Karol Maliszewski Jeden dzień cieniom Stachury, blaskom Zadury i Nowej Rudzie Poeto, wieśniaku. Coś takiego było sformułowane w liście. Należało rozwinąć. Ale on już rzygał poetami, poezją. Chciałby z kimś porozmawiać zwykłym. Widzącym rzeczy tego świata na swoim miejscu, w przyrodzonym porządku. Poeta ma wywrócony porządek – myślał. Tak sobie niefrasobliwie podsumowywał dorobek ludzkości. Istotną cześć dorobku. Kto wie, na co naprawdę zasłużył? Może ten cały Rimbaud był po prostu pojebem. I przestańmy robić wielkie halo – myślał. Za dużo myślał tego dnia, a mało robił. Myślenie kruszyło w zarodku każdą decyzję działania. Już miał wstać, już miał iść; widział to, wyobrażał sobie, zrobi. Tak, tak. Tak będzie. Opuści na długo lepkie, wilgotne krzesło. Ale siedział i nie napoczynał, coś więdło na wstępie, wyglądał jak dziecko, które zamarło nad kaszą, nad kisielem. Nawet mam na końcu języka obraz. I tytuł. Autora już nie bardzo. Znany taki. W dziewiętnastym wieku. Kim był? Zygmuntem Pieczarą z domu... Z rozmachu napisałem, a to przecież mężczyzna. Z domu mieszczańskiego. Przesada. Raczej robotniczo-chłopskiego z mieszczańskimi ambicjami. Naleciałościami. Ale co mi tu będziesz jakąś socjologię wstawiał. Spadaj. I do duszy szybko, do duszy. Zygmunt Pieczara był niskiego wzrostu i duszę miał raczej na ramieniu, tak bardziej w sobie. Krępy i wsobny. I nie powinno się zaczynać od duszy. Pamiętał, co mówili na kursie. Od zdarzenia do atmosferki, a potem dopiero panorama. Tej duszy na wstępie na pewno by nie pochwalili. Prowadzący zajęcia zaraz by skreślił. Czerwone znaczki, wykrzykniki czy coś, na marginesie by postawił. Kolega z ławki, kursant po drugim tomiku, też cały czerwony (na kartce, na gębie) zaraz by zaczął szeptać „Chuju, chuju, chuju”. No i po co to? Niektóre czytelniczki precz odrzucą, a była szansa na porozumienie z szerokim czytelnikiem, była. Tylko nie wyjeżdżaj z prawdą i autentyzmem. Mogłeś tego kolegi nie wprowadzać, niech sobie bluźni na stronie, poza literaturą. Tak zawsze. Dużo chcesz, łeb ci pęka od nadmiaru wizji, a efekt żaden. Orgazm maciupeńki – pomyślał. Skwitował. O, to ładnie ująłeś, na kursie ten wysoki z bródką w szpic, Hausner czy jakiś, też by cię pochwalił. Każdemu mówił, że dykcja za nerwowa, styl telegraficzny, ale jakiś sens w tym jest. Jakiś nerw. Zygmunt Pieczara, lat, cha, cha, ile on właściwie ich miał. Wyglądał na czterdziestkę, ale społecznie, w sensie wyrobienia, dobiegał trzydziestki. Znam wielu dwudziestolatków zdecydowanie poważniejszych od tego czterdziestodwu. Prozaiczne pryncypia zostały ustalone, po kolor włosów i oczu proszę się zgłosić w późniejszym terminie, zaczynamy snuć. Się snuć jak dym w korytarzu po przejściu strażaka z czwartego pietra, jak mu tam, Świdronia Bronisława. Ale to miała być poważna książka, miałeś wreszcie zacząć opowiadać, a tu znów jakaś autobiografia na kiju, opisy sąsiadów z kamienicy, reportaż z miasteczka, woń poniemieckiej ulicy w marcu, co to ma być? Zaczęcie. Prawidłowe rozpoczęcie. Zygmunt Pieczara obserwował z zainteresowaniem nerwowe ruchy Romana Kromaniona, wozizłoma, usiłującego zerwać pokrywę z pojemnika na śmieci i tym samym wzbogacić zestaw wyrobów na swym wozie. Wózku. Ubytek powietrza w prawym kole przyciągnął wzrok Zygmunta Pieczary. Dopiero po minucie czy dwóch zdał sobie sprawę, że w prawym. Tu narrator był szybszy, że tak powiem. Jakoś niesmaczne to się robi, jak ja spojrzę w twarz Henrykowi Berezie – pomyślał. Może raczej zadumał się głęboko, westchnął i przez myśl mu przeleciało, może go coś zelektryzowało, zastanowiło, wytrąciło z równowagi, refleksja go naszła. Masz tu mały zapasik, korzystaj, forsą podzielimy się później. W tym miejscu, skoro jest przerwa i zwana nieciągłość, pozdrawiam Henryka Berezę z Warszawy i życzę wiele zdrowia w walce ze skurwysynami, również z Warszawy. Bo poza Warszawą jakby gęstość skurwysynerii maleje. Sprawdzone empirycznie. Poświęciłem w tym celu dwa tygodnie. Zjechałem Polskę wzdłuż i wszerz. Ogólnie wszyscy raczej grzecznie, miło, spolegliwie, a tam tylko na Zachodni wjechałem zaraz wszyscy jacyś nabzdyczeni i ta ważność aż im uszami wychodzi. Gdyby mogli, to by cię zadeptali – pomyślał i potarł palcem szybę, rozmazując kroplę niespodziewanej rosy. Roman Kromanion dalej manipulował, mocował się, trwało za szybą jego chwilowe bycie poszczególne. Zapośredniczone – wyrwało mu się do siebie, lecz myśli tej nie dokończył. Kiedyś się wróci. Szło pewnie o to, że wspomniany Roman uzależniony był od złomu, od zbieractwa, za czym stało inne jeszcze uzależnienie, pierwotne. Alkoholowe. Prawdopodobnie alkoholowe, bo ja szczegółów nie znam, stoję z boku i usiłuję sobie to i owo tłumaczyć. Tak zwane tłumaczenie przez wcielenie. Polecam – powiedziała pani na kursie, taka skromna, kusa, nie wyzwalająca rozpętania seksualnego. Bardzo lubię takie. Chciałem powiedzieć czy napisać „strasznie lubię”, ale wczoraj w telewizji Miodek stanowczo odradzał, strasznie wymachując rękami. Zależało mu jakoś na tym. Bił się w piersi, że on też, ale żeby inni już nie. Dobra, spoko, profesor. Bardzo lubię takie. Niby wiadomo, że kobieta, ale ci od razu nie staje, pełna kultura. I takim sposobem bardziej się człowiek wczuwa w nią, w jej kobiecość, bo żadne nadmierne cycki na przeszkodzie po drodze nie stoją, ślina nie leci. Cicho, skromnie, do środka. I zaczynasz kochać tę jej kobiecość rozumianą jako człowieczeństwo, jakieś drugie człowieczeństwo – powiedział Adriano Santuccio, bohater książki Sodalitio Mariano (Kubańska Republika Ludowa) pt. „Z chłopakami do dziewczyn”. W tłumaczeniu Edwarda Stachury. Tak rzeczywiście było, że ten po drugim tomiku zakochał się w „ludzkiej”. Powstał cykl sonetów, jak przypuszczam, ale żeby bukiet kwiatów kupić i na kolana buchnąć, to już nie. Konfraternia psia ich mać. Siedzi taki, w okno się gapi i nic z tego nie wynika. A wziąłby szmatę, trochę wody i chociaż je umył. Ja to zdecydowanie za aktywizmem jestem. I czy kobiety takich nie lubią bardziej. W stosunkach z pierdołą kobieta się gubi i gdzieś zatraca istotność swoją. O, taka, taka (tu gest, widzę go jak pokazuje) maleńka się robi, a chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Do okna, do okna! Tam przy szybie przyczajony cień. Czy ja coś widzę? Drgnęło w kałuży. Żaba, szczur. Spadł kawałek tynku. Noszący węgiel podrapał się po głowie. Na jego twarzy wągry, ciemny zarost, wysepki potu. I plamy sinoczerwone. Czapka wełniana z żółtym plackiem po żelazku. Albo głowę miał zbyt gorącą. Nosi wiaderkiem. Małe, niebieskie. Robi długie kroki. Liczy na piętnaście złotych. Dostanie dziesięć. Staruszka nic nie odpowiedziała na jego wybełkotany protest. W końcu to tylko tona. Wielkie płaty sadzy dostojnie wirują. Cała ulica w tych płatkach. Rozmazują się na okularach, na policzkach przechodniów. Czernią się we włosach. Starszy cechu siedzi na przymurku, kurzy jakąś taniochę. Uczniowie coś tam usiłują. Dwóch w wyszmelcowanych uniformach. Nie tak, kutasy. Kulę spuszczać powoli. Jakiś chłopak w żółtej kurtce kręci anteną i krzyczą mu, że źle. Okna pootwierane. Żółty nagle zauważa kominiarzy. Puszcza antenę, łapie się za guzik. Nie ma przy kurtce, to łapie się za rozporek. Starszy widzi ten jego nagły ruch i wybucha śmiechem. Widzi, chociaż to po drugiej stronie ulicy. Na tamtych dachu. Uczniowie też się śmieją. Jednemu kula wypada z rąk i toczy się po wysmołowanej powierzchni dachu. Zatrzymuje się na piorunochronie, tuż przy rynnie. Niższy uczeń, ryżawy, tęgi klęka, a potem kładzie się. Czołga się w stronę kuli. Dach trzeszczy. Zygmunt widzi, że coś czarnego leci z nieba. Największy płatek tego dnia, płat właściwie, wielki, okrągły. Krzyk. Roman zatrzepotał rękami, upadł. Wózek przechylił się. Zaczęły wysypywać się pordzewiałe obręcze, kawałki blachy. Wszystko trwało sekundę, może dwie. Tutaj nie ma innego życia. Cmentarz ponad dachami. Rozrasta się w stronę Gór Sowich. Zajmuje następne zbocza. Krzyże przesuwają się, wędrują w stronę Kalenicy. Usypano kolejny rząd mogił. Są mokre, glina maże się, lśni w słońcu. Szarfy podrygują na wietrze. Wieniec obrócił się na krzyżu. Przy jednym grobie rodzina na ławce. Roześmiani, rozgadani. Od czasu do czasu ktoś wstaje i poprawia doniczki czy znicze. Chwila ciszy. Kot czarną pręgą, jakby uschłą gałęzią, naznaczył białą ścianę. Te wyimaginowane, błyskawiczne posunięcia świata, ruchy wystrzeliwujące w górę, kłębiące się istnienia w kałużach. Snucie drobnych domysłów na podstawie tak zwanych głównych losów, mocno zaznaczonych historii. Znieruchomieć tak wedle swojej firany i odebrać potężną dawkę światła, bicia dzwonów, szurania, woni palonej opony. Wypatrzyć konwulsje skowronka w najbliższych krzakach, zamarznięcie zaskoczonych bocianów, zdezorientowanie kosów bijących dziobami w kwietniową grudę. Z dachu widać królową Polski, Śnieżkę, a jak mgła się przetrze, rozejdzie dym, widać jej zazdrosnego męża, który niczym pasterz zachodzi stado sudeckich szczytów z drugiej strony. Śnieżnik rozsiadły, zogromniały, niepojęty. I śniegi lśnią tam na szczytach, ciągle na pewno są mimo pozorów zaawansowanej wiosny. Teraz pora Zygmunta wysłać, uczynić mu krzyż na drogę, uruchomić wyobraźnię, bo ileż można tkwić na pewnym ciasnym