1217
Szczegóły |
Tytuł |
1217 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1217 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1217 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1217 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksander Cibor-Rylski
"Pier�cionek z ko�skiego w�osia"
Cz�� pierwsza
1
Spojrza�em na zegarek. By�o
wp� do drugiej. Wyszed�em spod
drzewa, kt�re chroni�o mnie
przed deszczem i skr�ci�em w
alejk�. Troch� dalej, za niskimi
krzakami, le�a�o dw�ch ch�opc�w
z ubezpieczenia. Jeden z nich
us�ysza�, �e nadchodz�, odwr�ci�
g�ow� i zobaczywszy mnie chcia�
wsta�.
Kiwn��em mu r�k�, �eby nie
wstawa� i zobaczy�em, �e lekko
si� czerwieni; widocznie
przypomnia� sobie odpowiedni
punkt z "Podr�cznika dow�dcy
plutonu strzeleckiego".
Wyci�gn�� si� z powrotem na
gumowym p�aszczu i z�o�y� stena
w zgi�ciu �okcia. By� to sten
Samuraja, pozna�em go po
drewnianej r�czce, dorobionej
niedawno u zaufanego stolarza i
pomalowanej tuszem na czarno.
Kucn��em obok ch�opca i
popatrzy�em w uliczk�. By�a
pusta.
- Schodz� si� jeszcze? -
zapyta�em.
- Teraz ju� ma�o kto -
odpowiedzia� gorliwie. Oczy mia�
zaczerwienione, pewno nie spa�
ca�� noc, jak przed matur�. -
Zdaje si�, �e wszyscy ju�
przyszli. Ca�a kompania.
- Od dziesi�ciu minut nikogo
nie by�o - wtr�ci� drugi, ten,
kt�ry le�a� pod ogrodow� �awk�.
Marynark� na plecach mia� ca�� w
wilgotne pasy, jakby go
spryskiwano przez szablon. -
R�wno dziesi�� minut temu
przyszed� ostatni facet od
Suskiego.
- R�wno dziesi�� minut temu -
powt�rzy�em bezmy�lnie patrz�c
ci�gle w uliczk�. By�y tam
domki, ogr�dki i furtki, ale
nikt z nich nie wychodzi�.
- Sprawdza�em na zegarku -
powiedzia� nerwowo ch�opak.
- Aha, sprawdza�e�.
Ch�opak umilk� i tylko czasami
z uraz� zerka� ku mnie spod
swojej �awki. Mo�e czeka�, �e
si� u�miechn�? Tak, z pewno�ci�
na to w�a�nie czeka�, ale ja
pomy�la�em o tym dopiero
p�niej, gdy ju� wr�ci�em do
parku.
Kastet i Albatros, dow�dcy
dw�ch pozosta�ych dru�yn, tkwili
wci�� jeszcze pod tym samym
drzewem, pod kt�rym ich
zostawi�em. Rozmawiali - to
znaczy Kastet s�ucha� ze sk�pym
u�miechem na wielkich, silnych
wargach, w kt�rych jak zawsze
trzyma� s�omk� czy trawk�.
Albatros za� gada� jak naj�ty,
po prostu usta mu si� nie
zamyka�y ani na moment. "My jego
ciach, on, brachu, trach" i tak
dalej - skr�towo, lecz
niezmordowanie.
Sta�em obok niego przez chwil�
patrz�c sobie pod nogi, potem
tr�ci�em go w rami�.
- Pozw�l.
- Chwileczk�! - zawo�a� z
po�piechem, jakby wystraszony,
�e zgubi w�tek i ci�gn�� swoje
jeszcze szybciej ni� przedtem.
Zdj��em stena przez g�ow� i
wetkn��em go Albatrosowi pod
pach�.
- Mo�esz mi potrzyma�?
- Oczywi�cie, stary! - zawo�a�
nie patrz�c nawet co bierze.
R�wnie dobrze mog�em poda� mu
bucik czy skarpetk�; kiedy
gada�, by� zaj�ty bez reszty.
Ale Kastet od razu przesun�� po
mnie tym swoim powolnym, uko�nym
spojrzeniem i zapyta�:
- Wybierasz si� gdzie�?
Albatros dopiero teraz urwa�.
Odwr�ci� g�ow�, spojrza� na mnie
przez rami� i chwil� mruga� z
namys�em. Potem r�owa twarz
b�ysn�a mu u�miechem.
- Kupka, co? - powiedzia�
widz�c, �e zdejmuj� r�wnie� pas
i torb� z magazynkami.
Nie chcia�o mi si� zaprzecza�,
wi�c przytwierdzi�em mu ze
z�o�ci� i zaraz tego
po�a�owa�em. Albatros by�
uczynny do niemo�liwo�ci; ledwie
us�ysza� moje s�owa, ju� wtyka�
mi w r�k� jaki� zwitek. Robi� to
zreszt� dyskretnie, ale z t�
swoist� odmian� dyskrecji,
obliczon� na wszystko, tylko nie
na ukrycie czegokolwiek.
- Ale reszt� mi oddaj -
szepn�� przy tym, mrugaj�c
porozumiewawczo. - To m�j, �e
tak powiem, ca�y maj�tek.
Przynajmniej do czasu, gdy
zdob�d� jak�� rolk� na Niemcach.
- Dobrze - powiedzia�em i
zdj��em opask�. Kastet
natychmiast wyci�gn�� po ni�
r�k�.
- Wypuszczamy si� na miasto? -
zapyta� rozci�gaj�c opask� w
palcach.
Albatros otworzy� oczy
szeroko.
- Na miasto?
Podskoczy�, jakby nagle
wst�pi�y we� si�y i z�apa� mnie
za palec.
- Na miasto? Cz�owieku, teraz?
Chcia� si�gn�� do kieszeni po
zegarek, ale obie r�ce mia�
zaj�te, ograniczy� si� wi�c do
spojrzenia w niebo jak stary
traper, kt�ry po s�o�cu
rozpoznaje godziny. S�o�ca
zreszt� nie by�o, od obiadu
pada� r�wniutki deszczyk, lecz
Albatrosowi nie przeszkadza�o to
w niczym. By� z niego przecie�
harcerz orli czy s�pi i nawet
najchmurniejsze niebo traktowa�
jak zegarynk�.
- Trzy na drug�! - zawo�a�. -
Oszala�e�?
Odwr�ci�em si� i odszed�em.
Kastet zostawi� Albatrosa pod
drzewem i dogoni� mnie po kilku
krokach. Poczu�em jego d�o� pod
pach�.
- Idziesz na melin�?
By� du�y, znacznie wy�szy ode
mnie i zawsze, gdy chcia�em
unikn�� jego wzroku, wystarczy�o
mi nie podnosi� g�owy. Nie
podnios�em jej i teraz.
Powiedzia�em tylko "mo�liwe", a
on zapyta�:
- Po co?
- Czy musz� ci wszystko m�wi�?
- Nie musisz. - Nachyli� si�
tak blisko, �e poczu�em zapach
jego potu. - Pozw�l, �e sam
zgadn�.
- Nie fatyguj si� -
powiedzia�em. - Po prostu
zapomnia�em co� i chc� to teraz
odszuka�.
- Co?
- Millsa - powiedzia�em
wk�adaj�c r�k� do kieszeni,
jakbym chcia� go z g�ry
uprzedzi�.
Zmru�y� oczy.
- Czuj�, �e go znajdziesz -
powiedzia�. - G�ow� bym da� za
to.
�cisn��em millsa w d�oni i
odszed�em. W alejce zatrzyma�em
si� i zawo�a�em.
- �wistak!
Sekcyjny podbieg� do mnie
skulony, z g�ow� wci�gni�t� w
ramiona. Wygl�da� przejmuj�co
cywilnie, mimo �e p�aszcz mia�
�ci�gni�ty paskiem od spodni, a
nogawki wpuszczone do skarpetek.
- Przetrzyj sobie okulary -
powiedzia�em. - Wleziesz na
czo�g bo b�dziesz my�la�, �e to
budka z wod� sodow�.
Wyj�� zaraz czyst�, kraciast�
chusteczk�.
- Zostawiam ci dru�yn� -
powiedzia�em. - B�d� najdalej za
kwadrans.
- Tak jest, panie podchor��y -
powiedzia�, zerkaj�c na mnie
ma�lanymi oczyma kr�tkowidza.
Pochodzi� z jakiej� g�uchej
prowincji kieleckiej czy
cz�stochowskiej i nigdy nie
uda�o mu si� pochwyci� stylu,
przyj�tego w naszych oddzia�ach.
Mo�e dlatego tak sumiennie
przestrzega� wszystkich form i
tytu��w, jakby my�la�, �e w ten
spos�b wyda si� nam bardziej
�o�nierski i bojowy.
Powiedzia�em:
- Mojego stena ma Albatros.
- M�g� pan zostawi� go mnie -
powiedzia� z wyrzutem. Ju� znowu
by� w okularach, to czyni�o go
odwa�niejszym.
