12185
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 12185 |
Rozszerzenie: |
12185 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 12185 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12185 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
12185 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Karol Maliszewski
Jeden dzie�
cieniom Stachury, blaskom Zadury i Nowej Rudzie
Poeto, wie�niaku. Co� takiego by�o sformu�owane w li�cie. Nale�a�o rozwin��. Ale
on ju� rzyga� poetami, poezj�. Chcia�by z kim� porozmawia� zwyk�ym. Widz�cym
rzeczy tego �wiata na swoim miejscu, w przyrodzonym porz�dku. Poeta ma wywr�cony
porz�dek � my�la�. Tak sobie niefrasobliwie podsumowywa� dorobek ludzko�ci.
Istotn� cze�� dorobku. Kto wie, na co naprawd� zas�u�y�? Mo�e ten ca�y Rimbaud
by� po prostu pojebem. I przesta�my robi� wielkie halo � my�la�.
Za du�o my�la� tego dnia, a ma�o robi�. My�lenie kruszy�o w zarodku ka�d�
decyzj� dzia�ania. Ju� mia� wsta�, ju� mia� i��; widzia� to, wyobra�a� sobie,
zrobi. Tak, tak. Tak b�dzie. Opu�ci na d�ugo lepkie, wilgotne krzes�o. Ale
siedzia� i nie napoczyna�, co� wi�d�o na wst�pie, wygl�da� jak dziecko, kt�re
zamar�o nad kasz�, nad kisielem. Nawet mam na ko�cu j�zyka obraz. I tytu�.
Autora ju� nie bardzo. Znany taki. W dziewi�tnastym wieku. Kim by�? Zygmuntem
Pieczar� z domu... Z rozmachu napisa�em, a to przecie� m�czyzna. Z domu
mieszcza�skiego. Przesada. Raczej robotniczo-ch�opskiego z mieszcza�skimi
ambicjami. Nalecia�o�ciami. Ale co mi tu b�dziesz jak�� socjologi� wstawia�.
Spadaj. I do duszy szybko, do duszy.
Zygmunt Pieczara by� niskiego wzrostu i dusz� mia� raczej na ramieniu, tak
bardziej w sobie. Kr�py i wsobny. I nie powinno si� zaczyna� od duszy. Pami�ta�,
co m�wili na kursie. Od zdarzenia do atmosferki, a potem dopiero panorama. Tej
duszy na wst�pie na pewno by nie pochwalili. Prowadz�cy zaj�cia zaraz by
skre�li�. Czerwone znaczki, wykrzykniki czy co�, na marginesie by postawi�.
Kolega z �awki, kursant po drugim tomiku, te� ca�y czerwony (na kartce, na
g�bie) zaraz by zacz�� szepta� �Chuju, chuju, chuju�. No i po co to? Niekt�re
czytelniczki precz odrzuc�, a by�a szansa na porozumienie z szerokim
czytelnikiem, by�a. Tylko nie wyje�d�aj z prawd� i autentyzmem. Mog�e� tego
kolegi nie wprowadza�, niech sobie blu�ni na stronie, poza literatur�.
Tak zawsze. Du�o chcesz, �eb ci p�ka od nadmiaru wizji, a efekt �aden. Orgazm
maciupe�ki � pomy�la�. Skwitowa�. O, to �adnie uj��e�, na kursie ten wysoki z
br�dk� w szpic, Hausner czy jaki�, te� by ci� pochwali�. Ka�demu m�wi�, �e
dykcja za nerwowa, styl telegraficzny, ale jaki� sens w tym jest. Jaki� nerw.
Zygmunt Pieczara, lat, cha, cha, ile on w�a�ciwie ich mia�. Wygl�da� na
czterdziestk�, ale spo�ecznie, w sensie wyrobienia, dobiega� trzydziestki. Znam
wielu dwudziestolatk�w zdecydowanie powa�niejszych od tego czterdziestodwu.
Prozaiczne pryncypia zosta�y ustalone, po kolor w�os�w i oczu prosz� si� zg�osi�
w p�niejszym terminie, zaczynamy snu�. Si� snu� jak dym w korytarzu po
przej�ciu stra�aka z czwartego pietra, jak mu tam, �widronia Bronis�awa.
Ale to mia�a by� powa�na ksi��ka, mia�e� wreszcie zacz�� opowiada�, a tu zn�w
jaka� autobiografia na kiju, opisy s�siad�w z kamienicy, reporta� z miasteczka,
wo� poniemieckiej ulicy w marcu, co to ma by�?
Zacz�cie. Prawid�owe rozpocz�cie. Zygmunt Pieczara obserwowa� z zainteresowaniem
nerwowe ruchy Romana Kromaniona, woziz�oma, usi�uj�cego zerwa� pokryw� z
pojemnika na �mieci i tym samym wzbogaci� zestaw wyrob�w na swym wozie. W�zku.
Ubytek powietrza w prawym kole przyci�gn�� wzrok Zygmunta Pieczary. Dopiero po
minucie czy dw�ch zda� sobie spraw�, �e w prawym. Tu narrator by� szybszy, �e
tak powiem. Jako� niesmaczne to si� robi, jak ja spojrz� w twarz Henrykowi
Berezie � pomy�la�. Mo�e raczej zaduma� si� g��boko, westchn�� i przez my�l mu
przelecia�o, mo�e go co� zelektryzowa�o, zastanowi�o, wytr�ci�o z r�wnowagi,
refleksja go nasz�a. Masz tu ma�y zapasik, korzystaj, fors� podzielimy si�
p�niej. W tym miejscu, skoro jest przerwa i zwana nieci�g�o��, pozdrawiam
Henryka Berez� z Warszawy i �ycz� wiele zdrowia w walce ze skurwysynami, r�wnie�
z Warszawy. Bo poza Warszaw� jakby g�sto�� skurwysynerii maleje. Sprawdzone
empirycznie. Po�wi�ci�em w tym celu dwa tygodnie. Zjecha�em Polsk� wzd�u� i
wszerz. Og�lnie wszyscy raczej grzecznie, mi�o, spolegliwie, a tam tylko na
Zachodni wjecha�em zaraz wszyscy jacy� nabzdyczeni i ta wa�no�� a� im uszami
wychodzi. Gdyby mogli, to by ci� zadeptali � pomy�la� i potar� palcem szyb�,
rozmazuj�c kropl� niespodziewanej rosy. Roman Kromanion dalej manipulowa�,
mocowa� si�, trwa�o za szyb� jego chwilowe bycie poszczeg�lne. Zapo�redniczone �
wyrwa�o mu si� do siebie, lecz my�li tej nie doko�czy�. Kiedy� si� wr�ci. Sz�o
pewnie o to, �e wspomniany Roman uzale�niony by� od z�omu, od zbieractwa, za
czym sta�o inne jeszcze uzale�nienie, pierwotne. Alkoholowe. Prawdopodobnie
alkoholowe, bo ja szczeg��w nie znam, stoj� z boku i usi�uj� sobie to i owo
t�umaczy�. Tak zwane t�umaczenie przez wcielenie. Polecam � powiedzia�a pani na
kursie, taka skromna, kusa, nie wyzwalaj�ca rozp�tania seksualnego. Bardzo lubi�
takie. Chcia�em powiedzie� czy napisa� �strasznie lubi�, ale wczoraj w
telewizji Miodek stanowczo odradza�, strasznie wymachuj�c r�kami. Zale�a�o mu
jako� na tym. Bi� si� w piersi, �e on te�, ale �eby inni ju� nie. Dobra, spoko,
profesor. Bardzo lubi� takie. Niby wiadomo, �e kobieta, ale ci od razu nie
staje, pe�na kultura. I takim sposobem bardziej si� cz�owiek wczuwa w ni�, w jej
kobieco��, bo �adne nadmierne cycki na przeszkodzie po drodze nie stoj�, �lina
nie leci. Cicho, skromnie, do �rodka. I zaczynasz kocha� t� jej kobieco��
rozumian� jako cz�owiecze�stwo, jakie� drugie cz�owiecze�stwo � powiedzia�
Adriano Santuccio, bohater ksi��ki Sodalitio Mariano (Kuba�ska Republika Ludowa)
pt. �Z ch�opakami do dziewczyn�. W t�umaczeniu Edwarda Stachury.
Tak rzeczywi�cie by�o, �e ten po drugim tomiku zakocha� si� w �ludzkiej�.
Powsta� cykl sonet�w, jak przypuszczam, ale �eby bukiet kwiat�w kupi� i na
kolana buchn��, to ju� nie. Konfraternia psia ich ma�. Siedzi taki, w okno si�
gapi i nic z tego nie wynika. A wzi��by szmat�, troch� wody i chocia� je umy�.
