Georges Simenon Maigret w kabarecie Tytuł oryginału francuskiego Maigret au „Picratt’s” Przełożyła Zofia Bystrzycka ROZDZIAŁ PIERWSZY Nocna trasa policjanta Jussiaume wiodła codziennie — z różnicą do kilku minut — przez te same ulice. Obchód był zwykłą rutyną i Jussiaume obserwował tutejsze życie bez większego zainteresowania, jak ludzie mieszkający niedaleko dworca spoglądają na przyjazdy i odjazdy pociągów. Sypał topniejący śnieg i Jussiaume ukrył się na chwilę w bramie na rogu ulic Fontaine i Pigalle. Czerwony neon kabaretu „U Picratta”, jeden z nielicznych palących się jeszcze w tej dzielnicy, rzucał krwawe smugi na mokry chodnik. Był właśnie poniedziałek, najmniej ruchliwy dzień Montmartre’u. Jussiaume znał na pamięć kolejność, w jakiej zamykano tu lokale. Dojrzał, jak zgasł w końcu i szyld ,,Picratta”, a właściciel, niski i krępy, w nieprzemakalnym płaszczu narzuconym na smoking, wyszedł, by obracając korbą, spuścić żaluzje. Jakaś postać, o wyglądzie drobnego chłopca, przemknęła wzdłuż murów i zbiegła w dół ulicą Pigalle ku ulicy Blanche. Dwaj mężczyźni, z których jeden trzymał pod pachą futerał saksofonu, poszli w górę, do ulicy Clichy. Prawie jednocześnie człowiek w palcie z nastawionym kołnierzem skierował się w stronę skrzyżowania Saint–Georges. Policjant Jussiaume nie znał ich nazwisk, ledwie rozróżniał twarze, ale te sylwetki, jak wiele innych, miały dla niego określoną wymowę. Był pewny, że zaraz wyjdzie także chwiejąc się na zbyt wysokich obcasach, kobieta w krótkim, jasnym futrze i spiesznie się oddali, jakby się bała iść samotnie ulicą o czwartej nad ranem. Dzieliło ją tylko sto metrów od kamienicy, gdzie mieszkała. Zawsze dzwoniła, nim weszła, ponieważ o tej godzinie brama była zamknięta. W końcu pojawiły się jeszcze dwie dziewczyny; wychodziły zawsze razem, rozmawiały półgłosem i żegnały się parę kroków przed rogiem. Jedna z nich, starsza i wyższa, przeginając się w biodrach, szła w górę Pigalle, aż do ulicy Lepie. Niekiedy widział, że tam znikała w bramie swojej kamienicy. Druga spojrzała dzisiaj na niego jakby z wahaniem, może chciała mu coś powiedzieć. I zamiast pójść w dół Notre–Dame–de–Lorette, skierowała się do narożnego baru przy ulicy de Douai, gdzie się jeszcze świeciło. Wyglądała na podpitą. Szła z odkrytą głową i jej złote włosy rzuciły blask, gdy mijała latarnię. Ruchy miała niepewne, czasem się zatrzymywała, coś do siebie mamrocząc. Właściciel baru zapytał, jak dobrą znajomą: — Kawa, Arletto? — Wzmocniona. Uniósł się charakterystyczny zapach rumu zmieszanego z kawą. Nie spojrzała na grupkę mężczyzn raczących się przy ladzie. Patron oświadczył później: — Wyglądała na bardzo zmęczoną. Może dlatego zamówiła jeszcze jedną filiżankę z podwójnym rumem, a jej ręka długo szukała w torebce pieniędzy. — Dobranoc. — Dobranoc. Policjant Jussiaume zauważył, jak idąc w dół ulicy, szła jeszcze mniej pewnie. Gdy go mijała i dostrzegła w mroku, przystanęła i rzuciła: — Chce dożyć doniesienie w komisariacie. Odparł: — To proste. Wie pani, gdzie się znajduje. Komisariat mieścił się prawie naprzeciwko, właściwie na tyłach „Picratta”, przy ulicy La Rochefoucauld. Z miejsca, gdzie stali, widać było niebieską latarnię i rowery policjantów oparte o ścianę. Myślał jednak, że dziewczyna tam nie pójdzie. Lec; przecięła ulicę i weszła do środka. Było wpół do piątej, gdy znalazła się w słabo oświetlonym biurze.. Na miejscu był tylko brygadier Simon, i młody policjant bez stopnia. Powtórzyła: — Chcę złożyć doniesienie. — Słucham cię, mała — rzekł Simon, który dwadzieścia lat pełnił służbę w dzielnicy, i nic go nie mogło zaskoczyć. Była jaskrawo umalowana, a jej makijaż trochę się już rozmazał. Miała na sobie czarną jedwabną sukienkę pod okryciem ze sztucznych norek. Stała, lekko się kołysząc, z rękami na barierze, która dzieliła funkcjonariuszy od części przeznaczonej dla interesantów. — Chodzi o zbrodnię. — Została popełniona zbrodnia? Na ścianie wisiał duży elektryczny zegar i dziewczyna nań spojrzała, jakby ustawienie wskazówek mogło mieć jakieś znaczenie. — Tego nie wiem. — No to jaka zbrodnia? Brygadier mrugnął do młodego kolegi. — Ale będzie popełniona. Będzie, na pewno. — Kto cię o tym zawiadomił? Wydawało się, że z trudem zbiera myśli. — Dwaj faceci, niedawno. — Co za jedni? — Klienci. Pracuję w „Picratcie”. — Chyba już cię gdzieś widziałem. To ty się tam rozbierasz? Brygadier nigdy nie oglądał programu w „Picratcie” lecz zawsze rano i wieczorem mijał lokal i widział w gablocie obok drzwi powiększona fotografię tej tutaj jak zresztą i dwie mniejsze innych dziewczyn. — A więc, tak po prostu, klienci dali ci o tym znać? — Nie mnie. — A komu? — Rozmawiali ze sobą. — I ty to słyszałaś? — Tak. Ale nie wszystko. Zajmowali sąsiednią lożę. Ten szczegół brygadier Simon uznał za prawdziwy. Przechodząc obok kabaretu w godzinach, gdy tam sprzątano, widział przez otwarte drzwi ciemne, pomalowane na czerwono wnętrze z gładkim parkietem, a wokół ścian niskie boksy dla poszczególnych stolików. — Opowiadaj, kiedy to było? — Dzisiaj w nocy. Dwie godziny temu. Około drugiej nad ranem. Po moim pierwszym występie. — O czym rozmawiali? — Starszy powiedział, że zabije hrabinę. — Jaką hrabinę? — Nie wiem. — Kiedy? — Prawdopodobnie dzisiaj. — Nie bał się, że go usłyszysz? — Nie wiedział, że jestem po drugiej stronie. — Sama? — Nie, z klientem. — Znasz go? — Tak. — Kto to? — Wiem tylko, jak ma na imię. Nazywa się Albert. — On także to słyszał? — Myślę, że nie. — Dlaczego? — Bo trzymał mnie za ręce i mówił do mnie. — O miłości? — Tak. — Ale ty słyszałaś, o czym tamci rozmawiali? Pamiętasz dokładnie ich słowa? — Dokładnie to nie. — Jesteś pijana? — Trochę się zaprawiłam. Ale swoje wiem. — Pijesz tak co noc? — Nie tyle. — Właśnie z Albertem? — Zamówił tylko jedną butelkę szampana. Nie chciałam, żeby się wykosztował. — Nie jest zamożny? — To jeszcze szczeniak. — Kocha się w tobie? — Tak, chce, żebym rzuciła lokal. — Więc siedziałaś z nim, kiedy przyszli tamci dwa] i zajęli stolik za przepierzeniem? — Zgadza się. — Czy ich widziałaś? — Potem, z tyłu, kiedy już wychodzili. — Długo tam siedzieli? — Chyba z pół godziny. — Pili szampana z twoimi koleżankami? — Nie. Zdaje się, że wzięli koniak. — I natychmiast zaczęli mówić o hrabinie? — Nie od razu. Z początku nie zwracałam na nich uwagi. Aż nagle usłyszałam słowa: ,,Rozumiesz, ona jeszcze trzyma u siebie większość biżuterii. Ale jak tak dalej z nią będzie, to nie potrwa długo”. — Co to był za głos? — Starszego mężczyzny. Kiedy wychodzili, zauważyłam, że jeden z nich był niewysoki, barczysty i szpakowaty. Chyba on to powiedział. — Dlaczego tak sądzisz? — Bo drugi był młodszy i mówił inaczej. — Jak ten pierwszy był ubrany? — Nie pamiętam dokładnie. Myślę, że na ciemno, może na czarno. — Zostawili okrycia w szatni? — Pewnie tak. — Oświadczył więc, że hrabina posiada jeszcze część biżuterii, ale, jego zdaniem, to już długo nie potrwa. — Właśnie. — Powiedział, w jaki sposób ją zabije? Była bardzo młoda, w istocie o wiele młodsza, niż chciała się wydawać. Chwilami niczym mała dziewczynka ogarnięta paniką. Wtedy patrzyła na zegar, jakby w nim szukała odwagi. Kołysała się lekko na nogach, musiała być zupełnie wyczerpana. Brygadier czuł słaby zapach szminki i spoconego ciała dziewczyny. — Mówił, jak ją zabije? — powtórzył. — Już nie pamiętam. Nie byłam przecież sama. Nie mogłam ich słuchać cały czas. — Albert cię podmacywał? — Nie. Trzymał mnie za ręce. Ale ten starszy powiedział coś takiego: „Muszę skończyć z tym dzisiaj w nocy”. — To jeszcze nie znaczy, że ją zabije. Może chce tylko ją okraść. Albo to wierzyciel, który ma zamiar posłać do niej komornika. Zaprzeczyła z wyraźnym uporem: — Nie. — Skąd wiesz? — Bo tak nie było. — Powiedział wyraźnie, że ją zabije? — Na pewno to zrobi, Chociaż jego słów sobie nie przypominam. — A może to jakieś nieporozumienie? — Nie. — To wszystko się działo dwie godziny temu? — Może trochę wcześniej. — I wiedząc, że ktoś ma popełnić zbrodnię, przychodzisz dopiero teraz, żeby nas uprzedzić? — Byłam strasznie zdenerwowana. Nie mogłam wyjść z lokalu przed zamknięciem. Alfonsi jest bardzo surowy, jeśli o to chodzi. — Nawet gdybyś mu wszystko powiedziała? — Wtedy by na mnie krzyknął, żebym się zajęła swoimi sprawami. — Przypomnij sobie dokładnie, jakich słów użyli. — Nie mówili dużo. Nie wszystko słyszałam. Grała orkiestra. Potem był występ Tani. Brygadier zaczął robić notatki, lecz bez większego przekonania. — Znasz jakąś hrabinę? — Skądże! — A czy jest taka, co odwiedza knajpę? — Kobiety przychodzą rzadko. Nigdy nie słyszałam, żeby któraś była hrabiną. — Starałaś się zobaczyć tych dwóch facetów? — Nie miałam śmiałości. Bałam się. — Czego? — Bo mogliby się domyślić, że ich podsłuchuję. — Jak się do siebie zwracali? — Nie wiem dokładnie. Zdaje się, że jeden z nich ma na imię Oskar. Ale— nie jestem pewna. Za dużo wypiłam. Boli mnie głowa. Muszę się położyć. Jakbym wiedziała, że mi nie uwierzycie, tobym nie przyszła. — Siadaj. — Nie mogę sobie pójść? — Nie teraz. Wskazał jej ławkę przy ścianie, pod tablicą obwieszczeń administracyjnych. Ale zaraz wezwał ją z powrotem: — Jak się nazywasz? — Arletta. — Chodzi o twoje nazwisko. Masz dowód osobisty? Wyjęła go z torebki. Przeczytał: „Jeanne, Marie, Marcelle Leleu”. 24 lata, urodzona w Moulins, tancerka. Adres: „Paryż, ulica Notre–Dame–de–Lorette 42”. — Więc dlaczego Arletta? — To mój pseudonim teatralny. — Grałaś w teatrze? — Nie w prawdziwych teatrach. Wzruszył ramionami i oddał jej dokument po wypisaniu z niego danych. — Możesz usiąść. Szeptem zlecił młodemu koledze, żeby jej pilnował. Przeszedł do pokoju obok i stamtąd, by go nie słyszano, zadzwonił do Pogotowia Policyjnego. — Louis? Tu Simon z dzielnicy La Rochefoucauld… Nie macie u siebie jakiejś hrabiny, którą zamordowano tej nocy? — Dlaczego hrabiny? — Nie wiem. To może kawał. Mała wygląda na lekko trąconą. W każdym razie jest kompletnie zalana. Podobno słyszała, jak dwóch facetów kombinowało zabójstwo jakiejś hrabiny. Hrabiny, która posiada biżuterię. — Nie znam. I nic na tapecie. — Gdyby coś się w tym duchu wydarzyło, daj mi znać. Rozmawiali jeszcze chwilę o tym i owym. Gdy Simon wrócił do ogólnej sali, Arletta spała jak w poczekalni na dworcu. Wyglądała tak, że mimo woli poszukał wzrokiem bagażu przy jej nogach. O siódmej, gdy Jacquard zmienił brygadiera, dziewczyna ciągle jeszcze spała i Simon powiadomił kolegę, o co chodzi. Już miał wyjść, gdy się obudziła. Mimo to postanowił skończyć nocną służbę. Patrzyła zdziwiona na kogoś nowego, o czarnych wąsach, potem spojrzała niespokojnie na zegar i szybko się podniosła. — Muszę już iść — oświadczyła. — Chwileczkę, mała. — Czego pan ode mnie chce? — Może po drzemce lepiej sobie pani przypomni, co działo się tej nocy. Minę miała teraz naburmuszoną, a cerę tłustą, szczególnie przy epilowanych brwiach. — Nic więcej nie wiem. Chcę pójść do domu. — Co to był za Oskar? — Jaki Oskar? Miał przed sobą raport Simona, napisany w czasie gdy dziewczyna spała. — Ten, co chciał zabić hrabinę. — Wcale nie powiedziałam, że nazywa się Oskar. — No to jak? — Nie wiem. Nie pamiętam, co nagadałam. Trochę wypiłam. — Więc tę historię sobie zmyśliłaś? — Nieprawda. Słyszałam rozmowę dwóch mężczyzn za przegrodą. Ale tylko niektóre zdania. A może mi się wydawało. — Więc dlaczego do nas przyszłaś? — Bo trochę wypiłam. A jak się człowiek napije, to wszystko wygląda inaczej i od razu robi coś z niczego. — Była mowa o hrabinie? — Tak… Tak mi się wydaje. — O jej biżuterii? — Mówili o biżuterii. — I że załatwią jej właścicielkę? — Tak to zrozumiałam. Ale byłam natankowana. — Z kim piłaś? — Z różnymi klientami. — Iz tym Albertem? — Ja go nie znam. Znam ich wszystkich tylko z widzenia. — Oskara też? — Dlaczego powtarza pan ciągle to imię? — Poznałabyś go? — Widziałam go od tyłu. — Można równie dobrze poznać czyjeś plecy. — Bo ja wiem? Może. Z kolei ona spytała, jakby tknięta nagłą myślą: — Czy kogoś zamordowano? A ponieważ nikt nie odpowiedział, wyraźnie się zaniepokoiła. Na pewno miała potężnego kaca. Jej niebieskie tęczówki były mętne, a rozmazana pomadka uczyniła jej usta karykaturalnie szerokie. — Mogę wrócić do siebie? — Nie zaraz. — Nic nie zrobiłam. W pomieszczeniu znajdowało się teraz kilku funkcjonariuszy zajętych swoją robotą lub dzielących się nowinkami. Jacquard zadzwonił na Pogotowie Policyjne, ale tam dotąd nic nie wiedziano o śmierci hrabiny. Żeby mieć czyste sumienie, połączył się także z Quai des Orf?vres. Lucas, który właśnie objął służbę, trochę zaspany, powiedział, na wszelki wypadek: — Przyślijcie ją do mnie. I więcej o tym nie myślał. Z kolei pojawił się Maigret w płaszczu i kapeluszu i rzucił okiem na nocne raporty. Wciąż padało. Dzień zdawał się nasycony wilgocią i ludzie tego ranka byli w kiepskich nastrojach. Trochę po dziewiątej policjant z dziewiątej dzielnicy przyprowadził Arlettę. Był nowicjuszem i nie znał rozkładu budynku. Chodził od drzwi do drzwi, prowadząc za sobą dziewczynę. W końcu trafił do pokoju inspektorów, gdzie młody Lapointe palił papierosa siedząc na skraju biurka. — Szukani brygadiera Lucasa. Nie zauważył, jak Arletta i Lapointe spojrzeli na siebie znacząco; kiedy mu wskazano pokój obok, wszedł tam i zamknął drzwi. — Niech pani siada — powiedział Lucas do tancerki. Maigret, który jak zawsze robił mały obchód przed odprawą, stał właśnie przy kominku, nabijając fajkę. — Ta dziewczyna — wyjaśnił Lucas — twierdzi, że słyszała, jak dwaj mężczyźni planowali morderstwo jakiejś hrabiny. Zachowywała się teraz inaczej niż ubiegłej nocy. Bez namysłu ostro rzuciła: — Nigdy tego powiedziałam! — Oświadczyła pani, że słyszała dwóch mężczyzn… — Byłam pijana. — I to wszystko pani sobie wymyśliła? — Tak. — Dlaczego? — Nie wiem. Miałam chandrę. Nie chciało mi się wracać do domu i przypadkowo trafiłam na komisariat. Maigret, zaintrygowany, rzucił na nią okiem i dalej przeglądał papiery. — Czy to znaczy, że w ogóle nie było mowy o hrabinie? — Nie. — Ani słowa? — Może coś i słyszałam. Wie pan, jak to jest. Czasem złapie się jakieś słowo i zostaje w głowie. — Na przykład dzisiaj w nocy? — Być może. — I na tej podstawie ułożyła pani tę całą historię? — A pan, czy zawsze pamięta, co nawija, kiedy sobie popije? Maigret się uśmiechnął. Lucas jednak nie wytrzymał, zniecierpliwiony: — Czy pani zdaje sobie sprawę, że to jest przestępstwo? — Co? — Złożenie fałszywych zeznań. Może być pani za to pociągnięta do odpowiedzialności. — Wszystko mi jedno. Chcę wrócić do siebie i położyć się spać. — Mieszka pani sama? — No wie pan! Maigret znów się uśmiechnął. — Czy nie pamięta pani także gościa, z którym wypiła pani butelkę szampana, niejakiego Alberta, który trzymał panią za ręce? — Prawie niczego sobie nie przypominam. To normalka. Wszyscy w „Picratcie” poświadczą, że byłam zalana. — Od której godziny? — Zaczęłam wcześnie wieczorem, jak pan taki dokładny. — Z kim? — Sama. — Gdzie? — Wszędzie po trochu. W barach. Od razu widać, że nigdy pan nie był całkiem samotny. Zabrzmiało to nieco komicznie pod adresem niepozornego Lucasa, który bardzo chciał okazać się surowym. Czas mijał, z nawisłych chmur nieprzerwanie siąpił deszcz, zimny i monotonny. W biurach zaświecono lampy, wszędzie na podłodze widziało się mokre ślady. Lucas właściwie zajmował się inną sprawą: kradzieżą z włamaniem do składów na Quai de Javel i śpieszył się, by już wyjść. Spojrzał na Maigreta, jakby zadając mu pytanie: .,Co mam z nią zrobić? Rozległ się dzwonek wzywający na odprawę. Maigret wzruszył ramionami, miało to oznaczać: „Rób, co chcesz”. — Pani ma telefon? — spytał jeszcze brygadier. — Jest u dozorczyni. — Wynajmuje pani pokój? — Nie, mam własne mieszkanie. — I mieszka pani sama? — Już powiedziałam. — A nie boi się pani, że jak pani stąd wyjdzie, to spotka Oskara? — Chcę wrócić do domu. Nie można jej było przytrzymywać bez końca tylko dlatego, że naopowiadała niedorzeczności w dzielnicowym komisariacie. — Proszę dać znać, gdyby wydarzyło się coś nowego — rzekł Lucas, podnosząc się z miejsca. — Nie ma pani chyba zamiaru opuszczać miasta? — Nie. Dlaczego? Otworzył jej drzwi i patrzył, jak się oddala szerokim korytarzem. Przy schodach jakby się zawahała. Interesanci odprowadzali ją wzrokiem, czując, że należy do innego świata, świata, który żyje nocą. Wyglądała prawie nieprzyzwoicie w bezlitosnej jasności zimowego dnia. Lucas czuł jeszcze w pokoju jej zapach, zapach kobiety, niemal ciepłego łóżka. Zadzwonił znowu na Pogotowie Policyjne. — Macie coś o hrabinie? — Żadnej wiadomości. Potem otworzył drzwi do pokoju inspektorów: — Lapointe! — zawołał. Ktoś odpowiedział: — Właśnie wyszedł — Nie mówił dokąd? — Ma zaraz wrócić. — Jest rai potrzebny. Nie w sprawie Arletty ani tej hrabiny. Pojedzie ze mną na Javel. Lapointe wrócił po kwadransie. Obaj włożyli płaszcze i kapelusze i ruszyli w stronę metra Chatelet. Maigret wrócił od szefa, gdzie codziennie składano raporty, usiadł nad stertą akt, zapalił fajkę i postanowił nie ruszać się z miejsca przez cały ranek. Arletta wyszła z gmachu Policji Kryminalnej mniej więcej o pół do dziesiątej. Nikogo nie interesowało, czy wsiadła do metra lub autobusu, żeby dojechać na ulicę Notre– Dame–de–Lorette. Może wstąpiła do jakiegoś baru, by wypić białą kawę, zjeść rogalik? Dozorczyni nie zauważyła jej powrotu. Zresztą w tej kamienicy, niedaleko placu Saint— Georges, mieszkańcy bezustannie wchodzili i wychodzili. Około jedenastej dozorczyni wzięła się do zamiatania schodów na klatce B. Zdziwiło ją, że drzwi mieszkania Arletty są nie domknięte. Lapointe na Ja vel był roztargniony, niespokojny, i Lucas zapytał, czy dobrze się czuje. — Pewnie złapałem katar. Obaj wciąż jeszcze przesłuchiwali ludzi z sąsiedztwa okradzionych magazynów, gdy w biurze Maigreta zadzwonił telefon. — Tu komisarz z dzielnicy Saint–Georges. Był to posterunek na ulicy La Rochefoucauld, gdzie o piątej nad ranem zjawiła się Arletta, by w końcu usnąć na ławce. — Mój sekretarz melduje, że dziś rano wysłano do pana dziewczynę, Jeanne Leleu, zwaną Arletta, która oświadczyła, że podsłuchała rozmowę na temat morderstwa jakiejś hrabiny. — Nie znam dokładnie sprawy — odparł Maigret marszcząc brwi. — Nie żyje? — Tak. Znaleziono ją uduszoną w sypialni. — W łóżku? — Nie. — Była ubrana? — Tak. — W płaszczu? — Nie. W czarnej jedwabnej sukience. Przynajmniej tak mi doniesiono przed chwilą. Jeszcze tam nie byłem. Chciałem najpierw zadzwonić do pana. Zdaje się, że to coś poważnego. — Niewątpliwie. — Ciągle nic o hrabinie? — Jak dotąd nic. To może potrwać. — Zawiadomi pan prokuraturę? — Owszem. Wkrótce tam będą. — Myślę, że powinni. Dziwna sprawa, doprawdy. Mój dyżurny brygadier nie przejął się zbytnio dziewczyną, bo była nietrzeźwa. No, to na razie. — Na razie. Maigret chciał zabrać ze sobą Lucasa, ale na widok jego pustego biurka przypomniał sobie o kradzieży na Javel. Lapointe’a także nie było. Wrócił Janvier w mokrym i sztywnym od zimna płaszczu nieprzemakalnym. — Idziemy! Jak zwykle włożył do kieszeni dwie fajki. ROZDZIAŁ DRUGI Janvier zatrzymał nieduży samochód Policji Kryminalnej przy krawężniku i obaj jednocześnie podnieśli głowy, sprawdzając numer kamienicy. Potem, trochę zaskoczeni, spojrzeli na siebie. Na chodniku nie było zgromadzonych przechodniów. Nikogo także w bramie ani na podwórzu i policjant wysłany przez komisariat, aby rozpędzać gapiów, przechadzał się jedynie w pewnej odległości. Wkrótce zrozumieli przyczynę tej dość niezwykłej sytuacji. Beulant, komisarz dzielnicowy, ukazał się w drzwiach stróżówki. Obok niego stała dozorczyni, rosła, opanowana kobieta o bystrym wyrazie twarzy. — Pani Boue — przedstawił ją. — Żona jednego z naszych, sierżantów. Kiedy znalazła ciało, zamknęła drzwi własnym kluczem i zeszła, by powiadomić mnie telefonicznie. W domu nikt jeszcze nic nie wie. Kobieta lekko pochyliła głowę, jakby usłyszała komplement. — Jest ktoś na górze? — spytał Maigret. — Inspektor Lognon i lekarz sądowy. Przeprowadziłem długą rozmowę z panią Boue i wspólnie staraliśmy się dociec, o jaką hrabinę może tu chodzić. — Nie znam żadnej hrabiny w naszej dzielnicy — powiedziała. Po jej zachowaniu, głosie, sposobie mówienia widać było, że chce się okazać przykładnym świadkiem. — To nie była zła dziewczyna. Rzadko ją widywałam, bo wracała o świcie i potem niemal cały dzień spała. — Od dawna tu mieszka? — Dwa lata. Zajmuje dwa pokoiki na klatce B, od podwórza. — Często przyjmowała gości? — Właściwie nigdy. — A mężczyzn? — Jeśli nawet, to ich nie widziałam. Jedynie na początku, kiedy się sprowadziła i przywieziono meble, zauważyłam, raz czy dwa, starszego, krępego, niskiego mężczyznę, którego wzięłam za jej” ojca. Słowem się do mnie nie odezwał. Na ile się orientuję, od tamtego czasu tu nie bywał. W domu jest wielu lokatorów. To przeważnie biura w klatce A. Ruch jest duży. — Niedługo może wrócę, by z panią jeszcze pomówić. Kamienica była nieco staroświecka. Na lewo i prawo wiodły ciemne schody. Wszędzie wisiały tabliczki „z imitacji marmuru, niektóre emaliowane. Ogłaszały na antresoli usługi fryzjera damskiego, na pierwszym piętrze masażystki, na drugim wytwórni sztucznych kwiatów, pośrednika, a nawet jasnowidzącej. Bruk na podwórzu lśnił od wilgoci, w głębi były drzwi oznaczone czarną literą „B”. Weszli na trzecie piętro, zostawiając na stopniach wilgotne ślady; tylko jedne drzwi się otworzyły,’ gdy je mijali. Wyjrzała z nich tęga kobieta z rzadkimi włosami w papilotach. Obejrzała ich ciekawie i zamknęła drzwi na klucz. Był tu już inspektor Lognon z dzielnicy Saint–Georges, ponury jak zawsze, a spojrzenie, które rzucił Maigretowi, mówiło wyraźnie: „Wiedziałem, że tak będzie”. To zaś nie dotyczyło uduszonej dziewczyny, lecz faktu, że na miejsce zbrodni, dokonanej w jego dzielnicy, wysłano go wprawdzie, lecz oto natychmiast zjawia się Maigret, by mu odebrać sprawę. — Niczego nie tknąłem — podkreślił bardzo oficjalnie. — Lekarz znajduje się jeszcze w sypialni. Mieszkania w taką pogodę nie mogą wyglądać przytulnie. Był to jeden z owych dni, kiedy człowiek zadaje sobie pytanie, dlaczego się urodził i dlaczego tak się męczy przez całe życie. Pierwszy pokój był rodzajem saloniku. Ładnie umeblowany, bardzo czysty i, wbrew oczekiwaniu, w idealnym porządku. Zwracała uwagę posadzka, wyfroterowana starannie jak w klasztorze, unosił się tu przyjemny zapach pasty. Należało się dowiedzieć, czy Arletta sama zajmowała się sprzątaniem. Przez uchylone drzwi zobaczyli doktora Pasquier, który wkładał płaszcz i chował do torby narzędzia. Na białej koziej skórze, przy zasłanym łóżku, leżały zwłoki Arletty w czarnej sukience, z odrzuconym bezwładnie białym ramieniem. Włosy jej połyskiwały rudawo. Najbardziej wzruszał go zawsze jakiś nieważny szczegół i teraz Maigret poczuł lekki skurcz serca na widok stopy w pantofelku na szpilce i drugiej obok, rozzutej, której palce widoczne były przez cienką, zachlapaną błotem pończochę, z oczkiem puszczonym od pięty za kolano. — Oczywiście, jest martwa — rzekł lekarz. — Typ, który to zrobił, dusił ją do skutku. — Można określić czas zgonu? — Nie więcej niż półtorej godziny temu. Stężenie pośmiertne jeszcze się nie zaczęło. Maigret ujrzał niedaleko łóżka, za drzwiami, otwartą szafę, w której wisiały przeważnie czarne wieczorowe suknie. — Sądzi pan, że zaatakowano ją od tyłu? — Możliwe, bo nie widzę śladów walki. Czy raport mam przesłać panu? — Jeśli pan łaskaw. Sypialnia urządzona była z pewną kokieterią, nie przypominała w niczym sypialni tancerki z nocnego lokalu. Jak w saloniku, panował tu idealny porządek, z wyjątkiem futerka imitującego norki, które leżało niedbale w poprzek łóżka i torebki na sofce. Maigret wyjaśnił lekarzowi: — Opuściła Quai des Orf?vres mniej więcej o pół do dziesiątej. Jeśli wzięła taksówkę, przyjechała tu o dziesiątej. Gdyby jechała autobusem lub metrem, wróciłaby zapewne trochę później. I z miejsca ją napadnięto. Zbliżał się do szafy, oglądając posadzkę. — Ktoś już na nią czekał. Ukrył się tutaj i chwycił ją za gardło, kiedy zdjęła płaszcz. Wszystko to stało się całkiem niedawno. Rzadko mieli okazję zjawić się tak szybko na miejscu zbrodni. — Czy będę jeszcze potrzebny? — zagadnął lekarz. Wyszedł, a komisarz Beulant spytał również, czy jego obecność jest konieczna do czasu przybycia prokuratora i natychmiast udał się do swego biura, które mieściło się tuż obok. Lognon stał w kącie z obrażoną miną na znak, że i on czuje się tutaj niepotrzebny. — Nic pan nie znalazł? — spytał go Maigret nabijając fajkę. — Zajrzałem tylko do szuflad. Proszę spojrzeć do tej1 na lewo, w komodzie. Pełna była zdjęć Arletty. Głównie reklamowych, jak tamte, wiszące w gablocie „Picratta”. Przedstawiały ją w czarnej jedwabnej sukni, choć innej niż ta codzienna, w której leżała przed nimi. Wieczorowa była nadzwyczaj obcisła. — Jest pan z tej dzielnicy, Lognon, widział pan kiedyś jej program? — Nie, nigdy, ale wiem, na czym polega. Jak pan widzi z tych fotografii na wierzchu, wyginała się niby to tańcząc w rytmie muzyki, a jednocześnie zdejmowała powoli suknię, pod którą nie miała niczego. Na koniec numeru była całkiem do rosołu. — Długi, bulwiasty nos Lognona jakby się poruszał i czerwieniał. — One podobno tak właśnie zabawiają publiczność w Ameryce. A kiedy była już bez niczego, wtedy gasło światło. — Dodał niepewnie: — Niech pan zajrzy pod sukienkę. A gdy Maigret, zdziwiony, stał bez ruchu: — Lekarz, który ją badał, zawołał mnie, żebym to zobaczył, Jest całkiem wygolona. Nawet na ulicy nie nosiła niczego pod spodem. Wszyscy trzej czuli się zażenowani. Żaden z nich, jakby się umówili, nie miał odwagi zbliżyć się do ciała na koziej skórze, które zachowało w sobie coś rozwiązłego. Maigret rzucił okiem na pozostałe, chyba amatorskie zdjęcia w mniejszym formacie. Były to akty dziewczyny w pozach wymyślnie erotycznych. — Znajdźcie mi jakąś kopertę — powiedział. Oczywiście na twarzy tego durnia Lognona zawitał drwiący uśmieszek; na pewno myślał, że komisarz zabiera zdjęcia, żeby się nimi do woli podniecać u siebie w biurze. Janvier rozpoczął dokładne oględziny sąsiedniego pokoju i ciągle uderzała ich sprzeczność między tym, co znajdowali, a rodzajem zdjęć; między jej trybem życia, a wyglądem mieszkania. W szafce ściennej schowana była kuchenka naftowa, dwa czyste garnki, talerze, sztućce, filiżanki, świadczące o tym, że przynajmniej czasem sama gotowała. W skrzynce za oknem od strony podwórza były jajka, masło, seler i dwa kotlety. Druga szafka pełna była szczotek, ścierek, pudełek z pastą i wszystko to kojarzyło się z uregulowaną egzystencją zwykłej gospodyni, dumnej ze swego mieszkania, nawet przesadnie o niego dbającej. Na próżno szukali korespondencji, jakichś dokumentów. Tu i tam leżało trochę ilustrowanych magazynów, lecz nie było książek, prócz książki kucharskiej i słownika francusko–angielskiego. Żadnych fotografii rodziny, przyjaciół czy sentymentalnych pamiątek, które można znaleźć w każdym niemal domu. Natomiast