i Lapointe spojrzeli na siebie znacząco; kiedy mu
wskazano pokój
obok, wszedł tam i zamknął drzwi.
— Niech pani siada — powiedział Lucas do tancerki. Maigret, który jak zawsze
robił mały
obchód przed odprawą, stał właśnie przy kominku, nabijając fajkę.
— Ta dziewczyna — wyjaśnił Lucas — twierdzi, że słyszała, jak dwaj mężczyźni
planowali
morderstwo jakiejś hrabiny.
Zachowywała się teraz inaczej niż ubiegłej nocy. Bez namysłu ostro rzuciła:
— Nigdy tego powiedziałam!
— Oświadczyła pani, że słyszała dwóch mężczyzn…
— Byłam pijana.
— I to wszystko pani sobie wymyśliła?
— Tak.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Miałam chandrę. Nie chciało mi się wracać do domu i przypadkowo
trafiłam na
komisariat.
Maigret, zaintrygowany, rzucił na nią okiem i dalej przeglądał papiery.
— Czy to znaczy, że w ogóle nie było mowy o hrabinie?
— Nie.
— Ani słowa?
— Może coś i słyszałam. Wie pan, jak to jest. Czasem złapie się jakieś słowo i
zostaje w
głowie.
— Na przykład dzisiaj w nocy?
— Być może.
— I na tej podstawie ułożyła pani tę całą historię?
— A pan, czy zawsze pamięta, co nawija, kiedy sobie popije?
Maigret się uśmiechnął. Lucas jednak nie wytrzymał, zniecierpliwiony:
— Czy pani zdaje sobie sprawę, że to jest przestępstwo?
— Co?
— Złożenie fałszywych zeznań. Może być pani za to pociągnięta do
odpowiedzialności.
— Wszystko mi jedno. Chcę wrócić do siebie i położyć się spać.
— Mieszka pani sama?
— No wie pan!
Maigret znów się uśmiechnął.
— Czy nie pamięta pani także gościa, z którym wypiła pani butelkę szampana,
niejakiego
Alberta, który trzymał panią za ręce?
— Prawie niczego sobie nie przypominam. To normalka. Wszyscy w „Picratcie”
poświadczą,
że byłam zalana.
— Od której godziny?
— Zaczęłam wcześnie wieczorem, jak pan taki dokładny.
— Z kim?
— Sama.
— Gdzie?
— Wszędzie po trochu. W barach. Od razu widać, że nigdy pan nie był całkiem
samotny.
Zabrzmiało to nieco komicznie pod adresem niepozornego Lucasa, który bardzo
chciał okazać
się surowym.
Czas mijał, z nawisłych chmur nieprzerwanie siąpił deszcz, zimny i monotonny. W
biurach
zaświecono lampy, wszędzie na podłodze widziało się mokre ślady.
Lucas właściwie zajmował się inną sprawą: kradzieżą z włamaniem do składów na
Quai de
Javel i śpieszył się, by już wyjść. Spojrzał na Maigreta, jakby zadając mu
pytanie: .,Co mam z nią
zrobić?
Rozległ się dzwonek wzywający na odprawę. Maigret wzruszył ramionami, miało to
oznaczać:
„Rób, co chcesz”.
— Pani ma telefon? — spytał jeszcze brygadier.
— Jest u dozorczyni.
— Wynajmuje pani pokój?
— Nie, mam własne mieszkanie.
— I mieszka pani sama?
— Już powiedziałam.
— A nie boi się pani, że jak pani stąd wyjdzie, to spotka Oskara?
— Chcę wrócić do domu.
Nie można jej było przytrzymywać bez końca tylko dlatego, że naopowiadała
niedorzeczności w
dzielnicowym komisariacie.
— Proszę dać znać, gdyby wydarzyło się coś nowego — rzekł Lucas, podnosząc się z
miejsca.
— Nie ma pani chyba zamiaru opuszczać miasta?
— Nie. Dlaczego?
Otworzył jej drzwi i patrzył, jak się oddala szerokim korytarzem. Przy schodach
jakby się
zawahała. Interesanci odprowadzali ją wzrokiem, czując, że należy do innego
świata, świata, który
żyje nocą. Wyglądała prawie nieprzyzwoicie w bezlitosnej jasności zimowego dnia.
Lucas czuł jeszcze w pokoju jej zapach, zapach kobiety, niemal ciepłego łóżka.
Zadzwonił
znowu na Pogotowie Policyjne.
— Macie coś o hrabinie?
— Żadnej wiadomości.
Potem otworzył drzwi do pokoju inspektorów:
— Lapointe! — zawołał. Ktoś odpowiedział:
— Właśnie wyszedł
— Nie mówił dokąd?
— Ma zaraz wrócić.
— Jest rai potrzebny. Nie w sprawie Arletty ani tej hrabiny. Pojedzie ze mną na
Javel.
Lapointe wrócił po kwadransie. Obaj włożyli płaszcze i kapelusze i ruszyli w
stronę metra
Chatelet.
Maigret wrócił od szefa, gdzie codziennie składano raporty, usiadł nad stertą
akt, zapalił fajkę i
postanowił nie ruszać się z miejsca przez cały ranek.
Arletta wyszła z gmachu Policji Kryminalnej mniej więcej o pół do dziesiątej.