Ja to zdecydowanie za aktywizmem jestem. I czy kobiety takich nie lubi�
bardziej. W stosunkach z pierdo�� kobieta si� gubi i gdzie� zatraca istotno��
swoj�. O, taka, taka (tu gest, widz� go jak pokazuje) male�ka si� robi, a chyba
nie o to w tym wszystkim chodzi.
Do okna, do okna! Tam przy szybie przyczajony cie�. Czy ja co� widz�? Drgn�o w
ka�u�y. �aba, szczur. Spad� kawa�ek tynku. Nosz�cy w�giel podrapa� si� po
g�owie. Na jego twarzy w�gry, ciemny zarost, wysepki potu. I plamy sinoczerwone.
Czapka we�niana z ��tym plackiem po �elazku. Albo g�ow� mia� zbyt gor�c�. Nosi
wiaderkiem. Ma�e, niebieskie. Robi d�ugie kroki. Liczy na pi�tna�cie z�otych.
Dostanie dziesi��. Staruszka nic nie odpowiedzia�a na jego wybe�kotany protest.
W ko�cu to tylko tona. Wielkie p�aty sadzy dostojnie wiruj�. Ca�a ulica w tych
p�atkach. Rozmazuj� si� na okularach, na policzkach przechodni�w. Czerni� si� we
w�osach. Starszy cechu siedzi na przymurku, kurzy jak�� tanioch�. Uczniowie co�
tam usi�uj�. Dw�ch w wyszmelcowanych uniformach. Nie tak, kutasy. Kul� spuszcza�
powoli.
Jaki� ch�opak w ��tej kurtce kr�ci anten� i krzycz� mu, �e �le. Okna
pootwierane. ��ty nagle zauwa�a kominiarzy. Puszcza anten�, �apie si� za guzik.
Nie ma przy kurtce, to �apie si� za rozporek. Starszy widzi ten jego nag�y ruch
i wybucha �miechem. Widzi, chocia� to po drugiej stronie ulicy. Na tamtych
dachu. Uczniowie te� si� �miej�. Jednemu kula wypada z r�k i toczy si� po
wysmo�owanej powierzchni dachu. Zatrzymuje si� na piorunochronie, tu� przy
rynnie. Ni�szy ucze�, ry�awy, t�gi kl�ka, a potem k�adzie si�. Czo�ga si� w
stron� kuli. Dach trzeszczy. Zygmunt widzi, �e co� czarnego leci z nieba.
Najwi�kszy p�atek tego dnia, p�at w�a�ciwie, wielki, okr�g�y. Krzyk. Roman
zatrzepota� r�kami, upad�. W�zek przechyli� si�. Zacz�y wysypywa� si�
pordzewia�e obr�cze, kawa�ki blachy. Wszystko trwa�o sekund�, mo�e dwie.
Tutaj nie ma innego �ycia. Cmentarz ponad dachami. Rozrasta si� w stron� G�r
Sowich. Zajmuje nast�pne zbocza. Krzy�e przesuwaj� si�, w�druj� w stron�
Kalenicy. Usypano kolejny rz�d mogi�. S� mokre, glina ma�e si�, l�ni w s�o�cu.
Szarfy podryguj� na wietrze. Wieniec obr�ci� si� na krzy�u. Przy jednym grobie
rodzina na �awce. Roze�miani, rozgadani. Od czasu do czasu kto� wstaje i
poprawia doniczki czy znicze. Chwila ciszy.
Kot czarn� pr�g�, jakby usch�� ga��zi�, naznaczy� bia�� �cian�. Te
wyimaginowane, b�yskawiczne posuni�cia �wiata, ruchy wystrzeliwuj�ce w g�r�,
k��bi�ce si� istnienia w ka�u�ach. Snucie drobnych domys��w na podstawie tak
zwanych g��wnych los�w, mocno zaznaczonych historii. Znieruchomie� tak wedle
swojej firany i odebra� pot�n� dawk� �wiat�a, bicia dzwon�w, szurania, woni
palonej opony. Wypatrzy� konwulsje skowronka w najbli�szych krzakach,
zamarzni�cie zaskoczonych bocian�w, zdezorientowanie kos�w bij�cych dziobami w
kwietniow� grud�.
Z dachu wida� kr�low� Polski, �nie�k�, a jak mg�a si� przetrze, rozejdzie dym,
wida� jej zazdrosnego m�a, kt�ry niczym pasterz zachodzi stado sudeckich
szczyt�w z drugiej strony. �nie�nik rozsiad�y, zogromnia�y, niepoj�ty. I �niegi
l�ni� tam na szczytach, ci�gle na pewno s� mimo pozor�w zaawansowanej wiosny.
Teraz pora Zygmunta wys�a�, uczyni� mu krzy� na drog�, uruchomi� wyobra�ni�, bo
ile� mo�na tkwi� na pewnym ciasnym podw�rku i na ekranie okna ogl�da� kolejny
realny szo� szczeg��w, detali, mikrozdarze�? Przypu��my wi�c, �e Pieczara to
agent, rachmistrz, bezrobotny, m�ska prostytutka, cz�onek klub�w i stowarzysze�.
Ale to nic nie da. Musi pozosta� w cieniu niedom�wienia. W niesk�adno�ci, w
bezsile. On jak wszyscy tu, w dolinie. Na p� zwolniony, jeszcze nie
zarejestrowany. Troch� �ebrz�cy, troch� kradn�cy. Co� za�atwiaj�cy, dochodz�cy,
gdzie� pisz�cy, licz�cy na ustaw�. P�ycie rozkwita�o w krainie marazmu i
agonii. Ju� nawet dzieci przyzwyczai�y si� do tego, �e co� si� zaczyna, ale
wcale nie musi ko�czy�. �e jest przyczyna, ale skutek ju� nie zawsze. A s�
miejsca na mapie gminy, gdzie nawet o przyczynie nie s�yszano. G�uche trwanie
odmierzane ko�cielnym dzwonem, obwieszczeniami o poborze, ptasim nalotem
nekrolog�w na murach i drzewach. Mo�na by�o i�� na pogrzeb.
Sylwia Baranek chodzi�a na ka�dy. Z jej okna rozpo�ciera� widok na ma�� rzeczk�
wpadaj�c� do du�ej. Sylwia wtula�a twarz w pluszow� zas�on� po babci i widzia�a
na przeciwleg�ej �cianie nowy nekrolog. Mru�y�a oczy i powoli z chaosu plam
wybiera�a jak kura mak strz�py liter uk�adaj�ce si� w nazwisko Furmaga.
Prawdopodobnie Zenobia. Sta�a jeszcze chwil�, patrz�c na wzburzon� wod�
Woliborki, pocieraj�c policzek pluszem i pomy�la�a sobie, �e zaraz ruszy w
stron� szafy. Celebrowa�a wyci�ganie, prasowanie, ubieranie czarnego �akietu.
Sta�a najbli�ej trumny, ci�gn�a �a�obne pie�ni, s�ysz�c, �e pozosta�e g�osy
odpad�y po drodze. Wiedzia�a, co kto powie, jak� zrobi min�. Musia�a by� na
ka�dym pogrzebie. Umiera�a tak po troch�, rozdrabnia�a si� na rytualne gesty,
przesz�a ju� setki kilometr�w w konduktach. Dla niej to by� jeden wielki nie
ko�cz�cy si� kondukt. Jeden wielki �a�obny �piew, wci�� te same �zy i omdlenia
najbli�szych. Ksi�dz m�g� na niej polega� jak na swoim tajnym ministrancie,
skrytym mistrzu ceremonii utrzymuj�cym w ryzach ca�o�� obrz�du, nadaj�cym mu
okre�lony porz�dek.
Tam w dole miota� si� na rzecznym progu stary kalosz. Ob�y, ciemny kszta�t
uderza� w �cian� i wraca�, uderza� i wraca�. W pierwszej chwili, �e pstr�g, ale
gdzie tam. Kalosz. Tylko to. �adnej wznios�o�ci. Naci�gn�a pokrowiec na �akiet
i schowa�a do szafy. Przed ni� trudne godziny do za�ni�cia. Jako� b�dzie musia�a
zagada� sam� siebie. Wys�a� gdzie� wyobra�ni�, na kraw�d� tego �wiata, i udawa�
przed sob�, �e wszystko jest w porz�dku. Telewizor, radio, inne dost�pne rzeczy.
Troch� kolorowej prasy od s�siadki. Wykroje, fryzury, ciasta. Gdzie jeste�,
Sylwio � pomy�la�a. Us�ysza�a g�os. Nie z telewizora czy radia. Jakby ze �rodka,
z niej samej co� cicho wo�a�o. Gdzie ja jestem i po co jestem, tych pyta� coraz
wi�cej. Zazwyczaj ucisza�a gwar wewn�trzny, k�ad�c r�ce na g�ow�. Na oczy.
Nieraz na uszy.