cała kolekcja pantofli prawie nie używanych, na niebotycznych obcasach; widocznie Arletta namiętnie je kupowała, lecz stopy miała zbyt wrażliwe, aby je często nosić. W torebce puderniczka, klucze, pomadka do ust, dowód osobisty, chusteczka. Dowód Maigret włożył do kieszeni. Czuł się nieswojo w tych dwóch .nagrzanych przez kaloryfery pokoikach. Zwrócił się do Janviera: — Zaczekasz na prokuratora. Ja chyba tu jeszcze wrócę. Niedługo przyjdzie ekipa techniczna. Ponieważ nie znaleziono koperty, wsunął zdjęcia w kieszeń płaszcza, uśmiechnął się do Lognona, którego koledzy przezwali Fajtłapą, i skierował się do wyjścia. Czekała ich w tym domu żmudna i długa robota. Należało przesłuchać wszystkich lokatorów, między innymi tęgą kobietę w lokówkach, która zapewne interesowała się życiem sąsiadów i może widziała mordercę, jak szedł na górę lub stamtąd wracał. Maigret po drodze wstąpił do stróżówki, zapytał panią Boue, czy może ‘zadzwonić z aparatu stojącego przy łóżku, pod zdjęciem jej męża w mundurze. — Czy Lucas już wrócił? — zapytał, gdy się połączył z Wydziałem Kryminalnym. Podyktował dane z dowodu Arletty obecnemu tam inspektorowi. — Skontaktuj się z Moulins. Trzeba ustalić, „czy miała rodzinę. Chyba są tam ludzie, którzy ją znali. Jeśli rodzice żyją, trzeba ich powiadomić. Myślę, że wkrótce przyjadą. Oddalał się chodnikiem wznoszącym się ku ulicy Pigalle, kiedy usłyszał zatrzymujące się auto. To przyjechał prokurator. .Zaraz powinni się zjawić technicy. Wolał być nieobecny, kiedy z dwadzieścia osób tłoczyć się będzie w dwóch małych pokojach, gdzie nikt jeszcze nie ruszył z miejsca ciała denatki. Na lewo znajdowała się piekarnia, na prawo sklep z winami z żółtym szyldem. Gdy zapadła noc, kabaret „U Picratta” był tu zapewne najbardziej widoczny ze swym jaskrawym neonem na ciemnym tle sąsiednich domów. W dzień jednak można było przejść obok, nie domyślając się istnienia tego lokalu. Od frontu były tylko drzwi i jedna gablota, a w deszczu, przy takiej pogodzie, wiszące tam fotografie wyglądały ponuro, nabierały jakiejś dwuznaczności. Minęło południe i Maigreta zdziwiły otwarte drzwi. W środku paliła się jedyna żarówka, a jakaś kobieta zamiatała podłogę między stolikami. — Czy zastałem właściciela? — rzucił pytanie. Obejrzała go spokojnie, ze szczotką w ręku, i zagadnęła: — W jakiej sprawie? — Chciałbym z nim porozmawiać. — Śpi. Jestem jego żoną. Miała chyba pięćdziesiątkę, może nawet więcej. Była tęga, ale żwawa, o ładnych brązowych oczach w nabrzmiałej twarzy. — Komisarz Maigret z Policji Kryminalnej. Nie wyglądała na zaniepokojoną. — Proszę siadać. Wewnątrz panował mrok, a czerwone ściany i boazerie wydawały się niemal czarne. Tylko butelki za barem, umieszczonym blisko drzwi, lśniły odbiciem dziennego światła. Sala była bardzo długa, z niskim sufitem. Wąska estrada dla orkiestry, pianino, harmonia w pokrowcu, a naokoło parkietu do tańca wznosiły się przepierzenia na około półtora metra, tworząc rodzaj boksów, w których goście mogli się czuć izolowani od reszty. — Mam zbudzić Freda? Była w kapciach i w szarym fartuchu na znoszonej sukni. Nie zdążyła się jeszcze umyć ani uczesać. — Bywa tu pani także w nocy? Rzekła po prostu: — Obsługuję toalety i zajmuję się kuchnią, kiedy goście chcą coś zjeść. — Mieszka pani na miejscu? — Na półpiętrze. Z tyłu, z kuchni, są schody do naszego mieszkania. Ale posiadamy także dom w Bourgival, dokąd jeździmy, kiedy lokal jest zamknięty. Wciąż była spokojna, choć na pewno irytowała ją obecność ważnego funkcjonariusza policji. Ale może była do takich najść przyzwyczajona i czekała cierpliwie. — Od jak dawna prowadzą państwo ten kabaret? — W przyszłym miesiącu będzie jedenaście lat. — Dużo gości przychodzi? — To zależy od dnia. Zobaczył kartonik i przeczytał: ,,Finish the night at Picratts the hottest spot in Paris”. Pamiętał trochę angielski, więc przetłumaczył: „Zakończcie noc u «Picratta» w najbardziej podniecającym miejscu Paryża”. Słowo „podniecający” nie oddawało dokładnie sensu. Po angielsku wyrażało więcej: „najgorętsze” miejsce w Paryżu, w dokładnym znaczeniu tego słowa. Nie zmieniała wyrazu twarzy. — Napije się pan czegoś? Ale z góry wiedziała, że odmówi. — Gdzie roznosicie te prospekty? — Dajemy portierom w znanych hotelach, którzy potem wsuwają je swoim gościom, przede wszystkim Amerykanom. Późno w nocy, kiedy cudzoziemcy mają doić sławnych lokali „i nie wiedzą, co robić dalej, Pasikonik kręci się blisko i rozdaje im te reklamówki albo wrzuca do samochodów i taksówek. Rozumie pan, my zaczynamy robotę, kiedy inni ją kończą. ‘ Rozumiał. Tutejsza klientela składała się z ludzi, którzy włóczyli się przedtem po całym Montmartrze, a jeśli nie znajdowali tego, co ich interesowało, w końcu próbowali szczęścia w „Picratcie”. — Muszą być wtedy na dużym rauszu? — Oczywiście. — Dużo ich było ostatniej nocy? — To był poniedziałek. Wtedy nigdy nie ma wielkiego ruchu. — Czy stamtąd, gdzie pani przebywa, widać, co się dzieje na sali? Pokazała mu w głębi, na lewo od estrady, drzwi z napisem „Toalety”. Inne, równoległe, na prawo, nie były oznaczone. — Siedzę tam prawie zawsze. Na ogół nie podajemy ciepłych dań. Ale czasem goście żądają zupy cebulowej, wątróbki albo langusty na zimno. Wtedy idę na chwilę do kuchni. — Więc prawie zawsze jest pani na sali? — Najczęściej. Pilnuję moich panienek i w odpowiedniej chwili podsuwam bombonierkę, kwiaty albo szmacianą maskotkę. Pan wie, jak to jest. Nie próbowała blagować. Usiadła z westchnieniem ulgi i wysunęła jedną stopę z kapcia. Stopa była spuchnięta i gruzłowata. — Co jeszcze pan chce wiedzieć? Ja pana nie popędzam, ale za chwilę muszę zbudzić Freda. To mężczyzna, potrzebuje więcej snu ode mnie. — Kiedy się pani położyła? — Około piątej. Ale czasem idę na górę dopiero o siódmej. — Kiedy pani wstała? — Przed godziną. Jak pan widzi, już pozamiatałam. — Mąż poszedł spać w tym samym czasie co pani? — Wszedł na górę pięć minut przede mną. — Czy dzisiaj z samego rana nie chodził do miasta? — Cały czas leżał w łóżku. Stopniowo ogarniał ją niepokój, kiedy tak uporczywie dopytywał się o jej męża. — Czy chodzi panu o niego? — Raczej o dwóch mężczyzn, którzy byli tu dzisiaj, mniej więcej o drugiej nad ranem. Siedzieli w jednym z boksów. Przypomina pani sobie? — Dwaj mężczyźni? Obejrzała kolejno stoliki, jakby szukając w pamięci. — Czy może pani określić miejsce, które zajmowała Arletta przed swoim drugim występem? — Tak. Była w towarzystwie swojego chłopaka. Nawet jej powiedziałam, że to strata czasu. — Przychodził często? — Ostatnio był tu trzy albo cztery razy. Są tacy, co wpadają przypadkowo i zakochują się w jednej z dziewcząt. Ciągle im tłumaczę, że niech tam, jeden raz, kiedy nie mogą się obejść, ale prywatni absztyfikanci nie powinni tu wracać. Siedzieli w trzeciej loży, z numerem sześć, tyłem do ulicy. Dokładnie ich widziałam. Cały czas trzymał ją za ręce i gadał bez przerwy z cielęcym wyrazem twarzy, jak to oni zwykle. — A w sąsiednim boksie? — Nie było nikogo. — Przez cały wieczór? — Łatwo to sprawdzić. Jeszcze nie uprzątnęłam ze stolików. Gdyby tam ktoś siedział, zostałyby niedopałki papierosów albo cygar w popielniczce i ślady kieliszków na blacie. Nie ruszyła się z miejsca, kiedy to sprawdzał. — Nic nie widać. — Innego dnia nie byłabym taka pewna. Ale w poniedziałek jest taki mortus, że nawet chcieliśmy zamykać. Daję słowo, przyszło może tuzin gości. Mąż powie to samo. — Zna pani Oskara? — zapytał bez wstępów. Siedziała nieporuszona, ale odniósł wrażenie, jakby stała się mniej chętna do rozmowy. — Jakiego Oskara? — Mężczyzna w pewnym wieku, niski, krępy, szpakowaty. — Takiego nie znam. Rzeźnik nazywa się Oskar, ale to wysoki brunet z wąsami. Może Fred… — Zechce go pani zawołać. Został sam w tym purpurowym tunelu, gdzie w tle odcinał się jasny prostokąt drzwi niczym ekran, na którym poruszały się niewyraźne sylwetki, jak z dawnych kronik filmowych. Przed sobą na ścianie ujrzał zdjęcia Arletty w nieodmiennej czarnej sukni, opinającej jej ciało tak dokładnie, że wydawało się bardziej nagie niż na wyzywających fotografiach, które miał w kieszeni. Rano u Lucasa nie zwrócił prawie na nią uwagi. To był drobny nocny ptak, jakich spotykał wiele. Zastanowiła go jednak młodość dziewczyny i wydało mu się, że coś tu nie gra. Wciąż pamiętał jej ochrypły głos. Tak mówią wszystkie o świcie, bo za dużo palą i za dużo piją. Przypomniał sobie jej niespokojne oczy i to, że mimo woli spojrzał na jej piersi. Ale ponad wszystko uderzyła go aura kobiecości, niemal ciepłego łóżka, którą wokół siebie roztaczała. Rzadko spotykał kogoś tak przepojonego seksem, choć to nie pasowało do dziecinnej obawy w jej spojrzeniu, a tym bardziej do mieszkania, które właśnie poznał, mieszkania ze starannie wyfroterowanym parkietem, schowkiem na szczotki, dobrze zaopatrzoną spiżarką. — Fred zaraz schodzi. — Pytała go pani? — Chciałam wiedzieć, czy zauważył tamtych dwóch. Jest całkiem pewny, ,że nie było nikogo przy tym stoliku. Znaczy się przy czwartym. U nas, wie pan, stoliki w lożach są numerowane. Przy piątce siedział’ Amerykanin, który wypił prawie całą butelkę whisky, i duże towarzystwo w jedenastce. Désiré, kelner, potwierdzi to dzisiaj wieczór. — Gdzie mieszka? — Gdzieś na przedmieściu. Nie wiem dokładnie. Rano wraca do siebie pociągiem z dworca Saint–Lazare. — Kogo jeszcze państwo zatrudniają? — Pasikonika, który stoi przy drzwiach i jest także gońcem, a przy okazji rozdaje prospekty. No i orkiestrę, i dziewczęta. — Ile ich jest? — Prócz Arletty jest Betty Bruce, to jej fotografia, ta z lewej strony. Wykonuje tańce akrobatyczne. I Tania, która w przerwach między swoimi numerami gra na pianinie. W tej chwili to wszystko. Owszem, są i takie, które przychodzą z ulicy wypić kieliszek i kogoś poderwać. Ale nie należą do personelu. My stanowimy tutaj jakby rodzinę. Fred i ja nie mamy wielkich ambicji. Kiedy uzbieramy trochę pieniędzy, będziemy sobie żyć spokojnie w naszym domu w Bourgival. O, właśnie przyszedł mąż. Niewysoki, lecz silnie zbudowany i dobrze się trzymający mężczyzna około pięćdziesiątki, o czarnych włosach, lekko tylko posiwiałych na skroniach, wyszedł z kuchni wkładając marynarkę na koszulę bez kołnierzyka. Widocznie ubrał się w pośpiechu, gdyż miał na sobie spodnie od smokinga i ranne pantofle na gołych stopach. On też wydawał się spokojny, bardziej nawet od żony. Prawdopodobnie znał Maigreta z nazwiska, lecz widział go po raz pierwszy i szedł wolno, żeby lepiej mu się przyjrzeć. — Fred Alfonsi — przedstawił się wyciągając rękę. — Żona pana nie poczęstowała? I jakby to stwierdzając, przesunął dłonią po stoliku numer cztery. — Naprawdę niczego pan sobie nie życzy? Ale chyba nie będzie panu przeszkadzało, jeśli Róża da mi filiżankę kawy? Tak miała na imię jego żona. Udała się na zaplecze, Alfonsi natomiast usiadł przed komisarzem, oparł łokcie na stoliku i czekał. — Jest pan pewny, że nikt nie siedział właśnie tutaj ubiegłej nocy? — Niech pan posłucha, panie komisarzu. Wiem, kim : pan jest, ale pan nic o mnie nie wie. Pewnie informował się już pan u swych kolegów z obyczajówki. Ci panowie zaglądają czasem do mnie, bo taka ich robota. Tak jest od lat. Jeśli nie powiedzieli, to powiedzą, że nigdy nie znaleźli u mnie żadnego naruszenia przepisów i że jestem spokojnym człowiekiem. Te słowa brzmiały trochę dziwnie w zestawieniu z jego złamanym nosem i uszami jak kalafiory u eks–boksera. — A więc kiedy mówię, że przy tym stoliku nie było nikogo, to znaczy, że nie było. Mój zakład jest skromny. Pracuje tutaj niewiele osób i zawsze jestem , na miejscu, żeby mieć wszystko na oku. Mogę powiedzieć dokładnie, ilu gości było ostatniej nocy. Wystarczy przejrzeć rachunki w kasie, bo mają wypisane numery stolików. — Arletta ze swoim chłopcem zajmowała piątkę, tak? — Szóstkę. Na prawo są numery parzyste: dwa, cztery, sześć, osiem, dziesięć, dwanaście. Z lewej nieparzyste. — A przy stoliku obok? — Ósmym? Mniej więcej o czwartej nad ranem siedziały tam dwie pary. Chyba paryżanie, którzy u nas nigdy nie byli i nie wiedzieli, gdzie tu jeszcze pójść. ‘ Ale szybko się zorientowali, że to nie dla nich. Wypili tylko jedną butelkę szampana i zaraz sobie poszli. A ja zamknąłem lokal. — Czyli przy tym stoliku ani przy żadnym innym nie widział pan dwóch samotnych mężczyzn? Jednego w średnim wieku, podobnego trochę do pana? Jak człowiek, który wie, co jest grane. Fred Alfonsi odparł z uśmiechem: — Jeśli będzie pan ze mną szczery, to, być może, spróbuję panu pomóc. Nie uważa pan, że dość tej zabawy w kotka i myszkę? — Arletta nie żyje. — Co takiego? Aż podskoczył z wrażenia. Wstał, wzburzony, i krzyknął w stronę kuchni: — Roza!… Roza!… — Słyszę… Już idę… — Arletta nie żyje! — Co ty wygadujesz? Nadbiegła zdumiewająco szybko jak na swoją tuszę. — Arletta? — powtórzyła. — Została uduszona dziś rano w swojej sypialni — dodał Maigret patrząc na nich uważnie. — Coś podobnego! A jaki drań… — To właśnie chciałbym wiedzieć. Roza głośno wytarła nos. Rzeczywiście mogła zaraz się rozpłakać. Wzrok utkwiła w fotografii dziewczyny na ścianie. — Jak to się stało? — zapytał Fred kierując się do baru. Z namysłem wybrał butelkę markowego koniaku, napełnił trzy kieliszki, pierwszy podał żonie, drugi postawił nie nalegając przed Maigretem, który w końcu umaczał w nim usta. — Podsłuchała tutaj ostatniej nocy rozmowę dwóch mężczyzn o pewnej hrabinie. — Jakiej hrabinie? — Nie wiem. Jeden z nich nazywał się podobno Oskar. Alfonsi ani drgnął. — Po wyjściu stąd poszła na komisariat dzielnicowy, aby opowiedzieć, co usłyszała. Następnie przyprowadzono ją na Quai des Orf?vres. — Dlatego ją uziemiono? — Prawdopodobnie. — Widziałaś tych dwóch, Roza? Zaprzeczyła. Byli naprawdę zdumieni i oboje wyraźnie przejęci. — Klnę się, panie komisarzu, że gdyby przyszło tu dwóch facetów, tobym wiedział i niczego nie ukrywał. Nie ma po co się przechytrzać. Pan dobrze wie, jak to bywa w podobnych knajpach. Ludzie nie przychodzą tu na jakieś ekstra występy ani żeby potańczyć przy dobrym jazzie. To nie jest elegancki kabaret. Czytał pan nasze reklamówki. Oni idą najpierw gdzie indziej, bo szukają czegoś rajcownego. Jeśli poderwą babkę, to u nas się nie pojawią. Ale jak nie znajdą tego, czego chcą, kończą balangę u nas. Mają już wtedy dobrze w czubie. Większość nocnych taksiarzy ma z nami układy, zresztą nie za darmo. Kiedy goście wychodzą z wytwornych lokali, portierzy informują ich dyskretnie. Przeważnie to cudzoziemcy, którym się zdaje, że odkryją coś nadzwyczajnego. A nadzwyczajna była tylko Arletta, kiedy się rozbierała. Przez ćwierć sekundy, po zdjęciu sukni, ukazywała się całkiem naga. Aby nie mieć kłopotów, kazałem się jej wygolić, bo tak jest podobno przyzwoiciej. Po występie prawie zawsze zapraszano ją do któregoś ze stolików. — Puszczała się? — spytał Maigret bez ogródek. — W każdym razie nie tutaj. I nie w godzinach pracy. Dopóki lokal jest czynny, nie pozwalam im wychodzić. Starają się zatrzymać gości jak najdłużej, zachęcać do picia i myślę, że obiecują im spotkanie po robocie. — I spotykają się? — A jak pan myśli? — Arletta również? — Pewnie i jej się to zdarzało. — A wczoraj z tym młodym człowiekiem? — Na pewno nie. Ten miał, żeby tak powiedzieć, uczciwe zamiary. Któregoś wieczoru trafił tu przypadkiem ze swoim kolegą i z miejsca zakochał się w Arletcie. Był jeszcze parę razy, ale nigdy do zamknięcia. Pewnie wcześnie rano idzie do roboty. — Czy miała innych stałych klientów? — Pan chyba rozumie, że u nas takich nie ma. To goście z ulicy. Naturalnie, wszyscy są do siebie podobni, ale zawsze jacyś nowi. — Miała przyjaciół? — Nie wiem — odparł chłodno. Maigret spojrzał niepewnie na żonę Freda. — Czy nie zdarzyło się panu… — Proszę się nie krępować. Roza nie jest zazdrosna. Już kawał czasu to jej nie obchodzi. A jeśli pan chce wiedzieć, to owszem. Zdarzyło mi się. — U niej? — Nigdy nie przestąpiłem jej progu. Tutaj. W kuchni. — Taki już jest. Znika na chwilę i nim się obejrzę, już jest z powrotem. A później wraca dziewczyna i otrzepuje się jak kura. To ją bawiło. — Wiedzą coś państwo o hrabinie? — Jakiej hrabinie? — Wszystko jedno. Chciałbym dostać adres Pasikonika. Jak ten chłopiec właściwie się nazywa? — Thomas. Tyle o nim wiemy. Wychował się w sierocińcu. Nie umiem nawet powiedzieć, gdzie sypia. Ale znajdzie go pan dzisiaj po południu na wyścigach. To jego największa pasja. Jeszcze po jednym? — Dziękuję. — Jak pan myśli, zlecą się dziennikarze? — Możliwe. Kiedy się dowiedzą. Nie był pewny, czy Fred jest zadowolony z perspektywy takiej reklamy, czy na odwrót, to go irytuje. — W każdym razie jestem do pańskiej dyspozycji. Myślę, że dzisiaj wieczór lepiej otworzyć lokal jak zwykle. Gdyby pan zechciał wpaść, to mógłby pan przesłuchać wszystkich po kolei. Kiedy Maigret wrócił na ulicę Notre–Dame–de–Lorette, samochodu prokuratora już nie było. Karetka ze zwłokami dziewczyny właśnie odjeżdżała. Przed bramą stała gromadka przechodniów, choć mniejsza, niż się spodziewał. Zastał Janviera w stróżówce, przy telefonie. Inspektor odłożył słuchawkę i zameldował: — Są już wiadomości z Moulins. Oboje Leleu żyją, ojciec i matka oraz syn, urzędnik w banku. Ich córka, Jeanne Leleu, jest drobną brunetką z płaskim nosem, która opuściła dom rodzinny przed’ trzema laty i nie dała znaku życia. Rodzice nie chcą nawet o niej słyszeć. — Więc rysopis się nie zgadza? — Nie. Tamta jest pięć centymetrów niższa od Arletty i chyba nie zoperowała sobie nosa. — Żadnych wiadomości o hrabinie? — Jak dotąd nic. Wypytywałem lokatorów z klatki B. Jest ich sporo. Gruba blondyna, co nas obejrzała na schodach, jest szatniarką w teatrze. Zapewniła, że nic jej nie obchodzi, co się dzieje w domu, ale słyszała, jak ktoś szedł na górę parę minut przed dziewczyną. — Więc i ją słyszała? A skąd była pewna, że to ona? — Twierdzi, że poznaje ją po chodzie. A tak naprawdę, to ciągle sterczy przy drzwiach i podgląda. — Widziała tego mężczyznę? — Mówi, że nie, ale szedł powoli, jak ktoś otyły lub chory na serce. — Nie zauważyła, kiedy wracał? — Nie. — Jest pewna, że to nikt z lokatorów z wyższych pięter? — Zna kroki wszystkich. Pytałem również sąsiadkę Arletty, dziewczynę zatrudnioną w piwiarni. Musiałem Ją zresztą obudzić. Ale nic nie słyszała. — To wszystko? — Dzwonił Lucas. Wrócił do biura i czeka na instrukcje. — Odciski palców? — Znaleziono tylko nasze i Arletty. Dostanie pan raport wieczorem. — Czy nie ma tu lokatora imieniem Oskar? — Maigret zapytał przy sposobności także dozorczynię. — Nie, panie komisarzu. Ale kiedyś, dawno temu, ktoś zadzwonił i zostawił wiadomość dla Arletty. Jakiś, mężczyzna z nietutejszym akcentem powiedział wtedy: „Proszę ją uprzedzić, że czeka na nią Oskar w zwykłym miejscu”. — Kiedy to mniej więcej było? — Miesiąc afbo dwa potem, jak się sprowadziła. To mnie zastanowiło, bo tylko ten jedyny raz otrzymała jakąś wiadomość. — Przychodziła do niej korespondencja? — Czasem list z Brukseli. — Męski charakter pisma? — Nie, kobiety. I to od kogoś bez wykształcenia. Pół godziny później Maigret i Janvier, wypiwszy naprędce po kuflu w piwiarni „Dauphine”, znaleźli się na Quai des Orf?vres. Ledwie Maigret zdążył otworzyć drzwi do swego gabinetu, gdy wbiegł młody Lapointe. Miał zaczerwienione powieki i rozgorączkowane oczy. — Szefie, muszę z panem natychmiast porozmawiać. Gdy komisarz powiesiwszy kapelusz i palto odwrócił się, ujrzał inspektora, który zagryzał wargi i zaciskał pięści, by nie wybuchnąć płaczem. ROZDZIAŁ TRZECI Mówił przez zęby. Stał tyłem do Maigreta, z twarzą przyklejoną do szyby. — Kiedy zobaczyłem ją tutaj dzisiaj rano, nie mogłem zrozumieć, po co ją przyprowadzono. W drodze na Javel brygadier Lucas powiedział mi, o co chodzi. A teraz po powrocie, dowiaduję się, że nie żyje. Maigret usiadł i rzekł wolno: — Nie skojarzyłem sobie, że masz na imię Albert. — Po wszystkim, co wyznała, Lueas nie powinien był puścić jej bez żadnej ochrony. Mówił tonem skrzywdzonego dziecka i komisarz nie mógł powstrzymać uśmiechu. — Chodź tu i siadaj. Lapointe wahał się, jakby miał żal i do Maigreta. Potem niechętnie zajął miejsce na krześle, po drugiej stronie biurka. Głowę miał zwieszoną, patrzył w podłogę i obaj z komisarzem, który wypuszczał ‘z fajki drobne kłębki dymu, przypominali ojca i syna w trakcie poważnej rozmowy. — Niedługo jesteś u nas, ale powinieneś wiedzieć, że gdyby pilnować każdego, który tu przychodzi z jakimś oświadczeniem, to nie mielibyśmy kiedy spać ani zjeść choćby kanapki. Mam rację? — Tak, szefie. Ale… — Ale co? — Z nią było inaczej. — Dlaczego? — Bo już pan wie, że to nie było oświadczenie zmyślone. — Więc teraz, kiedy się trochę uspokoiłeś, opowiadaj. — Co mam opowiedzieć? — Wszystko. . — Jak ją poznałem? — Najlepiej zacznij od początku. — Spotkałem przyjaciela, kolegę ze szkoły w Meu—lan, który rzadko bywa w Paryżu. Wyszliśmy na miasto z moją siostrą. Potem odprowadziliśmy ją do domu i już we dwójkę wybraliśmy się na Montmartre. Wie pan, jak to bywa, wstąpiliśmy na jednego tu i tam, a kiedy opuszczaliśmy ostatnią knajpę, jakiś niby karzeł wetknął nam prospekt. — Dlaczego karzeł? — Bo wygląda na czternaście lat, ale ma twarz całą w drobnych zmarszczkach, jak człowiek niemłody. Kręci się i skacze jak mały ulicznik i może dlatego nazwano go Pasikonikiem. A ponieważ tamte lokale przyjacielowi nie odpowiadały, to uznałem, że w „Picratcie” znajdzie może coś bardziej pikantnego. — Kiedy to było? Lapointe porządkował wspomnienia i zdawał się zaskoczony, jakby zasmucony rezultatem. Lecz wyznał: — Przed trzema tygodniami. — Wtedy poznałeś Arlettę? — Przysiadła się do nas. Kolega, który się na tym nie zna, wziął ją za dziwkę. Nawet żeśmy się posprzeczali potem na ulicy. — O nią? — Tak. Bo ja już wiedziałem, że to nie taka, jak inne. Maigret słuchał z powagą czyszcząc dokładnie jedną z fajek. — Wróciłeś tam następnej nocy? — Chciałem ją przeprosić za kolegę. — Co jej powiedział? — Chciał jej zapłacić, żeby się z nim przespała. — Odmówiła? — Rozumie się. Poszedłem tam wcześnie, kiedy nie było prawie nikogo. Zgodziła się wypić ze mną kieliszek. — Kieliszek czy butelkę? — Butelkę. Właściciel nie pozwala im siadać z gośćmi, jeśli zamawiają tylko po kieliszku. Musi się wziąć butelkę szampana. — Rozumiem. — Wiem, co pan sobie myśli. Ale przyszła do nas i powiedziała, co wie, a ktoś ją udusił. — Mówiła ci, że grozi jej niebezpieczeństwo? — Nie wprost. Ale czułem, że istnieje w jej życiu jakaś tajemnica. — Jaka na przykład? — Trudno to określić. Zresztą i tak nikt mi nie uwierzy, bo ją kochałem. Ostatnie słowa powiedział ciszej, uniósł głowę i spojrzał komisarzowi prosto w oczy, gotów się zbuntować, jeśliby ujrzał w nim cień ironii. — Chciałem, aby zmieniła życie. — Wziąłbyś z nią ślub? Lapointe nieznacznie się zmieszał: — O tym nie myślałem. Pewnie bym się z nią tak zaraz nie ożenił. — Ale nie chciałeś, żeby się pokazywała naga w kabarecie? — Jestem pewny, że to jej sprawiało przykrość. — Tak ci mówiła? — To bardziej skomplikowane, szefie Rozumiem, że pan ma na to inny punkt widzenia. Ja też znam kobiety w podobnych lokalach. Przede wszystkim trudno było odgadnąć, co myśli naprawdę, bo piła. A pan wie, że one na ogół nie piją. Zwyczajnie udają, żeby rozkręcić konsumpcję, lecz podaje się im na przykład syrop zamiast likieru. Czy nie tak? — Owszem. — Arletta piła, gdyż tego potrzebowała. Niemal co wieczór. Do tego stopnia, że przed jej występem pan Fred musiał się upewniać, czy jeszcze trzyma się na nogach. Lapointe tak się utożsamiał z kabaretem, że mówił „pan Fred”, jak na pewno czynił to personel. — Nigdy nie zostawałeś do rana? — Ona sobie tego nie życzyła. — Dlaczego? — Bo jej powiedziałem, że chodzę do pracy wcześnie rano. — Przyznałeś się, że jesteś z policji? Lapointe znów się zaczerwienił. — Nie. Ale powiedziałem jej też o mojej siostrze, z którą mieszkam; sama pilnowała mnie, abym się nie zasiedział. Nigdy nie proponowałem jej pieniędzy. Zresztą by ich nie wzięła. Pozwalała mi zamawiać tylko jedną butelkę szampana i wybierała najtańszy. — Sądzisz, że była w tobie zakochana? — Ostatniej nocy byłem tego pewny. — Dlaczego? O czym rozmawialiście? — Zawsze o tym samym. O niej i o mnie. — Czy mówiła, skąd pochodzi, co robi jej rodzina? — Nie ukrywała, że ma fałszywy dowód osobisty i że to będzie straszne, jak ktoś wpadnie na jej prawdziwe nazwisko. — Miała jakieś wykształcenie? — Nie wiem. Nie nadawała się jednak do tego zawodu. Nie chciała mówić o swoim życiu. Wspominała tylko o człowieku, od którego nigdy nie będzie mogła się uwolnić. Dodała, że to jej wina, że już za późno. I że nie powinienem ciągle przychodzić, bo to ją tylko rani. Właśnie dlatego myślę, że zaczynała mnie kochać. Podczas tego ostatniego spotkania z rozpaczą ściskała moje ręce. — Czy już była pijana? — Może. Na pewno trochę wypiła, ale zdawała sobie sprawę z tego, co mówi. Zawsze ją widywałem taką: napiętą, przybitą albo niesamowicie rozbawioną. — Spałeś z nią? Lapointe popatrzył na komisarza prawie z nienawiścią: — Nie! — A namawiałeś ją? — Nie! — Ona ci nie proponowała? — Nigdy. — Czy dawała do zrozumienia, że jest dziewicą? — Musiała znosić mężczyzn. Ale nimi gardziła. — Dlaczego? — Właśnie z tego powodu. — Jakiego? — Za to, co z nią robili. Pierwszy raz to się zdarzyło, kiedy była prawie dziewczynką. Nie wiem w jakich okolicznościach, ale dostała urazu. Prześladowało ją tamto wspomnienie. Ciągle mówiła o jakimś człowieku, którego się okropnie boi. — Oskara? — Nie powiedziała, jak się nazywa. Pan oczywiście sądzi, że zrobiła ze mnie balona i że jestem naiwniakiem, prawda? Niech sobie będzie. Ale teraz nie żyje i to znaczy, że miała powody do strachu. — Nigdy cię nie korciło, żeby z nią iść do łóżka? — Tamtego wieczoru — przyznał — kiedy byłem z kolegą. Czy pan ją widział przed śmiercią? No tak, dzisiaj rano, nieprzytomną zer zmęczenia. Jakby pan znał ją przedtem, toby pan nie pytał… Żadna kobieta… — Żadna kobieta…? — Trudno to wytłumaczyć. Każdy mężczyzna miał na nią ochotę. Gdy robiła swój numer… — Czy spała z Fredem? — Musiała go tolerować jak innych. Maigret starał się ustalić, jak daleko Arletta posunęła się w swoich wyznaniach. — Gdzie? — W kuchni. Roza o tym wiedziała. Ale nie śmiała protestować, bo nie chce stracić męża. Pan ją widział? Maigret przytaknął. — Powiedziała, ile ma lat? — Sądzę, że przekroczyła pięćdziesiątkę. — Ma prawie siedemdziesiąt. Fred jest o dwadzieścia lat młodszy. Podobno w swoim czasie była to jedna z najpiękniejszych kobiet, utrzymanka prawdziwych bogaczy. Ona Freda naprawdę kocha. Ale nie ma odwagi okazywać zazdrości i dlatego woli, kiedy wszystko odbywa się w domu. Uważa to za mniej ryzykowne, pan rozumie? — Rozumiem. — Bała się Arletty więcej od innych i nieustannie jej pilnowała. Ale właśnie dzięki Arletcie interes prosperował. Bez niej lokal świeciłby pustkami. Tamte dwie $o miłe dziewczyny, jakich pełno w nocnych knajpach na Montmartrze. — Co się zdarzyło ostatniej nocy? — Mówiła o