Aleksander Cibor-Rylski "Pierścionek z końskiego włosia" Część pierwsza 1 Spojrzałem na zegarek. Było wpół do drugiej. Wyszedłem spod drzewa, które chroniło mnie przed deszczem i skręciłem w alejkę. Trochę dalej, za niskimi krzakami, leżało dwóch chłopców z ubezpieczenia. Jeden z nich usłyszał, że nadchodzę, odwrócił głowę i zobaczywszy mnie chciał wstać. Kiwnąłem mu ręką, żeby nie wstawał i zobaczyłem, że lekko się czerwieni; widocznie przypomniał sobie odpowiedni punkt z "Podręcznika dowódcy plutonu strzeleckiego". Wyciągnął się z powrotem na gumowym płaszczu i złożył stena w zgięciu łokcia. Był to sten Samuraja, poznałem go po drewnianej rączce, dorobionej niedawno u zaufanego stolarza i pomalowanej tuszem na czarno. Kucnąłem obok chłopca i popatrzyłem w uliczkę. Była pusta. - Schodzą się jeszcze? - zapytałem. - Teraz już mało kto - odpowiedział gorliwie. Oczy miał zaczerwienione, pewno nie spał całą noc, jak przed maturą. - Zdaje się, że wszyscy już przyszli. Cała kompania. - Od dziesięciu minut nikogo nie było - wtrącił drugi, ten, który leżał pod ogrodową ławką. Marynarkę na plecach miał całą w wilgotne pasy, jakby go spryskiwano przez szablon. - Równo dziesięć minut temu przyszedł ostatni facet od Suskiego. - Równo dziesięć minut temu - powtórzyłem bezmyślnie patrząc ciągle w uliczkę. Były tam domki, ogródki i furtki, ale nikt z nich nie wychodził. - Sprawdzałem na zegarku - powiedział nerwowo chłopak. - Aha, sprawdzałeś. Chłopak umilkł i tylko czasami z urazą zerkał ku mnie spod swojej ławki. Może czekał, że się uśmiechnę? Tak, z pewnością na to właśnie czekał, ale ja pomyślałem o tym dopiero później, gdy już wróciłem do parku. Kastet i Albatros, dowódcy dwóch pozostałych drużyn, tkwili wciąż jeszcze pod tym samym drzewem, pod którym ich zostawiłem. Rozmawiali - to znaczy Kastet słuchał ze skąpym uśmiechem na wielkich, silnych wargach, w których jak zawsze trzymał słomkę czy trawkę. Albatros zaś gadał jak najęty, po prostu usta mu się nie zamykały ani na moment. "My jego ciach, on, brachu, trach" i tak dalej - skrótowo, lecz niezmordowanie. Stałem obok niego przez chwilę patrząc sobie pod nogi, potem trąciłem go w ramię. - Pozwól. - Chwileczkę! - zawołał z pośpiechem, jakby wystraszony, że zgubi wątek i ciągnął swoje jeszcze szybciej niż przedtem. Zdjąłem stena przez głowę i wetknąłem go Albatrosowi pod pachę. - Możesz mi potrzymać? - Oczywiście, stary! - zawołał nie patrząc nawet co bierze. Równie dobrze mogłem podać mu bucik czy skarpetkę; kiedy gadał, był zajęty bez reszty. Ale Kastet od razu przesunął po mnie tym swoim powolnym, ukośnym spojrzeniem i zapytał: - Wybierasz się gdzieś? Albatros dopiero teraz urwał. Odwrócił głowę, spojrzał na mnie przez ramię i chwilę mrugał z namysłem. Potem różowa twarz błysnęła mu uśmiechem. - Kupka, co? - powiedział widząc, że zdejmuję również pas i torbę z magazynkami. Nie chciało mi się zaprzeczać, więc przytwierdziłem mu ze złością i zaraz tego pożałowałem. Albatros był uczynny do niemożliwości; ledwie usłyszał moje słowa, już wtykał mi w rękę jakiś zwitek. Robił to zresztą dyskretnie, ale z tą swoistą odmianą dyskrecji, obliczoną na wszystko, tylko nie na ukrycie czegokolwiek. - Ale resztę mi oddaj - szepnął przy tym, mrugając porozumiewawczo. - To mój, że tak powiem, cały majątek. Przynajmniej do czasu, gdy zdobędę jakąś rolkę na Niemcach. - Dobrze - powiedziałem i zdjąłem opaskę. Kastet natychmiast wyciągnął po nią rękę. - Wypuszczamy się na miasto? - zapytał rozciągając opaskę w palcach. Albatros otworzył oczy szeroko. - Na miasto? Podskoczył, jakby nagle wstąpiły weń siły i złapał mnie za palec. - Na miasto? Człowieku, teraz? Chciał sięgnąć do kieszeni po zegarek, ale obie ręce miał zajęte, ograniczył się więc do spojrzenia w niebo jak stary traper, który po słońcu rozpoznaje godziny. Słońca zresztą nie było, od obiadu padał równiutki deszczyk, lecz Albatrosowi nie przeszkadzało to w niczym. Był z niego przecież harcerz orli czy sępi i nawet najchmurniejsze niebo traktował jak zegarynkę. - Trzy na drugą! - zawołał. - Oszalałeś? Odwróciłem się i odszedłem. Kastet zostawił Albatrosa pod drzewem i dogonił mnie po kilku krokach. Poczułem jego dłoń pod pachą. - Idziesz na melinę? Był duży, znacznie wyższy ode mnie i zawsze, gdy chciałem uniknąć jego wzroku, wystarczyło mi nie podnosić głowy. Nie podniosłem jej i teraz. Powiedziałem tylko "możliwe", a on zapytał: - Po co? - Czy muszę ci wszystko mówić? - Nie musisz. - Nachylił się tak blisko, że poczułem zapach jego potu. - Pozwól, że sam zgadnę. - Nie fatyguj się - powiedziałem. - Po prostu zapomniałem coś i chcę to teraz odszukać. - Co? - Millsa - powiedziałem wkładając rękę do kieszeni, jakbym chciał go z góry uprzedzić. Zmrużył oczy. - Czuję, że go znajdziesz - powiedział. - Głowę bym dał za to. Ścisnąłem millsa w dłoni i odszedłem. W alejce zatrzymałem się i zawołałem. - Świstak! Sekcyjny podbiegł do mnie skulony, z głową wciągniętą w ramiona. Wyglądał przejmująco cywilnie, mimo że płaszcz miał ściągnięty paskiem od spodni, a nogawki wpuszczone do skarpetek. - Przetrzyj sobie okulary - powiedziałem. - Wleziesz na czołg bo będziesz myślał, że to budka z wodą sodową. Wyjął zaraz czystą, kraciastą chusteczkę. - Zostawiam ci drużynę - powiedziałem. - Będę najdalej za kwadrans. - Tak jest, panie podchorąży - powiedział, zerkając na mnie maślanymi oczyma krótkowidza. Pochodził z jakiejś głuchej prowincji kieleckiej czy częstochowskiej i nigdy nie udało mu się pochwycić stylu, przyjętego w naszych oddziałach. Może dlatego tak sumiennie przestrzegał wszystkich form i tytułów, jakby myślał, że w ten sposób wyda się nam bardziej żołnierski i bojowy. Powiedziałem: - Mojego stena ma Albatros. - Mógł pan zostawić go mnie - powiedział z wyrzutem. Już znowu był w okularach, to czyniło go odważniejszym. Wzruszyłem ramionami. - Powtórz, co ci powiedziałem. Chcę być pewien, że zrozumiałeś. Powtórzył. Kiwnąłem mu ręką i odszedłem. Przy czujce zatrzymałem się jeszcze raz, ale uliczka była dalej pusta. Uśmiechnąłem się do chłopca pod ławką - teraz już pilnowałem, żeby tego nie zapomnieć - i wyszedłem z parku. Samuraj mieszkał w pobliżu, zaledwie o trzy uliczki dalej, a jednak zadyszałem się, zanim przybiegłem pod furtkę. Była wciąż jeszcze założona kamieniem, tak jak ją zostawiliśmy godzinę temu. A więc nikogo tu nie było. Mimo to wszedłem do środka. Matka Samuraja popatrzyła na mnie z niepokojem. - Co się stało? - A co mogło się stać? - Nie wiem. Byłam pewna, że pan teraz... Rozejrzałem się po niskiej jadalni. Była pełna niedopałków i dymu. Nawet puste opakowania po amunicji leżały dalej na stole. - Trzeba to sprzątnąć - powiedziałem. - Po co? Wziąłem jeden karton do ręki. - Tu jest zbyt wyraźnie napisane, do czego to służyło. Uśmiechnęła się. - To już chyba nie ma znaczenia. - Możliwe - powiedziałem, ale nie było w tym zbytniej pewności. Potem oboje umilkliśmy. Nadsłuchiwałem przez chwilę, ale nie, wszędzie panowała cisza. - Nie przyszedł? - A u was go nie ma? Spuściłem oczy. - Nie, myślałem, że może w domu... - A cóż mógłby robić w domu - o tej porze? - Czy ja wiem? Przebierać się, golić... Pokręciła głową. - I nie dzwonił? - Nie. Wydało mi się, że w jej głosie zabrzmiała odrobina zadowolenia. Podszedłem do telefonu. Na gwałt zacząłem sobie przypominać wszystkie numery, pod którymi można go było znaleźć. Ale wszędzie odpowiadała mi cisza. - Jak prędko wyruszacie? - zapytała. Spojrzałem na zegarek - który to już raz tego popołudnia? - i powiedziałem: - Za dwie godziny. - Może jeszcze się zjawi. Powiedziałem "może" i raz jeszcze sięgnąłem palcem do tarczy aparatu. Był to ostatni numer, jaki mi pozostał. Byłem pewien, że nie zastanę pod nim nikogo, tak jak nikogo nie zastałem pod wszystkimi innymi. Mimo to nakręciłem go, jakbym wciąż jeszcze miał nadzieję, że gdzieś tam, na drugim końcu miasta, odezwie się głos, który powie: "Samuraj? Nie martwcie się, pojechał do was przed kwadransem". I w tej chwili poczułem, że matka Samuraja kładzie mi dłoń na ramieniu. Poruszyłem się, jakbym chciał ją strząsnąć, ale ona ścisnęła mnie mocniej. Wtedy odsunąłem słuchawkę, brzęczącą mi koło skroni i usłyszałem to, co ona musiała słyszeć już od chwili. Spuściłem oczy i odłożyłem telefon, tak jak odkłada się spóźnioną depeszę. Wszystko zostało rozstrzygnięte między czwartym i piątym brzęknięciem sygnału. W tej krótkiej sekundzie, kiedy odezwał się pierwszy peem. W drzwiach obróciłem się i powiedziałem jeszcze raz, tylko że teraz już dużo ciszej: - A te opakowania niech pani jednak spali. Na dworze dalej padało, choć deszcz był teraz rzadszy. Przemokłem do reszty, zanim znalazłem się w parku. Otrzepując się jak kundel odebrałem mojego stena z rąk Albatrosa i z powrotem nałożyłem opaskę. Kastet mi ją naderwał, była teraz za luźna. Musiałem poprosić którąś z dziewczyn o agrafkę, ale palce mi się ślizgały: dwa razy ukłułem się w ramię, zanim ją wreszcie zapiąłem. Albatros przez cały czas kręcił się koło mnie uczynnie, lecz nie pomyślał, że można by mi pomóc. Był zawsze gotów do ofiar, ale wielkich: zasłonić kogoś własną piersią, wyciągnąć spod obstrzału - lub efektownych: podzielić się ostatnim kawałkiem papieru toaletowego. Wszystko jednak, co było poniżej, uchodziło już jego uwagi. Mogłeś przy nim zakaszleć się na śmierć - nie zgasiłby papierosa, po prostu nie przyszłoby mu to do głowy. Podrygiwał teraz na jednej nodze, świeżutki i pełen ognia jak zawsze, a z ust sypały mu się okrzyki: - No, Marcin! Ech, Marcin! Jak, Marcin? - a każdy z tych Marcinów brzmiał inaczej w zależności od tego, jaką minę miał przy tym Albatros. Potem klepnął mnie w łopatkę: - Najważniejsze, że jesteś. Nie skubnęli cię? - Kto? - Myśleliśmy, że pukają do ciebie. - Nie - powiedziałem. Nie chciało mi się wyjaśniać rzeczy, które i tak były jasne: przecież strzelano w dalszym ciągu i to już z kilku stron naraz. A potem zmusiłem się do czegoś, co Albatros mógł przyjąć za uśmiech: do krzepiącego skurczu policzków, pod którym kryła się tylko jedna myśl - że teraz już winien jestem Albatrosowi to samo, co chłopcom na czujce. Nie zrozumiał; odpowiedział mi szerokim uśmiechem. W tej chwili usłyszałem głos Kasteta: Znalazłeś?" - i odwróciłem się. Kastet stał pod drzewem - też uśmiechnięty, lecz bledszy niż zwykle. - Co? - zapytałem. - To, czego szukałeś. - Owszem - powiedziałem i spojrzałem mu w oczy. - Idź do kapitana i powiedz, że Samuraj nie przyjdzie. Zrobiło się cicho. Potem Kastet powiedział zachryple: - Dlaczego ja? Wszyscy trzej jesteśmy równi stopniem; idź sam, albo niech idzie Albatros. - Nie - pokręciłem głową. - Wolałbym, żebyś ty mu to sam powiedział. Jeżeli sądził, że może na coś liczyć, to w tej chwili dawałem mu szansę. Obejrzał sobie paznokcie, grube jak apteczne łopatki do maści. Twarz znikła mu pod hełmem. Hełm miał na środku ślad po dziurce, zalutowanej domowym sposobem; Kastet przyniósł go z jakiegoś wrześniowego cmentarza. Patrzyłem na ten punkcik jaśniejszego metalu i czekałem w milczeniu. Nagle Kastet odwrócił się, poprawił schmeissera na ramieniu i odszedł bez słowa. Zostaliśmy z Albatrosem we dwóch, lecz nie patrzyliśmy na siebie. Czekaliśmy na Kasteta. Wrócił po upływie pół minuty. Minął nas długim, kołyszącym się krokiem i poszedł prosto do swojej drużyny, ukrytej w zaroślach. Widzieliśmy, że niedbale bierze od kogoś papierosa i zaciąga się nim odchylając głowę do tyłu. Nie chciałem go pytać o wynik; wiedziałem, że może być tylko jeden. Samuraj nie przyszedł, a jego zastępca leżał od wczoraj w szpitalu, złamał nogę wyskakując z tramwaju. Ale Albatros chciał mieć pewność. Zrobił pół kroku w stronę Kasteta i zawołał: - Byłeś? - Byłem - odpowiedział Kastet i dodał ziewając: - Powiedz Marcinowi, żeby zdał komuś drużynę. Obejmuje pluton. Chłopcy z plutonu Suskiego przebiegli aleję bez przeszkód - czołgi nadeszły dopiero potem. Stały teraz na sąsiednim skrzyżowaniu, a wokół nich kręciło się kilkunastu ludzi w hełmach. Wyglądali niegroźnie, jak brygada pracowników komunalnych, zajętych porządkowaniem zieleńca. Spoglądałem ku nim w milczeniu, przylepiony do narożnika. Aleja była szeroka. Nie można jej było przeskoczyć ukradkiem. Kapitan Szlemik - nasz dowódca kompanii, który stał obok mnie, widział to również, lecz nie wyglądało, żeby tym był zrażony. Zrozumiałem to nie od razu, lecz dopiero po chwili, gdy trącił mnie kolanem - było to przyjacielskie trącenie, choć przypominało tęgiego kopniaka - i zapytał: - Przydusisz ich, co? Powiedziałem: - Ludzi tak - i nie dodałem nic więcej; wszystko było dostatecznie jasne. Okazało się jednak, że tylko dla mnie, bo Szlemik aż parsknął z satysfakcji: tylko tego mu było potrzeba, więcej ode mnie nie żądał. - Czołgi stoją bokiem - wyjaśnił z takim zachwytem, jakby sam je tak ustawił. - Zanim połapią się i wykręcą... Skinąłem głową i klęknąłem na jedno kolano. Ręce mi się trzęsły, musiałem stena przycisnąć do muru. Szlemik trzasnął mnie w plecy: - Kładź się! - Przecież... Poczerwieniał jak człowiek, który nadmuchuje balonik. Mogłoby się wydawać, że zaraz pęknie ze złości, ale ja wiedziałem, że nic mu nie grozi: był to po prostu objaw lekkiego zniecierpliwienia, coś w rodzaju zmarszczenia brwi czy ostrzegawczego chrząknięcia. - Kładź się! - powiedział. - Nie mam ochoty oglądać twoich flaków! Położyłem się więc, a Szlemik powiedział: - Rapid skacze pierwszy i przejmuje od ciebie ogień po drugiej stronie. Zrozumiałeś? - Tak jest, panie kapitanie. Obejrzał mnie od góry jak dywanik, rozłożony przed łóżkiem i końcem buta poprawił mi łokieć: bliżej ściany, nie wystawiać więcej niż trzeba. Potem rzucił: - Ja idę z plutonem Rapida! - a zabrzmiało to jak przestroga, czy nawet pogróżka. Nie odpowiedziałem mu, ale on wcale nie wymagał odpowiedzi. Wyjaśnił, że po przejściu alei obejdą domy po drugiej stronie i od tyłu uderzą na czołgi. - Odwrócimy ich uwagę, jasne? - Tak jest, panie kapitanie. - Dopiero wtedy przeprowadzisz pluton. - Rozumiem. - Rozumiem, panie kapitanie - poprawił mnie bez zwłoki i krzyknął: - Rapid, gotowe? Ognia! Nacisnąłem spust. Poczułem równe, szybkie tętno pulsujące w ramieniu - to składana kolba stena odliczała mi każdą serię jak sumienny kasjer przy wypłacie. Kątem oka zobaczyłem pierwszych chłopców Rapida wybiegających na jezdnię i przyspieszyłem ruchy palca; sten bił teraz króciutkimi seriami, ale przerwy między nimi były tak nikłe, że chwilami sam ich nie słyszałem. Potem stało się to, na co czekałem: odezwały się czołgi. Ale Szlemik miał rację - ogień ich był spóźniony, ludzie Rapida zdążyli już zniknąć za aleją. Tylko dziewczęta z sanitariatu ugrzęzły na samym wstępie, o krok od mojego łokcia. Kazałem im wrócić. Cofnęły się z wahaniem. Wstałem i popchnąłem je w głąb uliczki, tam gdzie zostawiłem własny patrol sanitarny. Przykucnęły za latarnią, trochę wystraszone hałasem, bo czołgi wciąż jeszcze spłukiwały ogniem aleję. - Skaczemy? - zapytał Kastet. - Nie teraz. - A kiedy? - Trochę później. - Może jutro? Popatrzyłem na niego. Nie odwrócił wzroku; oczy warowały mu pod hełmem jak dwa rozwścieczone pieski. Powiedziałem: - Poczekamy, aż kapitan otworzy nam przejście. - A nie moglibyśmy poczekać, aż przyśle po nas taksówkę? Dochodziła piąta, za kwadrans mieliśmy być na podstawie wyjściowej, dla Kasteta nie istniało nic więcej. Był gotów skakać tak, jak stał i - znając jego szczęście - wiedziałem, że przejdzie. Ale ja miałem tu czterdziestu chłopców i dziewięć dziewczyn - i nie mogłem zakładać, że wszyscy urodzili się pod tą samą gwiazdą co on. Cofnąłem się jeszcze dalej, aż do przerwy między domami, otwierającej się na lewo ode mnie. Zobaczyłem przez nią ogromne podwórze, zamknięte niemal ze wszystkich stron podkową szarych oficyn. Na środku podwórza stała drewniana szopa, otoczona płotem z desek. W zagrodzeniu bielały szafliki z wapnem. Dalej był trzepak na dywany, a jeszcze dalej brama. Tam za tą bramą leżała druga uliczka, a na niej stały czołgi. - Pozwól - powiedziałem do Kasteta i usłyszałem jego oddech na karku. - Weźmiesz dwóch ludzi i obsadzisz tę bramę. - Z chęcią - powiedział. - Bardzo się cieszę, że zostajemy tu na noc. Chciałem ścisnąć go za rękę, ale wyrwał mi ją od razu. Powiedziałem: - Zostaniesz tam tak długo, aż cały pluton przeskoczy aleję. - Czy zawiadomisz mnie o tym przez pocztę? - Wrócę tu i dam ci znak ręką. - Prawą czy lewą? Powiedziałem cicho: - Podchorąży Kastet. Zrobił coś, co przypominało baczność i zagarnął ramieniem dwóch najbliższych chłopców. Patrzyłem chwilę, jak szli przez podwórze kołysząc się jednakowo w biodrach: trzy silne sztuki o nogach zaprawionych w kopaniu i czołach rozbitych od uderzeń "bykiem". Później zawróciłem ku alei. Chłopcy Albatrosa czaili się na jej brzegu, jak na linii startu: drużyna piłki nożnej, gotowa do gry. Nawet broń w ich rękach wyglądała niedzielnie i klubowo. - Idziesz pierwszy - powiedziałem do Albatrosa i w tej chwili usłyszałem warkot. Rzuciłem się do przodu, roztrącając najbliższych chłopców, ale to było całkiem zbędne, tamten warkot wychodził mi naprzeciw, już był za rogiem, już prawie właził na nas. Krzyknąłem: - Na podwórze!... Nie usłyszałem tupotu butów, wszystko zginęło w zbliżającym się ryku. "Wiązkę granatów!" pomyślałem. Ale nie miałem wiązki granatów. Nie miałem także benzyny, ani niczego innego, czym mógłbym zatrzymać czołg. Odwróciłem się. Uliczka była już prawie pusta, wszyscy zniknęli, tylko gdzieś w głębi grupka sanitariuszek tuliła się pod latarnią. - Uciekać! - wrzasnąłem i zrozumiałem, że mnie nie słyszą. Obejrzałem się. Zobaczyłem skośny przód, pomalowany w ochronne łaty, olbrzymią gąsienicę, przechodzącą właśnie po moich własnych wystrzelonych przed chwilą łuskach i czarne koła błyszczące od smaru. Odpiąłem granat, wyrwałem zawleczkę i rzuciłem. Wiedziałem, że nawet nie zadraśnie pancerza - było to zaczepne "jajko", pukawka z cienkiej blachy - ale nie liczyłem na nic takiego. Chciałem dać tym dziewczynom trzy sekundy dymu, ostatnią rzecz, jaką im mogłem ofiarować. Potem skoczyłem na podwórze. - Ostatnia klatka! - krzyknąłem. - Wszyscy do ostatniej klatki! Nie wiedziałem, czy tam będzie wyjście za domy. Możliwe, że klatka okaże się ślepa i że nie będzie w niej drzwi, prowadzących na tyły. Ale w oczach miałem co innego: okna. Widziałem je, nadchodząc tu kartofliskiem; pamiętałem je tak wyraźnie, jakbym z góry włączył je do jakiegoś rachunku. I wtedy w uliczce eksplodował pierwszy pocisk. Minąłem szopę i płot z desek. Kuliło się za nim kilku chłopców. Poderwałem ich i pchnąłem w głąb podwórza, tam gdzie Albatros kierował ucieczką na tyły. Biegli potykając się jak przestraszone dzieci. Jednemu z tylnej kieszeni wypadł klaser i kolorowe znaczki rozsypały się po trawniku. Obejrzałem się ku bramie: Kastet już pracował. Miał pełne ręce roboty, widocznie żandarmeria pchała się również i z tej strony. "Szlemik" pomyślałem. "Szlemik... Dlaczego nie zdążył?". Rozejrzałem się po podwórzu. Było puste. Już chciałem kiwnąć do Kasteta, by likwidował bramę, kiedy zobaczyłem jakiś ruch w najbliższej klatce. Opaski, kolby; skręciłem ku nim wrzeszcząc: - Gdzie? Gdzie? Do ostatniej!... W tej chwili warkot obrócił się ku mnie jak ruchomy głośnik; fala ryku napłynęła w podwórko. Schyliłem się, pierwszy pocisk dmuchnął nade mną jak przeciąg, odłamki poszły po oknach, wpadłem do klatki. Było tu kilku chłopców Albatrosa i jakieś dziewczyny. Te zaczęły mi wyć do ucha: - Malwa! Malwa! Malwa!... Krzyknąłem: - Cisza! - Umilkły. Zbiegłem do piwnicy. Nie było przejścia. Wróciłem na górę. Podwórko kołysało się od ognia jak gumowy materac. Popatrzyłem naprzeciw, ku bramie. Kastet ze swoimi jeszcze ciągle ją trzymał. Ale którędy mieliśmy uciekać? - Malwa, wie pan, Malwa... - zaszeptał mi ktoś nad uchem. Odwróciłem głowę: zobaczyłem spocony nos i mokrą wargę. - Co się stało? - Ach, proszę pana... Powiedziała, że pocisk rozerwał tę jakąś Malwę pod latarnią. Nie zdążyła schować się do piwnicy. - A wy? - Pan rzucił granat. Był dym, wskoczyłyśmy przez okienko. Wyjąłem chusteczkę i otarłem jej wargę; na chusteczce zostało trochę krwi. - Niech pani obliże usta. Spróbowała się uśmiechnąć. Nie znałem ani jej, ani też Malwy, o której mówiła. W ogóle były tu same obce dziewczyny, zapewne sanitariat Rapida. Zapytałem, co się stało z moimi. - Pobiegły w dół uliczką. Myślę... myślę, że są w ogródkach. Pomyślałem, że ja też chciałbym tam być. Potem wyjrzałem na podwórze. Czołg - niewidoczny ode mnie - gracował je w poprzek i wzdłuż, a my nie mieliśmy innej drogi. Usłyszałem za sobą szczęknięcie. Odwróciłem się do chłopców. W tym stanie, w jakim się znajdowali, wolałbym, żeby zapomnieli o swojej broni. Chciałem być bezpieczny przynajmniej od tyłu. Ale nie, żaden z nich nie majstrował przy zamku, to tylko ta dziewczyna z rozbitą wargą otwierała puderniczkę. Pomyślałem, że ten gest musi ją drogo kosztować: ręce jej chodziły, nie mogła przetrzeć lusterka. Ale głos miała już prawie normalny. - Co robimy? Popatrzyłem znowu w stronę Kasteta. Był sam, widocznie odesłał już swoich chłopców. Cofał się w głąb bramy tyłem, bijąc przed siebie; widocznie miał już Niemców naprzeciwko, może w oknach sąsiedniej kamienicy. Zacisnąłem ręce. Wszystko się kończyło. Jeżeli zajmą bramę? Mieliśmy naprawdę mało czasu. Wybrałem pierwszych trzech chłopców i machnąłem ręką na ukos, przez podwórze. Było zadymione jak kurna chata. Jeśli mogliśmy na coś liczyć, to tylko na to. Powiedziałem: - Do trawnika jesteście kryci przez szopę. - A potem? Krzyknąłem: - Skok! Nie wybiegli. Uderzyłem pierwszego w twarz. Zatoczył się. Wypchnąłem pozostałych. Zatrzymali się przed klatką. Musiałem pognać ich kopniakami. Pobiegli. Dwóch przeszło, widziałem, jak Albatros wciąga ich do ostatniej klatki. Trzeci wrócił. Miał w twarzy odłamek wielkości kuchennego pumeksu. Dolna szczęka; trzymał się za nią oburącz, a krew ciekła mu do rękawów. Pchnąłem ku niemu dziewczynę z rozbitą wargą, a sam wybrałem trzech następnych. Trząsłem się tak jak oni, teraz już nie potrafiłbym nikogo uderzyć, ale nie było trzeba, poszli sami. Pocisk pękł im prawie u nóg. Zwinęli się jak psy, tylko jeden ruszył stopą przez chwilę, ale i on zaraz ustał. Pomyślałem, że się wyrzygam, wypchnąłem następnych, w gardle mi zaczęło bulgotać, jeszcze trzy dziewczyny, pełno w ustach, doszły, przełknąłem, obrzydliwość, teraz ja, dziewczyna z puderniczką i ranny. Nie mógł zostać, znajdą, rozwalą, krzyknąłem "pod ręce go", kiwnąłem do Kasteta, wychodzimy, nie można biec, chłopak się zatacza, świst, dziewczyna ogląda się, ucieknie, nie uciekła, jeszcze raz, objąłem chłopca, dziewczyna ciągle obok, jeszcze trawnik, klaser, znaczki i Albatros. Ostatnia klatka była klatką przechodnią. Wybiegliśmy z niej na tyły domu i znaleźliśmy się w miejscu, które na planach miasta oznaczone było jako plac czyjegoś tam imienia; w rzeczywistości nie było tu żadnego placu, tylko wielkie, pochyłe kartoflisko ciągnące się daleko w dół, aż do następnej ulicy. W połowie kartofliska był rów, zasypany śmieciami, ale niecałkiem; na leżąco można było się w nim ukryć. Albatros wysyłał tam każdego, kto tylko wyniósł głowę z podwórka, aż wreszcie wszyscy zebrali się wśród tych zardzewiałych puszek i starych nocników. Leżeli teraz trzęsąc się i dzwoniąc zębami, a każdy wpatrywał się we mnie jakby w nadziei, że potrafię wymyślić coś sensownego. Oddałem rannego Janinie, patrolowej naszego sanitariatu, a sam położyłem się i oparłem czoło na ręce, ale tam był popiół, rozdmuchiwałem go przy każdym oddechu i ciągle zasypywał mi oczy. Musiałem je zamknąć. Potem oddech mi się uspokoił, znowu otworzyłem oczy i przekręciłem się na bok, Albatros leżał tuż zaraz. Skinąłem na niego; podczołgał się i mrugnął do mnie porozumiewawczo: - Dali nam, co? - Przysuń się bliżej. Podpełznął tak blisko, że nasze twarze prawie się zetknęły. Obejrzałem się za siebie, a potem zapytałem: - To byli twoi, co? - Moi. - Ten czarny to Sumak? - Sumak, sekcyjny pierwszej sekcji. Ale nie martw się, już wyznaczyłem następcę. Barman; doskonały chłopak, popatrz, leży tam, przy tych ostach. Obserwowałem go i możesz być spokojny, da sobie radę, słowo! Przez cały czas trzymał fason aż miło! - Widziałeś wszystko? - Pytanie! Oka z was nie spuszczałem. Byłeś nadzwyczajny! Odwróciłem głowę. - Albatros, ja ich biłem. - Och, stary - poklepał mnie po ręce. - W takiej chwili miałeś prawo nawet... Ścisnąłem go za ramię; urwał. Powiedziałem nie patrząc mu w oczy: - Nie chcieli wyjść. - Ale wyszli. - Wyszli. - No, więc widzisz. Dałem spokój, nie rozumiał nic z tego, co chciałem mu powiedzieć. Był dalej równie praktyczny jak przed godziną - praktyczny i rześki aż do obrzydliwości. Powiedziałem: - Obejdź wszystkie drużyny i podaj mi listę strat. - Czy spisać na karteczce? - Dobrze. - E, co tam spisywać, zapamiętam i bez tego. Odsunął się, potem zawrócił i powiedział: - Zresztą jeżeli chcesz, to mogę spisać. Krzyknąłem: - Odejdź! - Zdziwił się, dlaczego krzyczę, ale już o nic nie pytał. Zostałem znowu sam. Leżałem i patrzyłem na dom, który opuściliśmy przed chwilą. Potem ktoś mnie trącił; usłyszałem ciężki, spracowany oddech i nie oglądając się zapytałem: - Świstak? - Właśnie, panie podchorąży. - Czego chcesz? Nie odpowiedział. Byłem pewien, że patrzy teraz usilnie tam, gdzie i ja patrzyłem od chwili: na ten duży, szary dom o wielu oknach, który był miejscem naszej pierwszej bitwy. Byłem tego tak pewien, jakbym miał Świstaka przed sobą, a nie z tyłu: zawsze patrzył tam, gdzie inni, może w przekonaniu, że sam musi przeoczyć coś najistotniejszego, coś, bez czego nie można zrobić kroku. Potem usłyszałem jego głos "panie podchorąży" i odpowiedziałem "proszę", ale to było tak, jak gdybym słuchał cudzej rozmowy przez ścianę: "Pan się boi, że on tu przyjdzie?" "Kto?" "Ten czołg". "Ach, ten czołg". "Pan myśli, że on raczej zostanie na podwórzu?" "Właśnie tak myślę, Świstak". "Ale pan nie ukrywa niczego przede mną?" "Niczego". I nagle coś się w tej rozmowie przekręciło, ściana pękła, już byłem w środku i dyszałem Świstakowi w twarz krzycząc: - Jesteś głupiec, rozumiesz? Głupiec! Głupiec! Cofnął się, a białe wargi zadrżały mu jak staruszce: - Panie podchorąży, ja przecież... - Zjeżdżaj! - Ja tylko powiedziałem... Pchnąłem go w pierś tak mocno, że zsunął się aż do rowu. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, on wystraszony, a ja półprzytomny; potem zerwałem się i pobiegłem wzdłuż krzywej linii plutonu, a w uszach wciąż brzmiały mi tamte słowa Świstaka: że wyglądam tak, jakbym nie mógł się czegoś doczekać. Przystanąłem dopiero na samym skraju prawego skrzydła, tam gdzie przedtem widziałem Kasteta. Leżał oparty na łokciach i żuł listek ziemniaka, cykając pod siebie raz po raz kropelkami zielonej śliny. Pochyliłem się nad nim i chwyciłem go za bluzę: - Jak blisko ich miałeś? - Zależy kiedy. - Na końcu. Wystawił język z odrobiną listka na czubku i obejrzał go tak, jak dzieci oglądają cukierek: czy jeszcze dużo zostało. Potem powtórzył: - Na końcu? - Tak. W chwili, kiedy odchodziłeś z bramy. Dopiero teraz podniósł na mnie oczy. Były wąskie i złe. Wodził nimi przez chwilę po mojej twarzy, jakby chciał znaleźć coś wiadomego tylko jemu jednemu. Wreszcie odezwał się, lecz nie była to odpowiedź; było to pytanie: - Czy mam wstać? Nie zrozumiałem. Uśmiechnął się kątem ust: - Jeżeli mój dowódca stoi... Ale tutaj czasami coś gwiżdże, a ja nie mam ze sobą cyny - nie miałbym czym zalutować nowej dziurki w hełmie. Pochyliłem się niżej. - Odpowiadaj. Patrzył na mnie i milczał, tylko oczy robiły mu się coraz węższe. Pomyślałem, że on jeden w całym plutonie wie, o co mi chodzi. Puściłem jego bluzę i zapytałem szeptem: - Kastet, ty myślisz, że... Nie zdążył otworzyć ust. Odpowiedź przyszła z góry, stamtąd gdzie byliśmy jeszcze kwadrans temu. Usłyszałem ją zanim Kastet przydusił mnie do ziemi. Obróciłem się na plecy i odetchnąłem głęboko jak człowiek, który postawił cudzy majątek na jedną kartę i wygrał. Powietrze nad nami cięły szybkie, ostre smagnięcia. Słuchałem ich z przymkniętymi oczyma. Nadlatywały z tej samej przechodniej klatki schodowej, która wyprowadziła nas w pole. Stał tam człowiek, na którego czekałem, człowiek, który nadawał sens wszystkiemu, co zrobiłem, co musiałem zrobić na górze: niemiecki żandarm z pistoletem maszynowym modelu Bergmanna. - Zajęli dom - powiedziałem i popatrzyłem w niebo. Przeleżeliśmy w tym rowie aż do zmroku; bałem się teraz podwórek, domów i ulic - wszystkich w ogóle miejsc zamkniętych, gdzie można człowieka zagonić w kąt jak szczura. Nikt nas zresztą nie napastował, strzelano trochę, lecz niegroźnie. Niemcom szło widać tylko o aleję - chcieli mieć swobodę ruchów, nic więcej. Gdy się ściemniło sprowadziłem pluton niżej, do następnej ulicy, gdzie stało drugie, biedne osiedle spółdzielców_urzędników. Ubezpieczyliśmy się ze wszystkich możliwych stron - czujki wystawiał Świstak, w tej jednej sprawie można było na nim polegać - po czym zawołałem Kasteta. Miał sobie dobrać ludzi i pójść na poszukiwanie kompanii. Nie wiedzieliśmy, co się z nią stało: może zdobyła to, co trzeba było zdobyć, a może zniszczyły ją czołgi, w każdym razie nie chciałem decydować na ślepo. Wziął tych samych chłopców, z którymi trzymał bramę. Odchodząc zawahał się, jakby w zamiarze powiedzenia czegoś; ale odwrócił się i odszedł bez słowa. Przez chwilę słyszałem oddalające się kroki, ale była to bardzo krótka chwila: ludzie Kasteta umieli chodzić cicho. Usiadłem na kamiennych schodkach. Przed sobą miałem ciemne podwórko, długie i wąskie, a dalej mały ogródek z drzewkami, poobłamywanymi przez dzieci. W ogródku i na podwórzu siedzieli moi chłopcy, lecz nie słyszałem żadnych rozmów, czasem tylko trzasnęła zapałka, zapalana w ukryciu, pod płaszczem. Na parterze brzęczały naczynia; to Janina ze swymi dziewczętami przygotowywała posiłek dla chłopców. Potem nadszedł Albatros i usiadł koło mnie, ale zaraz wstał, rozejrzał się i wrócił z jakąś deską. - Podnieś się staruszku. Nie chciało mi się ruszać. Wziął mnie pod ramię i pociągnął: - No, wstawaj, wstawaj. - Po co? - Podłożymy sobie coś. Niezdrowo siedzieć na zimnym kamieniu. Wstałem, a on umieścił deskę na schodkach i przetarł ją sprawdzając, czy nie sterczą z niej drzazgi. - Już, bardzo cię proszę. Odwróciłem się i odszedłem. O parę kroków dalej były następne schodki. Usiadłem na nich i oparłem się głową o ścianę. Albatros chwilę skrzypiał na swojej desce, potem zawołał przyjaźnie: - Słuchaj, zmieścilibyśmy się razem. - Dziękuję. - Rozumiem - powiedział. - Są takie chwile... Chcesz być sam, co, staruszku? Nie odpowiedziałem. Westchnął i zapytał, czy ma postarać się dla mnie o drugą deskę. - Widziałem ich więcej, leżą za śmietnikiem. - Nie, dziękuję. - Jak chcesz - powiedział i wychylił się ku mnie, jakby wypatrywał czegoś w ciemnościach; usłyszałem jeszcze, że mruczy "przepraszam" i wreszcie dał mi spokój. Potem przyszły dziewczęta z zupą; wniosły ją w wielkim kotle i postawiły na ziemi. Usłyszałem szczękanie talerzy i skrzyp krojonego chleba, widocznie mieszkańcy tego domu nie żałowali nam niczego, co sami mieli. Bali się jednak wychodzić na dwór i tylko niektórzy z nich wysuwali głowy z ciemnych klatek pytając, czy nie brak jakiejś przyprawy: - Może soli? - Nie trzeba. - A maggi? - Też nie. To była Janina; poznałem ją po szorstkich, przesadnie rzeczowych nutkach w głosie. Za chwilę odnalazła mnie w ciemnościach i stuknęła talerzem o schodek. - Zjedz to zaraz. Poczułem zapach boczku i zrobiło mi się niedobrze. Odsunąłem talerz. Stała przez moment bez ruchu, silna i trochę kanciasta jak zawsze, potem zaś podniosła oczy i spojrzała gdzieś wyżej, ponad moją głową, jakby chciała zwrócić uwagę komuś, stojącemu za moimi plecami, ale ja wiedziałem, że jest to tylko gest wyczekiwania - zostawiła mi po prostu czas do namysłu. Nie namyślałem się jednak. Wobec tego zabrała zupę i w milczeniu odniosła ją z powrotem. Powiedziałem: - Albatros. - Słucham. - Jak pierwsi zjedzą, weź ich i zmień chłopców Świstaka. - Oczywiście. Potem nachylił się nade mną i zapytał niepewnie: - Słyszałem od Janiny... - Zostaw. - Łyżka zupy zrobiłaby ci doskonale. Zamknąłem oczy i Albatros odszedł. Łyżka zupy... Przenikało mnie zimno i gdybym tylko mógł ją przełknąć... Obciągnąłem rękawy wiatrówki i wsunąłem dłonie do środka. Nie pomogło, chłód był we mnie, cały byłem z kamienia i lodu. Z wolna zaczął do mnie powracać ten sam dreszcz, z którym walczyłem na górze, gdy Szlemik nakazywał mi rozpoczęcie ognia, a ja musiałem przyciskać stena do muru, ale teraz nie broniłem się przed nim; było ciemno, w ciemnościach wolno drżeć każdemu, nawet dowódcom plutonów. Potem usłyszałem, że coś monotonnie brzęczy poza mną. To mój sten drobniutko, raz po raz uderzał lufą o schodki. Podciągnąłem się głębiej, tak by plecami przycisnąć się do muru i wtedy poczułem, że tam, z tyłu naprawdę ktoś stoi i że to, na czym przez cały czas opierałem głowę w przekonaniu, że opieram ją o ścianę, było w rzeczywistości nogą tego człowieka. Przez parę sekund siedziałem bez ruchu i nie mogłem zdecydować się na podniesienie głowy - ten człowiek był przecież tutaj od początku i musiał wszystko widzieć - potem ją jednak podniosłem. Stała tam ta sama dziewczyna, która pomogła mi przeprowadzić przez podwórze chłopca ze zmiażdżoną szczęką. Powiedziałem: - Przepraszam - lecz przez długą chwilę nie otrzymywałem odpowiedzi, jakby dziewczyna zastanawiała się nad czymś. Wreszcie zapytała: - Za co? Potrząsnąłem dłonią - był to jeden szybki, niecierpliwy gest, który miał jej wyjaśnić wszystko - ale ona nie poruszyła się i nie powiedziała nic więcej. Stała w dalszym ciągu pod ścianą, jakby czekając, czy nie będzie mi jeszcze potrzebna. "Ona nie wie" pomyślałem, "nie wie, że przecież..." Spuściłem dłoń i oparłem ją o schodki. Trwało to może sekundę. Potem przesunąłem się z powrotem na dawne miejsce i skłoniłem głowę do tyłu. Ale było już za późno. Usłyszałem szelest i stuknąłem głową o mur. Dziewczyna odeszła. Siedziałem jeszcze przez chwilę na tych schodkach i nie chciało mi się z nich wstawać. Potem pomyślałem, że muszę to zrobić i wstałem. Klatka schodowa była ciemna: mieszkańcy nie palili w niej świateł, bo okna nie były zasłonięte papierem. Chciałem zawołać na dziewczynę, ale nie wiedziałem, jak ma na imię. Mogłem wprawdzie zapytać ludzi, zebranych przy wejściu, gdzie poszła, ale bałem się, że w ciemnościach trafię na któregoś z moich chłopaków. Posuwałem się powoli, przystając przy każdej grupce i zaglądając ludziom w twarze. Przeważnie byli to mężczyźni; rozmawiali ze sobą półgłosem i milkli, słysząc szczękanie mojego stena, potem zaś, gdy przechodziłem dalej, wracali do przerwanej rozmowy, ale głosy ich były teraz cichsze i brzmiało w nich coś podobnego do współczucia czy politowania. Wszystkie drzwi były otwarte, jakby niedawna bitwa zmieniła ten cały dom w jedno wielkie mieszkanie. Mogłem wchodzić, gdzie chciałem i nikt się temu nie dziwił, czasem tylko pytano, czy nie napiję się herbaty ("niestety sztucznej, proszę pana"), albo czy nie trzeba mi papierosów, a ja potrząsałem głową w milczeniu. Wreszcie znalazłem się na ostatnim piętrze tego ciemnego, pełnego szeptów domu i zatrzymałem się na podeście schodów. Dziewczyna z rozbitą wargą siedziała bokiem na oknie. Kolana miała podciągnięte pod brodę i okryte spódniczką, a ręce zaplecione na nogach. Widziałem ją na tle szyby; siedziała nieruchomo i nie patrzyła przez okno. Oglądała sobie czubki zabłoconych butów, bielejące w ciemności. - Jednak pan jest - powiedziała nie podnosząc głowy, jakby poznawała mnie po kroku czy oddechu. - No, tak myślałam. Stanąłem obok niej i przetarłem sobie powieki rękawem. - Czemu pani uciekła? Zakołysała się naprzód i w tył jak dziecko w fotelu na biegunach. Powtórzyłem: - Czemu pani uciekła? - Proszę zostawić, to śmieszne. - Nie, nie - powiedziałem. - Dlaczego śmieszne? Chciałem tylko... Dmuchnęła ironicznie przez nos; było to coś w rodzaju wzruszenia ramion czy niecierpliwego strzyknięcia palcami. Umilkłem. Kołysała się dalej. Potem usłyszałem jej głos; brzmiała w nim nuta niechęci: - Niech mi pan wierzy, że śmieszne. Nie trzeba wszystkiego tłumaczyć, dopiero wtedy wychodzi głupio. Pan sam wie o tym, prawda? No, wie pan, czy pan nie wie? Powiedziałem: - Właściwie... - Jak pan wie, to po co pan zaczyna? - Niczego nie zaczynam - powiedziałem ze złością. - Przyszedłem tylko podziękować za tamtego chłopaka i nic więcej. A pani myślała, że co? - Że to - powiedziała. - Właśnie to. I pan wie, że ja wiem, że właśnie to. Przedrzeźniłem ją z gniewem "że, że, że", a ona wpadła w pasję: - Niech pan się przestanie wygłupiać! Pan właśnie jest taki: jak pan kogoś potrąci, to musi pan powiedzieć "przepraszam". A jak pan się z kimś wita, to pan wstaje. Bo jakby pan nie wstał, to by się pan z tego rozchorował, prawda? Cofnąłem się, ale ona szybko spuściła nogi z okna i chwyciła mnie za rękaw. - Ja od razu wiedziałam, że pan za mną przyleci. Czekałam i aż mnie trzęsło z tego. Pan by nie mógł zasnąć, jakby mi pan wszystkiego nie wyjaśnił. Więc niech pan teraz wyjaśnia! Proszę! Chciałem odsunąć jej rękę, ale to się okazało niemożliwe: musiałbym szarpnąć się z całej siły. - To jest... niesmaczne - powiedziałem, ale ona parsknęła śmiechem. - Oczywiście! Bo pan sobie wszystko umyślił, tylko ja nie umiałam się zachować! - Niczego sobie nie "umyślałem"! - Ale tak! Ja nawet panu powiem, jak to było: pan się o mnie oparł przypadkiem, a wyszła scena "ułan i dziewczyna". Potem się pan zorientował i najpierw zrobił się pan zły; ale później pan pomyślał, że ja wyjdę na idiotkę i postanowił pan grać w to dalej. A to jest głupia gra, pan tego nie rozumie? Głupia i nieprzyjemna! - Nonsens! - zawołałem. - Ja właśnie od samego początku... Odepchnęła moją rękę tak gwałtownie, jakby chciała ją cisnąć na schody. - Dosyć! Pan chce ze mnie zrobić idiotkę do kwadratu! - Niewielka sztuka! - krzyknąłem. - Pani jest pomylona, a ja mam na głowie ważniejsze rzeczy od tych pani majaków! Ważniejsze, słowo daję! Otworzyła usta, jakby chciała mi odpowiedzieć, ale właśnie w tej chwili na schodach rozległy się głośne kroki i ktoś ledwie widoczny w ciemnościach stuknął obcasami przede mną. Oboje obróciliśmy ku niemu głowy tym samym, jakby wyuczonym gestem, a on powiedział: - Jestem. Przez moment stałem w milczeniu, czerwony z gniewu i niechęci, czekając na to, co musiało nastąpić: na złośliwy śmieszek Kasteta. Ale nic takiego nie nastąpiło. Kastet nie zaśmiał się, ani też nie chrząknął znacząco, a w jego głosie - gdy wreszcie się odezwał - nie było niczego, prócz zmęczenia. - Znalazłem Szlemika - powiedział. - Kazał przyprowadzić pluton pod kościół, zbierają się tam wszystkie oddziały z dzielnicy. - Dziękuję - powiedziałem niepewnie, wciąż jeszcze spodziewając się jakiejś zasadzki, ale Kastet po prostu odwrócił się na pięcie. - Dziękuję ci, Kastet - powtórzyłem i pobiegłem za nim, nie oglądając się już więcej na dziewczynę. Dogoniłem go w połowie schodów, ale on i teraz się nie odezwał, spojrzał tylko na mnie - krótko i szybko - i tak już razem wybiegliśmy na podwórze. W nocy znowu padało. Wychodziliśmy z miasta przemoczeni i zziębnięci, a wszystkie drogi przed nami były pełne błota i kałuż. Nasza kompania szła przodem jako szpica całej kolumny, mieliśmy więc zaszczyt kładzenia pierwszego śladu w tym czarnym cieście, które rosło wokół nas jak na drożdżach. Podejrzewałem, że do rana, zanim znajdziemy tę jakąś puszczę, którą mieliśmy znaleźć, potopimy się w nim do szczętu i dopiero następne pokolenia wygrzebią nas z niego jak olbrzymie rodzynki z makowca. Mój pluton szedł znowu jako trzeci. Okazało się, że z całej kompanii poniósł najmniejsze straty: Szlemik z Rapidem i Suskim próbowali zdobyć "wyznaczone cele" i stracili przy tym dużo ludzi. Zresztą nie tylko oni - w całej naszej kolumnie nie było ani jednego oddziału, który by opuszczał miasto w pełnym składzie; wszystkie miały zabitych i rannych. Jasną stroną tej imprezy było tylko to, że trwała krótko. W naszej dzielnicy było przecież znacznie więcej podwórek do obsłużenia i gdyby to zależało na przykład od Szlemika, obsługiwalibyśmy je z pewnością aż do ostatniego. Szliśmy jednak do puszczy, a więc wszystko było w jakim takim porządku. Co pewien czas z tyłu rozlegały się nawoływania: "Czoło wolniej", wtedy zwalnialiśmy kroku, albo nawet przystawaliśmy na chwilę i Suski, niewidoczny gdzieś z przodu, wołał do swoich szperaczy: "czekać, rebiata!" Potem odzywało się monotonne "ruszać, podaj dalej" i znowu szliśmy przed siebie pluszcząc i mlaskając w błocie nogami. Podczas każdego z tych krótkich postojów Albatros przysuwał się do mnie i szeptem nakazywał mi nadstawić kieszeń, a ja odpowiadałem: "jeszcze mam", na co on mówił: "nie szkodzi" i wsypywał mi do kieszeni nową garść cukru w kostkach, wyniesionego z gościnnej kolonii spółdzielców_urzędników. Ponieważ brałem te kostki tylko przez grzeczność, by znowu go czymś nie urazić, więc wkrótce wypełniły mi kieszeń po brzegi. "Daj teraz dziewczynom" poradziłem mu wreszcie z rozpaczą, ale on klepnął mnie uspokajająco po plecach: "dostały, Janina ma za pazuchą przynajmniej ze dwa kilo". Wtedy pomyślałem, że mógłbym trochę zanieść dziewczynie z rozbitą wargą, ale tak mnie ta myśl rozgniewała, że zaraz sam zacząłem jeść ten cukier z pośpiechem, chociaż mdliło mnie od niego nieznośnie. Potem spostrzegłem, że ktoś z idących przodem zaczyna zwalniać kroku i plątać mi się pod nogami. Trąciłem go w plecy mówiąc: "nie śpij, bracie" i dopiero wtedy poznałem, kogo trącam. Cofnąłem szybko rękę, ale już było za późno, dziewczyna właśnie odwracała się w moją stronę. - A, to pan - powiedziała. Szedłem chwilę w milczeniu, zupełnie tak, jakbym jej nie dosłyszał. Ale potem - nie wiadomo zresztą dlaczego - potwierdziłem: - Ja. - Przecież widzę. - Więc po co się pani pyta? - Wcale się nie pytałam. - A co? - Po prostu tak sobie powiedziałam, że pan to pan. - I zawsze tak sobie pani mówi, że ktoś to ktoś, jak pani kogoś zobaczy? - No patrzcie! - powiedziała zdziwiona. - To pan jeszcze się złości? Aż przystanąłem, tak mnie zatkało. - To niby ja się złoszczę, tak? I to ja ciskałem się tam, na tych schodach? - A pewno - powiedziała popychając mnie naprzód. - Z pana jest straszny złośnik, to przecież zaraz widać. Przyspieszyłem kroku, żeby się od niej odczepić, ale ona wcale nie miała zamiaru zostać w tyle. Sunęła obok mnie drobnym krokiem, coś tam sobie rozważając po swojemu, wreszcie pociągnęła mnie za rękaw: - No, więc jak? - Z czym? - Niby pan nie wie. - Nie... - Więc niech pan się domyśli. - Ani mi to w głowie. - E - powiedziała - nie to nie. Zaczęła iść szybciej i nawet mnie trochę wyprzedziła, ale zaraz przystanęła w miejscu, czekając aż podejdę. - Może się pan wypchać! - powiedziała. - I już! - Tylko tyle? - A pan się spodziewał, że ile? - W ogóle o tym nie myślałem. - To z pana jest cham - powiedziała. Teraz ja się zdziwiłem: - Niby dlaczego? - Bo tak się nie robi. - Jak? - Tak, jak pan ze mną. - A ja z panią coś robię? - Właśnie, że nic. - No, to nie rozumiem. - Bo pan jest nie tylko cham, ale i osioł. Złapałem ją za ramię i pociągnąłem do przodu. Szarpnęła się i zawołała: - No, czego się pan pcha? - Jazda, jazda! - powiedziałem. - Niech pani wraca do swoich, bo ja mam już dosyć. - Też mi powód! - Dla mnie wystarczający. - Ale dla mnie nie. - To będzie pani mówić sama do siebie. Bo ja się więcej nie odezwę. - Bez łaski. Puściłem to koło uszu. Trąciła mnie pięścią w łokieć: - Słyszał pan? Powiedziałam: bez łaski! Maszerowałem dalej jak głuchy. Szła obok mnie, dmuchając sobie czasem na krople deszczu, spływające jej koło nosa, wreszcie poczułem, że znowu mnie trąca, ale tym razem nie pięścią, lecz otwartą dłonią i nie w łokieć, tylko gdzieś w okolicę nadgarstka. Spojrzałem na nią pytająco. Pokazała mi swoją dłoń i potrząsnęła głową: - To jak? Zgoda? Byłem jeszcze zły i nie chciało mi się odpowiadać. Powtórzyła ostrzegawczo: - Zgoda czy nie, bo więcej nie przyjdę. Mruknąłem: - Zgoda. - Tak nie - powiedziała. - Trzeba dać rękę. - Kiedy ja nawet nie wiem, jak się pani nazywa. - Naprawdę? - No, nie wiem. Bardzo mi przykro, ale nie wiem. Westchnęła: "O Boże, co za kino". Wtedy całkiem znienacka przypomniałem sobie, że ktoś wołał na nią "Wiśka". Uśmiechnęła się: - Więc jednak? - Jednak. A ja jestem Marcin. - Wielka mi nowina! Nie zrozumiałem. Wyjaśniła ze złością: - To przecież wszyscy wiedzą. - Jacy wszyscy? - A czy mogą być jacyś wszyscy nie wszyscy? - I stuknęła mnie w pierś: - No, daje pan, czy pan nie daje? Wyciągnąłem rękę. Uścisnęła ją szybko i zaraz rzuciła do dołu jak chłopak. Zapytałem: - I co teraz? - Kiedy? - Jak już doszło do tej idiotycznej zgody? Zastanowiła się: - Bo ja wiem? Chyba wrócę do swoich. Ale nie wracała, szliśmy więc dalej obok siebie. Potem uchyliłem kieszeni. - Proszę sięgnąć do środka. - A co tam jest? - To pani zobaczy. - Najpierw niech pan powie. - Dlaczego? - A ja wiem, co pan tam może mieć? Chłopcy różne świństwa noszą w kieszeniach. - No, to proszę zaryzykować. Zaryzykowała, a potem szliśmy dalej, ja zaś rękę trzymałem w kieszeni, tak żeby łatwo było się do niej dobrać i raz po raz czułem, że ktoś się do niej dobiera. Wtedy kostki chrzęściły, tak jak kostki zawsze to robią i czasem któraś wypadła na drogę, ale nie można było jej szukać, bo zaraz tonęła w błocie, którego robiło się coraz więcej, a które musieliśmy mięsić bez końca. Więc mięsiliśmy je tak, jak należało, a nasze nogi stawały się od tego coraz cięższe, aż wreszcie zaczęliśmy zapominać, po co to wszystko robimy i gdzie właściwie jesteśmy; szliśmy po prostu dlatego, że przed nami szli inni i stawaliśmy wtedy, kiedy oni stawali, a potem było już jak na łódce, naprzód i w tył, bardzo miło, zupełnie cudownie, a kiedy otworzyłem oczy wszyscy już uciekali na bok jak szaleni, a z przodu nadlatywały ku nam dwa warczące światła. Szarpnąłem dziewczynę, ktoś wrzasnął. Wpadliśmy na druty, ja górą, ona dołem, a z obu stron trzeszczały rozdzierane płaszcze. Potem wszystko umilkło, droga w świetle mignęła pustką, zobaczyłem pień, kilka liści, róg płotu i nagle powietrze zrobiło się za ciasne - usłyszałem wybuch, w sekundę wszyscy znikli, zostałem sam. Kiedy wstałem, samochodu już nie było. Poszedłem w tę stronę, gdzie widziałem błysk i już po kilku krokach usłyszałem chrząkanie. Brzmiało tak, jakby ktoś próbował odplunąć zaschniętą flegmę: niecierpliwie i trochę nerwowo. Przyspieszyłem kroku, ale zaraz trafiłem na druty. Teraz miałem z nimi dużo więcej trudności niż przedtem. Zanim je pokonałem, w ciemnościach mignęło światełko. Kołysało się nisko, przy samej ziemi. Podbiegłem. Zobaczyłem białe okienko blasku, w nim czyjąś dłoń z małym pierścionkiem na palcu, skrawek płóciennego rękawa i guzik z masy perłowej przy mankiecie. Dłoń poruszała się w powietrzu, jakby rozgarniała coś leżącego pod spodem. Potem obok niej pojawiła się druga - znacznie większa i porośnięta czarnymi włosami - równocześnie zaś usłyszałem głos Kasteta: - Niżej. Światełko przesunęło się trochę w bok i wtedy zobaczyłem jakby zwały kisielu z żurawin. Klęknąłem. - To pan? Poznałem Wiśkę i zapytałem: - Co się stało? - Ten chłopiec... - Ciszej! - syknął Kastet i nachylił się do ucha: - Barman, nowy sekcyjny Albatrosa. Chciał rzucić granat, ale przetrzymał za długo. - Ranny? - Daj spokój! - ścisnął mnie Kastet. - Wywleczony na drugą stronę. - Założyliście opatrunek? - Jak? Wyjął Wisi latarkę i sam mi poświecił: - Rozumiesz? Zrozumiałem. Ten kisiel... Usłyszałem znowu tamto mozolne, nerwowe chrząkanie i przeniosłem światło na twarz rannego. Dopiero teraz ręka mi się zatrzęsła: patrzył na mnie z zakłopotaniem, mrużąc oczy od blasku i czasami oblizywał swe wargi, jak ktoś źle przygotowany do egzaminu. Pechowy student, któremu znienacka wyznaczono termin. Potem usłyszałem szybkie, podwójne kroki i czyjaś dłoń wyrwała mi latarkę. Janina i Albatros. - A reszta? - Gnoją się jeszcze po polach. Trzymaj. Wziąłem od niej torbę sanitarną i rozpiąłem paski czekając, że sięgnie po gazę. Ale to czekanie przedłużało się w nieskończoność; Janina jeszcze klęczała ze światłem na ziemi, a jej oddech robił się coraz szybszy. Nagle Kastet powiedział: - No, Albatros? Przecież to twój człowiek. - Czego pan chce? - zapytała Wisia. - Już my dwie... - ale Kastet krzyknął, żeby się nie wtrącała. - Więc jak, Albatros? Było cicho, tylko Barman dalej pochrząkiwał z zafrasowaniem. Nagle Kastet odszukał mnie ręką i powiedział zachryple: - A ty? To twój pluton, ty tutaj dowodzisz. Nie rozumiałem; mój pluton i co z tego? - Dobrze - powiedział Kastet i w sekundę później trząsłem już nim jak szaleniec i wrzeszczałem: - Jakim prawem? Jakim prawem? ja_akim pra_awem... - a on tłukł mi się w rękach spocony i dyszący, aż wreszcie odepchnął mnie, klęknął w błocie, oparł się na nim jedną ręką i wyszeptał: - Takim, że wy mnie też... jakbym kiedyś... jakby ze mną... - I nagle krzyknął: - Zdechnąć dajcie, jak będę zdychał! Nie męczcie! W południe także padało. Zanim doszedłem do stodoły, w której kwaterował mój pluton, wiatrówka przemokła mi na wylot. Zacząłem zdzierać ją z ramion jeszcze w progu, lecz Albatros powstrzymał mnie szybkim gestem. - O co chodzi? Odciągnął mnie w kąt i powiedział: - Był tu adiutant pułkownika. Masz iść zaraz do sztabu. - Sam, czy z kimś jeszcze? - Sam. - W jakiej sprawie? Popatrzył na boki i powiedział mi wprost do ucha: - Zdaje się, że pułkownik coś wie. Chce go oddać pod sąd polowy. Rozejrzałem się po stodole. Była niewielka: środkiem wąskie przejście, przyprószone plewami, po bokach drewniane zagrody, w zagrodach słoma. W tej słomie spał mój pluton - trzydziestu trzech nieprzytomnych, zgorączkowanych chłopaków, którzy nie mieli nawet gdzie wysuszyć swoich ubrań; piec w chałupie, którą zajęły sanitariuszki, nie mógł wystarczyć dla wszystkich. Wiedziałem więc, że leżą w zawilgłych szmatach i trzęsą się przez sen; nie chcieli i nie mieli dość siły, by zająć się bronią. Leżała teraz w komplecie na dwóch bawełnianych kocach, a nad nią klęczał Kastet, blady z niewyspania i jakby przepity, a ręce aż do łokci miał zabrudzone smarem. - Albatros - powiedziałem szeptem - co ja mogę poradzić? No, powiedz, czy ja mogę coś zrobić? Wzruszył ramionami: - Nie wiem. Idź, bo czekają. - A ciebie nie pytali? - Owszem. Ale ja - i tu poczerwieniał - ja nic nie widziałem. Tak samo jak Janina. Krzyknąłem: - Nieprawda! - ale on ciągnął z uporem: - Staliśmy odwróceni tyłem i niczego nie wiemy. Ścisnąłem go za rękę: - Słuchaj, Albatros, ktoś przecież to widział. Ktoś musiał być przy tym! Rozumiesz? - Owszem - powtórzył znowu i dźgnął mnie palcem w pierś. - Owszem. Ty właśnie tam byłeś i wszystko widziałeś. Więc idź. Obróciłem się powoli i ruszyłem ku wyjściu. Przy drzwiach stanąłem i obejrzałem się przez ramię. Albatros stał na środku, pocierając nerwowo jedną rękę o drugą. Kastet zaś klęczał dalej na kocu i trzema złączonymi wyciorami czyścił karabin. Głowę miał spuszczoną, więc nie widziałem jego oczu, tylko dwie żółte kreski brwi, wierzch złuszczonego nosa i sam brzeg górnej wargi, wydętej teraz pogardliwie. Kiedy poczuł, że na niego patrzę, zmarszczył się i nagle splunął; wtedy wyszedłem. Ale nie udałem się prosto do sztabu. W sąsiedniej chałupie było "M. p." Rapida; tam najpierw skręciłem. Chałupka była ciasna i mała, jak wszystkie chałupy w tej wiosce: miała tylko jedną izbę i sień. W sieni stały zwinięte nosze. Poprawiłem je i na moment zatrzymałem się przy nich, zanim wszedłem do izby. Było tu ciepło; goniec Rapida bez przerwy palił w dużym, bielonym piecu, na którym suszyły się płaszcze, kurtki, koszule i spódnice. Na jednym łóżku spał Rapid, niczym nie przykryty, w czarnym pulowerze i spodniach, z gazetą podłożoną pod narciarskie buty; drugie zajmowały sanitariuszki. Były to te same dziewczyny, które wczoraj wyprowadziłem spod czołgu. Ale Wiśki między nimi brakowało. Dwie spały, zagrzebane w pościel, a całą izbę wypełniał odgłos ich niezdrowego, spazmatycznego sapania; trzecia, owinięta kocem, siedziała w nogach łóżka i na dłoni zwijała wyprane bandaże. - Pan do Wisi - powiedziała, lecz nie było w tym zapytania, raczej proste stwierdzenie faktu. - Nie ma jej, ale wróci za chwilę. - Gdzie poszła? - Zaraz wróci - powtórzyła stanowczo i wskazała mi stołek. - Niech pan siądzie. - Tak, niech pan siądzie - poparł ją nagle Rapid, który obudził się przed sekundą, ale już był całkowicie przytomny i świeży. Jego sen kończył się raptownie jak seans filmowy: ciemno, ciemno, jasno i już po wszystkim. - Niech pan siądzie. Najlepiej przy piecu. Powiedziałem "dziękuję", lecz nie usiadłem; musiałem chodzić, wciąż i bez przerwy chodzić, bo inaczej zasnąłbym od razu. Rapid siedział na łóżku równiutko jak grzeczny uczeń i patrzył na mnie z uwagą. Wszystko, co robił, było zawsze uważne i grzeczne: nie słyszałem nigdy, by krzyczał, a nawet nie mogłem sobie przypomnieć, bym widział go kiedyś biegnącego: wychodził wszędzie na czas i nie musiał potem przyspieszać kroku. - Szkoda, że pan nie przyszedł wcześniej - mówił teraz z ubolewaniem. - Mieliśmy bardzo dobrą herbatę, ale wypiliśmy już wszystko. A może powiem gońcowi, żeby nastawił? - Dziękuję - powiedziałem znowu, oglądając się na drzwi, a on przyznał mi rację: to by trwało za długo. Ten piec... Potem zapytał: - Pan, zdaje się, nie potrzebuje niczego ode mnie? - Nie - powiedziałem, a on skinął głową: - Wobec tego będę spał dalej. - Naturalnie. - Ale gdybym mógł panu w czymś pomóc... - Potrząsnąłem ręką, on jednak uważał za właściwe dokończyć: - to proszę, żeby mnie pan zbudził. Budzę się łatwo i łatwo zasypiam, więc nie trzeba się krępować. - Dziękuję - powtórzyłem po raz trzeci, oglądając się ciągle ku drzwiom, ale nic za nimi nie szeleściło, nikt się do nich nie zbliżał. - Pan porucznik bardzo łaskaw, ale ja... w gruncie rzeczy... Byliśmy wciąż jeszcze na pan, mimo kilku lat znajomości; w ogóle mało było ludzi, którym Rapid mówiłby po imieniu. - Przepraszam - powiedział, jakby uznał, że przedtem był wobec mnie natrętny, a ja pomyślałem, że wrzasnę "Cicho!" I w tej chwili otworzyły się drzwi. Odwróciłem się ku nim gwałtownie. Wiśka wbiegła nakryta gumowym płaszczem - był to oczywiście płaszcz Rapida - i zawołała "no, patrzcie", a ja z góry wiedziałem, że właśnie to zawoła. "No, patrzcie", to było u niej wszystko: gniew, radość i zdumienie. - No, patrzcie, kogo tutaj przyniosło! - Przepraszam - powiedziałem i poprosiłem ją do sieni. Zerknęła ku mnie z ukosa, potem przerzuciła płaszcz Rapida przez krzesło i zgodliwie wyszła z pokoju. Zamknąłem drzwi. Oparła się o nie plecami i zapytała: - Co za mina? Ścisnąłem jej ramię. - Niech pani uważa: ten chłopak... Czy jest absolutnie pewne, że musiał umrzeć? - A skąd ja to mam wiedzieć? - Jest pani sanitariuszką. Kończyłyście chyba jakieś kursy? - No, kursy, kursy... Ale przecież nie medycynę. - To znaczy, że mógłby wyżyć? Rozzłościła się: - Mógł, nie mógł; co pan z tym do mnie? Niech pan lepiej porozmawia z Janiną. Potrząsnąłem głową. - To na nic. - Dlaczego? Ona dużo umie. - Ale nie powie prawdy. - Czy Kastet z nią?... - Nie. - Więc czemu? Zrobiłem niepewny ruch ręką. - Janina... Dla niej pluton, pani rozumie... Nie zgodzi się, żeby ktoś z zewnątrz... - Więc czego pan chce? - krzyknęła, a broda jej zadrżała. - Co ja mogę? Przecież pan sam widział! Pan wie, nie było jak zabrać się do niego, jak ruszyć... I jeszcze w tych warunkach... Na drodze... Ale ja nie wiem, proszę pana, niech mnie pan zostawi, ja nie chcę! Odwróciłem się i powoli wyszedłem. Dogoniła mnie na podwórzu i chwyciła za rękę: - Chce pan, to pójdę z panem? - Gdzie? - No, ja przecież wiem. Spuściłem głowę i przez parę sekund oglądałem mokry rękaw mojej wiatrówki, wąską dłoń dziewczyny, spoczywającą na nim tuż koło ściągacza i czarny pierścioneczek z orzełkiem, który pobłyskiwał na jej czwartym palcu. - Chce pan, czy nie? - Nie. - Mogę powiedzieć, co pan każe. - Nie o to chodzi. - Ja wiem, że nie o to. Pana koledzy... Poderwałem głowę do góry. - Co moi koledzy? Potwierdziła cicho: - No, przecież... Przez chwilę patrzyliśmy na siebie; potem odezwałem się szeptem: - Pani powinna wiedzieć, że ja nie chciałem tego dowództwa... Kastet... On był krócej ode mnie i już samo tak wyszło. - Rozumiem. Pogłaskałem ją po ręce i odszedłem. Kwatera sztabu mieściła się w szkole. Był to niewielki domek - dwie klasy i pokój nauczyciela. Tu właśnie zatrzymał się pułkownik. Kiedy przyszedłem, stał na środku, przy okrągłym stole, nakrytym nicianą serwetą i mówił coś do kilku osób, zebranych wokół niego. Były wśród nich dwie kobiety, zachlapane świeżym błotem i bardzo zmęczone, jakby właśnie odbyły daleką drogę. Na mój widok pułkownik uśmiechnął się i dał mi znak, żebym się nie meldował, sam zaś kończył zaczęte przedtem zdanie. Było ono bardzo długie i zanim je wypowiedział w całości, zdążył obejść stół dookoła i zbliżył się do mnie, a potem objął mnie nawet przez plecy i ciągle nie przestając mówić poklepał mnie kilka razy po łopatce. Musiał w tym celu unosić rękę do góry, bo sam był niskiego wzrostu: mały, tęgi człowieczek o wyglądzie dziecięcego lekarza z prowincji. Wreszcie dobrnął do kropki i obrócił mnie twarzą ku sobie. - Podchorąży Marcin, co? I nie dając mi dojść do słowa powiedział: - Wiecie, panowie, to sprawa tego obrzydliwego morderstwa na szosie. Spuściłem oczy, on zaś ciągnął: - Wyjątkowo przykry wypadek: dobicie rannego kolegi. Zajmiemy się tym, ale skończmy najpierw jedno. Podchorąży poczeka. I wrócił do stołu dając adiutantowi znak, by postarał mi się o krzesło. Podziękowałem i stanąłem pod ścianą, na której wisiała fizyczna mapa Polski: dużo plam zielonych i żółtych. Morderstwo; dotknąłem dłonią mapy; gdzieś tu, w czarnej pętli, jaką tworzyła Wisła, leżał chłopiec dobity przez Kasteta. Nakryłem to miejsce dłonią: znikło. Zniknął także chłopiec, nic się nie stało, nic nie zaszło, to przecież lekcja, trzeba tylko podać szczyty, dopływy i pasma. Roztocze, Beskid, Jura Krakowsko_Częstochowska... Jura składa się w znacznej mierze z wapieni jurajskich. Wapień to skała osadowa. Przeważa w niej kalcyt, pochodzenia organicznego. Barman także był organizmem. Ale jeden człowiek to chyba za mało, nie wystarczy, by powstał kalcyt. Na to trzeba tysięcy. A te tysiące muszą być pogrzebane ciasno jak muszle. I muszą leżeć milion lat. I nie wolno ich ruszać. Może się wtedy osadzą, powstanie ludzka jura. Będziemy mieć kredę z ludzi, będziemy pisać własnymi kośćmi... I nagle poczułem, że znowu mam oczy, że patrzę, że nawet chwytam jakieś słowa, wypowiadane w pokoju i że zaczynam je powoli rozumieć. Stare Miasto, Wola, Śródmieście, powstrzymano, zdobyto, odparto, duch, stan, impet, morale - i wreszcie szczegóły: powrót o zmroku, trasa ta sama co wczoraj, wymarsz w szyku bojowym, osiągnąć koniecznie przed świtem. Odwróciłem się tak gwałtownie, że przewróciłem krzesło, podstawione mi przez adiutanta. Wszyscy umilkli, obracając głowy w moją stronę, a ja zapytałem szeptem: - Panie pułkowniku... przepraszam... czy to znaczy... Pułkownik zatrzymał się koło stołu. - Proszę panów, może resztę obgadamy sobie na odprawie? Ten chłopak leci z nóg, a ja chciałbym... I podszedł do mnie - mały, skromny, zmęczony, taki właśnie, jak bywają starzy lekarze - i powiedział: - Pan był, zdaje się, jedynym świadkiem. Niech nam pan powie, jak to było. Stałem i patrzyłem na niego, a on patrzył na mnie i czekał. Chciał wiedzieć, jak to było. Jak Kastet zabijał swojego kolegę. Ale Kastet zrobił to, bo nie mógł wytrzymać. Nie mógł patrzeć na Barmana. Na to, co zostało z Barmana. Na mięso, które granat wywlókł z Barmana. A Barman umierał. Widziałem go, jak umierał. Barman był skazany. Ale my nie. Nas ocalono. My wyszliśmy z tych przeklętych podwórek i nie byliśmy skazani. A oni chcieli nas - żywych, ocalonych - z powrotem?... Powiedziałem "Jura, teraz wystarczy", a pułkownik dotknął mojego czoła i zajrzał mi w oczy. - Czy pan mnie słyszy? Powiedziałem: - Słyszę. Nie było żadnego morderstwa; nikt nikogo nie dobił. Kastetowi wydarzył się wypadek z bronią. Nic więcej. Nie doszliśmy przed świtem - świt zastał nas na przedmieściu, a właściwie na wielkich, pustych polach, które nazywano przedmieściem. Wyglądały one tak, jakby ktoś chciał tu kiedyś założyć miasto, ale się potem rozmyślił: przez środek pól biegła asfaltowa jezdnia, dostatecznie szeroka, by mogły się na niej minąć cztery samochody, lecz wzdłuż jezdni nie było chodników ani domów, tylko trawa. Jedyny budynek, jaki tam stał, był dopiero szkieletem budynku: pięć lat temu podciągnięto go do połowy, a później zostawiono. Tylko na samym początku tej dziwnej ulicy było trochę zabudowań i tu właśnie zatrzymaliśmy się z rana. Potem odkrył nas patrol z pobliskiego lotniska i musieliśmy go wystrzelać. W godzinę później pola były pełne lotników, a pułkownik cofał swoją kolumnę ku lasom. Zostaliśmy tylko my, trzy osłonowe plutony, broniące się wśród niskich domów kolonii robotniczej i tylko od nas zależało, czy rozkaz będzie wykonany. Jeżeli wytrzymamy do nocy, wszystko się uda; oddziały pójdą dalej i pod osłoną ciemności zajmą na powrót dzielnicę lub raczej ten jej skrawek, który da się zająć, a następny świt zastanie nas już na barykadach. Nie zdobędziemy, oczywiście, niczego, tak jak nie zdobyliśmy nic w pierwszym dniu walki, ale spełnimy naszą powinność: damy się wiernie pogrzebać wraz z całą resztą miasta i nikt nie będzie mógł powiedzieć, że zostaliśmy bezczelnie żywi i zdrowi, podczas gdy inni umierali z bronią w ręku. Kolonia była nieduża: kilka długich, jednopiętrowych budynków, ustawionych w podkowę. Nasze plutony trzymały ją jak mogły, ale wyglądało, że nie mogą zbyt wiele. Lotnicy byli dobrze wyszkoleni i zwijali się jak na manewrach. Był to ładny pokaz tego, z czym zapoznawaliśmy się na tajnych wykładach: kompania w natarciu, szyk bojowy trójkąt w tył, strzelcy nacierający skokami, gdy jeden z nich wykonuje skok, drugi ubezpiecza go ogniem i tak dalej, sam to wszystko rozrysowałem na egzaminach. Strzelców oznaczało się kołeczkami, erkaemy podobnie, tylko z dodaniem specjalnej kreski; działa były to strzałki, uwięzione w malutkich znakach równania. Tylko że dział teraz nie widziałem: stały gdzieś dalej, niewidoczne z mojego strychu i stamtąd biły szybkim ogniem. Był to "flak" - artyleria przeciwlotnicza, użyta teraz do zwalczania "celów naziemnych", czyli - mówiąc po prostu - nas. Jej pociski miały zapalnik natychmiastowy i pękały nawet wśród liści. Któryś trafił spłoszonego gołębia i eksplodował w powietrzu, obok mojego dymnika; kilka zakrwawionych piórek chlapnęło mi w twarz i musiałem się długo wycierać, zanim się wytarłem do sucha. Potem przybiegł goniec dowódcy kompanii z rozkazem, żeby ściągnąć pluton na parter. Zrobiłem to tym chętniej, że obrona kolonii wydawała mi się zbyt kosztowna: już po pierwszych strzałach miałem kilku rannych, a jeden z nich był ranny bardzo ciężko i przypuszczaliśmy, że umrze. Stłoczyliśmy się więc w ciasnym korytarzu i przylegającej do niego łazience, czekając na Szlemika, który zapowiedział, że zaraz się zjawi. Było tu ciszej niż na górze i po paru sekundach wszyscy już spali, na czworakach i w kucki, zgnieceni jak stado owiec. Tylko Kastet stał prosto, oparty plecami o ścianę i patrzył przed siebie oczyma z żelatyny. W ciągu następnych minut nie przesunął wzroku ani na milimetr i zdawało mi się, że ani razu nie mrugnął powiekami. Siedziałem na stoliku pod wieszakiem na płaszcze i patrzyłem na Kasteta równie nieruchomo, jak on na ścianę przed sobą, z tą tylko różnicą, że ja musiałem mrugać bez przerwy. Potem usłyszałem westchnienie - to obudził się Albatros, drzemiący u moich nóg - i zaraz poczułem jego dłoń na kolanie. - Staruszku... Zrobiłem duży wysiłek, by poruszyć szczękami; mięśnie twarzy miałem twarde jak po długim pływaniu w zimnej wodzie. - Słucham. - Czy mogę cię o coś zapytać? - Nie bądź śmieszny. - Dlaczego? - I tak zapytasz. - Uważasz, że jestem taki niedelikatny? - Och, Albatros. - Więc dobrze, stary. Mogę nie pytać. - To byłoby zbyt piękne, żebym mógł w to uwierzyć. Namyślił się i widocznie doszedł do podobnego wniosku, bo przyciągnął mnie niżej ku sobie. - Masz rację. Więc słuchaj... - Przecież słucham. - Ale nachyl się trochę. - Nie. Tak mi dobrze. Oparł się ręką o podłogę i podniósł się na kolana. Jego oddech był jasny i pachniał miętą; widocznie Albatros znalazł czas, aby umyć zęby. Zastanowiło mnie tylko jedno: gdzie to zrobił? Na strychu? Czy jeszcze gdzieś po drodze, w czasie marszu? - Rozmawiałeś z pułkownikiem, prawda? - A jak myślisz? - Myślę, że rozmawiałeś. Nie mogłeś przecież nie rozmawiać. Pilnowałem wzrokiem Kasteta, jakbym się bał, że mi umknie. Powiedziałem: - Zgadłeś - a on chrząknął pojednawczo i zapytał: - A co mu powiedziałeś? Pytał mnie o to już po raz trzeci od wczoraj, a ja miałem nieznośną pewność, że zapyta jeszcze po raz czwarty, piąty i tak dalej, obrażając się za każdą odmowę, a potem znów zaczynając w nadziei, że kiedyś trafi na mój słaby moment i doczeka się wyjaśnień. Taki właśnie był Albatros: ambitny, a zarazem natrętny, obraźliwy, lecz nieposkromiony. Powiedziałem nie spuszczając wzroku z Kasteta: - A czy to nie wszystko jedno? - Nie - zaprzeczył Albatros. - Nie dla nas. A zwłaszcza nie dla niego. Ja myślę, że on powinien wiedzieć. Nie można go tak zostawić, staruszku. To nie jest, prawdę mówiąc, w porządku. - Czemu? - No, nie jest. Po prostu nie jest. - Więc myślisz, że powinienem mu powiedzieć? - Na pewno. A potem, jakby odnalazłszy w sobie nieprzeczuwalne dotąd pokłady subtelności, zaproponował: - Jeżeli wolisz, powiedz to mnie, a ja już z nim wszystko załatwię. - Tak? - Właśnie tak, staruszku. Rozmawialiśmy szeptem, lecz w korytarzu było tak cicho, że Kastet - jeżeli nie spał z otwartymi oczyma jak zając - musiał nas słyszeć. Powiedziałem "więc słuchaj", ale w twarzy Kasteta nic nie drgnęło. Albatros mocniej ścisnął moje kolano. Odwróciłem wzrok od Kasteta i powiedziałem: - Odwal się. - Przecież... - Mówię, odwal się. Nie mam ci nic do powiedzenia. Pozostał z otwartymi ustami, a ja wstałem. W drzwiach ukazał się właśnie kapitan. Był wściekły, poznałem to od razu po jego oczach, wytrzeszczonych i okrągłych jak gałki do kąpieli. Zapytałem: - Zbiórka? - a on prychnął: - Jak myślisz? Spojrzałem na Kasteta i powiedziałem: - Albatros, budzić ludzi. Szlemik przecisnął się do najbliższego pokoju, otworzył drzwi i zajrzał, lecz od razu cofnął się i przeszedł do drugiego, po przeciwnej stronie korytarza. Ledwie otworzył drzwi do tego pokoju, ze środka buchnął kłąb kurzu i usłyszeliśmy wyraźniejsze odgłosy wystrzałów. Potem Szlemik zawołał: - Noo, Marcin! Roztrąciłem budzących się chłopców i pobiegłem do Szlemika. Stał z głową odchyloną do tyłu jak człowiek, który przygląda się myciu samochodu, ale nie chce zostać opryskany. - Czy mam ci za każdym razem przysyłać zaproszenie? - Już jestem, panie kapitanie. - Już? - powtórzył. Nie odpowiedziałem. Pokój był zasypany tynkiem, a tylną ścianę miał gęsto pocętkowaną od kul. Przy oknie stało dwóch chłopców od Rapida i na zmianę strzelało z karabinu, kryjąc się po każdym strzale za futryną. Szlemik stanął w głębi pokoju, za przewróconym stolikiem i brodą wskazał mi okno: - Widzisz ten dom? Była to ta sama nie dokończona budowla, którą przedtem oglądałem ze strychu. Stała przy asfaltowej jezdni o jakieś dwieście metrów od naszej kolonii. Niemieckie natarcie zbliżało się do niej, ale widać było, że ominie ją bokiem - nie leżała bezpośrednio na linii ich uderzenia. - Widzisz, czy nie widzisz? - Widzę, panie kapitanie. - A ogródki? Przysunąłem się bliżej do okna i popatrzyłem na lewo. Były tam rzeczywiście zdziczałe ogrody czy działki, ciągnące się od naszej kolonii aż prawie do stóp tego domu. Kiwnąłem głową, lecz nie powiedziałem ani słowa: zaczynałem powoli rozumieć. Szlemik trącił mnie w obojczyk. - No, więc jazda. I trzymać tyłki przy ziemi! Żeby mi się żaden nie pokazał! Zrozumiałeś? Podniosłem z ziemi łuskę po wystrzelonym naboju. Miała na kryzie niebieską obwódkę. "Pocisk z utwardzanym rdzeniem" pomyślałem bez związku i nagle popatrzyłem na Szlemika. - Panie kapitanie... Był już w drzwiach. Obrócił tylko głowę i spojrzał na mnie przez ramię. - Pan wie, co pan nam każe zrobić? - Ja? Czy wiem? - Był tak zdumiony, że nawet zapomniał się zezłościć. - Dobry sobie! Przecież to mój pomysł! Schyliłem głowę, a Szlemik trzasnął głową w futrynę i cały zajaśniał. - Czekacie, aż podejdą pod same mury, potem szturm, niszczycie ich z zaskoczenia i okopujecie się na tym polu jako pierwsza linia obrony. Ładne? Powiedziałem "ładne", a on zapytał: - Wpadłbyś na coś takiego? - Ładne - powtórzyłem uparcie. - Wszystko ładne. Z wyjątkiem okopywania. - Z wyjątkiem... Jak to, nie uczono was tego? - I poczerwieniał aż po szyję. - Strzelec kopie swój wnęk strzelecki na leżąco, wybierając ziemię spod siebie i sypiąc z niej przedpiersie od strony nepla. Proste? Potwierdziłem, że proste. Tylko czym strzelec kopie swój wnęk strzelecki, jak nie ma łopatki? - Pazurami! - zawołał Szlemik. - Albo saperką, zdobytą na wrogu! Ruszajcie! Dotarliśmy do tego domu po kwadransie i przywarowaliśmy wśród stosów połamanych cegieł. Wyglądało, że dom jest pusty, ale nie mogliyśmy ryzykować. Zobaczyłem, że Kastet podnosi się już ze schmeisserem w rękach i powiedziałem: - Albatros? - Jestem, kochany, jestem. - Weź dwóch ludzi, sprawdź budę i obsadź wejście od strony Niemców. Kastet obejrzał się na mnie i w milczeniu wrócił do pozycji leżącej. Albatros zniknął w głębi budynku, a po chwili przysłał nam przez chłopca wiadomość, że możemy wejść, tylko musimy zachowywać się cicho: lotnicy podchodzą już z drugiej strony pod ścianę. Wziąłem z sobą Kasteta i Świstaka i przez wykop wsunęliśmy się do piwnic w fundamentach. Panował tu wstrętny zapach, wszędzie było mnóstwo starych i nowych odchodów. Chłopak poprowadził nas schodami bez poręczy na parter i tu zalecił absolutne milczenie. Szliśmy ostrożnie, uważając, żeby grudki cementu nie skrzypiały pod nogami. Wreszcie dobrnęliśmy do Albatrosa, który leżał przy wyjściu. Kiedyś miały tu być drzwi, lecz na razie był tam tylko wysoki otwór, przez który murarze wnosili do środka cegły i szafliki z wapnem. Została jeszcze po nich krzywa, drewniana kładka. Dziesięć kroków od tej kładki leżało czterech pierwszych lotników z erkaemem. Dwóch blisko, tuż przy samej maszynce - to byli, oczywiście, celowniczy i karabinowy - a dwóch nieco dalej; ci mieli pod ręką blaszane bębny z amunicją. W głębi rozciągała się cała tyraliera: długi rząd popielatych plamek, które widzieliśmy w skrócie, na ukos. Cofnąłem się, zabierając ze sobą dowódców drużyn. Przy drzwiach pozostali tylko dwaj chłopcy od Albatrosa. Zatrzymaliśmy się w piwnicy. - Świstak bierze wszystkie okna na lewo od drzwi. Kastet... - Chciałem go dać na prawą stronę. Naprawdę bardzo tego chciałem; ale wtedy trzon uderzenia stanowiliby ludzie Albatrosa. - Kastet środek - powiedziałem ze złością. - A ty, bracie, resztę. Ja i Kastet rzucamy granaty i wszyscy skaczą w dym. - A później? - zapytał Albatros. Głos miał podniecony, ale brzmiało w nim zdenerwowanie, nie zapał; on także wiedział, co będzie później. - Obsadzamy pole - powiedziałem nie patrząc na nikogo i butem narysowałem schemat obrony. - Szczegóły... - Podałem im jeszcze te szczegóły i skinąłem ręką: no, cóż... Odeszli, tylko Świstak chwycił mnie za rękę. Szarpnąłem ją; palce mu się ześlizgiwały z mojego ramienia, ale zdążył zacisnąć je na materiale rękawa. - Czego? Przygryzł dolną wargę zębami; jeden ząb miał na froncie spróchniały. - No, czego? - Panie podchorąży... - Pytam się, czego? Puścił mnie i odszedł. W pięć minut później przełożyłem stena do lewej ręki i wyjąłem granat. Kastet pokazał mi, że ma już swój w dłoni; zawleczkę trzymał w zębach. Skinąłem głową i patrząc na lotników odbezpieczyłem millsa. Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy. Rzuciłem. Potem poszliśmy w dym. Przebiegłem po czyjejś ręce, która ruszała się na ziemi; skurczone palce zachrzęściły mi pod butem. Nie obejrzałem się. Drużyna Świstaka szła ostatnia, do niej należało czyszczenie pola. Dym się kończył, wybiegłem na czyste. Jakiś lotnik podnosił się z klęczek. Twarz zwrócona ku mnie, na policzku strupek po goleniu. Nacisnąłem spust. Musiał dostać w usta: zęby posypały się w głąb, na język i do gardła. Nie miałem czasu sprawdzać - następny stał już prosto i podnosił karabin. Mały nosek i dwa żółte śpioszki w kątach powiek. Sprułem go nisko, na wysokości brzucha. Nie zdążył upaść, przewróciłem go łokciem. Jeszcze jeden - z zamachu. Kopnąłem, nie rzucił, granat eksplodował mu w ręku, odłamki podrapały mi ramię. Potem już tylko pośladki i plecy, kołyszące się w ucieczce. Pobiegłem szybciej, Kastet obok, nie, to nie Kastet, wąska twarz, okulary, przycisnąłem spust, nic, magazyn wysiadł, uderzyłem lufą, szkło weszło mu w oczy, położyłem się, zmiana magazynu, tamten jeszcze stacza, łapie równowagę, rozpostarte ręce, głowa w ramionach. Dołożyłem w łopatki, leży. W pięć minut pole było nasze. Rozrzuciliśmy się na nim według z góry przyjętego porządku. Odstępy po dziesięć metrów, na mniejsze nie było nas stać: trzydziestu ludzi, to w sumie nie więcej niż liczy przeciętna klasa. Każdy darł teraz z trupów, co się dało: broń, hełmy, amunicję, lornetki. Zdobyliśmy też trzy kaemy, dwa na chodzie, trzeci uszkodzony granatem. Ten odesłałem przez rannego na tyły; w kolumnie był rusznikarz, może sobie poradzi. "Kopać, kopać!" wrzeszczałem wiedząc, co zaraz nastąpi. Nastąpiło też: ledwie ostatni uciekający lotnik zniknął z pola, dostaliśmy taki ogień, jakiego nawet w snach nie widywałem. Pole było równe, bez górek, można było rozpiąć ten ogień niziutko, tuż nad trawą. Kopać, kopać! Sam nie miałem łopatki, ani nawet bagnetu: ten w okularach, który leżał najbliżej, musiał mieć jakąś szarżę, znalazłem przy nim tylko pistolet Fn na czternaście naboi (piętnasty w lufie) i mapnik z celuloidową szybką. Położyłem się też za trupem - cóż, ostatecznie, mogłem zrobić innego? - i zacząłem drapać ziemię rękami, tak jak radził mi Szlemik. Ale tam była mocna darń, wypieczona przez słońce i zaraz zrozumiałem, że jej w ten sposób nie ruszę. Potem przypomniałem sobie, że Niemiec miał w mapniku łyżkę. Była to srebrna łyżka z monogramem, zabrana pewnie z matczynego kredensu. Wyjąłem ją i zacząłem skubać tę darń po troszeczkę, z mozołem, a każdy wyskubany kęsek sypałem na zabitego, żeby stworzyć sobie chociaż jakie takie przedpiersie. Zabity wstrząsał się od czasu do czasu, jakby z obrzydzenia, ale ja wiedziałem, że poruszają nim pociski, przeznaczone dla mnie. Raz odezwało się krótkie brzdęknięcie; widocznie dostał w te swoje rozbite już przedtem okulary. Wtedy zasłoniłem mu twarz jego własną czapką. Potem Albatros rzucił mi saperkę. Była oblepiona ziemią, a na ostrzu kołysała się jeszcze przecięta dżdżownica. "Dziesięć minut" pomyślałem. "Teraz powinny odezwać się granatniki. Moździerze dopiero później, a działa - jeżeli użyją przeciw nam także i dział - za kwadrans". Pomyliłem się może o minutę; potem już wszystko się zgadzało. Po godzinie byliśmy ślepi i głusi, kołysało nami jak w czasie sztormu, palony proch dławił nam gardła, a luźna trawa sypała się na nas jak z kosiarki. Nagle ogień ucichł i w tej samej chwili lotnicy poszli do natarcia. Odparliśmy ich. Wobec tego moździerze podjęły swoje na powrót. Potem znowu ruszyli lotnicy. Potem moździerze. I jeszcze raz lotnicy. I znów moździerze. Wiedziałem, że nie mam już trzydziestu ludzi, ale nie wiedziałem ilu jeszcze mam. Niektórych sanitariuszki odciągały do tyłu - ale sanitariuszek też było mniej niż przedtem. Próbowałem się ich doliczyć, ale ciągle mi się myliły. Wiedziałem, że Janina wciąż pełza wzdłuż naszych stanowisk, a prócz niej jeszcze któraś z dziewcząt. Ale czy to była ciągle ta sama, czy za każdym razem inna? Tego nie mogłem ustalić; pamiętam tylko, że dawniej było ich pięć. A potem zerwałem się i pobiegłem wzdłuż linii. Powietrze było pełne żelaza, ale nie mogłem sobie pozwolić na przerwy. Świstak był jeszcze blisko, miałem szansę go dognać. Biegł w stronę kolonii, a wełniany płaszcz rozwiewał mu się z pośpiechu. Kątem oka zobaczyłem, że już drugi z jego chłopców podnosi się ze stanowiska, ale nie obejrzałem się i nie kazałem mu wracać: wszystko zależało od Świstaka. Dopadłem go w połowie pola i szarpnąłem za połę płaszcza. Potknął się, wtedy szarpnąłem go po raz drugi, jeszcze mocniej i Świstak upadł. Wyciągnąłem się obok niego i złapałem go za szalik. Wrzasnął: - Marcin!... - ale ja zatkałem mu usta jego własnym szalikiem i trzymałem tak długo, aż się uspokoił. Wtedy powiedziałem: - Wracaj. Jęknął znowu "Marcin" i ja pomyślałem: tak, to jest bez sensu, to jest idiotyzm, to jest potworność, a jednak powtórzyłem: - Wracaj. Wtedy szepnął: - Ja wcale nie dlatego... Ale popatrz, niech pan popatrzy... Pokazał mi gołą twarz i rozbitą oprawkę okularów na dłoni. Zrozumiałem. Mimo to powiedziałem po raz trzeci: - Świstak, wracaj. Zamrugał. Zdawało mi się, że zaraz zacznie płakać. - Panie podchorąży, przecież ja jestem do niczego. Siedem dioptrii! Nie zobaczę Niemca póki na mnie nie wlezie! Jestem ślepy! Ślepy! Obejrzałem się. Już dwóch jego ludzi kicało ku nam długimi susami, przypadając raz po raz do ziemi. Obtarłem Świstakowi błoto z czoła. Przymknął oczy. Potem powiedział szeptem: - Niech mnie pan chociaż podprowadzi. Sam nie trafię. Zaczęliśmy pełznąć z powrotem, a tamci zatrzymali się w miejscu. Potem jeden krzyknął niepewnie: - Myśleliśmy, że panu... że coś się stało... Chcieliśmy tylko... - Tak, chcieliśmy... - zaczął drugi i obaj zawrócili. Gdy dochodziliśmy do linii, ogień wyraźnie zgęstniał; dostrzeżono nas, byliśmy teraz jak cztery ruchome makiety na ćwiczeniach, czułem czerwone kółka, wyrysowane na naszych głowach i piersiach, czerwone kółka, za które dostaje się urlop, przepustkę, diabli zresztą wiedzą, co się za nie dostaje. Wepchnąłem Świstaka do dziury. Położył się. Dla mnie już miejsca nie starczyło. Przylgnąłem mu do pleców, ale jego przedpiersie było za niskie, nie chroniło mnie przed kulami. Zrobiło mi się okropnie. Wstałem i skoczyłem w bok. Pięć kroków, padnij. Następne pięć, padnij. Jeszcze raz, dzwonek, ktoś przekręcił kontakt, zniosło mnie, otworzyłem oczy, Albatros. - Nie mogłem... - dyszał. - Nie mogłem szybciej... Dziesięć minut, cholera... Ale zrozum, jesteś ciężki... Musiałem... Dziesięć minut? Zdawało mi się, że otworzyłem oczy od razu. Leżeliśmy w jego wnęku, na szczęście był duży, wystarczał na dwóch, chociaż kuso. Posłyszałem trzask rękawa. Obróciłem głowę. Zahuczało mi w niej. Głowa? - myślałem, że ramię. Spojrzałem na to ramię. No, jednak ramię, od razu wiedziałem, że ramię. Pryskała z niego krew. Była bardzo jasna. I pulsowała. Poruszyłem ustami. Nie wyszło. Jeszcze raz; udało się. Zapytałem: - Tętnica? - Nic się nie martw. Już zaciskam opaskę. Bardzo piękną opaskę. Teraz jeszcze przekręcę patyk. Widzisz, już nie leci. Zakręciło mi się w głowie i znowu na chwilę zniknąłem. Ale tym razem była to bardzo krótka chwila. Kiedy wróciłem, Albatros dopiero kończył rozpoczęte przed nią zdanie: "już nie leci". Pomyślałem, że to była taka krótka chwila, jak przecinek. Albo jak kropka. Co jest dłuższe, przecinek czy kropka? Chyba kropka, kropką kończy się zdanie, a przecinkiem nie, więc musi być krótszy. I znowu byłem w tym wnęku, obok Albatrosa. - Licho - powiedziałem. - Ciągle tracę przytomność. Dotknął mojej głowy. - Kontuzja. I duży upływ krwi. Zdaje się, staruszku, że straciłeś jej całą masę. Będziesz musiał jadać surową wątróbkę. Czy lubisz wątróbkę na surowo? Zacisnąłem zęby. Znowu odchodziłem, ale nie, tym razem pozostałem przytomny i udało mi się wydusić: "Kastet". - Rozumiem. Potrząsnąłem głową; zabolało. Chrząknąłem. Barman również tak chrząkał. - Nie. - Co nie? - Kastet nie. Powiedz Kastetowi, że obejmujesz pluton. Poczerwieniał. - Ja? - O, Jezu! Skinął głową, ale nie odpowiedział. Był zdaje się bardzo przejęty. Potem straciłem go z oczu, a gdy się obudziłem, ziemia szorowała mi po plecach. Chciałem się podnieść, ale ktoś przycisnął mnie ręką. Usłyszałem głos Janiny "spokojnie" i zrozumiałem, że wlecze mnie gdzieś po trawie. Potem zauważyłem, że rąk jest cztery, a więc Janina wlokła mnie z kimś jeszcze. Czy z tą drugą sanitariuszką? Powiedziałem "mogę sam", ale nie posłuchały. Wtedy zapytałem: - Ile was zostało? - Dwie - odpowiedziała ta druga, zanim Janina zdążyła jej przerwać. - No, dwie tutaj - poprawiła się - a reszta na kolonii. - Ale nie zabrzmiało to szczerze. Potem przyszedł świst, zawołałem, "uciekajcie", ale one nie uciekły. Nakrył nas wielki but i gdy przeszedł poczułem, że posuwam się wolniej i że ciągnie mnie tylko Janina. Obróciłem się na brzuch i zacząłem jej pomagać, szło mi to nawet coraz lepiej, aż nagle zatrzymałem się. - Co to było? - Nic takiego. - Moździerz? - Chyba. - A tamta? - Odesłałam ją na linię. - Dlaczego? - Co sobie wyobrażasz, że ty jeden oberwałeś? Wiedziałem, że kłamie, a jednak jej uwierzyłem. Czemu? Zamiast obejrzeć się za siebie powiedziałem, że spróbuję pobiec o własnych siłach. - Nie dasz rady. - Na pewno dam. Weźmiesz mnie pod rękę i spróbujemy. - Ale przebiegniemy tylko kawałek i zaraz się położymy. - Po co? - Bo tak trzeba. - Kiedy kolonia jest całkiem blisko. - Ale tu strzelają bardzo. - Więc dobrze, kawałek. Podnieśliśmy się z ziemi i Janina chwyciła mnie mocno, żebym nie upadł. Zrobiliśmy kilka kroków i nagle zobaczyłem, że ktoś wybiega nam naprzeciw. Krzyknąłem "kładź się!", ale widocznie głos miałem słaby, bo Wiśka mnie nie posłuchała. Położyła się dopiero koło nas i przez chwilę wszyscy troje leżeliśmy bez słowa, bo byliśmy bardzo zmęczeni. Potem Wiśka spojrzała na Janinę. - Jak? - Trochę - powiedziała Janina, a Wiśka kiwnęła głową: - Dalej wezmę go sama. - Nie. - Mówię ci, że wezmę go sama. Janina spojrzała na nią dziwnie - jakby trochę surowo. Potem powiedziała: - Natychmiast szyć tętnicę. Tysiąc pięćset przeciwtężcowej, podskórnie. I coś na podtrzymanie. - A głowa? - Drobiazg. Przeszło po wierzchu, nie ruszając kości. Idźcie. Odwróciła się i pobiegła z powrotem. Zostaliśmy we dwoje. Wiśka dotknęła opaski i zapytała: - Kto ją zakładał? Janina? - Nie, Albatros. Mruknęła "aha" i spojrzała mi w twarz. - Możesz biec? - Przecież biegłem. - Wystarczy ci sił do rogu? Pokazała mi narożnik budynku, przy którym stał erkaem Rapida, dygocący od ciągłego ognia. Ludzie przy erkaemie byli czarni i pokrwawieni. Widocznie też mieli ciężko. - Dobiegnę. - Więc wstawaj; tu niedobrze. Zatoczyłem się, ale podtrzymała mnie ręką i po chwili wpadliśmy na podwórze. Zobaczyłem połamane drzewka i dużo płytkich lejów. W jednym siedział pułkownik ze Szlemikiem. W drugim jakiś przestraszony chłopiec z obwiązaną dłonią. Nagle Wiśka przycisnęła mnie do ziemi. Upadliśmy. Tam była piaskownica dla dzieci. Jej murek chronił nas z boków, gdy dokoła rozrywały się pociski z moździerza. To był cięższy moździerz niż te, z których ostrzeliwano nas w polu. Walił raz po raz, cała seria, myślałem, że nigdy się nie skończy, lecz wreszcie zamilkł. Wiśka chciała wstać. Chwyciłem ją za torbę; "jeszcze nie! nie!" Położyła się, ale tamten chłopiec z obwiązaną dłonią nie wytrzymał, kątem oka zobaczyłem, że wstaje, wtedy uderzył ostatni pocisk z tej serii i już naprawdę się skończyło. Wstaliśmy i ja krzyknąłem "jego, Wiśka, jego!" Potem wziąłem chłopca jedną ręką za nogi, a Wiśka oburącz za ramiona i wciągnęliśmy go do korytarza. Był to ten sam korytarz, w którym drzemaliśmy z rana, tylko wieszak był teraz zerwany, a stolik leżał w kawałkach. - Nie tutaj - dyszała Wiśka. - Tu także... nie tutaj... Przeciągnęliśmy chłopca do łazienki. Tam zrobiło mi się niedobrze i musiałem usiąść. Wiśka błyskała czymś koło niego i koło mnie, poczułem ostre ukłucie, potem usłyszałem, że coś mówi, ale nie mogłem zrozumieć. Ukłuła mnie jeszcze raz i wtedy oprzytomniałem. - Słyszałeś? - Nie. - Biegnę szukać lekarza. Ja już sama nic więcej... I natychmiast zniknęła, nawet nie zauważyłem, którędy wyszła. Ale tam były tylko jedne drzwi, więc musiała wyjść nimi. Bo przecież nie chciałoby się jej wychodzić przez okno. A właściwie dlaczego? Ja sam mógłbym wyjść oknem, zawsze lubiłem wychodzić oknem i wracać oknem do domu, mieszkaliśmy na parterze, to było bardziej przyjemne. Potem powiedziałem "trzymaj się" i jeszcze raz "trzymaj się, nie wolno ci się wygłupiać" i podsunąłem się na kolanach do rannego. Wiśka przykryła mu brzuch wielkimi płatami gazy i przewiązała je bandażem, ale ten chłopak, chociaż był nieprzytomny, ciągle błądził palcami po opatrunku i zanim dowlokłem się do niego, porozciągał sobie wszystko na boki. Chciałem poprawić mu te bandaże, ale nie miałem wiele siły i mogłem to robić tylko jedną ręką, więc moje starania nie zdały się właściwie na nic. Chłopak leżał płasko na wznak i to nie była dla niego najlepsza pozycja: ciągle prężył się i wtedy z pękniętego brzucha wychodziły mu śliskie rzeczy, zielone i fioletowe. Było tego coraz więcej. Przestraszyłem się, że gdy wyjdą wszystkie, to lekarz nie zdoła mu już tego włożyć z powrotem i pomyślałem, że muszę go umieścić inaczej. Byłoby najlepiej, gdyby mógł usiąść i podciągnąć kolana; tak właśnie pomyślałem; ale przecież nie mogłem mu tego wytłumaczyć. Podniosłem się więc i zacząłem go ciągnąć. Trwało to długo, ale wreszcie udało mi się wepchnąć go - skurczonego jak embrion - w ciasny kąt między klozetem i ścianą. Teraz nie mógł się już przewrócić na bok. Potem odnalazłem kilka pustych skrzynek po szlamie ciechocińskim i ułożyłem je przed nim na podłodze, tak żeby musiał trzymać nogi podgięte. To było dużo lepsze, teraz już zupełnie ustał odpływ tamtych śliskich rzeczy z jego brzucha i kłopot miałem tylko z dłońmi: ciągle próbował wepchnąć je sobie do środka. Zacząłem mu je wiązać, ale to mi się nie powiodło, musiałem zrezygnować. Usiadłem więc obok niego i odgarniałem te jego natrętne ręce, tak jak odgarnia się zbyt ciekawe dzieci - stanowczo, lecz cierpliwie; a one ciągle wracały z tym samym dziecinnym uporem. Chwilami zasypiałem z czołem opartym na muszli i jedną dłonią zaciśniętą na przegubie chłopca, ale zawsze budził mnie jego ruch i wtedy znowu odpędzałem mu ręce od brzucha, on zaś mruczał monotonnie "aaaaa", jakby sam sobie nucił jakąś kołysankę. Potem zacząłem mówić do niego, tak jak się mówi do psa albo kota, który nie może nas zrozumieć, ale może nam dopomóc w znoszeniu samotności i w ten sposób broniłem się przed zaśnięciem. - Cicho, cicho - mówiłem. - Zaraz przyjdzie pan doktor i obejrzy ci to twoje głupie brzuszysko. Nie wygląda najpiękniej, to prawda, ale nie trzeba się zaraz przejmować. Lekarze robią teraz takie rzeczy, że czasami trudno uwierzyć. Przyjdzie taki jeden z drugim, zaszyje cię, zaceruje i ani śladu nie będzie! No, zresztą ślad może zostanie, ale to nawet lepiej, będziesz miał się czym chwalić, jak wrócimy do domu. Taki szew, co staruszku? - mówiłem używając słów Albatrosa, tak jakbym chciał podrobić jego fałszywie raźny tonik. - Niejeden będzie ci jeszcze zazdrościł, rozumiesz? - ...aaaak - wypłynęło mu z gardła i ja nagle zesztywniałem. - Rozumiesz? - powtórzyłem z zapartym tchem, a on wystękał przeciągle, z jednakowo martwymi oczyma: "aaaak... aaaak..." Zrobiłem się mokry. Rozumiał? nie, to było wykluczone, nie rozumiał, nie mógł zrozumieć! A jednak w jego bełkocie tkwił jakiś powolny, mozolny porządek jak w poruszeniach wielkich, starych żółwi; głuche dźwięki przedzierały się przez muł i pełzły ku mnie niby po bagnistym dnie morza, a ja łowiłem je z przerażeniem. "Aaaak... aaaak..." Obejrzałem się na drzwi. Były puste. Wstałem, lecz natychmiast usiadłem z powrotem. Potem wstałem jeszcze raz i zatoczyłem się w stronę wyjścia, ale znowu wróciłem i usiadłem koło niego. - Jeżeli rozumiesz, to powiedz jak się nazywasz! Słyszysz? Powiedz, jak się nazywasz! Powiedz, jak się nazywasz! Odpowiedź napłynęła powoli, jakby miała do pokonania olbrzymią odległość. Mocował się z tą odległością - była widocznie ponad jego siły. Poznałem to po ruchu jego warg i zacząłem wątpić, czy ją pokona. Układał usta powoli jak głuchoniemy, którego po raz pierwszy uczy się wydawania dźwięków; pracował nad każdym milimetrem języka i warg, aż ustawił wszystko jak trzeba. Wtedy usłyszałem "mi_ka" i odetchnąłem: tracił przytomność. "Mi_ka, mi_ka" - to nie znaczyło nic, to był chaos, przypadek. I nagle drgnąłem: - Michał? W jego bulgocie pojawiło się coś podobnego do ulgi: odebrałem sygnał, nawiązaliśmy łączność, nie był już sam w ciemnościach, był ze mną, byliśmy razem. Zapytałem, czy nie wie, co się z nim dzieje, czy coś czuje. Potwierdził. Czuje? Więc niech da znać, co czuje. Musiałem czekać długo, może minutę, może więcej. Potem odezwał się: - Ba_dzo... bal... Przymknąłem oczy i pomyślałem, że jestem tam - w nim, w tej potwornej pustce, z której jest tak daleko, na tej jakiejś obcej ziemi, gdzie nie ma nic - żadnych kształtów, żadnych kolorów - tylko ból i zacząłem mówić, ciągle nie otwierając oczu, jakbym przyjmował ten jego przerażający świat za własny i mówiłem tak długo, aż przestał mi odpowiadać. Dopiero wtedy otworzyłem oczy i dotknąłem jego rąk; były zimne, ale mimo to nie odszedłem i mówiłem do niego dalej. Musiałem mówić, bo nie wiedziałem, gdzie jest koniec, kiedy naprawdę przychodzi i kiedy nas rozłącza, a bałem się, że mógłbym umilknąć za wcześnie. Kiedy zrobiło się ciemno, Wiśka przyszła po mnie i pomogła mi wyjść na podwórze. Byłem już pozszywany i opatrzony, lecz dalej dosyć słaby. Usiadłem na murku piaskownicy - była to ta sama piaskownica, w której schowaliśmy się podczas ostrzału - i czekałem na powrót moich ludzi. Było teraz cicho i spokojnie. Powietrze nie pachniało już prochem i nikt nie biegał: wszyscy przesuwali się ociężale i bez pośpiechu. Z wolna podwórze zapełniało się chłopcami, którzy siadali byle jak i byle gdzie, zapalając w ciemnościach papierosy. Usłyszałem głos Rapida, potem minął mnie pułkownik w towarzystwie Szlemika, tylko Suski się nie pokazał - powiedziano mi, że jest ciężko ranny, a jego pluton przeszedł pod dowództwo Halnego. Wreszcie zaczęło się znoszenie zabitych i dwaj ludzie w cywilu zabrali mojego chłopca z łazienki. Wszystkich układano na ziemi i przykrywano płaszczami, a jeśli któryś nie miał płaszcza, to przynajmniej gazetą. Siedziałem dalej na murku piaskownicy i słuchałem jak te gazety szeleszczą na wietrze. Niektóre zaczęły się zsuwać; wtedy jakiś człowiek pozbierał je i ułożył z powrotem na twarzach zabitych, a brzegi powtykał im za kołnierze, żeby się mocniej trzymały i nie mogły pofrunąć. A potem tych zwłok było już tak dużo, że nie mogłem sobie przypomnieć, które z nich należą do chłopca z łazienki; pomieszały mi się zupełnie z innymi. Wiśka siedziała obok mnie, ale nic nie mówiła. Była dziwnie skulona, a jej bluzka i spódnica pachniały krwią. Położyłem jej rękę na plecach, ale też się nie odezwała i tak siedzieliśmy w milczeniu, zasypiając i budząc się na przemian, aż wreszcie wrócili moi ludzie z przedpola. Nie zauważyłem ich przyjścia; dopiero Wiśka dotknęła mnie ręką i powiedziała: - Są. Przetarłem powieki palcami i spróbowałem usiąść prosto, ale moje plecy były spaczone - nie mogłem ich rozprostować. Patrzyłem więc skurczony na małą gromadkę przesuwających się w ciemnościach i liczyłem ją oczyma: piętnaście, szesnaście, siedemnaście. Potem dołączył do niej jeszcze jeden. Obejrzałem się w stronę pól, ale nikt więcej nie nadchodził, to już byli wszyscy. Szepnąłem "osiemnastu", a Wiśka zapytała: "Mówiłeś coś?" "Nie" odpowiedziałem, "nic". Potem ktoś zbliżył się do nas i przysiadł na piętach obok naszej piaskownicy. - Coś ci przyniosłem. Minęła długa chwila zanim otworzyłem usta. Ale i wtedy powiedziałem tylko "Kastet?", a on spokojnie potwierdził: - Zgadza się. - I powtórzył: - Coś ci przyniosłem. Odczekał jeszcze trochę, jakby w przekonaniu, że muszę zapytać, co to takiego, ale ja dalej przyglądałem mu się bez słowa. Wtedy rozpiął chlebak i potrząsnął czymś, co zabulgotało. - Nalać? - Nie. - Dlaczego? - Nie będę pił. - Wcale? - Wcale. - Najpierw powąchaj. Pochyliłem się jeszcze niżej, aby zajrzeć mu w twarz, ale nic nie zobaczyłem: było zbyt ciemno. Tymczasem on musiał wziąć mój gest za zachętę, bo zaraz potem rozległ się zgrzyt odkręcanej pokrywki i w powietrzu zapachniało koniakiem. - Łyknijcie oboje - powiedział. - To was postawi na nogi. Poczułem, że Wiśka poruszyła się, a potem usłyszałem jej głos: - No, patrzcie, czego to nie wyszukał! - Zdobyczne. - Po Niemcu? - Nie, po Chińczyku. Pijecie? Trąciła mnie łokciem. Obróciłem się ku niej i złowiłem uważny, może nawet ostrzegawczy błysk jej oczu. Spuściłem głowę. Kastet wciąż czekał z manierką w jednej i bakelitowym kubkiem w drugiej ręce. Powiedziałem: - Dobrze. - No widzisz. Nalał kubek do pełna i podał go dziewczynie. Wciągnęła nosem mocny zapach, a potem zapytała: - To jakiś rum, czy co? - Nie wiem. Ale pić się da. Spróbowała i potwierdziła: - Owszem. Tylko bardzo piecze. - Po to jest, żeby piekło. Niech pani pije. - Nie, tyle nie mogę. Marcin dokończy za mnie. Masz - powiedziała, odwracając się w moją stronę i znowu zobaczyłem uważny błysk jej oczu. - To naprawdę dobrze robi. Spojrzałem ku niej nad świecącą powierzchnią wódki i wypiłem. Potem oddałem Kastetowi kubek. Zakręcił nim manierkę, przyjrzał się jej z wahaniem i nagle powiedział: - Zostawiam wam resztę. Gospodarujcie nią, jak wam będzie najlepiej. I odszedł, rzuciwszy mi na kolana ciężki zbiorniczek w filcowym pokrowcu. Poczekałem, aż się oddali i zawołałem półgłosem: - Albatros. - Jestem. - Czy możesz? Podszedł i oparł się kolanem o murek. Zapytałem go szeptem: - Co się stało? - Nie rozumiem. - Był tu Kastet. - No, to widziałem. - Przyniósł mi wódkę. - I co z tego? - Właśnie to chciałbym wiedzieć. - No, więc - powiedział. - No, więc widzisz, nie wściekaj się, ale kiedy odszedłeś z pola... - Słucham. - A nie będziesz się wściekał? Milczałem. Usiadł koło mnie i powiedział: - Nie chciałem, żeby Kastet... On by nam tego nigdy... - Zawahał się i dokończył: - Powiedziałem, że kazałeś mu przekazać dowództwo. Nie odezwałem się. Dotknął mnie w ciemnościach kolanem: - Jesteś bardzo zły? Przymknąłem powieki. Nie odparto nas, utrzymaliśmy kolonię, droga do miasta była otwarta, mogliśmy bez przeszkód wprowadzić tam naszych chłopców. - Teraz już wszystko jedno - powiedziałem i oparłem głowę na ramieniu dziewczyny. Zapytała: - Czy chcesz napić się jeszcze trochę? Powiedziałem: - Och, tak. Nalej mi pełny kubek. #/2 Słyszałem kroki, a potem delikatne stukanie, lecz nie zawołałem "proszę" i nie odwróciłem się ku drzwiom; leżałem dalej twarzą do ściany i patrzyłem na dywanik, wiszący nad łóżkiem. Potem drzwi zaskrzypiały i od progu doszło mnie ostrożne pytanie: - Śpi pan? Liczyłem jeszcze przez chwilę niciane frędzle dywanika, zanim wreszcie zdobyłem się na odpowiedź: - Nie. - Przynieść kolację tutaj, czy będzie pan jadł ze wszystkimi? - A czemu pani się pyta? - Jak to czemu? - Zawsze przynosi pani bez pytania. - No, prawda. Ale widziałam, że pan trochę dziś wstawał... - Ma pani rację. To duży kłopot - tak ciągle wszystko przynosić. - Boże broń! Tylko myślałam, że będzie panu przyjemniej jeść razem z żołnierzami. Milczałem tak długo, aż wreszcie powiedziała: - Jak pan woli. - Nic nie wolę. Nie jestem głodny i proszę mi niczego nie przynosić. - Mamy dziś racuchy z powidłami. - Dziękuję. - Pan myśli, że może na oleju? Nie, proszę pana. U nas racuchy jak pączki, robimy na czystym smalcu. - Aha. - Teraz pan zje? - Dziękuję, nie. - A co by pan zjadł innego? Potrząsnąłem głową przecząco marząc, żeby wreszcie dała mi spokój, ale od niej niełatwo było się odczepić. Wyliczyła mi po kolei wszystko, co mógłbym dostać zamiast racuchów z powidłami, a ja patrzyłem na dywanik, gdzie wisiało trzydzieści "fotek" jej narzeczonego - sierżanta I baonu saperów z Modlina. Wszystkie były prawie jednakowe, w formacie sześć na dziewięć, błyszczące, z ząbkowanymi brzegami, takie jak zawsze robią uliczni lajkarze. Poprzypinała je szpilkami w dwóch rzędach, równiutko niby na wystawie i byłem pewien, że teraz - proponując mi do wyboru boczek lub kaszkę mannę z dżemem malinowym - patrzy na mnie z dumą i egzaltacją. To przecież były jej fotki, jej szpilki, jej narzeczony i w ogóle jej pokój - i wszystko w nim było takie, jak powinno być w pokoju kucharki patriotki, prócz mnie, z tą moją wykrzywioną gębą i zaciśniętymi zębami. Wiedziałem, że gram swoją rolę źle i że tą źle zagraną rolą rzucam cień nie tylko na nasz pluton, lecz na całą w ogóle Sprawę, a nawet na nieznanego kolegę sapera, który także gdzieś jej tam służy, w jakiejś Szkocji czy Palestynie. Ranny żołnierz ma śmiać się tubalnie i beztrosko, wykrzykując, że mierzi go gnicie w łóżku i że o niczym tak nie marzy, jak o szybkim powrocie do walki. Ranny żołnierz powinien być dowcipny i spragniony towarzystwa, a pierwszym jego obowiązkiem jest wilczy apetyt, który otaczające go Polki mogą zaspokajać z uśmiechem pełnym sympatii i wyrozumienia. Czułem więc, że choruję niezręcznie i zamiast budzić współczucie, budzę tylko powszechne zniechęcenie. Ale nie miałem siły, żeby chorować inaczej. Usłyszałem wreszcie, że wychodzi, ale wiedziałem, że to jeszcze nie koniec: było jasne, że zaraz wróci z "panią" i wszystko zacznie się od nowa. Byliśmy tu przecież gośćmi - cały pluton wraz z sanitariuszkami i pocztem dowódcy kompanii, tym ostatnim zresztą na przychodne - i każdy nasz posiłek był dla gospodarzy czymś w rodzaju chlubnego nacięcia na kolbie karabinu. Wstałem więc i sięgnąłem po wiatrówkę. Była już dawno zaszyta i wyprana, tylko na rękawie pozostały rude zacieki. Przytrzymałem ją zębami i wsunąłem zdrową rękę do środka, ale nie udało mi się narzucić wiatrówki na drugie ramię. "Dobrze", pomyślałem, "niech zostanie choć coś dla pani Łabędowej". Właśnie pojawiła się w progu: była trochę zaczerwieniona, nie wiadomo - z emocji, czy z gorąca, bijącego z kuchni. Moją prośbę o pomoc przyjęła z widoczną ulgą: nie było to dużo, ale trochę ją podniosło na duchu. Nie odrzucałem jej przecież tak zupełnie, jakby to mogło wynikać z mojego stosunku do kolacji. - Chce pan trochę rozprostować kości? - Właśnie. - A jak się pan czuje na nogach? - Tak sobie. - Może zawołam syna, żeby pana poprowadził pod rękę? - Dziękuję - powiedziałem. Małym Łabędą poczęstowano nas pierwszego dnia razem z pierogami i szarlotką. Został zapisany w drużynie Albatrosa, lecz podlegał mu tylko poza domem: w domu nadal był pod komendą matki i ona wyznaczała mu powstańcze zadania. - Dziękuję, dam sobie radę bez pomocy. - Ale herbaty to się pan napije? - Tak - powiedziałem. - Herbaty to się napiję. - Byłem pokonany, nie było mnie stać na dalszy opór. - Napiję się, a jakże, i poproszę, żeby mi ją podano w jadalni w towarzystwie moich dzielnych żołnierzy, bo nigdzie nie piłoby mi się jej tak przyjemnie. Wypełniła się łagodnym zadowoleniem, a ja wyszedłem ze służbówki, którą zajmowałem razem z Kastetem, i puściłem się na przełaj przez mieszkanie państwa Łabędów sterując ku wspomnianej przed chwilą jadalni. Mieszkanie było duże, ale prawie w całości zajęte przez nasz pluton, który znowu trochę się rozrósł: dostaliśmy, prócz małego Łabędy, jeszcze dwóch chłopców z jakiejś rozbitej jednostki i trzy nowe sanitariuszki. Były to medyczki z ostatniego roku i dobrze znały się na rzeczy. Ich patrol należał do tej samej jednostki, z której przyszli tamci dwaj chłopcy. Ale ciągle było nas za mało jak na normalny pluton i nie było sensu utrzymywać trzech drużyn. Kastet podzielił więc całość na dwie: jedną miał dalej Albatros, ale drugą zabrano Świstakowi; Kastet postawił na niej Funka, swego przyjaciela od serca. Dowiedziałem się o tej zamianie zbyt późno, żebym mógł jej zapobiec. Zresztą dużo rzeczy odbywało się teraz tak, że nic o nich z góry nie wiedziałem, a kiedy się już dowiadywałem, to przyjmowałem je w milczeniu. Mógłbym się kłócić z Kastetem, ale nie robiłem tego i najczęściej udawałem, że zasypiam, a czasami nawet zasypiałem naprawdę i kiedy się budziłem, było mi już wszystko jedno. Mogłem sobie na to pozwolić, bo przez cały czas nic się nie działo. Niemcy zajmowali się Wolą, a później Starówką, zostawiając naszą dzielnicę w spokoju. Była to nowa dzielnica o szerokich alejach i rzadkiej zabudowie; gdybyśmy mieli jej bronić naprawdę, padłaby w ciągu doby. Ale nikt jej nie zdobywał: oddano nam prawie bez walki kilkanaście ulic i skwerów, tych samych, które tak drogo kosztowały nas pierwszego sierpnia. Mieliśmy więc swoje własne, najzupełniej osobne powstanie i swoją własną Polskę, długą na tysiąc kroków i szeroką na drugie tyle. Okazało się zaraz, że jest dostatecznie duża, by mogły w niej gospodarować trzy różne i niezależne od siebie policje, które zresztą sprawiedliwie podzieliły się terenem, a także kilkanaście stronnictw, z których każde posiadało własną prasę i własne siły zbrojne. Również komuniści ujawnili oddział swojej Armii Ludowej; miał on do roboty równie niewiele, jak my wszyscy. Nasza kompania zażywała teraz zasłużonego wypoczynku i tylko pluton Halnego, jako najmniej wykrwawiony, miał czasem trochę strzelania, ale też nie za dużo: powierzono mu utrzymanie Straży Pożarnej, co nie było specjalnie trudne, gdyż nikt do niej się zbytnio nie dobierał. Mogliśmy bez przeszkód śpiewać "Madelon" i szyć piękne kabury ze starych teczek, których tu było mnóstwo, bo dokoła mieszkali urzędnicy, nauczyciele i trochę "ludzi interesu" w rodzaju pana Łabędy, przez którego mieszkanie brnąłem właśnie od chwili. Dotarłem wreszcie do jadalni. Była pełna. Na mój widok wszyscy wstali, robiąc wiele hałasu. Stanąłem przy progu i zawahałem się, czy nie wrócić. Ale już było za późno: otoczyli mnie i zaczęli usadzać przy stole, kłócąc się o najlepsze krzesło. - Niech pan siądzie na tym, panie podchorąży. Tu są po bokach oparcia, będzie pan mógł wygodnie położyć rękę. - Nonsens, proszę tylko spojrzeć na mój fotel! - W tym jego fotelu wyłażą sprężyny! - Ale jest przytulny jak wdówka. Wybrałem fotel. Najbliżsi chłopcy posiadali bokiem, żeby móc ze mną rozmawiać nie przerywając jedzenia, a kilku dalszych wzięło swoje talerze do rąk i stanęło za moim fotelem, obgryzając racuchy z widelca. - Może pan już chodzić? - Próbuję. - A jak panu idzie? - No, idzie. Do jadalni doszedłem. - Ale ręka jeszcze narywa? - Narywa. Umilkli. Czułem, że czekają na jakieś zagajenie, ale ja nic nie mogłem wymyślić. Starałem się, nawet bardzo, lecz bez skutku. Żuli więc dalej swoje racuchy przypatrując mi się z zakłopotaniem. Potem któryś znowu zaczął: - A ta rana na głowie? - E, rana. Zwyczajne skaleczenie. - Zabliźnia się? - Pomału. - I nie swędzi? - Tak, trochę swędzi. - Musi swędzieć, jeżeli się goi. - A no, musi. - Każda rana, jak się goi, to swędzi. - No, właśnie. Zaczęli jeść z większym pośpiechem. Piłem swoją herbatę z palonego cukru i patrzyłem uparcie w głąb szklanki. Herbata była bardzo gorąca i nie mogłem wypić jej tak szybko, jakbym chciał. Raz jeden zerknąłem trochę wyżej, przed siebie i zobaczyłem Albatrosa, który siedział ze spuszczonymi oczyma. Wróciłem do swojej szklanki i już więcej nie odrywałem od niej wzroku. Jeszcze pół, jeszcze ćwierć; poparzyłem sobie język i musiałem ją na chwilę odstawić. Czekając, aż mi usta ostygną, bąknąłem: - A wy jak, odpoczywacie? - Odpoczywamy, panie podchorąży, odpoczywamy. - Karmią was dobrze? - Nie można narzekać. - A na patrole chodzicie? - Jasna rzecz, chodzimy. Albatros, opowiedz panu podchorążemu, jak było na działkach. - Właśnie - powiedziałem, ale wyszło to bezbarwnie i Albatros, który już brał rozbieg, zatrzymał się i mruknął: - No, było. - Ustrzeliłeś jakiegoś szkopa? - Ustrzeliłem. - Jednego? - Właściwie dwóch. - Dlaczego właściwie? - No, bo ten drugi, rozumiesz... Dał się jednak wciągnąć. Odetchnąłem. Reszta mojej herbaty była już letnia. Dopijałem ją z pośpiechem, a koło uszu tłukła mi się hałaśliwa opowieść Albatrosa. Nagle ucichła. Podniosłem oczy. Albatros siedział bez ruchu i patrzył na mnie z wyczekiwaniem. - Tak? - powiedziałem, obracając pustą szklankę w dłoniach. - To dopiero... A co było dalej? Zaczerwienił się. - Dalej? - No, potem. - Kiedy? Odstawiłem szklankę. Powiedział spuszczając wzrok na serwetę: - Nie słuchałeś. Zrobiło się cicho. Rozejrzałem się po twarzach. Były zakłopotane i jakby obce. Wiedziałem, że wystarczy mi syknąć i dotknąć temblaka, a wszystko obróci się na moją korzyść. Zapytają, czy dokucza, a ja odpowiem, że owszem. Wtedy zaczną krzątać się koło mnie, wołając: "Janina", "Janina" i wybrnę z kłopotu tanim kosztem, cała zaś wina spadnie jak zwykle na Albatrosa: przeklęty gaduła, nie da rannemu wypić spokojnie herbaty. Ale nie syknąłem i nie dotknąłem temblaka, chociaż bardzo chciałem tak zrobić. Nie mogłem. Nie wiadomo dlaczego, ale nie mogłem. Siedziałem i patrzyłem w pustą szklankę, a im było ze mną coraz głupiej i coraz nieprzyjemniej i może by nawet zaczęli się wymykać, gdyby w jadalni nie pojawił się Kastet. Zazdrościłem mu tej umiejętności pojawiania się wśród ludzi: nie było go, nagle jest; jakby nie musiał wchodzić. Nigdy nie widziałem, aby na sekundę zatrzymał się w progu - chociażby dla szybkiego sprawdzenia, czy nie zjawia się w złym momencie. Teraz również znalazł się między nami tak, jakby był tutaj już wcześniej - kiedy go jeszcze nie było - i zanim ktokolwiek zdążył krzyknąć "baczność", on już siedział koło mnie i lufą schmeissera odsuwał talerz z powidłami. - Wstałeś? Wyglądało, że się z tego cieszy. Po chwili powiedział jeszcze raz "no, wstałeś?" - ale tym razem jakby ciszej. Popatrzyłem na niego, miał na sobie czarną koszulę niemieckiego motocyklisty, którego zastrzelił onegdaj w starciu pod Zakładami. Rękawy pozawijał sobie wysoko, a kołnierz miał rozpięty, ale mimo to parował jak zgoniony koń. Odsunąłem się i zapytałem: - A jak ci się zdaje? Wyminął mnie wzrokiem i powiedział: - Mam dla ciebie swetr. - Nie mówił sweter, tylko właśnie "swetr", jakby łykał tę jedną samogłoskę. - Goniec, swetr dla pana podchorążego. No popatrz, ciepły, a w dodatku zapinany na guziki. Nie będziesz miał trudności z wkładaniem. Jego słowa były przyjazne, ale czułem pod nimi wahanie - jak w życzeniach, składanych przez pomyłkę zbyt późno. Powiedziałem: - Dziękuję. - To ze zbiórki. Kapitan dostał kilka dla kompanii. - Ładnie, że pamiętałeś. - Chcesz włożyć? - A nie za ciepło? Rzucił od razu "goniec!" - tak jakby tupnął nogą, a chłopcy aż urośli ze szczęścia: tego im było trzeba, nareszcie mieli prawdziwego dowódcę. - Odnieś swetr do pokoju pana podchorążego. Goniec wybiegł, a Kastet pozostał z głową odwróconą ku drzwiom. Ale nie patrzył na mnie, oczy miał spuszczone w zamyśleniu. Potem z wolna przekręcił się w krześle i sięgnął po czyjeś racuchy. - Twoje? Albatros przysunął mu je bliżej. - Moje. Ale może zaczekasz na ciepłe? - Na ciepłe? - powtórzył Kastet i nagle rzucił: - Pogoń kilku do kompanii po przydział. - Już się robi. - Niech zabiorą kosz albo worek. Ten "worek" zabrzmiał niewyraźnie, bo Kastet kończył zdanie z pełnymi ustami. - Kto ma dziś wartę, twoi czy Funka? - Moi. - To weź od niego budzik. Sięgnął po cukier i sypnął po plackach szeroko, bez odmierzania. Poczułem gorące uderzenie potu spod jego pachy. Wstałem i mruknąłem "dziękuję", jakbym wstawał od proszonej kolacji. Albo od stolika w kawiarni, gdzie siedzą przypadkowi znajomi. Kastet szybko podniósł oczy. Obserwował mnie w milczeniu, jakby chciał się przekonać, czy dam sobie radę bez pomocy. Odezwał się dopiero wtedy, gdy zobaczył, że nie idę do siebie: - Spacerek? - Coś w tym rodzaju. - A nie boisz się, że ci to zaszkodzi? Obejrzałem się. Rzucił z pośpiechem, jak gracz złapany na szulerstwie, który chce odwrócić uwagę od siebie: - Czy znasz hasło? Nie znałem. Od tygodnia wychodziłem po raz pierwszy i nie przyszło mi do głowy, że przecież muszą używać jakichś haseł. POdszedł do mnie i szepnął: - Zamość, zamek. - W porządku. - A papierosów ci nie trzeba? Zaraz będziemy dzielili. - Wiesz, że nie palę. - Prawda. Odłożę dla ciebie podwójną porcję cukierków. - Cukierków też nie jadam. - Może weźmiesz dla kogoś. Spojrzałem mu w oczy, ale nie było w nich nic, żadnej igiełki. Chciałem powiedzieć "masz rację" albo "dobra, stary", w każdym razie coś w tym rodzaju. Ale powiedziałem coś zupełnie innego, jakby ktoś obcy odezwał się nagle w moim imieniu: - Lepiej postarałbyś się jakiejś wódki. Poruszył palcem, może chciał podnieść go do ust. Ale nie zrobił tego; powiedział tylko nienaturalnie głośno: - Słyszałem, że na wzmocnienie nie ma jak dobre wino. - Może być wino, byle dużo. Obejrzał się na chłopców. - Zjedliście? Zaszurali szybko i zaczęli wychodzić. Kiedy znikli, powiedział: - Znajdzie się, oczywiście, i wódka. Ale mogłeś mi to powiedzieć na boku. - Dobra, dobra, leć po nią i czekaj, aż wrócę. Spojrzał na zegarek. Powiedziałem: - Nie masz co patrzeć. Wrócę jak wrócę. Znowu zawahał się, ale mruknął: - Jasne. Wyszedłem. Nasza kwatera mieściła się na parterze. Wchodziło się do niej z tej samej klatki, przez którą tydzień temu uciekaliśmy w kartofle. W ogóle był to ten sam dom, to samo podwórze i ta sama brama; wróciliśmy wielkim łukiem do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło, tylko że było nas o połowę mniej. Pomyślałem, że jeśli jeszcze raz stąd pójdziemy i jeszcze raz będziemy musieli wracać, to wrócimy zapewne w dziesięciu. A potem w pięciu - i tu się zatrzymałem. Nie mogłem sobie przypomnieć, jak nazywa się takie działanie. Postęp arytmetyczny? Bzdura, cóż, jeśli za każdym razem jest nas mniej? I jak wiele razy trzeba będzie powtarzać, by wrócił tu tylko jeden z nas? Próbowałem się tego doliczyć, ale rachunek wychodził mi bez sensu: kończyło się zawsze na jednym i jednej czwartej człowieka. Czy może być coś takiego jak jedna czwarta człowieka? Na podwórzu panował już półmrok. Podszedłem do trzech kopczyków, które stały pośrodku - mniej więcej tam, gdzie pocisk z czołgu rozerwał chłopców Albatrosa. Oglądałem je po raz pierwszy; moje okno wychodziło na drugą stronę domu. Mogiłki były ukwiecone i miały tabliczki z prawdziwymi nazwiskami obok pseudonimów. Wszystkie napisy były wypalone drutem, a po charakterze pisma poznałem Świstaka. Nie miał już drużyny, mógł więc bawić się w kaligrafię. Spróbowałem sobie wyobrazić tę całą uroczystość apelu poległych, jaką musiał tutaj urządzić nasz kapitan: minuta ciszy, salwa ze zdefektowanej amunicji, krótka, męska mowa, przerywana zdławionym chrząknięciem i wreszcie Krzyże Walecznych, symboliczne, rzecz prosta, bo prawdziwy był w całej dzielnicy tylko jeden - w kieszonce na zegarek naszego pułkownika. Odwróciłem się i odszedłem. Było już ciemno, lecz uliczkę znalazłem bez trudu. Znalazłbym ją, nawet gdybym miał wrócić tutaj ślepy: każdy centymetr tego podwórka nosiłem w sobie i było mi fatalnie na myśl, że może będę nosił je w sobie już na zawsze. Kiedy wracałem, było już ciemno. Wartownik odebrał ode mnie hasło. Stanąłem przed wejściem do klatki, lecz jeszcze przez chwilę nie wchodziłem do środka. Nogi mi drżały, nie miałem sił, żeby przebyć dziesięć schodków na parter. Z okna słychać było szum przyciszonych głosów. Czasem stuknął but, rzucony na podłogę. Z drugiej strony podwórza dolatywały odgłosy sprzeczki. Kwaterował tam poczet dowódcy kompanii, złożony z trzech dziewczyn i jednej dojrzałej kobiety. Miały do siebie więcej pretensji, niż były w stanie wypowiedzieć i kładły się spać zrozpaczone, że niczego nie doprowadziły do końca. Gdy utykały na jakimś przecinku, słyszałem dalekie dudnienie Starego Miasta. Wszedłem. W pokoju, prócz Kasteta, były jeszcze trzy osoby: Albatros, Janina i Funk - lisi chłopaczek, mianowany niedawno dowódcą drużyny. Ten siedział na oknie, drapiąc się nogą o nogę, reszta na łóżkach. Albatros miał pod plecami moją poduszkę. Gdy wszedłem Janina zabrała mu ją i strzepnąwszy rzuciła na miejsce. Funk zeskoczył z okna i zrobił taki ruch, jakby chciał podsunąć mi krzesło. Ale potem spojrzał w stronę Kasteta i z powrotem wrócił na okno. Wszyscy patrzyli na mnie w milczeniu. Stanąłem w progu i powoli zamknąłem za sobą drzwi. - Nareszcie - burknął Albatros. - Przepraszam - powiedziałem i popatrzyłem na Kasteta. - Nie wiedziałem, że będziemy mieli gości. - Zdawało mi się, że mówiłeś coś o wódce. Pokazał brodą na stolik, gdzie stał litr czystej i talerzyk z pokrajanymi ogórkami. Ogórki zdążyły już obeschnąć, widocznie leżały tam od dawna. - No, tak - powiedziałem. - Prawda. - Więc o co chodzi? - Trzeba było nie czekać. - Och - westchnął Funk - Janina... - NO, nalewaj, nalewaj - powiedziała ze złością. Nie patrzyła już na mnie, oczy miała spuszczone. Policzyłem kieliszki. Było ich osiem. Zapytałem, kogo brakuje. - Już nikogo - powiedział zaczepnie Albatros. Wziął trzy kieliszki i odwrócił je podstawkami do góry. - Co sobie wyobrażasz, że wszyscy są tacy cierpliwi jak my? - Były tu moje dziewczęta - wyjaśniła Janina. - Te nowe. Ale musiały już pójść. - Musiały! - parsknął Albatros. - Człowieku, jak ci się zdaje, ile czasu można siedzieć i wpatrywać się w butelkę? - Czy mam je zawołać? - Raczej nie - powiedziała Janina. - Myślę, że już się pokładły. Kiwnąłem głową, lecz teraz Albatros poruszył się niepewnie. - Może jednak? - Nie - powiedziała szorstko Janina. - Rano idziemy do Straży. - POdstawcie kieliszki. Kastet popchnął je ku niemu leszczynowym patykiem, który trzymał w ręku. Nie patrzył, co robi; przez cały czas czułem na sobie jego uważny wzrok. Funk nalewał wódkę ostrożnie, lecz szybko. Ręce miał jak złodziej: trzęsły mu się, lecz pracowały bezbłędnie. Ani kropelki nie zgubił po drodze. Wypiliśmy. Albatros poweselał. Uderzył dłonią po łóżku, obok siebie i powiedział: - Siadaj, stary. Wiedziałem, że po trzeciej wódce obejmie mnie i zacznie klepać jak konia. Usiadłem w kącie, na jedynym krzesełku. Nie nadawałem się dziś do klepania. Janina siedziała naprzeciw mnie obok Kasteta. Nogę miała założoną na nogę. Kiedy usiadłem, spuściła obie na podłogę. Nikt się nie odezwał. Wreszcie Kastet zapytał: - No, to niby co? - Nalej - powiedziała Janina do Funka. Funk błysnął szybkim okiem, ale nie odezwał się. Nalał, wypiliśmy, potem zrobiło się jeszcze ciszej. - Pośpiewamy? - zapytał cicho Albatros. Kastet zerknął na mnie. Powiedziałem: - Możemy pośpiewać. - Możemy! - cisnął się Albatros. - Wiesz, móc to my możemy dużo rzeczy. Możemy policzyć szpary w podłodze, wziąć się do czytania Biblii albo wydłubać sobie kozy z nosa. - Albatros - powiedziałem. - Może odczepisz się ode mnie? - Mieliśmy śpiewać - uśmiechnął się Kastet. Janina poparła go: - Jazda, Albatros. Tylko cicho. Albatros potarł koniec nosa: - Marcin? - Szturmówkę - powiedziałem nie patrząc na niego. Usłyszałem, że wziął głębszy oddech, ale zaraz mruknął: - Ech, wiecie, z wami... Wyciągnął się na łóżku i ostentacyjnie wepchnął sobie moją poduszkę pod głowę. Kastet spojrzał na mnie, wstał i wziął butelkę od Funka. - Za wolno pompujemy. Raz, dwa, trzy. Podał każdemu z nas kieliszek, machnął ręką "ognia", wypiliśmy. Powtórzył to samo, wypiliśmy znowu. Poczułem, że oczy mi się rozjeżdżają, ale i teraz nie pomogło. Wstałem. - No i jak? - zapytał Kastet. W głosie jego wyczułem niejasne oczekiwanie. Powiedziałem: - Do kitu. - Masz rację. Zakorkował butelkę. Wydawało mi się, że jest zadowolony. Z siebie. Albo ze mnie. - Nie - powiedziałem. - Skończycie to sami. Będziecie sobie mogli pośpiewać, Albatros opowie wam, jak ustrzelił Niemca na działkach, potem Janina da wam po "kogutku" i pójdziecie spać wezbrani bohaterstwem jak balony. A ja się jeszcze trochę przewietrzę. Ściągnął brwi, ja zaś wyszedłem szybko, pomagając sobie trochę rękoma. Byłem znowu mocniejszy, mogłem iść, wódka wróciła mi siły. Janina dogoniła mnie na podwórku. Poczułem ją koło siebie, ale nie dotknęła mnie - żadnych gestów, nic. Staliśmy w milczeniu, a z daleka dochodził nas pomruk Starówki. - Co ci jest? - zapytała. Odwróciłem się, chciałem powiedzieć, żeby mi dała święty spokój, że guzik ją to obchodzi, że mam ją gdzieś, razem z nimi, ale zamiast tego wszystkiego powiedziałem: - Cholera wie. - No, nic - szepnęła. - Każdemu się zdarza. - Możliwe. - Mnie też. - Możliwe - powtórzyłem. - A swoją drogą nie powinienem był tyle pić. - Czasem trzeba. - Kiedy potem jest jeszcze gorzej. Umilkła. Spojrzałem w stronę ciemnego podwórka. Zapytała: - Chcesz się przejść? Zawahałem się. Powiedziała szybko, jakby chcąc mnie uprzedzić. - Bo ja nie. Chciałem jej położyć rękę na ramieniu, ale odsunęła się. Głos jej znowu był czysty, jakby nawet trochę kliniczny: - A nie połam sobie nóg na jakich dziurach. Dobranoc. - Dobranoc, Janina. Zamknęła starannie drzwi za sobą i zostałem sam. Chwilę stałem czekając, aż usłyszę na schodach jej kroki, ale widać szła cicho - nie słyszałem nic. Odwróciłem się i odszedłem ku bramie, która szumiała w ciemności jak muszla. Znowu musiałem podać hasło. Tym razem przyjął je chłopak od Rapida, który brał kiedyś udział we wspólnej akcji z moją dawną drużyną. Poznałem go, on mnie także. Zapytałem o Wiśkę. - Trzecia klatka, panie podchorąży. - A nie moglibyście jej wywołać? Zafrasował się: zawołać? Musiało być później niż myślałem. Po zastanowieniu się powiedział: - Niech pan poczeka, może da się coś zrobić. Stanął pod otwartym oknem na parterze i lufą karabinu zastukał w szybę. W mieszkaniu nic się nie poruszyło. Zastukał jeszcze raz. Zobaczyłem coś jaśniejszego i naraz odezwała się Wiśka: - Co się stało? - Ktoś do ciebie. - To ja - powiedziałem w ciemności. - Marcin? - zapytała niedowierzająco. Odwiedzała mnie prawie co dzień i musiała pamiętać, że jeszcze wczoraj leżałem w łóżku. - Co się stało? - Czy mogłabyś wyjść na chwilę? - Nie bardzo - powiedziała z wahaniem. - Wiesz, spałam już. Ale słuchaj, jak trzeba, to przecież możesz wejść na górę. - Na górę? - powtórzyłem. Robiła się z tego jakaś sprawa, jakaś rzecz, którą miałem załatwić, a ja miałem dość spraw i rzeczy, przynajmniej na ten wieczór. Ale Wiśka nie domyśliła się niczego. - No - szepnęła - tylko cicho, bo pobudzisz dziewczęta. - Nie - powiedziałem - kładź się, to nie ma sensu. - Co nie ma sensu? Wzruszyłem ramionami, ale ona nie mogła tego widzieć. Powiedziała niespokojnie: - Edek, pomóż mu wejść, ja już otwieram. - Poczekaj - zawołałem, ale ona już znikła. Chłopak z karabinem wziął mnie konfidencjonalnie pod pachę. - Niech pan śmiało wali, Rapida nie ma. Na patrolu. Wyrwałem mu rękę. - Co za bzdury? Ton jego stał się od razu chłodniejszy. - Pierwsze drzwi na lewo, panie podchorąży. Wykręcił się na podeszwie i odszedł. Stałem bez ruchu, czując się coraz głupiej, najchętniej byłbym się zabrał bez słowa, ale to byłoby jeszcze głupsze, zupełny idiotyzm, więc wszedłem. Wiśka stała w drzwiach. Szepnęła: - Chodź za mną, tylko nie rób hałasu. Wzięła mnie za przegub ręki i powoli - pamiętając, że nie znam mieszkania - poprowadziła gdzieś za sobą. Poczułem zastarzałą woń cebuli i proszku do szorowania; a więc byliśmy w kuchni. Zamknęła ostrożnie drzwi i zapytała szeptem: - Coś niedobrze? Odszukałem ręką stół. Był pusty, stało na nim tylko kilka szklanek. Odsunąłem je i podciągnąwszy się usiadłem obok nich. Wiśka stała dalej pod drzwiami. Teraz, kiedy trochę przyzwyczaiłem się do ciemności, widziałem, że ma narzuconą na ramiona bluzkę i że ściąga ją dłonią na piersiach. Kuliła się przy tym, widocznie było jej zimno. Spuściłem głowę; bo i co niby miałem jej powiedzieć? Powtórzyła: - Marcin, coś niedobrze? - Z czym? - No, kochany! - zezłościła się. - Nie przyszedłeś chyba, żeby sobie posiedzieć przy stole? Czy miałem jej powiedzieć, że tak? Że właśnie po to? I całkiem po nic więcej? I że gdyby była tu moja matka, to podszedłbym do niej i położyłbym jej głowę na ramieniu, a ona głaskałaby mnie po głowie i czasami mówiłaby "Marcin, no, Marcin". Ale mojej matki nie było, ani tu, ani nigdzie indziej. I nie miałem nikogo, kto by chciał mnie posadzić w kuchni przy stole, nie pytając o nic i nie czekając, aż się odezwę. A ona czekała - i dlatego marzyłem, aby ją ktoś teraz wywołał, posłał na patrol, do szpitala, diabli wiedzą gdzie, byle zaraz. Podeszła bliżej i zajrzała mi w twarz; ale w tym mroku niewiele chyba mogła zobaczyć. - Marcin, Starówka padła, tak? - Nie. - Więc coś gorszego? Położyłem jej dłoń na łopatce. Poczułem, że drży. Wiedziałem, że muszę znaleźć coś na miarę jej niepokoju i że z każdą sekundą będzie gorzej: za chwilę nie wystarczy jej nawet kapitulacja Armii Krajowej. A ja miałem doprawdy tak niewiele: trzy stare groby i jedną nieszczęśliwie wypitą butelkę wódki. Usłyszałem jej głośny oddech i przez bluzkę na plecach poczułem nierówne walenie serca. Poruszyłem bezradnie ustami. Nie dosłyszała, zresztą nie było tam nic do usłyszenia. Nachyliła się jednak. Musiało się jej zdawać, że mój sekret jest taki wielki, iż mogę go jej powierzyć tylko wprost do ucha. I wtedy pomyślałem, że nie trzeba tego wszystkiego. Przechyliłem głowę i policzkiem przytuliłem się do jej skroni. Nie cofnęła się. Nie wykonała w ogóle żadnego gestu. Stała przez dobrą chwilę bez poruszenia, a potem powoli przekręciła głowę, tak że jej oczy znalazły się naprzeciw moich oczu. - No - powiedziała - to dopiero historia. Przyciągnąłem ją do siebie. Nie sprzeciwiała się, lecz tak pokierowała twarzą, że nasze nosy oparły się na sobie. Byliśmy więc równocześnie złączeni i rozdzieleni - akurat na tyle, by mogła studiować mnie z bliska. Wzrok jej był uważny. Zapytała: - Czy po wódce zawsze przestajesz być nieśmiały? - Wiśka - powiedziałem, bo nie umiałem wymyślić nic lepszego. - No, no - powtórzyła. - Załatwimy najpierw jedno. Więc jak jest z tobą, ale szczerze: czy po wódce zawsze potrzeba ci kobiety? - Wiśka - powiedziałem znowu, ale tym razem już rozpaczliwie, bo wszystko, co miało być moim ratunkiem, zaczynało się obracać przeciw mnie. Ale ona przerwała łagodnie: - Poczekaj z tym Wiśkaniem. Przecież wcale nie mówię, że nie, zobaczymy. Ale najpierw ustalmy fakty. Poruszyłem ręką na temblaku. Zabolała mnie, ale wysunąłem ją przed siebie. Końcami palców trafiłem na brzeg bluzki i na wierzch dłoni, która ją trzymała. Przesunąłem palce niżej. Wiśka czekała nieporuszona i jakby drwiąca. Ale nie zrobiłem tego, czego się spodziewała. Zatrzymałem dłoń tam, gdzie puls był najgłośniejszy i wierzchem palca stuknąłem lekko, jakbym pukał do drzwi. Zaśmiała się. Ale nie był to prawdziwy śmiech. Zapytała: - Czy to ma być coś w rodzaju oświadczyn? - głos jej był dalej spokojny, ale znikła zeń drwina. Powiedziałem po raz trzeci "Wiśka", ale tym razem powiedziałem to w porę. Znaczyło właśnie tyle, ile miało znaczyć. Jej nos zsunął się z mojego nosa i oparł się o policzek. Poczułem ciepło w kącie ust, to był jej oddech. Wysunąłem powoli sam brzeg górnej wargi i dotknąłem czegoś bardzo miękkiego. - NO, patrzcie - powiedziała cicho, a to coś bardzo miękkiego poruszało się przy każdym jej słowie. - A już wyglądało, że... Przymknąłem oczy. Było mi dobrze. Byłoby mi jeszcze lepiej, gdybym mógł jej powiedzieć, jak mi przykro. Usłyszałem ją już z daleka. Biegła głośno jak dziewczynka, tupiąc w korytarzu trepkami. Obróciłem się ku drzwiom, żeby powiedzieć "proszę", ale to było całkiem zbyteczne: uchyliła je bez pukania, pierwszy raz, odkąd zaczęła mnie odwiedzać. W szparce zobaczyłem jej nos i jedno oko, którym zerkała pytająco. Zrobiłem wszystko, żeby się uśmiechnąć. Pchnęła drzwi i rozejrzała się po pokoju. - Jesteś sam? - Absolutnie. - A Kastet? - Poszedł z chłopakami do Straży; mają zmienić Halnego. Zamknęła drzwi i podbiegła. Chciałem usiąść na łóżku, ale wzięła mnie za ramiona i przycisnęła z powrotem do poduszki. Bałem się jej oczu, nie wiedziałem, jak w nie patrzeć, dlatego nadstawiłem usta. Ale ona potrząsnęła głową. - Najpierw obejrzymy sobie mordkę. - Nie ogolona. - Och, żeby tylko! - Nie powiesz chyba, że brudna? - Brudna, wymięta i w ogóle paskudna. - Więc przestań się w nią wpatrywać. - Wykluczone. Postanowiłam zachować ostrożność. - Od kiedy? - Od dzisiaj. - Boję się, że to będzie okropne. - Ja też. Ale wydaje mi się, że od wczoraj bardzo zgłupiałam. A głupie dziewczęta muszą być ostrożniejsze od mądrych. - Jak to będzie wyglądało w praktyce? - Jeszcze nie wiem. Ale coś chyba wymyślę. - Nie masz w pogotowiu żadnego systemu? - Niestety. Do tej pory zawsze bywałam nieostrożna. To wszystko wyglądało na żart: nic na serio, w ogóle jestem skończonym głuptasem. Ale ja miałem nad sobą jej oczy. Nigdy jeszcze nie widziałem takich oczu. Ani u niej, ani u żadnej innej dziewczyny. Spuściłem powieki i powiedziałem: - Wiśka, czekałem na ciebie. - Ale to było tak, jakby ona za mnie powiedziała co trzeba. Pochyliła się niżej: - Jak bardzo? - No, bardzo. Cały czas. - Bez żadnej przerwy? - Bez najmniejszej. - Nawet bez takiej całkiem maciupkiej? - Bez, bez, bez! - I nie myślałeś o niczym innym? - Nie. - Powiedz: jak Boga kocham. - To będzie kiepska gwarancja. - Dlaczego? - Bo ja jestem nie bardzo wierzący. - No, to zaklnij się. - Na co? - A skąd ja mam wiedzieć? - Może wystarczy, jak dam słowo? Zastanowiła się. - Ostatecznie niech będzie. - No, to daję. - E, z takim słowem to lepiej siedzieć cicho. - Znowu coś było niedobrze? - A pewno. Powiedziałeś tylko tak, żeby się odczepić. Powtórzyłem grubym głosem "słowo honoru", ona zaś nagle pocałowała mnie. Zrobiła to jak dziecko, nie otwierając ust i zaraz odskakując do tyłu. Miała bardzo przyjemne wargi, malutkie i wypukłe. W ogóle cała była śliczna i gdyby to wszystko było tylko tak, bez niczego więcej, cieszyłbym się z tego na pewno. Ale było inaczej. Nie wiedziałem, jak do tego doszło i kiedy; ale wiedziałem, że doszło. I nie umiałem nic na to poradzić. Mogłem tylko wyszeptać: - Pocałuj mnie jeszcze raz. Dobrze? - Może później. - Teraz, Wiśka, proszę cię. Zaraz. Przyjrzała mi się z namysłem i pokręciła głową odmownie: mógłbym się jej za bardzo rozpuścić. - Więc przynajmniej przestań mnie trzymać. - Kiedy ty wszystko zepsujesz. - Dlaczego? - Chłopcy zawsze wszystko psują. Są zbyt przedsiębiorczy. Ale nie martw się, bardzo cię lubię. - Ja ciebie też. - Szalona niespodzianka. Jej pewność była tak stanowcza, że aż bolesna. Spuściłem wzrok. - Tak?... - Marcin, nie bądź dzieciak, która dziewczyna tego nie wie? - Masz rację. Widać, że nie doceniałem dziewczyn. A kiedy zwróciłaś na to uwagę? - Och, Boże! Oczywiście, że zaraz, jak tylko zacząłeś. - To znaczy kiedy? - Istna szopka! On będzie we mnie wmawiał, że nie może sobie przypomnieć! - Ani mi to w głowie! Ale powiedz, czy ty pamiętasz? - Jasne, że pamiętam. "Karabin to broń palna, powtarzalna, czterotaktowa, pięciostrzałowa". U Baśki - zgadza się? Kiwnąłem głową, a ona dalej ciągnęła opowieść o kimś, kto był mną: o człowieku, który nosił moje imię, bywał tam, gdzie ja bywałem i nawet niekiedy robił to, co ja robiłem, ale mimo to był mi obcy i nieznany. Rosła przede mną postać, zbudowana z przypadkowych gestów i przypadkowych słów, ziewnięć i chrząkań, obrotów i pochyleń; z tego wszystkiego, co dzieje się niezależnie od nas, poza naszą uwagą i pamięcią, co jest nawykiem, dziedzictwem po przodkach, piętnem szkoły, reakcją i odruchem. Ten drugi człowiek, który jednak istniał, skoro ona go widziała, towarzyszył mi wszędzie, gdzie się tylko zjawiałem: obrzucał ją ukradkowymi spojrzeniami, obracał się tyłem, jeśli spotkał jej oczy, udawał, że nadskakuje jej koleżankom i robił co mógł, by pokazać jej swoją wytężoną obojętność. Z najbardziej pobieżnych obliczeń wynikało, że ten stan musiał trwać wiele miesięcy, bo wykłady o bronioznawstwie, w których parę razy zastępowałem Samuraja, odbywały się zimą i wiosną. "Karabin jest to broń palna, powtarzalna..." Oczywiście że dyktowałem tę formułkę, ale dyktowałem ją tak często i w tylu mieszkaniach, że nie mogłem sobie przypomnieć, które należało do wspomnianej przed chwilą Baśki. Była taka dziewczyna, to pewne, ale gdzie? W którym plutonie? I jak wyglądała? Zapytałem pokornie: - A ty? Czy także już wtedy... No, czy od razu zwróciłaś na mnie uwagę? Oburzyła się: - Tylko tego by brakowało! - Więc nie? - Nigdy w świecie! - Wobec tego dobrze, że niczego nie próbowałem. - No, pewnie! Przegoniłabym cię na cztery wiatry! - Okazało się, że uważała mnie za najbardziej antypatycznego chłopaka, jaki kiedykolwiek kręcił się w jej otoczeniu. - Ty i dzisiaj nie jesteś zbyt przyjemny, ale wtedy... - Zarozumialec, arogant; wyśmiewała mnie przed wszystkimi przyjaciółkami, byłem ujemnym bohaterem najgłupszych opowieści, jakie udało się jej wymyślić. Więc jeśli tak, to skąd przyszła ta zmiana? I kiedy? Wzruszyła ramionami. Skąd? Żeby człowiek mógł wiedzieć takie rzeczy. A kiedy? Pocałowała mnie prędziutko, jakby w obawie, że zaraz nam ktoś przeszkodzi i szepnęła: - Ty głupi, wiadomo. W tej klatce, zaraz pierwszego dnia, kiedy zginęła Malwa. Jakoś mi się ciebie zrobiło żal. Miałeś taki wystraszony pyszczek. Zupełnie jak każdy chłopiec. Oparła mi się biustem na piersiach i zaczęła mnie całować. Skubała mi wargi jak trusia: drobno i szybko. Potem złożyła usta niby do gwizdania i przesuwała nimi powoli - w prawo i w lewo, w górę i w dół, jakby chciała mnie wygładzić. Jej ręce zeszły wreszcie z moich ramion i przestały mnie trzymać. Oparła się łokciami na poduszce, po obu stronach mojej głowy. Czułem, że przebiera mi palcami w czuprynie. Potem podciągnęła się trochę wyżej i nosem, skronią, policzkiem zaczęła ocierać się o moje włosy. Słyszałem, jak wciąga oddech z twarzą zanurzoną w tych włosach. Miałem teraz blisko jej piersi. Widziałem je w wycięciu bluzki. Były małe, ale w tej pozycji - kiedy nachylała się nade mną - wydawały się troszkę większe. Czułem, jak lekko się kołyszą: czasami dotykały moich obojczyków i szyi. Miałem wolne ręce, nikt mnie nie trzymał. I nie byłem już tym, kogo ona tutaj zastała. Chciałem teraz tego, o czym przedtem nie myślałem. Ale jedyny gest, na jaki sobie pozwoliłem, ograniczył się do pogłaskania jej po głowie. Nie zrobiłem nic więcej. Bo to byłoby tak, jakbym z góry sfałszował podpis na czeku, żeby teraz podjąć cudze pieniądze. Kiedy wreszcie zerwała się i poszła, byłem całkiem mokry od potu. Podniosłem się i usiadłem na oknie. Chciałem ją kochać, tak jak chciałem wierzyć w sens powstania. Ale nie mogłem. Nie umiałem. Zacząłem przetrząsać pokój i wreszcie w schowku, za piecem, znalazłem to, czego szukałem: butelkę z resztą wódki, pozostawionej tu od wczoraj. Było tego trochę mniej niż ćwiartka. Palce mi się trzęsły i wyciąganie korka przedłużało się w nieskończoność. Wreszcie go wyjąłem. Przytknąłem szyjkę do ust i prosto z butelki, jednym ciągiem wypiłem wszystko aż do końca. "Nakręcają" powiedział blondyn do Halnego. Nie wiedziałem, jak się nazywa, chociaż spotykałem się z nim od paru dni. Wiedziałem tylko, że jest od Halnego i że ma lewą stopę w gipsie. "Ty to masz słuch!" powiedziałem przewrotnie. "Kiedy nakręcają naprawdę". "Och, bracie, gdybym miał taki słuch, zapisałbym się na Piccarda". "A cóż mi po Piccardzie?" "Zastanów się, możesz być najtańszym Piccardem świata; zanurzysz ucho w morzu i bez żadnych przyrządów będziesz wiedział, o czym mówią sardynki". "Marcin, jak pragnę Boga, nie jestem jeszcze taki pijany, żebym się przesłyszał co do tego!" "To znaczy, że jednak nakręcali?" "Oczywiście, że nakręcali." "No, to jazda, panowie, jak się pośpieszymy, to zdążymy wypić przed końcem?" "Jazda, jazda, zanim wszystkich szlag trafi." "Zdróweczko". Wypiliśmy i aż nami zatrzęsło; spojrzeliśmy po sobie zdziwieni: rany boskie, co się zrobiło z tą wódką, dosłownie rzuca człowiekiem po pokoju? Ale potem zatrzęsło nami znowu, już bez picia i wtedy zrozumieliśmy, że to faktycznie ciężki moździerz, czyli tak zwany "nebelwerfel", więc podeszliśmy we trzech do okna, a okno było na czwartym piętrze i wszystko mieliśmy z lotu ptaka. "Szkoda kartofli" powiedział pan Antoś, "teraz się ich żaden diabeł nie doszuka; fruwają jak gołąbki". Fruwały rzeczywiście, jeden wpadł nawet razem z nacią do nas, do pokoju. Zaczęliśmy go szukać, ale gdzieś nam się zapodział. "Pewnie leży pod łóżkiem" powiedział pan Antoś, "ale ja tam nie wlezę, mój brzuch się nie zmieści". "Może ty?" zapytałem blondyna, ale blondyn się wzdrygnął; miał czystą koszulę, ja zaś nie chciałem jako podchorąży. "Jesteście utracjusze" powiedział z goryczą pan Antoś. "I marnujecie dary boże; przecież ten kartofel jest z pewnością pieczony". Czasy racuchów dobiegały końca, teraz już taki kartofel się liczył. "Podlewam was szczodrze" żalił się dalej gospodarz, "musicie przyznać, że podlewam was jak pelargonie, nie ma dnia, żebyście nie wydoili literka, a wam nie chce się nawet schylić po zagrychę". Przyznałem, że jesteśmy lekkomyślni. "A także niewdzięczni!" "Niewdzięczni również" powiedziałem spuszczając głowę; "ale to nie powód, żeby pan nas szarpał jak świnie". "A czyż to ja?" pisnął z oburzeniem pan Antoś. "Gdzieżbym się ośmielił!" "Przecież czuję!" wrzasnąłem, ale to rzeczywiście nie był on, to był Kastet. Usłyszałem, że syczy "no, jesteś" i poczułem jeszcze mocniejsze szarpnięcie. Patrzył na mnie dość brzydko. Zapytałem "jak się masz", ale nie dostałem odpowiedzi. "Jakoś tam musi się mieć" wtrącił pan Antoś; "Czy widział pan kogoś, kto by się wcale nie miał?" "Nie zdarzyło mi się" odparłem czepiając się stołu, a potem - kiedy stół się przewrócił - łóżka, wreszcie zaś klamki. "Jemu też pewnie się nie zdarzyło, a patrzajcie, jak mnie wlecze". "Kastet, nie wlecz Marcina" krzyknął rozdzierającym głosem blondyn i zatoczył się w naszą stronę. "Ja go kocham, a ty nim pomiatasz?" Kastet drgnął, usłyszałem stuknięcie i blondyn zakrył sobie usta palcami. - Kto chce jeszcze? - zapytał Kastet. Zdaje się, że nikt nie chciał, bo znaleźliśmy się we dwójkę na schodach. Tu spróbowałem usiąść, lecz on mi nie pozwolił. Przerzucił sobie moją zdrową rękę przez kark i przytrzymał ją z drugiej strony, równocześnie zaś objął mnie w pasie. - Idziemy. - A idź sobie sam, ja nie pójdę. - Pójdziesz kotku. Dalej, ruszaj nogami! - Nogami? Jeszcze czego! Przydusił mnie do poręczy, aż coś chrupnęło mi w boku. Powiedziałem: - Już dobra, będę ruszał. - Więc na co czekasz? - Kto czeka? Każdy idzie tak szybko, jak potrafi. - W ten sposób będziemy szli na dół godzinę. - To i dobrze, mnie się nigdzie nie śpieszy. - Jesteś tego zupełnie pewien? - Jak najbardziej. - To naprawdę urocze. - Więc czego się wściekasz? - Przeciwnie - powiedział. - Przeciwnie. - Ale nie dodał już nic więcej. W milczeniu dowlekliśmy się na parter. Mieszkanie Łabędów było pełne gwaru. Słyszeliśmy ten gwar już z daleka. Ale kiedy stanęliśmy w progu, wszystko ucichło. Szliśmy długim korytarzem, w którym było mnóstwo drzwi, a we wszystkich drzwiach stali nasi chłopcy i patrzyli na mnie bez słowa. Poczułem, że trzeźwieję, ale moje nogi były dalej do niczego i nie mogłem ani trochę przyspieszyć kroku. Nagle zobaczyłem Janinę. Wyszła z kuchni i stanęła na wprost nas. Potem powiedziałem do Kasteta: - Przepędź ich. Kastet obejrzał się na chłopców. - No, co jest? Służycie tu do mszy? Cofnęli się w głąb mieszkania. - Otwórz - powiedział Kastet do Janiny. Przytrzymała drzwi czekając aż wejdziemy, a później wsunęła się za nami. Ale nie mówiła nic - ani do niego, ani do mnie. Chciałem położyć się na łóżku, lecz Kastet przycisnął mnie łokciem do ściany. - Nic z tego, panie podchorąży. Chwilowo obejdziemy się bez lulania. - Gdzie go znalazłeś? - zapytała wreszcie Janina. Stała ciągle pod drzwiami, jakby się bała, że ktoś wejdzie do środka. - To chyba jasne: u pana Antosia. - Nic nie wiem o żadnym Antosiu. - To taki gnojek, do którego złażą się wszyscy dekownicy. - No, Kastet - mruknąłem ostrzegawczo, ale on nie zwrócił na to uwagi. - Podtrzymaj go - powiedział do Janiny. - I pozapinaj mu koszulę. Ja tymczasem znajdę jego bluzę i pas. - Co chcesz zrobić? - Jak to co? - No właśnie się pytam, co. Wzruszył ramionami. - Wiadomo. Gdzie masz swój pas? Czy już zdążyłeś go przepić? - Schowałem go, Kastet. Dobrze go schowałem. - Gdzie? - Pod materac. - Dowcipna kryjówka. Nigdy bym na to nie wpadł. - Co chcesz zrobić? - powtórzyła ostrzej Janina. - Nie zaprowadzisz go chyba na odprawę? - Oczywiście, że zaprowadzę. - W takim stanie? - Kapitan nie określił stanu, w jakim mamy się zjawić. Odepchnęła go. Poczułem, że bierze mnie pod pachy. - A ty czego? - zaprotestował Kastet. - Już czas! - Poślij gońca, że się trochę spóźnicie. - Zwariowałaś? - Możliwe. Ale on teraz nie pójdzie. - A kiedy? - Jak wróci do siebie. - To będzie trwało do wieczora. - Zapewniam cię, że krócej. - Przyjrzyj mu się, Janina! Jest schlany jak ostatnie bydlę. Nie odpowiedziała. Został sam na środku pokoju, z moim pasem w jednej ręce i z moją wiatrówką w drugiej, a my wyszliśmy na korytarz. Krążył tam wystraszony Albatros; już go powiadomiono o wszystkim, pilnował, żeby nikt nie wystawił nosa z jadalni. - Odszukaj Łabędową - poleciła mu Janina. - I wyproś od niej maszynkę do kawy. - Kawy? - jęknął Albatros. - Ty wiesz, czym teraz jest kawa? I co się za nią płaci? - Obojętne - powiedziała Janina. - Muszę dostać od niej maszynkę. - To absurd; domagasz się cudu! - Powiedz, że jej dam fiolkę cykloheksalu. - I to pomoże? - Spróbuj. Albatros pobiegł w stronę kuchni, a my weszliśmy do łazienki. Janina zamknęła drzwi na klucz i przyprowadziła mnie nad klozet. - Dwa palce w gardło. - Janina... - Dwa palce w gardło, szybciej! Trzymała mnie przez cały czas za włosy. Potem wytarła mi twarz ręcznikiem. Nie patrzyłem jej w oczy. Ale ona nie zwracała na to uwagi. - Rozbieraj się - powiedziała. - Ale raz dwa! - Mam zdjąć koszulę? - Nie tylko koszulę, wszystko. Zawahałem się, ale ona już rozpinała mi pasek. Po chwili stałem przed nią zupełnie goły, jeśli nie liczyć bandaży na jednej ręce. Złapała mnie tak jak przedtem, pod pachy. - Jazda. - Ależ Janina... - Szybciej! Wlazłem posłusznie do wanny, wypełnionej starą, żółtą wodą. Woda sięgała mi do kolan. Zadrżałem. Wydała mi się bardzo zimna. - Siadaj - powiedziała Janina. - Za nic! - Siadaj w tej chwili! Oprzyj chorą rękę na brzegu i siadaj! Zrobiłem, co kazała. Wtedy wzięła rondel, którym spłukiwano ubikację i zaczęła polewać mnie raz za razem, aż mi serce stanęło z zimna. Wyskoczyłem na posadzkę. Dopiero teraz pomyślałem, jak wyglądam. Zasłoniłem się dłonią. - Bez wygłupów! - krzyknęła Janina. - Nie będziemy tu siedzieć do północy! Rzuciła mi ręcznik, a sama zaczęła wycierać mnie drugim. Zęby dzwoniły mi jak oszalałe. W ogóle cały tak się trząsłem, że nie mogłem zapiąć ani jednego guzika. Musiała włożyć mi wszystko, nawet slipy. Czułem się obrzydliwie. Chciałem jej wytłumaczyć, jak do tego doszło, ale wtedy musiałbym powiedzieć o Wiśce: że jest z nią tak jak jest i że ja nie mam na to siły. A tego nikt nie powinien był wiedzieć, zresztą to też nie byłoby wszystko. Było przecież coś jeszcze; obejmowało nie tylko Wiśkę, lecz również Janinę, Albatrosa, Kasteta, nas wszystkich. Dlatego dałem spokój, a ona nie pytała mnie o nic. W kwadrans później poszedłem z Kastetem na odprawę. Dowództwo kompanii mieściło się w niewielkim mieszkaniu, z którego uciekł volksdeutsch - właściciel. Większy pokój przeznaczony dla pocztu: stała tu maszyna do pisania i był polowy telefon z korbką, a na podłodze leżało wiele worków i trochę białego nylonu ze spadochronów. W mniejszym kwaterował sam Szlemik. Halny i Rapid byli u niego już od dawna. Kapitan czekał tylko na nas. - Gdzieście się gzili? - zapytał. - Na jakich dupach? Kastet spojrzał w moją stronę, jakby czekał, że wezmę winę na siebie. Wypadało mi ją wziąć, byłem przecież winien naprawdę. Ale ja się nie odezwałem. Szlemik milczał przez chwilę, potem ruszył brodą: siadać. Usiedliśmy na łóżku, gdyż w pokoju były tylko dwa krzesełka i puf przed toaletką, a wszystko już zajęte. - Emilia! - krzyknął kapitan. Za drzwiami nic się nie poruszyło. Halny wstał i szybko wyjrzał do drugiego pokoju. Widocznie nikogo tam nie było, bo musiał wyjść aż na korytarz. Usłyszeliśmy, że mówi "pani Emilko, kapitan" i zaraz potem zjawiła się Emilia. Trzymałem głowę spuszczoną i widziałem tylko jej nogi o bardzo długich palcach, które wystawały aż poza brzeg sandała. Szlemik powiedział: - Zabierz wszystkie dziewczyny do kuchni. I pilnuj, żeby się nikt nie kręcił w tamtym pokoju. - Może pan być spokojny. Nie wpuszczę tam nikogo. - Najlepiej, jak nas zamkniesz od frontu na zatrzask. Usłyszałem szelest i domyśliłem się, że Emilia podrzuciła klucze na dłoni. Jako szef kompanii była nieoceniona: zgadywała każde życzenie Szlemika na zapas. Podniosłem głowę; uśmiechał się, a to wyglądało tak, jakby sobie wysysał coś z zęba. Emilia zniknęła zaraz bezszelestnie. Pomyślałem, że nie chciałbym należeć do pocztu: miała oczy jak z lodu. Szlemik odchylił się z krzesłem w stronę okna. Przez jakiś czas kołysał się tak naprzód i w tył, patrząc na nas bez słowa. Potem powiedział: - Zabawa się skończyła. Dziś wchodzimy do akcji. - Nareszcie - sapnął Halny. Był wielki i kościsty, miał grube wąsy i grube ręce, które teraz zaciskał z zadowolenia. Bardzo go lubiłem: mówił o wszystkich tak dobrze, że aż bez sensu, ale to nie wypływało z jego głupoty - po prostu przepadał za ludźmi i cieszył się, kiedy było ich dużo naraz; nawet do wygódki maszerował w licznym towarzystwie, które sobie skrzykiwał w tym celu. - Nareszcie - powtórzył teraz z satysfakcją, a grube wąsy zrobiły mu się od tej satysfakcji jeszcze grubsze. Szlemik pominął jego okrzyk milczeniem. Kołysał się dalej na krześle, patrząc na nas z uwagą. W końcu rzekł: - Dziś w nocy oddziały leśne przebiją się na Starówkę. Mamy umożliwić im przejście. - W którym miejscu? - zapytał Halny. Szlemik spojrzał nań spod oka. - Przepraszam - powiedział Halny. Szlemik rozgrzeszył go skinieniem głowy i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej plan miasta w kolorowej okładce. Była to wesoła okładka z reklamami firm, które już dawno nie istniały i adresami hoteli, które spaliły się pięć lat temu. Szlemik odrzucił ją na bok jak coś, co już nigdy nie będzie potrzebne i rozejrzał się dokoła. Szukał miejsca, gdzie można by rozłożyć plan wygodnie. Halny uprzątnął mu toaletkę. Ale toaletka była za mała. Szlemik wstał, podszedł do nas i rozłożył papier na łóżku. Rapid i Halny zbliżyli się również. Rapid oparł się na poręczy, a Halny obszedł łóżko dokoła i wyciągnął się na nim, aż skrzypnęło. Kładąc się mrugnął do mnie, ale ja nie odpowiedziałem mrugnięciem. Patrzyłem na plan miasta, rozłożony przede mną. Szlemik machnął ręką po torach. Te tory oddzielały nas od Starówki. Ludzie z lasu mieli je przejść w nocy. Pięciuset ludzi ściągniętych tutaj właśnie po to. A my mieliśmy im ułatwić zadanie. Mieliśmy uderzyć obok nich, ściągnąć na siebie cały ogień i trzymać tak długo, aż zobaczymy trzy czerwone rakiety - znak, że leśni ludzie są już po drugiej stronie. Wybrano nas do tej akcji, gdyż byliśmy kompanią kedywu, mieliśmy wiele broni i mogliśmy dużo wytrzymać; pokazaliśmy już raz, że wytrzymujemy dostatecznie dużo, pułkownik miał więc do nas zaufanie i liczył, że go nie zawiedziemy; byliśmy jego nadzieją, a także jego dumą. Wysyłał nas, oczywiście, z ciężkim sercem, bo wiedział, że poniesiemy straty, ale nie miał innego wyjścia: leśni mogli przejść tylko pod warunkiem, że ktoś zwiąże Niemców walką i odwróci ich uwagę od wybranego odcinka. Uderzamy, mówił kapitan, wzdłuż wiaduktu z kierunkiem na dworzec. Początek: godzina trzecia zero zero. Podstawa wyjściowa: skraj ostatniej ulicy przed dworcem, domy numer siedem, dziewięć, jedenaście. Dworca prawie nie było widać na planie: odjeżdżały z niego pociągi podmiejskie i dlatego musiał obejść się malutkim prostokątem. Tory kolejowe były wydrukowane czarną farbą. Długa kreska, która wiła się w poprzek kartki - nie najważniejsza, właściwie całkiem nieważna i dlatego taka cieniutka. Prawdziwe tory - te, po których jechało się w świat, oznaczono grubiej, podwójnie. Cmentarze były zielone, a kwartały zabudowań - pomarańczowe. Razem wyglądało to figlarnie. Rapid zapytał, czy dadzą nam jakieś wsparcie. Tylko ogniowe. To znaczy? Piata i dwa dodatkowe kaemy. A ile czasu trzeba będzie leśnym na przejście? Pół godziny. Pół godziny od chwili, kiedy wejdziemy do akcji? Nie, od chwili, gdy ściągniemy na siebie dosyć ognia. Przypuśćmy, że zajmie nam to około dziesięciu minut. Pułkownik daje nam piętnaście. Więc razem trzy kwadranse? Trzy kwadranse na kreskę, szerokości jednego milimetra. Ile czasu byłoby nam potrzeba, żeby taki milimetr po milimetrze przejść całą kartkę. Zwłaszcza w tym tempie jak dotychczas? Od trzech tygodni nie zrobiliśmy ani kroku naprzód, przeciwnie. Całkiem przeciwnie. Nagle ktoś mnie trącił. Spojrzałem na Kasteta, ale on siedział z głową spuszczoną, jakby nie chciał patrzeć w moją stronę. To był Halny, oczyma pokazywał mi kapitana. Popatrzyłem do góry. Szlemik czekał na coś, poznałem to po jego minie i zapytałem niepewnie: - Pan kapitan mówił coś do mnie? - A jak ci się zdaje? - Proszę wybaczyć - powiedziałem cicho. - Przez moment... No, po prostu uwaga mi uciekła. Spojrzał po moich kolegach, jakby mówił "no, proszę!". Wstałem. Szlemik odsunął Rapida, oparł się obok mnie na poręczy łóżka i powiedział: - Pytałem, czy sam poprowadzisz swój pluton. Poczułem, że Kastet sztywnieje. Miałem jego kolano koło mojej nogi, było teraz nieruchome jak proteza. Powiedziałem: - Nie, panie kapitanie. Kolano Kasteta drgnęło. W sekundę później zajęczały sprężyny łóżka; to Halny przekręcał się na bok, aby zajrzeć mi w oczy. Usłyszałem jego nierówny oddech i pomyślałem, że musi być czerwony ze zmieszania. Szlemik spuścił powieki. Zdarzało mu się to po raz pierwszy, odkąd go znałem. Tylko Rapid zapytał spokojnie: - Pańska ręka nie jest jeszcze w porządku, prawda? Powiedziałem: - Tak jest, panie poruczniku. Przez moment było cicho. Potem Szlemik odwrócił się tyłem i powiedział: - No, więc tak, oczywiście... Wobec tego... - I dodał z pośpiechem: - Zajmijmy się szczegółami. W godzinę później Janina weszła do mojego pokoju. Leżałem na łóżku. Oczy miałem otwarte. Przez ścianę dolatywał mnie zgiełk i szczękanie broni; to mój pluton przygotowywał się do natarcia. Stanęła nade mną i powiedziała: - Odmówiłeś. Głos miała suchy. Ale było w nim coś bolesnego. Skinąłem głową. Stała dalej bez ruchu, a ja czułem na sobie jej oczy. Zapytałem: - Janina, czy masz może plan miasta? Nie odpowiedziała. Mówiłem dalej, patrząc ciągle w sufit: - Mniejsza o to, przecież musisz go jeszcze pamiętać. Więc słuchaj: jest za duży. Nasze miasto jest już mniejsze. Zmieściłoby się na połowie tej kartki. Wkrótce zmieści się na ćwiartce, a potem na ósemce. Milczała, ciągnąłem więc sam: - Ciekawe, na jak długo może wystarczyć taka kartka. Powiedzmy, że jeszcze na miesiąc. Albo na dwa, jeżeli wprowadzimy na nią ludzi z lasu. Pięciuset, tysiąc, dziesięć tysięcy ludzi z lasu. Ale kiedyś się skończy, co? Bo przecież to jest tylko kartka; mały arkusz papieru. Była wciąż jak nieżywa. Powiedziałem wolno, jakbym nie mógł opanować wzbierającej senności: - Połowę z tych chłopców przyjmowałem ja sam. Mieli się na coś przydać, no nie? Ale czy tylko na to, żeby kartka papieru mogła wystarczyć na miesiąc dłużej? Powiedziała: - Nie wiem. Ale to i tak nie pomoże. - Co? Odparła cicho: - To, że nie pójdziesz z nimi. `ty Część pierwsza (c.d.) #/2 (c.d.) W pokoju było ciemno. Pomyślałem, że to niemożliwe, abym zasnął. A jednak spałem. Obudziło mnie zimno; leżałem w ubraniu, lecz nie byłem przykryty. Chora ręka bolała mnie od palców aż do pachy. "No, jednak" pomyślałem, jakby mi to było do czegoś potrzebne i nagle popatrzyłem na zegarek. Jego wskazówki były fosforyzowane, ale świeciły słabo. Musiałem przyłożyć go prawie do samych oczu, dopiero wtedy udało mi się odczytać godzinę. Za dziesięć: jeszcze leżą na podstawie. Obróciłem głowę ku oknu, które było z tyłu, poza mną. Ani jednej gwiazdy, będą mieli łatwiejszy początek. Podkręciłem zegarek. Śrubka ledwie się poruszyła, już ją przecież podkręcałem w nocy. Ale było przecież możliwe, że robiłem to niedbale i w takim razie mój zegarek mógł stanąć, albo zacząć się spóźniać. A ja chciałem, żeby szedł dokładnie. Za pięć. Jeżeli już zasnąłem, trzeba było spać do końca. Zamknąłem oczy, ale to było na nic. Wskazówki szły we mnie; słyszałem czas i nie mogłem się z niego wyłączyć. Za minutę. Mój oddech - zrobiło się z nim coś niedobrego. Usiadłem. Trzecia. Poszli. Obróciłem się w poprzek łóżka i oparłem plecy o ścianę. Miałem teraz okno z boku. Nie chciałem patrzeć, ale patrzyłem bez przerwy. Było ciemno. To te pierwsze sto metrów, zanim jakaś rakieta... Położyłem się; już wiedziałem, że zabrakło im paru sekund, rakieta przyszła wcześniej. Tynk drobno sypał mi się na oczy. Zamknąłem je. Ale przez skórę powiek widziałem kołyszące się na suficie światło. Było bardzo jasne. Mogłem zasłonić oczy ręką. Ale nie mogłem nic zrobić z uszami. Więc wstań, powiedziałem sobie. Każdy Polak wstałby na twoim miejscu. Bądź Polakiem, zobaczysz, jak ci się zrobi lekko. Od początku wiedziałeś, że nie zostaniesz. To są rzeczy nie do zrobienia; nikt tego nie wytrzyma, ty także. Można mieć rację, ale nie wtedy, kiedy całe miasto biegnie na rzeź; wtedy jest już za późno, trzeba biec razem z innymi. Więc naprzód, chłopcy, wasz podchorąży właśnie zbiera się do wstania, już on was dopilnuje, żebyście pokładli się pokotem, może nawet co do jednego. Każdy z was czekał, że tak się to skończy, prawda? Uniosłem się, sięgnąłem po sweter, przyniesiony mi kiedyś przez Kasteta, strzepnąłem go i owinąłem nim sobie głowę. Teraz należało tylko leżeć bez ruchu i nie myśleć o niczym. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego; bywa, że po jakimś czasie nawet zasypia. Pod ścianami także nie było cienia; rakiety zaglądały wszędzie, ich suche światło sypało się z nieba jak puder. Ale teraz nie trzeba mi było ciemności: małe kamieniczki, rozsypane w dwóch krzywych rzędach, kryły mnie przed bezpośrednim ogniem z przodu, musiałem tylko chronić się od pocisków armatnich, które przechodziły po ulicach gęstymi falami - odłamki pryskały wtedy z asfaltu jak iskry. Poślizgnąłem się na jednym z nich i wpadłem do rowu. Był to rów dobiegowy. Przekopano go w poprzek jezdni, zygzakami prowadził na linię. Ktoś w nim stał. Zobaczyłem rozpostarte ręce, którymi z obu stron opierał się o piaszczyste brzegi, i głowę, odrzuconą do tyłu. Siąkał nosem, jakby w ten sposób chciał mnie zatrzymać, lub przynajmniej zwrócić moją uwagę. Połowę prawego policzka miał zdjętą, w blasku rakiet zobaczyłem odkryte dziąsło i tkwiące w nim zakrwawione zęby. Wszedł na tyły jak inni, których minąłem i którym także nie mogłem pomóc. Krzyknąłem "nie mogę, zrozum, nie mogę", ale on siąkał dalej. Musiałem się schylić i przejść mu pod ręką. Robiłem to uważnie, a jednak go trąciłem - zachwiał się i gdybym go nie złapał, upadłby na wznak. Trzymałem go przez sekundę, a on - jakby dłużej nie mógł - położył mi tę swoją biedną głowę na ramieniu i westchnął. Coś szorstkiego zakłuło mnie w szyję; wąs - jedyny, jaki mu został, drugi poszedł razem ze skórą. Dopiero wtedy poznałem kogo trzymam. - Nie mogę - powtórzyłem. - Słuchaj, naprawdę... Oparłem go plecami o brzeg rowu, ale nie umiałem odejść. Przynajmniej dopóki patrzył. Domyślił się tego? W każdym razie tak odwrócił twarz, schował ją między korzenie, wiszące ze ściany i tak został, a ja pobiegłem dalej. Na zakręcie, tam gdzie rów przechodził pod ogrodzeniem z siatki, spotkałem jeszcze jednego. Ten klęczał, opierając się na dłoniach, a głowę miał spuszczoną nisko, jakby szukał zgubionej monety. Z ust coś mu szło prędkimi bluźnięciami. Chciałem przejść nad nim okrakiem. Chwycił mnie za kostkę i zaczął wołać "proszę cię, proszę!" Spróbowałem uwolnić nogę. Przewrócił się, lecz nie puścił; krzyczał dalej: - Ty, zrób coś, proszę cię, moje płuca... Wychodzą ze mnie, słyszysz?... Płuca! Rów kończył się przy murowanym śmietniku. Jakiś pocisk rozwalił go z tej strony, trzeba było przedzierać się przez zwały gnijących odpadków. W śmieciach ktoś leżał, nie wiadomo, żywy czy nie. Dalej jeszcze kilku. Jeden grzebał pod sobą, próbował wkopać się w ziemię, która jak zwykle na podwórzach była twarda. "Odwód" pomyślałem. "Ludzie z odwodu kompanii". Przez lukę między domkami zobaczyłem pole pod dworcem. Pokrywał je ogień, nic nie mogłem wypatrzyć. Spróbowałem przeskoczyć do najbliższej sieni, ale musiałem zrezygnować; między domkami szedł potok pocisków smugowych, gęsty jak światło reflektora. Ekrazyt pryskał ze ścian. Strzępy stalowych koszulek sypały się na mnie jak ziarno. Leżałem z twarzą przyciśniętą do żwiru i widziałem tylko wyblakłe opakowanie proszku do prania "radion", podskakujące obok mojego policzka. "Nie przejdę" pomyślałem. "Jedno podwórze, dziesięć metrów, a nie przejdę". Wróciłem do śmietnika. Ten, który tam leżał, błysnął ku mnie oczyma spod hełmu. Hełm był pomalowany olejną farbą i na świeżo posypany piaskiem - nie błyszczał w świetle. Położyłem się obok. - Gdzie Szlemik? - zapytałem, lecz nie dostałem odpowiedzi. Patrzył mi na usta bez ruchu. Nie słyszał. Krzyknąłem z całej siły "Szlemik, Szlemik!" Mrugnął powiekami, że rozumie, lecz dalej milczał. Namyślał się, jak mi pokazać drogę nie podnosząc ręki. Widziałem tylko skrawek jego twarzy, resztę zasłaniał mi własnym barkiem. Był to ten sam chłopak, który kiedyś wprowadził mnie na kwaterę Rapida do Wiśki. Podczołgałem mu się do samej twarzy. Krzyknął coś, ale słów nie było słychać, poczułem tylko zapach "mucek" - karmelków, które wydano nam przed bitwą. - Głośniej! - wrzasnąłem. Podparł brzeg hełmu palcem i przyłożył mi usta do ucha. - Cofnąć się! - wołał. - Przy siatce leżą dreny. Za drenami do sieni. Pierwsza sień za drenami. Za siatką. Ona tam jest. W piwnicy. Więc nie słyszał. Krzyknąłem: - Ale Szlemik? Szlemik? - Za drenami - powtórzył tępo. - Za drenami. Ona tam jest. Za siatką. Zrozumiałem, że nic więcej się od niego nie dowiem. Odwróciłem się i odepchnąłem go do tyłu. Sień, którą mi wskazał, miała wejście zakryte przed ostrzałem. Stało tam kilku innych ludzi od Rapida, przylepionych plecami do ścian. Głębiej było ciemno. Potknąłem się o kogoś, kto zaczął wyć. - Uważaj - powiedział zmieszany głos z boku. - Tu leżą. - Nie wiedziałem. - To teraz uważaj. - Przepraszam, będę uważał. Krok za krokiem, macając czubkiem stopy kamienną posadzkę przed sobą, doszedłem do piwnicy. Drzwi były zawieszone kocem. Odsunąłem go. Przeciąg zakołysał świeczkę. - Wnoście szybciej - zawołała Wiśka. Trudno było poznać ją po głosie. Powiedziałem: - To tylko ja. Nie odwróciła się. Klęczała nad pikowaną kołdrą w różyczki, rozłożoną na podłodze. Cała podłoga była tu założona kołdrami, pledami, poduszkami bez powłoczek i materacami, pożółkłymi od moczu. Leżeli na nich ludzie w poprutej nożyczkami odzieży. Widziałem gołe brzuchy, sterczące kolana, owłosione piersi i skurczone genitalia - a nad tym wszystkim zakurzone dziewczęta i gazę, całe stosy poszarpanej gazy. Nagle Wiśka gwałtownie odwróciła się, jakby dopiero teraz zrozumiała, kto mówi. Wyglądała okropnie. Chwyciła mnie za wiatrówkę na piersiach i zaczęła krzyczeć: - Po co przyszedłeś? Po co tu przyszedłeś? Po co? - Słuchaj - zacząłem, ale z nią działo się coś, czego nie mogłem powstrzymać. Szarpnęła mnie z całej siły i pchając ku drzwiom wrzeszczała: - Ty jesteś chory, tobie nie wolno! Masz leżeć! Wracaj! Wracaj! Nie widzisz? Któraś z dziewczyn objęła ją. Była wyższa i silniejsza od Wiśki. Wiśka puściła mnie i rzuciła się twarzą na jej pierś. - On miał tu nie przychodzić - zajęczała. - Powiedz mu, niech sobie idzie, to nie ma sensu, ty wiesz, ty widziałaś! Tamta spojrzała na mnie nad głową Wiśki. Powieki, czoło, wszystko miała zapryskane cudzą krwią. Wygięła usta, ale nic z tego nie wyszło: ani uśmiech, ani usprawiedliwienie. - Szukam kapitana - szepnąłem. Zrobiłem to możliwie najciszej, samymi wargami, żeby nie dotarło do Wiśki. Wykonała ruch głową ku górze: wyżej. Wyszedłem. Na schodach między parterem a pierwszym piętrem było okno, które wychodziło na pole. Bił z niego mocny blask świateł, tańczących nad dworcem. W tym blasku zobaczyłem Szlemika, przykucniętego nieco poniżej podestu. Klęczał na jednym kolanie i prawą ręką trzymał się żelaznej poręczy z kutymi kwiatami. W lewej miał lornetkę, ale nie patrzył przez nią; stukał się tylko jej grubszą stroną po udzie. Podbiegłem do niego, ślizgając się na gruzie, który pokrywał każdy stopień. - Co jest? - krzyknąłem. - Panie kapitanie, co tu się jeszcze wyprawia? Obejrzał się. Nos miał spocony, to było widać nawet spod grubej warstwy pyłu. - No proszę! - powiedział. Miało to zabrzmieć jak zawsze: odgórnie i trochę drwiąco. Ale zabrzmiało niepewnie. - Sumienie cię ruszyło? - zapytał po chwili, a była w tym, mimo wszystko, nutka dumy, jakby on sam wmontował mi kiedyś to sumienie. - Przewidywałem, że cię ruszy. W mojej kompanii nie ma gnojów. - Gdzie ludzie? - krzyknąłem. Podał mi lornetkę. Odrzuciłem ją. Zakolebała się na pasku i brzęknęła o poręcz. - Na przedpolu? Złapał lornetkę i chwilę trzymał niezdecydowanie; potem nieśmiało wyciągnął ją do mnie jeszcze raz. - Myślałem, że chcesz popatrzeć. Ale właściwie to gówno widać. - Więc na przedpolu? - A gdzie mają być? - O tej porze? Złapałem go za rękę i odsłoniłem mu jego własny zegarek. Szarpnął dłonią, ale spojrzał na tarczę. - Dochodzi czwarta! - krzyknąłem, a on zgarbił się: - Leśni... - Czwarta! - powtórzyłem. - Pan nie rozumie? - Nie było czerwonych rakiet. - Ja mam w nosie wasze rakiety! Okręcił się na pięcie i usiadł tyłem do okna. Przez chwilę przyglądał się lornetce, kręcił regulatorem, potem powiedział: - Widzisz, tak to jest. - Jak? Przechylił głowę, jakby chciał spojrzeć na mnie od dołu, ale nie podniósł wzroku znad szkieł. Powtórzyłem: - Jak? - Bez telefonu, bez radia. Wysłałem gońców, nie wrócili. Nie mam łączności ze sztabem. Ale przecież rakiety... - Panie kapitanie - powiedziałem biorąc go zdrową ręką za obie dłonie. Tym razem ich nie wyrwał. - Rany boskie, niech pan im każe wracać. Są już o kwadrans za długo. Pokręcił głową. - Marcin, na własną rękę? To jest operacja, której znaczenie... Los Starówki, możliwość przerwania pierścienia i w ogóle, kto wie... Puściłem go, może trochę za ostro, ale nie mogłem się bawić. Podbiegłem do okna. Było do połowy zatkane workami z piaskiem. Leżał na nich niemiecki karabin maszynowy "Dreyse" z rozbitym magazynkiem i kolbą posiekaną w drzazgi. Przeskoczyłem trupy, leżące koło niego - to pewnie była jedna z dwóch obsad, przydzielonych nam jako wsparcie. Przycisnąłem się do muru i wyjrzałem połową twarzy. Między ulicą a torami leżało dymiące kartoflisko. Nie widziałem na nim nikogo, lecz łatwo było zgadnąć, gdzie zaległa nasza tyraliera: wykreślił ją pas żywego ognia, którym obłożono tę część pola. "Daleko" pomyślałem. "Trzysta metrów. Pod samym dworcem". - Ot i tak - zamruczał Szlemik. Usłyszałem za sobą zgrzyt jego butów, a później jego oddech na karku. - Ale patrz, ani mrugną. Halny trzyma ich jak w śrubsztaku. - Bzdura - powiedziałem. - Jakże bzdura? Nie widzisz? - Halny dawno już dostał. - Przestań, bo bredzisz. - Dostał w twarz. Spotkałem go po drodze. Umilkł, jakby coś sobie układał w głowie. Potem położył mi dłoń na barku, obejmując go od łopatki aż po obojczyk i znacząco mnie ścisnął. Za wszelką cenę chciał powrócić do roli, odnaleźć ją chociażby przy pomocy gestu, ale przychodziło mu to z trudnością. Zaczął: - Jeżeli nie zełgałeś... - Wyrwało mu część twarzy. - Wobec tego radzę ci, żebyś się dobrze przypatrzył. Wiesz, kto tam robi tę całą robotę? Spojrzałem mu w oczy. - Ach, tak? Odpowiedział trochę żałośnie: - Mimo wszystko piękna robota. Kości w stopach zabolały mnie; myślałem, że któraś trzasnęła. To jednak było wysoko - połowa pierwszego piętra. Ale nie, mogłem biec. Przeskoczyłem jezdnię. Po drugiej stronie nie było już żadnych zabudowań, same kartofle. Rzuciłem się w nie szczupakiem, głową do przodu. Akurat w porę: jezdnia za mną zaczęła skwierczeć od ognia. Wypatrzyli od razu, teraz byłem na półmisku, czekali z nożami, aż się ruszę. Cekaemy ryły wokół mnie, cały byłem zachlapany sokiem z ziemniaczanej naci. Zrobiłem metr do przodu i musiałem ustać; wiatrówkę na plecach miałem już sprutą na całej długości, a skóra mnie piekła; strzelali nisko i trzeba powiedzieć, że sprawnie. Nagle zadrżałem. Czyjaś dłoń ujęła mnie za przegub i zaczęła ciągnąć. Była zimna. "Nie" pomyślałem, "żaden z nich, oni już nikogo nie ciągną". Przechyliłem twarz i spojrzałem: tuż koło nosa zobaczyłem szare palce z krótko obciętymi paznokciami. Były żywe. Dałem się pociągnąć. Tam był lej po jakimś ciężkim pocisku. Żaden rarytas, ale jednak. Przynajmniej dopóki coś stomotorowego nie walnie do środka. Wewnątrz stał erkaem. W stronę zamka cofał się człowiek bez hełmu. Zobaczyłem jasne włosy. Były, mimo wszystko, porządnie uczesane. - To pan? - powiedziałem. Puścił mnie i zaszeleścił opakowaniem. - Juno? - Dziękuję. - Stąd nie będzie widać, dość nisko. - Nie palę, panie poruczniku. - Prawda, pan nigdy nie palił. Jak ręka? Lepiej? - Nie. - Wobec tego nie rozumiem. Machnąłem dłonią. Zapalił papierosa i odłożywszy go na bok wyjrzał nad brzegiem leja. Dotknąłem jego łokcia. - Jak przejść do nich? - Po co? Niech pan zostanie ze mną. Oni w każdej chwili mogą się skończyć. Wtedy trzeba będzie odrzucić przeciwnatarcie. Spostrzegłem, że rozmawiając ze mną przez cały czas przygotowywał sobie pod ręką granaty. Były to niemieckie trzonkowce, sześć sztuk, wszystkie ustawione uchwytami do góry. Wyjmował z nich jedna po drugiej blaszane zakrętki, a potem ze wszystkich powytrząsał porcelanowe kulki zawleczek. Widocznie zdawał sobie sprawę, że jego pluton - jako odwód - nie przedstawia już dużej siły. - Nie - powiedziałem. - Muszę pójść do nich. Czy pan wie, jak to zrobić? - Tam dalej jest rów z wodą. Płytki i trochę skośny, ale daje jaką taką osłonę. - No, to pa. Poruszył się zdziwiony: w kręgu słów, jakich używał, nie było żadnego "pa" ani "serwus". Zrobiło mi się żal; chciałem, żeby na pożegnanie odezwał się inaczej. Ale on nie umiał. Powiedział dopiero po chwili, jakby chciał zostawić mi czas na ochłonięcie: - Gdyby pan musiał szybko wracać - pan rozumie? - proszę nie wychodzić na mnie. - Jasne. - Więc niech pan zapamięta moją pozycję: na wprost klatki schodowej. Możliwe, że nie będę miał czasu przyglądać się biegnącym. Zrobiłem trzy długie, niskie skoki i wpadłem do rowu. Granatniki wypunktowały całą moją drogę; bałem się, że przy okazji wymacają gniazdo Rapida. Ale nie miałem czasu na domysły. Musiałem biec, było późno. Rów był rzeczywiście płytki, gnałem nim prawie na czworakach, a i to czasami nie starczało; wtedy kładłem się na pochyłym brzegu, prawym bokiem w wodzie, pilnując tylko, żeby nie zamoczyć kabury z pistoletem i czekałem, aż fala ognia przepłynie nade mną gdzieś dalej. W połowie drogi serce mi wysiadło; nie miałem czym oddychać. Leżałem minutę, może dłużej i zwilżyłem sobie twarz lepką, gęstą od zgnilizny wodą. Potem ruszyłem znowu, ale wolniej; było ze mną źle, bałem się, czy zdążę. Coraz częściej musiałem podpierać się ręką, dłoń grzęzła mi w zalanych błotem łopianach, potem palce zaplątały mi się w dziwnej roślinie: to nie był łopian, raczej jakiś wodorost lub trawa, ale miękka, cieniutka. Wymacałem pod nią okrągły kształt, zanurzony w wodzie, i końcem palca trafiłem w otwarte oko. Dziewczyna. Zwrócona była głową w stronę ulicy, a obok, prawie na niej, leżało ciało mężczyzny w niebieskim drelichu; jego ramię było jeszcze przerzucone przez plecy zabitej, widocznie niosła go na punkt opatrunkowy. Wyjąłem jej twarz nad wodę, ale to nie była Janina - jakaś sanitariuszka od Halnego, bardzo młoda panienka, po prostu uczennica, ale teraz brzydka, ohydna. Biegłem schylony jeszcze z minutę, aż wreszcie zrozumiałem, że jestem prawie na miejscu: tak zmasowanego ostrzału nie widziałem nawet w czasie bitwy na przedmieściu, gdy razem z chłopcami trzymaliśmy obronę kolonii. Wystawiłem głowę. W pobliżu przechodziła bocznica - wygięta półkolem odnoga torów kolejowych. Podsypano ją przy budowie niewysoko, może na dłoń lub na stopę i wzdłuż tego mizernego pasma ziemi rozciągała się nasza tyraliera. W świetle rakiet, kołyszących się nad torem, widziałem pojedyncze sylwetki, zagrzebane między sterczącymi końcami podkładów. Żywi, czy nieżywi, lecz byli, znalazłem ich. Ale wyszedłem źle, bliżej prawego skrzydła. Należało przedostać się na środek, bo on, jeżeli jeszcze był, musiał znajdować się gdzieś pośrodku, tylko stamtąd mógł kierować resztkami natarcia, które dostał w spadku po Halnym. Czołgałem się więc za plecami rzadkiej tyraliery, trwało to długo, myślałem, że go nigdy nie znajdę. Dworzec był blisko, widziałem za bocznicą cienie jego baraków. Jeden z nich płonął. Na prawo i lewo od dworca, tuż przy ziemi, migotały ognie wylotowe, tam był łańcuch niemieckich gniazd i umocnień, stamtąd szedł mocny ostrzał broni maszynowej. Ale gorszy był pociąg pancerny, który stał pod wiaduktem, ten grabił pole z większą wprawą i bardziej metodycznie. Czekałem tylko, kiedy ruszy i wejdzie na bocznicę, wtedy byłoby po wszystkim, koniec ewidentny i apel, lecz nie ruszał: widziałem kłęby pary, fukające spod jego skorupy i błyski wystrzałów, iluminujące go niby choinkę; na tym się jednak kończyło, stał w miejscu. Kasteta rzeczywiście znalazłem pośrodku linii. Leżał w kusej bruździe, wydłubanej pod szyną. Jego hełm przewiązany był gumą od weku, za którą sterczały pozatykane pęki zielska; wyglądał w nich trochę jak Indianin. Podpinkę hełmu miał rozerwaną; oba jej końce opadały wzdłuż skroni i kołysały się przy każdym ruchu. Kiedy przypadłem do niego, krzyczał: - Bardziej na prawo! Na prawo! Dwóch chłopców wlokło jakiś przedmiot we wskazanym przez Kasteta kierunku. Właśnie mijali nas, zobaczyłem, że mają piata. Chciałem się wtrącić, lecz nie mogłem złapać powietrza; musiałem patrzeć w milczeniu, co Kastet z nimi pocznie. Jednego zatrzymał - nie na raz, po kolei! - drugiemu zaś pokazał żelazną zwrotnicę. Czy to miała być zasłona? Wykrztusiłem "Poczekaj", ale on tylko musnął mnie wzrokiem - czoło miał rozpalone, zęby na wierzchu - i już wrzeszczał: - Gotowe? - Jedną sekundę. Powtórzyłem głośniej "poczekaj". Obrócił się ku mnie, takiej twarzy jeszcze u niego nie widziałem, i wyjaśnił: - Tylko ten bunkier, potem zobaczysz! - Co? - Czekałem na piata, gdzieś mi ugrzązł. Zaraz weźmiemy dworzec. Krzyknąłem "Kastet", ale on już zdążył machnąć ręką. Chłopak z piatem, skulony za ramieniem zwrotnicy, pociągnął czterema palcami za spust, zobaczyłem wytrysk, odruchowo poszedłem oczyma za pociskiem, błysk. "Pudło" krzyknął Kastet, "zmień miejsce", ale tamten już nie miał kiedy: z kilku stron zeszły się na niego smugi ognia, nawlokły go jak na szpilkę, zatrzepotał się, skończył. - Następny! - rozkazał Kastet. Zawyłem "Przestań, najpierw ci coś powiem", lecz drugi chłopak już nas mijał: zobaczyłem twarz w gorączce, oczy jak przy pierwszej komunii i dziwny skurcz wargi. "Wyście tu pogłupieli!" krzyczałem, a Kastet dawał znak: jazda! Nie mogłem na to patrzeć. Usłyszałem tylko wystrzał i zaraz potem Kastet zwrócił się do mnie: - Strzelasz z piata? - Jest po czwartej! - krzyknąłem. - Oprzytomnij, zabierz ludzi z pola! - Więc nie strzelasz? - Po czwartej! - krzyczałem. - Popatrz, niebo zaczyna jaśnieć, za chwilę będzie widno, pociąg ruszy, nikt z was nie zejdzie! - Nie ruszy - powiedział Kastet. - Wysadziłem tory naprzeciw wiaduktu. - I bez tego wszystkich wytłuką. Popatrz na lewo, ten jasny pasek, nie widzisz? - Pasek! - przedrzeźnił mnie. - Paseczek! - Więc na co czekasz? - Na czerwone rakiety. - Mogą w ogóle nie przyjść! - Nie wiem. Mamy się pchać, aż przyjdą. - Zastanów się! - błagałem go. - Może leśni zgubili rakietnice. Może im rakiety zamokły. Może zabłądzili i poszli w złym kierunku. Może w ogóle zawrócili. A już jest późno, o wpół do piątej wzejdzie słońce! - Ty mi nie pieprz! - krzyknął. - Nie ma rakiet, nie ma odwrotu. Rozwalimy bunkier, a potem szturm na dworzec. - I odwrócił się: - Albatros!... Złapałem go za kołnierz pod brodą i szarpnąłem ku sobie. Nagle twarz spłynęła mu gęstym potem. Zasyczał. Odruchowo puściłem go i przebiegłem spojrzeniem po jego ciele. Plecy, biodra, nogi - z prawą nogą coś nie było w porządku. Leżała w złą stronę, nienaturalnie skręcona, jakby sama. Bosa stopa sterczała z niej w bok nawet trochę do góry. Łydka była przywiązana do dwóch kawałków tyczki od pomidora, złamanej na połowę. - Kastet?! - zapytałem. Nie odezwał się. Może to było powiedziane za cicho. - Kość poszła? - A w dupę. - Wracamy - powiedziałem. - Jesteś ranny, przejmuję od ciebie dowództwo. Oczy mu niedobrze zaświeciły. - A zobaczysz - powiedział i krzyknął za siebie: - Albatros!... Tamten już pełznął wzdłuż szyny w naszą stronę. - Obejmuję oddział - zawołałem. W tej chwili Kastet dziobnął mnie w pierś lufą swojego schmeissera. - Spróbuj! - powiedział. - Nie było rakiet, zabiję. - Proszę cię, Kastet, ostatni raz cię proszę... Zobaczyłem, że Albatros jest blisko, że Kastet ma w oczach szaleństwo, że jego palec szuka kabłąku spustowego i wtedy zrobiłem to, czego nie chciałem zrobić: lewą ręką zrzuciłem mu hełm, a prawą, w której od paru sekund trzymał pistolet, uderzyłem go po głowie. Upadł twarzą na szynę. Usłyszałem szczęknięcie zębów. Z ustami pełnymi krwi wrzasnął - ale to nie był objaw bólu, on tym krzykiem chciał ostrzec przede mną Albatrosa, Funka, Janinę, tę całą w ogóle zwariowaną tyralierę. Wtedy uderzyłem go jeszcze raz - w tył głowy, bardzo silnie. Podniosłem pistolet. Była to ta sama efemka, którą zdobyłem na przedmieściu. Na rękojeści, w tym miejscu, gdzie koniec magazynku, było coś mokrego i wisiały tam przylepione dwa krótkie włoski. Kastet nie ruszał się, a jego oddech był nierówny. Pochyliłem się niżej. Brzeg ucha miał zmiażdżony. Dopiero wtedy poczułem skurcz w gardle. Popatrzyłem na Albatrosa. Leżał w milczeniu, oparty podbródkiem na krawędzi najbliższego podkładu. Przyglądał mi się dziwnie. Nie tak, jak zwykle - inaczej. Obtarłem usta kciukiem i powiedziałem: - Podaj na oba skrzydła: wycofujemy się w kierunku rowu. Ranni schodzą pierwsi. Odwrócił się i odpełznął nic nie mówiąc. Kucnąłem nad Kastetem w rozkroku i zacząłem go obracać głową w stronę ulicy. Serie świetlnych pocisków przemykały tuż koło nas i dzwoniły na szynach. Kiedy mi się udało ułożyć Kasteta jak należy, wyciągnąłem się na ziemi, zdjąłem pas, przewlokłem go Kastetowi przez szelki szturmowe i zapiąłem klamrę z powrotem. Później okręciłem sobie pas wokół pięści i zacząłem ciągnąć go za sobą. Był ciężki, a ja musiałem robić to na leżąco. W blasku rakiet i w pierwszym świetle przedświtu widziałem ciemne kształty innych, którzy wyprzedzali mnie z prawa i z lewa. W pobliżu rowu dołączył się do nas Funk z moim stenem, przewieszonym przez plecy, a jeszcze później mały Łabęda z drużyny Albatrosa. Wyjęli mi z ręki pas i sami pociągnęli Kasteta dalej, ale żaden z nich nie odezwał się do mnie. #/3 Jej materac leżał w drugim pokoju pod oknem. Przeszedłem cały kantor ostrożnie, by nie zbudzić śpiących na podłodze sanitariuszek i klęknąłem przytrzymując pistolet maszynowy, który mógł mi się zsunąć z ramienia. Okno było zasłonięte brezentem, lecz brezent był dziurawy. Przez otworki po kulach siąpiło światło małego księżyca. Trochę tego światła padało jej na twarz, może ją nawet niepokoiło, bo przez sen zakryła sobie oczy. Widziałem brzeg jej nosa, przyciśniętego łokciem i słyszałem żałosne fukanie, wydobywające się spod rękawa. Chwilami pociągała nosem głośniej, po kilka razy z rzędu, jakby zniecierpliwiona przeszkodą, potem znowu wracała do tamtego pokornego fukania. Dotknąłem jej policzka wierzchem dłoni. Nie poruszyła się, spała mocno, schowana w tym swoim śnie jak w nieprzemakalnym śpiworze. Ściągnąłem stena i położyłem go obok, na amerykańskim biurku z żaluzją, którą wyłamaliśmy dawno, jeszcze w pierwszych dniach września, gdyśmy tylko tu przyszli; Funk myślał, że może znajdzie tam zapomnianą przez kogoś paczkę papierosów lub chociaż odrobinę cukru - urzędnicy przecież często trzymają w biurkach cukier z herbatą - ale nic tam nie było, prócz suszki i starego numeru "Voelkischer Beobachter" z datą 31 lipca - ostatnią datą sprzed powstania. Tymczasem ona spała dalej pośpiesznie i pracowicie, jakby chciała wykorzystać swój sen do ostatnich granic, a nawet trochę poza nie - aż mi żal było ją budzić. Ale wiedziałem, że prócz tego jednego nie mogę dla niej zrobić nic więcej. Ująłem delikatnie rękę - teraz już była bardzo cieniutka i lekka - i przeniosłem ją na koc, którym zawsze zakrywała się po szyję. Poruszyła ustami, to był ruch, który ją robił podobną do dziecka i którego nigdy nie umiała powtórzyć po przebudzeniu: coś, jakby szukanie, prośba czy wymówka. Pytałem ją kiedyś, co tak sobie liczy po cichu, przebierając wargami, ale ona nie umiała mi odpowiedzieć, nie wiedziała przecież, że w ogóle to robi. "Może proszę, żeby mnie pocałować?" Pocałowałem ją teraz - usiadła przestraszona i od razu powiedziała "tak?" jakby chciała z miejsca - jeszcze przed powrotem do świadomości - wyrazić swoją zgodę i gotowość. Przytrzymałem jej dłoń, która już trzepotała się po podłodze w poszukiwaniu torby sanitarnej, leżącej gdzieś obok materaca, i powiedziałem: - Spokojnie, Wiśka, na razie nic się nie stało. Potrząsnęła głową kilkakrotnie, zła na siebie, że tak powoli przytomnieje. Później obróciła twarz do okna. - Która to godzina? - Druga. - Druga w nocy, prawda? - Prawda. Potarła oczy nasadą otwartych dłoni, unosząc przy tym brwi i opuszczając je szybko z powrotem. Spróbowała się uśmiechnąć. - Oczywiście, że w nocy, przecież ciemno. Przepraszam, ale ja zawsze budzę się tak idiotycznie długo. - Budzisz się najładniej na świecie. - Poczekaj, Marcin, powiesz mi to za chwilę jeszcze raz. Dobrze? Teraz rozumiem piąte przez dziesiąte, a czuję, że to było coś interesującego. - Mówiłem, że nikt nie budzi się tak ładnie jak ty. Pomyślałem, że prawie tak jest, że właściwie to prawda, a zresztą może to ostatni raz? Może już więcej niczego nie będzie, tego również? Kiwała pochyloną głową, jak gdyby namyślała się nad tym, co powiedziałem. Wziąłem ją za brodę i podniosłem jej twarz ku sobie. - Powtórzyć? - Nie. Już doszło. - I nic? Wydęła wargi: - Dużo dziewczyn oglądałeś, jak się budzą? - Och, Wiśka. - Nie, nie, ty mi to powiedz. Możesz powiedzieć, jak cię proszę, czy nie możesz? - Powiem ci kiedy indziej. - Ja chcę teraz. - Teraz będziemy mieć zupełnie inne rzeczy na głowie. Obejrzała się znowu na okno i nagle ścisnęła mnie za rękę. Wewnątrz dłoni poczułem jej palce i jeszcze coś twardego, chyba oczko pierścionka. - Nie gniewaj się, oczywiście, że jestem wariatka. - Tylko w pewnych sprawach. - Ale nie mogę znieść, że ty... Już nic, od tej chwili będziemy rozmawiać jak dorośli. Czy mam wstać? - Trochę później. - A inni już wstali? - Nie, jeszcze nie trzeba. Jak przyjdzie czas, to pójdziemy ich budzić. - Czy to będzie bardzo szybko? - Nie bardzo. - Za ile? Za pięć minut czy za godzinę? Muszę wiedzieć dokładnie. - O trzeciej. - To mówmy cicho, dobrze? Tak żeby nie zbudzić dziewcząt. póki śpią, to jesteśmy jakby sami. A może wolisz, żebyśmy wyszli do magazynu? - Tam jest betonowa podłoga, zimno. - No, tak. I na dodatek brzydko pachnie. Zostańmy tutaj, ale będziemy sobie szeptać do ucha, żeby prawie nic nie było słychać. Potrafisz tak? - Będę się starał. Teraz dobrze? - Och, mężczyźni! Można ogłuchnąć od waszego szeptania! - A teraz? - No, niby lepiej. Opowiedz mi wszystko, już jestem zupełnie na chodzie. - Nie warto, usłyszysz sama. - Usłyszę? - Na pewno, poczekaj tylko spokojnie przez chwilę. Uniosła się na kolanach i odchyliła brzeg brezentowej zasłony. Płaskie światło dotknęło jej twarzy. Poczułem chłód - przez szparę w zaciemnieniu przelało się nocne powietrze i przejęło mnie dreszczem. Noce były teraz zimne - a może tylko my byliśmy osłabieni?! Wraz z chłodem weszła do pokoju woń przejrzałych słoneczników - były to te słoneczniki, do których nie mogliśmy się dostać nawet po ciemku - i zmieszała się z zapachem zesztywniałego brezentu. Nagle przeniknęła mnie pewność, że od tej pory już zawsze, gdy tylko zejdą się ze sobą te dwie wonie, będę od razu tutaj, pod oknem, w którym świeci chudy półksiężyc, obok biurka z wyłamaną żaluzją, na którym położyłem peem, i materaca, na którym klęczy dziewczyna w panterce; zostanie mała ranka, znak, dziwny punkcik, który będzie ożywał znienacka i bez mojej woli, wywołując za każdym razem króciutkie bicie serca i jeszcze krótszy ból. Szpara zgasła. Na skroni poczułem usta Wiśki, a jej oddech załaskotał mnie w ucho: - Nic nie słychać. - Poczekaj. Blisko, z drugiej strony hali montażowej, zahuczał silnik. Chwilę szedł na wolnych obrotach - mocny, wielokonny silnik, od którego trzęsły się całe zakłady - a następnie wszystko zginęło w brzęku żelaza. Słyszeliśmy dokładnie przesuwanie się tej masy - drżenie ścian przekazywało nam jej ruch i mogliśmy go śledzić niby na ekranie, dopóki nie ustał; potem wszystko ucichło. - Już wiesz? - zapytałem. Kiwnęła głową i zaraz poprawiła włosy, bo jakiś kosmyk opadł jej przy tym na oczy. Dziewczęta w obu pokojach biura spały głęboko; żaden z odgłosów wojny nie mógł ich wyrwać ze snu, ale ocknęłyby się od razu, gdybym rozbił szklankę lub strącił przykrywkę od czajnika. Zapytała: - Czy jest ich więcej? Pogłaskałem ją po grzbietach palców. Były teraz zimne. Szepnęła: - Jak dużo? - Kilka. - Ile? - Liczyliśmy je z Rapidem. Wydaje się nam, że siedem. Ale może niektóre policzyliśmy dwa razy. Znów przygładziła sobie coś koło skroni, choć nie było po temu żadnej potrzeby. Ale tym razem zrobiła to nieuważnie i szybko. - Jak myślisz - zaczęła i zrobiła krótką pauzę, po której głos jej się zmienił; był teraz przytłumiony i nieczysty, jakby pytała nie o to, o co chciała zapytać: - Jak myślisz, czy nie powinnam jakoś upiąć włosów? Ciągle włażą mi do oczu, po prostu dostaję szału od tego. Pogłaskałem ją po ręce. - No, to jak? - powtórzyła drżącym głosem. - Mogłabym się uczesać tak, jak Janina. Podobają ci się takie do góry? Ale bądź szczery, bo to sprawa poważna. - Wiśka - powiedziałem - masz u mnie piątkę z plusem. Ale nie musisz tego robić dalej. Nie potrzeba. - Oj, nie wiem - szepnęła. - Boję się, że zaraz wylezie ze mnie baba. To straszne, ale zdaje się, że już zaczyna wyłazić. Wtuliła mi twarz między kołnierz a brodę, jakby teraz już nie mogła obyć się bez jakiegoś cieplejszego kącika. Na szyi poczułem jej przyspieszony, przerywany oddech i przycisnąłem ją mocniej. Cztery dni temu padła ostatnia dzielnica Warszawy oprócz centrum i oprócz naszej dzielnicy, a my oboje wiedzieliśmy, że cztery dni to całkiem dość na przerzucenie dywizji pancernej z jednego końca miasta w drugi. Wiedzieliśmy również, że nie mamy na co liczyć; jeśli Rosjanie nie przeszli Wisły do tej pory?... - Wiesz - chlipnęła - szkoda, że byłeś taki okropny. - Kiedy? - No, zimą i na wiosnę. Straciliśmy przez ciebie kupę miłych rzeczy. Właściwie powinieneś dostać za to wielkie lanie. - Jeżeli masz ochotę... - E - westchnęła - teraz już nie. Byłoby mi cię żal; mordkę masz taką biedną, prawie nic nie zostało. Ale mi szkoda, mogło być ładnie. Już otwierałem usta, by ją zapewnić, że zaraz po wszystkim, nazajutrz, jak tylko - ale ona zakryła mi je dłonią. - Nie. Powiedz tylko... Urwała. Przez chwilę nie mogłem się odezwać. Bolało, a ja myślałem, jak boli. Nie wiedziałem, że będzie boleć tak bardzo. Później powiedziałem to, na co zawsze czekała jednakowo. Jeszcze przez sekundę trwała przy mnie skulona, z buzią wsuniętą w rozpięty kołnierz mojej kurtki; potem cofnęła się. Zobaczyłem oczy, były uważne, cała była uważna, nawet ręce zrobiły się inne, czujniejsze. - Co się stało? - Nigdy tego tak nie mówiłeś? - Co za bajki! - Nie. To było inaczej. I ty sam wiesz, że inaczej. Inaczej, pomyślałem. Dlaczego inaczej. Coś zaszło, nie wiedziałem jeszcze co, czułem jedynie obecność tego czegoś i nie umiałem go złowić. Inaczej. I nagle pomyślałem: więc tak, tak, ale ja nie mam na to innego słowa, ono zostaje takie samo, czy jest prawdą, czy fałszem, nie mogę go wymienić na lepsze, dopiero teraz powinienem go użyć, lecz ja używałem go wcześniej, zasłaniałem się nim, było tchórzliwe, ale bardzo wygodne, wymawiałem je z litości i przez grzeczność powtarzałem, bo ona chciała je słyszeć, a teraz go nie mam, jest zużyte, zepsułem je, więc co mam zrobić, jak powiedzieć? - No, co jest z tobą? - zapytała. - Czy nie słyszysz? Odezwij się! Marcin! Kiwnąłem głową, ale usta sztywne i martwe, jakby niewidzialny dentysta dał mi zastrzyk nowokainy. Dwa miesiące, myślałem; dlaczego to przyszło tak późno? Mówiła coś o zimie i wiośnie, a przecież straciliśmy więcej. Ona o tym nie wie, ale ja wiem. Czy musiałem zmarnować wszystko? Ona tu była, ja tutaj byłem, mogliśmy przeżyć największe dni naszego życia, a przeżyliśmy grę towarzyską. Dlaczego? - Trzęsiesz się - powiedziała. - Czy ci zimno? Tak, było mi zimno i okropnie. Przyjąłem z pokorą połowę koca, którym mnie owinęła, i wgniotłem twarz w ceratowe oparcie z samochodu, które służyło jej za poduszkę. - Poleż sobie chwileczkę - doradziła. - Dam ci coś, tylko będziesz to musiał zażyć bez cukru. - Głos jej brzmiał już całkiem inaczej: była teraz sanitariuszką, której podchorąży rozkleił się przed bitwą, miała go uspokoić i przywrócić równowagę, zaczęła też zaraz przetrząsać zawartość swojej apteczki. Przytrzymałem ją za rękę. - Leż grzecznie - upomniała mnie z łagodną stanowczością, której nabrała przy dziesiątkach noszy. - To się każdemu zdarza i na ogół szybko przechodzi. I nie ma się czego wstydzić. - Och, dzieciaku!? - Przyciągnąłem ją i położyłem obok siebie. Próbowała się opierać, ale przytrzymałem ją siłą. - Ty nic nie rozumiesz. Ani za grosz. Ale to nawet lepiej. - No, Marcin! - szepnęła z niepokojem. - Błagam cię, tylko bez ataku histerii. Ja tego nie wytrzymuję nerwowo. Musiałabym kogoś zbudzić, a tak nie chcę. - Nic się nie bój. No, puść wreszcie tę torbę, odłożymy ją dla innych. I przestań przyglądać mi się tak z bliska, bo dostaniesz zeza. - Święci pańscy - jęknęła. - Marcin, więc co to było przed chwilą? - Nic. - Wyglądałeś ponuro. - Po prostu zmarzłem. - Więc czemu nie zakryłeś się od razu? - Pewnie, że trzeba było, siedziałem na przeciągu jak osioł. - A teraz ci lepiej? - Cudownie. - Narobiłeś mi strachu. Nie bądź już więcej taki. - Jaki? - No, taki jakiś. Dziwaczny. I nie całuj mnie tak, jakbyś wylizywał spodeczek. No, słyszysz? Cofnęła głowę próbując odgrodzić się brodą. Szepnąłem: - Chodź. Zesztywniała; zobaczyłem, że jej oczy świecą nieruchomo jak dwie dziurki w zaciemnieniu. Powtórzyłem jeszcze ciszej: - Chodź. - No, patrzcie, co wykombinował! - powiedziała, ale w jej głosie nie było pretensji, raczej chęć obrócenia wszystkiego w żart. - Zachciało mu się figli na pół godziny przed... - i urwała. Leżeliśmy obok siebie, ja prawą, ona zaś lewą skronią na ceratowej poduszce, a nasze twarze stykały się w ciemnościach. - Marcin - szepnęła - ja tak nie potrafię. Za murami montowni znowu odezwał się silnik, chwilę grał, przetoczył się ukosem i umilkł. Przez dwie ściany i bezpański dziedziniec, który nie należał ani do nich, ani do nas, nadciągnęło aż tutaj echo rozmów: ktoś wydawał komendy w języku niemieckim, ktoś inny powtarzał je po rusku. Słyszeliśmy zgrzyt blach i stękanie, potem znów zapanował spokój. - Nie myśl o nich - powiedziałem. - Nie zaczną przed świtem. Pocałowała mnie głęboko w usta, starając się to zrobić tak jak ja przedtem. Spuściłem dłoń po jej plecach, obleczonych luźną panterką, lecz ona pokręciła głową. - Proszę cię - powiedziała - no, bardzo cię proszę. Pocałowała mnie jeszcze raz w ten sam sposób jak poprzednio, ale czułem, że ten pocałunek nie oznacza zgody, przeciwnie. - Wiśka - powiedziałem - tak cię kocham, naprawdę nie chcesz? - Nie wiem - odparła. - Może nawet chcę. Myślę, że raczej tak. Ale nie potrafię. - Dlaczego? Bawiła się moim uchem, tym, które było na wierzchu; przykrywała je dłonią i odsłaniała jak dziecko świecącą broszkę. Potem skinęła głową w stronę dziewcząt, leżących pokotem w ciemności. Wtrąciłem szybko: - Posłuchaj, śpią jak zabite. Ręczę ci, że żadna... - Ech, to nie to. Całkiem nie to. Nie rozumiesz? - Nie. - Głupio o tym mówić, ale one wszystkie z wyjątkiem Janiny... - Zawahała się, lojalność walczyła w niej z chęcią złożenia wyjaśnień, wreszcie ta druga wzięła górę: - Widzisz, ty może tego nie wiesz. Sypiasz zawsze z chłopcami w piwnicy, a one tutaj. Dawniej chociaż gdzieś wychodziły, chowały się po kątach, a teraz... - Uśmiechnęła się z goryczą: - Jak idę spać, to muszę zakrywać się z głową, inaczej rzygałabym co noc. - Jak idziesz spać - powtórzyłem niepewnie. Dotknęła palcem czubka mojego nosa: - No, panie domyślny, jeszcze się pan nie domyśla? Są głodne, potraciły bliskich, gonią resztkami i wiedzą, co będzie. Więc się puszczają, po prostu. A ja nie chcę puszczać się razem z nimi. I dodała: - Gdybym chociaż... - Gdybyś co? Patrzyła na mnie przez moment, potem odwróciła się na wznak. Wyciągnęła dłoń do góry i przyglądała się jej w smudze światła, obracając ją w prawo i lewo, jakby kupowała jedwabną pończochę. - Kłopot jest z tym - powiedziała - że to ma być mój pierwszy raz. Obróciłem się tak jak ona na plecy i oboje leżeliśmy równo, bez ruchu. Sufit był ciemny; niżej, tuż nad naszymi oczyma, przepływały strużki miesięcznego światła podobne do strużek poziomego dymu. - Gniewasz się? Zaczekała na odpowiedź, a kiedy jej nie dostała, zrobiła półobrót i uniosła się na zgiętych łokciach. Przekręciłem twarz, by nie mogła mi jej obejrzeć. - Ja mam los z tym człowiekiem! Przed chwilą chciał mnie uwieść, a teraz nawet się nie odzywa. No, nie złość się, daj tu mordkę z powrotem. Przyłożyła mi usta do skroni i końcem języka zaczęła leciutko łaskotać mnie przy uchu. Potem przechyliła się jeszcze bardziej i lekkim pocałunkiem przeszła mi wzdłuż brwi aż do zagłębienia między nosem a powieką. Tutaj uwiła sobie gniazdko. - Czy długo będziesz się dąsać? - szepnęła, a każde jej słowo wyczuwałem czubkami rzęs. - Bo jeżeli długo, to ja się zachowam nie fair. - Wsunęła mi dłoń pod pachę. - Masz łaskotki? Więc uważaj, liczę do trzech. Raz... - Przestań się wygłupiać. - Dwa... Złapałem ją za rękę. - No proszę - zaśmiała się. - Nie ma jak stare, wypróbowane przez lud sposoby. A mam jeszcze parę w zapasie. Czy wiesz, jak się robi dydu_dydu albo dab_dab? - Jesteś idiotka! - zasyczałem. - Potworna, niemożliwa idiotka! Za kwadrans będzie wiesz co! Pójdę i nawet nie będę wiedział, jaka jesteś! Bo co ja z ciebie znam, poza rękami i twarzą? Przestała mnie całować. Teraz wstanie, myślałem i ubierze się bez słowa, ostatni kwadrans, myślałem, och ludzie, tymczasem ona szepnęła: - Marcin, to chyba bez sensu. Spojrzałem jej prędko w twarz. Powieki miała spuszczone. - Potem będzie jeszcze gorzej - szepnęła. Na razie nieśmiało, bo bałem się pomyłki, położyłem jej dłoń na biodrze. Ale nie było mowy o pomyłce. Odszukałem pod panterką klamrę jej paska i rozpiąłem go. Palce mi się ślizgały, nie miałem jeszcze do czynienia z dziewczyną w żołnierskich spodniach, a one tu wszystkie już od dawna rozstały się z sukienkami. Guziki, guziki, miałem głupie uczucie, że obszukuję chłopca, ale zaraz minęło, żaden chłopiec, nigdy na świecie, już raczej miś, raczej pluszowy niedźwiadek, bardzo milutki i ciasno skulony, tak skulony, że nie można niczego odnaleźć. No, Wiśka, szeptałem, no, przecież to ja, pozwól, chcę to poznać, chcę na zawsze zapamiętać, nawet jeżeli nasze zawsze będzie bardzo króciutkie; nie broń mi tego, przecież za chwilę pójdziemy, zacznie się lichy dzień, no, Wiśka, proszę cię - i nagle nie musiałem już prosić, moja dłoń była tam, gdzie miała być, szczęki mnie zabolały, przestraszyłem się, że rozgryzę własne zęby, a ona już nie leżała na boku, była otwarta jak książka dla niewidomych, którą czyta się dotykiem i oddychała nerwowo, coraz szybciej i głośniej, aż nagle chwyciła mnie za przegub ręki i szarpnęła. - Marcin - zajęczała. - Przestań, och, przestań! Próbowałem się uwolnić, ale trzymała mnie z niezwykłą siłą. Zrozumiałem, że nie pokonam tego oporu. - Och - jęczała - tak nie można, to zupełnie bez sensu. - Więc zgódź się. Zrobimy to całkiem, Wiśka, zróbmy to. - Nie, nie. Ty wiesz, ja ci już mówiłam, nie potrafię. Przytul się do mnie i poleżmy do końca spokojnie. Więc leżeliśmy spokojnie, a wszystko nam się w oczach zlewało, nie słyszeliśmy nic, tylko bicie pulsu, potem zaczęliśmy oddychać jak ludzie, aż wreszcie była za pięć trzecia i musieliśmy się podnieść. Wziąłem znowu mojego stena, przełożyłem sobie jego rzemień przez jedno ramię i głowę, po czym przesunąłem go na plecy. Wydawał mi się cięższy i bardziej żelazny niż przedtem; czułem jego chłód na krzyżu i było mi z nim źle. - Czy zbudzić naszą patrolową? - zapytała Wiśka, trzeszcząc we włosach grzebieniem. - Zbudź ją, a ja zbudzę Janinę. Trzeba chłopcom przyrządzić gorącej kawy. - Ale poczekasz na mnie? Pójdziemy razem, dobrze? - A nie będziesz tutaj potrzebna? - Poproszę je, żeby mnie zastąpiły. Przynajmniej dopóki, wiesz... Chciałabym jeszcze być z tobą. Poczekasz? - Poczekam. - To pocałuj mnie, zanim zaczniemy je budzić. Pocałowałem ją i przeszedłem do drugiego pokoju. Przez otwarte drzwi poczułem zapach papierosa. Stanąłem w progu. Pod przeciwległą ścianą - nisko, na wysokości moich kolan - żarzył się czerwony ogieniek. Podszedłem tam zmieszany, a idąc oglądałem się za siebie w obawie, że nie zdążę przed Wiśką. - Trzeba będzie - zacząłem. - To znaczy... - I zapytałem szeptem: - Dawno już nie śpisz? - Nie przejmuj się, będziemy mieć poważniejsze kłopoty. Głos jej brzmiał tak, jakby to mówiła z uśmiechem. Ale był to uśmiech nieco krzywy. Usłyszałem za sobą kroki i powiedziałem przez ramię: - No, to chodźmy. Janinę już obudziłem, a ona zbudzi resztę. Zrobisz to, Janina, prawda? Zgasiła niedopałek o podłogę. Nie zadała sobie trudu, by poczekać z tym aż wyjdziemy; ale Wiśka sama nie była paląca i nie zdawała sobie sprawy, ile czasu trzeba na wypalenie małego papierosa. Wzięła mnie za rękę i pociągnęła na korytarz. Wychodząc obejrzałem się, lecz pod ścianą było ciemno - nie dolatywał tam nawet najdrobniejszy odprysk światła - i dlatego nie mogłem zobaczyć, z jaką twarzą żegna nas milcząca Janina. To był wielki obiekt, te zakłady, których broniliśmy od miesiąca i których mieliśmy dzisiaj bronić jeszcze raz. Wielki choć nie dokończony. Niemcy budowali go przez dwa lata, ale zabrakło im co najmniej roku. Część hal fabrycznych była już gotowa, zdaje się, że zaczęli tam nawet jakąś produkcję; reszta pozostała w stanie surowym. Ta reszta, to były ażurowe klatki z żelbetonu, prawie bez ścian i całkiem bez stropów. Wszystkie - i te urządzone, i te puste - łączyły się ze sobą; był to właściwie jeden długi kompleks budowli, dużych i małych, wysokich i niskich, postawiony w szczerym polu na końcu naszej dzielnicy. Połowę zajmowali własowcy, połowę my. To sąsiedztwo miało swoje dobre strony - chroniło nas od nalotów, które nękały całe miasto. Ale miało i złe - byliśmy wysunięci daleko przed skraj wszystkich pozycji i tylko jeden rów łączył nas z zapleczem. Przez cały czas musieliśmy pamiętać, że możemy zostać odcięci i kilka razy niewiele nam do tego brakowało. Poza tym własowcy kochali się w psotach: ich ulubioną rozrywką było podpełzanie nocą do czujek i zarzynanie wartowników przy pomocy chłopskiego kozika. Parę takich kozików mieliśmy już w naszym archiwum i nie czuliśmy najmniejszej ochoty, by oglądać ich więcej. Dlatego wystawialiśmy zawsze podwójne warty, zwłaszcza wokół piwnicy, gdzie sypiała nasza załoga. Była to obszerna piwnica, ale niska i duszna jak podziemie wielkiego dworca. Nigdy nie mogłem zrozumieć, jakie było jej prawdziwe przeznaczenie: szła przez całą szerokość budynku, a strop miała podparty dwoma rzędami betonowych słupów. I na ten loch, na tę całą pieczarę były tylko dwa małe okienka: jedno z prawej strony i jedno z lewej strony jak w oborze. Nawet w południe panował tu półmrok, a już od obiadu robiło się zupełnie ciemno. Zamykaliśmy wtedy okna grubą blachą i aż do rana paliliśmy kurną lampkę, przerobioną z nafty na olej. Teraz jej szkło było już zakopcone doszczętnie, a w całym pomieszczeniu unosił się tępy zapach skwierczącego tłuszczu. Przy lampce siedział Rapid i półgłosem rozmawiał przez telefon, spoglądając od czasu do czasu na zegarek - podnosił go przy tym na wysokość oczu, bo zamulone światło nie dawało rady ciemnościom. Obok drzemał dowódca warty z głową opartą na poręczy krzesła i dłońmi schowanymi na krzyż w wylotach rękawów. Hełm z przepoconą wkładką leżał na jego kolanach, wnętrzem do góry jak puszka ślepca, czekającego na wsparcie. Gdy podchodziliśmy, Rapid kładł właśnie słuchawkę na widełkach. Robił to powoli, jakby nie chciało mu się z nią rozstać, a kiedy ją wreszcie położył, to jeszcze raz przez chwilę nie zdejmował ręki z jej karbowanego uchwytu. Zapytałem, czy rozmawiał po raz drugi z kapitanem. Odpowiedział, że tak i spojrzał na Wiśkę. Pomyślałem, że przesadza, lecz ostatecznie to on był dowódcą, nie ja. Odsunąłem się w stronę okna; wtedy dorzucił: - Ale chwilowo bez wyniku. - To znaczy? - Że przechodzimy na wariant numer dwa. Obróciłem się. Ja także - podobnie jak przedtem Rapid - robiłem to wolno, właściwie miałem uczucie, że wcale się nie ruszam, tylko cała piwnica przesuwa się koło mnie jak scena obrotowa, na której ustawiono kruche dekoracje; każdy wstrząs mógłby je poprzestawiać. Zobaczyłem rzędy sienników, leżących między filarami, a na nich nieruchome kształty. Drugi wariant, pomyślałem, oni jeszcze nie wiedzą. - Pan się tym zdenerwował? - zapytał Rapid. Zdenerwował... Wygiąłem wargi, to miał być uśmiech, ale co z niego wyszło? - Nie - powiedziałem. - Co najwyżej... A zresztą mniejsza i o to. - Ma pan słuszność - pochwalił mnie Rapid. - Ja też uważam, że tak będzie lepiej. Nie warto mówić o rzeczach, na które nie mamy wpływu. - Jasne. - Równocześnie myślałem: drugi wariant. A więc pluton Halnego nie przyjdzie. Dwie rusznice, trzy erkaemy, granatnik. - Czy nie przyjdą w ogóle? - Nie wiem. Na razie pułkownik... - Pan rozmawiał z nim samym? - Rozmawiałem. Ludzie na siennikach spali kamiennym snem. Byli zakryci aż po uszy, niektórzy nawet razem z głową. Marzyli: piwnica miała betonową podłogę. Powiedziałem: - Nie wiem, jaka jest sytuacja pułkownika. Ale to był nasz odwód. - On także nie ma innego odwodu. To, co było naszą wygodą, obracało się przeciw nam. W zakładach trzymaliśmy stale dwa plutony; trzeci - na zmianę - wypoczywał w mieście, gdzie zostało również m.p. dowództwa kompanii. Dzisiaj był tam pluton Halnego. Drugi wariant, to był właśnie wariant obrony bez niego. - Wobec tego bierzemy się do roboty? - Tak - odpowiedział. - Czy Wiśka będzie panu potrzebna? Spojrzałem na nią. Stała z opuszczoną głową i czubkiem buta grzebała w trocinach na podłodze. Myślałem, że Rapid sam się domyśli, ale nie domyślił się niczego. Powiedział: - Bo jeżeli nie, to proszę, żeby wróciła na górę. Trzeba pomóc przy śniadaniu. - Dziewczęta... - zaczęła Wiśka i nie dokończyła. Rapid obrócił się na stołku zdziwiony. - Nie rozumiem. Czy pani się źle czuje? - Nie. Czuję się dobrze. - Więc? Pani Wisiu. Wstał i podszedł do niej - uważny, chciałoby się nawet powiedzieć: zawodowo uważny, jak nauczyciel gimnastyki, któremu podczas ćwiczeń najlepsza koszykarka sprawia przykrą niespodziankę, albo jak młody katecheta, z tych nowoczesnych katechetów_sportowców, co prowadzą młodzież na wycieczki po górach i zawsze gotowi są wziąć plecak od kogoś, kto zasłabnie; bezbłędni, po prostu wymarzeni przywódcy, którzy nie rozumieją nic i nikogo. - Niech się pani nie krępuje - mówił stając obok niej, lekko nachylony, w postawie wyrażającej gotowość i zachętę. - Pani potrzebowała czegoś ode mnie? - Przyszła tylko po zapałki - powiedziałem odwracając twarz od światła. - Ależ proszę. Sięgnął natychmiast do kieszeni, potem rozejrzał się po stole, znalazł puste pudełko - z pewnością od razu tak pomyślał: że ma puste pudełko i będzie mógł odsypać jej ze swojego, nie zostając samemu bez zapałek - zrobił to wszystko dokładnie tak, jak przypuszczałem i zapytał: - Może coś jeszcze? - Nie. - Bo w pierwszej chwili pomyślałem... - Idź już, Wiśka - powiedziałem i wsunąłem jej pudełko do ręki. Wyszła nie podnosząc głowy. Rapid stanął przy mnie i patrzył jak odchodziła. Potem obrócił się w moją stronę, ale nie trącił mnie ani nie dotknął - nigdy nikogo nie trącał ani nie dotykał - tylko odszukał mój wzrok i zapytał: - A panu się nie wydawało... - Nie - powiedziałem. - Mnie się nic nie wydawało. Absolutnie nic. - To dobrze. Nie lubię u ludzi żadnych stanów. - Czego? - No, stanów, nastrojów. To żenujące dla obydwóch stron, prawda? - Nie wiem. Jest piętnaście po trzeciej. - Więc chodźmy. Wziął hełm z kolan dowódcy warty i założył mu go na głowę. Chłopak otworzył oczy. - Już czas. - Pan porucznik pozwoli - powiedziałem, patrząc na Rapida - że na razie zbudzę tylko obsługi. Uśmiechnął się. Po ostatnich zrzutach miałem rusznicę, piata i dwa erkaemy, a pluton - wraz ze mną - liczył piętnaście osób. - Zdaje się, że jeżeli odliczyć obsługi i dowódców drużyn, zostaje panu czterech ludzi do spania. - Chcę mieć czterech ludzi wyspanych. Uniósł brwi; mogłem to odczytać jako "zbytek troskliwości" lub jako "proszę bardzo". Wybrałem "proszę bardzo" i odszedłem w głąb piwnicy. Moi chłopcy zajmowali drugi rząd sienników, ale nie cały, bo ostatnie należały już do plutonu Rapida, który miał więcej ludzi niż ja. Zacząłem szukać najpierw Albatrosa i Funka, lecz było tak ciemno, że nikogo nie mogłem rozpoznać. Wyjąłem zapalniczkę i chodziłem z nią od posłania do posłania przyglądając się śpiącym. W dniach, kiedy dyżur wypadał na nas, kładli się zawsze w ustalonych miejscach, żeby łatwiej było ich znaleźć. Dziś jednak był dyżur Rapida i mogli lokować się jak chcieli. Zapalniczka gasła mi co parę sekund. Musiałem wciąż od nowa pocierać jej kółeczko, które dawało coraz mniejsze iskry, widocznie kamień się kończył. Była to duża srebrna zapalniczka z polskim napisem "kochanemu wujkowi Jędruś". Znalazłem ją przy zabitym własowcu i zatrzymałem dla siebie, gdyż nie miałem latarki - ostatnia bateria już mi się wyczerpała, a często trzeba było szukać czegoś po ciemku. Wreszcie znalazłem jeden siennik pusty, a na drugim małego Łabędę, śpiącego razem z Albatrosem. Pewnie zrobiło mu się zimno i przeniósł się tam w ciągu nocy. Mieli teraz do spółki dwa koce, a poza tym grzali się wzajemnie. Po jednej stronie wezgłowia błyszczały wypastowane jak zwykle kamaszki Albatrosa i leżał jego hełm - mały hełm niemieckich spadochroniarzy, obciągnięty siatką; po drugiej stronie stały wykrzywione trepki na gumie z zadeptaną piętą - ich właściciel musiał wkładać je bez rozpinania. Broń mieli obydwaj ukrytą pod siennikiem. Mały Łabęda był rzeczywiście malutki. Podobno miał szesnaście lat, ale nie wyglądał na tyle. W świetle zapalniczki widziałem jego różowy pyszczek, wciśnięty pod pachę Albatrosa i chude dłonie, złożone pod brodą. Albatros obejmował go przez sen prawą ręką, w której wciąż jeszcze trzymał rąbek koca. Prawdopodobnie zasnął w chwili, gdy zakrywał chłopakowi plecy. Poklepałem go po ramieniu. Zerwał się tak raptownie, że mało nie wybił mi zębów i już stał, dosyć chwiejnie, co prawda, lecz za to z uśmiechem na ustach. Ten uśmiech chwytał go jak kurcz znienacka i boleśnie, gdy tylko działo się coś, na co Albatros nie był zawczasu przygotowany. Wystarczyło mu potknąć się lub poślizgnąć na jezdni, a już cały promieniał tym nerwowym uśmiechem, jakby sam chciał uprzedzić czyjąś drwinę lub żarcik. - No, co tam - bąknął teraz szczerząc zęby, nie do mnie, lecz w ogóle, bezosobowo, na wszelki wypadek. - Już lecę, bo co, lecę. Przytrzymałem go. Oprzytomniał i od razu twarz zrobiła mu się twarda. - Słucham? - Kładź buty, ostre pogotowie. Chciałem, żeby zapytał, o co chodzi. Nie wiem, czemu tego chciałem, może mi się zdawało, że jeżeli zapyta - konfidencjonalnie i trochę uroczyście, tak jak robił to dawniej - wszystko między nami wróci do normy; będę mógł objąć go ramieniem i szepnąć "byle z głową", lub "nie damy się, koniu", a on ściśnie mnie za palec - lubi przecież ściskać ludzi znacząco za palec - i odpowie "człowieku!" A to będzie znaczyło, że mucha, nie z takich rzeczy wyłaziliśmy, wyleziemy i teraz. Ale on zwrócił się do mnie urzędowo: - Budzić? - Tak, zostaw tylko - i podałem mu pseudonimy tych, których mógł na razie nie ruszać. Kończył się już dopinać. Poprawił jeszcze beret, który zawsze nosił pod hełmem dla ochrony włosów, i skinął mi głową, że odchodzi. W piwnicy właśnie zaczynał się ruch; trzeszczały sienniki, słychać było szepty i skrzyp zaciąganych pasów, ktoś przeszedł osłaniając ręką zapałkę, miękko potoczyła się manierka w filcowym pokrowcu. Zobaczyłem czerwone oko; bystry punkcik tuż koło mojej twarzy i usłyszałem ściszony głos Funka: - Laleczko, daj pysia na dzień dobry. - Zanim zdążyłem odpowiedzieć, pogłaskał mnie po udzie. - Nie podskakuj, może to już nasza ostatnia obłapka? Odepchnąłem go: - Bez kawałów! - A, to pan podchorąży! Myślałem, że ktoś... Najmocniej przepraszam, doprawdy nie poznałem! - Ale jego przeprosiny brzmiały nieszczerze, jakby Funk dusił się z tłumionego śmiechu. Wyciągnąłem rękę, znalazłem jego łokieć i ścisnąłem z całej siły. - Proszę? To był już ktoś inny, Funk musiał bezszelestnie ulotnić się w ciągu tej sekundy. Powiedziałem: "Przepraszam", a ten, kogo przydusiłem, zamruczał: - Jak pan uważa. Błysnęło drugie światło, mała świeczka. Ktoś ją przykleił na rogu stolika. Dobiegł mnie stuk worka, rzuconego na beton i brzęk amunicji. Podszedłem; ci, którzy mieli pepesze, dokładali naboje do bębnów. - Nie mogliście zrobić tego wczoraj? - Melduję, że mogliśmy - odrzekł głos znad podłogi. Skwitowałem to milczeniem. Zgrzytały sprężyny bębnów. Mały Łabęda pochrząkiwał ze złości, miał za słabe palce, nie mógł nabić więcej niż siedemdziesiąt. - Przebierajcie - powiedziałem. - Przebierajcie chłopcy, nie ładujcie jak idzie. - W tym worku wszystko przebrane - szczeknął mi zza pleców Albatros. - Nie pamiętasz, że już raz kazałeś im przebrać? - Przebrane nie przebrane, oglądajcie każdą sztukę przy świetle. - Rosjanie zrzucili nam amunicję wprost w workach, bez spadochronów i dużo jej psuło się przy upadku; potem wynikały z tego zacięcia. - Lepiej teraz obracać dwa razy, niż później wygrzebywać z zamka. Zaszurały figlarne kroczki, ruda dłoń mignęła w powietrzu i uderzyła małego Łabędę po ręce. - Słyszałeś, co mówił pan podchorąży? Rzuć natychmiast tę pestkę! - Przecież zdrowa! - Ale patrz, jaka brzydka! Zupełnie bez połysku! - Płomyk świeczki przeleciał Funkowi po twarzy, zobaczyłem żywe oczka i wąski uśmieszek. - Prawda, panie podchorąży, że nie ma jak te glansowane? To był teraz ich styl - tak ze mną rozmawiali od czasu, gdy wyprowadziłem ich spod dworca. Coś wtedy zepsuło się między nami - nigdy dobrze nie mogłem pojąć, co takiego, ale wiedziałem, że się zepsuło - i odtąd żyliśmy rozdzieleni, osobno oni, osobno ja, chociaż spaliśmy na tych samych siennikach i załatwialiśmy się rzędem na tej samej podłodze magazynu. A przecież wracając spod dworca widzieli rozbite gromady leśnych i rowy, zawalone rannymi; spotkali nawet pułkownika, który snuł się po pozycjach jak mara i któremu z oczu można było wyczytać, co się stało: leśni pękli natychmiast, kierunki im się pomieszały, część zaczęła nacierać w najbardziej niedorzeczną stronę, część utkwiła w kartoflach; nawet ci, którzy się przedarli, zgubili zaraz drogę i rano już byli w puszczy, na Starówkę nie doszedł ani jeden, nie było mowy o rakietach, sygnałach, o żadnej w ogóle łączności. Tak więc wyciągnąłem ich dosłownie spod noża, jeszcze trochę, a zostaliby na szynach upieczeni jak na ruszcie, a w dodatku bez najmniejszej potrzeby, lecz wyglądało, że nie mogą tego zrozumieć. Szeptali między sobą pod ścianami i cichli, kiedy podchodziłem; rozkazy wypełniali w milczeniu, lecz pomijali wszystko, co nie brzmiało jak rozkaz; a jeśli któryś zwrócił się do mnie z jakąś prośbą, to jego przymilne słowa też były podszyte złością. Miałem pluton, który żył dzięki mnie i który nie mógł mi tego darować. Wyjątkiem był Świstak. On jeden wodził za mną pokornymi oczyma, które jak krople masła błyszczały mu zza okularów (nowe szkła zdobył jakimś cudem już dawno) - i biegł ze swoim kubkiem, jeżeli nie miałem w co przelać gorącej kawy; on też jedyny nie odsyłał Kastetowi do szpitala pomidorów, znalezionych na działce, lecz przecinał je na pół ładnym, niklowanym scyzorykiem i przynosił mi obie połówki na dłoni prosząc, żebym wybrał, którą zechcę. Nie lubiłem pomidorów, zwłaszcza tych, które się jeszcze trafiały: rozlazłych, miękkich jak ropuchy i przerośniętych niby stare kalafiory. Brzydziłem się nimi, ale je jadłem, bo oni - jak kobiety - robili z tych pomidorów symbol uczuć, do których nie miałem dostępu. Każdą, nawet najparszywszą sztukę wycierali długo i z namaszczeniem, oglądając się zazdrośnie, czy ich nie podpatruję, lecz dbając, żebym jednak był gdzieś w pobliżu, a potem - jedną po drugiej - układali w hełm tego, kto miał akurat "wychodne" i przykrywali wszystko brezentem, pełni dyskrecji i taktu, równocześnie zaś wystarczająco ruchliwi i natrętni, by zwrócić na siebie uwagę. Nigdy, oczywiście, nie zostało wyraźnie sformułowane, że znajduję się poza nawiasem, na jakimś pomidorowym indeksie i że nie wolno mi dołożyć własnego pomidora do wysyłki, przygotowanej dla Kasteta. Ale wiedziałem, że jeśli spróbuję, to mój pomidor się nie zmieści, albo zaraz wypadnie na podłogę, co - przy żałosnym stanie, w jakim znajdowały się te spóźnione owoce - zmieniłoby go w obrzydliwą miazgę. Więc jadłem je, te świństwa chlapiące zgniłą galaretą, pełną pestek i żułem ich twardą jak pergamin skórę, cmokając przy tym zaczepnie, a oni patrzyli na mnie z zimną pogardą i tak wszyscy razem do kupy pogrążaliśmy się w naszej małej wojnie, przerywanej od czasu do czasu fragmentami tej większej, w której z konieczności także braliśmy udział. Teraz Świstak kręcił się z niepokojem po całej piwnicy, nie mogąc mnie odszukać w gromadzie, zajętej szykowaniem piatów i rusznic, erkaemów, peemów i granatników; wreszcie poczułem, że ktoś łapie mnie za rękaw, nieco zuchwale, lecz jeszcze bardziej sentymentalnie i domyśliłem się, że to on, bo któż inny pozwoliłby sobie na podobne czułości? Otrząsnąłem się z jego objęć, ale to go bynajmniej nie speszyło: był przyzwyczajony, że wszyscy strącają go jak starego pudla włażącego ludziom na kolana i pogodził się z losem. - Mam do ciebie ogromną prośbę, Marcinie - to "Marcinie" powtarzał zawsze z naciskiem od czasów, gdy mu zaproponowałem, by porzucił nazywanie mnie panem podchorążym; zrobiłem to bez zapału, lecz coś mu się przecież należało za te jego potworne pomidory. - Mam prośbę, której nie możesz odrzucić, uważasz? - Powiesz mi ją przy innej okazji. - Powiem ci ją zaraz, ale pozwól, że odsuniemy się trochę w bok, bo tu nam nie dadzą rozmawiać. - Świstak - powiedziałem - nie będziemy rozmawiać. Wracaj do Funka i siedź przy nim, żeby nie trzeba było cię szukać. Rozumiesz? - Niepotrzebnie mówisz do mnie w ten sposób. Jeszcze nigdy nie szukałeś mnie przed bitwą. - Ja nie, ale Funk owszem, parę razy. - No i proszę! - westchnął z oburzeniem. - Najpierw wysyła mnie gdzieś bez sensu, a potem... - Świstak - powtórzyłem. - Nie widzisz, co się dzieje? Przestań zawracać głowę. Zasmucił się; nawet w tak lichym świetle, jakie mieliśmy, mogłem to zobaczyć wyraźnie. Grube powieki poruszały mu się kilka razy za szybko, a dolna warga opadła. Ciężki, smutny mężczyzna - bo to już nie był chłopak, jak inni - jedyny, któremu do końca przyszło paradować w bawełnianej jesionce, gdyż nigdy nie dopuścił żadnego Niemca na odległość umożliwiającą zdarcie z niego munduru. - Więc nie wysłuchasz mnie? - Nie - powiedziałem, bo miałem przykrą pewność, co to będzie za prośba: staliśmy w progu jatek, a Świstak był przewidujący, pamiętał, że przed Funkiem dałem mu na parę dni drużynę. - Nie zmuszaj mnie, żebym ci powiedział "w tył zwrot". Zrozumiałeś? Rozłożył ręce i oddalił się. W tej chwili w drzwiach błysnęło trzecie światło: wniesiono kawę. Kazałem zbudzić tych czterech, którzy spali, i podszedłem do stołu, bo chciałem jeszcze raz znaleźć się koło Wiśki. Ale musiałem długo czekać, zanim wydała śniadanie wszystkim chłopcom Rapida, a kiedy to zrobiła i mogłem już do niej podejść, Rapid skinął na mnie i powiedział: - Czwarta. Proszę zabrać ludzi na stanowiska. Uśmiechnąłem się. Był to pewnie dość kiepski uśmiech. Potem złowiłem chłodne spojrzenie Janiny i odechciało mi się nawet tego uśmiechu. Włożyłem hełm, odwróciłem się i powiedziałem "chłopcy". Piwnica napełniła się stukotem butów. Stukot ten trwał jeszcze przez chwilę, aż wszyscy znaleźli się za progiem. W drzwiach do cegielni obejrzałem się: ludzie Rapida wychodzili drugim wyjściem, a sam Rapid stał na środku i rozglądał się, czy wszystko w porządku. Było z nim tylko dwóch chłopców z obsługi pepanca, ustawionego na skrzyni pod oknem, i goniec. Dziewczęta z jego plutonu już zniknęły, moje zaś szybko rozkładały narzędzia i opatrunki. Znowu spotkałem chłodny wzrok Janiny i wyszedłem. Zaczęli równo ze świtem. Już po kalibrze można było poznać, że nie mają zamiaru się bawić. Żadnej galanterii - granatników, moździerzy, tylko osiemdziesiąt osiem i sto pięć milimetrów. Pociski szły ciasno jak wagony w towarowym pociągu, aż dziwne, że nie dobijały jeden o drugi. Walili bez wahania, choć w sąsiedztwie, za ścianą, mieli swoich własowców; ale to była orka pokazowa, nie zboczyli z trasy ani na pół stopnia, wszystko szło w nas jak powinno i żaden pocisk się nie marnował. Od razu zrobiło się duszno. Tkwiliśmy w czerwonym pyle, smród, spalenizna, nie było bardzo czym oddychać, ale nie mieliśmy zabitych - cegielnia była mocna. Cegielnia, tak ją nazywaliśmy; naprawdę nie miała nic wspólnego z żadną cegielnią, po prostu hala z cegieł, nie dokończona, goła, same filary i przęsła z betonu, ale krzepkie, odporne. Nie myśleliśmy, że to zniosą, ale trzymały się jak bunkry. Na szczęście dno było miękkie, nie zdążyli zacementować wykopów. Mieliśmy tam rów; szedł zygzakiem przez całą szerokość i załamywał się na brzegach, od pola. Siedzieliśmy więc w tym rowie, twarzami do ściany, za którą mieliśmy własowców, i czekaliśmy, kiedy zacznie się to na serio. Tymczasem gruz obsypywał się nam po hełmach - ładny gruz, po prostu półcegłówki i cegły. Ramiona i plecy mieliśmy obtłuczone na sino, ale nikomu jeszcze nie trzasnął kręgosłup, nawet żadna kość do tej pory nie poszła. Pepance i erkaemy ponakrywaliśmy blachą - mieliśmy już od dawna cztery takie arkusze, wydarte z masek samochodów i przyciągnięte tutaj z tą myślą - a peemy pozasłanialiśmy sobą i ani jeden nie miał defektu. Tylko czujki - po jednej z każdej strony - musiały zerkać, co się dzieje na działkach; reszta siedziała w kucki, z głowami w ramionach i czekała na atak. Naprzeciw nas był otwór o średnicy pół metra. Wykuliśmy go sami w tych czasach, kiedy jeszcze całe zakłady należały do nas; przechodziło się tym otworem do następnej hali, zajętej teraz przez własowców. Dwóch ludzi z pepeszami nie spuszczało go z muszki: podejrzewaliśmy, że własowcy nie odmówią sobie próby sforsowania tego przejścia, mieli stąd przecież najbliżej. Ale od tej strony byliśmy mocni, gorzej z bokami, te filary bez ścian, same okna, prześwity, nie było się czego uchwycić. Jeżeli ich podpuścimy... W żadnym wypadku, bliski dystans to koniec, wyduszą mi pluton w mgnieniu oka, żaden nawet nie piśnie. Pamiętam stu chłopców, a cegielnia jak kościół, cztery rzędy filarów, trzy nawy. Za mało nas. Jeśli walka przeniesie się do wnętrza, pogubimy się w tłumie jak na dworcu. Nie, żadnych dworców, starczy tego, który już był, dziś nie będzie zdychania za darmo, stracę tylko tych, których nie będę mógł nie stracić, ani jednego więcej, nikogo bez sensu. I wtedy pomyślałem: prawa czujka. Tam zrobiło się brzydko, może mieli z tej strony więcej dział, bili gęsto. Pokazałem Świstakowi dziurę w murze: pilnuj. Podziękował mi uśmiechem, pełnym niejasnych nadziei. Zostawiłem go i pobiegłem na prawo. Musiałem przechodzić nad chłopcami okrakiem - zakurzone hełmy, na każdym zostawiałem ślad dłoni. Przed oczyma błyskało mi raz po raz jak nocą, kiedy naprawiają tory: duże błyski, bardzo szybkie, jeden za drugim. Chciałem poczekać, ale to niedorzeczne, nie zwalniali tempa na moment. Ruszyłem więc, powtarzając sobie, że Rapid ma gorzej, musi bronić całej reszty, a tam biura, mieszkania, wszystko kruche, nie tak jak u nas. Bo u nas jeszcze się trzyma, stoi, nawet nie sypie się za bardzo. Obserwator kulił się za podmurówką. Prawie dotykał jej hełmem, ale nie schodził. Chwyciłem go za brzeg bluzy. Obejrzał się. - Zejdź do rowu. - Co pan? - Zejdź! Pokazał na przedpole: przecież... - Popilnuję! - krzyknąłem. Oburzył się: - Nic mi nie jest! Zepchnąłem go siłą i wyjrzałem. Wszystko bez zmian, jak o świcie. Puste pola, dalej jezdnia, ale też pusta. Z boku betonowy mur, kilka segmentów przewróconych na ziemię. Przewrócili je w nocy, tędy wyjdą. Obserwator znów był przy mnie. Mało nie płakał z wściekłości. - Czego pan chce? - krzyknął. - Nie dekowałem się, nie schodziłem ani na chwilę! - Odpoczniesz. - Nie jestem zmęczony! - Marsz do rowu, słyszałeś? Wycofał się tyłem jak rak i zniknął w okopie. Całkiem jasno, dwudziesta dziewiąta minuta, chyba zaraz ruszą. Coś przeleciało mi po nogach. Przestraszyłem się, że już, z początku nigdy nie boli. Ale to były tylko cegły - zawalił się kawałek ganku nade mną. Poruszyłem stopami: jako tako, choć kłują. Trzydziesta minuta. Albo teraz, albo dopiero za kwadrans. Niemcy lubią porządek. Muszą mieć jakiś okrągły termin. Teraz gorszy ostrzał szedł z drugiej strony. Lewa czujka. Ale nie mogłem być wszędzie naraz. Trzydziesta pierwsza. A więc jeszcze czternaście minut. Długie przygotowanie. Najdłuższe jakie było. Trzy kwadranse. Co zostanie z Rapida? Koło skroni wyrósł mi hełm. Do cholery, miałeś siedzieć w rowie! Wrzasnął mi do ucha, że krwotok! Płuca, krwotok! Chwyciłem go za ramiona. Krzyknął: przecież nie ja, już go znieśli! No, to miałem pierwszego rannego. - Do rowu! - krzyknąłem. - Siedzieć na tyłku, aż zawołam! Na zadku! Na dupie! Nagle ogień zaczął przesuwać się na zaplecze, odchodził jak deszcz, jeszcze słychać szum ostatnich kropli, ale to już pada gdzieś indziej, chmura przeszła. Krzyknąłem: - Podaj dalej, na miejsca! - i już dwie sztuki wychodziły na mnie zza muru. Popatrzyłem w bok. Erkaem był na stanowisku, celowniczy trzymał policzek przygnieciony do kolby, amunicyjny podciągał skrzynki z taśmami. Czekaliśmy na piechotę. Coś zwaliło się obok mnie. Długa lufa z krążkiem na końcu. Zobaczyłem podsiniałe oczy, jedno zmrużone, drugie szeroko otwarte, uważne. I od razu rusznica szczęknęła jak pies. - Szybciej! I zmiana! Huknęli jeszcze raz. - Zmiana! - wrzasnąłem, ale ten, który strzelał, przyciął tylko usta, mały ząbek zaświecił mu spod wargi, palce pociągnęły za spust. Pusta łuska uderzyła mnie w łokieć. Dopiero teraz złapał za kolbę, jego pomocnik skoczył do lufy, ja złapałem ją prędzej, zrobiliśmy dwa skoki w lewo i położyliśmy się plackiem. Kiedy dym opadł zobaczyłem, że naszej podmurówki już nie ma, zamiast niej była tam kupka rozbitych cegieł. Czołgi szły dalej. Pierwszy był już blisko. Szperał lufą po oknach. Zobaczyłem piechurów, trzymali się za czołgami. Nasz erkaem zaczął strzelać. Słupki kurzu znaczyły jego pracę. Chłopak z pepancem wygarnął znowu trzy razy. Pierwszy czołg okręcił się na zerwanej gąsienicy, ale drugi już węszył za nami. - Odsuń się! - poleciłem chłopakowi od pepanca. Spojrzał na mnie, lecz nie zdjął ręki z zamka. Odepchnąłem go. - Odsuń się, słyszałeś? Jazda do tyłu! - Pocisk z czołgu uderzył o filar, bardzo blisko, po prawej stronie, lecz eksplozja poszła na ukos, nie dostaliśmy nawet gruzem. Przycisnąłem do ramienia gumową stępkę rusznicy i w celowniku odnalazłem przód wozu, rosnącego z każdym ułamkiem sekundy. Pochyła maska, z boku szczelina, za tą szczeliną musiały być oczy kierowcy. Wywaliłem w nie cały magazyn i czołg doszedł siłą bezwładu - stuknął pyskiem o ścianę, gąsienice jeszcze młóciły piasek, ale to już był wrak, nakręcany żółw bez sprężyny, popsuta zabawka. Dobijaliśmy go z bliska długo i mściwie, raz po raz zakładając do rusznicy nowe ładowniki z nabojami, dużymi jak męskie członki, a spod pancerza dobiegało nas bulgotanie, coś cmokało i rozlegały się cichnące świsty, jakby ten wielki kadłub umierał z trudnością i boleśnie. Nasz erkaem nie musiał już zmieniać stanowisk. Strzelał teraz ogniem ciągłym. Własowcy cofali się za mur. Uszkodzony czołg w środku pola otaczał się kłębami zasłony dymnej. Nadchodziła minuta wytchnienia, przynajmniej z tej strony budynku. Ale i z drugiej strzały cichły. Otrzepałem ręce. Ktoś ujął mnie za pas koło klamry. Spadochroniarski hełm, obciągnięty siatką. Taki byłem w tej chwili odurzony, że musiałem schylić się i zajrzeć pod okap, by poznać Albatrosa. - No, poszło - powiedziałem. - Co? - Moje gratulacje. - Czy masz rannych albo... Wykrzywił się: - Gratulacje po raz drugi, wszyscy cieszą się jak najlepszym zdrowiem. - Oszalałeś? Jak ty to mówisz? - A co? - zapytał. - Nie zabrałeś chłopakom rusznicy? - Tylko na moment. - Masz ambicje - powiedział. - Przepadam za ludźmi, którzy mają ambicję. - Albatros! - krzyknąłem. - Idź do Janiny, twoje nerwy są w proszku. Nie zwrócił na to uwagi. Uśmiechnął się ironicznie, wygładzając mi bluzę na piersiach. - Staruszku, chciej mnie zrozumieć, ja się kocham w ludziach ambitnych. Ale nie dasz rady. - Jakiej rady? - Nie bierz tego dosłownie. - Więc mów do rzeczy. Puścił mnie wreszcie i przestał się uśmiechać. - Wiem, o co ci chodzi. Ale pogódź się z losem: nie zrobisz wszystkiego za wszystkich. Żebyś nie wiem jak podskakiwał. Do południa szedł na nas atak za atakiem. Odpieraliśmy je z dużą trudnością, ale ciągle bez poważniejszych strat. O dwunastej złamał się nam grot igliczny w pepancu. Wkrótce potem umilkła jedna z rusznic Rapida - ta, którą zostawił w piwnicy i która dotychczas wspomagała nas bocznym ogniem. Może też miała defekt, a może Rapid odwołał ją na tyły? Mój goniec poszedł to sprawdzić, a na razie zostaliśmy tylko z piatem. Kazałem podciągnąć na stanowiska butelki z benzyną. Były oklejone papierem z jakąś substancją, która zapalała się przy rozbiciu szkła, dlatego do tej pory trzymaliśmy je w małych schronach za linią. Ale teraz już nie można było bawić się w ostrożności; jeden piat nie mógł bronić cegielni bez końca. Przenosiliśmy go biegiem z jednej strony na drugą, coraz rzadziej korzystając z wykopu, najczęściej po prostu wierzchem, na przełaj, mimo że w hali świszczało niby w piecu. Odłamki zaraz pocięły celowniczego, strzelałem więc sam na zmianę z Łabędą, który - jak się okazało - miał pewną rękę i bardzo dobre oko. We dwóch uszkodziliśmy jeszcze jeden czołg typu "Panther", lecz pociski zaczęły nam się kończyć, musieliśmy oszczędzać. Spędziliśmy tylko te maszyny, które podchodziły bezpośrednio do murów - baliśmy się, że wprowadzą nam piechotę do środka - było nam jednak coraz trudniej. Piat ważył swoje, ręce nam mdlały, wreszcie musieliśmy go oddać następnym, a ci znali się na nim kiepsko i kurzyli po działkach daleko od celu. Potem zjawił się goniec i zameldował, że nie mamy na co liczyć: rusznica Rapida - ta, którą nam zostawił - została zniszczona, a obsługa poległa. I właśnie wtedy, kiedy to mówił, zobaczyłem, że na betonowym przęśle nad dziurą, prowadzącą do własowców, spaceruje jakiś mężczyzna w cywilnym płaszczu, bez żadnego nakrycia głowy. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Świstak, ale on nie zrobiłby dwóch kroków bez hełmu, zresztą siedział tuż przy mnie, za najbliższym zakrętem okopu. Odsunąłem swój hełm z czoła, by mieć lepszą widoczność i czekałem, aż ten w płaszczu pokaże się jeszcze raz. Stał za filarem, w samym rogu cegielni i z mojego miejsca nie było go widać. Zawołałem do Funka: - Czy wysłałeś kogoś na górę? - Co znowu, panie podchorąży! Po co? W cegielni nie było właściwie piętra; czerwone filary sięgały aż pod sam dach. Ale w połowie wysokości przebiegały nad halą długie, żelbetowe ławy, rodzaj ganków czy mostów, którymi można było się poruszać dość swobodnie, a które nazywaliśmy piętrem. Próbowaliśmy nawet strzelać stamtąd do czołgów, ale to okazało się ryzykowne: po strzale nie było gdzie odskoczyć, a poza tym na górę prowadziły tylko jedne wewnętrzne schody koło wejścia do piwnicy. Były całkiem odkryte, bez żadnej klatki ani nawet poręczy i gdyby zburzył je jakiś pocisk, mielibyśmy trudności ze schodzeniem. Skakać cztery metry w pełnym rynsztunku, to naprawdę względna przyjemność. Stałem więc dalej i czekałem na rozwiązanie zagadki. Człowiek w płaszczu wciąż był ukryty za filarem. Dopiero po chwili spostrzegłem, że wygląda połową twarzy jak ciekawski widz, zaplątany w uliczną awanturę. Patrzył na nas i nie mógł się napatrzyć. Nagle machnął ręką i w tej chwili na galeryjce obok niego pokazało się dwóch żołnierzy, niosących Mg. Krzyknąłem: - Funk, własowcy na górze! - i już pierwsza seria leciała ku nam zza filaru. Zrobiło się małe zamieszanie. Wszystkie wolne peemy zaczęły tłuc ścianę naprzeciw. Odpowiedział nam szybki ogień z kilkunastu luf naraz. Mieli tam niezły desant, przynajmniej z tuzin facetów, uzbrojonych w broń maszynową. Musieli zburzyć część muru - nie było tego słychać w ogólnym tumulcie - a teraz pchali się do środka jak osy. Mogliśmy to, w gruncie rzeczy, przewidzieć i zawczasu wysadzić wszystkie ganki, mieliśmy przecież trochę plastyku i trotylu, lecz taka ewentualność nie przyszła nam do głowy. Sąsiednia hala była wysoka i naga, bez pięter i jakichkolwiek schodków. Byliśmy przekonani, że natarcie, jeżeli wyjdzie z tej hali, będzie prowadzone dołem i po to przekopaliśmy cegielnię, żeby móc odeprzeć je z ukrycia. Ale oni byli chytrzejsi; musieli zrobić jakieś rusztowanie i założyć ładunek wysoko, a teraz już było po wszystkim - mieliśmy ich na górze. Złapałem dwóch najbliższych chłopców i pobiegliśmy na schody. Schody były kamienne, kamień pryskał od kul pod naszymi nogami, ale przeszliśmy. "Jeszcze można", pomyślałem "ale za chwilę?" Wyskoczyliśmy na piętro. Półmrok. Co parę metrów jaśniejsze pasy zmętniałego światła. W głębi skurczone sylwetki, przemykające od filara do filara, jak w lesie. Rozrzuciłem chłopców - lewy ganek, prawy ganek, ja w środku - i ognia. Od pierwszej chwili zrozumiałem, że nie wytrzymamy. Własowców było na górze więcej, niż mogliśmy przypuszczać. Krzątali się jeszcze po drugiej stronie piętra, przezornie, czy po prostu tchórzliwie, lecz mieli nad nami absolutną przewagę. Walili na wprost i z ukosa, trudno było chować się przed ostrzałem, słupy były trochę za wąskie. Kluczyliśmy więc jak zające. Pół skoku w bok, krótka seria, potem na brzuch i do przodu, seria, teraz w tył, seria, seria, ale to wszystko nie zdawało się na nic: po sekundzie byli już znowu wstrzelani i znowu należało wybierać filar i skakać, a oni tymczasem podchodzili coraz bliżej. Zaczęliśmy ich "kiwać" jak gracze na boisku: udawaliśmy, że chcemy skoczyć w jakimś kierunku, robiliśmy zamach, zwrot tułowia - i nagle skręcaliśmy w przeciwny. Ale to też były gierki na krótką metę. Przejrzeli nas szybko i dostosowali się do nowego stylu: po każdym skręcie w prawo posyłali nam piękną wiązankę z lewej, widziałem obok łokcia smugi pocisków, rozciągnięte jak struny, ogradzali mnie niby wilka, tu druty i tam druty, aż został mi tylko jeden skrawek miejsca w martwym polu, które na moment utworzyło się za jakimś słupem. Stałem tam bez ruchu, opierając się plecami o cegły, z rękoma przylepionymi do bioder i głową wykręconą w bok, jak przechodzień, który schronił się przed ulewą pod za wąski daszek - i widziałem, że skończyło się moje strzelanie. Miałem teraz do zrobienia tylko jedno: skoczyć w dół. Ale oni nie spuszczali mnie z celowników; gdybym się wynurzył, roztarliby mnie zaraz na proszek. Ich ogień bez ustanku polerował krawędzie mojego filaru, byłem szczelnie zamknięty w tym ogniu, nie mogłem nawet sięgnąć ręką po granat, by rzucić go za siebie i zasłonić się dymem. Torba z granatami leżała mi na siedzeniu. Żeby się do niej dostać musiałbym zgiąć rękę i przełożyć ją do tyłu, a to nie mogło skończyć się niczym, prócz strzaskania łokcia. Rozejrzałem się bezradnie. Chłopak na lewej galeryjce stał jak ja - zaklinowany pod filarem, a chłopak na prawej czołgał się ku brzegowi, ale nie miał szans. Wiedziałem, że nie ma, był już ranny, a oni trafiali go dalej raz za razem, trudno zrozumieć, jak on w ogóle mógł iść, szpikowany ołowiem bez przerwy. Ale szedł, aż znalazł się na samej krawędzi. Teraz przekładał przez nią nogę. Robił to bardzo powoli, na tempo jak staruszek, któremu każde żywe poruszenie może się odbić na zdrowiu. Widziałem w jego oczach uwagę i skupienie. Dokonywał największej próby w swoim życiu i z wolna przegrywał: jego mięśnie wiotczały, przestawał nad nimi panować, wreszcie znieruchomiał. Własowcy strzelali doń w dalszym ciągu, teraz już nie wiadomo po co, aż zmienił się w połeć mięsa, z którego krew uciekała ciurkiem i po nogawce spływała w dół, na dno cegielni. Poszedłem wzrokiem za tą krwią i zobaczyłem małego Łabędę. Był cały zalany tym czerwonym strumyczkiem, który ściekał mu prosto na głowę, ale nie uświadamiał sobie niczego. Strzelał - znowu on - jak w gorączce. Chwytał, jeden po drugim, bulwiaste pociski z długim szpickiem, podobne do ryb głębinowych, i pakował je w pierścień piata, a każdy wystrzał odrzucał go silnym kopnięciem, jakby Łabęda wtykał palce do kontaktu. Prawdopodobnie z pola nadchodziło nowe natarcie, niedostrzegalne dla mnie, lecz jak najbardziej widoczne z parteru. Policzyłem ludzi w okopie. Było ich dziewięciu. Ostrzeliwali się na boki i nawet próbowali interweniować na piętro, ale tutaj ich ogień był nieskuteczny: strzelali z dołu, pod niekorzystnym kątem i nie mogli zatrzymać własowców, posuwających się gankami na brzuchu. Krzyknąłem z całej siły: - Albatros, granat! Granat! - ale mojego głosu nie było słychać w tym hałasie. Krzyczałem jednak dalej: - Granat, Albatros! Granat - bo nie zostało mi już nic innego jak krzyczeć. W końcu spojrzał na mnie. Nie zrozumiał słów, to oczywiste, ale zobaczył, że coś wołam. Chwilę przyglądał mi się z namysłem, potem szybko odłożył pistolet maszynowy i sięgnął do chlebaka. Ugiąłem lekko nogi w kolanach, by przygotować się do skoku. Albatros już zataczał łuk ręką. W powietrzu mignął owalny kształt ze sterczącą na bok łyżką zapalnika i upadł o pół metra od moich stóp. Z okopu było niewygodnie rzucać, to prawda, ale żeby trafić prosto pode mnie?... Granat przetaczał się koło moich butów, bardzo blisko, a jednak zbyt daleko, żebym mógł go kopnąć i zwalniał coraz bardziej. Spojrzałem na Albatrosa. Zatykał usta dłonią, jakby gryzł palce. Spojrzałem znowu pod nogi - granat zamierał już w ruchu, ale jeszcze szedł, jeszcze się turlał, na szczęście nie przetrzymany, rzucony od razu, aż minął mnie, zniknął za filarem i tam eksplodował. Dym wszystko pokrył i nie było widać, gdzie kończy się brzeg ganku. Obliczyłem z pamięci, zgiąłem się wpół i skoczyłem. Kołnierz zafurkotał mi koło ust. Przez moment miałem żołądek w gardle, potem zaryłem się w piach wykopu. Albatros ściągnął mnie na dół. Jeszcze się dobrze nie podniosłem, jak już rzucałem granat na drugą galeryjkę - dla tamtego, który czekał za słupem. Skoczył. Kiedy dotykał ziemi, noga mu się dziwnie podwinęła; upadł. Spróbował wstać, ale zaraz położył się z powrotem. - Pechowo - powiedział Funk, odwracając spoconą twarz znad peemu. - Kopyto albo dwa. Albatros przewrócił mnie śpiesząc chłopakowi na pomoc. W biegu wyciągnął brezentową paczuszkę z opatrunkiem indywidualnym. Wziąłem Funka za naramiennik. - Daj kogoś do magazynu, na schodki! - Ja pójdę! - wrzasnął Świstak. Funk zrobił ryja w jego stronę. - A kuku! Nie podlizuj się, gnido! - Pójdę! - wrzeszczał Świstak. - Marcin, ja chcę iść, ja muszę, daj mi wreszcie okazję! Rozejrzałem się: czterech ludzi przy erkaemach, Łabęda przy piacie, Albatros, Funk, chłopiec ze złamaną nogą i goniec. Nie było wyboru. Powiedziałem "zgoda" i ująłem go za węzeł szalika. - Ale jak skrewisz, to pamiętaj! Złapał mnie lepkimi dłońmi za szyję, jakby chciał cmoknąć mnie w usta, ale go odepchnąłem. Wciąż nie tracił nadziei, nawet gdyby drużyna, o której marzył, miała się składać z dwóch ludzi. Pobiegł rowem łącznikowym do tyłu. Amunicja dzwoniła mu w torbie. Potem zniknął przy wejściu do piwnicy. Magazyn rozciągał się właśnie nad nią. Może to zresztą nie był żaden magazyn, wszystkie nazwy dawaliśmy na oko - w każdym razie była to olbrzymia sala, wysoka jak katedra, z krętymi, żelaznymi schodkami, które prowadziły na strych. W połowie tych schodków, przy ścianie, mieściła się niewielka platforemka. Ściana była tam przebita na wylot, a otwór wychodził na cegielnię, prawie pod samym dachem. Świstak mógł nas stamtąd przykrywać ogniem, oczywiście niedługo, do czasu, aż go strącą, lub do czasu, aż strach weźmie w nim górę nad ambicją. Natarcie znów odpływało ku działkom. Czekał nas kwadrans wytchnienia. Wyrwałem kartkę z bloczku, napisałem: "Mam własowców w środku, opuszczamy cegielnię" i posłałem to Rapidowi. Przeszło pięć długich minut, zanim goniec powrócił z odpowiedzią. Na odwrocie mojego meldunku widniał rozkaz, nabazgrany w pośpiechu "Jesteśmy okrążeni, proszę wytrzymać pół godziny, otwieram przejście". Pół godziny. Podniosłem głowę. Świstak strzelał amunicją smugową. Mogłem obserwować tor jego pocisków: wąski wachlarz kolorowych promieni, rozpostarty nad środkowym gankiem. Boczne skrzydła wymykały się spod jego kontroli; otwór był za mały, nie dawał potrzebnego kąta i tam właśnie, pod ścianami, do których Świstak nie miał dostępu, własowcy włazili nam już prawie na głowy. Albatros z Funkiem raz po raz rzucali z dołu granaty, eksplozje niby szczotki zmiatały nam kurz z galeryjek na twarze, białe błyski trzaskały w półmroku jak spięcia, ale to wszystko mogło starczyć na krótko - na pięć minut, na dziesięć - ale żadną miarą na pół godziny. Tym bardziej, że ci z zewnątrz musieli się zorientować, że dogorywamy: wypuścili nowe natarcie, z obu stron hali naraz i podparli je świeżymi czołgami. Było ich dwa. Pierwszy wjechał nam do środka. Nagle zrobiło się jasno i zrozumiałem, że czołg stoi w płomieniach, a Łabęda śmieje się konwulsyjnie, prawie wyje, histeryczne łzy ciekną mu po policzkach i kapią na korpus piata, ktoś krzyczy, żeby go przedstawić do K.w., gdy naraz wszystko inaczej: już mamy Niemców w rowie, zalewają go z prawej strony, więc cały ogień na prawo, potem wrzask z lewej strony, to już finał, teraz tylko do piwnicy. Cofamy się tyłem, nie zdejmując palców ze spustu, a z góry sypią się granaty, widać ich koziołkujące trzonki i trzask, trzask, pełno ziemi, ziemia w przełyku, ziemia w oczach, biegniemy na oślep, Albatros z piatem, Łabęda bez, podskakuje na jednej nodze, obu rękami wiosłując wzdłuż brzegów rowu, biorę go wpół, mdleje, nie ma stopy, goleń strzaskana, wpadamy do piwnicy, Albatros zaciąga zasuwę, drzwi są żelazne, odskakujemy w tył, cisza. Rannych już tutaj nie było. Janina odesłała ich pod opiekę dziewczyn gdzieś dalej. Konkretnie - pod opiekę dwóch dziewczyn, bo trzecia leżała skulona jak mały piesek, który na szosie wpadł pod ciężarówkę. Zlepione włosy zakrywały jej twarz i nie mogłem poznać, która to, gdyż wszystkie nosiły jednakowe panterki. Ale nie była to Wiśka. Piwnica z jednej strony była zasypana gruzem i zamiast okna miała tam dziury. Ze stosu cegieł wystawała gumowa kolba rusznicy, a koło niej leżało na wznak dwóch ludzi Rapida. Mundury mieli poprzecinane nożyczkami, widocznie Janina próbowała coś z nimi zrobić, lecz dała spokój - żaden nie miał nawet założonego tamponu, musieli zginąć na miejscu. A potem zobaczyłem, że pod filarami, tam gdzie sypialiśmy co noc, leży cały rządek nieruchomych kształtów i odwróciłem od nich oczy; ci nie byli z plutonu Rapida. Zmieniłem magazynek w peemie i stanąłem na ukos od drzwi, tak że mogłem równocześnie patrzeć na rozbite okno i na nie. Za moimi plecami Janina zakładała opatrunek nieprzytomnemu Łabędzie. Albatros jej pomagał, wspólnie zaciskali mu opaskę nad kolanem. - Jak skończycie - powiedziałem przez ramię - zawołajcie, trzeba stąd szybko odejść. - Już gotowe, tylko nie mamy go na czym zabrać. - Wszystkie nosze już poszły? - A jak ci się zdaje? Oduczyłeś się liczyć? - Zanieście go na kocu. - Nie. Zerwiemy blat ze stołu. Usłyszałem trzask desek, krótkie szuranie, a potem głos Janiny: - Jesteśmy gotowi. - Funk, masz swoich w komplecie? - To piękny komplet, panie podchorąży. - Albatros? - O, rany. - Więc wychodźcie. - A ty, oczywiście, wyjdziesz ostatni? Kapitan tonącego okrętu, prawda, staruszku? - Nie wygłupiaj się - powiedziała Janina. Przytaknąłem jej bez słowa, samym kiwnięciem głowy, ale ona powtórzyła głośniej: - Nie, to ty, ty się nie wygłupiaj! Rozumiesz? Powiedziałem jeszcze raz "wychodźcie", a ona zapytała: - Ty zawsze musisz, co? No powiedz, musisz? Krzyknąłem "jazda" i usłyszałem oddalający się stuk butów. Bardzo niewielu butów. Stałem dalej na miejscu. Za drzwiami nic się nie działo, może Niemcy mieli wszystko podzielone na akty i nie mogli bez przygotowania brać się do następnej odsłony. Przez dziurę w murze widziałem spalony krzak ostu, a za nim pola, wyjeżdżone przez czołgi. Kręte koleiny plątały się tam wzdłuż i wszerz, jak na prowincjonalnym dworcu autobusowym. Dworzec, dworzec, pomyślałem, no, macie. I nagle poczułem, że nie jestem sam. Zrobiłem szybki obrót, już z lufą stena podniesioną do strzału i spostrzegłem Funka. Siedział na krzyżakach rozebranego stołu i kołysał jedną stopą w powietrzu. Czarny schmeisser wisiał mu na pasie w poprzek piersi. Podszedłem bliżej i trąciłem go lufą w łokieć. - Ty tu czego? - A no tak. Posiedzieć. - Kazałem, żeby wszyscy wyszli. - A ja, widzi pan, urodziłem się taki nieusłuchany. To brzydka wada i sam nad nią boleję. Ale co robić? - Funk - powiedziałem. - Ty, Funk. - Było mi trudno mówić. Janina nie miała racji, jeszcze umiałem liczyć do piętnastu. A przynajmniej odejmować od piętnastu. Piętnaście mniej siedem. To przecież proste. I powiedziałem po raz trzeci: - Ty, słuchaj, Funk, po co? Kiwał się w dalszym ciągu na szczątkach stołu, zaglądając mi w oczy pogodnie. Nagle oświadczył: - Słuchaj, tatulu, mam cię tak samo w tyłku jak dawniej, jasne? Ale nie zrobisz tego beze mnie. - Czego? - Nie bujajmy się bez biegunów. Jestem chłopaczek towarzyski i mówię ci, że zrobimy to razem. Milczałem. Patrzył na mnie z dziwną mieszaniną pobłażania i niechęci. Odwróciłem się do okna. Wtedy zapytał: - Ile czasu chciałeś im dać? Wzruszyłem ramionami. - Tak mi się właśnie zdawało - powiedział. - No a teraz, jak jest nas parka? Może starczy dwadzieścia minut? - To zależy, czy Rapid... - Nie, tatulu - przerwał mi dobrodusznie. - Dwadzieścia minut i kropka. Chyba, że obmyślisz dla mnie specjalne atrakcje. Ale nie tamte, wiesz, tam nie miałbym najmniejszej szansy. - Nie rozumiem - odrzekłem, choć rozumiałem go doskonale. Zachichotał: - Och, wprost przeciwnie. Ale wstaw się w moje położenie: od dziecka byłem mało bogobojny, często deptałem trawniki i parę razy wzywałem imienia nadaremno. W związku z tym moje widoki są marne. - Funk! - zawołałem. - Zamknij się, do cholery! - Więc dwadzieścia? - Dobrze, dwadzieścia. Połowę tych dwudziestu minut zajęło nam znoszenie sienników pod drzwi i pod okna. Zrobiliśmy z nich trzy wielkie stosy i czekaliśmy z benzyną, aż odezwą się pierwsze kroki. Kiedy odezwały się, rzuciliśmy butelki i piwnica stanęła w ogniu. Przez blask płomieni zobaczyliśmy smużki wystrzałów i cofając się odpowiadaliśmy z obu luf równocześnie. Tak doszliśmy do wyjścia. Druga piwnica była mniejsza, ale też miała dwa okna, jak tamta. Najpierw obydwa były puste, później w jednym pokazały się czarne, dobrze naszuwaksowane buty. Za cholewą jednego sterczał łepek granatu. Funk dobrze zmierzył i pojedynczym strzałem zepsuł właścicielowi butów lewą nogę. Duży zwał krzyczącej gabardyny zasłonił nam widok. Spruliśmy ją zaraz do reszty jak krawcy. A potem już była klitka za klitką, wszędzie okna, wszędzie buty i granaty, aż całkiem zasmoleni i ledwo dyszący wyskoczyliśmy spod blaszanej klapy do magazynu. Teraz wydawał nam się pięć razy większy niż zwykle. Biegliśmy przez ten magazyn i biegliśmy, jak w głupim śnie i nie było temu końca, a nasze kroki wydawały się bezgłośne, jakbyśmy biegli po dywanie, bo wszystko roztapiało się w huku, który przetaczał się wokół nas i nad nami, już wtedy nie wiadomo skąd i dlaczego. Wreszcie dopadliśmy przeciwległej ściany, jeszcze trzy ażurowe schodki z lanego żelaza i zaraz korytarz, ale wtedy gdzieś z boku, z jakichś drzwi, których nie było widać, lunęło na te schodki coś niezwykle świecącego i zmieniło się w najczarniejszy dym, jaki widzieliśmy na świecie. Odskoczyliśmy. Przed nami tliło się wszystko, co zostało objęte tym światłem: cegły, beton, żelazo. Spojrzeliśmy po sobie. Funk wolno, na palcach ruszył do przodu i stanął. Nie mógł się zdecydować. Potem wziął z podłogi garść gruzu i rzucił za próg. Wąż ognia trysnął od razu w to miejsce, zrobiło się tam miniaturowe piekło, wytop stali, spust płynnej surówki, widzieliśmy, jak kuta poręcz skręca się niby gałązka i zrozumieliśmy, że nie przejdziemy. Wróciliśmy na środek magazynu. Był pusty. Nie znaleźliśmy nawet kawałka skrzyni, za którą można by się schować. Był także cichy - strzelanina umilkła prawie całkiem, tylko jakiś pojedynczy pistolet terkotał nad nami jak ogłupiała kukułka. Ale ze wszystkich stron - spoza wysokich jak w starej auli okien i spoza głuchych drzwi - rozlegały się nawoływania i tupoty, ktoś organizował biegnących i ustawiał ich wokół magazynu, skrzypiały nie naoliwione osie i brzęczały niewidoczne stąd narzędzia. Wszystko przypominało jakąś monstrualną lekcję zajęć praktycznych, tylko że my nie należeliśmy do uczestników tego kursu - byliśmy materiałem, spoczywaliśmy na stole w środku klasy i czekaliśmy, aż niezręczne ręce dzieci przystąpią do obróbki. - No co, tatulu, wygrałeś - szepnął Funk z nieuprzejmym uśmiechem. - To znaczy? - Damy im więcej niż dwadzieścia minut. - Ach, o to ci chodzi. - A ty myślałeś, że o co? - Nie, o nic. W ogóle nie zastanawiałem się nad tym. - To może zastanowisz się nad czymś innym. - Na przykład? - Jak się ustawić, żeby z tego wyszło pół godziny. - Funk - powiedziałem - szkoda, że mnie nie lubicie. - Pomyłka, kotusiu. Szalejemy za tobą. - Dobrze. Możemy dać temu spokój. - Ja nie zaczynałem. - Oczywiście. - I ty także nie zaczynałeś. Jasne? - Absolutnie. - To miło. Nie chciałbym, nawet teraz, żadnych niejasności. - Będę pamiętał. Pozdrów ode mnie swój tyłek. - Możesz to zrobić osobiście, nic się nie zmieniło. Zapalił papierosa i podszedł do ściany. Okna były rzeczywiście umieszczone wysoko, ale - w ostateczności - mogliśmy wdrapać się na nie po rurze, która biegła wzdłuż całego magazynu pod ścianą. Była to wielka rura, miała chyba z pół metra średnicy, a na całej długości pokrywała ją miękka izolacja. Nie domyślałem się, do czego mogą służyć takie rury; może do odprowadzania jakichś gazów, może do tłoczenia ciepłej wody, nie wiadomo. Ale to było mi teraz obojętne. Patrzyłem na tę rurę i myślałem, że jest dostatecznie szeroka, aby człowiek mógł się przez nią przecisnąć, a oba jej końce nikną w ścianach. Magazyn długo jeszcze błyskał wybuchami i skwierczał pod ogniem miotaczy, ale my nie mieliśmy już ani sił ani ochoty, by się temu przyglądać. Leżeliśmy obok Albatrosa w rowie, który był teraz pierwszą linią naszej obrony, wśród wysokich traw, które kołysały się nad nami, a Janina przylepiała nam plasterki na łokciach, pozdzieranych w tej rurze aż do kości. Po raz pierwszy od siedmiu godzin oddychaliśmy czystym powietrzem i oddawaliśmy się uczuciu mizernego zadowolenia, że za naszą sprawą przeciwnik marnuje kilogramy amunicji bez sensu. A potem wszystko ucichło i właśnie wtedy Albatros złapał nas kurczowo za ręce. Obejrzeliśmy się. Z dymu zakładów wynurzyło się coś czarnego, dziwaczne stworzenie na czterech łapach, ale niepodobne do żadnego ze zwierząt. Jego ruchy były mechaniczne i tępe, jak u bardzo starego konia, ale to nie był koń, to było coś znacznie mniejszego, takiego jak my. To coś szło na przełaj nie wybierając sobie drogi, przewracało się na bruzdach, padało, potem znowu szło, pchając się na oślep w krzaki, a z tyłu nikt do niego nie strzelał, jakby Niemcy w zupełności lekceważyli ten rodzaj zwierząt. Usłyszałem zduszony krzyk Albatrosa i wyrwałem mu lornetkę. Obraz był mętny, musiałem przez chwilę kręcić śrubą regulatora, zanim wszystko wyostrzyło się tak, jak mi było potrzeba. Zobaczyłem porowatą skorupę żużlu, nic więcej, tylko żywy żużel - żużel zamiast skóry, żużel zamiast włosów i żużel zamiast oczu - czarna, pełzająca masa żużlu i zawyłem: - Ludzie, zapomnieliśmy o Świstaku! #/4 Mieszkańcy opuścili ten dom w pośpiechu. Wszędzie leżały ich walizki i tobołki z odzieżą; nie zdążyli nawet zabrać rzeczy najpotrzebniejszych, które przygotowali sobie od dawna. Lampa, sycząca na podłodze, też była ich własnością; zostawili ją, mimo że karbid szedł teraz na wagę złota, a zbiornik był pełen po brzegi. Tak przynajmniej twierdził kapitan, potrząsając lampą do góry i na dół. Mały pędzelek ognia zaczął wydłużać się i powiększać, aż urósł do rozmiarów sporej szczoteczki. Wtedy palnik przestał parskać i komórkę zalało białe światło. Nasze cienie stały się od razu wyraźne i ostre, zobaczyliśmy nawet nawzajem własne twarze i przywitaliśmy się w milczeniu. - Siadajcie - powiedział Szlemik i zrobił niepewny gest ręką. - A może chcecie się wyciągnąć? Jest na czym. Były tu rzeczywiście liczne posłania, ułożone ciasno, jedno obok drugiego; prawie cała podłoga była nimi szczelnie pokryta. Rapid pochylił się, starannie odsunął pościel pod ścianę i usiadł na gołym materacu. Halny przyjrzał się mu, pokręcił głową, ale zrobił to samo. Tylko ja jeden położyłem się na pościeli. - Fajna piwniczka - powiedziałem. - Bardzo mi się podoba. - No tak - bąknął Szlemik stojąc dalej z lampą na środku, jakby nie umiał wybrać dla niej miejsca. - Pewnie. Zresztą gdzieś trzeba się było rozłożyć. Musimy obgadać zadanie na jutro. - I tyle piernatów! - powiedziałem. - Po prostu rozkosz. - No, to sobie leż. A jak masz ochotę, to zwal buty. - Z przyjemnością. Gdyby tak jeszcze coś na ząb... - Nie jedliście od rana? - Nie - powiedział Rapid. - Nie było kiedy. - I nie było co. - To też prawda. - A pan kapitan nie ma czegoś pod ręką? - Nie wiem. Wycofaliśmy się tutaj przed godziną. Może Emilka coś znajdzie. - Kazał pan jej poszukać? - Nie pomyślałem o tym. Ale ona z pewnością sama... - Karygodne niedopatrzenie! - krzyknąłem załamując ręce. Rapid spojrzał na mnie z uwagą, lecz ja ciągnąłem dalej: - Panie kapitanie, niech pan zaraz ją wezwie i poleci przetrząsnąć wszystkie kąty. Głowę bym dał, że znajdziemy tu jeszcze niejeden smakołyk! - Tak myślisz? - Bez wątpienia! - No, może - powiedział. - Może. Ale zdaje się, że wszyscy tutaj od dawna głodowali. Uśmiechnąłem się. - Proszę pana. Proszę pana. Pan wie, że głód głodem, a jak dobrze poszperać, to i słoninka się trafi. Niech pan pomyśli: taki połeć na trzy paluszki. Ha? Co pan na to? - Czemu nie? - westchnął, ale nie spojrzał mi w oczy. - Każdy przecież z ochotą, oczywiście, z największą ochotą... - Więc na co czekamy? Poruszył się niezdecydowanie. Pierwszy raz odkąd go znałem nie mógł się na nic zdecydować: ani na postawienie lampy, ani na jakąkolwiek odpowiedź. - Myślałem - zaczął - no, myślałem, że najpierw... Zerwałem się z pościeli. - Co najpierw? Żadne najpierw! Pan tylko będzie łaskaw wyrazić zgodę, a już ja - pan zobaczy! Wzruszył ramionami. - Więc zgoda? - Jeżeli uważasz, że to konieczne... - Bezwarunkowo konieczne! - I już krzyczałem przez drzwi: - Pani Emilko, hej, pani Emilko! Niech ktoś jej poszuka, tylko gazem; jest potrzebna! Kiedy odwracałem się, Szlemik patrzył na mnie strapiony. Próbował to ukryć, lecz nie zdążył. - Ejże - powiedziałem. - Wodzu, co znaczą te mrugające oczka? Czy wódz jest niedysponowany? - Masz pomysły - mruknął z niesmakiem. - Jestem taki jak zawsze, nie ulegam nastrojom. Ale jego wygląd świadczył o czymś innym. Podszedłem i otwartą dłonią klepnąłem go po piersiach. - To czemu się garbimy? Gdzie postawa, gdzie fason? Głowa do góry, panie kapitanie! Kiedy indziej zabiłby mnie na miejscu. Ale teraz tylko się zmarszczył, zresztą bez przekonania i szepnął: - No, Marcin. Ująłem go z dwóch stron za bluzę, tam gdzie zaczynają się rękawy i do końca rozciągnąłem ją jak krawiec, który poprawia klientowi marynarkę. - I wygląda pan też, niech mnie licho! Co pan zrobił z tego pięknego angielskiego bakeldresu? Wyjaśnił niechętnie, że mieli ciężki dzień i spojrzał na tamtych dwóch, którzy w milczeniu siedzieli na materacach, jakby szukał u nich pomocy. Zaśmiałem się pobłażliwie. - Wszystkie dni są w życiu ciężkie. Jeszcze pan tego nie wie? - Ha, ha - szepnął. - No, pewnie. Ale było gorąco, zapytaj Halnego. - Marcin, możesz nam wierzyć - odezwał się Halny z kąta. Były to jego pierwsze słowa tej nocy i też brzmiały nieśmiało, jakby Halny nie mógł powstrzymać rosnącego zakłopotania. - Mieliśmy cholerną robotę, słowo ci daję. - Słyszysz? - ożywił się kapitan. - Posłuchaj go, on sam ci powie jak było. - Cholernie - powtórzył Halny i spojrzał na mnie spod grubych brwi, które rzucały mu cień na oczy. Jego krzywa twarz z olbrzymią blizną zamiast prawego policzka, drgnęła w pojedynczym uśmiechu. - Cholernie. Może nie tak jak u was, ale cholernie. - Wiesz, Halny - westchnąłem - ty jak czasem coś strzelisz, to można zdechnąć ze śmiechu. - Czy powiedziałem coś głupiego? - Przestań już, proszę cię, bo nie wytrzymam. - Nie bardzo rozumiem - mruczał Halny. - Marcin, o co ci idzie? - Ej, Halny, Halny. - Usiadłem obok Rapida i klasnąłem się otwartymi dłońmi po kolanach. - Z tobą to jest szopa. - I trąciłem Rapida łokciem. - Słyszał pan? Nie tak jak u nas. U nas to miało być jak? Też cholernie? - Prawdę mówiąc - odezwał się Rapid - to jeżeli chodzi o straty... - Ależ panie poruczniku!? Czy pan kiedyś widział bitwę bez strat? - Właściwie to pan ma rację - potwierdził Rapid. - Procent poległych jest wysoki, ale jak na warunki, w których prowadziliśmy obronę, jeszcze nie katastrofalny. - Dużo straciliście? - zapytał mnie Szlemik z nadzieją. - Nie ma o czym mówić. - No, więc ile? - Połowę. Speszył się; oczy znowu zaczęły mu latać po komórce. - No, to jednak - powiedział. - No, w każdym razie. - Ale nastrzelaliśmy się za wszystkie czasy! Szkoda, że pan nie mógł być z nami. - Trzymaliśmy forty - powiedział szybko Szlemik. - Pękły zaraz o świcie i musieliśmy wszystko robić za innych. - To też mogło być fajne. - No, owszem. W pewnym sensie owszem. - A w pewnym nie? Przyjrzał mi się z odrobiną podejrzliwości, ale nos już mu się zmarszczył zuchowato. - W gruncie rzeczy to naprawdę było fajne. - Do diabła! Że też człowiek nie może być wszędzie naraz! Chętnie bym to zobaczył! - Marcin - powiedział, obciągając z satysfakcją bluzę. - Niech cię szlag trafi, pierwszy raz zaczynasz mi się podobać. - Jak Boga kocham - krzyknąłem - aż żal, że nie ma czym tego oblać. Tupnął po swojemu, tym razem na ochotę. - A wiesz? Sam bym sobie coś rąbnął! Obróciłem się w stronę materaców. - A wy nie? Halny poruszył się z niepokojem, ale nie powiedział nic, ani słowa, Rapid zaś potrząsnął głową przecząco. - Jak to, pan nie chciałby rąbnąć sobie głębszego? - Nie. Jutro też będzie robota. Przynajmniej jeszcze jeden dzień roboty. - Więc tym bardziej! Byłoby pod co ciągnąć, prawda, panie kapitanie? - Marcin - powtórzył Szlemik - kit na mordę, ty w gruncie rzeczy jesteś chłopak do rzeczy! - Zobaczy pan jutro! - zawołałem, biegając wzdłuż i wszerz po całej komórce. Nogi plątały mi się w poszwach i powłoczkach, darłem niektóre w pośpiechu, pierze fruwało i skwierczało w płomyku lampy, parę razy o mało się nie wywróciłem, ale w porę złapałem Szlemika za rękaw i przy jego pomocy odzyskałem równowagę. - Dzisiaj to była betka, postrzelaliśmy i jazda, już do odwrotu głos trąbki wzywa, jak w tej piosence, pan ją przecież zna, prawda, panie kapitanie? Ale jutro to dopiero będzie zabawa, wielki walc, tyniu_tyniu! Żadnej trąbki, żadnego odwrotu, bo gdzie, przecież plan miasta diabli wzięli, poszedł i nie ma, zostanie dziesięć chałup, dziesięć gustownych budyneczków i adieu! Ale nie rozpaczajmy, każdy dom ma na pewno ze sto progów, chyba się nie mylę, albo poprawcie mnie, panowie, razem tysiąc, a co ma być nam twierdzą? Każdy próg! A więc koledzy, bracia, wielki walc, tysiąc walczących na tysiącu progów, albo jak wolicie, czterdziestu chłopa na umrzyka skrzyni, ho_aj_ho i butelka rumu, ale to może być butelka zapalająca, więc uwaga, to się pali naprawdę, zostaje węgiel, węgielek; węgielek zamiast szeregowca, węgielek zamiast podchorążego, a nawet, wstyd powiedzieć, węgielek zamiast kapitana! Halny chwycił mnie i przewrócił na pościel. Zobaczyłem nad sobą jego oczy i przestałem się szarpać. - Marcin - powiedział kapitan. - No, Marcin, co się dzieje? Rapid przysunął się do niego i szepnął mu coś do ucha. Szlemik pokręcił głową, jakby mówił "to jeszcze nie powód". Halny rozpiął mi kurtkę pod szyją i brzegiem powłoczki wycierał mi czoło. - Lepiej? Powiedziałem zamykając oczy: - Halny, zmarnowaliśmy miasto. Kiedy wychodziliśmy, była północ. Halny przeprowadził nas piwnicami aż pod koniec domu. Tu kończyło się jego królestwo. Za uliczką zaczynało się nasze: drugi budynek o dziewięciu klatkach schodowych, wychodzących na ogródki. W ogródkach byli Niemcy, lecz zachowywali się spokojnie. Czasem tylko odzywały się czołgi, niewidoczne w ciemnościach. Oddawały po kilka strzałów i nikły. Żaden nie zbliżał się do budynku, pilnowały tylko, żeby nie barykadować drzwi ani okien. Było cicho, że każdy szelest rozchodził się dalekim echem. Dlatego wszystkie okna i drzwi zostawiliśmy puste. Nie mogliśmy ich niczym zabudować ani nawet przesłonić. Musieliśmy czekać na atak w budynku, który nie był w ogóle przygotowany do obrony. Ale nie mieliśmy na to żadnej rady. Halny żegnał się z nami przewlekle, choć bez słowa. Wiedział, o czym myślimy, ale nie chciał o tym mówić. U niego było przecież tak samo: podobny dom o podobnych klatkach jak nasze. Z tą różnicą, że my straciliśmy więcej ludzi niż on i dlatego mieliśmy w dwa plutony utrzymywać to, co on trzymał przy pomocy jednego. Była to nasza ostatnia linia zorganizowanego oporu. Za plecami mieliśmy już tylko aleję - tę samą aleję, na której dwa miesiące temu stoczyliśmy pierwszą bitwę. Wiedzieliśmy, że jeżeli odstąpimy, to dalsza obrona dzielnicy będzie niemożliwa. Tak samo, jak byłaby niemożliwa, gdyby odstąpił jakikolwiek inny oddział. Nasza dzielnica była teraz niewielka: skurczyła się do kilku kwadratów i paru krzyżujących się ze sobą ulic. Można było, oczywiście, bronić się jeszcze w pojedynczych domach, a nawet w mieszkaniach i pokojach, ale to już byłaby kwestia godzin. A poza tym co by się stało z mieszkańcami? Ten skrawek ziemi, jaki nam jeszcze został, był ich pełen po brzegi, ewakuowaliśmy ich dom po domu na tyły, w miarę jak musieliśmy oddawać teren Niemcom. Teraz cała ludność tej części miasta siedziała stłoczona w kilkunastu piwnicach; nie było tam wolnego centymetra jak w przeładowanym tramwaju, a my byliśmy jego jedyną osłoną. Niektóre kamienice paliły się. Senny pożar trawił je powoli, wszyscy byli równie pomęczeni jak my. Ciemnoczerwone światło stało nad miastem jak wielka chmura kurzu. Słyszeliśmy dalekie trzeszczenie ognia i czasem głuchy łoskot. To zapadały się przepalone dachy. - Chodźmy - powiedział Rapid. Przeskoczyliśmy przecznicę i weszliśmy do naszej piwnicy przez dziurę w bocznej ścianie. Było tam zupełnie ciemno. Posuwaliśmy się długim korytarzem, wymacując drogę rękoma. Co kilkanaście kroków ciemność z lewej strony robiła się jaśniejsza i wiało na nas chłodem. To były klatki schodowe; niektóre bezludne, w innych kuliły się czujki. Wreszcie Rapid stanął. Nie wiem, po czym poznał, że jest na miejscu; wszystkie komórki były jednakowo mroczne i ciche, ale poznał swoją bez namysłu. - Dobrej nocy - powiedział. Oczekiwałem, że doda coś jeszcze, ale nic nie dodał. Odszukałem palcami jego łokieć, przedramię, wreszcie dłoń i ścisnąłem ją. Odpowiedział mi nieuważnym uściskiem. - No, to dobranoc. Nie odezwał się. Widocznie był zdania, że nie ma sensu powtarzać tego samego dwa razy. Czekał jednak, aż ruszę, a ja jeszcze długo nie ruszałem. Wreszcie odwrócił się i skrzypnął drzwiami, rozklekotanymi jak wiejska furtka. Wtedy poszedłem dalej. Moi ludzie zajmowali sam koniec domu. Ostatnie dwie klatki przed szczytem. Dalej nie było już nikogo. Spali w którejś z przegródek, ciasnych jak kojce, ale czy potrzeba im było większych? Jedna sanitariuszka i siedmiu chłopców - już razem ze mną - a z tego jeszcze dwóch na warcie; każdy kojec był dobry na kwaterę dla takiego plutonu. Nie mogłem go jednak znaleźć. Zatrzymywałem się przy każdych drzwiach z prawej strony, otwierałem je i nadsłuchiwałem, czy nie doleci mnie sapanie śpiących, lecz znikąd nie dolatywało. Piwnice były czarne i martwe jak krypty, zacząłem się bać, że nie trafię, chociaż kiedyś musiałem trafić, bo ten dom nie mógł ciągnąć się bez końca, gdzieś się kończył, nie ma przecież domów, którymi można by wędrować całe życie, a jednak coraz bardziej przyspieszałem kroku i z każdą chwilą niespokojniej zaglądałem do mijanych piwniczek, aż w jednej potknąłem się o czyjeś nogi. Odetchnąłem, dosyć tego było, jak dla mnie. Wymacałem puste miejsce obok leżącego i wyciągnąłem się na zniszczonej kołdrze, z której wyłaziła wata. Chwilę leżałem bez ruchu, już bliski zaśnięcia. Potem coś mnie zastanowiło: nie słychać niczyjego oddechu. Usiadłem i półgłosem zawołałem "Albatros, Janina". Nikt mi nie odpowiedział. Szybko wyciągnąłem dłoń i dotknąłem tego, kto leżał tuż przy mnie. Pod palcami poczułem szorstkie strupy i jednym skokiem znalazłem się na korytarzu. Tu zatrzasnąłem drzwi za sobą i zacząłem biec, przewracając się na węzełkach i neseserach, aż wpadłem na wyprostowaną rękę, która zagrodziła mi drogę. Krzyknąłem; wtedy odezwał się głos Janiny: - Ciszej. Nie musisz budzić ludzi. Stanąłem obok niej i oparłem się o chłodną ścianę. Minęła długa chwila, zanim zapytałem: - Czekałaś na mnie? - Słyszałam, jak się zbliżałeś. - Czy coś złego? - Czemu? - Że tu siedzisz? - Stoję. - No, więc że stoisz? Odpowiedziała mi nie od razu, lecz dopiero po pewnym czasie; miałem nawet wrażenie, że czeka na coś, czego nie może się doczekać, aż w końcu rzuciła: - Nie, nic złego. I po sekundzie dodała: - Wszystko tak, jak było. Chciałem przejść obok niej i nareszcie się położyć, zasypiałem dosłownie na stojąco, ale tamto poprzednie wrażenie - że ona na coś czeka - wstrzymywało mnie w dalszym ciągu. Zapytałem: - Długo tu jesteś? - Nie, niedługo. - Ale już parę minut, co? - Czy to ma dla ciebie znaczenie? Potrząsnąłem głową przecząco, ale ona nie mogła tego widzieć. Powiedziała: - Nie przejmuj się. Wiadomo, że to żadna przyjemność. Ale nie przejmuj się. - Więc słyszałaś, gdzie zabłądziłem? - Tak. - Żaden z moich chłopców nie używał tego słówka; mówili "jasne", lub "a coś ty myślał". Ale dla niej te wszystkie potwierdzenia były za długie. - Tak - powiedziała. - Byłeś u Świstaka. Ale zabrzmiało to niecierpliwie, jakbyśmy zbaczali z tematu, mimo że żadnego tematu nie było. Potem staliśmy cicho, aż znów ja przerwałem to bezsensowne milczenie: - Musisz być piekielnie zmęczona. - Nie tak bardzo. - Już po dwunastej. - A czy ja cię trzymam? Rzuciła to szybko i prawie z gniewem. Oświadczyłem w zmieszaniu, że wcale mi się nie śpieszy i nie jestem aż taki wykończony, jakby mogła przypuszczać; daleko mi do tego, żebym - jak to mówią - leciał z nóg. - To doskonale - powiedziała twardo. - Doskonale. Bo tu już ktoś czeka na ciebie. I popchnęła mnie ku schodom, a sama weszła do najbliższej komórki. Obróciłem się za nią, chciałem nawet zawołać "Janina", ale drzwiczki już zamknęły się, a ja straciłem ochotę na wołanie. Schodki prowadzące do wyjścia przykryte były kocem. Mogłem bez szmeru podsunąć się aż do wartownika. Siedział bokiem w poprzek schodów i gryzł pestki z dyni, a pepesza leżała mu na udach. Zapytałem, czy rzeczywiście ktoś do mnie przychodził. Skinął głową i pokazał palcem do góry. Podniosłem oczy i wyjrzałem przez szczelinę między poręczami, ale tam było jak w kominie i nie mogłem nikogo zobaczyć. A w ogóle to było śmieszne, bo i tak wiedziałem, kto przyszedł. Zacząłem wchodzić, lecz wartownik psyknął na mnie z dołu. Na schodach rozsypane były okruchy szkła, które trzeszczały pod moimi stopami. Zawahałem się i ściągnąłem buty. Lodowate zimno przeniknęło mnie od spodu, ale teraz mogłem już iść bez obawy. Byłem pewien, że znajdę ją na podeście między piętrami. Tak ją przecież znalazłem pierwszy raz, dwa miesiące temu; siedziała wtedy na oknie, nogi miała podciągnięte pod brodę i okryte spódniczką, a ręce zaplecione na nogach. Ale później pomyślałem, że chyba nie, bo wszystkie okna zwrócone są do Niemców, aż okazało się, że właśnie tak, że jest tam, gdzie przewidywałem z początku, tylko że nie siedzi na oknie, lecz stoi przy nim oparta łokciami o parapet. Musiała słyszeć, jak szedłem, ale nie odwróciła się. Patrzyła daleko przed siebie w tę stronę, w której dogasały rumowiska naszych zakładów. Postawiłem buty na podłodze i próbowałem odciągnąć ją za ścianę, nie dała się jednak ruszyć z miejsca. - Tu źle - szepnąłem. - Źle, Wiśka, oni wypuszczają rakiety. Pokręciła głową. - Tu jest małe drzewo. Teraz go nie widać, bo ciemno, ale ja widziałam je przy świetle. Bardzo dobrze zasłania. - Chcesz, żebyśmy tutaj zostali? - A ty nie chcesz? - Dobrze, możemy zostać. - No, to już. - Co już? - Na Boga, nie możesz wytrzymać bez gadania? Objąłem ją. Miała dreszcze. Chciałem powiedzieć, że to jest dość głupie: sterczeć tutaj, jeśli komuś jest tak zimno. Ale wolałem nie ryzykować; była rozdrażniona, jej nerwy pracowały od wczoraj bez wytchnienia, czułem przez skórę, że teraz też idą na wysokich obrotach i nie mogłem nic na to poradzić. Podniosłem rękę i odszukałem jej włosy na skroniach. Zacząłem je gładzić. Nadal były miękkie, choć tyle w nich było kurzu. Brałem w palce ich długie, luźne pasemka i zakładałem jej za uszy. Kiedy założyłem ostatnie, potrząsnęła głową i wszystkie znowu się rozsypały. - Nie lubisz gładkiego uczesania? - Co? A nie, nie bardzo. Ale jak masz wielką chęć, to kiedyś mogę... To znaczy mogłabym... - I nagle zapytała: - Daleko do rana? - Dokładnie ci nie powiem. Może pięć, może sześć godzin. - Twój zegarek nie chodzi? - Chodzi, ale przestał świecić. Trzeba poczekać na rakietę. - Ale już po północy? - Już. - A my jeszcze ciągle jesteśmy. - I po króciutkiej pauzie szepnęła: - To straszne, przeżywać taką rzecz dwa razy. - Jaką rzecz? Ścisnęła mnie za rękę. - Straszne. - I od razu, bez żadnego przejścia, powiedziała: - Coś ci dam, chcesz? - Jakiś prezent? - No, niby. Coś w tym rodzaju. Ale obiecaj, że nie będziesz się ze mnie natrząsał. - A czy ja kiedyś natrząsałem się z ciebie? - Jeszcze by też! - Więc dlaczego się teraz boisz? - No, bo to będzie wyjątkowy idiotyzm. Zresztą nie. Nic ci nie dam, żartowałam. Albo masz. Położyła mi na dłoni coś małego. Wziąłem to palcami drugiej ręki i zapytałem: - A nie będzie ci żal? Zdaje się, że go lubiłaś? - Właśnie dlatego weź. A teraz mnie pocałuj i mówmy o czymś innym. No, już. Więc powiedz mi na przykład... Pomówmy sobie na przykład... - Usłyszałem, że głos jej się chwieje i przytuliłem ją mocniej. - Zresztą - szepnęła błagalnie - myśl sobie co chcesz, ale nie zgub tego, dobrze? Tak bym chciała, żebyś miał coś ode mnie. Ale kochany, przecież tego nie nosi się w kieszeni! No, widzisz, chce mi się płakać, a ty zmuszasz mnie, żebym się śmiała. Daj, ja ci to sama włożę. Aj, chłopy, chłopy, co z wami jest za kino. Po niebie prześlizgnęła się rakieta, pękła wysoko nad domem i w jej odcedzonym, wodnistym świetle zobaczyłem czarne kółeczko, uplecione z końskiego włosia i żałosnego orzełka, który błyszczał na wierzchu. Potem światło zgasło i tylko ucisk na palcu świadczył o tym, że zostaliśmy połączeni. - Nie gniewaj się - powiedziała Wiśka. - Byłam niemądra. - Nigdy w świecie. Zrobiłaś coś bardzo miłego. - Ty o tym? Dotknęła mojego palca. - A ty nie? Stała przede mną nieruchoma i nagle bardzo poważna. Przyglądała mi się w ciemnościach, aż odparła: - Nie. Znowu niczego nie rozumiałem. Jej przeskoki były zbyt błyskawiczne, nie mogłem za nimi nadążyć. Ale już zacząłem przypuszczać, że nie są tak przypadkowe, jak myślałem. Coś w niej na przemian szło i zatrzymywało się w miejscu, znowu ruszało i znowu przyczajało się, jakby wystraszone własną śmiałością. Wziąłem jej twarz w obie ręce i zbliżyłem do niej wargi. Była sztywna i zupełnie obca. Ścisnąłem ją za policzki. Nie otworzyła ust. - Wiśka - szepnąłem - co się stało? Doczekałem się następnej rakiety i zobaczyłem, że patrzy na mnie surowo, prawie z nienawiścią, jak człowiek, który postanowił zadać drugiemu ból. Przestraszyłem się, mój uścisk zelżał, potem opuściłem ręce i zapytałem: - Chcesz, żebym cię już odprowadził? Rakieta rozpuszczała się na niebie jak ziarenko lodu, wreszcie roztopiła się do końca. Poczułem silny chwyt i Wiśka powiedziała: - Chodź ze mną. Prowadziła mnie na drugie piętro. Drzwi na wprost schodów były otwarte. Wsunęła się tam pierwsza, nie puszczając mojej ręki z mocnego, prawie kurczowego uścisku. Przeszliśmy po rozbitym lustrze od wieszaka, które leżało na podłodze. Dalej był pokój. Okno jego było zwrócone ku alei. Zobaczyłem ciemną łunę pożarów i znowu usłyszałem daleki trzask ognia. - Wszystko niżej było zamknięte - powiedziała cicho Wiśka. Mówiła niewyraźnie, przez zaciśnięte zęby. - Nie mogłam otworzyć, a w piwnicy są trupy. Jej palce były skostniałe, jakby przez wiele godzin pracowała przy odgarnianiu śniegu, ale rozluźniła jednak uchwyt. Nie odzywałem się; szliśmy po jakichś kurtkach, czy płaszczach, czułem przez skarpetkę, że depczę guziki i zatrzaski. Nagle Wiśka zatrzymała się. - No. Myślę, że w nocy nie będą bombardować. A nawet... - I natychmiast zapytała: - Marcin, ale ty chcesz? Pocałowałem ją. Oddała mi pocałunek, ale jej usta były przy tym nieobecne. Usiedliśmy na brzegu starej sofy, która zgrzytnęła pod nami przeciągle. Czerwony kurz napływał ku nam przez wybite szyby. Powiedziałem: - Musisz na mnie chwilę poczekać. Zejdę i powiem gdzie jestem. - Nie trzeba. - Muszę, Wiśka, oni powinni wiedzieć. - Już wiedzą. Powiedziałam to Janinie. - Powiedziałaś? - Czy to źle? - Nie. Jak najsłuszniej. - Ja też tak myślałam. - I szepnęła: - Ale nie gniewaj się, jeżeli będzie ci nie tak, jak byś chciał. Ja przecież nic nie umiem. - Głuptasie. Oparliśmy głowy na małej, wyszywanej poduszce, która gryzła nas w uszy i pachniała tynkiem. Ale była miękka i zaraz zaczęła nagrzewać się od naszego oddechu. Wysunąłem rękę, znalazłem na podłodze jakieś porzucone palto z futrzanym kołnierzem, strzepnąłem z niego gruz i naciągnąłem je na nasze ciała. I wtedy wszystko mi się zamazało, pomyślałem z rozpaczą "nie, nie" i zasnąłem. Obudził mnie huk. Ściany budynku drżały, a mieszkanie zalewał ostry, dobrze nam znany zapach. Usiadłem na sofie. Okno było popielate, a spód nieba zaczynał siwieć. Poczułem skurcz w gardle. Ostatnia rzecz, jaką mogłem mieć w życiu, ominęła mnie i odeszła. Wiśka już także nie spała. Leżała na płask, a dłonie miała przyciśnięte do piersi i na przemian to je zaciskała, to znów otwierała. Popatrzyłem na te dłonie i zrobiło mi się jeszcze smutniej. - Kochana - powiedziałem - kochana, sam nie wiem, jak to się stało. Nie próbowała się uśmiechać. Trzymała dolną wargę przyciśniętą zębami, a jej oczy, rozszerzone jak w kinie, przesuwały się po mojej twarzy; patrzyła na mnie tak, jak chore dzieci patrzą na lekarza. - Strasznie mi przykro, Wiśka - powiedziałem. - Nie wiesz nawet, jak strasznie. A mimo to będę musiał już iść. Nie powiedziała ani "idź", ani "poczekaj". Po prostu nie mogła poruszyć wargami. Pogłaskałem ją po głowie i wstałem. Kiedy dochodziłem do drzwi, leżała jeszcze ciągle tam, gdzie ją zostawiłem. Powinienem był powiedzieć "ty także musisz, Wiśka, ty również", ale nie zdobyłem się na to. Wyszedłem, ona zaś nie ruszyła się z miejsca. Moje buty stały na podeście, w tym samym miejscu, gdzie położyłem je w nocy. Wysypałem z nich gruz i włożyłem bez sznurowania. Potem jeszcze raz popatrzyłem do góry i zbiegłem. Przy wylocie korytarza, już w piwnicy, siedziało dwóch moich chłopców. Mieli erkaem i trzy pistolety maszynowe. Jednym z tych pistoletów był schmeisser. Zapytałem, czy Funk?... Potwierdzili obojętnie jak obsługa tramwaju zjeżdżającego do remizy; już koniec pracy i właściwie wszystko jedno, w jakim składzie zakończą swój dzień. A więc Funk i to zaraz na początku; miał ostatnią wartę i przy pierwszym pocisku... - Może drzemał? W każdym razie nie cofnął się na czas w głąb korytarza. - Czy... całkiem? - E, to nie. Chyba go poskładają, tylko będzie kłopot z ożenkiem. - Gdzie dostał? - No, wszędzie. Ale poza tym, wie pan, w siusiaka. Weźmie pan jego schmeissera, czy zostanie pan ze stenem? - Nie lubię zmieniać. - To będzie dla nas, dobra? Losowaliśmy go już na wszelki wypadek. - Jak chcecie. - Właśnie tak, a zresztą... Skrzywił się, ja zaś pobiegłem dalej. Sanitariat, butelki, łączność w lewo... Który to już raz mieliśmy występować w tej sztuce? Wszystko znaliśmy na pamięć, każdy fragment, każde ustawienie, tylko ról było teraz za dużo, nie mieliśmy ich kim obsadzić. Dwóch ludzi ze mną w pierwszej klatce, dwóch z Albatrosem w następnej, Janina między nami i już cały spektakl. Były czasy, że wystawialiśmy to okazalej. - Podpuszczajcie blisko - radziłem Albatrosowi - blisko, jak najbliżej. Ile wytrzymacie nerwowo. Za mało nas, żeby bawić się w pukaninę z daleka. Trzeba do ostatniej chwili ukrywać stanowiska. - Oj, nie baw się w strumyczek, nie ciurkaj - westchnął wreszcie i na tym skończyła się nasza rozmowa. Kiedy wróciłem na swoje miejsce, zastałem tam Wiśkę. Siedziała pod murem przykucnąwszy na piętach. Ręce miała zaplecione wokół nóg i głowę opartą na kolanach. Stanąłem obok niej, potem przykucnąłem i powiedziałem cicho: - Bardzo bym chciał, Wiśka... Ale to niemożliwe. Trzeba żebyś poszła do swoich. - Tam są dwie, a ty masz jedną Janinę. - Ale nas jest tylko sześciu. Trwała dalej nieruchomo, z trwarzą przechyloną w bok i policzkiem rozgniecionym na kolanie, a w tej pozycji jej górna warga była wykrzywiona i zagięta ku skroni, jakby w niemądrym, trochę psim uśmiechu. Ale jej oczy nie miały z tym uśmiechem nic wspólnego. - Kiedy się zacznie, to pójdziesz - powiedziałem. - Dobrze? - Przymknęła powieki i otworzyła je sennym ruchem. Jeśli była w tym zgoda, to zmieszana z odmową. Poczułem na sobie kose spojrzenie chłopców i zobaczyłem ich ściągnięte usta, ale nie miałem siły, aby dalej nalegać. Stanąłem przy załomie muru i wpatrzyłem się w otwór drzwi na górze, a za moimi plecami nikt się nie odzywał. Potem - zupełnie znienacka - rozległy się szybkie kroki, a kiedy się odwróciłem, Wiśki już nie było. Tymczasem podwórze zasnuwało się gęstym oparem. Nie widziałem już nawet dziecinnego wózka, który leżał od wczoraj porzucony za progiem. Lokatorzy chcieli pewnie zabrać na nim swoje rzeczy, lecz rozmyślili się, czy też nie zdążyli i wózek już tam został, zatopiony we mgle jak dziurawa łódka. Niemcy kończyli stawiać zasłonę dymną; wielkie płachty popiołu kołysały się przy każdym wybuchu i miękko wylatywały na klatkę. Świat kurczył się z każdą chwilą, wymazano już z niego drzwi i poręcz, teraz traciliśmy stopy i kolana, rozstawałem się z dłońmi, wreszcie został mi tylko brzeg hełmu nad brwiami, rzemień stena pod brodą i kant muru z odłupanym aż do cegieł tynkiem koło skroni. I wtedy nastała cisza. - Szybko - powiedziałem szeptem, ale ten szept również wydał się głośny. Chwyciliśmy erkaem i na palcach, jak spóźnieni uczniowie podsunęliśmy się do wyjścia. Znikąd nie dochodził nas nawet najsłabszy szelest. Powoli rozłożyłem nóżki erkaemu, pilnując, by nie szczęknęły przy otwarciu. Potem oparłem je o kamienną podłogę tuż przy progu. Kiedy położyłem się obok zamka, ryjek lufy zniknął mi z oczu, jakby rozpuścił się w dymie. Nikt nie strzelał do naszego domu i nasz dom nie odstrzeliwał się nikomu. Wszędzie panowało głuche milczenie. Obejrzałem się na chłopców. Jeden był niewidzialny, twarz drugiego szarzała w hełmie jak w okienku. Ale słyszałem nierówne, wstrzymywane dyszenie dwóch, a w pauzach próbowałem złowić drobniutki oddech Wiśki, aż przypomniałem sobie, że jej nie ma. Znowu obróciłem głowę ku drzwiom i znowu niczego nie zobaczyłem. A potem wielu ludzi zaczęło kręcić się przed naszą klatką. Zwyczajnie podchodzili, spacerowali z prawa na lewo i z lewa na prawo, potem znów oddalali się i wracali, niewidzialni we mgle, istniejący tylko dzięki podeszwom, które szurały po płytach chodnika i czasem ślizgały się na rozsypanych obierkach. Ktoś potknął się o wózek. Brzęknęła niklowa rączka, przez parę sekund drżały poruszone sprężyny, potem znowu wrócił spokój. Z żadnej strony nie było słychać strzałów, nie rzucano granatów, nikt nie spieszył się i nie przebiegał z sapaniem; to nie mogli być Niemcy, to w ogóle nie mogło być natarcie. Na moment zapaliła się we mnie nadzieja, że kto wie? Niczego przecież nie można wykluczyć! - i nadstawiłem uszu, czy nie dobiegną mnie słowa rosyjskiej komendy, a kiedy dalej było cicho, podniosłem się na wyprostowanej ręce i półgłosem zawołałem "halo?", jak człowiek, który nie wie, z kim go właściwie połączono. Chłopcy wstrzymali oddech zupełnie. Przez chwilę słyszałem jedynie lekki szum mojego hełmu, w którym przeciąg szeptał jak w muszli, aż coś upadło tuż przede mną i stałem się samym światłem, a potem samym dymem i już byłem na dole, plułem sadzą i podnosiłem dłoń do oczu, ale rękę miałem jak z rtęci, nie mogłem udźwignąć, wreszcie mi opadła i poczułem szczęk żelaza: trzymałem przecież erkaem. "Strzelaj" powiedziałem sam do siebie. "Natychmiast strzelaj, nie wolno ci zwlekać, nie masz prawa do ani jednej sekundy, cały dom zależy od tego, co zrobisz, więc strzelaj, strzelaj". Podmuch eksplozji rozrzucił mgłę, widziałem dziurkowaną chłodnicę erkaemu i miedziany błysk taśmy z nabojami, kołyszącej się w powietrzu, a dalej prostokąt wyjścia. Podniosłem lufę, lecz nie nacisnąłem spustu. W drzwiach kręciło się potrącone koło wózka. Chłopcy, przyklejeni do ścian po obu stronach schodów, nie patrzyli na ten wózek; patrzyli na mnie. Ręce im siniały na magazynkach i rękojeściach peemów. Nie strzelali jednak, ja tu byłem najstarszy, do mnie należało otwarcie ognia, a ja go nie otwierałem. Stałem z wykrzywioną twarzą - czułem nawet ból, jaki mi sprawiało to wykrzywianie, nad którym nie mogłem zapanować - i patrzyłem bezczynnie w otwór drzwi. "To są moje drzwi" - myślałem i ja mam ich bronić. Dlaczego ich nie bronię? Dlaczego nie strzelam? W uszach mi dzwoniło i nie mogłem zorientować się, czy w pozostałych klatkach jest inaczej, ale zdawało mi się, że podobnie, czyli cicho, zupełnie cicho. A potem stało się tak, jakbym przez kratkę zobaczył znak krzyża i usłyszał słowa absolucji. - Chodźcie - skinąłem na chłopców i wyciągnąłem po nich rękę. - Idziemy. - Idziemy? - powtórzył jeden z nich. Słów nie rozumiałem - byliśmy wszyscy trzej kompletnie ogłuszeni wybuchem - ale to właśnie musiał powiedzieć, domyśliłem się tego bez trudu. Uśmiechnąłem się. - A co byście woleli? Nie rozumiecie, że dom jest pusty? Mrugali oczyma. Nie mogli mnie słyszeć, tak jak ja ich nie słyszałem. Ale dokopywali się do moich słów z wysiłkiem i uparcie, aż się dokopali. Napięcie zelżało na ich twarzach. Obtarli usta. Jeszcze nie byli pewni, ale byli gotowi przyjąć moją pewność. - Pan myśli - kiwnął głową jeden z nich - że Rapid?... i Albatros?... Że oni mogliby nas tak zostawić?... Bez ostrzeżenia? - Gazu - popchnąłem ich przed sobą w głąb korytarza. - Nie słyszeliście o gońcach, którzy nigdy nie dochodzą? Patrzcie pod nogi, któryś tu musi leżeć po drodze. Nie zdążyliśmy go znaleźć. Przebiegliśmy tylko parę metrów, z pośpiechem i bezładnie, a potem - na dźwięk naszego tupania - z korytarza prysnęła szybka seria. Kurz zaskwierczał nad głowami. Odskoczyliśmy. Ogienek wylotowy migotał raz po raz, pociski cięły wokół nas wszystko napastliwie jak pszczoły. Zawróciliśmy. Niemcy już byli nie tylko na podwórzu. Byli również przed nami. Odcinali nam drogę powrotu. Pchnąłem drzwi najbliższej komórki i zdarłem szmatę z okna. Wychodziło na aleję, lecz było wielkości pudełka od cygar. Poczułem, że dłonie mi się pocą. Wytarłem je o spodnie, lecz zaraz zrobiły się lepkie. Chłopcy również nic nie mówili. Stali przy okienku i patrzyli w zadymiony prostokąt alei tak, jak się patrzy na pocztówki z dalekich krajów. - Wyjdziecie - powiedziałem. - Że co? - Wyjdziecie. Pokażę wam, że wyjdziecie. Poszli za mną na czubkach butów. Nasza klatka wciąż była pusta, tylko na podwórzu przesuwały się skurczone cienie; od ich ruchu mgła kołysała się jak wzburzone mleko. Pchnąłem obu na schody. Weszli ostrożnie, lecz posłusznie niby dzieci. Kazałem stanąć w połowie pierwszego piętra i czekać. Sam wróciłem na parter. Wybrałem drzwi na wprost wejścia - takie same jak te, do których Wiśka zaprowadziła mnie w nocy - potem odstawiłem erkaem, wyjąłem niemiecki granat zaczepny, nawlokłem jego uszko na klamkę i odbezpieczyłem. Na resztę miałem trzy sekundy. Musiałem chwycić erkaem, zbiec do wyjścia, wcisnąć się tyłem w lukę między blaszanymi skrytkami na listy i otworzyć ogień spod pachy w momencie, gdy granat będzie eksplodował. Zrobiłem to. Udało mi się nawet więcej: wybiec po tym wszystkim na parter i wyskoczyć za chłopakami przez okno. A skacząc pomyślałem: to nasza ostatnia pozycja, a myśmy ją oddali bez walki. Aleję również pokrywała zasłona, lecz jej obłok był tutaj rzadszy. Widzieliśmy barykadę z przewróconych lip, majaczącą po lewej ręce, od strony Niemców i dwa duże zgęstki dymu, które poruszały się tuż za nią. Mogły to być jedynie czołgi - wszystko inne byłoby mniejsze - ale nie słyszeliśmy ich pracy, pływały we mgle bezszelestnie jak ostrożne zwierzęta. Barykada była opuszczona, wiedziałem to od Szlemika, a jedyną jej obronę, oprócz min ukrytych w gałęziach, miał stanowić ogień z zarządu Straży Pożarnej - wielkiego gmachu, sterczącego naprzeciw nas, po drugiej stronie alei. Lecz zarząd Straży również milczał i biegnąc przez aleję na ukos daremnie wpatrywaliśmy się w jego ciemne okna: ani jedno nie zapłonęło wystrzałem z piata lub rusznicy. Odezwał się za to któryś czołg i drogę przecięła nam żyłka pośpiesznego blasku. Uskoczyliśmy w bok jak zające. Ogień bystrym łukiem poszedł za nami. Przepuściliśmy go, kładąc się na brzuchach. Przygasnął, ale dalej krążył w pobliżu. Nie należało ryzykować przeprawy na przełaj. Poczołgaliśmy się zatem w głąb alei aż do poprzecznego rowu, który łączył Straż z budynkiem, opuszczonym przez nas przed chwilą. Schodząc do środka oglądaliśmy się na prawo: była tam zapasowa dziura do piwnic i jeżeli Niemcy zajęli cały budynek, to mogliśmy dostać się pod ostrzał z boku. Ale w dziurze nikt się nie pokazał; widocznie Niemcy nie zdążyli jeszcze jej odkryć. Dobrnęliśmy wreszcie do Straży. Przebywało tam kilkunastu mężczyzn, ubranych tak jak my na początku powstania - to znaczy prawie całkiem po cywilnemu - i równie źle uzbrojonych, jak my wtedy. Wyglądało, że są mocno podenerwowani, nie mogliśmy jednak ustalić z jakiego powodu, bo nie słyszeliśmy ani słowa; widzieliśmy tylko poruszające się usta i podniecone gesty, ale to nam niczego nie wyjaśniało. Wreszcie zjawił się rotmistrz, który dowodził obroną tego odcinka. Nie nosił hełmu, tylko płócienny pierożek z przygniecionym orzełkiem na czubku i jak większość przedwojennych oficerów uzbrojony był nie w pistolet maszynowy, lecz w zwyczajny karabin. Dopiero on domyślił się, że nasze uszy są do chrzanu. Odpiął mapnik i na celuloidowej szybce napisał coś dermatografem. Następnie dał mi to do przeczytania. Były tam tylko trzy słowa: "Co się stało?" - Z czym? Napisał: "z wami". - A co miało się stać? Starł poprzednie pytanie i szybko postawił mi nowe: dlaczego opuściliśmy dom? Wziąłem go za ramię i podciągnąłem do okna. - Proszę popatrzeć. Jeszcze pan nie wie, dlaczego? - Nie - napisał. - Proszę mi to wyjaśnić. - Przecież dom jest pusty. - W takim razie kto tam jeszcze się tłumi? Krzyknąłem: - Ależ panie rotmistrzu, tam mogą być tylko Niemcy! Spojrzał na mnie, przeciągnął palcem po mojej skroni, obejrzał palec, wytarł sadzę o mój rękaw i napisał: - Rozumiem. - Co pan rozumie? Pokiwał smętnie głową. Zawołałem: - O co panu chodzi? Niech pan to napisze! Słyszy pan? Niech pan to, do cholery, napisze! Odsunął mnie, chwilę patrzył przez okno z uwagą, aż wreszcie machnął ręką, jakby mówił "już nie warto". I w tej chwili błona w moich uszach zaczęła się przecierać, usłyszałem najpierw chrzęst i cmokanie, podobne do tego, z jakim wynurzamy się nad wodę po dłuższym nurkowaniu, coś mi się tam przekłuwało w bębenkach, pękały - jeden za drugim - bolesne pęcherzyki powietrza, aż nagle wrócił mi słuch, lub przynajmniej ślad po słuchu i zrozumiałem, że cały dom naprzeciwko - z wyjątkiem tej jednej klatki, którą opuściliśmy przed chwilą - dudni od zajadłej strzelaniny. Popatrzyłem na rotmistrza z przerażeniem. Przymknął powieki, a ten gest znaczył tyle, co słowa rezygnacji; jakieś "trudno i darmo" lub "każdemu może się zdarzyć". Wrzasnąłem na swoich "wracamy" i rzuciłem się w stronę wyjścia. Złapał mnie w pół kroku i przemocą osadził na miejscu. - Za_późno! - krzyknął mi wprost do ucha, podnosząc dłonią rant mojego hełmu. - Pan_źle_słyszy_pan_nie_wie_już_ nie_ma_po_co! - Proszę puścić! - wrzeszczałem, a on przekrzykiwał mnie tymi skandowanymi z osobna słowami, z których każde kaleczyło jak odłamek: - Kwadrans_temu_tłukli_się_jak wariaci_teraz_się_kończą_pan_roz umie? Wyrwałem mu się na ostatek i skoczyłem do sutereny, przez którą weszliśmy do środka. Jeden z moich chłopców, ten, który miał schmeissera po Funku, pobiegł ślepo za mną, choć wiedziałem, że niczego nie pojął z naszej rozmowy, bo nadal toczył dokoła nieprzytomnym spojrzeniem. Drugi został przy rotmistrzu na górze, ale nie próbował dopytywać się o nic, jakby mu już było wszystko jedno. Zanim jednak znaleźliśmy się na dole, strzelanina przycichła, a kiedy stanęliśmy przy wejściu do rowu, z drugiej strony ukazała się gromadka powstańców, biegnących w naszą stronę. Zobaczyliśmy Wiśkę, dwóch naszych chłopaków, zataczających się od ściany do ściany, jednego zdrowego chłopaka od Rapida z rusznicą i wreszcie zakłopotanego Albatrosa, który ostrzeliwał okna za sobą. Wspomogłem ich kilku seriami. Wpadli do sutereny i zobaczywszy mnie zaczęli wykrzykiwać "Marcin", "chłopie", "stary koniu", a robili to z taką radością, aż mi się zimno robiło od ich okrzyków. Kiedy nacieszyli się moim widokiem, Albatros powiedział: - No, popatrz, a ja już krzyżyk postawiłem na tobie! Przywalili cię granatem, co? To słyszałem, cała chałupa się od tego zatrzęsła, a później... - Cofnął się trochę i popatrzył na mnie z niedowierzaniem: - No, właśnie, więc co takiego było później? Rzucili wam granat do klatki, a wy... Umilkł i zaczął medytować w skupieniu. Krzyknąłem: - Draniu, czemu tak długo nie strzelałeś? Czemu nikt z was nie strzelał tyle czasu? Na co czekaliście? Przecież szkopy już były na podwórzu! - Ale najpierw tylko obok twojej klatki. - No, to co z tego? Nie widziałeś ich? Oślepłeś? - Widziałem. - Teraz mówił już tak cicho, że prawie nie mogłem go dosłyszeć. - Widziałem. Ale sam radziłeś, żeby podpuszczać ich jak najbliżej. Radziłeś, prawda? - Człowieku! Podpuszczać, to nie znaczy wpuszczać do środka! A ty ich bez jednego wystrzału wpuściłeś do swojej klatki! Wpuściłeś, czy nie wpuściłeś? - Ciekawe kiedy? - A od razu! Na samym początku! Mało nas wszystkich nie wytłukli w tym przeklętym korytarzu! - Was? - powtórzył i nagle twarz mu poróżowiała, cieniutkie zmarszczki pojawiły się wokół oczu i Albatros zaśmiał się, ale nie był to śmiech zbyt przyjemny. - Więc to wyście zapruwali tym korytarzem? Och, Boże święty, ludzie trzymajcie mnie, bo się przewrócę! Więc to wy... Opera za trzy grosze! Marcinku, daj mi buzi, oskrzydliłeś całą kompanię! Śmiech jego przeszedł w coś podobnego do ataku histerii, trząsł nim i rzucał po całej suterenie, a wszyscy milczeli i patrzyli tylko na nas dwóch, aż wreszcie Wiśka zawołała: - Zatkajcie mu gębę, zróbcie coś z nim, przecież on oszalał, nie widzicie? Podbiegła do mnie, ale ja ją odsunąłem. - Czy to naprawdę wszystko, co zostało z kompanii? - Wszyściutko! - pisnął Albatros, przysiadając jak żaba przed skokiem. - Sprawiłeś się, Marcinku! Buzi! - Nie zwracaj na niego uwagi! - krzyczała Wiśka próbując złapać mnie za głowę i odwrócić ją od Albatrosa. - To wszystko jest brednia, obrzydliwa brednia! Ja nie wiem, czemu on to mówi, ale on mówi tak naumyślnie, rozumiesz? Wszyscy wycofali się do drugiego domu, wiesz, do Halnego i do Szlemika, są tam razem i w tej chwili nic im nie grozi, a on tylko tak, przez złość, albo ze zdenerwowania! Więc ty go nie słuchaj! Nie słuchaj! Wziąłem ją za ręce i odepchnąłem na bok. Potem podszedłem do kąta, w którym stała skrzynia butelek samozapalających, rozpiąłem górne guziki kurtki i zacząłem wkładać sobie butelki za pazuchę. - Co chcesz zrobić? - krzyknęła Wiśka i znowu biegła do mnie, ale teraz zatrzymał ją rotmistrz, który zeszedł tu w ślad za nami. - Przepraszam siostrę - powiedział - ale w tej chwili nie radzę się z nim szarpać. - Więc niech pan mu zakaże, to głupie, on tego nie może, panie kapitanie. Poprawił ją: rotmistrzu. Zaczęła go rotmistrzować pokornie, cieniutkim głosem, a oczy miała jak jaskółka, schwytana w rękę, ale na darmo. Rotmistrz trzymał ją uważnie i nie puszczał. - To są wasze sprawy - mówił, podczas gdy ja starannie wybierałem butelki decydując się tylko na te, które były grubo oblepione papierem. - I nikt wam nie będzie mieszał się do tych spraw. Ale to, co chce zrobić podchorąży, jest słuszne i nie pozwolę mu w tym przeszkadzać. - Ale tam jest pełno Niemców! Słyszy pan, że strzelają z okien, a zasłona już się rozwiewa! - Niech siostra odejdzie - powiedział miękko. - Bez tego nie utrzymamy się ani kwadransa. Ja mam broni dosłownie na lekarstwo, a nie mamy się gdzie wycofać. Umilkła. Wtedy zwrócił się do mnie: - Pójdzie z panem trzech ludzi, a nasza "Praha" przykryje was ogniem. - Tam, na górze, jest również mój erkaem. - Zaraz go poszukam. - Został z nim chłopak, który dobrze strzela. - Niech pan będzie spokojny. Przykryjemy was wszystkim, z czego tylko da się strzelać. A teraz chłopcy, trzech do mnie na ochotnika, ale już! Tu macie worek z sowieckimi granatami. Brać i osłaniać dymem. Zrozumiano? Wyprowadzi pan ludzi, kiedy odezwie się nasz ogień. Skinąłem głową, on zaś wyszedł po schodach na górę. Worek leżał na środku izby. Z początku nikt do niego nie podchodził. Potem zbliżył się chłopak ze schmeisserem, który towarzyszył mi przez cały czas, i z rezygnacją zaczął napychać sobie kieszenie. Przyłączył się do niego jakiś podtatusiały plutonowy z oddziału rotmistrza. Wyjęli tyle granatów, ile mogli załadować i stanęli przy mnie w milczeniu. Wiśka była tam, gdzie zatrzymał ją rotmistrz i również patrzyła na mnie bez słowa. Rozejrzałem się dokoła, ale nikt więcej się nie zgłaszał. Podszedłem do otworu, którym mieliśmy wybiec, i czekałem na pierwszą serię. Z dworu dolatywała mnie gęsta pukanina, widać Niemcy zagnieździli się już w oknach naszego budynku. Ogień na dworze gęstniał. Milczałem. - I było tylko dwóch zabitych. Nie odzywałem się dalej. Krzyknęła: - Nie słyszysz? - To nieważne. Ja naprawdę nie z tego powodu. - A z jakiego? - Widzisz... - zacząłem, ale skrzywiłem się i nie dokończyłem. To było zbyt mętne nawet dla mnie. - Po prostu samo mi tak wychodzi, rozumiesz? - Nie - powiedziała. - Nie. Nic nie wychodzi samo. To my wszystko robimy. Tylko my. Wtedy usłyszałem chrzęst za sobą i obejrzawszy się zobaczyłem, że Albatros bierze z worka granaty. Popatrzyliśmy na siebie, lecz żaden się nie odezwał. W chwilę później okna nad nami rozszczekały się podwójnym ogniem. Zapytałem: - Gotowi? Skinęli głowami. - Wy dwaj przede mną, Albatros ostatni. Wychodzić. Dwaj pierwsi wybiegli. Pogłaskałem Wiśkę po przegubie dłoni i skoczyłem za nimi. Z tyłu usłyszałem trzaski i cykanie. To Albatros wyrwał sznurek z zapalnika. Biegłem przed siebie, a cykanie towarzyszyło mi w dalszym ciągu; te sowieckie granaty były rzeczywiście przemyślne, dawały głośno znać o sobie, nie pozwalały się zagapić. Potem Albatros przerzucił granat poza krawędź wykopu. Nakryła nas szybka chmurka. Ci dwaj z przodu też nie próżnowali, cały rów był wypełniony dymem. Posuwaliśmy się po omacku jak na dnie głębokiego basenu, a swąd drażnił nam gardła. Potem spostrzegłem, że białe, skośne igły szyją ciemność przede mną; widocznie "Praha" rotmistrza i nasz erkaem nie dawały sobie rady z oknami. Przystanąłem. Tam było coś w rodzaju schronu - przekop pod betonową kładką jezdni. Chłopak ze schmeisserem siedział w nim pod ścianą z nogami rozkraczonymi szeroko jak kobieta w ciąży i z niesmakiem oglądał sobie dłonie, jakby przez przypadek ubrudził je powidłami lub dżemem. Plutonowy klęczał obok niego; rozrywał chustkę do nosa. - Brzuch? - zapytałem. - No. I chyba miednica. - Proszę zostawić nam swoje granaty i wrócić z nim do Straży. - A pan? - Proszę wrócić. Wychyliłem się jak spod mostku. Biały śnieg przelatywał tuż przede mną; niemiecka "Dreyse" pracowała sumiennie jak maszyna do szycia. Otuliłem butelki ramionami. - Idź za mną - powiedziałem do Albatrosa - i przerzucaj mi granaty przez głowę. - Nie lepiej, żebym poszedł przodem? - Nie - powiedziałem i zajrzałem sobie za pazuchę jak chłopka, trzymająca dziecko przy piersi. - Nie. Mogę dostać, a wtedy nie miałbyś jak wrócić. - Idiotycznie szeroka jest ta aleja. - Całkiem bez sensu. - Chyba ze sto metrów. - A może nawet więcej. - Nie - odparł stanowczo. - Najwyżej sto, mogę się z tobą założyć. - To będzie marny zakład. - Już się wykręcasz, staruszku? - Skąd? Ale ten, kto wygra, będzie miał kłopot ze ściąganiem należności. - Już ja się podejmę ściągnąć. Więc o co? - Nie wiem. - O pierścionek. - Wolałbym o coś innego. - Mam ładniejszy. W razie czego nie stracisz. - Nie - odrzekłem. - O ten pierścionek nie chcę. - No, to nie kręć gitary. Rzucił granat i pobiegliśmy. Jakaś kula uderzyła mnie rykoszetem w okap hełmu nad karkiem. Potknąłem się i upadłem. Padając myślałem: butelki. Udało mi się wykonać skręt w lewo i zaryć głową w boczną ścianę wykopu. To osłabiło upadek. Usłyszałem brzęk, ale nic się nie stłukło. Wstałem mokry od potu. Albatros stał nade mną. Twarz miał wykrzywioną jak człowiek, któremu rzucono kosz węgla na bosą stopę. Myślałem, że się spalimy. Kiedy wstałem, uśmiechnął się do mnie. Ostatni raz uśmiechał się tak przed miesiącem. Pokazałem mu swoje brzemię. Było nietknięte. Skinął głową. Rzucał teraz granaty bardzo blisko, na pięć kroków przede mną. W czasie wybuchu obracaliśmy się na moment plecami. To było ryzykowne, ale za to dym mieliśmy gęstszy. A potem w półmroku zobaczyliśmy mur i otwór do piwnicy. Coś się w nim poruszało. Wyjąłem lewą butelkę i cisnąłem ją do wnętrza. Błysnęła kłakiem światła. Ujrzeliśmy sklepioną izdebkę, brudny gąsior i czyjeś plecy. Potem wszystko stanęło w ogniu. Z okien wylatywały trzonkowce i turlały się po usypiskach z obu stron rowu, ale żaden nie trafił do środka. Brałem butelkę za butelką i systematycznie opracowywałem parter. Jeżeli któraś z butelek nie rozbijała się sama, podpalaliśmy ją granatem. Jedna pękła mi na parapecie i błękitny płomień zaczął spływać po tynku sycząc jak woda sodowa. Najbliższe mieszkanie nad nami huczało już niby wielkie palenisko. Teraz miałem trudniej, bo trzeba było ciskać butelki ukosem. W którymś oknie zobaczyłem twarz: małe wargi, wycieniowane dziecinnym zarostem i pieprzyk z lewej strony nosa. Zamachnąłem się. Prysnęło elektrycznym blaskiem i tamten źle ogolony młodzik zaczął przeraźliwie krzyczeć. Wrzask jego na zmianę to obracał się w naszą stronę, to przycichał stłumiony, a powtarzało się to szybko, coraz szybciej, po prostu bez przerwy, nabierając jakiegoś dziwnego rytmu, podobnego do jazzowej piosenki; prawdopodobnie płonący Niemiec kręcił się bezradnie w kółeczko, nie przestając krzyczeć ani na chwilę. - Masz - powiedział Albatros patrząc w tamto okno i podsuwając mi granat. - Ja nie trafię. Wziąłem granat bezmyślnie, a później zapytałem: - Po co? Przecież się pali? - No, właśnie. Pokręciłem głową. Położył mi dłoń na ręce i powiedział: - Bądź człowiekiem, staruszku. Wtedy rzuciłem. Była to nasza ostatnia butelka i nasz ostatni granat. - Ruszaj - powiedziałem zdejmując stena. - Nie. Teraz ty pójdziesz pierwszy. - Ruszaj! - wrzasnąłem. - Już dość twoich szopek dzisiaj. Teraz pójdziemy razem. Odepchnąłem go plecami nie patrząc, gdzie trafiam, ale to było silne pchnięcie, a on się niczego nie spodziewał. Odleciał jak kopnięty. Cofnąłem się z wolna w ślad za nim, cykając krótkimi seriami po oknach, w których zjawiały się i nikły hełmy w poplamionych pokrowcach. Zobaczyłem, że granat rzucony z balkonu przelatuje nade mną i wpada do wykopu. Kątem oka widziałem go, jak leciał; odporny trzonkowiec w dodatkowej, pancernej koszulce, pociętej w kostki jak mała czekolada. Przerwałem ucieczkę i zrobiłem szybkie "padnij". Głowę objąłem ramionami. Myślałem "leży przynajmniej pół metra za mną. W najgorszym wypadku poszarpie mi stopy". Ktoś sapał. Słyszałem to sapanie tuż nad twarzą. Potem zacząłem słyszeć więcej: najpierw jakiś zgrzyt i skrzypienie, a potem już w ogóle wszystko naraz - tupot biegnących, nawoływania, wystrzały - jakby mój słuch znienacka rozszerzył się i objął to, czego nie mógł objąć z początku. Ale jeszcze nie czułem i nie widziałem. Niesiono tylko moje uszy beze mnie. Ktoś mówił "tędy", a ktoś inny, że za ciasno, nie przejdzie, a potem z dołu rozległ się krzyk, żeby nie deptać: "Jezus Maria, nie deptać, co robicie!" "Kto depcze, ledwie cię trąciłem?" "Och, Matko Przenajświętsza, uważajcie, patrzcie pod nogi!" "Rzeczywiście uważaj, przecież wszedłeś na niego". "Nic mu nie będzie, a zresztą jak mam uważać, przecież idę do tyłu!" I nagle ja również zawyłem; szpice bólu wyskoczyły z ciemności i szły teraz przeze mnie jak szprychy od roweru, powoli i tępo, lecz bez miłosierdzia, czułem je w brzuchu, piersi, prawej ręce i prawym udzie, a we wszystkich tych miejscach jednakowo okropnie, wyłem więc, a oni mnie trzęśli, zahaczali mną o drzwi; wtedy zacząłem przeklinać. Najgorsze słowa, jakie kiedykolwiek słyszałem, przypominały mi się bez wysiłku i ja natychmiast wykrzykiwałem je z całej mocy, aż zabrakło mi oddechu, ucichłem i nagle usłyszałem głos Wiśki: "Popatrz, on poruszył ustami". Poruszył ustami? Więc nie słyszeli nic z tego, czym ich obrzucałem? No, pomyślałem, no, to w porządku, już więcej nie będę, bo przecież nie muszę, robiłem to wszystko bez namysłu, tak sobie, a teraz potrafię się pilnować. I zapytałem - chyba na głos - czy Albatros jest zdrów i cały. Ale nikt mi nie odpowiedział; mówili między sobą o noszach, że ich nie ma. - Co, u czorta, nie mają tu żadnych noszy? - aż poczułem płaskie uderzenie w plecy i znowu przeszył mnie ból; tym razem jednak zacisnąłem usta i nie krzyknąłem nawet w środku. A potem pojawiłem się w pokoju, jakbym wyskoczył spod kołdry: zobaczyłem kilka świateł, biały fartuch i oczy Wiśki, bardzo wystraszone - tak bardzo, że aż sam się przeląkłem i pomyślałem, że musi być ze mną parszywie, jeśli ona patrzy na mnie w ten sposób. - Co to było? - zapytałem, a ona cięła moją odzież z pośpiechem; nawet wargi zagryzała z tego pośpiechu i musiałem powtórzyć to jeszcze raz, zanim odparła: - Granat. - Ale przecież on upadł z tyłu. - To nie ten, mordko, to drugi. Nie zauważyłeś go, prawda? - Nie. Spostrzegłem tylko jeden. - No widzisz, no widzisz, a tak cię prosiłam, żebyś nie szedł. - Gdzie on wybuchnął? - Och, idiotycznie. Zupełnie idiotycznie: pod tobą. - Pode mną? - No, pomyśl, taka głupia historia. Położyłeś się przy nim, prawie na nim i wtedy... Czy bardzo cię boli? - Trochę. - Przecież widzę, że kłamiesz. No, jasne, nie powiesz mi prawdy, ty się nigdy nie poprawisz, ale bądź już sobie, jaki chcesz, tylko żeby cię tak strasznie nie bolało. Odwróciła się w stronę białego fartucha: - My już. - Dobrze, za chwilę. - Ale, panie doktorze... - Za chwilę! - krzyknął. - Nie widzisz, ilu ich mam? A wszyscy potrzebują pomocy, nie tylko twój. Niech poczeka. - Musisz poczekać - powiedziała żałośnie, jakby czuła się w obowiązku powtarzać mi słowa lekarza. - Przemyłam cię, ale widzisz, nie chciałabym sama brać się do wyjmowania odłamków, on na pewno zrobi to lepiej ode mnie. - Gdzie Albatros? - Przyniósł cię i poszedł. Tam jest teraz dość ciężko, ale nie martw się, oni sobie poradzą. - Nic mu się nie stało? - Nic poważnego. - To znaczy? - Ma pokaleczone czoło. Drapnęli go, jak cię wyciągał. Ale to zupełny drobiazg, daję ci na to słowo. Nagle zobaczyłem długie iskry przemykające po suficie. Z wysiłkiem obróciłem głowę. Wysoko, przy końcu ściany, było małe okno, założone workami z piaskiem. W jednym miejscu piasek sączył się w dół cienką strugą i właśnie tamtędy te iskry wpadały do pokoju. - Na korytarz! - wrzasnąłem i poderwałem się ze stołu, na którym mnie położyli. Wiśka nie rozumiała, o co mi chodzi i próbowała mnie przytrzymać, ale ja zgromadziłem wszystkie siły, zeskoczyłem na ziemię, szarpnąłem ją za rękę i oboje wytoczyliśmy się przez drzwi do wąskiego korytarza, w którym leżało wielu pokrwawionych ludzi. Przewróciłem się na jednego z nich, zapiszczał jak przedszkolak, a Wiśka krzyknęła: - Marcin, co ty wyrabiasz? Chłopcy, nie gniewajcie się, on jest świeżo po... I w tej chwili łupnęło. Dym walił się do korytarza razem z jakimiś drzazgami, strzępami fartucha i gruzem. Przez moment było cicho, a potem z punktu opatrunkowego rozległo się zdławione, nosowe rzężenie i to był jedyny głos, jaki się tam podniósł. Reszta milczała w ciemnościach, nikt nie prosił o pomoc, już było po wszystkim. - Nie wchodź tam - powiedziałem wpijając się w spodnie Wiśki. Nie zdążyła mnie strząsnąć: przyszedł drugi pocisk, a po nim ucichło już nawet rzężenie przez nos. Ranni w korytarzu zaczęli się zrywać, uciekali na klęczkach, pełzali na brzuchach, rozwłóczając po ziemi zrudziałe bandaże, a pociski rozbijały dalej ścianę za ścianą; trudno było przesuwać się obok drzwi od pokojów, bo odłamki i cegły sypały się przez nie lawiną, ale parliśmy w stronę klatki, aż nagle stanął w niej rotmistrz; był bardzo brudny i nie miał już swojego pierożka na głowie. Krzyknął: - Brać tylu rannych, ilu się da, opuszczamy pozycję! - i już go nie było, nie usłyszeliśmy nawet kroków, wszystko zamazały silne wybuchy. Jakieś czołgi i to chyba ciężkie - a może działa szturmowe? - musiały sforsować barykadę i burzyły teraz bok Straży; używały przy tym pocisków z opóźnionym zapalnikiem, które rozrywały się wewnątrz pomieszczeń. Schody zaroiły się biegnącymi; niektórzy zatrzymywali się, by wziąć rannych, inni przebiegali po nich bezlitośnie. - Chwyć mnie lewą ręką za szyję! - rozkazała Wiśka. - I trzymaj mocno, mocno, rozumiesz? Trzeba się stąd wydostać i ty musisz mi pomóc, bo ja sama cię nie wyniosę. - Uciekaj - powiedziałem. - Moja noga jest do luftu, ja z nią nigdzie nie zajdę. - Zajdziesz! - Nie ma mowy, popatrz, ona się prawie nie rusza! - To będziesz podskakiwał na drugiej, słyszysz? Już, chwytaj mnie, bez gadania, przecież oni nas tutaj zostawią! Zaczęliśmy posuwać się skokami, podobnymi do drgawek. Jeden stopień, drugi stopień, trzeci; na czwartym ktoś mnie potrącił, zatoczyłem się, lewa ręka mnie zawiodła, Wiśka nie utrzymała mojego ciężaru i spadłem w dół na plecy. Wiśka w tej samej chwili była przy mnie. Oczy miała takie wielkie i pełne desperacji, że bez żadnych protestów wstałem i znowu podjąłem wspinaczkę. Trwało to bardzo długo, już ostatni ludzie mijali nas z pośpiechem, a my jeszcze ciągle byliśmy daleko od wyjścia. - Och, żeby Albatros się domyślił! - jęczała Wiśka. - Żeby Albatros się domyślił! Matko Boska, zrób, żeby Albatros przyszedł po nas, żeby nie zostawił nas samych! Ale w drzwiach na górze nikt się nie pojawiał. Kroki uciekających umilkły. Byliśmy tylko we dwoje, jeżeli nie liczyć tych, którzy jak wielkie, zrozpaczone ryby przewracali się na dole próbując darmo wdrapać się na schodki. Lecz żaden nas nie wołał. Ślizgali się w głuchym milczeniu, słyszeliśmy tylko zgrzytanie ich paznokci na kamieniu i spazmatyczny, idący gdzieś z brzucha i serca oddech. Wreszcie znaleźliśmy się na brukowanym dziedzińcu. Stał tu czerwony samochód strażacki bez kół i bez drabiny, a koło niego leżało kilka płaskich ciał z rozrzuconymi rękoma. Dziedziniec był z dwóch stron zasłonięty skrzydłami domu. Przez otwór w murze uciekali ostatni ludzie rotmistrza, ale ktoś jeszcze strzelał po bokach, raz po raz terkotały serie z peemu i czasem klaskał płytki wystrzał z rusznicy. Może to strzelał sam rotmistrz, może Albatros? Nie wiadomo. Przecięliśmy dziedziniec po przekątnej i dotarliśmy do dziury w ogrodzeniu. Wiśka przeszła pierwsza i nadstawiła mi rękę. Oparłem się na niej, ale nie mogłem dać sobie rady z nogami. Potem zamknąłem oczy i po prostu głową na dół przerzuciłem się na drugą stronę. Dalej były podwórka na tyłach wąskich domów. Ze wszystkich klatek wybiegali mieszkańcy i płacząc, przeklinając, nawołując się w tłoku, ciągnęli przed siebie, pomieszani z żołnierzami rotmistrza, łączniczkami, żandarmami, harcerzami i alowcami, którzy spływali tu ze wszystkich stron, łącząc się w jeden pospieszny strumień. Nie mogliśmy posuwać się tak prędko jak oni i znów zostaliśmy we dwoje i nasze nierówne kroki znowu klapały samotnie wśród niemych murów i płonących dachów. Wreszcie osiągnęliśmy kamienicę, w której kiedyś - na początku powstania - byłem nocą u Wiśki, ale nie mogłem poznać klatki, do której wtedy zaprowadził mnie wartownik. Wszystkie były podobne, brudne i puste - i mijałem je ze smutkiem, bo żadna nie wydawała mi się znajoma. Kiedy dochodziliśmy do ostatniej przecznicy przed szpitalem, z prawej strony rozebrzmiała szybka strzelanina i jakiś oddział biegnący rojem nadciągnął od alei. Zobaczyliśmy chłopców w panterkach i hełmach, obciągniętych brezentem, którzy posuwali się prędkimi skokami. Nieśli - po dwóch - erkaemy i rusznice, a paru dźwigało rannych. Biało_czerwone opaski, teraz już wyblakłe i prawie bezbarwne, migały im na rękawach. Przecinali nam drogę szybkim marszem, kierując się na lewo, w stronę kartofliska za domem. - Wiśka - powiedziałem - zostaw mnie. Ja dojdę sam, ty dołącz i zabierz się z nimi. Może przejdą za Wisłę? - Czego stajesz? - krzyknęła. - Nie mamy czasu, musimy być w szpitalu zanim nadejdą tu Niemcy! - Idź z nimi - prosiłem. - Idź, przecież widzisz, to nasi. Tam Halny, obok niego Janina, a tam prawda, że Rapid? To twój dowódca, to twój pluton. Mają rannych, może będziesz potrzebna? Idź z nimi. - Przestań pleść! - zawołała ze wściekłością, a głos jej się rwał, była zadyszana od wysiłku. - Dosyć, słyszysz? Masz iść, a reszta cię nie obchodzi! Naprzód! Kiedy przekraczaliśmy ulicę, tamci już schodzili w dół kartofliskiem. Było ich bardzo niewielu, może tuzin, a może dwa tuziny, lecz nie więcej. Zniknęli w dymie, który spowijał malutką kolonię spółdzielców_urzędników, tę samą, na której jedliśmy naszą pierwszą powstańczą kolację, a która teraz była jedynym, beznadziejnym ogniskiem oporu. I wtedy na rogu alei zobaczyliśmy kapitana Szlemika. Cofał się ostatni wielkimi, gimnastycznymi krokami dbając - już tylko sam dla siebie, bo przecież nie mógł nas widzieć - o szyk i właściwą postawę. Brał w pojedynkę wszelkie figury, jakich uczył nas podczas długich lat konspiracji: przylepiał się regulaminowo do murów, wystawiał najpierw głowę, a dopiero potem resztę tułowia, otwarte miejsca brał zdecydowanymi skokami, by znów zastygnąć w przyczajonym bezruchu, a przed każdym skokiem mierzył przestrzeń oczyma i obliczał, ile czasu mu zajmie, z góry wypatrując sobie nową zasłonę. Jeśli gdzieś musiał padać, robił to z wdziękiem i łatwo, jakby padanie - prócz zwinnych skoków - było jego drugą naturą. - On zwariował - szepnąłem. Staliśmy już w bramie, w tej właśnie bramie, z której pierwszego sierpnia Kastet ostrzeliwał żandarmów i skąd mogliśmy teraz bez przeszkód podziwiać samotny trening Szlemika. - On przecież dostał kompletnego fioła! - powiedziałem, lecz Wiśka potrząsnęła głową: - Popatrz. Za rogiem alei pojawił się pierwszy kłąb pyłu, za nim drugi. Usłyszeliśmy motory, a następnie zobaczyliśmy czołgi, które z wolna podciągały do węgła. Jeden był czarny; prawdopodobnie palił się, lecz załoga w porę stłumiła pożar gaśnicami. Kłęby mydlin kapały mu jeszcze z pancerza. Dopiero w tej chwili spostrzegłem, że Szlemik trzyma pod prawą pachą "pancerfausta", małą broń przeciwpancerną, wprowadzoną przez Niemców w tym roku i jeszcze mało u nas znaną. Leżał teraz na środku szerokiego trawnika, za drucianym koszem na śmieci i tabliczką z napisem "szanuj zieleń!" - i czekał. Musiał słyszeć czołgi, które myśmy widzieli od dawna, lecz sam ich jeszcze nie widział. Było coś rozpaczliwego a zarazem żałosnego w staranności, z jaką ułożył się na swym nowym stanowisku: nogi miał rozsunięte przepisowo, z piętami płasko przywartymi do ziemi, czoło pochylone i ukryte za koszem, a łokcie lekko ugięte do zrywu. Patrzył w aleję, która huczała coraz głośniej, i dlatego nie mógł usłyszeć trzeciego czołgu, który nagle zakręcił się z boku, na opustoszałym podwórku i skoczył ku niemu szybko jak pies. Wiśka chciała wybiec, lecz przytrzymałem ją na miejscu - i tak nie zdążyłaby na czas. Ukryci za naderwanym skrzydłem bramy krzyczeliśmy do ostatka "kapitanie, uwaga na prawo, na prawo!", a potem odeszliśmy chyłkiem unosząc w oczach to, co musieliśmy oglądać bezradnie jak widzowie koszmarnego filmu, na który zaprowadzono nas wbrew naszej woli, lecz z którego nie mogliśmy wyjść przed końcem: obraz Szlemika, czołgającego się na wyprężonych rękach, z głową zadartą jak u foki i tułowiem spłaszczonym od pasa w dół również jak u foki; Szlemika, zostawiającego za sobą przy każdym ruchu mokry, lepki ślad jak po przejściu ślimaka - ślad, który brał swój początek pod kratkowaną koleiną gąsienicy; i wreszcie Szlemika, zasypiającego na końcu własnego śladu, jakby zbyt wiele sił wymazało się z niego po drodze. `ty Część pierwsza (c.d.) #/4 (c.d.) A więc tu mieścił się ten szpital - w domu, gdzie otrzymaliśmy nasz "chrzest bojowy" i gdzie potem jadaliśmy racuchy z powidłami. Pętla czasu zamykała się po raz drugi i znowu byłem tam, skąd już dwukrotnie wychodziłem, by wracać w coraz mniejszym gronie przyjaciół, aż dzisiaj wróciłem z jedną tylko Wiśką. Leżałem teraz w małej piwnicy na połówce materaca, którym podzielił się ze mną jego wcześniejszy użytkownik, i trząsłem się w poprutej koszuli i równie poprutych slipach czekając, aż Wiśka - która ukryła gdzieś mój mundur - wynajdzie mi coś bardziej cywilnego, a ból we mnie narastał jak wycie syreny i chwilami głuchłem od niego doszczętnie. Zbadano mnie już i z grubsza opatrzono, odkładając gruntowniejsze zabiegi na później, jakby w nadziei, że może nie będę ich potrzebować. Wiedziałem, że mam kilka odłamków w piersiach i w brzuchu, ale rentgen z braku prądu nie działał od dawna i nie można było ustalić, gdzie się zatrzymały. Reszta - a było tego niezliczone mnóstwo - poszła w ramię i w udo; mięśnie miałem tam brzydko pokaleczone, ale wszyscy mnie zapewniali, że powinienem mówić o szczęściu: gdybym nie zasłonił się ręką, cały ten ładunek utkwiłby mi w twarzy. Mówiłem więc o szczęściu, a myślałem o dziurach w brzuchu i czekałem, co z tego będzie, przepełniony głupią świadomością, że może być dużo rzeczy, ale raczej niewiele przyjemnych. W izdebce - oprócz mnie - znajdowało się jeszcze pięciu ludzi, ale żaden z nich nie wyglądał na powstańca. Wszyscy traktowali mnie chłodno, jakby w obawie, że mogę na nich ściągnąć nieprzewidziane kłopoty, a jeden - mężczyzna zaledwie po pięćdziesiątce, lecz już kompletnie zdziadziały od długiego leżenia - wypowiadał się bez ogródek, żebym sobie poszukał innego przytułku. Milczałem, oni zaś w miarę, jak odgłosy wystrzałów oddalały się od szpitala, nabierali do mnie coraz większej niechęci, aż zrobili się wręcz agresywni. Zacząłem się bać, że w końcu któryś nie wytrzyma nerwowo i wyda mnie pierwszemu Niemcowi, jaki stanie na progu. Tymczasem nie wiadomo którędy do szpitala ściągały wciąż nowe ofiary ostatnich potyczek: dziewczęta bez rąk i bez oczu, popalone miotaczami załogi barykad, ludzie rozjechani przez czołgi i skłuci przez własowców, połamane szczątki tych, którzy wyskakiwali z płonących pięter i tych, którzy zostali wydobyci z zawalonych piwnic. Komórki szpitalne zapełniały się w szybkim tempie i wkrótce skończyło się moje kłopotliwe sam na sam z podnieconymi cywilami. Dodano nam najpierw jakiegoś harcerzyka z "Mathekingu" z czyściutkim przestrzałem lewego płuca, a później jeszcze dwóch ludzi poszarpanych przez odłamki. Jeden miał pękniętą podstawę czaszki i nie odzyskiwał przytomności ani na chwilę, drugi zaś przyszedł z dłonią tak dokładnie oprawioną, jakby mu ją zmielono w maszynce do mięsa. Ten już nie znalazł miejsca, żeby się położyć; siedział przy drzwiach, oparty plecami o futrynę i rozglądał się z roztargnieniem. Kości twarzy miał wypukłe jak Tatar, a włosy krótkie, lecz sterczące niby w mazaku do pastowania butów. Położył sobie swój źle zabandażowany kikut w zgięciu zdrowej ręki i trzymał go uważnie jak termos z herbatą. Czasami, pewnie wtedy, gdy rana zaczynała mu bardziej dokuczać, uśmiechał się do nas ironicznie i jakby z nienawiścią. Leżałem tuż koło niego pod ścianą i dlatego od pierwszej chwili zobaczyłem to, czego inni jeszcze nie dostrzegli. Zastanawiałem się, jak mu o tym powiedzieć, nie zwracając niczyjej uwagi, ale żaden pomysł nie przychodził mi do głowy, a myśl o podniesieniu się z materaca była dla mnie czymś niedorzecznym: miałem zupełnie dostateczną ilość wrażeń nie ruszając się z miejsca i naprawdę nie marzyłem o tych, które stałyby się moim udziałem, gdybym tylko spróbował usiąść. Patrzyłem więc na niego w nadziei, że kiedyś nasze oczy się zejdą i będę mógł wzrokiem pokazać mu, o co chodzi. Ale on ślizgał się po wszystkich nieuważnymi spojrzeniami jak kobieta, która nudzi się w przypadkowym towarzystwie i nie ma najmniejszej chęci na rozmowę. Posadzono go tutaj, więc siedział, ale to wcale nie znaczyło, że jest z nami, przeciwnie - separował się każdym gestem, nawet każdym mrugnięciem powieki, którą mrugał nie do nas i nie tak sobie, lecz zawsze przeciw nam. Wreszcie zrozumiałem, że w ten sposób nigdy nie nawiążemy kontaktu i usiadłem. To było gorsze, niż sądziłem. Ale przecież zrobiłem to. Teraz zasłaniałem to samym sobą i dopóki siedziałem, był bezpieczny. Ale resztę musiał wykonać sam: moja prawa ręka nie nadawała się do użytku, a lewą podpierałem się z tyłu, inaczej od razu bym upadł. Szepnąłem "kolego", ale on tylko na sekundę obrócił oczy w moją stronę i już znowu błądził po całej izbie, wydymając usta zgryźliwie. - Kolego - powtórzyłem - nachylcie się bliżej. - Nic z tego - powiedział. - Nie cieszcie się na żadne pikantne szczegóły. Nie mam ochoty opowiadać, gdzie, kiedy i z jakiego kalibru. I nie jestem ciekaw, jak było z wami. Zaśmierdziało ropą; to najzawziętszy