12429

Szczegóły
Tytuł 12429
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12429 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12429 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12429 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Georges Simenon Maigret w kabarecie Tytuł oryginału francuskiego Maigret au „Picratt’s” Przełożyła Zofia Bystrzycka ROZDZIAŁ PIERWSZY Nocna trasa policjanta Jussiaume wiodła codziennie — z różnicą do kilku minut — przez te same ulice. Obchód był zwykłą rutyną i Jussiaume obserwował tutejsze życie bez większego zainteresowania, jak ludzie mieszkający niedaleko dworca spoglądają na przyjazdy i odjazdy pociągów. Sypał topniejący śnieg i Jussiaume ukrył się na chwilę w bramie na rogu ulic Fontaine i Pigalle. Czerwony neon kabaretu „U Picratta”, jeden z nielicznych palących się jeszcze w tej dzielnicy, rzucał krwawe smugi na mokry chodnik. Był właśnie poniedziałek, najmniej ruchliwy dzień Montmartre’u. Jussiaume znał na pamięć kolejność, w jakiej zamykano tu lokale. Dojrzał, jak zgasł w końcu i szyld ,,Picratta”, a właściciel, niski i krępy, w nieprzemakalnym płaszczu narzuconym na smoking, wyszedł, by obracając korbą, spuścić żaluzje. Jakaś postać, o wyglądzie drobnego chłopca, przemknęła wzdłuż murów i zbiegła w dół ulicą Pigalle ku ulicy Blanche. Dwaj mężczyźni, z których jeden trzymał pod pachą futerał saksofonu, poszli w górę, do ulicy Clichy. Prawie jednocześnie człowiek w palcie z nastawionym kołnierzem skierował się w stronę skrzyżowania Saint–Georges. Policjant Jussiaume nie znał ich nazwisk, ledwie rozróżniał twarze, ale te sylwetki, jak wiele innych, miały dla niego określoną wymowę. Był pewny, że zaraz wyjdzie także chwiejąc się na zbyt wysokich obcasach, kobieta w krótkim, jasnym futrze i spiesznie się oddali, jakby się bała iść samotnie ulicą o czwartej nad ranem. Dzieliło ją tylko sto metrów od kamienicy, gdzie mieszkała. Zawsze dzwoniła, nim weszła, ponieważ o tej godzinie brama była zamknięta. W końcu pojawiły się jeszcze dwie dziewczyny; wychodziły zawsze razem, rozmawiały półgłosem i żegnały się parę kroków przed rogiem. Jedna z nich, starsza i wyższa, przeginając się w biodrach, szła w górę Pigalle, aż do ulicy Lepie. Niekiedy widział, że tam znikała w bramie swojej kamienicy. Druga spojrzała dzisiaj na niego jakby z wahaniem, może chciała mu coś powiedzieć. I zamiast pójść w dół Notre–Dame–de–Lorette, skierowała się do narożnego baru przy ulicy de Douai, gdzie się jeszcze świeciło. Wyglądała na podpitą. Szła z odkrytą głową i jej złote włosy rzuciły blask, gdy mijała latarnię. Ruchy miała niepewne, czasem się zatrzymywała, coś do siebie mamrocząc. Właściciel baru zapytał, jak dobrą znajomą: — Kawa, Arletto? — Wzmocniona. Uniósł się charakterystyczny zapach rumu zmieszanego z kawą. Nie spojrzała na grupkę mężczyzn raczących się przy ladzie. Patron oświadczył później: — Wyglądała na bardzo zmęczoną. Może dlatego zamówiła jeszcze jedną filiżankę z podwójnym rumem, a jej ręka długo szukała w torebce pieniędzy. — Dobranoc. — Dobranoc. Policjant Jussiaume zauważył, jak idąc w dół ulicy, szła jeszcze mniej pewnie. Gdy go mijała i dostrzegła w mroku, przystanęła i rzuciła: — Chce dożyć doniesienie w komisariacie. Odparł: — To proste. Wie pani, gdzie się znajduje. Komisariat mieścił się prawie naprzeciwko, właściwie na tyłach „Picratta”, przy ulicy La Rochefoucauld. Z miejsca, gdzie stali, widać było niebieską latarnię i rowery policjantów oparte o ścianę. Myślał jednak, że dziewczyna tam nie pójdzie. Lec; przecięła ulicę i weszła do środka. Było wpół do piątej, gdy znalazła się w słabo oświetlonym biurze.. Na miejscu był tylko brygadier Simon, i młody policjant bez stopnia. Powtórzyła: — Chcę złożyć doniesienie. — Słucham cię, mała — rzekł Simon, który dwadzieścia lat pełnił służbę w dzielnicy, i nic go nie mogło zaskoczyć. Była jaskrawo umalowana, a jej makijaż trochę się już rozmazał. Miała na sobie czarną jedwabną sukienkę pod okryciem ze sztucznych norek. Stała, lekko się kołysząc, z rękami na barierze, która dzieliła funkcjonariuszy od części przeznaczonej dla interesantów. — Chodzi o zbrodnię. — Została popełniona zbrodnia? Na ścianie wisiał duży elektryczny zegar i dziewczyna nań spojrzała, jakby ustawienie wskazówek mogło mieć jakieś znaczenie. — Tego nie wiem. — No to jaka zbrodnia? Brygadier mrugnął do młodego kolegi. — Ale będzie popełniona. Będzie, na pewno. — Kto cię o tym zawiadomił? Wydawało się, że z trudem zbiera myśli. — Dwaj faceci, niedawno. — Co za jedni? — Klienci. Pracuję w „Picratcie”. — Chyba już cię gdzieś widziałem. To ty się tam rozbierasz? Brygadier nigdy nie oglądał programu w „Picratcie” lecz zawsze rano i wieczorem mijał lokal i widział w gablocie obok drzwi powiększona fotografię tej tutaj jak zresztą i dwie mniejsze innych dziewczyn. — A więc, tak po prostu, klienci dali ci o tym znać? — Nie mnie. — A komu? — Rozmawiali ze sobą. — I ty to słyszałaś? — Tak. Ale nie wszystko. Zajmowali sąsiednią lożę. Ten szczegół brygadier Simon uznał za prawdziwy. Przechodząc obok kabaretu w godzinach, gdy tam sprzątano, widział przez otwarte drzwi ciemne, pomalowane na czerwono wnętrze z gładkim parkietem, a wokół ścian niskie boksy dla poszczególnych stolików. — Opowiadaj, kiedy to było? — Dzisiaj w nocy. Dwie godziny temu. Około drugiej nad ranem. Po moim pierwszym występie. — O czym rozmawiali? — Starszy powiedział, że zabije hrabinę. — Jaką hrabinę? — Nie wiem. — Kiedy? — Prawdopodobnie dzisiaj. — Nie bał się, że go usłyszysz? — Nie wiedział, że jestem po drugiej stronie. — Sama? — Nie, z