tym? — Powiedziała Lucasowi, że była z kimś, ale wymieniła tylko imię. — Siedziałem tam do pół do trzeciej. — Przy którym stoliku? — Przy szóstce. Wyrażał się jak stały bywalec, a nawet tamtejszy pracownik. — Czy był ktoś w sąsiedniej loży? — Nie w czwórce. Ale do ósemki przyszła cała banda mężczyzn i kobiet. Nieźle rozrabiali. — Tak więc, gdyby ktoś był w czwórce, wcale byś tego nie zauważył. — Owszem. Nie chciałem, żeby słyszano, o czym rozmawiamy, i od czasu do czasu wstawałem, by zajrzeć za przepierzenie. — A czy nie zauważyłeś przy jakimś innym stoliku szpakowatego mężczyzny już w latach, niskiego, mocnej budowy? — Nie. — A nie wydawało ci się, że podczas waszej rozmowy Arletta kogoś podsłuchuje? — Na pewno nie. Dlaczego? — Chcesz ze mną prowadzić to śledztwo? Lapbinte spojrzał na Maigreta zdziwiony i nagle krzyknął z impulsywną wdzięcznością: — Pozwala mi pan, mimo że… — Słuchaj, bo to ważne. Po wyjściu z kabaretu o czwartej rano Arletta poszła na komisariat przy ulicy La Rochefoucauld. Wedle brygadiera, który miał tam dyżur, była niezwykle zdenerwowana i lekko się chwiała na nogach. Mówiła o dwóch mężczyznach, którzy zajmowali stolik numer cztery, kiedy była z tobą w boksie szóstym. Podobno dotarła do niej część ich rozmowy. — Dlaczego tak powiedziała? — Nie wiem. Kiedy się dowiemy, to pewnie ruszymy z miejsca. I jeszcze jedno: ci dwaj rozmawiali o jakiejś hrabinie i któryś z nich miał zamiar ją wykończyć. Kiedy opuszczali lokal, Arletta podobno widziała od tyłu mężczyznę w średnim wieku, barczystego, niskiego, o szpakowatych włosach. I podczas ich rozmowy zdawało jej się, że ten drugi nazywa go Oskarem. — Przecież i ja bym to słyszał… — Widziałem Freda i jego żonę. Oni też są przekonani, że czwarty stolik nie był zajęty i że nikt podobny nie był tej nocy w „Picratcie”. Może Arletta coś wiedziała, ale nie chciała lub nie mogła się przyznać skąd. Mówisz, że nie była trzeźwa. Więc sądziła, że nikt nie będzie sprawdzał, gdzie w ciągu nocy siedzieli różni klienci. Rozumiesz, co mam na myśli? — Tak. Ale dlaczego podała akurat to imię? — Właśnie. Nikt jej nie pytał. Nie było takiej potrzeby. Jeżeli to zrobiła, widocznie miała w tym swój cel. I właśnie ten cel może nas skierować na trop. To jeszcze nie wszystko. W komisariacie była pewna tego, co mówi. Ale u nas, kiedy już trochę Wytrzeźwiała, zrobiła się ostrożniejsza. Lucas miał wrażenie, że chętnie by cofnęła wszystko, co przedtem mówiła. Choć teraz wiemy, że nie były to słowa na wiatr. — Z pewnością! — Wróciła do siebie i ktoś, kto na nią czekał schowany w szafie, udusił ją. Więc znał ją dobrze, orientował się w rozkładzie mieszkania i prawdopodobnie miał do niego klucze. — A hrabina? — Dotąd nic o niej nie wiemy. Być może jej nie zabito albo na razie nie znaleziono ciała. Takie są możliwości. Czy nigdy ci o niej nie opowiadała? — Nigdy. Lapointe chwilę patrzył w biurko, na koniec spytał innym tonem: — Jak pan myśli, bardzo cierpiała? — Nie. Zrobił to człowiek niezwykle silny. Nawet się nie broniła. — Jest tam jeszcze? — Przewieziono ją do Zakładu Medycyny Sądowej. — Czy mógłbym ją zobaczyć? — Kiedy coś zjesz. — A co mam robić potem? — Pojedziesz do jej mieszkania na ulicę Notre–Dame–de–Lorette. Weźmiesz klucz od Janviera. Myśmy już tam byli. Ale może ty, który ją znałeś, trafisz na jakiś szczegół, który da ci do myślenia. — Bardzo panu dziękuję! — rzekł gorąco, przekonany, że Maigret zlecił mu to zadanie wyłącznie po to, aby mu sprawić przyjemność. Komisarz z rozmysłem nie wspomniał o fotografiach, których brzegi nieco się wysunęły z teczki na biurku. Zawiadomiono go, że paru dziennikarzy czeka na korytarzu; domagają się informacji. Poprosił ich do siebie, nakreślił ogólnie sprawę, dał każdemu po jednym zdjęciu Arletty w jej czarnej jedwabnej sukni. — Proszę też napisać — dodał — że będziemy wdzięczni Jeanne Leleu, która posługuje się teraz innym nazwiskiem, jeśli do nas się zgłosi. Gwarantujemy całkowitą dyskrecję. Absolutnie nie chcemy komplikować jej życia. Obiad zjadł późno, w domu. Zdążył jeszcze wrócić na Quai des Orf?vres i przejrzeć dokumentację o Alfonsim. Paryż był wciąż równie nierzeczywisty w drobnym, ohydnym deszczu, a ludzie biegli przed siebie niecierpliwie, jakby chcieli się wydostać z tego osobliwego akwarium. Dossier Alfonsiego było obszerne, lecz nie zawierało nic istotnego. Mając dwadzieścia lat odbył służbę wojskową w Batalionach Afrykańskich, ponieważ w tamtym okresie żył na koszt prostytutki z bulwaru Sebastopol i już dwukrotnie go zatrzymywano w rezultacie krwawych bójek. Po wieloletniej przerwie odnaleziono go w Marsylii, gdzie został naganiaczem do kilku domów publicznych na południu Francji. Miał wówczas dwadzieścia osiem lat. Nie zdobył jeszcze renomy prowodyra, lecz był już na tyle ustawiony w hierarchii marginesu, żeby nie podpaść władzom jakąś burdą w knajpach Starego Portu. Nie zanotowano wówczas żadnego wyroku, miał jedynie dość poważne kłopoty w związku z nieletnią na fałszywych, papierach, którą zwerbował do „Paradisu” w Beziers. I znów nic. Ustalono tylko, że na włoskim statku wyjechał do Panamy obładowany pięcioma czy sześcioma kobietami i tam stał się już znaną personą. Kiedy miał czterdzieści lat, wrócił do Paryża i żył z Rozalią Dumont, zwaną Rozą, starzejącą się właścicielką salonu masażu na ulicy Martyrs. Często bywał na wyścigach, na meczach bokserskich i krążyła opinia, że przyjmuje zakłady. W końcu z Rozą się ożenił, otworzyli kabaret „U Picratta”, który był na początku małym barem dla znajomych. Janvier pracował także na Notre–Dame–de–Lorette, nie zajmował się jednak mieszkaniem Arletty, lecz przepytywał sąsiadów, zarówno lokatorów kamienicy, jak pobliskich sklepikarzy oraz wszystkich, którzy mogliby udzielić jakichś informacji. Natomiast Lucas sam musiał sobie radzić z włamaniem na Javel, co nie poprawiło mu humoru. Była za dziesięć piąta, dawno już zapadł zmierzch, kiedy odezwał się telefon i Maigret nareszcie usłyszał to, czego oczekiwał: — Tu Centralne Pogotowie Policyjne. — Hrabina? — zapytał. — W każdym razie jakaś hrabina. Nie wiemy, czy to ta pańska. Przed chwilą otrzymaliśmy wezwanie z ulicy Victor–Massé. Kilka minut temu dozorczyni odkryła, że zabito jedną z lokatorek. Prawdopodobnie ubiegłej nocy. — Hrabinę? — Hrabinę von Farnheim. — Z rewolweru? — Uduszona. Nic więcej nie wiemy. Na miejscu są chłopcy z policji dzielnicowej. Zaraz potem Maigret złapał taksówkę i stracił mnóstwo czasu, by przebić się przez centrum Paryża. Kiedy przejeżdżał ulicą Notre–Dame–de–Lorette, zobaczył Janviera, który wychodził ze sklepu warzywnego. Kazał szoferowi przystanąć, skinął na inspektora. — Wsiadaj. Hrabina nie żyje. — Prawdziwa hrabina? — Nie wiem. To blisko. Wszystko się ogranicza do jednej dzielnicy. Rzeczywiście mniej więcej pięćset metrów dzieliło bar na ulicy Pigalle od mieszkania Arletty i prawie tyle samo było od baru do ulicy Victor–Massé. Inaczej niż to wyglądało z rana, chyba dwudziestu gapiów tłoczyło się przed policjantem w bramie okazałej i na pozór spokojnej kamienicy. — Jest komisarz? — Nie było go w biurze. To inspektor Lognon, który… Biedny Lognon, jakże chciał się wyróżnić! I fatalne przeznaczenie sprawiało, że za każdym razem, kiedy brać się za jakąś robotę, natykał się na Maigreta, który mu ją odbierał. Dozorczyni była nieobecna. Klatkę schodową pomalowano w imitację marmuru. Schody pokrywał ciemnoczerwony chodnik, umocniony mosiężnymi prętami. Dom zalatywał stęchlizną, jakby mieszkali tu wyłącznie ludzie starzy, którzy nigdy nie otwierają okien. Panowała niezmącona cisza, żadne drzwi się nie uchyliły, kiedy komisarz i Janvier przechodzili obok. Dopiero na czwartym piętrze usłyszeli głosy i wpuszczono ich do jednego z mieszkań. Ujrzeli długi i smutny nos Lognona; rozmawiał z niską i tęgą kobietą o włosach zebranych w twardy kok na czubku głowy. Pokój, do którego weszli, mętnie oświetlała stojąca lampa z pergaminowym abażurem. Zaduch tutaj był jeszcze większy niż w pozostałej części domu. Nie wiadomo dlaczego odnieśli wrażenie, że znaleźli się nagle daleko od Paryża, od reszty świata, od wilgotnego powietrza na zewnątrz, od przechodniów idących w pośpiechu, klaksonów taksówek i rozbryzgujących błoto autobusów, które hamowały z piskiem na każdym przystanku. Było tak gorąco, że Maigret natychmiast zdjął płaszcz. — Gdzie jest? — W sypialni. Pierwszy pokój był czymś w rodzaju salonu, przynajmniej kiedyś spełniał tę rolę, bo otaczał ich tu świat rzeczy, które dawno straciły swą nazwę. Takie mogło być mieszkanie wystawione na licytację, z meblami nagromadzonymi byle jak. Wszędzie poniewierały się butelki i Maigret zauważył, że były wyłącznie po czerwonym winie, takim, jakie wlewają w siebie, zagryzając kiełbasą, robotnicy na budowie. Zresztą leżała tu i kiełbasa, nie na talerzu, lecz na zatłuszczonym papierze, a po dywanie walały się ogryzione kości kurczaka. Dywan był wytarty i niesłychanie brudny, jak wszystko tutaj. Krzesło bez jednej nogi, z fotela sterczało włosie, a pergaminowy abażur był ciemny od kurzu i dawno stracił pierwotną formę. Obok, w sypialni, na łóżku bez prześcieradła, nie ścielonego od wielu dni, leżały rozebrane od pasa zwłoki. Górną część ciała zakrywał kaftanik. Reszta była naga, wzdęta, odrażająco biaława. Maigret natychmiast dostrzegł niewielkie sińce na udach i wiedział, że znajdzie również strzykawkę. Znalazł dwie. Jedna miała złamaną igłę, leżała na czymś, co pewnie miało być nocnym stolikiem. Zmarła wyglądała na co najmniej sześćdziesiąt lat. Trudno było określić to dokładniej. Nikt jej na razie nie dotknął. Lekarz jeszcze nie nadszedł. Ale nie ulegało wątpliwości, że kobieta nie żyje od dłuższego czasu. Pokrycie materaca, na którym leżała, zostało rozcięte na znacznej długości i sterczało z niego włosie. Tutaj również pełno było flaszek, nie dojedzonej żywności, a na środku stał nocnik pełen uryny. — Mieszkała sama? — zapytał Maigret dozorczynię. Kiwnęła głową, sznurując usta. — Często przyjmowała gości? — Gdyby ktoś ją odwiedzał, toby coś zrobiła z tym brudem, no nie? I jakby czuła się winna, dodała: — Jestem tutaj pierwszy raz od blisko trzech lat. — Nie wpuszczała pani? — To ja nie miałam na to ochoty. — Nie zatrudniała gospodyni ani sprzątaczki? — Nikogo. Tylko przyjaciółka, taka wariatka jak ona, przychodziła od czasu do czasu. — Zna ją pani? — Nie wiem, jak się nazywa, ale widuję ją czasem w dzielnicy. Nie doszła jeszcze, póki co, do takiego upadku. W każdym razie, kiedy ją spotkałam. Niedawno temu. — Wiedziała pani, że jej lokatorka zażywa narkotyki? — Wiedziałam, że jest nienormalna. — Czy pani już tu pracowała, kiedy wynajęła apartament? — Nie doszłoby do tego. Zaledwie od trzech lat ja i mój mąż jesteśmy tutaj. A ona mieszka przynajmniej od ośmiu. Robiłam, co mogłam, żeby ją usunięto. — Rzeczywiście jest hrabiną? — Chyba tak. W każdym razie żoną hrabiego. Ale przedtem była na pewno mało warta. — Posiadała pieniądze? — Możliwe. Z głodu przecież nie umarła. — Widziała pani, jak ktoś do niej szedł? — Kiedy? — Ubiegłej nocy albo dzisiaj rano. — Nie. Ani jej przyjaciółki, ani tego młodego człowieka tutaj nie było. — Co to za młody człowiek? — Drobny, uprzejmy młodzieniec, chorowity z wyglądu. Przychodził do niej i nazywał ciotką. — Jego nazwiska też pani nie zna? — Nie obchodziły mnie jej sprawy. Reszta domu to ludzie przyzwoici. Na pierwszym piętrze mieszkają lokatorzy, których prawie nigdy nie ma w Paryżu. Na drugim generał, emeryt. Widzi pan, jaka to kamienica. A ona była tak niechlujna, że zatykałam nos, kiedy przechodziłam koło jej drzwi. — Nigdy nie wzywała lekarza? — Nie powiem, dwa, trzy razy na tydzień, kiedy była całkiem pijana od tego sikacza albo nie wiadomo od czego. Myślała, że zaraz umrze i wtedy telefonowała. Ale dobrze ją znał i nie bardzo kwapił się z przyjściem. — To lekarz dzielnicowy? — Doktor Bloch, mieszka trzy domy stąd. — Powiadomiła go pani, kiedy znalazła pani ciało? — To nie moja rzecz. Od razu wezwałam policję. Przyszedł inspektor, no i pan. — Janvier, spróbuj połączyć się z doktorem Blochem. Niech przyjdzie jak najszybciej. Janvier długo szukał aparatu i znalazł go w innym niedużym pokoju. Stał na podłodze wśród starych czasopism i zniszczonych książek. — Czy można wejść do kamienicy tak, aby pani nie zauważyła? — Jak do każdego domu — odparła kwaśno. — Robię swoje jak wszystkie, a nawet lepiej od niektórych. Nie zobaczy pan śladu kurzu na schodach. — Czy są tutaj wyłącznie te schody? — Są także służbowe, ale prawie nikt ich nie używa. W każdym razie trzeba przejść koło dozorcówki. — Jest pani zawsze na miejscu? — Chyba że robię zakupy, bo nawet stróżka musi jeść. — Kiedy pani chodzi po zakupy? — Około pół do dziewiątej. Jak już przyjdzie listonosz i rozniosę korespondencję. — Czy hrabina dużo jej otrzymywała? — Tylko prospekty. Kupcy, widząc jej nazwisko w książce telefonicznej, spodziewają się nie wiadomo czego. — Zna pani Oskara? — Jakiego Oskara? — Wszystko jedno. — Mój syn nazywa się Oskar. — Ile ma lat? — Siedemnaście. Terminuje w zakładzie stolarskim na bulwarze Barbes. — Mieszka z panią? — No pewnie! Janvier odłożył słuchawkę i zawiadomił: — Lekarz jest u siebie. Ma jeszcze dwóch pacjentów. Zaraz potem tu przyjdzie. Inspektor Lognon ostentacyjnie nie dotykał niczego i udawał, że go nie interesują wyjaśnienia dozorczyni. — Czy pani lokatorka otrzymywała pocztę ze stemplem banku? — Nigdy. — Wychodziła często? — Bywało, że dziesięć albo i dwanaście dni wcale się nie pokazywała. Nawet myślałam, że już nie żyje, bo nic u niej nie było słychać. Pewnie gniła w tym łóżku, spocona i brudna. I nagle się ubierała, wkładała płaszcz, kapelusz i rękawiczki i można ją było wziąć prawie za damę. Chociaż zawsze wyglądała na pomyloną. — Długo jej wtedy nie było? — Jak kiedy. Czasem parę minut, a czasem cały dzień. Wracała obwieszona paczkami. Wino dostarczano jej w skrzynkach. Tylko zwyczajne, czerwone, które zamawiała w sklepie kolonialnym na ulicy Condorcet. — Dostawca wchodził do mieszkania? — Stawiał skrzynkę pod drzwiami. Nawet mu wypomniałam, bo nie raczył chodzić służbowymi schodami. Tam było za ciemno i nie miał zamiaru upaść na mordę. Tak się wyraził. — Jak się pani dowiedziała, że ona nie żyje? — Nie wiedziałam, że nie żyje. — Ale jednak otworzyła pani drzwi mieszkania. — Wcale nie musiałam i nigdy bym tego nie zrobiła. — Proszę opowiedzieć dokładniej. — Teraz jesteśmy na czwartym. Piąte zajmuje starszy pan, inwalida. Sprzątam u niego i przynoszę mu jedzenie. Był kiedyś urzędnikiem podatkowym. Od bardzo wielu lat zajmuje to mieszkanie, sześć miesięcy temu stracił żonę. Czytał pan w gazetach? Wpadła pod autobus, kiedy o dziesiątej rano przecinała plac Blanche idąc na targ przy ulicy Lepie. — O której godzinie sprząta pani u niego? — Koło dziesiątej. A jak tam skończą, wtedy zamiatam schody od góry. — Dzisiaj rano też je pani zamiatała? — A dlaczego nie? — A wcześniej zawsze wchodzi pani na górę z pocztą? — Nie aż na piąte, bo starszy pan rzadko dostaje listy i nie czyta ich od razu. Państwo z trzeciego pracują oboje poza domem. Wychodzą rano około pół do dziewiątej. I wtedy odbierają sobie pocztę w dozorcówce. — A jeśli pani akurat nie ma? — Nawet kiedy robię zakupy, to nie zamykam drzwi na klucz. Nie chodzę daleko i mam dom na widoku. Nie zawadzi panu, jak otworzę okno? Wszystkim było duszno. Wrócili teraz do pierwszego pokoju, tylko Janvier, podobnie jak rano na Notre–Dame–de–Lorette, przeglądał szuflady i szafy. — Roznosi więc pani listy do drugiego piętra? — Tak. — Lecz mniej więcej o dziesiątej weszła pani na piąte i minęła te drzwi. — Zobaczyłam, że były nie domknięte. Trochę się zdziwiłam, ale nie bardzo. Kiedy szłam na dół, nie zwróciłam już na to uwagi. Przygotowałam co trzeba mojemu panu i dopiero o pół do piątej, bo wtedy zanoszę mu obiad, poszłam na górę. Gdy schodziłam, znów mnie zastanowiła szpara w drzwiach i mimo woli zawołałam: „Pani hrabino!”. Bo tak wszyscy do niej mówią. Nazwisko ma trudne, zagraniczne. „Hrabina” jest łatwiej. Ale nikt się nie odezwał. — Czy mieszkanie było oświetlone? — Tak. Niczego nie dotykałam. Świeciła się ta lampa. — A w sypialni? — Też, ..bo i teraz się pali, a nie przekręciłam kontaktu. Nie wiem dlaczego, ale zrobiło mi się jakoś dziwnie. Wsadziłam głowę przez drzwi i jeszcze raz zawołałam. Potem, trudno, ale weszłam. Jestem bardzo delikatna na przykre zapachy. Rzuciłam okiem do sypialni i wtedy ją zobaczyłam. Natychmiast zbiegłam, żeby wezwać policję. W domu był tylko starszy pan, więc zaprosiłam dozorczynię z sąsiedniej kamienicy, z którą się przyjaźnimy, nie chciałam być sama. Ludzie pytali, co się stało. Zebrało się ich trochę przy bramie. I wtedy przyszedł ten inspektor. — Dziękuję. Pani nazwisko? — Aubain. Z męża. — Dziękuję, pani Aubain. Może pani wrócić do siebie. Ktoś chyba nadchodzi. To pewnie lekarz. Nie był to Bloch, lecz lekarz sądowy. Ten sam, który rano badał zwłoki Arletty. Uścisnął dłoń komisarza, skinął protekcyjnie głową w stronę Lognona i kiedy przestąpił próg sypialni, nie mógł się powstrzymać od komentarza: — Znowu! Ślady na szyi hrabiny były dowodem, w jaki sposób ją zamordowano. Liczne sińce na udach świadczyły o stopniu jej uzależnienia. Lekarz powąchał jedną ze strzykawek, wzruszył ramionami: — Morfina, oczywiście! — Znał ją pan? — Tej nigdy nie widziałem. Ale znam w dzielnicy parę takich jak ona. Zrobił to chyba ktoś w celach rabunkowych? Wskazał na rozcięty materac, wypatroszone włosie. — Była bogata? — Nie wiadomo — odparł Maigret. Janvier, który od jakiegoś czasu dłubał scyzorykiem w zamku któregoś z mebli, oświadczył: — W tej szufladzie jest pełno papierów. Ktoś młody szybko wspinał się po schodach. Był to doktor Bloch. Maigret zauważył, że lekarz sądowy tylko chłodno skinął głową na powitanie, nie podając ręki koledze. ROZDZIAŁ CZWARTY Doktor Bloch miał cerę matową, zbyt lśniące oczy, włosy ciemne i tłuste. Widocznie nie zdążył spytać gapiów na ulicy ani porozumieć się z dozorczynią. Janvier przez telefon nie uprzedził go, że hrabina została zamordowana, powiedział tylko, że nie żyje i komisarz chciałby z nim porozmawiać. Wbiegł na górę przeskakując stopnie i teraz niespokojnie rozglądał się dokoła. Może, nim opuścił gabinet, zrobił sobie zastrzyk? Nie wydawał się zdziwiony, że kolega nie podał mu ręki, a i sam nie nalegał. Jego zachowanie wskazywało, że spodziewa się kłopotów. Lecz gdy wszedł do sypialni, wyraźnie się rozluźnił. Hrabina została uduszona. To już go nie obchodziło. Stał się pewniejszy siebie i rzucił napastliwie: — Dlaczego wezwano właśnie mnie? — zapewne badał sytuację. — Dozorczyni twierdzi, że pan leczył tę kobietę. — Och, byłem u niej tylko parę razy. — Co jej dolegało? Bloch rzekł do swego kolegi, dając do poznania, że obaj wiedzą tyle samo o denatce. — Pan chyba zauważył, że była narkomanką. Gdy przeholowała, nawiedzały ją stany depresyjne, co się zdarza, i wtedy dzwoniła do mnie. Bała się, że umrze. — Długo pan ją zna? — Otworzyłem gabinet w dzielnicy przed trzema laty. Wyglądał na trzydziestkę. Maigret mógłby przysiąc, że jest kawalerem i używa morfiny od zarania swej praktyki, a może nawet od czasów studenckich. Nie przypadkowo ulokował się na Montmartrze. Łatwo było określić, z jakich kręgów pochodziła jego klientela. Bez wątpienia nie mógł zajść daleko. Sam już był potencjalną ofiarą nałogu. — Go pan o niej wie? — Nazwisko, adres, mam je u siebie w kartotece. I to, że się narkotyzowała od piętnastu lat. — W jakim była wieku? — Lat czterdzieści osiem, może dziewięć. Patrząc na wychudłe ciało leżące w poprzek łóżka, na rzadkie i bezbarwne włosy zmarłej, trudno było w to uwierzyć. — Nieczęsto się zdarza, by morfinista nadużywał równocześnie alkoholu, prawda? — I tak bywa. Jego ręce lekko drżały, jak z rana u pijaka, a z jednej strony twarzy usta drgały mu chwilami w nerwowym tiku. — Sądzę, że starał się pan ją wyleczyć? — Z początku owszem. Ale to był przypadek właściwie beznadziejny. Niewiele mogłem zrobić. Calynii tygodniami nie wzywała mnie do siebie. — Czy zdarzało się, że chciała pana widzieć, bo skończył się jej narkotyk i musiała go zdobyć za wszelką cenę? Bloch zerknął na kolegę. Nie miało sensu kłamać. Zwłoki i całe mieszkanie nie pozostawiały żadnej wątpliwości. — Nie muszę chyba robić panu wykładu. Zaawansowany narkoman, nie może, bez poważnego ryzyka, obejść się bez narkotyku. Nie wiem, gdzie go zdobywała. Nie pytałem jej o to. Ze dwa razy, kiedy tu przyszedłem, miała prawie halucynacje, ponieważ nie dostarczono jej środka narkotycznego. Wtedy robiłem jej zastrzyk. — Czy nie mówiła o swym życiu, rodzinie, pochodzeniu? — Wiem tylko, że była naprawdę żoną hrabiego von Farnheim. Zdaje się Austriaka, dużo od niej starszego. Kiedyś mieszkali na Lazurowym Wybrzeżu, w dużej posiadłości, o czym niekiedy wspominała. — Jeszcze jedno pytanie, doktorze: czy regulowała pańskie honoraria czekiem? — Nie. Gotówką. — Zakładam, że nic pan nie wie o jej przyjaciołach, stosunkach towarzyskich, dostawcach? — Nie, nic. Maigret zrezygnował z dalszych pytań. — Dziękują. Może pan odejść. I tym razem nie chciał być na miejscu, gdy zjawi się prokurator, a szczególnie odpowiadać na pytania dziennikarzy, którzy niedługo tu przybiegną. Byle najszybciej uwolnić się od tej dławiącej i ponurej atmosfery. Wydał kilka poleceń Janvierowi i kazał się odwieźć na Quai des Orf?vres, gdzie już czekała na niego wiadomość, że doktor Paul, lekarz sądowy, prosi o telefon. — Kończę opis wyników badań. Dostanie je pan jutro rano — powiedział brodacz, który miał przed sobą tego wieczoru kolejną sekcję. — Chciałem jednak przekazać panu dwa szczegóły, które może będą miały znaczenie dla śledztwa. Otóż, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, dziewczyna nie ma dwudziestu czterech lat, jak to podano w dowodzie. Medycznie rzecz traktując ma najwyżej dwadzieścia. — Tak pan sądzi? — Rzecz niemal pewna. Stwierdziłem również, że denatka już rodziła. To wszystko, co mogę powiedzieć. Jeśli chodzi o morderstwo, to zostało popełnione przez kogoś niezwykle silnego. — Czy mogła je popełnić kobieta? — Nie przypuszczam. Chyba żeby miała siłę mężczyzny. — Wie pan już o następnej zbrodni? Lada chwila wezwą pana na ulicę Victor–Massé. Doktor Paul mruknął coś o kolacji na mieście i obaj odłożyli słuchawki. W popołudniowych gazetach ukazała się fotografia Arletty i jak zwykle odebrano liczne telefony. Parę osób czekało w przedpokoju. Zajął się nimi jeden z inspektorów. Maigret wrócił do domu na obiad; żona nie bardzo się go spodziewała, bo już czytała prasę. Ciągle padało. Ubranie miał wilgotne i musiał się przebrać. — Wychodzisz? — Pewnie wrócę dopiero nad ranem. — Znaleziono hrabinę? Gazety bowiem nie pisały jeszcze o morderstwie z ulicy Victor–Massé. — Tak. Uduszoną. — Żebyś się nie zaziębił. W radiu mówili, że idzie mróz i jutro rano będzie gołoledź. Po drodze wychylił kieliszek alkoholu i szedł pieszo aż do placu Republiki, żeby zaczerpnąć’ powietrza. Miał początkowo zamiar przekazać sprawę Arletty Lapointe’owi, lecz po namyśle uznał to za okrucieństwo i postanowił powierzyć śledztwo Janvierowi. Ten jeszcze był zajęty. Chodził z fotografią Arletty po Montmartrze od drzwi do drzwi, sprawdzając przede wszystkim małe hoteliki, w których często wynajmuje się pokoje na godziny. Fred nie krył, że Arletta, jak inne, towarzyszyła czasem klientom po zamknięciu lokalu. Nie prowadzała ich do siebie, jak oświadczyła dozór czyni z Notre–Dame–de–Lorette. Nie mogła jednak chodzić daleko. A jeśli miała stałego amanta, to czy nie spotykali się w hotelu? Janvier pytał równocześnie o niejakiego Oskara, o którym nie wiedziano dosłownie nic, znano tylko jego imię, podane raz jeden przez Arlettę. Lecz później jakby tego żałowała i stała się zdecydowanie mniej rozmowna. Z braku ludzi pod ręką Maigret zostawił na ulicy Victor–Massé inspektora Lognona. Ekipa techniczna powinna była skończyć tam swoją robotę, a prokurator zjawił się pewno w czasie, gdy komisarz jadł obiad. Kiedy wrócił na Quai des Orf?vres, biura były przeważnie już ciemne i puste. Zastał Lapointe’a w obszernym pokoju inspektorów nad papierami znalezionymi w szufladzie u hrabiny. Inspektor miał je uporządkować. — Znalazłeś coś, mały? — Jeszcze nie skończyłem. Straszny w nich bałagan i trudno się połapać. Segreguję je według dat. Wykonałem też kilka telefonów. Czekam, między innymi na odpowiedź z brygady terenowej w Nicei. Wyjął ze sterty pocztówkę z widokiem dużej i luksusowej posiadłości nad Zatoką Aniołów. Domostwo, otoczone palmami, zbudowane było w kiepskim stylu orientalnym. Nie brakowało nawet minaretu. W rogu kartki wydrukowano nazwę: „Oaza”. — Jak wynika z dokumentów — rzekł — mieszkała tam z mężem przed piętnastoma laty. — Nie miała wtedy jeszcze trzydziestu pięciu lat. — A to jej zdjęcie z hrabią w tamtym okresie. Na amatorskiej fotografii stali przed bramą willi, kobieta trzymała na smyczy dwa ogromne rosyjskie charty. Hrabia von Farnheim był drobnym, szczupłym mężczyzną z siwą bródką i monoklem, niezwykle elegancki. Jego towarzyszka przedstawiała sobą dorodny okaz kobiety, za jaką na ulicy oglądają się mężczyźni. — Wiesz, gdzie się pobrali? — Na Capri, trzy lata przed zrobieniem tej fotografii. — W jakim wieku był hrabia? — Kiedy się żenił, miał sześćdziesiąt pięć lat. Ich małżeństwo trwało zaledwie trzy lata. Kupił „Oazę”, jak tylko przyjechali z Włoch. W papierach było po trosze wszystko: pożółkłe rachunki, paszporty z licznymi wizami, karty wstępu do kasyna gry w Nicei i Cannes. A nawet plik listów, których Lapointe nie zdążył do końca przeczytać. Ich autor miał ostry charakter pisma, używał liter gotyckich, a podpisywał się „Hans”. — Wiesz, jak nazywała się z domu? — Madeleine Lalande. Urodziła się w La Roche–sur–Yon w Wandei. Przez jakiś czas była statystką w „Casino de Paris”. Lapointe traktował swoje zajęcie niemal jako pokutę. — Niczego nie wykryto? — spytał po chwili milczenia. Oczywiście miał na myśli Arlettę. — Rozpracowuje to Janvier. Ja też się włączyłem. — Pójdzie pan do „Picratta”? Maigret skinął głową. W swoim pokoju obok zastał inspektora, który odbierał telefony i rozmawiał kolejno z przybyłymi tu ludźmi w sprawie tożsamości striptizerki. — Dotychczas nic ważnego. Zaprowadziłem pewną staruszkę, która była całkowicie pewna swego, do Zakładu Medycyny Sądowej. Przysięgała, już widząc zwłoki, że to jej córka. Ale tamtejszy pracownik zna ją od dawna. To psychopatka. Już ponad dziesięć lat rozpoznaje wszystkie ciała kobiet, które do nich przywożą. Tym razem Instytut Meteorologii miał wyjątkowo rację; Maigret na ulicy stwierdził, że chwyta mróz i podniósł kołnierz płaszcza. Na Montmartre dotarł za wcześnie. Było trochę po jedenastej, życie nocne jeszcze się nie rozpoczęło. Ludzie siedzieli po kinach i teatrach, a w lokalach dopiero włączano neony. Przy drzwiach nie stali jeszcze wyszamerowani portierzy. Na razie wstąpił do kafejki na rogu ulicy de Douai, gdzie już bywał parokrotnie i gdzie go znano. Właściciel zabierał się właśnie do roboty, bo i on był nocnym markiem. W dzień obsługiwała bar żona z kelnerem, on zaś zmieniał ją wieczorem i w ten sposób się mijali. — Czym mogę panu służyć, komisarzu? Magiret dostrzegł natychmiast człowieczka, którego gospodarz pokazał mu wzrokiem. Był to niewątpliwie Pasikonik. Stał przy barze, niewiele wyższy od kontuaru, i popijał miętówkę z wodą sodową. On też poznał komisarza, lecz udawał, że w skupieniu studiuje w gazecie tabelę wyścigów, na której stawiał ołówkiem znaczki. Można go było wziąć za dżokeja, bo miał odpowiednią wagę i posturę. Z bliska stanowił żenujący widok, gdyż przy dziecinnym wzroście twarz miał pomarszczoną, szarą i bez wyrazu, tylko oczy, żywe i niespokojne, zdawały się rejestrować wszystko, jak u pewnych zawsze czujnych zwierząt. Nie nosił liberii, lecz garnitur, w którym wyglądał jak chłopiec idący do pierwszej komunii. — Był pan tu wczoraj koło czwartej nad ranem? — spytał Maigret właściciela, zamówiwszy calwados. — Jak każdej nocy. Widziałem ją. Domyślam się, o co panu chodzi. Czytałem gazety. Z tymi ludźmi sprawa była prosta. Kilku muzyków piło kawę ze śmietanką przed rozpoczęciem pracy. Dojrzał też dwóch czy trzech awanturników, z którymi miał już styczność i którzy teraz starali się wyglądać bardzo niewinnie. — Jak się zachowywała? — Jak zwykle o takiej porze. — Przychodziła co noc? — Nie. Czasem, kiedy czuła, że nie ma jeszcze dosyć. Piła kieliszek, dwa czegoś mocniejszego przed snem. Nie zostawała długo. — A ubiegłej nocy? — Była wyraźnie podniecona, ale nic nie mówiła. Nie odzywała się zresztą do nikogo. Tyle, żeby jej podać. — Czy nie było tu szpakowatego mężczyzny w pewnym wieku, niskiego, krępego? Maigret nie napomknął dziennikarzom o Oskarze i w gazetach nie było o nim wzmianki. Lecz pytał o niego Freda i ten, być może, powtórzył to Pasikonikowi, który… — Nikogo takiego nie było — odparł właściciel z nadmiernym jakby przekonaniem. — A zna pan Oskara? .