podwórku i na ekranie okna oglądać kolejny realny szoł szczegółów, detali, mikrozdarzeń? Przypuśćmy więc, że Pieczara to agent, rachmistrz, bezrobotny, męska prostytutka, członek klubów i stowarzyszeń. Ale to nic nie da. Musi pozostać w cieniu niedomówienia. W nieskładności, w bezsile. On jak wszyscy tu, w dolinie. Na pół zwolniony, jeszcze nie zarejestrowany. Trochę żebrzący, trochę kradnący. Coś załatwiający, dochodzący, gdzieś piszący, liczący na ustawę. Półżycie rozkwitało w krainie marazmu i agonii. Już nawet dzieci przyzwyczaiły się do tego, że coś się zaczyna, ale wcale nie musi kończyć. Że jest przyczyna, ale skutek już nie zawsze. A są miejsca na mapie gminy, gdzie nawet o przyczynie nie słyszano. Głuche trwanie odmierzane kościelnym dzwonem, obwieszczeniami o poborze, ptasim nalotem nekrologów na murach i drzewach. Można było iść na pogrzeb. Sylwia Baranek chodziła na każdy. Z jej okna rozpościerał widok na małą rzeczkę wpadającą do dużej. Sylwia wtulała twarz w pluszową zasłonę po babci i widziała na przeciwległej ścianie nowy nekrolog. Mrużyła oczy i powoli z chaosu plam wybierała jak kura mak strzępy liter układające się w nazwisko Furmaga. Prawdopodobnie Zenobia. Stała jeszcze chwilę, patrząc na wzburzoną wodę Woliborki, pocierając policzek pluszem i pomyślała sobie, że zaraz ruszy w stronę szafy. Celebrowała wyciąganie, prasowanie, ubieranie czarnego żakietu. Stała najbliżej trumny, ciągnęła żałobne pieśni, słysząc, że pozostałe głosy odpadły po drodze. Wiedziała, co kto powie, jaką zrobi minę. Musiała być na każdym pogrzebie. Umierała tak po trochę, rozdrabniała się na rytualne gesty, przeszła już setki kilometrów w konduktach. Dla niej to był jeden wielki nie kończący się kondukt. Jeden wielki żałobny śpiew, wciąż te same łzy i omdlenia najbliższych. Ksiądz mógł na niej polegać jak na swoim tajnym ministrancie, skrytym mistrzu ceremonii utrzymującym w ryzach całość obrzędu, nadającym mu określony porządek. Tam w dole miotał się na rzecznym progu stary kalosz. Obły, ciemny kształt uderzał w ścianę i wracał, uderzał i wracał. W pierwszej chwili, że pstrąg, ale gdzie tam. Kalosz. Tylko to. Żadnej wzniosłości. Naciągnęła pokrowiec na żakiet i schowała do szafy. Przed nią trudne godziny do zaśnięcia. Jakoś będzie musiała zagadać samą siebie. Wysłać gdzieś wyobraźnię, na krawędź tego świata, i udawać przed sobą, że wszystko jest w porządku. Telewizor, radio, inne dostępne rzeczy. Trochę kolorowej prasy od sąsiadki. Wykroje, fryzury, ciasta. Gdzie jesteś, Sylwio – pomyślała. Usłyszała głos. Nie z telewizora czy radia. Jakby ze środka, z niej samej coś cicho wołało. Gdzie ja jestem i po co jestem, tych pytań coraz więcej. Zazwyczaj uciszała gwar wewnętrzny, kładąc ręce na głowę. Na oczy. Nieraz na uszy. Trzymać swoje ciało mocno obydwiema rękami. Żeby się nie rozleciało. Ściskać się mocno. Przycisnąć się plecami do ściany, a piersi chwycić w dłonie. Zamykać oczy, zgasić światło. Ja jestem Sylwia. Cichy głos w ciemności. W łazience kapie woda z wypranego swetra. Sylwia, Sylwia, Sylwia. W przestrzeniach mieszkania ten maleńki kawałek materii. Ruszająca się plazma. Świetlisty punkcik na jakimś wykresie istnień, czarna plamka w kąciku stołowego pokoju. Ściąga bluzkę, szarpie za ramiączka biustonosza. Skacze jak dziewczynka grająca w klasy. Na prawej nodze. Na lewej. Zsuwa spódnicę, a ta plącze się jej miedzy nogami, odkopuje ją energicznie. Uderza guzikami o ścianę. Taki suchy trzask. Jakby zapałka wystrzelona w sufit. Biegnie. Dotyka drzwi łazienki. – Berek! – Berek! Gwałtowny zwrot. Pędzi w stronę spiżarni. Zatrzymuje się na środku pokoju. Jednym ruchem wyswobadza się z majtek. Biegnie w stronę ściany. Raptowny wyskok i już stoi na rękach. Rozgrzane stopy dotykają zimną, chropowatą ścianę. Biega tak jeszcze kilka minut. Dyszy. Tempo słabnie. Widzi żylastą rękę nauczyciela wuefu, białe, sztywne włoski na brązowej skórze, lśniący, radziecki stoper. – Dawaj, Sylwia, dawaj!!! Był rekord szkoły, gminy, potem powiatu. Teraz jest to: zgaszone światło, gorący oddech, spocone plecy. Leży na dywanie. Dreszcz wytrząsnął jej białym ciałem, powiew przesunął się po firankach, a potem ścianach pokoju. Rozsypane, chaotyczne światła wytapetowały pokój na nowo. Ciągnik, maluch, potem dwa motory. Skuliła się, znalazła, zeszła do mitycznego środka, pulsowała na małej przestrzeni, zlewała się w jedno z kawałkiem dywanu. Człowiek Sylwia znikał z pola widzenia kamery. Bo widzę, że Bóg jest reżyserem, ale ma stary sprzęt i często mu się psuje. I wtedy jakiś człowiek znika z pola widzenia. Więc Sylwia, więc człowiek zwinięty w kłębek, ta niewyraźna, ciepła plama na dywanie zniknęła z pola, wykluczyła się na moment z boskiej przestrzeni, zeszła pod powierzchnię zdarzeń. Była sama w całym tego słowa. Z palcem wsuniętym w usta. Z palcem wsuniętym w wargi sromowe. Napięta, nabrzmiała, rozdygotana. O, żarliwa modlitwo samotnego ciała. Cięcie. Głos spoza kadru. W izdebce na poddaszu coś trzasnęło w podłodze. Rurami przeszedł głuchy odgłos, jakby grzmot podziemnej burzy. Czy to powrót Boga? Nie ściemniaj. Powiedz po prostu. Nieraz tak się coś wali, przesypuje jak w szklanym naczyniu, zsuwa z piętra na piętro. Tajemnica tych starych kamienic, szklanych domów w stylu art deco. Lawina zaczyna się gdzieś na dachu, koło rozgrzanego komina, a potem tańczy i przelewa się w zakamarkach strychu. Potem jakiś rumor słychać na trzecim piętrze. Wygasza się to, wycisza i już po paru sekundach melduje się na drugim. Tam szeleści i postukuje przez parę chwil. Jakieś trzaskanie drzwiami, opuszczony drobiazg, dosuwany mebel. Węgiel wypada z niesionego wiadra. I znów cisza. Jeszcze przeleci to tchnienie przez poszczególne piętra, wreszcie zadudni na parterze i na jakiś czas zapada spokój. Może taki stary poniemiecki dom po prostu oddycha, może coś w nim wzbiera, może to rodzaj kaszlu; w rzeczywistości to napór kamienistych zboczy powoduje drżenie, ferment i gorączkę. Chorobliwe pulsowanie ścian coraz bardziej ściskanych przez najbliższą materię. Napór milionów ton gliny i głazów. Trawa podchodzi pod okna. A i gałęzie coraz bliżej. – Dramatycznie zarośniemy – pomyślał. Który z nich? W jakiej postaci? Czy to ważne? Raczej nie. Popatrzył raz jeszcze w to miejsce. Spodziewał się, że wszystko wróciło do normy i nikogo jednak nie zabito puszczoną z rozmachem kominiarską kulą. Pewnie istnieje jakaś nazwa, stosowne słownictwo; ale jak nazwać to, co zobaczone na opak, niechciane... Bowiem najpierw ruszyły atomy, potem dalsze cząstki, wreszcie opiłki opuściły przyrodzone leże i powróciły w glorii swego blasku do uczniowskich doświadczeń. Zaufałem nieufnym – z radia. To było jakieś słuchowisko na mądrzejszym kanale. Jakaś znaczy radiostacja nadawała fragment prozy Jana Tulika. Oczywiście, nie mógł się skupić, nie mógł osiągnąć tego poziomu skupienia, jaki wymaga współczesna literatura. Nie rozumiał tego. Ale się podobało. Słowa jak na jakiejś paradzie, taka odświętność zdań i głos aktora jakby nie z tego świata. Przecież to ładne. Ładnie tak zaufać nieufnym. Ale co dalej? Samemu stać się nieufnym. Zanieufać... Dalej było to, że kawałki stali ruszyły, zaczęły podrygiwać, jakby chciały wrócić do wózka. Ten napełniłby się, przechylił, ruszyłby do przodu, czekając na kościstą rękę Romka. Ruszać by się poczęła ta ręka, palce zaigrałyby na tłustym tle podwórkowego asfaltu, otworzyłyby się czy. Podniosłaby się głowa. Szybko by Roman zaczął uciekać z tego przeklętego podwórka. Ale wyjaśniło się najpierw uporczywe dudnienie, spadanie obrazów ze ścian, sypanie się węgla z korytarzowych skrzyń, rozbieganie żelaznych kawałków obok ręki Romana. W prześwicie kamiennej bramy zamajaczył i pokrył wszystko cieniem, kurzem i hałasem olbrzymi walec drogowy starego typu. Po chwili znów zajaśniało w prześwicie, a dudnienie podzielone na sekwencje i klatki wypchnięto gdzieś aż po krańce ulicy, do nadrzecznego zakrętu. I wtedy Romek na dobre wybudził się ze snu. Mięso, stare mięso widział w tych minutach poza czasem, poza sobą. Dużo starego mięsa, które jakieś wielkie ręce upychały na półkach. Półki gięły się, ociekały posoką. Ten ktoś ślizgał się po tłuszczu, po mięsie, po jakimś łoju. Miał brudny fartuch, dziurę zamiast twarzy. Rządził, dzielił, ćwiartował. Był wszędzie. Ręce wisiały wzdłuż ciała i pracowały jednocześnie, jakby było wiele par tych rąk. I były wszędzie. Wciskały się, myszkowały, kroiły i układały. Zygmunt słyszał kiedyś w radiu opowiadanie fińskiego, islandzkiego pisarza. Roman raczej tego opowiadania nie słyszał. Ale mogło mu się przyśnić coś takiego. Coś takiego – myślał po przebudzeniu i zapinał guziki. Niczego nie zapiął, bo mu się rozprysły przy upadku. Coś takiego – myślał, pocierając policzki i gładząc włosy, co po chwili uznał za głupie i nie na miejscu. Butelka. Tam w rogu. Niedopite, spienione piwo. Pociągnął. Kwaśne. Ale jeszcze raz. Roman. Nieraz trzeba sobie powiedzieć Roman. Człowiek odzyskuje sens w tym wiecznym złomowaniu. Może nawet misję, poczucie misji uzyskuje, bo co by było, gdyby nie Roman. To by nas zalało starym żelastwem, kroku byś nie zrobił w tym syfie i bałaganie. Teraz Roman – pomyślał, że ładnie by brzmiało, gdyby zarejestrował w urzędzie działalność. Ale