1217

Szczegóły
Tytuł 1217
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1217 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1217 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1217 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksander Cibor-Rylski "Pier�cionek z ko�skiego w�osia" Cz�� pierwsza 1 Spojrza�em na zegarek. By�o wp� do drugiej. Wyszed�em spod drzewa, kt�re chroni�o mnie przed deszczem i skr�ci�em w alejk�. Troch� dalej, za niskimi krzakami, le�a�o dw�ch ch�opc�w z ubezpieczenia. Jeden z nich us�ysza�, �e nadchodz�, odwr�ci� g�ow� i zobaczywszy mnie chcia� wsta�. Kiwn��em mu r�k�, �eby nie wstawa� i zobaczy�em, �e lekko si� czerwieni; widocznie przypomnia� sobie odpowiedni punkt z "Podr�cznika dow�dcy plutonu strzeleckiego". Wyci�gn�� si� z powrotem na gumowym p�aszczu i z�o�y� stena w zgi�ciu �okcia. By� to sten Samuraja, pozna�em go po drewnianej r�czce, dorobionej niedawno u zaufanego stolarza i pomalowanej tuszem na czarno. Kucn��em obok ch�opca i popatrzy�em w uliczk�. By�a pusta. - Schodz� si� jeszcze? - zapyta�em. - Teraz ju� ma�o kto - odpowiedzia� gorliwie. Oczy mia� zaczerwienione, pewno nie spa� ca�� noc, jak przed matur�. - Zdaje si�, �e wszyscy ju� przyszli. Ca�a kompania. - Od dziesi�ciu minut nikogo nie by�o - wtr�ci� drugi, ten, kt�ry le�a� pod ogrodow� �awk�. Marynark� na plecach mia� ca�� w wilgotne pasy, jakby go spryskiwano przez szablon. - R�wno dziesi�� minut temu przyszed� ostatni facet od Suskiego. - R�wno dziesi�� minut temu - powt�rzy�em bezmy�lnie patrz�c ci�gle w uliczk�. By�y tam domki, ogr�dki i furtki, ale nikt z nich nie wychodzi�. - Sprawdza�em na zegarku - powiedzia� nerwowo ch�opak. - Aha, sprawdza�e�. Ch�opak umilk� i tylko czasami z uraz� zerka� ku mnie spod swojej �awki. Mo�e czeka�, �e si� u�miechn�? Tak, z pewno�ci� na to w�a�nie czeka�, ale ja pomy�la�em o tym dopiero p�niej, gdy ju� wr�ci�em do parku. Kastet i Albatros, dow�dcy dw�ch pozosta�ych dru�yn, tkwili wci�� jeszcze pod tym samym drzewem, pod kt�rym ich zostawi�em. Rozmawiali - to znaczy Kastet s�ucha� ze sk�pym u�miechem na wielkich, silnych wargach, w kt�rych jak zawsze trzyma� s�omk� czy trawk�. Albatros za� gada� jak naj�ty, po prostu usta mu si� nie zamyka�y ani na moment. "My jego ciach, on, brachu, trach" i tak dalej - skr�towo, lecz niezmordowanie. Sta�em obok niego przez chwil� patrz�c sobie pod nogi, potem tr�ci�em go w rami�. - Pozw�l. - Chwileczk�! - zawo�a� z po�piechem, jakby wystraszony, �e zgubi w�tek i ci�gn�� swoje jeszcze szybciej ni� przedtem. Zdj��em stena przez g�ow� i wetkn��em go Albatrosowi pod pach�. - Mo�esz mi potrzyma�? - Oczywi�cie, stary! - zawo�a� nie patrz�c nawet co bierze. R�wnie dobrze mog�em poda� mu bucik czy skarpetk�; kiedy gada�, by� zaj�ty bez reszty. Ale Kastet od razu przesun�� po mnie tym swoim powolnym, uko�nym spojrzeniem i zapyta�: - Wybierasz si� gdzie�? Albatros dopiero teraz urwa�. Odwr�ci� g�ow�, spojrza� na mnie przez rami� i chwil� mruga� z namys�em. Potem r�owa twarz b�ysn�a mu u�miechem. - Kupka, co? - powiedzia� widz�c, �e zdejmuj� r�wnie� pas i torb� z magazynkami. Nie chcia�o mi si� zaprzecza�, wi�c przytwierdzi�em mu ze z�o�ci� i zaraz tego po�a�owa�em. Albatros by� uczynny do niemo�liwo�ci; ledwie us�ysza� moje s�owa, ju� wtyka� mi w r�k� jaki� zwitek. Robi� to zreszt� dyskretnie, ale z t� swoist� odmian� dyskrecji, obliczon� na wszystko, tylko nie na ukrycie czegokolwiek. - Ale reszt� mi oddaj - szepn�� przy tym, mrugaj�c porozumiewawczo. - To m�j, �e tak powiem, ca�y maj�tek. Przynajmniej do czasu, gdy zdob�d� jak�� rolk� na Niemcach. - Dobrze - powiedzia�em i zdj��em opask�. Kastet natychmiast wyci�gn�� po ni� r�k�. - Wypuszczamy si� na miasto? - zapyta� rozci�gaj�c opask� w palcach. Albatros otworzy� oczy szeroko. - Na miasto? Podskoczy�, jakby nagle wst�pi�y we� si�y i z�apa� mnie za palec. - Na miasto? Cz�owieku, teraz? Chcia� si�gn�� do kieszeni po zegarek, ale obie r�ce mia� zaj�te, ograniczy� si� wi�c do spojrzenia w niebo jak stary traper, kt�ry po s�o�cu rozpoznaje godziny. S�o�ca zreszt� nie by�o, od obiadu pada� r�wniutki deszczyk, lecz Albatrosowi nie przeszkadza�o to w niczym. By� z niego przecie� harcerz orli czy s�pi i nawet najchmurniejsze niebo traktowa� jak zegarynk�. - Trzy na drug�! - zawo�a�. - Oszala�e�? Odwr�ci�em si� i odszed�em. Kastet zostawi� Albatrosa pod drzewem i dogoni� mnie po kilku krokach. Poczu�em jego d�o� pod pach�. - Idziesz na melin�? By� du�y, znacznie wy�szy ode mnie i zawsze, gdy chcia�em unikn�� jego wzroku, wystarczy�o mi nie podnosi� g�owy. Nie podnios�em jej i teraz. Powiedzia�em tylko "mo�liwe", a on zapyta�: - Po co? - Czy musz� ci wszystko m�wi�? - Nie musisz. - Nachyli� si� tak blisko, �e poczu�em zapach jego potu. - Pozw�l, �e sam zgadn�. - Nie fatyguj si� - powiedzia�em. - Po prostu zapomnia�em co� i chc� to teraz odszuka�. - Co? - Millsa - powiedzia�em wk�adaj�c r�k� do kieszeni, jakbym chcia� go z g�ry uprzedzi�. Zmru�y� oczy. - Czuj�, �e go znajdziesz - powiedzia�. - G�ow� bym da� za to. �cisn��em millsa w d�oni i odszed�em. W alejce zatrzyma�em si� i zawo�a�em. - �wistak! Sekcyjny podbieg� do mnie skulony, z g�ow� wci�gni�t� w ramiona. Wygl�da� przejmuj�co cywilnie, mimo �e p�aszcz mia� �ci�gni�ty paskiem od spodni, a nogawki wpuszczone do skarpetek. - Przetrzyj sobie okulary - powiedzia�em. - Wleziesz na czo�g bo b�dziesz my�la�, �e to budka z wod� sodow�. Wyj�� zaraz czyst�, kraciast� chusteczk�. - Zostawiam ci dru�yn� - powiedzia�em. - B�d� najdalej za kwadrans. - Tak jest, panie podchor��y - powiedzia�, zerkaj�c na mnie ma�lanymi oczyma kr�tkowidza. Pochodzi� z jakiej� g�uchej prowincji kieleckiej czy cz�stochowskiej i nigdy nie uda�o mu si� pochwyci� stylu, przyj�tego w naszych oddzia�ach. Mo�e dlatego tak sumiennie przestrzega� wszystkich form i tytu��w, jakby my�la�, �e w