klientem. — Znasz go? — Tak. — Kto to? — Wiem tylko, jak ma na imię. Nazywa się Albert. — On także to słyszał? — Myślę, że nie. — Dlaczego? — Bo trzymał mnie za ręce i mówił do mnie. — O miłości? — Tak. — Ale ty słyszałaś, o czym tamci rozmawiali? Pamiętasz dokładnie ich słowa? — Dokładnie to nie. — Jesteś pijana? — Trochę się zaprawiłam. Ale swoje wiem. — Pijesz tak co noc? — Nie tyle. — Właśnie z Albertem? — Zamówił tylko jedną butelkę szampana. Nie chciałam, żeby się wykosztował. — Nie jest zamożny? — To jeszcze szczeniak. — Kocha się w tobie? — Tak, chce, żebym rzuciła lokal. — Więc siedziałaś z nim, kiedy przyszli tamci dwa] i zajęli stolik za przepierzeniem? — Zgadza się. — Czy ich widziałaś? — Potem, z tyłu, kiedy już wychodzili. — Długo tam siedzieli? — Chyba z pół godziny. — Pili szampana z twoimi koleżankami? — Nie. Zdaje się, że wzięli koniak. — I natychmiast zaczęli mówić o hrabinie? — Nie od razu. Z początku nie zwracałam na nich uwagi. Aż nagle usłyszałam słowa: ,,Rozumiesz, ona jeszcze trzyma u siebie większość biżuterii. Ale jak tak dalej z nią będzie, to nie potrwa długo”. — Co to był za głos? — Starszego mężczyzny. Kiedy wychodzili, zauważyłam, że jeden z nich był niewysoki, barczysty i szpakowaty. Chyba on to powiedział. — Dlaczego tak sądzisz? — Bo drugi był młodszy i mówił inaczej. — Jak ten pierwszy był ubrany? — Nie pamiętam dokładnie. Myślę, że na ciemno, może na czarno. — Zostawili okrycia w szatni? — Pewnie tak. — Oświadczył więc, że hrabina posiada jeszcze część biżuterii, ale, jego zdaniem, to już długo nie potrwa. — Właśnie. — Powiedział, w jaki sposób ją zabije? Była bardzo młoda, w istocie o wiele młodsza, niż chciała się wydawać. Chwilami niczym mała dziewczynka ogarnięta paniką. Wtedy patrzyła na zegar, jakby w nim szukała odwagi. Kołysała się lekko na nogach, musiała być zupełnie wyczerpana. Brygadier czuł słaby zapach szminki i spoconego ciała dziewczyny. — Mówił, jak ją zabije? — powtórzył. — Już nie pamiętam. Nie byłam przecież sama. Nie mogłam ich słuchać cały czas. — Albert cię podmacywał? — Nie. Trzymał mnie za ręce. Ale ten starszy powiedział coś takiego: „Muszę skończyć z tym dzisiaj w nocy”. — To jeszcze nie znaczy, że ją zabije. Może chce tylko ją okraść. Albo to wierzyciel, który ma zamiar posłać do niej komornika. Zaprzeczyła z wyraźnym uporem: — Nie. — Skąd wiesz? — Bo tak nie było. — Powiedział wyraźnie, że ją zabije? — Na pewno to zrobi, Chociaż jego słów sobie nie przypominam. — A może to jakieś nieporozumienie? — Nie. — To wszystko się działo dwie godziny temu? — Może trochę wcześniej. — I wiedząc, że ktoś ma popełnić zbrodnię, przychodzisz dopiero teraz, żeby nas uprzedzić? — Byłam strasznie zdenerwowana. Nie mogłam wyjść z lokalu przed zamknięciem. Alfonsi jest bardzo surowy, jeśli o to chodzi. — Nawet gdybyś mu wszystko powiedziała? — Wtedy by na mnie krzyknął, żebym się zajęła swoimi sprawami. — Przypomnij sobie dokładnie, jakich słów użyli. — Nie mówili dużo. Nie wszystko słyszałam. Grała orkiestra. Potem był występ Tani. Brygadier zaczął robić notatki, lecz bez większego przekonania. — Znasz jakąś hrabinę? — Skądże! — A czy jest taka, co odwiedza knajpę? — Kobiety przychodzą rzadko. Nigdy nie słyszałam, żeby któraś była hrabiną. — Starałaś się zobaczyć tych dwóch facetów? — Nie miałam śmiałości. Bałam się. — Czego? — Bo mogliby się domyślić, że ich podsłuchuję. — Jak się do siebie zwracali? — Nie wiem dokładnie. Zdaje się, że jeden z nich ma na imię Oskar. Ale— nie jestem pewna. Za dużo wypiłam. Boli mnie głowa. Muszę się położyć. Jakbym wiedziała, że mi nie uwierzycie, tobym nie przyszła. — Siadaj. — Nie mogę sobie pójść? — Nie teraz. Wskazał jej ławkę przy ścianie, pod tablicą obwieszczeń administracyjnych. Ale zaraz wezwał ją z powrotem: — Jak się nazywasz? — Arletta. — Chodzi o twoje nazwisko. Masz dowód osobisty? Wyjęła go z torebki. Przeczytał: „Jeanne, Marie, Marcelle Leleu”. 24 lata, urodzona w Moulins, tancerka. Adres: „Paryż, ulica Notre–Dame–de–Lorette 42”. — Więc dlaczego Arletta? — To mój pseudonim teatralny. — Grałaś w teatrze? — Nie w prawdziwych teatrach. Wzruszył ramionami i oddał jej dokument po wypisaniu z niego danych. — Możesz usiąść. Szeptem zlecił młodemu koledze, żeby jej pilnował. Przeszedł do pokoju obok i stamtąd, by go nie słyszano, zadzwonił do Pogotowia Policyjnego. — Louis? Tu Simon z dzielnicy La Rochefoucauld… Nie macie u siebie jakiejś hrabiny, którą zamordowano tej nocy? — Dlaczego hrabiny? — Nie wiem. To może kawał. Mała wygląda na lekko trąconą. W każdym razie jest kompletnie zalana. Podobno słyszała, jak dwóch facetów kombinowało zabójstwo jakiejś hrabiny. Hrabiny, która posiada biżuterię. — Nie znam. I nic na tapecie. — Gdyby coś się w tym duchu wydarzyło, daj mi znać. Rozmawiali jeszcze chwilę o tym i owym. Gdy Simon wrócił do ogólnej sali, Arletta spała jak w poczekalni na dworcu. Wyglądała tak, że mimo woli poszukał wzrokiem bagażu przy jej nogach. O siódmej, gdy Jacquard zmienił brygadiera, dziewczyna ciągle jeszcze spała i Simon powiadomił kolegę, o co chodzi. Już miał wyjść, gdy się obudziła. Mimo to postanowił skończyć nocną służbę. Patrzyła zdziwiona na kogoś nowego, o czarnych wąsach, potem spojrzała niespokojnie na zegar i szybko się podniosła. — Muszę już iść — oświadczyła. — Chwileczkę, mała. — Czego pan ode mnie chce? — Może po drzemce lepiej sobie pani przypomni, co działo się tej nocy. Minę miała teraz naburmuszoną, a cerę tłustą, szczególnie przy epilowanych brwiach. — Nic więcej nie wiem. Chcę pójść do domu. — Co to był za Oskar? — Jaki Oskar? Miał przed sobą