— W. dzielnicy jest wielu Oskarów. Ale nie znam żadnego podobnego. Maigret lekko się przesunął i stanął obok Pasikonika. — Nie masz nic do powiedzenia? — Nic specjalnego, komisarzu. — Czy całą wczorajszą noc stałeś przed drzwiami „Picratta”? — Mniej więcej. Może raz czy dwa przeszedłem się ulicą Pigalle, żeby rozdać prospekty. Byłem także tutaj. Kupiłem papierosy dla jednego Amerykanina. — Nie znasz Oskara? — Nigdy o facecie nie słyszałem. Był typem, który niełatwo da się zastraszyć policji lub komukolwiek. Celowo mówił z podmiejskim akcentem i grał andrusa, bo to bawiło gości. — Znałeś przyjaciela Arletty? — Miała przyjaciela? To coś nowego. — Widziałeś, by ktoś na nią czekał przy wyjściu? — Zdarzało się. Klienci. — Szła z nimi? — Nie zawsze. Czasem nie mogła ich spławić i przychodziła tutaj, żeby się odczepili. Gospodarz, który przysłuchiwał się ich rozmowie bez żenady, przytaknął. — Nie spotykałeś jej w dzień? — Rano śpię, a po południu chodzę na wyścigi. — Miała bliską przyjaciółkę? — Kolegowała się z Betty i Tanią. Ale tak ogólnie. Myślę, że Tania i Arletta nie bardzo się lubiły. — Nigdy cię nie . prosiła o dostarczenie narkotyku? — A po co? — Dla siebie. — Na pewno nie. Lubiła wypić kielicha, nawet i całą baterię, lecz nie wierzę, aby ćpała. — Czyli, że nic nie wiesz. — Tyle że była najpiękniejszą dziewczyną, jaką spotkałem. Maigret zawahał się, lustrując od stóp do głów to pokurcze. — Rwałeś ją? — Dlaczego nie? Zaliczam, co się nawinie. Nie tylko takie, ale i wytworne damy. — To prawda — wtrącił gospodarz. — Nie wiem, jak to jest, ale wszystkie mają bzika na jego punkcie. Sam widziałem, nie jakieś tam stare brzydactwa, które nad ranem przychodziły tutaj i czekały na niego godzinę albo i dłużej. Szerokie usta karła rozciągnęły się jak z gumy w zarozumiałym i szyderczym uśmiechu: — Pewnie coś się w tym kryje — rzekł robiąc obleśny gest. — Spałeś z Arlettą? — Przecież panu mówię. — Często? — W każdym razie jeden raz. — To ona ci zaproponowała? — Widziała, że mam na nią ochotę. — Gdzie to było? — Jasne, że nie w „Picratcie”. Zna pan „Modernę” przy ulicy Blanche? Był to hotel na godziny, dobrze znany policji. — Właśnie tam. — Miała temperament? — Znała wszystkie kombinacje. — Sprawiało jej to przyjemność? Pasikonik wzruszył ramionami. — Nawet jak nie sprawia, to babki nagrywają. A im mniej czują, tym bardziej chcą się wykazać, że je roznosi. — Czy była wtedy pijana? — Była jak zawsze. — A z szefem? — Z Fredem? Mówił coś panu? Chwilę się namyślał, z powagą wychylił szklaneczkę. — Nie moja działka — oświadczył w końcu. — Pociągała go? — Jak wszystkich, — Ciebie także? — Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. A jeśli pan chce — zażartował — to mogę panu narysować. Idzie pan do „Picratta”? Maigret udał się do kabaretu nie czekając na Pasikonika, który za chwilę miał tam stanąć na swoim posterunku. Czerwony neon już się świecił. Nie zdjęto jeszcze z witryny fotografii Arletty. Okno i szyby w drzwiach były zasłonięte. Nie słyszało się muzyki. Wszedł i ujrzał najpierw Freda w smokingu, który ustawiał butelki za barem. — Tak sobie myślałem, że pan tu wróci — zauważył. — Czy to prawda, że znaleziono hrabinę, którą ktoś udusił? Nic dziwnego, że o tym wiedział. Stało się to przecież w tej samej dzielnicy. A może i radio podało już wiadomość. Dwóch muzyków, jeden bardzo młody, o wypomadowanych włosach i drugi, czterdziestoletni, chuderlawy i posępny, siedziało na estradzie i próbowało instrumenty. Kelner nakrywał stoły. Roza pewnie była w kuchni albo nie zeszła jeszcze z góry. Ściany zdawały się teraz bardziej czerwone, światło intensywnie różowe i w tej poświacie sprzęty j ludzie byli niezupełnie realni. Odnosiło się wrażenie, przynajmniej tak to odczuł Maigret, że znajdują się w ciemni fotograficznej. Dopiero po jakimś czasie można było do tego przywyknąć. Oczy w tym świetle stawały się ciemniejsze, bardziej połyskliwe, natomiast zacierały się usta, pochłonięte przez czerwień. — Jeśli pan ma ochotę zostać, proszę oddać płaszcz i kapelusz żonie. Jest na zapleczu. Krzyknął: — Roza! Wyszła z kuchni w czarnej atłasowej sukni, kto ą przepasała małym haftowanym fartuszkiem. Zabrała palto i kapelusz Maigreta. — Pewnie nie chce pan od razu usiąść przy stoliku? — Dziewczęta już są? — Zaraz nadejdą z góry, tam się ubierają. Nie mamy garderoby i używają naszej sypialni i naszej łazienki. Wie pan, dużo myślałem o pytaniach, jakie mi pan zadał dzisiaj rano. Rozmawialiśmy o tym z Rozą. Jesteśmy pewni, że Arletta nie mogła podsłuchać żadnej rozmowy między gośćmi, żeby się czegoś dowiedzieć. Chodź tu, Désiré. Désiré był łysawy, jedynie z obręczą włosów dookoła głowy, jak kelner na afiszach reklamujących znaną markę apertifu. Zdawał sobie z tego sprawę, dbał o to podobieństwo i nawet zapuścił bokobrody. — Możesz być szczery z komisarzem. Czy obsługiwałeś kogoś przy czwórce ostatniej nocy? — Nie, proszę pana. — A czy widziałeś dwóch mężczyzn, siedzących tu jakiś czas razem, z których jeden był niski, w średnim wieku? Fred dorzucił zerknąwszy na Maigreta: — Ktoś trochę podobny do mnie? — Nie, proszę pana. — Z Tum rozmawiała Arletta? — Siedziała dość długo z tym swoim chłopakiem. Później wypiła parę kieliszków z Amerykanami. To wszystko. Na koniec przysiadła się do Betty i zamówiły koniak. Włączyłem to do jej rachunku. Może pan sprawdzić. Wypiła dwa kieliszki. W drzwiach kuchni ukazała się brunetka i fachowo obejrzawszy salę, w której tylko Maigret nie należał do personelu, skierowała się ku estradzie. Usiadła przy pianinie i półgłosem rozmawiała z muzykami. Cała trójka oglądała się niekiedy na komisarza. Potem podała ton swoim kolegom. Młodszy wydobył kilka dźwięków z saksofonu, drugi usiadł przy perkusji i za chwilę wypełnił salę rytm jazzu. — Trzeba, żeby ludzie, którzy przechodzą obok, słyszeli muzykę — wyjaśnił Fred. — Pewno nikt się nie zjawi przez najbliższe pół godziny. Ale klient nie może wejść do cichego lokalu i zobaczyć nas jak w gabinecie figur woskowych. Co panu podać? Jeśli pan usiądzie przy stoliku, to wolałbym postawić butelkę szampana. — Wystarczy kieliszek koniaku. — Dobrze, ale butelka niech sobie stoi. Pan rozumie, w zasadzie kiedy rozpoczynamy, podajemy tylko szampana. Wykonywał swój zawód z niekłamaną satysfakcją, jakby spełniał marzenie całego życia. Miał baczenie na wszystko. Jego żona usiadła już na krześle w głębi sali, za orkiestrą. Ona też wyglądała na zadowoloną. Z pewnością długo czekali, by znaleźć się na swoim, i nadal ich to wciągało. — Posadzę pana w szóstce, tam, gdzie się znajdowała Arletta ze swych ukochanym. Jeśli chce pan rozmawiać z Tanią, proszę zaczekać, aż zagrają jawę. Wtedy Jean–Jean potrzebuje tylko akordeonu i Tania może wstać od pianina. Dawniej mieliśmy pianistkę, ale kiedyśmy zaangażowali Tanie i się okazało, że potrafi grać, to sobie pomyślałem, że będzie oszczędniej, jeśli zatrudnimy ją także w orkiestrze. Właśnie idzie Betty. Mam ją panu przedstawić? Maigret usiadł w boksie, niczym zwykły klient, i Fred przyprowadził młodą rudawą kobietę. Ubrana była w suknię z pajetów, lśniących niebieskawo. — Komisarz Maigret, który zajmuje się śmiercią Arletty. Możesz się nie bać, on jest w porządku. Byłaby może ładna, gdyby się nie wyczuwało, że jest twarda i muskularna jak mężczyzna. Łatwo można ją było uznać za przebranego chłopaka, co nie ułatwiało rozmowy. Nawet głos miała niski, lekko zachrypnięty. — Mam się przysiąść? — Proszę. Zamówić coś dla pani? — Lepiej nie teraz. Désiré postawi tylko przede mną kieliszek, to wystarczy. Wyglądała na zmęczoną i bez nastroju. Trudno było pomyśleć, że jest tu dlatego, by epatować mężczyzn. Zresztą sama nie miała chyba w tym względzie specjalnych złudzeń. — Pani jest Belgijką? — zapytał słysząc jej wymowę. — Pochodzę z Anderlecht, niedaleko Brukseli. Zanim tu nastałam, pracowałam w trupie akrobatów. Zaczęłam wcześnie, ojciec był cyrkowcem. — Ile ma pani lat? — Dwadzieścia osiem. W moim zawodzie jestem już skończona i dlatego wzięłam się za taniec. — Mężatka? — Kiedyś wyszłam za żonglera, ale mnie zostawił. — To z panią Arletta opuściła lokal wczorajszej nocy? — Jak zwykle. Tania mieszka w okolicy dworca Saint–Lazare, schodzi ulicą Pigalle. Zawsze jest gotowa przed nami. Mój dom znajduje się o parę kroków stąd i z Arletta żegnamy się na rogu Notre–Dame–de–Lorette. — Nie wróciła prosto do siebie? — Nie. Tak już bywało. Udawała, że idzie na prawo, a kiedy już zniknęłam jej z oczu, słyszałam, jak wraca, by napić się jeszcze w bistro przy de Douai. — Dlaczego się z tym kryła? — Ludzie, którzy piją, nie lubią, kiedy się wyda, że potrzebują jeszcze jednego. — Dużo piła? — Przed wyjściem były dwa koniaki ze mną, ale i sporo szampana. Jestem pewna, że już piła, zanim przyszła do roboty. — Miała jakieś zmartwienia? — Gdyby nawet miała, toby mi się nie zwierzyła. . Myślę, że po prostu miała dość wszystkiego. Zapewne i Betty traktowała swój los podobnie, bo mówiła niechętnie, głosem monotonnym i bezbarwnym. — Co pani o niej wiadomo? Weszła para, mężczyzna z kobietą, i Désiré szerokim gestem zapraszał ich do stolika. Widząc pustą salę, zatrzymali się niepewnie, spojrzeli na siebie i mężczyzna powiedział zażenowany: — Jeszcze tu wrócimy… — Ludzie, co pomylili adres — zauważyła spokojnie Betty. — Tacy są nie dla nas. — Próbowała się uśmiechnąć: — Dopiero za godzinę albo i później zacznie się ruch w interesie. Czasem występujemy przed publiką złożoną z trzech klientów. — Dlaczego Arletta wybrała ten zawód? Spojrzała na niego przeciągle, szepnęła: — Często ją o to pytałam. W końcu nie wiem. Może to lubiła? — Rzuciła okiem na wiszące fotografie: Wie pan, na czym polegał jej numer? Nie znajdzie się taka druga jak ona. Zajęcie niby łatwe, każda z nas próbowała. Ale trzeba przyznać, że to cholernie trudne. Bo jeśli się to robi, żeby tylko odwalić, wtedy od razu staje się trywialne. A powinno wyglądać, jakby się rozbierało naprawdę dla własnej przyjemności. — Tak było z Arlettą? — Nieraz sobie myślałam, że dlatego właśnie to robiła. Nie z pociągu do mężczyzn. Sądzę, że nie. Ale czuła potrzebę, żeby ich rozpalać do utraty tchu. Po skończeniu, kiedy wracała do kuchni, niby za kulisy, bo .stamtąd idziemy na górę się przebrać, więc kiedy, jak mówiłam, skończyła, to przez szparę w drzwiach sprawdzała reakcję gości. Jak aktorzy, co zaglądają przez otwór w kurtynie. — Była w kimś zakochana? Betty nie odpowiedziała od razu. — Możliwe — rzekła w końcu. — Jeszcze wczoraj rano bym temu zaprzeczyła. Ale ubiegłej nocy, kiedy jej chłopiec stąd wyszedł, była dziwnie zdenerwowana. Oświadczyła, że po prostu jest głupia. Zapytałam dlaczego. Powiedziała, że tylko od niej zależy, aby się wszystko zmieniło. „Co na przykład? — spytałam. — Wszystko! Mam tego dość! — prawie krzyknęła. — Chcesz wynieść się z knajpy?”. Rozmawiałyśmy półgłosem, żeby nas Fred nie usłyszał. „Nie tylko knajpy istnieją na świecie” — rzekła. Wiem, była podpita. Ale jestem przekonana, że jej słowa miały ukryty sens. Więc spytałam: „Zaproponował, ze weźmie cię na utrzymanie?”. Wzruszyła ramionami i rzuciła: ,,I tak tego nie zrozumiesz”. Mało brakowało, żebyśmy .,:; posprzeczały. Bo wypaliłam, że nie jestem taka głupia, jak sobie myśli, bo i ja mam różne rzeczy za sobą. Teraz Pasikonik wprowadził klientów odpowiednich: trzech mężczyzn w towarzystwie kobiety. Byli na pewno cudzoziemcami, z tych, co przyjeżdżają do Paryża w interesach albo na jakiś kongres międzynarodowy. Kobietę znaleźli nie wiadomo gdzie, może w jakiejś kawiarni, i teraz była trochę onieśmielona. Fred zrobił oko do Maigreta i umieścił ich w czwartej loży, podając ogromną kartę z wszystkimi markami szampanów. Oczywiście, nawet czwartej ich części nie było w piwnicy. Zaproponował gościom szampan zupełnie nieznany, który sprzedawał z trzystuprocentowym zyskiem. — Muszę się przygotować — westchnęła Betty. — Niech się pan za dużo nie spodziewa, ale dla nich i tak wystarczy. Chcą tylko obejrzeć babskie uda. Zagrano jawę i Maigret gestem przywołał Tanie, która zeszła z estrady. Fred nakazał jej wzrokiem, aby posłuchała. — Chce pan ze mną rozmawiać? Mimo swego imienia, nie miała rosyjskiego akcentu. Oświadczyła komisarzowi, że urodziła się przy ulicy Mouffetard. — Proszę siadać i opowiedzieć, co pani wie o Arletcie. — Nie byłyśmy zaprzyjaźnione — Dlaczego? — Bo nie lubiłam jej manier — rzuciła krótko i ostro. Nie uważała siebie za pierwszą naiwną i rozmowa z Maigretem nie robiła na niej wrażenia. — Były między wami jakieś nieporozumienia? — Nawet nie. — Rozmawiałyście ze sobą? — Jak najmniej. Była zazdrosna. — O co? — O mnie. Nie chciała zrozumieć, że ktoś oprócz niej może być pociągający. Tylko ona istniała na świecie! I to mi się nie podobało. Nie umiała nawet dobrze tańczyć, bo nigdy się nie uczyła. Potrafiła tylko się rozbierać i gdyby wszystkiego nie wystawiała, jej numer byłby do niczego. — Jest pani tancerką? — Miałam dwanaście lat, kiedy rozpoczęłam naukę tańca klasycznego. — I w tym stylu tańczy pani tutaj? — Nie. Tu wykonuję tańce rosyjskie. — Arletta miała kochanka? — Na pewno. Ale to ukrywała, bo widocznie nie było się czym chwalić. Dlatego nigdy o nim nie mówiła. Wiem tylko, że to był ktoś stary. — Skąd ta pewność? — Razem żeśmy się przebierały. Tam, na górze. I często widziałam na niej siniaki. Robiła, co mogła, żeby je zamaskować warstwą pudru, ale mam dobre oczy. — Wspomniała jej pani o tym? — Raz. Powiedziała, że spadła ze schodów. Ale przecież nie spadała co tydzień. Domyśliłam się wszystkiego po miejscach, gdzie były widoczne. Tylko starzy mają takie upodobania. — Kiedy zauważyła je pani po raz pierwszy? — Sześć miesięcy temu, jak tu zadebiutowałam. — I to się powtarzało? — Nie oglądałam jej co wieczór, ale często bywała posiniaczona. Ma pan do mnie coś jeszcze? Muszę wracać do pianina. W momencie gdy tam usiadła, zgasły lampy i reflektor rzucił snop światła na parkiet. Wbiegła Betty Bruce. Maigret słyszał za sobą głosy mężczyzn, którzy starali się mówić po francusku, i kobiety, tłumaczącej, jak się poprawnie wymawia: „Czy pani chce się ze mną przespać?”. Śmieli się, próbowali kolejno: — Szy pany ce… Fred, z gorsem koszuli bielejącym w półcieniu, bez słowa usiadł naprzeciw komisarza. Betty, w obcisłym trykocie, ze sztucznym uśmiechem, zadzierała jedną nogę wyżej głowy i mniej więcej do taktu skakała na drugiej. W końcu padła na ziemię, robiąc szpagat. ROZDZIAŁ PIĄTY Gdy obudziła go żona przynosząc kawę, Maigret stwierdził, że jest niewyspany i ma ból głowy. Potem otworzył szeroko oczy i zdziwiony ujrzał figlarną minę żony, jakby chowała dla niego przyjemną niespodziankę. — Spójrz! — zawołała, gdy wziął z jej rąk filiżankę w niepewne dłonie. Rozsunęła kotary i ujrzał padający śnieg. — Jesteś zadowolony? Był zadowolony, oczywiście, ale w ustach czuł niesmak, ponieważ wypił chyba więcej, niż mu się zdawało. Może dlatego, że Désiré, kelner, otworzył butelkę szampana, która miała być tylko dekoracją, i Maigret popijał z niej między jednym a drugim koniakiem. — Nie wiadomo czy się utrzyma, ale to i tak ładniejsze od pluchy. Maigretowi było w gruncie rzeczy obojętne, czy to jest naprawdę ładniejsze Lubił każdą, a szczególnie zdecydowaną pogodę, o jakiej komunikują nazajutrz gazety: ulewny deszcz, huraganowy wiatr, ostry mróz lub tropikalne upały. Śnieg sprawiał mu także radość, bo przypominał dzieciństwo, ale nie rozumiał, dlaczego dla żony to jest akurat ładne w Paryżu, szczególnie tego ranka. Niebo było jeszcze bardziej ołowiane niż wczoraj, a biel płatków sprawiała, że lśniące dachy wydawały się jeszcze czarniejsze, fasady kamienic ponure i szare, a firanki w oknach jakby niezbyt czyste. Podczas śniadania i kiedy się ubierał, nie potrafił dokładnie posegregować wspomnień z ubiegłej nocy. Spał krótko. Opuścił „Picratta”, kiedy zamykano lokal, więc nie wcześniej niż około wpół do piątej. W dodatku, chcąc odtworzyć zachowanie Arletty, wstąpił jeszcze na kieliszek do bistro na ulicy de Douai. Nie mógłby określić w paru zdaniach, czego się dowiedział. Często zostawał sam w boksie, paląc wolno fajkę, oglądając parkiet albo gości w tym niezwykłym oświetleniu, które ich przenosiło w inny wymiar, daleko od codziennego życia. Rzeczywiście mógł wyjść z kabaretu wcześniej. Został jednak, bo poddał się tutejszej atmosferze, bawiła go obserwacja klientów, zachowanie Freda, Rozy i dziewcząt. Był to wydzielony, mały świat, różniący się w sposobach bycia od egzystencji reszty ludzi. Na przykład Désiré, muzycy i reszta kładli się spać, gdy w domach „ dzwoniły już budziki. Większą część dnia spędzali w łóżkach. I Arletta była do nich podobna, a naprawdę budziła się dopiero w czerwonym świetle „Picratta”, gdzie spotykała ludzi już nietrzeźwych, których Pasikonik łowił koło innych lokali. Maigret patrzył na Betty, która świadoma tego starała się wypaść jak najlepiej i zerkała niekiedy porozumiewawczo w jego stronę. Mniej więcej o trzeciej, kiedy już skończyła swój numer i poszła się przebrać, weszło jeszcze dwóch klientów na solidnym rauszu, a że akurat wtedy było w lokalu trochę ciszej, Fred pobiegł na górę i kazał, by natychmiast wróciła. Zatańczyła raz jeszcze, tym razem wyłącznie dla nowo przybyłych. Unosiła im nogę przed nosem, a na koniec pocałowała jednego w łysinę. Zanim odeszła, by zmienić kostium, usiadła drugiemu na kolanach i upiła łyk szampana z jego kieliszka. Czy tak samo zachowywała się Arletta? Może tylko mniej natrętnie? Mężczyźni słabo znali francuski. Betty powtarzała: — Pięć minut… pięć minut… ja zaraz wrócić… — Pokazywała to na palcach i rzeczywiście wróciła za pięć minut w swoich lśniących pajetach. Energicznie skinęła na Désirégo, by przyniósł drugą butelkę. Tania w tym czasie zajęła się samotnym gościem, który upijał się na ponuro i, trzymając ją za nagie kolano, opowiadał zapewne o niepowodzeniach własnego małżeństwa. Ręce Holendrów krążyły po ciele Betty, śmiali się hałaśliwie, twarze nabiegły im krwią, pojawiły się nowe butelki, podczas kiedy opróżnione lądowały pod stołem. Maigret zorientował się w końcu, że nigdy nie były całkiem pełne. Taki był tutejszy sposób. Fred, odwracając się ku niemu, wzrokiem przyznawał się do tego. W jakimś momencie Maigret udał się do toalety. W jej części wejściowej, na małym stoliku leżały grzebienie, szczotki, puder i szminki. Roza weszła za nim. — Przyszło mi do głowy coś, co się może panu przydać — oznajmiła. — Właśnie jak pana tu zobaczyłam. Bo gdy kobiety poprawiają urodę, to czasem mówią różne rzeczy. Arletta nie była gadatliwa, lecz opowiadała mi trochę. No, a reszty się domyśliłam. — Podała mydło, czysty ręcznik. — Na pewno nie wzięła się ze świata takiego jak nasz. Nie mówiła o swojej rodzinie, zresztą nie zwierzała się chyba nikomu. Ale często wspominała klasztor, w którym się wychowała. — Pamięta pani jej słowa? — Kiedy była mowa o kobietach złych i surowych, szczególnie o takich, które są niby łagodne, ale umyślnie komuś dokuczają, wtedy szeptała i czułam, że nosi w sobie wielki żal: „To całkiem jak matka Eunice!”. Pytałam, o kogo chodzi, i mówiła, że to osoba, której nienawidzi najbardziej na świecie, bo wyświadczyła j jej dużo złego. To była przeorysza klasztoru i uwzięła j się na Arlettę. Przypominam sobie, jak powiedziała: „Mogłabym stać się najgorsza ze wszystkich, żeby tylko ją rozwścieczyć”. — Nie wspominała, o jaki klasztor chodzi? — Nie, ale stał niedaleko morza, bo wiele razy opowiadała o morzu, jak ktoś, kto spędził nad nim dzieciństwo. Zabawne było, że Roza podczas tej rozmowy traktowała Maigreta jak klienta, szczotkując mu plecy i ramiona. — Myślę, że nienawidziła także swojej matki. Ale to mniej pewne, choć są rzeczy, które można wyczuć. Kiedyś przyszli do nas goście bardzo eleganccy, zabawiali się po lokalach. Była z nimi żona ministra, naprawdę wielka dama. Ale jakaś smutna, przybita, n;e interesowała się programem, ledwie maczała usta i nie słuchała, o czym rozprawia jej towarzystwo.. Znałam jej historię i powiedziałam do Arletty właśnie tutaj, kiedy się malowała: „To osoba godna współczucia, bo spotkało ją wiele nieszczęść naraz”. Wtedy krzyknęła ze złością: „Nie wierzę ludziom, którzy są nieszczęśliwi! Przede wszystkim kobietom. Wykorzystują swój los, by zniszczyć innych!”. Tak się tylko domyślałam, alebym przysięgła, że miała na myśli swoją matkę. Nigdy nie wspominała ojca. Kiedy się mówiło to słowo, patrzyła na boki. To wszystko, co wiem. Zawsze uważałam, że to dziewczyna o dobrym pochodzeniu, która się zbuntowała. Takie są najgorsze, kiedy się zawezmą. To wiele tłumaczy. — Czy chodzi pani o jej pasję podniecania mężczyzn? — Tak. I o sposób, w jaki to robiła. Żyję nie od wczoraj. Kiedyś pracowałam w tym zawodzie i jeszcze gorzej, pan chyba wie. Ale nie tak jak ona. Dlatego była niezastąpiona. Te z fachu nie wkładają w swoją robotę całej duszy. Proszę zobaczyć inne. Nawet kiedy szaleją, to widać, że robią to bez serca. Czasem Fred siadał na chwilę przy stoliku Maigreta i zamieniał z nim parę zdań. Wówczas Désiré przynosił dwa koniaki z wodą, ale komisarz spostrzegł, że te dla szefa były dużo jaśniejsze. Pił, rozmyślał o Arletcie, o młodym Lapoincie, który siedział z nią w tym samym miejscu poprzedniej nocy. Inspektor Lognon zajmował się tymczasem sprawą hrabiny, która nie bardzo interesowała Maigreta. Zbyt wiele takich spotkał jak ona, podstarzałych, najczęściej samotnych kobiet o bujnej przeszłości. Uciekały w narkotyki i szybko się staczały w nieuchronną degrengoladę. Było podobnych może ze dwadzieścia na : Montmartrze, a wyżej w hierarchii społecznej kilka : tuzinów w zasobnych apartamentach Passy i Auteuil. Właśnie Arletta go intrygowała, bo nie potrafił jej określić ani do końca zrozumieć. — Czy miała temperament? — zapytał w pewnej chwili Freda. Ten wzruszył ramionami. — Wie pan, ja się nimi zanadto nie przejmuję. Żona panu wczoraj o tym powiedziała i miała rację. Zachodzę do kuchni albo na górę, kiedy się ubierają. Nie pytam, co czują, bo to mnie nie obchodzi. — Spotykał ją pan na zewnątrz? — Na ulicy? — Nie. Chciałbym wiedzieć, czy umawiał się pan z nią gdzieś na spotkania. Maigret odniósł wrażenie, że tamten się zawahał, spojrzał w głąb sali na żonę. — Nie — powiedział w końcu. Kłamał. To była pierwsza rzecz, którą Maigret stwierdził, gdy przyszedł spóźniony na Quai des Orfevres i nie zdążył na odprawę. W pokoju inspektorów panował już ruch. Zadzwonił do szefa, by się uspra— i wiedliwić i oznajmić, że zjawi się u niego, jak tylko przepyta swoich ludzi. Gdy telefonował, Janvier i Lapointe równocześnie stanęli w drzwiach. — Najpierw Janvier — zdecydował. — A ciebie, Lapointe, zawołam później. Janvier z pewnością był równie zmordowany jak Maigret, bo chodził ulicami długo w nocy. . — Myślałem, że wpadniesz do „Picratta”. — Nawet chciałem. Ale im dalej szedłem, tym więcej miałem do roboty. Wcale nie spałem. — Znalazłeś Oskara? Janvier wyjął kartkę pokrytą zapiskami. — Nie wiem. Chyba nie. Przeczesałem co do jednego pensjonaty między ulicą Chateaudun a bulwarem Montmartre. Wszędzie pokazywałem fotografię dziewczyny. Niektórzy właściciele robili minę, że jej nie poznają, albo odpowiadali wykrętnie. — Rezultat? — Przynajmniej w dziesięciu hotelikach była znana. — Udało ci się ustalić, czy chodziła gdzieś często z tym samym mężczyzną? — O to’ właśnie pytałem wszystkich. Wydaje się, ze nie. Przychodziła o czwartej, piątej nad ranem z facetami na dużym gazie. Prawdopodobnie klientami z „Picratta”. — Długo zostawała? — Godzinę, dwie, nie więcej. — Brała od nich pieniądze? — Kiedy o to pytałem, hotelarze patrzyli na mnie, jakbym spadł z księżyca. Dwa razy pokazała się w „Modernę” z młodym, ulizanym facetem, który niósł pudło z saksofonem. — Jean–Jean, klezmer z lokalu. — Możliwe. Ostatni raz byli przed dwoma tygodniami. Zna pan hotel „Berry”, przy ulicy Blanche? To niedaleko „Picratta” i Notre–Daine–de–Lorette. Tam bywała dość często. Właścicielka jest rozmowna, bo miała już do czynienia z policją w sprawie nieletnich i chce okazać dobrą wolę. Arletta przyszła tam raz po południu, kilka tygodni temu z niskim, barczystym człowiekiem, siwym na skroniach. — Ta kobieta go zna? — Mówi, że zna z widzenia, ale nie wie, kto to taki. Uważa, że mieszka w dzielnicy. Zajmowali pokój do dziewiątej wieczorem. To ją zastanowiło, bo Arletta nigdy nie przychodziła w dzień ani o takiej porze i zwykle szybko opuszczała hotel. — Postaraj się o fotografię Freda Alfonsiego i niech się jej przyjrzy. Janvier, który nie znał właściciela „Picratta”, zmarszczył brwi. — Jeśli to on, to Arletta spotykała się z nim także na mieście. Chwileczkę, niech spojrzę na listę. Hotel „Lepie”, ulica Lepie. Tam rozmawiałem z jednonogim mężczyzną, który całe noce czyta książki i twierdzi, że nie może zasnąć, gdyż boli go noga. Poznał ją na zdjęciu. Przychodziła wicie razy z kimś, kogo jak zaznaczył, widział parę razy na bazarze Lepie, ale nie wie, jak się nazywa. Jest niski, krępy, zwykle około dwunastej robi zakupy pewnie blisko domu, bo nie przypina kołnierzyka do koszuli. To chyba ktoś podobny? — Możliwe. Trzeba znów obejść wszystkich z fotografią Alfonsiego. Mam ją w teczce, ale zrobioną przed laty. — Czy mam go poprosić o zdjęcie? — Niech ci da swój dowód osobisty, niby dla sprawdzenia. A na górze zrobią odbitkę. Wszedł goniec i zawiadomił, że jakaś pani chce rozmawiać z Maigretem, — Powiedz, żeby trochę zaczekała. Janvier mówił dalej: — Marcoussi przegląda korespondencję. Jest dużo listów dotyczących Arletty. Dzisiaj od rana przyjął kilkadziesiąt telefonów. Sprawdzamy wszystkie, ale myślę, że to nic poważnego. — Interesowałeś się przy okazji, czy znają Oskara? — Tak. Ale nikt się nawet nie zająknął. Wyliczają rozmaitych Oskarów w dzielnicy, z których żaden nie jest podobny do naszego. — Wpuść Lapointe’a. Ten był niespokojny, bo wiedział, że mówiono o Arletcie, i nie pojmował dlaczego, wbrew utartym zwyczajom, nie dopuszczono go do rozmowy. W spojrzeniu, które zwrócił na komisarza, widniało niemal błaganie. — Siadaj, chłopcze. Gdybyśmy wiedzieli coś nowego, tobym ci powiedział. Ale wciąż tkwimy w martwym punkcie. — Był pan tam w nocy? — Przy tym stoliku, co ty z Arlettą. Słuchaj, czy nigdy nie opowiadała o swojej rodzinie? — Wiem tylko, że uciekła z domu. — Nie powiedziała dlaczego? — Mówiła, że nie znosi hipokryzji. A przez całe dzieciństwo czuła, że się dusi. — Odpowiedz mi szczerze: była dla ciebie miła? — Co pan przez to rozumie? — Traktowała cię jak przyjaciela? Rozmawiała z tobą otwarcie? — Myślę, że czasem tak. Nie wiem, jak to panu wytłumaczyć. — Szybko zacząłeś ją obstawiać? — Wyznałem, że ją kocham. — Pierwszego wieczoru? — Nie. Wtedy byłem z kolegą i prawie nie otworzyłem ust. Potem, gdy wróciłem już sam. — A co ona na to? — Z początku traktowała mnie jak smarkacza i musiałem zaznaczyć, że mam dwadzieścia cztery lata i jestem starszy od niej. ,,Nie lata się liczą — powiedziała. — Przeżyłam dużo więcej niż ty”. Widzi pan, była naprawdę przybita, a nawet jakby zrozpaczona. I za to ją kochałem. Śmiała się, czasem żartowała, ale w tym kryło się dużo goryczy. Chwilami… — Opowiadaj. — Wiem, że pan mnie uważa za naiwniaka. Robiła wszystko, żeby mnie zniechęcić do siebie. Naumyślnie była wulgarna, używała słów z rynsztoka. Pytała: „Dlaczego nie masz ochoty tylko się ze mną przespać, jak inni? Nie chcesz mnie? Mogę cię dużo nauczyć. Idę : o zakład, że nie ma drugiej z takim doświadczeniem i która umie tyle, co ja…”. Przypominam, sobie, że dodała: „Byłam w dobrej szkole!”