Wzruszy�em ramionami.
- Powt�rz, co ci powiedzia�em.
Chc� by� pewien, �e zrozumia�e�.
Powt�rzy�. Kiwn��em mu r�k� i
odszed�em. Przy czujce
zatrzyma�em si� jeszcze raz, ale
uliczka by�a dalej pusta.
U�miechn��em si� do ch�opca pod
�awk� - teraz ju� pilnowa�em,
�eby tego nie zapomnie� - i
wyszed�em z parku.
Samuraj mieszka� w pobli�u,
zaledwie o trzy uliczki dalej, a
jednak zadysza�em si�, zanim
przybieg�em pod furtk�. By�a
wci�� jeszcze za�o�ona
kamieniem, tak jak j�
zostawili�my godzin� temu. A
wi�c nikogo tu nie by�o. Mimo to
wszed�em do �rodka.
Matka Samuraja popatrzy�a na
mnie z niepokojem.
- Co si� sta�o?
- A co mog�o si� sta�?
- Nie wiem. By�am pewna, �e
pan teraz...
Rozejrza�em si� po niskiej
jadalni. By�a pe�na niedopa�k�w
i dymu. Nawet puste opakowania
po amunicji le�a�y dalej na
stole.
- Trzeba to sprz�tn�� -
powiedzia�em.
- Po co?
Wzi��em jeden karton do r�ki.
- Tu jest zbyt wyra�nie
napisane, do czego to s�u�y�o.
U�miechn�a si�.
- To ju� chyba nie ma
znaczenia.
- Mo�liwe - powiedzia�em, ale
nie by�o w tym zbytniej
pewno�ci. Potem oboje
umilkli�my. Nads�uchiwa�em przez
chwil�, ale nie, wsz�dzie
panowa�a cisza.
- Nie przyszed�?
- A u was go nie ma?
Spu�ci�em oczy.
- Nie, my�la�em, �e mo�e w
domu...
- A c� m�g�by robi� w domu -
o tej porze?
- Czy ja wiem? Przebiera� si�,
goli�...
Pokr�ci�a g�ow�.
- I nie dzwoni�?
- Nie.
Wyda�o mi si�, �e w jej g�osie
zabrzmia�a odrobina zadowolenia.
Podszed�em do telefonu. Na gwa�t
zacz��em sobie przypomina�
wszystkie numery, pod kt�rymi
mo�na go by�o znale��. Ale
wsz�dzie odpowiada�a mi cisza.
- Jak pr�dko wyruszacie? -
zapyta�a.
Spojrza�em na zegarek - kt�ry
to ju� raz tego popo�udnia? - i
powiedzia�em:
- Za dwie godziny.
- Mo�e jeszcze si� zjawi.
Powiedzia�em "mo�e" i raz
jeszcze si�gn��em palcem do
tarczy aparatu. By� to ostatni
numer, jaki mi pozosta�. By�em
pewien, �e nie zastan� pod nim
nikogo, tak jak nikogo nie
zasta�em pod wszystkimi innymi.
Mimo to nakr�ci�em go, jakbym
wci�� jeszcze mia� nadziej�, �e
gdzie� tam, na drugim ko�cu
miasta, odezwie si� g�os, kt�ry
powie: "Samuraj? Nie martwcie
si�, pojecha� do was przed
kwadransem".
I w tej chwili poczu�em, �e
matka Samuraja k�adzie mi d�o�
na ramieniu. Poruszy�em si�,
jakbym chcia� j� strz�sn��, ale
ona �cisn�a mnie mocniej. Wtedy
odsun��em s�uchawk�, brz�cz�c�
mi ko�o skroni i us�ysza�em to,
co ona musia�a s�ysze� ju� od
chwili.
Spu�ci�em oczy i od�o�y�em
telefon, tak jak odk�ada si�
sp�nion� depesz�. Wszystko
zosta�o rozstrzygni�te mi�dzy
czwartym i pi�tym brz�kni�ciem
sygna�u. W tej kr�tkiej
sekundzie, kiedy odezwa� si�
pierwszy peem.
W drzwiach obr�ci�em si� i
powiedzia�em jeszcze raz, tylko
�e teraz ju� du�o ciszej:
- A te opakowania niech pani
jednak spali.
Na dworze dalej pada�o, cho�
deszcz by� teraz rzadszy.
Przemok�em do reszty, zanim
znalaz�em si� w parku.
Otrzepuj�c si� jak kundel
odebra�em mojego stena z r�k
Albatrosa i z powrotem na�o�y�em
opask�. Kastet mi j� naderwa�,
by�a teraz za lu�na. Musia�em
poprosi� kt�r�� z dziewczyn o
agrafk�, ale palce mi si�
�lizga�y: dwa razy uk�u�em si� w
rami�, zanim j� wreszcie
zapi��em.
Albatros przez ca�y czas
kr�ci� si� ko�o mnie uczynnie,
lecz nie pomy�la�, �e mo�na by
mi pom�c. By� zawsze got�w do
ofiar, ale wielkich: zas�oni�
kogo� w�asn� piersi�, wyci�gn��
spod obstrza�u - lub
efektownych: podzieli� si�
ostatnim kawa�kiem papieru
toaletowego. Wszystko jednak, co
by�o poni�ej, uchodzi�o ju� jego
uwagi. Mog�e� przy nim zakaszle�
si� na �mier� - nie zgasi�by
papierosa, po prostu nie
przysz�oby mu to do g�owy.
Podrygiwa� teraz na jednej
nodze, �wie�utki i pe�en ognia
jak zawsze, a z ust sypa�y mu
si� okrzyki:
- No, Marcin! Ech, Marcin!
Jak, Marcin? - a ka�dy z tych
Marcin�w brzmia� inaczej w
zale�no�ci od tego, jak� min�
mia� przy tym Albatros. Potem
klepn�� mnie w �opatk�: -
Najwa�niejsze, �e jeste�. Nie
skubn�li ci�?
- Kto?
- My�leli�my, �e pukaj� do
ciebie.
- Nie - powiedzia�em. Nie
chcia�o mi si� wyja�nia� rzeczy,
kt�re i tak by�y jasne: przecie�
strzelano w dalszym ci�gu i to
ju� z kilku stron naraz. A potem
zmusi�em si� do czego�, co
Albatros m�g� przyj�� za
u�miech: do krzepi�cego skurczu
policzk�w, pod kt�rym kry�a si�
tylko jedna my�l - �e teraz ju�
winien jestem Albatrosowi to
samo, co ch�opcom na czujce.
Nie zrozumia�; odpowiedzia� mi
szerokim u�miechem. W tej chwili
us�ysza�em g�os Kasteta:
Znalaz�e�?" - i odwr�ci�em si�.
Kastet sta� pod drzewem - te�
u�miechni�ty, lecz bledszy ni�
zwykle.
- Co? - zapyta�em.
- To, czego szuka�e�.
- Owszem - powiedzia�em i
spojrza�em mu w oczy. - Id� do
kapitana i powiedz, �e Samuraj
nie przyjdzie.
Zrobi�o si� cicho. Potem
Kastet powiedzia� zachryple:
- Dlaczego ja? Wszyscy trzej
jeste�my r�wni stopniem; id�
sam, albo niech idzie Albatros.
- Nie - pokr�ci�em g�ow�. -
Wola�bym, �eby� ty mu to sam
powiedzia�.
Je�eli s�dzi�, �e mo�e na co�
liczy�, to w tej chwili dawa�em
mu szans�.
Obejrza� sobie paznokcie,
grube jak apteczne �opatki do
ma�ci. Twarz znik�a mu pod
he�mem. He�m mia� na �rodku �lad
po dziurce, zalutowanej domowym
sposobem; Kastet przyni�s� go z
jakiego� wrze�niowego cmentarza.
Patrzy�em na ten punkcik
ja�niejszego metalu i czeka�em w
milczeniu. Nagle Kastet odwr�ci�
si�, poprawi� schmeissera na
ramieniu i odszed� bez s�owa.
Zostali�my z Albatrosem we
dw�ch, lecz nie patrzyli�my na
siebie. Czekali�my na Kasteta.
Wr�ci� po up�ywie p� minuty.
Min�� nas d�ugim, ko�ysz�cym si�
krokiem i poszed� prosto do
swojej dru�yny, ukrytej w
zaro�lach. Widzieli�my, �e
niedbale bierze od kogo�
papierosa i zaci�ga si� nim
odchylaj�c g�ow� do ty�u.
Nie chcia�em go pyta� o wynik;
wiedzia�em, �e mo�e by� tylko
jeden. Samuraj nie przyszed�, a
jego zast�pca le�a� od wczoraj w
szpitalu, z�ama� nog� wyskakuj�c
z tramwaju. Ale Albatros chcia�
mie� pewno��. Zrobi� p� kroku w
stron� Kasteta i zawo�a�:
- By�e�?