Nikogo nie
interesowało, czy wsiadła do metra lub autobusu, żeby dojechać na ulicę Notre–
Dame–de–Lorette.
Może wstąpiła do jakiegoś baru, by wypić białą kawę, zjeść rogalik?
Dozorczyni nie zauważyła jej powrotu. Zresztą w tej kamienicy, niedaleko placu
Saint—
Georges, mieszkańcy bezustannie wchodzili i wychodzili.
Około jedenastej dozorczyni wzięła się do zamiatania schodów na klatce B.
Zdziwiło ją, że
drzwi mieszkania Arletty są nie domknięte.
Lapointe na Ja vel był roztargniony, niespokojny, i Lucas zapytał, czy dobrze
się czuje.
— Pewnie złapałem katar.
Obaj wciąż jeszcze przesłuchiwali ludzi z sąsiedztwa okradzionych magazynów, gdy
w biurze
Maigreta zadzwonił telefon.
— Tu komisarz z dzielnicy Saint–Georges.
Był to posterunek na ulicy La Rochefoucauld, gdzie o piątej nad ranem zjawiła
się Arletta, by w
końcu usnąć na ławce.
— Mój sekretarz melduje, że dziś rano wysłano do pana dziewczynę, Jeanne Leleu,
zwaną
Arletta, która oświadczyła, że podsłuchała rozmowę na temat morderstwa jakiejś
hrabiny.
— Nie znam dokładnie sprawy — odparł Maigret marszcząc brwi. — Nie żyje?
— Tak. Znaleziono ją uduszoną w sypialni.
— W łóżku?
— Nie.
— Była ubrana?
— Tak.
— W płaszczu?
— Nie. W czarnej jedwabnej sukience. Przynajmniej tak mi doniesiono przed
chwilą. Jeszcze
tam nie byłem. Chciałem najpierw zadzwonić do pana. Zdaje się, że to coś
poważnego.
— Niewątpliwie.
— Ciągle nic o hrabinie?
— Jak dotąd nic. To może potrwać.
— Zawiadomi pan prokuraturę?
— Owszem. Wkrótce tam będą.
— Myślę, że powinni. Dziwna sprawa, doprawdy. Mój dyżurny brygadier nie przejął
się
zbytnio dziewczyną, bo była nietrzeźwa. No, to na razie.
— Na razie.
Maigret chciał zabrać ze sobą Lucasa, ale na widok jego pustego biurka
przypomniał sobie o
kradzieży na Javel. Lapointe’a także nie było. Wrócił Janvier w mokrym i
sztywnym od zimna
płaszczu nieprzemakalnym.
— Idziemy!
Jak zwykle włożył do kieszeni dwie fajki.
ROZDZIAŁ DRUGI
Janvier zatrzymał nieduży samochód Policji Kryminalnej przy krawężniku i obaj
jednocześnie
podnieśli głowy, sprawdzając numer kamienicy. Potem, trochę zaskoczeni,
spojrzeli na siebie. Na
chodniku nie było zgromadzonych przechodniów. Nikogo także w bramie ani na
podwórzu i
policjant wysłany przez komisariat, aby rozpędzać gapiów, przechadzał się
jedynie w pewnej
odległości.
Wkrótce zrozumieli przyczynę tej dość niezwykłej sytuacji. Beulant, komisarz
dzielnicowy,
ukazał się w drzwiach stróżówki. Obok niego stała dozorczyni, rosła, opanowana
kobieta o
bystrym wyrazie twarzy.
— Pani Boue — przedstawił ją. — Żona jednego z naszych, sierżantów. Kiedy
znalazła ciało,
zamknęła drzwi własnym kluczem i zeszła, by powiadomić mnie telefonicznie. W
domu nikt
jeszcze nic nie wie.
Kobieta lekko pochyliła głowę, jakby usłyszała komplement.
— Jest ktoś na górze? — spytał Maigret.
— Inspektor Lognon i lekarz sądowy. Przeprowadziłem długą rozmowę z panią Boue i
wspólnie staraliśmy się dociec, o jaką hrabinę może tu chodzić.
— Nie znam żadnej hrabiny w naszej dzielnicy — powiedziała.
Po jej zachowaniu, głosie, sposobie mówienia widać było, że chce się okazać
przykładnym
świadkiem.
— To nie była zła dziewczyna. Rzadko ją widywałam, bo wracała o świcie i potem
niemal cały
dzień spała.
— Od dawna tu mieszka?
— Dwa lata. Zajmuje dwa pokoiki na klatce B, od podwórza.
— Często przyjmowała gości?
— Właściwie nigdy.
— A mężczyzn?
— Jeśli nawet, to ich nie widziałam. Jedynie na początku, kiedy się sprowadziła
i przywieziono
meble, zauważyłam, raz czy dwa, starszego, krępego, niskiego mężczyznę, którego
wzięłam za jej”
ojca. Słowem się do mnie nie odezwał. Na ile się orientuję, od tamtego czasu tu
nie bywał. W
domu jest wielu lokatorów. To przeważnie biura w klatce A. Ruch jest duży.
— Niedługo może wrócę, by z panią jeszcze pomówić.
Kamienica była nieco staroświecka. Na lewo i prawo wiodły ciemne schody.