raport Simona, napisany w czasie gdy dziewczyna spała. — Ten, co chciał zabić hrabinę. — Wcale nie powiedziałam, że nazywa się Oskar. — No to jak? — Nie wiem. Nie pamiętam, co nagadałam. Trochę wypiłam. — Więc tę historię sobie zmyśliłaś? — Nieprawda. Słyszałam rozmowę dwóch mężczyzn za przegrodą. Ale tylko niektóre zdania. A może mi się wydawało. — Więc dlaczego do nas przyszłaś? — Bo trochę wypiłam. A jak się człowiek napije, to wszystko wygląda inaczej i od razu robi coś z niczego. — Była mowa o hrabinie? — Tak… Tak mi się wydaje. — O jej biżuterii? — Mówili o biżuterii. — I że załatwią jej właścicielkę? — Tak to zrozumiałam. Ale byłam natankowana. — Z kim piłaś? — Z różnymi klientami. — Iz tym Albertem? — Ja go nie znam. Znam ich wszystkich tylko z widzenia. — Oskara też? — Dlaczego powtarza pan ciągle to imię? — Poznałabyś go? — Widziałam go od tyłu. — Można równie dobrze poznać czyjeś plecy. — Bo ja wiem? Może. Z kolei ona spytała, jakby tknięta nagłą myślą: — Czy kogoś zamordowano? A ponieważ nikt nie odpowiedział, wyraźnie się zaniepokoiła. Na pewno miała potężnego kaca. Jej niebieskie tęczówki były mętne, a rozmazana pomadka uczyniła jej usta karykaturalnie szerokie. — Mogę wrócić do siebie? — Nie zaraz. — Nic nie zrobiłam. W pomieszczeniu znajdowało się teraz kilku funkcjonariuszy zajętych swoją robotą lub dzielących się nowinkami. Jacquard zadzwonił na Pogotowie Policyjne, ale tam dotąd nic nie wiedziano o śmierci hrabiny. Żeby mieć czyste sumienie, połączył się także z Quai des Orf?vres. Lucas, który właśnie objął służbę, trochę zaspany, powiedział, na wszelki wypadek: — Przyślijcie ją do mnie. I więcej o tym nie myślał. Z kolei pojawił się Maigret w płaszczu i kapeluszu i rzucił okiem na nocne raporty. Wciąż padało. Dzień zdawał się nasycony wilgocią i ludzie tego ranka byli w kiepskich nastrojach. Trochę po dziewiątej policjant z dziewiątej dzielnicy przyprowadził Arlettę. Był nowicjuszem i nie znał rozkładu budynku. Chodził od drzwi do drzwi, prowadząc za sobą dziewczynę. W końcu trafił do pokoju inspektorów, gdzie młody Lapointe palił papierosa siedząc na skraju biurka. — Szukani brygadiera Lucasa. Nie zauważył, jak Arletta i Lapointe spojrzeli na siebie znacząco; kiedy mu wskazano pokój obok, wszedł tam i zamknął drzwi. — Niech pani siada — powiedział Lucas do tancerki. Maigret, który jak zawsze robił mały obchód przed odprawą, stał właśnie przy kominku, nabijając fajkę. — Ta dziewczyna — wyjaśnił Lucas — twierdzi, że słyszała, jak dwaj mężczyźni planowali morderstwo jakiejś hrabiny. Zachowywała się teraz inaczej niż ubiegłej nocy. Bez namysłu ostro rzuciła: — Nigdy tego powiedziałam! — Oświadczyła pani, że słyszała dwóch mężczyzn… — Byłam pijana. — I to wszystko pani sobie wymyśliła? — Tak. — Dlaczego? — Nie wiem. Miałam chandrę. Nie chciało mi się wracać do domu i przypadkowo trafiłam na komisariat. Maigret, zaintrygowany, rzucił na nią okiem i dalej przeglądał papiery. — Czy to znaczy, że w ogóle nie było mowy o hrabinie? — Nie. — Ani słowa? — Może coś i słyszałam. Wie pan, jak to jest. Czasem złapie się jakieś słowo i zostaje w głowie. — Na przykład dzisiaj w nocy? — Być może. — I na tej podstawie ułożyła pani tę całą historię? — A pan, czy zawsze pamięta, co nawija, kiedy sobie popije? Maigret się uśmiechnął. Lucas jednak nie wytrzymał, zniecierpliwiony: — Czy pani zdaje sobie sprawę, że to jest przestępstwo? — Co? — Złożenie fałszywych zeznań. Może być pani za to pociągnięta do odpowiedzialności. — Wszystko mi jedno. Chcę wrócić do siebie i położyć się spać. — Mieszka pani sama? — No wie pan! Maigret znów się uśmiechnął. — Czy nie pamięta pani także gościa, z którym wypiła pani butelkę szampana, niejakiego Alberta, który trzymał panią za ręce? — Prawie niczego sobie nie przypominam. To normalka. Wszyscy w „Picratcie” poświadczą, że byłam zalana. — Od której godziny? — Zaczęłam wcześnie wieczorem, jak pan taki dokładny. — Z kim? — Sama. — Gdzie? — Wszędzie po trochu. W barach. Od razu widać, że nigdy pan nie był całkiem samotny. Zabrzmiało to nieco komicznie pod adresem niepozornego Lucasa, który bardzo chciał okazać się surowym. Czas mijał, z nawisłych chmur nieprzerwanie siąpił deszcz, zimny i monotonny. W biurach zaświecono lampy, wszędzie na podłodze widziało się mokre ślady. Lucas właściwie zajmował się inną sprawą: kradzieżą z włamaniem do składów na Quai de Javel i śpieszył się, by już wyjść. Spojrzał na Maigreta, jakby zadając mu pytanie: .,Co mam z nią zrobić? Rozległ się dzwonek wzywający na odprawę. Maigret wzruszył ramionami, miało to oznaczać: „Rób, co chcesz”. — Pani ma telefon? — spytał jeszcze brygadier. — Jest u dozorczyni. — Wynajmuje pani pokój? — Nie, mam własne mieszkanie. — I mieszka pani sama? — Już powiedziałam. — A nie boi się pani, że jak pani stąd wyjdzie, to spotka Oskara? — Chcę wrócić do domu. Nie można jej było przytrzymywać bez końca tylko dlatego, że naopowiadała niedorzeczności w dzielnicowym komisariacie. — Proszę dać znać, gdyby wydarzyło się coś nowego — rzekł Lucas, podnosząc się z miejsca. — Nie ma pani chyba zamiaru opuszczać miasta? — Nie. Dlaczego? Otworzył jej drzwi i patrzył, jak się oddala szerokim korytarzem. Przy schodach jakby się zawahała. Interesanci odprowadzali ją wzrokiem, czując, że należy do innego świata, świata, który żyje nocą. Wyglądała prawie nieprzyzwoicie w bezlitosnej jasności zimowego dnia. Lucas czuł jeszcze w pokoju jej zapach, zapach kobiety, niemal ciepłego łóżka. Zadzwonił znowu na Pogotowie Policyjne. — Macie coś o hrabinie? — Żadnej wiadomości. Potem otworzył drzwi do pokoju