Trzyma� swoje cia�o mocno obydwiema r�kami. �eby si� nie rozlecia�o. �ciska� si�
mocno. Przycisn�� si� plecami do �ciany, a piersi chwyci� w d�onie. Zamyka�
oczy, zgasi� �wiat�o. Ja jestem Sylwia. Cichy g�os w ciemno�ci. W �azience kapie
woda z wypranego swetra. Sylwia, Sylwia, Sylwia. W przestrzeniach mieszkania ten
male�ki kawa�ek materii. Ruszaj�ca si� plazma. �wietlisty punkcik na jakim�
wykresie istnie�, czarna plamka w k�ciku sto�owego pokoju. �ci�ga bluzk�,
szarpie za rami�czka biustonosza. Skacze jak dziewczynka graj�ca w klasy. Na
prawej nodze. Na lewej. Zsuwa sp�dnic�, a ta pl�cze si� jej miedzy nogami,
odkopuje j� energicznie. Uderza guzikami o �cian�. Taki suchy trzask. Jakby
zapa�ka wystrzelona w sufit. Biegnie. Dotyka drzwi �azienki. � Berek! � Berek!
Gwa�towny zwrot. P�dzi w stron� spi�arni. Zatrzymuje si� na �rodku pokoju.
Jednym ruchem wyswobadza si� z majtek. Biegnie w stron� �ciany. Raptowny wyskok
i ju� stoi na r�kach. Rozgrzane stopy dotykaj� zimn�, chropowat� �cian�. Biega
tak jeszcze kilka minut. Dyszy. Tempo s�abnie. Widzi �ylast� r�k� nauczyciela
wuefu, bia�e, sztywne w�oski na br�zowej sk�rze, l�ni�cy, radziecki stoper. �
Dawaj, Sylwia, dawaj!!!
By� rekord szko�y, gminy, potem powiatu. Teraz jest to: zgaszone �wiat�o, gor�cy
oddech, spocone plecy. Le�y na dywanie. Dreszcz wytrz�sn�� jej bia�ym cia�em,
powiew przesun�� si� po firankach, a potem �cianach pokoju. Rozsypane,
chaotyczne �wiat�a wytapetowa�y pok�j na nowo. Ci�gnik, maluch, potem dwa
motory.
Skuli�a si�, znalaz�a, zesz�a do mitycznego �rodka, pulsowa�a na ma�ej
przestrzeni, zlewa�a si� w jedno z kawa�kiem dywanu. Cz�owiek Sylwia znika� z
pola widzenia kamery. Bo widz�, �e B�g jest re�yserem, ale ma stary sprz�t i
cz�sto mu si� psuje. I wtedy jaki� cz�owiek znika z pola widzenia.
Wi�c Sylwia, wi�c cz�owiek zwini�ty w k��bek, ta niewyra�na, ciep�a plama na
dywanie znikn�a z pola, wykluczy�a si� na moment z boskiej przestrzeni, zesz�a
pod powierzchni� zdarze�. By�a sama w ca�ym tego s�owa. Z palcem wsuni�tym w
usta. Z palcem wsuni�tym w wargi sromowe. Napi�ta, nabrzmia�a, rozdygotana. O,
�arliwa modlitwo samotnego cia�a. Ci�cie. G�os spoza kadru.
W izdebce na poddaszu co� trzasn�o w pod�odze. Rurami przeszed� g�uchy odg�os,
jakby grzmot podziemnej burzy. Czy to powr�t Boga?
Nie �ciemniaj. Powiedz po prostu. Nieraz tak si� co� wali, przesypuje jak w
szklanym naczyniu, zsuwa z pi�tra na pi�tro. Tajemnica tych starych kamienic,
szklanych dom�w w stylu art deco. Lawina zaczyna si� gdzie� na dachu, ko�o
rozgrzanego komina, a potem ta�czy i przelewa si� w zakamarkach strychu. Potem
jaki� rumor s�ycha� na trzecim pi�trze. Wygasza si� to, wycisza i ju� po paru
sekundach melduje si� na drugim. Tam szele�ci i postukuje przez par� chwil.
Jakie� trzaskanie drzwiami, opuszczony drobiazg, dosuwany mebel. W�giel wypada z
niesionego wiadra. I zn�w cisza. Jeszcze przeleci to tchnienie przez
poszczeg�lne pi�tra, wreszcie zadudni na parterze i na jaki� czas zapada spok�j.
Mo�e taki stary poniemiecki dom po prostu oddycha, mo�e co� w nim wzbiera, mo�e
to rodzaj kaszlu; w rzeczywisto�ci to nap�r kamienistych zboczy powoduje
dr�enie, ferment i gor�czk�. Chorobliwe pulsowanie �cian coraz bardziej
�ciskanych przez najbli�sz� materi�. Nap�r milion�w ton gliny i g�az�w. Trawa
podchodzi pod okna. A i ga��zie coraz bli�ej. � Dramatycznie zaro�niemy �
pomy�la�. Kt�ry z nich? W jakiej postaci? Czy to wa�ne? Raczej nie.
Popatrzy� raz jeszcze w to miejsce. Spodziewa� si�, �e wszystko wr�ci�o do normy
i nikogo jednak nie zabito puszczon� z rozmachem kominiarsk� kul�. Pewnie
istnieje jaka� nazwa, stosowne s�ownictwo; ale jak nazwa� to, co zobaczone na
opak, niechciane... Bowiem najpierw ruszy�y atomy, potem dalsze cz�stki,
wreszcie opi�ki opu�ci�y przyrodzone le�e i powr�ci�y w glorii swego blasku do
uczniowskich do�wiadcze�. Zaufa�em nieufnym � z radia. To by�o jakie�
s�uchowisko na m�drzejszym kanale. Jaka� znaczy radiostacja nadawa�a fragment
prozy Jana Tulika. Oczywi�cie, nie m�g� si� skupi�, nie m�g� osi�gn�� tego
poziomu skupienia, jaki wymaga wsp�czesna literatura. Nie rozumia� tego. Ale
si� podoba�o. S�owa jak na jakiej� paradzie, taka od�wi�tno�� zda� i g�os aktora
jakby nie z tego �wiata. Przecie� to �adne. �adnie tak zaufa� nieufnym. Ale co
dalej? Samemu sta� si� nieufnym. Zanieufa�...
Dalej by�o to, �e kawa�ki stali ruszy�y, zacz�y podrygiwa�, jakby chcia�y
wr�ci� do w�zka. Ten nape�ni�by si�, przechyli�, ruszy�by do przodu, czekaj�c na
ko�cist� r�k� Romka. Rusza� by si� pocz�a ta r�ka, palce zaigra�yby na t�ustym
tle podw�rkowego asfaltu, otworzy�yby si� czy. Podnios�aby si� g�owa. Szybko by
Roman zacz�� ucieka� z tego przekl�tego podw�rka. Ale wyja�ni�o si� najpierw
uporczywe dudnienie, spadanie obraz�w ze �cian, sypanie si� w�gla z
korytarzowych skrzy�, rozbieganie �elaznych kawa�k�w obok r�ki Romana. W
prze�wicie kamiennej bramy zamajaczy� i pokry� wszystko cieniem, kurzem i
ha�asem olbrzymi walec drogowy starego typu. Po chwili zn�w zaja�nia�o w
prze�wicie, a dudnienie podzielone na sekwencje i klatki wypchni�to gdzie� a� po
kra�ce ulicy, do nadrzecznego zakr�tu. I wtedy Romek na dobre wybudzi� si� ze
snu. Mi�so, stare mi�so widzia� w tych minutach poza czasem, poza sob�. Du�o
starego mi�sa, kt�re jakie� wielkie r�ce upycha�y na p�kach. P�ki gi�y si�,
ocieka�y posok�. Ten kto� �lizga� si� po t�uszczu, po mi�sie, po jakim� �oju.
Mia� brudny fartuch, dziur� zamiast twarzy. Rz�dzi�, dzieli�, �wiartowa�. By�
wsz�dzie. R�ce wisia�y wzd�u� cia�a i pracowa�y jednocze�nie, jakby by�o wiele
par tych r�k. I by�y wsz�dzie. Wciska�y si�, myszkowa�y, kroi�y i uk�ada�y.
Zygmunt s�ysza� kiedy� w radiu opowiadanie fi�skiego, islandzkiego pisarza.
Roman raczej tego opowiadania nie s�ysza�. Ale mog�o mu si� przy�ni� co�
takiego. Co� takiego � my�la� po przebudzeniu i zapina� guziki. Niczego nie
zapi��, bo mu si� rozprys�y przy upadku. Co� takiego � my�la�, pocieraj�c
policzki i g�adz�c w�osy, co po chwili uzna� za g�upie i nie na miejscu.