lepiej nie. Podatki. No tak. Wsunął butelkę do kieszeni. Z daleka ostatni pogłos dudnienia. Ukąsił go zapach wylewanego wyżej asfaltu. Taki postrzał w nos. Szarpnął za rączkę wózka. Po drugiej stronie ocean myśli i uczuć, albo może chociaż jezioro. Sieroniowa wpatrzona w to samo, co Zygmunt. I też jakaś odrętwiała. Drgnęła dopiero jak Romek wpadł w bramę, jak go wchłonęła ta piwniczna czeluść. Co sobie taka myśli, co czuje. A co mnie to. Na pewno wszystko przekreślone uporczywą myślą o zeszycie w kratkę leżącym pod ladą w „Kotwicy”. Co zarobię, to tam muszę, kurna, zanieść. Żeby tego chuja wreszcie przygniotło, przywaliło ten kanciasty łeb. Nie wiem, ale wszystko mi mówi, że to chyba ona pisała do gazety. Niby anonimów nie drukują. Jednakże problem ważny społecznie. „W barze przy ulicy Jeziornej jest gruby zeszyt dłużników, takich na których można liczyć, że co miesiąc oddadzą kosztem rodziny. Problem ten jest mi dobrze znany, bo prawie równowartość moich zarobków wędruje jako pijackie długi. Apelowanie do sumień pań barmanek nic nie daje, bo albo nie mają takich mężów, albo nie mają dzieci i nie rozumieją tego problemu. Wszystkie te osoby, które są winne awanturom w naszych domach, nerwicy żon i dzieci (które nie mogą spać po nocach, pogarszają się ich wyniki w szkołach) są zwyczajnymi pasożytami, żerującymi na naszych nieszczęściach. Bulwersuje mnie jeszcze sprawa pobożności tych osób, które prawie w każdą niedzielę siedzą w kościele i przystępują do spowiedzi, do komunii.” Więc, siwa głowo, co teraz, a z tej odległości nie widzę, czy drżysz na tej giętkiej szyi, czy nie. Chwila w ciemności dla siebie samej – co zobaczyła przez sitko firanki, co odcedziła z jasnego prostokąta okna, co wybrała dla siebie... Ruszże się, no dalej, do jakiejś roboty, do kręcenia się w kółko po zawilgoconym mieszkanku na parterze, do przestawiania, przecierania, przesuwania, do nasłuchiwania kroków swego pijaczka. Jak myślisz, skatuje cię dzisiaj, czy może puści płazem kłopotliwe istnienie kurwy, gestapówki, szmaty jebanej? Wszystko jest ludzkie. Wszystko jest obce nie do uwierzenia. I boleśnie bliskie, wewnętrzne, tylko moje. Pięć miliardów twarzy maleńkich, w wiecznie nawalającym fotoekspresie tego jednego mózgu. Nieludzkie za każdym razem przesuwa się o kilka centymetrów, o kilka klatek i teraz już nic nie zostało po tej stronie, wszystko doszło do końca. Same ludzkie są rzeczy, nawet te kiedyś najbardziej nieludzkie. I mówisz (uwaga, on mówi, on, który miał pozostać niemy), że trzeba pomyśleć, ustanowić jakieś nowe nieludzkie; a kto to będzie robić? Jakaś komisja czy pojedynczy artysta bytu? Zamknij się kółeczko ludzkich spraw, zamknij. Zaciskaj jak pętla na gardle wybrańca. Artysta nie może być (uwaga, powtarza, powiada z naciskiem, wraca do tematu) pierdolonym picerem, układaczem konwencjonalnych zestawów, to musi być czysta krew z czystej krwi, rozumiesz, to musi być tańczący z własnymi nerwami, neuronami jakiejś kosmicznej tajemnicy, to musi być dokładnie ten metafizyczny menel, o którym uniwersytecki pacan z wysokości swego pozłacanego taboretu z całą orzeknie stanowczością: idiota, grafoman, co za niesmak, a gdzie jego dykcja wysoka, gdzie jego Nobel w zarodku, potęga smaku, toż to skowyt, paskudztwo, że tylko zgaga w poststrukturalistycznych przełykach naszych, gazy oraz kac nieprzystojny. Taki więc musi być ów strażnik losu, pomazaniec nowego bytu pod słońcem i księżycem, zatraceniec totalny, jedyny naznaczony. Tak mu dopomóż Bóg. W podziemnym, podtrawnym państwie literatury wydeptywać małe, drobne ścieżki. Kto nimi pójdzie, kto się jeszcze zmieści? Dla kogo to robisz? Odpowiedź, że dla siebie, tylko dla siebie, już nas nie zadowala. A zadowalała jeszcze onegdaj. Zygmunt stojący w oknie, Zygmunt chwalony przez krytyków, przez Kazia furmana, Romka wozizłoma, starą Sieroniową i tak dalej. Ich pochwały dotyczyły go w najmniejszym stopniu. Przygany również. On stoi, jak stoi, inaczej nie umie. Jest jak jest. Komentarze świata więdną w zarodku. Istnieją dla samych siebie. Być muszą. Tak jak ocenianie, zliczanie, porównywanie. Zygmunt oceniony i zaszufladkowany przesuwa stopę, rozpina bluzę od piżamy, puszcza parę kropel moczu w majtki. I znowu jest nie oceniony, nie zabrany przez fale przypływu. (Jest sam w sobie, tylko dla siebie, ostaniec drobnego zwątpienia i takiegoż niepokoju). I tak do następnej sekwencji. Tak należy opisywać, tak pozostawiać w samotności, w bezradności. Pisarz nie daje gotowych recept. Nawet jeżeli wydaje mu się, że daje, to i tak nikt nie może odczytać jego pisma. Pani w aptece kręci głową, drapie się po rudej peruce. Krytycy piszą recenzje, bo trzeba z czegoś żyć, ale dalej, gdzieś przy swoim biurkach, drapią się po łysych czaszkach, kręcą głowami, jeżeli są uczciwi. O innych nie mówimy, bo ci są wytworem naszych czasów, dorabiają sobie pisaniem o nie czytanych książkach. Wbrew regułom. Wszystko się załamało. Pomyśl, jaką karierę mogłeś zrobić, gdybyś trzymał się wskazówek. Bo była na kursie taka jedna gruba. Ta to miała gadane. A trzepała jak młynek do kawy. Ciągle ktoś „proszę powtórzyć”. Na początku notował, ale wkład się rozgrzał i tusz zaczął się mazać. To już tylko słuchał. Że pisarz musi mieć wizję, a reszta sama przyjdzie, sama się dorobi. Resztę o kant dupy – mówiła. Często powtarzała, że o kant. To było bardzo sugestywne. Chciało się jej wierzyć. Wierzyło się. Gdyby zankietowano kursantów, to cycata dostałaby najwięcej plusów. Ciekawe przykłady dawała z literatury starej i nowej, polskiej i zagranicznej. Taki jeden z drugim miał wizje, ale wcześniej umierał, bo miał też gruźlicę. I że dzieła nieśmiertelne zostawiał. A więc wizje zostały i teraz iskrzą, przeskakują z jednej głowy do drugiej. Że ludzie się przy tym grzeją czy zapalają. O zapalenie to i mi chodzi. Żeby coś sobie czytać i nagle odpływać. Takie sztuczki robić, takim się dać uwodzić. Wszyscy dali się uwieść grubej i na koniec dostała najwięcej kwiatów. Zygmunt miał problemy z zaliczeniem, bo ciągle coś jej nie grało. – Z point to ma pan u mnie zero – mówiła. Wreszcie dopiął swego. Kolega po dwóch tomikach powiedział, że miał to samo. Wreszcie któregoś dnia zrozumiał, że ona czuła jest na sceny miłosne, że jak wprowadzi jakieś amory, karesy, to ma zaliczenie jak w banku. Trafił w dziesiątkę. Zygmunt napocił się przy tym, ale coś wreszcie wystękał, tyle że przesadził. Seks mu odrzuciła, ofuknęła za dosłowność, więc w następnej próbie podkreślił bardziej pieszczotę dusz niźli dup, i było po wszystkim. – Do pisarstwa droga daleka – to było na czerwono – ale postęp widoczny. Musisz wiedzieć, czego chcesz od swego bohatera. Musisz mu bardziej zaufać. – Proszę pozdrowić Andrzeja Falkiewicza – powiedział – Jemu to zawdzięczam. – Nie rozumiem. – Kiedyś pani zrozumie. – Nie cierpię słowa „kiedyś”. Pisarz musi takich unikać. – Niczego się nie boję, żadnego słowa, żadnej myśli. – To szalenie niebezpieczne, żyjemy w kraju surowej gramatyki, w kraju scementowanych wartości. – Marzę o tym, żeby ten cement wysadzić razem z unieruchomionymi w nim stopami i duszami. – Eeee... Weź ten papier i wyjdź z dusznej woni goździków. Rzęsiste brawa i okrzyki, garnitury i suknie. To wszystko napuchło od oficjalności i nic już nie mówi o człowieku. Gdzie się podziali wielcy pisarze? Dlaczego któryś nie wyskoczy z garnituru i nie wrzaśnie „spierdalajcie kurwy do domu. Pisać, pisać!” Pan z siwą brodą ostrzegał przed ostracyzmem, skatologią i stachurowaniem. – Zaczynamy pisarską przygodę i nie wiemy, dokąd nas zaprowadzi – mówił. – Uważajcie, co robicie, jak zaczynacie, bo w tym jest zarodek waszego końca. Nie przesadzajcie, nie szalejcie, to tylko pisanie, zestaw reguł. Fabuła, konstrukcja i te rzeczy, proszę mi tylko bez żadnej praktyki duchowej... Byli tacy, to się przejechali. Godzina dziennie i chowamy zeszyt głęboko. Przystępujemy, proszę państwa, do normalnego, zdrowego życia pośród normalnych, zdrowych ludzi. Zrozumiano!? – rzucał groźnie i ostrzegawczo. Tu głośny śmiech, bo wydawało im się, że żartuje, ironizuje, bawi się z nimi w aluzyjne dykteryjki, on, wielbiciel Stachury, a tu takie słowa. Kaszczyk wypchnął nagle swoją wielką dupę, ciągnąc coś na śmietnik. Poniemiecka sofa? Kaszczyk dostał pozwolenie na przerobienie magazynu na mieszkanie. I zaczął od wycięcia jabłonki i czereśni. Były takie dwie zjawy świetliste nad naszym czarnym podwórkiem, nad naszą studnią, to wziął i wyciął. Inwektywy się cisną, ale i zalecenia z kursu się przypominają. Poprawię. Klątwy cisną się na usta, lecz i zalecenia przypominają się. Tenże Kaszczyk, bigbitowiec, wypchnął sofę na środek i odpoczywał. Potem stękając i szarpiąc, takimi jakby pchnięciami dowlókł się wreszcie ze swoim rupieciem do śmietnika i osadził, oparł o pojemniki burożółtą sofę. Potem stosunki poprawiły się. Szybko wybaczono mu to zgilotynowanie dwóch panien świetlistych. Przyszedł i taki moment, że zapukał do drzwi Zygmunta z prośbą o tekst dla ich zespołu. Istniał wtedy przy kopalni surowców skalnych postfolkowy zespół „Ventura”. Zygmunt się musiał jakoś nagiąć, przystosować do zaproponowanych konwencji. Właściwie mógł odmówić. Długo grymasili. To nie, tamto nie. Największą furorę zrobiła piosenka o kobietach. To