inspektorów: — Lapointe! — zawołał. Ktoś odpowiedział: — Właśnie wyszedł — Nie mówił dokąd? — Ma zaraz wrócić. — Jest rai potrzebny. Nie w sprawie Arletty ani tej hrabiny. Pojedzie ze mną na Javel. Lapointe wrócił po kwadransie. Obaj włożyli płaszcze i kapelusze i ruszyli w stronę metra Chatelet. Maigret wrócił od szefa, gdzie codziennie składano raporty, usiadł nad stertą akt, zapalił fajkę i postanowił nie ruszać się z miejsca przez cały ranek. Arletta wyszła z gmachu Policji Kryminalnej mniej więcej o pół do dziesiątej. Nikogo nie interesowało, czy wsiadła do metra lub autobusu, żeby dojechać na ulicę Notre– Dame–de–Lorette. Może wstąpiła do jakiegoś baru, by wypić białą kawę, zjeść rogalik? Dozorczyni nie zauważyła jej powrotu. Zresztą w tej kamienicy, niedaleko placu Saint— Georges, mieszkańcy bezustannie wchodzili i wychodzili. Około jedenastej dozorczyni wzięła się do zamiatania schodów na klatce B. Zdziwiło ją, że drzwi mieszkania Arletty są nie domknięte. Lapointe na Ja vel był roztargniony, niespokojny, i Lucas zapytał, czy dobrze się czuje. — Pewnie złapałem katar. Obaj wciąż jeszcze przesłuchiwali ludzi z sąsiedztwa okradzionych magazynów, gdy w biurze Maigreta zadzwonił telefon. — Tu komisarz z dzielnicy Saint–Georges. Był to posterunek na ulicy La Rochefoucauld, gdzie o piątej nad ranem zjawiła się Arletta, by w końcu usnąć na ławce. — Mój sekretarz melduje, że dziś rano wysłano do pana dziewczynę, Jeanne Leleu, zwaną Arletta, która oświadczyła, że podsłuchała rozmowę na temat morderstwa jakiejś hrabiny. — Nie znam dokładnie sprawy — odparł Maigret marszcząc brwi. — Nie żyje? — Tak. Znaleziono ją uduszoną w sypialni. — W łóżku? — Nie. — Była ubrana? — Tak. — W płaszczu? — Nie. W czarnej jedwabnej sukience. Przynajmniej tak mi doniesiono przed chwilą. Jeszcze tam nie byłem. Chciałem najpierw zadzwonić do pana. Zdaje się, że to coś poważnego. — Niewątpliwie. — Ciągle nic o hrabinie? — Jak dotąd nic. To może potrwać. — Zawiadomi pan prokuraturę? — Owszem. Wkrótce tam będą. — Myślę, że powinni. Dziwna sprawa, doprawdy. Mój dyżurny brygadier nie przejął się zbytnio dziewczyną, bo była nietrzeźwa. No, to na razie. — Na razie. Maigret chciał zabrać ze sobą Lucasa, ale na widok jego pustego biurka przypomniał sobie o kradzieży na Javel. Lapointe’a także nie było. Wrócił Janvier w mokrym i sztywnym od zimna płaszczu nieprzemakalnym. — Idziemy! Jak zwykle włożył do kieszeni dwie fajki. ROZDZIAŁ DRUGI Janvier zatrzymał nieduży samochód Policji Kryminalnej przy krawężniku i obaj jednocześnie podnieśli głowy, sprawdzając numer kamienicy. Potem, trochę zaskoczeni, spojrzeli na siebie. Na chodniku nie było zgromadzonych przechodniów. Nikogo także w bramie ani na podwórzu i policjant wysłany przez komisariat, aby rozpędzać gapiów, przechadzał się jedynie w pewnej odległości. Wkrótce zrozumieli przyczynę tej dość niezwykłej sytuacji. Beulant, komisarz dzielnicowy, ukazał się w drzwiach stróżówki. Obok niego stała dozorczyni, rosła, opanowana kobieta o bystrym wyrazie twarzy. — Pani Boue — przedstawił ją. — Żona jednego z naszych, sierżantów. Kiedy znalazła ciało, zamknęła drzwi własnym kluczem i zeszła, by powiadomić mnie telefonicznie. W domu nikt jeszcze nic nie wie. Kobieta lekko pochyliła głowę, jakby usłyszała komplement. — Jest ktoś na górze? — spytał Maigret. — Inspektor Lognon i lekarz sądowy. Przeprowadziłem długą rozmowę z panią Boue i wspólnie staraliśmy się dociec, o jaką hrabinę może tu chodzić. — Nie znam żadnej hrabiny w naszej dzielnicy — powiedziała. Po jej zachowaniu, głosie, sposobie mówienia widać było, że chce się okazać przykładnym świadkiem. — To nie była zła dziewczyna. Rzadko ją widywałam, bo wracała o świcie i potem niemal cały dzień spała. — Od dawna tu mieszka? — Dwa lata. Zajmuje dwa pokoiki na klatce B, od podwórza. — Często przyjmowała gości? — Właściwie nigdy. — A mężczyzn? — Jeśli nawet, to ich nie widziałam. Jedynie na początku, kiedy się sprowadziła i przywieziono meble, zauważyłam, raz czy dwa, starszego, krępego, niskiego mężczyznę, którego wzięłam za jej” ojca. Słowem się do mnie nie odezwał. Na ile się orientuję, od tamtego czasu tu nie bywał. W domu jest wielu lokatorów. To przeważnie biura w klatce A. Ruch jest duży. — Niedługo może wrócę, by z panią jeszcze pomówić. Kamienica była nieco staroświecka. Na lewo i prawo wiodły ciemne schody. Wszędzie wisiały tabliczki „z imitacji marmuru, niektóre emaliowane. Ogłaszały na antresoli usługi fryzjera damskiego, na pierwszym piętrze masażystki, na drugim wytwórni sztucznych kwiatów, pośrednika, a nawet jasnowidzącej. Bruk na podwórzu lśnił od wilgoci, w głębi były drzwi oznaczone czarną literą „B”. Weszli na trzecie piętro, zostawiając na stopniach wilgotne ślady; tylko jedne drzwi się otworzyły,’ gdy je mijali. Wyjrzała z nich tęga kobieta z rzadkimi włosami w papilotach. Obejrzała ich ciekawie i zamknęła drzwi na klucz. Był tu już inspektor Lognon z dzielnicy Saint–Georges, ponury jak zawsze, a spojrzenie, które rzucił Maigretowi, mówiło wyraźnie: „Wiedziałem, że tak będzie”. To zaś nie dotyczyło uduszonej dziewczyny, lecz faktu, że na miejsce zbrodni, dokonanej w jego dzielnicy, wysłano go wprawdzie, lecz oto natychmiast zjawia się Maigret, by mu odebrać sprawę. — Niczego nie tknąłem — podkreślił bardzo oficjalnie. — Lekarz znajduje się jeszcze w sypialni. Mieszkania w taką pogodę nie mogą wyglądać przytulnie. Był to jeden z owych dni, kiedy człowiek zadaje sobie pytanie, dlaczego się urodził i dlaczego tak się męczy przez całe życie. Pierwszy pokój był rodzajem saloniku. Ładnie umeblowany, bardzo