- By�em - odpowiedzia� Kastet
i doda� ziewaj�c: - Powiedz
Marcinowi, �eby zda� komu�
dru�yn�. Obejmuje pluton.
Ch�opcy z plutonu Suskiego
przebiegli alej� bez przeszk�d -
czo�gi nadesz�y dopiero potem.
Sta�y teraz na s�siednim
skrzy�owaniu, a wok� nich
kr�ci�o si� kilkunastu ludzi w
he�mach. Wygl�dali niegro�nie,
jak brygada pracownik�w
komunalnych, zaj�tych
porz�dkowaniem ziele�ca.
Spogl�da�em ku nim w milczeniu,
przylepiony do naro�nika. Aleja
by�a szeroka. Nie mo�na jej by�o
przeskoczy� ukradkiem.
Kapitan Szlemik - nasz dow�dca
kompanii, kt�ry sta� obok mnie,
widzia� to r�wnie�, lecz nie
wygl�da�o, �eby tym by� zra�ony.
Zrozumia�em to nie od razu, lecz
dopiero po chwili, gdy tr�ci�
mnie kolanem - by�o to
przyjacielskie tr�cenie, cho�
przypomina�o t�giego kopniaka -
i zapyta�:
- Przydusisz ich, co?
Powiedzia�em:
- Ludzi tak - i nie doda�em
nic wi�cej; wszystko by�o
dostatecznie jasne. Okaza�o si�
jednak, �e tylko dla mnie, bo
Szlemik a� parskn�� z
satysfakcji: tylko tego mu by�o
potrzeba, wi�cej ode mnie nie
��da�.
- Czo�gi stoj� bokiem -
wyja�ni� z takim zachwytem,
jakby sam je tak ustawi�. -
Zanim po�api� si� i wykr�c�...
Skin��em g�ow� i kl�kn��em na
jedno kolano. R�ce mi si�
trz�s�y, musia�em stena
przycisn�� do muru. Szlemik
trzasn�� mnie w plecy:
- K�ad� si�!
- Przecie�...
Poczerwienia� jak cz�owiek,
kt�ry nadmuchuje balonik.
Mog�oby si� wydawa�, �e zaraz
p�knie ze z�o�ci, ale ja
wiedzia�em, �e nic mu nie grozi:
by� to po prostu objaw lekkiego
zniecierpliwienia, co� w rodzaju
zmarszczenia brwi czy
ostrzegawczego chrz�kni�cia.
- K�ad� si�! - powiedzia�. -
Nie mam ochoty ogl�da� twoich
flak�w!
Po�o�y�em si� wi�c, a Szlemik
powiedzia�:
- Rapid skacze pierwszy i
przejmuje od ciebie ogie� po
drugiej stronie. Zrozumia�e�?
- Tak jest, panie kapitanie.
Obejrza� mnie od g�ry jak
dywanik, roz�o�ony przed ��kiem
i ko�cem buta poprawi� mi
�okie�: bli�ej �ciany, nie
wystawia� wi�cej ni� trzeba.
Potem rzuci�:
- Ja id� z plutonem Rapida! -
a zabrzmia�o to jak przestroga,
czy nawet pogr�ka. Nie
odpowiedzia�em mu, ale on wcale
nie wymaga� odpowiedzi.
Wyja�ni�, �e po przej�ciu alei
obejd� domy po drugiej stronie i
od ty�u uderz� na czo�gi.
- Odwr�cimy ich uwag�, jasne?
- Tak jest, panie kapitanie.
- Dopiero wtedy przeprowadzisz
pluton.
- Rozumiem.
- Rozumiem, panie kapitanie -
poprawi� mnie bez zw�oki i
krzykn��: - Rapid, gotowe?
Ognia!
Nacisn��em spust. Poczu�em
r�wne, szybkie t�tno pulsuj�ce w
ramieniu - to sk�adana kolba
stena odlicza�a mi ka�d� seri�
jak sumienny kasjer przy
wyp�acie. K�tem oka zobaczy�em
pierwszych ch�opc�w Rapida
wybiegaj�cych na jezdni� i
przyspieszy�em ruchy palca; sten
bi� teraz kr�ciutkimi seriami,
ale przerwy mi�dzy nimi by�y tak
nik�e, �e chwilami sam ich nie
s�ysza�em.
Potem sta�o si� to, na co
czeka�em: odezwa�y si� czo�gi.
Ale Szlemik mia� racj� - ogie�
ich by� sp�niony, ludzie Rapida
zd��yli ju� znikn�� za alej�.
Tylko dziewcz�ta z sanitariatu
ugrz�z�y na samym wst�pie, o
krok od mojego �okcia. Kaza�em
im wr�ci�. Cofn�y si� z
wahaniem. Wsta�em i popchn��em
je w g��b uliczki, tam gdzie
zostawi�em w�asny patrol
sanitarny. Przykucn�y za
latarni�, troch� wystraszone
ha�asem, bo czo�gi wci�� jeszcze
sp�ukiwa�y ogniem alej�.
- Skaczemy? - zapyta� Kastet.
- Nie teraz.
- A kiedy?
- Troch� p�niej.
- Mo�e jutro?
Popatrzy�em na niego. Nie
odwr�ci� wzroku; oczy warowa�y
mu pod he�mem jak dwa
rozw�cieczone pieski.
Powiedzia�em:
- Poczekamy, a� kapitan
otworzy nam przej�cie.
- A nie mogliby�my poczeka�,
a� przy�le po nas taks�wk�?
Dochodzi�a pi�ta, za kwadrans
mieli�my by� na podstawie
wyj�ciowej, dla Kasteta nie
istnia�o nic wi�cej. By� got�w
skaka� tak, jak sta� i - znaj�c
jego szcz�cie - wiedzia�em, �e
przejdzie. Ale ja mia�em tu
czterdziestu ch�opc�w i dziewi��
dziewczyn - i nie mog�em
zak�ada�, �e wszyscy urodzili
si� pod t� sam� gwiazd� co on.
Cofn��em si� jeszcze dalej, a�
do przerwy mi�dzy domami,
otwieraj�cej si� na lewo ode
mnie. Zobaczy�em przez ni�
ogromne podw�rze, zamkni�te
niemal ze wszystkich stron
podkow� szarych oficyn. Na
�rodku podw�rza sta�a drewniana
szopa, otoczona p�otem z desek.
W zagrodzeniu biela�y szafliki z
wapnem. Dalej by� trzepak na
dywany, a jeszcze dalej brama.
Tam za t� bram� le�a�a druga
uliczka, a na niej sta�y czo�gi.
- Pozw�l - powiedzia�em do
Kasteta i us�ysza�em jego oddech
na karku. - We�miesz dw�ch ludzi
i obsadzisz t� bram�.
- Z ch�ci� - powiedzia�. -
Bardzo si� ciesz�, �e zostajemy
tu na noc.
Chcia�em �cisn�� go za r�k�,
ale wyrwa� mi j� od razu.
Powiedzia�em:
- Zostaniesz tam tak d�ugo, a�
ca�y pluton przeskoczy alej�.
- Czy zawiadomisz mnie o tym
przez poczt�?
- Wr�c� tu i dam ci znak r�k�.
- Praw� czy lew�?
Powiedzia�em cicho:
- Podchor��y Kastet.
Zrobi� co�, co przypomina�o
baczno�� i zagarn�� ramieniem
dw�ch najbli�szych ch�opc�w.
Patrzy�em chwil�, jak szli przez
podw�rze ko�ysz�c si� jednakowo
w biodrach: trzy silne sztuki o
nogach zaprawionych w kopaniu i
czo�ach rozbitych od uderze�
"bykiem". P�niej zawr�ci�em ku
alei.
Ch�opcy Albatrosa czaili si�
na jej brzegu, jak na linii
startu: dru�yna pi�ki no�nej,
gotowa do gry. Nawet bro� w ich
r�kach wygl�da�a niedzielnie i
klubowo.
- Idziesz pierwszy -
powiedzia�em do Albatrosa i w
tej chwili us�ysza�em warkot.
Rzuci�em si� do przodu,
roztr�caj�c najbli�szych
ch�opc�w, ale to by�o ca�kiem
zb�dne, tamten warkot wychodzi�
mi naprzeciw, ju� by� za rogiem,
ju� prawie w�azi� na nas.
Krzykn��em:
- Na podw�rze!...
Nie us�ysza�em tupotu but�w,
wszystko zgin�o w zbli�aj�cym
si� ryku. "Wi�zk� granat�w!"
pomy�la�em. Ale nie mia�em
wi�zki granat�w. Nie mia�em
tak�e benzyny, ani niczego
innego, czym m�g�bym zatrzyma�
czo�g. Odwr�ci�em si�. Uliczka
by�a ju� prawie pusta, wszyscy
znikn�li, tylko gdzie� w g��bi
grupka sanitariuszek tuli�a si�
pod latarni�.
- Ucieka�! - wrzasn��em i
zrozumia�em, �e mnie nie s�ysz�.