było grane na wszystkich imprezach i tylko nazwę miasta zmieniali w tekście. Jak to szło? Kobiety w wiśniowych škodach na szosach okolic Dzierżoniowa. Kobiety w wiśniowych škodach czy wy wiecie, o czym jest mowa? Kobiety w wiśniowych škodach na szosach okolic Dzierżoniowa. Kobiety w wiśniowych škodach czy wy wiecie, o czym jest mowa? I tak coś z dziesięć razy. To był szał. Wprawdzie nikt nie krzyczał „autor, autor”, ale naprawdę niewiele brakowało. To był największy sukces literacki Zygmunta. No, jeszcze powieść pisana w sezonie grzewczym. Ukończył kurs palacza co i załapał się na pomocnika do kotłowni osiedla „Jagiellonia”. Pisał po kawałeczku między jednym a drugim podłożeniem. Szkoda, że w ostatnim dniu roboty, kiedy właściwie rzecz była skończona, związał zeszyt gumką i wrzucił do pieca. Więc ten tam w dole lubieżnik bigbitowy, sprowadzający małe dziewczynki do dyskretnej piwniczki i pokazujący im swoje stalagmity oraz inne minerały, całą kolekcję miał, albowiem uwielbiał chodzić po Sudetach z młotkiem w ręce. Nie gardził też Przedgórzem Sudeckim. Są tacy czciciele kamieni, którzy twierdzą, iż to właśnie Przedgórze jest ich mekką i eldoradem, zaś same Sudety tak naprawdę zostają daleko w tyle za plecami. Dwa punkciki na skarpie. Oddalają się i przybliżają. Między nimi krąży piesek, z tej odległości przypominający igłę zszywającą przestrzeń między chłopczykiem a tym drugim punktem. Dziewczynka w czerwonym płaszczyku. Chłopczyk w niebieskim. I ten czysty śpiew dziewczynki o poranku. Jest kwiecień, z trudem wykluwają się jakieś tam pączki, bo śnieg w górach leży, ale trawka już jest. Jeżdżą na dupach po tej świeżej darni. I nagle odkrywają gniazdo ślimaków. Oderwał się kawałek ziemi i widać tam w roku ruszające się mięso. Rzucają się tymi ślimakami. Wyścigują. Spuszczają ślimaki w dół po ślizgawce. I który wygra, który. Mój jest bardziej pęknięty. Dziewczynka śpiewa. I to jest, jak już mówiłem, niby drżenie najcichszej struny świata, głos poniżonych, pomniejszonych, wyproszonych z sali balowej, głos tej małości, tej cichości istnienia, tych braci mniejszych. No, w każdym razie Zygmunt płacze. Chłopak charczy. Udaje potwora widzianego we wczoraj oglądanym serialu. Ale dziewczynka się nie boi. Chichocze i pomyka. Lecą, kapią, kotłują się w parnej przestrzeni werandy, ocierając o jakieś suszące się majtki. Dużo majtek, podkoszulek, staników, szortów, skarpetek. Uderzają o papier, rozciera je ręką, drugą kartką przydusza, ale nic to nie daje, wychodzą na jaw; prześwitując przez pergaminową skórę papieru. Żeby tylko ktoś teraz nie wszedł. Dwa punkty ślizgają się, rozjeżdżają. Zaczął padać deszcz, jednak matka nie woła, to się chlapią w błocie, wyciągając z rozmytego zbocza białe kamyki. Cichną teraz, poważnieją – jak dwa posągi na deszczu. Posążki wiecznego dzieciństwa, triumfującej siły. Nie dziwią się światu, biorą go za dobrą monetę, próbując w ustach. W ogóle wszystko pchają do ust, pakują sobie tam wspaniałość i rozmach istnienia, różne formy i foremki, złamaną łyżkę, zardzewiałą sprężynkę od leżaka. Pełzają po stromym, zrytym ojcowskim szpadlem, zboczu, kurczowo trzymając się siatki. Są tam, są, kurczątka, i niczego się nie boją, nie wstydzą, nie brzydzą, nie nienawidzą. Powietrze, światło, woda i błoto są na swoim miejscu, są w najlepszym wydaniu, dokładnie pasują, wybornie smakują. Mamuś, mama, tatuś, tata, cip, cip, taś, taś – myśli Zygmunt. Pieski i ich rodzaje. Nieraz zagląda taki jeden do naszej bramy. Zdarzy się i heros, psi bohater, przebiegnie kilka metrów korytarza i wpadnie w to trumienne podwórze. Zdziwi się, że jaśniej. Głowę uniesie. Bo jak tu kiedyś był, lizał plamki zostawione na bruku przez sukę z trzeciego pietra, to ciemniej było. Nie wie, że drzewa ścięto. I niby jaśniej teraz, ale tak naprawdę ciemniej, w duszach starych ludzi uczepionych firan i poduszek na parapetach. Mieli pociechę z tych drzew kwitnących na skarpie, jakieś poczucie współuczestniczenia w misterium kwitnienia. A teraz głucho, pusto, grobowo i markotnie. Tylko uwiąd pozostał. Najciekawsi są psi akrobaci, a więc nie ci, co dołem, bramą, korytarzem, ale górą, zboczem, skarpą, dachami. Jest długi murek z obłupionymi dachówkami. I oni cichutko na paluszkach do suki. Nieraz któryś nie trafi, źle obliczy lot czy wspinaczkę, pośliźnie się po deszczu. Trzeba takiego na rękach z naszego tarasu wynosić, bo już wyjścia nie ma. Jak w potrzasku. Cała galeria postaci przewija się w czas cieczki. Chudy, wysmukły, seksualnie metodyczny „angielczyk” – jak go Zygmunt nazywa. Albo pękaty kudłacz o zawsze spienionej gębie, zazdrośnik, pieniacz i złośnik. Temu zaloty nie wychodzą, wiecznie pogniewany na cały świat i matkę naturę. I wyżywa się, widziałem, na współtowarzyszach swoich, jakiś taki seks pokątny, zastępczy. Do suki karkołomne wiodą ścieżki, pod różnym kątem nachylone dachy, połamane dachówki, niepewna papa na komórce, coś w rodzaju schodków czy drabiny, więc odbywa się naturalna selekcja, ale to nie znaczy, że potem rodzą się jakieś wybitne okazy. Z tego co widzę – myśli Zygmunt – zwykła psia hołota, nic takiego. Dzieci noszą potem maleństwa, wyciągają nagle z zakamarków ubrania, przysypują trawą, odkopują, całują, przytulają, uczą warczeć i szczekać. Aza biega wokół jak wściekła i raz po raz domaga się widzenia z potomstwem, chcąc się upewnić, czy jeszcze dycha ten najmniejszy, łaciaty, z dziwnie krzywym jednym uchem. „Matki mojej maszyna pode mną się zaczyna.” Oparł ręce o zapadający się paździerzowy blat i nasłuchiwał, jak ślepiec, skórą rąk. Wybuchało mu pod palcami ostatnie półwiecze. Maszyna przechodziła z rąk do rąk. Około 1953 roku trafiła pod nasz dach. Ojciec potrafił się wściekać i wymachiwać wielkimi, podobno węgierskimi, nożycami, stąd te zrastające się blizny, drobne wypukłości pod opuszkami. Kwadratowe plamki farby olejnej, wyskrobywane ślady malowania z zamierzchłych czasów, kto jeszcze wtedy rozgrzewał tu atmosferę, pod kim skrzypiały tutejsze podłogi, kto krzyczał i awanturował się, kto nas bił, poniżał i tak dalej. A teraz gnije od ściany do ściany, zawieszony jak żyrandol, rytualne truchło tego plemienia, tej rodziny, karmione i pojone, obrzynane i obłamywane po kawałku. Znika. Twarz znikła, ręce, przyzwyczajenia, półsłówka, miny, gesty, pierdnięcia, bielizna w nieładzie, gdzie to wszystko jest, jakie zapycha dziury, w jakim magazynie czeka na swoją kolej, na rewindykację, nową interpretację, kolejne zaistnienie. W prawnuku se zaistniejesz albo jeszcze dalej, tata – mruczał Zygmunt – już ci ścielą gniazdko, już kawalery tu chodzą, ale żaden na razie niezdatny, niepodobny do dziadka albo geny schorzałe, spartaczone; ale o mamie miało być i zaczynało się jakoś tak „matki mojej maszyna pode mną się zaczyna”. Bo uzmysłowiłem (uzmysłowił) sobie zespolenie maszyn, spiętrzenie się i pokrycie. To, co pod łokciami miał, ten stolik jako ozdoba werandy, to maszyna do szycia główką w dół, a wtedy jak wiadomo maleńki stolik się robi, tylko trzeba uważać, żeby nie wpaść do środka, jeżeli zawiasy są słabe. No i kilka lat temu tam sobie pisywał, maszynę rozkładał, zanim ten komputer od Sołtyszczaków kupił. Kładł swoją maszynę do pisania na maszynie do szycia matki. Próbował kiedyś w dzień pochmurny i nudny zejść w krainę dzieciństwa, klęknął i zbierał śruby, przykręcał, oliwił i wreszcie puścił w ruch. Ale gdzie tam. Coś się popsuło w środku. Mógł sobie tylko wyobrażać, jak terkocze i sapie, jak wesołym kółkiem popycha naprzód minuty wieczoru. Nieraz tak na dwie ręce. Ojciec terkotał swoją, ona swoją. On rzeczy główne, ona dodatki. On marynarki, ona spodnie. Grały i śpiewały, a Zygmunt węgiel nosił i dokładał do pieca. Pod sam sufit, z misternych kafli, biały jak śnieg, z paszczą piekarnika. Tam stawiali sagan, żeby zawsze była ciepła woda. Terkotało, sapało, szumiało, a w piecu strzelało. Połóż ręce na starej maszynie do szycia, a może coś jeszcze usłyszysz. Połóż ręce na granitowej płycie, na pogrubionych literkach z blachy, może coś jeszcze usłyszysz. Pode mną zaczyna się ruch, nawołują się obrazy, ręka spociła się na brudnym paździerzu. W każdym domu jest takie miejsce, stary rupieć, obrazek na ścianie, nie zamalowany kawałek podłogi. Tam stań i zamknij oczy. Opowiadaj. Tylko nie zapomnij włączyć dyktafonu. Była ulica w blasku i rozgruchu. Ojciec i matka ściągali z wozu zszabrowane gdzieś meble. Ludzie krzyczeli, dzieci płakały, meble z hukiem opadały na bruk, na chodniki. Furmani usiłowali wyplątać się z tego rozgardiaszu, przez co ten jeszcze się powiększał. Zygmunt patrzył na to wszystko z góry i zastanawiał się, czy warto. Z magazynu używanych dusz raz po raz wyrywano kogoś bez pytania, ale jego czas jeszcze nie nadszedł. Czuł i rozumiał wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego ruchomego bąbla powietrznego, jego słoika swobodnie wędrującego po całym magazynie. Używane dusze były jeszcze raz napełniane pneumą. Regeneracją zajmował się niepozorny osobnik podobny do Żyda Wajdenfelda, który miał w Nowej Rudzie pierwszą po wojnie taksówkę. Siedział na szewskim zydlu i dmuchał, trzymając w ręku coś w rodzaju pompki. Czuło się zresztą i takie panowało przeświadczenie, że czyni to z wyższego poruczenia, że i on jest ledwie