Wszędzie wisiały
tabliczki „z imitacji marmuru, niektóre emaliowane. Ogłaszały na antresoli
usługi fryzjera
damskiego, na pierwszym piętrze masażystki, na drugim wytwórni sztucznych
kwiatów,
pośrednika, a nawet jasnowidzącej. Bruk na podwórzu lśnił od wilgoci, w głębi
były drzwi
oznaczone czarną literą „B”.
Weszli na trzecie piętro, zostawiając na stopniach wilgotne ślady; tylko jedne
drzwi się
otworzyły,’ gdy je mijali. Wyjrzała z nich tęga kobieta z rzadkimi włosami w
papilotach.
Obejrzała ich ciekawie i zamknęła drzwi na klucz.
Był tu już inspektor Lognon z dzielnicy Saint–Georges, ponury jak zawsze, a
spojrzenie, które
rzucił Maigretowi, mówiło wyraźnie: „Wiedziałem, że tak będzie”.
To zaś nie dotyczyło uduszonej dziewczyny, lecz faktu, że na miejsce zbrodni,
dokonanej w jego
dzielnicy, wysłano go wprawdzie, lecz oto natychmiast zjawia się Maigret, by mu
odebrać sprawę.
— Niczego nie tknąłem — podkreślił bardzo oficjalnie. — Lekarz znajduje się
jeszcze w
sypialni.
Mieszkania w taką pogodę nie mogą wyglądać przytulnie. Był to jeden z owych dni,
kiedy
człowiek zadaje sobie pytanie, dlaczego się urodził i dlaczego tak się męczy
przez całe życie.
Pierwszy pokój był rodzajem saloniku. Ładnie umeblowany, bardzo czysty i, wbrew
oczekiwaniu, w idealnym porządku. Zwracała uwagę posadzka, wyfroterowana
starannie jak w
klasztorze, unosił się tu przyjemny zapach pasty. Należało się dowiedzieć, czy
Arletta sama
zajmowała się sprzątaniem.
Przez uchylone drzwi zobaczyli doktora Pasquier, który wkładał płaszcz i chował
do torby
narzędzia. Na białej koziej skórze, przy zasłanym łóżku, leżały zwłoki Arletty w
czarnej sukience,
z odrzuconym bezwładnie białym ramieniem. Włosy jej połyskiwały rudawo.
Najbardziej wzruszał go zawsze jakiś nieważny szczegół i teraz Maigret poczuł
lekki skurcz
serca na widok stopy w pantofelku na szpilce i drugiej obok, rozzutej, której
palce widoczne były
przez cienką, zachlapaną błotem pończochę, z oczkiem puszczonym od pięty za
kolano.
— Oczywiście, jest martwa — rzekł lekarz. — Typ, który to zrobił, dusił ją do
skutku.
— Można określić czas zgonu?
— Nie więcej niż półtorej godziny temu. Stężenie pośmiertne jeszcze się nie
zaczęło.
Maigret ujrzał niedaleko łóżka, za drzwiami, otwartą szafę, w której wisiały
przeważnie czarne
wieczorowe suknie.
— Sądzi pan, że zaatakowano ją od tyłu?
— Możliwe, bo nie widzę śladów walki. Czy raport mam przesłać panu?
— Jeśli pan łaskaw.
Sypialnia urządzona była z pewną kokieterią, nie przypominała w niczym sypialni
tancerki z
nocnego lokalu. Jak w saloniku, panował tu idealny porządek, z wyjątkiem futerka
imitującego
norki, które leżało niedbale w poprzek łóżka i torebki na sofce.
Maigret wyjaśnił lekarzowi:
— Opuściła Quai des Orf?vres mniej więcej o pół do dziesiątej. Jeśli wzięła
taksówkę,
przyjechała tu o dziesiątej. Gdyby jechała autobusem lub metrem, wróciłaby
zapewne trochę
później. I z miejsca ją napadnięto.
Zbliżał się do szafy, oglądając posadzkę.
— Ktoś już na nią czekał. Ukrył się tutaj i chwycił ją za gardło, kiedy zdjęła
płaszcz.
Wszystko to stało się całkiem niedawno. Rzadko mieli okazję zjawić się tak
szybko na miejscu
zbrodni.
— Czy będę jeszcze potrzebny? — zagadnął lekarz.
Wyszedł, a komisarz Beulant spytał również, czy jego obecność jest konieczna do
czasu
przybycia prokuratora i natychmiast udał się do swego biura, które mieściło się
tuż obok. Lognon
stał w kącie z obrażoną miną na znak, że i on czuje się tutaj niepotrzebny.
— Nic pan nie znalazł? — spytał go Maigret nabijając fajkę.
— Zajrzałem tylko do szuflad. Proszę spojrzeć do tej1 na lewo, w komodzie.
Pełna była zdjęć Arletty. Głównie reklamowych, jak tamte, wiszące w gablocie
„Picratta”.
Przedstawiały ją w czarnej jedwabnej sukni, choć innej niż ta codzienna, w
której leżała przed
nimi. Wieczorowa była nadzwyczaj obcisła.
— Jest pan z tej dzielnicy, Lognon, widział pan kiedyś jej program?