Butelka. Tam w rogu. Niedopite, spienione piwo. Poci�gn��. Kwa�ne. Ale jeszcze
raz. Roman. Nieraz trzeba sobie powiedzie� Roman. Cz�owiek odzyskuje sens w tym
wiecznym z�omowaniu. Mo�e nawet misj�, poczucie misji uzyskuje, bo co by by�o,
gdyby nie Roman. To by nas zala�o starym �elastwem, kroku by� nie zrobi� w tym
syfie i ba�aganie. Teraz Roman � pomy�la�, �e �adnie by brzmia�o, gdyby
zarejestrowa� w urz�dzie dzia�alno��. Ale lepiej nie. Podatki. No tak. Wsun��
butelk� do kieszeni. Z daleka ostatni pog�os dudnienia. Uk�si� go zapach
wylewanego wy�ej asfaltu. Taki postrza� w nos. Szarpn�� za r�czk� w�zka.
Po drugiej stronie ocean my�li i uczu�, albo mo�e chocia� jezioro. Sieroniowa
wpatrzona w to samo, co Zygmunt. I te� jaka� odr�twia�a. Drgn�a dopiero jak
Romek wpad� w bram�, jak go wch�on�a ta piwniczna czelu��. Co sobie taka my�li,
co czuje. A co mnie to. Na pewno wszystko przekre�lone uporczyw� my�l� o
zeszycie w kratk� le��cym pod lad� w �Kotwicy�. Co zarobi�, to tam musz�, kurna,
zanie��. �eby tego chuja wreszcie przygniot�o, przywali�o ten kanciasty �eb. Nie
wiem, ale wszystko mi m�wi, �e to chyba ona pisa�a do gazety. Niby anonim�w nie
drukuj�. Jednak�e problem wa�ny spo�ecznie. �W barze przy ulicy Jeziornej jest
gruby zeszyt d�u�nik�w, takich na kt�rych mo�na liczy�, �e co miesi�c oddadz�
kosztem rodziny. Problem ten jest mi dobrze znany, bo prawie r�wnowarto�� moich
zarobk�w w�druje jako pijackie d�ugi. Apelowanie do sumie� pa� barmanek nic nie
daje, bo albo nie maj� takich m��w, albo nie maj� dzieci i nie rozumiej� tego
problemu. Wszystkie te osoby, kt�re s� winne awanturom w naszych domach, nerwicy
�on i dzieci (kt�re nie mog� spa� po nocach, pogarszaj� si� ich wyniki w
szko�ach) s� zwyczajnymi paso�ytami, �eruj�cymi na naszych nieszcz�ciach.
Bulwersuje mnie jeszcze sprawa pobo�no�ci tych os�b, kt�re prawie w ka�d�
niedziel� siedz� w ko�ciele i przyst�puj� do spowiedzi, do komunii.�
Wi�c, siwa g�owo, co teraz, a z tej odleg�o�ci nie widz�, czy dr�ysz na tej
gi�tkiej szyi, czy nie. Chwila w ciemno�ci dla siebie samej � co zobaczy�a przez
sitko firanki, co odcedzi�a z jasnego prostok�ta okna, co wybra�a dla siebie...
Rusz�e si�, no dalej, do jakiej� roboty, do kr�cenia si� w k�ko po zawilgoconym
mieszkanku na parterze, do przestawiania, przecierania, przesuwania, do
nas�uchiwania krok�w swego pijaczka. Jak my�lisz, skatuje ci� dzisiaj, czy mo�e
pu�ci p�azem k�opotliwe istnienie kurwy, gestap�wki, szmaty jebanej?
Wszystko jest ludzkie. Wszystko jest obce nie do uwierzenia. I bole�nie bliskie,
wewn�trzne, tylko moje. Pi�� miliard�w twarzy male�kich, w wiecznie nawalaj�cym
fotoekspresie tego jednego m�zgu. Nieludzkie za ka�dym razem przesuwa si� o
kilka centymetr�w, o kilka klatek i teraz ju� nic nie zosta�o po tej stronie,
wszystko dosz�o do ko�ca. Same ludzkie s� rzeczy, nawet te kiedy� najbardziej
nieludzkie. I m�wisz (uwaga, on m�wi, on, kt�ry mia� pozosta� niemy), �e trzeba
pomy�le�, ustanowi� jakie� nowe nieludzkie; a kto to b�dzie robi�? Jaka� komisja
czy pojedynczy artysta bytu? Zamknij si� k�eczko ludzkich spraw, zamknij.
Zaciskaj jak p�tla na gardle wybra�ca. Artysta nie mo�e by� (uwaga, powtarza,
powiada z naciskiem, wraca do tematu) pierdolonym picerem, uk�adaczem
konwencjonalnych zestaw�w, to musi by� czysta krew z czystej krwi, rozumiesz, to
musi by� ta�cz�cy z w�asnymi nerwami, neuronami jakiej� kosmicznej tajemnicy, to
musi by� dok�adnie ten metafizyczny menel, o kt�rym uniwersytecki pacan z
wysoko�ci swego poz�acanego taboretu z ca�� orzeknie stanowczo�ci�: idiota,
grafoman, co za niesmak, a gdzie jego dykcja wysoka, gdzie jego Nobel w zarodku,
pot�ga smaku, to� to skowyt, paskudztwo, �e tylko zgaga w
poststrukturalistycznych prze�ykach naszych, gazy oraz kac nieprzystojny. Taki
wi�c musi by� �w stra�nik losu, pomazaniec nowego bytu pod s�o�cem i ksi�ycem,
zatraceniec totalny, jedyny naznaczony. Tak mu dopom� B�g.
W podziemnym, podtrawnym pa�stwie literatury wydeptywa� ma�e, drobne �cie�ki.
Kto nimi p�jdzie, kto si� jeszcze zmie�ci? Dla kogo to robisz? Odpowied�, �e dla
siebie, tylko dla siebie, ju� nas nie zadowala. A zadowala�a jeszcze onegdaj.
Zygmunt stoj�cy w oknie, Zygmunt chwalony przez krytyk�w, przez Kazia furmana,
Romka woziz�oma, star� Sieroniow� i tak dalej. Ich pochwa�y dotyczy�y go w
najmniejszym stopniu. Przygany r�wnie�. On stoi, jak stoi, inaczej nie umie.
Jest jak jest. Komentarze �wiata wi�dn� w zarodku. Istniej� dla samych siebie.
By� musz�. Tak jak ocenianie, zliczanie, por�wnywanie. Zygmunt oceniony i
zaszufladkowany przesuwa stop�, rozpina bluz� od pi�amy, puszcza par� kropel
moczu w majtki. I znowu jest nie oceniony, nie zabrany przez fale przyp�ywu.
(Jest sam w sobie, tylko dla siebie, ostaniec drobnego zw�tpienia i takiego�
niepokoju). I tak do nast�pnej sekwencji. Tak nale�y opisywa�, tak pozostawia� w
samotno�ci, w bezradno�ci. Pisarz nie daje gotowych recept. Nawet je�eli wydaje
mu si�, �e daje, to i tak nikt nie mo�e odczyta� jego pisma. Pani w aptece kr�ci
g�ow�, drapie si� po rudej peruce. Krytycy pisz� recenzje, bo trzeba z czego�
�y�, ale dalej, gdzie� przy swoim biurkach, drapi� si� po �ysych czaszkach,
kr�c� g�owami, je�eli s� uczciwi. O innych nie m�wimy, bo ci s� wytworem naszych
czas�w, dorabiaj� sobie pisaniem o nie czytanych ksi��kach.
Wbrew regu�om. Wszystko si� za�ama�o. Pomy�l, jak� karier� mog�e� zrobi�, gdyby�
trzyma� si� wskaz�wek. Bo by�a na kursie taka jedna gruba. Ta to mia�a gadane. A
trzepa�a jak m�ynek do kawy. Ci�gle kto� �prosz� powt�rzy�. Na pocz�tku
notowa�, ale wk�ad si� rozgrza� i tusz zacz�� si� maza�. To ju� tylko s�ucha�.
�e pisarz musi mie� wizj�, a reszta sama przyjdzie, sama si� dorobi. Reszt� o
kant dupy � m�wi�a. Cz�sto powtarza�a, �e o kant. To by�o bardzo sugestywne.
Chcia�o si� jej wierzy�. Wierzy�o si�. Gdyby zankietowano kursant�w, to cycata
dosta�aby najwi�cej plus�w. Ciekawe przyk�ady dawa�a z literatury starej i
nowej, polskiej i zagranicznej. Taki jeden z drugim mia� wizje, ale wcze�niej
umiera�, bo mia� te� gru�lic�. I �e dzie�a nie�miertelne zostawia�. A wi�c wizje
zosta�y i teraz iskrz�, przeskakuj� z jednej g�owy do drugiej. �e ludzie si�
przy tym grzej� czy zapalaj�.