ten spos�b wyda si� nam bardziej �o�nierski i bojowy. Powiedzia�em: - Mojego stena ma Albatros. - M�g� pan zostawi� go mnie - powiedzia� z wyrzutem. Ju� znowu by� w okularach, to czyni�o go odwa�niejszym. Wzruszy�em ramionami. - Powt�rz, co ci powiedzia�em. Chc� by� pewien, �e zrozumia�e�. Powt�rzy�. Kiwn��em mu r�k� i odszed�em. Przy czujce zatrzyma�em si� jeszcze raz, ale uliczka by�a dalej pusta. U�miechn��em si� do ch�opca pod �awk� - teraz ju� pilnowa�em, �eby tego nie zapomnie� - i wyszed�em z parku. Samuraj mieszka� w pobli�u, zaledwie o trzy uliczki dalej, a jednak zadysza�em si�, zanim przybieg�em pod furtk�. By�a wci�� jeszcze za�o�ona kamieniem, tak jak j� zostawili�my godzin� temu. A wi�c nikogo tu nie by�o. Mimo to wszed�em do �rodka. Matka Samuraja popatrzy�a na mnie z niepokojem. - Co si� sta�o? - A co mog�o si� sta�? - Nie wiem. By�am pewna, �e pan teraz... Rozejrza�em si� po niskiej jadalni. By�a pe�na niedopa�k�w i dymu. Nawet puste opakowania po amunicji le�a�y dalej na stole. - Trzeba to sprz�tn�� - powiedzia�em. - Po co? Wzi��em jeden karton do r�ki. - Tu jest zbyt wyra�nie napisane, do czego to s�u�y�o. U�miechn�a si�. - To ju� chyba nie ma znaczenia. - Mo�liwe - powiedzia�em, ale nie by�o w tym zbytniej pewno�ci. Potem oboje umilkli�my. Nads�uchiwa�em przez chwil�, ale nie, wsz�dzie panowa�a cisza. - Nie przyszed�? - A u was go nie ma? Spu�ci�em oczy. - Nie, my�la�em, �e mo�e w domu... - A c� m�g�by robi� w domu - o tej porze? - Czy ja wiem? Przebiera� si�, goli�... Pokr�ci�a g�ow�. - I nie dzwoni�? - Nie. Wyda�o mi si�, �e w jej g�osie zabrzmia�a odrobina zadowolenia. Podszed�em do telefonu. Na gwa�t zacz��em sobie przypomina� wszystkie numery, pod kt�rymi mo�na go by�o znale��. Ale wsz�dzie odpowiada�a mi cisza. - Jak pr�dko wyruszacie? - zapyta�a. Spojrza�em na zegarek - kt�ry to ju� raz tego popo�udnia? - i powiedzia�em: - Za dwie godziny. - Mo�e jeszcze si� zjawi. Powiedzia�em "mo�e" i raz jeszcze si�gn��em palcem do tarczy aparatu. By� to ostatni numer, jaki mi pozosta�. By�em pewien, �e nie zastan� pod nim nikogo, tak jak nikogo nie zasta�em pod wszystkimi innymi. Mimo to nakr�ci�em go, jakbym wci�� jeszcze mia� nadziej�, �e gdzie� tam, na drugim ko�cu miasta, odezwie si� g�os, kt�ry powie: "Samuraj? Nie martwcie si�, pojecha� do was przed kwadransem". I w tej chwili poczu�em, �e matka Samuraja k�adzie mi d�o� na ramieniu. Poruszy�em si�, jakbym chcia� j� strz�sn��, ale ona �cisn�a mnie mocniej. Wtedy odsun��em s�uchawk�, brz�cz�c� mi ko�o skroni i us�ysza�em to, co ona musia�a s�ysze� ju� od chwili. Spu�ci�em oczy i od�o�y�em telefon, tak jak odk�ada si� sp�nion� depesz�. Wszystko zosta�o rozstrzygni�te mi�dzy czwartym i pi�tym brz�kni�ciem sygna�u. W tej kr�tkiej sekundzie, kiedy odezwa� si� pierwszy peem. W drzwiach obr�ci�em si� i powiedzia�em jeszcze raz, tylko �e teraz ju� du�o ciszej: - A te opakowania niech pani jednak spali. Na dworze dalej pada�o, cho� deszcz by� teraz rzadszy. Przemok�em do reszty, zanim znalaz�em si� w parku. Otrzepuj�c si� jak kundel odebra�em mojego stena z r�k Albatrosa i z powrotem na�o�y�em opask�. Kastet mi j� naderwa�, by�a teraz za lu�na. Musia�em poprosi� kt�r�� z dziewczyn o agrafk�, ale palce mi si� �lizga�y: dwa razy uk�u�em si� w rami�, zanim j� wreszcie zapi��em. Albatros przez ca�y czas kr�ci� si� ko�o mnie uczynnie, lecz nie pomy�la�, �e mo�na by mi pom�c. By� zawsze got�w do ofiar, ale wielkich: zas�oni� kogo� w�asn� piersi�, wyci�gn�� spod obstrza�u - lub efektownych: podzieli� si� ostatnim kawa�kiem papieru toaletowego. Wszystko jednak, co by�o poni�ej, uchodzi�o ju� jego uwagi. Mog�e� przy nim zakaszle� si� na �mier� - nie zgasi�by papierosa, po prostu nie przysz�oby mu to do g�owy. Podrygiwa� teraz na jednej nodze, �wie�utki i pe�en ognia jak zawsze, a z ust sypa�y mu si� okrzyki: - No, Marcin! Ech, Marcin! Jak, Marcin? - a ka�dy z tych Marcin�w brzmia� inaczej w zale�no�ci od tego, jak� min� mia� przy tym Albatros. Potem klepn�� mnie w �opatk�: - Najwa�niejsze, �e jeste�. Nie skubn�li ci�? - Kto? - My�leli�my, �e pukaj� do ciebie. - Nie - powiedzia�em. Nie chcia�o mi si� wyja�nia� rzeczy, kt�re i tak by�y jasne: przecie� strzelano w dalszym ci�gu i to ju� z kilku stron naraz. A potem zmusi�em si� do czego�, co Albatros m�g� przyj�� za u�miech: do krzepi�cego skurczu policzk�w, pod kt�rym kry�a si� tylko jedna my�l - �e teraz ju� winien jestem Albatrosowi to samo, co ch�opcom na czujce. Nie zrozumia�; odpowiedzia� mi szerokim u�miechem. W tej chwili us�ysza�em g�os Kasteta: Znalaz�e�?" - i odwr�ci�em si�. Kastet sta� pod drzewem - te� u�miechni�ty, lecz bledszy ni� zwykle. - Co? - zapyta�em. - To, czego szuka�e�. - Owszem - powiedzia�em i spojrza�em mu w oczy. - Id� do kapitana i powiedz, �e Samuraj nie przyjdzie. Zrobi�o si� cicho. Potem Kastet powiedzia� zachryple: - Dlaczego ja? Wszyscy trzej jeste�my r�wni stopniem; id� sam, albo niech idzie Albatros. - Nie - pokr�ci�em g�ow�. - Wola�bym, �eby� ty mu to sam powiedzia�. Je�eli s�dzi�, �e mo�e na co� liczy�, to w tej chwili dawa�em mu szans�. Obejrza� sobie paznokcie, grube jak apteczne �opatki do ma�ci. Twarz znik�a mu pod he�mem. He�m mia� na �rodku �lad po dziurce, zalutowanej domowym sposobem; Kastet przyni�s� go z jakiego� wrze�niowego cmentarza. Patrzy�em na ten punkcik ja�niejszego metalu i czeka�em w milczeniu. Nagle Kastet odwr�ci� si�, poprawi� schmeissera na ramieniu i odszed� bez s�owa. Zostali�my z Albatrosem we dw�ch, lecz nie patrzyli�my na siebie. Czekali�my na Kasteta. Wr�ci� po up�ywie p� minuty. Min�� nas d�ugim, ko�ysz�cym si� krokiem i poszed� prosto do swojej dru�yny, ukrytej w zaro�lach. Widzieli�my, �e niedbale bierze od kogo� papierosa i zaci�ga si� nim odchylaj�c g�ow� do ty�u. Nie chcia�em go pyta� o wynik; wiedzia�em, �e mo�e by� tylko jeden. Samuraj nie przyszed�, a jego