. — Nigdy nie chciałeś spróbować? — Pożądałem jej. Chwilami tak bardzo, że gotów byłem krzyczeć. Ale nie chciałem byle jak. Pan rozumie, to by wszystko zepsuło. — Rozumiem. A co mówiła, kiedy proponowałeś, że odmienisz jej życie? — Śmiała się, nazywała mnie, swoim małym niewiniątkiem, dużo piła i jestem przekonany, że to z rozpaczy. Znalazł pan tamtego? — Kogo? — Tego, co go nazwała Oskarem. — Nic jeszcze nie wiemy. A teraz powiedz, co robiłeś w nocy. Lapointe przyniósł pękatą teczkę papierów znalezionych u hrabiny. Uporządkował je skrupulatnie, miał także ze sobą karteluszki z notatkami. — Złożyłem z tego prawie całe życie hrabiny — oświadczył. — Rano dostałem telefonogram z Nicei. — Słucham. — Znam jej prawdziwe nazwisko, Madeleine Lalande. — Widziałem je wczoraj na świadectwie ślubu. — No tak, przepraszam. Urodziła się w La Roche–sur–Yon, gdzie jej matka była posługaczką, ojca nie znała. Przyjechała do Paryża jako służąca, ale wkrótce została utrzymanką. Często zmieniała partnerów, za każdym razem jakby awansując. Przed piętnastu laty była jedną z najpiękniejszych kobiet na Lazurowym Wybrzeżu. — Już się narkotyzowała? — Nie wiem i nie znalazłem na to żadnego dowodu. Grała, bywała w kasynach. Zawarła znajomość z hrabią von Farnheim ze starej austriackiej rodziny. Miał wtedy sześćdziesiąt pięć lat. Korespondencja hrabiego jest tutaj, ułożona wedle dat. — Przeczytałeś wszystko? — Tak, namiętnie ją kochał. Lapointe oblał się rumieńcem, jakby sam mógł być autorem podobnych listów. — Są bardzo wzruszające. Miał świadomość, ze jest prawie bezsilnym starcem. Listy wyrażają najpierw tylko szacunek. Zwraca się do niej „czcigodna pani”, później „droga przyjaciółko”, w końcu „moja mała dziewczynko”. Błaga ją, by go nie opuszczała, nie zostawiała w samotności. Często podkreśla, że ma tylko ją na świecie i nie wyobraża sobie bez niej swych ostatnich lat. — Od razu spali ze sobą? — Nie. Dopiero po kilku miesiącach. Nim kupił „Oazę”, mieszkał w umeblowanej wilii i tam zachorował. Wtedy ją zaprosił jako gościa, byle spędzała z nim parę godzin dziennie. W każdym jego słowie czuje się szczerość; chciałby ją zatrzymać przy sobie i jest gotów na wszystko, byle jej nie utracić. Podkreśla różnicę wieku, która ich dzieli, i zdaje sobie sprawę, że życie, które pragnie jej ofiarować, nie będzie wesołe. „To nie potrwa długo — nadmienia. — Jestem stary i chory, za kilka lat będziesz wolna, moja mała dziewczynko, ciągle piękna i, jeśli zezwolisz, także bogata”. Pisał do niej codziennie, czasem, jak student, krótkie bileciki: „Kocham, kocham, kocham!”. A potem to już szaleństwo, cały hymn na jej cześć. Listy są już inne. Pisze wielbiąc jej ciało: „Nie mogę dać wiary, że to wszystko należało do mnie, że twe piersi, biodra, brzuch…”. Maigret patrzył na Lapointe’a skupiony i bez uśmiechu. — Od tamtego czasu prześladuje hrabiego myśl, że ją straci. A równocześnie męczy go zazdrość. Błaga, żeby niczego o sobie nie kryła, nawet jeśli będzie przez to cierpiał. Pyta, co robiła poprzedniego dnia, o mężczyzn, których widuje. Wspomina o jakimś muzyku z kasyna, uważa go za bardzo przystojnego i okropnie się go boi. Pragnie także znać jej przeszłość: „Chcę . ciebie bez reszty, wszystko jedno, jaką byś była”. W końcu ją zaklina, by go poślubiła. Jej listów nie ma. Zapewne nie pisała, tylko dzwoniła. W jednym z ostatnich krótkich biletów hrabia znowu podkreśla swój wiek. I skarży się: „Muszę zrozumieć, że twoje wspaniałe ciało potrzebuje tego,— czemu nie mogę sprostać. To mnie przeraża. Gdy o tym myślę, chciałbym umrzeć. Lecz wolę dzielić się tobą niż nie mieć cię wcale. Przysięgam, że nigdy nie będę robił ci scen ani wyrzutów. Zostaniesz wolna, jak jesteś obecnie, a ja w moim kąciku będę oczekiwał chwili, kiedy wniesiesz odrobinę radości do życia twego starego męża…”. — Lapointe wytarł nos. — Nie wiem, dlaczego pojechali na Capri i tam wzięli ślub. Nie podpisali kontraktu, więc żyli w majątkowej wspólnocie. Kilka miesięcy podróżowali. Byli w Konstantynopolu i Kairze, potem mieszkali wiele tygodni w luksusowym hotelu na Polach Elizejskich. Wiem, bo znalazłem rachunki za ich pobyt. — Kiedy zmarł? — Policja w Nicei przekazała mi dokładną informację. Trzy lata po ślubie. Zainstalowali się w „Oazie”. Całe miesiące widywano ich razem w limuzynie z szoferem. Bywali w kasynach Monte Carlo, Cannes i Juan–les–Pins. Nosiła kosztowne stroje i drogą biżuterię. Ich widok budził sensację, ponieważ trudno było jej nie zauważyć. A hrabia zawsze w cieniu żony, mały, z czarną bródką i monoklem. Przezwano go szczurkiem. Grała wysoko, otwarcie flirtowała i jak mi podano, miała kilka przygód. On zaś czekał na nią cierpliwie do rana, uśmiechając się z rezygnacją. — Jaka była przyczyna jego śmierci? — Nicea nadeśle raport pocztą, bo zgon hrabiego ,,był przedmiotem dochodzenia. „Oaza” znajduje się na cyplu i taras, otoczony palmami, góruje, jak większość posiadłości w okolicy, nad urwistą, stumetrową skałą. I właśnie pod nią znaleziono pewnego ranka zwłoki hrabiego. — Pił? — Stosował dietę. Jego doktor zeznał, że w rezultacie pewnych lekarstw, które przyjmował, miewał zawroty głowy. — Hrabia i hrabina dzielili sypialnię? — Każde miało osobny apartament. Na dzień przed jego śmiercią udali się, jak zawsze wieczorem, do kasyna i wrócili około trzeciej. Jak na nich to było wcześnie. Hrabina źle się czuła. Szczerze wyznała policji, że miała okres, który zawsze przebiega u niej boleśnie. Natychmiast się położyła. Wedle słów szofera, hrabia zszedł potem do biblioteki, której balkonowe drzwi prowadziły na taras. Taki miał zwyczaj, kiedy cierpiał na bezsenność. W ogóle sypiał niewiele. Pewnie chciał odetchnąć świeżym powietrzem i usiadł na kamiennej balustradzie. To było jego ulubione miejsce, bo stamtąd rozciąga się panorama na Zatokę Aniołów, światła Nicei i sporą część wybrzeża. Kiedy go znaleziono, na ciele nie było śladów przemocy. Analiza treści żołądka, którą zlecono, nie dała wyników. — Co się z hrabiną stało później? — Musiała walczyć z jakimś ciotecznym wnukiem, który pojawił się z Austrii i oddał sprawę do sądu. Dopiero po dwóch latach proces wygrała. Nadal mieszkała w Nicei, w „Oazie”. Często bywali u niej goście. W domu trwały zabawy i pijaństwa do białego rana i nieraz towarzystwo nocowało na miejscu i rano szaleli dalej. Policja ustaliła, że miała kolejno paru żigolaków, którzy oskubali ją z pokaźnej części spadku. Pytałem, czy już wtedy była narkomanką, lecz tego nie wiedzą. Spróbują to zbadać, ale minęło tyle czasu! Jedyny raport, jaki znaleziono, jest bardzo niekompletny i nie są pewni, czy trafią na akta sprawy. Wiadomo jedynie, że piła i grała. A kiedy była w uderzeniu, sprowadzała całą kompanię do siebie. Tam mieszka podobno wiele kobiet w jej rodzaju. Traciła masę pieniędzy, bo grała w ruletkę i godzinami stawiała na ten sam numer. Cztery lata po śmierci męża sprzedała „Oazę”. A że nastał kryzys, sprzedała willę za pół–darmo. Obecnie mieści się tam sanatorium albo coś w tym rodzaju. W każdym razie to już nie budynek mieszkalny. Nicea nie wie nic więcej. Posiadłość została sprzedana, hrabina zniknęła z horyzontu i więcej jej tam nie widziano. — Wpadnij do brygady gier — zaproponował Maigret. — Ludzie z narkotyków też może coś ci powiedzą. — Nie zajmę się śmiercią Arletty? — Nie teraz. Spróbuj jeszcze zadzwonić do Nicei. Niech ci dadzą listę wszystkich, którzy przebywali w „Oazie”, kiedy zginął hrabia. Pamiętaj o służbie. Minęło wprawdzie piętnaście lat, ale może kogoś jeszcze znajdą. Śnieg wciąż padał obficie, lecz tak drobny i zwiewny, że topniał szybko na dachu i ulicach. — To wszystko, szefie? — Tak, na razie. Zostaw mi teczkę. — Czy mam napisać raport? — Potem, jak z tym skończymy. No, idź! Maigret podniósł się, ociężały z powodu gorąca w biurze, czuł jeszcze niesmak w ustach i tępy ból u podstawy czaszki. Przypomniał sobie o kobiecie, która nań czekała, i żeby się rozruszać, sam poszedł, aby ją sprowadzić. Gdyby miał czas, zajrzałby do piwiari „Dauphine”, aby dla odświeżenia wychylić musujący kufel. Sporo ludzi siedziało w oszklonej poczekalni, gdzie fotele wydawały się bardziej ciemnozielone niż zwykle, a w kącie stał parasol w kałuży wody. Poszukał wzrokiem, spostrzegł damę niemłodą, w czerni, która siedziała wyprostowana na krześle i ujrzawszy go podniosła się z miejsca. Na pewno widziała jego fotografię w gazetach. Lognon był tam również, ale się nie ruszył Patrzył tylko, wzdychając, na komisarza. To było do niego podobne. Musiał się czuć nieszczęśliwym pechowcem, ofiarą złego losu. Pracował całą noc, brnął przez rozchlapane ulice, gdy setki tysięcy paryżan odpoczywało. I to już nie jego dochodzenie, bo sprawą zajęła się Policja Kryminalna. Ale robił wszystko, co możliwe, choć zasługa spadnie na innych, a w dodatku coś wykrył. Czekał od pół godziny w towarzystwie dziwacznego młodzieńca z długimi włosami, o bladej twarzy i wąskich nozdrzach, który patrzył nieruchomo przed siebie i wyglądał, jakby lada chwila miał zemdleć. No i oczywiście nikt się Fajtłapą nie interesował. Kazano mu czekać bez końca. Nie spytano nawet, kogo tu przyprowadził i czego się dowiedział. Maigret bąknął tylko: — Za chwilę, Lognon! Puścił damę przed siebie, otworzył jej drzwi. — Proszę spocząć. Maigret dość szybko stwierdził, że się pomylił. Roza niejedno mu wyjaśniła, a z godnego i sztywnego zachowania przybyłej, z jej żałobnego stroju i przenikliwe— go spojrzenia wywnioskował, że to matka Arletty, która poznała w gazecie zdjęcie córki. Nie wyprowadziły go z błędu jej pierwsze słowa. — Mieszkam w Lisieux i przyjechałam z samego rana. Lisieux leży niedaleko morza. O ile pamiętał, znajduje się tam klasztor. — Wczoraj wieczorem przeglądałam gazetę i natychmiast poznałam, że to jej fotografia. Na twarzy przybyłej widniał smutek, bo sądziła, że tak należy. Wcale jednak smutna nie była. Jej małe czarne oczy błyszczały zwycięsko. — Bez wątpienia przez cztery lata mała się zmieniła. Przede wszystkim czesze się inaczej. Niemniej jestem pewna, że to ona. Mogłabym skontaktować się z bratową, ale od lat ze sobą nie rozmawiamy. Nie do mnie należy uczynić pierwszy krok, pan chyba rozumie? — Rozumiem — rzekł Maigret z powagą, wypuszczając kłębek dymu z fajki. — Nazwisko też jest inne. Ale to oczywiste, że je zmieniła, wiodąc takie życie. Zdziwiło mnie jednak, że przybrała imię Arletta i że w dowodzie osobistym widnieje jako Jeanne Leleu. A ja przecież dobrze znam rodzinę Leleu. Czekał nieporuszony, patrząc na wirowanie śniegu. — Pokazałam jednak fotografię trzem różnym osobom, ludziom godnym zaufania, którzy doskonale znali Anne–Marie. I wszyscy są całkowicie zgodni, że to córka mego brata i bratowej. — Czy pani brat żyje? — Umarł, gdy miała dwa latka. Zginął w katastrofie kolejowej, może pan sobie przypomina, głośna katastrofa w Rouen, Mówiłam mu… — Bratowa mieszka w Lisieux? — Nigdy nie opuszczała miasta. Lecz, jak podkreśliłam, wcale się nie kontaktujemy. Długo by opowiadać. Istnieją charaktery, z którymi nie można dojść do porozumienia. Zresztą nieważne. — Nieważne — zgodził się. Potem zapytał: — A wracając do rzeczy, jak brzmi nazwisko, pani brata? — Trochain. Gaston Trochain. Jesteśmy znaną rodziną, może najbardziej znaną w Lisieux. I jedną z najstarszych. Zna pan nasze miasto? — Niestety, łaskawa pani. Byłem tam jedynie przejazdem. — Ale na pewno widział pan na rynku pomnik generała Trochain, naszego pradziadka. A jadąc do Caen, widać po prawej stronie zamek z gontowym dachem. To nasze gniazdo rodzinne. Już do nas nie należy. Odkupili go po wojnie 1914 roku jacyś nowobogaccy. Ale mój brat zachował do śmierci wysoką pozycję. — Pani wybaczy moją ciekawość: czym się zajmował? — Pracował w Inspektoracie Wód i Lasów. Co do mojej bratowej, to córka handlarza wyrobami żelaznymi, który zarobił trochę pieniędzy; odziedziczyła po nim szereg domów i dwie fermy. Za życia brata przyjmowano ich w towarzystwie z uwagi na niego. Lecz kiedy owdowiała, wszyscy zrozumieli, że jest z innej sfery. Teraz żyje na osobności w swym wielkim domu. — Przypuszcza pani, że i ona czytała gazetę? — Na pewno. Zdjęcie było na pierwszej stronie lokalnego dziennika, który otrzymują wszyscy. — Czy pani nie dziwi, że nie dała nam znaku życia? — Nie, panie komisarzu. I z pewnością tego nie zrobi. Jest na to za dumna. Mogę się założyć, że gdyby nawet pokazano jej ciało, toby przysięgała, że to nie jej córka. Wiem, że od czterech lat nie dostała od niej wiadomości. I nikt inny w całym Lisieux. I nie ze względu na córkę teraz się martwi, lecz tym, co powiedzą ludzie. — Wiadomo pani, w jakich okolicznościach dziewczyna opuściła dom? — Mogę stwierdzić jedynie, że nikt nie wytrzyma pod jednym dachem z taką osobą. Ale jest również inna sprawa. Nie .wiem, w kogo dziewczyna się wdała. Na pewno nie w mego brata, każdy to panu zaświadczy. Kiedy bowiem miała piętnaście lat, wyrzucono ją z klasztoru. A potem, jeśli niekiedy musiałam wyjść późnym wieczorem, to nie śmiałam zaglądać do ciemnych bram, żeby jej nie spotkać z jakimś mężczyzną. Nawet z żonatym. Bratowa uznała, że należy ją zamykać w domu, co jest metodą fatalną. To właśnie dodatkowo buntowało dziewczynę. Chodziły słuchy, że pewnego razu boso wyskoczyła oknem i w takim stanie widziano ją na ulicy. — Czy posiadała jakiś znak szczególny, po którym pani mogłaby ją zidentyfikować? — Tak, panie komisarzu. — Jaki? — Niestety, nigdy nie doczekałam się dzieci. Mąż nie miał solidnego zdrowia i od lat choruje. Gdy dziewczynka była malutka, bratową { mnie łączyły jeszcze poprawne stosunki. Często więc pielęgnowałam niemowlę i pamiętam, że od urodzenia miała czerwone znamię pod lewą piętą. Niewielką plamkę, która jej została. Maigret podniósł słuchawkę i kazał się połączyć z Zakładem Medycyny Sądowej. — Halo, tu Wydział Kryminalny. Proszę obejrzeć lewą stopę młodej kobiety, którą wam dostarczono wczoraj… Tak… Jestem przy aparacie…. Zobaczcie, czy widać tam coś specjalnego. Ona zaś czekała niezachwianie pewna siebie, jak osoba, która nigdy nie odczuwa pokusy, aby wątpić w to, co mówi. Trwała sztywno wyprostowana, z dłońmi na srebrnym zamku torebki. Tak zapewne siedziała w I kościele podczas kazania, z twarzą surową i nieprzystępną. — Halo?… Tak… To wszystko… Dziękuję. Prawdopodobnie zjawi się u was ktoś, żeby rozpoznać ciało. Zapytał damę z Lisieux: — Sądzę, że to pani nie przeraża? — To mój obowiązek — stwierdziła. — Nie miał odwagi trzymać dłużej Lognona w poczekalni,, lecz nade wszystko jechać z przybyłą do kostnicy. Zajrzał do sąsiedniego pokoju: — Lucas, jesteś wolny? — Skończyłem właśnie raport z Quai de Javel. — Możesz udać się z panią do Zakładu Medycyny Sądowej? Była wyższa od brygadiera, tyczkowate chuda i na korytarzu, idąc przed nim, wyglądała, jakby go prowadziła na smyczy ROZDZIAŁ SZÓSTY Gdy wszedł Lognon — szturchający swego podopiecznego o włosach tak długich, że zawijały mu się na karku — Maigret spostrzegł, że chłopak ugina się pod ciężarem walizki z brązowego żaglowego płótna przewiązanej sznurkiem, Komisarz otworzył drzwi i kazał wejść chłopcu do pokoju inspektorów. — Zobaczcie, co tam ma w środku — polecił wskazując walizę. Już wychodził, kiedy sobie coś przypomniał: — Każcie mu spuścić spodnie i sprawdźcie, czy się kłuje. Sam na sam z nieszczęsnym inspektorem, patrzył na niego z domieszką życzliwości. Nie czuł antypatii do Lognona z powodu jego charakteru, wiedział, że ma on żonę, która mu bynajmniej nie ułatwia życia. Także pozostali koledzy chcieli być wyrozumiali; ale to było silniejsze od nich: kiedy widzieli jego żałosną minę, jakby nieustannie spodziewał się katastrofy, po prostu wzruszali ramionami albo uśmiechali się pod nosem. Maigret podejrzewał nawet, że Lognon delektuje się tym, że ma pecha i że jest wciąż niedoceniany. Wypracował sobie tę cechę, pielęgnował ją troskliwie, jak niektórzy starzy ludzie, oczekujący współczucia, pielęgnują swój chroniczny bronchit. — No i co, stary? — No więc właśnie… Co znaczyło, że Lognon gotów jest odpowiadać na pytania wyłącznie jako podwładny, ale uważa za skandal, że on, któremu przypadłoby śledztwo, gdyby niej istniał Wydział Kryminalny, on, który zna na pamięć swoją dzielnicę i od wczoraj nie miał chwili wytchnienia, musi teraz jedynie składać meldunek. Jego zaciśnięte usta świadczyły dowodnie: „Będzie; tak jak zawsze. Wyciągnięcie ze mnie wszystkie informacje, a potem, może już jutro, napiszą w gazetach, i że komisarz Maigret odniósł nowy sukces. I znów będą wychwalać jego metody i dociekliwość”. Lognon zresztą sam w to nie wierzył i tym się tłumaczyło jego zachowanie. Jeśli Maigret był komisarzem, jeśli inni w tym gmachu należeli do brygady specjalnej zamiast przesiadywać w dzielnicowym komisariacie, znaczyło to jedynie, że mieli szczęście, chody albo umieli się pokazać. Zdaniem Fajtłapy nikt nie pracował lepiej od niego. — Gdzie go złowiłeś? — Na Dworcu Północnym. — Kiedy? — Dzisiaj rano, o pół do siódmej. Było jeszcze ciemno. — Wiesz, jak się nazywa? — Wiem od bardzo dawna. Ósmy raz go zatrzymuję. Mówią o nim Filip. Nazywa się Filip Mortemart, jego ojciec jest profesorem na uniwersytecie w Nancy. Było zadziwiające, że Lognon wyrzucił z siebie tyle wiadomości na raz. Miał zabłocone buty, a ponieważ wyglądały na zniszczone, pewnie przemokły. Jego spodnie były przemoknięte do kolan, a powieki czerwone ze zmęczenia. — Od razu wiedziałeś, że chodzi o niego, kiedy dozorczyni wspomniała o młodym człowieku z długimi włosami? — Znam moją dzielnicę. Podtekst jego słów był taki, że Maigret i jego ludzie nie mają tam nic do roboty. —Byłeś u niego? Gdzie mieszka? — W dawnej służbówce w kamienicy na bulwarze Rochechouart. Ale go nie zastałem. — Kiedy to było? — O szóstej, wczoraj wieczorem. — Zabrał ze sobą walizkę? — Jeszcze nie. Trzeba przyznać, że Lognon był najbardziej zaciekłym psem gończym, jakiego można sobie wyobrazić. Szedł obranym tropem, jeszcze niepewny, czy ma rację, ale dążył nim uparcie, nie tracąc nadziei. — Szukałeś go od szóstej wieczorem do rana? — Znam miejsca, gdzie można go spotkać. Nie miał pieniędzy na wyjazd i zachodził wszędzie, żeby kogoś naciągnąć. Dopiero gdy je zdobył, wrócił po walizkę. — Skąd wiedziałeś, że jest na Dworcu Północnym? — Od dziewczyny, która zauważyła, jak wsiadł o świcie do autobusu na skwerze d’Anvers. Znalazłem go w poczekalni. — Co z nim robiłeś od siódmej? — Sprowadziłem na posterunek, żeby go przepytać. — Rezultat? — Nie wie albo nie chce mówić. Maigret odniósł wrażenie, że inspektor się śpieszy i chyba nie dla tego, żeby w końcu odpocząć. — Mam go panu zostawić? — Sporządziłeś raport? t — Oddam wieczorem mojemu komisarzowi. — Czy to Filip zaopatrywał hrabinę w narkotyki? — Albo ona mu dawała. W każdym razie często widywano ich razem. — Od kiedy? — Od wielu miesięcy. Jeśli pan nic więcej ode mnie nie potrzebuje… Na pewno ukrywał jakiś zamiar. Albo Filip powiedział mu coś istotnego, albo w czasie nocnej wędrówki zdobył informację, która otworzyła przed nim nową możliwość i teraz się niecierpliwił, by inni go nie ubiegli. Maigret także znał tę dzielnicę i mógł sobie wyobrazić noc inspektora i Filipa. Żeby znaleźć pieniądze, chłopiec musiał szukać kontaktu z podobnymi do siebie, to znaczy w środowisku narkomanów. Zaczepiał dziewczyny warujące koło bram podejrzanych hoteli, obsługę i portierów z nocnych lokali. A kiedy już wyludniły się ulice, pukał do nor, gdzie wegetowały, jak on, ludzkie strzępy, tacy sami nędzarze bez pieniędzy. Czy zdobył choćby trochę narkotyku dla siebie? Jeśli nie, to może zaraz obsunąć się jak łachman. — Czy mogę odejść? — Dziękuję ci, to była dobra robota. — Nie twierdzę, że zabił starą. — Ani ja. — Zostanie przetrzymany? — Bardzo możliwe. Lognon się ulotnił i Maigret otworzył drzwi pokoju inspektorów. Na środku leżała otwarta walizka. Filip, którego twarz miała kolor i konsystencję roztopionej świecy, unosił ramię, gdy ktoś do niego podchodził, jakby w obronie przed ciosem. Nikt się nad nim nie litował. Spojrzenia obecnych wyrażały tylko obrzydzenie. W walizce było trochę znoszonej bielizny i skarpetek na zmianę, tubki z lekarstwami. Maigret je powąchał, żeby się upewnić, czy to nie heroina. Leżało też kilka zeszytów. Przekartkował je Były to wiersze, a raczej niezborne zdania, efekt stanów delirycznych po narkotyku. — Chodź! — rozkazał. I Filip wszedł pierwszy, skulony, oczekując, może do tego przywykły, kopniaka w plecy. Albowiem i na Montmartrze spotyka się ludzi, którzy nie cierpią podobnych wyrzutków. I przy okazji chętnie im dokładają. Maigret usiadł, tamtemu nie wskazał krzesła i chłopiec stał, pociągając nosem z irytująco drgający nozdrzami, — Hrabina była twoją kochanką’ — Była moją opiekunką — rzekł z intonacją pederasty. — Czyli z nią nie spałeś? — Interesowała się moją poezją. — Dawała ci pieniądze? — Pomagała mi żyć. — Dużo ci dawała? — Nie była bogata. Wystarczyło spojrzeć na jego ubranie, dobrze skrojone, niebieskie, dwurzędowe, ale znoszone do cna. Ktoś mu darował półbuty, lakierki, nadające się raczej do smokinga niż do brudnego prochowca, który miał na grzbiecie. — Dlaczego chciałeś uciec do Belgii? Nie odpowiedział od razu, patrzył na drzwi sąsiedniego pokoju w obawie, że Maigret zawoła dwóch potężnych inspektorów, aby mu dali nauczkę. Może to go spotykało w czasie innych przesłuchań. — Nie zrobiłem nic złego. Nie wiem, dlaczego mnie zatrzymano. — Czujesz pociąg do mężczyzn? Jak wszyscy dewianci był z tego dumny i przelotny uśmiech rozchylił mu zbyt czerwone usta. Kto wie, czy nie sprawiało mu przyjemności, gdy naigrywali się z niego prawdziwi mężczyźni. — Nie chcesz odpowiadać? — Mam przyjaciół. — Ale przyjaciółki także? — To nie to samo. — Jak rozumiem, kumple są dla przyjemności, a stare baby dla forsy? — Lubią moje towarzystwo. — Dużo ich znasz? — Kilka. — I wszystkie się tobą opiekują? Musiał panować nad sobą, by rozmawiać o tym normalnie, traktować chłopca jak swego bliźniego. — Czasem mi pomagają. — I wszystkie ćpają? Tamten odwrócił głowę milcząc i Maigreta opanowała nagła wściekłość. Nie podniósł się, nie chwycił za brudny kołnierz, by tamten stracił równowagę, ale zaczął mówić urywanym, głuchym głosem: — Słuchaj, nie mam dzisiaj wiele cierpliwości i nie jestem Lognonem. Albo natychmiast zaczniesz gadać, albo cię przymknę na dłużej. Ale dopiero wtedy, gdy moi inspektorzy z tobą sobie poradzą. — Będą mnie bić? — Zrobią, co trzeba. — Nie mają prawa. — A ty masz prawo roznosić zarazę? Więc odpowiadaj po dobremu. Jak długo znasz hrabinę? — Około sześciu miesięcy. — Gdzie ją poznałeś? — W małym barze przy ulicy Victor–Massé. To naprzeciw jej domu. — Od razu wiedziałeś, ze bierze? — Łatwo poznać. — Zaczepiłeś ją? — Chciałem, by mi trochę odstąpiła. — A miała? — Tak. — Dużo? — Prawie nigdy jej nie brakowało. — Wiesz, gdzie się zaopatrywała? — Nie mówiła. — Odpowiadaj. Wiesz? — Domyślam się. — Gdzie? — U jakiegoś doktora. — On także jest z waszych? — Tak. — Doktor Bloch? — Nie znam jego nazwiska. — Kłamiesz. Byłeś u niego? — Zdarzyło się. — Po co? — Żeby mi trochę dał. — I dał? — Jeden raz. — Bo groziłeś, że go sypniesz? — Musiałem mieć natychmiast. Od trzech dni nie brałem. Zrobił mi zastrzyk. Tylko ten jeden. — Gdzie widywałeś się z hrabiną? — W tamtym barze albo u niej w domu. — Dlaczego dawała ci morfinę i pieniądze? — Bo się mną interesowała. — Uprzedziłem cię, abyś dla swego dobra mówił prawdę. — Czuła się bardzo samotna. — Nie miała nikogo? — Zawsze była sama. — Kochałeś się z nią? — Starałem się ją zadowolić. — U niej? — Tak. — I razem piliście ten czerwony bełt? — Szkodził mi. — I razem spaliście na jej barłogu. Byłeś tam kiedyś do rana? — Czasem zostawałem dwa dni. — Nie odsłaniając okien, nie wiedząc nawet, kiedy jest dzień, a kiedy noc. Tak było? Potem zapewne błądził ulicami jak lunatyk w świecie, do którego już nie należał, szukając nowego źródła otępienia. — Ile masz lat? — Dwadzieścia osiem. — Kiedy zacząłeś brać? — Trzy, może cztery lata temu. — Dlaczego? — Nie wiem. — Utrzymujesz stosunki z rodzicami? — Ojciec już dawno mnie wyklął. — A matka? — Posyła mi czasem w tajemnicy przekaz. — Opowiadaj o hrabinie. — Nic nie wiem. — Mów, co wiesz. — Była kiedyś bardzo bogata. Wyszła za starego człowieka, którego nie kochała. Nie dawał jej chwili spokoju, kazał ją śledzić przez prywatnego detektywa. — Tak ci powiedziała? — Codziennie dostawał raport, w którym było opisane, minuta