czysty i, wbrew oczekiwaniu, w idealnym porządku. Zwracała uwagę posadzka, wyfroterowana starannie jak w klasztorze, unosił się tu przyjemny zapach pasty. Należało się dowiedzieć, czy Arletta sama zajmowała się sprzątaniem. Przez uchylone drzwi zobaczyli doktora Pasquier, który wkładał płaszcz i chował do torby narzędzia. Na białej koziej skórze, przy zasłanym łóżku, leżały zwłoki Arletty w czarnej sukience, z odrzuconym bezwładnie białym ramieniem. Włosy jej połyskiwały rudawo. Najbardziej wzruszał go zawsze jakiś nieważny szczegół i teraz Maigret poczuł lekki skurcz serca na widok stopy w pantofelku na szpilce i drugiej obok, rozzutej, której palce widoczne były przez cienką, zachlapaną błotem pończochę, z oczkiem puszczonym od pięty za kolano. — Oczywiście, jest martwa — rzekł lekarz. — Typ, który to zrobił, dusił ją do skutku. — Można określić czas zgonu? — Nie więcej niż półtorej godziny temu. Stężenie pośmiertne jeszcze się nie zaczęło. Maigret ujrzał niedaleko łóżka, za drzwiami, otwartą szafę, w której wisiały przeważnie czarne wieczorowe suknie. — Sądzi pan, że zaatakowano ją od tyłu? — Możliwe, bo nie widzę śladów walki. Czy raport mam przesłać panu? — Jeśli pan łaskaw. Sypialnia urządzona była z pewną kokieterią, nie przypominała w niczym sypialni tancerki z nocnego lokalu. Jak w saloniku, panował tu idealny porządek, z wyjątkiem futerka imitującego norki, które leżało niedbale w poprzek łóżka i torebki na sofce. Maigret wyjaśnił lekarzowi: — Opuściła Quai des Orf?vres mniej więcej o pół do dziesiątej. Jeśli wzięła taksówkę, przyjechała tu o dziesiątej. Gdyby jechała autobusem lub metrem, wróciłaby zapewne trochę później. I z miejsca ją napadnięto. Zbliżał się do szafy, oglądając posadzkę. — Ktoś już na nią czekał. Ukrył się tutaj i chwycił ją za gardło, kiedy zdjęła płaszcz. Wszystko to stało się całkiem niedawno. Rzadko mieli okazję zjawić się tak szybko na miejscu zbrodni. — Czy będę jeszcze potrzebny? — zagadnął lekarz. Wyszedł, a komisarz Beulant spytał również, czy jego obecność jest konieczna do czasu przybycia prokuratora i natychmiast udał się do swego biura, które mieściło się tuż obok. Lognon stał w kącie z obrażoną miną na znak, że i on czuje się tutaj niepotrzebny. — Nic pan nie znalazł? — spytał go Maigret nabijając fajkę. — Zajrzałem tylko do szuflad. Proszę spojrzeć do tej1 na lewo, w komodzie. Pełna była zdjęć Arletty. Głównie reklamowych, jak tamte, wiszące w gablocie „Picratta”. Przedstawiały ją w czarnej jedwabnej sukni, choć innej niż ta codzienna, w której leżała przed nimi. Wieczorowa była nadzwyczaj obcisła. — Jest pan z tej dzielnicy, Lognon, widział pan kiedyś jej program? — Nie, nigdy, ale wiem, na czym polega. Jak pan widzi z tych fotografii na wierzchu, wyginała się niby to tańcząc w rytmie muzyki, a jednocześnie zdejmowała powoli suknię, pod którą nie miała niczego. Na koniec numeru była całkiem do rosołu. — Długi, bulwiasty nos Lognona jakby się poruszał i czerwieniał. — One podobno tak właśnie zabawiają publiczność w Ameryce. A kiedy była już bez niczego, wtedy gasło światło. — Dodał niepewnie: — Niech pan zajrzy pod sukienkę. A gdy Maigret, zdziwiony, stał bez ruchu: — Lekarz, który ją badał, zawołał mnie, żebym to zobaczył, Jest całkiem wygolona. Nawet na ulicy nie nosiła niczego pod spodem. Wszyscy trzej czuli się zażenowani. Żaden z nich, jakby się umówili, nie miał odwagi zbliżyć się do ciała na koziej skórze, które zachowało w sobie coś rozwiązłego. Maigret rzucił okiem na pozostałe, chyba amatorskie zdjęcia w mniejszym formacie. Były to akty dziewczyny w pozach wymyślnie erotycznych. — Znajdźcie mi jakąś kopertę — powiedział. Oczywiście na twarzy tego durnia Lognona zawitał drwiący uśmieszek; na pewno myślał, że komisarz zabiera zdjęcia, żeby się nimi do woli podniecać u siebie w biurze. Janvier rozpoczął dokładne oględziny sąsiedniego pokoju i ciągle uderzała ich sprzeczność między tym, co znajdowali, a rodzajem zdjęć; między jej trybem życia, a wyglądem mieszkania. W szafce ściennej schowana była kuchenka naftowa, dwa czyste garnki, talerze, sztućce, filiżanki, świadczące o tym, że przynajmniej czasem sama gotowała. W skrzynce za oknem od strony podwórza były jajka, masło, seler i dwa kotlety. Druga szafka pełna była szczotek, ścierek, pudełek z pastą i wszystko to kojarzyło się z uregulowaną egzystencją zwykłej gospodyni, dumnej ze swego mieszkania, nawet przesadnie o niego dbającej. Na próżno szukali korespondencji, jakichś dokumentów. Tu i tam leżało trochę ilustrowanych magazynów, lecz nie było książek, prócz książki kucharskiej i słownika francusko–angielskiego. Żadnych fotografii rodziny, przyjaciół czy sentymentalnych pamiątek, które można znaleźć w każdym niemal domu. Natomiast cała kolekcja pantofli prawie nie używanych, na niebotycznych obcasach; widocznie Arletta namiętnie je kupowała, lecz stopy miała zbyt wrażliwe, aby je często nosić. W torebce puderniczka, klucze, pomadka do ust, dowód osobisty, chusteczka. Dowód Maigret włożył do kieszeni. Czuł się nieswojo w tych dwóch .nagrzanych przez kaloryfery pokoikach. Zwrócił się do Janviera: — Zaczekasz na prokuratora. Ja chyba tu jeszcze wrócę. Niedługo przyjdzie ekipa techniczna. Ponieważ nie znaleziono koperty, wsunął zdjęcia w kieszeń płaszcza, uśmiechnął się do Lognona, którego koledzy przezwali Fajtłapą, i skierował się do wyjścia. Czekała ich w tym domu żmudna i długa robota. Należało przesłuchać wszystkich lokatorów, między innymi tęgą kobietę w lokówkach, która zapewne interesowała się życiem sąsiadów i może widziała mordercę, jak szedł na górę