zast�pca le�a� od wczoraj w szpitalu, z�ama� nog� wyskakuj�c z tramwaju. Ale Albatros chcia� mie� pewno��. Zrobi� p� kroku w stron� Kasteta i zawo�a�: - By�e�? - By�em - odpowiedzia� Kastet i doda� ziewaj�c: - Powiedz Marcinowi, �eby zda� komu� dru�yn�. Obejmuje pluton. Ch�opcy z plutonu Suskiego przebiegli alej� bez przeszk�d - czo�gi nadesz�y dopiero potem. Sta�y teraz na s�siednim skrzy�owaniu, a wok� nich kr�ci�o si� kilkunastu ludzi w he�mach. Wygl�dali niegro�nie, jak brygada pracownik�w komunalnych, zaj�tych porz�dkowaniem ziele�ca. Spogl�da�em ku nim w milczeniu, przylepiony do naro�nika. Aleja by�a szeroka. Nie mo�na jej by�o przeskoczy� ukradkiem. Kapitan Szlemik - nasz dow�dca kompanii, kt�ry sta� obok mnie, widzia� to r�wnie�, lecz nie wygl�da�o, �eby tym by� zra�ony. Zrozumia�em to nie od razu, lecz dopiero po chwili, gdy tr�ci� mnie kolanem - by�o to przyjacielskie tr�cenie, cho� przypomina�o t�giego kopniaka - i zapyta�: - Przydusisz ich, co? Powiedzia�em: - Ludzi tak - i nie doda�em nic wi�cej; wszystko by�o dostatecznie jasne. Okaza�o si� jednak, �e tylko dla mnie, bo Szlemik a� parskn�� z satysfakcji: tylko tego mu by�o potrzeba, wi�cej ode mnie nie ��da�. - Czo�gi stoj� bokiem - wyja�ni� z takim zachwytem, jakby sam je tak ustawi�. - Zanim po�api� si� i wykr�c�... Skin��em g�ow� i kl�kn��em na jedno kolano. R�ce mi si� trz�s�y, musia�em stena przycisn�� do muru. Szlemik trzasn�� mnie w plecy: - K�ad� si�! - Przecie�... Poczerwienia� jak cz�owiek, kt�ry nadmuchuje balonik. Mog�oby si� wydawa�, �e zaraz p�knie ze z�o�ci, ale ja wiedzia�em, �e nic mu nie grozi: by� to po prostu objaw lekkiego zniecierpliwienia, co� w rodzaju zmarszczenia brwi czy ostrzegawczego chrz�kni�cia. - K�ad� si�! - powiedzia�. - Nie mam ochoty ogl�da� twoich flak�w! Po�o�y�em si� wi�c, a Szlemik powiedzia�: - Rapid skacze pierwszy i przejmuje od ciebie ogie� po drugiej stronie. Zrozumia�e�? - Tak jest, panie kapitanie. Obejrza� mnie od g�ry jak dywanik, roz�o�ony przed ��kiem i ko�cem buta poprawi� mi �okie�: bli�ej �ciany, nie wystawia� wi�cej ni� trzeba. Potem rzuci�: - Ja id� z plutonem Rapida! - a zabrzmia�o to jak przestroga, czy nawet pogr�ka. Nie odpowiedzia�em mu, ale on wcale nie wymaga� odpowiedzi. Wyja�ni�, �e po przej�ciu alei obejd� domy po drugiej stronie i od ty�u uderz� na czo�gi. - Odwr�cimy ich uwag�, jasne? - Tak jest, panie kapitanie. - Dopiero wtedy przeprowadzisz pluton. - Rozumiem. - Rozumiem, panie kapitanie - poprawi� mnie bez zw�oki i krzykn��: - Rapid, gotowe? Ognia! Nacisn��em spust. Poczu�em r�wne, szybkie t�tno pulsuj�ce w ramieniu - to sk�adana kolba stena odlicza�a mi ka�d� seri� jak sumienny kasjer przy wyp�acie. K�tem oka zobaczy�em pierwszych ch�opc�w Rapida wybiegaj�cych na jezdni� i przyspieszy�em ruchy palca; sten bi� teraz kr�ciutkimi seriami, ale przerwy mi�dzy nimi by�y tak nik�e, �e chwilami sam ich nie s�ysza�em. Potem sta�o si� to, na co czeka�em: odezwa�y si� czo�gi. Ale Szlemik mia� racj� - ogie� ich by� sp�niony, ludzie Rapida zd��yli ju� znikn�� za alej�. Tylko dziewcz�ta z sanitariatu ugrz�z�y na samym wst�pie, o krok od mojego �okcia. Kaza�em im wr�ci�. Cofn�y si� z wahaniem. Wsta�em i popchn��em je w g��b uliczki, tam gdzie zostawi�em w�asny patrol sanitarny. Przykucn�y za latarni�, troch� wystraszone ha�asem, bo czo�gi wci�� jeszcze sp�ukiwa�y ogniem alej�. - Skaczemy? - zapyta� Kastet. - Nie teraz. - A kiedy? - Troch� p�niej. - Mo�e jutro? Popatrzy�em na niego. Nie odwr�ci� wzroku; oczy warowa�y mu pod he�mem jak dwa rozw�cieczone pieski. Powiedzia�em: - Poczekamy, a� kapitan otworzy nam przej�cie. - A nie mogliby�my poczeka�, a� przy�le po nas taks�wk�? Dochodzi�a pi�ta, za kwadrans mieli�my by� na podstawie wyj�ciowej, dla Kasteta nie istnia�o nic wi�cej. By� got�w skaka� tak, jak sta� i - znaj�c jego szcz�cie - wiedzia�em, �e przejdzie. Ale ja mia�em tu czterdziestu ch�opc�w i dziewi�� dziewczyn - i nie mog�em zak�ada�, �e wszyscy urodzili si� pod t� sam� gwiazd� co on. Cofn��em si� jeszcze dalej, a� do przerwy mi�dzy domami, otwieraj�cej si� na lewo ode mnie. Zobaczy�em przez ni� ogromne podw�rze, zamkni�te niemal ze wszystkich stron podkow� szarych oficyn. Na �rodku podw�rza sta�a drewniana szopa, otoczona p�otem z desek. W zagrodzeniu biela�y szafliki z wapnem. Dalej by� trzepak na dywany, a jeszcze dalej brama. Tam za t� bram� le�a�a druga uliczka, a na niej sta�y czo�gi. - Pozw�l - powiedzia�em do Kasteta i us�ysza�em jego oddech na karku. - We�miesz dw�ch ludzi i obsadzisz t� bram�. - Z ch�ci� - powiedzia�. - Bardzo si� ciesz�, �e zostajemy tu na noc. Chcia�em �cisn�� go za r�k�, ale wyrwa� mi j� od razu. Powiedzia�em: - Zostaniesz tam tak d�ugo, a� ca�y pluton przeskoczy alej�. - Czy zawiadomisz mnie o tym przez poczt�? - Wr�c� tu i dam ci znak r�k�. - Praw� czy lew�? Powiedzia�em cicho: - Podchor��y Kastet. Zrobi� co�, co przypomina�o baczno�� i zagarn�� ramieniem dw�ch najbli�szych ch�opc�w. Patrzy�em chwil�, jak szli przez podw�rze ko�ysz�c si� jednakowo w biodrach: trzy silne sztuki o nogach zaprawionych w kopaniu i czo�ach rozbitych od uderze� "bykiem". P�niej zawr�ci�em ku alei. Ch�opcy Albatrosa czaili si� na jej brzegu, jak na linii startu: dru�yna pi�ki no�nej, gotowa do gry. Nawet bro� w ich r�kach wygl�da�a niedzielnie i klubowo. - Idziesz pierwszy - powiedzia�em do Albatrosa i w tej chwili us�ysza�em warkot. Rzuci�em si� do przodu, roztr�caj�c najbli�szych ch�opc�w, ale to by�o ca�kiem zb�dne, tamten warkot wychodzi� mi naprzeciw, ju� by� za rogiem, ju� prawie w�azi� na nas. Krzykn��em: - Na podw�rze!... Nie us�ysza�em tupotu but�w, wszystko zgin�o w zbli�aj�cym si� ryku. "Wi�zk� granat�w!" pomy�la�em. Ale nie mia�em wi�zki granat�w. Nie mia�em tak�e benzyny, ani niczego innego, czym m�g�bym zatrzyma� czo�g. Odwr�ci�em si�. Uliczka by�a ju� prawie pusta, wszyscy