— Nie, nigdy, ale wiem, na czym polega. Jak pan widzi z tych fotografii na
wierzchu, wyginała
się niby to tańcząc w rytmie muzyki, a jednocześnie zdejmowała powoli suknię,
pod którą nie
miała niczego. Na koniec numeru była całkiem do rosołu. — Długi, bulwiasty nos
Lognona jakby
się poruszał i czerwieniał. — One podobno tak właśnie zabawiają publiczność w
Ameryce. A
kiedy była już bez niczego, wtedy gasło światło. — Dodał niepewnie: — Niech pan
zajrzy pod
sukienkę.
A gdy Maigret, zdziwiony, stał bez ruchu:
— Lekarz, który ją badał, zawołał mnie, żebym to zobaczył, Jest całkiem
wygolona. Nawet na
ulicy nie nosiła niczego pod spodem.
Wszyscy trzej czuli się zażenowani. Żaden z nich, jakby się umówili, nie miał
odwagi zbliżyć
się do ciała na koziej skórze, które zachowało w sobie coś rozwiązłego. Maigret
rzucił okiem na
pozostałe, chyba amatorskie zdjęcia w mniejszym formacie. Były to akty
dziewczyny w pozach
wymyślnie erotycznych. — Znajdźcie mi jakąś kopertę — powiedział. Oczywiście na
twarzy tego
durnia Lognona zawitał drwiący uśmieszek; na pewno myślał, że komisarz zabiera
zdjęcia, żeby
się nimi do woli podniecać u siebie w biurze.
Janvier rozpoczął dokładne oględziny sąsiedniego pokoju i ciągle uderzała ich
sprzeczność
między tym, co znajdowali, a rodzajem zdjęć; między jej trybem życia, a wyglądem
mieszkania.
W szafce ściennej schowana była kuchenka naftowa, dwa czyste garnki, talerze,
sztućce,
filiżanki, świadczące o tym, że przynajmniej czasem sama gotowała. W skrzynce za
oknem od
strony podwórza były jajka, masło, seler i dwa kotlety.
Druga szafka pełna była szczotek, ścierek, pudełek z pastą i wszystko to
kojarzyło się z
uregulowaną egzystencją zwykłej gospodyni, dumnej ze swego mieszkania, nawet
przesadnie o
niego dbającej.
Na próżno szukali korespondencji, jakichś dokumentów. Tu i tam leżało trochę
ilustrowanych
magazynów, lecz nie było książek, prócz książki kucharskiej i słownika
francusko–angielskiego.
Żadnych fotografii rodziny, przyjaciół czy sentymentalnych pamiątek, które można
znaleźć w
każdym niemal domu.
Natomiast cała kolekcja pantofli prawie nie używanych, na niebotycznych
obcasach; widocznie
Arletta namiętnie je kupowała, lecz stopy miała zbyt wrażliwe, aby je często
nosić.
W torebce puderniczka, klucze, pomadka do ust, dowód osobisty, chusteczka. Dowód
Maigret
włożył do kieszeni. Czuł się nieswojo w tych dwóch .nagrzanych przez kaloryfery
pokoikach.
Zwrócił się do Janviera:
— Zaczekasz na prokuratora. Ja chyba tu jeszcze wrócę. Niedługo przyjdzie ekipa
techniczna.
Ponieważ nie znaleziono koperty, wsunął zdjęcia w kieszeń płaszcza, uśmiechnął
się do
Lognona, którego koledzy przezwali Fajtłapą, i skierował się do wyjścia. Czekała
ich w tym domu
żmudna i długa robota. Należało przesłuchać wszystkich lokatorów, między innymi
tęgą kobietę w
lokówkach, która zapewne interesowała się życiem sąsiadów i może widziała
mordercę, jak szedł
na górę lub stamtąd wracał.
Maigret po drodze wstąpił do stróżówki, zapytał panią Boue, czy może ‘zadzwonić
z aparatu
stojącego przy łóżku, pod zdjęciem jej męża w mundurze.
— Czy Lucas już wrócił? — zapytał, gdy się połączył z Wydziałem Kryminalnym.
Podyktował dane z dowodu Arletty obecnemu tam inspektorowi.
— Skontaktuj się z Moulins. Trzeba ustalić, „czy miała rodzinę. Chyba są tam
ludzie, którzy ją
znali. Jeśli rodzice żyją, trzeba ich powiadomić. Myślę, że wkrótce przyjadą.
Oddalał się chodnikiem wznoszącym się ku ulicy Pigalle, kiedy usłyszał
zatrzymujące się auto.
To przyjechał prokurator. .Zaraz powinni się zjawić technicy. Wolał być
nieobecny, kiedy z
dwadzieścia osób tłoczyć się będzie w dwóch małych pokojach, gdzie nikt jeszcze
nie ruszył z
miejsca ciała denatki.
Na lewo znajdowała się piekarnia, na prawo sklep z winami z żółtym szyldem. Gdy
zapadła
noc, kabaret „U Picratta” był tu zapewne najbardziej widoczny ze swym jaskrawym
neonem na
ciemnym tle sąsiednich domów. W dzień jednak można było przejść obok, nie
domyślając się
istnienia tego lokalu.
Od frontu były tylko drzwi i jedna gablota, a w deszczu, przy takiej pogodzie,
wiszące tam
fotografie wyglądały ponuro, nabierały jakiejś dwuznaczności.