z leżących tu cywilów obracał się w naszą stronę. Powiedziałem najciszej, jak tylko potrafiłem: - Człowieku, popatrz na rękaw. Spojrzał najpierw na mnie, jakby upewniał się, czy nie ma w tym zasadzki - nieufny chłopak, któremu kiedyś w szkole wszyscy musieli płatać głupie figle - i dopiero potem opuścił oczy. Widziałem, że spochmurniał. Nie dlatego, że znalazł się w kłopocie, co znowu! Wszelkie kłopoty przyjmował niewątpliwie z satysfakcją, jako kolejne dowody złośliwości losu; miał to zresztą wypisane na twarzy. Ale był zły, że złapałem go na błędzie. Położył sobie chorą rękę na kolanach. Wiedziałem, ile go to musi kosztować, ale teraz już pilnował się i nawet nie mrugnął. - Spokojnie - powiedziałem korzystając z hałasu na schodach. - Od nich niczego nie widać. Niech pan się nie śpieszy. Mordował się z tym długo, wreszcie skończył. - Proszę to zwinąć i dać mi do ręki, kiedy się położę. - A co wy z tym zrobicie? - To moja sprawa. - Nie życzę sobie, żeby ktoś... - Do licha - powiedziałem - teraz ja nie mam ochoty na rozmowę. Położyłem się, a on sapiąc ze wściekłości wsunął mi zwinięty w kulkę gałganek do ręki. Zacisnąłem go mocno i czekałem na Wiśkę. Wpadła po chwili zgoniona. Nie miała już na sobie spodni ani panterki, tylko jakąś okropną spódnicę, która opadała jej w pasie, i za duży blezerek, wytłuszczony na piersiach. - Przebieramy się - powiedziała klękając w nogach mojego materaca. - Tylko musimy to zrobić szybko. Niemcy już są na podwórzu. - Na podwórzu? - zawył cywil śmierdzący ropą. - Słyszycie, panowie? Słyszycie? Na podwórzu! - Ciszej! - krzyknęła Wiśka, ale oni byli nie do poskromienia: kotłowali się na swoich legowiskach z jękiem i głośnymi przekleństwami, nie zważając na chłopaka z pękniętą czaszką ani na harcerza, którego raz po raz okrutnie potrącali; ich wrzask robił się coraz hałaśliwszy, aż przeniknął do innych piwnic i zaraził je paniką. Teraz wszyscy wzdłuż całego korytarza skamlali i złorzeczyli, a ten tumult rozszerzał się i szedł przez cały szpital jak przy gigantycznej zabawie w głuchy telefon. - Nie zwracaj na nich uwagi - powiedziałem. - Oni się boją w ten sposób. - Szkoda, że nie mogą bać się ciszej. Daj nogę. Dostałam tylko spodnie; stary Łabęda nie miał już nic więcej. Będą za szerokie, ale ciesz się, że nie zostaniesz w majtkach. Od góry okryjesz się kocem. Koc przyniosłam z kwatery kapitana, ten jeden jeszcze tam został. A tu jest twoja kennkarta. Wyjęłam ją z munduru, a teraz uważaj, wkładam ci ją do kieszeni. - Słuchaj - powiedziałem. - Weź to i zapchaj w jakąś dziurę. Ale uważaj, żebyś z tym nie wpadła. Oni nie są objęci żadną konwencją. - Kto? - Przeczytasz po drodze. Zasłoniła się przed wzrokiem lamentujących mężczyzn i rozwinęła gałganek, który jej podałem. - No, patrzcie - szepnęła. - To pan? Czarny chłopak skrzywił się z niechęcią. - Jeżeli pani ma jakieś uprzedzenia, to proszę mi to zwrócić. - Plecie pan głupstwa. - Oczywiście. My zawsze pleciemy głupstwa. A wy mówicie same prawdy wiekuiste. - Ech, wie pan... Machnęła ręką i schowała jego opaskę pod blezer. I w tej chwili na schodach zadźwięczały podkute kroki. Cały szpital - tak jak dotąd rozpaczał jednym głosem, tak teraz równocześnie zamarł w milczeniu. Kroki były już blisko. Słuchałem i myślałem: Wiśka ma opaskę Armii Ludowej. Wiśka ma opaskę... a wtedy oni stanęli w drzwiach. Długo nie podnosiłem wzroku. Nie wiedziałem dlaczego, lecz nie mogłem go oderwać od ziemi. Cementowa płyta była pęknięta tuż pode mną. W szparze, jaka się tam utworzyła, było pełno drobnych śmieci. Widziałem czarne łuski słonecznika, niedopałek ze śladami szminki, trochę piasku i dwie brudne nitki od bandaża. A potem podniosłem oczy. Stali przed nami tak, jak ich ustawiono godzinę temu: rozrzuceni rzadkim łańcuchem, cierpliwi i uważni. Nogi mieli rozstawione szeroko, a hełmy ucięte nad samymi oczyma. Trzymali pistolety maszynowe pod pachami, z prawą dłonią na rękojeści, a lewą na sterczących w dół magazynkach. Nie gniewali się, ale patrzyli na nas jak na ścianę, do której można strzelać. Obróciłem głowę. Było nas wielu. Nigdy nie przypuszczałem, że aż tylu. Może ośmiuset, a może dziewięciuset. Ale przecież jeszcze nie byliśmy wszyscy; tylko ci, którzy potrafili wyjść na podwórze i ustawić się wzdłuż muru. Inni zostali w piwnicach. A jednak zajmowaliśmy całą szerokość budynku, od brzegu do brzegu. Staliśmy ciasno, jeden przy drugim, a był z tego naprawdę długi szereg. Od bosych stóp przenikało mnie zimno. Wiśka nie zdążyła włożyć mi butów, a później już oni nie pozwalali nikomu ruszyć się z miejsca. Moje buty zostały na dole, tam gdzie leżał nieprzytomny chłopak z pękniętą czaszką i zaropiały cywil, którego zastrzelono, gdy odmówił wyjścia. Czułem dreszcze, a nie miałem się na kim oprzeć, bo wszystkie dziewczęta zgromadzono na boku, a ci, którzy stali koło mnie, byli w jeszcze gorszym stanie niż ja. Odszukałem wzrokiem czarnego chłopca o tatarskich rysach. Patrzył bez przerwy na Wiśkę. Dzieliło nas dziesięć osób i nie mogłem mu wyjaśnić, że pozbyła się już jego opaski. Widziałem, że się męczy, ale byłem bezradny. Dalej stał Kastet. Miał prawą nogę od kolana w gipsowym bucie. Przebrano go widocznie wcześniej niż mnie, i dlatego dostał jaki taki garnitur, podczas gdy ja musiałem równocześnie przytrzymywać koc na ramionach i spodnie, które mi się obsuwały z bioder. Koc przytrzymywałem brodą, a spodnie palcami lewej ręki. On miał lepiej, bo nic z niego nie spadało, tylko prawa nogawka powiewała mu na wietrze; była rozcięta od góry aż do dołu - inaczej nie mógłby przecież włożyć spodni. Za Kastetem było wielu rannych, których nie znałem. Potem znów chłopak z naszej kompanii i jeszcze jeden, dalej nawet ośmiu czy dziewięciu, a reszty już nie mogłem rozpoznać, bo zlewali mi się ze sobą w szeregu. Ale zdaje się, że Funka i małego Łabędy nie było między nimi; widocznie czuli się tak źle, że pozwolono im zostać na dole. W piwnicach toczyły się tymczasem pertraktacje, od których, jak mówiono, miał zależeć nasz los. Naczelny lekarz oprowadzał przybyłych oficerów po całym domu. Podobno rozmawiali z Niemcami, którzy byli u nas w niewoli i leczyli się w naszym szpitalu. Nie wiedzieliśmy, czy to prawda, ale byliśmy tak zmęczeni, że zaczynało nam się robić wszystko jedno. Nie można bać się godzinami tak samo. Z wolna człowiek głupieje. Potem już tylko myśli o butach. Myślałem o butach i było mi bardzo zimno. Niemcy stali dalej przed nami. Tatar patrzył na Wiśkę. Kastetowi powiewała nogawka. Pode mną była szpara. W szparze leżały śmieci i już nas ustawiano w kolumnę, już szliśmy, już kilku rannych płakało z radości, a Wiśka biegła potrząsając moimi butami, mijaliśmy naczelnego lekarza, który był mocno spocony, nasze kroki tupały w bramie, dalej kołysały się toboły i tobołki, słychać było gwar jak przy wyjściu z teatru, popiskiwały dzieci i rozlegał się kaszel starszych, byliśmy znowu ludnością, byliśmy mieszkańcami miasta i wychodziliśmy razem z nimi, ulica była nas pełna, nie mogliśmy się na niej pomieścić, ale jakoś nam się to udało i dalej już ciągnęliśmy zgodnie jedną drogą, oglądając się tylko czasami do tyłu, ale też nie za często, żeby się jednak nie poślizgnąć i nie upaść. Wielkie oko, które zauważyłem już przedtem, stało znowu naprzeciw mojej twarzy. Było całkiem suche i nie patrzyło, więc po co zbliżało się do mnie? Odsunąłem głowę i udawałem, że wcale o nim nie wiem. Ale ono nie odeszło. Czułem je z boku, tuż przy skroni. Wisiało w ciemnościach i nie chciało zgasnąć. Zwróciłem twarz prosto na nie. Zobaczyłem sztywne białko, a w nim szarawą plamę ze śruciną pośrodku. Bo to nie była źrenica. Źrenice są żywe, a tam był tylko czarny okruch. Krzyknąłem "Wiśka!". Odpowiedziała: - Jestem tutaj. Cały czas jestem przy tobie. Czy nie czujesz, że cię trzymam? - Zabierz to! Niech tego nie widzę! Co za obrzydliwość - wyjmować oczy z trupa! - Cicho, Marcin - szepnęła i zaraz powiedziała na głos: - Niech pan wybaczy, on ma wysoką gorączkę. - Przepraszam - odrzekł głos z ciemności. - Od chwili widziałem, że robi się niespokojny, ale nie przypuszczałem, że z powodu mojej protezy. Czy z nim jest źle? Poczułem, że Wiśka się waha. Potem odparła cicho: - Nie wiem. Chciałabym go w każdym razie położyć. - Myślę, że już wkrótce nas wypuszczą. - Robią to okropnie powoli. - Ale zdaje się, że już kończą. - Co kończą? - zapytałem. - Nic, nic. Mój biedny, mały pyszczku, zaraz sobie odpoczniesz. Z przodu, tam gdzie stały niewielkie światła, pomalowane na niebiesko, dochodziły nas odgłosy klepania. Słyszałem je od godziny, wciąż jednakowe i tak samo ospałe, tyle że coraz wyraźniejsze w miarę, jak zbliżaliśmy się do nich. Wreszcie błękitny świetlik zakołował przed moją twarzą, usłyszałem pytający głos, którego nie zrozumiałem i płaski, miękki przedmiot uderzył mnie kilka razy po biodrach. Potem Wiśka poprowadziła mnie dalej, teraz już szybko, to znaczy tak szybko jak to było dla mnie możliwe, a koło nas przebiegały gęste szmery i szelesty, wyprzedzające nas z pośpiechem; szliśmy w strudze śmierdzącego powietrza, które zostało po nich, czułem stary pot i woń dawno nie zmienianych opatrunków i słyszałem nieustanne skrzypienie, które rozlegało się ze wszystkich stron, jakby wciąż otwierano i zamykano dziesiątki furtek, aż wreszcie przyszła pora na naszą i zobaczyłem wielkie wnętrze - może szopy, a może ogromnego garażu, do którego gromadami wpadali ludzie z dworu i w którym prędko szukali sobie dogodnych kątów, daleko od wejścia, a jak najbliżej zabrudzonych żarówek. Ale my nie mogliśmy nadążyć za innymi i musieliśmy zadowolić się niedobrym miejscem blisko drzwi, bo lepsze zostały już tymczasem zajęte. - Boże święty - powiedziała Wiśka ze złością - nie ma tu nic, nawet słomy, na czym ja cię położę? Przecież nie możesz leżeć na kamieniu. - Wiśka, chciałbym chociaż usiąść. - Fatalnie. Nie mam nawet płaszcza, żeby ci coś podścielić. - Mnie jest naprawdę wszystko jedno. Tylko nie mogę już dłużej stać. - Przeziębisz się, mordko. Zdjęłabym blezer, ale pod spodem mam tylko kombinację. Zresztą, co tam. Masz, siadaj. Podłożyła mi swój blezerek i pomogła mi usiąść na nim. Wyciągnąłem zranioną nogę przed siebie i oparłem się plecami o słupek, który podtrzymywał sklepienie garażu. Pomyślałem, że istnieje jednak coś takiego jak szczęście. Polega właśnie na wyciągnięciu nogi i oparciu się plecami o słupek. - Siedź tutaj i uważaj, żeby ktoś nie zabrał ci koca. Najlepiej trzymaj go ręką. Ale czekaj. - Związała mi dwa jego rogi w duży supeł na piersiach. - Tak będzie dobrze. Zauważysz, jakby ci go ktoś zabierał, nawet jeżeli zaśniesz. - A ty sobie gdzieś idziesz? - Tylko na chwilę. Zobaczę, czy nie ma tu kogoś ze znajomych. Może dadzą mi coś dla ciebie. Drugi pled albo poduszkę. - A ja mam tutaj zostać? - Ty masz zostać i nigdzie się stąd nie ruszać. Pamiętaj, że jak gdzieś pójdziesz, to możemy się zgubić. - Przecież ja sam bez pomocy nie wstanę. - No, pewnie. Ale mówię na wszelki wypadek. Więc będziesz pamiętał? - Będę, Wiśka. Ale ty zaraz wrócisz, co? - Wrócę, jak tylko obejdę wszystkie kąty. - A to będzie długo? - No, trochę musi potrwać. Zobacz, tu jest przynajmniej tysiąc ludzi, a trudno się między nimi przecisnąć. Więc pa pa, Marcin, czekaj grzecznie. Przez skrzypiące drzwi wciąż jeszcze napływali nowi ludzie, chociaż teraz było ich znacznie mniej; większość znajdowała się już w środku. Wreszcie weszła ostatnia grupa, jaką skierowano do tego baraku. Na progu stanął własowiec z bergmannem, odepchnął lufą kilka najbliższych osób, rozejrzał się i wyszedł, a potem rozległo się szczękanie zasuwy i zostaliśmy zamknięci od zewnątrz. Na dworze jeszcze dalej tupotały gęste, nierówne kroki i czasem ktoś krzyczał, jakby mu odbierano coś bezcennego, z czym wiązał ostatnie nadzieje, ale z wolna te hałasy oddalały się i milkły w innych barakach. Siedziałem pod swoim słupkiem i przyglądałem się tym, którzy byli najbliżej. Rozkładali palta na betonie lub siadali na swoich walizkach. Ci, którzy mieli dzieci, karmili je z papierków i nalewali im wystygłą herbatę z butelek, lub gorącą z termosów. Patrzyłem na nich uporczywie marząc, żeby dali mi chociaż pół kubeczka - usta miałem jak z cegły i nie mogłem tego wytrzymać - oni jednak widząc mój błagalny wzrok odwracali się z zakłopotaniem i zasłaniali sobą termosy, a napełniając bakelitowe szklaneczki starali się możliwie jak najmniej pluskać. Potem zobaczyłem, że wśród tłumu przesuwa się adiutant naszego pułkownika. Pamiętałem go: kiedyś - jeszcze w puszczy - proponował mi krzesło, ale teraz mnie nie poznał i odszedł niosąc przed sobą białą rękę na wielkim rusztowaniu z drutu, a jego pokrwawiona marynarka, spięta pod szyją przy pomocy damskiej broszki, prędko zniknęła mi z oczu. I wtedy spostrzegłem Kasteta. Nie widziałem go od momentu, gdy tłum wysiedlonych rozdzielił nas pod szpitalem i nie zamieniłem z nim do tej pory ani jednego słowa. W pierwszej chwili zasłoniłem twarz kocem, ale później kiwnąłem na niego. Nie zauważył mojego gestu. Stał pod drzwiami - widocznie przyszedł tu jako jeden z ostatnich - i wodził po baraku niespiesznym spojrzeniem. - Kastet - zawołałem. - Kastet, jestem tutaj, nie widzisz? Jego gipsowa noga zastukała jak wielki młot do rozbijania asfaltu. Stanął nade mną i przez jakiś czas patrzył na mnie z góry nie siadając ani nawet nie pochylając głowy. Widziałem krótki, parudniowy zarost pod jego dolną szczęką i na brodzie, ale nie mogłem dobrze zobaczyć jego twarzy. - Siadaj Kastet - powiedziałem. - Siadaj tu; i tak nie znajdziesz lepszego miejsca. Nie ruszył się. Zachęciłem go jeszcze raz i nagle rzekłem: - Kastet, chciałbym ci coś powiedzieć. A tak nie można. Przysiadł na lewej nodze, wysuwając prawą sztywno na bok. Podniosłem rękę i odszukałem klapę jego marynarki. - Przysuń się. Widzisz... - Szukałem słów, ale nie mogłem trafić na takie, jakich mi było potrzeba; zdaje się, że takich w ogóle nie było, albo zapomniałem je od rana. A przecież wiedziałem, że będę musiał z nim mówić. Podejrzewałem to już wtedy, gdy pierwszy własowiec pojawił się na galeryjce cegielni. Pewności zaś nabrałem wówczas, kiedy Albatros dał mi lornetkę, bym mógł zobaczyć czarne stworzenie, wychodzące na czworakach z zakładów. Byłem mu winien tę rozmowę i w gruncie rzeczy przez ostatnie dwa dni myślałem o niej bez przerwy. Ale teraz, kiedy nadszedł jej moment, kiedy miałem ją zacząć, poczułem się pusty. - Nasz pluton - powiedziałem i to było wszystko, nie umiałem dodać do tego nic więcej. Syknął mi do ucha: - Przestań mówić "pluton". Przestań mówić "Kastet". Nie byliśmy w żadnym plutonie, a ja mam na imię Mietek. Czy jesteś dość przytomny, żeby to sobie zakarbować w głowie? - Co za głupstwa - powiedziałem. - Zrozum, ja chcę... - I nie ciągnij mnie za kołnierz, bo urwiesz. - Ależ Kastet... - Słyszałeś? Puściłem go, a wtedy on sam zapytał mnie szeptem: - Uważaj, ale odpowiadaj mi tylko wtedy, kiedy nadstawię ucho. Rozumiesz? Więc kto z naszych jest cały? - Właśnie miałem zamiar... - Mnie nie ciekawią twoje zamiary, tylko twoje straty. Więc kto? - Jak szedłem do szpitala, widziałem Janinę. - Widziałeś? - Właśnie. - O której to było? - Myślę, że koło jedenastej. - Dosyć wcześnie. No, trudno. Kto został jeszcze? - Może Albatros - powiedziałem niepewnie. - I może jeszcze jeden chłopak od ciebie. - Który? Wymieniłem mu pseudonim chłopaka, którego wraz z erkaemem oddałem rotmistrzowi. - Ale żebym mógł z całą pewnością... Ostatni raz widziałem ich w Straży. A później była tam jeszcze jedna bitwa. - Dalej - przynaglił mnie. - Dalej. Milczałem. Pokiwał głową i uśmiechnął się. - Czemu się śmiejesz? - krzyknąłem. - Zrozum, gdybyś mi dał mówić... Wstał i już na stojąco pochylił się mi do ucha. - Podowodziłeś sobie, co? I odszedł stukając swoim gipsem jak młotem. Kiedy Wiśka wróciła do mnie, byłem jak nieżywy. Kucnęła na betonie obok moich nóg i przyjrzała mi się z uwagą. - Masz się gorzej? - Nie. - Czy... - szukała jakiegoś określenia, które nie napełniłoby mnie niepokojem. - Czy twój brzuch... Czujesz w nim może coś jak gdyby... - Wiśka, błagam cię, daj mi spokój. Siedziała dalej na piętach nie odwracając wzroku od mojej twarzy. Widziałem, że nie dostała nic, nawet najmarniejszego szalika. Musiało jej być zimno w samej spódnicy i koszulce, która kończyła się pod pachami, a wyżej miała tylko cienkie tasiemki. Ściągała ramiona do środka, by w ten sposób uchować w sobie resztkę ciepła i przykrywała ręką piersi, jakby to one najdotkliwiej marzły jej pod cienkim trykotem. - Weź swój blezer. Ja już się trochę zagrzałem. - Kochanie, przecież nie jestem ranna. - Zrób, o co cię proszę. Chciałbym, żeby chociaż ktoś nie musiał przeze mnie... - Co przez ciebie? - Nic. Weź blezer. - Proszę cię, przestań nudzić. - To usiądź koło mnie. Weźmiesz brzeg koca i podłożysz go sobie od spodu, a resztą przykryjemy się wspólnie. - Ale powiesz mi, jeżeli będzie ci niewygodnie? - Och, siadaj! - Nie potrzebujesz zaraz się złościć. - Nie złoszczę się, tylko... Zresztą co cię to obchodzi. Bierz koc. Przytuliła się do mnie. Przez podartą koszulę poczułem, że jej skóra jest zimna jak szyba. Siedzieliśmy w kocu niby w namiocie i próbowaliśmy zasnąć, bo tylko tak można było zapomnieć o chłodzie, ale sen do nas nie przychodził. W sąsiednich barakach znowu odezwały się krzyki - najpierw protestu, a później bólu. W naszym huczał kaszel i szumiały nie kończące się biadania. Potem odemknęły się drzwi i do środka weszło kilku własowców. Podkówki i gwoździe ich saperek napełniły całą salę hałasem kuźni. Później komuś stłukła się butelka. W głębi odmawiano chóralną litanię. Z wielu stron słychać było głuche "a_a_a" ciężko rannych. Skomlał także pies, którego właściciele nie chcieli zostawić w płonącym mieście. - Coś głodna jestem - westchnęła Wiśka. - Ja również. - Ale ty i tak nie mógłbyś nic jeść. - To mnie nie znasz. - Ach, nie o to chodzi. Która godzina? - Dwunasta. Dlaczego nie mógłbym jeść? - Czy pamiętałeś, żeby nakręcić zegarek? Daj, ja ci go nakręcę. - Wiśka, co miało być z tym jedzeniem? - No, nie patrz tak, bądź mądry. Wiesz, że przy ranach brzucha... Jestem pewna, że ci nic nie będzie. Ale lepiej przez dwadzieścia cztery godziny nie jeść ani nie pić. Mówię ci to, bo przecież nie wiadomo... Marcin, żeby nas tylko nie rozłączyli! W tyle baraku narastała awantura. Słychać było najpierw jakieś męskie, ale dosyć niepewne sprzeciwy, a potem znacznie głośniejsze kobiece. Nagle coś stęknęło jak serw przy siatkówce i rozległ się zbiorowy, lecz już pełen rezygnacji pisk poszkodowanych. - Rabują - powiedziałem. - No, my jesteśmy od tego bezpieczni. Zegarek mogę im oddać bez żalu. Ostatnio, pamiętasz? - całkiem już przestał świecić. - Wiesz, będzie jednak lepiej, jak go zdejmiemy. Patrz, wkładam ci go do kieszonki na piersiach i przypinam agrafką. Będziesz pamiętał? - Dlaczego ciągle bierzesz mnie za rękę? - Nie mam termometru. Torba ze wszystkim została w szpitalu. - A jakbyś miała, to co? - Pewnie, że nic. Ale przynajmniej mogłabym wiedzieć, do ilu dociągnąłeś. - A czy po tym można coś poznać? - Wstydź się, Marcin. Zaczynasz wyprawiać jak kobieta. No, nie rób takiej miny. Powiedziałam tak dlatego, bo nie chcę, żebyś się rozkleił. Musisz jakoś przetrzymać tę noc. Może nas jutro wypuszczą? Pomyśl, pojedziemy do któregoś z tych małych letnisk pod Warszawą, do Komorowa albo do Milanówka, wynajmiemy czysty, malutki pokoik i ty będziesz leżał w prawdziwym łóżku, będziesz miał prawdziwą kołdrę i prawdziwą poduszkę, a ja będę ci czytała na głos rozmaite książki. Zaraz pierwszego dnia dowiem się, gdzie jest najbliższa wypożyczalnia i zapiszę nas tam oboje i będę przynosiła po dwie książki naraz. Jak jedna ci się nie spodoba, to będziemy czytać drugą. I będziemy dwa razy dziennie palić w piecu. Rano i wieczorem. - A skąd weźmiemy na to pieniądze? - Widzisz, na początek sprzedamy właśnie twój zegarek. A potem się coś wymyśli. Zasypiasz? - Nie. I proszę cię, nie bierz mnie tak ciągle za rękę. - Chciałam ci tylko zmierzyć puls. Ale jak nie chcesz... - Nie chcę. Zresztą czuję, że mi spada. - Nie, mordko, nie spada. - Kiedy czuję się dużo lepiej. - No, właśnie. Czułeś się źle, póki gorączka szła w górę. A teraz stoi w miejscu i dlatego... Wszystkie rany zapiekły mnie żywym ogniem, a ona już kopała w powietrzu nogami, bezskutecznie próbując się uwolnić. Oparłem się o słup i wstałem. Mignęły przede mną przyżółkłe wąsy. Krzyknąłem i zaraz coś ciemnego spadło mi na oczy. Usłyszałem ból. Musiałem upaść na tył głowy, bo podniosłem się zamroczony. Wiśka szarpała się jak królik podniesiony za uszy. Zrobiłem coś podobnego do skoku i nadziałem się na lufę. Ten, który ją wystawił, wołał do mnie ostrzegawczo w którymś z języków słowiańskich, używanych na wschodzie, ale dla mnie jednakowo niezrozumiałych. Chwyciłem ręką za lufę. - Nie, Marcin, nie! - krzyknęła Wiśka zaprzestając nagle oporu. Zrobiłem wysiłek, by odsunąć karabin, lecz jego właściciel tylko się zaśmiał jak do dziecka, które próbuje przesunąć szafę. Usłyszałem oddalające się szuranie i całym ciałem rzuciłem się do przodu. Rozległ się szczęk bezpiecznika i moi najbliżsi sąsiedzi chwycili mnie za ręce. Poczułem ból, chciałem ich odepchnąć, ale oni mnie nie puszczali wykrzykując tylko coś na zmianę to do własowców, to do mnie, jakby chcieli nas z sobą pojednać. Wiśka była już blisko drzwi. Dawała się prowadzić pokornie, jakby sama chciała możliwie szybko zakończyć ten incydent. Głowę miała spuszczoną, a jej gołe łopatki drżały. - Ludzie! - darłem się unieruchomiony na miejscu. - Ludzie, nie dajcie! Nie da_ajcie!... Cholera, ludzie, tylu was, panowie, koledzy, nie wypuśćcie ich!... Jezus Maria, jak możecie, nie dajcie! Wtedy z daleka nadleciał szybki, kamienny stukot, zobaczyłem rozprutą nogawkę, gips, błyskawiczny zamach, a potem szpilkę ognia i Kastet już leżał na wznak, drapiąc sobie piersi, oni zaś właśnie wychodzili i zamykali za sobą drzwi. - Widzi pan - powiedział ze smutkiem jeden z mężczyzn, którzy mnie trzymali. - No, ma pan. Sam pan widział. Prawda? Puścili mnie. Upadłem i na brzuchu doczołgałem się do drzwi. Długo jeszcze biłem w nie ręką wołając po niemiecku o pomoc, jakbym liczył, że może jakiś wartownik, może któryś z oficerów... Później powlokłem się do Kasteta. Klęczało przy nim kilka kobiet. Jedna trzymała go w pozycji półsiedzącej, a druga bandażowała mu piersi paskiem podartego prześcieradła. Usiadłem przy nim i spuściłem głowę. Chciał się odezwać, ale tylko gulgnął i oblizał krew, która mu wyszła na wargi. Siedzieliśmy potem we dwóch obok siebie aż do czasu, gdy otworzyły się drzwi i do sali z powrotem wepchnięto Wiśkę. Przez długą chwilę stała tyłem do nas, a wszystkie szepty z wolna gasły i wreszcie zrobiło się zupełnie cicho. Potem usiadła i oparła się czołem o futrynę. Oba ramiączka u koszuli miała zerwane i podtrzymywała jej brzeg ręką. - Przestańcie się jej przyglądać - powiedziała cicho jakaś starsza pani w okularach. - No, już, zajmijcie się sobą. Rozległo się gorliwe szuranie, ludzie zaczęli udawać, że wracają do swoich spraw, zabrzęczały naczynia i puszki, ktoś z nieoczekiwaną wściekłością krzyknął "gdzie pan się pcha, dziecka pan nie widzi?" i już było właściwie po wszystkim. Zostawiłem Kasteta, który bulgotał przy każdym oddechu i wolno podpełznąłem do Wiśki. Ostrożnie dotknąłem jej ramienia, pokrytego gęsią skórką. Szarpnęła ręką i wykręciła twarz jeszcze bardziej, tak żeby zupełnie ukryć ją w kąciku między futryną i drzwiami. Szepnąłem "Wiśka", lecz ona tylko potrząsnęła głową. Potem usłyszałem szurające kroki i ta sama starsza pani w okularach wyciągnęła do Wiśki dłoń, w której zaciskała coś białego. - Niech pan odejdzie - powiedziała i wetknęła jej do ręki to coś, co przyniosła ze sobą. - Dziecko, ja cię zasłonię, a ty... - I na przeczący gest Wiśki dorzuciła szeptem: - Bardzo krwawisz. Dopiero wtedy zobaczyłem, że spódnica Wiśki jest podarta, a na jej materiale rosną od dołu duże, ciemne plamy. Przycisnąłem twarz do betonu i zasłoniłem się ręką, ale to nie pomogło, nic nie mogłem poradzić, byłem wobec tego bezsilny, to działo się ze mną samo i zupełnie beze mnie, aż usłyszałem stary, cichy głos: - Odejdź, synku. Po co ją jeszcze denerwować? Część druga #/1 Najpierw nie było mnie, potem znowu zacząłem być, zacząłem czuć, poruszyłem się i otworzyłem oczy. Leżałem gdzieś nisko i oglądałem wszystko z dołu, w dziwacznym skrócie, jak gdybym był myszą. Widziałem zresztą niewiele, bo w pobliżu wznosiła się metalowa konstrukcja, której narożnik zasłaniał mi prawie cały widok. Minęło sporo czasu, zanim w tej konstrukcji, oglądanej od spodu i na ukos, rozpoznałem żelazne łóżko. Jego siatka była rozciągnięta i zwisała ku ziemi jak brzuch klaczy. Przez druciane oczka widziałem dół zleżałego materaca, który z pewnością obracano już wiele razy; dawniej musiało sypiać na nim dziecko lub ktoś bardzo stary, bo pośrodku widziałem bure ślady zacieków. W jednym miejscu materac był nadpruty. Przez dziurkę prószyła smużka kurzu, który był wspomnieniem po trawie morskiej. Ten kurz, sączący się z materaca, wydał mi się znajomy. Pomyślałem, że znam to łóżko, ten materac i tę siatkę; że widziałem to już, a nawet widziałem szereg razy. Musiałem tu bywać i kłaść się na podłodze tak jak teraz, bo inaczej skąd mógłbym znać ten widok? Później przypomniałem sobie, że wiem dużo więcej: na przykład to, że za łóżkiem jest filar, pokryty blaszanymi reklamami wódek i likierów, a jeszcze dalej okno, ale żeby je zobaczyć, należy unieść głowę, a to boli. Uniosłem jednak głowę i rzeczywiście poczułem ból w piersiach i ramieniu; mimo to unosiłem ją nadal, aż doszedłem do tego cholernego okna. Było zrobione z szybek w kolorowe rozetki. Niektóre ich listki były wytłuczone i wydawało mi się, że przez dziurki widzę resztkę starej markizy, rozpiętej na żelaznym rusztowaniu. Kiedyś było tu pewnie coś w rodzaju sezonowej restauracji i wtedy do środka wchodziło się wprost z dworu. W kącie musiały stać beczki z piwem, a pośrodku stoliki, przy których letnicy nalewali sobie z dużych butelek lemoniadę, nazywaną kwasem. Teraz nie było tu ani beczek, ani stolików, a przynajmniej ja ich nie widziałem. Wszędzie stały łóżka, na których mruczeli ludzie w bieliźnie. Inni, dla których pewnie nie starczyło łóżek, leżeli jak ja na siennikach, rozłożonych rzędami na ziemi. Nie mogłem sobie jednak przypomnieć, gdzie naprawdę jestem i od jak dawna się tutaj znajduję, ale wcale nie zastanawiałem się nad tą sprawą. Myślałem, że moglibyśmy przychodzić tutaj we dwoje z Wiśką, siadać w wiklinowych fotelach pod resztkami markizy i prosić pół czarnej z ekspresu. W ostateczności nawet z rondelka, gdyby nikt w tej budzie nie wiedział, co to ekspres. Więc z czego bądź, byle była gorąca. I do tego, za osobną opłatą, po cztery porcje cukru. Nawet po sześć, jeśli byłby to cukier w kostkach. Można przecież zabrać takie kostki ze sobą i gryźć później po drodze. Już raz tak je gryźliśmy maszerując do puszczy i było nam bardzo przyjemnie - i nagle przypomniałem sobie wszystko. Wcisnąłem twarz w poduszkę, żeby znowu odejść, zniknąć i nie pamiętać. Ale tym razem czekałem na próżno, gorączka nie wróciła, pozostałem przytomny, czułem, żyłem, pamiętałem i było mi strasznie. Wtedy usłyszałem daleki głos Janiny. Podniosłem powieki i powoli zacząłem obracać oczy w dół - same oczy, bez najmniejszego poruszenia głową - i robiłem to tak długo, aż w końcu patrzyłem już całkiem wzdłuż nosa. Na pierwszym planie miałem teraz własne nozdrza, bardzo powiększone i niewyraźne w takim zezowatym zbliżeniu, a dalej sylwetkę Janiny, siedzącej na moim sienniku. Obok niej stała pielęgniarka w białym fartuchu. Głębiej wisiało reklamowe lustro z kolorową butelką i napisem "Koniak Kaźmierski - Gorzelnia Koniaków". - To ty - powiedziałem i zasnąłem. Musiałem spać bardzo krótko, bo kiedy się obudziłem, obie znajdowały się dalej w tym samym miejscu, z tą różnicą, że teraz Janina już nie siedziała na moim sienniku, tylko stała obok pielęgniarki. Rozmawiały ze sobą ostrożnym szeptem i często spoglądały w moją stronę. Janina wydawała się zachmurzona, jakby spadł na nią jakiś kłopot, z którym nie mogła sobie dać rady. Pielęgniarka też była zafrasowana. Potem szybko wszedł lekarz, którego skądś już znałem. Przywitał się z Janiną jak z kimś obcym, wysłuchał tego, co mu szepnęła pielęgniarka, spojrzał na mnie i coś potwierdził, a później przeprosił Janinę i znowu szybko wyszedł. Janina powoli i jakby niepewnie kiwnęła głową. Obie z pielęgniarką odwróciły się i na chwilę znikły. Kiedy wróciły, miały ze sobą składane nosze. Postawiły je obok mojego siennika i zaczęły mnie przenosić. Dla Janiny to była fraszka, ale dla tamtej zadanie prawie nad siły. Miała najwyżej szesnaście lat i była bardzo drobniutka, takie chuchro o wąskiej buzi i spoconym nosku. Myślałem, że upadnie, chociaż wzięła się do mnie od nóg, a więc z lżejszej strony. Ale jakoś mnie tam w końcu przeturlała i ofiarnie stanęła przy uchwytach. Spojrzałem na Janinę, ona jednak nie wydawała się przejęta kłopotami pielęgniarki. Brwi miała ściągnięte i myślała o czymś tak zupełnie innym, że nie udało mi się nawet przychwycić jej spojrzenia. Ruszyliśmy wreszcie w podróż po tym dziwnym szpitalu, który wciąż jeszcze był trochę restauracją. Dziewczynka garbiła się pod ciężarem noszy, a jej cienkie ręce robiły się z każdym krokiem coraz dłuższe, aż zacząłem się obawiać, że zanim dotrzemy tam, dokąd mamy dotrzeć, wyciągną się jej do samej ziemi. Janiny nie widziałem; szła teraz z tyłu. Nie orientowałem się, gdzie mnie niosą; może było ze mną gorzej i miałem być znowu operowany, ale prawdę mówiąc było mi to dosyć obojętne. Okna z rozetkami przepływały koło nas kołysząc się jak statki, potem przyszły drzwi i już falowaliśmy wśród następnej partii łóżek, ustawionych w dużym przedpokoju. Dawniej była tu szatnia; pod ścianami sterczało wciąż mnóstwo pustych wieszaków, a na niektórych wisiały jeszcze blaszane numerki. W każdym łóżku ktoś sapał przez nos albo wzdychał, ale byli to sami obcy. Tylko przez chwilę wydawało mi się, że przy schodach na piętro dostrzegam czarną jak mazak do butów czuprynę Tatara - nieufnego chłopca, któremu odebrałem opaskę - ale nie mogłem tego sprawdzić, bo już zawijaliśmy do ambulatorium, urządzonego na małej werandzie. Urzędował w nim ten sam lekarz, który przedtem rozmawiał z Janiną. Kiedy nas zobaczył, wykonał gest w stronę parawanu i wrócił do swojej roboty. Nie była to bardzo przyjemna robota, gdyż polegała na szarpaniu komuś mięsa w zakrwawionych plecach. Przywiędła siostra w okularach trzymała obok podstawioną nerkę. Lekarz od czasu do czasu wrzucał tam coś przy pomocy niklowych szczypczyków. Położono mnie na podłodze za wskazanym przez niego parawanem. Był to śmieszny sprzęcik z czarnego jedwabiu w wypłowiałe różyczki. Dawniej stał na pewno w jakimś salonie. Teraz zasłaniał mi prawie całą werandę. Nie widziałem więc nikogo, prócz Janiny, która stała przy oszklonej ścianie i w zamyśleniu skubała opuszczoną roletę. - Wymyśliła pani coś? - zapytał niewidoczny ode mnie lekarz. Słowa jego brzmiały niepewnie i cicho, jakby lekarz sam wstydził się, że musi zadawać podobne pytania. - Co tu można wymyślić - powiedziała Janina. - Pójdę coś wyszukam. Była dalej zachmurzona i rozmawiając z lekarzem nie patrzyła ani na niego, ani na mnie. - Niech się pani postara - powiedział tamten i urwał, jakby trafił na jakąś przeszkodę. Jego pacjent zasyczał. - Ostatni - uspokoił go lekarz i sam głęboko westchnął. Coś twardego brzęknęło w nerce. Rozległy się szurające kroki. Siostra w okularach przesunęła się koło Janiny i postawiła naczynie pod oknem. - Pewnie, że będę się starać - powiedziała Janina. - Ale pan doktor wie, tu są teraz tysiące wysiedlonych... - Wiem. - No więc właśnie. - Niech pani zrobi, co się da - rzekł lekarz z odrobiną zażenowania. - I koniecznie przed nocą. A my tymczasem przetrzymamy go tutaj. Usłyszałem, że podchodzi i tuż nad brzegiem parawanu zobaczyłem jego twarz. Był całkiem młody, ale włosy miał takie rzadkie i przejrzyste, że wyglądały jak łysina. Patrząc na mnie kiwał w zamyśleniu tą swoją dziwnie jasną głową. Wydawał mi się bardzo zmęczony. Z tyłu, za nim, szeleściły rozwijane bandaże; widocznie siostra w okularach opatrywała tego z plecami. Teraz Janina również spojrzała w moją stronę. W jej wzroku nie było żadnych zbędnych sentymentów, nic z radości, że żyję, ani z troski, że jestem w takim stanie. Patrzyła na mnie niby na obiekt, z którym trzeba coś zrobić i tylko nie wiadomo, jak się do tego najlepiej zabrać. Nie rozumiałem zresztą, o co chodzi, ale wcale nie chciało mi się zapytać; byłem senny, obolały i ciężki jak płyta chodnikowa. - W razie czego - powiedział lekarz odwracając się znów do Janiny - to znaczy, gdyby przyszli wcześniej... Wzrok jej stwardniał. - Tak? - Niech się pani nie boi, po to kazałem go tu przynieść. Jakby co, zainscenizujemy małą operację. Można to ciągnąć bez końca. Pani Anusia wszystko wie i będzie w pogotowiu. Uśmiechnął się w głąb werandy; stała tam pewnie ta dziewczynka, która niosła mnie z Janiną przez szpital. - Ale w każdym razie - dodał - lepiej byłoby tego uniknąć. - Dobrze - powiedziała Janina przeciągając trochę to słowo, jakby chciała zapytać się jeszcze o coś. - A pan doktor... Pan nie zna tu nikogo, kto by... Poruszył lekko ramionami. - Ja też jestem z Warszawy. Kiwnęła głową. - To idę. I na odchodnym znów przyjrzała mi się z surową uwagą. - Janina - zacząłem. - Później - przerwała mi. - Będziemy mieli dosyć czasu. Na razie leż spokojnie i nie wyrabiaj. Potem odwróciła się i wyszła. - Nie potrzeba panu czegoś? - zapytała dziewczynka, nazwana przez lekarza panią Anusią. Nie słyszałem, kiedy podeszła, widocznie miała miękkie pantofle. - Coś do picia? - Nie - powiedziałem przymykając oczy. Po głowie błąkała mi się myśl, że powinienem powiedzieć dziękuję, ale nie zdobyłem się na to. Chciałem spać - za wszelką cenę spać i nie pamiętać, a miałem niejasną nadzieję, że będę spał bez koszmarów. Kiedy Janina wróciła, było już ciemno. Lekarz pracował teraz przy sztucznym świetle. Okna werandy były dokładnie zasłonięte roletami z czarnego papieru. Podstarzała siostra w okularach gdzieś znikła - może już poszła do domu. Tylko "pani Anusia" asystowała dalej wytrwale przy każdym zabiegu, trzymając się z trudem na dziecinnych nóżkach. Janina miała zapadnięte policzki i była spocona jak człowiek, który biegał do upadłego, by załatwić coś, co przekracza ludzkie możliwości. Zaraz od progu popatrzyła za parawan, jakby się chciała upewnić, czy jeszcze tam jestem, a później zwróciła się do lekarza: - Byli? - Jeszcze nie - odparł bełkotliwie. Może trzymał coś w ustach, jakąś szpilkę albo po prostu cygarniczkę; w każdym razie miał trudności z mówieniem. Później to sobie wyjął, tę rzecz, która mu przeszkadzała, i zapytał wyraźnie, choć całkiem cicho: - Nic się nie dało zrobić? - Dlaczego nic? - parsknęła Janina. - Pan doktor myślał, że ja go tak zostawię? Możemy się zabierać. Mówiła to prawie ze złością, ale ja ją znałem - wiedziałem, że jest po prostu zmęczona. - Chwileczkę - rzekł znacząco lekarz. Nie widziałem go, ale po reakcji Janiny domyśliłem się, że chodzi mu o pacjenta, przy którym właśnie się krzątał. Janina oparła się o futrynę i czekała ze zwieszonymi rękoma. Po minucie lub dwóch usłyszałem kroki i w polu mojego widzenia pojawił się stary mężczyzna z ręką na temblaku. Anusia wyprowadziła go do przedsionka i zaraz wróciła, przekręcając klucz za sobą. Tymczasem lekarz odsunął mój parawan. Zobaczyłem ceratową kanapkę, mały stół operacyjny i prymus, huczący pod sterylizatorem. - Ma pani jakiś transport? - Transport - skrzywiła się Janina. - No, coś tam mam. - Dobrze byłoby podjechać pod werandę. Anusia zgasiła żarówkę i ostrożnie uchyliła oszklone drzwi do ogrodu. Przez chwilę rozglądała się na wszystkie strony, a błękitny płomyk spirytusu rzucał jej na plecy niespokojne światło. Potem skinęła głową. Janina szybko wyszła. Lekarz z powrotem zapalił lampę, klęknął koło mnie, zajrzał mi pod powiekę, a następnie bez słowa zaaplikował mi jakiś zastrzyk. - O co chodzi? - zapytałem, czując, że po raz pierwszy tego wieczora zaczyna kiełkować we mnie jakieś niewyraźne podejrzenie. - No, nareszcie zaczynamy rozmawiać jak ludzie. A już myślałem, że nie poznam pańskiego głosu. - Przenosicie mnie? - Coś w tym rodzaju. Pojedzie pan sobie na przejażdżkę. - Na jaką przejażdżkę? - Mały piknik dla zdrowia. Jest ładna noc, będzie pan mógł odetchnąć świeżym powietrzem. Za oknem rozległo się skrzypienie. Żarówka zgasła. Potem stuknęły szybkie kroki i na werandzie pojawiła się Janina. - Jestem. Czy on miał jakieś rzeczy? - Wszystko przygotowałam - odparła Anusia podając jej naręcze ciemnych łaszków. Janina obejrzała je przy prymusie. - Tylko to? - Więcej nie było, proszę pani. Nocna koszula jest od nas. Zobaczyłem spodnie, które Wiśka przyniosła mi od Łabędów i koc, znaleziony przez nią w kwaterze kapitana. A także buty, które włożyła mi w ostatnim momencie, gdyśmy już wychodzili z tego przeklętego podwórka. Znowu poczułem ucisk w piersiach i powiedziałem: - Dajcie mi spokój. Proszę was, słyszycie? - Nie krzycz - powiedziała Janina. - Nie jesteś na wycieczce w Pieninach. Włożyła mi buty, a potem wzięła mnie razem z lekarzem i wyniosła na dwór. Anusia szła za nami niosąc ten mój nieszczęsny koc i spodnie. - Jeżeli dostaniemy coś z Rgo - mówiła żałośnie - to ja mu odłożę. Ale dają tak malutko. I tak rzadko. - Pamiętaj o tym, dobrze? - poprosiła ją Janina. - Nie mamy tutaj bogatego wujaszka, a robi się zimno. Oboje z lekarzem posadzili mnie w małym wózku na kartofle. Anusia nachyliła się, żeby owinąć mnie kocem, ale Janina wolała to zrobić osobiście. - Pani jest sama? - zapytał lekarz. - Nikt nie przyszedł do pomocy? - Pan doktor wie - odrzekła Janina. - Tutaj każdy aż się pali, żeby wozić po nocy rannych powstańców. Ale to drobiazg, ja mogę wciągać haubice na Giewont. - Nie mam pod ręką dosłownie nikogo - szepnął. - Szpital jest w trakcie organizacji. Z lekarzy jestem tylko ja jeden, a jeśli chodzi o personel, to w tej chwili... Położył dłoń na głowie Anusi i urwał. Dziewczynka spojrzała nań ostrożnie. W półmroku błysnęły jej duże, trochę śmieszne oczy. Pomyślałem, że ona robi to wszystko nie dla nas, tylko wyłącznie dla niego. Ale koniec końców, czy to taka różnica? - Proszę pani - powiedziała podając coś Janinie. - Tu jest jego kennkarta. A tu trochę gazy, bandaże i przylepiec. Jutro nie trzeba mu zmieniać opatrunków, dopiero pojutrze. Gdyby miał większą gorączkę... - Nie martw się - przerwała jej Janina. - Widziałam już paru takich i wiem, jak to wygląda. Zapisałaś sobie nasz adres? - Tak, proszę pani. Chciałam tylko powiedzieć... - Zgaś najpierw swój sterylizator. Anusia umilkła, a ona chwyciła za krótki dyszel. Pomyślałem, że chyba jest nie tylko zmęczona; coś musiało ją rozdrażnić, ale nie teraz, w trakcie tej rozmowy, tylko wcześniej, jeszcze zanim tu przyszła. Bez wyraźnego powodu nie bywała nigdy taka kąśliwa. Lekarz udał, że tego nie dostrzega. Może miał wyrzuty sumienia, że musi mnie tak wypuszczać po nocy? - Wpadnę do was - powiedział. - Dzisiaj będzie spokojny; dostał morfinę i powinien zajechać bez kłopotów. Tylko uważajcie po drodze. - Kiedy trzeba - odparła Janina - mam oczy jak pająk; widzę na wszystkie strony. Dobranoc. Potoczyliśmy się mroczną alejką, a tamci wrócili do swojej roboty i dokładnie zamknęli drzwi. Błękitny blask prymusa zniknął jak ucięty, a nas od razu zagarnęły dosyć nieprzyjemne ciemności. Minęliśmy najpierw coś w rodzaju rzadkiego parku, a potem - przez drucianą furtkę - wydostaliśmy się na deptak wzdłuż torów. Z prawej strony majaczyły zaciemnione światła. Był tam jakiś dworzec czy raczej mała stacja. Pod zegarem stała żółto_niebieska kolej elektryczna. Słychać było ściszone głosy ostatnich pasażerów i szybkie kroki tych, którzy bali się spóźnić. - Co to? Jakieś letnisko? - zapytałem kręcąc głową w tobole z koca, który gryzł mnie w szyję. - Zrobiłeś się rozmowny - mruknęła Janina. - Rzeczywiście letnisko, ale resztę odłóż sobie na później. - Powiedz mi tylko, coście wymyślili. - Taką hecę, żeby cię trochę rozerwać. Więc bądź cierpliwy i siedź cicho. Rozejrzała się i przetoczyła mnie po drewnianym pomoście za tory. Minęliśmy skład opału, a potem długo ciągnęliśmy pustą drogą, przy której nie było drzew ani domów, tylko rozmiękłe łąki, pachnące kwaskowatym barszczem. Janina szła równo, ale szybko. W ciemnościach słyszałem jej zgoniony oddech, a chwilami czułem woń potu, unoszącą się spod jej ramion. Wreszcie zmęczyła się i stanęła oparta o dyszel. Nad głowami przeleciał nam sztuczny cień nietoperza. Gdzieś daleko podskakiwały koła pociągu. - Janina - powiedziałem - co się dzieje? Gdzie mnie wieziesz? - Nie wrzeszcz - mruknęła. - Nawrzeszczałeś się już dosyć. Gdybyś chorował jak człowiek, nie byłoby potrzeba tego spaceru. - Gdybym... - A co? Wyspowiadałeś się na głos ze wszystkiego. Cały szpital zna twój pseudonim, stopień i numer plutonu. A gestapo wprost kocha się w takich cywilach. - Słuchaj - powiedziałem. - Głowę mam jak dzbanek, musisz mówić wyraźniej. - A po co? - zapytała z gniewem. - Wystarczy, że już cię tam nie ma. Później namyśliła się jednak i dodała: - Przetrząsają wszystkie szpitale pod Warszawą, a dziś podobno będą u was. Jeżeli koniecznie chcesz się przejechać do obozu, to możemy wrócić. Szarpnęła za dyszel tak nagle, aż mi zęby zadzwoniły i pojechaliśmy dalej w milczeniu. Po kwadransie byliśmy między ciemnymi drzewami. Wzdłuż drogi ciągnęły się teraz parcele, ogrodzone siatką. Przy którejś z nich Janina zatrzymała wózek i nachyliła mi się do ucha. - Uważaj - powiedziała szeptem. - Przypominasz sobie Dzidka Choińskiego? - Nie. - To sobie przypomnij. Dzidek Choiński, kapral podchorąży ze Starówki. Osiemnaście lat, blondyn, dosyć wysoki. Przyszedł do nas kanałami i był w załodze Straży. - A tobie się zdaje, że ja go znałem? - Z widzenia. - Nie widziałem go na oczy. - Owszem - powiedziała twardo. - A jak będzie trzeba, to sobie przypomnisz jeszcze więcej. Na przykład w co był ubrany. - A ty wiesz? - zagadnąłem ją nieufnie. - Tak - powiedziała. - Wiem. Miał skórzaną kurtkę i narciarskie buty z rzemykami. - A po chwili dorzuciła ze złością: - Widziałam fotografię. Przyjrzałem się jej z uwagą. Była naprawdę wściekła. - Czy to jest takie potrzebne? - zapytałem szeptem. - Konieczne. I skinęła głową w stronę furtki. - Będziemy mieszkać u jego matki. Pokój dla mnie był już przygotowany. Szło się do niego wąskim korytarzem obok stromych schodów, prowadzących na pięterko. Pod schodami musiała być ubikacja, bo przez uchylone drzwi dolatywał uporczywy szum nieszczelnego rezerwuaru. Źle ogolony człowiek, który niósł mnie razem z Janiną, pchnął je w przejściu łokciem, ale to nic nie pomogło, odskoczyły zaraz z powrotem i trąciły mnie w nogę. - Niech pan uważa - szepnęła kobieta stojąca w oświetlonych drzwiach pokoju. Miała bardzo niski głos i w pierwszej chwili można było pomyśleć, że to mówi jakiś mężczyzna. Zęby też miała jak mężczyzna, szerokie i całkiem żółte od tytoniu. Spostrzegłem od razu, że ani na moment nie rozstaje się ze szklaną fifką, w której było dosyć nikotyny, żeby otruć kilku tęgich palaczy, a w kieszeniach spłowiałego fartucha nosiła chyba całą trafikę. W ogóle mogłaby wydawać się śmieszna, gdyby nie oczy. Pomyślałem, że nieprędko zobaczę coś tak przejmującego i szybko odwróciłem głowę. - Tutaj, proszę pani, prawda? - zapytała Janina siląc się na układność, której nie miała w sobie za grosz. - Mój Boże, wszystko już urządzone, pani jest nadzwyczajna. Tamta nic nie odpowiedziała, westchnęła tylko, a potem cofnęła się i odchyliła brzeg kołdry, żeby łatwiej było położyć mnie na łóżku. Poczułem sztywną woń krochmalu i cały zanurzyłem się w płóciennym chrzęście. Było to prawdziwe łóżko, z prawdziwą pościelą, a wszystko takie czyste, aż mi się zachciało płakać. Janina nakryła mnie po samą brodę i powiedziała do człowieka, który jej pomagał: - Może pan byłby tak dobry... W pańskim wózku zostało trochę naszych rzeczy. - Przyniesie się - powiedział, ale nie odszedł, tylko stał i przyglądał mi się z tępym współczuciem. Na korytarzu zatrzeszczała podłoga i kilka innych osób zaczęło zaglądać przez uchylone drzwi. Janina obróciła się ku nim. Nie powiedziała nic, popatrzyła tylko pytająco. Rozeszli się bąkając jakieś niewyraźne przeproszenia. Kiedy znikli, spojrzała na swego niedawnego pomocnika. - To co, można prosić? - Już się robi - rzekł i niechętnie przyniósł moje łachy. Kiedy już pożegnał się z nami na dobre, Janina skrzyżowała ręce i potarła się dłońmi po łokciach. Wyglądało, że chce zabrać się do jakiejś roboty, lecz wstrzymuje ją wzgląd na obecność gospodyni. Ta stała w nogach mojego łóżka i z namysłem ładowała swą zatrutą fifkę. Nie patrzyła przy tym ani na Janinę, ani na mnie, jednak widać było, że ma do nas jakąś sprawę i tylko nie wie, jak z nią wystąpić. Wreszcie podniosła oczy. Znowu poczułem uderzenie prosto w serce i prędko zamknąłem powieki. Widocznie opuściła ją śmiałość, gdyż zapytała tylko drżącym głosem, czy jedliśmy kolację; jeśli nie, to przyniesie nam coś z obiadu - zimnego, niestety, bo nie wiedziała, kiedy się zjawimy - ale herbata będzie gorąca, z termosu. - Zjesz coś, prawda? - zapytała mnie Janina. Potrząsnąłem głową. Gdyby to było możliwe, opuściłbym zaraz to łóżko i ten pokój. Było mi i bez tego wystarczająco okropnie. Ale Janina miała dziś nerwy jak postronki. - Spróbuję go nakarmić - powiedziała. - Myślę, że jak odpocznie, to coś w niego wmuszę. - Na pewno - szepnęła tamta. - To ja podam. A pani niech się tymczasem rozgości. Usłyszałem, że odchodzi i odetchnąłem, jakbym się wydostał z łapanki. Nagle jej kroki umilkły. Zesztywniałem, wiedząc co teraz nastąpi, a ona powiedziała bardzo szybko, bez żadnych wstępów, za to takim dziwnym, gardłowym głosem, jakby wyciskała go z siebie przemocą: - Pan był zdaje się ranny pod Strażą... Przez sekundę było cicho. - Tak - wyjąkałem wreszcie. - Tak, ale... Urwałem i znowu przez długą chwilę nikt się nie odzywał. - Próbowałam już - powiedziała w końcu Janina, nachylając się pani Choińskiej do ucha. - Ale nic z tego nie wyszło. Jest półprzytomny. - Zrozumiał mnie - szepnęła tamta z rozpaczliwym protestem. - Tak się wydaje. Ale to tylko morfina. Odpowiada całkiem bez sensu. Trzeba zaczekać. - Zaczekać - westchnęła tamta. - No, tak, pani wie lepiej. Ja tylko myślałam... To pójdę po herbatę, przepraszam. Zabrzmiało to bezradnie. Zaraz potem szczęknęły drzwi. Poderwałem głowę z poduszki, chociaż wszystkie szwy odezwały mi się w ranach. - Janina - jęknąłem. - Tak nie możemy. Stała z przygryzionymi wargami, ale oczy miała nieustępliwe. - Ty wiesz - zapytała wreszcie - jak tu wygląda? Pół miliona ludzi bez dachu! Ani jednego wolnego kurnika! Za byle łóżko płaci się w dolarach! - Mimo wszystko - szepnąłem. - Mimo wszystko... - A co? - zapytała. - Miałam czekać, aż zdechniesz w jakimś obozie? Zrobiło się późno, może już była północ, a może po północy, a ja ciągle nie spałem. Ta morfina musiała wciąż jeszcze działać, bo nie czułem żadnego bólu. Ale wcale nie było mi z tym lżej, przeciwnie. Gdyby bolało, nie mógłbym tak w kółko myśleć o tym samym. Myślałbym tylko, że boli i marzyłbym, żeby przestało. Potem zrobiłbym się taki zmęczony, że chcąc nie chcąc musiałbym zasnąć. I już byłoby o jedną noc mniej. Janina drzemała naprzeciw mnie wciśnięta w kąt skórzanego fotela. Od góry była zawinięta moim kocem, ale ten koc był za krótki, żeby okryć ją aż do ziemi - w rezultacie nogi miała odsłonięte i całkiem sine z zimna. Pomyślałem, że Wiśka nie siedziałaby tak jak ona, z nogami na wierzchu; na pewno podciągnęłaby je pod siebie i w ten sposób cała zmieściłaby się pod kocem. Zawsze umiała się tak skulić, że tylko brzeżki butów sterczały jej spod spódnicy. I znowu zatęskniłem do bólu - do zwykłego, fizycznego bólu, który skręca ciało jak ścierkę i nie pozwala myśleć o niczym innym. W całym domu było teraz zupełnie cicho i tylko rezerwuar pod schodami dzwonił ciągle jak czajnik z ukropem. Wsłuchiwałem się w to dzwonienie, zaciskając powieki i licząc, że może mnie to uśpi, ale nic z tego nie wyszło, byłem dalej jak wybite okno i nie miałem się czym zasłonić. Wreszcie znowu otworzyłem oczy i zobaczyłem, że Janina mi się przygląda. Odwróciłem wzrok, by uniknąć pytań, ale czułem, że ona wciąż patrzy na mnie - z tą swoją upartą, surową troskliwością, która mnie zawsze tak gniewała - i wiedziałem, że nie uda mi się jej oszukać ani równym oddechem, ani kurczowym zaciśnięciem powiek, bo ona nie była Wiśką i nie wierzyła w nic, co się robi na pokaz, choćby się to robiło bardzo dobrze. W pokoju panował półmrok; górne światła były pogaszone, a mała lampa, ustawiona przy łóżku, była przykryta gazą; siąpiło z niej tylko trochę mglistego blasku. Patrzyłem na czarne szafy, w których było więcej gazet niż książek i czekałem, kiedy ona się odezwie - a byłem całkiem pewien, że prędzej czy później musi się odezwać. Czarne szafy, ściany pomalowane na brązowo, kute lampy, skórzane fotele; kiedyś musiał tu być męski gabinet. Pewnie pracował w nim ojciec tego Dzidka, któremu zawdzięczałem schronienie. Łóżko wstawiono później, może nawet dopiero dla mnie, nie pasowało do reszty, było żadne, nijakie; nocny stolik także, krzywy grat z jakiegoś stryszku; przytaszczyli go, żebym miał na czym stawiać herbatę parzoną w termosie. Taki termos, mój Boże, czemu on go nie zabrał ze sobą, przecież to skarb, można mieć coś gorącego o świcie, kiedy ostatni raz rozprowadza się warty. Ostatni raz, godzina szósta rano. A właściwie gorzej jest za przedostatnim, o trzeciej, to parszywa pora, łatwo się zdrzemnąć, a potem już ma się ich na karku, potrafią wyleźć nie wiadomo skąd, tak jak ten z żółtymi wąsami, który odepchnął mnie lufą - i znowu wiedziałem, że mi się nie udało. Czarne szafy, gazety - nie było żadnej szczeliny, przez którą mógłbym się wyślizgnąć. - Nie śpisz - powiedziała nagle Janina. Potrząsnąłem głową. Zapytała, czy coś mi dokucza, ręka albo udo, a ja znów tylko potrząsnąłem głową. - Zrobiłam głupstwo - powiedziała z szorstką otwartością. - Trzeba było wziąć ze szpitala luminal. Jutro wezmę. Popatrzyłem na nią błagalnie. - Och, tak, weź jak najwięcej. Ile dadzą. - Co znaczy "ile dadzą"? Kochany, jeszcze nie zwariowałam. Nie będziesz jechał na samym luminalu. Odwróciłem twarz do ściany. Przez chwilę nie odzywaliśmy się. Potem Janina zapytała: - Boisz się czegoś? - Nie. - Więc o co idzie? - O nic. - Przecież nie jestem ślepa. - Daj mi spokój, dobrze? Powiedz lepiej, jak wyszłaś z Warszawy. - Zwyczajnie: z cywilami. - Nie chciałaś iść do niewoli? - Nie. - Czemu? - Bo to głupie. - Ale reszta poszła? - No, ci którzy byli zdrowi. Albatros, Halny, Emilka... - Nie wydaje ci się, że powinnaś pójść z nimi? - Jakby mi się wydawało, to bym poszła. - A Rapid poszedł? - Nie. On też uważał, że to głupie. - Wymknął się razem z tobą? - Nie. Miał się przebić za Wisłę. - I przebił się? - Nie wiadomo. Była strzelanina, ale nikt nie wrócił; może przeszli. - Nie chciałaś spróbować? - Nie. - Dlaczego? - A po co? Nie mam tam nic do roboty. - A tu masz? - Paradne pytanie. - No, prawda. Powiedz jak mnie znalazłaś. - Tak jak innych. - To znaczy? - Trzeba łazić po szpitalach. - Dużo tych szpitali? - Bardzo. Prawie w każdej miejscowości pod Warszawą. - Obeszłaś już wszystkie? - Chyba wszystkie. W twoim byłam już tydzień temu, ale wtedy cię nie widziałam. - Może przywieźli mnie później? - Nie wiem, może. W każdym razie dobrze, że przyszłam jeszcze raz. Chcesz herbaty? - Dziękuję. Kogo już znalazłaś? - Funka, małego Łabędę, paru chłopców od Albatrosa, dwóch od Kasteta i jedną moją dziewczynę. - Jak jest z nimi? - Zależy z kim? - Łabęda nie ma nogi? - Nie. - Musieli amputować? - Raczej wyrównać; niewiele tam było do amputowania. - Biedny smarkacz. - Głupie określenie. Ale biedny. - Ile on miał lat? - Szesnaście. - No masz. Szesnaście lat i będzie chodził o kulach. - Może uda się zrobić protezę. Dzięki Bogu kolano zostało. - To lepiej? - Dużo lepiej. Jak dostanie protezę, to będzie chodził prawie normalnie. - A Funk? - Funk już chodzi. - Przecież oberwał naprawdę porządnie. - No widzisz? A będzie zdrowy wcześniej od ciebie. - On się ze wszystkiego potrafi wylizać jak pies. - Oszalałeś? Jak ty to mówisz? - Pewnie źle się wyraziłem. - No myślę. Może byś jednak pospał? - Chciałbym, ale jakoś nie mogę. Chyba daj tej herbaty. - Już daję. Podniosła mi głowę jedną ręką, a drugą przytknęła mi szklankę do ust. Herbata wciąż jeszcze była ciepła. Wypiłem kilka łyków i kiwnąłem, że więcej nie chcę. Usiadła z powrotem na swoim fotelu i patrzyła na mnie wyczekująco, jakby spodziewała się, że będę pytał ją dalej. Ale ja leżałem z otwartymi oczyma, spoglądałem w ciemny sufit i nie odzywałem się. Potem usłyszałem, że ona przełyka ślinę jak człowiek, który od dawna nosił się z jakąś sprawą, aż wreszcie zdecydował się wypowiedzieć ją głośno. Kiedy odezwała się, jej głos nie był już taki rzeczowy jak przedtem. - A ty - zapytała - nie słyszałeś o nikim? - Co ja tam mogłem słyszeć. - I nic nie wiesz? - Nic a nic. - No dobrze - powiedziała z odrobiną zniecierpliwienia. - Ale przecież oni byli z tobą, prawda? Wychodziliście w tej samej partii. - Kto był ze mną? I w jakiej partii? - Słuchaj, czy ty tak specjalnie, czy może już jesteś zmęczony? - Chodzi ci o Kasteta? - Tak, o niego też. Spuściłem oczy. - No, więc rzeczywiście. Był z nami. - Z tobą i z Wiśką? Kiwnąłem głową. Chwilę obserwowała mnie bez słowa. Następnie usłyszałem skrzypienie podłogi. Widocznie wstała, ale nie podeszła do łóżka; została tam, przy tym fotelu, gdzie półmrok był gęstszy niż tutaj. - Czy... coś się stało? - zapytała wreszcie. Nie patrzyłem na nią. Nie wiem czemu, ale wolałem, żeby nie zaglądała mi w oczy. Może dlatego, że nie chciałem jej powiedzieć wszystkiego. - Stało się - szepnąłem. - Postrzelili go w piersi. - Nie żyje? - Jak się rozstawaliśmy, to żył. Przez chwilę spacerowała po pokoju, odrzucając sobie sprzed nóg ciężkie krzesła, obite czarną skórą. Pokój był mały, a mebli stało w nim bardzo dużo - nie miała więc zbyt wiele miejsca na spacery. Zaraz też przystanęła. - Co to był za postrzał? W płuco? - W płuco. - Czy miał krwotok? - No, trochę krwawił. - Ale czy to był krwotok, czy nie? Przecież wiesz, jak wygląda krwotok płucny? - Raz widziałem u kogoś. - Więc czy to wyglądało tak samo, czy inaczej? - Chyba inaczej. Było mało krwi i szybko ją zatamowali. - No tak - mruknęła. Znów przeszła parę kroków i zatrzymała się przy swoim fotelu. - Jeżeli to nie był krwotok, to może się wygrzebać. Z punktu widzenia medycznego, to pewnie jest czysty zabobon. Ale ja się przekonałam, że coś się w tym kryje. Jak ktoś dostanie w płuco, to albo ma krwotok i zaraz umiera, albo wychodzi cało. Nie wiem czemu, ale każdy ci to powie. A on ma wyjątkowo silny organizm. Tyle, że był bardzo wyczerpany. No nic, zobaczymy. Chciałabym tylko wiedzieć, co z nim zrobili. Tutaj nigdzie go nie ma. Jakby był, to już bym trafiła na niego. Może go powieźli gdzieś dalej? Nic ci się nie obiło o uszy? - Nic. - A dlaczego nie wzięli go tam, gdzie ciebie? - Zastanów się! - zawołałem. - Byłem prawie cały czas nieprzytomny! Czy w takim stanie mogłem dowiadywać się o Kasteta? - Masz rację - powiedziała i usiadła. - Swoją drogą dziwne. Bo dlaczego mieliby go wywozić dalej?... No, nie wiem; bo jeżeli nie było krwotoku... A właściwie - i tu podniosła na mnie oczy, ja zaś cały oblałem się potem: - A właściwie, jak do tego doszło? Czemu w ogóle strzelali? - Była awantura. - Co za awantura? Nie widziałeś, czy nie chcesz mówić? - Janina - szepnąłem. - Czuję się teraz dosyć kiepsko. Wolałbym... Przerwała mi: - Poczekaj; czy stało się coś jeszcze? - Nie. - Nic więcej nie zaszło? Tylko to, co z Kastetem? - Proszę cię - zacząłem, lecz ona znów mi przerwała: - A gdzie jest Wiśka? Wstrzymałem na sekundę oddech, a później wypuściłem go za szybko i za głośno; to był błąd, od razu to zrozumiałem, ale nie mogłem temu zaradzić - Janina już stała przy moim łóżku i twardo obracała moją twarz ku sobie. - To chodziło o nią? Milczałem, a ona pytała dalej, patrząc mi prosto w oczy: - On zaplątał się w to dla niej? Wyrwałem się z jej uchwytu i odrzuciłem twarz do ściany. Przez chwilę trwała cisza. Później Janina odeszła w głąb pokoju. - Gdzie ona jest teraz? - Nie wiem - odrzekłem bardzo cicho. - Rozdzielili nas na drugi dzień rano. I nagle usiadłem. Pokój mi się rozmazał, wszystko zrobiło się mokre, a ja krzyczałem "ty wiesz kto jest winien, wiesz dobrze, kto jest winien" - aż jej wołanie zlało się z moim krzykiem. Poczułem na ramionach jej ręce, ale nie pozwoliłem się położyć ani zagłuszyć, tylko wyrywałem się jak wariat i krzyczałem jeszcze głośniej niż przedtem; tak głośno, aż coś zaczęło mi się zrywać w krtani: - To myśmy zrobili to wszystko! Myśmy im to zrobili! My sami! Obudził nas plusk deszczu. Musiało zdrowo padać, bo parapet za oknem aż huczał od uderzeń. Przez szpary w okiennicach widać było sine światło. Pewnie już dawno wstał dzień. Lampa przy łóżku paliła się jednak w dalszym ciągu. Janina miała twarz zmęczoną jak po nocy w schronie, lecz zerwała się od razu, ledwie tylko zdążyła otworzyć oczy. Zgasiła lampę, rozsunęła okiennice i porządnie złożyła koc, którym była przykryta. Za drzwiami rozległo się szuranie i ktoś stanął przy progu. Potem usłyszeliśmy głos naszej gospodyni. Niskim szeptem pytała nas, czy nie śpimy. - Już nie - odpowiedziała Janina. - Chwileczkę, zaraz pani otworzę. Myślałem, że chce się przeczesać, zanim wpuści tamtą do środka, ale ona miała na myśli coś zupełnie innego. Wyjęła ze zbiorów pana Choińskiego jedną dużą gazetę i zapakowała w nią wszystko, co dostaliśmy poprzedniego dnia na kolację. Potem ukryła to w swojej torbie i dopiero wtedy otworzyła drzwi. Zobaczyłem smużkę dymu i szklaną cygarniczkę w kącie ust, zniekształconych zgryzotą. Znowu zrobiło mi się wstyd. Tymczasem ona patrzyła na mnie z uwagą, jakby sprawdzała, czy dojrzałem już do rozmowy o Dzidku; wyglądała przy tym bardzo źle, znacznie gorzej niż wczoraj i każdy, kto na nią spojrzał, wiedział od razu, że nie zmrużyła oczu aż do rana. - No jak? - zagadnęła wreszcie Janinę, robiąc nikły ruch w moim kierunku. - Co było w nocy? Spał chociaż trochę? - Raczej niewiele, proszę pani. - Bolało go? Słyszałam, że krzyczał. - Miał gorączkę i długo wyprawiał. - Mierzyła pani? - Nie mam termometru. - Ja także. Dzidek stłukł, jak miał anginę. A potem zapomniałam kupić. Bardzo pani wykończona? - Nawet nie. Przespałam się na siedząco. - E, takie spanie. Ale ja nie mam drugiego łóżka. Zresztą pościeli też nie mam. Mieszkają teraz u mnie krewni z Warszawy, osiem osób. To łóżko i pościel musiałam zabrać mojej siostrze. Ale może pani pójść na górę i wyciągnąć się u mnie; ja już nie będę się kładła. - Dziękuję, muszę polecieć do szpitala. - Jakby pani chciała, może pani w ogóle sypiać ze mną; ja śpię spokojnie i nie chrapię. - Nie wiem - szepnęła Janina. - Na razie trzeba przy nim siedzieć; w nocy robi się nerwowy. W każdym razie... - Tylko proszę wciąż nie dziękować. To śmieszne i ja tego nie lubię. Teraz niech pani weźmie śniadanie. - Czy mogłabym najpierw go umyć? - Kawa jest w piecyku, a reszta na stole. Weźmie pani, kiedy będzie pani wygodnie. Ja idę do sąsiadów po termometr. Wyszła postukując zbyt dużymi lub zbyt rozdeptanymi butami. Janina zebrała puste naczynia z kolacji, wsunęła termos pod pachę i popatrzyła na mnie złym wzrokiem. Potem szybko udała się w ślad za gospodynią. Zostałem sam. Zastanawiałem się, co mam robić, ale w tej sytuacji trudno było coś wymyślić. W każdym razie zanim doszedłem do czegokolwiek, wróciła Janina z blaszaną miską, mydłem i ręcznikiem. Prześcieliła mi łóżko, a później umyła myjką, zrobioną z gazy. Nie było to wielkie mycie, bo miałem na sobie tyle opatrunków, że w rezultacie mało co spod nich wystawało. Na końcu zostałem jeszcze uczesany i musiałem zjeść parę kromeczek z twarogiem, zapijając filiżanką kawy. Janina ograniczyła się do samego chleba, a swój twaróg dołączyła do zapasów, ukrytych w torbie. Domyśliłem się, że pójdzie z tym do któregoś z naszych chłopców, głodujących w okolicy, ale nie chciałem pytać się do którego; podejrzewałem, że chodzi o Funka i bałem się, że znów powiem o nim coś nie tak, jak trzeba. Tymczasem ona zawijała się desperacko w cienki płaszcz, który nie mógł jej zapewnić osłony przed deszczem i w milczeniu wiązała na głowie brzydki szalik. Kiedy była wreszcie gotowa do wyjścia, stanęła przede mną i mruknęła: - Proszę cię, ja też jestem tylko człowiek - a później zaraz wyszła. Leżałem bez ruchu i udawałem, że nie wiem, o co jej chodziło. Po dłuższej chwili zjawiła się pani Choińska. Trzymała w ręku termometr jak przepustkę, a ja patrzyłem na nią i myślałem, że jestem teraz całkiem sam i nie mogę liczyć na pomoc Janiny. - Zmierzymy - powiedziała, a spojrzenie uciekło jej przy tym gdzieś ku szafie, jakby się bała, że zostanie przedwcześnie zdemaskowana. Z pokorą nadstawiłem jej pachę i grzecznie przycisnąłem ramieniem zimną rurkę. Wiedziałem już, że nie będę mógł kłamać i było mi jedynie żal Janiny. - Niech pani posłucha - powiedziałem bardzo szybko i prawie bez namysłu, jakbym się bał, że za chwilę nie starczy mi już odwagi. - Byłem rzeczywiście ranny pod Strażą, ale... Patrzyła na mnie bez słowa i tylko twarz drgała jej coraz wyraźniej, aż w końcu musiała wyjąć z ust swoją nieodłączną fifkę, by nie rozgryźć jej przy którymś z kolejnych skurczów. Umilkłem, a ona zapytała dziwnym, prawie skrzeczącym głosem: - Czemu pan nie kończy? Proszę skończyć. Odwróciłem od niej oczy. - Nie wiem, jak to powiedzieć. Naprawdę bardzo mi przykro. Ale Janina źle mnie zrozumiała. Ja... I nagle zorientowałem się, że nie słyszę jej oddechu. Błyskawicznie popatrzyłem na nią; była całkiem blada. - Proszę pani! - zawołałem. - Zaraz, pani chyba nie myśli... Zrobiła ręką malutki ruch, jakby chciała powiedzieć "to już nieważne". - Ależ nie! - krzyknąłem. - No, coś podobnego! Ja go po prostu nie widziałem! Nie spotkaliśmy się nigdy w życiu! Nawet nie wiem, jak on wygląda! Byłem w Straży najwyżej godzinę i w ogóle nikogo stamtąd nie pamiętam! Czy pani rozumie? Nie słyszałem nawet jego imienia! Szepnęła: - Ja od razu czułam. Od razu. Niech mi pan tylko powie, jak to się stało. - Jezus Maria! - krzyczałem. - Dlaczego pani mi nie wierzy? Przecież mówię: nie widziałem go, nie znam, nic o nim nie wiem! Przysięgam pani, że to prawda! Najświętsza prawda, jaka w ogóle może być! - Nie trzeba - szepnęła. - Proszę tylko powiedzieć: czy on się męczył? Przyglądaliśmy się sobie przez parę sekund. Później zrozumiałem, że wszystko przepadło. I że będę musiał pójść dalej, niż chciała Janina. - Dobrze - powiedziałem przymykając oczy. - Powiem pani prawdę. Jest ranny. - Dlaczego pan kłamie? - No to już. Kłamię to kłamię i niech mi pani da spokój. - Przecież to nieprawda - powiedziała trochę głośniej i jakby nawet z odrobiną zaczepki. - Ja wiem, że on nie żyje. Tylko pan boi się potwierdzić! - Oczywiście - rzuciłem jej z całą nonszalancją, na jaką mogłem się zdobyć. - Ja się boję i pani się boi, jednym słowem oboje się boimy. Najlepiej od razu zamówić nagrobek. Jak wróci, będzie miał na czym tłuc orzechy. - Nie, no zaraz - powiedziała tracąc stopniowo tę swoją rozpaczliwą pewność. - Bo widzi pan, mnie naprawdę nie trzeba oszczędzać. Ja jestem zahartowana. Mój mąż zginął w Katyniu, a obaj moi bracia zostali zestrzeleni nad Anglią. Ze mną nie musi pan bawić się w delikatność. Jeżeli Dzidek nie żyje... - Proszę pani - przerwałem jej ze złością. - Jakby nie żył, to mnie by tutaj nie było. Co pani sobie wyobraża? Że ja wprowadzę się do rodziny zabitego kolegi, żeby całymi dniami wysłuchiwać płaczu jego matki? Przecież bym od tego oszalał! A ja mam jednak ochotę wrócić do zdrowia! - Ale pan zaczął tak dziwnie: że pani Janina coś źle zrozumiała i że pan musi mi powiedzieć jakąś rzecz... A później pan się wykręcał. Ja to dobrze widziałam; wykręcał się pan, proszę pana! Mówił pan, że wcale się nie spotkaliście i że w ogóle się nie znacie. Dlaczego pan tak mówił? - Och, Boże święty! Czy to taka przyjemność komunikować komuś, że jego syn jest... niezdrowy? Rzeczywiście myślałem, że się z tego wykręcę. Ale jak tak? Dzidek dostał w lewą rękę, o tutaj, zaraz nad łokciem. Weszło z tej strony, a wyszło trochę wyżej. A w ogóle to był bardzo ładny, czyściutki postrzał z kabeka. Sam bym chciał mieć coś takiego, zamiast tego całego żelastwa. - Kiedy to było? - W dniu kapitulacji. - W dniu... Ale ja pana zaklinam, jeżeli tam było coś gorszego? - Daję pani słowo honoru, że nie. - No, sama nie wiem... To miała być kula z karabinu? - Nie miała, tylko była. - A co z kością? - Nietknięta. Dzidek w ogóle gwizdał na ten postrzał. Powiedział tylko "patrz, jak mi przypierdolili" i sam poszedł do piwnicy na opatrunek. - Jak powiedział? - zapytała gorączkowo. - Patrz, jak mi przy...? - I nagle zaczęła płakać. - Och, Dzidek, on się nigdy nie nauczy mówić po ludzku... Zawsze tylko k... i ch... Pan wie, pan sam był chłopcem... Ale co tam, co tam... Proszę mi się nie przyglądać, coś się ze mną zrobiło, bardzo przepraszam, no, już trzeba wyjąć ten termometr, ale musi pan sam przeczytać, bo ja teraz nie mogę... zresztą bez okularów?... No nic, jeszcze tu zajrzę, a na razie... Niech pan tylko leży grzecznie i spokojnie. Potem szybko dotknęła mojej ręki i wybiegła. Przycisnąłem twarz do poduszki. Tak bardzo chciałem, żeby ten Dzidek mógł kiedyś wejść i powiedzieć coś na k albo ch. I tak bardzo się bałem, że już tego nie zrobi. Janina wróciła dopiero przed wieczorem, ale za to w towarzystwie lekarza. Widocznie z rana coś jej się nie spodobało, bo nie chciała czekać z tym do jutra. Oboje przyszli jednakowo mokrzy i znużeni; trudno było nawet powiedzieć, które z nich wyglądało gorzej. Lekarz obejrzał mi wszystko po kolei, zmienił sączki i orzekł, że nie ma powodu do obaw. Przy okazji dowiedziałem się, że te odłamki, które tak niepokoiły Wiśkę, były najmniej groźne ze wszystkich: wcale nie tkwiły w brzuchu ani w piersiach, tylko gdzieś w boku, w jakiejś tkance łącznej czy tłuszczowej i stamtąd dawały takie podejrzane refleksy. Co innego ręka. Tu mięso się paprało i szedł z niego taki odór, że jeszcze długo po wyjściu lekarza czułem mdłości, choć Janina od razu otworzyła oba okna. Wiedziałem, że to ta sama ręka, którą nadpsuli mi już przed dwoma miesiącami, na przedmieściu i podejrzewałem, że jeżeli nawet powrócę do zdrowia, będę jeszcze miał z nią kłopoty. Tak czy owak, wciąż ruszałem palcami normalnie, a to mi się wydawało najważniejsze. Wreszcie smród nieco wywietrzał i Janina mogła pozamykać okna. Na dworze zrobił się tymczasem ciemny wieczór. Trzeba było założyć okiennice i zapalić lampy. Pani Choińska podała Janinie obiad, przechowany dla niej w piecyku i dopilnowała, żeby wszystko zostało wyprzątnięte do czysta. Dzięki temu Janina nie mogła nic odłożyć do torby i przynajmniej raz wstała od stołu najedzona. Nie byłem jednak pewien, czy w ogóle zauważyła, że coś jadła. Zaraz po przyjściu zrobiła się jakaś dziwna: asystowała lekarzowi w milczeniu, a później, kiedy poszedł, nie zadała sobie nawet tyle trudu, żeby zdjąć płaszcz, w którym odprowadzała go do furtki, tylko tak siadła do posiłku, niby w jakimś bufecie na dworcu. Nie podziękowała też pani Choińskiej za obiad, lecz zaraz, jeszcze z pełnymi ustami, poprosiła ją o papier i przybory do pisania. W ogóle wydawała się zła, podczas gdy powinna być zachwycona: z całokształtu sytuacji domowej wynikało przecież jasno, że spełniłem jej polecenie i ex post nawiązałem z Dzidkiem jak najserdeczniejsze stosunki. Trochę ją za to znielubiłem, to prawda; ale ona nie mogła o tym wiedzieć już choćby dlatego, że wcale na mnie nie patrzyła. Raz tylko, na samym początku, kiedy weszła tutaj z lekarzem, rzuciła mi jedno szybkie spojrzenie i wtedy - dosłownie na ułamek sekundy - spotkaliśmy się wzrokiem. Ale czy taki ułamek sekundy może wystarczyć, żeby ktoś odgadł, że nie jest lubiany? Jak tam było, tak było - ja w każdym razie tylko czekałem, żebyśmy zostali sami. Nie wiedziałem jeszcze, co jej powiem, ale nie wydawało mi się, żeby to miały być komplementy. Tymczasem pani Choińska przyniosła tekturową teczuszkę z papeterią i ostrożnie położyła przed Janiną zakopiański piórnik. Ten piórnik był bardzo obdrapany; pewnie brał udział w niejednej efektownej potyczce, zanijm jego właściciel wsiadł do żółto_niebieskiej kolejki i odjechał potykać się znacznie mniej efektownie z Niemcami. - Proszę tylko niczego nie zgubić - powiedziała kryjąc zakłopotanie. - Dla Dzidka to już nic, ale ja sobie to chowam, takie jego szkolne szpargały. Dobrze? - Oczywiście, proszę pani - odparła Janina, sprawdzając równocześnie, czy jest tam coś, czym można by pisać. Pedantycznie obejrzała "Watermana" z ułamaną zasuwką, zerknęła pod światło do szklanego zbiorniczka i wypróbowała stalówkę na odwrocie teczki z papierem. - Odniosę wszystko później do kuchni. - Może nie? - zaproponowała pani Choińska. - Ja pójdę wcześniej spać, a tam ktoś mógłby popchnąć i strącić... Odda mi pani jutro. Dobrze? - Bardzo proszę. - To na razie dobranoc. - Dobranoc pani. - A pan niech śpi spokojnie i nie broi. - Będzie spał, dzisiaj mam dla niego luminal. - Pani uważa, że to zdrowe? - No, lepsze niż bezsenność. - Ja nigdy nie ufałam środkom nasennym. Jak Dzidek nie mógł zasnąć, dawałam mu na przeczyszczenie. - To też sposób. - I zawsze pomagało! Jak nie tego dnia, to na drugi! Ale nie chcę się wtrącać, dobranoc. - Dobranoc. Janina zamknęła za nią drzwi, zgasiła górną lampę, a dolną przeniosła na środek stołu i rozłożyła tam przybory do pisania. Przyglądałem się jej w milczeniu. Postawiony kołnierz płaszcza zasłaniał jej część twarzy, ale reszta pozostawała widoczna. Ta reszta, to były zapadnięte policzki, cienie pod oczami i ziemiste plamy w kącikach przy nasadzie nosa. Każdy z moich chłopców, patrząc na nią, byłby teraz przepełniony współczuciem i na dobrą sprawę ja także powinienem doznawać czegoś podobnego. A przecież czułem tylko irytację. - Co to będzie? - zapytałem, gdy milczenie zaczęło się przeciągać. - Łańcuch szczęścia? Nie spojrzała nawet w stronę łóżka, jakby teraz - po zaspokojeniu moich potrzeb natury medycznej - uważała się za zwolnioną z dalszej służby. Studiowała pilnie jakąś kartkę, wydobytą z kieszeni płaszcza. Później rozprostowała ją obok lampy i strzepnąwszy pióro zaczęła pisać krótkie, paruwierszowe listy - każdy na osobnym arkuszu, ale wszystkie zbliżone do siebie rozmiarami. Ile razy skończyła któryś z nich, wkładała go do koperty i zaklejała, a na wierzchu pisała od razu adres, wzięty z tej swojej karteczki, jakby się bała, że inaczej pomyli adresatów. - Janina - zaczepiłem ją znowu. - Może ty zakładasz biuro pisania podań? Podniosła na mnie oczy. Właściwie nie zobaczyłem ich; obszar cienia zaczynał się tuż pod jej twarzą i w półmroku widać było tylko dwie nieruchome iskry, zawieszone nad stołem. - Co ci jest? - mruknąłem tracąc pewność siebie. - Czyżby Kastet?... - Nie - powiedziała. - Kastet jest pod Kielcami; dziś przyszła od niego wiadomość do Funka. - Pod Kielcami? - mruknąłem. - Niby jakim sposobem? - A nie wszystko jedno? Najważniejsze, że jest. Prawda? - Oczywiście. - Ja też tak myślę. Więc daj mi trochę popisać. Schyliła się nad papierem i światło lampy znów powróciło na jej twarz. Zaryzykowałem jeszcze raz. - Czy zawsze będziesz mu odpisywać w dwunastu egzemplarzach? Wyprostowała się, zaklejając ostatnią kopertę. Biały trójkąt błysnął na wysokości jej ust; odkąd ją znałem, zawsze przy klejeniu posługiwała się językiem. Dwie nieruchome iskierki znowu były wymierzone prosto w moją twarz. Zgniewałem się. - Dlaczego nie odpowiadasz? Przecież pytam cię o coś, prawda? - Nie o to, co trzeba. Przycisnęła kopertę całą dłonią do stołu i nagle zapytała: - Jak ona ma na nazwisko? - Kto? Czekała tak długo, aż powoli sam zacząłem domyślać się wszystkiego. Gorąco wyprysnęło mi na twarz. - Piszesz do Czerwonego Krzyża? - szepnąłem tak cicho, że właściwie nie wydałem żadnego dźwięku. - Do Czerwonego Krzyża, do Rgo, do Genewy i do wszystkich gazet po tej stronie. W porządku? - No popatrz, a ja o tym nie pomyślałem... - Nie szkodzi. Podaj mi tylko jej nazwisko. Zacisnąłem dłonie. - Widzisz... - Słucham cię. - Wszyscy zawsze mówili Wiśka... Tylko Wiśka, rozumiesz? Kiwnęła głową. - Tak przypuszczałam. Odsunęła się do tyłu i oparła plecy o poręcz krzesła. W tej pozycji stała się dla mnie prawie niewidzialna. Uniosłem głowę tak wysoko, jak to było w granicach moich możliwości i zawołałem: - Więc jak teraz będzie? Bez tego? Jej dłonie wzięły ze stołu paczkę zaklejonych kopert. Usłyszałem szelest, podobny do tasowania kart. Bawiła się w ten sposób bez końca, a ja z każdą sekundą zapadałem się głębiej pod ziemię. Nie ucieszyłem się z Kasteta, nie wiedziałem, jak nazywa się Wiśka, w ogóle zachowałem się jak pajac. W tej chwili ona odezwała się. Jej głos brzmiał teraz łagodnie, a nawet pieszczotliwie: - Dobrucka. Wiesława Dobrucka; czas, żebyś się już nauczył. I rzuciła mi na kołdrę tuzin jednakowych kopert, z których każda miała w adresie jakąś skrzynkę poszukiwania rodzin. Kastet nie był przyjacielem Dzidka i nie miał łóżka z krochmaloną pościelą. Z wiadomości, jaką przesłał Funkowi wynikało, że leży na jakimś strychu, z którego już dawno uciekli nawet najbardziej zahartowani lokatorzy i żyje zupkami z brukwi, które jakaś bliżej nie określona "kuchnia" wydziela uchodźcom z Warszawy. Przez trzy doby widywałem Janinę tylko po nocach; wychodziła o świcie, a wracała późnym wieczorem, aż zdobyła dla niego grube skarpety, golf, podkoszulek i watowaną jesionkę. Wszystko to było dziurawe i wymagało reperacji. Przeliczyła sobie w skupieniu, ile czego potrzeba, żeby każdą rzecz doprowadzić do porządku, a później poszła do pani Choińskiej i wróciła z odpowiednią ilością przędzy, wełny i guzików. W ciągu następnych godzin zasypiałem i budziłem się, po czym znowu zasypiałem i znowu się budziłem, a ona ciągle siedziała w nogach mego łóżka, gdzie było stosunkowo najcieplej, bo najdalej od okna - i bez końca łatała powydzierane łokcie, cerowała ślady po molach i przypinała porwaną watolinę, aż wreszcie zobaczyłem, że bierze się do przyszywania wieszaka przy kołnierzu. Wtedy poczułem, że nie mogę już dłużej na to patrzeć. - Janina - powiedziałem. - Błagam cię, zostaw to, resztę zrobisz jutro. - Kiedy? - Rano, jak wstaniesz. Podniosła oczy znad czarnej nitki, którą właśnie przegryzała. Zobaczyłem, że białka ma zupełnie czerwone, a powieki spuchnięte z niewyspania. - Nie da rady. Jak wstanę, będę musiała pomóc pani Choińskiej. Przez trzy dni nie zmyłam nawet jednej szklanki. A później będzie za późno; ktoś jedzie do tych idiotycznych Kielc i zgadza się zabrać paczkę. Ale muszę ją przynieść przed południem. A w ogóle śpij, już czas. - Policz sobie - poprosiłem ją możliwie łagodnie. - Nazbierałaś nas chyba z dziesięciu. Jak będziesz każdemu przyszywać pętelki i haftować monogramy, to naparstek przyrośnie ci do palca. - Dobrze, dobrze - powiedziała, jak mówi się do natrętnych dzieci, a później podniosła płaszcz do twarzy i powąchała go z niesmakiem. - Właściwie powinnam to uprać. Ale jak? Nie wyschnie nawet za tydzień! Trzepnęła go i przerzuciła przez poręcz krzesła. Teraz zaczęła mi się ostrożnie przyglądać, skubiąc z zamyśleniem brzeg mojego koca, którym była przykryta. - Słuchaj - zapytała w końcu podstępnie. - Czy ten koc to pamiątka? - Jaka znów pamiątka? - No, domyślam się... Bardzo ci na nim zależy? - Bo co? - Bo już ci nie będzie potrzebny, masz przecież kołdrę. Prawda? - Prawda. - No to jak? - Wiadomo. Tylko czym ty się będziesz nakrywać? - No, ja już coś sobie wymyślę. - Oczywiście wymyślisz sobie mokre palto. - Och, na pewno zdążyło już wyschnąć. - Wyschło na pieprz. Tylko ciekawe, co z niego kapie. - Coś niby kapie. Ale przecież co dzień nie będzie deszczu. - Jasne. Kiedyś musi spaść śnieg. - Marcin! - powiedziała ze złością. - Dajesz mu ten koc, czy nie dajesz? - Och! - mruknąłem. - Daję, ty wariatko, daję! Ściągnęła go z ramion i rozpostarła, oglądając pod światło. Widocznie był również dziurawy, bo znów sięgnęła po bawełnę. Ale teraz robota jej nie szła. Zauważyłem, że coraz częściej kaleczy sobie palce i coraz dłużej nawleka kolejne nitki, aż nad którąś zasnęła. Gdybym mógł usiąść, przykryłbym ją porządnie tym cholernym kocem i wtedy spałaby na pewno do rana. Ale z siadaniem wciąż było u mnie krucho. Musiałem pozostawić rzecz własnemu biegowi, chociaż wiedziałem, jak ten bieg będzie wyglądał: noce były już teraz bardzo chłodne i prędzej czy później zimno musiało ją zbudzić. Jej sen był rzeczywiście bardzo krótki. Trwał chyba z pół minuty. Kiedy się ocknęła, miała oczy nieprzytomne. - Bądź mądra - powiedziałem z rozpaczą. - Koc jest koc, nawet z dziurami. Kastet