po minucie, co robiła w ciągu dnia. — Już wtedy siej kłuła? — Nie. Nie sądzę. Potem umarł i wszyscy się zmówili, aby jej wydrzeć pieniądze, które jej zostawił. — Co to znaczy wszyscy? — Wszystkie żigolaki na Lazurowym Wybrzeżu. I zawodowi gracze, przyjaciółki… — Wymieniała ich z nazwiska? — Nie przypominam sobie. Wie pan, jak to jest. Kiedy człowiek się naćpa, to mówi trochę inaczej… Maigret wiedział ze słyszenia, bo sam nigdy nie próbował. — Miała jeszcze pieniądze? — Niedużo. Myślę, że wyprzedawała się z biżuterii. — Pokazywała ci ją? — Nie. — Nie miała do ciebie zaufania? — Nie wiem. Chwiał się na nogach, które były chude jak patyki w obwisłych spodniach. Maigret gestem pozwolił mu usiąść. — Czy w Paryżu ktoś oprócz ciebie chciał od niej pieniędzy? — O tym nie mówiła. — Nigdy nie widziałeś kogoś u niej albo z nią w barze? Maigret wyczuł, że tamten się zawahał. — N… Nie! Spojrzał na niego surowo: — Zapomniałeś, przed czym cię ostrzegałem? Ale Filip już się opanował. — Nigdy z nią nikogo nie spotkałem. — Ani mężczyzny, ani kobiety? — Nikogo. — Nie słyszałeś przypadkiem o Oskarze? — Nie znam człowieka, co się tak nazywa. — Czy wyglądało na to, że hrabina się kogoś boi? — Bała się, że umrze, kiedy będzie całkiem sama. — Awanturowała się z tobą? Był za blady, żeby się zaczerwienić, lecz różowy cień pokrył mu uszy. — Skąd pan wie? — I dodał z doświadczonym, trochę pogardliwym uśmieszkiem: — To się zwykle tak kończy. — Wytłumacz, o co ci chodzi. — Niech pan zapyta byle kogo. Co miało znaczyć „kogoś z narkomanów”. Potem rzekł niechętnie, ze świadomością, że nikt go nie zrozumie: — Kiedy jej się skończyło i nie miała gdzie szukać, to rzucała się na mnie i oskarżała, że wyłudziłem od niej morfinę, a nawet, że ją okradłem. Przysięgała, że jeszcze wczoraj było w szufladzie sześć albo dwanaście ampułek. — Dała ci klucz od mieszkania? — Nie. — Nigdy tam nie wchodziłeś pod jej nieobecność? — Była zawsze u siebie. Czasem tydzień, dwa, nie opuszczała sypialni. — Odpowiedz na moje pytanie tak lub nie. Czy wszedłeś kiedykolwiek do tamtego mieszkania, gdy jej nie było? Znowu ledwie dostrzegalne wahanie. — Nie. Maigret mruknął jakby do siebie, bez nacisku: — Kłamiesz. Obecność Filipa sprawiła, że atmosfera w jego biurze zrobiła się tak samo duszna, tak samo nierzeczywista, jak w mieszkaniu na ulicy Victor–Massé. Maigret znał dostatecznie patologię narkomanii, by wiedzieć, że na głodzie, mając okazję, także Filip był gotów zdobyć dawkę za wszelką cenę. Wtedy robił to, co dzisiaj w nocy, kiedy nie miał pieniędzy na wyjazd; chodził, gdzie się dało, i wyzuty z ludzkiej godności, żebrał o ratunek. Na samym dnie, gdzie się znalazł, nie było to proste. Jakże więc odsunąć myśl, że hrabina ma zawsze pewną ilość narkotyku w szufladzie? I że gdyby przypadkiem okazała się skąpa, wystarczy poczekać, aż wyjdzie z mieszkania. To była jedynie hipoteza, lecz całkiem logiczna. Ci ludzie szpiegują się nawzajem, są o siebie zazdrośni, posuwają się do kradzieży, a czasem donosów. Policja Kryminalna nie była w stanie zliczyć anonimowych telefonów od tych, co chcieli się zemścić. — Kiedy ją widziałeś ostatni raz? — Przedwczoraj rano. — Na pewno nie wczoraj? — Wczoraj z rana byłem chory i nie wstawałem z łóżka. — Co ci było? — Nie brałem od dwóch dni. — A ona ci nie odstąpiła? — Przysięgała, że sama nie ma, a doktor jej nie przyniósł. — Kłóciliście się? — Byliśmy oboje w złym nastroju. — Uwierzyłeś jej? — Otworzyła mi pustą szufladę. — Kiedy spodziewała się doktora? — Nie wiadomo. Telefonowała do niego i obiecał, że przyjdzie. — I już tam nie wróciłeś? — Nie. — A teraz posłuchaj: wczoraj, mniej więcej o piątej po południu, znaleziono trupa hrabiny. Wieczorne gazety już się ukazały, dlatego tę wiadomość podano dopiero dzisiaj z rana. Ty natomiast spędziłeś noc na szukaniu pieniędzy, by uciec do Belgii. Skąd wiedziałeś, że hrabina nie żyje? Filip jakby chciał zaprzeczyć, lecz pod ciężkim spojrzeniem komisarza zmienił zdanie: — Przeszedłem się tamtędy i widziałem ludzi na chodniku. — O której godzinie? — Chyba o pół do siódmej. To było w czasie, kiedy Maigret znajdował się w mieszkaniu hrabiny i rzeczywiście jeden z policjantów stał w bramie, by trzymać zgromadzonych na odległość. — Wyłóż, co masz w kieszeniach. — Inspektor Lognon już kazał mi to zrobić. — Zrób to jeszcze raz. Wyjął brudną chusteczkę, dwa klucze na kółku — jeden był od walizki — scyzoryk, portmonetkę, małe pudełko z tabletkami, portfel, notes i strzykawkę w opakowaniu. Maigret wziął do ręki sfatygowany, pożółkły notes, w którym było wiele adresów i numery telefonów. Mało nazwisk, raczej inicjały, imiona. Oskara wśród nich nie znalazł. — Gdy się dowiedziałeś, że hrabina została uduszona, to ci zaświtało, że możesz być podejrzany? — Tak jest zawsze. — I postanowiłeś wyjechać do Belgii. Znasz tam kogoś? — Wiele razy byłem w Brukseli. — Kto ci dał na to pieniądze? — Jeden z przyjaciół. — Który? — Nie znam jego nazwiska. — Lepiej powiedz. — Doktor. — Doktor Bloch? — Tak. Nie mogłem nigdzie znaleźć. Była trzecia w nocy i zacząłem się bać. W końcu zadzwoniłem do niego z bistro na ulicy Caulaincourt. — Co mu powiedziałeś? — Ze jestem przyjacielem hrabiny i brakuje mi pieniędzy. — Od razu się zgodził? — Dodałem, że jeśli będę aresztowany, to może mieć przykrości. — Czyli go szantażowałeś. Kazał ci zajść do siebie? — Nie. Na ulicę Victor–Massé, gdzie mieszka. Czekał na mnie przed domem. — Nic więcej od niego nie chciałeś? — Dał mi także porcję. — I od razu w bramie zrobiłeś sobie zastrzyk. To wszystko? Nie masz czegoś jeszcze w zapasie? — Nic więcej nie wiem. — Doktor jest pederastą? — Nie. — Skąd wiesz? Filip wzruszył ramionami, uważając pytanie za naiwne. — Jesteś głodny? — Nie. — Chce ci się pić? Usta chłopaka drgały. Lecz nie z potrzeby jedzenia czy picia. Maigret uniósł się z wysiłkiem, jeszcze raz otworzył drzwi pokoju inspektorów. Znalazł akurat Torrence’a, wysokiego i muskularnego, o dłoniach rzeźnika. Ludzie, których przesłuchiwał, nie podejrzewali nawet, że jest w gruncie rzeczy bardzo łagodny. — Chodź! — przywołał go komisarz. — Zamkniesz się z tym facetem i puścisz dopiero, kiedy ci wyśpiewa dokładnie, co ma na wątrobie. Nieważne, czy jutro, czy za trzy dni. Jak będziesz miał dość, niech cię ktoś zmieni. Filip, przerażony, zaprotestował: — Powiedziałem wszystko, co wiem! Chcecie mnie wziąć podstępem… — I krzyknął histerycznie: — Pań jest brutalem… Złym człowiekiem… Pan… Pan… Maigret się odsunął, aby go przepuścić, i mrugnął do Torrence’a. Tamci minęli rozległy pokój inspektorów i weszli do pomieszczenia, które nazwano żartem „kącikiem grzeszników” Po drodze Torrence rzekł głośno do Lapointe’a: — Niech mi przyniosą piwo i kanapki! Gdy został sam z resztą inspektorów, Maigret wyprostował plecy; miał wielką ochotę przewietrzyć pokój. — No i co, chłopcy? Dopiero teraz spostrzegł, że Lucas już wrócił. — Przyszła ze mną i chce z panem rozmawiać. — Ciocia z Lisieux? Jak tam się zachowała? — Jak starucha, która z radością grzebie innych, Nie trzeba było ani soli trzeźwiących, ani octu. Obejrzała spokojnie zwłoki detal po detalu. W pewnej chwili aż podskoczyła z oburzenia: „Dlaczego jest wyskubana?” Oświadczyłem, że to nie my, i aż ją zamurowało. Potem wskazała znamię na stopie: „Widzi pan, i bez tego bym ją poznała!”. A wychodząc oświadczyła, nie pytając mnie o zdanie: „Wracam z panem. Muszę rozmówić się z komisarzem”. Jest w przedpokoju. Czuję, że nie uwolnimy się od niej tak łatwo. Młody Lapointe podniósł słuchawkę, lecz łączność była kiepska. — Nicea? Tamten przytaknął. Janviera jeszcze nie było. Maigret wrócił do siebie i zadzwonił na woźnego, by przyprowadził damę z Lisieux. — Słyszałem, że pragnie mi pani oświadczyć coś jeszcze? — Nie wiem, czy to pana zainteresuje. Rozmyślałam o tym po drodze. Często tak bywa. Mimo woli wraca się do wspomnień. Chociaż nie lubię zajmować się plotkami. — Słucham. — Rzecz dotyczy Anne–Marie. Powiedziałam dzisiaj rano, że opuściła Lisieux przed pięciu laty i że jej matka nigdy nie chciała wiedzieć, co się z nią stało. Mówiąc między nami, to po prostu skandaliczne. Musiał odczekać. Popędzanie jej nic by nie dało. — Rozumie się, każdy o tym wiedział. Lisieux jest niewielkim miastem i nic się nie ukryje. Otóż pewna osoba, do której mam nie podważalne zaufanie, jeździ co tydzień do Caen w sprawach handlowych. Ona to właśnie przysięgała na głowę swego męża, że niedługo przed zniknięciem Anne–Marie, spotkała ją w Caen w chwili, kiedy dziewczyna wychodziła od lekarza. Urwała z widoczną satysfakcją. Lecz trochę zawiedziona, że nie stawia się jej pytań, westchnęła i mówiła dalej: — Ale nie chodziło o byle jakiego lekarza. To był doktor Potut, położnik. — Czyli sądzi pani, że jej bratanica opuściła Lisieux, ponieważ była w ciąży? — Krążyły takie wieści i debatowano, kto może być ojcem. — Z jakim skutkiem? — Padały nazwiska, a wybór był duży. Lecz ja zawsze byłam pewna, co o tym myśleć, i dlatego wróciłam, by to panu zakomunikować. Pomoc w odkryciu prawdy uważam za swój obowiązek. Najwidoczniej doszła do wniosku, że policja nie jest taka wścibska, jak mówiono, gdyż Maigret zupełnie jej nie wspierał, nie zachęcał do wynurzeń, słuchał obojętnie, niczym stary spowiednik drzemiący w konfesjonalne. I dodała, jakby to było najważniejsze: — Anne–Marie często zapadała na gardło. Każdej zimy kilkakrotnie miewała anginę. Wycięcie migdałków niczego nie zmieniło. Tamtego roku, pamiętam, bratowa wpadła na pomysł, by wysłać małą do La Bourboule, gdzie specjalnością jest leczenie chorób gardła. Maigret przypomniał sobie lekko zachrypnięty głos Arletty, co .uznał za nadużycie alkoholu, papierosów i efekt zarwanych nocy. — Kiedy wyjechała z Lisieux, jej stan nie był jeszcze widoczny. Była może w trzecim albo czwartym miesiącu. Nie dłużej. Zwłaszcza że zawsze nosiła obcisłe sukienki. Otóż wszystko zgadza się w czasie z jej pobytem w La Bourboule. Jestem przekonana, że tam spotkała kogoś, kto jej zrobił dziecko. I potem wyjechała, żeby go odnaleźć. Gdyby to był mężczyzna z Lisieux, toby jakoś sprawę załatwił albo wyjechał z nią razem. Maigret wolno rozpalał fajkę. Czuł się znużony, jak po długim marszu, ale to była tylko odraza. Jak w przypadku Filipa, chętnie by otworzył okno. — Sądzę, że pani wybiera się z powrotem? — Nie dzisiaj. Prawdopodobnie zostanę kilka dni w Paryżu. Mam tu przyjaciół, u których mogę się zatrzymać. Dam panu ich adres. Było to w okolicy bulwaru Pasteura. Już go wypisała na odwrocie wizytówki, nie pomijając numeru telefonu. — Może pan zadzwonić, gdybym okazała się niezbędna. — Dziękuję. — Jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji. — Nie wątpię. Bez uśmiechu odprowadził ją do drzwi, ostrożnie je zamknął, rozprostował kości, potarł dłonią głowę i mruknął: — Tyle brudu! — Mogę wejść, szefie? Był to Lapointe, który trzymał w ręku jakiś papier i wyglądał na bardzo wzburzonego. — Dzwoniłeś po piwo? — Kelner z piwiarni „Dauphine” właśnie przyniósł. Nie zaniesiono jeszcze tacy do klitki Torrence’a i Maigret chwycił zimny kufel z pienistym piwem, by opróżnić go jednym haustem. — Dajcie znać, żeby przynieśli drugi. ROZDZIAŁ SIÓDMY Lapointe rzekł z lekką zazdrością: — Julien przekazuje panu swe najlepsze pozdrowienia i wyrazy szacunku. Mówi, że pan zrozumie. — Jest w Nicei? — Przed kilkoma tygodniami został przeniesiony z Limoges. Julien był synem inspektora, który długo pracował z Maigretem i osiągnął wiek emerytalny na Lazurowym Wybrzeżu. Prawdę mówiąc, Maigret nigdy nie spotkał Juliena od czasu, gdy huśtał go na kolanach. — To do niego dzwoniłem wczoraj wieczorem — ciągnął Lapointe. — Jestem z nim w stałym kontakcie. Gdy się dowiedział, na czyje polecenie telefonuję i że będzie to robota dla pana, bardzo się ucieszył. Gotów jest zrobić wszystko, co możliwe. Przesiedział wiele godzin na strychu w komisariacie, ryjąc w archiwach. Podobno są tam całe sterty teczek z raportami spraw, o których nikt już nie pamięta. Rzucone byle jak i sięgają prawie do sufitu. — Czy znalazłeś akta dotyczące Farnheima? — Przekazał mi właśnie listę świadków, których badano po śmierci hrabiego. Prosiłem go przede wszystkim, aby wyszczególnił dane o służbie z tamtego okresu. Oto one: Antoinette Mejat, lat dziewiętnaście, pokojówka. Rosalie Moncoeur, lat czterdzieści dwa, kucharka. Maria Pinaco, lat dwadzieścia trzy, pomoc kuchenna. Angelino Luppin, lat trzydzieści osiem, maître d’hôtel. Maigret słuchał, patrząc przez okno na padający śnieg, który teraz stał się chyba mniej intensywny. Lapointe, jak wytrawny aktor, zrobił pauzę: — Oskar Bonvoisin, lat trzydzieści pięć, lokaj i szofer. — Więc jednak Oskar — zauważył komisarz. — Domyślam się, że nikt tam nie wie, co się z nimi wszystkimi stało? — Otóż Julien wpadł na pewien pomysł. Krótko jest w Nicei i zdziwiła go ilość bogatych cudzoziemców, przyjeżdżających tam na kilka miesięcy. Wynajmują okazałe domostwa i żyją na szerokiej stopie. I naturalnie muszą, z dnia na dzień, angażować personel. Więc Julien znalazł biuro pośrednictwa, które dostarcza służbę dla tych ludzi. Właścicielką jest starsza pani, kieruje nim od przeszło dwudziestu lat. Nie pamięta hrabiego von Farnheim ani hrabiny. Nie przypomina sobie także Oskara Bonvoisina, ale zaledwie przed rokiem umieściła na posadzie kucharkę, jej stałą klientkę. Rosalie Moncoeur pracuje teraz u jakichś Latynosów, którzy mają willę w Nicei, ale większość roku spędzają w Paryżu. Mam ich adres: avenue d’Iena 132. Przypuszcza, że są obecnie w stolicy. — To wszystko, czegoś się dowiedział? — Julien ciągle się w tym grzebie. Czy mam, szefie, pojechać do tej kobiety? Maigret najpierw chciał się zgodzić, aby pójść na rękę Lapointe’owi, który aż się palił, by przesłuchać dawną kucharkę Farnheimów. — Nie, sam pojadę — zdecydował w końcu. Po prostu żeby się przejść, wypić po drodze jeszcze jedno piwo, uciec od atmosfery biura, która tego ranka wydawała mu się nie do zniesienia. — Przez ten czas sprawdzisz w ewidencji, czy nie mają tam kogoś o nazwisku Bonvoisin. Trzeba również przejrzeć meldunki z pokojów do wynajęcia. Najlepiej zadzwoń do odpowiednich merostw i komisariatów. — Tak jest, szefie. Żal mu było Lapointe’a, czuł wyrzuty sumienia, ale nie był w stanie zrezygnować ze spaceru. Nim wyszedł, zajrzał do pokoiku, w którym zamknął się Torrence z Filipem. Atletyczny Torrence zdjął marynarkę, lecz mimo to na czoło wystąpiły mu krople potu. Filip, z papierową twarzą, siedział na brzeżku krzesła i wyglądał, jakby zaraz miał stracić przytomność. Maigret nie chciał się wtrącać, był pewny, że Torrence nie zrezygnuje tak łatwo, że będzie ciągnął chłopca za język do nocy, a jeśli trzeba, nawet do rana. W niecałe pół godziny później taksówka zatrzymała się przed okazałą kamienicą na avenue d’Iena. Gospodarz domu, w ciemnym uniformie, przyjął go w holu wspartym na marmurowych kolumnach. Maigret powiedział, kim jest, zapytał, czy Rosalie Moncoeur tutaj pracuje — wskazano mu służbowe schody. — Na trzecim. Wypił po drodze jeszcze dwa piwa i ból głowy minął. Schody były wąskie i strome, liczył półgłosem mijane kondygnacje. Zadzwonił do drzwi polakierowanych na brunatno. Otworzyła mu tęga, siwa kobieta i spojrzała nań zdziwiona. — Pani Moncoeur? — Czego pan od niej chce? — Chcę z nią pomówić. — To ja. Doglądała właśnie rondli na kuchni, a czarniawy podlotek rozcierał jakąś wonną przyprawę w młynku do jarzyn. — O ile się nie mylę, była pani zatrudniona u hrabiostwa von Farnheim? — Kim pan jest? — Z Policji Kryminalnej. — To znaczy, że mamy odgrzebywać tę starą historię? — Nie całkiem. Czy pani wie, że hrabina nie żyje? — Na każdego przyjdzie swój czas. Ale nie wiedziałam. — Było o tym w porannych gazetach. — Pan myśli, że ja mam czas na gazety? W domu, gdzie prawie codziennie urządza się kolacje na kilkanaście osób? — Została zamordowana. — Ale draka! — Czemu pani tak uważa? Nie proponowała mu, by usiadł, robiła swoje, traktując go jak dostawcę. Była najwidoczniej kobietą, co z niejednego pieca chleb jadła, i trudno ją było czymś zaskoczyć. — Tak mi się powiedziało. A kto ją zabił? — Jeszcze nie wiadomo i to właśnie chcę ustalić. Czy pani pracowała tam również po śmierci jej męża? — Tylko dwa tygodnie. Nie mogłam się z nią dogadać. — Dlaczego? Nadzorowała dziewczynkę, otworzyła piekarnik, aby skropić sztukę drobiu. — Bo to nie była robota dla mnie. — Więc to nie był dom na poziomie? — No właśnie. Lubię mój zawód i żeby ludzie siadali , do jedzenia punktualnie. Staram się, żeby wiedzieli, co mają na talerzu. Dosyć, Irma. Wyjmij z lodówki jajka na twardo i rozdziel białka od żółtek. Otworzyła butelkę madery i wlała z niej sporą ilość do sosu, który ukręcała wolno drewnianą łyżką. — Pamięta pani Oskara Bonvoisina? Spojrzała nań badawczo, jakby stwierdzając: „Ach, o to się rozchodzi!”. Milczała jednak. — Słyszała pani moje pytanie? — Nie jestem głucha. — Kim był? — Lokajem. A ponieważ okazał zdziwienie tonem, jakiego użyła, dodała: — Nie lubię lokajów. To wszystko nieroby. A jeszcze kiedy na dodatek są szoferami! Uważają, że oni w domu są najważniejsi, i zachowują się gorzej od państwa. — Bonvoisin był właśnie taki? — Nie pamiętam jego nazwiska. Mówiono do niego Oskar. — Jak wyglądał? — Przystojny facet i dobrze o tym wiedział. No cóż, niektóre takich lubią. Ale nie ja i wcale tego nie ukrywałam. — Przystawiał się do pani? — Na swój sposób. — To znaczy? — Dlaczego mnie pan tak wypytuje? — Dlatego, że muszę wiedzieć. — Myśli pan, że to on zabił hrabinę? — To jedna z ewentualności. Z całej trójki rozmowa najbardziej obchodziła Irmę. ‘ Była tak przejęta, że jest niemal zamieszana w prawdziwe morderstwo, że nie wiedziała, co robi. — Już zapomniałaś, że masz rozetrzeć żółtka? — Może go pani opisać? — Takiego, jaki był wtedy. Ale skąd mogę wiedzieć, jak wygląda teraz? Równocześnie w jej oczach mignął błysk. Maigret to dojrzał i natarł: — Czy na pewno? A później, czy nigdy go pani już nie spotkała? — O tym właśnie myślę. Sama nie wiem. Przed paroma tygodniami odwiedziłam brata, właściciela kafejki, i na ulicy zetknęłam się z człowiekiem, który wydał mi się znajomy. On też spojrzał na mnie, jakby coś pamiętał. I nagle, ni z tego, ni z owego, zaczął iść bardzo szybko, odwracając głowę w drugą stronę. — Pomyślała pani, że to może być Oskar? — Nie zaraz. Dopiero później coś mi wpadło do głowy, a teraz mogłabym przysiąc, że to był on. — Gdzie mieści się kawiarnia pani brata? — Na ulicy Caulaincourt. — To znaczy, że na jednej z ulic Montmartre’u rozpoznała pani byłego lokaja? — Dokładnie na rogu ulicy Clichy. — Teraz proszę mi określić, co to był za człowiek. — Nie lubię sypać. — Woli pani, żeby morderca chodził sobie na wolności? — Jeżeli zabił tylko hrabinę, to niewielka strata. — Jeśli to zrobił, zamordował co najmniej jeszcze jedną kobietę i nie wiadomo, czy na tym się skończy. Wzruszyła ramionami. — Tym gorzej dla niego. Był niewysoki, a właściwie niski. I to go tak złościło, że nosił buciki na podwyższonych obcasach, jak kobieta, która chce być wyższa. Żartowałam sobie z tego i wtedy patrzył na mnie wściekły, bez słowa. — Nie był rozmowny? — Był z tych, którzy nigdy nie mówią, co robią ani co myślą. Włosy miał czarne, gęste i sztywne, zaczynały się prawie na czole. I grube, krzaczaste brwi. Niektóre uważały, że to mu daje zabójcze spojrzenie. Ale nie ja. Patrzył na ludzi świdrującym wzrokiem, z miną pełną zadowolenia z siebie, jakby chciał dać do zrozumienia, że inni to gówno. Przepraszam za słowo. — Nie szkodzi. Proszę mówić dalej. Teraz, kiedy się rozgadała, już nie czuła skrupułów. Chodziła po kuchni, w której unosiły się smakowite zapachy, żonglowała garnkami i resztą wyposażenia, od czasu do czasu kontrolując godzinę na elektrycznym zegarze. — Antoinetta dała się na to złapać i szalała na jego punkcie. Maria też. — Chodzi pani o pokojówkę i pomoc kuchenną? — Tak. Ale i o inne, co się tam przewinęły wcześniej. To był dom, w którym służba wciąż się zmieniała. Bo nie wiadomo, kto rządził: czy stary, czy hrabina. Rozumie pan, co mam na myśli? Oskar nie przystawiał się do kobiet, jak pan to nazwał. Wystarczyło, że spojrzał na którąś i jakby zabierał na własność. I zaraz pierwszej nocy szedł do niej na górę, niby już umówiony. Tacy jak on są przekonani, że nie można im się oprzeć. Antoinetta oczy sobie wypłakała. — Dlaczego? — Bo naprawdę była zakochana i miała nadzieję, że się z nią ożeni. Ale on, kiedy sobie dogodził, to je zostawiał, i koniec. Na drugi dzień już prawie nie patrzył. Nigdy dobrego słowa, uprzejmego gestu. Aż znów go brało i wtedy szedł do którejś, jakby nigdy nic. Miał ich tyle, ile chciał, i nie tylko ze służby. — Przypuszcza pani, że utrzymywał bliskie kontakty z panią domu? — Nie minęło nawet dwa dni od śmierci hrabiego. — Skąd pani wie? — Bo zauważyłam, jak wychodzi z jej sypialni o szóstej rano. To jeden z powodów, że odeszłam. Kiedy służba śpi w pańskich łóżkach, to już koniec wszystkiego! — Próbował rządzić domem? — Robił, co chciał. Każdy wiedział, że nie ma ni«j kogo, kto może mu rozkazywać. — Czy nie przyszło pani do głowy, że hrabia mógł zostać zamordowany? — To nie moja działka. — Myślała pani o tym? — A czy policja nie myślała? Więc dlaczego nas przesłuchiwano? — Czy to mógł być Oskar? — Tego nie powiedziałam. Ona to mogła zrobić tak samo jak on. — Nadal pracowała pani w Nicei? — W Nicei i w Monte Carlo. Lubię południowy klimat i tylko przypadkiem wyjechałam tutaj z obecnym moim państwem. — Nigdy później nie słyszała pani o hrabinie? — Raz czy dwa widziałam ją na ulicy, bo nie chodziłam tam, gdzie ona. — A czy spotkała pani Oskara? — Nie, tam nigdy. Chyba wyjechał. — Ale prawdopodobnie ujrzała go pani kilka tygodni temu. Proszę go opisać. — Od razu wiadomo, że pan jest gliną. Wyobrażacie sobie, że kiedy się spotka kogoś na ulicy, to można dokładnie zapamiętać, jak wygląda. — Postarzał się? — Jak my wszyscy po piętnastu latach. — Czyli liczy sobie teraz około pięćdziesiątki. — Jestem od niego starsza prawie o dziesięć lat. Jeszcze kilka lat harówki na cudzym i wyjadę do małego domku, który sobie kupiłam w Cagnes. I będę gotowała tylko dla siebie. Jajka sadzone i kotlety. — Pamięta pani, jak był ubrany? — Na placu Clichy? — Tak. — Na ciemno. Nie na czarno, ale na ciemno. Nosił ciepłe palto i był w rękawiczkach. Zauważyłam te rękawiczki. Wyglądał bardzo szykownie. — A włosy? — Nie spacerował w zimie z kapeluszem w ręce, — Posiwiał na skroniach? — Chyba tak, ale nie to mnie uderzyło. — A co? — Że utył. Dawniej też miał szerokie ramiona. Często paradował nagi do pasa, żeby się chwalić przed kobietami, jaki jest muskularny. Bo w ubraniu nikt by się tego nie domyślił. A wtedy, jeśli to on, był podobny do byka. Szyja mu napęczniała i dlatego zrobił się jakby niższy. — Nie miała pani żadnych wiadomości od Antoinetty? — Umarła. Niedługo potem. — Na co? — Skrobanka. Tak w każdym razie opowiadano. — A Maria Pinaco? — Nie wiem, czy dalej się szmaci, ale ostatni raz kiedy ją widziałam, łapała klientów na Cours Albert I w Nicei. — Kiedy to było? — Dwa lata temu. Albo i więcej. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie spytać: — Jak wykończono hrabinę? — Została uduszona. Nie odezwała się, ale widocznie uznała, że to pasowało do Oskara. — A ta druga to kto? — Dziewczyna, której pani znać nie mogła, bo miała dwadzieścia lat. — Dziękuję za przypomnienie, że jestem stara. — Nie to chciałem powiedzieć. Urodziła się w Lisieux i nic nie wskazuje, by mieszkała na Południu Wiem tylko, że kiedyś przebywała w La Bourboule. — Niedaleko Mont–Dore? — Tak, w Owernii. Spojrzała na Maigreta z nagłą decyzją: — Skoro już zaczęłam sypać… — mruknęła. — Oskar pochodzi z Owernii. Nie wiem dokładnie skąd, alt mówił z tamtejszym akcentem. Kiedy chciałam mu dokuczyć, to go przezywałam smoluchem. Aż bladł a złości. A teraz, jeśli łaska, niech pan znika. Moi państwo siadają do stołu za pół godziny i potrzebuję miejsca w kuchni. — Może znów przyjdę. — No, pod warunkiem, że będzie pan taki uprzejmy jak dzisiaj. Pana nazwisko? — Maigret. Widział, że mała drgnęła, bo widocznie czytała gazety. Ale kucharka z pewnością nigdy o nim nie słyszała. — Łatwo zapamiętać, bo z pana kawał chłopa. O, właśnie, żeby skończyć z Oskarem. Jest teraz mnie; więcej tak gruby, jak pan, ale niższy o głowę. Rozumie pan, co chcę powiedzieć? — Dziękuję pani. — Nie ma za co. Ale jeśli pan go zaaresztuje, to nie chcę być wzywana na świadka. Pracodawcy tego nie lubią. Zresztą adwokaci wynajdują pytania, żeby tylko człowieka ośmieszyć. Raz mi się zdarzyło i przysięgłam sobie, że więcej nabrać się nie dam. To proszę na mnie nie liczyć — i spokojnie zamknęła drzwi. Maigret przeszedł całą aleję, nim znalazł taksówkę. Nie pojechał na Quai des Orf?vres, lecz do siebie na obiad. W biurze zjawił się około pół do trzeciej. Śnieg już nie sypał, a ulice pokryła cienka warstwa mazi, rozdeptana i śliska. Gdy otworzył drzwi klitki, była niebieska od dymu, a w popielniczce leżało ze dwadzieścia niedopałków. Sam Torrence zużył ich tyle, bo Filip nie palił. Na tacy walały się nie dojedzone kanapki i stało pięć opróżnionych kufli. — Wejdź do mnie na chwilę. Kiedy Torrence znalazł się w pokoju Maigreta, otarł pot z czoła, rozprostował się i jęknął: — Ten facet mnie wykończy. Jest jak szmata i nie można go złamać. Dwa razy myślałem, że pęknie. Na pewno coś ukrywa. Chwilami jakby tracił resztkę odporności, wzrokiem błaga o litość, ale w ostatniej sekundzie bierze się w garść i przysięga, że nie wie o niczym. Już dłużej nie mogę. W pewnej chwili tak mi dopiekł, że trzasnąłem go po mordzie. Wie pan, co zrobił? Maigret nie odpowiedział. —=— Zaczął chlipać łapiąc się za policzek, jakby się użalał przed inną ciotą: „Pan jest bardzo niedobry!”