lub stamtąd wracał. Maigret po drodze wstąpił do stróżówki, zapytał panią Boue, czy może ‘zadzwonić z aparatu stojącego przy łóżku, pod zdjęciem jej męża w mundurze. — Czy Lucas już wrócił? — zapytał, gdy się połączył z Wydziałem Kryminalnym. Podyktował dane z dowodu Arletty obecnemu tam inspektorowi. — Skontaktuj się z Moulins. Trzeba ustalić, „czy miała rodzinę. Chyba są tam ludzie, którzy ją znali. Jeśli rodzice żyją, trzeba ich powiadomić. Myślę, że wkrótce przyjadą. Oddalał się chodnikiem wznoszącym się ku ulicy Pigalle, kiedy usłyszał zatrzymujące się auto. To przyjechał prokurator. .Zaraz powinni się zjawić technicy. Wolał być nieobecny, kiedy z dwadzieścia osób tłoczyć się będzie w dwóch małych pokojach, gdzie nikt jeszcze nie ruszył z miejsca ciała denatki. Na lewo znajdowała się piekarnia, na prawo sklep z winami z żółtym szyldem. Gdy zapadła noc, kabaret „U Picratta” był tu zapewne najbardziej widoczny ze swym jaskrawym neonem na ciemnym tle sąsiednich domów. W dzień jednak można było przejść obok, nie domyślając się istnienia tego lokalu. Od frontu były tylko drzwi i jedna gablota, a w deszczu, przy takiej pogodzie, wiszące tam fotografie wyglądały ponuro, nabierały jakiejś dwuznaczności. Minęło południe i Maigreta zdziwiły otwarte drzwi. W środku paliła się jedyna żarówka, a jakaś kobieta zamiatała podłogę między stolikami. — Czy zastałem właściciela? — rzucił pytanie. Obejrzała go spokojnie, ze szczotką w ręku, i zagadnęła: — W jakiej sprawie? — Chciałbym z nim porozmawiać. — Śpi. Jestem jego żoną. Miała chyba pięćdziesiątkę, może nawet więcej. Była tęga, ale żwawa, o ładnych brązowych oczach w nabrzmiałej twarzy. — Komisarz Maigret z Policji Kryminalnej. Nie wyglądała na zaniepokojoną. — Proszę siadać. Wewnątrz panował mrok, a czerwone ściany i boazerie wydawały się niemal czarne. Tylko butelki za barem, umieszczonym blisko drzwi, lśniły odbiciem dziennego światła. Sala była bardzo długa, z niskim sufitem. Wąska estrada dla orkiestry, pianino, harmonia w pokrowcu, a naokoło parkietu do tańca wznosiły się przepierzenia na około półtora metra, tworząc rodzaj boksów, w których goście mogli się czuć izolowani od reszty. — Mam zbudzić Freda? Była w kapciach i w szarym fartuchu na znoszonej sukni. Nie zdążyła się jeszcze umyć ani uczesać. — Bywa tu pani także w nocy? Rzekła po prostu: — Obsługuję toalety i zajmuję się kuchnią, kiedy goście chcą coś zjeść. — Mieszka pani na miejscu? — Na półpiętrze. Z tyłu, z kuchni, są schody do naszego mieszkania. Ale posiadamy także dom w Bourgival, dokąd jeździmy, kiedy lokal jest zamknięty. Wciąż była spokojna, choć na pewno irytowała ją obecność ważnego funkcjonariusza policji. Ale może była do takich najść przyzwyczajona i czekała cierpliwie. — Od jak dawna prowadzą państwo ten kabaret? — W przyszłym miesiącu będzie jedenaście lat. — Dużo gości przychodzi? — To zależy od dnia. Zobaczył kartonik i przeczytał: ,,Finish the night at Picratts the hottest spot in Paris”. Pamiętał trochę angielski, więc przetłumaczył: „Zakończcie noc u «Picratta» w najbardziej podniecającym miejscu Paryża”. Słowo „podniecający” nie oddawało dokładnie sensu. Po angielsku wyrażało więcej: „najgorętsze” miejsce w Paryżu, w dokładnym znaczeniu tego słowa. Nie zmieniała wyrazu twarzy. — Napije się pan czegoś? Ale z góry wiedziała, że odmówi. — Gdzie roznosicie te prospekty? — Dajemy portierom w znanych hotelach, którzy potem wsuwają je swoim gościom, przede wszystkim Amerykanom. Późno w nocy, kiedy cudzoziemcy mają doić sławnych lokali „i nie wiedzą, co robić dalej, Pasikonik kręci się blisko i rozdaje im te reklamówki albo wrzuca do samochodów i taksówek. Rozumie pan, my zaczynamy robotę, kiedy inni ją kończą. ‘ Rozumiał. Tutejsza klientela składała się z ludzi, którzy włóczyli się przedtem po całym Montmartrze, a jeśli nie znajdowali tego, co ich interesowało, w końcu próbowali szczęścia w „Picratcie”. — Muszą być wtedy na dużym rauszu? — Oczywiście. — Dużo ich było ostatniej nocy? — To był poniedziałek. Wtedy nigdy nie ma wielkiego ruchu. — Czy stamtąd, gdzie pani przebywa, widać, co się dzieje na sali? Pokazała mu w głębi, na lewo od estrady, drzwi z napisem „Toalety”. Inne, równoległe, na prawo, nie były oznaczone. — Siedzę tam prawie zawsze. Na ogół nie podajemy ciepłych dań. Ale czasem goście żądają zupy cebulowej, wątróbki albo langusty na zimno. Wtedy idę na chwilę do kuchni. — Więc prawie zawsze jest pani na sali? — Najczęściej. Pilnuję moich panienek i w odpowiedniej chwili podsuwam bombonierkę, kwiaty albo szmacianą maskotkę. Pan wie, jak to jest. Nie próbowała blagować. Usiadła z westchnieniem ulgi i wysunęła jedną stopę z kapcia. Stopa była spuchnięta i gruzłowata. — Co jeszcze pan chce wiedzieć? Ja pana nie popędzam, ale za chwilę muszę zbudzić Freda. To mężczyzna, potrzebuje więcej snu ode mnie. — Kiedy się pani położyła? — Około piątej. Ale czasem idę na górę dopiero o siódmej. — Kiedy pani wstała? — Przed godziną. Jak pan widzi, już pozamiatałam. — Mąż poszedł spać w tym samym czasie co pani? — Wszedł na górę pięć minut przede mną. — Czy dzisiaj z samego rana nie chodził do miasta? — Cały czas leżał w łóżku. Stopniowo ogarniał ją niepokój, kiedy tak uporczywie dopytywał się o jej męża. — Czy chodzi panu o niego? — Raczej o dwóch mężczyzn, którzy byli tu dzisiaj, mniej więcej o drugiej nad ranem. Siedzieli w jednym z boksów. Przypomina pani sobie? — Dwaj mężczyźni? Obejrzała kolejno stoliki, jakby szukając w pamięci. — Czy może pani określić miejsce, które zajmowała Arletta przed swoim drugim występem? — Tak. Była w towarzystwie