i tak się ucieszy. A ty sobie za chwilę wydziubiesz oko... Zatrzęsła się z nagłego chłodu, lecz nie posłuchała. Cerowała dalej w zaciekłym milczeniu i tylko przygryzione wargi zdradzały, ile ją to kosztuje. - Zostaw ten idiotyzm - prosiłem. - Wykończysz się, zanim któregoś z nas postawisz na nogi! Idź do pani Choińskiej i połóż się jak człowiek! Zapraszała cię; parę dni temu zapraszała cię i mówiła, że możesz spać razem z nią. Mówiła, że jak chcesz, możesz przyjść i będziecie spały we dwie. Nie pamiętasz? W każdym razie ja doskonale pamiętam! Więc idź do niej i wyśpij się raz jak trzeba! - Jeszcze czego! - mruknęła. - Siedzimy tu na Dzidka, żremy na Dzidka, a teraz mam na Dzidka włazić jej pod kołdrę? Nie za dużo, jak na jeden numer? Umilkłem, a ona też nie odzywała się więcej, tylko wciąż toczyła tę swoją upartą walkę z dziurami, zasypiając i budząc się, tak jak na początku nocy, aż dobiła do ostatniej cery i zrobiła przy niej zwycięski supełek. - Już... - szepnęła, ale tego prawie nie było słychać. Czekałem, że teraz wstanie i pozwoli mi rozprostować zdrętwiałe nogi. Nie wstawała jednak. Siedziała dalej skulona pod ścianą i uśmiechała się dziwnym, bezradnym uśmiechem. Naraz spostrzegłem, że oczy zaczynają jej raptownie uciekać, a uśmiech powoli kostnieje na twarzy. - Janina - zawołałem półgłosem. Drgnęła. - Mówiłeś coś? Jestem... - To nie ma sensu - powiedziałem. - Kładź się koło mnie. Poruszyła głową i częściowo oprzytomniała. - Ty masz pomysły - mruknęła. - Słowo daję. - Kładź się - powtórzyłem. - Miejsca jest dosyć, można tu spać nawet we troje. Oburzyła się. - Tego jeszcze brakowało, żeby zdrowy pchał się choremu do łóżka! Bierz luminal i przestań bredzić! Podniosła się i niezdarnie zaczęła macać po stole za fiolką. Wreszcie ją znalazła. - Masz i popij, tylko się nie pozalewaj. Rozgryzłem podaną tabletkę i połknąłem ją z łykiem herbaty. Tymczasem ona rozpostarła na ziemi mój koc i ułożyła na nim rzeczy, przygotowane dla Kasteta. Potem bardzo długo i mozolnie wiązała to wszystko sznurkami, aż sporządziła coś podobnego z grubsza do normalnej paczki. Wtedy zaczęła odpychać swój nieszczęsny skórzany fotel jak najdalej od okna. - Janina - powiedziałem surowym i grubym basem, bojąc się, że zaraz zasnę. - Jesteś moją patrolową i masz mnie słuchać. Kładź się w tej chwili! Spojrzała na mnie tępym wzrokiem, a potem machinalnie niby lunatyk pozdejmowała z siebie swoje rzeczy i wyciągnęła się obok mnie jak długa. - To ci szpital - mruknęła i natychmiast zapadła w sen. Ja jeszcze przez chwilę myślałem, że jednak żal mi tego koca, bo to był koc Wiśki, ale Kastetowi taki koc naprawdę się przyda, a potem poczułem luminal i też od razu zasnąłem. W kilka dni później obudziło nas mocne stukanie. Janina zawołała "sekundę", potem szybko wyskoczyła z łóżka, narzuciła na siebie płaszcz i otworzyła drzwi. Pomiędzy jej ramieniem i futryną zobaczyłem twarz pani Choińskiej. Była jak zwykle trochę gorzka i skrzywiona od dymu. Ale poza tym malowało się na niej wyraźne napięcie. - Tak? - mruknęła pytająco Janina. Tamta przeciągnęła po niej krytycznym wzrokiem, ale zaraz podniosła oczy i powiedziała: - Niech pani pozwoli na moment. Janina ściągnęła płaszcz na piersiach i wyszła na korytarz. Przez chwilę rozmawiały szeptem, przymknąwszy za sobą drzwi; potem Janina wróciła i szybko się ubrała. - Co to było? - zapytałem. - A tam, takie sprawy. - Jakie? - Gospodarskie. Wydawało mi się, że jest trochę za wcześnie na sprawy gospodarskie. Przez szpary w okiennicach widziałem dopiero pierwszą zapowiedź świtu. Zapytałem, która godzina. - O, późna - uspokoiła mnie obojętnym tonem, ale wyczułem w nim jakiś fałszyk i zacząłem się domagać, żeby podała mi mój zegarek. - Nie męcz - powiedziała ze złością. - Ty byś tylko zawracał głowę. Czy nie możesz ani chwili poleżeć spokojnie? Popatrzyłem jej w oczy. - Co się stało? - Dlaczego coś miało się stać? Zaraz dostaniesz śniadanie, a potem urządzimy sobie mały spacerek. - Co za spacerek? - A taki po pokoju, na próbę. Nie masz chyba zamiaru gnić całe życie w łóżku. Rozgniewałem się. - Zwariowałaś? Ja nie mogę przewrócić się z boku na bok, a ty wymyślasz spacery? Puknij się, dobrze? - Już się pukam, ale ty nie wrzeszcz. Tutaj trudno o laryngologa; jak sobie zerwiesz jakąś strunkę, będziesz chrypiał do końca świata. Znowu rozległo się pukanie. Pani Choińska przyniosła na tacy kawę i chleb z masłem. Janina rzuciła jej ostrożne spojrzenie. - I co? - Na razie cicho. - Ale pani uważa? - Postawiłam siostrę przy furtce. - A siostra się nie zagapi? - Na pewno nie. Chodzi także o jej męża. Janina skrzywiła się i głos pani Choińskiej zgasł od razu, jakby został zdmuchnięty. - O czym wy mówicie? - zapytałem z rosnącym rozdrażnieniem. - Powiedzcie mi, co tu się dzieje? - Oj, zaraz dzieje - mruknęła tamta i popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem. - Tak sobie gadamy, jak to baby. Niech pan pije. - Czemu pani tak wcześnie zrobiła śniadanie? I czemu postawiła pani siostrę przy furtce? - A tak, człowiekowi potrzeba odmiany. - No, pij! - powiedziała Janina. - Jak będziesz tyle gadać, to ci się zrobi pypeć na języku. Przyjrzałem się im nieufnie, ale musiałem wypić kawę i zjeść trochę chleba, bo inaczej nie dałyby mi spokoju. Potem Janina oświadczyła, że wstajemy. Wzięły mnie ostrożnie pod pachy i mimo moich sykań postawiły mnie na dywaniku przed łóŻkiem. - No widzisz? - powiedziała Janina. - Stoisz jak wieża Eiffla. Nawet nie musimy cię trzymać. Spróbuj teraz zrobić parę kroków. - Ani mi się śni. - Boli pana? - zapytała pani Choińska. - A niby jak? Pewno, że boli. Chyba widać, że cały się skręcam. - No, nie pieść się! - zawołała Janina. - Boli, nie boli, jazda do szafy i z powrotem! - Jesteś świnia - powiedziałem. - Wymyślasz głupie kawałki, a ja mam się męczyć. Lekarz nic nie mówił o spacerach. - Może starczy? - zaniepokoiła się nasza gospodyni. - Stanął, to już dobrze. W razie czego... - Żadne dobrze! - krzyknęła Janina. - Albo idzie, albo tak mu przyleję... - Uważaj! - warknąłem ostrzegawczo. - Jedną rękę mam zdrową. Potem będziesz żałować! - Idź! - krzyknęła z wściekłością. - Słyszałeś? Możesz ryczeć, ale idź! No, uwaga, raz... Dlaczego nie idziesz? Mam cię popchnąć? Ruszaj! NIenawidziłem jej w tym momencie bardziej niż kogokolwiek na świecie, lecz ruszyłem i dowlokłem się jakoś do szafy. To było wszystko, na co mogłem się zdobyć. Pozostałem tam, przyklejony do szklanych drzwiczek, za którymi szarzały stosy gazet i książek, a Janina patrzyła na mnie jak kat i wołała: - Wracaj! Słyszysz? Nikt ci nie pomoże, musisz wrócić sam i bez niczyjej pomocy! - Pani Janino - szepnęła matka Dzidka. - Nie mam czasu na pani Janino! On musi iść! Ja muszę wiedzieć, co on może! Marcin, zrozumiałeś? Muszę to wiedzieć! Więc chodź! Przysięgam ci, że potrafisz! Potrafiłem, a później łóżko przez długi czas kołysało się wraz ze mną, twarz miałem mokrą, Janina wycierała mi ją kawałkiem gazy, aż wreszcie zjechałem w dół ciemną windą i tam znalazłem spokój. Wywlekło mnie stamtąd szarpanie. Znowu zobaczyłem panią Choińską i Janinę. Ubierały mnie gorączkowo w jakieś rzeczy, których nie znałem. Chciałem zapytać, dlaczego się tak denerwują, ale nie dopuściły mnie do słowa. Zresztą już byłem gotów i sunąłem ku drzwiom, ledwie dotykając podłogi. Dom był teraz pełen hałasu; czyjeś buty dzwoniły na schodach, ktoś trzaskał drzwiami i biegł przez niewidoczne pokoje. W korytarzu stali wystraszeni mieszkańcy. Ten sam źle ogolony mężczyzna, który kiedyś pożyczył Janinie wózek, a później pomógł jej ułożyć mnie na łóżku, krzątał się w otwartej ubikacji. Pani Choińska zapaliła mu światło. Zobaczyłem jego pochylone plecy i usłyszałem głośne skrzypnięcie. Spod dużej skrzyni, którą odciągnął na bok, wyłoniła się klapa w podłodze. Było to wejście do niewielkiej, ciemnej studzienki. Właściciel wózka stanął nad nią okrakiem i pomagał innym w wchodzeniu pod ziemię. Gdy przyszła moja kolej, wziął mnie mocno pod pachy i nie zważając na to, że jęczałem, podał mnie komuś, stojącemu niżej. Wpłynąłem w głąb płytkiego szybu, który kończył się mroczną piwnicą. Czyjeś dłonie podtrzymały mnie i jakiś głos zawołał ku górze: - Już są wszyscy. Podniosłem głowę. W otworze klapy zobaczyłem pochyloną sylwetkę Janiny. - Zamykajcie! - krzyknął ten sam głos, który odezwał się przedtem. - Już się robi - powiedział właściciel wózka i poprosił Janinę, żeby się odsunęła. - Zaraz - rzuciła mu przez ramię i znów popatrzyła ku mnie. - Ja chyba zejdę na dół. - A po co? Oni szukają tylko mężczyzn i... no, pani wie... - Schodzę - oświadczyła i ześlizgnęła się w głąb naszej studzienki. - Jak pani woli - mruknął tamten i zatrzasnął klapę. Później jeszcze rozległo się skrzypnięcie i na górze zapanowała kompletna cisza. Rozejrzałem się niepewnie. Byłem w loszku bez okna, ale z przejściem do następnej piwnicy, skąd płynęło trochę rozwodnionego światła. Dokoła mnie stali ludzie, których nigdy nie widziałem, ale których głosy znałem już ze słyszenia. Było ich czworo: trzech mężczyzn i kobieta. Ta na pewno nie należała do rodziny Choińskich - była Żydówką. Żydem był chyba również jeden mężczyzna z tamtej trójki; możliwe, że on i ona stanowili parę, może nawet byli małżeństwem, bo stali ciasno przytuleni do siebie i raz po raz głaskali się po rękach. Janina pomogła mi przejść trochę dalej, do siennika, leżącego na kupie cegieł. Można tam było usiąść i oprzeć plecy o ścianę. Usiadłem, a przed oczami pasły mi się czerwone motyle. Kiedy odleciały, zobaczyłem jaśniejsze wnętrze sąsiedniej piwnicy. Było puste i gładko wymiecione, a na betonowej podłodze widniał odwrócony negatyw okna. - Nic się nie bój - rzekła sucho Janina. - Siedź sobie i nie myśl o niczym. Wszystko będzie dobrze. Oni już wiedzą, co robić. Robili to kupę razy i zawsze było dobrze. Ta klapa jest naprawdę świetnie zamaskowana. Można siedzieć w klozecie godzinami i niczego nie zauważyć. A w najgorszym wypadku mamy jeszcze okienko. Nie widzisz go, prawda? Ale ono jest tam, w tej drugiej piwnicy. Oglądałam je z drugiej strony i muszę ci powiedzieć: byłam zachwycona. Dokoła rosną takie krzaki, że można stąd wyprowadzić słonia i nikt się nie zorientuje. To ten Dzidek wszystko wymyślił. Mówię ci, chłopak z głową, na pewno będzie z niego inżynier, zobaczysz. Więc ty się nie przejmuj. Posiedzimy tu sobie, pogadamy, a później wrócisz do łóżka i dostaniesz takiej herbaty, że będziesz nas całował po rękach. - No dobra - powiedziałem - ale ty mi wytłumacz, co się dzieje? Była jakaś wsypa? - Ale tam, wsypa... Po prostu łapią i już. - Kogo łapią? - No, właśnie nie wiadomo. To znaczy, trochę wiadomo. Ale niedużo. - A co wiadomo? - Takie plotki, tylko się nie przestrasz. Może to wcale nieprawda? Obstawili całą osadę i chodzą... Podobno byli w twoim szpitalu. - Wzięli kogoś? - Tak, wzięli jakichś dwóch. - Z powstania? - Zdaje się, że z powstania. Jutro będziemy wiedzieć dokładnie. W każdym razie ty się nie bój, tutaj żaden diabeł nie trafi. - Janina - powiedziałem. - A ty się boisz. - Nie bądź śmieszny. A czego ja się mogę bać? - No, nie wiem. Ale widzę. - Po prostu śpieszyłam się i jestem zasapana. Ale już mi przechodzi. Teraz się uczeszę, o tak, poprawię bluzkę i proszę - znowu jestem osobą z najlepszego towarzystwa. Czy osoba z najlepszego towarzystwa może zapytać o pańskie cenne zdrowie? - Wszystko cacy - powiedziałem. - Dopóki nie każesz mi wyskakiwać przez to swoje zachwycające okienko. Popatrzyła na mnie twardym wzrokiem. - Jak będzie trzeba, to ci każę. A ty będziesz skakał jak zając. Potem siedzieliśmy w milczeniu, przysłuchując się rozmowom pozostałej czwórki, ale nie biorąc w nich udziału. Para, którą uważałem za małżeństwo, okazała się bratem i siostrą, ale poza tym nie myliłem się, to byli Żydzi. Jak wynikało z ich słów, ukrywali się tutaj już od dawna, chyba od czasu likwidacji getta. Dwaj pozostali byli rzeczywiście krewnymi Choińskich; wypędzono ich z Warszawy na początku sierpnia, następnie obaj przeszli przez Zieleniak i Pruszków, aż w końcu trafili na pięterko nade mną. Jeden z nich miał dzisiejsze gazety. Poprosiłem go, żeby mi pozwolił je przejrzeć i gorączkowo zacząłem szukać listu w sprawie Wiśki. Robiłem to teraz codziennie, choć wiedziałem, że nie znajdę nic wcześniej niż za tydzień. Ale wydawało mi się, że jeżeli tego zaniedbam, cała historia gotowa się odwlec. Dzienniki były teraz pełne takich ogłoszeń i ludzie nie czytali właściwie nic poza nimi - ja w każdym razie nie znałem nikogo, kto by zajmował się studiowaniem oficjalnych komunikatów z frontu. Front był trzydzieści kilometrów stąd i wszyscy mieliśmy pewność, że jak ruszy, to my pierwsi będziemy o tym wiedzieć. Żydowskie rodzeństwo utrzymywało, że to nie nastąpi wcześniej, aż Wisła pokryje się lodem; ale obydwaj krewniacy pani Choińskiej twierdzili, że to bzdura i nie sposób przewidzieć jakiegokolwiek terminu. Ich zdaniem bolszewicy nie ruszali się z miejsca, bo pragnęli przekonać Zachód, że sforsowanie Wisły we wrześniu było niemożliwe. Gdyby nie te kombinacje, Stalin już od dawna siedziałby w Kancelarii Rzeszy. Słuchałem tego piąte przez dziesiąte i przeglądałem w kółko te same ogłoszenia, aż zaczęło mi się robić nudno i zimno - i tak w nudzie i zimnie zeszedł mi cały ten dzień. Już podejrzewałem, że niepotrzebnie wleźliśmy do tej piekielnej dziury, kiedy nagle Janina dotknęła mojej ręki, a równocześnie wszystkie głosy umilkły, jakby ktoś wyłączył je z sieci. W zupełnej ciszy usłyszeliśmy tępe kroki nad naszymi głowami. Zbliżały się i oddalały, chwilami nawet nikły, roztapiając się w chłodnych murach, a potem znowu wyrastały z nich jak olbrzymie grzyby - i zapełniały sobą wszystko, nie zostawiając nam miejsca nawet na nasze zużyte oddechy. Poczułem, że Janina robi się dziwnie sztywna i w półmroku odszukałem jej oczy. Były przykute do sufitu. Tkwiły w nim jak gwoździe i wydawało się, że zaraz przejdą na wylot. Zapomniałem, że ona potrafi tak patrzeć. Zrobiło mi się strasznie, ale nie dlatego, że oni tam krążyli, tylko dlatego, że ona tak na nich patrzyła - przez mur, przez tynk, przez beton. Kiedy już było po wszystkim, a ja znowu znalazłem się w naszym wielkim, cudownym łóżku, pomyślałem, że nie chcę w życiu nic więcej, tylko żeby nikt mnie nie ruszał, żebym mógł sobie leżeć do woli pod puchową kołdrą i żeby wszędzie świeciło się bardzo dużo świateł. A w chwilach zupełnie wyjątkowych mógłby jeszcze palić się ogień w piecu, tak jak teraz. Leżałem więc i słuchałem cichego trzeszczenia kafli, które rozsuwały się z gorąca, a wszyscy w całym domu wydawali się równie uszczęśliwieni jak ja i coraz to ktoś przebiegał korytarzem, pogwizdując albo śmiejąc się niemożliwie głośno. Jeden z nowych znajomków wpadł nawet do naszego pokoju i mimo protestów Janiny wmusił w nas po szklaneczce żółtego bimbru. Potem wybiegł jeszcze szybciej, niż się zjawił. Do późnej nocy słyszałem jego raźne pohukiwania, dobiegające to z parteru, to z piętra. Na samym końcu, tuż przed spaniem, zastukała jeszcze pani Choińska. Była w szlafroku i papuciach, pewnie także się kładła. Janina zaprosiła ją do środka, ale ona tylko zerknęła ku mnie i wsunęła jej coś pod pachę. Janina wzięła to coś do ręki i obejrzała, a potem gwałtownie podniosła głowę. Ale pani Choińskiej już nie było. Obserwowałem tę całą scenę kątem oka i od razu spostrzegłem, że Janina jest zaskoczona. I to zaskoczona raczej nieprzyjemnie. Nie mogłem jednak dojrzeć, co ją tak wyprowadziło z równowagi. Potem wzruszyła ramionami, jakby sobie powiedziała "a co tam!" i schowała się za otwartymi drzwiami szafy. Kiedy wyszła, miała na sobie nocną koszulę z kokardkami. - To prezent czy pożyczka? - zapytałem rzeczowo, bo już byłem przyzwyczajony, że jesteśmy ostatnie dziady i musimy żebrać o każdy gałgan. Ale ona popatrzyła na mnie złym okiem i warknęła, żebym jej dał spokój. Później położyła się koło mnie zachmurzona i nie chciała rozmawiać ani o dzisiejszej obławie, ani o paczce dla Kasteta, ani o listach w sprawie Wiśki. Ogarnęło mnie rozżalenie i zasnąłem nie mówiąc jej dobranoc. Ocknąłem się pośrodku nocy. W pokoju było mroczno. Okiennice nie przepuszczały nawet tej odrobiny ciemnego blasku, która zawsze jarzy się nad drzwiami. Gdyby nie otwarte drzwi do popielnika, nie widziałbym zupełnie nic. Ale w piecu jeszcze coś się mrowiło i ruda kasza sypała się przez ruszty, rzucając na podłogę nieco światła. Naprawdę jednak widać było tylko to, co błyszczało: żółtą blachę przed piecem, szyby w drzwiach bibliotecznych, ucho małego kluczyka, klamkę, jakiś gwoździk... Reszta, to już były płynne refleksy, tu smużka, a tam plama, a wszystko zawieszone w ciemności. Leżałem wśród tych odbić i poślizgów, mrugających ku mnie jak zaspane koty i bałem się odwrócić głowę. Od pierwszej chwili wiedziałem, co mnie przebudziło i byłem tym wstrząśnięty. Przecież nigdy, ani przez moment, nie pojawiło się we mnie nic, co mogłoby zapowiadać taką możliwość. Nawet u samego początku, kiedy o to najłatwiej; wtedy każdy odruchowo poprawia się w siodle. Ale na próżno przypominałem sobie wszystkie miesiące i lata aż do najpierwszego "dzień dobry". Zachodziły w tym czasie bardzo różne rzeczy, ale ta jedna nie mignęła mi nawet w przelocie. Nie było jej jeszcze przed paru godzinami, kiedy zaczynałem zasypiać. A teraz była. Może pojawiła się jako skutek wczorajszego przestrachu? Ludzie czasem reagują w ten sposób. Ale ja wcale się nie bałem; było mi jedynie bardzo zimno i trochę niewygodnie, nic poza tym. Później piłem jeszcze wódkę, to prawda, ale co to była za ilość, nie czułem jej nawet zaraz po wypiciu, a cóż dopiero teraz, w środku nocy! No, więc wszystko jedno, ale to i tak nie ma znaczenia, bo już nie będę taki głupi, żeby o tym myśleć. Jest przecież Wiśka, biedne poszarpane szczeniątko, z którym nie wiadomo, co się stało - i trzeba zrobić wszystko, żeby ją prędko odnaleźć. To chyba jasne, że zależy mi na tym bardziej, niż na całym świecie. Urządzili jej potworną historię, a potem gdzieś ją zabrali, a to wszystko zdarzyło się w pewnym stopniu dla mnie i przeze mnie. A taka rzecz musi się jakoś liczyć. Poza tym możliwe, że jest jej teraz bardzo źle, a byłoby jej na pewno jeszcze gorzej, gdyby wiedziała, że pozwalam sobie na takie myśli. Więc mogę zrobić dla niej chociaż tyle, żeby się ich pozbyć. Naszło mnie, to mnie naszło, a teraz drzwi na łańcuch i śpimy. Zamknąłem oczy i zmusiłem swój mózg, żeby wyrzekł się wszelkiej pracy, jeżeli ma pracować w ten sposób. Obroty jego rzeczywiście zaczęły się zwalniać, a ja krok za kroczkiem oddalałem się od swoich rąk, nóg i uszu, aż z ulgą zostawiłem je gdzieś daleko. Na drugi dzień rano nie zdążyłem jeszcze otworzyć oczu, a już pomyślałem, że ona tu jest: leży przy mnie i na pewno jeszcze śpi, bo oddycha tak równo i spokojnie, jak oddychają tylko ludzie we śnie. Poczułem wielką pokusę, żeby na nią popatrzeć zanim się obudzi, ale bałem się, że jak ruszę głową, to narobię szelestu i sam wszystko zepsuję. Leżałem więc dalej na wznak i wahałem się: spróbować, nie spróbować, aż wreszcie pokusa okazała się silniejsza - spróbowałem. Na wszelki wypadek zmrużyłem przy tym powieki. Gdyby mój ruch ją obudził, mógłbym udawać, że wiercę się po prostu przez sen. Ale wszystko odbyło się bardzo zgrabnie: nie przygniotłem zbytnio poduszki i nie pociągnąłem za mocno wspólnej kołdry. Jednym słowem nie zdarzyło się nic, co mogłoby wytrącić ją z uśpienia. Miałem ją teraz tuż przed sobą i mogłem się jej przyglądać, ile chciałem, albo raczej, ile mi półmrok pozwalał. Pomyślałem, że jest to trochę dziwne: znać kogoś dwa lata i przez ten cały czas nie wiedzieć, jak ten ktoś wygląda. A tak było: patrzyłem na nią tysiące razy, ale jeszcze wczoraj trudno byłoby mi ją opisać. Była dla mnie czymś w rodzaju chodzącej apteczki - niezawodnej, oczywiście i bardzo drogocennej, ale nie różniącej się zewnętrznie od stu innych apteczek. Teraz oglądałem ją tak, jak ogląda się obce dziewczyny w tramwaju - starannie, szczegółowo i z myślą o końcowej konkluzji: czy owszem, czy nie bardzo. Miała pociągłą, nieco wydłużoną twarz o szczupłych policzkach i wąskich skroniach, z których wszystkie włosy były odczesane do góry i upięte trochę po niemiecku na szczycie głowy. W ogóle było w niej coś z nordyczki, i nie tylko dlatego, że natura dała jej wszystko blond: włosy, rzęsy, brwi, a nawet pędzelki sierści pod pachami. Nordycka była także cała reszta, a przynajmniej to, co z niej widziałem: mocne usta, nieduże płatki uszu, długa szyja i zdecydowane wycięcie ramion. A wszystko to, kiedy tak spała, rozgrzana po długiej nocy, wydawało się mniej wymizerowane i ładniejsze. A później pomyślałem, że jest to właściwie całkiem ładne. I że trzeba się mieć na baczności, żeby nie wyszedł z tego jakiś idiotyzm. Ostatecznie ona nie kładła się ze mną do łóżka po to, żebym się nią zachwycał, tylko po to, żeby się gdzieś przespać. Gdyby przeczuła, co mi może strzelić do głowy, nie rozstałaby się za Boga ze swoim koszmarnym fotelem. Bo tak, prawdę mówiąc, to z niej była taka trochę apteczka. Nikt nigdy nie słyszał, żeby poszła z jakimś chłopcem na spacer - przynajmniej od czasu, kiedy przyjęliśmy ją do naszego plutonu. Nie przyjmowała też zaproszeń na żadne potańcówki, a jak już gdzieś trafiła przypadkiem, to siedziała w kącie i przyglądała się nam zamyślona albo drwiąca. I nagle zauważyłem, że robię się na nią zły, tylko nie mogłem zrozumieć dlaczego. Tymczasem ona przeciągnęła się, a rytm jej oddechu uległ wyraźnej zmianie. Przestraszyłem się, że zostanę odkryty i prędko odwróciłem głowę, a później pomyślałem, że najlepiej będzie na początek udać śpiącego i znowu przymknąłem powieki. Właśnie wtedy ruch obok mnie nagle ustał: Janina obudziła się. Wiedziałem, że teraz nie minie dziesięć sekund, a ona już będzie na nogach. To był jej zwyczaj, pielęgnowany zawsze z jednakową surowością: wstawać natychmiast, gdy tylko otworzyły się oczy. Leżałem więc, starając się nie przełykać śliny i czekałem, kiedy ona wprowadzi go w czyn i pozwoli mi zobaczyć więcej, niż widziałem. Nie robiła z tym nigdy specjalnych ceregieli; byliśmy przecież dwojgiem towarzyszy broni, połączonych wspólną kwaterą i przez myśl jej zapewne nie przeszło, żeby jeden towarzysz mógł podglądać drugiego. Zresztą dotychczas wcale tego nie robiłem. Gdyby chciała, mogłaby sobie latać na golasa - pewnie bym nawet nie zwrócił na to uwagi. Ale moje "dotychczas" było już nieaktualne. Jeżeli teraz zastanawiałem się jeszcze nad czymś, to tylko nad jedną rzeczą: jak widzieć, ale nie być widzianym. Albo jak być widzianym, a nie pokazać, że uknuło się jakieś łajdactwo. Była na to tylko jedna rada: zachowywać się, przynajmniej z pozoru, tak jak zawsze, a więc nie mrużyć oczu i nie zerkać na nią ukradkiem, ale patrzeć obojętnie i pusto, a przede wszystkim bez zakłopotania nawet wtedy, kiedy ona będzie miała na sobie jeszcze mniej, niż w tej chwili. Co do patrzenia, to wszystko było jasne, ale jak się urządzić, żeby nie mieć przy tym psiego pyska? Bo ona, choć nie dbała o zachowanie dziewczyńskich ostrożności, była równocześnie czujna jak policjant; jeden błąd - i mogłem zostać ośmieszony na wieki. W każdym razie kiedy odgarnęła wreszcie róg kołdry, żeby przesunąć się nade mną - bo sypiała zawsze od ściany - i zeskoczyć z łóżka na ziemię, zatrzepałem sennie oczyma i przywitałem ją jak zwykle niemrawym mruknięciem. - Obudziłam cię - powiedziała z westchnieniem, w którym brzmiało coś, jak przyznanie się do winy. - No nic, ja się tylko ochajtnę i polecę prosto do kuchni. Może uda ci się jeszcze zasnąć. Była już na podłodze i bosymi nogami szukała rozrzuconych pantofli. Wreszcie je znalazła; wtedy zaraz wzięła się do odmykania okiennic. Trochę to zawsze trwało, bo okiennice były zasuwane ciężkimi sztabami. Ja tymczasem czekałem rozdygotany niby wyrostek przy dziurce od klucza i palce same zaciskały mi się pod kołdrą. W końcu sztaby puściły i w pokoju zrobiło się jasno. Janina stanęła przed lusterkiem, zawieszonym na klamce okna, i zabrała się do urządzania swojego koka. Taki był codzienny porządek jej zajęć: najpierw buty, potem okiennice, a wreszcie fryzura. Ubieranie się szło dopiero w następnej kolejności. Stała więc przed oknem w tej swojej nocnej koszuli z kokardkami, którą dostała wczorajszego wieczora, i wyjmowała z włosów szerokie grzebienie, a ta koszula z pewnością nie należała do pani Choińskiej, tylko do kogoś znacznie młodszego, chyba do jakiejś dziewczyny, może nawet jej córki - bo chociaż nie była całkiem przejrzysta, to w każdym razie była bardzo cienka. Teraz usłyszałem w uszach prawdziwe dzwony: bo jakie ona miała piersi. Boże święty! Sterczało jej to z przodu na dobrą dłoń albo więcej, ale samo, o własnych siłach i niczym nie podtrzymywane - ot tak, po prostu, mimochodem i dla zdrowia! Po sekundzie mogłem się z tym zapoznać jeszcze bliżej, bo okazało się, że brak jej któregoś grzebienia i musi poszukać go w łóżku. POchyliła się więc nade mną, żeby wymacać zgubę za poduszką, a te piersi poruszały się jej pod koszulą jak króliki i węszyły ciekawymi pyszczkami obok mojej twarzy, a jedna taka trusia o mało nie musnęła mnie chrapkami po ustach. Kiedy w końcu kok został urządzony jak trzeba, Janina wzięła swoje rzeczy i tradycyjnie ukryła się za drzwiami biblioteki. Ale te drzwi były oszklone i naprawdę nie musiałem się bardzo wysilać, by zobaczyć, co się za nimi dzieje. A działo się zawsze to samo, tylko że dzisiaj było całkiem inne i nowe. Porządek przewidywał, by zaczynać od dołu i ta faza nie liczyła się jeszcze w moim właściwym rachunku, gdyż przebiegała we względnym ukryciu, czyli pod koszulą. Potem otwierało się pole dla nieskrępowanego braterstwa broni, zupełnie tak, jakby Janina mając coś na sobie od spodu, zapominała, że koledzy frontowi różnią się czymś jeszcze od swoich frontowych koleżanek. Czekałem na ten moment ze ściśniętym gardłem, bo jeżeli tamto wszystko zapowiadało się tak ślicznie już przez jedwab, to jak musiało prezentować się bez niego! Doszliśmy do tej prezentacji niemal natychmiast, jako że Janina działała zdecydowanie i szybko. Potrzeba jej było dwóch ruchów, aby stanąć za szkłem w stroju chłopca, udającego się na pływalnię. Teraz mogłem do reszty przekonać się, jak bardzo nie jest chłopcem. Przekonywałem się też o tym tak pilnie, jak to było możliwe, podczas gdy ona biedziła się, żeby - jedną po drugiej - poukrywać te różnice, które przedtem odsłoniła z taką łatwością. Wtedy nagle poczułem wściekłość. Bo na co jej to było? Przecież w jej żyłach, jeżeli tam w ogóle płynęła jakaś krew, była to z całą pewnością krew Dziewicy Orleańskiej; jej nogi służyły wyłącznie do spieszenia rannym z pomocą, a ręce do pojenia wodą spragnionych. Nawet te piersi, Boże święty - przeszkadzałyby jej po prostu, gdyby nie fakt, że dawały się wykorzystać służbowo: każdy wie, że ginący bohaterowie muszą gdzieś składać swe męczeńskie głowy, a zwłaszcza wygodniej składać je na łonie, wymoszczonym biustem, niż na takim, które jest kościste jak u kury! W tej chwili szkiełka w drzwiach zabrzęczały, szafa została porządnie zamknięta i Janina ruszyła ku wyjściu. - Spróbuj zasnąć - powiedziała. - Ja sobie tymczasem napalę pod kuchnią, napompuję wody, pozmywam i przygotuję pani Choińskiej wszystko do śniadania. To nie będzie tak raz dwa, zdążysz się jeszcze zdrzemnąć, zobaczysz. Jej głos był zupełnie taki sam, jak każdego innego dnia: rzeczowy, trochę oschły, a właściwie smutny. Kiedy odchodziła, jej kroki brzmiały również tak jak zawsze: spokojnie i cicho. Wtedy nagle zrobiło mi się przykro i pomyślałem, że nie wiem, jak to wszystko mogło się zdarzyć i czy w ogóle się zdarzyło. Dałbym sobie zaraz pokroić drugą rękę, gdyby ktoś mnie zapewnił, że to była po prostu gorączka. Ale czy była, czy nie była, ja leżałem spróchniały ze wstrętu. Nigdy, myślałem, nigdy więcej, przecież ja też jestem człowiek, nie jestem zwierzę. I miałem na pociechę tylko jedno: że ona nie wie. Że dzięki Bogu nie wie o niczym. Nie było jej aż do wieczora, ale ja wiedziałem, że nie ma w tym nic podejrzanego. Pracowała teraz w miejscowej placówce Czerwonego Krzyża i miała tam sporo roboty. Nie była to właściwie żadna placówka, tylko po prostu jedna pani, która oddała swój prywatny pokój na biuro i zgodziła się bezinteresownie roztoczyć opiekę nad wysiedleńcami. Janina oczywiście nie dostawała tam również ani grosza, liczyła jednak na paczki, które miały nadejść z Genewy. Dotychczas zresztą żadne nie nadeszły i praca odbywała się całkiem społecznie. Polegała w głównej mierze na sporządzaniu długich list z adresami, a później na obchodzeniu tych adresów i żebraniu o "dary". Takim darem, jak się kiedyś dowiedziałem, był również podkoszulek dla Kasteta. Janina wyprosiła go u tej pani, będącej placówką i w ten sposób obie poznały się z sobą. Resztę słynnej paczki dostarczyli znajomi Janiny z Warszawy, którzy wprawdzie mieli sami tylko to, co wynieśli na grzbiecie, ale mimo to byli bardziej skorzy do dawania niż ci, którzy mieszkali tutaj zawsze i nie stracili ani jednej chusteczki do nosa. Przez cały ten dzień rozmyślałem, jak wynagrodzić Janinie ranne świństwo i postanowiłem, że sprawię jej niespodziankę. Nie wiedziałem jednak jaką. Bardzo trudno jest wymyślić niespodziankę, jak się leży kamieniem w łóżku i nie ma się żadnych widoków na zrobienie czegoś pomysłowego; albo chociaż pożytecznego. W końcu ustaliłem, że wstanę, ubiorę się i przywitam ją na nogach jak zdrowy. Ostatecznie wczoraj spędziłem wiele godzin w piwnicy i nic mi się nie stało, więc dlaczego coś miałoby mi się stać dzisiaj? Wykonałem swój zamiar przy pomocy pani Choińskiej i nawet połaziłem trochę o kiju, żeby sprawdzić, czy stawy mi się rozchodzą i czy będę dostatecznie zaskakujący wieczorem. Myślałem, że wprawię tym Janinę w dobry humor, a wprawiłem ją w zły. Ofuknęła mnie, żebym się przestał popisywać i natychmiast kazała mi wracać do łóżka. A że było już późno, więc i sama zaczęła się wkrótce przygotowywać do spania. Trzymałem się dzielnie i nawet słysząc najbardziej znamienne szelesty, nie podniosłem oczu ani na moment. Wreszcie światło zgasło, stuknęły zrzucane pantofle i materac drgnął pod jej stopami: przechodziła na swoje miejsce jak co dzień, a robiła to powoli i ostrożnie, by nie stąpnąć mi przypadkiem na nogę. Poczułem jeszcze, że skraj kołdry odchyla się w ciemnościach i już miałem ją obok siebie - zimną, bo po umyciu w lodowatej wodzie i pachnącą miętowym proszkiem do zębów. Odsunąłem się jak mogłem najdalej, a ona wzięła to za objaw urazy, bo mruknęła: - Nie dąsaj się. Ja ci sama powiem, kiedy masz zacząć wstawać. Chcesz, żeby ci szwy puściły? - Akurat puszczą - powiedziałem ze złością. - A w ogóle odczep się z radami, ja mam dość tego wyra. Zgniewała się. - Dobry jesteś, a niech cię! Funk dałby nie wiem co, żeby przespać się na czymś takim! Nie masz pojęcia, jak oni leżą; nawet słomy brakuje, a są i wszy... Koniecznie trzeba zdobyć dla nich jakąś bieliznę, a tamtą oddać do dezynfekcji... Ale skąd wziąć? - Przecież latasz za tym jak głupia. - Obie latamy... I jeszcze taka jedna dziewczynka. Ale mówię ci, wydrzeć tutaj komuś coś z gardła? A są tacy, co mają wszystkiego potąd! Zakręciła się w ciemności, pewnie żeby pokazać, pokąd oni mają tego wszystkiego, a ja odebrałem ten jej gest poprzez kołdrę i znowu musiałem zacisnąć zęby. Ta kołdra, póki nakrywała nas nieruchomo, była niczym. Lecz raz poruszona zaczynała żyć naszym życiem, jakby razem z nami włączała się w jakiś wspólny obwód. Broniłem się przed tym bezsensownym wrażeniem, ale ono było natrętne i nie chciało ustąpić, a co gorsza - wzmagało się przy najlżejszym drgnięciu pościeli. Ta podpinka, myślałem, ta cholerna koperta, rany boskie, zabierzcie ją, przecież ja nie chcę, ale nie jestem z drewna i co mam robić, kiedy czuję, jak ona jeździ po nas i łaskocze nas razem, mnie i ją; mnie po piersiach i ją po piersiach, mnie po brzuchu i ją po brzuchu, ta sama podpinka, ten sam kawał cholernego płótna! - Niektórzy - ciągnęła tymczasem Janina leżąc dalej na plecach i z pewnością patrząc po swojemu w sufit - urządzili się, że Jezus Maria! I czego to nie mają, człowieku! Ty wiesz, ile tu jest nowych restauracji? Restauracji, barów, bufetów... Gdzie pluniesz, tam piją wódkę. Dawniej tu tego nie było, wszystko porobili już po powstaniu. I myślisz, że tutejsi? Trochę tutejszych, to prawda. Ale głównie z Warszawy, a właśnie. Wyszła swołocz z dolarami, a teraz doi!... Przyjdziesz z listą, to ci odpalą dziesięć złotych, jak dziadowi. I jeszcze tak, przez ramię, z wielkiej łaski! A gdzie indziej znów jaśnie państwo: hol z boazerią i rogi, że można się pokichać. Dzisiaj byłam u takich; mówię ci, pałac jak kościół, a dali dwie koszule. To idiotyzm, ale jak wychodziłam, to myślałam: a niech przyjdą Sowieci, co mnie tam! Ja nie będę ich żałować, słowo ci daję. - Tak - powiedziałem - oczywiście, niech przyjdą Sowieci. Zabrzmiało to nieczysto, bo myślami byłem ciągle pod kołdrą, ale ona nie zwróciła uwagi na mój ton, tylko wyłącznie na słowa. - Kto to mówi? - parsknęła. - Ty? Mój kochany, ty się z nimi zawsze dogadasz. - Z jakimi nimi? - bąknąłem. - Z Sowietami? Daj spokój. - A tam, z Sowietami... Coś ty dzisiaj tak zgłupiał?... Z jaśnie państwem, to proste. Ty jesteś chłopak z dobrej rodziny, zawsze znajdziecie wspólny język. Co innego na przykład ja... albo Kastet. - Dlaczego niby Kastet? - szepnąłem, byle zmusić się do jakiejś odpowiedzi. - A co ma Kastet do rzeczy?... - Nie wiesz? My jesteśmy z tego samego podwórka. Ty byś tam nie wytrzymał jednego dnia, a my... Poczułem, że pościel znowu żyje, obudzona jej ruchem. Pewnie Janina uniosła się na łokciu, a może tylko przekręciła się na bok. Tak czy owak, ta przeklęta kołdra drgnęła od razu skwapliwie jak rajfurka, pośrednicząc między naszymi ciałami. Nie chciałem przyjąć tego pośrednictwa, ale mój opór słabnął, zaczynałem powoli ustępować, aż uległem i wtedy ta kołdra stała się częścią mnie, albo ja stałem się częścią tej kołdry, w każdym razie zlaliśmy się w jedno i podczas gdy Janina snuła w dalszym ciągu monotonną historię o swoim zaśmieconym podwórku, ja - zamieniony w płótno i pierze - ślizgałem się po jej piersiach, falujących w niespiesznym oddechu, obsuwałem się z jej uniesionych barków, opadałem fałdami na brzuch i zalegałem w zaklęśnięciu pomiędzy jej udami. Nie wiem, jak długo to trwało. Może całą noc, a możliwe, że bardzo krótko. W pewnej chwili usłyszałem coś niby ostrzegawczy dźwięk budzika i nagle przestałem być kołdrą. Nad łóżkiem wisiała gęsta cisza. Monotonne wspomnienia Janiny urwały się. Jej ruch ustał. Poczułem się nieprzyjemnie, bo nie byłem pewien, co zaszło. Czy na pewno dotykałem jej tylko myślą? Przecież to było jak narkoza; mogłem pod jej działaniem wykonać jakiś gest, którego teraz nie da się już odwołać. Ale co to mógł być za gest? Wybryk ręki? Lecz jakim cudem? Jedną dłoń mam dalej na temblaku, a drugą trzymam między swoimi nogami. Trzymałem ją tak od chwili, kiedy ona weszła do łóżka. Przecież niemożliwe, żebym zrobił coś, czego nie pamiętam, a później ułożył się identycznie, w tej samej pozycji. Więc chyba jednak nic nie zrobiłem, a to były majaki. Ale, jeżeli tak, to dlaczego Janina milczy? Poprzednio mówiła o czymś. I nawet mówiła bardzo długo. Czy po prostu skończyła sama, czy też ja jej przerwałem? Ale jak jej przerwałem? W jaki sposób? Czułem coraz niespokojniejsze bicie serca. Wreszcie zabrakło mi siły, by wytrzymać dłużej ten stan niepewności i szepnąłem: - Janina? - Tak? - Czemu nie kończysz? - Czego nie kończę? - mruknęła. - No, na przykład czego? - A tego o tym podwórku. - To dopiero człowiek - powiedziała z westchnieniem. - Ja mu od godziny opowiadam całe swoje życie, a on zasypia już przy podwórku... - No nic, nie zawracaj sobie tym głowy, dobranoc. - Strasznie cię przepraszam - zaszeptałem gorąco. - Naprawdę jest mi tak głupio, że nie wiesz... - Och, dobrze - mruknęła. - Każdy by usnął od takiego gadania. Więc lulaj, złotko. Nie mam do ciebie pretensji. - Ale... - Ale poszło na targ i nie wróciło; zamienili je na wcale. Chcę spać. - Naprawdę, byłoby mi przykro, gdybyś myślała... - Słyszałeś? - zawołała. - Chcę spać! Umilkłem, a ona także nie odezwała się już więcej i tak leżeliśmy obydwoje w ciemnościach, które dziś były głębsze niż poprzedniej nocy, bo pani Choińska nie pozwoliła nam rozpalić w piecu. Myślałem, że sprawa robi się coraz głupsza, a ja nie wiem, jak temu zapobiec. Pilnowałem się przecież cały wieczór, a jak raz mi uwaga uciekła, to macie. Potem usłyszałem równy oddech Janiny i trochę mi ulżyło: przynajmniej gniewała się krótko. A do jutra i tak zapomni o wszystkim. Zawsze człowiek, jak się porządnie wyśpi, to zapomina o złości. A co jak co, ale spać to ona umiała. Może dlatego, że zawsze była taka zagoniona. I nie tylko teraz, lecz przez całe powstanie i dawniej. Każdy potrafił się tak jakoś urządzić, żeby mieć godzinkę dla siebie, a ona nie - stale była na czyichś usługach. A najczęściej, prawdę mówiąc, na moich. Janina odnieś, Janina przynieś - było tego do licha. Mogłem nieraz użyć innej łączniczki, a brałem ją, bo była pewniejsza. No, taki los, nie namawiałem jej przecież, żeby wstępowała do dywersji. Ale teraz dywersji już nie ma, a ona lata po staremu. Pechowa dziewczyna. I kiedy tak budziłem w sobie brata i dowódcę, kiedy z każdą minutą stawałem się szlachetniejszy i czystszy, ona niespodziewanie poruszyła nogą i przez sen dotknęła mnie czubkiem kolana. W mgnieniu oka brat uleciał ze mnie razem z dowódcą, a ja myślałem już tylko o tym, że jeśli ona dotyka mnie leżąc o dwadzieścia centymetrów, to znaczy, że musi mieć nogi chociaż ciut rozchylone - i już w tym rozchyleniu ugrzęzłem myślami bez reszty. Pamięć podsuwała mi teraz uporczywe obrazy tego, co przeżyłem poprzednio, wcielony w kołdrę, i chociaż byłem temu przeciwny, brała mnie coraz większa ochota, by powtórzyć obecnie to samo. Ale już nie per prokura, tylko osobiście, albo przynajmniej własnoręcznie. Wiedziałem, rzecz prosta, że moje łajdactwo rośnie jak na drożdżach i za chwilę gotowe sięgnąć do sufitu - i nawet mitygowałem się, tak, mitygowałem i próbowałem brać się w karby, ale nie odnosiło to poważniejszego skutku. Wiśka, myślałem, przecież Janina, myślałem, nie ośmieszaj się, myślałem, nie jesteś zwierzę, myślałem, a ręka już mi drżała i nagle spuściłem ją ze smyczy. Ześlizgnęła mi się natychmiast z nogi jak jaszczurka i powoli ruszyła na połów, a ja śledziłem jej poczynania z uwagą, niby zoolog zafascynowany niebezpiecznym eksperymentem. Miała do przebycia niewielką trasę i właściwie bardzo łatwą, z tym jednym zastrzeżeniem, że gdzieś pośrodku tej trasy mogła znajdować się pułapka. Janina sypiała zwykle z jedną ręką zarzuconą nad głowę, a drugą wyciągniętą wzdłuż tułowia. Ta druga ręka leżała między nami jak miniaturowy miecz Damoklesa. Żeby dostać się dalej, należało ją koniecznie ominąć, a można to było zrobić tylko wierzchem. Z odrobiną uznania odnotowałem fakt, że moja dłoń samodzielnie doszła do tego wniosku i dalszą drogę odbywała już w powietrzu, prześlizgując się pod samym sklepieniem kołdry, ale nie wydymając go bez potrzeby ku górze. I nagle poczułem, że doszła. Wtedy cały stałem się nią. Janina spała na plecach, rozłożona prosto i swobodnie, bez żadnego kulenia się i zwijania w kłębuszek, co leżało w zwyczaju Wiśki. Tkwiłem przyczajony na skraju jej biodra i bałem się ruszyć dalej. Później jednak zacząłem iść w górę po szerokim łuku miednicy, aż dotarłem do miejsca, gdzie kość uchodziła mi spod palców w głąb ciała. Tutaj znowu stanąłem. Przez jedwab dobiegało mnie ciepłe pulsowanie tętna, bijącego jak podziemne źródło w jej boku. Wiedziałem, dokąd chcę trafić, ale strach trzymał mnie na miejscu. Czubki palców zaczęły mi się robić lepkie od potu. Próbuj, albo weź rękę - mówiłem sobie z desperacją, ale nie mogłem się zdecydować ani na jedno, ani na drugie. Trwałem w płytkiej kotlinie nad jej biodrem, a czas mijał i ramię zaczynało mi drętwieć. W końcu, bardzo nagle i właściwie niespodziewanie popełznąłem ku środkowi jej brzucha. Drgnęła. Poczułem to drgnięcie, kiedy jeszcze było samym zamiarem i umknąłem do siebie w popłochu. Poprawiła się na prześcieradle, przełknęła coś przez sen i jej oddech znowu wrócił do normy. Nie, powiedziałem sobie stanowczo, miałeś lekcję i to ci chyba wystarczy. Nie będziesz ryzykował wszystkiego, żeby przez moment potrzymać rękę na jej brzuchu. A gdyby nawet niżej - to także nie będziesz ryzykował. Dostałeś ostrzeżenie i bądź zadowolony, że skończyło się tylko na tym. Ale ja nie byłem zadowolony i kiedy minął następny kwadrans, a ona ciągle spała tym samym szczelnym i nieprzenikliwym snem co przedtem, moje palce znowu znalazły się u jej biodra. Wiedziałem, że jestem mokrusieńki od potu i że mam oddech tak zdławiony i krótki, jakbym oddychał w gęstym czadzie. A mimo to powędrowałem w dół jej brzucha i zamarłem dopiero tam, gdzie pod jedwabiem zaczynała się szorstkość, będąca jakby szorstkością świeżego trawnika. A potem zacząłem biegać po niej jak mysz: dotykałem jej u dołu i u góry, muskałem to, co było wklęsłe i to, co było wypukłe, plątałem się we wstążkach u jej ramion i w fałdach tkaniny przy jej udach, aż zrobiłem się głuchy i ślepy na wszystko. Wiedziałem tylko o jednym: że muszę pokonać ten przeklęty jedwab, żeby raz przylgnąć wprost do skóry, bo inaczej ręka mi się spali, spłonie ogniem na popiół - więc zacząłem walczyć z tym jedwabiem, aby rozsunąć go jak kurtynę, albo zedrzeć jak afisz i byłem już bliski zwycięstwa, gdy nagle zrozumiałem, że już od dobrej chwili ktoś głaszcze mnie po głowie i bardzo cicho się śmieje. Zatrząsłem się, a wtedy z daleka, jakby z trzeciego pokoju, doleciał mnie spokojny głos Janiny: - Biedaku, tak dawno nie miałeś baby?... Zamknąłem oczy i nie miałem nawet tyle sił, żeby zrobić coś z dłonią, która została mi tam, przy jej udach, okręcona zwojem jedwabiu i nieruchoma jak zestrzelony jastrząb. Wtedy Janina ostrożnie wzięła mnie jedną ręką za przegub, uniosła go i przytrzymała, kiedy chciałem się szarpnąć, a drugą odsłoniła się sama i poprowadziła moją dłoń - teraz bezwładną i nieżywą - na to miejsce, do którego przed chwilą tak bardzo pragnąłem się dostać. Poczułem pod palcami długie ciepło - najdłuższe i najpiękniejsze ciepło, jakie zdarzyło mi się spotkać w życiu - ale wciąż jeszcze bałem się wykonać jakikolwiek ruch, mogący zapoznać mnie z nim głębiej. Wówczas ona za mnie wykonała ten ruch - biodrami, brzuchem i miednicą; powolny ruch od spodu, który pozwolił moim palcom uwić sobie gniazdko w samym sercu jej ciepła. Wiłem je teraz gorączkowo i niemal histerycznie, a ona nie przeszkadzała mi, lecz już nie brała w tym dalszego udziału, jakby jej rola skończyła się na akcie przyzwolenia. Nie widziałem jej oczywiście, dokoła było przecież ciemno; miałem jednak dziwne wrażenie, że ona obserwuje mnie mimo mroku i przygląda mi się z dobrocią, ale równocześnie z litością. Przez głowę przeleciała mi myśl, że jeśli tak, jeśli rzeczywiście - to chyba nie powinienem, w żadnym razie nie powinienem - ale zamiast się cofać, szepnąłem "chodź" i poruszyłem się, by wejść samemu tam, gdzie ona gościła już moje palce. W tej chwili poczułem przeraźliwe ukłucie we wszystkich ranach naraz. Opadłem z powrotem na poduszkę. Dwie krople potu ześlizgnęły mi się z brwi i zalały mi oczy solą. Uczyniłem jeszcze jeden wysiłek i znowu musiałem się poddać. Wtedy ona uniosła się na łokciu, przeciągnęła mi ręką po włosach i powiedziała cicho: - I jak ty to sobie wyobrażałeś? Milczałem. Oczy mnie piekły. Oddech miałem jak po walce, a serce jak po przepiciu. A przecież chciałem jej. Ciągle jej tak okropnie chciałem! Pogładziła mnie znowu po głowie, a potem usiadła jeszcze bliżej i nachyliła się tak nisko, aż któraś z rozwiązanych kokardek musnęła mnie po policzku. Nie mówiła nic, ale wyczuwałem, że robi coś drugą ręką przy dekolcie. Zaszeleścił jedwab, trzasnęła jakaś wstążka. Nagle poczułem, że ciepły zapach jej skóry zniża mi się do samych ust i zaraz dotknęło mnie coś, co przypominało koniuszek języka, ale było czymś zupełnie innym. Zrozumiałem, że ona podaje mi pierś, tę prześliczną pierś, jakiej nie miała jeszcze nigdy żadna kobieta; że robi to, żeby mnie pocieszyć po tym, do czego nie doszło, a czego tak pragnąłem; i że pozwala mi się bawić tą piersią tak jak czasem pozwalamy dziecku bawić się kosztownym zegarkiem, by odwrócić jego uwagę od zbolałego brzuszka. Całowałem to, co mi ofiarowano w zamian za resztę i czułem, że łzy dławią mnie w gardle. Czy ona to spostrzegła? Czy domyśliła się czegoś? W każdym razie nagle znieruchomiała i przez długą chwilę patrzyła na mnie w ciemnościach, a jej oddech zaczął się robić niespokojny jak u człowieka, który ma powziąć niespodziewaną decyzję. A potem ją powzięła. Zaczęła powoli i jakby ze znużeniem obsuwać się w dół łóżka, a jej ręce szły teraz po mnie, aż doszły. Wzięła mnie jak świecę, którą trzeba zgasić i stuliła wargi, by ją zdmuchnąć. Poczułem na sobie jej usta. Były bardzo gorące. Ruszały się bez pośpiechu, ale odważnie. Bez pośpiechu, ale nieustannie. Bez pośpiechu, ale starannie. Bez pośpiechu, ale w kółko, w kółeczko, w kółeczko... Och ty, pomyślałem, ty siostro miłosierdzia, ty wieczna sanitariuszko, ty cudowna sanitariuszko, ty najjedyńsza sanitariuszko, och ty, ty, Janina! Deszcze padały teraz bez ustanku, drzewa nie miały już liści, w ogóle zrobiła się późna jesień. Zapasy pani Choińskiej zaczęły się kończyć - nie dojadaliśmy więc wszyscy w całym domu i coraz częściej chodziliśmy głodni. W pokojach zapanował też chłód. Nikt nie miał pieniędzy na opał, a gospodyni nie pozwalała wycinać sosen ze swej posesji. Trzeba było chodzić nocami na cudze, opuszczone parcele. Nawet do najbliższej był spory kawałek i Janina, chociaż wyprawiała się tam wielokrotnie wraz ze szwagrem pani Choińskiej, była za słaba, żeby zaopatrzyć nas w dostateczną ilość drewna. W domu robiło się więc coraz ciężej i smutniej, zwłaszcza że Dzidek wciąż nie dawał o sobie znaku życia. Nie można było również trafić na ślad Wiśki. Wszystkie gazety, jakie wychodziły po tej stronie frontu zamieściły naszą wzmiankę, otoczoną tysiącem podobnych wzmianek, ale odpowiedź nie nadeszła. Trwały wprawdzie dalej poszukiwania przez Czerwony Krzyż, Polski i Międzynarodowy, jednakże z krótkiego doświadczenia, jakie zdążyliśmy tymczasem zdobyć, wynikało, że są to drogi żmudne i mozolne. Najszybciej działała prasa, bo każdy ją czytał, a jeśli nawet sam nie czytał, to musiał mieć znajomych, którzy czytali. Wyglądało więc, że Wiśki - o ile nie stało jej się nic złego - nie ma na terenie Generalnej Guberni. Albo została wywieziona na roboty do Rzeszy, albo przedostała się w jakiś sposób za Wisłę, do krewnych. Tymczasem ja byłem coraz zdrowszy i coraz mniej czasu spędzałem w łóżku. Wszystko poza ręką goiło mi się bardzo ładnie i tylko z ramienia ciągle sączyła się zielona ropa. W każdym razie mogłem już chodzić bez większych przykrości. Pozwalałem sobie nawet na spacery po całym domu, z którego znałem dotychczas tylko nasz pokój, korytarz i kryjówkę pod ubikacją. Nie był to specjalnie wesoły dom: wybudowano go zaraz po pierwszej wojnie, jeszcze w stylu dziewiętnastowiecznych dworków, lecz już bez ich wdzięku. Miał grube ściany, małe okna i nieprzyjemnie skrzypiące podłogi. Był przy tym prawie pusty, bo pani Choińska sprzedała w czasie okupacji większość mebli. Z dawnego urządzenia został w całości tylko gabinet jej męża, w którym mieszkaliśmy teraz z Janiną - i pokój Dzidka na piętrze. Musiałem go, rzecz jasna, zwiedzić w pierwszej kolejności. Wszystko tu stało nietknięte, tak jak było w momencie, kiedy Dzidek wyjeżdżał do powstania. Nawet na sekreterze, zastępującej mu biureczko, leżały rozrzucone kredki, a jedna tkwiła jeszcze w kościanej temperówce. Dzidek lubił rysować, ale nie chciało mu się brać żadnych lekcji - tak sobie bazgrał różne rzeczy, przeważnie mało przystojne. Jak to chłopcy - wzdychała pani Choińska, kiwając głową nad tymi jego zdrożnościami. chętnie też zbierał niemieckie czasopisma i wycinał z nich rozmaite okropieństwa; pewnie dlatego na etażerce piętrzyły się stosy "Das Signal", "Der Adler" i "Die Wehrmacht". Wśród książek było trochę Sergiusza Piaseckiego i bardzo dużo Londona. A na ścianie wisiała wielka mapa Europy, wydana przez Deutscher Schulverlag; Dzidek wymalował na niej atramentem Polskę, sięgającą od Bałtyku aż do Morza Azowskiego; widać Czarne już mu nie wystarczało. W ogóle był to dosyć zwykły pokój wojennego osiemnastolatka i mógłby się wydawać zabawny, gdyby nie był taki smutny. Wychodząc z niego miałem ochotę zabrać na dół parę książek, ale zobaczyłem niechęć w oczach pani Choińskiej i zgodliwie wycofałem moją prośbę. To było muzeum - zrozumiałem to bez jej zawikłanych wyjaśnień i nigdy już nie dałem się tam zaciągnąć, choć ona stale na to nalegała, jak zakochany kustosz, który żyje tylko sprowadzaniem wycieczek. A swoją drogą przydałoby mi się coś do czytania. W bibliotece pana Choińskiego były tylko niezliczone studia prawnicze i znowu stosy gazet; oni tutaj, w tym domu, mieli wszyscy małego hyzia na punkcie prasy. Z tą różnicą, że gazety pana Choińskiego były starsze: pochodziły wszystkie sprzed wojny, a większość datowała się jeszcze sprzed zamachu majowego, jakby na tym wydarzeniu zakończyła się dlań faktyczna historia dwudziestolecia. Reszta, to już były luźne numery "Abc" i "Prosto z mostu", też zresztą, jak i tamte, pełne nieprzyjemnych, bardzo prawicowych artykułów. Była w tym swoista narodowa niekonsekwencja, gdyż piętro wyżej, nad tą biblioteką, pani Choińska ukrywała od dwóch lat dwójkę Żydów i w razie potrzeby sprowadzała ich do piwnicy, położonej pod podłogą tego samego pokoju. Siedzieli tam ufnie i bezpiecznie, nie wiedząc, że nad ich głowami spoczywa najpiękniejsza kolekcja antysemickich wystąpień, jaką można było jeszcze znaleźć w polskim domu pod koniec okupacji. Nie była to jednak lektura zbyt pasjonująca i po paru tygodniach umarłbym zapewne z nudów, gdyby nie Janina i jej nocne przysługi. Trzeba powiedzieć, że nigdy nie wymawiała się od nich. Na odwrót: świadczyła mi je zawsze zgodliwie i bez najmniejszych sprzeciwów. Byłem pełen zachwytu nie tylko dla jej dobrych chęci, lecz także dla sprawności, z jaką prowadziła mnie do celu. Ale jej własny stosunek do tej rzeczy nie uległ zmianie. W dalszym ciągu pozwalała mi tylko tak długo zajmować się swoim ciałem, jak długo uważała to za potrzebne dla mnie. Potem zdecydowanie kończyła sprawę. Sama trzymała się przy tym stale jakby trochę na wodzy, a w całym jej zachowaniu nie można było dopatrzyć się niczego poza troskliwością. Zastanawiałem się czasami, co ona z tego ma; bo naprawdę miała niewiele. Lecz ostatecznie była to jej sprawa, a jeśli chodziło o mnie, to nie miałem najmniejszych powodów do narzekań. Tak zeszło nam wiele podobnych, deszczowych nocy, aż któregoś ranka plusk wody ustał i kiedy otworzyliśmy okiennice, zobaczyliśmy, że wszystko pokryte jest szronem. - Zima - szepnęła Janina stojąc nieruchomo przy szybie, a w jej głosie zabrzmiało coś jakby zaskoczenie lub nawet przestrach. Możliwe, że dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę ze wszystkich kłopotów, jakie będą towarzyszyły tej zmianie: przyjdzie mróz, a my nie mamy w co się ubrać; spadną śniegi, a nasze obuwie jest do niczego; w pokoju zrobi się zimno, a nam brakuje opału i nie możemy go kupić, ani nakraść w dostatecznej ilości. Pomyślałem, że ona widzi to wszystko już teraz, patrząc w milczeniu na zamarznięte kałuże i powiedziałem: - Nie martw się z góry. Jaka zima? Po prostu pierwszy przymrozek. Za godzinę się rozpuści, zobaczysz. - Rozpuści się i znowu zamarznie. Potem znowu rozpuści się i znowu zamarznie. I tak jeszcze kilka razy. A jednego dnia już się nie rozpuści i naprawdę będziemy mieli zimę. W jej głosie było coś, czego nie umiałem nazwać. Usiadłem na łóżku i popatrzyłem na nią uważnie. - Boisz się? Uniosła leciutko ramiona. - Nie. Czego tu się bać? Przecież wszyscy tylko na to czekają. Parę dni mrozu i Wisła zamarznie. Wtedy Rosjanie pójdą naprzód i będzie koniec wojny. Będzie, prawda? - Myślę, że będzie. - No, widzisz. Odwróciła się nagle, zabrała swoje rzeczy i poszła za szafę. Pomyślałem, że po raz pierwszy zdarzyło się jej zapomnieć o włosach. Nie powiedziałem jednak ani słowa; miała wyraz twarzy tak mało zachęcający, że wolałem milczeć. Pozostała aż do wieczora w tym dziwnym nastroju, który był mieszaniną zamyślenia i smutku. Gdy przyszedł czas na spanie, położyła się zachmurzona. Czułem, że nie jest to moment odpowiedni dla zbliżeń, ale nie mogłem się powstrzymać. Odtrąciła mnie prawie wrogo. Przedtem nie robiła tego nigdy. Leżałem zaskoczony i nie wiedziałem, co o tym myśleć. Spróbowałem zagadać do niej pojednawczo, ale udawała, że nie słyszy. Chciałem przynajmniej podłożyć ramię pod jej głowę. Odsunęła się aż do ściany. Zniechęciłem się i po pewnym czasie zacząłem porastać w ciepły sen niby w pierze. Wtedy ona zapytała: - Właściwie co było między wami? Potrzebowałem dłuższej chwili, aby wygrzebać się z moich ciepłych piórek i zrozumieć, o kogo jej chodzi. Tymczasem ona leżała nieruchomo i patrzyła nie na mnie, lecz w sufit. Wreszcie zapytałem: - Dlaczego chcesz to wiedzieć? - Więc było coś, czy nie było? - No, coś - westchnąłem. - Ale nie to, o czym myślisz. - O niczym nie myślę - powiedziała i znowu zapadła w milczenie. Leżałem na plecach tak jak ona i wsłuchiwałem się w jej oddech. Z pieca dolatywało mnie nierówne trzeszczenie ognia. To paliła się olcha, przyniesiona przez nią poprzedniej nocy. Płomień był jeszcze wysoki i huczał we wszystkich przewodach aż do żelaznego szyberka przy ścianie. Za piecem suszyło się drzewo, przygotowane na jutrzejszy opał. W powietrzu unosił się jego szorstki, błotnisty zapach. Za oknem słychać było drobniutkie postukiwanie. To deszczyk twardniał na przymrozku i powoli zamieniał się w krupę. I nagle usłyszałem jej głos. Było to jedno bardzo krótkie słowo, ale wypowiedziane przez zęby i tak niewyraźne, że z początku go nie zrozumiałem. Odczekała chwilę, a potem powtórzyła je znowu, zaciskając zęby jeszcze mocniej niż przedtem. Ale teraz już nie miałem wątpliwości, co to było za słowo. Mimo to ciągle jeszcze nie ruszałem się z miejsca, jakbym nie mógł uwierzyć, że właśnie ona go użyła, nie ja. Bo to było moje słowo, to ja wymawiałem je każdego wieczora, obracając się ku niej w ciemnościach - i przy jego pomocy trafiałem do jej dłoni i ust. Ale ona nie posłużyła się nim jeszcze ani razu. Było jej niepotrzebne jak klucz do drzwi, których nie ma. Można było przypuścić, że zna je w ogóle tylko ze słyszenia, jako cudzy szept, błagający o jałmużnę. Uniosłem się na łokciu i nieśmiało zajrzałem jej w twarz. Leżała odrzucona na sam brzeg poduszki i patrzyła na mnie nieruchomymi oczyma. W półświetle, prószącym z popielnika, widać było twarde ogniki jej źrenic. - No? - zapytała szeptem i po raz trzeci powtórzyła: - Chodź. Nachyliłem się i wtedy dostrzegłem, że jej usta są półotwarte. Chciała być całowana? Zamrugałem powątpiewająco: tego jeszcze nie było między nami. Dziwiłem się nawet, zwłaszcza na początku, czemu ona - która nie robi żadnych sekretów ze swego ciała - tak uparcie odmawia mi zwykłego pocałunku. Później pogodziłem się z tym, jako z nieszkodliwym dziwactwem i przestałem nalegać. Ostatecznie każdy może nie lubić pewnych rzeczy, a ona widocznie nie lubiła się całować. Teraz wyszło na jaw, jak bardzo się myliłem. Jej wargi... To naprawdę nie były wargi, to były dwa małe, zalatane zwierzątka. Ich ruchliwość miała w sobie coś wstrząsającego. Śledziłem ze zdumieniem, co one wyrabiają z moimi ustami, jak łaszą się do nich bezwstydnie i wręcz napastliwie, aż w końcu ogarnęła je taka żarłoczność, że zaczęły mnie rwać niby szczupaki. A potem do ust wślizgnęło mi się coś tak sprężystego i nabrzmiałego krwią, że w ogóle nie przypominało języka. Ale było nim, matko święta, oczywiście, że było! Pomyślałem, że nie ma na świecie drugiego języka, który potrafiłby tak nieprzytomnie żyć z cudzym językiem, jak jej żył teraz z moim. To już nie miało nic wspólnego z żadnym całowaniem: w głębi jej ust odbywała się pełnia aktu, aż do konwulsji szczęk i nagłego zwiotczenia całej twarzy. Trwało to może ze cztery sekundy, ale przecież ja nie byłem ślepy - widziałem, co się z nią stało w ciągu tych sekund! Tkwiłem teraz nad nią nieruchomo, zaszokowany i pełen zdziwienia, pomieszanego z odrobiną przestrachu, ale ona nie zdawała sobie sprawy z niczego. Leżała z głową odepchniętą daleko do tyłu, oczy miała szkliste i chyba wcale nimi nie patrzyła, chociaż trzymała je otwarte. Potem jej oddech uspokoił się, twarz wróciła do życia, a w źrenicach zapaliły się znowu te same ognie; ale teraz były głuche i mroczne. Nie ruszałem się w dalszym ciągu, wciąż przykuty do miejsca i tylko obserwowałem ją z niedowierzaniem. Uśmiechnęła się niepewnie, jakby chciała mnie za coś przeprosić. Albo jakby chciała powiedzieć: "Widzisz, naprawdę ze mną jest właśnie tak". A ten jej uśmiech był równocześnie wstydliwy i pełen bolesnej kokieterii. Później znów nadstawiła wargi. Dotknąłem ich z pewną ostrożnością, nie wierząc, aby mogły z powrotem być już żywe i czynne; ale były. Jej piersi także były żywe i czynne; ocierały się o mnie nerwowo jak dwa koty, a ja czułem, że to tarcie narasta teraz wzdłuż całego jej ciała, że idzie górą, dołem i środkiem; że jej nogi zaplatają się na moim udzie, że jej brzuch przyciska się do mojego boku, a podbrzusze zaczyna parzyć mi biodro - i tak wiliśmy się skręceni w jedną drgającą całość, lecz wciąż jeszcze nie połączeni naprawdę, a ona mimo to spalała się raz za razem w seriach niesamowitych błysków. Po chwili takiego obcowania poczułem, że nadchodzi mój czas i że nie mam go ochoty odwlekać. Lecz Janina, zawsze tak zgodna w sprawach końca, a nawet dokładająca pewnych starań, by go niedostrzegalnie przyspieszyć, okazała tym razem dziwną nieugiętość. Jej dłonie zacisnęły mi się na ramionach i bez namysłu osadziły mnie na miejscu. Była w tym prośba, lecz przede wszystkim zakaz. Zrozumiałem, że dziś nie będę niczego wybierać i o niczym decydować. Ona jedna wiedziała, jak prowadzić tę grę, by nikt nie wyszedł z niej przegrany. A ja zaczynałem już pojmować, dlaczego i tylko nie wiedziałem, czemu dopiero dziś, czemu teraz, właśnie tej nocy. Cykle jej zrywów, uniesień i spadków szły gęstymi falami, przelewając się przez jej ciało jak sztormy. Wychodziła każdemu naprzeciw z twarzą jednakowo zaciętą i z jednakowo zagryzionymi ustami. Potem, zanurzona aż po oczy, tonęła rozpaczliwie niby rozbitek, pragnący za wszelką cenę utrzymać się jak najdłużej na powierzchni. Widać było, że broni się resztkami sił, kurczowo, do samego ostatka, by raptem zniknąć. Spadała wtedy na dno błyskawicznie jak kamień. Kolejne odpływy zostawiały ją na poduszce bezwładną i prawie nieprzytomną. Leżała po nich krótką chwilę z rozrzuconymi rękami i z grymasem gorzkiej ulgi w kącikach warg. Potem znów unosiła się na łokciach i w milczeniu zaczynała pełznąć ku następnej fali, wciąż jeszcze niedobita, wciąż zdolna do podjęcia morderczego wysiłku. Ja byłem przy niej niczym, każdy mężczyzna musiał być przy niej niczym. Dysproporcja naszych możliwości i jej potrzeb była tak przerażająca, że bez jakichś desperackich posunięć oznaczałaby dla niej nieuchronną klęskę. Wiedziała o tym, musiała zdać sobie sprawę z tego już dawno, na samym początku swojej drogi. Dlatego właśnie, decydując się raz na otwarte zbliżenie, obejmowała w nim tak kategoryczne kierownictwo. Byłem więc prowadzony po niej przebiegłymi etapami, których natężenie rosło w miarę, jak przesuwały się coraz niżej. Bywałem już tam oczywiście wcześniej i to bywałem nieskończoną ilość razy. Ale dopuszczano mnie w innym charakterze: jako sąsiada, gościa, w ostateczności po prostu przyjaciela, któremu pragnie się przyjść z pomocą, lecz od którego w żadnym przypadku nie chce się przyjąć nic w zamian. Dopiero teraz zrozumiałem, co dla niej znaczyło to krótkie "nic" i jakiej wymagało dyscypliny. Przecież na dobrą sprawę z każdego skrawka jej ciała można było wydobyć pełnię wstrząsu. Pamiętałem co stało się na początku z jej ustami; to samo powtarzało się potem wszędzie indziej. Nie spotkałem jeszcze dziewczyny ani kobiety, która potrafiłaby się oddać mężczyźnie przez piersi - tylko i wyłącznie przez piersi. A ona zawdzięczała im dzisiaj wielokrotne całopalenie: z jękiem ostatecznej ofiary i końcowym rozsypaniem się w popiół. Prawda, wciąż jeszcze byłem dla niej tylko biodrem i udem, byłem brzuchem i torsem, byłem językiem i ręką. Ona ciągle z głuchym uporem oszczędzała to, co było mną najbardziej. A ja dalej musiałem wyć do własnego spełnienia. To była męka, tak, to było piekło, ale w tym piekle ja byłem bogiem, ja byłem stwórcą, ja skazywałem na ogień i zezwalałem na wniebowzięcie. Jednym skinieniem mogłem powoływać ją do bytu, nadawać jej ruch, kształt i siłę, pozwalać, by dążyła do piękna i stawała się świętą. Dzięki mnie mogła obcować przez moment z najwyższą światłością, a kiedy chciałem - obracała się wniwecz. Mogłem pozostawić ją tam, w tych mrokach na zawsze, lub też wskrzesić; ode mnie zależało jej zmartwychwstanie i ponowne szczęście istnienia; ja decydowałem, czy ma żyć, jak długo i po co. I kiedy tak właśnie się to działo, kiedy wszystko inne stawało się nieistotne i nieważne, kiedy nasze uszy wypełniał huk, a nasze oczy zaczynały ślepnąć od światła - pomyślałem, że dopiero teraz wiem, czym może być noc dla ludzi. Wtedy ona pozwoliła, żebym stał się nią i stałem się nią rzeczywiście, a ona stała się mną i staliśmy się sobą nawzajem; a potem jeszcze raz staliśmy się sobą nawzajem i nie było już nic poza nami; aż wreszcie staliśmy się sobą po raz ostatni, a potem nie było już nawet nas. #/2 Janina spotkała go przypadkiem. Stał na stacji i rozglądał się spod oka, jakby czekał na kogoś. Zdaje się, że próbowała go wyminąć i to było dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Ale on spostrzegł ją w porę i zatrzymał ostrożnym ruchem głowy. Rozmawiali ze sobą minutę, a może nawet dłużej; nie mogłem się jednak dowiedzieć, co było treścią ich rozmowy. Janina nie potrafiła sobie tego przypomnieć. Albo udawała, że nie potrafi sobie tego przypomnieć. W każdym razie powiedziała mi tylko tyle: że spotkała się ze Sztajnertem. I zapytała, czy chcę go widzieć. Zdziwiłem się: - Jak to, czy chcę? A dlaczego miałbym nie chcieć? - Nie wiem - odparła. - Więc jak, chcesz, czy nie chcesz? - Oczywiście, że chcę. - No, to już. Umówiłam się z nim na jutro w tym samym miejscu. Przyprowadzę ci go o piątej. Nazajutrz chodziła ze swoimi składkami krócej niż zwykle i już przed trzecią była w domu. Od razu też wzięła się do porządków. Nasz pokój był zawsze przyzwoicie posprzątany, widziałem jednak, że ona chce mu tym razem nadać wygląd szczególnie odświętny. Może dlatego, że Sztajnert był naszym pierwszym dowódcą w konspiracji. A może dlatego, że miał być naszym pierwszym gościem na tym mieszkaniu. W każdym razie zrobiła, co mogła; przyniosła nawet z ogrodu naręcze późnych gałązek, które mimo nocnych przymrozków pozostały efektownie czerwone. Wetknęła je do wazonu, w którym zazwyczaj trzymaliśmy niepotrzebne agrafki i spinki. Później poszła do pani Choińskiej zapytać, czy będzie mogła poczęstować go herbatą. Ale wszystko to robiła w milczeniu. Tymczasem ja siedziałem na fotelu, przysuniętym do pieca i podsycałem mokry ogień dymiącą sośniną. Spostrzegłem od razu jej machinacje z rannymi pantoflami i naszymi szczotkami do zębów, ale nie powiedziałem, że coś widzę. Pantofle były jednakowe, bo uszyte z tej samej derki. A szczotki miały wprawdzie różny kolor, lecz były wetknięte do jednej szklaneczki. Janina tak to jakoś dziwnie pochowała, żeby wszystko pozostało możliwie widoczne. Szczotki stały na parapecie, niby ukryte za poręczą łóżka, lecz zarazem tak wysunięte, że on nie mógł ich nie zauważyć - chyba żeby był zupełnie ślepy. A pantofle leżały pod nocnym stolikiem, ale ich noski wystawały na pokój: dwie pary bliźniaczych nosków, ustawionych na baczność. Było mi z tego powodu trochę głupio, nie zrobiłem jednak nic, by usunąć to wszystko, zanim on przyjdzie. Może bałem się, że sprawię przykrość Janinie, a może po prostu nie chciało mi się wstać. Nie wiadomo. W każdym razie nie wstałem i nie usunąłem niczego. Miał przyjść o piątej, tak przynajmniej twierdziła Janina, a ja byłem pewien, że nie przyjdzie ani później, ani wcześniej, tylko dokładnie tak, jak zapowiedział. Znaliśmy się zbyt dawno, żebym mógł nie być pewien. Ostatecznie to on przyjmował mnie do podziemia, a działo się to w czasach, kiedy nasza późniejsza kompania nie była jeszcze wcale kompanią Armii Krajowej, ani nawet plutonem Polskiego Związku Powstańczego, tylko bardzo skromniutkim patrolem dywersyjno_sabotażowym Związku Walki Zbrojnej. Nie mieliśmy wtedy żadnego uzbrojenia i pierwszy pistolet zdobywaliśmy we czterech: on, Suski, Rapid i ja, a za cały oręż służyły nam butelki po piwie, wypełnione piaskiem. Tamci trzej byli już po studiach i mieli za sobą udział w kampanii wrześniowej; ale ja byłem dopiero po maturze i nie umiałem sobie wyobrazić, żebym mógł kogoś uderzyć taką butelką po głowie. A później już nie potrzebowaliśmy butelek: staliśmy się dużym i porządnie wyszkolonym oddziałem Kedywu; wtedy dowództwo nad nami objął Szlemik, a Sztajnerta zabrali gdzieś wyżej, może do Kierownictwa Dywersji, a może do jakiegoś leśnego sztabu. W każdym razie nasze kontakty zrobiły się bardzo rzadkie. W ostatnim roku widzieliśmy się wszystkiego ze dwa razy. Ale do samego końca, ilekroć miałem się z nim spotkać, odczuwałem ten sam dziwny dreszcz, z jakim czekałem na niego przed czterema laty - kiedy zbliżał się moment naszego pierwszego spotkania. Czułem ten dreszcz i dzisiaj, mimo że tymczasem wydarzyło się tyle różnych rzeczy - i tak samo jak zawsze zerwałem się na równe nogi, gdy tylko usłyszałem go za drzwiami. Rozmawiał po drodze z Janiną, która prowadziła go przez korytarz. Właściwie słyszałem tylko jej pytania, bo on odpowiadał zupełnie cicho. Ale ja zbyt dobrze pamiętałem jego kroki, by go po nich nie poznać. Stałem więc i czekałem, a oni byli coraz bliżej, aż wreszcie Janina pchnęła drzwi i wtedy go zobaczyłem. Był dalej tak samo niski, silny i trochę przyczajony, ale poza tym wyglądał inaczej. Może dlatego, że stracił jedno oko i chodził przewiązany czarną szmatką. A może dlatego, że pozbył się oficerek i bryczesów. W każdym razie wydał mi się biedny i szary, a przez to jeszcze bliższy niż dawniej. - No, znalazłem cię - powiedział i obejrzał mnie z uwagą od stóp do głów. - Widzę, że masz wszystko na miejscu. Wziął moją dłoń i przez chwilę ją trzymał. - Bardzo się cieszę - dodał i dopiero wtedy ją puścił. Wiedziałem, że jak na niego było to dużo. Ja także się cieszyłem, ale nie mogłem wymyślić nic sensownego. Choćby tyle co on. Ostatecznie ograniczyłem się do uśmiechu. Byłem przekonany, że zrozumie to tak, jak trzeba. Nie chciał jednak przeciągać sceny powitania, więc obrócił się do Janiny i powiedział: - Nigdy bym tutaj sam nie trafił. Dziękuję. Wykonał nieznaczny ruch, jakby chciał się z nią pożegnać. Ale ona mruknęła tylko "nie ma za co", a potem zdjęła płaszcz i starannie powiesiła go na gwoździu za drzwiami. Prześlizgnął się natychmiast czujnym spojrzeniem po pokoju i na moment zatrzymał je przy szczoteczkach. Potem odwrócił się do Janiny z uśmiechem. - Przepraszam. - Też nie ma za co - powiedziała i spojrzała mu prosto w twarz. - Proszę spocząć. Był w tym ledwie wyczuwalny tonik pani domu. Spuściłem głowę, a ona dorzuciła: - Zaraz będzie herbata. Przybrał od razu styl światowca, bawiącego w gościnie u dobrych znajomych. - Proszę sobie nie robić kłopotu. Chciałem po prostu zobaczyć Marcina. Mówili mi, że jest ranny. Dzięki Bogu wygląda całkiem całkiem. - Naprawdę? - zapytała z uprzejmym zdziwieniem. - Bo mnie się wydaje, że została z niego połowa. Sztajnert spoważniał i przeniósł na mnie swe jedyne oko. Poruszyłem ramionami niepewnie; to, co robiła Janina, było dla mnie tak samo niepojęte jak dla niego. - Proszę - powiedziałem cicho i wskazałem mu swój fotel. - Może pan siądzie tutaj? Przy piecu? Zawsze tytułowałem go per pan, chociaż on mówił do mnie po imieniu. Nie wiedziałem, dlaczego tak się to jakoś utarło. Ale utarło się i nigdy nie widziałem w tym nic dziwnego. - Tutaj ciepło - dodałem. - Zagrzeje się pan, no proszę. - Co znowu. Wcale nie zmarzłem. A zresztą, zdaje się, że to twoje miejsce. - Ale skąd. Tak przysiadłem, żeby pilnować ognia. - No, to pilnuj go dalej. Ja sobie siądę byle gdzie. Na przykład tu, można? - Oczywiście. - To siadam. Usiadł i wlepił we mnie ostrożne spojrzenie, a ja nie wiedziałem, jak prowadzić dalszą rozmowę. Zawsze mnie onieśmielał samą swoją obecnością. Zresztą nie tylko mnie; inni milkli i tracili tupet, gdy on stawał na progu. - Macie sympatyczny pokój - powiedział po chwili, badając mnie wzrokiem jak człowieka, który wyszedł z cudzą wypłatą, a potem podejrzanie długo nie wracał. - Bardzo sympatyczny pokoik. - Udało nam się - powiedziała Janina, mimo że on wcale nie mówił tego do niej. - A pan? Urządził się pan jakoś? - No, skromniej - odparł nie spuszczając ze mnie wzroku. - Znacznie skromniej. W każdym razie bez biblioteki. Czy to ciekawa biblioteka? - Proszę sobie przejrzeć - zachęciła go lodowatym głosem. - Z pożyczaniem byłyby pewne trudności, ale możemy spytać się właścicielki. Panu nalać mocną czy słabą? Herbata jest oczywiście sztuczna. - Kto teraz pije prawdziwą? Byle była gorąca... - Będzie. - Niczego więcej nie trzeba mi do szczęścia. Wyszła, on zaś nie obejrzał się za nią, tylko wciąż trzymał wzrok utkwiony w moich oczach, jakby chciał z nich wyczytać jakąś istotną dla siebie informację. - Uszkodzili panu oko - szepnąłem. - Janina mówiła mi... Czy to jest... nieodwracalne, czy da się jeszcze coś zrobić? - Niby co? - zapytał z uśmiechem. - Nic tam nie ma prócz dziury. - Odłamek? - Nie - powiedział uśmiechając się w dalszym ciągu. - Po prostu drzazga. - Z kolby? - Żeby; ale też nie. Z parapetu. Stałem przy oknie, kiedy uderzył granatnik. No i masz. Zresztą powoli zaczynam się przyzwyczajać. Tylko trochę mi trudno oceniać odległość. Ty już chodzisz normalnie? - Po domu. Na dwór jeszcze nie wychodziłem. - Jesteś tak bardzo osłabiony? - To także. Ale poza tym, wie pan, nie mam płaszcza. Pokiwał głową, nie przestając obserwować mojej twarzy; mały, twardy i krępy jak śruba człowieczek o metalowym wzroku, przed którym drżeli silniejsi ode mnie. Było mi trochę nieprzyjemnie, bo czułem, że Janina posiała w nim jakąś nieufność, a ja nie wiedziałem, jak ją rozwiać. - Mało nas zostało - powiedziałem po jakimś czasie, starając się nie opuszczać powiek. - Może pan słyszał? Kapitan Szlemik... - Janina mi mówiła. - No, właśnie... Halny i Albatros poszli do niewoli. Kastet leży gdzieś na wsi. A o Suskim nic nie wiem. Oberwał zaraz na początku, a później nie mieliśmy z nim łączności. Został z rannymi na przedmieściu. - Suski nie żyje - powiedział sucho Sztajnert. Po raz pierwszy tego dnia coś spięło mu się w twarzy. - Dobili go? - Nawet nie. Dostał szkarlatyny przyrannej i całkiem zwyczajnie umarł. - Tego nie wiedzieliśmy. - Samuraj też nie żyje. Zginął na Starówce. Spuściłem powieki. Teraz już miałem prawo. Chwilę siedzieliśmy bez słowa. Potem szepnąłem: - Nie zdążył do nas. Pan wie, objąłem po nim pluton. - Wiem. - I straciłem bardzo dużo ludzi. - Co robić; mieliście ciężkie walki. - Inni też mieli ciężkie. - I też stracili dużo ludzi. - Może. Ale na przykład Rapid... - Widziałem go - rzekł obojętnie. - Właśnie on opowiadał mi o tobie. Podobno robiłeś, co mogłeś. W każdym razie on był tego zdania. Poruszyłem się zaskoczony. - Rapid? Myśleliśmy, że przeszedł za Wisłę. - Bo rzeczywiście przeszedł. - No, to jakim cudem?... Uśmiechnął się. - Jeszcze wrócimy do tego. A na razie wypijmy herbatę. Miał dobry słuch; ja dopiero w sekundę po nim usłyszałem dzwonienie szklanek w korytarzu. Janina rozstawiła je przed nami i dość manifestacyjnie usiadła na naszym jedynym łóżku. - Proszę się nie dziwić, że cukier jest już w środku. Ale nasza gospodyni słodzi nam sama. - Macie uroczą gospodynię - powiedział, przenosząc ku niej swój sprężysty uśmiech i swoje uważne spojrzenie. - I widać, że pani żyje z nią w przykładnej komitywie. - To dziwne - powiedziała. - Prawda? Patrzył na nią przez chwilę bez słowa. Myślałem, że zmarszczy się i wreszcie zapyta, co ją ukąsiło. Ale on wcale nie miał takiego zamiaru. Na odwrót, pokiwał głową z pełnym zrozumieniem jak stary lekarz, który dobrze zna choroby swoich pacjentów. - Bardzo mi przykro - powiedział po dłuższym namyśle, jakby chciał przez ten czas dobrać odpowiednie słowa. - Ale ja rzeczywiście muszę z nim pomówić w cztery oczy. Teraz ona sprawiała wrażenie zaskoczonej. W każdym razie przyglądała mu się w milczeniu; potem westchnęła: - No, tak. Nie rzucił jej jałmużny w rodzaju "niestety", albo "proszę się na mnie nie gniewać". Po prostu skłonił głowę i to było wszystko. - Już? - zapytała Janina. - Raczej już; nie mam za wiele czasu, a to jest spore gadanie. Przyklepała poduszkę i powoli podniosła się z miejsca. Na moment zobaczyłem jej oczy: były pochmurne, lecz nieme. Potem wyszła i starannie zamknęła drzwi za sobą. - Pan ma coś do mnie? - zagadnąłem go z odrobiną niepokoju. - Myślałem, że pan wpadł tak, zobaczyć... - Wracam zza Wisły - powiedział bez żadnych wstępów. - I chciałbym ci trochę poopowiadać. - Zaraz - przerwałem mu. - Zza Wisły? Pan się przebił tak jak Rapid? To znaczy, że to było całkiem możliwe? I wykonalne... także dla innych? Pokręcił głową z tym samym spokojnym uśmiechem, co przedtem. - Nie. Zostałem przerzucony - już później. Teraz ja poruszyłem się niezdecydowanie. - Jak to później? A po co? - Musiałem zapoznać się z techniką pracy Bezpieczeństwa. - Nie wiem, co to jest Bezpieczeństwo. - Polskie Nkwd. Wziąłem mokrą, sosnową gałąź i zacząłem powoli łamać ją na drobne. On milczał, jakby czekał na dalsze pytania; ale ponieważ ja ich nie stawiałem, zaczął sam mówić dalej: - Sytuacja jest taka, że nasze metody, stosowane wobec gestapo, tracą na aktualności. Oni nas trochę zaskoczyli; tam, za Wisłą. Trzeba się dobrze przygotować, żeby nie powtórzyć tych samych błędów. - Kiedy? - Jak przyjdą tutaj. Wetknąłem sośninę do pieca. Zajęła się bystrym ogniem i fuknęła jak mała raca. - Niech mi pan wyjaśni - rzuciłem bardzo cicho i bez odrywania wzroku od ognia. - Czy zaczynamy następną wojnę? Teraz dla odmiany z Rosją? - Nie wiem - odrzekł. - Nigdy nie zajmowałem się polityką. Po prostu jest tak, jak jest i nie mamy się nad czym zastanawiać. A teraz słuchaj. Z tego, co mi opowiadali, wynika, że te nasze oddziały, które zetknęły się z nimi pierwsze - to znaczy oddziały na kresach - próbowały z początku występować jawnie. Były nawet pewne wspólne akcje. Ale tych oddziałów już nie ma. Rąbią węgiel za kołem polarnym, rozumiesz? - Nie - powiedziałem. - Przede wszystkim nie rozumiem, co to znaczy "próbowały występować jawnie"? - No cóż, po prostu: jako jednostki poniekąd alianckie. - Czemu doszło do likwidacji? - Pytasz się jak dziecko. - Pan wybaczy, nie byłem za Wisłą. Czy nie można było tego uniknąć? - Nie. Chyba za cenę wcielenia do armii Berlinga. - Może należało zaryzykować? - To nie byłoby ryzyko, tylko samobójstwo. Zostaliby rozformowani i rozrzuceni po wszystkich pułkach. Reszty możesz się domyślić. - No, dobrze - powiedziałem. - Więc czego oni chcieli? Zostać na tyłach frontu jako uzbrojone, ale niezależne od Sowietów jednostki? - Jako jednostki z pewną autonomią, podlegające naszym władzom w Londynie. Pokręciłem głową, a on zmarszczył się. - To był błąd. Przecenialiśmy możliwość angielskiej presji. Ale zostawmy te subtelności. Oni tak czy owak wylądowali w bydlęcych wagonach i są teraz daleko. Potem już nikt nie próbował takich historii. - Takich, ale nie żadnych? - Rozmawiasz w dziwny sposób. Co się stało? - Przepraszam. Wpatrzył mi się prosto w twarz tym swoim samotnym, przeciążonym okiem. - Słuchaj, ja się domyślam, w jakim jesteś stanie ducha. Przeszliśmy mniej więcej to samo i obaj nie mamy złudzeń co do efektów powstania. Ale nie możemy pozwolić, żeby ten kryzys się przeciągał. To jest luksus, a nas nie stać na luksusy: Rosjanie stoją trzydzieści kilometrów stąd i mogą ruszyć każdej nocy. Jasne? Nie odpowiedziałem, a on wziął to za dobrą monetę. Albo udał, że bierze to za dobrą monetę. W każdym razie podjął swoje bez żadnych dalszych uwag. - Za Wisłą zrobili drugi błąd: próbowali kontynuować masową konspirację w takim samym kształcie jak za Niemców. Wyniki obserwowałem już sam. Wsypa za wsypą, całe obwody znikały w ciągu jednej doby. I nie mogło być inaczej: nie wolno bez żadnych zmian używać do walki z Rosją organizacji, która powstała do walki z kimś innym. Szereg zasadniczych różnic; kwestie społeczne, zmiana pewnych nastrojów, a poza tym ogólne zmęczenie. Straciliśmy bezcelowo tysiące ludzi. Tutaj musi być inaczej. - Tutaj? - Tak jest. - Interesujące, coście wymyślili. - Parę prostych rzeczy. Przede wszystkim rozwiązanie Ak. W momencie, kiedy front ruszy, uznamy jej rolę za spełnioną. To pozwoli uniknąć masowych represji. A poza tym uwolni nas od balastu. - Jakich nas? Tym razem nie uśmiechnął się. Patrzył twardo, wreszcie rzekł: - Na przykład ciebie i mnie. Był napięty i skupiony jak chirurg w trakcie operacji. - Czy to ma znaczyć - zapytałem - że my się nie rozwiązujemy? - Zgadłeś. My wchodzimy do organizacji "Nie" i prowadzimy robotę dalej. My, to jest kadra oficerska, dywersja, wywiad, łączność radiowa itp. A także część najlepszych ludzi z poszczególnych jednostek. Powtórzyłem: - Prowadzimy robotę dalej... A jak długo? Dopóki Stalin nie skapituluje przed generałem Sosnkowskim? - Nie wiem - odparł gniewnie. - Służba to jest służba. Nie mam zwyczaju pytać się, jak długo i po co. Mam zmontować coś w rodzaju samoobrony tego obwodu. No, to zmontuję. - Dwójka? - zapytałem. - Dwójczyna, panie majorze, co? Skrzywił się. - Nie bawmy się w słowa. Zresztą, jeśli chcesz wiedzieć, to niezupełnie. Prawie cały wywiad wojskowy koncentruje się na jednostkach bolszewickich. Nkwd, "Smiersz" i te ich wszystkie polowe "kontrrazwiedki". Rozumiesz, to nie jest robota dla amatorów. Zostawiają nam Bezpieczeństwo i w ogóle Polaków. Ale w pierwszym rzędzie Bezpieczeństwo. Musimy zrobić, co się da, żeby je sparaliżować - jak już przyjdzie. A to jest w pewnym stopniu wykonalne. Większość ludzi w Bezpieczeństwie wie o tej robocie akurat tyle, co my. Przyszli z pułków liniowych albo wyleźli z lasu; naprawdę dopiero się uczą. A my wiemy o nich więcej, niż wiedzieliśmy przed pół rokiem. Znamy ich technikę. Jest niebezpieczna, ale prosta. Wiesz, na czym polega? Głównie na rozbudowanych agenturach. Ale oni mogą je naprawdę rozbudować dopiero, jak przyjdą. Ich siatka podziemna jest na to za słaba, a nasza konspiracja za szczelna, bo stale zagrożona przez gestapo. Teraz przypatrz się, jak to będzie wyglądało w praktyce: wychodzą na teren, o którym wiedzą, że jest nasycony naszymi oddziałami. Pierwszego dnia są bezradni jak dzieci. Mają przed sobą mapę powiatu i nic więcej. Wiedzą, że gdzieś tam, pośród tych kwadracików i kółeczek, siedzą pochowane tysiące akowców. Ale na razie nie mogą ich wywęszyć. Więc co robią na początek? Chwytają na łapu capu, kogo się da, żeby dostać jakikolwiek kontakt. Słyszeli, że ktoś był w partyzantce, mają jeden, drugi adres z donosu, przypadkiem wpadną na chłopaka z bibułą. I to jest ich podstawowa szansa: dać szybko w dupę albo nastraszyć, że dadzą w dupę, albo po prostu kupić. A potem wio do domu, uszy po sobie i niuchaj! Myśmy za Wisłą pozwolili im prawie bez przeszkód stworzyć pierwszą siatkę - i to była katastrofa. Bo zastanów się: jeżeli można ich w ogóle izolować, to tylko na samym wstępie. Później każdy Urząd tak obstawi się wtyczkami, że już go nie ugryziesz. Postanowiliśmy przygotować już teraz specjalne grupy, które od razu, w momencie tak zwanego wyzwolenia obskoczą każdy Urząd Bezpieczeństwa, rozgryzą go, nafaszerują swoimi informatorami i tak zatkają, żeby nie mógł bez naszej wiedzy kupić sobie ani jednego człowieka. Wtedy będziemy w stanie zapobiec każdej większej fali aresztowań. - Mówi pan jak policjant - stwierdziłem z goryczą. - Wtyczki, agentury, informatorzy... A ja dziwnie mało przepadam za policją. - Ja także - odparł bez uśmiechu. - Ale nie rozmyślam nad tym. Mam to zrobić, jak potrafię najlepiej. I chcę wiedzieć tylko jedno: czy mogę na ciebie liczyć. Wstałem. - Niech pan spróbuje przyjrzeć się nam z boku. Ja mam na sobie pięć metrów bandaża, rękę noszę na temblaku, a łażę o lasce. Pan ma o połowę mniej oczu niż najgłupszy oficer z tego ich Bezpieczeństwa. Reszta naszych zuchów utyka, niedosłyszy, albo pluje krwią. Czy pan jest pewien, że tacy, jak jesteśmy, potrafimy rzucić Moskwę na kolana? - Skończmy to - powiedział. - Przejmuję tutaj część siatki kontrwywiadu i potrzeba mi paru pewniaków. Kastet, to byłby pewniak absolutny, ale go nie ma. Halny też byłby pewniak, gdyby nie dał się wywieźć jak baran. Ty jesteś histeryk, ale poza tym mam do ciebie pełne zaufanie i wiem, co potrafisz. Potrzebuję cię, to wszystko. Zgadzasz się? Teraz także podniósł się z miejsca. Staliśmy więc obaj naprzeciw siebie i patrzyliśmy sobie w twarze. Jego była blada i sucha, moja gorąca i spocona. - Przykro mi - powiedziałem. - Na razie udało nam się zniszczyć tylko jedno milionowe miasto. Pozostało do załatwienia jeszcze kilka mniejszych i trochę wiosek. Załatwcie je beze mnie. Był opanowany, ale nie mógł powstrzymać drobnego skurczu policzków. - No, cóż - powiedział. - Namyśl się. - Niech pan na to nie liczy. - Jak uważasz. W takim razie do widzenia. - Do widzenia. - A pozdrów ode mnie Janinę. I uspokój ją, że mi się nie udało. - Zrobię to, panie majorze. - Mam nadzieję, że nie będziesz się przy tym rozwodził nad pewnymi... szczegółami. - Oczywiście, panie majorze. Podszedł wolno ku drzwiom, nacisnął klamkę i zatrzymał się. Potem nie patrząc na mnie powiedział: - Myślałem, że zrobimy to razem. I bardzo pośpiesznie oddalił się w głąb korytarza. `ty Część druga (c.d.) #/2 (c.d.) Janina kładła się w milczeniu. Piec dogasał. Ale w pokoju dalej było chłodno. Leżałem z otwartymi oczyma i nie odzywałem się. Ona także nie pytała mnie o nic. Czuło się jednak, że czeka na jakieś wyjaśnienia. Chciałem jej powiedzieć o wszystkim - a przynajmniej o tym, co było mi wolno. Ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Brakowało mi potrzebnych słów. Każda próba okazywała się daremna. Wreszcie przestałem próbować i zrezygnowałem z powiedzenia jej czegokolwiek. Wtedy ona odezwała się sama. Jej głos był papierowy i płaski: - Myślałam, że już zrobiliśmy swoje. Milczałem. Leżała dalej sztywno i nieruchomo jak na noszach. - Zrobiliśmy - powiedziałem w końcu. - Wszystko? - Do ostatniej kropeczki. Odetchnęła, jakbym otworzył okno. - No, Marcin - zamruczała. - A nie łżesz? Potrząsnąłem głową. Wtedy szybko odwróciła się ku mnie. - Jutro mają przyjść sardynki - powiedziała z ciepłym uśmiechem. - Mam obiecaną jedną puszkę. Lubisz coś takiego? - Owszem. - Będziesz się śmiał, ale ja nawet nie wiem, jak to smakuje. Nigdy nie próbowałam. Wiesz? I zaśmiała się sama. Potem pocałowała mnie w szyję i od dołu wsunęła mi dłoń pod koszulę. Ale ja miałem wszystko malutkie jak garstka żołędzi. - Przejmujesz się jak głupi - westchnęła potrząsając tym w dłoni żartobliwie niby kostkami w kubeczku. - Ech ty, pański dzieciaku... Masz być zdrowy, wszyscy macie być prędko zdrowi, a o resztę niech się martwią inni. - Pewnie - szepnąłem. - Jasne, że masz rację. - A naprawdę myślałem: Rosja, ludzie, na litość boską, jeszcze Rosja? Kiedy na drugi dzień usłyszała, że mamy gdzieś iść, zrobiła się po prostu wściekła i aż pociemniała z tej wściekłości na twarzy. Ale bez słowa poszła prosić szwagra pani Choińskiej o pożyczenie mi jesionki. - Dokąd idziesz? - zapytała, kiedy wreszcie stanęliśmy przed furtką. Było mroźno, ale brudno, bez szronu. Zatrząsłem się i rzuciłem przez rozlatane zęby: - Do szpitala. - Po co? - Muszę coś sprawdzić. - Zostaw tę ciuciubabkę. Co wymyśliłeś? - Mówię ci, muszę sprawdzić jedną rzecz. Chodźmy. Mimo wszystko wzięła mnie pod rękę i zaczęliśmy drobić po grudzie, sięgającej aż po ciemny horyzont. Nigdy w życiu nie szedłem przez nic równie wielkiego, jak to pole zakrzepłej grudy; było większe niż cała Europa, było takie duże jak Sybir. Myślałem, że nigdy go nie przejdę, ale Sybir, więc musiałem i szedłem. Mijały mnie straszne kobiety o nóżkach zagłodzonych na patyk i twarzach z samej kości i oczu. Widziałem też dużo dzieci, które były przezroczyste jak ważki, lecz z uporem bawiły się w berka; tyle, że był to najwolniejszy berek na świecie. Wreszcie zbliżyliśmy się do stacji. Tu także było czarno od głodu, ale zarazem jasno od jedzenia: przy torach rozpleniło się olbrzymie targowisko, pełne jajek i masła, trzeszczące skórkami od kiełbas i świeżutkim pieczywem, a przede wszystkim gorące od bimbru, który huczał w nim jak ogień w prymusie. Jedni tu mieli wszystko, inni nie mieli nic i mogli najwyżej wąchać te śliczne zapachy, bo wąchanie jest wszędzie za darmo. Myśmy byli zawieszeni gdzieś tak pośrodku, lecz jednak bliżej wąchających i trudno nam się było powstrzymać od łapczywego pociągania nosami. Dalej, za tym targowiskiem, zrobiło się trochę znośniej, ale jeszcze nie całkiem znośnie, bo stały tam liczne knajpki, o których mówiła mi kiedyś Janina: niektóre w pięknych willach, a inne w małych budkach z figlarnymi szyldami. Ale wszystkie rozśpiewane i rozdzwonione jak kościółki. No i w końcu pokazał się szpital. Pamiętałem go jak przez mgłę: trochę szybek z rozetkami, markiza, "Koniak Kaźmierski" i parawan w różowe kwiatuszki. Ale jedno miejsce nosiłem dokładnie w pamięci: fragment skośnych schodów z czarnym mazakiem poniżej poręczy. I właśnie tego miejsca szukałem teraz, rozglądając się z uwagą po tym obszernym pomieszczeniu, które udawało salę szpitalną, nie przestając udawać przedsionka restauracji. Stał tu najwyżej tuzin łóżek, ale trudno było się w nich rozpatrzeć, bo wokół każdego kręciły się tłumy rekonwalescentów i gości, zasłaniających mi widok. Chorzy leżeli wśród tych tłumów niby na peronie; ciągle ktoś siadał im na nogach i bez pytania rozkładał swoje paczki po całym łóżku; wieszano im też palta na poręczach i zostawiano gazety na poduszkach. Byłem pewien, że co wieczór znajdują pod kocami niedopałki i zmięte bilety, a chcąc skorzystać z basenu muszą błagać, by ofiarowano im minutę spokoju. Największy ruch panował oczywiście przy "Wacusiu". Wiedziałem już o nim od Janiny, a mimo to poczułem, że skręcam się ze wstrętu. Był to kilkuletni potworek o wielkiej głowie i malutkich nóżkach, skurczonych jak u żabki. Leżał prawie goły i bardzo smutno patrzył każdemu w oczy, potrząsając ogromnymi jak u mężczyzny organami. Nie wiadomo, kto go wyniósł z Warszawy, bo nikt się do niego nie przyznawał. Ale pielęgniarki hodowały go z zadowoleniem. Nie były to dziewczęta z naszych sanitariatów, w ogóle nie były to żadne dziewczęta, lecz z wyjątkiem jednej "pani Anusi" same podstarzałe i zmęczone kobiety, które ściągnęły tutaj tylko dlatego, że nie mogły znaleźć innego zajęcia. Wystawiały "Wacusia" na pokaz celowo, zaraz obok wejścia, żeby każdy musiał się otrzeć o jego łóżeczko. Potworek budził u wszystkich obrzydzenie, ale u niektórych też litość. Ci znosili mu czasem trochę słodyczy. Posiadaczki eksponatu zjadały to później skrzętnie i z dużym apetytem. Lekarz, którego znałem, a który tu zarządzał całością, nie mógł nic na to poradzić - tak przynajmniej twierdziła Janina. Dostawał na wydatki szpitala tak mało, że prawie wcale nie płacił swojemu personelowi i w rezultacie musiał przymykać oczy na dużo gorsze historie, niż niewinna kombinacja z "Wacusiem". Kiedy więc stałem tak przy drzwiach tego okropnego przedsionka, popychany i zatruwany dymem przez palaczy, na których podobno także nie było żadnej rady, rosła we mnie coraz gorętsza wdzięczność dla Janiny, która nie tylko uchroniła mnie przed możliwym wywiezieniem do obozu, lecz także postarała się, żebym mógł chorować jak człowiek. Chciałem jej to nawet powiedzieć, gdy nagle ktoś rozsunął zasłonę w głębi sali, a ja przez szparkę zobaczyłem drewniane schody na piętro. Przedtem nie było tutaj tej zasłony i dlatego wszystko wydało mi się z początku takie obce. - Zaczekaj - powiedziałem i powoli zanurzyłem się w tłum. Ten czarny mazak... nie myliłem się, to był Tatar. Znalazłem go tuż przy schodach. Już nie leżał, możliwe, że był zdrowy i po prostu nie miał gdzie pójść. Ktoś mu darował damski szlafrok w czerwone grochy; zdaje się, że to było jego całe ubranie. Siedział w tym szlafroku rozkraczony jak Budda i rozglądał się dokoła drwiącymi oczyma. Lewą dłoń miał uciętą dokładnie w samym przegubie. Widać było, że miejsce amputacji jest już zagojone, ale on wolał zakrywać je brzegiem szerokiego rękawa. Czasem tylko, przy jakimś nieostrożnym ruchu odsłaniała mu się świeżutka blizna; błyskał wtedy czymś, co wśród pogodnych grochów wyglądało jak sina pałka. Stanąłem w nogach jego łóżka i powiedziałem: - Znamy się, albo możemy się nie znać. Jak pan woli. - Siadajcie - parsknął. - I darujcie sobie te hece. A potem przyjrzał mi się z ukosa i dodał: - Ubóstwiam ten styl; kowbojska elegancja, pomieszana z Agatą Christie. O co chodzi? Usiadłem, a on czekał na odpowiedź z dość przykrym uśmieszkiem. - O nic - powiedziałem wreszcie. - Przyszedłem tu na opatrunek i zobaczyłem pana z daleka. Pan mnie poznaje? - Nie doceniacie mnie - odparł z jawną drwiną. - Zdążyłem nawet zauważyć, że zmieniliście dodatki. I skinął głową ku Janinie. - A co z tamtą? Chciałbym jej kiedyś podziękować. Czy to jest do zrobienia? - Chwilowo raczej nie. - Ze względów obiektywnych, czy też... - Wywieźli ją osobno... - Mam nadzieję, że bez mojej opaski. - Wyrzuciła ją zaraz na podwórzu. Jeszcze zanim wyszliśmy na ulicę. - Złóżcie mi wyrazy politowania - rzekł krzywiąc się jak po łyżce tranu. - Zamartwiałem się tym aż do dzisiaj. Zabawne, prawda? - Przeciwnie - odparłem, tłumiąc w sobie niechęć. - Bardzo ujmujące. Czy pańska ręka... - Starczy - powiedział. - Doceniam waszą subtelność, ale nie czuję potrzeby zwierzeń. Pogoda też mnie nie interesuje. Czy zostało nam coś poza tym? Spuściłem oczy, żeby ukryć złość, która zalewała mnie od środka jak wewnętrzny krwotok. Spokojnie, mówiłem sobie, spokojnie, nikt ci nie każe go lubić. Masz po prostu odnowić znajomość, to wszystko. Właściwie już ją odnowiłeś i możesz po trochu się zbierać. Na resztę będziesz miał jeszcze dużo czasu. Jeżeli w ogóle będzie jakaś reszta. - Gdyby pan czegoś potrzebował - zagadnąłem go możliwie grzecznie - na przykład jakichś książek, to ja mieszkam poza szpitalem i mógłbym coś zorganizować. - Kochany - rzekł z konfidencjonalnym uśmiechem. - Już wy tylko niczego nie organizujcie, dobrze? Z tych waszych organizacji wynika zawsze kupa zamętu. Zostawcie to raz komuś innemu. Zacisnąłem pięści, ale on nie mógł tego widzieć, bo trzymałem je schowane pod płaszczem. Spokojnie, powtórzyłem sobie znowu, spokojnie, z takimi piąstkami lepiej od razu iść do Sztajnerta; będzie po prostu zachwycony. - Ma pan sporo racji - powiedziałem nie patrząc mu w oczy. - Dużo nad tym myślałem... - No to idź pomyśl jeszcze trochę - rzekł i poklepał mnie po kolanie. - Myślenie nie każdemu się udaje, ale mało komu szkodzi. A jak coś wymyślisz, to wpadnij mi powiedz. Serwusik. Wstałem, on zaś nie pożegnał mnie nawet skinieniem ręki. Mimo to wiedziałem, że ta wizyta nie była całkiem bez sensu. Janina wciąż stała pod drzwiami, tam gdzie ją zostawiłem przed chwilą. - Co to za facet? - zapytała patrząc na Tatara nieufnie. - Nie przypominam sobie takiego. - A, taki jeden - odpowiedziałem bez zapału i wziąłem ją za ramię. - Czy masz jakieś pieniądze? - Na przykład ile? - Tyle, żeby objechać wszystkie szpitale, gdzie są nasi. Przyjrzała mi się z uwagą i złością. - Nie powiesz mi nic więcej? - Później. Teraz chciałbym wiedzieć, czy wystarczy nam na bilety. Wydęła niepewnie wargi. - Mam trochę składek. Ale z czego je oddam? - Pomyślimy - odparłem. - W najgorszym razie sprzeda się te twoje sardynki. Najbliżej mieliśmy do szpitala, w którym leczył się mały Łabęda - wszystkiego trzy przystanki kolei elektrycznej. Tam więc pojechaliśmy na początek. Szpital mieścił się w budynku miejscowej szkoły i był jeszcze biedniejszy od naszego. - Nic tu nie ruszaj - ostrzegła mnie Janina, kiedy weszliśmy na salę, pachnącą karbolem i moczem. - I nie siadaj na żadnym łóżku; tu są wszy. Skinąłem głową. Przechodząca siostra pozdrowiła Janinę przyjaznym gestem. Jeden z rannych pokazał jej gładki szew, już bez opatrunku. Była tutaj dobrze znana, widocznie przychodziła do Łabędy częściej, niż myślałem. Ale jego łóżko było teraz puste. - Wyszedł gdzieś - objaśnił nasz człowiek w gipsowym pancerzu, leżący na sienniku pod ścianą. - Ale myślę, że niedługo wróci; prysnął zaraz po śniadaniu. Nie chcieliśmy czekać w tym zaduchu, więc wyszliśmy przed szpital. Na dworze było zimno, ale jednak przyjemniej. Stanęliśmy przy siatce i patrzyliśmy w głąb uliczki, wysadzanej młodymi drzewkami. Część drzewek, ta, która rosła najbliżej szpitala, była dokładnie wyłamana. Pewnie chorzy zużyli je na opał. - Czy on ma już tę protezę? - zapytałem, kiedy nasze czekanie zaczęło się przedłużać. Janina pokręciła głową. - Nie. Chodzi o kulach. Znalazłam mu stolarza, który wystrugał takie coś za darmo. - A jak ci się zdaje, czy on na tym mógł zajść daleko? - Nie wiem. Zawsze odwiedzałam go później, wtedy był na miejscu. I nic mi nie mówił, że wychodzi poza szpital. Długo myślisz tu sterczeć? Spojrzałem na zegarek i powiedziałem nie podnosząc oczu znad tarczy: - Dopóki go nie zobaczę. - Co ci strzeliło do głowy? Dlaczego niby masz go widzieć? Przedtem nawet się o niego nie pytałeś. - Oczywiście, że się pytałem. O wszystkich się pytałem, nie pamiętasz? - Raz, dla przyzwoitości. Albo dla porządku, żeby wiedzieć, ilu ci w ogóle zostało. Ale przekazać im pozdrowienia albo napisać parę słów, to już nie, o tym nie pomyślałeś, prawda? Więc co cię teraz napadło? - Janina - powiedziałem - nie wtrącaj się, dobrze? Tu chodzi o coś poważnego. - O co? Znowu spojrzałem na zegarek, ale ona szybko przykryła go ręką. - Z powrotem zaczynasz nimi dowodzić? Popatrzyliśmy sobie w oczy. - Nie - odrzekłem cicho. - Ale nie chcę, żeby zaczął nimi dowodzić Sztajnert. W tej chwili w uliczce pokazał się Łabęda. Miał na sobie jakieś cudaczne szmatki, powiązane sznurkami, i słomkowy kapelusz, który opadał mu na oczy. Można by pomyśleć, że to sztukmistrz z taniego jarmarku, produkujący najgłupsze błazeństwa za pięć groszy - gdyby nie ta jego cholerna noga. Była urżnięta tuż pod samym kolanem. Machał nią przy każdym skoku, jakby w nadziei, że od tego machania zrobi się dłuższa i kiedyś sięgnie mu aż do ziemi. I te kule; możliwe, że były udane i akurat takie, jak trzeba, ale wyglądały po prostu rozpaczliwie, a on wisiał na nich jak ukrzyżowany - z ramionami zadartymi nienaturalnie wysoko i głową opuszczoną nienaturalnie nisko, prawie do pół piersi; zupełnie jak na prawdziwym krzyżu. Wreszcie przykicał do siatki, przy której czekaliśmy na niego i dopiero wtedy nas zobaczył. Ucieszył się, to było widać i nawet tak się ucieszył, że aż poczerwieniał. - Pan podchorąży... - zaczął i klepnął się po ustach. - O, mamo, to pan już chodzi? Rzucił kule i oburącz złapał się ogrodzenia, jakby myślał, że w ten sposób będzie wyglądać dzielniej i bardziej wojskowo. Lecz jego twarz była malutka jak suszony grzybek i chociaż tak ją zadzierał i wystawiał podbródkiem do przodu, wcale nie wyglądała dzielniej niż przed chwilą. - Gdzie ty się pałętasz? - zapytała surowo Janina. - Mało ci? Chcesz dostać jeszcze grypy? Marsz do łóżka! - Zaczekaj - powiedziałem. - Myślę, że lepiej pomówić tutaj. Tam jest za dużo ludzi. - On ma zupełnie mokre nogi. Gdzie byłeś? Łabęda mrugnął do nas jednym okiem. Miało to zapewne wypaść szelmowsko, lecz wypadło żałośnie. - Poznałem tu jednego chłopaka - rzekł dziecinnym, a więc strasznie donośnym szeptem i przysunął usta do siatki. - On mnie tego, a ja jego znowu tamtego... Jednym słowem handluje się. - Niby czym? - zapytała Janina. - Pif_pafami. - Czym? Zgiął wskazujący palec i poruszył nim znacząco. - Bronią? - zmarszczyłem się, a on przytwierdził z entuzjazmem: - Gnacikami, panie pod... Dzisiaj poszła śliczna efemka. Jeszcze ładniejsza, niż pan miał w czasie... pan wie. Cała wykładana bielutką kością! Zerknąłem na Janinę, a potem przysunąłem się do tej siatki, która dzieliła nas niby kratka w konfesjonale, i zapytałem bardzo cicho: - Łabęda, ty jesteś gdzieś w czymś? - Jeszcze nie - odparł gorącym szeptem. - Na razie tylko tak, goły biznes, panie pod... Ale szukam, słowo honoru. - I nagle złapał mnie przez siatkę za guzik. - Pan coś ma? Bo ja mogę od zaraz. I niech pan nie myśli o tym moim kopycie. Ja latam o kulach jak Nurmi! Pokazać? - Słuchaj - ciągnąłem jeszcze ciszej. - Chcę ci coś powiedzieć. Ale musisz słuchać uważnie i zapamiętać każde słowo. - Jeszcze by nie! - Więc jest tak: kręcą się tutaj różni, czasem nawet nasi dawni koledzy. I szykują coś, co jest absolutnie bez sensu, a może skończyć się jeszcze gorzej niż powstanie. - Jak to gorzej? - przerwał mi z jawnym zdziwieniem. - A czy powstanie skończyło się źle? Przecież pokazaliśmy światu... - Może pozwolisz, że na razie ja powiem swoje? Przeprosił mnie wstydliwym uśmiechem. - Szykuje się najgłupsza heca, jaką sobie można w ogóle wyobrazić, a część z was chcą do niej wciągnąć. Dlatego uważaj: nie wolno ci przystępować do niczego, co nie przejdzie przez moje ręce. Zrozumiałeś? Nawet gdyby tu przychodził sam generał Bór_Komorowski! Masz każdemu odpowiadać, żeby cię pocałował w tyłek. Jak przyjdzie czas, ja ci sam powiem, co masz robić. A teraz nic i z nikim. Jasne? Patrzył na mnie z krztyną zmieszania. - No, ale... - zaczął wreszcie i urwał. - A co to jest za heca? - No, heca. Bardzo idiotyczna. - Czy to się jakoś nazywa? - Owszem. Nazywa się organizacja "Nie". Kiwnął głową bez przekonania, a równocześnie wzrok mu uciekł spod mojej kontroli. - Słyszałeś? - powtórzyłem ostrzej. - Albo się zgodzisz, albo nie jesteś więcej żołnierzem naszego plutonu. - A nasz pluton co? - zapytał opornie. - Czy my jeszcze w ogóle jesteśmy pluton? - A jak ci się zdaje? - I będziemy coś kombinować? - Łabęda - powiedziałem najchłodniej, jak tylko umiałem. - Masz siedzieć jak trusia dopóki ci nie dam cynku. A ten cynk dostaniesz albo osobiście ode mnie, albo od pani Janiny. I od nikogo więcej, zrozumiałeś? Przyglądał mi się pilnie, lecz jakby bez uprzedniej wiary. - Kiedy to będzie? - Niedługo. - Na przykład za ile? Za tydzień czy za miesiąc? - To się okaże. A teraz powiedz: tak czy nie? Zastanawiał się dłużej niż przedtem; następnie mruknął: - Tak, proszę pana. - To wszystko. Teraz wracaj do łóżka. Kiwnął głową, a potem sięgnął do kieszeni i zaczął w niej grzebać. - Niech pani weźmie - powiedział do Janiny przepychając jakiś banknot przez siatkę. - No, proszę. - Zwariowałeś? - Mam więcej. A pani musi kupić sobie rękawiczki. - Zabierz to! - zawołała ze złością. - I jeżeli jeszcze raz usłyszę, że zabawiasz się w jakieś machloje... - Cholernie chciało mi się jabłek - mruknął w formie wyjaśnienia. - Pani wie? Te jabłka po prostu chodziły za mną. Takie wielkie, czerwone. Teraz mam trzy kilo. I uderzył się po zawiniątku, sterczącym mu jak garb na piersiach. - Pamiętaj! - powiedziała ostro. - Jeszcze raz i już mnie nigdy nie zobaczysz! - Oj, jejku - westchnął. - Tego nie rusz, tamtego nie rób. Nudno... No, to do widzenia. Schylił się podskakując na jednej nodze, zebrał swoje kule i odszedł trochę obrażony. Janina obróciła na mnie pochmurne oczy. - No, szampańsko - powiedziała bez oznak jakiegokolwiek zachwytu. - Ale jeżeli chcesz Funka także karmić taką plutonową papką, to możemy zaraz wracać do domu. On ci rzygnie po pierwszej łyżeczce. - Wiem - szepnąłem, bawiąc się znowu zegarkiem jak fałszywą złotówką. - Dlatego byłem dzisiaj u tamtego faceta. Funk rzeczywiście przerwał mi zaraz po pierwszym zdaniu. - Tatulu - powiedział - grajmy w otwarte karty. Z czym przychodzisz? Wiedziałem, że muszę być teraz szczery - przynajmniej tak szczery, jak to jest w ogóle możliwe - i nie wiedziałem, od czego zacząć. - Widzisz - powiedziałem - doszły mnie słuchy, że za Wisłą jest niedobrze. - Zaskakujesz mnie! - rzekł z podziwem, unosząc brwi aż do samych włosów nad czołem. - Dotychczas byłem pewien, że gdziekolwiek stąpną nóżki w gustownych walonkach, tam ziemia zaczyna rodzić same storczyki! Zły chłopcze, burzysz moje najpiękniejsze złudzenia! Jego głos, choć stłumiony, odbijał się wśród pustych korytarzy i wracał do nas ratalnym echem. Kiedyś był tutaj wielki zakład psychiatryczny; potem Niemcy rozstrzelali wszystkich jego pacjentów i w ten sposób - na wiele lat naprzód - zrobili miejsce dla tysięcy rannych wysiedleńców z Warszawy. Funk był jednym z tych, którzy odziedziczyli swoje łóżka po zabitych wariatach. Nie wydawał się jednak przejęty tym spadkiem: był radośnie czerwony na twarzy, a wódka jechała od niego na kilometr. - Znowu piłeś - powiedziała Janina. - Czy ja cię nigdy nie zobaczę trzeźwego? - Sroczka kaszkę warzyła - objaśnił ją z niezwykłą gorliwością. - Temu dała na miseczkę, temu dała na łyżeczkę, a mnie na buteleczkę. A jak już dała, to wypiłem. - Trzymaj się z daleka od tej twojej sroczki. Robi się z ciebie zwyczajny pijak. - Ale nie rozpustnik! - zastrzegł się i uniósł dwa palce niby do przysięgi. Przy tym geście wypadł mu z dłoni jakiś papierek, a on szybko go podniósł i ścisnął w drugiej ręce. - Ty wiesz, w moim życiu nie ma już miejsca na pindy. Czy mam sobie jeszcze odmówić bimberku? Spuściłem oczy, a on zrobił głową ruch w moją stronę i znowu obrócił się do Janiny: - Czy tatulo już wie, że nie będzie więcej Funków? Mój ród kończy się na mnie. Słyszałeś? - krzyknął trącając mnie kolanem. - Mam "t.d.s." - Co? - zapytałem odruchowo, mimo że Janina próbowała mnie powściągnąć lekkim zmarszczeniem brwi. - Tylko do siusiania - odrzekł z niewesołą pogodą i znowu trącił mnie kolanem. - A ty się nie napijesz? Zostało jeszcze parę łyków. - Dziękuję, nie. - Oczywiście - uśmiechnął się i zerknął ku Janinie. - Oczywiście, tatulu. Tobie niepotrzebna rekompensata. Rozumiemy się bez słów, prawda? - Czy możesz się skupić? - zapytałem. - Nie przyszliśmy tutaj, żeby słuchać twoich idiotyzmów. Mamy coś do obgadania. - No, to jazda; za Wisłą jest niedobrze. I co dalej? - Kupa naszych ludzi pojechała na północ. - Co chcesz, zawsze byliśmy narodem podróżników. - A ty nie masz ochoty na małą przejażdżkę? Zmrużył powieki i rzekł słodko: - Tatulu, czuję, że wymyśliłeś jakiś numer. Więc nie każ mi usychać z ciekawości. - Dobrze - powiedziałem. - Wobec tego słuchaj. Są trzy możliwe warianty. Wariant numer jeden: z motyką na słońce. Wariant numer dwa: w chałupie na dupie. I wariant numer trzy: maskarada. Co wybieramy? - Chwilowo nic - odparł przyglądając mi się z zadowoleniem. - Chwilowo napawamy się precyzją twoich sformułowań. Wariant numer jeden, wariant numer dwa... Tatulu, jesteście Spinoza. - Uważaj - powiedziałem. - Wariant pierwszy musi się skończyć w tajdze. - Chyba, że wybuchnie trzecia wojna światowa. - Wojny światowe wybuchają co dwadzieścia lat. - Za dużo czekania. A co myślisz o chałupie? - Też tajga - powiedziałem. - Albo przynajmniej możliwość tajgi. - Przez roztargnienie? - Nie, przez nieświadomość. - Naszą czy ich? - Ich, oczywiście. Będą brali przetakiem. Przy takim hurcie każda ryba jest szczupak. Rozumiesz? - O tyle o ile. Mógłbyś to znowu podać w punktach? - Wystarczy w jednym: wspólna przynależność. Oni będą się spieszyć, a pośpiech nie sprzyja dokładnym rozróżnieniom. Jeżeli nie wiadomo, kto z naszych konspiruje, a kto nie, to najprościej jest zgarnąć wszystkich. Przynajmniej do czasu. Chcesz sprawdzić na własnej skórze, co to będzie za czas? Mnie się nie wydaje, żeby był bardzo bliski. Zamykanie trwa zwykle krócej niż zwalnianie. Myślę, że tam już ładne parę miast zostało zbudowane przez niewinnych, czekających na rewizję pomyłki. - Mówi przez ciebie sama mądrość. A co z maskaradą? - Myślę, że warto zaryzykować. - Trzeba by najpierw mieć do nich dojście. - Zdaje się, że ja mam. Patrzył na mnie przez długą chwilę nic nie mówiąc. Poczułem, że czubki palców robią mi się zupełnie lodowate. - A to historia - powiedział w końcu, cedząc każde słowo z osobna. - On ma dojście... Czy zawsze je miałeś? - Co znaczy zawsze? - No, przecież nie od kołyski. - Nie baw się w Pinkertona. Ostatniego dnia, tuż przed samą kapitulacją, położyli mnie koło jednego z nich. A teraz spotkałem go w moim szpitalu. To wszystko. - Jeżeli wszystko, to za mało. - Dlaczego? - Bo on cię nie kupi tylko tak, z widzenia. - Raz mu trochę pomogłem. Można spróbować. - Sączysz mi w duszę czysty miód. Za rubelka będziemy mogli wpychać kolankami naszych własnych kolegów do tiepłuszek. Czy nie za dużo szczęścia? - Nie myślałem zaraz o przypinaniu czerwonej gwiazdy. - A o czym? - O jakiejś formie kompromisu. - Jak by to mogło wyglądać? - Na przykład tak: my was nie ruszamy i wy nas nie ruszacie. Inaczej mówiąc życzliwa neutralność. Albo ostrożna sympatia, jak wolisz. - Wydaje ci się, że ich to zaspokoi? - Zastanów się: nawet w siedemnastej republice ktoś będzie musiał budować mosty i wykładać biologię. Ten ktoś, to możemy być my. A możemy nie być my. - Przemyślane - powiedział ze smakiem. - Lubię, jak ktoś sobie wszystko przemyśli. Boję się tylko, że taki kapiszon będzie na dłużej męczący. Możemy się pod nim spocić. Ale nie mówię nie; zobaczymy. - Nie ma czasu na długie zobaczanie. To można załatwić tylko teraz, póki oni siedzą jak myszy pod miotłą. Kiedy wylezą, będzie za późno. - Niby czemu? - Bo nas wsadzą, zanim podlecimy z wyciągniętą rączką. - No, tak - powiedział. - Naprawdę przemyślane. Nigdy bym na to nie wpadł. Pewnie dlatego, że za dużo piję. A wiecie, skąd ta wódka? Janino, jestem bydlę; wymieniłem na nią twój szalik, który wczoraj zapomniałaś na moim łóżku. Janina popatrzyła na niego z ukosa, ale nic nie powiedziała. Ja za to odezwałem się w jej imieniu. - To ładne - powiedziałem. - Tym ładniejsze, że ona wcale go nie zapomniała. Zostawiła ci, bo podobno narzekałeś na gardło. Wzruszasz mnie, Funk, swoją zaradnością. - Sami widzicie - zawołał z emfazą - do czego prowadzi brak idei! Ale już mi świta nadzieja ratunku: tatulo przyszedł do mnie z Marksem; we dwóch na pewno mnie ocalą! Marcin, rozkazuj! Kiedy mam się stawić na pierwszy mityng? - Muszę jeszcze obejść wszystkich z naszego plutonu. Potem spotkamy się gdzieś, wszyscy razem, i pogadamy, jak to zrobić konkretnie. Wiadomość dostaniesz przez Janinę. - Janino, nie zwlekaj! - krzyknął rozdzierającym głosem. - Widzisz przecież, jak się staczam! Przybywaj co tchu! Było ich w sumie ośmioro, ale każde z nich leczyło się w innej miejscowości. Zanim wyjechaliśmy z ostatniej, zapadł wieczór. Byłem już bardzo zmęczony i czułem, że niektóre opatrunki zaczynają mi przemakać. Widocznie ruszałem się dzisiaj za dużo i część ran musiała mi się pootwierać. Bałem się nawet, że mogę zakrwawić moją pożyczoną jesionkę. Ale przynajmniej miałem pewność, że ta nasza gonitwa nie poszła na marne. Zastaliśmy wszystkich z wyjątkiem jednej dziewczyny i każdemu powiedzieliśmy tyle, ile mu było trzeba powiedzieć. Czyli mniej więcej wszystko oprócz gołej prawdy. Ta była dobra dla Funka, z jego cygańskim charakterkiem; inni musieli ją dostać w opłatku. Zabijałem więc tę prawdę jak mogłem, a najczęściej w misję, służbę i Ojczyznę, bo wtedy łykali ją bez sprzeciwów, a nawet z namaszczeniem jak sakrament. Czasem któryś z nich podejrzanie długo obracał ją na języku. W takich wypadkach mówiłem surowo "no, mój drogi!", co znaczyło, że wszystko jest już od dawna zaplanowane, uzgodnione i opracowane w szczegółach, ale ja - dla dobra sprawy - nie mogę mu powiedzieć nic więcej. Słysząc to każdy stawał zaraz na baczność, lub przynajmniej prężył się pod kocem służbiście i odpowiadał "według rozkazu" albo "tak jest, panie podchorąży" i już nie miałem z nim dalszych kłopotów. Kiedy wreszcie znalazłem się u siebie i trochę wypocząłem w mojej - co tu ukrywać - rozkosznej pościeli, poczułem takie zadowolenie, że aż mi się zachciało przelać jego część w Janinę. Ona jednak bez pośpiechu, lecz za to dość zdecydowanie przytrzymała mnie za ręce. - Powiedz mi najpierw, czemu ty musisz wszystko zaczynać z takiego dziwnego końca? - Nie nudź - poprosiłem. - Pogadamy sobie, ile zechcesz, ale po tym, dobrze? - Kiedy po tym zaśniesz jak suseł. - No, to jutro. - Zaczekaj - powiedziała. - Słowo ci daję, że zdążymy ze wszystkim. A ja bym wolała wiedzieć, jak to jest. Bo przecież ty ich nie lubisz. Więc czemu tak znienacka zacząłeś wyprawiać? - Zwariowałaś? Ja nie lubię moich ludzi? - W każdym razie nie przepadasz za nimi. - A dlaczego miałbym zaraz przepadać? Odpowiadam za nich, to starczy. - No widzisz - westchnęła. - Bo to i tak, i nie tak. Odpowiadasz, bardzo proszę. Ale jak? I za co? I przed kim? - Czepiasz się - odparłem niecierpliwie. - A jak chcesz wiedzieć, to ja wcale nie miałem chęci na tę całą odpowiedzialność. Pewno nie zauważyłaś, ale jak Samuraj nie przyszedł - na samym początku, zanim się jeszcze zaczęło - to ja poleciałem do jego matki i szukałem go przez telefon po całym mieście. Dałbym wtedy dużo, żeby go znaleźć i ściągnąć. No, ale ugrzązł gdzieś i musiałem zrobić tę robotę za niego. I muszę robić ją dalej. - No, powiedzmy - rzuciła ustępliwie. - Jeżeli ci się zdaje, że musisz, to trudno. Ale czy nie mógłbyś jej robić jakoś tak nie od pieca? Lecisz do chłopaka, który ma tylko jedną nogę i wygląda jak uczeń z powszechniaka - i wygłaszasz wielką mowę o niebezpieczeństwach nowej konspiracji. A kto takiego weźmie do jakiejś konspiracji? I po co? Żeby go nosić na plecach? - Kochana! - powiedziałem. - Nie słyszałaś, czym on już dzisiaj handluje? Westchnęła: - Marcin, czy ty miałeś jakieś młodsze rodzeństwo? - Nie. - Byłeś jedynak, co? - No, byłem. - Widzisz, gdybyś miał, to byś wiedział, że on niczym nie handluje. A już na pewno nie pistoletami. - Jak to? - żachnąłem się. - Miał nawet pieniądze, które... - Ej, Marcin, Marcin - powiedziała. - Naprawdę jest gorzej: myślę, że zaczął coś podkradać z bazarów. A powiedział tak, żeby się wydać ważniejszy. Psycholog to ty nie jesteś, oj, nie. I na Funku też się nie poznałeś. On wcale nie przepił mojego szalika. Wódkę dają mu chorzy za stręczenie dziwek, z których on sam nic nie ma. - A co zrobił z szalikiem? - Przypuszczam, że posłał go Kastetowi. - Ale dlaczego? Przecież gdyby ci powiedział... - Nie - zaprzeczyła ze znużeniem. - On nie chciał, żebym to ja mu posłała ten szalik. On chciał mu sam coś posłać, a nic nie miał. Gdybyś był uważniejszy, to byś spostrzegł, czym on się bawił przez całą naszą rozmowę. - Jakimś papierkiem. - A co to był za papierek? - Niby skąd ja mam wiedzieć? - No, widzisz. To było pokwitowanie z poczty. I miało dzisiejszą datę. Ty tylko w jednym masz rację: że trzeba się nimi zająć. Łabędę zapisać do liceum, Funka odciągnąć od wódki, a z dziewczynami coś zrobić, żeby się nie puszczały za kawałek boczku. Ale zaraz maskarada, kompromis z Moskalami? Nie za duże to, jak myślisz? Pokiwałem głową z uczuciem głębokiego osamotnienia. - Zostaw to mnie - powiedziałem i poklepałem ją po wierzchu dłoni. - Szalik, boczek, to są ostatecznie szczegóły. Ale jest parę rzeczy, których nie można dojrzeć z perspektywy nawet najtroskliwszego sekretariatu. Mamy za progiem komunę, to chyba rozumiesz. I niedługo będziemy mieli ją w środku. Może ta komuna potrwa miesiąc, a może dziesięć lat. I ja muszę ich tak urządzić, żeby weszli w to wszystko bez wilczego biletu. - No cóż - westchnęła. - To już lepiej przysuń się, ty filozofie. I bez większego zapału wzięła mnie w siebie. Tym razem Tatar przyjął mnie trochę grzeczniej niż poprzednio. Może wtedy był w złym humorze, a może teraz ja byłem w lepszym, dość że nasza rozmowa potoczyła się mniej agresywnie. Od razu na początku zaproponował mi, żebyśmy mówili sobie po imieniu: "Tobie moje wy nie przechodzi przez gardło, a ja nie znoszę obrzucania się panami. Nazywam się Tadek, wystarczy?" Powiedziałem, że owszem i zapytałem, czy zna jakiś kącik, gdzie można by pomówić spokojnie. Znał; była to zapasowa ubikacja na piętrze. Zamknęliśmy się w niej, a wtedy on zagadnął mnie całkiem bezceremonialnie: Dlaczego się tak ciągle przypieprzam. - Szukam kontaktu - odpowiedziałem patrząc nań bez mrugnięcia. - Ze mną? - Z wami. - Nas jest raz. NIe za mało? - Słuchaj - powiedziałem. - Wiem kto jesteś. I ty także wiesz, że ja wiem. Po co te obrządki? - Ależ młodzieńcze, przecież ja się nie zapieram. Jestem płatny agent Kremla. Za ostatnie czterdzieści kopiejek kupiłem sobie ten szlafrok. Zauważ zresztą, w jakie jest grochy: w czerwone! Dla wtajemniczonych jest to nasz znak firmowy. Czy pragniesz także mieć taki szlafrok? - Przypuśćmy. - Dobrze, dam ci ten kontakt. Zejdziesz do holu, potem na lewo... Zapamiętasz? Na lewo; tam jest tajna weranda, gdzie urzęduje nasz człowiek, od szlafroków w grochy. Używa kryptonimu "pani Anusia". Powiesz, że ja cię skierowałem i zostaniesz wciągnięty do akt piątej kolumny. Dla niepoznaki będzie to wyglądało jak lista podopiecznych Rgo. Czy wyczerpaliśmy ten temat? - Masz duże poczucie humoru - powiedziałem. - Niestety, ja mam mniejsze. Może dlatego, że mam na głowie kilku ludzi, z którymi muszę coś zrobić. - Ja ci ich nie zdejmę. - Ale możesz coś dla nich załatwić. - Na przykład co? Parę tłustych posadek po wyzwoleniu? Za wcześnie; jeszcze nie załatwiłem żadnej nawet dla siebie. - To są ludzie, którzy zrozumieli bezsens pewnej polityki. Teraz przestał się uśmiechać. Przyjrzał mi się z bliska, a potem zrobił mały krok do tyłu i przyjrzał mi się powtórnie, z trochę większej odległości. - Bezsens pewnej polityki... A można wiedzieć czyjej? Myślałem, że to będzie łatwiejsze. Ale było to bardzo trudne. Przez chwilę miałem ochotę odwrócić się i wyjść bez słowa. Gdyby chodziło tylko o mnie, nie zostałbym tu ani sekundy dłużej. Ale nie chodziło tylko o mnie; zostałem. - Więc czyjej polityki? - powtórzył świdrując mnie upartymi oczyma. Wykrztusiłem: - naszej - i poczułem raptowne mdłości. - A jak ci się zdaje - zapytał. - Na czym ten bezsens polega? - Och, Boże; byłeś sam w powstaniu, ty wiesz. - Ja! - uśmiechnął się z rezerwą. - Ja wiedziałem już dawno. Ważne jest, czy ty wiesz, i czy oni wiedzą. Wyjdę, pomyślałem. Wyjdę, to jest jedna ohyda! Ale zamiast wyjść powiedziałem: - Może by się obeszło bez tych... indagacji? - No nie! - rzekł z pogodnym błyskiem oczu. - Jeżeli mamy rozmawiać na serio, to chyba powinienem wiedzieć, z kim rozmawiam. Jaki jest wasz stosunek do tego, co się dzieje za Wisłą? To raz. Jaki jest wasz stosunek do armii radzieckiej? To dwa. Jaki jest wasz stosunek do rządu emigracyjnego w Londynie? To trzy. Resztę, jeżeli zajdzie potrzeba, wyjaśnią później długie nocne rodaków rozmowy. Armia radziecka, powtórzyłem w myślach. Radziecka, patrzcie go! Radziecka! No, co za przymiotnik! Nie bolszewicka, nie sowiecka, tylko tak jakoś zgrabnie: radziecka! To jedno słówko sprawiło, że poczułem się jak sprzedawczyk. Trzeba to szybko skończyć, pomyślałem. Nie dogadaliśmy się i nigdy się nie dogadamy; cześć pieśni! Tymczasem on czekał z bezczelnym uśmiechem, a później nawet przysiadł sobie na desce od sedesu, jakby doszedł do przekonania, że wcale nie musi rozmawiać ze mną na stojąco; wystarczy, że ja będę stał w trakcie tej rozmowy. - Coś ci nie idzie - westchnął wreszcie. - Czy wolisz, żebym ci pomógł? Może zaczniemy od końca. Rząd w Londynie... Sam powiedziałeś, że wasza polityka jest bez sensu. Chyba zdajesz sobie sprawę, że to nie jest wasza, tutejsza polityka, tylko że jest to właśnie polityka tego rządu, a wy ją tylko wykonujecie. Jeżeli się z nią nie zgadzasz, to spróbuj wyciągnąć z tego jakieś ogólniejsze wnioski. Albo powiedz, w czym nie mam racji. No, proszę. - Słuchaj - zacząłem i aż sam się przeląkłem, jak głucho zabrzmiał mój głos. - Ja przyszedłem pogadać... po ludzku... Ale ty mnie nie zmuszaj, żebym zaczął pluć na wszystko, czemu służyłem! Rozumiesz? Ostatecznie... I urwałem. - Ależ ja cię do niczego nie zmuszam! - powiedział ze zdziwieniem. - Tylko zastanów się; jeżeli z tej rozmowy ma coś wyniknąć, to muszę ci zadać parę najprostszych pytań. Choćby po to, żeby się zorientować, czy mamy dalej o czym rozmawiać. Bądź co bądź przyszedłeś tu z pewną propozycją. Tak? A ta propozycja musiała znowu z czegoś wyniknąć. Więc ja tylko chcę wiedzieć, z czego. Milczałem, a on nie zachęcał mnie już do mówienia, tylko bawił się łańcuszkiem od rezerwuaru i czasami popatrywał ku mnie z ukosa. Później znowu sam podjął urwany przez chwilę wątek. - Mieliśmy już kilka wypadków, że zgłaszali się do nas wasi ludzie. Pojedynczo albo nawet całymi grupami. Niektórzy z nich wstąpili potem do Al, inni, że tak powiem, pozostali z nami jedynie w życzliwej komitywie. A jeszcze inni doszli do przeświadczenia, że to była pomyłka i wrócili tam, skąd przyszli. Ale żeby to jakoś ustalić, tę naszą wzajemną relację, czy jak wolisz: naszą potencjalną zależność - trzeba sobie uświadomić kilka rzeczy. Między innymi także kilka różnic. My traktujemy alians ze Związkiem Radzieckim jako coś trwałego i nie tylko koniecznego, lecz także potrzebnego dla Polski. Nam się wydaje, że rząd emigracyjny źle reprezentuje polskie interesy na świecie, choćby z tego powodu, że zacietrzewił się w sporach ze Stalinem. W rezultacie uważamy, że prawdziwą i w tej chwili jedyną reprezentacją naszego narodu jest Krajowa Rada Narodowa, która jak wiesz sprawuje władzę w Lublinie. Jeżeli dojdziecie do wniosku - ty i twoi ludzie - że w tych punktach moglibyśmy się porozumieć, to wtedy warto, żebyśmy poznali się bliżej. A jeżeli nie, to zostańmy każdy przy swoim. I jeszcze coś: dwa czy trzy lata temu obeszłoby się bez tych pytań. Chcesz walczyć z Niemcami, proszę do nas. Tak by to wtedy wyglądało. Teraz okupacja się kończy i już jest trochę za późno na takie stawianie sprawy. Może się mylę, ale mam wrażenie, że wyraziłem się dosyć jasno. - Aż zanadto - powiedziałem ze wzburzeniem, które było niebezpiecznie bliskie nienawiści. - No więc teraz idź to sobie przemyśl. Może byłoby dobrze, gdybyś zebrał swoich chłopców i po prostu zrelacjonował im naszą rozmowę? Kto wie, czy wspólnie nie znajdziecie w tym wszystkim, co tutaj mówiłem, czegoś rozsądnego, a nawet bliskiego? Zakładając oczywiście, że naprawdę źle się czujecie pod dotychczasowym dowództwem. No, to chyba wszystko na dzisiaj. Prawda? Pociągnął za łańcuszek i ze śmiechem opróżnił rezerwuar. Poczułem nagły strach i przekrzykując szum wody w muszli zawołałem: - Ja tu jeszcze przyjdę, wiesz? Jestem pewien, że przyjdę. Bogiem a prawdą nie powiedziałeś nic takiego, czego bym nie mógł przyjąć. Słyszysz? Naradzę się z chłopcami i przyjdę. I na pewno znajdziemy jakąś formę... jakiś sposób, żeby to wszystko ułożyć. Chociażby luźny kontakt czy kompromis... Rozumiesz? Kiwnął głową. Tymczasem woda ucichła. - Przyjdź, proszę bardzo - powiedział. - Sam widzisz, że nie jestem chory na podejrzliwość. A przecież domyślasz się, że wasi teraz całymi tabunami nasyłają nam swoich tajniaczków. Ale ty nie wyglądasz na kapusia, mówię ci całkiem po prostu. Wyglądasz na człowieka, którego coś zjada. Dlatego, jak się zdecydujesz, to zrobię dla was, co potrafię. A teraz wyjdź pierwszy, nie chcę, żebyśmy wyłazili stąd razem jak para starych pedałów. I łagodnie wypchnął mnie na korytarz. Przez kilka następnych dni chodziłem jak struty i nie wiedziałem, co robić. Miała to być całkiem łatwiutka gra, coś w rodzaju dziecinnej zabawy "w zielone", z tym, że tutaj legitymacją byłby nie listek, ale skrawek byle jakiej czerwieni. A ja chciałem z góry i na wyrost zaopatrzyć moich chłopców w takie skrawki, żeby potem nie musieli nikomu dawać niepotrzebnych fantów. Tak to było pomyślane i aż do rozmowy z Tatarem wydawało mi się pomyślane niegłupio. Teraz zaczynałem dostrzegać w tym dziury. Bo ja szedłem do niego przekonany, że on powie po prostu: "to świetnie, dawaj jak najprędzej tych swoich zuchów, żebym mógł uścisnąć im ręce". Potem rzeczywiście uściskamy się wszyscy w dziesięcioro, a jeśLi liczyć również jego, to w jedenaścioro i powiemy sobie "sztama". Może jeszcze nastąpi coś w rodzaju bezbolesnej rejestracji: że tacy i tacy wyrazili chęć, a nawet gotowość - i wszyscy rozejdziemy się zadowoleni. On - że zyskał kilku lojalnych sojuszników, a my - że znaleźliśmy protektora i w razie czego obrońcę. I właściwie tak się to powinno było odbyć: bo Tatar reprezentował organizację, która miała dużo mniejsze wpływy niż nasza i dlatego nie mogła sobie pozwolić na wybredność. Tymczasem okazało się, że on jest formalista i dogmatyk: zamiast rzucić mi się w ramiona, zaczął od stawiania warunków i to takich, których żaden z nas nie zgodziłby się przyjąć. Bo on mógł sobie kochać swój Związek Radziecki aż do upojenia; ostatecznie, od czego są komuniści, jak nie od kochania Związku Radzieckiego? Ale nie powinien był pozwalać sobie na taką bezczelność, żeby wymagać czegoś podobnego od nas. I tu się zaczynały kłopoty. Nie mogłem przecież zebrać moich chłopców i oświadczyć, że idziemy na bal maskowy, tak jak oświadczyłem Funkowi. I nawet nie dlatego, że połowa z nich od razu pogubiłaby maski. Bo w końcu taka klapa nie byłaby jeszcze tragedią; doszłoby najwyżej do kłótni z Tatarem i zerwania dalszych pertraktacji. A wcale nie było powiedziane, że musi dojść do czegoś takiego. Może byli to chłopcy z żyłką sceniczną, którzy - po paru starannych próbach - udźwignęliby rolę wiernych synów Kremla. Z drugiej strony Tatar też nie mógł wymagać za wiele; musiał brać pod uwagę, że nie spotka zawodowych wielbicieli z kompartii, tylko nowicjuszów z amatorskim stażem. Ale ja się bałem czegoś znacznie gorszego. W gruncie rzeczy tylko jeden Funk mógł się z nim bawić w liska_chytruska. Reszta, to byli zacni chłopcy o bardzo prościutkim stosunku do wszystkiego, a najprostszym oczywiście do Polski. Ma być niepodległa - to jedno wiedzieli i było im całkiem obojętne, czy zostanie w niej chociaż jeden żywy obywatel, mogący się radować tą nieco przykosztowną niepodległością. Siebie w ogóle nie uwzględniali w rachunku, jakby tam, gdzie zaczynały się sprawy polskie, nie było już miejsca na ich własne. Mogłem im powiedzieć "chłopcy, tak trzeba" i od razu zgodziliby się na wszystko, łącznie z opiewaniem bat'ki. Ale ja wiedziałem, że nie można im pozwolić na czyste zakłamanie. Każdy z nich poczułby się natychmiast małym koniem trojańskim na biegunach i zacząłby kombinować, jak tę Polskę przemycić w brzuchu za czerwone kordony. Na dobrą sprawę byłaby to taka sama konspiracja, jak każda inna, a nawet trochę niebezpieczniejsza; bo prowadzona pod samym nosem komunistów. Sztajnert by ją zresztą prędko wywąchał i przejął w swe fachowe łapki. W rezultacie to, co zaczęłoby się od nabierania Tatara, skończyłoby się na składaniu donosów w naszym kontrwywiadzie. Na ostatek wszyscy wylądowaliby pod ścianką. Jeśli więc nie mogłem ich wpuścić na zwyczajne szalbierstwo, a Tatar nie chciał ograniczyć się do powiedzenia im po prostu "sztama" - to trzeba było coś dla nich wynaleźć. I to coś niedwuznacznie polskiego. Mógł to być zupełny idiotyzm, ale taki, dla którego zgodziliby się pójść z nim dobrowolnie pod rękę. Na przykład kolonie. To by z miejsca chwyciło, bo przecież oni wszyscy byli wytrwale zanudzani przez tę naszą nieodżałowaną Ligę Morską i Kolonialną. Więc gdyby Tatar wraz ze swoją Krajową Radą Narodową mógł zagwarantować nam Borneo albo Madagaskar, to sprawa nabrałaby zaraz rumieńców. Powiedziałbym: "Chłopcy, wyrzekamy się orła z koroną, księdza Kordeckiego i Lwowa, gdyż za tę cenę Polska stanie się mocarstwem zamorskim; będziemy mieli naszego gubernatora w Tananarywie, założymy podchorążówkę kawalerii na Malajach i zbudujemy własną marynarkę wojenną, która po kilku latach wyzwoli Kattegat z jarzma Duńczyków. Wtedy cały świat stanie przed nami otworem". Mogło to być oczywiście cokolwiek innego, byle na miarę narodu, który wydał Mickiewicza i Szopena. Ale nie mogła to być ani jedna z tych rzeczy, które Tatar zawarł w swoich trzech punktach wstępnych. Postanowiłem więc odwlec trochę nasze spotkanie i posłałem im przez Janinę wiadomość, że już, że za moment, ale trzeba nieco poczekać, a sam znowu wybrałem się do Tatara. Był to gest rozpaczliwy, bo wiedziałem, że on znowu wyjedzie ze Stalinem, a ja znowu poczuję to, co czułem za pierwszym razem - ale wybrałem się, mimo wszystko. Liczyłem, prawdę mówiąc, tylko na cud: że on przypadkiem bąknie coś, czego będzie się można uchwycić; jakieś jedno zdanko, jakąś myśl, jakieś hasło, dla niego może całkiem nieistotne, a dla mnie zbawcze niby deska ratunku. Musieli przecież mieć coś w rodzaju programu czy regulaminu dla komunistów; każdy ruch ma swoje regulaminy, a w nich dużo perspektyw i obietnic. Niech więc zdradzi mi chociaż kilka. A nuż któraś zabrzmi przystępnie? Idąc do niego przetrząsałem w pamięci wszystko, co słyszałem o bolszewizmie. Nie było tego jednak za dużo, a już całkiem niewiele dobrego. Kołchozy, ateiści, Międzynarodówka - nie, on musiał mi sam coś podsunąć, nie mogłem tu nic zdziałać bez niego. Tym razem wziął od kogoś kurtkę i buty, dzięki czemu mogliśmy się przenieść z naszą rozmową do parku. Nie wyglądało zresztą, żeby był zniecierpliwiony tym moim ciągłym nachodzeniem go w szpitalu i to zawsze z tą samą sprawą. Odwrotnie, uzbroił się dzisiaj w takie zapasy dobrej woli, że nawet śnieżyca, która zerwała się zaraz po naszym wyjściu - pierwsza zresztą śnieżyca tej zimy - nie potrafiła go zniechęcić. O, bo to był jego ukochany temat, ta cała niedemokratyczna demokracja, od której teraz zaczął. On się tym rzeczywiście pasjonował, to się czuło, to nawet było widać. I te zapałki, które chłop przedwojenny musiał dzielić na czworo! Mógł o nich mówić godzinami, a ja słuchałem jednym uchem, bo to ciągle było nie to, ciągle obok i ciągle nie na temat. Potem rozpalił się i doszedł do przekonania, że w ten sposób nie wywiedzie mnie z ciemnoty. Wrócił więc do zarania dziejów i stopniowo podciągał mnie z jednego szczebelka na drugi, aż od wspólnoty pierwotnej, przez niewolnictwo i feudalizm, doszliśmy do wartości dodatkowej. Tutaj już wyłączyłem się na dobre, a on z absolutną swobodą rzucał takie słowa jak kumulacja czy pauperyzacja, nie myląc się nawet przy najtrudniejszych, jak gdyby stanowiły jego codzienny pacierz. I nagle, kiedy już razem z głową zacząłem się zanurzać w zupełną beznadzieję, coś mnie znienacka przytrzymało jak bosak wysunięty za burtę. Wychynąłem raptownie z mojej dotychczasowej drętwoty, która przypominała niemal drzemikę na chodząco - i kurczowo chwyciłem go za rękaw. - Co powiedziałeś? - zawołałem. - To, wiesz, o granicach, na końcu! Czy możesz to powtórzyć? Patrzył na mnie strapiony jak człowiek, którego brutalnie wytrącono z metafizycznego transu. - No? - zachęcałem go, kiwając radośnie głową, a nawet klepiąc go po rękach, tak jak klepie się przemarzniętych, chcąc przywrócić im w żyłach normalne krążenie. - No, jak to było? Że nasze nowe granice? No, przecież sam to mówiłeś, nie pamiętasz? - Mówiłem, że o ile mi wiadomo, to żadne państwo na świecie nie może nam zagwarantować lepszych granic na wschodzie. - Ale nie, nie na wschodzie! - zawołałem. - To ja już wiem, to wszyscy wiedzą i trudno, nie da się, to się nie da, kara Boska czy pech, mniejsza o to. Ale ty mówiłeś o jakichś przesunięciach na zachód. - Oczywiście - powiedział i obejrzał mnie z pewną rezerwą. - To chyba nie jest dla ciebie żadna nowina. Zażądaliśmy powrotu do Polski naszych dawnych ziem nad Nysą i nad Odrą. I Związek Radziecki zgodził się na takie granice. - Aż do Nysy i Odry? - Przecież słyszysz. - Ze Szczecinem? - Ze Szczecinem, Kołobrzegiem, Gdańskiem i Wrocławiem. - No, człowieku - powiedziałem i obtarłem czoło, mokre od śniegu i potu. - Nie mogłeś zacząć z tej beczki od razu? Po sprzedanych sardynkach zostało nam jeszcze trochę pieniędzy; Janina kupiła za to chleb, smalec, kiełbasę oraz kilka kiszonych ogórków i zrobiła z tego kanapki na dziesięć osób. Poprzedniego wieczora przynieśliśmy dużą olchę, mogliśmy więc teraz palić, ile dusza zapragnie. Wywietrzyliśmy zatem pokój na przestrzał i od południa hajcowaliśmy rzeczywiście bez miary. Wiedzieliśmy, że nasi chłopcy marzną w tych swoich okropnych szpitalach niby psy podwórzowe i chcieliśmy, żeby choć raz zagrzali się do syta. Mieli schodzić się dwójkami, co dziesięć minut jedna dwójka, zaczynając od czternastej trzydzieści. W ten sposób kwadrans na czwartą można by rozpocząć odprawę. O wpół do trzeciej wszystko było gotowe: na stole, przykryte gazą, stały talerze z podwieczorkiem, piec pęczniał od gorąca, a pod ścianami czekały mahoniowe krzesła, przyniesione specjalnie z jadalni - bo foteli było za mało, a Janina nie chciała, żeby ktokolwiek siadał na łóżku; domyślałem się zresztą dlaczego. Zapomnieliśmy tylko o papierosach, ale tu poratowali nas Żydzi, ukrywający się na pięterku nad nami. Dostaliśmy od nich całą blaszankę "Mew" o figowym zapachu - pięćdziesiąt sztuk, które mogliśmy zużyć co do jednej. Rozstawiając teraz w pokoju niezliczone popielniczki powtarzałem sobie w myślach, co im powiem. Szczecin był oczywiście najważniejszym argumentem i nie miałem wątpliwości, że trafi wszystkim do przekonania. Ale można też było zatrącić o pewne sprawy gospodarcze. Ostatecznie część z tego, co Tatar mówił o wsi i przemyśle, nadawała się nie tylko dla czerwonych. Obcy kapitał, monopole - wszyscy wiedzieliśmy, że to nie są odkrycia, tak było, rzeczywiście udawaliśmy mocarstwo, a byliśmy kolonią jak Gujana lub Togo, wszystko tu należało do innych, węgiel był francuski, żelazo było niemieckie, ropa była amerykańska, a może na odwrót, w każdym razie nic tu nie było naprawdę nasze. Więc jeśli teraz, przy tym całym mętliku, można było jakoś rozwiązać tę sprawę, to trzeba ją było rozwiązywać nie oglądając się na koszty. Następne pokolenia będą nam wdzięczne za to, że nie zmarnowaliśmy tej jedynej w swoim rodzaju okazji. Wieś także wymagała, żeby coś z nią zrobić. Te karłowate gospodarstwa, które zjadają więcej niż potrafią wyprodukować, te tłumy komorników bez ziemi, a nawet te idiotyczne zapałki, które chłop musiał dzielić na czworo - no, przecież to istniało, to było, sami uczyliśmy się o tym na lekcjach; chcecie, to otwórzcie geografię dla IV gimnazjalnej, znajdziecie tam szczegóły, a to nie był podręcznik wydany przez komunistów, to był nasz polski, przedwojenny podręcznik, zatwierdzony przez Ministerstwo Oświaty i Wyznań Religijnych. Kto chodził do gimnazjum, ten z pewnością pamięta, ile gruntów ornych mieli chłopi, a ile skupiali w swoich rękach wielcy posiadacze; warto też zwrócić uwagę, że już w dwudziestym pierwszym roku uchwalono reformę rolną, a uchwalił ją nie Komintern, tylko nasz własny Sejm, wyłoniony w uczciwych, w cztero_ czy pięcioprzymiotnikowych wyborach. Niestety, dobrze wiecie, co się z nią potem stało, każdemu rządowi brakowało funduszów, żeby ją przeprowadzić do końca i naprawdę nigdy nie została wykonana w całości. Jeżeli teraz komuniści - mniejsza o to, z jakiego powodu - zamierzają zrealizować coś podobnego, to należy im tylko przyklasnąć. Bo komuniści dzisiaj są, a jutro może nie być po nich śladu, a taka reforma pozostanie na zawsze. I kiedyś polski chłop będzie nas całował po rękach, że pomogliśmy uwolnić go od wiekowej nędzy. I kiedy to wszystko miałem już ułożone w pięknych punktach jak referat czy nawet jakiś wykład naukowy, w korytarzu rozległo się postukiwanie drewnianych szczudeł i na progu stanął mały Łabęda. - No, trafiłeś - powiedziałem z zadowoleniem i wziąłem go pod rękę. - Chodź i siadaj. Możesz także pościągać te swoje szmaty, tu jest ciepło jak w uchu. - O, tak - westchnął rozglądając się ostrożnie dokoła. - Pan to ma naprawdę fantastyczną melinę. Nie to, co w szpitalu. I piec pan ma i łóżko. Bardzo fajna melina. - No, to rozbieraj się. A gdzie Funk? - Nie wiem, panie podchorąży. Nie spotkaliśmy się. - Wyjechałeś tą kolejką, którą ci podała pani Janina? - Chyba nie inną, proszę pana. O czternastej zero dwie. To była ta, prawda? - I nie było w niej Funka? - Ja go nie widziałem. - Mieliście się spotkać na stacji i przyjść razem. Rozglądałeś się? - Jasna rzecz, panie podchorąży. Nawet zaczekałem na następną kolejkę. Ale tam go także nie było. - To dziwne - powiedziałem. - Może go przeoczyłeś? Czy był duży tłok? - No, trochę ludzi przyjechało. Ale żeby zaraz tłok, to nie; po prostu trochę ludzi. - Jesteś gapa - oświadczyłem z łagodną przyganą. - Ale dobrze, że nie przyłączyłeś się do tamtych, tylko przyszedłeś sam. Większa grupa zawsze zwraca niepotrzebną uwagę. Czy zostawiłeś ich daleko? - Kogo? - No, tych z następnej dwójki. - Bardzo przepraszam - szepnął i zamrugał niepewnie oczyma. - A czy oni mieli przyjechać właśnie tą drugą kolejką? - Oczywiście. - To chyba nie przyjechali. Mogłem przegapić jednego Funka, ale żeby przegapić i Funka, i jeszcze paru innych, to myślę, że nie. Z nogami to u mnie jest nie za bardzo. Ale co do oczu, to pan podchorąży wie, ja widzę za dwóch. A jak trzeba, to nawet za pięciu. Wyjrzałem na korytarz, a potem podszedłem aż do drzwi wejściowych, otworzyłem je i popatrzyłem w alejkę, która prowadziła do furtki. Było tam już szaro, ale też zupełnie cicho. Gdyby ktoś zbliżał się od stacji, musiałbym już z daleka usłyszeć jego kroki. Zamknąłem więc drzwi i wróciłem do pokoju. Zastałem już tutaj Janinę, która częstowała Łabędę kanapkami z wędliną. Łabęda certował się, ale widać było, że ma wielką ochotę. Wreszcie skapitulował i ostro wziął się do jedzenia. - Czy ty im dokładnie wytłumaczyłaś, jak mają iść? - zapytałem, stając naprzeciw Janiny i kiwając się w zamyśleniu na piętach. - Robi się wieczór; nie boisz się, że oni pogubią drogę? - Nie - odparła, patrząc wciąż na Łabędę, a nie na mnie. - Każdemu pokazałam plan, a później wszyscy musieli mi narysować go z pamięci. Zresztą droga jest całkiem prosta. Obróciłem się do Łabędy. - A ty, jak szedłeś do nas, nie miałeś żadnych trudności ze znalezieniem tego domu? - Żadnych, panie podchorąży. - I ten plan zgadzał się ze wszystkim po drodze? - Absolutnie - powiedział, starając się przełknąć jak najwięcej w możliwie najkrótszym czasie. - To był bardzo dobry plan i nie musiałem się nikogo pytać. Szedłem tutaj prosto jak strzelił. - To dziwne - mruknąłem po raz drugi i znowu poszedłem do drzwi wejściowych, żeby wyjrzeć na dwór i posłuchać, czy ktoś nie zbliża się do furtki. Teraz było jeszcze ciemniej niż przedtem, ale ciągle tak samo cicho. Kiedy wróciłem, Łabęda dojadał już swoją porcję. Twarz miał zaróżowioną od ciepła i jedzenia, wskutek czego wyglądał zdrowiej i mocniej. Ale w jego oczach po raz pierwszy zobaczyłem błysk wyczekiwania. - Nie ma ich? - zapytał, gdy znowu stanąłem przy stole. Pokręciłem głową. - I nie słychać, żeby ktoś szedł? - Och, Boże - powiedziałem. - Jakby było słychać, to bym tam na nich zaczekał. Łabęda spuścił oczy na talerz. - Żeby to wiedzieć - westchnął - że któryś na pewno nie przyjdzie... I ostrożnym wzrokiem przeliczył pozostałe na talerzu kanapki. - Jedz - powiedziała Janina. - Kiedy było po trzy... Po trzy, prawda? - Jak ci mówię jedz, to jedz - powtórzyła ze zniecierpliwieniem. - No, na co czekasz? Jazda! Obejrzałem się na nią. Miała twarz pochyloną nad stołem i ciągle nie patrzyła w moją stronę. Nagle zaczęło mi się to nie podobać. - Janina - powiedziałem - ty na pewno byłaś u wszystkich? - A jak ci się zdaje? - Nie gniewaj się, ale to naprawdę robi się dziwne. Jest już grubo po czasie. Nawet ostatnia dwójka powinna już być na miejscu. Łabęda przestał jeść i popatrzył na mnie z pełnymi ustami. - A która jest? - zapytał, obracając chleb językiem. - Już po trzeciej? - Dochodzi czwarta. Przestał na moment poruszać szczękami. Widocznie jemu także przestało się to podobać. - Słuchaj - powiedziałem. - Zaczynam podejrzewać, że coś zaszło. Czy jak ty jechałeś, to na linii był spokój? Kiwnął głową. - Nie widziałeś bud ani żandarmów? - Nie, panie podchorąży. - I nie rzuciło ci się w oczy nic podejrzanego? Tym razem zaprzeczył w milczeniu, a jego oczy zaczęły robić się uważne. - No, to nie wiem - powiedziałem czując, że mówię to niespokojnie, a nawet po prostu nerwowo. - Janina, proszę cię, pójdź do sąsiadów i zapytaj. Może ktoś był teraz na stacji i wie, co się tam dzieje. Przecież coś musiało im przeszkodzić. Dobrze? - Jak chcesz - odparła i bez pośpiechu narzuciła palto. - Ale nie wiem, czy to ma sens. - Jak to nie wiesz, czy to ma sens? - A no nie wiem. Ale proszę, mogę pójść i zapytać. Kiedy wyszła, Łabęda odsunął się od talerza, jakby uznał, że tylko jej obecność upoważnia go do dalszego grabienia cudzych porcji. Obejrzałem się na drzwi, a potem stanąłem naprzeciw niego, po drugiej stronie stołu i zapytałem, czy może mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Skinął głową twierdząco. Oparłem się obu dłońmi o blat i pochyliłem się ku niemu tak bardzo, jak to było możliwe. - Przypomnij sobie - powiedziałem. - Kiedy dokładnie była u ciebie pani Janina? - Przedwczoraj - odpowiedział spłoszony. - A jak ci się zdawało: czy ona była u ciebie na początku, czy na końcu? Nie zrozumiał. - No, czy była już po wszystkich, czy dopiero miała do nich jechać? Oblizał się. Oczy miał jak uczeń, wezwany do tablicy. - Na pewno, to nie wiem - rzekł z wahaniem. - Ale wtedy myślałem, że już wraca do domu. Tak, na pewno już wracała; mówiła mi nawet, że Funk dostał jakieś buty i pytała się, czy ja mogę jeszcze chodzić w moich. - To znaczy, że z tobą rozmawiała jako z ostatnim? - Tak, panie podchorąży. Teraz sobie przypominam. Powiedziała: no, to mam spokój, obleciałam już tę całą waszą zwariowaną czeredę. Tak właśnie powiedziała: zwariowaną czeredę. Cofnąłem się, a on patrzył na mnie z rosnącą podejrzliwością i to było trochę nieprzyjemne. Ale ostatecznie sam byłem sobie winien - nie należało tak obcesowo zadawać mu podobnych pytań. W tej chwili trzasnęły drzwi wejściowe. Obaj szybko odwróciliśmy głowy. Ale to była tylko Janina. - Widziałam się z Węglarkiem - powiedziała rzucając płaszcz na krzesło. - To ten facet od wózka, wiesz... Był przed chwilą na stacji. - I co? - Nic - odrzekła cicho. - Całkiem normalnie. Zacząłem chodzić po pokoju małymi, ale bardzo nierównymi kroczkami, a Łabęda patrzył to na mnie, to na Janinę, aż wreszcie spuścił wzrok i zajął się swoimi paznokciami. - Jedz - powtórzyła znowu Janina. - Chyba że nie jesteś już głodny. - Zatrzymajcie się, dobrze? - zawołałem z rozdrażnieniem, które było już bardzo trudne do ukrycia. - Przecież oni muszą się zjawić! Prędzej czy później, ale zjawią się, zobaczycie! Jednemu mogło coś wypaść, drugiemu mogło coś wypaść, ale nie wszystkim naraz! To idiotyzm! Tamci milczeli teraz zupełnie jednakowo, jakby połączeni jakimś wspólnym sekretnym domysłem. To mnie zatrzymało na miejscu. Stanąłem między nimi i po kolei obejrzałem ich twarze. Były pełne zakłopotania, którego nie rozumiałem. - Słuchajcie - zapytałem - czy wy coś wiecie, czego ja nie wiem... a powinienem wiedzieć? Janina wzruszyła ramionami. - Daj spokój - powiedziała z nutką wyrzutu. - Czy było kiedyś tak, żebym cię w czymś oszukała? Wiem tyle samo co ty. - Ale domyślasz się czegoś? - A tam z domysłami - mruknęła. - Domyślać można się różnych rzeczy. A ja nie lubię takich zgadywanek. Obróciłem się w stronę Łabędy. - A ty? Wydawało mi się, że wciągnął głowę w ramiona. - Łabęda - zapytałem - masz mi coś do powiedzenia? Ścisnął swoje szczudła kolanami i oparł na nich brodę. - Ale co, panie podchorąży? Co? - Jeżeli coś jest... Zakręcił się na krześle z widocznym niepokojem. - Patrz mi w oczy! - rozkazałem. - Słyszysz? Czy widziałeś się z kimś wczoraj albo dzisiaj? - Pan wie - szepnął - człowiek widzi się z tyloma ludźmi... - Więc z kim się widziałeś? Zaczął niechętnie wyliczać tuziny jakichś nieznanych mi nawet ze słyszenia osób. Patrzyłem mu przez cały czas prosto w twarz. Nagle dostrzegłem, że powieki mu drgnęły. - Kogo widziałeś jeszcze? - No, Funka - rzekł bardzo cicho. - Funka? Jakim sposobem? - Był u mnie. Wczoraj rano. - Po co? - Zupełnie po nic, jak Boga jedynego! Tak wpadł zobaczyć, co słychać. Pogadaliśmy, pytał się, czy przyjadę, pokazał mi kawałek tego listu i cześć! Tak było, panie podchorąży, no słowo! - Jakiego listu? - zapytałem bardzo powoli i wziąłem go za brodę. - Od kogo? - Od Kasteta. - I co tam było? Coś o nas?... O mnie?... Jego broda ześlizgnęła mi się z dłoni. Zostałem z ręką wyciągniętą jak po datek, a on wstał i odskoczył na kulach w drugi kąt pokoju. - Czego pan chce? - zawołał. - Nie zmawiałem się z nikim, nic nie wiem i w ogóle pana nie rozumiem! Powiedziałem, że przyjadę, a on powiedział "aha" i poszedł! I to było absolutnie wszystko, przysięgam! - A ten list? Zawahał się. - To były takie sprawy... prywatne. I przesunął się ze stukotem w stronę progu. - A pan nie powinien tak na mnie krzyczeć! - dodał z odrobiną rozżalenia. - Ja tu jestem, no nie? Więc po co krzyczeć? Niech pan na nich krzyczy, jak przyjdą! Ja byłem na czas i więcej nic nie wiem! Teraz Janina nie musiała już unikać mojego wzroku: to ja sam nie chciałem, żeby nasze oczy się spotkały. Wyciągnąłem się na łóżku, patrząc prosto w sufit. Mały Łabęda speszył się widocznie tym moim milczeniem, bo przykuśtykał aż do samego skraju łóżka i szepnął: - Przecież nie jest jeszcze tak późno, co? - Jest bardzo późno - powiedziałem, a mój głos wydał mi się dziwnie senny i niewyraźny. - Bardzo późno. A może już nawet za późno. - Jeszcze nie ma piątej - powiedział zapuszczając ostrożnie żurawia w mój rękaw. - Dopiero za dziesięć. No, przecież to nic nie znaczy. Nawet gdyby przyszli o szóstej. Odwróciłem się twarzą do ściany, a on przekicał powoli do stołu i zaczął się bawić blaszanką z "Mewami". Nagle odezwał się półgłosem, jakby mówił bardziej do Janiny niż do mnie: - Przecież można to zacząć nawet o szóstej, prawda? Nie usłyszałem głosu Janiny. Sam również pominąłem tę jego błagalną uwagę milczeniem. Wtedy on odezwał się znowu: - Oni tu przyjdą. Może nawet są blisko? Tak po ciemku, to mogą przyjść wszyscy naraz... Chwileczkę, pan słyszy? Coś zastukało. Prawda? Pani nie usłyszała? Ale ja słyszałem! O, znowu! Przecież tam wyraźnie coś stuka! Jakby do furtki, nie? Na pewno do furtki! Niech pani nie wstaje, ja skoczę i pokażę im drogę! Zawołam cichutko, a jeżeli to oni, to ja ich zaraz przyprowadzę! Proszę tylko zaczekać! Usiadłem na łóżku, nadstawiając ucha w stronę zamkniętych na głucho okiennic, a on już oddalał się korytarzem, wybijając nieskładny takt końcami swoich szczudeł, aż trzaśnięcie dalekich drzwi oznajmiło mi, że wyszedł z domu. Popatrzyłem na Janinę. Siedziała ciągle w tym samym miejscu i obserwowała talerz z resztkami nadeschłego podwieczorku. - Ty też coś słyszałaś? - zapytałem. - Nie wiem - odrzekła. - Może... Teraz jest wiatr, trudno coś powiedzieć na pewno. Wstałem z łóżka i poprawiłem narzutę, która je przykrywała. Ale na korytarzu dalej było cicho. Znowu popatrzyłem na Janinę, a później wyszedłem na dwór. Wiało tam teraz rzeczywiście, gołe drzewa huczały jak wielki wentylator, ale oprócz niespokojnego ruchu powietrza nie było słychać nic więcej. - Łabęda - zawołałem niegłośno. Nie odezwał się. Poderwałem się z miejsca biegiem i zatrzymałem się dopiero przy furtce. Tu zawołałem drugi raz "Łabęda", ale on znowu mi nie odpowiedział. Zrobiłem parę kroków w prawo, a potem tyle samo w lewo, ale nie znalazłem go. Janina przez ten czas nie podniosła się z krzesła. Wydawało się nawet, że nie drgnęła. Oparłem się plecami o gorące kafle pieca - tego pieca, który tak hojnie opalaliśmy dzisiaj od samego południa - i zapytałem: - Dlaczego oni to zrobili? Podniosła na mnie oczy. Były bardzo ciężkie i smutne. - Kto to może wiedzieć? Może Sztajnert ich tymczasem odnalazł? Może w tym liście było coś... A może Funk od początku bawił się z tobą w kotka i myszkę? Nie wiem, Marcin... Naprawdę nie wiem. Zacisnąłem ręce. - Ubieraj się - powiedziałem. - Jeszcze zdążymy... przynajmniej do niego. Pokręciła głową i szepnęła bardzo ciepłym, prawie tkliwym głosem: - Nie rób tego, Marcin. Ani dziś, ani jutro... Jeżeli oni nie chcieli przyjechać, to nie rób tego nigdy, rozumiesz? Nagle wstała i podeszła, zaglądając mi szybko w oczy. - Marcin? - zawołała. - Co jest? - Niby z czym? - Miałeś przed chwilą taką twarz... Przestraszyłam się. Objąłem ją ramieniem, które było sztywne i niezdarne jak łopata. - Przesadzasz - powiedziałem z wysiłkiem. - Po prostu pomyślałem sobie, że mogło być różnie... ale oni nie musieli robić ze mnie pajaca. Śnieg był głęboki, lecz zmarznięty. Stało nad nim skrzypiące słońce. Zmrużyłem oczy i poszedłem ścieżką, która była głęboka jak koryto. Minąłem furtkę. Zamknęła się za mną z trzęsącym brzękiem. Dopiero teraz, na brzegu otwartego pola, usłyszałem to, o czym mówił szwagier pani Choińskiej. Spuściłem głowę. A później powoli ruszyłem w stronę miasteczka. Nigdy jeszcze nie szedłem tą drogą. Nasza trasa prowadziła zawsze w odwrotnym kierunku - ku szpitalowi i stacji kolejki elektrycznej. W miasteczku nie mieliśmy czego szukać. Tam nie mieszkał nikt z naszych znajomych. Tam nie było Czerwonego Krzyża ani też pani Anusi z listą Rgo. Tam w ogóle nie było nic dla nas. Nie wiedziałem nawet, którędy się tam idzie. Ale nie musiałem nikogo pytać o drogę. To, co słyszałem, było dostatecznie wyraźne, żeby trafić bez niczyjej pomocy. Poszedłem skrótem przez scukrzone pole i dotarłem do czarnych ogródków, które ciasno obrastały miasteczko. Było tam wiele pustych, krzyżujących się uliczek, a wszystkie zabite parkanami na głucho. Wybierałem drogę na chybił trafił, ale wiedziałem, że i tak się nie zgubię. Potem płoty zrobiły się porządniejsze, a domki bardziej zadbane; wtedy zrozumiałem, że jestem już blisko. Tymczasem powietrze ucichło. Słyszałem teraz tylko własne kroki i zgrzyt mrozu przy każdym oddechu. Domyślałem się, że ta pauza nie może potrwać długo i że za moment wszystko znowu zatrzęsie się jak w kuźni. Ale nawet chwila była coś warta. Słuchałem, jak śnieg kruszy mi się pod nogami i myślałem, że moje uszy odzwyczaiły się od huku. A później wyszedłem na szosę. Śnieg był tutaj poszatkowany w grube, twarde tafle. Brodziło się w nich głośno jak w rozbitej porcelanie. Przy najbliższym zakręcie stała gromadka dzieci. Wszystkie były dziwnie milczące i miały głowy pochylone ku ziemi. Domyślałem się, na co mogą tak patrzeć - zjeżone niby psy nad wilczym ścierwem, a mimo to podszedłem. Było ich dwóch. Obaj bez czapek, a jeden także bez płaszcza. Może nie zdążył go nałożyć? Leżeli nie na szosie, lecz tuż obok, nad rowem, pełnym zakopconego śniegu i odpadków. Ten, który nie miał płaszcza, trzymał się jeszcze ręką za tył głowy, jakby w ostatniej chwili coś go tam ukłuło. I on, i jego kolega nie mieli butów ani skarpet. Ich stopy, gołe do kostek, były żółte, jakby ulepione ze starej, kościelnej świecy. Ten w płaszczu miał obie pięty otarte i zalepione kawałkami brudnego "Hansaplastu". Nikt nie zdjął im pasów, przy których wisiały jeszcze pochwy od bagnetów. Same bagnety już znikły. Wiadomo, taka rzecz zawsze przyda się w gospodarstwie. Odsunąłem dzieci i tak, jak się spodziewałem, zobaczyłem przewrócony w śniegu erkaem. Mg 42 - taki sam, jaki mieliśmy u nas w plutonie. Był czarny i błyszczał od wazeliny. Widocznie czyścili go jak należy aż do samego końca. Zamek był wyjęty. Odruchowo rozejrzałem się, czy go gdzieś nie zobaczę. Ale śnieg był obfity i trudno w nim było coś znaleźć. A zresztą co mógł mnie obchodzić ten zamek. Spojrzałem w tę stronę, w którą zwrócony był jeszcze ryjek lufy. Zobaczyłem trzysta metrów szosy aż do następnego zakrętu. Dobrze wybrano im stanowisko. Mogli stąd zaskoczyć ogniem każdego, kto by wyjechał zza ostatnich domów od strony Warszawy. Ale nic nie wskazywało, żeby próbowali wykorzystać tę szansę. Dokoła nie było widać ani jednej pustej łuski. To znaczy ani jednej łuski po nabojach do erkaemu. Bo przy karku tego, który trzymał się ręką za tył głowy, błyszczało coś jak malutki naparstek z miedzi. Podniosłem go i obejrzałem na dłoni. Siódemka; dokładnie - 7,62. Znałem tę amunicję. Używaliśmy jej pod koniec powstania. Zrzucano nam ją nocą z sowieckich samolotów. Przysunąłem łuskę do nosa. Ale mróz był dzisiaj za ostry - nie poczułem żadnego zapachu, mimo że strzał musiał być oddany niedawno. Nie potrzebowałem pytać nikogo o szczegóły, żeby odtworzyć sobie wszystko, co tutaj zaszło. Wystawiono ich w dobrym miejscu. Ale dobrym na samochody albo motocykle. Mogli stąd zatrzymać nawet dużą kolumnę zmotoryzowaną w marszu. Ale nie mogli zatrzymać czołgów. Nie mieli przecież nawet jednej butelki z benzyną. Właśnie dlatego nie znalazłem nigdzie wystrzelonych łusek z erkaemu. Kiedy zobaczyli, że wychodzą na nich czołgi, zrozumieli, że wszystko jest stracone. Pewnie podnieśli się ze śniegu i czekali z zadartymi do góry rękoma. Byli młodzi; nie wiedzieli, że nie wolno poddawać się samotnym czołgom. W czołgach nie ma miejsca dla jeńców, to wszystko. Położyłem na śniegu miedziany naparstek kalibru 7,62 i powoli ruszyłem szosą w kierunku miasteczka. Nie minęło jeszcze pół roku od chwili, kiedy to my byliśmy na ich miejscu. I kiedy patrzyliśmy bezradnie na ich zbliżające się czołgi. I kiedy także nie mieliśmy ani jednej butelki z benzyną. A każdy z nich był dla nas wtedy jak bóg wojny. A teraz leżeli po rowach niby rozjechane koty. Pomyślałem, że mógłbym się cieszyć. A nawet, że powinienem się cieszyć. Koło historii obróciło się. Kto inny był dziś bogiem wojny. I może bym się cieszył, gdyby nie te pięty, otarte od złych butów i gdyby nie te brudne kawałki "Hansaplastu", poprzylepiane ukradkiem i w pośpiechu. Za następnym zakrętem było już naprawdę coś w rodzaju miasta. Nie płoty i ogródki, lecz murowane kamieniczki, jedna obok drugiej, niektóre nawet ozdobione sklepikami. Drzwi sklepów były zresztą zamknięte na amen. Przy krzyżówce, tam gdzie szosa rozwidlała się i gdzie widać było wylot uliczki do dworca, stał szary tłumek mężczyzn i kobiet, popatrujących cierpliwie ku wschodowi. Wyróżniała się z nich niewielka grupa, zebrana na uboczu i jakby trochę osobno. Zobaczyłem w niej Tatara i zatrzymałem się. Stał obok człowieka w czarnym płaszczu i śmiał się niemal na głos. Tamten wprawdzie nie śmiał się, lecz także był wesoły i rozbawiony. Mówili coś do siebie i od czasu do czasu trącali się żartobliwie ramionami. Potem obaj unieśli głowy. Mieli lepszy słuch - widocznie żaden granat nie pękł im tuż koło skroni, tak jak mnie, kiedy wołałem "halo" patrząc na zamglone podwórze naszej ostatniej pozycji. W każdym razie usłyszeli daleki warkot znacznie wcześniej ode mnie. Ja złowiłem go dopiero wtedy, kiedy zaczął się zbliżać do zakrętu. Powoli odwróciłem się w tę stronę. Niewidzialne młoty prostowały niebo jak kawał pogniecionej blachy. Przyłożyłem ręce do uszu. Nie pomogło. Huk drążył mi kości. Nagle stał się tak przenikliwy, że aż zmrużyłem oczy. I wtedy zobaczyłem je: szły z odkrytymi włazami, w otworach włazów widać było twarze, otulone czarnymi skrzydłami haub, na pancerzach widniały zabłocone gwiazdy. Grupka ludzi, wśród których był Tatar, machała teraz rękami. Widziałem, że ich otwarte usta poruszają się w jakichś okrzykach, ale głosu nie było słychać, roztapiał się w dudnieniu silników i młyńskim hałasie gąsienic. Człowiek w czarnej jesionce trzymał podniesioną do góry pięść. Był teraz poważny i uroczysty. Tatar stał z rękoma w kieszeniach i śmiał się radośnie jak sztubak. Naraz w luce między jednym czołgiem a drugim spotkaliśmy się oczyma. Przez sekundę czułem na sobie jego uważne i jakby pełne zachęty spojrzenie. Później białe cielska następnych czołgów rozdzieliły nas z powrotem. Odwróciłem się i odszedłem. Idąc myślałem, że jest już po wszystkim. Cokolwiek jeszcze się zdarzy, to jedno mamy już za sobą. Dlatego chciałem być choć przez moment szczęśliwy. I było mi trochę żal, że nie mogę. Uliczki za krzyżówką były bezludne, lecz również pełne huku. Wiedziałem, że ten huk musi rozchodzić się daleko. I że moi chłopcy, gdziekolwiek są teraz pochowani, muszą go także słyszeć. I że boją się, bo wiedzą, co on im ze sobą przynosi. A ja nie mogę już zrobić nic, żeby ich przed tym uchronić. #/3 Hotel "Korona" stał na skrzyżowaniu dwóch najważniejszych ulic miasta, tuż przy rynku. Miał dwa skrzydła, jedno wyższe, z rzędem brzydkich mansard, wyrastających z czarnego dachu, a drugie niższe, jednopiętrowe, kryte papą. Obydwa były tynkowane na szaro i miały trójkątne ozdóbki nad każdym oknem. W miejscu, gdzie się stykały, narożnik był ścięty ukośnie. Widniały tam podwójne drzwi, którymi kiedyś wchodziło się do restauracji. Teraz były zamknięte na sztabę i zastawione dyktą od środka. Minąłem je i powoli skręciłem w uliczkę przed głównym wejściem. Śnieg był tu z grubsza odmieciony i zgarnięty w dwie wielkie hałdy. Między tymi hałdami stał cywilny wartownik w pikowanej kurtce i nausznikach bez czapki. Trzymał ręce w kieszeniach i bezmyślnie przytupywał, a pistolet maszynowy, przewieszony na pasku, kiwał mu się przy każdym ruchu i dzwonił o guziki na piersiach. Z bramy za plecami wartownika wychodziło właśnie kilku robotników z opaskami na rękawach powyżej lewego łokcia. Niektórzy oddawali mu w przejściu jakiś papierek, inni tylko pozdrawiali go skinieniem ręki. Z głębi ulicy nadjeżdżał samochód ciężarowy. Był zielony, miał pochyłą maskę i nosił wojskowe znaki. Zaczekałem, aż minie wartownika i wpełznie do bramy. Dopiero wtedy podszedłem. Wiedziałem, że