. Ale nie mogę znów mu dołożyć, bo to go chyba podnieca. Maigret nie mógł skryć uśmiechu. — Mam go wałkować dalej? — Naciskaj jeszcze trochę. Może wkrótce spróbujemy czegoś innego. Jadł? — Nadgryzł kanapkę, trzymając mały palec do góry. Wyraźnie odczuwa brak narkotyku. Może, gdybym coś obiecał, zacząłby śpiewać. Chyba w brygadzie dla uzależnionych coś tam mają? — Porozmawiam z ich szefem. Ale teraz rób swoje. Męcz go jeszcze trochę. Torrence obejrzał znajome ściany i nabrał powietrza, zanim wrócił do przytłaczającej atmosfery komórki. — Coś nowego, Lapointe? Ten z kolei od rana nie wypuszczał słuchawki z ręki i musiał się zadowolić, jak Torrence, kanapką z piweiri. — Kilkanaście Bonvoisinów, ale żaden nie jest Oskarem. — Staraj się połączyć z La Bourtoule. Może tam będziesz miał więcej szczęścia. — Ktoś panu coś nadał? — Może. — Kucharka? — Przypuszcza, że spotkała go niedawno w Paryżu. I to na Montmartrze. — Dlaczego La Bourboule? — Dlatego, że Oskar pochodzi z Owernii, Arletta z kolei prawdopodobnie spotkała tam przed pięcioma laty kogoś dla siebie ważnego. Maigret jednak niezbyt w to wierzył. — Jest coś od Lognona? Sam zadzwonił do komisariatu na ulicy La Rochefoucauld, ale Lognon pokazał się tam na krótko. — Oświadczył, że pan go zatrudnia i że cały dzień będzie nieobecny. Maigret, pykając fajkę, chyba kwadrans chodził tam i z powrotem po swoim biurze. W końcu się zdecydował pójść na rozmowę do szefa Policji Kryminalnej. — Co nowego, Maigret? Nie było pana rano przy raporcie. — Zaspałem — wyznał szczerze. — Czytał pan ostatnie wydania gazet? Machnął ręką na znak, że go to nie interesuje. — Bawią się w domysły, czy będą następne uduszone kobiety. — Nie przypuszczam. — Dlaczego? — Bo nie żaden maniak zabił hrabinę i Arlettę. Przeciwnie, to człowiek, który doskonale wie, co robi. — Ustalił pan jego tożsamość? — Być może. Niewykluczone. — Zatrzyma go pan dzisiaj? — Trzeba jeszcze wiedzieć, gdzie się ukrywa, a ja nie mam zielonego pojęcia. Najpewniej gdzieś na Montmartrze. I tylko w jednym przypadku będziemy mieli dodatkową ofiarę. — To znaczy? — Gdyby Arletta coś komuś powiedziała. Jeśli zwierzyła się, na przykład, którejś z koleżanek w „Picratcie”. Betty lub Tani. — Przesłuchał je pan? — Milczą. Właściciel milczy. Pasikonik również, I ta obrzydliwa glista, Filip, także. Chociaż pracujemy nad i nim od rana. Ale dałbym głowę, że coś wie. Regularnie spotykał się z hrabiną. To ona zaopatrywała go w morfinę. — Gdzie kupowała? — U pewnego lekarza. — Zatrzymał go pan? — Jeszcze nie. To sprawa brygady narkotyków. Od godziny biję się z myślami, czy mam zaryzykować. — W jaki sposób? — Wziąć sobie na głowę jeszcze jednego trupa. Otóż w tej kwestii chcę zasięgnąć pana rady. Naturalnie, stosując metody rutynowe, i tak złapiemy Bonvoisina, który jest prawie na pewno mordercą dwóch kobiet. To jednak może się ciągnąć wiele dni albo i tygodni. Potrzebny jest dogodny zbieg okoliczności. A podejrzewam, że to bardzo przebiegły facet. I nim założymy mu kajdanki, zlikwiduje inne osoby, które wiedzą za dużo. — Na czym polega ryzyko? — Nie twierdzę, że mam na nie ochotę. Dyrektor się uśmiechnął. — Proszę to wyjaśnić. — Zakładając, że Filip coś wie, Oskar stał się teraz bardzo niespokojny. Wystarczy powiedzieć dziennikarzom, że był długo przesłuchiwany, lecz bez rezultatu, a potem go zwolniono. — Zaczynam rozumieć. — Naturalnie, Filip może pobiec do Oskara, ale na to nie liczę. Chyba, że to będzie jedyny sposób zdobycia narkotyku, którego teraz ogromnie potrzebuje. — A inna możliwość? Szef zresztą już odgadł. — Pan dobrze wie, że nie można ufać uzależnionemu. Filip jak dotąd milczy, co nie znaczy, że będzie milczał bez końca. I Oskar zdaje sobie z tego sprawę. — I zechce go zlikwidować. — Właśnie. Nie chciałbym przyjąć tej wersji bez porozumienia z panem. — A czy może pan zapobiec morderstwu? — Użyję wszelkich środków zapobiegawczych. Bonvoisin nie jest rewolwerowcem. To robi za dużo hałasu, czego, jak się zdaje, nie lubi. — Kiedy pan zamierza uwolnić świadka? — Jak zrobi się ciemno. Wtedy będzie łatwiej dyskretniej go pilnować. Wyślę za nim tylu moich ludzi, ile będzie trzeba. No, ale jeśli coś się zdarzy, to przekonuję sam siebie, że nie będzie wielkiej straty. — Nie chciałbym jednak… — Ja też nie. Obaj chwilę milczeli. Na koniec dyrektor westchnął: — To pana sprawa, Maigret. Życzę powodzenia. — Szefie, miał pan rację! — Opowiadaj. Lapointe był tak uszczęśliwiony swoim niebagatelnym udziałem w dochodzeniu, że prawie zapomniał o śmierci Arletty. — Zdobyłem te wiadomości bardzo szybko. Bonvoisin urodził się w Mont–Dore, gdzie jego ojciec był portierem, a matka sprzątaczką w tej samej instytucji. On zaczął tam jako goniec. Później wyjechał i wrócił dopiero po dziesięciu latach. Kupił sobie domek, nie w Mont–Dore, lecz niedaleko, w La Bourboule. — Mieszka tam na stałe? — Nie, tylko w lecie. Czasem kilka dni zimą. — Jest żonaty? — Kawaler. Jego matka jeszcze żyje. — W domku syna? — Nie, zajmuje niewielkie mieszkanko w mieście. Podobno on ją utrzymuje. Ludzie mówią, że zarobił dużo pieniędzy i dochrapał się ważnego stanowiska w Paryżu. — Jego rysopis? — Zgadza się. — Chcesz, żebym ci wyznaczył poufną misję? — Pan wie, że tak. — Nawet jeśli będzie niebezpieczna i odpowiedzialna? Miłość Lapointe’a do Arletty jakby znów ożyła, bo krzyknął z uniesieniem: — Wszystko mi jedno, czy mnie ktoś zabije! — Dobra! Nie o to chodzi. Trzeba przeszkodzić, aby z kimś innym tak się nie stało. Dlatego nie możesz wyglądać na inspektora policji. — Myśli pan, że wyglądam? — Idź do magazynu. Wybierz sobie ubranie zawodowego bezrobotnego, który szuka pracy, żeby jej nie znaleźć. Włóż kaszkiet zamiast kapelusza. Tylko nie przesadzaj. Wrócił Janvier i Maigret dał mu zlecenie podobne. — Niech przechodnie wezmą cię za urzędnika, który wraca z biura. Wyznaczył jeszcze dwóch inspektorów nie znanych Filipowi. Zebrał całą czwórkę w swoim biurze przed planem Montmartre’u i objaśnił, jakie będą ich role. Dzień miał się ku schyłkowi. Zapalono już światła nadbrzeża i bulwaru Saint– Michel. Maigret wahał się, czy powinien czekać do nocy. Wtedy jednak, gdy ulice się wyludnią, trudniej będzie iść za Filipem nie zwracając uwagi ani jego, ani przede wszystkim Bonvoisina. — Torrence, chodź do mnie na chwilę. Ten już nie panował nad sobą: — Mam tego wyżej dziurek w nosie! Rzygać mi się chce przez tę łachudrę. Niech spróbują inni, co mają lepszy żołądek, bo ja… — Skończysz za pięć minut. — Puszczamy go? — Kiedy ukaże się ostatnie wydanie gazet. — Co gazety mają z tym wspólnego? — Doniosą, że był przesłuchiwany wiele godzin, ale bez skutku. — Rozumiem. — Bierz go w obroty jeszcze trochę. Później wsadź mu kapelusz i wyrzuć za drzwi, uprzedzając, żeby nie robił jakichś głupstw. — Czy oddać mu strzykawkę? — Strzykawkę i pieniądze. Torrence obejrzał czwórkę inspektorów, którzy stali już gotowi. — Dlatego się przebrali jak na ostatki? Jeden z nich poszedł szukać taksówki, żeby się w niej ukryć niedaleko wejścia do gmachu policji. Inni zajęli wyznaczone uprzednio miejsca. Maigret zdążył jeszcze połączyć się z brygadą narkotyków i z komisarzem na La Rochefoucauld. Przez drzwi pokoiku, umyślnie półuchylone, słyszał tubalny głos Torrence’a, który z ulgą wrzeszczał do Filipa: — Nawet w rękawiczkach brzydziłbym się ciebie dotknąć, zrozumiano? Bo miałbym stracha, że się spuścisz! A teraz dezynfekujemy biuro! Zabieraj ten swój płaszcz i wkładaj kapelusz… — Więc mogę sobie pójść? — Dosyć się z tobą cackałem. Wszystkim już nadojadłeś swoim widokiem. Bierz łachy i zjeżdżaj, świński ryju! — Niech pan mnie nie trąca! — Wcale cię nie trącam. — Ale pan na mnie krzyczy… — Znikaj! — Idę… Idę… Dziękuję panu… Otwarły się i zamknęły jakieś drzwi. Korytarze były już puste, jedynie kilka osób czekało w słabo oświetlonym przedpokoju. Sylwetka Filipa rysowała się w długim, zakurzonym korytarzu; był podobny do owada, na oślep szukającego ucieczki. Maigret, który spoglądał za nim przez uchylone drzwi, dojrzał w końcu, jak tamten schodzi po schodach. Mimo wszystko czuł skurcz serca. Zamknął drzwi, podszedł do Torrence’a, który stopniowo się rozluźniał, jak aktor wracający do garderoby. Spostrzegł jednak, że Maigret jest zatroskany i niespokojny. — Myśli pan, że tamten go wykończy? — Sądzę, że będzie próbował, ale mu się to nie uda. — Od razu pobiegnie tam, gdzie spodziewa się zdobyć morfinę. — Na pewno. — Wie pan dokąd? — Do Blocha. — I on mu da? — Zabroniłem mu i nie ośmieli się sprzeciwiać. — Więc co? — Nie wiem. Idę na Montmartre. Nasi wiedzą, gdzie mnie szukać. Ty zostaniesz na miejscu. Gdyby coś się stało, dzwoń do „Picratta”. — Czyli że dalej będę wcinał kanapki. Nieważne. To zawsze lepiej, niż mordować się z tym pedałem. Maigret włożył płaszcz i kapelusz, zabrał z biurka dwie ostygłe fajki i wsadził je do kieszeni. Nim znalazł taksówkę, by pojechać na ulicę Pigalle, wstąpił do piwiarni „Dauphine”, wypił kieliszek koniaku. Ból głowy minął, lecz przeczuwał, że zafunduje sobie nowego kaca na jutro rano. ROZDZIAŁ ÓSMY Nie było już w gablocie zdjęć Arletty. Na ich miejsce powieszono fotografie dziewczyny, mającej wykonywać ten sam numer, może w tejże sukni. Lecz Betty miała rację twierdząc, że to zajęcie niełatwe. Ta była wprawdzie młoda i pulchna, pewno ładna, lecz nawet tutaj, w zastygłym ruchu obnażania, wulgarna i bezwstydna. Jak na obscenicznych pocztówkach lub malowidłach z golizną, które się kiwają na jarmarcznych budach. Maigret pchnął już odemknięte drzwi. Jedna lampa oświetlała bar, druga paliła się w głębi sali, tworząc pośrodku krąg cienia. Fred, w białym golfie wywiniętym pod brodą, w okularach z grubą oprawą, czytał wieczorną gazetę. Ich mieszkanie było tak ciasne, że Alfonsi i jego żona traktowali w dzień kabaret jako prywatną jadalnię i salon. A w godzinach aperitifu, klienci, na ogół bliscy znajomi, wpadali zapewne tu czasem, by Wychylić kieliszek przy barze. Fred spojrzał znad okularów na wchodzącego Maigreta, nie podniósł się z miejsca, podał mu szeroką dłoń i gestem zaprosił, by usiadł. — Byłem pewny, że pan tu wróci — rzekł. Nie wyjaśnił dlaczego, a Maigret nie pytał. Skończył lekturę wiadomości o toczącym się śledztwie, zdjął okulary, zagadnął: — Co mam podać? Koniak? Skierował się do baru, napełnił dwa kieliszki, po czym usiadł z westchnieniem satysfakcji, jak człowiek zadowolony, że jest u siebie. Obaj słyszeli kroki nad głową. — Pańska żona jest na górze? — Właśnie daje lekcję nowej. Maigret powstrzymał uśmiech, wyobrażając sobie grubą Rozę, która demonstruje dziewczynie, jak należy się rozbierać seksownie. — Pana to nie ciekawi? — zapytał Fred. Komisarz wzruszył ramionami. — To ładna mała, ma lepsze piersi ód Arletty i świeże ciało. Ale to jednak nie to. — Dlaczego chciał mi pan wmówić, że miewał stosunki z Arlettą jedynie tutaj, w kuchni? Tamten nie bardzo się zmieszał. — Sprawdzono już gospodarzy wynajmowanych pokoi? Zrobiłem to ze względu na żonę. To by jej niepotrzebnie sprawiło przykrość. Ciągle się boi, że któregoś dnia rzucę ją dla młodszej. — Rzuciłby ją pan dla Arletty? Fred spojrzał otwarcie na Maigreta. — Tak, gdyby Arletta tego chciała. — Zawróciła panu w głowie? — Można to i tak nazwać. Miałem w życiu setki kobiet, nawet może z tysiąc. Nigdy ich nie liczyłem. Ale takiej nie spotkałem. — Zaproponował jej pan wspólne życie? — Dałem jej do zrozumienia, że nie miałbym nic przeciwko temu i że ona nie byłaby na tym stratna. — Nie chciała? Fred odetchnął głęboko, spojrzał na kieliszek pod światło, upił łyk alkoholu. — Gdyby stało się inaczej, toby prawdopodobnie jeszcze żyła. Obaj wiemy, że kogoś miała. I nie potrafiłem się dowiedzieć, jakim sposobem trzymał ją przy sobie . — A starał się pan? — Czasem nawet chodziłem za nią. — Bez rezultatu? — Była sprytniejsza ode mnie. Co pan kombinuje z tą ciotą? — Zna pan Filipa? — Nie, ale znam kilku takich. Od czasu do czasu zahaczają o „Picratta”, ale to klientela, której wolę unikać. Myśli pan, że to coś wam da? Teraz Maigret przemilczał pytanie, a Fred to zrozumiał. Był niemal z branży. Obaj pracowali w tym samym obszarze zjawisk, choć każdy inaczej i z różnych motywów. — Przemilczał pan niektóre sprawy, dotyczące Arletty — rzekł spokojnie komisarz. Lekki uśmiech przemknął po twarzy Freda. — Już się pan domyślił, co to było? — Domyśliłem się, o co chodzi. — Więc skorzystajmy z okazji, że moja żona jest na górze. Mała wprawdzie nie żyje, ale nie chcę mówić o niej przy Rozie. Tak między nami, to nigdy jej nie rzucę. Jesteśmy bardzo sobie potrzebni. I nawet gdybym wyjechał z Arlettą, to pewnie bym wrócił. Zadzwonił telefon. Nie było kabiny, aparat znajdował się w umywalni przy WC i Maigret skierował się tam mówiąc: — To do mnie. Nie mylił się. Usłyszał głos Lapointe’a. — Miał pan rację, szefie. Od razu pobiegł do doktora Blocha. Wsiadł do autobusu. Był u niego tylko kilka minut i wyszedł jeszcze bledszy. Teraz idzie na plac Blanche. — Wszystko w porządku? — Niech pan będzie spokojny. Maigret wrócił na swoje miejsce, a Fred nie pytał o nic. — Mówiliśmy o Arletcie. — Zawsze byłem zdania, że to dziewczyna z przyzwoitej rodziny, którą coś napadło i uciekła od swoich. Właściwie Roza zwróciła mi uwagę na pewne szczegóły, których sam nie zauważyłem. Podejrzewałem także, że jest młodsza, niż opowiada. Na pewno zamieniła dowód osobisty z jakąś kumpelką starszą od siebie. Fred mówił wolno, jakby przywoływał miłe wspomnienia. Przed nimi ciągnął się rodzaj tunelu, głębia kabaretu wypełniona mrokiem, tylko daleko, przy drzwiach, połyskiwał w świetle lampy mahoniowy bar. — Trudno jakoś ułożyć to, co chcę powiedzieć. Są dziewczyny, które mają wrodzony instynkt miłości. Znałem prawiczki bardziej zepsute od starych fachmanek. Z Arlettą było inaczej. Nie wiem, kto był jej pierwszym, lecz nisko mu się kłaniam. Jak zaznaczyłem, mam niezłe doświadczenie i kiedy mówię, że nigdy nie spotkałem takiej jak ona, to może mi pan wierzyć. Facet nauczył ją wszystkiego, ale się przekonałem, że znała sztuczki, o których sam nie miałem pojęcia. Rozumie pan, w moim wieku! Po tym, co przeżyłem! Człowieka wprost zatykało. I dałbym głowę, że robiła to dla własnej przyjemności. Nie tylko szła do łóżka z byle kim, ale rozchodzi się także o jej numer, którego niestety, pan nie widział. Znałem kobiety trzydziestopięcio– albo i czterdziestoletnie, przeważnie trochę stuknięte, co się rajcowały podniecaniem mężczyzn. Znałem dziewuszki, które igrały z ogniem. Ale nigdy jak ona, nigdy z takim zapamiętaniem. Wiem, że gadam bez ładu i składu, ale trudno mi wytłumaczyć dokładnie, co mam na myśli. Pan pytał o jakiegoś Oskara. Nie wiem, czy taki istnieje. Nie wiem, kim jest. Lecz na pewno Arletta była w rękach kogoś, kto ją mocno trzymał. Sądzi pan, że nagle miała dość i puściła farbę? — O czwartej rano, kiedy poszła do komisariatu na La Rochefoucauld, wiedziała, że kroi się morderstwo i że ofiarą będzie jakaś hrabina. — Ale dlaczego mówiła, że dowiedziała się o tym tutaj, że podsłuchała rozmowę dwóch mężczyzn? — Przede wszystkim była pijana. I może dlatego zdecydowała się na ten krok.. — Albo piła, żeby nabrać odwagi. — Tak się zastanawiam — napomknął Maigret — czy jej sposób bycia wobec Alberta… — Otóż to! Dowiedziałem się, że jest pańskim inspektorem. — Ja też z początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Chłopak był naprawdę zakochany.. — Widziałem. — Kobiety mają na ogół skłonność do romantycznych wzruszeń. Prosił, by zmieniła życie. Mogła za niego wyjść, gdyby chciała. — Uważa pan, że tamten jej obrzydł? — W każdym razie się zbuntowała i poszła na komisariat. Ale tam nie mówiła za dużo. Zostawiła mu furtkę, żeby się z tego wyplątał, podała tylko jego imię i niedokładny opis. — Ale to przecież świństwo, no nie? — Może już na policji żałowała swego odruchu. Była zaskoczona, kiedy jej nie zwolniono, a potem odesłano na Quai des Orf?vres. Wtedy zresztą miała już czas, żeby wytrzeźwieć. No i stała się mniej rozmowna. Niewiele brakowało, żeby wszystkiemu zaprzeczyła. — Tak to jest z kobietami — przyznał Fred. — Ciekawe tylko, jak facet, został ostrzeżony. Był na Notre–Dame–de–Lorette, zanim tam wróciła.. Już na nią czekał. Maigret w milczeniu oglądał fajkę. — Idę o zakład — ciągnął Fred — co pan sobie pomyślał: że ja go znani, ale nie chcę się przyznać. — Może. — W pewnej chwili podejrzewał pan nawet, że to mogę być ja. Z kolei Maigret się uśmiechnął. — Chodziło mi po głowie — dodał właściciel ,,Picratta” — czy mała nie zrobiła tego umyślnie, podając rysopis jakby mój. Właśnie dlatego, że tamten wygląda całkiem inaczej. — Nie, rysopis się zgadza. — Zna go pan? — Nazywa się Oskar Bonvoisin. Fred ani drgnął. Nazwisko widocznie nic mu nie mówiło. — To duży cwaniak! — rzucił. — Wszystko jedno, kim jest,, może przyjąć moje gratulacje. Myślałem, że znam Montmartre na wylot. Rozmawiałem o tym z Pasikonikiem, który ciągle węszy po kątach. Już od dwóch lat Arletta pracowała u mnie: I mieszkała kilkaset metrów stąd. Powiedziałem, że czasem nawet za nią chodziłem, bo mnie intrygowała. Czy to nie dziwne, że nikt nie wie niczego o tym facecie? Stuknął palcem w gazetę na stole. — Przychodził również do tej starej wariatki hrabiny. A takie jak ona wpadają w oko. Była częścią środowiska, gdzie wszyscy mniej więcej się znają. A tymczasem, pana ludzie wiedzieli chyba tyle samo, co ja. Lognon był tu niedawno i chciał ze mnie coś wyciągnąć, ale całkiem niepotrzebnie. Ponownie telefon. — To pan, szefie? Jestem na bulwarze Clichy. Wszedł do piwiarni na rogu ulicy Lepie i łazi między stolikami, jakby kogoś szukał. Ale nie znalazł. Obok jest także inna piwiarnia, do której zaglądał przez szybę. Potem wszedł do środka i udał się do toalety. Janvier był tam po nim i wypytał babcię klozetową. Podobno Filip chciał się dowiedzieć, czy Bernard nie zostawił dla niego wiadomości. — Powiedziała, co to za Bernard? — Twierdzi, że nie wie, o kogo chodzi. — O handlarza narkotyków, oczywiście. — Teraz idzie w kierunku placu Clichy. Ledwie Maigret powiesił słuchawkę, telefon odezwał się znowu. Tym razem zgłosił się Torrence. — Szefie, kiedy wróciłem do tej klitki, żeby ją przewietrzyć, potknąłem się o walizkę Filipa. Nikt nie miał głowy, żeby mu ją oddać. Sądzi pan, że po nią wróci? — Dopiero jak zdobędzie morfinę. Gdy Maigret wrócił na salę, Roza i dziewczyna, która zastępowała Arlettę stały już na środku parkietu. Fred przesiadł się teraz do jednego z boksów, udając klienta. Skinął na Maigreta, żeby ten zrobił to samo. — Powtarzamy! — ogłosił, mrugnąwszy do komisarza. Nowa była młodziutką blondynką o kędzierzawych włosach i różowej cerze niemowlęcia lub wiejskiej dziewczyny. Miała równie naiwne spojrzenie i okrągłe kształty. — Trzeba zaczynać? — spytała. Nie było muzyki, reflektorów, Fred zaświecił tylko dodatkową żarówkę nad parkietem. Zaczął nucić, wybijając ręką takt melodii, przy której dotąd rozbierała się Arletta. Natomiast Roza, pozdrowiwszy Maigreta, wyjaśniała ruchami dziewczynie, co należy robić. Ta zaś nieporadne kręciła się, co miało być tańcem, wyginała na boki a potem wolno, jak ją nauczono, zaczęła rozpinać długą czarną suknię, już dopasowaną do jej figury. Fred spojrzał wymownie na komisarza. Obaj starali się zachować powagę, żaden się nie uśmiechnął. Obnażyły się najpierw ramiona, potem jedna pierś, co o tej porze przy pustej sali wydawało się trochę nieoczekiwane. Roza dała znak, aby tamta się zatrzymała, i dziewczyna wlepiła oczy w jej rękę. — Teraz naokoło parkietu! — rozkazał Fred. — Nie tak szybko… tra la la… Dobrze! A Roza nakazała gestem: „I druga pierś…”. Sutki były wielkie i różowe. Jedwab spływał powoli i ukazał się cień pępka. Na koniec dziewczyna niezgrabnie wyzwoliła się z sukni i stała pośrodku naga, dłońmi zakrywając wzgórek łonowy. — Na dzisiaj dosyć — westchnął Fred. — Możesz się, dziecko, ubrać. Dziewczyna podniosła suknię i odeszła do kuchni. Roza usiadła przy nich. — No cóż, to musi im wystarczyć. Nic lepszego z niej nie zrobię. Zachowuje się tak, jakby piła kawę. Miło, że pan znowu do nas wpadł, panie komisarzu. Była szczera, tak naprawdę myślała. — Złapie pan mordercę? — Pan Maigret ma nadzieję, że złapie go dzisiaj w nocy — powiadomił ją mąż. Spojrzała na nich czując, że jest zbędna, i także skierowała się do kuchni: — Przygotuję coś do jedzenia. I pana zapraszam, komisarzu. Nie odmówił. Jeszcze niczego nie był pewny. Wybrał „Picratta”, bo był to dobry punkt strategiczny, poza tym dobrze się tu czuł. Zresztą, w innej atmosferze, czy młody Lapointe mógłby się zakochać w Arletcie? Fred zgasił lampę przed, parkietem. Słyszeli, jak dziewczyna chodzi na górze. Potem zeszła do Rozy w kuchni. — O czym była mowa? — Rozmawialiśmy o Oskarze. — Spodziewam się, że już przeczesano wszystkie miejsca na godziny? Odpowiedź nie była nawet potrzebna. — I nigdy nie odwiedzał Arletty w jej mieszkaniu? Doszli do tego samego wniosku, obaj znali bowiem tę dzielnicę i zwyczaje mieszkańców. Jeśli Oskara i Arlettę łączyło coś bliskiego, to musieli się gdzieś spotykać. — Nikt tutaj da niej nie dzwonił? — spytał Maigret. — Nie zwracałem uwagi, ale gdyby to się powtarzało, coś bym wiedział. W mieszkaniu Arletty nie było telefonu. Z zeznań dozorczyni wynikało także, że nie przyjmowała u siebie mężczyzn. A dozorczyni była osobą godną zaufania, czego nie można powiedzieć o tamtej, z ulicy Victor–Massé. Lapointe sprawdził fiszki hotelików. Janvier był każdym i wykonał robotę dokładnie, ponieważ trafił na ślad Oskara. Minęły prawie cztery godziny, od kiedy fotografia Arletty ukazała się w prasie, i nikt dotychczas nie zgłosił, że regularnie gdzieś bywała. — Nie cofam tego, co powiedziałem. Ten facet jest dużym cwaniakiem! Fred zmarszczył brwi na dowód, że myśli to samo, co komisarz: sławetna postać Oskara wymykała się zwykłej klasyfikacji. Wszystko świadczyło, że mieszka w dzielnicy, chociaż trzyma się na uboczu. Nie można go było umiejscowić ani określić, jaką wiedzie egzystencję. Prawdopodobnie był samotnikiem, co dodatkowo zastanawiało obu rozmówców. — Myśli pan, że będzie próbował ukatrupić Filipa? — O tym dowiemy się jeszcze tej nocy. — Byłem niedawno w barze na de Douai. To moi kumple. Nikt lepiej od nich nie zna dzielnicy. O różnych porach dnia i nocy mają rozmaitą klientelę. Ale nawet oni nic nie wiedzą. — Arletta musiała się z nim jakoś widywać. — U niego w domu? Maigret przysiągłby, że nie. To było nawet zabawne. Ponieważ tak mało o nim wiedzieli, Oskar nabierał w ich oczach groźnych rozmiarów. Mimo woli poddali się tajemnicy, która go otaczała, i może uznali go za bardziej inteligentnego, niż był naprawdę. Stał się cieniem, który zawsze niepokoi bardziej od rzeczywistości, bo ją odkształca. Lecz w końcu był tylko człowiekiem z krwi i kości, dawnym szoferem i lokajem, który miał wielką skłonność do kobiet. Ostatni raz naprawdę widziano go w Nicei. Przypuszczalnie to on był ojcem dziecka pokojówki, Antoinetty Mejat, co doprowadziło do jej śmierci. Sypiał także z Marią Pinaco, która stała się ulicznicą. A w parę lat później kupił willę niedaleko miejsca, gdzie się urodził, i była to reakcja typowa dla człowieka, który wyszedł z nizin i nagle zdobył pieniądze. Wrócił do rodzinnej okolicy, by chlubić się swym bogactwem przed tymi, co znali jego skromne początki. — To pan, szefie? Znów telefon. Formuła tradycyjna, Lapointe był wyznaczony do utrzymywania łączności. — Mówię z barku na placu Constantin–Pecqueur. Wszedł do budynku przy ulicy Caulaincourt na piąte piętro, zapukał do jakichś drzwi, ale nie było nikogo. — Co mówi dozór czyni? — Mieszka tam malarz, taki z cyganerii. Nie wie, czy to ćpun, ale twierdzi, że często wygląda dziwnie. Filip go odwiedzał. Czasem u niego spał. — Pederasta? — Chyba tak. Dozorczyni uważa, że takie rzeczy nie istnieją, ale nigdy nie widziała swego lokatora w towarzystwie kobiet. — Co robi teraz Filip? — Skręcił na prawo, w stronę Sacre–Coeur. — Nikt za nim nie idzie? — Tylko my. Wszystko w porządku. Zaczyna padać i jest okropnie zimno. Gdybym wiedział, zabrałbym sweter. Roza nakryła stół obrusem w czerwoną kratkę, a na nim ustawiła parującą wazę. Były cztery nakrycia. Dziewczyna miała teraz na sobie granatowy kostium i wyglądała jak młoda panienka, która usługuje w domu przy posiłku. Trudno było skojarzyć, że kilka minut wcześniej stała golutka na parkiecie. — Trochę mnie dziwi — rzekł Maigret — że nigdy tu nie przychodził. — Żeby ją oglądać? — W pewnym sensie to jego uczennica. Ciekawe, czy był zazdrosny. Na to pytanie mógł odpowiedzieć rzeczowo akurat Fred, który też miał kobiety sprzedające się innym, zmuszał je nawet do tego i orientował się w rodzaju uczuć, które się do nich żywi. — Z pewnością nie był zazdrosny o tych, których tu spotykała — rzekł. — Myśli pan? — Był chyba bardzo pewny siebie. Mocno ją trzymał w garści i nie przypuszczał, aby kiedykolwiek mogła się od niego uwolnić. Czy to’ hrabina pchnęła starego męża w przepaść, z tarasu „Oazy”? Możliwe. Bo jeśli zbrodnię popełnił Oskar, nie miałby nad nią takiej przewagi. Nawet, gdyby działał z nią w zmowie. Cała historia zawierała w sobie aspekt ironii. Biedny hrabia oszalał z miłości do żony, ulegał wszelkim jej kaprysom, pokornie błaga?, by darowała mu trochę miejsca u swego boku. Gdyby kochał mniej, może by go lepiej znosiła. To przez swą niepohamowaną namiętność stał się dla niej odrażający. Czy Oskar przewidywał, że któregoś dnia tak się stanie? Czy szpiegował żonę hrabiego? Nie można „było tego wykluczyć. Łatwo przedstawić sobie ową scenę. Małżonkowie, wróciwszy z kasyna, stali na tarasie i hrabina mogła bez trudu zaprowadzić staruszka do brzegu skały, by następnie popchnąć go w dół. Zapewne przeraziła się, gdy spostrzegła, że świadkiem jej czynu jest szofer i patrzy na nią spokojnie. Co sobie wówczas powiedzieli? Jaki zawarli układ? W każdym razie to nie żigolaki ją ogołociły, bo znaczna część majątku dostała się prawdopodobnie w ręce Oskara. Był za sprytny na to, aby zostać w jej pobliżu. Zniknął ludziom z oczu, przeczekał wiele lat, nim kupił dom blisko miejsca urodzenia. Nie zwracał na siebie uwagi, nie rzucał pieniędzmi na prawo i lewo. Maigret wciąż powracał do konkluzji: to był samotnik; nauczył się nie ufać ludziom samotnym. Niewątpliwie Bonvoisin lubił kobiety i zeznanie starej kucharki wiele tłumaczyło. Nim spotkał Arlettę w La Bourboule, na pewno miał wiele innych. Czy podobnie wprowadzał je w życie? Czy uzależniał od siebie równie mocno? Żaden skandal nie zaznaczył jego egzystencji. Hrabina popadła w degrengoladę, ale o nim nikt nie wspomniał. Dawała mu pieniądze. Z pewnością mieszkał niedaleko, chyba w tej samej dzielnicy, i ktoś taki jak Fred, który zatrudniał dziewczynę od dwóch lat, nic nie wiedział o jego istnieniu. A może tamten z kolei stracił głowę, podobnie jak kiedyś hrabia dla żony? Czy istniały dowody, że Arlet—ta nie próbowała się od niego uwolnić? W każdym razie powzięła taką decyzję po żarliwej rozmowie z Lapointe’em. — W jednym nie mogę się połapać — rzekł Fred, jakby Maigret myślał głośno, jedząc zupę. — Dlaczego zabił tę starą wariatkę? Piszą, że dla jej biżuterii schowanej w materacu. Być może. To nawet pewne. Ale miał ją w ręku i mógł sprawę załatwić inaczej. — Nie wiadomo, czy tak łatwo by mu ją oddała — wtrąciła Roza. — To wszystko, co jej zostało, i chciała, żeby starczyło do końca życia. Nie zapominajcie, że się kłuła, a tacy zawsze mogą się wygadać. Dla następczyni Arletty to, czego słuchała, było zupełną abrakadabrą i patrzyła na nich z ciekawością. Fred wyszukał ją w teatrzyku, gdzie statystowała. Była dumna, że w końcu może mieć swój numer, lecz jednocześnie wyglądała na przestraszoną, że i ją spotka los Arletty. — Zostanie pan tu wieczorem? — zwróciła się do Maigreta. — Ewentualnie. Sam jeszcze nie wiem. — Komisarz może stąd wyjść za dwie minuty albo jutro rano. — Fred uśmiechnął się półgębkiem. — Moim zdaniem — rzekła Roza — Arletta miała go dość i on to wyczuł. Mężczyźnie udaje się utrzymać taką kobietę tylko przez jakiś czas. Zwłaszcza kiedy jest bardzo młoda. A ona spotkała innych… — Spojrzała wymownie na męża. — Prawda, Fred? Arletta miała różne propozycje. My, kobiety, mamy wrodzone anteny w tych sprawach. I całkiem bym się nie zdziwiła, gdyby nagle postanowił upłynnić większą forsę, żeby ją zabrać i żyć z nią daleko stąd. Ale zanadto ufał sobie i popełnił błąd, mówiąc jej o tym. To niejednego zgubiło. Na razie wszystko było dosyć mgliste, tym niemniej jakaś prawda zaczęła się rysować, a w niej przede wszystkim niebezpieczna sylwetka Oskara. Maigret jeszcze raz podszedł do telefonu, lecz niepotrzebnie, bo pytano o Freda. Ten elegancko zamknął za sobą drzwi umywalni. — Halo? Tak… Co?