refleksem nieznanej potęgi. Takim sobie wykonawcą postulatów mistycznych. Ale bardzo pracowicie pędził ten swój żywot w kącie, bardzo energicznie. Wydawało się nawet, że chwilami dodaje coś od siebie, że dzięki niemu do tej czy owej mydlanej bańki wpada szczególny blask, połysk, lekkość i natchnienie. Jedne trzymał w ręce krótko, po czym szybko od siebie odpychał, inne pieścił i ugniatał, jakby się z nimi rozstać nie mógł. A były takie, w które wpatrywał się jak urzeczony, odkładał pompkę i dmuchał ustami. Drzwi otwierały się z sykiem i następna grupa kolorowych baloników wypadała na zewnątrz w poszukiwaniu przypisanych ciał. Rodzili się, umierali, trwali w półśnie, w półżyciu, a Zygmunt wciąż czekał na znak, na swój znak. Miało to być szczęknięcie wielkich krawieckich nożyc. Żona weszła na werandę i stała z minutę, zanim zdał sobie sprawę i się szarpnął. Proszę nie zmieniać. Chciałbym pozostawić język w dzikości, w nieokrzesaniu, a pieprzyć te wszystkie kursy pisarskie i słowniki polskiej poprawności. Się szarpnął. Bo to było takie nagłe, gwałtowne i odsłaniające głęboką przepaść miedzy małżonkami. Przepaść pisarską. Albowiem pisarz, mimo pozorów dogadywania się ze światem, od początku kopie pod sobą dołek, wygrzebuje przepaść starą łyżką wzięta z piaskownicy dzieciństwa. I niestety na pierwszy ogień idzie małżonka jego. To jest ta pierwsza i najstraszniejsza ofiara przepaści między nim a światem. Kobieta bierze stronę świata i jakże inaczej, a tym samym pozostawia męża na wąskiej, samotnej ścieżce po drugiej stronie otchłani. Wyszła. Co się w niej działo, jaki smutek przelewał się w wewnętrznych butelkach na wewnętrznych półkach, tego nie wiem. Wyszła i koniec. Jeżeli w tamtym pokoju jest jakieś świadome oko w powietrzu, ono będzie rejestrować, kontynuować. My zostajemy na werandzie i wyswobodzimy się zaraz z kanciastych objęć maszyny do szycia. Żyjemy dalej. Mijają minuty kwietniowego wieczoru, mierzwi się horyzont stadkami mętnych chmur, już polewa na stronie, u nas jeszcze sucho. Ulewa idzie zakosami. Cichnie ten cyrk dźwięków, zgłuszony płaszczem kwietniowej kapaniny. Ale to trwa tylko chwilę. Jakby ktoś zorientował się, że ta groza nie ma znaczenia i rozmachu, i dalej można trwonić istnienie – pobrzękiwać, porykiwać, stukotać. Na cienkich strunach, na niewidocznych żyłkach smykiem komina sterczącego nad szkołą. Na grubych strunach, niby baranich kiszkach, zgrubiałymi palcami włóczęgi pytającego czy nie ma jakiejś roboty. Więc huknęły samochody, rozwrzeszczała się znów dzieciarnia tylko kaptury rzuciwszy na głowy, ptaki wylazły z dziur, dziupli, zakamarków i dalej trylować i trelić, jakby ktoś się wstrzeliwał niewidzialna, mistyczną wiertarką w istotę rzeczy, w sedno zagadnienia o kruchej nazwie „wiosna”, w jądro rozkwitającego na śmietniku krokusa. Tak trwało. I zdaje się, że więcej zrobić nie można. Przykleić się do tych kolorowych rupieci, do tych odpustowych koralików i nic poza tym. Nie podnosić głowy, nie nadymać się w ważności swojej, bo już ta podważność prawdziwsza się wydaje i jedynie pewna. Tak trwać. Jak psie gówno na łopacie pracownika interwencyjnego, jak trawka we włazie burzowej studzienki, jak zgięta szprycha w rowerze opartym o mur; kierownica zapada się w miękkim zagrzybionym tynku i sinozielone ślady zostają na palcach, spodniach i bluzie cyklisty. Kobiety w škodach kawa z mlekiem na szosach okolic Nowej Rudy. Chodzę i pytam, czy przejdzie wam z wiekiem zamiłowanie do obłudy... Kobiety w škodach kawa z mlekiem na szosach okolic Nowej Rudy. Chodzę i pytam, czy przejdzie wam z wiekiem zamiłowanie do obłudy... Nareszcie trochę wolnego czasu. Piszesz, że nie możesz. Ja też. Tu wszyscy wokół. Niemoc pospolita i dalej postępująca. Nie można albo to jest niemożliwe. To są już szczyty. Z heroizmem graniczy znalezienie pięciu minut dla siebie, dla tej kartki. A jest na to sposób, jest. Lepiej głośno nie mówić. No to tak między nami. Pierdolnąć tym wszystkim. Tak ja ten kolega z kursu. Po dwóch tomikach. Nie, to nie brzmi jak „po dwóch zawałach”. Bo widzę, że coś ci się w oczach czai. Jest niebezpieczne, no pewnie, że jest. Ale masz w zamian ten totalny kluz, permanentne kładzenie lachy. Tylko kartki ze świata wysyłasz za pieniądze wygrane od marynarzy w jakiejś tawernie (tu nazwa geograficzna). I może nie masz kapci w dokładnie wymierzonym punkcie przy szafie, ale masz. Stop. Co on ma, to jego. Co taki ma, to też takiego sprawa. Tu nie ma co biadolić, tylko trzeba się jak najszybciej spakować, wyjść, klucz rzucić za siebie i iść, nasiąkając światem w pierwszej osobie. No pewnie, że po latach ten czy inny będzie się pytał, jakiego to gościa mieliśmy, kim był ten dziwny nieznajomy albo czy komuś mówi nazwisko Bruno. Kolego publicysto z poczytnego tygodnika, wiem, że nie trawi cię ból istnienia i nie wiesz, co to siedmioosobowa rodzina przy bezrobotnym ojcu i matce na zasiłku, ale bardzo cię proszę, zostaw naszą awangardę w spokoju i nie przezywaj nas od kaskaderów, bo nikogo nie zastępujemy, a tylko i wyłącznie gramy siebie w epizodycznych rolach tego popieprzonego spektaklu. Więc Bruno to nie nazwisko. A nazwisko to nie wszystko. Jesteś starym piernikiem? To szykuj się, dostaniesz Nike. Takie grepsy krążyły po sali na zajęciach z niejakim Pociechą. Wiało nudą od tego teatru, o którym mówił. Yonesco się w grobie przewracał. Nie miał chłop daru, a przeżyć jakoś trzeba było, więc te wierszyki po sali, co przytoczyłem. I ten po dwóch tomikach Benon już wtedy znaczne odchyły wykazywał. Ale chyba nie muszę zaznaczać, że kocham takich ludzi po stokroć i zawsze. I powiem ci jeszcze kolego z czasopisma poczytnego, że to sól ziemi jest i pieprz tej kultury i chociaż nigdy o takim jednym z drugim nie napiszesz, bo od centrali medialno-wydawniczej pozwolenia nie dostaniesz, to wiedz i pamiętaj, że to też literatura polska, ta za kulisami, w ukrytej kamerze. Po dwóch tomikach rodziny nie założył, wolność swą hodował uporczywie i konsekwentnie; i teraz Zygmunt Pieczara odwraca się od okna, sadowi się w fotelu i czyta, niepokojąca szczelina w dachu werandy, trzeba o niej będzie pomyśleć, kolejny znak życia od kolegi wolnego, kolegi intensywnego, który do swego boga pastewnego dąży. Amen. Tak naprawdę czytał to już wcześniej raz i drugi, a dzisiaj to któryś z kolei. I jak jeszcze raz przeczyta, to będzie umiał na pamięć. Tyle jego wolności. Bo on już w te kapcie włożony na stałe. On zabetonowany, w rodzinny grobowiec wsadzony i pogrzebany. Tylko kanały w pilocie zmienia, a jak go dręczy tęsknota i ból nienazwany, to od ściany do ściany, od ściany do ściany i wreszcie na werandzie kończy. Przy maszynie do szycia. Przy trupie matki swojej. Przy wspomnieniach. Przy oknie. Za firanką. „Gnam już piąty tydzień. I gnam bez opamiętania. Obłędnie i żarłocznie. Delikatnie i wściekle. To wszystko istnieje, niemożliwe, pachnące. Istnieje inna droga. Jakaś alternatywa. Bardziej ptaki niż ludzie. Obecność jakiegoś Boga. Przeczucie miłości. Wielka przestrzeń w Orcha. Siłowanie się na rękę z marynarzami w Munglu. Przedzieranie się na wielbłądzie przez Pustynięe Thor. Wędrówka przez dżunglę w Bangladeszu z trzema miejscowymi z maczetą i nożem, spotkanie tygrysa i kobry, świątynie w (nieczytelne) w środkowych Indiach. Ale ja ciągle głodny. Przychodzą do mnie słowa, których nie pojmuję, ale czuję jak rosnę w mojej skórze, kiedy strugam kij na drogę. Jestem tu szczęśliwy jak bardzo samotny żagiel. I nie ma powrotu z tej Drogi, co to ją wymyśliłem sobie. Ściskam i pozdrawiam. Benek.” Huknęło tam w dole, zgrzytnęło, posypało się szkło z jakiejś serwantki. Znowu coś taszczył, rozbijał, kopał, łamał i za pojemniki wrzucał. Jutro z rana zabiorą. Za każdym razem buchało na podwórko tymi jego tam-tamami, rykiem stu decybeli. Bo z takiego sprzętu sławny był na całą okolicę drobny, pryszczaty Wiesław Kaszczyk, bigbitowiec. Dziewczynki, minerały i mocne uderzenie. Trzy pasje podstawowe. Pochodnych nie będę wymieniał – pomyślał Zygmunt. I jeszcze przytoczył motto życiowe Wiesława: „Stały rytm musi być”. I myślał sobie Zygmunt, że to jakaś choroba jest z tym stałym rytmem, podkręcaniem radia na całego, ze stałą obecnością dźwięków w powietrzu. Ten biedny Wiesiek wyglądał na uzależnionego od lejącego się z głośników miazgowatego natłoku bodźców. Gdyby mu tak znienacka wyłączyć ustrojstwo, to chyba by zawału dostał, zatkałoby go, powietrza by nie mógł złapać. Już zamiatał po sobie podwórko. Chyba uporał się ze wszystkimi starymi meblami. Nucił pod nosem. Rozejrzał się na boki i zaczął głośniej śpiewać, bo nikogo nie było. Firanki się nie liczyły. I tak wiadomo, że ktoś za firanką jest. Ale tak zapatrzony we własne bebechy, że mało co z zewnątrz rejestruje. Stoi przy oknie i zwija się do środka. Tak bym to ujął. Kobiety w śliwkowych škodach na szosach okolic Ząbkowic, kobiety w cielistych bodach, skąd bierze się ten zapach krowi? Kobiety w śliwkowych škodach na szosach okolic Ząbkowic, kobiety w cielistych bodach, skąd bierze się ten zapach krowi? Jak to skąd? Z Indii – pomyślał, będąc pod wrażeniem przeczytanej kartki od Benka. Święte krowy. Święty ich zapach. Dwa znaczki o łącznym nominale dziesięć zero. Może dziesięć rupii. W falach Gangesu odór