znikn�li, tylko gdzie� w g��bi grupka sanitariuszek tuli�a si� pod latarni�. - Ucieka�! - wrzasn��em i zrozumia�em, �e mnie nie s�ysz�. Obejrza�em si�. Zobaczy�em sko�ny prz�d, pomalowany w ochronne �aty, olbrzymi� g�sienic�, przechodz�c� w�a�nie po moich w�asnych wystrzelonych przed chwil� �uskach i czarne ko�a b�yszcz�ce od smaru. Odpi��em granat, wyrwa�em zawleczk� i rzuci�em. Wiedzia�em, �e nawet nie zadra�nie pancerza - by�o to zaczepne "jajko", pukawka z cienkiej blachy - ale nie liczy�em na nic takiego. Chcia�em da� tym dziewczynom trzy sekundy dymu, ostatni� rzecz, jak� im mog�em ofiarowa�. Potem skoczy�em na podw�rze. - Ostatnia klatka! - krzykn��em. - Wszyscy do ostatniej klatki! Nie wiedzia�em, czy tam b�dzie wyj�cie za domy. Mo�liwe, �e klatka oka�e si� �lepa i �e nie b�dzie w niej drzwi, prowadz�cych na ty�y. Ale w oczach mia�em co innego: okna. Widzia�em je, nadchodz�c tu kartofliskiem; pami�ta�em je tak wyra�nie, jakbym z g�ry w��czy� je do jakiego� rachunku. I wtedy w uliczce eksplodowa� pierwszy pocisk. Min��em szop� i p�ot z desek. Kuli�o si� za nim kilku ch�opc�w. Poderwa�em ich i pchn��em w g��b podw�rza, tam gdzie Albatros kierowa� ucieczk� na ty�y. Biegli potykaj�c si� jak przestraszone dzieci. Jednemu z tylnej kieszeni wypad� klaser i kolorowe znaczki rozsypa�y si� po trawniku. Obejrza�em si� ku bramie: Kastet ju� pracowa�. Mia� pe�ne r�ce roboty, widocznie �andarmeria pcha�a si� r�wnie� i z tej strony. "Szlemik" pomy�la�em. "Szlemik... Dlaczego nie zd��y�?". Rozejrza�em si� po podw�rzu. By�o puste. Ju� chcia�em kiwn�� do Kasteta, by likwidowa� bram�, kiedy zobaczy�em jaki� ruch w najbli�szej klatce. Opaski, kolby; skr�ci�em ku nim wrzeszcz�c: - Gdzie? Gdzie? Do ostatniej!... W tej chwili warkot obr�ci� si� ku mnie jak ruchomy g�o�nik; fala ryku nap�yn�a w podw�rko. Schyli�em si�, pierwszy pocisk dmuchn�� nade mn� jak przeci�g, od�amki posz�y po oknach, wpad�em do klatki. By�o tu kilku ch�opc�w Albatrosa i jakie� dziewczyny. Te zacz�y mi wy� do ucha: - Malwa! Malwa! Malwa!... Krzykn��em: - Cisza! - Umilk�y. Zbieg�em do piwnicy. Nie by�o przej�cia. Wr�ci�em na g�r�. Podw�rko ko�ysa�o si� od ognia jak gumowy materac. Popatrzy�em naprzeciw, ku bramie. Kastet ze swoimi jeszcze ci�gle j� trzyma�. Ale kt�r�dy mieli�my ucieka�? - Malwa, wie pan, Malwa... - zaszepta� mi kto� nad uchem. Odwr�ci�em g�ow�: zobaczy�em spocony nos i mokr� warg�. - Co si� sta�o? - Ach, prosz� pana... Powiedzia�a, �e pocisk rozerwa� t� jak�� Malw� pod latarni�. Nie zd��y�a schowa� si� do piwnicy. - A wy? - Pan rzuci� granat. By� dym, wskoczy�y�my przez okienko. Wyj��em chusteczk� i otar�em jej warg�; na chusteczce zosta�o troch� krwi. - Niech pani obli�e usta. Spr�bowa�a si� u�miechn��. Nie zna�em ani jej, ani te� Malwy, o kt�rej m�wi�a. W og�le by�y tu same obce dziewczyny, zapewne sanitariat Rapida. Zapyta�em, co si� sta�o z moimi. - Pobieg�y w d� uliczk�. My�l�... my�l�, �e s� w ogr�dkach. Pomy�la�em, �e ja te� chcia�bym tam by�. Potem wyjrza�em na podw�rze. Czo�g - niewidoczny ode mnie - gracowa� je w poprzek i wzd�u�, a my nie mieli�my innej drogi. Us�ysza�em za sob� szcz�kni�cie. Odwr�ci�em si� do ch�opc�w. W tym stanie, w jakim si� znajdowali, wola�bym, �eby zapomnieli o swojej broni. Chcia�em by� bezpieczny przynajmniej od ty�u. Ale nie, �aden z nich nie majstrowa� przy zamku, to tylko ta dziewczyna z rozbit� warg� otwiera�a puderniczk�. Pomy�la�em, �e ten gest musi j� drogo kosztowa�: r�ce jej chodzi�y, nie mog�a przetrze� lusterka. Ale g�os mia�a ju� prawie normalny. - Co robimy? Popatrzy�em znowu w stron� Kasteta. By� sam, widocznie odes�a� ju� swoich ch�opc�w. Cofa� si� w g��b bramy ty�em, bij�c przed siebie; widocznie mia� ju� Niemc�w naprzeciwko, mo�e w oknach s�siedniej kamienicy. Zacisn��em r�ce. Wszystko si� ko�czy�o. Je�eli zajm� bram�? Mieli�my naprawd� ma�o czasu. Wybra�em pierwszych trzech ch�opc�w i machn��em r�k� na ukos, przez podw�rze. By�o zadymione jak kurna chata. Je�li mogli�my na co� liczy�, to tylko na to. Powiedzia�em: - Do trawnika jeste�cie kryci przez szop�. - A potem? Krzykn��em: - Skok! Nie wybiegli. Uderzy�em pierwszego w twarz. Zatoczy� si�. Wypchn��em pozosta�ych. Zatrzymali si� przed klatk�. Musia�em pogna� ich kopniakami. Pobiegli. Dw�ch przesz�o, widzia�em, jak Albatros wci�ga ich do ostatniej klatki. Trzeci wr�ci�. Mia� w twarzy od�amek wielko�ci kuchennego pumeksu. Dolna szcz�ka; trzyma� si� za ni� obur�cz, a krew ciek�a mu do r�kaw�w. Pchn��em ku niemu dziewczyn� z rozbit� warg�, a sam wybra�em trzech nast�pnych. Trz�s�em si� tak jak oni, teraz ju� nie potrafi�bym nikogo uderzy�, ale nie by�o trzeba, poszli sami. Pocisk p�k� im prawie u n�g. Zwin�li si� jak psy, tylko jeden ruszy� stop� przez chwil�, ale i on zaraz usta�. Pomy�la�em, �e si� wyrzygam, wypchn��em nast�pnych, w gardle mi zacz�o bulgota�, jeszcze trzy dziewczyny, pe�no w ustach, dosz�y, prze�kn��em, obrzydliwo��, teraz ja, dziewczyna z puderniczk� i ranny. Nie m�g� zosta�, znajd�, rozwal�, krzykn��em "pod r�ce go", kiwn��em do Kasteta, wychodzimy, nie mo�na biec, ch�opak si� zatacza, �wist, dziewczyna ogl�da si�, ucieknie, nie uciek�a, jeszcze raz, obj��em ch�opca, dziewczyna ci�gle obok, jeszcze trawnik, klaser, znaczki i Albatros. Ostatnia klatka by�a klatk� przechodni�. Wybiegli�my z niej na ty�y domu i znale�li�my si� w miejscu, kt�re na planach miasta oznaczone by�o jako plac czyjego� tam imienia; w rzeczywisto�ci nie by�o tu �adnego placu, tylko wielkie, pochy�e kartoflisko ci�gn�ce si� daleko w d�, a� do nast�pnej ulicy. W po�owie kartofliska by� r�w, zasypany �mieciami, ale nieca�kiem; na le��co mo�na by�o si� w nim ukry�. Albatros wysy�a� tam ka�dego, kto tylko wyni�s� g�ow� z podw�rka, a� wreszcie wszyscy zebrali si� w�r�d tych zardzewia�ych puszek i starych nocnik�w. Le�eli teraz trz�s�c si� i dzwoni�c z�bami, a ka�dy wpatrywa� si� we