Obejrza�em si�. Zobaczy�em
sko�ny prz�d, pomalowany w
ochronne �aty, olbrzymi�
g�sienic�, przechodz�c� w�a�nie
po moich w�asnych wystrzelonych
przed chwil� �uskach i czarne
ko�a b�yszcz�ce od smaru.
Odpi��em granat, wyrwa�em
zawleczk� i rzuci�em.
Wiedzia�em, �e nawet nie
zadra�nie pancerza - by�o to
zaczepne "jajko", pukawka z
cienkiej blachy - ale nie
liczy�em na nic takiego.
Chcia�em da� tym dziewczynom
trzy sekundy dymu, ostatni�
rzecz, jak� im mog�em ofiarowa�.
Potem skoczy�em na podw�rze.
- Ostatnia klatka! -
krzykn��em. - Wszyscy do
ostatniej klatki!
Nie wiedzia�em, czy tam b�dzie
wyj�cie za domy. Mo�liwe, �e
klatka oka�e si� �lepa i �e nie
b�dzie w niej drzwi,
prowadz�cych na ty�y. Ale w
oczach mia�em co innego: okna.
Widzia�em je, nadchodz�c tu
kartofliskiem; pami�ta�em je tak
wyra�nie, jakbym z g�ry w��czy�
je do jakiego� rachunku.
I wtedy w uliczce eksplodowa�
pierwszy pocisk.
Min��em szop� i p�ot z desek.
Kuli�o si� za nim kilku
ch�opc�w. Poderwa�em ich i
pchn��em w g��b podw�rza, tam
gdzie Albatros kierowa� ucieczk�
na ty�y. Biegli potykaj�c si�
jak przestraszone dzieci.
Jednemu z tylnej kieszeni wypad�
klaser i kolorowe znaczki
rozsypa�y si� po trawniku.
Obejrza�em si� ku bramie:
Kastet ju� pracowa�. Mia� pe�ne
r�ce roboty, widocznie
�andarmeria pcha�a si� r�wnie� i
z tej strony.
"Szlemik" pomy�la�em.
"Szlemik... Dlaczego nie
zd��y�?". Rozejrza�em si� po
podw�rzu. By�o puste. Ju�
chcia�em kiwn�� do Kasteta, by
likwidowa� bram�, kiedy
zobaczy�em jaki� ruch w
najbli�szej klatce. Opaski,
kolby; skr�ci�em ku nim
wrzeszcz�c:
- Gdzie? Gdzie? Do
ostatniej!...
W tej chwili warkot obr�ci�
si� ku mnie jak ruchomy g�o�nik;
fala ryku nap�yn�a w podw�rko.
Schyli�em si�, pierwszy pocisk
dmuchn�� nade mn� jak przeci�g,
od�amki posz�y po oknach,
wpad�em do klatki.
By�o tu kilku ch�opc�w
Albatrosa i jakie� dziewczyny.
Te zacz�y mi wy� do ucha:
- Malwa! Malwa! Malwa!...
Krzykn��em: - Cisza! -
Umilk�y. Zbieg�em do piwnicy.
Nie by�o przej�cia. Wr�ci�em na
g�r�. Podw�rko ko�ysa�o si� od
ognia jak gumowy materac.
Popatrzy�em naprzeciw, ku
bramie. Kastet ze swoimi jeszcze
ci�gle j� trzyma�. Ale kt�r�dy
mieli�my ucieka�?
- Malwa, wie pan, Malwa... -
zaszepta� mi kto� nad uchem.
Odwr�ci�em g�ow�: zobaczy�em
spocony nos i mokr� warg�.
- Co si� sta�o?
- Ach, prosz� pana...
Powiedzia�a, �e pocisk
rozerwa� t� jak�� Malw� pod
latarni�. Nie zd��y�a schowa�
si� do piwnicy.
- A wy?
- Pan rzuci� granat. By� dym,
wskoczy�y�my przez okienko.
Wyj��em chusteczk� i otar�em
jej warg�; na chusteczce zosta�o
troch� krwi.
- Niech pani obli�e usta.
Spr�bowa�a si� u�miechn��. Nie
zna�em ani jej, ani te� Malwy, o
kt�rej m�wi�a. W og�le by�y tu
same obce dziewczyny, zapewne
sanitariat Rapida. Zapyta�em, co
si� sta�o z moimi.
- Pobieg�y w d� uliczk�.
My�l�... my�l�, �e s� w
ogr�dkach.
Pomy�la�em, �e ja te�
chcia�bym tam by�. Potem
wyjrza�em na podw�rze. Czo�g -
niewidoczny ode mnie - gracowa�
je w poprzek i wzd�u�, a my nie
mieli�my innej drogi.
Us�ysza�em za sob�
szcz�kni�cie. Odwr�ci�em si� do
ch�opc�w. W tym stanie, w jakim
si� znajdowali, wola�bym, �eby
zapomnieli o swojej broni.
Chcia�em by� bezpieczny
przynajmniej od ty�u. Ale nie,
�aden z nich nie majstrowa� przy
zamku, to tylko ta dziewczyna z
rozbit� warg� otwiera�a
puderniczk�. Pomy�la�em, �e ten
gest musi j� drogo kosztowa�:
r�ce jej chodzi�y, nie mog�a
przetrze� lusterka. Ale g�os
mia�a ju� prawie normalny.
- Co robimy?
Popatrzy�em znowu w stron�
Kasteta. By� sam, widocznie
odes�a� ju� swoich ch�opc�w.
Cofa� si� w g��b bramy ty�em,
bij�c przed siebie; widocznie
mia� ju� Niemc�w naprzeciwko,
mo�e w oknach s�siedniej
kamienicy. Zacisn��em r�ce.
Wszystko si� ko�czy�o. Je�eli
zajm� bram�? Mieli�my naprawd�
ma�o czasu.
Wybra�em pierwszych trzech
ch�opc�w i machn��em r�k� na
ukos, przez podw�rze. By�o
zadymione jak kurna chata. Je�li
mogli�my na co� liczy�, to tylko
na to. Powiedzia�em:
- Do trawnika jeste�cie kryci
przez szop�.
- A potem?
Krzykn��em:
- Skok!
Nie wybiegli. Uderzy�em
pierwszego w twarz. Zatoczy�
si�. Wypchn��em pozosta�ych.
Zatrzymali si� przed klatk�.
Musia�em pogna� ich kopniakami.
Pobiegli. Dw�ch przesz�o,
widzia�em, jak Albatros wci�ga
ich do ostatniej klatki. Trzeci
wr�ci�. Mia� w twarzy od�amek
wielko�ci kuchennego pumeksu.
Dolna szcz�ka; trzyma� si� za
ni� obur�cz, a krew ciek�a mu do
r�kaw�w.
Pchn��em ku niemu dziewczyn� z
rozbit� warg�, a sam wybra�em
trzech nast�pnych. Trz�s�em si�
tak jak oni, teraz ju� nie
potrafi�bym nikogo uderzy�, ale
nie by�o trzeba, poszli sami.
Pocisk p�k� im prawie u n�g.
Zwin�li si� jak psy, tylko jeden
ruszy� stop� przez chwil�, ale i
on zaraz usta�.
Pomy�la�em, �e si� wyrzygam,
wypchn��em nast�pnych, w gardle
mi zacz�o bulgota�, jeszcze
trzy dziewczyny, pe�no w ustach,
dosz�y, prze�kn��em,
obrzydliwo��, teraz ja,
dziewczyna z puderniczk� i
ranny. Nie m�g� zosta�, znajd�,
rozwal�, krzykn��em "pod r�ce
go", kiwn��em do Kasteta,
wychodzimy, nie mo�na biec,
ch�opak si� zatacza, �wist,
dziewczyna ogl�da si�, ucieknie,
nie uciek�a, jeszcze raz,
obj��em ch�opca, dziewczyna
ci�gle obok, jeszcze trawnik,
klaser, znaczki i Albatros.
Ostatnia klatka by�a klatk�
przechodni�. Wybiegli�my z niej
na ty�y domu i znale�li�my si� w
miejscu, kt�re na planach miasta
oznaczone by�o jako plac
czyjego� tam imienia; w
rzeczywisto�ci nie by�o tu
�adnego placu, tylko wielkie,
pochy�e kartoflisko ci�gn�ce si�
daleko w d�, a� do nast�pnej
ulicy. W po�owie kartofliska by�
r�w, zasypany �mieciami, ale
nieca�kiem; na le��co mo�na by�o
si� w nim ukry�. Albatros
wysy�a� tam ka�dego, kto tylko
wyni�s� g�ow� z podw�rka, a�
wreszcie wszyscy zebrali si�
w�r�d tych zardzewia�ych puszek
i starych nocnik�w. Le�eli teraz
trz�s�c si� i dzwoni�c z�bami, a
ka�dy wpatrywa� si� we mnie
jakby w nadziei, �e potrafi�
wymy�li� co� sensownego.