trupi. Intricate shawl weaving. Na znaczku leopard cat. Na drugim też cat. I pani z panem łapią się za rączki, takie drewniane, i posuwają zgodnym rytmem. Pani ma bransoletki i kropkę na czole. Pan ma sweterek. I z jednej strony wchodzą nitki, a z drugiej wychodzą barwy narodowe. I jakiś ojciec stoi obok, naprawia synkowi rower. Uliczny warsztat tkacki i ten czarniawy facet rozglądający się za kluczami. Chyba mu skubnęli, jak się do zdjęcia odwracał. W każdym razie głupio wyszło. Piękna kartka. Taka prawdziwa. Żaden folklor turystyczny. Widać, że z serca. I ja tam Benka widzę, w tym tłumie, przedziera się i kosturem wymachuje. Osiołka trafił i jakiś stary dziad w turbanie „chcesz w dziób” krzyczy, ale kto by go tam rozumiał. Nawija dalej i krytykuje kulturę europejską oraz jej wysłannika w osobie Benona, który idzie dalej, teraz trochę zażenowany, bo wie, że facet daje z siebie wszystko w tych orientalnych okrzykach, przy których „żeby ci jaja urwało i bogini Kali je zjadła na surowo” to najdelikatniejsze. Ale jak to mówią, chłop strzela, baba ciążę nosi, Zygmunt widzi, że to kurde nie przelewki, Benek dalej tego cierpieć nie będzie i przyleje zaraz strzykowi przez łeb. Nie będzie derwisz jeden konfliktu kultur bezkarnie inicjować. Stop. Wołają Zygmunta, kran cieknie, trzeba przykręcić. Wizja umyka spod czaszki, odlatuje na południe. Idź sobie, Benku, idź dalej, na tych zasrańców nie oglądaj się, co w Polsce zostali, zasnęli (patrz „O śpiących rycerzach w Tatrach”) i za nic już mają ideały żywej poezji, życiopisanie na własnej skórze dziergane. Ty im nawet kartek nie wysyłaj. Dla ciebie niesmak, dla nich niepokój. Potem im wszystko z rąk leci. Żebyś ty widział, jak on ten kran dokręcał. I nawet gdybym tu wstawił Izydora K., nie obeszłoby to nikogo. Dlaczego właściwie czytamy, czego szukamy w książkach? Wstawię więc na chwilę chudą, kościstą Gabrielę Gwóźdź, znalezioną na tyłach świata, na ostatniej stronie wypożyczonej książki. Bo nieraz piszą na marginesach, czy się podoba albo rysują narządy płciowe w stanie bolesnego zwarcia, szczególnie na lekturach szkolnych, a tym razem skromnie ołówkiem „Gabriela Gwóźdź”. Jeżeli dobrze się przypatrzyć, to jednak Gabriela Grodoń. Potem poprawione i wzmocnione długopisowym „G.G”. Sfatygowany egzemplarz „Stu lat samotności”, podklejony pasami surowego, szarego papieru. Gabriele Wohmann Decyzja. Boris Vian Jesień w Pekinie. Wasilij Szukszyn Tam w dali. I pośród tego Gabriela Grodoń na ruinach książki, zdmuchnięta jak Macondo, zwinięta w kłębuszek porwany wichrem czasu. Gdzie cię rzuciło dziewczyno kobieto i czy twoja obecność potrzebna była światu, kogo uszczęśliwiłaś, kogo zniszczyłaś, w jakim zakątku leży, parując, twe ścierwo. I tak chciałem pytać w nieskończoność, ale w tym miejscu kończy się literatura, a zaczyna wielka pustka, dziura w kalkulacjach świata, zwana ostatnio budżetową. Dotyczy to sytuacji, gdy kruszą się instancje, a paradygmaty wymieniają naklejkami ze skrzyń zawierających tanią, importowaną marmoladę w wielu smakach i gatunkach. Ale zwykły człowiek nie musi o tym wiedzieć. I nic nie wie o toczonych nad głową rozgrywkach, potężnych grach, i mówi cichym głosem „my name Gabriela”, spędzając miliony bilionów sekund przed telewizorem. Nie wiem, po co to mówię. Czyż nie powinno być inaczej? Czy pisarz nie jest od dawania nadziei, rozsiewania białego światła ewentualnie żółtych kwiatów, patrz Czesław Miłosz. „Fajniejsza forma matki”. Co znowu za bzdury – myśli Gabriela, wpatrzona w monitor komputera. Tak reklamowany program żywcem tłumaczący jakieś kawałki z angielskiego, był niezmordowany w produkcji humbugów. Nie można tłumaczyć wszystkiego seksualnością, wirem świata wchłanianym z szumem przez moje wilgotne, wiecznie głodne krocze. Zawsze przy nadziei, otwarta na niespodzianki losu, razy i klątwy dwutygodniowego kochanka. Jest we mnie jakaś siła, która to z kolei?, każąca cywilizować każdego napotkanego dzikusa, każąca robić z niego mojego mężczyznę. Ta wielka macica, myślące jajo. Wysiadywane we mnie przez demona, pana świata, a raczej panią, siła odwracająca mnie w łóżku i każąca mówić drugimi ustami, przyjmować nasienie prosto do gardła. Jak to się wszystko ma do ustalonego porządku świata, do Boga i do kościoła, do rygorów racjonalizmu, do głębokiego wstydu a jednocześnie radości i dzikiego entuzjazmu, gdy wleczesz mnie po dywanie i pieścisz stopami piersi, gdy depczesz mnie rytmicznie i wgryzasz się w początek galaktyki, spijając śluz spływający po ścianach jaskini. Czego się spodziewasz na końcu, co chcesz wreszcie ujrzeć i usłyszeć, znasz każdy mój jęk, krzyk, pisk i namacałeś palcami chyba już ze sto razy to wielkie zdziwienie zalęgające się w rysach zaraz po wszystkim. I myślę, że chodzi ci o zapach, bo kiedy cała wypłynę na twoje włosy i nos, na kolana i stopy, ścieknę do ostatniej kropli, na moment ujawnia się ten zapach początku, zapach siarki i ognia, zapach rozżarzonego metalu nie znanego od tysięcy lat, bo się dawno wyczerpał. Ale został w kobietach i jego odrobiny nieraz fruwają w powietrzu jak opiłki magnezu, przyciągając do siebie jakieś samotne dusze. Którym się zdawało, że są skazane na trwanie w pojedynkę. I co teraz powiesz o tym wszystkim mądrego zabrudzona palcami książko z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Nowej Rudzie, co powiesz literaturo obliczona na tanią satysfakcję, czyż nie zadziwiającym zjawiskiem jest człowiek? O, kurde – jęknęła Gabriela, kiedy przez przypadek kliknęła na tajemniczą ikonę umieszczoną w kącie pulpitu i spłynęła na ekran kaskada ciał, poszatkowana golizna, fragmenty kobiecych korpusów, ale tylko pośladki i krocza, w kilkuset ujęciach i pozycjach, wielkościach i odcieniach barw skóry. Mistyczne mięso chłopięcych uniesień, kielichy zbawienia, wysoko uniesione miednice, wcale niezła kolekcja w intymnym pliku jej dojrzewającego syna. I wtedy z matki znowu bierze się dziewczyna, powstaje z jej zmęczonych kości i nadwątlonych arterii, z pulsującej na nowo krwi. Bo oblał ją rumieniec, przeszył jakiś dreszcz ni to wstrętu, ni zachwytu i zrozumiała, że właściwie przestała być dla niego matką, matką w dawnym pojęciu, bo jakieś fragmenty jej ciała wirują teraz w zakamarkach jego jaźni, jej pot i zapach perfum, jej bielizna rozwieszona na sznurach werandy. Zerwała się i potrąciwszy krzesło, pobiegła w stronę werandy, z bijącym sercem, z jakimś szumem w głowie. Dopadła szczękliwej klamki i szarpiąc się bezładnie, widziała przez szybę, że tam nic się nie dzieje, że między wiszącymi biustonoszami i majtkami panuje spokój. Zamarła na moment. Ubzdurała sobie to wszystko? Potem znowu ruszyła do ataku w imię ładu i porządku, słuszności ideałów wpajanych od dzieciństwa. Te wszystkie niejasne stany, te odgłosy z brzucha, ślady sekretnych wydzielin na białej materii, z tym wszystkim trzeba walczyć, zagłuszać i ona weźmie chłopaka za mordę. Z tym postanowieniem i stertą suchej bielizny przyciskaną brodą do piersi wróciła do pokoju. Znów bezwiednie siadła przed komputerem, gdzie rozszalały żywioł rozłożonych nóg mrugał, migał i ciągnął się nieskończonym tabunem. Niezły harem sobie tu zgromadził. Jorg Steinner Praca karna Nóżdla uczciwego znalazcy. Rolf Schneider Śmierć Nibelunga. Öe Kenzaburo Sprawa osobista. Zygmunt Pieczara korzystał z werandy i pisał tam następną powieść, którą wkrótce wepchnie w gardło rozżarzonego pieca. Ale ta kotłowanina myśli w zatłuszczonym zeszycie miała jakąś rację bytu. Czynili tak od tysięcy lat rozmaici szaleńcy i to ugruntowywało racjonalną stronę świata, umacniając ją w przekonaniu, że jest jedyna i jedynie prawdziwa, że właściwie reprezentuje już cały świat. Zygmunt wpisywał się w pewną kategorię ludzi, w ezoteryczną tradycję świętego bełkotu i musiał to czynić po kres żywota, bo chyba tak jest, że z tym się człowiek rodzi, z tą plamą na psyche, ze skazą któregoś z chromosomów. To nic, że był tylko po technikum mechanicznym i nie ukończonym kursie pisarskim w Krakowie, ale miał w sobie tę moc, o którą nam tutaj chodzi. I ta moc nam usta zatyka, nie pozwalając na zwykłe bajanie. Ale bajać potrafimy. Koniecznie chcieli się dowiedzieć. Były telefony, ostra klikanina przy komputerze. Odpisz temu, odpisz tamtemu. Jak to właściwie było. Za każdym razem zmieniał to i owo. Nie lubił się powtarzać. Tu coś dodał, tam coś ujął. Zależy z kim rozmawiał, z kim klikał. Wiedział, jak dotrzeć, jakimi słowami, a co trafia w pustkę. A chcieli wiedzieć, czy to Zygmunta Pieczarę poruszyło, czy poczuł się obrażony, co się w ogóle z nim dzieje w dniach opublikowania tego tekstu. Cała literacka Polska południowa stanęła na nogi. Kolega z kursu (po jednym tomiku) wymierzył potężny policzek. I czekał na efekt. W końcu jego nazwisko miało być na ustach wszystkich. W redakcji zina wrzało. Załoga podzieliła się na dwa obozy. Jedni uważali tekst za naciągany, nabzdyczony, dziełko jednej nocy i dużej frustracji. Ale naczelny „Hujartu” był nieugięty. On lubił zamęt, kotłowaninę, bicie piany, soczyste pyskówki. To według niego stanowiło o sensie literatury, o jej prawdziwym życiu. Może miał rację. Zygmunt odpowiadał spokojnie, rzeczowo. Tylko odbiorcy niczego nie mogli zrozumieć, nie mogli się połapać, albowiem tego jednego dnia tyle