O zapalenie to i mi chodzi. �eby co� sobie czyta� i nagle odp�ywa�. Takie
sztuczki robi�, takim si� da� uwodzi�. Wszyscy dali si� uwie�� grubej i na
koniec dosta�a najwi�cej kwiat�w. Zygmunt mia� problemy z zaliczeniem, bo ci�gle
co� jej nie gra�o. � Z point to ma pan u mnie zero � m�wi�a. Wreszcie dopi��
swego. Kolega po dw�ch tomikach powiedzia�, �e mia� to samo. Wreszcie kt�rego�
dnia zrozumia�, �e ona czu�a jest na sceny mi�osne, �e jak wprowadzi jakie�
amory, karesy, to ma zaliczenie jak w banku. Trafi� w dziesi�tk�. Zygmunt
napoci� si� przy tym, ale co� wreszcie wyst�ka�, tyle �e przesadzi�. Seks mu
odrzuci�a, ofukn�a za dos�owno��, wi�c w nast�pnej pr�bie podkre�li� bardziej
pieszczot� dusz ni�li dup, i by�o po wszystkim. � Do pisarstwa droga daleka � to
by�o na czerwono � ale post�p widoczny. Musisz wiedzie�, czego chcesz od swego
bohatera. Musisz mu bardziej zaufa�. �
Prosz� pozdrowi� Andrzeja Falkiewicza � powiedzia� � Jemu to zawdzi�czam. � Nie
rozumiem. � Kiedy� pani zrozumie. � Nie cierpi� s�owa �kiedy��. Pisarz musi
takich unika�.
� Niczego si� nie boj�, �adnego s�owa, �adnej my�li. � To szalenie
niebezpieczne, �yjemy w kraju surowej gramatyki, w kraju scementowanych
warto�ci. � Marz� o tym, �eby ten cement wysadzi� razem z unieruchomionymi w nim
stopami i duszami. � Eeee...
We� ten papier i wyjd� z dusznej woni go�dzik�w. Rz�siste brawa i okrzyki,
garnitury i suknie. To wszystko napuch�o od oficjalno�ci i nic ju� nie m�wi o
cz�owieku. Gdzie si� podziali wielcy pisarze? Dlaczego kt�ry� nie wyskoczy z
garnituru i nie wrza�nie �spierdalajcie kurwy do domu. Pisa�, pisa�!�
Pan z siw� brod� ostrzega� przed ostracyzmem, skatologi� i stachurowaniem. �
Zaczynamy pisarsk� przygod� i nie wiemy, dok�d nas zaprowadzi � m�wi�. �
Uwa�ajcie, co robicie, jak zaczynacie, bo w tym jest zarodek waszego ko�ca. Nie
przesadzajcie, nie szalejcie, to tylko pisanie, zestaw regu�. Fabu�a,
konstrukcja i te rzeczy, prosz� mi tylko bez �adnej praktyki duchowej... Byli
tacy, to si� przejechali. Godzina dziennie i chowamy zeszyt g��boko.
Przyst�pujemy, prosz� pa�stwa, do normalnego, zdrowego �ycia po�r�d normalnych,
zdrowych ludzi. Zrozumiano!? � rzuca� gro�nie i ostrzegawczo.
Tu g�o�ny �miech, bo wydawa�o im si�, �e �artuje, ironizuje, bawi si� z nimi w
aluzyjne dykteryjki, on, wielbiciel Stachury, a tu takie s�owa. Kaszczyk
wypchn�� nagle swoj� wielk� dup�, ci�gn�c co� na �mietnik. Poniemiecka sofa?
Kaszczyk dosta� pozwolenie na przerobienie magazynu na mieszkanie. I zacz�� od
wyci�cia jab�onki i czere�ni. By�y takie dwie zjawy �wietliste nad naszym
czarnym podw�rkiem, nad nasz� studni�, to wzi�� i wyci��. Inwektywy si� cisn�,
ale i zalecenia z kursu si� przypominaj�. Poprawi�. Kl�twy cisn� si� na usta,
lecz i zalecenia przypominaj� si�. Ten�e Kaszczyk, bigbitowiec, wypchn�� sof� na
�rodek i odpoczywa�. Potem st�kaj�c i szarpi�c, takimi jakby pchni�ciami dowl�k�
si� wreszcie ze swoim rupieciem do �mietnika i osadzi�, opar� o pojemniki
buro��t� sof�. Potem stosunki poprawi�y si�. Szybko wybaczono mu to
zgilotynowanie dw�ch panien �wietlistych. Przyszed� i taki moment, �e zapuka� do
drzwi Zygmunta z pro�b� o tekst dla ich zespo�u. Istnia� wtedy przy kopalni
surowc�w skalnych postfolkowy zesp� �Ventura�. Zygmunt si� musia� jako� nagi��,
przystosowa� do zaproponowanych konwencji. W�a�ciwie m�g� odm�wi�. D�ugo
grymasili. To nie, tamto nie. Najwi�ksz� furor� zrobi�a piosenka o kobietach. To
by�o grane na wszystkich imprezach i tylko nazw� miasta zmieniali w tek�cie. Jak
to sz�o?
Kobiety w wi�niowych �kodach
na szosach okolic Dzier�oniowa.
Kobiety w wi�niowych �kodach
czy wy wiecie, o czym jest mowa?
Kobiety w wi�niowych �kodach
na szosach okolic Dzier�oniowa.
Kobiety w wi�niowych �kodach
czy wy wiecie, o czym jest mowa?
I tak co� z dziesi�� razy. To by� sza�. Wprawdzie nikt nie krzycza� �autor,
autor�, ale naprawd� niewiele brakowa�o. To by� najwi�kszy sukces literacki
Zygmunta. No, jeszcze powie�� pisana w sezonie grzewczym. Uko�czy� kurs palacza
co i za�apa� si� na pomocnika do kot�owni osiedla �Jagiellonia�. Pisa� po
kawa�eczku mi�dzy jednym a drugim pod�o�eniem. Szkoda, �e w ostatnim dniu
roboty, kiedy w�a�ciwie rzecz by�a sko�czona, zwi�za� zeszyt gumk� i wrzuci� do
pieca.
Wi�c ten tam w dole lubie�nik bigbitowy, sprowadzaj�cy ma�e dziewczynki do
dyskretnej piwniczki i pokazuj�cy im swoje stalagmity oraz inne minera�y, ca��
kolekcj� mia�, albowiem uwielbia� chodzi� po Sudetach z m�otkiem w r�ce. Nie
gardzi� te� Przedg�rzem Sudeckim. S� tacy czciciele kamieni, kt�rzy twierdz�, i�
to w�a�nie Przedg�rze jest ich mekk� i eldoradem, za� same Sudety tak naprawd�
zostaj� daleko w tyle za plecami.
Dwa punkciki na skarpie. Oddalaj� si� i przybli�aj�. Mi�dzy nimi kr��y piesek, z
tej odleg�o�ci przypominaj�cy ig�� zszywaj�c� przestrze� mi�dzy ch�opczykiem a
tym drugim punktem. Dziewczynka w czerwonym p�aszczyku. Ch�opczyk w niebieskim.
I ten czysty �piew dziewczynki o poranku. Jest kwiecie�, z trudem wykluwaj� si�
jakie� tam p�czki, bo �nieg w g�rach le�y, ale trawka ju� jest. Je�d�� na dupach
po tej �wie�ej darni. I nagle odkrywaj� gniazdo �limak�w. Oderwa� si� kawa�ek
ziemi i wida� tam w roku ruszaj�ce si� mi�so. Rzucaj� si� tymi �limakami.
Wy�ciguj�. Spuszczaj� �limaki w d� po �lizgawce. I kt�ry wygra, kt�ry. M�j jest
bardziej p�kni�ty. Dziewczynka �piewa. I to jest, jak ju� m�wi�em, niby dr�enie
najcichszej struny �wiata, g�os poni�onych, pomniejszonych, wyproszonych z sali
balowej, g�os tej ma�o�ci, tej cicho�ci istnienia, tych braci mniejszych. No, w
ka�dym razie Zygmunt p�acze. Ch�opak charczy. Udaje potwora widzianego we
wczoraj ogl�danym serialu. Ale dziewczynka si� nie boi. Chichocze i pomyka.
Lec�, kapi�, kot�uj� si� w parnej przestrzeni werandy, ocieraj�c o jakie�
susz�ce si� majtki. Du�o majtek, podkoszulek, stanik�w, szort�w, skarpetek.
Uderzaj� o papier, rozciera je r�k�, drug� kartk� przydusza, ale nic to nie
daje, wychodz� na jaw; prze�wituj�c przez pergaminow� sk�r� papieru. �eby tylko
kto� teraz nie wszed�. Dwa punkty �lizgaj� si�, rozje�d�aj�. Zacz�� pada�
deszcz, jednak matka nie wo�a, to si� chlapi� w b�ocie, wyci�gaj�c z rozmytego
zbocza bia�e kamyki. Cichn� teraz, powa�niej� � jak dwa pos�gi na deszczu.