mnie jakby w nadziei, �e potrafi� wymy�li� co� sensownego. Odda�em rannego Janinie, patrolowej naszego sanitariatu, a sam po�o�y�em si� i opar�em czo�o na r�ce, ale tam by� popi�, rozdmuchiwa�em go przy ka�dym oddechu i ci�gle zasypywa� mi oczy. Musia�em je zamkn��. Potem oddech mi si� uspokoi�, znowu otworzy�em oczy i przekr�ci�em si� na bok, Albatros le�a� tu� zaraz. Skin��em na niego; podczo�ga� si� i mrugn�� do mnie porozumiewawczo: - Dali nam, co? - Przysu� si� bli�ej. Podpe�zn�� tak blisko, �e nasze twarze prawie si� zetkn�y. Obejrza�em si� za siebie, a potem zapyta�em: - To byli twoi, co? - Moi. - Ten czarny to Sumak? - Sumak, sekcyjny pierwszej sekcji. Ale nie martw si�, ju� wyznaczy�em nast�pc�. Barman; doskona�y ch�opak, popatrz, le�y tam, przy tych ostach. Obserwowa�em go i mo�esz by� spokojny, da sobie rad�, s�owo! Przez ca�y czas trzyma� fason a� mi�o! - Widzia�e� wszystko? - Pytanie! Oka z was nie spuszcza�em. By�e� nadzwyczajny! Odwr�ci�em g�ow�. - Albatros, ja ich bi�em. - Och, stary - poklepa� mnie po r�ce. - W takiej chwili mia�e� prawo nawet... �cisn��em go za rami�; urwa�. Powiedzia�em nie patrz�c mu w oczy: - Nie chcieli wyj��. - Ale wyszli. - Wyszli. - No, wi�c widzisz. Da�em spok�j, nie rozumia� nic z tego, co chcia�em mu powiedzie�. By� dalej r�wnie praktyczny jak przed godzin� - praktyczny i rze�ki a� do obrzydliwo�ci. Powiedzia�em: - Obejd� wszystkie dru�yny i podaj mi list� strat. - Czy spisa� na karteczce? - Dobrze. - E, co tam spisywa�, zapami�tam i bez tego. Odsun�� si�, potem zawr�ci� i powiedzia�: - Zreszt� je�eli chcesz, to mog� spisa�. Krzykn��em: - Odejd�! - Zdziwi� si�, dlaczego krzycz�, ale ju� o nic nie pyta�. Zosta�em znowu sam. Le�a�em i patrzy�em na dom, kt�ry opu�cili�my przed chwil�. Potem kto� mnie tr�ci�; us�ysza�em ci�ki, spracowany oddech i nie ogl�daj�c si� zapyta�em: - �wistak? - W�a�nie, panie podchor��y. - Czego chcesz? Nie odpowiedzia�. By�em pewien, �e patrzy teraz usilnie tam, gdzie i ja patrzy�em od chwili: na ten du�y, szary dom o wielu oknach, kt�ry by� miejscem naszej pierwszej bitwy. By�em tego tak pewien, jakbym mia� �wistaka przed sob�, a nie z ty�u: zawsze patrzy� tam, gdzie inni, mo�e w przekonaniu, �e sam musi przeoczy� co� najistotniejszego, co�, bez czego nie mo�na zrobi� kroku. Potem us�ysza�em jego g�os "panie podchor��y" i odpowiedzia�em "prosz�", ale to by�o tak, jak gdybym s�ucha� cudzej rozmowy przez �cian�: "Pan si� boi, �e on tu przyjdzie?" "Kto?" "Ten czo�g". "Ach, ten czo�g". "Pan my�li, �e on raczej zostanie na podw�rzu?" "W�a�nie tak my�l�, �wistak". "Ale pan nie ukrywa niczego przede mn�?" "Niczego". I nagle co� si� w tej rozmowie przekr�ci�o, �ciana p�k�a, ju� by�em w �rodku i dysza�em �wistakowi w twarz krzycz�c: - Jeste� g�upiec, rozumiesz? G�upiec! G�upiec! Cofn�� si�, a bia�e wargi zadr�a�y mu jak staruszce: - Panie podchor��y, ja przecie�... - Zje�d�aj! - Ja tylko powiedzia�em... Pchn��em go w pier� tak mocno, �e zsun�� si� a� do rowu. Patrzyli�my na siebie przez chwil�, on wystraszony, a ja p�przytomny; potem zerwa�em si� i pobieg�em wzd�u� krzywej linii plutonu, a w uszach wci�� brzmia�y mi tamte s�owa �wistaka: �e wygl�dam tak, jakbym nie m�g� si� czego� doczeka�. Przystan��em dopiero na samym skraju prawego skrzyd�a, tam gdzie przedtem widzia�em Kasteta. Le�a� oparty na �okciach i �u� listek ziemniaka, cykaj�c pod siebie raz po raz kropelkami zielonej �liny. Pochyli�em si� nad nim i chwyci�em go za bluz�: - Jak blisko ich mia�e�? - Zale�y kiedy. - Na ko�cu. Wystawi� j�zyk z odrobin� listka na czubku i obejrza� go tak, jak dzieci ogl�daj� cukierek: czy jeszcze du�o zosta�o. Potem powt�rzy�: - Na ko�cu? - Tak. W chwili, kiedy odchodzi�e� z bramy. Dopiero teraz podni�s� na mnie oczy. By�y w�skie i z�e. Wodzi� nimi przez chwil� po mojej twarzy, jakby chcia� znale�� co� wiadomego tylko jemu jednemu. Wreszcie odezwa� si�, lecz nie by�a to odpowied�; by�o to pytanie: - Czy mam wsta�? Nie zrozumia�em. U�miechn�� si� k�tem ust: - Je�eli m�j dow�dca stoi... Ale tutaj czasami co� gwi�d�e, a ja nie mam ze sob� cyny - nie mia�bym czym zalutowa� nowej dziurki w he�mie. Pochyli�em si� ni�ej. - Odpowiadaj. Patrzy� na mnie i milcza�, tylko oczy robi�y mu si� coraz w�sze. Pomy�la�em, �e on jeden w ca�ym plutonie wie, o co mi chodzi. Pu�ci�em jego bluz� i zapyta�em szeptem: - Kastet, ty my�lisz, �e... Nie zd��y� otworzy� ust. Odpowied� przysz�a z g�ry, stamt�d gdzie byli�my jeszcze kwadrans temu. Us�ysza�em j� zanim Kastet przydusi� mnie do ziemi. Obr�ci�em si� na plecy i odetchn��em g��boko jak cz�owiek, kt�ry postawi� cudzy maj�tek na jedn� kart� i wygra�. Powietrze nad nami ci�y szybkie, ostre smagni�cia. S�ucha�em ich z przymkni�tymi oczyma. Nadlatywa�y z tej samej przechodniej klatki schodowej, kt�ra wyprowadzi�a nas w pole. Sta� tam cz�owiek, na kt�rego czeka�em, cz�owiek, kt�ry nadawa� sens wszystkiemu, co zrobi�em, co musia�em zrobi� na g�rze: niemiecki �andarm z pistoletem maszynowym modelu Bergmanna. - Zaj�li dom - powiedzia�em i popatrzy�em w niebo. Przele�eli�my w tym rowie a� do zmroku; ba�em si� teraz podw�rek, dom�w i ulic - wszystkich w og�le miejsc zamkni�tych, gdzie mo�na cz�owieka zagoni� w k�t jak szczura. Nikt nas zreszt� nie napastowa�, strzelano troch�, lecz niegro�nie. Niemcom sz�o wida� tylko o alej� - chcieli mie� swobod� ruch�w, nic wi�cej. Gdy si� �ciemni�o sprowadzi�em pluton ni�ej, do nast�pnej ulicy, gdzie sta�o drugie, biedne osiedle sp�dzielc�w_urz�dnik�w. Ubezpieczyli�my si� ze wszystkich mo�liwych stron - czujki wystawia� �wistak, w tej jednej sprawie mo�na by�o na nim polega� - po czym zawo�a�em Kasteta. Mia� sobie dobra� ludzi i p�j�� na poszukiwanie kompanii. Nie wiedzieli�my, co si� z ni� sta�o: mo�e zdoby�a to, co trzeba by�o zdoby�, a mo�e zniszczy�y j� czo�gi, w ka�dym razie nie chcia�em decydowa� na �lepo. Wzi�� tych