… A co ty tam robisz? Tak… Jest tutaj… Nie krzycz, nie jestem głuchy. Dobra… Tak, znam… Dlaczego?… To głupio, mały… Lepiej sam mu powiedz… Właśnie… Nie wiem, co robi… Czekaj tam, gdzie jesteś… Może do ciebie przyjdzie… Wrócił do stołu wyraźnie zatroskany. — To Pasikonik — rzekł jakby do siebie. Usiadł, lecz nie od razu zabrał się do jedzenia. — Nie rozumiem, co mu przyszło do głowy. Chociaż pracuje u mnie pięć lat, niczego o nim nie wiem. Nawet nie powiedział, gdzie mieszka. Nie byłbym zaskoczony, gdyby miał żonę i dzieci. — Gdzie jest teraz? — spytał Maigret. — Na szczycie Montmartre’u, w narożnym bistro, „U Franciszka”, gdzie zwykle przesiaduje taki brodacz, wróżbita. Rozumie pan, co chcę powiedzieć? Fred był zamyślony, jakby chciał dojść do jakiegoś wniosku. — A poza tym inspektor Lognon kręci się po drugiej stronie ulicy. — Jak Pasikonik tam dotarł? — Nie powiedział mi wszystkiego. Zrozumiałem, że to łączy się z Filipem. Pasikonik zna wszystkich pedałów w dzielnicy. Kiedyś nawet myślałem, że sam do nich należy. A czasem pewnie robi trochę w narkotykach. To tak między nami. Wiem, że pan tego nie wykorzysta, i przysięgam, że nigdy w moim lokalu. — Filip często bywa w bistro „U Franciszka”? — Na to wygląda. Pasikonik wie o tym chyba coś więcej. — To jeszcze nie tłumaczy, dlaczego tam się zapędził. — Dobra! Powiem, jak się pan nie domyśla. Ale to naprawdę jego pomysł. Widocznie główkuje, że kiedy damy panu cynk, to pan sobie zapamięta i w razie czego nie będzie się czepiał. W naszym fachu trzeba mieć z policją dobre stosunki. Zresztą nie on jeden na coś wpadł, jeśli Lognon tam krąży. Gdy Maigret nie podniósł się z miejsca, Fred się 2dziwił: — Nie idzie pan? A po chwili dodał: — Rozumiem. Pańscy ludzie mają tu dzwonić i musi pan być na miejscu. Maigret jednak podszedł do telefonu. — Torrence? Masz kogoś pod ręką? Trzech? Dobrze.’ Wyślij ich na plac du Tertre. Niech obserwują bar „U Franciszka”, na rogu. Zawiadom osiemnastkę, żeby wysłali tam swoich. Nie wiem jeszcze dokładnie. Ja zostaję tutaj. Obecnie trochę żałował, że centrum operacji wyznaczył w „Picratcie”, i nie był pewny, czy się nie udać na samą górę Montmartre’u. Odezwał się telefon, jeszcze raz Lapointe. — Nie rozumiem szefie, co on kombinuje. Od pół godziny chodzi zygzakiem po ulicach. Może czuje, że jest śledzony, i chce nas zgubić? Wstąpił do kafejki na’ ulicy Lepie, potem zszedł aż do placu Blanche i wstępował kolejno do dwóch piwiarni. Następnie zawrócił i skierował się znów w górę ulicy Lepie. Na ulicy Tholoze zniknął w domu, gdzie w głębi podwórza jest atelier. Mieszka tam staruszka, dawna piosenkarka kawiarniana. — Narkomanka? — Tak. Po wyjściu Filipa Jacquim z nią rozmawiał. W typie hrabiny, ale jeszcze bardziej szmatława. Na bani zaczęła się śmiać, że nie mogła mu dać tego, czego chciał. „Nie mam nawet dla siebie” — oświadczyła. — Gdzie Filip jest obecnie? — Połyka jajka na twardo w barze przy ulicy Tholoze. Leje jak z cebra. Wszystko w porządku. — Prawdopodobnie skieruje się na plac du Tertre. — Niedawno tam doszliśmy, ale on zmienił trasę. Powinien się w końcu na coś zdecydować. Nie czuję nóg z zimna. Roza i nowa dziewczyna zbierały ze stołu. Fred przyniósł butelkę koniaku i kiedy tamte podały kawę, na—; pełnił dwa kieliszki. — Wkrótce muszę się przebrać — zawiadomił. — Nie wypraszam pana. Jest pan u siebie. Zdrowie! — Czy pan nie przypuszcza, że Pasikonik zna Oskara? — Właśnie się nad tym zastanawiam. — Chodzi przecież codziennie po południu na wyścigi. — I całkiem możliwe, że człowiek, który nie ma nic do roboty, spędza tam wolny czas. To pan chciał powiedzieć? Opróżnił kieliszek, wytarł usta, spojrzał na dziewczynę, która nie wiedziała, co ze sobą robić, i mrugnął do Maigreta. — Idę się ubrać — rzekł. — Przyjdź, mała, za chwilę na górę. Porozmawiamy o twoim występie. I znów, robiąc oko, dodał półgłosem: — Trzeba mieć coś z życia, no nie? Maigret został sam w głębi sali. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY — Poszedł w górę, szefie, do placu du Tertre, i o mało nie wpadł na inspektora Lognona, który ledwie zdążył ukryć się w bramie. — Jesteś pewny, że Filip go nie zauważył? — Tak. Jeszcze raz zajrzał przez szybę do baru „U Franciszka”. W taką pogodę nie ma tam prawie nikogo. Nieliczni stali goście zabijają czas nad kieliszkiem. Ale nie był wewnątrz. Potem zszedł schodami ulicy du Mont–Cenis. Na placu Constantin–Pecqueur zatrzymał się przed inną kawiarnią. Na środku sali jest tam duży piec, na podłodze leżą trociny, stoją marmurowe stoliki, a gospodarz gra w karty z sąsiadami. Nowa zeszła na dół trochę speszona i nie wiedząc, co począć, usiadła obok komisarza. Może, by mu dotrzymać towarzystwa. Miała już na sobie czarną suknię po Arletcie. — Jak masz na imię? — Genevieve. Ale tu nazywać się będę Dolly. Jutro zrobią mi zdjęcia w tej sukni. — Ile masz lat? — Dwadzieścia trzy. Widział pan numer Arletty? Czy to prawda, że była taka nadzwyczajna? Nie radzę sobie za dobrze, prawda? Kiedy ponownie odezwał się telefon, Lapointe był zniechęcony. — Biega w kółko jak koń cyrkowy. Idziemy za nim i wciąż leje. Byliśmy znów na placu Clichy, potem na placu Blanche, tam obszedł jeszcze dwie kawiarnie. Z braku morfiny zaczyna wychylać tu i tam po kieliszku. Nie znalazł, czego szuka, idzie wolniej, ocierając się o domy. — Nic nie podejrzewa? — Nie, Janvier rozmawiał z inspektorem Lognonem. Tamten jeszcze raz sprawdził miejsca, do .których zaglądał Filip ostatniej nocy, i wtedy usłyszał o barze „U Franciszka”. Powiedziano mu tylko, że Filip bywa tam od czasu do czasu i że prawdopodobnie ktoś zaopatruje go w narkotyk. — Pasikonik tam jest? — Nie. Zniknął kilka minut temu. W tej chwili Filip znów idzie w dół schodami ulicy du Mont—Cenis, chce pewnie zajrzeć do kawiarni na placu Constantin–Pecqueur. Tania weszła równocześnie z Pasikonikiem. To nie była jeszcze pora, żeby zapalić neon „Picratta”, lecz widocznie personel schodził się wcześniej. Czuli się tu jak w domu. Roza, nim poszła na górę się przebrać, uważnie sprawdziła wygląd sali. Trzymała w ręku ścierkę do naczyń. — Jesteś? — zapytała nową. Potem oglądając ją, rzekła: — Na przyszłość nie wkładaj zaraz sukni. Niepotrzebnie ją niszczysz. Z kolei zwróciła się do Maigreta: — Proszę się częstować, ,panie komisarzu, butelka Ł jest na stole. Tania była najwidoczniej w kiepskim humorze. Przyjrzała się następczyni. Arletty i wzruszyła ramionami. — Zrób mi trochę miejsca. Długo patrzyła na Maigreta. — Jeszcze go pan nie znalazł? — Liczę na to, że znajdę go dziś w nocy. — Może się ulotnił? Ona też coś wiedziała. W ogóle każdy tutaj wiedział co nieco. Już wczoraj odniósł takie wrażenie. A w tej chwili Tania nie była pewna, czy nie lepiej zacząć mówić. — Spotkałaś go kiedyś z Arlettą? — Nie wiem, kto to taki ani jak wygląda. — Ale wiesz, że istnieje? — Domyślam się. — Co jeszcze ci wiadomo? — Może wiem, w jakiej okolicy się gnieździ. Uważała za punkt honoru, by nie powiedzieć tego uprzejmie. Na jej twarzy widniał grymas niechęci do własnych słów. — Moja krawcowa mieszka przy ulicy Caulaincourt, dokładnie naprzeciw placu Constantin– Pecqueur. Chodzę do niej zwykle około piątej, bo prawie cały dzień śpię. Dwa razy widziałam Arlettę, jak wysiadała z autobusu i przechodziła na drugą stronę placu. — W jakim kierunku? — Do schodów. — Czy nie przyszło ci na myśl, żeby ją śledzić? — A po co? Kłamała. Była ciekawska. Czy na pewno dochodząc do miejsca, gdzie zaczynały się schody, traciła Arlettę z oczu? — To wszystko, co wiesz? — Wszystko. On musi gdzieś tam mieszkać. Maigret nalał sobie koniaku; wstał ‘ ociężale, gdy jeszcze raz zadzwonił telefon. Wciąż to samo, szefie. — Kawiarnia na placu Constantin–Pecqueur? — Tak. W końcu zawsze tam ląduje. I w dwóch piwiarniach na placu Blanche, a także przed wejściem do baru „U Franciszka”, — Lognon jest na miejscu? — Tak. Widziałem go w przelocie. — Poproś go ode mnie, by się udał na plac Constantin–Pecqeur i porozmawiał z właścicielem. Lepiej nie przy klientach. Niech go zapyta, czy zna Oskara Bon—voisina. Jeśli zaprzeczy, niech Lognon go opisze, bo może jest znany pod innym nazwiskiem. — Czy zaraz? — Tak. Będzie miał trochę czasu, póki Filip kręci się po knajpach. I niech natychmiast do mnie przędz woni. Gdy wrócił na salę, Pasikonik siedział nad kieliszkiem przy barze. — Jeszcze go pan nie złapał? — Skąd dostałeś cynk, żeby pójść do baru ,,U Franciszka”? — Od pedałów. Znają się między sobą. Najpierw wspomnieli o barze przy ulicy Caulaincourt, dokąd Filip czasem wpada. Później o tym ,,U Franciszka’’, gdzie bywa również późnym wieczorem. — Znają Oskara? — Tak. — Oskara Bonvoisina? — Nie z nazwiska. Powiedzieli mi tylko, że to ktoś z dzielnicy. Zachodzi tam na kieliszek białego wina przed nocą. — Kontaktuje się z Filipem? — Tam wszyscy gadają ze wszystkimi. On także. Przyzna pan, że wam pomagam. — A dzisiaj go nie widziano? — Ani wczoraj. — Powiedzieli ci, gdzie mieszka? — Gdzieś niedaleko. Czas płynął teraz wolno i narastało przykre uczucie, że nigdy sobie z tym nie poradzą. Zjawił się Jean–Jean, harmonista, i wstąpił do umywalni, by oczyścić zabłocone buty i przyczesać włosy. — Morderca Arletty ciągle kursuje? Potem w słuchawce odezwał się Lapointe. — Przekazałem rozkaz Lognonowi. Jest na placii Constantin–Pecqueur. Filip wszedł do baru „U Franciszka”, gdzie zamówił coś do picia. Ale nie ma tam nikogo, kto by odpowiadał rysopisowi Oskara. Lognon będzie do pana telefonował. Powiedziałem, gdzie pan jest. Czy dobrze zrobiłem? Głos Lapointe’a był trochę inny, niż na początku wieczoru. Żeby dzwonić, wstępował kolejno do barów. I tam, dla rozgrzewki, na pewno zamawiał po kieliszku. Fred ukazał się imponujący w smokingu, z fałszywym brylantem na krochmalonym gorsie, świeżo ogolony i lekko rumiany. — Idź się przebrać — rzekł do Tani. Zaświecił lampy, chwilę ustawiał butelki za barem. Drugi muzyk, Dupeu, wszedł akurat w momencie, gdy na koniec zgłosił się Lognon. — Skąd dzwonisz? — Z „Chez Maniere”, ulica Caulaincourt. Byłem na placu Constantin–Pecqueur. Mam adres. Wydawał się bardzo przejęty. — Zdobyłeś go bez trudności? — Właściciel dał się nabrać. Nie przyznałem się, kim jestem. Wyjaśniłem, że przyjeżdżam z prowincji i szukam znajomego. — Znają tam jego nazwisko? — Mówią o nim pan Oskar. — Gdzie mieszka? — Na górze, po prawej stronie schodów w niewielkim domu z ogródkiem, za wysokim murem. Od ulicy domu nie widać. — Czy nie było go dzisiaj na placu Constantin–Pecqueur? — Nie. Czekano nawet, żeby siąść z nim do kart, bo zwykle jest punktualny. Dlatego właściciel grał za niego. — Opowiada im czym się zajmuje? — W ogóle dużo nie mówi. Sądzą, że to rentier, który ma z czego żyć. Świetnie gra w belotkę. Często przychodzi także rano, koło jedenastej, w drodze po zakupy, żeby napić się białego wina. — Sam robi zakupy? Nie ma służącej? — Nie. Ani gospodyni. Uważają go trochę za dziwaka. — Czekaj na mnie przy schodach. Maigret wychylił kieliszek do dna i poszedł do szatni, by nałożyć swe ciężkie, jeszcze mokre palto. Tymczasem muzycy zagrali na początek kilka taktów, jakby dla wprawy. — Dzieje się coś? — zapytał Fred zza baru. — Może coś się zacznie. — Wróci pan do nas, żeby rozpić do końca butelczynę? Pasikonik gwizdnął na taksówkę. Zamykając drzwi, szepnął: — Jeśli to typ, o którym była mowa, niech pan będzie ostrożny. Łatwo z nim nie pójdzie. Woda lśniła na szybach i światła rozmywały gęste strugi deszczu. Gdzieś w tej ulewie moknął Filip oraz inspektorzy, idący za nim krok w krok przez ciemność. Maigret pieszo przeciął plac Constantin–Pecqueur i znalazł Lognona, przylepionego do ściany. — To ten dom. — Wewnątrz pali się światło? — Zajrzałem nad murem. Nic nie widać. Pedał nie zna chyba adresu. Co robimy? — Można wyjść tyłem? — Nie, jest tylko ta brama. — Idziemy. Masz broń? Lognon dotknął ręką kieszeni. Mur był obłupany, jak na wsi; górowały nad nim konary drzew. Trwało parę minut, nim Lognon uporał się z zamkiem. Komisarz tymczasem rozglądał się, czy ktoś nie idzie. Po otwarciu bramy ujrzeli niewielki sad, przywodzący na myśl ogród proboszcza, a w głębi jednopiętrowy dom tych, które można jeszcze spotkać w zaułkach Montmartre’u. Nigdzie żadnego światła. — Otwórz mi drzwi i wracaj. Albowiem Maigret, mimo lekcji u specjalistów, nigdy nie potrafił radzić sobie z zamkami. — Czekaj na mnie przed domem i kiedy nadejdzie reszta, uprzedzisz Lapointe’a albo Janviera, że jestem tutaj. Niech dalej idą za Filipem. W domu przywitała go kompletna cisza, ani śladu życia. Komisarz jednak nie schował rewolweru. W korytarzu było ciepło i poczuł jakby zapach wsi. Bonvoisin widocznie palił drzewem. Wnętrze było zawilgocone. Wahał się, czy zaświecić, lecz wzruszył ramionami i przekręcił kontakt, który znalazł na prawo. Na przekór oczekiwaniom panowała w domu niezwykła czystość, wcale nie był ponury i zaniedbany, jak to się zdarza w mieszkaniach kawalerów. Przedpokój oświetlała latarnia z kolorowych szkiełek. Otworzył drzwi po prawej i wszedł do salonu z meblami, jakich pełne są wystawy na bulwarze Barbes. W kiepskim guście, lecz solidnymi, z masywnego drzewa. Następny pokój był jadalnią, umeblowany’ podobnie, w stylu niby ludowym, z plastikowymi owocami na srebrnej paterze. Nigdzie drobiny kurzu, a kiedy wszedł do kuchni, zauważył, że i tam jest idealny porządek. Dogasał ogień pod płytą, na której stał czajnik z ciepłą jeszcze wodą. Otworzył szafki, znalazł chleb, mięso, jajka, masło, a w osobnej przegrodzie marchew, rzepę i Kalafior. Dom widocznie nie miał piwnicy, bo stała tu również beczułka wina z Kieliszkiem opartym do góry dnem na jej krawędzi. Zapewne często z niej czerpano. Na parterze, po drugiej stronie korytarza, naprzeciw salonu znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie. Była to obszerna sypialnia z łóżkiem nakrytym ałtasową kołdrą. Pokój oświetlały lampy w jedwabnych abażurach, które sączyły jasność bardzo kobiecą. Maigreta uderzyła także ilość luster, co przypominało wnętrze niektórych domów publicznych. Niemal tyle ramo było ich w sąsiedniej łazience. W kuchni oprócz beczułki z winem, żywności w szafce i ognia pod blachą nie było jakichkolwiek oznak zamieszkania. Nic nie leżało byle gdzie, jak to się zdarza w domach nawet starannie zadbanych. Popielniczki były puste. W szafach nie znalazł brudnej bielizny lub pomiętej odzieży. Zrozumiał dlaczego, kiedy wszedł na piętro; ostrożnie uchylił dwoje drzwi, bo cisza podkreślana bębnieniem deszczu o dach wydawała się niepokojąca. I tam nie było nikogo. Pokój na lewo był rzeczywistym miejscem samotnego życia Oskara Bonvoisina. Na nie zaścielonym, żelaznym łóżku kłębiły się grube, czerwone koce i nieświeża pościel. Na stoliku nocnym leżały owoce, a wśród nich jedno już zgniłe, nadgryzione jabłko. Na ziemi brudne obuwie i kilka paczek papierosów. Walały się liczne niedopałki. Podczas gdy na dole urządzono prawdziwą łazi erkę, tutaj stała w kącie jedynie miednica pod kranem obok brudnych ręczników. Na haku wisiały męskie spodnie. Maigret bezskutecznie szukał jakichś papierów. Szuflady pełne były wszystkiego, nie wyłączając nabojów do pistoletu automatycznego. Lecz ani jednego listu lub dokumentu. Dopiero na parterze, gdy zszedł tam raz jeszcze, w komodzie sypialni znalazł w szufladzie plik fotografii. Były tam również filmy, aparat fotograficzny i lampa błyskowa. Fotografie nie przedstawiały tylko Arletty, lecz akty co najmniej dwudziestu młodych, zgrabnych kobiet w równie wyuzdanych pozach. Niektóre zdjęcia były powiększone. Maigret wrócił na górę i odkrył ciemnię z czerwoną żarówką nad kuwetą, a także rozmaite fiolki i chemikalia. Gdy schodził, usłyszał kroki na zewnątrz. Przywarł do ściany, z rewolwerem skierowanym ku drzwiom. — To ja, szefie. Janvier ociekał wodą. Kapelusz zapadł mu się na deszczu. — Wykrył pan coś? — Co robi Filip? — Ciągle chodzi w koło. Nie rozumiem, jak się jeszcze trzyma na nogach. Pokłócił się z kwiaciarką naprzeciw Moulin Rouge, od której zażądał narkotyku. Później mi o tym powiedziała. Zna go z widzenia. Błagał ją, by mu wskazała, gdzie może się zaopatrzyć. Następnie wszedł do budki telefonicznej, połączył się z doktorem Blochem, oświadczył, że jest wykończony, i czymś mu groził. Jeśli to jeszcze potrwa, może nam sprezentować atak głodu na ulicy. Janvier obejrzał cichy, jasno oświetlony dom. — A jeśli ptaszek zdążył odlecieć? Czuć było od niego alkoholem. Skrzywił się w uśmieszku, który Maigret znał doskonale. — Nie każe pan zawiadomić dworców? — Sądząc z ognia pod kuchnią minęły co najmniej trzy, cztery godziny, od kiedy wyszedł z domu. Jeśli zamierza uciec, to dawno już wsiadł do pociągu. A wybór miał dostateczny. — Można jeszcze uprzedzić służby graniczne. T« było dziwne. Maigret nie czuł najmniejszej ochoty, by uruchamiać ciężką policyjną machinę. Intuicja szeptała mu, że sprawa nie wykracza poza granice Montmartre’u, bo tam dotychczas działo się wszystko. — Sądzi pan, że gdzieś czatuje na Filipa? Komisarz wzruszył ramionami. Po prostu nie wiedział. Przed domem odnalazł Lognona, ukrytego w cieniu muru. — Pogaś światła i obserwuj dalej. — Myśli pan, że on tu wróci? Nic nie myślał. — Powiedz mi, Lognon, jakie są adresy, pod które Filip zachodził tej nocy? Inspektor miał je w notesie. Od kiedy go zwolniono, młody człowiek błąkał się wszędzie na próżno. — Jesteś pewny, żeś nie pominął żadnego? Lognon poczuł się dotknięty. — Przekazałem panu wszystko, co wiem. Został tylko adres jego mieszkania na bulwarze Rochechouart. Maigret się nie odezwał. Natomiast zapalił fajkę z widocznym zadowoleniem. — Dobrze. Na wszelki wypadek zostań tutaj. A ty, Janvier, chodź ze mną. — Ma pan jakiś pomysł? — Chyba wiem, gdzie go znajdziemy.— Szli przed siebie z rękoma w kieszeniach, postawiwszy kołnierze. Nie warto było szukać taksówki. Gdy znaleźli się na placu Blanche, ujrzeli z daleka [Filipa, wychodzącego z kolejnej piwiarni, a za nim Lapointe’a w oprychówce, który dyskretnie ich pozdrowił. Inni policjanci trzymali się w pobliżu, krążąc wokół chłopaka. — Chodź z nami — rzekł do Lapointe’a. Mieli do przebycia zaledwie paręset metrów po niemal wyludnionym bulwarze. W nocnych lokalach, których neony jarzyły się w deszczu, nie spodziewano się przy takiej pogodzie większej frekwencji. Portierzy w liberiach skryli się w drzwiach, gotowi otworzyć swoje wielkie, czerwone parasole, — Dokąd idziemy? — Do Filipa. Czyż hrabina nie została zabita u siebie? Czy morderca nie oczekiwał Arletty w jej własnym mieszkaniu na Notre–Dame–de–Lorette? Kamienica była stara. Nad spuszczonymi żaluzjami widniał szyld introligatora, a na prawo od wejścia —i księgarni. Musieli dzwonić. Cała trójka znalazła się w słabo oświetlonym korytarzu i Maigret skinął na pozostałych, aby zachowali ciszę. Mijając stróżówkę bąknął niewyraźnie jakieś nazwisko; weszli na stopnie bez chodnika. Na pierwszym piętrze z dołu jakichś drzwi przenikało światło. Leżała mokra wycieraczka. Do szóstego piętra posuwali się w zupełnej ciemności, bo elektryczny automat się wyłączył. — Szefie, niech mi pan pozwoli, żebym wszedł pierwszy — szepnął Lapointe, starając się wcisnąć między ścianę a komisarza. Ale ten energicznie go odsunął. Wiedział od Lognona, że służbówka, którą zajmował Filip .na poddaszu, była trzecia na lewo. Latarka wydobyła z mroku pusty, wąski korytarz o pożółkłych ścianach, Uruchomił oświetlenie. Rozmieścił swoich ludzi po jednym z każdej strony trzecich drzwi i nacisnął klamkę;, w drugiej ręce trzymając rewolwer. Klamka ustąpiła. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Pchnął je nogą i znieruchomiał nadsłuchując. Jak w domu, gdzie był niedawno, ciszę zakłócało jedynie bębnienie deszczu o dach i chlupot wody w rynnach. Zdawało mu się także, że słyszy bicie serc kolegów, a może i własnego. Pomacał ręką i znalazł kontakt obok framugi. W środku nie było nikogo. Nie było nawet szafy, żeby się ukryć. Graciarnia Bonvoisina, ta na piętrze, była pałacem w porównaniu z tą tutaj. Łóżko nie miało pościeli, nocnik się przelewał. Na ziemi leżała niechlujna bielizna. Lapointe niepotrzebnie się schylił zaglądając pod łóżko. Nigdzie żywej duszy. Pomieszczenie cuchnęło. Nagle Maigret wyczuł instynktownie, że coś się za nim poruszyło. Ku zdumieniu inspektorów uskoczył do tyłu i z obrotu staranował ramieniem drzwi naprzeciwko. Ustąpiły. Nie były zamknięte. Za nimi stał ktoś, kto ich śledził, i owo lekkie drgnięcie Maigret sobie uświadomił. Z rozpędu wleciał do pokoju, o mało nie upadł, ale nie stracił równowagi, bo oparł się na mężczyźnie, prawie tak ciężkim jak on. Było tu zupełnie ciemno i dopiero Janvier przytomnie znalazł kontakt. — Uwaga, szefie… Maigret poczuł uderzenie bykiem w pierś. Zachwiał się, lecz ustał na nogach i chwycił za coś, co upadłe na ziemię. Był to stolik z fajansowym drobiazgiem, który się roztrzaskał. Ujął rewolwer za lufę, by zadać cios rękojeścią. Nie znał Oskara, ale go rozpoznał — był taki, jak mu opisano, jak sam go sobie tyle razy wyobrażał. Mężczyzna znów się pochylił, atakując teraz dwóch inspektorów, którzy blokowali przejście. Lapointe odruchowo złapał go za marynarkę, podczas gdy Janvier starał się napastnika powalić. Właściwie nikt nikogo dokładnie nie rozróżniał. Na łóżku ktoś leżał, ale nie było czasu zwracać na to uwagi. Janvier przewrócił się, Lapointe został z marynarką w ręku, a jakaś postać rzuciła się biegiem wzdłuż korytarza. Padł strzał. Nie od razu zdali sobie sprawę, kto nacisnął spust. Był to Lapointe, który teraz nie śmiał patrzeć za uciekającym i oglądał, jakby zdziwiony, swój rewolwer. Bonvoisin zrobił jeszcze parę kroków, zgiął się wpół i runął na podłogę korytarza. — Uwaga, Janvier… Tamten miał w ręku pistolet automatyczny i jeszcze do nich celował. Potem jego palce wolno się rozwarły i broń wypadła mu z ręki. — Szefie, czy ja go zabiłem? Lapointe wytrzeszczył oczy, usta mu drżały. Nie mógł uwierzyć w to, co zrobił, i obejrzał swoją broń z pełnym szacunku zdumieniem. — Zabiłem go! — powtórzył, nie mając odwagi spój rżeć na ciało. Janvier schylił się nad leżącym. — Nie żyje. Trafiłeś go w samą pierś. Maigret bojąc się, że Lapointe za chwilę zemdleje, dotknął jego ramienia. — To twój pierwszy? — spytał łagodnie. I żeby mu dodać otuchy: — Pamiętaj, że zabił Arlettę. — To prawda. Na twarzy Lapointe’a malowała się nieco śmieszna dziecinna rozterka: nie wiedział, śmiać się, czy płakać, Usłyszeli ostrożne kroki na schodach. Rozległ głos: — Czy ktoś jest ranny? — Nie pozwól im wejść — rzekł Maigret do Janviera. Należało w końcu zająć się ludzkim kształtem, dostrzeżonym przelotnie na łóżku. Była to szesnastoletnia, może o rok starsza, służąca księgarza. Żyła, lecz zawiązano jej ręcznik na ustach, by nie mogła krzyczeć. Ręce miała skrępowane na plecach, a koszulę zadartą do bioder. — Idź i przedzwoń do naszych — zwrócił się Maigret do Lapointe’a. — Jeśli znajdziesz otwarte bistro, napij się po drodze. — Tak pan uważa? — To rozkaz. Upłynęło trochę czasu, nim dziewczyna mogła coś powiedzieć. Wróciła do siebie około dziesiątej wieczorem, przedtem była w kinie. Natychmiast od progu, gdy chciała zapalić światło, jakiś nieznany mężczyzna, który czekał na nią w ciemności, chwycił ją i zacisnął ręcznik na ustach. Potem skrępował jej ręce i rzucił na łóżko. Nie zajął się nią od razu. Nasłuchiwał, co się dzieje w domu, od czasu do czasu lekko uchylając drzwi na korytarz. Spodziewał się Filipa, ale był przewidujący i nie czekał na chłopca w jego pokoju. Na pewno już tam był, zanim wszedł do służącej, i dlatego zastali drzwi otwarte. — Co się stało potem? — Rozebrał mnie, a że miałam związaną ręce, podarł mi ubranie. — Zgwałcił cię? Zaczęła płakać; kiwnęła głową, że tak. I podnosząc kolorowe strzępy z podłogi, szlochała: — Moja sukienka jest całkiem do niczego… Nie zdawała sobie sprawy, że cudem uniknęła śmierci. Bonvoisin na pewno nie darowałby jej życia. Widziała go przecież, jak Filip go widział. Jeśli jej nie udusił, jak poprzednie ofiary, to wyłącznie dlatego, że chciał się jeszcze zabawić jej kosztem, oczekując powrotu Filipa. O trzeciej nad ranem ciało Oskara Bonvoisina leżało w jednej z metalowych szuflad Zakładu Medycyny Sądowej, w sąsiedztwie zwłok Arletty i hrabiny. Filip, po awanturze z jakimś klientem w barze „U Franciszka”, gdzie na koniec zdecydował się wejść, został doprowadzony przez mundurowego sierżanta na dzielnicowy komisariat. Torrence zniknął, aby się przespać. Inspektorzy, kręcący się w kółko od placu Blanche do placu du Tertre, a stamtąd na plac Constantin–Pecqueur, także wrócili do siebie. Wychodząc z gmachu Policji Kryminalnej w towarzystwie Lapointe’a i Janviera, Maigret chwilę się namyślał, w końcu zaproponował: — Może byśmy się czegoś napili? — Gdzie? — W „Picratcie”. — Ja nie mogę — powiadomił Janvier. — Czeka na mnie żona, a niemowlak budzi nas o świcie. Lapointe milczał. Wsiadł jednak z Maigretem do taksówki. Zdążyli przyjechać na ulicę Pigalle, by obejrzeć nową w czasie jej występu. Gdy się pojawili, Fred spytał: — Załatwione? Maigret skinął głową i w parę minut na ich stoliku, niby przypadkiem na stoliku numer sześć, pojawiło się wiaderko z szampanem. Czarna suknia spływała wolno po mlecznym ciele dziewczyny, patrzącej nieśmiało w ich stronę. Nie bez oporu rozebrała się zupełnie i, jak to uczyniła w czasie próby, splotła ręce na już nagim wzgórku łonowym. Czy Fred zrobił to rozmyślnie? Powinien był w owej chwili zgasić reflektor, wyciemnić salę, by tancerka mogła podnieść suknię i zasłonić się nią od przodu. Tymczasem punktowiec oświetlał ją dalej i biedaczka, nie wiedząc, co zrobić ze sobą, dopiero po dłuższej chwili uciekła do kuchni, ukazując białe i krągłe pośladki. Nieliczni goście wybuchnęli śmiechem. Maigretowi się zdawało, że Lapointe też uległ powszechnej wesołości. Lecz gdy spojrzał na niego, zobaczył, że inspektor płacze jak bóbr. — Przepraszam — jąkał się — nie powinienem tak… Wiem, że to głupie. Ale… ale przecież ją kochałem! Wstydził się jeszcze bardziej nazajutrz rano, bo całkiem nie pamiętał, jak wrócił do domu. Jego siostra natomiast, cała w skowronkach — Maigret jej wszystko powiedział — rzuciła, rozsuwając zasłony: — A to ładnie! Więc sam komisarz musi cię kłaść do łóżka? Tej nocy Lapointe pogrzebał swą pierwszą miłość I pierwszy raz zabił człowieka. Jeżeli chodzi o Lognona, to zapomniano odwołać go z posterunku, i ciągle jeszcze tkwił zziębnięty w bramie niedaleko placu Constantin–Pecqueur. 8 grudnia 1950