Minęło południe i Maigreta zdziwiły otwarte drzwi. W środku paliła się jedyna
żarówka, a
jakaś kobieta zamiatała podłogę między stolikami.
— Czy zastałem właściciela? — rzucił pytanie. Obejrzała go spokojnie, ze
szczotką w ręku, i
zagadnęła:
— W jakiej sprawie?
— Chciałbym z nim porozmawiać.
— Śpi. Jestem jego żoną.
Miała chyba pięćdziesiątkę, może nawet więcej. Była tęga, ale żwawa, o ładnych
brązowych
oczach w nabrzmiałej twarzy.
— Komisarz Maigret z Policji Kryminalnej.
Nie wyglądała na zaniepokojoną.
— Proszę siadać.
Wewnątrz panował mrok, a czerwone ściany i boazerie wydawały się niemal czarne.
Tylko
butelki za barem, umieszczonym blisko drzwi, lśniły odbiciem dziennego światła.
Sala była bardzo długa, z niskim sufitem. Wąska estrada dla orkiestry, pianino,
harmonia w
pokrowcu, a naokoło parkietu do tańca wznosiły się przepierzenia na około
półtora metra, tworząc
rodzaj boksów, w których goście mogli się czuć izolowani od reszty.
— Mam zbudzić Freda?
Była w kapciach i w szarym fartuchu na znoszonej sukni. Nie zdążyła się jeszcze
umyć ani
uczesać.
— Bywa tu pani także w nocy? Rzekła po prostu:
— Obsługuję toalety i zajmuję się kuchnią, kiedy goście chcą coś zjeść.
— Mieszka pani na miejscu?
— Na półpiętrze. Z tyłu, z kuchni, są schody do naszego mieszkania. Ale
posiadamy także dom
w Bourgival, dokąd jeździmy, kiedy lokal jest zamknięty.
Wciąż była spokojna, choć na pewno irytowała ją obecność ważnego funkcjonariusza
policji.
Ale może była do takich najść przyzwyczajona i czekała cierpliwie.
— Od jak dawna prowadzą państwo ten kabaret?
— W przyszłym miesiącu będzie jedenaście lat.
— Dużo gości przychodzi?
— To zależy od dnia.
Zobaczył kartonik i przeczytał: ,,Finish the night at Picratts the hottest spot
in Paris”. Pamiętał
trochę angielski, więc przetłumaczył: „Zakończcie noc u «Picratta» w najbardziej
podniecającym
miejscu Paryża”.
Słowo „podniecający” nie oddawało dokładnie sensu. Po angielsku wyrażało więcej:
„najgorętsze” miejsce w Paryżu, w dokładnym znaczeniu tego słowa.
Nie zmieniała wyrazu twarzy.
— Napije się pan czegoś?
Ale z góry wiedziała, że odmówi.
— Gdzie roznosicie te prospekty?
— Dajemy portierom w znanych hotelach, którzy potem wsuwają je swoim gościom,
przede
wszystkim Amerykanom. Późno w nocy, kiedy cudzoziemcy mają doić sławnych lokali
„i nie
wiedzą, co robić dalej, Pasikonik kręci się blisko i rozdaje im te reklamówki
albo wrzuca do
samochodów i taksówek. Rozumie pan, my zaczynamy robotę, kiedy inni ją kończą. ‘
Rozumiał.
Tutejsza klientela składała się z ludzi, którzy włóczyli się przedtem po całym
Montmartrze, a jeśli
nie znajdowali tego, co ich interesowało, w końcu próbowali szczęścia w
„Picratcie”.
— Muszą być wtedy na dużym rauszu?
— Oczywiście.
— Dużo ich było ostatniej nocy?
— To był poniedziałek. Wtedy nigdy nie ma wielkiego ruchu.
— Czy stamtąd, gdzie pani przebywa, widać, co się dzieje na sali?
Pokazała mu w głębi, na lewo od estrady, drzwi z napisem „Toalety”. Inne,
równoległe, na
prawo, nie były oznaczone.
— Siedzę tam prawie zawsze. Na ogół nie podajemy ciepłych dań. Ale czasem goście
żądają
zupy cebulowej, wątróbki albo langusty na zimno. Wtedy idę na chwilę do kuchni.
— Więc prawie zawsze jest pani na sali?
— Najczęściej. Pilnuję moich panienek i w odpowiedniej chwili podsuwam
bombonierkę,
kwiaty albo szmacianą maskotkę. Pan wie, jak to jest.
Nie próbowała blagować. Usiadła z westchnieniem ulgi i wysunęła jedną stopę z
kapcia. Stopa
była spuchnięta i gruzłowata.
— Co jeszcze pan chce wiedzieć? Ja pana nie popędzam, ale za chwilę muszę
zbudzić Freda.
To mężczyzna, potrzebuje więcej snu ode mnie.
— Kiedy się pani położyła?
— Około piątej. Ale czasem idę na górę dopiero o siódmej.
— Kiedy pani wstała?
— Przed godziną. Jak pan widzi, już pozamiatałam.
— Mąż poszedł spać w tym samym czasie co pani?
— Wszedł na górę pięć minut przede mną.