Odda�em rannego Janinie,
patrolowej naszego sanitariatu,
a sam po�o�y�em si� i opar�em
czo�o na r�ce, ale tam by�
popi�, rozdmuchiwa�em go przy
ka�dym oddechu i ci�gle
zasypywa� mi oczy. Musia�em je
zamkn��. Potem oddech mi si�
uspokoi�, znowu otworzy�em oczy
i przekr�ci�em si� na bok,
Albatros le�a� tu� zaraz.
Skin��em na niego; podczo�ga�
si� i mrugn�� do mnie
porozumiewawczo:
- Dali nam, co?
- Przysu� si� bli�ej.
Podpe�zn�� tak blisko, �e
nasze twarze prawie si�
zetkn�y. Obejrza�em si� za
siebie, a potem zapyta�em:
- To byli twoi, co?
- Moi.
- Ten czarny to Sumak?
- Sumak, sekcyjny pierwszej
sekcji. Ale nie martw si�, ju�
wyznaczy�em nast�pc�. Barman;
doskona�y ch�opak, popatrz, le�y
tam, przy tych ostach.
Obserwowa�em go i mo�esz by�
spokojny, da sobie rad�, s�owo!
Przez ca�y czas trzyma� fason a�
mi�o!
- Widzia�e� wszystko?
- Pytanie! Oka z was nie
spuszcza�em. By�e� nadzwyczajny!
Odwr�ci�em g�ow�.
- Albatros, ja ich bi�em.
- Och, stary - poklepa� mnie
po r�ce. - W takiej chwili
mia�e� prawo nawet...
�cisn��em go za rami�; urwa�.
Powiedzia�em nie patrz�c mu w
oczy:
- Nie chcieli wyj��.
- Ale wyszli.
- Wyszli.
- No, wi�c widzisz.
Da�em spok�j, nie rozumia� nic
z tego, co chcia�em mu
powiedzie�. By� dalej r�wnie
praktyczny jak przed godzin� -
praktyczny i rze�ki a� do
obrzydliwo�ci. Powiedzia�em:
- Obejd� wszystkie dru�yny i
podaj mi list� strat.
- Czy spisa� na karteczce?
- Dobrze.
- E, co tam spisywa�,
zapami�tam i bez tego.
Odsun�� si�, potem zawr�ci� i
powiedzia�:
- Zreszt� je�eli chcesz, to
mog� spisa�.
Krzykn��em: - Odejd�! -
Zdziwi� si�, dlaczego krzycz�,
ale ju� o nic nie pyta�.
Zosta�em znowu sam. Le�a�em i
patrzy�em na dom, kt�ry
opu�cili�my przed chwil�. Potem
kto� mnie tr�ci�; us�ysza�em
ci�ki, spracowany oddech i nie
ogl�daj�c si� zapyta�em:
- �wistak?
- W�a�nie, panie podchor��y.
- Czego chcesz?
Nie odpowiedzia�. By�em
pewien, �e patrzy teraz usilnie
tam, gdzie i ja patrzy�em od
chwili: na ten du�y, szary dom o
wielu oknach, kt�ry by� miejscem
naszej pierwszej bitwy. By�em
tego tak pewien, jakbym mia�
�wistaka przed sob�, a nie z
ty�u: zawsze patrzy� tam, gdzie
inni, mo�e w przekonaniu, �e sam
musi przeoczy� co�
najistotniejszego, co�, bez
czego nie mo�na zrobi� kroku.
Potem us�ysza�em jego g�os
"panie podchor��y" i
odpowiedzia�em "prosz�", ale to
by�o tak, jak gdybym s�ucha�
cudzej rozmowy przez �cian�:
"Pan si� boi, �e on tu
przyjdzie?" "Kto?" "Ten czo�g".
"Ach, ten czo�g". "Pan my�li, �e
on raczej zostanie na podw�rzu?"
"W�a�nie tak my�l�, �wistak".
"Ale pan nie ukrywa niczego
przede mn�?" "Niczego". I nagle
co� si� w tej rozmowie
przekr�ci�o, �ciana p�k�a, ju�
by�em w �rodku i dysza�em
�wistakowi w twarz krzycz�c:
- Jeste� g�upiec, rozumiesz?
G�upiec! G�upiec!
Cofn�� si�, a bia�e wargi
zadr�a�y mu jak staruszce:
- Panie podchor��y, ja
przecie�...
- Zje�d�aj!
- Ja tylko powiedzia�em...
Pchn��em go w pier� tak mocno,
�e zsun�� si� a� do rowu.
Patrzyli�my na siebie przez
chwil�, on wystraszony, a ja
p�przytomny; potem zerwa�em si�
i pobieg�em wzd�u� krzywej linii
plutonu, a w uszach wci��
brzmia�y mi tamte s�owa
�wistaka: �e wygl�dam tak,
jakbym nie m�g� si� czego�
doczeka�.
Przystan��em dopiero na samym
skraju prawego skrzyd�a, tam
gdzie przedtem widzia�em
Kasteta. Le�a� oparty na
�okciach i �u� listek ziemniaka,
cykaj�c pod siebie raz po raz
kropelkami zielonej �liny.
Pochyli�em si� nad nim i
chwyci�em go za bluz�:
- Jak blisko ich mia�e�?
- Zale�y kiedy.
- Na ko�cu.
Wystawi� j�zyk z odrobin�
listka na czubku i obejrza� go
tak, jak dzieci ogl�daj�
cukierek: czy jeszcze du�o
zosta�o. Potem powt�rzy�:
- Na ko�cu?
- Tak. W chwili, kiedy
odchodzi�e� z bramy.
Dopiero teraz podni�s� na mnie
oczy. By�y w�skie i z�e. Wodzi�
nimi przez chwil� po mojej
twarzy, jakby chcia� znale�� co�
wiadomego tylko jemu jednemu.
Wreszcie odezwa� si�, lecz nie
by�a to odpowied�; by�o to
pytanie:
- Czy mam wsta�?
Nie zrozumia�em. U�miechn��
si� k�tem ust:
- Je�eli m�j dow�dca stoi...
Ale tutaj czasami co� gwi�d�e, a
ja nie mam ze sob� cyny - nie
mia�bym czym zalutowa� nowej
dziurki w he�mie.
Pochyli�em si� ni�ej.
- Odpowiadaj.
Patrzy� na mnie i milcza�,
tylko oczy robi�y mu si� coraz
w�sze. Pomy�la�em, �e on jeden
w ca�ym plutonie wie, o co mi
chodzi. Pu�ci�em jego bluz� i
zapyta�em szeptem:
- Kastet, ty my�lisz, �e...
Nie zd��y� otworzy� ust.
Odpowied� przysz�a z g�ry,
stamt�d gdzie byli�my jeszcze
kwadrans temu. Us�ysza�em j�
zanim Kastet przydusi� mnie do
ziemi.
Obr�ci�em si� na plecy i
odetchn��em g��boko jak
cz�owiek, kt�ry postawi� cudzy
maj�tek na jedn� kart� i wygra�.
Powietrze nad nami ci�y
szybkie, ostre smagni�cia.
S�ucha�em ich z przymkni�tymi
oczyma. Nadlatywa�y z tej samej
przechodniej klatki schodowej,
kt�ra wyprowadzi�a nas w pole.
Sta� tam cz�owiek, na kt�rego
czeka�em, cz�owiek, kt�ry
nadawa� sens wszystkiemu, co
zrobi�em, co musia�em zrobi� na
g�rze: niemiecki �andarm z
pistoletem maszynowym modelu
Bergmanna.
- Zaj�li dom - powiedzia�em i
popatrzy�em w niebo.
Przele�eli�my w tym rowie a�
do zmroku; ba�em si� teraz
podw�rek, dom�w i ulic -
wszystkich w og�le miejsc
zamkni�tych, gdzie mo�na
cz�owieka zagoni� w k�t jak
szczura. Nikt nas zreszt� nie
napastowa�, strzelano troch�,
lecz niegro�nie. Niemcom sz�o
wida� tylko o alej� - chcieli
mie� swobod� ruch�w, nic wi�cej.
Gdy si� �ciemni�o sprowadzi�em
pluton ni�ej, do nast�pnej
ulicy, gdzie sta�o drugie,
biedne osiedle
sp�dzielc�w_urz�dnik�w.
Ubezpieczyli�my si� ze
wszystkich mo�liwych stron -
czujki wystawia� �wistak, w tej
jednej sprawie mo�na by�o na nim
polega� - po czym zawo�a�em
Kasteta. Mia� sobie dobra� ludzi
i p�j�� na poszukiwanie
kompanii. Nie wiedzieli�my, co
si� z ni� sta�o: mo�e zdoby�a
to, co trzeba by�o zdoby�, a
mo�e zniszczy�y j� czo�gi, w
ka�dym razie nie chcia�em
decydowa� na �lepo.