samych ch�opc�w, z kt�rymi trzyma� bram�. Odchodz�c zawaha� si�, jakby w zamiarze powiedzenia czego�; ale odwr�ci� si� i odszed� bez s�owa. Przez chwil� s�ysza�em oddalaj�ce si� kroki, ale by�a to bardzo kr�tka chwila: ludzie Kasteta umieli chodzi� cicho. Usiad�em na kamiennych schodkach. Przed sob� mia�em ciemne podw�rko, d�ugie i w�skie, a dalej ma�y ogr�dek z drzewkami, poob�amywanymi przez dzieci. W ogr�dku i na podw�rzu siedzieli moi ch�opcy, lecz nie s�ysza�em �adnych rozm�w, czasem tylko trzasn�a zapa�ka, zapalana w ukryciu, pod p�aszczem. Na parterze brz�cza�y naczynia; to Janina ze swymi dziewcz�tami przygotowywa�a posi�ek dla ch�opc�w. Potem nadszed� Albatros i usiad� ko�o mnie, ale zaraz wsta�, rozejrza� si� i wr�ci� z jak�� desk�. - Podnie� si� staruszku. Nie chcia�o mi si� rusza�. Wzi�� mnie pod rami� i poci�gn��: - No, wstawaj, wstawaj. - Po co? - Pod�o�ymy sobie co�. Niezdrowo siedzie� na zimnym kamieniu. Wsta�em, a on umie�ci� desk� na schodkach i przetar� j� sprawdzaj�c, czy nie stercz� z niej drzazgi. - Ju�, bardzo ci� prosz�. Odwr�ci�em si� i odszed�em. O par� krok�w dalej by�y nast�pne schodki. Usiad�em na nich i opar�em si� g�ow� o �cian�. Albatros chwil� skrzypia� na swojej desce, potem zawo�a� przyja�nie: - S�uchaj, zmie�ciliby�my si� razem. - Dzi�kuj�. - Rozumiem - powiedzia�. - S� takie chwile... Chcesz by� sam, co, staruszku? Nie odpowiedzia�em. Westchn�� i zapyta�, czy ma postara� si� dla mnie o drug� desk�. - Widzia�em ich wi�cej, le�� za �mietnikiem. - Nie, dzi�kuj�. - Jak chcesz - powiedzia� i wychyli� si� ku mnie, jakby wypatrywa� czego� w ciemno�ciach; us�ysza�em jeszcze, �e mruczy "przepraszam" i wreszcie da� mi spok�j. Potem przysz�y dziewcz�ta z zup�; wnios�y j� w wielkim kotle i postawi�y na ziemi. Us�ysza�em szcz�kanie talerzy i skrzyp krojonego chleba, widocznie mieszka�cy tego domu nie �a�owali nam niczego, co sami mieli. Bali si� jednak wychodzi� na dw�r i tylko niekt�rzy z nich wysuwali g�owy z ciemnych klatek pytaj�c, czy nie brak jakiej� przyprawy: - Mo�e soli? - Nie trzeba. - A maggi? - Te� nie. To by�a Janina; pozna�em j� po szorstkich, przesadnie rzeczowych nutkach w g�osie. Za chwil� odnalaz�a mnie w ciemno�ciach i stukn�a talerzem o schodek. - Zjedz to zaraz. Poczu�em zapach boczku i zrobi�o mi si� niedobrze. Odsun��em talerz. Sta�a przez moment bez ruchu, silna i troch� kanciasta jak zawsze, potem za� podnios�a oczy i spojrza�a gdzie� wy�ej, ponad moj� g�ow�, jakby chcia�a zwr�ci� uwag� komu�, stoj�cemu za moimi plecami, ale ja wiedzia�em, �e jest to tylko gest wyczekiwania - zostawi�a mi po prostu czas do namys�u. Nie namy�la�em si� jednak. Wobec tego zabra�a zup� i w milczeniu odnios�a j� z powrotem. Powiedzia�em: - Albatros. - S�ucham. - Jak pierwsi zjedz�, we� ich i zmie� ch�opc�w �wistaka. - Oczywi�cie. Potem nachyli� si� nade mn� i zapyta� niepewnie: - S�ysza�em od Janiny... - Zostaw. - �y�ka zupy zrobi�aby ci doskonale. Zamkn��em oczy i Albatros odszed�. �y�ka zupy... Przenika�o mnie zimno i gdybym tylko m�g� j� prze�kn��... Obci�gn��em r�kawy wiatr�wki i wsun��em d�onie do �rodka. Nie pomog�o, ch��d by� we mnie, ca�y by�em z kamienia i lodu. Z wolna zacz�� do mnie powraca� ten sam dreszcz, z kt�rym walczy�em na g�rze, gdy Szlemik nakazywa� mi rozpocz�cie ognia, a ja musia�em przyciska� stena do muru, ale teraz nie broni�em si� przed nim; by�o ciemno, w ciemno�ciach wolno dr�e� ka�demu, nawet dow�dcom pluton�w. Potem us�ysza�em, �e co� monotonnie brz�czy poza mn�. To m�j sten drobniutko, raz po raz uderza� luf� o schodki. Podci�gn��em si� g��biej, tak by plecami przycisn�� si� do muru i wtedy poczu�em, �e tam, z ty�u naprawd� kto� stoi i �e to, na czym przez ca�y czas opiera�em g�ow� w przekonaniu, �e opieram j� o �cian�, by�o w rzeczywisto�ci nog� tego cz�owieka. Przez par� sekund siedzia�em bez ruchu i nie mog�em zdecydowa� si� na podniesienie g�owy - ten cz�owiek by� przecie� tutaj od pocz�tku i musia� wszystko widzie� - potem j� jednak podnios�em. Sta�a tam ta sama dziewczyna, kt�ra pomog�a mi przeprowadzi� przez podw�rze ch�opca ze zmia�d�on� szcz�k�. Powiedzia�em: - Przepraszam - lecz przez d�ug� chwil� nie otrzymywa�em odpowiedzi, jakby dziewczyna zastanawia�a si� nad czym�. Wreszcie zapyta�a: - Za co? Potrz�sn��em d�oni� - by� to jeden szybki, niecierpliwy gest, kt�ry mia� jej wyja�ni� wszystko - ale ona nie poruszy�a si� i nie powiedzia�a nic wi�cej. Sta�a w dalszym ci�gu pod �cian�, jakby czekaj�c, czy nie b�dzie mi jeszcze potrzebna. "Ona nie wie" pomy�la�em, "nie wie, �e przecie�..." Spu�ci�em d�o� i opar�em j� o schodki. Trwa�o to mo�e sekund�. Potem przesun��em si� z powrotem na dawne miejsce i sk�oni�em g�ow� do ty�u. Ale by�o ju� za p�no. Us�ysza�em szelest i stukn��em g�ow� o mur. Dziewczyna odesz�a. Siedzia�em jeszcze przez chwil� na tych schodkach i nie chcia�o mi si� z nich wstawa�. Potem pomy�la�em, �e musz� to zrobi� i wsta�em. Klatka schodowa by�a ciemna: mieszka�cy nie palili w niej �wiate�, bo okna nie by�y zas�oni�te papierem. Chcia�em zawo�a� na dziewczyn�, ale nie wiedzia�em, jak ma na imi�. Mog�em wprawdzie zapyta� ludzi, zebranych przy wej�ciu, gdzie posz�a, ale ba�em si�, �e w ciemno�ciach trafi� na kt�rego� z moich ch�opak�w. Posuwa�em si� powoli, przystaj�c przy ka�dej grupce i zagl�daj�c ludziom w twarze. Przewa�nie byli to m�czy�ni; rozmawiali ze sob� p�g�osem i milkli, s�ysz�c szcz�kanie mojego stena, potem za�, gdy przechodzi�em dalej, wracali do przerwanej rozmowy, ale g�osy ich by�y teraz cichsze i brzmia�o w nich co� podobnego do wsp�czucia czy politowania. Wszystkie drzwi by�y otwarte, jakby niedawna bitwa zmieni�a ten ca�y dom w jedno wielkie mieszkanie. Mog�em wchodzi�, gdzie chcia�em i nikt si� temu nie dziwi�, czasem tylko pytano, czy nie napij� si� herbaty ("niestety sztucznej, prosz� pana"), albo czy nie trzeba mi papieros�w, a