— Czy dzisiaj z samego rana nie chodził do miasta?
— Cały czas leżał w łóżku.
Stopniowo ogarniał ją niepokój, kiedy tak uporczywie dopytywał się o jej męża.
— Czy chodzi panu o niego?
— Raczej o dwóch mężczyzn, którzy byli tu dzisiaj, mniej więcej o drugiej nad
ranem. Siedzieli
w jednym z boksów. Przypomina pani sobie?
— Dwaj mężczyźni?
Obejrzała kolejno stoliki, jakby szukając w pamięci.
— Czy może pani określić miejsce, które zajmowała Arletta przed swoim drugim
występem?
— Tak. Była w towarzystwie swojego chłopaka. Nawet jej powiedziałam, że to
strata czasu.
— Przychodził często?
— Ostatnio był tu trzy albo cztery razy. Są tacy, co wpadają przypadkowo i
zakochują się w
jednej z dziewcząt. Ciągle im tłumaczę, że niech tam, jeden raz, kiedy nie mogą
się obejść, ale
prywatni absztyfikanci nie powinni tu wracać. Siedzieli w trzeciej loży, z
numerem sześć, tyłem do
ulicy. Dokładnie ich widziałam. Cały czas trzymał ją za ręce i gadał bez przerwy
z cielęcym
wyrazem twarzy, jak to oni zwykle.
— A w sąsiednim boksie?
— Nie było nikogo.
— Przez cały wieczór?
— Łatwo to sprawdzić. Jeszcze nie uprzątnęłam ze stolików. Gdyby tam ktoś
siedział, zostałyby
niedopałki papierosów albo cygar w popielniczce i ślady kieliszków na blacie.
Nie ruszyła się z miejsca, kiedy to sprawdzał.
— Nic nie widać.
— Innego dnia nie byłabym taka pewna. Ale w poniedziałek jest taki mortus, że
nawet
chcieliśmy zamykać. Daję słowo, przyszło może tuzin gości. Mąż powie to samo.
— Zna pani Oskara? — zapytał bez wstępów.
Siedziała nieporuszona, ale odniósł wrażenie, jakby stała się mniej chętna do
rozmowy.
— Jakiego Oskara?
— Mężczyzna w pewnym wieku, niski, krępy, szpakowaty.
— Takiego nie znam. Rzeźnik nazywa się Oskar, ale to wysoki brunet z wąsami.
Może Fred…
— Zechce go pani zawołać.
Został sam w tym purpurowym tunelu, gdzie w tle odcinał się jasny prostokąt
drzwi niczym
ekran, na którym poruszały się niewyraźne sylwetki, jak z dawnych kronik
filmowych.
Przed sobą na ścianie ujrzał zdjęcia Arletty w nieodmiennej czarnej sukni,
opinającej jej ciało
tak dokładnie, że wydawało się bardziej nagie niż na wyzywających fotografiach,
które miał w
kieszeni.
Rano u Lucasa nie zwrócił prawie na nią uwagi. To był drobny nocny ptak, jakich
spotykał
wiele. Zastanowiła go jednak młodość dziewczyny i wydało mu się, że coś tu nie
gra. Wciąż
pamiętał jej ochrypły głos. Tak mówią wszystkie o świcie, bo za dużo palą i za
dużo piją.
Przypomniał sobie jej niespokojne oczy i to, że mimo woli spojrzał na jej
piersi. Ale ponad
wszystko uderzyła go aura kobiecości, niemal ciepłego łóżka, którą wokół siebie
roztaczała.
Rzadko spotykał kogoś tak przepojonego seksem, choć to nie pasowało do
dziecinnej obawy w jej
spojrzeniu, a tym bardziej do mieszkania, które właśnie poznał, mieszkania ze
starannie
wyfroterowanym parkietem, schowkiem na szczotki, dobrze zaopatrzoną spiżarką.
— Fred zaraz schodzi.
— Pytała go pani?
— Chciałam wiedzieć, czy zauważył tamtych dwóch. Jest całkiem pewny, ,że nie
było nikogo
przy tym stoliku. Znaczy się przy czwartym. U nas, wie pan, stoliki w lożach są
numerowane. Przy
piątce siedział’ Amerykanin, który wypił prawie całą butelkę whisky, i duże
towarzystwo w
jedenastce. Désiré, kelner, potwierdzi to dzisiaj wieczór.
— Gdzie mieszka?
— Gdzieś na przedmieściu. Nie wiem dokładnie. Rano wraca do siebie pociągiem z
dworca
Saint–Lazare.
— Kogo jeszcze państwo zatrudniają?
— Pasikonika, który stoi przy drzwiach i jest także gońcem, a przy okazji
rozdaje prospekty. No
i orkiestrę, i dziewczęta.
— Ile ich jest?
— Prócz Arletty jest Betty Bruce, to jej fotografia, ta z lewej strony. Wykonuje
tańce
akrobatyczne. I Tania, która w przerwach między swoimi numerami gra na pianinie.
W tej chwili
to wszystko. Owszem, są i takie, które przychodzą z ulicy wypić kieliszek i
kogoś poderwać. Ale
nie należą do personelu. My stanowimy tutaj jakby rodzinę. Fred i ja nie mamy
wielkich ambicji.