Wzi�� tych samych ch�opc�w, z
kt�rymi trzyma� bram�. Odchodz�c
zawaha� si�, jakby w zamiarze
powiedzenia czego�; ale odwr�ci�
si� i odszed� bez s�owa. Przez
chwil� s�ysza�em oddalaj�ce si�
kroki, ale by�a to bardzo kr�tka
chwila: ludzie Kasteta umieli
chodzi� cicho.
Usiad�em na kamiennych
schodkach. Przed sob� mia�em
ciemne podw�rko, d�ugie i
w�skie, a dalej ma�y ogr�dek z
drzewkami, poob�amywanymi przez
dzieci. W ogr�dku i na podw�rzu
siedzieli moi ch�opcy, lecz nie
s�ysza�em �adnych rozm�w, czasem
tylko trzasn�a zapa�ka,
zapalana w ukryciu, pod
p�aszczem. Na parterze brz�cza�y
naczynia; to Janina ze swymi
dziewcz�tami przygotowywa�a
posi�ek dla ch�opc�w. Potem
nadszed� Albatros i usiad� ko�o
mnie, ale zaraz wsta�, rozejrza�
si� i wr�ci� z jak�� desk�.
- Podnie� si� staruszku.
Nie chcia�o mi si� rusza�.
Wzi�� mnie pod rami� i
poci�gn��:
- No, wstawaj, wstawaj.
- Po co?
- Pod�o�ymy sobie co�.
Niezdrowo siedzie� na zimnym
kamieniu. Wsta�em, a on umie�ci�
desk� na schodkach i przetar� j�
sprawdzaj�c, czy nie stercz� z
niej drzazgi.
- Ju�, bardzo ci� prosz�.
Odwr�ci�em si� i odszed�em. O
par� krok�w dalej by�y nast�pne
schodki. Usiad�em na nich i
opar�em si� g�ow� o �cian�.
Albatros chwil� skrzypia� na
swojej desce, potem zawo�a�
przyja�nie:
- S�uchaj, zmie�ciliby�my si�
razem.
- Dzi�kuj�.
- Rozumiem - powiedzia�. - S�
takie chwile... Chcesz by� sam,
co, staruszku?
Nie odpowiedzia�em. Westchn��
i zapyta�, czy ma postara� si�
dla mnie o drug� desk�.
- Widzia�em ich wi�cej, le��
za �mietnikiem.
- Nie, dzi�kuj�.
- Jak chcesz - powiedzia� i
wychyli� si� ku mnie, jakby
wypatrywa� czego� w
ciemno�ciach; us�ysza�em
jeszcze, �e mruczy "przepraszam"
i wreszcie da� mi spok�j. Potem
przysz�y dziewcz�ta z zup�;
wnios�y j� w wielkim kotle i
postawi�y na ziemi. Us�ysza�em
szcz�kanie talerzy i skrzyp
krojonego chleba, widocznie
mieszka�cy tego domu nie
�a�owali nam niczego, co sami
mieli. Bali si� jednak wychodzi�
na dw�r i tylko niekt�rzy z nich
wysuwali g�owy z ciemnych klatek
pytaj�c, czy nie brak jakiej�
przyprawy:
- Mo�e soli?
- Nie trzeba.
- A maggi?
- Te� nie.
To by�a Janina; pozna�em j� po
szorstkich, przesadnie
rzeczowych nutkach w g�osie. Za
chwil� odnalaz�a mnie w
ciemno�ciach i stukn�a talerzem
o schodek.
- Zjedz to zaraz.
Poczu�em zapach boczku i
zrobi�o mi si� niedobrze.
Odsun��em talerz. Sta�a przez
moment bez ruchu, silna i troch�
kanciasta jak zawsze, potem za�
podnios�a oczy i spojrza�a
gdzie� wy�ej, ponad moj� g�ow�,
jakby chcia�a zwr�ci� uwag�
komu�, stoj�cemu za moimi
plecami, ale ja wiedzia�em, �e
jest to tylko gest wyczekiwania
- zostawi�a mi po prostu czas do
namys�u. Nie namy�la�em si�
jednak. Wobec tego zabra�a zup�
i w milczeniu odnios�a j� z
powrotem.
Powiedzia�em: - Albatros.
- S�ucham.
- Jak pierwsi zjedz�, we� ich
i zmie� ch�opc�w �wistaka.
- Oczywi�cie.
Potem nachyli� si� nade mn� i
zapyta� niepewnie:
- S�ysza�em od Janiny...
- Zostaw.
- �y�ka zupy zrobi�aby ci
doskonale.
Zamkn��em oczy i Albatros
odszed�. �y�ka zupy...
Przenika�o mnie zimno i gdybym
tylko m�g� j� prze�kn��...
Obci�gn��em r�kawy wiatr�wki i
wsun��em d�onie do �rodka. Nie
pomog�o, ch��d by� we mnie, ca�y
by�em z kamienia i lodu. Z wolna
zacz�� do mnie powraca� ten sam
dreszcz, z kt�rym walczy�em na
g�rze, gdy Szlemik nakazywa� mi
rozpocz�cie ognia, a ja musia�em
przyciska� stena do muru, ale
teraz nie broni�em si� przed
nim; by�o ciemno, w ciemno�ciach
wolno dr�e� ka�demu, nawet
dow�dcom pluton�w.
Potem us�ysza�em, �e co�
monotonnie brz�czy poza mn�. To
m�j sten drobniutko, raz po raz
uderza� luf� o schodki.
Podci�gn��em si� g��biej, tak by
plecami przycisn�� si� do muru i
wtedy poczu�em, �e tam, z ty�u
naprawd� kto� stoi i �e to, na
czym przez ca�y czas opiera�em
g�ow� w przekonaniu, �e opieram
j� o �cian�, by�o w
rzeczywisto�ci nog� tego
cz�owieka.
Przez par� sekund siedzia�em
bez ruchu i nie mog�em
zdecydowa� si� na podniesienie
g�owy - ten cz�owiek by�
przecie� tutaj od pocz�tku i
musia� wszystko widzie� - potem
j� jednak podnios�em.
Sta�a tam ta sama dziewczyna,
kt�ra pomog�a mi przeprowadzi�
przez podw�rze ch�opca ze
zmia�d�on� szcz�k�.
Powiedzia�em:
- Przepraszam - lecz przez
d�ug� chwil� nie otrzymywa�em
odpowiedzi, jakby dziewczyna
zastanawia�a si� nad czym�.
Wreszcie zapyta�a:
- Za co?
Potrz�sn��em d�oni� - by� to
jeden szybki, niecierpliwy gest,
kt�ry mia� jej wyja�ni� wszystko
- ale ona nie poruszy�a si� i
nie powiedzia�a nic wi�cej.
Sta�a w dalszym ci�gu pod
�cian�, jakby czekaj�c, czy nie
b�dzie mi jeszcze potrzebna.
"Ona nie wie" pomy�la�em, "nie
wie, �e przecie�..." Spu�ci�em
d�o� i opar�em j� o schodki.
Trwa�o to mo�e sekund�. Potem
przesun��em si� z powrotem na
dawne miejsce i sk�oni�em g�ow�
do ty�u.
Ale by�o ju� za p�no.
Us�ysza�em szelest i stukn��em
g�ow� o mur. Dziewczyna odesz�a.
Siedzia�em jeszcze przez
chwil� na tych schodkach i nie
chcia�o mi si� z nich wstawa�.
Potem pomy�la�em, �e musz� to
zrobi� i wsta�em. Klatka
schodowa by�a ciemna: mieszka�cy
nie palili w niej �wiate�, bo
okna nie by�y zas�oni�te
papierem. Chcia�em zawo�a� na
dziewczyn�, ale nie wiedzia�em,
jak ma na imi�. Mog�em wprawdzie
zapyta� ludzi, zebranych przy
wej�ciu, gdzie posz�a, ale ba�em
si�, �e w ciemno�ciach trafi� na
kt�rego� z moich ch�opak�w.
Posuwa�em si� powoli, przystaj�c
przy ka�dej grupce i zagl�daj�c
ludziom w twarze. Przewa�nie
byli to m�czy�ni; rozmawiali ze
sob� p�g�osem i milkli, s�ysz�c
szcz�kanie mojego stena, potem
za�, gdy przechodzi�em dalej,
wracali do przerwanej rozmowy,
ale g�osy ich by�y teraz cichsze
i brzmia�o w nich co� podobnego
do wsp�czucia czy politowania.
Wszystkie drzwi by�y otwarte,
jakby niedawna bitwa zmieni�a
ten ca�y dom w jedno wielkie
mieszkanie. Mog�em wchodzi�,
gdzie chcia�em i nikt si� temu
nie dziwi�, czasem tylko pytano,
czy nie napij� si� herbaty
("niestety sztucznej, prosz�
pana"), albo czy nie trzeba mi
papieros�w, a ja potrz�sa�em
g�ow� w milczeniu. Wreszcie
znalaz�em si� na ostatnim
pi�trze tego ciemnego, pe�nego
szept�w domu i zatrzyma�em si�
na pode�cie schod�w.