się działo. A on w swych odpowiedziach łączył, mieszał, nakładał. I w końcu nie wiedziano o czym on. Trochę było niby o owej gigantycznej frustracji kolegi z kursu, ale przecież głównie bajał w tych przydługich e-mailach o wypadku brata Karola z Mikołowa, który wpadł na chwilę, a już wracając do domu, wypadł na zakręcie. Stop. Precyzjo słowa, ciebie tu wzywam. Więc. Wiesz, jak się wyjeżdża z Nowej Rudy na Kłodzko? Nie wiesz? Najpierw trzeba się wydobyć z dolnych uliczek i jakoś wspiąć pod pocztę. Stamtąd droga prosta. Tyle tylko że tu i ówdzie zwężona. I wyobraź sobie, że jedziesz. Jedziesz, jedziesz. I tak jakieś dwieście metrów. Nagle zsuwa ci się komórka, którą nastawiłeś na ładowanie, bo masz taki pierdolnik w pojeździe, że możesz ładować. Ładujesz, ładujesz i nagle ci się zsuwa, dynda między nogami, między pedałami. Jeszcze chwilę tak jedziesz i nagle mówisz „kurwa, dość”. Kierujesz te słowa do komórki, do sytuacji i do wszystkich kolegów z kursu, do tej ich wielkiej blizny duchowej, którą noszą „wypisz-wymaluj” na czole, bo ich boli, że są nikim, a przecież kurde kurs skończyli. I teraz to jest ułamek, jakiś procent czasu i ludzkości, jedna chwilka, opuszczasz głowę, penetrujesz dół, a samochód wszak się toczy i podskakuje na pozimowych dziurach. I może jest pół sekundy braku widzenia, kiedy sięgasz po upadłą komórkę. I prawe koło trąca zwężony tu krawężnik, pojazd podskakuje jakby rażony prądem. I wiesz, skończyłoby się na skrzywionej feldze, gdyby nie ta wielka uśmiechnięta gęba losu, obśliniona ironicznie. Przygotowano bowiem niespodziankę. Bracia Niemcy, bezpośrednio osiedleni przed przybyłymi tu braćmi Polakami, uwielbiali budować linie kolejowe w trudnych warunkach terenowych. I zbudowali ten górski odcinek w 1887. I zrobili tu uroczy tunel, żeby wozy konne i inne, na przykład wołowe, miały tam pod spodem przejazd. I żeby uno też mogło sobie sto lat później przejechać. Ale nie przejechało. Podrzucone twardym ultimatum krawężnika zawisło na ćwierć sekundy w powietrzu. Ważyło się to wszystko, mieszało i czekało na jakiś rodzaj spełnienia w kompletnej pustce niedzielnego świtu. Więc tunel był artystycznie zaokrąglony jak monstrualne usta rozwarte w ironicznym półuśmiechu. I na drodze latającej czy lecącej maszyny stanął ten pięknie sprofilowany łuk z czerwonego piaskowca. Dumy lokalnych kamieniołomów. Kamery w pobliżu nie było, ale od czego inne władze umysłowe. Więc myślcie sobie, żeby nie zełgać, co chcecie, ale i tak nie traficie w sedno, tak jak się tutaj trafiło. Uno dostaje potężnego prawego sierpowego i już leci na deski asfaltu, nakrywając się kołami. Dachuje. Szorując, dociera do krawędzi jezdni. Przechyla się i spada o jedne poziom niżej. Poziom goni poziom. Jak to w Nowej Rudzie. Czyli bez poziomicy ani rusz. Pod ulicą jeszcze jedna ulica. Spada i leci. A tam dołem tir czy jakaś inna wielka ciężarówa. Ale naprawdę wielka. Z piachem. Uno zaszyło się w ten piach. Karol ma pełne oczy piachu, ale jedzie dalej, wisząc tam w środku na pasach, do góry nogami. Nic nie wybuchło, tylko olej się leje. Ze skrzyni też. I tak jedzie. Wreszcie wypycha nogą drzwi i wyrywa się z pasów. Przez chwilę leży na piasku i myśli, że jest w Chorwacji. Źle myśli, bo tam plaże kamieniste. I tak jak w dzieciństwie liczy uciekające sekwencje chmur, kawałki nieba w drutach, słupach, drzewach, kominach. Dzień jest piękny, promienny, szczebiocący. Istnienie błyszczy. Krwi nie ma. Trochę potłuczonego żelastwa, zwinięta w kłębek materia szczerząca ostre krawędzie. Lecz człek już poza tym, wywikłał się, uwolnił; czyści w piachu zatłuszczone olejem dłonie, koszulą wyciera twarz, popękało na nim ubranie, wygląda jak obdartus, nie poznałby go, kto go znał. W tamtym życiu, przed wypadkiem. Idzie teraz, idzie. Bo tir zwolnił i zatrzymał się na chwilę. Karol ześliznął się po burcie prosto w wysoką ścianę tarnin czy głogów. Pokłuł się, pokaleczył. No to jeszcze krew na twarzy, na rękach. I tak szedł. Idzie. Trwa chwila sakramentalna, gdy taki jeden przekracza równik, rubikon, biegiem przekracza i zostawia za sobą samochód, marynarkę, laptop i zegarek. To wszystko odjeżdża, spakowane, sprasowane. Już tylko warczy z daleka. I coraz dalej. Kurz unosi się w zwolnionym tempie, przygrzewa słońce, chwieją się drzewa. Czas kurczy się i zamiera. W ogóle jest tak, jakby zmienił się reżyser. Ten artysta woli sepie i ugry. Ma być mniej chaosu i nerwów. Wszystko na zwolnionych obrotach. Karol czuje, jak w nim coś wygasa, serce cichnie, słabnie puls. Jakby nie było dla niego miejsca w tym filmie, ale musi grać dalej. Widać dokładnie każdy ruch czy gest, każdy drobiazg, szczegół mszy świata odprawianej wokół niego. Człowiek czuje się zagubiony w pewnej chwili, ale potem wraca do przyrodzonych wymiarów, do właściwej roli. W następnej klatce zbliżenie twarzy. I tak klatka po klatce, powoli. Ma zamknięte oczy, idzie. Nie ma w nim wielkości czy charyzmy. Wydaje się śmieciem, wyrzuconym z samochodu ludzkim psem. Drżą powieki. Nagle otwierają się lekko, jakby pękły. Przypominają się spadłe na jezdnię kasztany. Podobnie pęknięte. I w tych oczach radość, głęboko na dnie, za grubą warstwą bólu i obłędu. Długo tak będzie szedł – pyta zniecierpliwiony internauta, bo ma propozycję innego rozwiązania fabularnego. Bardzo dobrze, bardzo dziękujemy. Zbieramy głosy, opinie, propozycje. Podajemy listę rozwiązań. Proszę głosować. Wiec czy bohater a) zaśnie idąc i będzie sekwencja oniryczna, b) idąc dojdzie, c) zakocha się, idąc, w napotkanej dziewczynie? Możliwe są dalsze warianty losu. Przypatrzymy się dziewczynie. Skupmy się na wyrazie jej twarzy. Zbierzmy wszystkie pasujące wycinki prasowe, radiowe, telewizyjne. Moje uczucie składa się z wycinków. I będę wycinał dalej, aż wytnę tę jedyną twarz. Uwielbione, nie istniejące głębie jej spojrzenia. I to coś, co pozostaje poza zapachem, potem, grubością skóry, zamszem sromu, blaskiem oczu. Ona ma to w duszy, a dusza rodziła się i dojrzewała w niej, cierpiąc katusze i upokorzenia, przez wiele lat. A więc mamy ją i taką postawmy na drodze bohatera. Nie jest ładna ani postawna, nie ma w niej pierwszoplanowej kobiecości. Bohater natknie się na coś ludzkiego i ciepłego, na nieskazitelną dobroć, na dziwną bliskość skołatanego człowieczeństwa, i pójdą do łóżka po wielu miesiącach znajomości, bo jakoś zapomną, że są od tego żeby się pieprzyć, żeby mu stawał, a jej nabrzmiewała, jakoś całkiem o tym zapomną, bo będą inne rzeczy nie z tego świata, bez mała boskie, mistyczne, święte. Hej! Gdzie jesteś kobieto? Gdzie jesteś taka? Więc ona siedzi na traktorze i myśli o profesorce od polskiego, która zaklinała, żeby nie zaczynać zdania od więc, a on przechodzi mimo. I ona myśli, co to za jeden, nigdy go tutaj nie widziała, a on myśli – kobieta, a potem następną myśl ciuła – na traktorze. Stanął. Stoi, poprawia spodnie i wyimaginowany krawat, przyczesuje włosy i szuka grzebienia, ale nic z tego nie wychodzi, kieszenie ma oberwane. I ona myśli, że gdzieś go widziała, ale teraz jest inny, kieszenie ma oberwane i w ogóle taki jakoś zgaszony, wydęty, pobity. I wydaje im się przez chwilę, że odnaleźli się po latach albo raczej, że są sami na tym świecie, na tym czy innym, gdzieś są poza wszystkim, w kosmosie, na bezludnej planecie. I ona zatrzymuje ciągnik, wysiada, ale nie do końca, zawisa, a on powoli zbliża się do niej. Gdy zeskakuje z siodełka, to tak niezdarnie, że zahacza o wystającą sprężynę i rozdziera sobie spodnie. I on wtedy widzi przeraźliwą biel jej ciała pokrytego siecią niebieskich żyłek. I jeszcze robi krok, chcąc się zbliżyć delikatnie i bez narzucania się sobie. Dopadają do siebie i na pół metra przed ostatecznym zetknięciem nieruchomieją. Bo to wszystko potoczyło się zbyt szybko. A wokół to przecież nie kosmos, tylko jakaś wiocha, jakaś ziemia, jakiś traktor, więc rodzina, kościół i sąsiedzi. Zarysowuje się granica i pęka ułuda. Chciał to zrobić, ale już nie zrobi. Krok w tył. I jeszcze w tył. A miało być klęknięcie i zanurzenie ust w pękniętej tkaninie, dotknięcie językiem białej skóry. Nic z tego nie będzie. Nie tu i nie teraz. Zygmunt Pieczara was widzi z wysokiego okna i daje znaki. Albo nie daje. Zygmunt słyszy gardłowe pokrzykiwania świata i przez chwilę wydaje mu się, że wie, kto szczeka, kto szepce, kto klnie za ogrodzeniem i pije z gwinta. Jakieś Maroko, myśli. Nieodgadnione tajemnice. Albo Chorwacja. Rzuciło mnie. I to jest kuszące, czarowne – zapachy, dźwięki, jakieś półtony smaku w powietrzu, delikatne drżenie, poszum wiatru, misternie zapleciona sieć odgłosów. Bo zapadł zmrok. Nie, nie zapadł, a wciąż zapada. To się dopiero dzieje, rozciągając w nieskończoność punkty wieczornego programu. To się powolutku zamalowuje, metr po metrze, od latarni do latarni, i układa warstwami na skarpie, podwórku i tarasie. I słychać w tej ciszy trzask zapałek, rozpalanie ognisk i wystawianie grillów, trzeszczące radyjka. I psy ujadają z godnością, jakby teatralnie, na sąsiednich grillowców, na ten kłębek dymu. Białe włókna wijące się po kamieniach skarpy. I już troszkę ciemniej, troszkę głośniej, mętnieje ta przedzmierzchowa wyrazistość, coś się miesza, nakłada, brudząc ścieżkę dźwiękową wpadającą do ucha Zygmunta. Jakiś staromodny motorower