Kiedy uzbieramy trochę pieniędzy, będziemy sobie żyć spokojnie w naszym domu w
Bourgival. O,
właśnie przyszedł mąż.
Niewysoki, lecz silnie zbudowany i dobrze się trzymający mężczyzna około
pięćdziesiątki, o
czarnych włosach, lekko tylko posiwiałych na skroniach, wyszedł z kuchni
wkładając marynarkę na
koszulę bez kołnierzyka. Widocznie ubrał się w pośpiechu, gdyż miał na sobie
spodnie od
smokinga i ranne pantofle na gołych stopach.
On też wydawał się spokojny, bardziej nawet od żony. Prawdopodobnie znał
Maigreta z
nazwiska, lecz widział go po raz pierwszy i szedł wolno, żeby lepiej mu się
przyjrzeć.
— Fred Alfonsi — przedstawił się wyciągając rękę. — Żona pana nie poczęstowała?
I jakby to stwierdzając, przesunął dłonią po stoliku numer cztery.
— Naprawdę niczego pan sobie nie życzy? Ale chyba nie będzie panu przeszkadzało,
jeśli Róża
da mi filiżankę kawy?
Tak miała na imię jego żona. Udała się na zaplecze, Alfonsi natomiast usiadł
przed komisarzem,
oparł łokcie na stoliku i czekał.
— Jest pan pewny, że nikt nie siedział właśnie tutaj ubiegłej nocy?
— Niech pan posłucha, panie komisarzu. Wiem, kim : pan jest, ale pan nic o mnie
nie wie.
Pewnie informował się już pan u swych kolegów z obyczajówki. Ci panowie
zaglądają czasem do
mnie, bo taka ich robota. Tak jest od lat. Jeśli nie powiedzieli, to powiedzą,
że nigdy nie znaleźli u
mnie żadnego naruszenia przepisów i że jestem spokojnym człowiekiem.
Te słowa brzmiały trochę dziwnie w zestawieniu z jego złamanym nosem i uszami
jak kalafiory
u eks–boksera.
— A więc kiedy mówię, że przy tym stoliku nie było nikogo, to znaczy, że nie
było. Mój zakład
jest skromny. Pracuje tutaj niewiele osób i zawsze jestem , na miejscu, żeby
mieć wszystko na oku.
Mogę powiedzieć dokładnie, ilu gości było ostatniej nocy. Wystarczy przejrzeć
rachunki w kasie,
bo mają wypisane numery stolików.
— Arletta ze swoim chłopcem zajmowała piątkę, tak?
— Szóstkę. Na prawo są numery parzyste: dwa, cztery, sześć, osiem, dziesięć,
dwanaście. Z
lewej nieparzyste.
— A przy stoliku obok?
— Ósmym? Mniej więcej o czwartej nad ranem siedziały tam dwie pary. Chyba
paryżanie,
którzy u nas nigdy nie byli i nie wiedzieli, gdzie tu jeszcze pójść. ‘ Ale
szybko się zorientowali, że
to nie dla nich. Wypili tylko jedną butelkę szampana i zaraz sobie poszli. A ja
zamknąłem lokal.
— Czyli przy tym stoliku ani przy żadnym innym nie widział pan dwóch samotnych
mężczyzn?
Jednego w średnim wieku, podobnego trochę do pana?
Jak człowiek, który wie, co jest grane. Fred Alfonsi odparł z uśmiechem:
— Jeśli będzie pan ze mną szczery, to, być może, spróbuję panu pomóc. Nie uważa
pan, że dość
tej zabawy w kotka i myszkę?
— Arletta nie żyje.
— Co takiego?
Aż podskoczył z wrażenia. Wstał, wzburzony, i krzyknął w stronę kuchni:
— Roza!… Roza!…
— Słyszę… Już idę…
— Arletta nie żyje!
— Co ty wygadujesz?
Nadbiegła zdumiewająco szybko jak na swoją tuszę.
— Arletta? — powtórzyła.
— Została uduszona dziś rano w swojej sypialni — dodał Maigret patrząc na nich
uważnie.
— Coś podobnego! A jaki drań…
— To właśnie chciałbym wiedzieć.
Roza głośno wytarła nos. Rzeczywiście mogła zaraz się rozpłakać. Wzrok utkwiła w
fotografii
dziewczyny na ścianie.
— Jak to się stało? — zapytał Fred kierując się do baru.
Z namysłem wybrał butelkę markowego koniaku, napełnił trzy kieliszki, pierwszy
podał żonie,
drugi postawił nie nalegając przed Maigretem, który w końcu umaczał w nim usta.
— Podsłuchała tutaj ostatniej nocy rozmowę dwóch mężczyzn o pewnej hrabinie.
— Jakiej hrabinie?
— Nie wiem. Jeden z nich nazywał się podobno Oskar.
Alfonsi ani drgnął.
— Po wyjściu stąd poszła na komisariat dzielnicowy, aby opowiedzieć, co
usłyszała. Następnie
przyprowadzono ją na Quai des Orf?vres.
— Dlatego ją uziemiono?
— Prawdopodobnie.
— Widziałaś tych dwóch, Roza?
Zaprzeczyła. Byli naprawdę zdumieni i oboje wyraźnie przejęci.