Dziewczyna z rozbit� warg�
siedzia�a bokiem na oknie.
Kolana mia�a podci�gni�te pod
brod� i okryte sp�dniczk�, a
r�ce zaplecione na nogach.
Widzia�em j� na tle szyby;
siedzia�a nieruchomo i nie
patrzy�a przez okno. Ogl�da�a
sobie czubki zab�oconych but�w,
bielej�ce w ciemno�ci.
- Jednak pan jest -
powiedzia�a nie podnosz�c g�owy,
jakby poznawa�a mnie po kroku
czy oddechu. - No, tak my�la�am.
Stan��em obok niej i
przetar�em sobie powieki
r�kawem.
- Czemu pani uciek�a?
Zako�ysa�a si� naprz�d i w ty�
jak dziecko w fotelu na
biegunach. Powt�rzy�em:
- Czemu pani uciek�a?
- Prosz� zostawi�, to
�mieszne.
- Nie, nie - powiedzia�em. -
Dlaczego �mieszne? Chcia�em
tylko...
Dmuchn�a ironicznie przez
nos; by�o to co� w rodzaju
wzruszenia ramion czy
niecierpliwego strzykni�cia
palcami. Umilk�em. Ko�ysa�a si�
dalej. Potem us�ysza�em jej
g�os; brzmia�a w nim nuta
niech�ci:
- Niech mi pan wierzy, �e
�mieszne. Nie trzeba wszystkiego
t�umaczy�, dopiero wtedy
wychodzi g�upio. Pan sam wie o
tym, prawda? No, wie pan, czy
pan nie wie?
Powiedzia�em: - W�a�ciwie...
- Jak pan wie, to po co pan
zaczyna?
- Niczego nie zaczynam -
powiedzia�em ze z�o�ci�. -
Przyszed�em tylko podzi�kowa� za
tamtego ch�opaka i nic wi�cej. A
pani my�la�a, �e co?
- �e to - powiedzia�a. -
W�a�nie to. I pan wie, �e ja
wiem, �e w�a�nie to.
Przedrze�ni�em j� z gniewem
"�e, �e, �e", a ona wpad�a w
pasj�:
- Niech pan si� przestanie
wyg�upia�! Pan w�a�nie jest
taki: jak pan kogo� potr�ci, to
musi pan powiedzie�
"przepraszam". A jak pan si� z
kim� wita, to pan wstaje. Bo
jakby pan nie wsta�, to by si�
pan z tego rozchorowa�, prawda?
Cofn��em si�, ale ona szybko
spu�ci�a nogi z okna i chwyci�a
mnie za r�kaw.
- Ja od razu wiedzia�am, �e
pan za mn� przyleci. Czeka�am i
a� mnie trz�s�o z tego. Pan by
nie m�g� zasn��, jakby mi pan
wszystkiego nie wyja�ni�. Wi�c
niech pan teraz wyja�nia!
Prosz�!
Chcia�em odsun�� jej r�k�, ale
to si� okaza�o niemo�liwe:
musia�bym szarpn�� si� z ca�ej
si�y.
- To jest... niesmaczne -
powiedzia�em, ale ona parskn�a
�miechem.
- Oczywi�cie! Bo pan sobie
wszystko umy�li�, tylko ja nie
umia�am si� zachowa�!
- Niczego sobie nie
"umy�la�em"!
- Ale tak! Ja nawet panu
powiem, jak to by�o: pan si� o
mnie opar� przypadkiem, a wysz�a
scena "u�an i dziewczyna". Potem
si� pan zorientowa� i najpierw
zrobi� si� pan z�y; ale p�niej
pan pomy�la�, �e ja wyjd� na
idiotk� i postanowi� pan gra� w
to dalej. A to jest g�upia gra,
pan tego nie rozumie? G�upia i
nieprzyjemna!
- Nonsens! - zawo�a�em. - Ja
w�a�nie od samego pocz�tku...
Odepchn�a moj� r�k� tak
gwa�townie, jakby chcia�a j�
cisn�� na schody.
- Dosy�! Pan chce ze mnie
zrobi� idiotk� do kwadratu!
- Niewielka sztuka! -
krzykn��em. - Pani jest
pomylona, a ja mam na g�owie
wa�niejsze rzeczy od tych pani
majak�w! Wa�niejsze, s�owo daj�!
Otworzy�a usta, jakby chcia�a
mi odpowiedzie�, ale w�a�nie w
tej chwili na schodach rozleg�y
si� g�o�ne kroki i kto� ledwie
widoczny w ciemno�ciach stukn��
obcasami przede mn�. Oboje
obr�cili�my ku niemu g�owy tym
samym, jakby wyuczonym gestem, a
on powiedzia�:
- Jestem.
Przez moment sta�em w
milczeniu, czerwony z gniewu i
niech�ci, czekaj�c na to, co
musia�o nast�pi�: na z�o�liwy
�mieszek Kasteta. Ale nic
takiego nie nast�pi�o. Kastet
nie za�mia� si�, ani te� nie
chrz�kn�� znacz�co, a w jego
g�osie - gdy wreszcie si�
odezwa� - nie by�o niczego,
pr�cz zm�czenia.
- Znalaz�em Szlemika -
powiedzia�. - Kaza�
przyprowadzi� pluton pod
ko�ci�, zbieraj� si� tam
wszystkie oddzia�y z dzielnicy.
- Dzi�kuj� - powiedzia�em
niepewnie, wci�� jeszcze
spodziewaj�c si� jakiej�
zasadzki, ale Kastet po prostu
odwr�ci� si� na pi�cie.
- Dzi�kuj� ci, Kastet -
powt�rzy�em i pobieg�em za nim,
nie ogl�daj�c si� ju� wi�cej na
dziewczyn�. Dogoni�em go w
po�owie schod�w, ale on i teraz
si� nie odezwa�, spojrza� tylko
na mnie - kr�tko i szybko - i
tak ju� razem wybiegli�my na
podw�rze.
W nocy znowu pada�o.
Wychodzili�my z miasta
przemoczeni i zzi�bni�ci, a
wszystkie drogi przed nami by�y
pe�ne b�ota i ka�u�. Nasza
kompania sz�a przodem jako
szpica ca�ej kolumny, mieli�my
wi�c zaszczyt k�adzenia
pierwszego �ladu w tym czarnym
cie�cie, kt�re ros�o wok� nas
jak na dro�d�ach. Podejrzewa�em,
�e do rana, zanim znajdziemy t�
jak�� puszcz�, kt�r� mieli�my
znale��, potopimy si� w nim do
szcz�tu i dopiero nast�pne
pokolenia wygrzebi� nas z niego
jak olbrzymie rodzynki z
makowca.
M�j pluton szed� znowu jako
trzeci. Okaza�o si�, �e z ca�ej
kompanii poni�s� najmniejsze
straty: Szlemik z Rapidem i
Suskim pr�bowali zdoby�
"wyznaczone cele" i stracili
przy tym du�o ludzi. Zreszt� nie
tylko oni - w ca�ej naszej
kolumnie nie by�o ani jednego
oddzia�u, kt�ry by opuszcza�
miasto w pe�nym sk�adzie;
wszystkie mia�y zabitych i
rannych. Jasn� stron� tej
imprezy by�o tylko to, �e trwa�a
kr�tko. W naszej dzielnicy by�o
przecie� znacznie wi�cej
podw�rek do obs�u�enia i gdyby
to zale�a�o na przyk�ad od
Szlemika, obs�ugiwaliby�my je z
pewno�ci� a� do ostatniego.
Szli�my jednak do puszczy, a
wi�c wszystko by�o w jakim takim
porz�dku. Co pewien czas z ty�u
rozlega�y si� nawo�ywania:
"Czo�o wolniej", wtedy
zwalniali�my kroku, albo nawet
przystawali�my na chwil� i
Suski, niewidoczny gdzie� z
przodu, wo�a� do swoich
szperaczy: "czeka�, rebiata!"
Potem odzywa�o si� monotonne
"rusza�, podaj dalej" i znowu
szli�my przed siebie pluszcz�c i
mlaskaj�c w b�ocie nogami.
Podczas ka�dego z tych
kr�tkich postoj�w Albatros
przysuwa� si� do mnie i szeptem
nakazywa� mi nadstawi� kiesze�,
a ja odpowiada�em: "jeszcze
mam", na co on m�wi�: "nie
szkodzi" i wsypywa� mi do
kieszeni now� gar�� cukru w
kostkach, wyniesionego z
go�cinnej kolonii
sp�dzielc�w_urz�dnik�w.
Poniewa� bra�em te kostki tylko
przez grzeczno��, by znowu go
czym� nie urazi�, wi�c wkr�tce
wype�ni�y mi kiesze� po brzegi.