przejechał, zabrzęczał, zaburczał i tym jednym pociągnięciem rozbił panującą nad podwórzem harmonię. Ale już głosy pokątnych biesiadników marszczą się, grubieją, rozjeżdżają się akcenty i burzy melodia wypowiedzi; coś podpitego i szalonego wkrada się w aurę wieczoru. Zygmunt gasi lampę i zasuwa firankę, bo teraz coraz głośniej, coraz mniej pewnie i może nagle kamień świsnąć, szyba strzelić, może ktoś wrzasnąć i wyrwać z ogniska pochodnię. Tak ładnie powstrzymywana przez cały dzień dzikość tylko czeka na okazję...o, już trzecia flaszka po nalewce brzoskwiniowej toczy się z pagórka, wszystko stać się może. Śpiewa jedna pani z radia pod parasolem. I coś podobnego wykonuje inna pani z wieży ustawionej na parapecie, na serwetce. A może to ta sama pani, tylko jak była młodsza. I cudne stereo niesie się przez zarośla, przez zmarniałe od żaru bzy, w których tyle dzisiaj psów kręcących się w kółko. Ech, myśli Zygmunt, jakże im zazdroszczę. Też bym tak chciał gdzieś w krzakach, z tym ogromnym skurczem w brzuchu, z niepokojem i tęsknotą, jakiejś Puni zapach czuć i gryźć powietrze, z żalu, z niespełnienia. Pozostaje kontemplacja i drobne zapisy w zeszycie. Kończył się dzień i należało powoli zwijać ten brulion, interesik lokalnego pisarza. To się jakieś niesmaczne robiło. Te pisarskie gesty. To udawanie. Że niby cała Polska patrzy ci na ręce. A ty piszesz. Że to takie ważne. Chuj bombki strzelił, wesela nie będzie. Sprawa rozgrywa się między tobą a tobą, proroku, w tym skromnym zeszycie i żadnej opinii publicznej nie wzywaj nadaremno. Na przykład w postaci „Gazety Wybornej” przyznającej coroczną „Cipę”. Też nazwę wymyślili. Już ksiądz na ambonie obśmiał. Wyraził w niedzielę dezaprobatę swymi wyperfumowanymi usty. Ale bliżej nie zapoznał zgromadzonej gawiedzi, że ta słynna nagroda literacka swą niecodzienną nazwę wzięła z tej racji, że dwóch głównych sponsorów tak niefortunnie się ułożyło i od wiadomej kolejności odstąpić nie chciało. Central Internet plus Polski Atlas. I teraz pisarz w Polsce jak ten pies pod jałowcem. Przepraszam, bzem. Węszy, nasłuchuje, poci się. Dostanie e-maila w połowie kwietnia czy nie dostanie. Jakiego e-maila? „Święto wiosny – Pański Brydż w Dreźnie otrzymał nominację do Cipy. Gratuluję Panu (i sobie właściwego wyboru autora). Taką informację otrzymałem wczoraj z Fundacji Nagrody CIPA. Pozdrowienia, wiwaty, sztuczne ognie etc.” Jakie to niesmaczne, pomyślał Zygmunt, odzyskawszy samokontrolę. I nawet przez chwilę widział tę swoją podlejszą część, tego robaka, który tam w nim siedział, na samym dnie, i perorował. Wyglądał strasznie. Mały, oślizły, galaretowaty. Wyobrażał wszystko to, co w polskiej kulturze najpodlejsze, małe, parszywe, wiecznie utytłane gównem, pomazane szczyną z ciągle nie wyniesionego wiadra. Taki robal to podobno nawet po łacinie podlec się nazywa. Podlec podlec ekstensiva czy jakoś tak. Na kursie było podobnie. Zgromadzone tam pisarstwo dzieliło się na. Przepraszam, potencjalne pisarstwo. Na dwa obozy. W jednych duch walki wstąpił dość wcześnie, nos im się błyszczał od ziajania i wręcz widać było marchewkę sukcesu dyndającą im na wysokości czoła. Zygmunt lubił nieraz stanąć koło nich i posłuchać. Długo nie wytrzymywał, ale przynajmniej był na bieżąco. Kto, komu, dlaczego i z kim. Wtedy widział wszelkie możliwe albo urojone przez tych paranoików powiązania, widział cały labirynt tajemnych przejść jak na dłoni. Wyglądało to jak piórnik dzieciaka pełen obgryzionych, oślinionych kolorowych kredek. I wystarczyło wiedzieć, którą kredkę wyjąć, aby wejść w świat układów, ściśle zarachowanych związków, i przeciskać się coraz dalej od wyróżnienia do nagrody, od druku w czasopiśmie do występu w telewizji. Często powtarzało się nazwisko bardzo starego pisarza, o którym opowiadano jak o jakimś King Kongu poezji. Wystarczyło, żeby skinął palcem, a byłeś urządzony w literaturze do końca życia, już cię nikt nie mógł tknąć. Jego dwa zdania w gazecie wynosiły i znosiły, raz po raz burzliwie porządkując nie tylko piórnik, ale cały tornister uśmiechniętej dzieciny. Sterowność układu wiązała się ściśle z humorami tego typu King Kongów i rodzaj sukcesu, jego skala i zasięg uzależnione były od fochów zakulisowej rady starców wspieranej przez grupkę młodych działaczy, byłych poetów i krytyków, okupujących media. To oni tworzą skorupę, wywodził podobny do Kafki mocno pryszczaty kursant, której głową nie przebijesz, a tylko pochlebstwem, fortelem ewentualnie jadem dobrze obmyślanego skandalu. Tego się nie dało słuchać. Gryzł swoje jabłko i po chwili dochodził do wniosku, że nie o to mu chodzi. Wyglądali na ofiary teorii spiskowej i wzięli się z potężnego urojenia wyhodowanego w piersiach setek nieznanych prowincjonalnych towarzyszy pióra. Okupowali zadymiony kąt wokół spluwaczki, szeptali gorączkowo, namawiali się i wydawali się Zygmuntowi tragicznym nieporozumieniem, sabatem zdecydowanych na wszystko czarownic. W drugim kącie było inaczej. Tam nieśmiali, nieagresywni, piszący delikatne wiersze odkładali sukces na później albo może wcale o nim nie myśleli. Sukces był udziałem ich starszych braci, sióstr i kuzynów. Robiło się go na estradzie, boisku, w redakcji, kancelarii wysoko postawionej szyszki. Oni urodzili się, żeby zapisywać te dziwne wizje i tak się dogadywać ze światem, po cichutku go obmacywać. Już samo życie przynoszące raz po raz możliwość opisu było sukcesem. Co właściwie robili na tym kursie? Może jakiś wujek dał pieniądze i powiedział „idź, zobacz, jak inni to robią, jak fachowcy”, może zupełny przypadek podsunął czasopismo literackie z ogłoszeniem i poszło się lękliwie, pojechało nieśmiało, marząc o tanim, niekrępującym noclegu. Wśród nich Zygmunt czuł się najlepiej. Milczeli godzinami, podsuwając sobie tylko skrawki papieru, lekko stukając w zakreślone zdania. Krążyły te papierki między nimi, zatłuszczone i odsyłane z dopiskami, tworząc niezwykły łańcuch o mistycznej wręcz mocy. Gdyby pomyślał i złożył je w całość, skleił jakoś, to otrzymałby wspaniały poemat o nieznanej w naszej poezji jakości, ale niestety wszystko przepadło w przepastnych gardzielach krakowskich koszy. Zresztą, kto by to wydrukował, komu udałoby rozbić się skorupę i przebić przez szeregi pryszczatych, aby dotrzeć przed oblicze samego King Konga. Zostańmy już lepiej w zaciszach naszych i róbmy dalej swoje, pierdoląc ów parnas lepki a brudny, bandę uzależnionych od wyżebranego sukcesu, obstalowanego stypendium, wyproszonej nagrody. Nie nam zręcznie podchodzić radę starców, grać na ich miłości własnej, nie nam zapuszczać wędki na tych płytkich żerowiskach... i tak dalej, i dalej. To jest wpis Zygmunta do albumu na koniec kursu. Do takiej księgi pamiątkowej. Każdy miał się wpisać z polotem, pasją albo czymś takim. „Przed nami życie w nędzy i blasku, kurs w nas wyzwolił pisarzy i idziemy z otwartym rękami łapać deszczówkę i odpryski tęczy, kochać człowieka, nienawidzić fałszu. Drżyj Polsko, pierwszy rocznik kursu nadchodzi, opiszemy cię sprawiedliwie, po swojemu, w miasteczkach swoich i wioskach, bo my w większości z prowincji, więc trudno powiedzieć, czy taka Warszawa będzie opisana, ale mało tam macie swoich, całe ich hordy uczepione klamki Gazety Wybornej”. Ech, głupota, bez wdzięku i smaku, pomyślał Zygmunt, wpisując się poniżej. To musiał któryś z zajadłych sukcesowiczów wpisać. Zakały literatury. Szkoda że nie załapali się na jakieś stołki, że nie zrobili kariery w mediach czy polityce, literatura byłaby czyta, prawdziwy azyl dla młodych zagubionych ludzi. Pięknie by było. Opisać. Jak to łatwo powiedzieć. Ten wąski wycinek rzeczywistości dany opisującemu? A więc po to się kończy taki kurs, żeby pójść w teren i dawać świadectwo w tak wąskim zakresie? I czy to już będzie świat przedstawiony, jeżeli zsumujemy świadectwa? Powieść rozumiana jako antologia wypowiedzi i opisów. A gdzie metafora, parabola, symbol? Czy są już w rzeczywistości, gotowe do wzięcia wraz z kawałami surowego opisu? Czy pojawiają się tylko w głowie piszącego, współkreując opis, porządek sytuacji i zdarzeń? Ja naprawdę nie mam czego innego – myślał. Owszem, żona, dzieci, ten sensualny byt ukorzeniony, zanurzony, ta fizjologia bycia, ontologia natchnionego przedłużania gatunku. Przecież kocham ich wszystkich, kocham swoją rodzinę – myślał. Mimo że oddalamy się od siebie z każdym dniem. Pęka łańcuch uniesień opasujących kiedyś naszą wspólnotę. Rodzina przestaje istnieć. Jeszcze kilka lat i córki pójdą na swoje, syn wyjedzie, żona zgorzknieje i co wtedy, Zygmuncie – pytał samego siebie. Coś ci pozostanie? Piłka nożna? Zbieranie znaczków? Rower? Filmy pornograficzne? Bóg i udział w niedzielnej mszy świętej? Działka pracownicza i wystawianie pietruszki na sprzedaż? Narty wodne? Turystyka i krajoznawstwo kwalifikowane? Życie od mundialu do mundialu? Kilka, kilkanaście lat, rozumiesz. I wykreślą cię z rejestrów, więc może zerwij kajdany i zaopatrz się w dalsze bruliony na drogę. Tyle twojego, ile zdążysz zapisać, schwytać do zeszytu, przyszpilić długopisem. „Pusto w środku w zakresie miłości”. Kto to powiedział? Ja wiem, że to nowomowa. Ale trochę jakiejś prawdy przecież chwyta za ogon. Więc mówiąc słowami wielkich poprzedników: „no trudno, to będziemy walczyć w cieniu”.