— Klnę się, panie komisarzu, że gdyby przyszło tu dwóch facetów, tobym wiedział
i niczego
nie ukrywał. Nie ma po co się przechytrzać. Pan dobrze wie, jak to bywa w
podobnych knajpach.
Ludzie nie przychodzą tu na jakieś ekstra występy ani żeby potańczyć przy dobrym
jazzie. To nie
jest elegancki kabaret. Czytał pan nasze reklamówki. Oni idą najpierw gdzie
indziej, bo szukają
czegoś rajcownego. Jeśli poderwą babkę, to u nas się nie pojawią. Ale jak nie
znajdą tego, czego
chcą, kończą balangę u nas. Mają już wtedy dobrze w czubie. Większość nocnych
taksiarzy ma z
nami układy, zresztą nie za darmo. Kiedy goście wychodzą z wytwornych lokali,
portierzy
informują ich dyskretnie. Przeważnie to cudzoziemcy, którym się zdaje, że
odkryją coś
nadzwyczajnego. A nadzwyczajna była tylko Arletta, kiedy się rozbierała. Przez
ćwierć sekundy,
po zdjęciu sukni, ukazywała się całkiem naga. Aby nie mieć kłopotów, kazałem się
jej wygolić, bo
tak jest podobno przyzwoiciej. Po występie prawie zawsze zapraszano ją do
któregoś ze stolików.
— Puszczała się? — spytał Maigret bez ogródek.
— W każdym razie nie tutaj. I nie w godzinach pracy. Dopóki lokal jest czynny,
nie pozwalam
im wychodzić. Starają się zatrzymać gości jak najdłużej, zachęcać do picia i
myślę, że obiecują im
spotkanie po robocie.
— I spotykają się?
— A jak pan myśli?
— Arletta również?
— Pewnie i jej się to zdarzało.
— A wczoraj z tym młodym człowiekiem?
— Na pewno nie. Ten miał, żeby tak powiedzieć, uczciwe zamiary. Któregoś
wieczoru trafił tu
przypadkiem ze swoim kolegą i z miejsca zakochał się w Arletcie. Był jeszcze
parę razy, ale nigdy
do zamknięcia. Pewnie wcześnie rano idzie do roboty.
— Czy miała innych stałych klientów?
— Pan chyba rozumie, że u nas takich nie ma. To goście z ulicy. Naturalnie,
wszyscy są do
siebie podobni, ale zawsze jacyś nowi.
— Miała przyjaciół?
— Nie wiem — odparł chłodno. Maigret spojrzał niepewnie na żonę Freda.
— Czy nie zdarzyło się panu…
— Proszę się nie krępować. Roza nie jest zazdrosna. Już kawał czasu to jej nie
obchodzi. A
jeśli pan chce wiedzieć, to owszem. Zdarzyło mi się.
— U niej?
— Nigdy nie przestąpiłem jej progu. Tutaj. W kuchni.
— Taki już jest. Znika na chwilę i nim się obejrzę, już jest z powrotem. A
później wraca
dziewczyna i otrzepuje się jak kura.
To ją bawiło.
— Wiedzą coś państwo o hrabinie?
— Jakiej hrabinie?
— Wszystko jedno. Chciałbym dostać adres Pasikonika. Jak ten chłopiec właściwie
się
nazywa?
— Thomas. Tyle o nim wiemy. Wychował się w sierocińcu. Nie umiem nawet
powiedzieć,
gdzie sypia. Ale znajdzie go pan dzisiaj po południu na wyścigach. To jego
największa pasja.
Jeszcze po jednym?
— Dziękuję.
— Jak pan myśli, zlecą się dziennikarze?
— Możliwe. Kiedy się dowiedzą.
Nie był pewny, czy Fred jest zadowolony z perspektywy takiej reklamy, czy na
odwrót, to go
irytuje.
— W każdym razie jestem do pańskiej dyspozycji. Myślę, że dzisiaj wieczór lepiej
otworzyć
lokal jak zwykle. Gdyby pan zechciał wpaść, to mógłby pan przesłuchać wszystkich
po kolei.
Kiedy Maigret wrócił na ulicę Notre–Dame–de–Lorette, samochodu prokuratora już
nie było.
Karetka ze zwłokami dziewczyny właśnie odjeżdżała. Przed bramą stała gromadka
przechodniów,
choć mniejsza, niż się spodziewał.
Zastał Janviera w stróżówce, przy telefonie. Inspektor odłożył słuchawkę i
zameldował:
— Są już wiadomości z Moulins. Oboje Leleu żyją, ojciec i matka oraz syn,
urzędnik w banku.
Ich córka, Jeanne Leleu, jest drobną brunetką z płaskim nosem, która opuściła
dom rodzinny przed’
trzema laty i nie dała znaku życia. Rodzice nie chcą nawet o niej słyszeć.
— Więc rysopis się nie zgadza?
— Nie. Tamta jest pięć centymetrów niższa od Arletty i chyba nie zoperowała
sobie nosa.
— Żadnych wiadomości o hrabinie?
— Jak dotąd nic. Wypytywałem lokatorów z klatki B. Jest ich sporo. Gruba
blondyna, co nas
obejrzała na schodach, jest szatniarką w teatrze. Zapewniła, że nic jej nie
obchodzi, co się dzieje
w domu, al