ja potrz�sa�em g�ow� w milczeniu. Wreszcie znalaz�em si� na ostatnim pi�trze tego ciemnego, pe�nego szept�w domu i zatrzyma�em si� na pode�cie schod�w. Dziewczyna z rozbit� warg� siedzia�a bokiem na oknie. Kolana mia�a podci�gni�te pod brod� i okryte sp�dniczk�, a r�ce zaplecione na nogach. Widzia�em j� na tle szyby; siedzia�a nieruchomo i nie patrzy�a przez okno. Ogl�da�a sobie czubki zab�oconych but�w, bielej�ce w ciemno�ci. - Jednak pan jest - powiedzia�a nie podnosz�c g�owy, jakby poznawa�a mnie po kroku czy oddechu. - No, tak my�la�am. Stan��em obok niej i przetar�em sobie powieki r�kawem. - Czemu pani uciek�a? Zako�ysa�a si� naprz�d i w ty� jak dziecko w fotelu na biegunach. Powt�rzy�em: - Czemu pani uciek�a? - Prosz� zostawi�, to �mieszne. - Nie, nie - powiedzia�em. - Dlaczego �mieszne? Chcia�em tylko... Dmuchn�a ironicznie przez nos; by�o to co� w rodzaju wzruszenia ramion czy niecierpliwego strzykni�cia palcami. Umilk�em. Ko�ysa�a si� dalej. Potem us�ysza�em jej g�os; brzmia�a w nim nuta niech�ci: - Niech mi pan wierzy, �e �mieszne. Nie trzeba wszystkiego t�umaczy�, dopiero wtedy wychodzi g�upio. Pan sam wie o tym, prawda? No, wie pan, czy pan nie wie? Powiedzia�em: - W�a�ciwie... - Jak pan wie, to po co pan zaczyna? - Niczego nie zaczynam - powiedzia�em ze z�o�ci�. - Przyszed�em tylko podzi�kowa� za tamtego ch�opaka i nic wi�cej. A pani my�la�a, �e co? - �e to - powiedzia�a. - W�a�nie to. I pan wie, �e ja wiem, �e w�a�nie to. Przedrze�ni�em j� z gniewem "�e, �e, �e", a ona wpad�a w pasj�: - Niech pan si� przestanie wyg�upia�! Pan w�a�nie jest taki: jak pan kogo� potr�ci, to musi pan powiedzie� "przepraszam". A jak pan si� z kim� wita, to pan wstaje. Bo jakby pan nie wsta�, to by si� pan z tego rozchorowa�, prawda? Cofn��em si�, ale ona szybko spu�ci�a nogi z okna i chwyci�a mnie za r�kaw. - Ja od razu wiedzia�am, �e pan za mn� przyleci. Czeka�am i a� mnie trz�s�o z tego. Pan by nie m�g� zasn��, jakby mi pan wszystkiego nie wyja�ni�. Wi�c niech pan teraz wyja�nia! Prosz�! Chcia�em odsun�� jej r�k�, ale to si� okaza�o niemo�liwe: musia�bym szarpn�� si� z ca�ej si�y. - To jest... niesmaczne - powiedzia�em, ale ona parskn�a �miechem. - Oczywi�cie! Bo pan sobie wszystko umy�li�, tylko ja nie umia�am si� zachowa�! - Niczego sobie nie "umy�la�em"! - Ale tak! Ja nawet panu powiem, jak to by�o: pan si� o mnie opar� przypadkiem, a wysz�a scena "u�an i dziewczyna". Potem si� pan zorientowa� i najpierw zrobi� si� pan z�y; ale p�niej pan pomy�la�, �e ja wyjd� na idiotk� i postanowi� pan gra� w to dalej. A to jest g�upia gra, pan tego nie rozumie? G�upia i nieprzyjemna! - Nonsens! - zawo�a�em. - Ja w�a�nie od samego pocz�tku... Odepchn�a moj� r�k� tak gwa�townie, jakby chcia�a j� cisn�� na schody. - Dosy�! Pan chce ze mnie zrobi� idiotk� do kwadratu! - Niewielka sztuka! - krzykn��em. - Pani jest pomylona, a ja mam na g�owie wa�niejsze rzeczy od tych pani majak�w! Wa�niejsze, s�owo daj�! Otworzy�a usta, jakby chcia�a mi odpowiedzie�, ale w�a�nie w tej chwili na schodach rozleg�y si� g�o�ne kroki i kto� ledwie widoczny w ciemno�ciach stukn�� obcasami przede mn�. Oboje obr�cili�my ku niemu g�owy tym samym, jakby wyuczonym gestem, a on powiedzia�: - Jestem. Przez moment sta�em w milczeniu, czerwony z gniewu i niech�ci, czekaj�c na to, co musia�o nast�pi�: na z�o�liwy �mieszek Kasteta. Ale nic takiego nie nast�pi�o. Kastet nie za�mia� si�, ani te� nie chrz�kn�� znacz�co, a w jego g�osie - gdy wreszcie si� odezwa� - nie by�o niczego, pr�cz zm�czenia. - Znalaz�em Szlemika - powiedzia�. - Kaza� przyprowadzi� pluton pod ko�ci�, zbieraj� si� tam wszystkie oddzia�y z dzielnicy. - Dzi�kuj� - powiedzia�em niepewnie, wci�� jeszcze spodziewaj�c si� jakiej� zasadzki, ale Kastet po prostu odwr�ci� si� na pi�cie. - Dzi�kuj� ci, Kastet - powt�rzy�em i pobieg�em za nim, nie ogl�daj�c si� ju� wi�cej na dziewczyn�. Dogoni�em go w po�owie schod�w, ale on i teraz si� nie odezwa�, spojrza� tylko na mnie - kr�tko i szybko - i tak ju� razem wybiegli�my na podw�rze. W nocy znowu pada�o. Wychodzili�my z miasta przemoczeni i zzi�bni�ci, a wszystkie drogi przed nami by�y pe�ne b�ota i ka�u�. Nasza kompania sz�a przodem jako szpica ca�ej kolumny, mieli�my wi�c zaszczyt k�adzenia pierwszego �ladu w tym czarnym cie�cie, kt�re ros�o wok� nas jak na dro�d�ach. Podejrzewa�em, �e do rana, zanim znajdziemy t� jak�� puszcz�, kt�r� mieli�my znale��, potopimy si� w nim do szcz�tu i dopiero nast�pne pokolenia wygrzebi� nas z niego jak olbrzymie rodzynki z makowca. M�j pluton szed� znowu jako trzeci. Okaza�o si�, �e z ca�ej kompanii poni�s� najmniejsze straty: Szlemik z Rapidem i Suskim pr�bowali zdoby� "wyznaczone cele" i stracili przy tym du�o ludzi. Zreszt� nie tylko oni - w ca�ej naszej kolumnie nie by�o ani jednego oddzia�u, kt�ry by opuszcza� miasto w pe�nym sk�adzie; wszystkie mia�y zabitych i rannych. Jasn� stron� tej imprezy by�o tylko to, �e trwa�a kr�tko. W naszej dzielnicy by�o przecie� znacznie wi�cej podw�rek do obs�u�enia i gdyby to zale�a�o na przyk�ad od Szlemika, obs�ugiwaliby�my je z pewno�ci� a� do ostatniego. Szli�my jednak do puszczy, a wi�c wszystko by�o w jakim takim porz�dku. Co pewien czas z ty�u rozlega�y si� nawo�ywania: "Czo�o wolniej", wtedy zwalniali�my kroku, albo nawet przystawali�my na chwil� i Suski, niewidoczny gdzie� z przodu, wo�a� do swoich szperaczy: "czeka�, rebiata!" Potem odzywa�o si� monotonne "rusza�, podaj dalej" i znowu szli�my przed siebie pluszcz�c i mlaskaj�c w b�ocie nogami. Podczas ka�dego z tych kr�tkich postoj�w Albatros przysuwa� si� do mnie i szeptem nakazywa� mi nadstawi� kiesze�, a ja odpowiada�em: "jeszcze mam", na co on m�wi�: "nie szkodzi" i wsypywa� mi do kieszeni now� gar�� cukru w kostkach, wyniesionego z go�cinnej kolonii sp�dzielc�w_urz�dnik�w. Poniewa� bra�em te kostki tylko przez grzeczno��, by znowu go czym� nie