swojego chłopaka. Nawet jej powiedziałam, że to strata czasu. — Przychodził często? — Ostatnio był tu trzy albo cztery razy. Są tacy, co wpadają przypadkowo i zakochują się w jednej z dziewcząt. Ciągle im tłumaczę, że niech tam, jeden raz, kiedy nie mogą się obejść, ale prywatni absztyfikanci nie powinni tu wracać. Siedzieli w trzeciej loży, z numerem sześć, tyłem do ulicy. Dokładnie ich widziałam. Cały czas trzymał ją za ręce i gadał bez przerwy z cielęcym wyrazem twarzy, jak to oni zwykle. — A w sąsiednim boksie? — Nie było nikogo. — Przez cały wieczór? — Łatwo to sprawdzić. Jeszcze nie uprzątnęłam ze stolików. Gdyby tam ktoś siedział, zostałyby niedopałki papierosów albo cygar w popielniczce i ślady kieliszków na blacie. Nie ruszyła się z miejsca, kiedy to sprawdzał. — Nic nie widać. — Innego dnia nie byłabym taka pewna. Ale w poniedziałek jest taki mortus, że nawet chcieliśmy zamykać. Daję słowo, przyszło może tuzin gości. Mąż powie to samo. — Zna pani Oskara? — zapytał bez wstępów. Siedziała nieporuszona, ale odniósł wrażenie, jakby stała się mniej chętna do rozmowy. — Jakiego Oskara? — Mężczyzna w pewnym wieku, niski, krępy, szpakowaty. — Takiego nie znam. Rzeźnik nazywa się Oskar, ale to wysoki brunet z wąsami. Może Fred… — Zechce go pani zawołać. Został sam w tym purpurowym tunelu, gdzie w tle odcinał się jasny prostokąt drzwi niczym ekran, na którym poruszały się niewyraźne sylwetki, jak z dawnych kronik filmowych. Przed sobą na ścianie ujrzał zdjęcia Arletty w nieodmiennej czarnej sukni, opinającej jej ciało tak dokładnie, że wydawało się bardziej nagie niż na wyzywających fotografiach, które miał w kieszeni. Rano u Lucasa nie zwrócił prawie na nią uwagi. To był drobny nocny ptak, jakich spotykał wiele. Zastanowiła go jednak młodość dziewczyny i wydało mu się, że coś tu nie gra. Wciąż pamiętał jej ochrypły głos. Tak mówią wszystkie o świcie, bo za dużo palą i za dużo piją. Przypomniał sobie jej niespokojne oczy i to, że mimo woli spojrzał na jej piersi. Ale ponad wszystko uderzyła go aura kobiecości, niemal ciepłego łóżka, którą wokół siebie roztaczała. Rzadko spotykał kogoś tak przepojonego seksem, choć to nie pasowało do dziecinnej obawy w jej spojrzeniu, a tym bardziej do mieszkania, które właśnie poznał, mieszkania ze starannie wyfroterowanym parkietem, schowkiem na szczotki, dobrze zaopatrzoną spiżarką. — Fred zaraz schodzi. — Pytała go pani? — Chciałam wiedzieć, czy zauważył tamtych dwóch. Jest całkiem pewny, ,że nie było nikogo przy tym stoliku. Znaczy się przy czwartym. U nas, wie pan, stoliki w lożach są numerowane. Przy piątce siedział’ Amerykanin, który wypił prawie całą butelkę whisky, i duże towarzystwo w jedenastce. Désiré, kelner, potwierdzi to dzisiaj wieczór. — Gdzie mieszka? — Gdzieś na przedmieściu. Nie wiem dokładnie. Rano wraca do siebie pociągiem z dworca Saint–Lazare. — Kogo jeszcze państwo zatrudniają? — Pasikonika, który stoi przy drzwiach i jest także gońcem, a przy okazji rozdaje prospekty. No i orkiestrę, i dziewczęta. — Ile ich jest? — Prócz Arletty jest Betty Bruce, to jej fotografia, ta z lewej strony. Wykonuje tańce akrobatyczne. I Tania, która w przerwach między swoimi numerami gra na pianinie. W tej chwili to wszystko. Owszem, są i takie, które przychodzą z ulicy wypić kieliszek i kogoś poderwać. Ale nie należą do personelu. My stanowimy tutaj jakby rodzinę. Fred i ja nie mamy wielkich ambicji. Kiedy uzbieramy trochę pieniędzy, będziemy sobie żyć spokojnie w naszym domu w Bourgival. O, właśnie przyszedł mąż. Niewysoki, lecz silnie zbudowany i dobrze się trzymający mężczyzna około pięćdziesiątki, o czarnych włosach, lekko tylko posiwiałych na skroniach, wyszedł z kuchni wkładając marynarkę na koszulę bez kołnierzyka. Widocznie ubrał się w pośpiechu, gdyż miał na sobie spodnie od smokinga i ranne pantofle na gołych stopach. On też wydawał się spokojny, bardziej nawet od żony. Prawdopodobnie znał Maigreta z nazwiska, lecz widział go po raz pierwszy i szedł wolno, żeby lepiej mu się przyjrzeć. — Fred Alfonsi — przedstawił się wyciągając rękę. — Żona pana nie poczęstowała? I jakby to stwierdzając, przesunął dłonią po stoliku numer cztery. — Naprawdę niczego pan sobie nie życzy? Ale chyba nie będzie panu przeszkadzało, jeśli Róża da mi filiżankę kawy? Tak miała na imię jego żona. Udała się na zaplecze, Alfonsi natomiast usiadł przed komisarzem, oparł łokcie na stoliku i czekał. — Jest pan pewny, że nikt nie siedział właśnie tutaj ubiegłej nocy? — Niech pan posłucha, panie komisarzu. Wiem, kim : pan jest, ale pan nic o mnie nie wie. Pewnie informował się już pan u swych kolegów z obyczajówki. Ci panowie zaglądają czasem do mnie, bo taka ich robota. Tak jest od lat. Jeśli nie powiedzieli, to powiedzą, że nigdy nie znaleźli u mnie żadnego naruszenia przepisów i że jestem spokojnym człowiekiem. Te słowa brzmiały trochę dziwnie w zestawieniu z jego złamanym nosem i uszami jak kalafiory u eks–boksera. — A więc kiedy mówię, że przy tym stoliku nie było nikogo, to znaczy, że nie było. Mój zakład jest skromny. Pracuje tutaj niewiele osób i zawsze jestem , na miejscu, żeby mieć wszystko na oku. Mogę powiedzieć dokładnie, ilu gości było ostatniej nocy. Wystarczy przejrzeć rachunki w kasie, bo mają wypisane numery stolików. — Arletta ze swoim chłopcem zajmowała piątkę, tak? — Szóstkę. Na prawo są numery parzyste: dwa, cztery, sześć, osiem, dziesięć, dwanaście. Z lewej nieparzyste. — A przy stoliku obok? — Ósmym? Mniej więcej o czwartej nad ranem siedziały tam dwie pary. Chyba paryżanie, którzy u nas nigdy nie byli i nie wiedzieli, gdzie tu jeszcze pójść. ‘ Ale szybko się zorientowali, że to nie dla nich. Wypili tylko jedną butelkę szampana i zaraz sobie poszli. A ja zamknąłem lokal. — Czyli przy tym stoliku ani przy żadnym innym nie widział pan dwóch samotnych mężczyzn? Jednego w średnim wieku, podobnego trochę do pana? Jak człowiek, który wie, co jest grane. Fred Alfonsi odparł z uśmiechem: — Jeśli będzie pan ze mną szczery, to, być może, spróbuję panu pomóc. Nie uważa pan, że dość tej zabawy w kotka i myszkę? — Arletta nie żyje. — Co takiego? Aż podskoczył z wrażenia. Wstał, wzburzony, i krzyknął w stronę kuchni: — Roza!