Pos��ki wiecznego dzieci�stwa, triumfuj�cej si�y. Nie dziwi� si� �wiatu, bior�
go za dobr� monet�, pr�buj�c w ustach. W og�le wszystko pchaj� do ust, pakuj�
sobie tam wspania�o�� i rozmach istnienia, r�ne formy i foremki, z�aman� �y�k�,
zardzewia�� spr�ynk� od le�aka. Pe�zaj� po stromym, zrytym ojcowskim szpadlem,
zboczu, kurczowo trzymaj�c si� siatki. S� tam, s�, kurcz�tka, i niczego si� nie
boj�, nie wstydz�, nie brzydz�, nie nienawidz�. Powietrze, �wiat�o, woda i b�oto
s� na swoim miejscu, s� w najlepszym wydaniu, dok�adnie pasuj�, wybornie
smakuj�. Mamu�, mama, tatu�, tata, cip, cip, ta�, ta� � my�li Zygmunt.
Pieski i ich rodzaje. Nieraz zagl�da taki jeden do naszej bramy. Zdarzy si� i
heros, psi bohater, przebiegnie kilka metr�w korytarza i wpadnie w to trumienne
podw�rze. Zdziwi si�, �e ja�niej. G�ow� uniesie. Bo jak tu kiedy� by�, liza�
plamki zostawione na bruku przez suk� z trzeciego pietra, to ciemniej by�o. Nie
wie, �e drzewa �ci�to. I niby ja�niej teraz, ale tak naprawd� ciemniej, w
duszach starych ludzi uczepionych firan i poduszek na parapetach. Mieli pociech�
z tych drzew kwitn�cych na skarpie, jakie� poczucie wsp�uczestniczenia w
misterium kwitnienia. A teraz g�ucho, pusto, grobowo i markotnie. Tylko uwi�d
pozosta�. Najciekawsi s� psi akrobaci, a wi�c nie ci, co do�em, bram�,
korytarzem, ale g�r�, zboczem, skarp�, dachami. Jest d�ugi murek z ob�upionymi
dach�wkami. I oni cichutko na paluszkach do suki. Nieraz kt�ry� nie trafi, �le
obliczy lot czy wspinaczk�, po�li�nie si� po deszczu. Trzeba takiego na r�kach z
naszego tarasu wynosi�, bo ju� wyj�cia nie ma. Jak w potrzasku. Ca�a galeria
postaci przewija si� w czas cieczki. Chudy, wysmuk�y, seksualnie metodyczny
�angielczyk� � jak go Zygmunt nazywa. Albo p�katy kud�acz o zawsze spienionej
g�bie, zazdro�nik, pieniacz i z�o�nik. Temu zaloty nie wychodz�, wiecznie
pogniewany na ca�y �wiat i matk� natur�. I wy�ywa si�, widzia�em, na
wsp�towarzyszach swoich, jaki� taki seks pok�tny, zast�pczy. Do suki karko�omne
wiod� �cie�ki, pod r�nym k�tem nachylone dachy, po�amane dach�wki, niepewna
papa na kom�rce, co� w rodzaju schodk�w czy drabiny, wi�c odbywa si� naturalna
selekcja, ale to nie znaczy, �e potem rodz� si� jakie� wybitne okazy. Z tego co
widz� � my�li Zygmunt � zwyk�a psia ho�ota, nic takiego. Dzieci nosz� potem
male�stwa, wyci�gaj� nagle z zakamark�w ubrania, przysypuj� traw�, odkopuj�,
ca�uj�, przytulaj�, ucz� warcze� i szczeka�. Aza biega wok� jak w�ciek�a i raz
po raz domaga si� widzenia z potomstwem, chc�c si� upewni�, czy jeszcze dycha
ten najmniejszy, �aciaty, z dziwnie krzywym jednym uchem.
�Matki mojej maszyna pode mn� si� zaczyna.� Opar� r�ce o zapadaj�cy si�
pa�dzierzowy blat i nas�uchiwa�, jak �lepiec, sk�r� r�k. Wybucha�o mu pod
palcami ostatnie p�wiecze. Maszyna przechodzi�a z r�k do r�k. Oko�o 1953 roku
trafi�a pod nasz dach. Ojciec potrafi� si� w�cieka� i wymachiwa� wielkimi,
podobno w�gierskimi, no�ycami, st�d te zrastaj�ce si� blizny, drobne wypuk�o�ci
pod opuszkami. Kwadratowe plamki farby olejnej, wyskrobywane �lady malowania z
zamierzch�ych czas�w, kto jeszcze wtedy rozgrzewa� tu atmosfer�, pod kim
skrzypia�y tutejsze pod�ogi, kto krzycza� i awanturowa� si�, kto nas bi�,
poni�a� i tak dalej. A teraz gnije od �ciany do �ciany, zawieszony jak �yrandol,
rytualne truch�o tego plemienia, tej rodziny, karmione i pojone, obrzynane i
ob�amywane po kawa�ku. Znika. Twarz znik�a, r�ce, przyzwyczajenia, p�s��wka,
miny, gesty, pierdni�cia, bielizna w nie�adzie, gdzie to wszystko jest, jakie
zapycha dziury, w jakim magazynie czeka na swoj� kolej, na rewindykacj�, now�
interpretacj�, kolejne zaistnienie. W prawnuku se zaistniejesz albo jeszcze
dalej, tata � mrucza� Zygmunt � ju� ci �ciel� gniazdko, ju� kawalery tu chodz�,
ale �aden na razie niezdatny, niepodobny do dziadka albo geny schorza�e,
spartaczone; ale o mamie mia�o by� i zaczyna�o si� jako� tak �matki mojej
maszyna pode mn� si� zaczyna�. Bo uzmys�owi�em (uzmys�owi�) sobie zespolenie
maszyn, spi�trzenie si� i pokrycie. To, co pod �okciami mia�, ten stolik jako
ozdoba werandy, to maszyna do szycia g��wk� w d�, a wtedy jak wiadomo male�ki
stolik si� robi, tylko trzeba uwa�a�, �eby nie wpa�� do �rodka, je�eli zawiasy
s� s�abe. No i kilka lat temu tam sobie pisywa�, maszyn� rozk�ada�, zanim ten
komputer od So�tyszczak�w kupi�. K�ad� swoj� maszyn� do pisania na maszynie do
szycia matki.
Pr�bowa� kiedy� w dzie� pochmurny i nudny zej�� w krain� dzieci�stwa, kl�kn�� i
zbiera� �ruby, przykr�ca�, oliwi� i wreszcie pu�ci� w ruch. Ale gdzie tam. Co�
si� popsu�o w �rodku. M�g� sobie tylko wyobra�a�, jak terkocze i sapie, jak
weso�ym k�kiem popycha naprz�d minuty wieczoru. Nieraz tak na dwie r�ce. Ojciec
terkota� swoj�, ona swoj�. On rzeczy g��wne, ona dodatki. On marynarki, ona
spodnie. Gra�y i �piewa�y, a Zygmunt w�giel nosi� i dok�ada� do pieca. Pod sam
sufit, z misternych kafli, bia�y jak �nieg, z paszcz� piekarnika. Tam stawiali
sagan, �eby zawsze by�a ciep�a woda. Terkota�o, sapa�o, szumia�o, a w piecu
strzela�o. Po�� r�ce na starej maszynie do szycia, a mo�e co� jeszcze
us�yszysz. Po�� r�ce na granitowej p�ycie, na pogrubionych literkach z blachy,
mo�e co� jeszcze us�yszysz.