urazi�, wi�c wkr�tce wype�ni�y mi kiesze� po brzegi. "Daj teraz dziewczynom" poradzi�em mu wreszcie z rozpacz�, ale on klepn�� mnie uspokajaj�co po plecach: "dosta�y, Janina ma za pazuch� przynajmniej ze dwa kilo". Wtedy pomy�la�em, �e m�g�bym troch� zanie�� dziewczynie z rozbit� warg�, ale tak mnie ta my�l rozgniewa�a, �e zaraz sam zacz��em je�� ten cukier z po�piechem, chocia� mdli�o mnie od niego niezno�nie. Potem spostrzeg�em, �e kto� z id�cych przodem zaczyna zwalnia� kroku i pl�ta� mi si� pod nogami. Tr�ci�em go w plecy m�wi�c: "nie �pij, bracie" i dopiero wtedy pozna�em, kogo tr�cam. Cofn��em szybko r�k�, ale ju� by�o za p�no, dziewczyna w�a�nie odwraca�a si� w moj� stron�. - A, to pan - powiedzia�a. Szed�em chwil� w milczeniu, zupe�nie tak, jakbym jej nie dos�ysza�. Ale potem - nie wiadomo zreszt� dlaczego - potwierdzi�em: - Ja. - Przecie� widz�. - Wi�c po co si� pani pyta? - Wcale si� nie pyta�am. - A co? - Po prostu tak sobie powiedzia�am, �e pan to pan. - I zawsze tak sobie pani m�wi, �e kto� to kto�, jak pani kogo� zobaczy? - No patrzcie! - powiedzia�a zdziwiona. - To pan jeszcze si� z�o�ci? A� przystan��em, tak mnie zatka�o. - To niby ja si� z�oszcz�, tak? I to ja ciska�em si� tam, na tych schodach? - A pewno - powiedzia�a popychaj�c mnie naprz�d. - Z pana jest straszny z�o�nik, to przecie� zaraz wida�. Przyspieszy�em kroku, �eby si� od niej odczepi�, ale ona wcale nie mia�a zamiaru zosta� w tyle. Sun�a obok mnie drobnym krokiem, co� tam sobie rozwa�aj�c po swojemu, wreszcie poci�gn�a mnie za r�kaw: - No, wi�c jak? - Z czym? - Niby pan nie wie. - Nie... - Wi�c niech pan si� domy�li. - Ani mi to w g�owie. - E - powiedzia�a - nie to nie. Zacz�a i�� szybciej i nawet mnie troch� wyprzedzi�a, ale zaraz przystan�a w miejscu, czekaj�c a� podejd�. - Mo�e si� pan wypcha�! - powiedzia�a. - I ju�! - Tylko tyle? - A pan si� spodziewa�, �e ile? - W og�le o tym nie my�la�em. - To z pana jest cham - powiedzia�a. Teraz ja si� zdziwi�em: - Niby dlaczego? - Bo tak si� nie robi. - Jak? - Tak, jak pan ze mn�. - A ja z pani� co� robi�? - W�a�nie, �e nic. - No, to nie rozumiem. - Bo pan jest nie tylko cham, ale i osio�. Z�apa�em j� za rami� i poci�gn��em do przodu. Szarpn�a si� i zawo�a�a: - No, czego si� pan pcha? - Jazda, jazda! - powiedzia�em. - Niech pani wraca do swoich, bo ja mam ju� dosy�. - Te� mi pow�d! - Dla mnie wystarczaj�cy. - Ale dla mnie nie. - To b�dzie pani m�wi� sama do siebie. Bo ja si� wi�cej nie odezw�. - Bez �aski. Pu�ci�em to ko�o uszu. Tr�ci�a mnie pi�ci� w �okie�: - S�ysza� pan? Powiedzia�am: bez �aski! Maszerowa�em dalej jak g�uchy. Sz�a obok mnie, dmuchaj�c sobie czasem na krople deszczu, sp�ywaj�ce jej ko�o nosa, wreszcie poczu�em, �e znowu mnie tr�ca, ale tym razem nie pi�ci�, lecz otwart� d�oni� i nie w �okie�, tylko gdzie� w okolic� nadgarstka. Spojrza�em na ni� pytaj�co. Pokaza�a mi swoj� d�o� i potrz�sn�a g�ow�: - To jak? Zgoda? By�em jeszcze z�y i nie chcia�o mi si� odpowiada�. Powt�rzy�a ostrzegawczo: - Zgoda czy nie, bo wi�cej nie przyjd�. Mrukn��em: - Zgoda. - Tak nie - powiedzia�a. - Trzeba da� r�k�. - Kiedy ja nawet nie wiem, jak si� pani nazywa. - Naprawd�? - No, nie wiem. Bardzo mi przykro, ale nie wiem. Westchn�a: "O Bo�e, co za kino". Wtedy ca�kiem znienacka przypomnia�em sobie, �e kto� wo�a� na ni� "Wi�ka". U�miechn�a si�: - Wi�c jednak? - Jednak. A ja jestem Marcin. - Wielka mi nowina! Nie zrozumia�em. Wyja�ni�a ze z�o�ci�: - To przecie� wszyscy wiedz�. - Jacy wszyscy? - A czy mog� by� jacy� wszyscy nie wszyscy? - I stukn�a mnie w pier�: - No, daje pan, czy pan nie daje? Wyci�gn��em r�k�. U�cisn�a j� szybko i zaraz rzuci�a do do�u jak ch�opak. Zapyta�em: - I co teraz? - Kiedy? - Jak ju� dosz�o do tej idiotycznej zgody? Zastanowi�a si�: - Bo ja wiem? Chyba wr�c� do swoich. Ale nie wraca�a, szli�my wi�c dalej obok siebie. Potem uchyli�em kieszeni. - Prosz� si�gn�� do �rodka. - A co tam jest? - To pani zobaczy. - Najpierw niech pan powie. - Dlaczego? - A ja wiem, co pan tam mo�e mie�? Ch�opcy r�ne �wi�stwa nosz� w kieszeniach. - No, to prosz� zaryzykowa�. Zaryzykowa�a, a potem szli�my dalej, ja za� r�k� trzyma�em w kieszeni, tak �eby �atwo by�o si� do niej dobra� i raz po raz czu�em, �e kto� si� do niej dobiera. Wtedy kostki chrz�ci�y, tak jak kostki zawsze to robi� i czasem kt�ra� wypad�a na drog�, ale nie mo�na by�o jej szuka�, bo zaraz ton�a w b�ocie, kt�rego robi�o si� coraz wi�cej, a kt�re musieli�my mi�si� bez ko�ca. Wi�c mi�sili�my je tak, jak nale�a�o, a nasze nogi stawa�y si� od tego coraz ci�sze, a� wreszcie zacz�li�my zapomina�, po co to wszystko robimy i gdzie w�a�ciwie jeste�my; szli�my po prostu dlatego, �e przed nami szli inni i stawali�my wtedy, kiedy oni stawali, a potem by�o ju� jak na ��dce, naprz�d i w ty�, bardzo mi�o, zupe�nie cudownie, a kiedy otworzy�em oczy wszyscy ju� uciekali na bok jak szaleni, a z przodu nadlatywa�y ku nam dwa warcz�ce �wiat�a. Szarpn��em dziewczyn�, kto� wrzasn��. Wpadli�my na druty, ja g�r�, ona do�em, a z obu stron trzeszcza�y rozdzierane p�aszcze. Potem wszystko umilk�o, droga w �wietle mign�a pustk�, zobaczy�em pie�, kilka li�ci, r�g p�otu i nagle powietrze zrobi�o si� za ciasne - us�ysza�em wybuch, w sekund� wszyscy znikli, zosta�em sam. Kiedy wsta�em, samochodu ju� nie by�o. Poszed�em w t� stron�, gdzie widzia�em b�ysk i ju� po kilku krokach us�ysza�em chrz�kanie. Brzmia�o tak, jakby kto� pr�bowa� odplun�� zaschni�t� flegm�: niecierpliwie i troch� nerwowo. Przyspieszy�em kroku, ale zaraz trafi�em na druty. Teraz mia�em z nimi du�o wi�cej trudno�ci ni� przedtem. Zanim je pokona�em, w ciemno�ciach mign�o �wiate�ko. Ko�ysa�o si� nisko, przy samej ziemi. Podbieg�em. Zobaczy�em bia�e okienko blasku, w nim czyj�� d�o� z ma�ym pier�cionkiem na palcu, skrawek p��ciennego r�kawa i guzik z masy per�owej przy mankiecie. D�o� porusza�a si� w powietrzu, jak