"Daj teraz dziewczynom"
poradzi�em mu wreszcie z
rozpacz�, ale on klepn�� mnie
uspokajaj�co po plecach:
"dosta�y, Janina ma za pazuch�
przynajmniej ze dwa kilo". Wtedy
pomy�la�em, �e m�g�bym troch�
zanie�� dziewczynie z rozbit�
warg�, ale tak mnie ta my�l
rozgniewa�a, �e zaraz sam
zacz��em je�� ten cukier z
po�piechem, chocia� mdli�o mnie
od niego niezno�nie.
Potem spostrzeg�em, �e kto� z
id�cych przodem zaczyna zwalnia�
kroku i pl�ta� mi si� pod
nogami. Tr�ci�em go w plecy
m�wi�c: "nie �pij, bracie" i
dopiero wtedy pozna�em, kogo
tr�cam. Cofn��em szybko r�k�,
ale ju� by�o za p�no,
dziewczyna w�a�nie odwraca�a si�
w moj� stron�.
- A, to pan - powiedzia�a.
Szed�em chwil� w milczeniu,
zupe�nie tak, jakbym jej nie
dos�ysza�. Ale potem - nie
wiadomo zreszt� dlaczego -
potwierdzi�em:
- Ja.
- Przecie� widz�.
- Wi�c po co si� pani pyta?
- Wcale si� nie pyta�am.
- A co?
- Po prostu tak sobie
powiedzia�am, �e pan to pan.
- I zawsze tak sobie pani
m�wi, �e kto� to kto�, jak pani
kogo� zobaczy?
- No patrzcie! - powiedzia�a
zdziwiona. - To pan jeszcze si�
z�o�ci?
A� przystan��em, tak mnie
zatka�o.
- To niby ja si� z�oszcz�,
tak? I to ja ciska�em si� tam,
na tych schodach?
- A pewno - powiedzia�a
popychaj�c mnie naprz�d. - Z
pana jest straszny z�o�nik, to
przecie� zaraz wida�.
Przyspieszy�em kroku, �eby si�
od niej odczepi�, ale ona wcale
nie mia�a zamiaru zosta� w tyle.
Sun�a obok mnie drobnym
krokiem, co� tam sobie
rozwa�aj�c po swojemu, wreszcie
poci�gn�a mnie za r�kaw:
- No, wi�c jak?
- Z czym?
- Niby pan nie wie.
- Nie...
- Wi�c niech pan si� domy�li.
- Ani mi to w g�owie.
- E - powiedzia�a - nie to
nie.
Zacz�a i�� szybciej i nawet
mnie troch� wyprzedzi�a, ale
zaraz przystan�a w miejscu,
czekaj�c a� podejd�.
- Mo�e si� pan wypcha�! -
powiedzia�a. - I ju�!
- Tylko tyle?
- A pan si� spodziewa�, �e
ile?
- W og�le o tym nie my�la�em.
- To z pana jest cham -
powiedzia�a.
Teraz ja si� zdziwi�em:
- Niby dlaczego?
- Bo tak si� nie robi.
- Jak?
- Tak, jak pan ze mn�.
- A ja z pani� co� robi�?
- W�a�nie, �e nic.
- No, to nie rozumiem.
- Bo pan jest nie tylko cham,
ale i osio�.
Z�apa�em j� za rami� i
poci�gn��em do przodu. Szarpn�a
si� i zawo�a�a:
- No, czego si� pan pcha?
- Jazda, jazda! -
powiedzia�em. - Niech pani wraca
do swoich, bo ja mam ju� dosy�.
- Te� mi pow�d!
- Dla mnie wystarczaj�cy.
- Ale dla mnie nie.
- To b�dzie pani m�wi� sama do
siebie. Bo ja si� wi�cej nie
odezw�.
- Bez �aski.
Pu�ci�em to ko�o uszu. Tr�ci�a
mnie pi�ci� w �okie�:
- S�ysza� pan? Powiedzia�am:
bez �aski!
Maszerowa�em dalej jak g�uchy.
Sz�a obok mnie, dmuchaj�c sobie
czasem na krople deszczu,
sp�ywaj�ce jej ko�o nosa,
wreszcie poczu�em, �e znowu mnie
tr�ca, ale tym razem nie
pi�ci�, lecz otwart� d�oni� i
nie w �okie�, tylko gdzie� w
okolic� nadgarstka.
Spojrza�em na ni� pytaj�co.
Pokaza�a mi swoj� d�o� i
potrz�sn�a g�ow�:
- To jak? Zgoda?
By�em jeszcze z�y i nie
chcia�o mi si� odpowiada�.
Powt�rzy�a ostrzegawczo:
- Zgoda czy nie, bo wi�cej nie
przyjd�.
Mrukn��em: - Zgoda.
- Tak nie - powiedzia�a. -
Trzeba da� r�k�.
- Kiedy ja nawet nie wiem, jak
si� pani nazywa.
- Naprawd�?
- No, nie wiem. Bardzo mi
przykro, ale nie wiem.
Westchn�a: "O Bo�e, co za
kino". Wtedy ca�kiem znienacka
przypomnia�em sobie, �e kto�
wo�a� na ni� "Wi�ka".
U�miechn�a si�: - Wi�c
jednak?
- Jednak. A ja jestem Marcin.
- Wielka mi nowina!
Nie zrozumia�em. Wyja�ni�a ze
z�o�ci�:
- To przecie� wszyscy wiedz�.
- Jacy wszyscy?
- A czy mog� by� jacy� wszyscy
nie wszyscy? - I stukn�a mnie w
pier�: - No, daje pan, czy pan
nie daje?
Wyci�gn��em r�k�. U�cisn�a j�
szybko i zaraz rzuci�a do do�u
jak ch�opak. Zapyta�em:
- I co teraz?
- Kiedy?
- Jak ju� dosz�o do tej
idiotycznej zgody?
Zastanowi�a si�:
- Bo ja wiem? Chyba wr�c� do
swoich.
Ale nie wraca�a, szli�my wi�c
dalej obok siebie. Potem
uchyli�em kieszeni.
- Prosz� si�gn�� do �rodka.
- A co tam jest?
- To pani zobaczy.
- Najpierw niech pan powie.
- Dlaczego?
- A ja wiem, co pan tam mo�e
mie�? Ch�opcy r�ne �wi�stwa
nosz� w kieszeniach.
- No, to prosz� zaryzykowa�.
Zaryzykowa�a, a potem szli�my
dalej, ja za� r�k� trzyma�em w
kieszeni, tak �eby �atwo by�o
si� do niej dobra� i raz po raz
czu�em, �e kto� si� do niej
dobiera. Wtedy kostki
chrz�ci�y, tak jak kostki
zawsze to robi� i czasem kt�ra�
wypad�a na drog�, ale nie mo�na
by�o jej szuka�, bo zaraz ton�a
w b�ocie, kt�rego robi�o si�
coraz wi�cej, a kt�re musieli�my
mi�si� bez ko�ca. Wi�c
mi�sili�my je tak, jak nale�a�o,
a nasze nogi stawa�y si� od tego
coraz ci�sze, a� wreszcie
zacz�li�my zapomina�, po co to
wszystko robimy i gdzie
w�a�ciwie jeste�my; szli�my po
prostu dlatego, �e przed nami
szli inni i stawali�my wtedy,
kiedy oni stawali, a potem by�o
ju� jak na ��dce, naprz�d i w
ty�, bardzo mi�o, zupe�nie
cudownie, a kiedy otworzy�em
oczy wszyscy ju� uciekali na bok
jak szaleni, a z przodu
nadlatywa�y ku nam dwa warcz�ce
�wiat�a.
Szarpn��em dziewczyn�, kto�
wrzasn��. Wpadli�my na druty, ja
g�r�, ona do�em, a z obu stron
trzeszcza�y rozdzierane
p�aszcze. Potem wszystko
umilk�o, droga w �wietle mign�a
pustk�, zobaczy�em pie�, kilka
li�ci, r�g p�otu i nagle
powietrze zrobi�o si� za ciasne
- us�ysza�em wybuch, w sekund�
wszyscy znikli, zosta�em sam.
Kiedy wsta�em, samochodu ju�
nie by�o. Poszed�em w t� stron�,
gdzie widzia�em b�ysk i ju� po
kilku krokach us�ysza�em
chrz�kanie. Brzmia�o tak, jakby
kto� pr�bowa� odplun��
zaschni�t� flegm�: niecierpliwie
i troch� nerwowo. Przyspieszy�em
kroku, ale zaraz trafi�em na
druty. Teraz mia�em z nimi du�o
wi�cej trudno�ci ni� przedtem.
Zanim je pokona�em, w
ciemno�ciach mign�o �wiate�ko.
Ko�ysa�o si� nisko, przy samej
ziemi. Podbieg�em.
Zobaczy�em bia�e okienko
blasku, w nim czyj�� d�o� z
ma�ym pier�cionkiem na palcu,
skrawek p��ciennego r�kawa i
guzik z masy per�owej przy
mankiecie. D�o� porusza�a si� w
powietrzu, jak