Pode mn� zaczyna si� ruch, nawo�uj� si� obrazy, r�ka spoci�a si� na brudnym
pa�dzierzu. W ka�dym domu jest takie miejsce, stary rupie�, obrazek na �cianie,
nie zamalowany kawa�ek pod�ogi. Tam sta� i zamknij oczy. Opowiadaj. Tylko nie
zapomnij w��czy� dyktafonu. By�a ulica w blasku i rozgruchu. Ojciec i matka
�ci�gali z wozu zszabrowane gdzie� meble. Ludzie krzyczeli, dzieci p�aka�y,
meble z hukiem opada�y na bruk, na chodniki. Furmani usi�owali wypl�ta� si� z
tego rozgardiaszu, przez co ten jeszcze si� powi�ksza�. Zygmunt patrzy� na to
wszystko z g�ry i zastanawia� si�, czy warto. Z magazynu u�ywanych dusz raz po
raz wyrywano kogo� bez pytania, ale jego czas jeszcze nie nadszed�. Czu� i
rozumia� wszystko, co znajdowa�o si� w zasi�gu jego ruchomego b�bla
powietrznego, jego s�oika swobodnie w�druj�cego po ca�ym magazynie. U�ywane
dusze by�y jeszcze raz nape�niane pneum�. Regeneracj� zajmowa� si� niepozorny
osobnik podobny do �yda Wajdenfelda, kt�ry mia� w Nowej Rudzie pierwsz� po
wojnie taks�wk�. Siedzia� na szewskim zydlu i dmucha�, trzymaj�c w r�ku co� w
rodzaju pompki. Czu�o si� zreszt� i takie panowa�o prze�wiadczenie, �e czyni to
z wy�szego poruczenia, �e i on jest ledwie refleksem nieznanej pot�gi. Takim
sobie wykonawc� postulat�w mistycznych. Ale bardzo pracowicie p�dzi� ten sw�j
�ywot w k�cie, bardzo energicznie. Wydawa�o si� nawet, �e chwilami dodaje co� od
siebie, �e dzi�ki niemu do tej czy owej mydlanej ba�ki wpada szczeg�lny blask,
po�ysk, lekko�� i natchnienie. Jedne trzyma� w r�ce kr�tko, po czym szybko od
siebie odpycha�, inne pie�ci� i ugniata�, jakby si� z nimi rozsta� nie m�g�. A
by�y takie, w kt�re wpatrywa� si� jak urzeczony, odk�ada� pompk� i dmucha�
ustami. Drzwi otwiera�y si� z sykiem i nast�pna grupa kolorowych balonik�w
wypada�a na zewn�trz w poszukiwaniu przypisanych cia�. Rodzili si�, umierali,
trwali w p�nie, w p�yciu, a Zygmunt wci�� czeka� na znak, na sw�j znak.
Mia�o to by� szcz�kni�cie wielkich krawieckich no�yc.
�ona wesz�a na werand� i sta�a z minut�, zanim zda� sobie spraw� i si� szarpn��.
Prosz� nie zmienia�. Chcia�bym pozostawi� j�zyk w dziko�ci, w nieokrzesaniu, a
pieprzy� te wszystkie kursy pisarskie i s�owniki polskiej poprawno�ci. Si�
szarpn��. Bo to by�o takie nag�e, gwa�towne i ods�aniaj�ce g��bok� przepa��
miedzy ma��onkami. Przepa�� pisarsk�. Albowiem pisarz, mimo pozor�w dogadywania
si� ze �wiatem, od pocz�tku kopie pod sob� do�ek, wygrzebuje przepa�� star�
�y�k� wzi�ta z piaskownicy dzieci�stwa. I niestety na pierwszy ogie� idzie
ma��onka jego. To jest ta pierwsza i najstraszniejsza ofiara przepa�ci mi�dzy
nim a �wiatem. Kobieta bierze stron� �wiata i jak�e inaczej, a tym samym
pozostawia m�a na w�skiej, samotnej �cie�ce po drugiej stronie otch�ani.
Wysz�a. Co si� w niej dzia�o, jaki smutek przelewa� si� w wewn�trznych butelkach
na wewn�trznych p�kach, tego nie wiem. Wysz�a i koniec. Je�eli w tamtym pokoju
jest jakie� �wiadome oko w powietrzu, ono b�dzie rejestrowa�, kontynuowa�. My
zostajemy na werandzie i wyswobodzimy si� zaraz z kanciastych obj�� maszyny do
szycia. �yjemy dalej. Mijaj� minuty kwietniowego wieczoru, mierzwi si� horyzont
stadkami m�tnych chmur, ju� polewa na stronie, u nas jeszcze sucho. Ulewa idzie
zakosami. Cichnie ten cyrk d�wi�k�w, zg�uszony p�aszczem kwietniowej kapaniny.
Ale to trwa tylko chwil�. Jakby kto� zorientowa� si�, �e ta groza nie ma
znaczenia i rozmachu, i dalej mo�na trwoni� istnienie � pobrz�kiwa�, porykiwa�,
stukota�. Na cienkich strunach, na niewidocznych �y�kach smykiem komina
stercz�cego nad szko��. Na grubych strunach, niby baranich kiszkach, zgrubia�ymi
palcami w��cz�gi pytaj�cego czy nie ma jakiej� roboty. Wi�c hukn�y samochody,
rozwrzeszcza�a si� zn�w dzieciarnia tylko kaptury rzuciwszy na g�owy, ptaki
wylaz�y z dziur, dziupli, zakamark�w i dalej trylowa� i treli�, jakby kto� si�
wstrzeliwa� niewidzialna, mistyczn� wiertark� w istot� rzeczy, w sedno
zagadnienia o kruchej nazwie �wiosna�, w j�dro rozkwitaj�cego na �mietniku
krokusa.
Tak trwa�o. I zdaje si�, �e wi�cej zrobi� nie mo�na. Przyklei� si� do tych
kolorowych rupieci, do tych odpustowych koralik�w i nic poza tym. Nie podnosi�
g�owy, nie nadyma� si� w wa�no�ci swojej, bo ju� ta podwa�no�� prawdziwsza si�
wydaje i jedynie pewna. Tak trwa�. Jak psie g�wno na �opacie pracownika
interwencyjnego, jak trawka we w�azie burzowej studzienki, jak zgi�ta szprycha w
rowerze opartym o mur; kierownica zapada si� w mi�kkim zagrzybionym tynku i
sinozielone �lady zostaj� na palcach, spodniach i bluzie cyklisty.
Kobiety w �kodach kawa z mlekiem
na szosach okolic Nowej Rudy.
Chodz� i pytam, czy przejdzie wam z wiekiem
zami�owanie do ob�udy...
Kobiety w �kodach kawa z mlekiem
na szosach okolic Nowej Rudy.
Chodz� i pytam, czy przejdzie wam z wiekiem
zami�owanie do ob�udy...
Nareszcie troch� wolnego czasu. Piszesz, �e nie mo�esz. Ja te�. Tu wszyscy
wok�. Niemoc pospolita i dalej post�puj�ca. Nie mo�na albo to jest niemo�liwe.
To s� ju� szczyty. Z heroizmem graniczy znalezienie pi�ciu minut dla siebie, dla
tej kartki. A jest na to spos�b, jest. Lepiej g�o�no nie m�wi�. No to tak mi�dzy
nami. Pierdoln�� tym wszystkim. Tak ja ten kolega z kursu. Po dw�ch tomikach.
Nie, to nie brzmi jak �po dw�ch zawa�ach�. Bo widz�, �e co� ci si� w oczach
czai. Jest niebezpieczne, no pewnie, �e jest. Ale masz w zamian ten totalny
kluz, permanentne k�adzenie lachy. Tylko kartki ze �wiata wysy�asz za pieni�dze
wygrane od marynarzy w jakiej� tawernie (tu nazwa geograficzna). I mo�e nie masz
kapci w dok�adnie wymierzonym punkcie przy szafie, ale masz. Stop. Co on ma, to
jego. Co taki ma, to te� takiego sprawa. Tu nie ma co biadoli�, tylko trzeba si�
jak najszybciej spakowa�, wyj��, klucz rzuci� za siebie i i��, nasi�kaj�c
�wiatem w pierwszej osobie. No pewnie, �e po latach ten czy inny b�dzie si�
pyta�, jakiego to go�cia mieli�my, kim by� ten dziwny nieznajomy albo czy komu�
m�wi nazwisko Bruno. Kolego publicysto z poczytnego tygodnika, wiem, �e nie
trawi ci� b�l istnienia i nie wiesz, co to siedmioosobowa rodzina przy
bezrobotnym ojcu i matce na zasi�ku, ale bardzo ci� prosz�, zostaw nasz�
awangard� w spokoju i nie przezywaj nas od kaskader�w, bo nikogo nie
zast�pujemy, a tylko i wy��cznie gramy siebie w epizodycznych rolach tego
popieprzonego spektaklu. Wi�c Bruno to nie nazwisko. A nazwisko to nie wszystko.