… Roza!… — Słyszę… Już idę… — Arletta nie żyje! — Co ty wygadujesz? Nadbiegła zdumiewająco szybko jak na swoją tuszę. — Arletta? — powtórzyła. — Została uduszona dziś rano w swojej sypialni — dodał Maigret patrząc na nich uważnie. — Coś podobnego! A jaki drań… — To właśnie chciałbym wiedzieć. Roza głośno wytarła nos. Rzeczywiście mogła zaraz się rozpłakać. Wzrok utkwiła w fotografii dziewczyny na ścianie. — Jak to się stało? — zapytał Fred kierując się do baru. Z namysłem wybrał butelkę markowego koniaku, napełnił trzy kieliszki, pierwszy podał żonie, drugi postawił nie nalegając przed Maigretem, który w końcu umaczał w nim usta. — Podsłuchała tutaj ostatniej nocy rozmowę dwóch mężczyzn o pewnej hrabinie. — Jakiej hrabinie? — Nie wiem. Jeden z nich nazywał się podobno Oskar. Alfonsi ani drgnął. — Po wyjściu stąd poszła na komisariat dzielnicowy, aby opowiedzieć, co usłyszała. Następnie przyprowadzono ją na Quai des Orf?vres. — Dlatego ją uziemiono? — Prawdopodobnie. — Widziałaś tych dwóch, Roza? Zaprzeczyła. Byli naprawdę zdumieni i oboje wyraźnie przejęci. — Klnę się, panie komisarzu, że gdyby przyszło tu dwóch facetów, tobym wiedział i niczego nie ukrywał. Nie ma po co się przechytrzać. Pan dobrze wie, jak to bywa w podobnych knajpach. Ludzie nie przychodzą tu na jakieś ekstra występy ani żeby potańczyć przy dobrym jazzie. To nie jest elegancki kabaret. Czytał pan nasze reklamówki. Oni idą najpierw gdzie indziej, bo szukają czegoś rajcownego. Jeśli poderwą babkę, to u nas się nie pojawią. Ale jak nie znajdą tego, czego chcą, kończą balangę u nas. Mają już wtedy dobrze w czubie. Większość nocnych taksiarzy ma z nami układy, zresztą nie za darmo. Kiedy goście wychodzą z wytwornych lokali, portierzy informują ich dyskretnie. Przeważnie to cudzoziemcy, którym się zdaje, że odkryją coś nadzwyczajnego. A nadzwyczajna była tylko Arletta, kiedy się rozbierała. Przez ćwierć sekundy, po zdjęciu sukni, ukazywała się całkiem naga. Aby nie mieć kłopotów, kazałem się jej wygolić, bo tak jest podobno przyzwoiciej. Po występie prawie zawsze zapraszano ją do któregoś ze stolików. — Puszczała się? — spytał Maigret bez ogródek. — W każdym razie nie tutaj. I nie w godzinach pracy. Dopóki lokal jest czynny, nie pozwalam im wychodzić. Starają się zatrzymać gości jak najdłużej, zachęcać do picia i myślę, że obiecują im spotkanie po robocie. — I spotykają się? — A jak pan myśli? — Arletta również? — Pewnie i jej się to zdarzało. — A wczoraj z tym młodym człowiekiem? — Na pewno nie. Ten miał, żeby tak powiedzieć, uczciwe zamiary. Któregoś wieczoru trafił tu przypadkiem ze swoim kolegą i z miejsca zakochał się w Arletcie. Był jeszcze parę razy, ale nigdy do zamknięcia. Pewnie wcześnie rano idzie do roboty. — Czy miała innych stałych klientów? — Pan chyba rozumie, że u nas takich nie ma. To goście z ulicy. Naturalnie, wszyscy są do siebie podobni, ale zawsze jacyś nowi. — Miała przyjaciół? — Nie wiem — odparł chłodno. Maigret spojrzał niepewnie na żonę Freda. — Czy nie zdarzyło się panu… — Proszę się nie krępować. Roza nie jest zazdrosna. Już kawał czasu to jej nie obchodzi. A jeśli pan chce wiedzieć, to owszem. Zdarzyło mi się. — U niej? — Nigdy nie przestąpiłem jej progu. Tutaj. W kuchni. — Taki już jest. Znika na chwilę i nim się obejrzę, już jest z powrotem. A później wraca dziewczyna i otrzepuje się jak kura. To ją bawiło. — Wiedzą coś państwo o hrabinie? — Jakiej hrabinie? — Wszystko jedno. Chciałbym dostać adres Pasikonika. Jak ten chłopiec właściwie się nazywa? — Thomas. Tyle o nim wiemy. Wychował się w sierocińcu. Nie umiem nawet powiedzieć, gdzie sypia. Ale znajdzie go pan dzisiaj po południu na wyścigach. To jego największa pasja. Jeszcze po jednym? — Dziękuję. — Jak pan myśli, zlecą się dziennikarze? — Możliwe. Kiedy się dowiedzą. Nie był pewny, czy Fred jest zadowolony z perspektywy takiej reklamy, czy na odwrót, to go irytuje. — W każdym razie jestem do pańskiej dyspozycji. Myślę, że dzisiaj wieczór lepiej otworzyć lokal jak zwykle. Gdyby pan zechciał wpaść, to mógłby pan przesłuchać wszystkich po kolei. Kiedy Maigret wrócił na ulicę Notre–Dame–de–Lorette, samochodu prokuratora już nie było. Karetka ze zwłokami dziewczyny właśnie odjeżdżała. Przed bramą stała gromadka przechodniów, choć mniejsza, niż się spodziewał. Zastał Janviera w stróżówce, przy telefonie. Inspektor odłożył słuchawkę i zameldował: — Są już wiadomości z Moulins. Oboje Leleu żyją, ojciec i matka oraz syn, urzędnik w banku. Ich córka, Jeanne Leleu, jest drobną brunetką z płaskim nosem, która opuściła dom rodzinny przed’ trzema laty i nie dała znaku życia. Rodzice nie chcą nawet o niej słyszeć. — Więc rysopis się nie zgadza? — Nie. Tamta jest pięć centymetrów niższa od Arletty i chyba nie zoperowała sobie nosa. — Żadnych wiadomości o hrabinie? — Jak dotąd nic. Wypytywałem lokatorów z klatki B. Jest ich sporo. Gruba blondyna, co nas obejrzała na schodach, jest szatniarką w teatrze. Zapewniła, że nic jej nie obchodzi, co się dzieje w domu, al