Jeste� starym piernikiem? To szykuj si�, dostaniesz Nike. Takie grepsy kr��y�y
po sali na zaj�ciach z niejakim Pociech�. Wia�o nud� od tego teatru, o kt�rym
m�wi�. Yonesco si� w grobie przewraca�. Nie mia� ch�op daru, a prze�y� jako�
trzeba by�o, wi�c te wierszyki po sali, co przytoczy�em. I ten po dw�ch tomikach
Benon ju� wtedy znaczne odchy�y wykazywa�. Ale chyba nie musz� zaznacza�, �e
kocham takich ludzi po stokro� i zawsze. I powiem ci jeszcze kolego z czasopisma
poczytnego, �e to s�l ziemi jest i pieprz tej kultury i chocia� nigdy o takim
jednym z drugim nie napiszesz, bo od centrali medialno-wydawniczej pozwolenia
nie dostaniesz, to wiedz i pami�taj, �e to te� literatura polska, ta za
kulisami, w ukrytej kamerze. Po dw�ch tomikach rodziny nie za�o�y�, wolno�� sw�
hodowa� uporczywie i konsekwentnie; i teraz Zygmunt Pieczara odwraca si� od
okna, sadowi si� w fotelu i czyta, niepokoj�ca szczelina w dachu werandy, trzeba
o niej b�dzie pomy�le�, kolejny znak �ycia od kolegi wolnego, kolegi
intensywnego, kt�ry do swego boga pastewnego d��y. Amen. Tak naprawd� czyta� to
ju� wcze�niej raz i drugi, a dzisiaj to kt�ry� z kolei. I jak jeszcze raz
przeczyta, to b�dzie umia� na pami��. Tyle jego wolno�ci. Bo on ju� w te kapcie
w�o�ony na sta�e. On zabetonowany, w rodzinny grobowiec wsadzony i pogrzebany.
Tylko kana�y w pilocie zmienia, a jak go dr�czy t�sknota i b�l nienazwany, to od
�ciany do �ciany, od �ciany do �ciany i wreszcie na werandzie ko�czy. Przy
maszynie do szycia. Przy trupie matki swojej. Przy wspomnieniach. Przy oknie. Za
firank�. �Gnam ju� pi�ty tydzie�. I gnam bez opami�tania. Ob��dnie i �ar�ocznie.
Delikatnie i w�ciekle. To wszystko istnieje, niemo�liwe, pachn�ce. Istnieje inna
droga. Jaka� alternatywa. Bardziej ptaki ni� ludzie. Obecno�� jakiego� Boga.
Przeczucie mi�o�ci. Wielka przestrze� w Orcha. Si�owanie si� na r�k� z
marynarzami w Munglu. Przedzieranie si� na wielb��dzie przez Pustyni�e Thor.
W�dr�wka przez d�ungl� w Bangladeszu z trzema miejscowymi z maczet� i no�em,
spotkanie tygrysa i kobry, �wi�tynie w (nieczytelne) w �rodkowych Indiach. Ale
ja ci�gle g�odny. Przychodz� do mnie s�owa, kt�rych nie pojmuj�, ale czuj� jak
rosn� w mojej sk�rze, kiedy strugam kij na drog�. Jestem tu szcz�liwy jak
bardzo samotny �agiel. I nie ma powrotu z tej Drogi, co to j� wymy�li�em sobie.
�ciskam i pozdrawiam. Benek.�
Hukn�o tam w dole, zgrzytn�o, posypa�o si� szk�o z jakiej� serwantki. Znowu
co� taszczy�, rozbija�, kopa�, �ama� i za pojemniki wrzuca�. Jutro z rana
zabior�. Za ka�dym razem bucha�o na podw�rko tymi jego tam-tamami, rykiem stu
decybeli. Bo z takiego sprz�tu s�awny by� na ca�� okolic� drobny, pryszczaty
Wies�aw Kaszczyk, bigbitowiec. Dziewczynki, minera�y i mocne uderzenie. Trzy
pasje podstawowe. Pochodnych nie b�d� wymienia� � pomy�la� Zygmunt. I jeszcze
przytoczy� motto �yciowe Wies�awa: �Sta�y rytm musi by�. I my�la� sobie
Zygmunt, �e to jaka� choroba jest z tym sta�ym rytmem, podkr�caniem radia na
ca�ego, ze sta�� obecno�ci� d�wi�k�w w powietrzu. Ten biedny Wiesiek wygl�da� na
uzale�nionego od lej�cego si� z g�o�nik�w miazgowatego nat�oku bod�c�w. Gdyby mu
tak znienacka wy��czy� ustrojstwo, to chyba by zawa�u dosta�, zatka�oby go,
powietrza by nie m�g� z�apa�. Ju� zamiata� po sobie podw�rko. Chyba upora� si�
ze wszystkimi starymi meblami. Nuci� pod nosem. Rozejrza� si� na boki i zacz��
g�o�niej �piewa�, bo nikogo nie by�o. Firanki si� nie liczy�y. I tak wiadomo, �e
kto� za firank� jest. Ale tak zapatrzony we w�asne bebechy, �e ma�o co z
zewn�trz rejestruje. Stoi przy oknie i zwija si� do �rodka. Tak bym to uj��.
Kobiety w �liwkowych �kodach
na szosach okolic Z�bkowic,
kobiety w cielistych bodach,
sk�d bierze si� ten zapach krowi?
Kobiety w �liwkowych �kodach
na szosach okolic Z�bkowic,
kobiety w cielistych bodach,
sk�d bierze si� ten zapach krowi?
Jak to sk�d? Z Indii � pomy�la�, b�d�c pod wra�eniem przeczytanej kartki od
Benka. �wi�te krowy. �wi�ty ich zapach. Dwa znaczki o ��cznym nominale dziesi��
zero. Mo�e dziesi�� rupii. W falach Gangesu od�r trupi. Intricate shawl weaving.
Na znaczku leopard cat. Na drugim te� cat. I pani z panem �api� si� za r�czki,
takie drewniane, i posuwaj� zgodnym rytmem. Pani ma bransoletki i kropk� na
czole. Pan ma sweterek. I z jednej strony wchodz� nitki, a z drugiej wychodz�
barwy narodowe. I jaki� ojciec stoi obok, naprawia synkowi rower. Uliczny
warsztat tkacki i ten czarniawy facet rozgl�daj�cy si� za kluczami. Chyba mu
skubn�li, jak si� do zdj�cia odwraca�. W ka�dym razie g�upio wysz�o. Pi�kna
kartka. Taka prawdziwa. �aden folklor turystyczny. Wida�, �e z serca. I ja tam
Benka widz�, w tym t�umie, przedziera si� i kosturem wymachuje. Osio�ka trafi� i
jaki� stary dziad w turbanie �chcesz w dzi�b� krzyczy, ale kto by go tam
rozumia�. Nawija dalej i krytykuje kultur� europejsk� oraz jej wys�annika w
osobie Benona, kt�ry idzie dalej, teraz troch� za�enowany, bo wie, �e facet daje
z siebie wszystko w tych orientalnych okrzykach, przy kt�rych ��eby ci jaja
urwa�o i bogini Kali je zjad�a na surowo� to najdelikatniejsze. Ale jak to
m�wi�, ch�op strzela, baba ci��� nosi, Zygmunt widzi, �e to kurde nie przelewki,
Benek dalej tego cierpie� nie b�dzie i przyleje zaraz strzykowi przez �eb. Nie
b�dzie derwisz jeden konfliktu kultur bezkarnie inicjowa�. Stop. Wo�aj�
Zygmunta, kran cieknie, trzeba przykr�ci�. Wizja umyka spod czaszki, odlatuje na
po�udnie. Id� sobie, Benku, id� dalej, na tych zasra�c�w nie ogl�daj si�, co w
Polsce zostali, zasn�li (patrz �O �pi�cych rycerzach w Tatrach�) i za nic ju�
maj� idea�y �ywej poezji, �yciopisanie na w�asnej sk�rze dziergane. Ty im nawet
kartek nie wysy�aj. Dla ciebie niesmak, dla nich niepok�j. Potem im wszystko z
r�k leci. �eby� ty widzia�, jak on ten kran dokr�ca�.
I nawet gdybym tu wstawi� Izydora K., nie obesz�oby to nikogo. Dlaczego
w�a�ciwie czytamy, czego szukamy w ksi��kach? Wstawi� wi�c na chwil� chud�,
ko�cist� Gabriel� Gw�d�, znalezion� na ty�ach �wiata, na ostatniej stronie
wypo�yczonej ksi��ki. Bo nieraz pisz� na marginesach, czy si� podoba albo rysuj�
narz�dy p�ciowe w stanie bolesnego zwarcia, szczeg�lnie na lekturach szkolnych,
a tym razem skromnie o��wkiem �Gabriela Gw�d��. Je�eli dobrze si� przypatrzy�,
to jednak Gabriela Grodo�. Potem poprawione i wzmocnione d�ugopisowym �G.G�.
Sfatygowany egzemplarz �Stu lat samotno�ci�, podklejony pasami surowego, szarego
papieru. Gabriele Wohmann Decyzja. Boris Vian Jesie� w Pekinie. Wasilij Szukszyn
Tam w dali. I po�r�d tego Gabriela Grodo� na ruinach ksi��ki, zdmuchni�ta jak
Macondo, zwini�ta w k��buszek porwany wichrem czasu. Gdzie ci� rzuci�o
dziewczyno kobieto i czy twoja obecno�� potrzebna by�a �wiatu, kogo
uszcz�liwi�a�, kogo zniszczy�a�, w jakim zak�tku le�y, paruj�c, twe �cierwo