wartownik zatrzyma mnie i odeśle po przepustkę do biura, umieszczonego naprzeciw hotelu, po drugiej stronie ulicy. Jednakże zachowałem się tak, jakbym o tym nigdy nie słyszał i po prostu zapytałem go, czy mogę wejść do środka. Wysłuchał mnie ocierając nos rękawem, a później powiedział to, co miał powiedzieć - bardzo zresztą niewyraźnie, bo przez pikowaną watę rękawa. Ja jednak udałem, że rozumiem i posłusznie skierowałem się do małego sklepiku, zamienionego teraz na biuro przepustek. Urzędował tu łykowaty mężczyzna z brudnymi od kawy wąsikami. Ten kazał sobie podać moją kennkartę, długo ją studiował, a potem - nie podnosząc wcale głowy - dziubnął mnie znienacka oczami i zapytał: - A wy, tak na przykład, to do kogo? Znałem od pani Anusi prawdziwe nazwisko Tatara, więc podałem mu je bez zwłoki. Wysłuchał go z nieruchomą twarzą, nie zdradzając się, czy zna kogoś, kto się tak nazywa, czy też nie zna. Klepnął się tylko moją kennkartą po otwartej dłoni i zapytał: - A sprawa, tak na przykład, to jaka, hę? - Osobista. - Ach, osobista. Przyjrzał mi się jeszcze raz, a potem sięgnął do starego telefonu, ustawionego na ladzie tam, gdzie jeszcze niedawno musiała stać mosiężna waga z talerzami, pokręcił korbką, coś zamruczał, osłaniając dłonią słuchawkę i zerkając ku mnie z ukosa, czy nie podsłuchuję, potem doczekał się właściwego połączenia, przesylabizował - nie bez trudu - moje imię i nazwisko, wysłuchał odpowiedzi, uniósł brwi z niedowierzaniem, a może tylko ze znudzeniem i wreszcie wypisał mi przepustkę. - Możecie się udać - powiedział wsuwając ją do mojej kennkarty i podając mi to wszystko podejrzliwie, jakby się bał, że coś z tego muszę zgubić po drodze. Otworzyłem drzwi, nad którymi wciąż jeszcze wisiał dzwonek, zderzyłem się z chłopiną w kożuchu, przepuściłem go i wyszedłem na ulicę. Przed bramą "Korony" stał teraz sowiecki łazik z oszronionymi szybami. Szofer w barankowej czapce bawił się rysowaniem na nich kółeczek i rombów. Wartownik z pistoletem maszynowym na piersiach przyjrzał mi się przez szerokość jezdni i kiwnął palcem. Zbliżyłem się i podałem mu samą przepustkę. - A dowodzik? - zachrypiał poruszając z trudnością zaschniętymi od mrozu wargami. Porównał moją twarz z fotografią, przylepioną w kennkarcie, i nie oddając mi ani tego, ani tamtego, cofnął się do bramy i przycisnął guzik nocnego dzwonka. Czekając, aż ktoś zjawi się na to wezwanie zerkałem ostrożnie w głąb podwórka. Było nieduże, z dwóch stron zamknięte niskimi skrzydłami hotelu, a z trzeciej kusym pałacykiem o bardzo wąskich oknach. Pałacyk był jednopiętrowy, dość dokładnie obtłuczony z tynku i pozbawiony jakichkolwiek ozdób. Nie miał nawet własnego wjazdu na podwórze i musiał korzystać ze wspólnej bramy z "Koroną". Przed jego oknami, tuż obok żelaznego trzepaka na dywany, stała ta sama wojskowa ciężarówka, którą widziałem zbliżając się tutaj od rynku. Jakiś żołnierz toczył ku niej blaszaną beczkę z paliwem, najprawdopodobniej z ropą. W tle za żołnierzem widać było przyprószoną śniegiem niemiecką amfibię z brezentowym daszkiem, a jeszcze dalej rząd murowanych stajen, zamienionych w czasie wojny na garaże albo warsztaty; zamykały one podwórze od tyłu. Tymczasem oszklone drzwi hotelu uchyliły się i ze środka wyjrzał człowiek w samym swetrze, przepasanym na biodrach szerokim rzemieniem. Z prawej strony, przypięta trochę na niemiecką modłę, kołysała mu się ciężka kabura z pistoletem. Wartownik podał mu moją kennkartę razem z przepustką i coś mruknął. Teraz z kolei tamten obejrzał mnie bez pardonu - wszyscy mnie tutaj oglądali bez pardonu jak konia - i skinął głową. Zanurzyłem się w dudniące zimno bramy i skręciłem do wejścia. Człowiek w swetrze pomógł mi odgarnąć zatłuszczoną kotarę z pluszu i zatrzasnął za mną drzwi. Znalazłem się w ciasnym holu, który kiedyś był recepcją i zarazem portiernią "Korony". Kręciło się tu wielu ludzi, cywilnych i mundurowych, a większość z nich była bardzo zdenerwowana i rozmawiała ze sobą niezwykle głośno. Największy hałas panował wokół pulpitu, nad którym wisiała jeszcze deska na klucze. Za pulpitem siedział zgarbiony pocztowiec bez czapki i gorączkowo przekładał kolorowe wtyczki w malutkiej hotelowej centralce, pokrzykując raz po raz "momencik", a czasami także "mamient". Mój przewodnik przytrzymał mnie za ramię i rozejrzawszy się powiedział: - Tu sobie stańcie, no. Jak ktoś będzie szedł na górę, to was weźmie. - A gdzie to jest? Może sam mógłbym trafić? - Jak ktoś będzie szedł - powtórzył puszczając moje pytanie mimo uszu - to was weźmie. - I zaczepnie dodał: - Sami to sobie możecie chodzić po lesie. Jasne? Kiwnąłem głową i oparłem się plecami o pulpit. Trąciłem przy tym niechcący jakąś niską, starszą kobietę o niby - siwych, a w rzeczywistości woskowożółtych włosach. Ta obejrzała się i nagle skubnęła mnie za rękaw: - Kochasiu, może ty jesteś "Siła i Światło"? Co? Chodź ze mną, zobaczysz ten nasz przeklęty sierociniec. Mówię ci, zapłaczesz! - Nie zapłacze - mruknął mężczyzna w swetrze. - Zapłacze! - Mówię wam, że nie zapłacze, bo to wcale nie ten. Przywołał gestem jakiegoś wyrostka o bardzo cienkich rękach i nogach, a równocześnie zbyt czerwonych wypiekach na zagłodzonej twarzy. - Nie idziesz na górę? - zapytał, a usłyszawszy, że idzie, podał mu moje papiery i dorzucił: - Do rolnego - a potem od razu przestał się mną interesować. Wyrostek uśmiechnął się, machnął do mnie ręką i bez słowa wbiegł na żelazne, ażurowe schody, przeskakując po trzy stopnie na raz. Byłem w znacznie gorszej formie od niego i zasapałem się próbując dotrzymać mu kroku. Nie zwrócił na to uwagi, odwrotnie, leciał już niby ptak przez korytarz, pokryty wydeptanym chodnikiem z kokosa, aż odemknął jakieś drzwi - jedne z wielu drzwi, znajdujących się na tym piętrze - i wrzuciwszy tam mój dowód razem z przepustką zawołał "do was", a potem od razu zniknął. Wszedłem do pokoju, który musiał być kiedyś jednym z lepszych numerów, a może nawet apartamentów "Korony". Miał dwa okna, zamykane na staroświeckie klamki z mosiądzu, marmurową umywalnię z dwoma kranami i uschniętą albo po prostu zmarzniętą palmę w glazurowanej donicy. Ale teraz było tu zwykłe, choć trochę prowizoryczne biuro: łóżka gdzieś wyniesiono, na biedermeierowskim stole stała duża maszyna do pisania, wszędzie leżało pełno papierów i niedopałków, a na ścianie, obok trema w metalowych ramach, wisiał plakat wzywający do podziału ziemi obszarniczej. Zastałem tutaj trzech ludzi, z których dwaj byli mi zupełnie obcy. Jeden ciężki, o kanciastej głowie Piasta_Kołodzieja, siedział w płaszczu i grzał sobie zmarznięte ręce szklanką parującej herbaty. Ten nie odzywał się, tylko słuchał, mrugając często grubymi powiekami, jakby się bał, że bez tego mrugania zaśnie w ciągu sekundy. Drugi miał chudą twarz o zepsutych zębach i mówiąc błyskał stalowymi płytkami tanich koron. No a trzeci to był właśnie Tatar. Ten stał przyklejony do słuchawki i bez przerwy krzyczał "ja to pieprzę", stukając się przy tym w czoło i czyniąc porozumiewawcze gesty w stronę Piasta_Kołodzieja, który zresztą nie kwitował żadnego z nich i wciąż tylko desperacko mrugał. Zobaczywszy mnie Tatar poruszył brodą prosząc, żebym usiadł - i dalej krzyczał, że coś pieprzy. Wreszcie oświadczył, że to nie są żadne argumenty i uderzył kikutem amputowanej dłoni w widełki. - Masz swój komitet folwarczny - powiedział i ze złością popatrzył na człowieka w płaszczu. - Dwóch szpiclów i jeden lokaj. Rób z takimi reformę. - Dzwoń do pełnomocnika - wmieszał się gorączkowo mężczyzna o zepsutych zębach, na pewno wielki zapaleniec i nerwus. - Dzwoń zaraz do pełnomocnika. Niech coś zrobi, no nie? Jak pełnomocnik, to pełnomocnik, no nie? - Znalazł sobie administratora, bechowiec kopany. Mówię ci, jak to wygląda, żebyś się nie dziwił. Wyborów w ogóle nie było, ale komitet proszę, jest! I to jaki! W Londynie by lepszego nie wymyślili! Piast_Kołodziej skrzywił się i powoli dmuchnął na herbatę. - Daj, ja cię połączę z pełnomocnikiem! - wołał chudy, próbując zdjąć kaleką rękę Tatara z widełek, ale ten odsunął go bezmyślnie, zakręcił korbką i mruknął: - Z porucznikiem Kosiorem. Czekając na połączenie spojrzał znów w stronę usypiającego nad szklanką towarzysza i niepewnie powiedział: - Administrator, kurza twarz. Niech go biorą, co? Tamten wzruszył ramionami i nagle pokręcił głową. Jego oczy zrobiły się na moment przytomniejsze. - Odłóż to - rzekł. - No, odłóż. - NIe chcecie, żeby go brać? - No, odkładaj, odkładaj. - I mruknął: - Ty byś zaraz za dupę... Lepiej pojedź na miejsce i zobacz. Pojedziesz? - Nie wiem jak... Sobczak chory... Ale mogę spróbować - odparł Tatar bez zbytniego zapału i kiedy usłyszał dzwonek telefonu, wziął szybko słuchawkę i powiedział: - Już nie trzeba. Dopiero teraz odwrócił się ku mnie całą twarzą. - Kochany - rzekł - ja nie rozdzielam mieszkań ani butów. Nie wymieniam pieniędzy i nie daję zapomóg. Nie interesują mnie licencje na budki ani sklepy po Niemcach. Jeżeli przyszedłeś z czymś takim, to powiedzmy sobie adieu i uciekaj. Pełna jasność? - W porządku - powiedziałem. - Nie chcę od ciebie butów ani licencji. Chcę pogadać. - Jeżeli sobie przypominam, to nagadaliśmy się do syta. A resztę obgadamy sobie na starość. Zgoda? - Nie - odparłem. - Chcę pogadać o jakiejś robocie. - Posadka - rzekł. - Co? Jasne, że posadka. A na przykład za ile? - Nie zgrywaj się - powiedziałem ciszej, podchodząc do niego całkiem blisko. - Chcę coś robić. Pomożesz mi? - Pomyliłeś ulice - odrzekł. - Idź do Puz_u, tam pracuje kilku rozkosznych dżentelmenów, którzy robią w majtki na widok każdego inteligenta. Dać ci adres? - Dziękuję. Musiałbym najpierw wiedzieć, co to jest Puz. - Bardzo proste: Powiatowy Urząd Ziemski. Jak zobaczą twoją wrażliwą buźkę, wypiszą ci każdą nominację, jakiej zażądasz. - A wy mi ją później odbierzecie. - Noo? - rzekł z uśmiechem. - Patrzcie, zrobiłeś się prawie bystry. Oczywiście, że ci odbierzemy. Odbieramy właśnie wszystkie, jakie zdążyli już wydać. Ale nie martw się; jak będziesz obrotny, to zdążysz jeszcze załapać parę worków pszenicy. Przy okazji podrzuć nam jakiś bochenek, bo my od dwóch dni jedziemy na samej kartoflance. - W porządku - powiedziałem drugi raz. - Kartoflanka to jest właśnie to, o czym marzę po nocach. Czy możemy teraz porozmawiać jak ludzie? Obejrzał się na swoich towarzyszy i zapytał półgłosem: - O co chodzi? - Namyśliłem się. - To wzruszające. - Masz rację. Sam czuję się wzruszony. - Twoi także? - Nie. Oni są mniej skłonni do wzruszeń. - Tak myślałem - powiedział. - Dzielni chłopcy, którzy nie chcą sobie brudzić rąk współpracą z reżimem. A ty co? Zrezygnowałeś z roli czyścioszka? - Mam w domu kilo mydła. Znowu obejrzał się za siebie i nagle popchnął mnie ku drzwiom. - Wyjdźmy. Na progu zderzyliśmy się z łysym milicjantem, który właśnie chciał wejść do pokoju. Teraz cofnął się i gładząc kciukiem popękany rzemień karabinu, przewieszonego przez prawe ramię, powiedział: - Dawaj adres tego twojego dziedzica. - Kościelna 30, drugie piętro. Masz jakąś furę? - Po diabła mi fura? - Trzeba go od razu zabrać z manatkami. - Fajny jesteś. Mam się bawić w przedsiębiorstwo przewozowe? - Nie nudź, stary, bardzo cię proszę. Weźmiesz go ze wszystkim, tak żeby już nie miał pretekstów do wracania. Dobrze? I jeszcze coś: dopilnuj, żeby naprawdę pojechał. Najlepiej jak zaczekasz do odjazdu pociągu. - Dużo ci to da, wiesz? Zechce, to wysiądzie na drugiej stacji. - Powiedz mu, że jak to zrobi, to następną rozmówkę będzie już miał z Bezpieczeństwem. I w ogóle, jak się kiedyś pokaże na terenie powiatu, to też. Wytłumacz mu to jakoś zrozumiale. Łysy znów pogładził rzemień karabinu i westchnąwszy odszedł. - No i widzisz - powiedział Tatar, wodząc po ścianach korytarza roztargnionym spojrzeniem, jakby myślał o czymś innym, niż mówił. - Takie buty, no właśnie. Wysadzisz gościa z majątku, to przycupnie gdzieś na przedmieściu. Byle blisko. I byle nie zejść chłopom zupełnie z oczu. No, widzisz... I nagle, bez żadnego wstępu, zapytał: - A ty czego się tutaj kręcisz, co? - Chcę, żebyś mi dał robotę. - Jaką robotę? - Wszystko jedno. - Lubię takie gadanie; wszystko jedno! Pójdziesz odgarniać śnieg? - A ty pójdziesz? - Jak? Jedną ręką? Dotknąłem palcami przedramienia. - Czy mam zawinąć rękaw? Spuścił oczy i chwilę medytował w milczeniu. Kiedy podniósł je z powrotem, były już inne niż przed chwilą: uważne i trochę zamyślone. - No, to co. Chcesz uczyć w szkole? - Jeszcze nie zwariowałem. - Biblioteka miejska? Uśmiechnąłem się. - Więc co? - Chciałbym robić coś razem z tobą. - Zaraz pęknę ze śmiechu - powiedział. - A może ty nie wiesz, gdzie przyszedłeś? - To dla mnie mało ważne. - Kiciu - rzekł - tu jest komitet powiatowy Ppr. Idealne miejsce pracy dla wszystkich podchorążych Armii Krajowej, prawda? A może tymczasem zapisałeś się do partii? Jeżeli tak, to podaj mi czym prędzej nazwiska twoich wprowadzających. Jeszcze dziś wylejemy ich na mordę. - Czyli nic z tego? Przyjrzał mi się z ukosa, ale pilnie. Potem ciszej zapytał: - Stało się coś? - W pewnym sensie. - Pożarłeś się ze swoimi? - Owszem. - O co? - Powinieneś sam się domyślić. - Więc o tamto? Kiwnąłem głową. Obejrzał się - po raz trzeci w trakcie tej rozmowy - i odciągnął mnie jeszcze dalej od drzwi. - Słuchaj - rzekł zniżonym głosem - nie ma takiego zwyczaju, żeby zatrudniać w komitecie akowców, rozumiesz? Dlaczego ci na tym zależy? Przez sekundę szukałem odpowiedzi, a potem wzruszyłem ramionami. - Nie wiem. - Ale ja muszę wiedzieć. - Może dlatego, że z tej strony... no, z tej strony barykady znam tylko ciebie jednego. Wydął usta, a potem wciągnął je do środka. - Co umiesz robić oprócz wysadzania mostów? - Mam za sobą rok podziemnego uniwerku. Skrzywił się. - Pracowałem kiedyś u szklarza - ciągnąłem dalej. - Poza tym dwa lata byłem szoferem na ciężarówkach. Mam też trochę praktyki w zakresie łączności... Przerwał mi ruchem ręki. - Prowadzisz? - Mówię ci, byłem dwa lata szoferem. - Poczekaj tu - rzekł z namysłem i wrócił do pokoju. Nie było go z dziesięć minut. Potem zawołali mnie do środka. Piast_Kołodziej i chudy przyglądali mi się z bezceremonialną uwagą. - Czy mam się obrócić? - zapytałem ze złością. - Z tyłu jestem przystojniejszy. - Zamknij się - mruknął Tatar. Piast_Kołodziej oblizał łyżeczkę po herbacie i wycelował ją obojętnym gestem w stronę szafy. - Stoją tam dwie butelki spirytusu - powiedział do Tatara. - Jedną wymienisz u ruskich na benzynę, a drugą dasz mu za drogę. Na razie ograniczymy się do tego. - Co to znaczy na razie? - zapytałem czując, że robię się niegrzeczny. Tamten machnął łyżeczką w stronę Tatara. - Wytłumacz mu, Tadziu. Tatar błysnął ku mnie niechętnym okiem. - To znaczy, że na razie proponujemy ci jedną przejażdżkę za miasto. Pojedziesz? - Głupie pytanie - westchnął Piast_Kołodziej. - Myślisz, że on nie wie, co jest dzisiaj butelka spirytusu? - Gorzelany, ale bardzo czyściutki! - wtrącił ten drugi, któremu widać było stalowe koronki na przednich zębach. - Prawie całkiem bez fuzla, no nie, Tadek? Kryształ nie spirytus. - Nie pieprz - mruknął Tatar. - Dobrze? - I znowu obrócił się ku mnie. - To jak? - Daj tę moją butelkę. Zmarszczył się, ale wyjął ją bez słowa. Uderzyłem w denko, wybiłem z szyjki korek i rozlałem cały spirytus do pustych szklanek po herbacie. - Proszę - powiedziałem bez uśmiechu. Piast_Kołodziej poruszył się z zainteresowaniem. - Co to ma być? - zapytał. - Hę? - Wytłumacz mu, Tadek - powiedziałem zimno. - A sam zbieraj się, jedziemy. Była to ta niemiecka amfibia, którą widziałem, wchodząc tutaj przed godziną. Obmiotłem ją trochę ze śniegu, a Tatar przyniósł tymczasem wiadro wrzątku do chłodnicy. W baku było jeszcze dosyć benzyny, żeby zagrzać silnik i podjechać pod rosyjskie koszary. W czasie, kiedy silnik grzał się na półssaniu, nacierałem solą przednią szybę, żeby oczyścić ją z lodu. Była to syzyfowa praca, bo wóz stał od kilku dni pod gołym niebem i obmarzł naprawdę żałośnie. Kiedy dobijałem już do końca, ktoś otworzył okno pałacyku po lewej stronie podwórza i krzyknął na kierowcę wojskowej ciężarówki. Ten wskoczył do szoferki i tyłem podjechał do wejścia, a później szybko spuścił klapę. Tarłem moją szybę zapamiętale i z oddaniem, popatrując jednak ciągle w stronę pałacyku. Nagle zobaczyłem, że wychodzi z niego trzech żołnierzy, uzbrojonych w sowieckie peemy. Wyszedłszy na podwórko obstawili drzwi z obu stron i obojętnie czekali na kogoś, kto widocznie miał się jeszcze pojawić. - Magisterku - rzekł za mną Tatar ciepłym głosem. - Ja bym na twoim miejscu przyglądał się raczej dziewuchom w kuchni. Popatrz, jakie dwie fajne sroki siedzą w tamtym oknie. Prawda? A pałacyk możesz sobie darować. Wytrzepałem mokrą sól ze szmaty. - Zwariowałeś? O co ci chodzi? - Och, mnie o nic - powiedział skromnie. - Ale tam urzędują panowie, którym może się to nie spodobać. A jak im się coś nie spodoba, to potrafią być nieprzyjemni, słowo daję. Wysypałem na szmatę trochę świeżej soli, a on kołyszącym się krokiem odszedł w stronę ciężarówki i przystanął o parę kroków od niej, obok niskiego, ale barczystego człowieka w wojskowym płaszczu bez żadnych odznak, narzuconym na ramiona. Obaj rozmawiali chwilę półgłosem, a później tamten przeprosił Tatara i zawołał coś w stronę żołnierzy. Poruszyli się czujnie, a w tym samym momencie z otwartych drzwi wyszło pięciu cywilnych mężczyzn z rękami zaplecionymi na karkach. Żaden z nich nie miał płaszcza, a jeden był nawet bez marynarki, tylko w grubej, flanelowej koszuli, włożonej na brudny podkoszulek. Szli tym drobnym, nieufnym kroczkiem, który jest tak charakterystyczny dla aresztantów w czasie śledztwa; drobny kroczek, głowa w ramionach i nerwowe ruchy oczu, próbujących za wszelką cenę przeniknąć zamiary prześladowców. Widać było, że jeden z tych ludzi utyka na lewą nogę. Ten miał największe trudności z wdrapaniem się na platformę, wreszcie jednak i on zniknął pod plandeką. Dwóch żołnierzy z peemami wsiadło również do środka, trzeci zamknął klapę. Człowiek w płaszczu bez odznak skinął ręką i samochód wytoczył się za bramę. - Skończyłeś? - zapytał Tatar podchodząc. - Mniej więcej - powiedziałem przełamując przykry szczękościsk. - Lepiej już nie będzie. - To jedziemy - mruknął i nagle nie patrząc na mnie dodał: - Nie przejmuj się, to volksdeutsche. Usiadłem bez słowa za kierownicą, wycisnąłem sprzęgło i włożyłem pierwszy bieg. On zajął miejsce obok mnie i zatrzasnął swoje drzwiczki. Ruszyliśmy, buksując trochę w gęstym śniegu. Byliśmy już w bramie, kiedy drogę zaszedł nam ten sam człowiek, który przedtem rozmawiał z Tatarem, a później odprawiał ciężarówkę z więźniami. Nie podniósł zresztą ręki ani też nie wykonał żadnego innego gestu, żeby nas zatrzymać. Po prostu stanął sobie dość leniwie przed maską i patrzył przez szybę, jak się zbliżam, aż wreszcie musiałem gwałtownie przydepnąć hamulec i zedrzeć wóz prawie na miejscu. Dopiero wtedy obszedł go z mojej strony i nie spiesząc się otworzył drzwiczki. Zobaczyłem przed sobą zmrużone, ale mimo to kłujące oczka i odruchowo uśmiechnąłem się, czując, że jest to bardziej skurcz niż uśmiech. Tamten przeniósł wzrok na Tatara i powiedział: - Nie mówiłeś mi, że masz nowego kierowcę. - Jeszcze nie mam - odrzekł Tatar. - Wziąłem go na dzisiaj, bo Sobczak jest chory. - A potem, zawahawszy się, dodał: - Poznajcie się: mój kolega z powstania, porucznik Kosior. Bąknąłem coś, zdejmując rękę z kierownicy, ale tamten nie miał zamiaru podawać mi swojej, więc i ja się powściągnąłem, czując przy tym coraz większe zakłopotanie - zupełnie tak, jakbym był temu człowiekowi coś winien, albo jakbym miał wobec niego wyrzuty sumienia. Tymczasem on stał ciągle w otwartych drzwiach samochodu, skupiony, a zarazem niedbały, właściwie nawet trochę bezczelny i przyglądał mi się ze skąpym uśmieszkiem. A kiedy wreszcie zamknął drzwi, ja w dalszym ciągu nie ruszałem się z miejsca i potrzeba było dopiero głosu Tatara, żeby mnie zachęcić do odjazdu. Wypełznąłem więc powoli za bramę, gdzie oddałem podpisaną przez Piasta_Kołodzieja przepustkę i skręciłem na lewo, w stronę rynku. Ale nawet wtedy, kiedy już ujechałem spory kawałek drogi, ciągle miałem wrażenie, że z tyłu, za moimi plecami, stoi dalej ten dziwny porucznik bez gwiazdek i przypatruje mi się przez celuloidową szybkę w brezentowym pokryciu amfibii. Majątek, do którego jechaliśmy, znajdował się właściwie niedaleko od miasta, może dwadzieścia kilometrów, może dwadzieścia parę. Ale droga była ciężka, prawie nie przetarta i kilka razy grzęźliśmy w śniegu na dłużej. W rezultacie dopiero przed trzecią wyjechaliśmy na grzbiet ostatniego pagórka, z którego widać już było rosnące w dole drzewa dworskiego parku: dużo gołych drzew, nacętkowanych jemiołą i wronimi gniazdami. Głębiej był pewnie pałac, nie mogłem go jednak dostrzec w tej bezlistnej, lecz przecież gęstej masie, która szumiała i krakała pod nami. Widziałem za to wiele chałup, większych i mniejszych, rozsypanych na zboczu i wzdłuż drogi, przecinającej kotlinę. Zobaczyłem też komin jakiejś małej fabryczki - gorzelni lub krochmalni - schowanej za dachami. Szedł z niej rzadki dymek, wyglądający jak strużka rozwodnionej kawy. I to było na razie wszystko. Ostrożnie sprowadziłem wóz ze wzgórza, wjechałem pomiędzy chłopskie gospodarstwa, minąłem je i dotarłem do krzyżówki. Była rozjeżdżona przez furmanki i żółta od końskiego moczu. Ale nie spostrzegłem na niej śladów opon. Widocznie ta fabryczka to nie była jednak gorzelnia. Za krzyżówką otwierała się szeroka, zadrzewiona aleja. Rosły przy niej stare i niezwykle grube lipy. Niektóre miały pnie popękane aż do samego rdzenia. Ktoś próbował ratować je zastrzykami z cementu, ale to musiało być dawno, chyba jeszcze przed wojną, bo cement był już pokruszony i zwietrzały. Na końcu alei widniała brama, a za nią pałac. Pomyślałem, że Tatar przesadzał, nazywając tak ten skromny dworek. Bo to było coś długiego, ale bardzo niskiego, właściwie sam parter o malutkich oknach, wybitych w grubym murze; wyżej sterczały już tylko kuse i podobne do kominków poddasza. Ale jak na jedną rodzinę to i tak było nieźle. Podjechaliśmy do burej oficyny, gdzie mieszkał obecny administrator, a dawny rządca majątku. Okazało się, że jest "na gumnie" - tak przynajmniej objaśniła nas jego żona, mała, wystraszona kobietka o żółtej cerze, charakterystycznej dla ludzi, którzy często chorują na wątrobę. Tatar poprosił, żeby go sprowadzić jak najszybciej, a mnie kazał ustawić amfibię w ten sposób, żebyśmy mogli widzieć ją przez okno. Siedzieliśmy potem w malutkiej kancelarii, gdzie było ciepło i pachniało różnymi odmianami suszonych nasion i czekaliśmy, aż ktoś znajdzie tego zaginionego administratora. Jego żona kilkakrotnie próbowała namówić nas na herbatę, ale Tatar za każdym razem stanowczo odmawiał, mimo że byliśmy przemarznięci do szpiku kości. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, lecz wolałem nie pytać, bo widziałem, że nie ma ochoty na żadne rozmówki. Wreszcie administrator zjawił się. Wyglądał dość sympatycznie: miał szczupłą twarz i oszczędne ruchy człowieka, który stale pracuje nad siły. Był również przemarznięty i czuło się, że najchętniej poszedłby od razu do łóżka. Obejrzał jednak z uwagą papierek, okazany mu przez Tatara i dopiero wtedy przedstawił się: - Inżynier Englich. Ale mówiąc to nie wyciągnął do nas ręki, tylko powściągliwie ukłonił się, niby aktor na jakimś angielskim filmie. Tatar obrócił sobie najbliższe krzesło odwrotną stroną i usiadł na nim okrakiem, a łokcie oparł na poręczy. Było w tym coś niedbałego, a równocześnie bardzo agresywnego. Poczułem nieprzyjemne zakłopotanie i odsunąłem się jak najdalej w głąb pokoju, starając się przy tym nie patrzeć administratorowi w twarz. - No i co? - zapytał cicho Tatar. - Gospodarujecie tu sobie, co? Gospodarujecie... - Raczej doglądam - odrzekł Englich. - Wytworzyła się taka sytuacja, że chwilowo trudno mówić o normalnej gospodarce. - A jakaż to sytuacja? - zapytał Tatar mrużąc oczy. - No, na przykład jaka? - Co tu się rozwodzić - westchnął tamten. - Sam pan wie. Służba folwarczna w ogóle nie chce wychodzić do roboty, wszyscy tylko czekają na podział majątku. Gdyby nie moja żona i paru najbardziej oddanych pracowników, to nawet krowy stałyby nie wydojone. A przy każdej próbie interwencji słyszy się to samo: rozdajcie, co macie rozdać, bo na cudzym robota skończona. I co im pan na to odpowie? - Nic - odrzekł Tatar. - Bo ja nie jestem pan. Panowie wyjechali zaleszczycką szosą. Najwyższy czas, żeby to sobie zapamiętać. Englich nic na to nie odpowiedział, tylko spuścił oczy. - A jeśli chodzi o służbę - ciągnął Tatar - to ja bym chciał wiedzieć, jak wy osobiście odpowiadacie im na takie żądania. - No, wie pan... Przepraszam, ale nie wiem, jak panów tytułować, obywatele czy towarzysze? - Nie zaprzątajcie sobie tym głowy - przerwał mu Tatar. - Mówmy szczerze: chcecie parcelować ten majątek, czy nie chcecie? - A cóż ja - uśmiechnął się chłodno Englich. - Od tego jest komisarz ziemski i powiatowy pełnomocnik reformy. Ja tu o niczym nie decyduję. - Ale ja się pytam, czy chcecie. Tamten przez chwilę przyglądał mu się z uwagą, a później znowu uśmiechnął się. - Sprawa jest prosta - powiedział. - Naprawdę efektywne są tylko duże gospodarstwa. Można się o tym przekonać obserwując rolnictwo w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Mówi się, że podobne wyniki osiągają również w Rosji. Tego nie wiem, bo brak mi stamtąd literatury fachowej. Ale załóżmy, że tak jest. Więc jeśli mam być szczery, to proszę: róbcie kołchoz. Kołchoz czy sowchoz, ale od razu, bez żadnych form przejściowych. Bo tak, to się tylko rozpaprze całe gospodarstwo. - Pomysłowe - cmoknął Tatar. - Torpedować reformę ze Związkiem Radzieckim na ustach. Naprawdę pomysłowe i w dobrym stylu. Administrator wyprostował się, a na jego policzkach, tuż pod oczyma, pojawiły się dwie ciemne plamki. - Nie wiem, czemu pan to mówi - rzekł zdławionym głosem. - Koniecznie chce mnie pan wrobić w jakąś aferę polityczną... W coś takiego, z czego już później nie wylezę. To bardzo łatwe, jak się jest w tej partii, co pan. A mnie chodzi o sprawy czysto gospodarcze. Proszę popatrzeć. - Podszedł z pośpiechem do oszklonej szafy i wyciągnął z niej jakąś szarą bryłę wielkości ludzkiej głowy. - Nie wiem, czy pan ma wykształcenie rolnicze, ale chyba pan poznaje, co to takiego. Poznaje pan? - Powiedzmy. - NO, to co to jest? - zapytał natarczywie Englich. - Burak cukrowy - powiedział Tatar. Wydawało mi się, że powiedział to trochę za głośno i zbyt piskliwie. - Bardzo dobrze - pochwalił go Englich. - To niech mi pan powie jeszcze jedno: czy on jest mały, średni czy duży? - Kochasiu - zaczął Tatar, ale tamten stuknął burakiem o biurko z całej siły i w ten sposób mu przerwał. - On jest olbrzym! - zawołał. - Rozumie pan? Olbrzym! Ta ziemia powinna rodzić same buraki! Nic więcej, tylko buraki! Żadnej pszenicy, żadnego żyta, tylko takie olbrzymy! Przez dziesięć lat próbowałem namówić na to właściciela - to znaczy byłego właściciela, ale bez skutku! Teraz jest szansa. Jedyna szansa w historii tego majątku! I ja mam szczegółowy plan, jak to zrobić! Jak przestawić całe gospodarstwo na hodowlę buraka. Będziemy mieli najlepszą plantację w całym województwie. Słyszy pan? I ja wam to poprowadzę. Za pięć lat będziecie tu mogli stawiać domy z cukru! Ale to jest możliwe tylko pod jednym warunkiem: że nie rozdrobnicie ziemi! - No tak - powiedział Tatar, przeciągając w nieskończoność te dwa krótkie słówka. - Potem się dziwicie, że ludzie nie chcą przychodzić do roboty. Wszystko jasne. I wstał. Wydawało mi się przy tym, że zrzuca jakąś maskę i po raz pierwszy ukazuje nam prawdziwą twarz. Bardzo nieprzyjemną twarz, słowo daję. - A teraz słuchajcie, Englich - powiedział i trącił administratora w pierś swym żałosnym kikutem. - Ten majątek został przeznaczony na parcelację. I będzie rozparcelowany, czy wam się to uśmiecha, czy nie. A wy jesteście tutaj nie po to, żeby wymyślać cudeńka. Zrozumiałe? Jesteście po to, żeby przypilnować tego bajzlu do chwili, kiedy nastąpi podział inwentarza i gruntów. I będziecie za to odpowiadać - osobiście i w całej rozciągłości. A przy najmniejszej próbie sabotażu przejedziecie się do Ub. Skapowaliście? Englich stał bez słowa i tylko raz po raz przekładał ten swój popisowy burak z ręki do ręki jak piłkę, a twarz miał całkiem popielatą, jeśli nie liczyć dwóch krwistych plamek pod oczyma. - A teraz jazda do czworaków! - powiedział Tatar. - Za godzinę chcę mieć na kupie wszystkich stałych pracowników. Zapytamy ich, co myślą o tej waszej wzorowej plantacji. A przy okazji wybierzemy komitet folwarczny, który pomoże wam zrozumieć, na jakim świecie żyjecie. Adieu! - Komitet już jest - odparł zachryple Englich. - Raczycie żartować. - Jest - powtórzył tamten uparcie jak dziecko. - Mogę zawołać. - Nie fatygujcie się - rzekł Tatar z cukierniczą słodyczą. - Znamy ten komitet. Spreparowaliście go sami, co, Englich? Z tych paru "najbardziej oddanych", prawda? Takich, co to pozwoliliby sobie rączkę odrąbać, żeby tylko nie rozdać ziemi chłopom. Do widzenia, panie Englich. Administrator powoli odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Tam stanął. Patrzyłem na jego wąskie plecy w starej, przetartej marynarce i wydawało mi się, że drżą. - A gdzie ma być... to zebranie? - zapytał wreszcie nie odwracając głowy. - Oczywiście w pałacu. - No, tak - powtórzył. - Oczywiście. I wyszedł zabierając swój burak ze sobą. Zbliżyłem się do Tatara i dotknąłem jego dłoni. - Posłuchaj... - Nie teraz - przerwał mi i zatoczył ręką łuk po ścianach kancelarii. - Nie teraz i nie tutaj. Za chwilę. Odczekał, żeby dać Englichowi czas na odejście i powiedział: - Jedziemy do wsi. Wyszliśmy na dwór. Robiło się już ciemno, a mróz był jeszcze dotkliwszy niż w południe. Zapaliłem krótkie światła i powoli wykręciłem wóz w stronę drogi. - Nie gniewaj się - powiedziałem nie patrząc na Tatara, tylko na podwójny ślad moich własnych opon, którymi starałem się teraz jechać z powrotem. - Ty siedzisz w tym od dawna, a ja debiutuję. Ale byłeś dla niego bardzo nieprzyjemny. Czemu? Przecież widać, że to przyzwoity facet. - Możliwe - mruknął Tatar. - No to po co... w ten sposób? - Kochany! - zawołał. - Czy ty wiesz, co się robi? Próbują nam wyłączyć z reformy dosłownie wszystkie majątki w powiecie! Ten na szkołę rolniczą, tamten na stację doświadczalną, resztę na ośrodki zarodowe, motylkowe, sadownicze i cholera jeszcze wie, jakie... Gdzie pluniesz, tam fanatyk! W ogóle nie ma już ekonomów, tylko sami fanatycy! A ty musisz zrozumieć jedno: że albo damy chłopom tę ziemię, albo wieś jest dla nas stracona. A teraz zatrzymaj się i zgaś światła. Stanęliśmy przed jakąś zagrodą, której prawie nie było już widać w półmroku. - Mam iść z tobą? - zapytałem wyjmując kluczyk ze stacyjki. Obrzucił mnie ukośnym, trochę chmurnym spojrzeniem. - Lepiej byś został przy samochodzie. Zresztą nie wiem, czy to rzeczywiście tutaj. Wyskoczył i zniknął w ciemnościach, które chrzęściły przy każdym jego kroku jak staniol. Siedziałem z opuszczoną głową i starałem się nie myśleć o niczym. Było mi zimno i trochę niedobrze z głodu. A poza tym czułem się bardzo nieswojo w tej roli, którą grałem od kilku godzin. Nagle zobaczyłem czyjąś twarz za celuloidową szybką samochodu. Myślałem, że to Tatar i otworzyłem drzwi. Wtedy ten człowiek szybko odskoczył i roztopił się w mroku. Wyszedłem na zewnątrz i okrążyłem samochód dokoła. Wszystko było w porządku. Mimo to miałem dziwne uczucie, że ktoś go dotykał. Albo przynajmniej chciał dotknąć. Możliwe, że nie dostrzegł mnie w ciemnym wnętrzu i myślał, że wóz stoi pusty. Ale czemu podchodził tak cicho? Wytężyłem wzrok, rozglądając się dokoła. Nikogo jednak nie zobaczyłem. Później usłyszałem zbliżające się skrzypienie śniegu. Cofnąłem się o krok i czekałem w milczeniu. Ale to był Tatar. - Jedziemy dalej - rzekł półgłosem. - Ale wolno, dobra? Nie mogę się zorientować, psiakrew. Odniosłem wrażenie, że on także zachowuje się jakoś inaczej, niż zawsze: jakby czaił się w tych gęstniejących ciemnościach. - Zapalić światła? - zapytałem go ciszej, niż to było potrzebne. Chwilę milczał; widocznie się zastanawiał. - A dasz sobie radę bez nich? - Spróbuję. - To nie zapalaj, ale jedź wolno, a ja ci będę pokazywał drogę. Albo zapal - powiedział nagle. - Przecież i tak nie przemkniemy się ukradkiem, słychać motor. Powlekliśmy się ostrożnie na drugim biegu. Tatar jechał z głową wystawioną przez otwarte drzwi i czasami kazał mi skręcać lub zawracać. Białe jęzory blasku przesuwały się po fragmentach ścian i odbijały się w szybach. - Czort piekielny, nie mogę się zorientować - zaklął wreszcie po raz drugi. Zatrzymaliśmy się z nosem w opłotkach, rozjarzonych od naszego prądu do białości. - Nie mógłbyś się kogoś zapytać? - Nie chcę - mruknął. - Zaraz zrobi się historia... Wolałbym tak jakoś... Ale te ich informacje są zawsze do bani... Poczekaj, może jednak trafię. Przesunął mi się tuż przed maską. Wyglądało, że jego płaszcz zajmie się zaraz od świateł, ale to trwało tylko moment, później zostałem sam. Płot przede mną był tak oślepiająco jasny, że po chwili rozbolały mnie oczy. A jednak nie zgasiłem reflektorów. Czułem ciągle ten sam niepokój, który ogarnął mnie już wcześniej, kiedy zobaczyłem tamtą obcą twarz za szybą. I wydawało mi się, że przy świetle jestem bezpieczniejszy. Mimo to ciągle oglądałem się za siebie. Nie widziałem jednak nic prócz szarej płachty brezentu i czarnego oczka tylnej szyby. Brezent był słabo napięty i chwilami kołysał się od wiatru. Wtedy oczko szyby mrugało to jaśniej, to znów ciemniej, jakby ktoś zaglądał przez nie do środka. Nagle wyskoczyłem z wozu i zrobiłem szybki ruch w stronę kufra. To nie było złudzenie, tam znowu stał jakiś człowiek, który teraz zaczął powoli odchodzić. Przyspieszyłem kroku, ale on to zauważył i puścił się biegiem. Już po paru metrach straciłem go z oczu. Dalsza pogoń nie miała sensu, tym bardziej, że nie wiedziałem, co mu powiem, jeśli go nawet pochwycę. Zatrzymałem się więc, a wtedy światła za mną nagle pogasły. Obróciłem się. Moja amfibia rozpuściła się w mroku. Nie wiedziałem nawet, gdzie stoi. Ostrożnie ruszyłem w tę stronę, z której przyszedłem. Wszędzie panowała absolutna cisza. Przypomniały mi się czasy kedywu i zacząłem iść prawie bez szelestu. Jedną rękę trzymałem przed sobą, mniej więcej na wysokości twarzy - zupełnie tak, jakbym się bał, że mnie ktoś uderzy. A przecież nie stało się nic takiego, co by usprawiedliwiało mój strach. Po prostu ktoś wyłączył reflektory, to wszystko. Mimo to drgnąłem, kiedy moje kolano otarło się o tylny błotnik wozu. Zatrzymałem się przy nim czekając, co nastąpi i wtedy usłyszałem przytłumiony szept dwóch ludzi. Musieli stać przy drzwiach z lewej strony, tam gdzie było moje miejsce jako szofera. Czy oczekiwali mnie? A jeśli tak, to po co? Prześlizgnąłem się ostrożnie na drugą stronę wozu i ostrożnie wymacałem klamkę. Niemal w tym samym momencie ktoś mruknął w moją stronę: - Zostaw. To był głos Tatara. Nie rozumiałem nic z tego, co się dzieje, lecz posłusznie zatrzymałem się w śniegu. Po paru sekundach Tatar wsiadł do samochodu i rzekł bardzo ściszonym głosem: - Wracamy. Cofnąłem wóz na pamięć i szepnąłem: - Za ciemno, muszę jednak zapalić. - A tak, teraz już zapal. Spuściłem z uwięzi moje białe psy i zobaczyłem, że dopadły jakiegoś skulonego człowieka przy płocie. Czarny płaszcz i kołnierz, postawiony sztorcem - tyle zdążyłem zauważyć. Później wóz minął go i zostawił w ciemnościach. Przekolebaliśmy się po wądołach do znajomej krzyżówki. Dalej zaczynała się lipowa aleja. Minąłem tylko kilka pierwszych pniaków, wylepionych cementem, gdy Tatar położył mi rękę na kierownicy. - Zjedź trochę na bok i stań. Zrobiłem, co mi kazał i już bez przypomnienia zdmuchnąłem wszystkie lampy. Siedzieliśmy potem długo nie ruszając się z miejsca, a mróz powoli obejmował nam palce u nóg i zabierał się do kolan. Wreszcie czyjaś dłoń zapukała w celuloid z mojej strony. Uchyliłem drzwi i poczułem zapach przeżutego czosnku. - To wy? - szepnął jakiś głos. - Chwileczkę - odezwał się Tatar i wysiadł. Człowiek, który pachniał czosnkiem, wycofał się gdzieś dalej, a z nim jeszcze dwóch lub trzech ludzi, którzy ssali w ciemnościach różowe świetliki papierosów. Zdawało mi się, że poznałem wśród nich zgarbioną sylwetkę człowieka w czarnym płaszczu, ale mogło to być także przywidzenie. Nie chciałem im przeszkadzać, lecz byłem tak zmarznięty, że musiałem wyjść i podreptać chociaż w miejscu. Zrobiłem to, a wtedy Tatar powiedział półgłosem: - Przejdź się trochę, dobrze? Potem cię zawołam. Zacząłem krążyć po ubitym śniegu na drodze, zabijając skostniałe ręce, a oni tymczasem spierali się po cichu, aż wreszcie zabrzmiało przytłumione wołanie Tatara i mogłem znów powrócić za kierownicę. Ludzie z papierosami znikli już, a sam Tatar nucił jakąś melodyjkę pod nosem. - Co teraz? - zapytałem. - Właściwie nic. Zagrzejemy się we dworze. - I dorzucił wesoło: - Mam komitet jak nóż. Teraz go tylko przeforsować i do miasta! Może jeszcze zdążymy na kolację? Widziałem, że mają tuszonkę. Zebranie odbywało się w jadalni, ale tłok panował już w przedpokoju i musiałem się zdrowo narozpychać, zanim dobrnąłem do Tatara. Siedział daleko, aż pod przeciwległą ścianą, do której przysunięto mu gdański stół na rzeźbionych nogach. Razem z nim tkwili tam jeszcze dwaj inni członkowie dzisiejszego "prezydium" - jednym był inżynier Englich, a drugim stuletni świątek o buźce bezzębnej jak u żaby. Tatar miał twarz mokrą od potu i oczy rozlatane. Englich przeciwnie, wyglądał tak samo grzecznie i schludniutko jak przedtem. I dopiero kiedy podszedłem, zobaczyłem, że bez przerwy zagryza usta. Hałas był zresztą tak nieprzytomny, że z początku nie mogłem zrozumieć, kto teraz mówi i o czym. Tatar jednak rozumiał, bo odszczekiwał się sali raz po raz, a chwilami ją nawet przekrzykiwał. Wtedy zgromadzeni cichli, a on wyliczał im coś w punktach, podnosząc kolejno wszystkie palce swej jedynej ręki. Że oczywiście robotnicy i pracownicy rolni w pierwszym rzędzie. Ale też komornicy i bezrolni. Jak również właściciele gospodarstw karłowatych. A wreszcie i średniacy. Zwłaszcza ci, którzy mają wielodzietne rodziny. Jeśli chodzi natomiast o kawalerów lub panny - i tu już wszystko znowu zgubiło się w zbiorowym krzyku, który nie wiadomo, czy był wyrazem potępienia, czy też zachwytu. Dopłynąłem wreszcie do samego stołu i nawet go okrążyłem, żeby znaleźć się jak najbliżej Tatara, ale tam musiałem wziąć na strzymanie, bo właśnie zaczynała się nowa rozróbka, wywołana przez olbrzymiego fornala o bardzo roztrzęsionych rękach i jeszcze bardziej roztrzęsionym głosie. Śpieszyło mi się - i to śpieszyło nie na żarty, ale co miałem zrobić, kiedy tamten prawie leżał na stole, wykrzykując Tatarowi prosto w twarz, że nie wpuści tutaj nikogo z "wsioków". "Jadły wszy" wrzeszczał bliski płaczu, "a teraz zaczynają i gnidy?..." "Dobrze mówi!" zapiszczał bezzębny świątek i szturchnął Tatara łokciem. "Dworska ziemia dla dworskich, a ty komu będziesz dawać, chłopom?" "Widzicie go?" zawył fornal i obrócił się do sali. "Już dwie wrony za jedną nogę chce łapać! A wy nic, bracia, rodacy, Polacy, wy nic? Godzicie się na taką naszą krzywdę, na takie nasze pohańbienie?" NIe starałem się nawet zrozumieć, o co mu chodzi. Czekałem tylko, aż tumult zrobi się tak powszechny, że utonie w nim moja rozmówka z Tatarem. Za sekundę doszło wreszcie i do tego. Wszyscy teraz krzyczeli równocześnie, wymachując do siebie nawzajem rękami, ja zaś przytrzymałem Tatara za klapę i wyszeptałem mu do ucha: - Słuchaj, jacyś dziwni ludzie kręcą się przed domem. Nie spojrzał na mnie i nawet nie przestał się uśmiechać. Ale kącikiem ust zapytał: - Dużo? - Widziałem trzech albo czterech. - Zaczepiali cię? - Na razie nie. Stoją w krzakach i szepczą. - Wracaj do wozu - powiedział, kiwając przy tym uspokajająco w stronę rozzłoszczonego świątka. - I nie ruszaj się, słyszysz? Nie ruszaj się, bo nie będziemy mieli czym wracać. A wychodząc uchyl tamto okno. Jakby coś, zatrąbisz, a ja zaraz wyskoczę. - I zawahawszy się spojrzał mi prosto w oczy. - Spokojna głowa, ja mam broń. Wycofałem się, podszedłem nieznacznie do okna, otworzyłem je i wyjrzałem. Mój samochód szarzał w płytkim świetle przed gankiem. Postałem chwilę w tym miejscu udając, że z lubością wdycham świeże powietrze, napływające zimną strużką z dworu, a później ostrożnie zacząłem przesuwać się do wyjścia. NIe było to proste. Tłum w szmaciakach i workach falował przede mną jak morze i bynajmniej nie miał ochoty ustępować. Co kogo odepchnąłem, zaraz wyrastał przede mną następny, a wszyscy jednakowi - zabiedzeni na śmierć i wyżarci przez anemię do ostatniej krwinki. Kiedy krzyczeli, widziałem ich dziąsła, zaropiałe z braku witamin i przedwcześnie wyłuskane z zębów, a kiedy zaczynali się tłoczyć, czułem jak ich żebra sterczą poprzez odzież niby żelazne ruszty. Możliwe, że Englich miał rację z tymi swoimi plantacjami buraka. Ale oni też mieli jakąś swoją rację i cokolwiek tam sobie myślałem poza tym, nie byłem już taki pewien, która z tych racji jest ważniejsza i bardziej ludzka. Wreszcie znalazłem się w sieni. Drzwi do parku były otwarte. Zobaczyłem ostatnich fornali, stojących tuż przed progiem i tren światła, rozciągnięty za nimi na ganku. Ktoś tam czekał, zaczajony przy samych schodkach, na brzegu ciemności. Widziałem jego buty - grube, wojskowe saperki pofałdowane nad kostką - i nogawki sztruksowych spodni, wpuszczonych w szerokie cholewy. Reszta kryła się w mroku. Poczułem wielką pokusę, żeby wrócić, ale nie zrobiłem tego. Szedłem dalej przed siebie, depcząc podeszwami rozmiękły śnieg na ganku, a on stał ciągle w tym samym miejscu i nie ruszał się. Miałem dziwną pewność, że przez cały czas patrzy prosto na mnie i obserwuje każdy mój ruch. Wreszcie zrównałem się z nim i minąłem go. Wtedy zaskrzypiał butami i bez pośpiechu zaczął schodzić za mną po schodkach. Nie przyspieszyłem kroku, bo to nie miałoby żadnego sensu i tak szliśmy obaj powoli - ja przodem, a on w tyle - aż znaleźliśmy się przy mojej amfibii. Tu było jaśniej, bo bliżej oświetlonych okien. Dlatego zaraz spostrzegłem drugiego, który siedział na pochyłej masce wozu. Byłem więc między nimi i nie miałem żadnych szans na ucieczkę. Pozostało mi tylko jedno: ustawić się tak, żeby mieć sygnał w zasięgu ręki. Ale w tym celu musiałem najpierw otworzyć drzwi, a wcale nie było powiedziane, że oni mi na to pozwolą. Przemierzyłem bardzo normalnie ostatnie cztery metry i już byłem niemal przy klamce, gdy ten drugi ześlizgnął się z maski i zagrodził mi drogę. - Słucham? - zapytałem podnosząc oczy. Był wyższy ode mnie prawie o całą głowę. W półświetle, siąpiącym z okien, widziałem jego twarde żuchwy i nos rozpłaszczony jak u boksera. - Słuchasz? - powtórzył za mną leniwie i przeniósł wzrok na tego, który zatrzymał się z tyłu. - Widzisz, Wojtuś, on słucha. - To ładnie - rzekł tamten z uznaniem. - Zawsze jest ładnie słuchać, jak ktoś mówi. - A czy ja już coś mówiłem? - Nie, Kubuś. Jeszcze nie mówiłeś. - To powiedz mi, czego on słucha tak ładnie, kiedy ja jeszcze nie zacząłem mówić? - Zapytaj się go, Kubuś. On ci na pewno sam odpowie. - Odpowie? - zwrócił się do mnie człowiek, nazwany Kubusiem. Pochylił przy tym głowę i ciekawie nadstawił ucha. Milczałem. Wyprostował się znowu i ze zdziwieniem popatrzył na kolegę. - Nie odpowiada - westchnął. - Popatrz, co za nieużyty człowiek. Widziałeś kiedy takiego? - Nie, Kubuś. Nie zdarzyło mi się. - Mnie także. No i jak my z nim będziemy rozmawiać, co? - Nie wiem, Kubuś. Może mu tylko coś powiemy, a on nas po prostu posłucha? - To jest myśl! - ucieszył się olbrzym z nosem boksera. - My mu powiemy, a on posłucha! Wojtuś, zawsze wiedziałem, że masz główkę! - I położył mi rękę na piersiach. - No, to słuchaj. Ty jesteś szofer i ja jestem szofer. - Hi hi - zapiszczał Wojtuś. - No co? - zgniewał się olbrzym. - Tobie się zdaje, że ja nie jestem szofer? - Hi hi, szofer na karecie o dwudziestu czterech oknach i z batem... - A co jemu za różnica? - I znów spojrzał mi w oczy. - Tobie na pewno bez różnicy. Szofer, to szofer, prawda? A Wojtuś jeszcze nie jest szofer, ale będzie. Kiedyś każdy będzie. Więc ty uważaj: my tu tak, między nami szoferami, rozumiesz? Ja tobie nóżki nie podstawię, i ty mnie nie będziesz podstawiał? Rozumiemy się? Stałem bez ruchu i tylko czułem jego rękę, błądzącą mi tuż przy kołnierzu. - Jak myślisz? - zapytał Wojtusia. - Zrozumieliśmy się? - Na pewno! To mądry chłopak. Takiemu raz dasz w pysk i drzwi otworzysz, sam wyjdzie! - No, to przepraszamy - rzekł ceremonialnie Kubuś. Puścił mnie i skinąwszy na towarzysza odszedł z nim w ciemne krzaki za ścieżką. Wsiadłem do samochodu, starannie zamknąłem drzwi i po omacku wyszukałem pod nogami korbę do zapalania silnika. Była dosyć długa i ciężka. Położyłem ją na siedzeniu obok siebie i bez ruchu czekałem na koniec zebrania. Przez uchylone okno jadalni dolatywała mnie nierówna wrzawa, przetykana coraz częściej rzadkimi oklaskami. Później oklaski z wolna zaczęły robić się gęstsze. Widocznie Tatar stopniowo brał górę nad swoimi oponentami. Wreszcie - po godzinie lub nawet po półtorej - cały pałac zahuczał i zaraz potem pierwsi fornale zaczęli wychodzić na ganek. Mój wóz stał przodem do podjazdu. Szyba była nieprzyjemnie zasolona i pokryta drobnym puchem. Puściłem na chwilę wycieraczki, żeby mieć możliwie najlepszą widoczność i położyłem dłoń na korbie. To było na razie wszystko, co mogłem zrobić. Tymczasem ganek zapełniał się bardzo szybko. Część chłopów zaczynała już nawet spływać na schodki i niżej, do parku, ale nikt się jeszcze nie rozchodził. Wszyscy nadal rozprawiali w małych grupkach. Potem z sieni wyszedł inżynier Englich. Przepchnął się wśród tłumu i bez słowa, bardzo pośpiesznie, ruszył w kierunku swojej oficyny. Nikt mu nie towarzyszył, a ci, którzy znajdowali się w pobliżu, odprowadzali go milczącymi spojrzeniami. Wreszcie ukazał się i Tatar. Widać było, że jest rozpalony niedawną batalią i że z trudem próbuje wziąć się w karby. Przypominał trochę aktora po udanym spektaklu. Odprowadzali go trzej ludzie, stanowiący zapewne nowy komitet; gratulował im czegoś i ściskał ich za ręce, schodząc coraz niżej po zaśnieżonych schodach. Był nimi zbyt zajęty, żeby dostrzec to, co ja widziałem już od chwili: a mianowicie powolny marsz czterech posępnych byczków, zbliżających się ku niemu przez zamarznięte rabatki. Członkowie nowego komitetu zorientowali się pierwsi. Zobaczyłem, że po jednemu zaczynają przystawać, aż wreszcie zatrzymali się wszyscy, jak kibice nie mający uprawnień do stawania na ringu. Tatar znalazł się nagle całkiem sam wśród półkola milczącej służby. Przystanął. Tamci czterej szli wciąż ku niemu nie przyśpieszając tempa i nie wykazując śladów jakiegokolwiek podniecenia. Dwóch już znałem; byli to ci, którzy zaczepiali mnie przy samochodzie. Dwaj inni wyglądali podobnie: dorodna para wiejskich zuchów o twarzach porżniętych sprężynowcami i nosach połamanych od kłonic. Rozejrzał się teraz szybko, jakby szukał u kogoś pomocy. Ale było jasne, że może liczyć tylko na siebie. No i na mnie, ale tego przecież nie wiedział. Zobaczyłem, że wciąga głowę w ramiona. Bał się. Każdy zresztą bałby się na jego miejscu. Tamci mieli jeszcze do przebycia najwyżej dziesięć kroków. Szli rozrzuceni luźnym szeregiem kołysząc się trochę w biodrach i niedbale rozrzucając śnieg nogami. Spostrzegłem, że znowu rozgląda się chyłkiem na boki. Szukał mnie, to było całkiem oczywiste. Ale ja - jeżeli naprawdę miałem mu pomóc - nie mogłem się pokazać wcześniej, niż na sekundę przed starciem. Wiedziałem dobrze, co on o mnie myśli. Ale musiałem czekać. I marzyłem tylko o jednym: żeby stanął jakoś inaczej. Bo miałem go z profilu i tych czterech, oczywiście tak samo. A cały nasz ratunek zależał od tego, czy dostanę ich choć na moment twarzami. Byli już bardzo niedaleko. Nie mieli w rękach kijów ani sztachet. Ale na pewno musieli mieć noże. Tatar wiedział o tym równie dobrze jak ja. Prawdopodobnie dlatego postanowił nie dopuścić ich bliżej. Kiedy znaleźli się w odległości pięciu kroków, wsunął szybko rękę pod płaszcz. Spostrzegli to i natychmiast przemieścili się bardziej w prawo. Miał ich teraz na tle ludzi, zebranych przed gankiem. Pomyślałem, że znają się na rzeczy. I wiedzą, że w tej sytuacji nie zdecyduje się na użycie pistoletu. Obliczyli to prawidłowo, rzeczywiście nie zdecydował się. Obrócił się tylko w ten sposób, żeby mieć ich dokładnie przed sobą i powoli, z ręką ciągle ukrytą pod płaszczem, zaczął cofać się tyłem w stronę samochodu. Robił to ostrożnie, macając śnieg za sobą przed każdym postawieniem nogi, jakby czuł, że nie może sobie pozwolić na upadek. Czarne włosy jeżyły mu się trochę chłopakowato nad kołnierzem, a ta krótsza ręka bez dłoni dygotała coraz mocniej, jakby zrozpaczona, że nie przyda mu się na nic w tej hecy. Ale ja wiedziałem, że nareszcie dostaliśmy szansę. I że jeżeli mamy ją naprawdę wykorzystać, to musimy działać bez żadnych skrupułów. Jeden z tamtych skoczył właśnie do przodu. Zobaczyłem igiełkę blasku w jego dłoni i włączyłem pełne światła. Zachwiał się, a już leciałem z podniesionym żelazem. Nie widział mnie, oślepiony jak nietoperz, ale ja go nawet nie musnąłem. Tamtej trójce to i tak było dosyć, jego już musiał załatwić sam Tatar. W przelocie, kątem oka, zobaczyłem czarny łuk i usłyszałem głuche stuknięcie kolby. No to jeden. I już wpadałem na środkowego z pozostałej trójki. Wystawił ku mnie małe żądło, uderzyłem go w przegub, chrupnęło, nóż zgasł mu pod nogami, a ja już byłem przy następnym. Zamach, byle nie w głowę, to jednak korba, łatwo zabić; chciałem trafić w bark, ostatecznie wylądowałem na obojczyku. Ugiął się mi pod żelazem, usłyszałem bulgot i zobaczyłem go na wznak - otwarte usta, rozcapierzona dłoń z brudnymi paznokciami i drgające w powietrzu kolana. Wtedy ten ostatni, który zdołał już otrząsnąć się ze światła, zajechał mnie sztorcem, poczułem tępe uderzenie, zakrztusiłem się i klęknąłem. Reflektor odbił się w nożu, zasłoniłem twarz, ale on nie zdążył mnie pokroić, upadł; zobaczyłem Tatara z pistoletem za lufę i podniosłem się. Kolba właśnie spadała po raz drugi, tamten chwycił się za czoło, przez palce od razu siknęła mu krew, cofnął się i już go nie było. Rozejrzałem się. Ten, który dostał po obojczyku, uciekał na kolanach, podpierając się zdrową ręką. Przed gankiem dogonił go Kubuś, prawa dłoń wisiała mu jak szmata. Złapał tamtego lewą, przerzucił sobie jego ramię przez kark i obaj zniknęli między ciemnymi drzewami. Czwartego w ogóle nie znalazłem. Musiał ulotnić się już wcześniej. Dopiero teraz Tatar odbezpieczył pistolet, podniósł go lufą do góry i kilka razy strzelił w niebo. Zabrzmiało to jak sygnał na zakończenie meczu. Ludzie przed gankiem skulili się, kilka kobiet zapiszczało, a potem zapadła cisza. Rozpiąłem płaszcz. Był przebity, lecz nie na wylot. Kennkarta, oczywiście. Wyciągnąłem ją z kieszeni na piersiach; istne kino, kto mnie teraz pozna, takiego dziubniętego przez buźkę? - Co słychać? - zapytał Tatar podchodząc trochę sztucznym krokiem. - A no cóż - powiedziałem - mrozik trzyma. - Tak, noce teraz chłodne. Może za to będzie wczesna wiosna. Nie chciałbyś się przeczesać? - Dziękuję, z przyjemnością. - Ależ proszę. Wytarł grzebień o połę płaszcza i podał mi go z galanterią. - Może potrzeba ci lusterka? - Och, niekoniecznie, czeszę się przecież bez przedziałka. Dopiero teraz fornale obskoczyli nas ze wszystkich stron, strzygąc niepewnie oczami i pomstując gorączkowo na awanturników. Tatar słuchał tego przez chwilę z ironicznym uśmieszkiem, a później machnął ręką. - No, bądźcie zdrowi. Za kilka dni zajrzę do was zobaczyć, jak gospodarujecie. I bardzo proszę, żeby wszystkie krowy były porządnie wydojone. Następnie obaj poszliśmy bez pośpiechu do naszego auta i odjechaliśmy, żegnani dość krzykliwym i nieco przesadnym uwielbieniem fornali. Tatar kiwał im głową obojętnie. A mnie było nieprzyjemnie i głupio. Chudego z koronkami nie zastaliśmy już w komitecie. Ale Piast_Kołodziej urzędował tam dalej ofiarnie, choć nie bez znudzenia. Zobaczywszy nas przeciągnął się z satysfakcją, najwyraźniej zadowolony, że ma pretekst do przerwania roboty. - Wiecie już? - ziewnął. - Zaczęła się Konferencja Trzech. I pchnął ku nam "Głos Ludu", na którym leżało parę wyjedzonych skórek od salcesonu. - A Rzęsiaka zdjęli z aprowizacji - dodał z jawnym upodobaniem. - I pójdzie siedzieć, ja wam to mówię, chłopaki. Zapamiętajcie moje słowa. Nie wiedziałem, kto to jest Rzęsiak i było mi to całkiem obojętne. Chciałem dostać herbaty i położyć się do łóżka, reszta dla mnie nie istniała. Ale Tatar nie zdejmując nawet płaszcza położył przede mną kartkę czystego papieru i stuknął w nią paznokciem. - Siadaj i pisz. - Coś ty, nienormalny? Co mam pisać? - Życiorys, tylko porządnie, bez lipy. I surowo popatrzył na Piasta_Kołodzieja. - Załatwisz? Tamten kilka razy poruszył grubymi brwiami i zapytał z powściągliwym uśmiechem: - Bo co? Nadał ci się? - Nie będziemy żałować. - Lepszy od Sobczaka? - Jako szofer nie; taki sobie. - No, no! - mruknął ostrzegawczo, a on przejechał mi ręką po głowie i zrzucił mi na oczy garść włosów. - Załatw mu to, staruszku. Ja go biorę na swoje sumienie. - Ej, żebyś się nie naderwał - westchnął tamten i zapytał: - Jak poszło? - A, owszem. PóźNiej ci opowiem. Wziął telefon i poprosił, żeby go połączono z porucznikiem Kosiorem. Czekając, aż usłyszy sygnał, przyglądał się z boku mojej pisaninie. - A gdzie ojciec? Gdzie matka? Chyba nie jesteś samorodek, co? Napisz, z czego żyli. - Z powietrza. - Proszę bardzo. Tylko zaznacz, z czyjego. - I trącił mnie w ramię. - Słyszałeś? U nas, bracie, nie ma z tym żartów, pisz zaraz pochodzenie społeczne. I krzyknął do słuchawki: - To ty? Słuchaj, będziesz jeszcze chwilę w Urzędzie? Tak, chciałbym ci podsunąć paru nowych klientów. Nie martw się, znajdziesz ich bez kłopotu, wszyscy znaczni. Co? Nie, nie dziurkowani, ale każdy z pięknym stempelkiem. No, to przychodzę, cześć. Wziął Piasta za ramię i pociągnął go ku drzwiom. - Chodź ze mną, ty znasz tamte wiochy, może dorzucisz coś mądrego. A po drodze ci wszystko opowiem. Już przy progu coś sobie przypomniał i zaczął grzebać końcami palców w górnej kieszonce marynarki. - Masz tu kartkę na żarcie - powiedział i położył mi na stole pomięty talonik. - Jak skończysz, zejdź do stołówki, ja też tam przyjdę. No, buźka. I wyszedł razem ze swym ziewającym towarzyszem. Stołówka mieściła się w dawnej restauracji hotelu. Podszedłem do okienka za nieczynnym bufetem i oddałem mój talonik dziewczynie ze spiczastymi piersiami. Przyniosła mi głęboki talerz jęczmiennej kaszy, polanej konserwowym gulaszem. - Jesteście nowy czy przejazdem? - zapytała bez specjalnej ciekawości. - Nowy - powiedziałem i zrobiło mi się dziwnie. Nowy. To brzmiało jak pseudonim. Obróciłem się, wziąłem czysty widelec z pudełka i powoli wszedłem na salę. Nie przypominała już prawie wcale tego, czym kiedyś była. Ze ścian pozdejmowano reklamy win i wódek. Zamiast nich wisiały tam teraz niezliczone plakaty. Na stołach nie było obrusów - zastąpił je zwykły papier. Zmienili się też konsumenci. Większość z nich miała grube dłonie i nie ogolone policzki, a przy jedzeniu używała nie widelców, lecz łyżek. Niektórzy byli w mundurach lub też bardzo długich płaszczach, które zwisały im aż na podłogę. Prawdopodobnie byli to ci, których przerzucono tutaj zza Wisły dla zorganizowania miejscowej placówki Bezpieczeństwa. Siadłem przy najbliższym stoliku, złożyłem na kupę kilka pozostawionych tam talerzy z resztkami zimnego jadła i bez większego apetytu zabrałem się do mojej kolacji. Parę godzin temu oddałbym za nią pół życia; teraz jakoś mi nie szła. Może się przegłodziłem, a może jedzenie było po prostu niesmaczne. Skubałem je końcami przednich zębów i obracałem w kółko na języku, a każdy kęsek nadymał mi się w ustach jak malutka ropucha. Przy sąsiednim stole szeptało trzech mężczyzn w marynarkach, wciągniętych na brudne swetry. Jeden miał czoło niskie jak Papuas i małe, świdrowate oczka, którymi bez przerwy wiercił dziury w ścianach, meblach i sąsiadach. Ten nic nie mówił, tylko prychał. Za to dwaj pozostali byli bardzo rozmowni. Z początku nie słyszałem o czym mówią, bo robili to całkiem cicho. Ale później przeszli w mruczando i wtedy zacząłem chwytać strzępki słów, a wreszcie i całe zdania. Chodziło im o to, że nie mogą sobie dać rady z rozrobieniem jakiegoś Józwy, na którego "wyszli" przy aferze skradzionych kożuchów. Świdrowaty miał szwagra, który handlował z Józwami; chcieli więc, żeby im coś poradził w tej sprawie. Na przykład, żeby powiedział, czy można tego Józwę podejść przez bufetową ze stacji? Czy lepiej dać spokój, "bo się kapnie". Kapnie się, czy się nie kapnie? - powtarzali z uporem, a świdrowaty tylko prychał i prychał, aż w końcu zmiękł i oświadczył, że nie można. Bo kapnąć to on się nie kapnie, ale farby i tak nie puści. Więc po cholerę wciągać do tego bufetową? - Mniej ludzi, mniejszy smród. A z Józwą trzeba zaczekać, aż sobie znowu podskoczy; wtedy chwytać od razu za rączkę. Jadłem lepką kaszę ze spuszczonymi oczyma i czułem się dość obrzydliwie. A kiedy podniosłem oczy z powrotem, Tatar był już prawie przy moim stoliku. Prowadził ze sobą tego dziwnego porucznika bez gwiazdek, z którym poznał mnie dzisiaj w bramie. Obaj byli w doskonałych humorach i maszerując przez stołówkę szturchali się łokciami, podśmiewając się przy tym z jakichś tam swoich partyjnych anegdotek. - Pozwolicie - zapytał porucznik, siadając zresztą przy mnie od razu, jakby tamto pytanie uważał za zwyczajną formalność. - No i co, jak wam smakuje nasza kuchnia? - Dziękuję - mruknąłem. - Dobra. - A nie łżecie? Wziął widelec, który odłożyłem, gdy oni zajmowali miejsca przy stole i bez żenady ćmaknął garść kaszy z mojego talerza. - Idiotyzm - powiedział. - Dawno nie miałem w pysku podobnego gówna. A wy jeszcze chwalicie! To po prostu niezrozumiałe. Może wam się zdaje, że u nas trzeba wszystko chwalić, nawet kaszę? - Wychylasz się - rzekł Tatar. - To bratnia kasza ze Związku Radzieckiego. - O do licha - zamruczał porucznik. - Kasza przyjaźni, no macie. Jak mogłem od razu nie poznać! - A gulaszyk? - Znakomity, syneczku, sam rozumiesz, że także znakomity. - Dwa zero - oświadczył Tatar. - Gulasz jest "made in Usa". Nie czujesz, że trąci kapitałem na odległość? Porucznik głośno pociągnął nosem i posmutniał. - Kończę się - powiedział. - Zatraciłem do reszty mój słynny rewolucyjny węch. Nawet ten młody człowiek jest już dla mnie zagadką. Wącham go, wącham i co czuję? Najczarniejszą reakcję. A potem dowiaduję się, że to nieustraszony bojownik sojuszu robotniczo_chłopskiego. Klapa, Kosior, pora ci zmienić zawód. - Chcesz? - zapytał go Tatar. - Wykroimy ci działkę z reformy. Będziesz sobie hodował truskawki. - Wykluczone. Po truskawkach dostaję wysypki. Ale jeszcze nie wszystko przepadło, mogę zawsze wrócić do chiromancji. - Wróżyłeś z ręki? - Odczytywałem - rzekł z powagą i nagle popatrzył mi w twarz. - Można was prosić? Uśmiechnąłem się wymijająco, ale on powtórzył uparcie: - No, można? Nie bójcie się, dzisiaj jeszcze za darmo. Czekał z wyciągniętą dłonią tak długo, aż wreszcie dla świętego spokoju podałem mu swoją. Chwycił ją dziwnie mocno i obrócił wnętrzem do góry. - No, tak - zamruczał i znowu spojrzał mi w twarz. - Kto by się spodziewał... Taki sympatyczny chłopiec, a ręka... - Kapucyńska? - zaśmiał się Tatar. - Żeby - westchnął Kosior. - Ba, żeby... - I zapytał mnie nie odrywając wzroku od moich źrenic: - Powiedzieć przy nim? I pokazał głową Tatara. - Dlaczego nie, bardzo proszę. - Słyszałeś, Tadek, on sam prosi. - I szepnął ściskając mnie jeszcze mocniej niż przedtem: - Synku, gdybym był Chrystusem, nie wziąłbym cię za swojego ucznia. A w każdym razie nigdy bym z tobą nie poszedł do ogrodu oliwnego. - To znaczy? - zapytał Tatar. - On już wie - odparł Kosior i raptem zaśmiał się bardzo głośno. - Co za dziwak, niech skisnę! Popatrz, on to sobie naprawdę wziął do serca! Widzisz, jaki się zrobił poważny? Oj, kochany towarzyszu, przecież tak nie można! Kto bierze takie rzeczy na serio? I to kiedy - w dobie radia i konserw z wołowiny? Dajcie spokój, ja tylko żartowałem, a wy zaraz takie oczko... Cudak z was, święte słowo... Bandy się nie baliście, a teraz boicie się guseł? To już zupełnie niepojęte! No, uśmiechnijcie się; przyrzekam, że więcej nie pozwolę sobie na podobne żarciki. I ścisnął mnie oburącz za rękę, błyskając przy tym rozfiglowanymi oczyma. Czułem, że jestem spocony i że to może wyglądać po prostu podejrzanie. Dlatego zrobiłem wszystko, żeby pokryć ten mój dziwny wygląd swobodnym uśmiechem. Nie byłem jednak pewien, czy mi się to udało. - No, to już - ciągnął tymczasem Kosior, machając mi przed nosem rozpostartą dłonią. - Wszystko zamazane i cicho, sza! Nigdy nie mówiliśmy o żadnej ręce! A teraz mały stakańczyk na zgodę. Ja zapraszam. Idziecie? - Jeżeli chodzi o mnie - powiedział Tatar - to melduję, że jestem abstynent. Przynajmniej na ten wieczór. Od świtu mam naradę w sprawie świadczeń rzeczowych. Ale ty idź - zachęcił mnie. - To ci dobrze zrobi. Namarzłeś się dzisiaj jak pies. A Kosior przy wódce staje się dużo zabawniejszy. - Dużo! - krzyknął tamten z zapałem. - No, nie wiem - odparłem wahająco. - Mam kawał do domu. A godzina jest późna. - Możesz przespać się w bursie - oświadczył Tatar. - Jak chcesz, to nawet ze mną. Boczne skrzydło, pokój numer dziesięć. A teraz cześć pracy, rebiata. I poszedł. Zostałem z Kosiorem sam na sam i wiedziałem, że będę musiał się zgodzić. A nawet, że powinienem się zgodzić. Ale dziwnie nie miałem na to ochoty. Przez całą drogę, kiedy szliśmy po schodach, a także później, w korytarzu na drugim piętrze, Kosior opowiadał mi z niezwykłym ożywieniem jakąś dziwną, frontową przygodę, która nie miała ani początku, ani końca, tylko sam niemożliwie rozwleczony środek - i co chwila wybuchał głośnym śmiechem. I chociaż w tej przygodzie nie było nic komicznego, musiałem śmiać się razem z nim; jego wesołość była tak zaraźliwa, że naprawdę trudno było się jej oprzeć. Ale gdy tylko weszliśmy do jego pokoju na poddaszu i skrzypiące drzwi zatrzasnęły się za nami - umilkł dosłownie w pół zdania. Było to tak raptowne, że aż po prostu szokujące. Spojrzałem mu szybko w oczy i spostrzegłem, że wcale nie jest rozbawiony. Wręcz przeciwnie: przypatrywał mi się z chłodną starannością i całkiem urzędowo. W pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że musiałem popełnić jakiś nieświadomy nietakt. Nie mogłem sobie tylko przypomnieć, jaki. A potem zrozumiałem, że ta zmiana bynajmniej nie łączy się z moim zachowaniem, tylko jest częścią jakiegoś planu, przygotowanego przez Kosiora już wcześniej. Pokazał mi teraz bez słowa puste krzesło, a gdy nie przyjąłem zaproszenia, pchnął mnie w piersi tak mocno, że od razu wylądowałem na wskazanym miejscu. On sam usiadł na łóżku, ściągnął buty i został w przepoconych skarpetkach. Przez chwilę ruszał palcami u nóg, prężąc je i kurcząc z wyraźną trudnością - i obserwując je przy tym dość sceptycznie. Następnie wyjął z kieszeni mały, ale gruby notesik z zatkniętym w skórzanej szlufce ołówkiem. Przekartkował uważnie kilka zapisanych stroniczek, znalazł wolne miejsce i rozprostował je sobie na kolanach. Dopiero wtedy podniósł na mnie oczy. - No, to już - powiedział. - Teraz jedźcie od samego początku. Ale powoli, dobrze? Bo ja jeszcze nie opanowałem stenografii. - Przepraszam - odparłem, siląc się na tonik możliwie salonowy. - Ale wszystko wskazuje, że zabrakło wam obiecanej wódki. Może wobec tego skoczymy gdzieś na róg i tam sobie dodamy ducha? - Dobra, dobra - rzekł ze znudzeniem, jakby już z góry wiedział, co może ode mnie usłyszeć. - Nie fatygujcie się, to nie dla mnie, takie zagrania. Więc proszę. Najpierw wszystkie organizacje i związki, do których należeliście po kolei. - Byłem członkiem szkolnego chóru "Lutnia". Podniósł ołówek i pogroził mi nim dobrodusznie. - Oj, nie brykajcie, bo ja was zaraz uspokoję. No więc? Teraz powiedziałem - już zupełnie bez żartów - że nie widzę najmniejszego powodu, by odpowiadać na jego pytania. Mam po prostu być kierowcą u Tatara i... Przerwał mi z ożywieniem: - U kogo? - No, u Tadka. - Nazwaliście go przedtem inaczej. - To nieważne. - Dlaczego? U nas wszystko może być ważne. Powiedzieliście na niego Tatar? Nie słyszałem, żeby używał takiego pseudonimu. - Och, Boże - mruknąłem. - Czy będziecie się czepiać każdego słowa? Mówiłem tak o nim w czasach, kiedy jeszcze nie wiedziałem, jak ma na imię. A chciałem go jakoś określić - określić po prostu dla siebie. Ma czarne włosy i wystające kości policzkowe. Jakoś mi się to tak skojarzyło. - Ciekawe - powiedział. - No, drobiazg, mówcie dalej. - Kiedy na ten temat nie mam już nic do mówienia. - Poszukajcie dobrze. A nuż jeszcze się coś znajdzie? - Nie. - A wy często tak przezywacie różnych ludzi? - Owszem, niekiedy mi się to zdarza. - Cóż oni na to? - Kto? - Ci ludzie. - Przecież ja im tego nie mówię. - Aha - kiwnął głową. - Robicie to bez ich wiedzy. Rozumiem. - No, wiecie - oburzyłem się. - Z wiedzą, czy bez wiedzy... to zaczyna być po prostu śmieszne. I niezbyt mądre. - Możliwe - rzekł z pogodą. - MOżliwe. A czy ja wam się również kojarzę? - Przepraszam, nie zrozumiałem pytania. - No, czy dla mnie też macie jakieś takie... przezwanko? Zastanowiłem się. - Chyba nie. Przynajmniej jak na razie... - A pomyślcie - rzekł z dziwną namolnością. - No, na przykład siedemnastka. Albo G VIII. Nie pamiętacie nic podobnego. - To idiotyzm - odparłem ze złością. - Jak niby człowiek może kojarzyć się z szyframi? I to jeszcze takimi. - Takimi? - podchwycił. - To znaczy?... - No, takimi wymyślnymi. Dajcie spokój, bo przestanę was traktować serio. - E, nie - uśmiechnął się. - Nie przestaniecie. Daję wam na to słowo starego czekisty. Ale zgoda, możemy tę rzecz odłożyć na kiedy indziej. Bardzo proszę... Więc jak tam było z tą waszą przynależnością? - W porządku - powiedziałem. - Odpowiem wam na wszystko, o co zapytacie. I nie dlatego, że się was boję, tylko dlatego, że nie mam nic do ukrywania. Ale proszę wyjaśnić mi jedno: po cholerę wam te informacje? Wziął ołówek pomiędzy zęby i chwilę go tak trzymał, przypatrując mi się równocześnie z namysłem. Potem rzekł: - Podejdźcie do okna. Zrobiłem to. Wychodziło na podwórze hotelu. Stała tam znowu ta sama ciężarówka, którą widziałem dziś rano. Aż tu było słychać jej motor, pracujący na za dużych obrotach. Na przednim błotniku siedział żołnierz z pistoletem maszynowym w rękach i leniwie kiwał w powietrzu nogami. Głębiej widać było okna pałacyku. Niektóre były oświetlone, ale nie mogłem dojrzeć, co się za nimi dzieje, bo większość miała zasłony z koców lub brezentu. Tylko jedno nie było niczym zakryte. W środku siedział jakiś człowiek, ubrany po cywilnemu i rozmawiał z drugim człowiekiem, ubranym całkiem tak samo jak i on. Tylko że ten drugi człowiek kulił się na brzeżku krzesła i ciągle kręcił głową, jakby koniecznie chciał się odwrócić w jakąś inną stronę. A stojąca na biurku lampa była wymierzona prosto w jego twarz. - Teraz już wiecie? - sapnął Kosior. - No, to wracajcie na miejsce i jazda do roboty, bo szkoda czasu. Zaczniemy pewnie od harcerstwa, co? - Nie - odparłem ze znużeniem. - Udało mi się od razu znaleźć styk z robotą wojskową. - To nietypowe - rzekł. - Może się jednak namyślicie? Jakiś hufiec, jakieś Szare Szeregi? - Jesteście schematyk - odpowiedziałem. - W moim wypadku obyło się bez druhów. - To dobrze, bo z druhami znacznie trudniej się dogadać. Ojczyzna, nauka, cnota, na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy i takie różne trele_morele, sami wiecie. Was to nie męczy, prawda? No, więc słucham. Opisałem mu dość porządnie cały przebieg mojej służby, od patrolu Sztajnerta aż po dowództwo plutonu w czasie powstania, opuszczając tylko nazwiska żyjących i wszystkie adresy prócz tych, które zostały pogrzebane razem z domami. Notował moje słowa pilnie niby wykład na jakimś nocnym kursie. Czasem przerywał mi i pytał się o jakiś szczegół - z reguły zresztą grzecznie i rzeczowo. Gdy skończyłem, przejrzał swoje zapiski jeszcze raz i dopiero wówczas pozwolił sobie na westchnięcie. - Opera. - Nie rozumiem. - Opera za trzy grosze. - To już raczej za talerz pęczaku. - Z gulaszem. - "Made in Usa". - Tak - kiwnął się na krześle i z roztargnieniem powtórzył: - Z gulaszem "made in Usa"... A później bardzo cicho zapytał: - Z kim utrzymujecie kontakt w tej chwili? - Z wami. - Ha ha - rzekł zimno. - Jeżeli to był dowcip, to ja się zaśmiałem. Więc? - Oprócz jednej sanitariuszki - z nikim. - A gdzie ona przebywa? - Teraz? W moim łóżku. - Przepraszam - powiedział obojętnie. - Interesują mnie raczej ludzie, którzy z wami nie śpią. - Mnie też. Ale nie mam o nich żadnej wiadomości. - Nie mylicie się? - NIe. Zamknął notesik i potrząsnął nim jak książeczką do nabożeństwa. - Pamiętajcie, że ja nie lubię pomyłek. Jeżeli coś się tutaj nie zgadza, to lepiej sprostować od razu. Więc jak zostanie? - Bez zmian. - Dobrze - rzekł. - Reszta zależy już tylko od was. Jeżeli się zdecydujecie, możecie od jutra zacząć normalną pracę. Jeżeli nie, to zakomunikujcie Tatarowi - tak go nazywacie, prawda? - więc zakomunikujcie mu, że praca wydaje się wam za ciężka. A ja - tu potrząsnął notesikiem - uznam to za akt ujawnienia i nie będę was więcej tyrpał. - A dlaczego - zapytałem - miałbym mu komunikować, że praca wydaje mi się za ciężka? - Teraz jest czas ścielenia - powiedział. - I każdy musi się dobrze namyślić. Żeby potem nie miał do nikogo pretensji, jak się źle wyśpi. Wstał, wziął z umywalki musztardówkę, służącą mu jako szklanka do zębów i napełnił ją żółtawym alkoholem z butelki, która stała na nocnym stoliczku. - Cyk. - Dziękuję - rzekłem sztywno. - Wieczór był i bez tego uroczy. - Cyk, bracie - powtórzył z lodowatym spokojem. - Masz dzisiaj nocować u Tatara, prawda? Więc pij, byłeś przecież u mnie na wódce. Tatar już spał, lecz obudził się przy pierwszym skrzypnięciu podłogi. - Żyjesz? - wymamrotał. - Bo on trąbi jak słoń. I każdego zalewa w pałę. - Trochę mnie zalał - szepnąłem, oglądając się na pozostałe łóżka, w których chrapali jacyś nie znani mi ludzie. - Ale widzisz, jeszcze stoję na własnych nogach. - Czy masz ambicję przestać na nich do rana? Kładź się! - I zrobił mi trochę miejsca obok siebie. - A jak będziesz chciał rzygać, to nie rób tego do umywalki, bo zatkasz. Zdjąłem wszystko prócz kalesonów i koszuli, napiłem się trochę letniej wody z kranu i wszedłem do łóżka. Chwilę obaj leżeliśmy w milczeniu. Później nie mogłem się powstrzymać i zapytałem: - Tadek... jak to się stało, że trafiłeś do tego wszystkiego? - Wiódł mnie instynkt klasowy. - A poza tym? Uśmiechnął się w ciemnościach. - Dziewczyna. - Przez dziewczynę zapisałeś się do partii? - Och, ty zmoro - powiedział. - Słyszałeś, że mam jutro zebranie? A potem, dość znienacka, zamruczał: - Jakoś trzeba zacząć, no nie? Ostatecznie każdy początek jest dobry. A ten był chyba najlepszy ze wszystkich. - I najładniejszy, co? Uniósł się na łokciach. - Tak nie mów, jej już nie ma. Zamilkłem, on zaś patrzył na mnie i także się nie odzywał. I dopiero po długim czasie szepnął. - A jeśli chodzi o szczegóły, to właśnie była brzydka. Tylko diabelnie mądra. I w ogóle fajna. Najpierw przyniosła mi Kruczkowskiego i Wasilewską. A potem "Zagadnienia leninizmu" i "Manifest". Aż w końcu zaciągnęła mnie do Zwm_u. A przez cały czas nosiła taki śmieszny, niebieski płaszczyk. Był na nią za mały, rękawy miała potąd i w ogóle wyglądała w nim jak sto nieszczęść. Może dlatego... zresztą, co ci tam będę pieprzył... Położył się z powrotem. Czułem jednak, że chce coś jeszcze powiedzieć. Tylko nie wie jak. A ja myślałem, że moje pytanie było bez sensu. I że w ogóle nie warto było go stawiać. Niebieski płaszczyk, mój Boże! I kiedy tak to sobie myślałem, za oknami rozległ się krzyk. Mury stłumiły go, lecz nie mogły zagłuszyć do końca. Był na to zbyt przeraźliwy i silny. Drgnąłem. Tatar udał, że śpi. Ale jego mięśnie zrobiły się tak samo sztywne i napięte jak moje. Widocznie też nasłuchiwał tego, co działo się w zakamarkach "Korony". Tamten człowiek krzyczał teraz bez przerwy, a brzmiało to tak, jakby w najwyższym przerażeniu powtarzał wciąż to samo słowo. I tylko nie mogliśmy się zorientować, jakie. Bo ono tłukło się wokół nas i nad nami, rozsadzało nam uszy i dławiło nasze gardła, ale ciągle było niepochwytne, zamazane i śliskie jak kamień, obrośnięty mokrym śluzem. Aż nagle podskoczyło o ton wyżej i wtedy poznaliśmy je. Było najprostsze na świecie. Ten człowiek krzyczał po prostu "nie". - Śpij - powiedział Tatar zachryple. - Śpij, rozumiesz? Śpij, do jasnej cholery! Śpij! Śpij! Śpij! NIe odpowiedziałem mu. Teraz już nie mogłem. Musiałem przeczekać ten moment. Bo to już było za dużo. Przynajmniej jak na mnie. Wtedy on usiadł i rzekł bardzo głucho: - Ja też, słyszysz?... Ja też... nie pochwalam... Ale musisz zrozumieć: korba nie wystarczy. Samą korbą nie obroni się rewolucji. I dlatego będziemy teraz spali. Dobranoc. Sztajnert już czekał. Widocznie przyszedł wcześniej ode mnie. Stał przy konsolce pod zasłoniętym oknem i z uwagą oglądał malowane muszle. Możliwe, że on także był tutaj pierwszy raz. Nawet na pewno był pierwszy raz; musiał niewątpliwie często zmieniać swoje punkty. Podstarzała kobieta, która była jego osobistą łączniczką, wprowadziła mnie do pokoju i dyskretnie wyszła. Zostaliśmy ze sobą sam na sam. Sztajnert pokazał mi płaską muszlę, na której wymalowany był parostatek i napis "Ostenda 1924". - Co za brzydactwo - powiedział. - A ludzie trzymają to latami. - Potem uśmiechnął się i odłożył muszlę na miejsce. - No, co udało ci się. Kiwnąłem głową. - Czy to było trudne? - Tak sobie. - Mam nadzieję, że jesteś ostrożny. - Niech pan się nie obawia, nikt za mną nie szedł. - Och, nie - rzekł z łagodnym wyrzutem. - Pytałem, czy jesteś ostrożny tam, u nich. - No, jestem. Przynajmniej o tyle o ile. Obrócił mnie twarzą do światła. - "Tak sobie", "o tyle o ile"... Trochę dziwnie się wyrażasz. Czy coś nie gra? - Wszystko gra. Mam stałą przepustkę, pełne wyżywienie i raz na tydzień pół litra spirytusu. A nawet, jak pan widzi, dostałem od nich kożuch. Czego można chcieć więcej? - W porządku - rzekł. - Byłem pewien, że dasz sobie radę. No, to opowiadaj. - Pan wie - odparłem. - Po piÍęciu dniach nie ma się wiele do opowiadania. - Opowiadaj niewiele. Wiedziałem, że nie sięgnie po żaden notatnik jak Kosior. W jego wypadku było to zbędne, miał dość rutyny, by zapamiętać każdą rzecz, jaką uzna za ważną. Powiedziałem: - Dobrze, ale w tym, co powiem, mogą być jeszcze błędy. - Oczywiście. - Jestem za krótko, żeby... - Proponuję zacząć bez wstępów. Zabrzmiało to jak rozkaz, a ja musiałem się powściągnąć, by nie odpowiedzieć "tak jest, panie majorze". To jednak siedziało we mnie, naprawdę mocno siedziało. - Struktura - powiedziałem - zgadza się z tym, co mi pan mówił. To znaczy wyraźny rozdział pracy śledczej i operacyjnej. Jeżeli chodzi o tę pierwszą, to w tej chwili prowadzi ją czterech oficerów śledczych. W pewnych sprawach do śledztwa włącza się sam szef ze swoim zastępcą. - Ten zastępca, to Kosior? - Kosior. - On nas interesuje - mruknął Sztajnert. - Ale wrócimy do niego później. Słucham. - Jeżeli chodzi o pracę operacyjną, to odbywa się w kilku odrębnych sekcjach. Każda ma ściśle wyznaczony zasięg: podziemie poakowskie, podziemie poendeckie, wywiad poniemiecki, walka z bandytyzmem, sprawy gospodarcze, komunikacja i coś tam jeszcze, mniej ważnego. Sekcjami kierują starsi referenci, a każdy ma do pomocy jednego lub dwóch referentów. Niektóre sekcje trzymają też referentów gminnych. Ci formalnie urzędują w pałacyku, ale większość czasu spędzają po wsiach. Często nawet po pięć dni w tygodniu. Podstawowy cel wszystkich sekcji to - w pierwszej kolejności - rozpoznanie poszczególnych środowisk, najczęściej poprzez agentury, zwerbowane w tych środowiskach, a w dalszej kolejności - aresztowanie, czyli jak oni mówią "zdjęcie" podejrzanych o robotę nielegalną. Agentury werbuje sobie każda sekcja osobno, z tym, że szef albo Kosior muszą się zgodzić na każdego kandydata. Praca sekcji kończy się z momentem "zdjęcia" podejrzanego. Dalszą robotę prowadzi już któryś ze śledczych. - No tak - mruknął Sztajnert. - Ale wiesz, to są ogólne zasady przyjęte teraz we wszystkich urzędach. Tyle to my wiemy już sami, a nawet trochę więcej. Dla nas ważne są przede wszystkim szczegóły. Czy masz choćby przybliżony wykaz pracowników? - Bardzo przybliżony - odrzekłem. - Łącznie, tak mi się przynajmniej wydaje, zatrudniają tam około czterdziestu ludzi. To znaczy czterdziestu na etatach tak zwanych "wojskowych" i jeszcze paru na cywilnych. Wie pan, sekretarki, maszynistki itp. - Jasne. Ale mnie w pierwszym rzędzie interesują etaty wojskowe. - Naliczyłem trzydziestu albo trochę więcej niż trzydziestu pracowników operacyjnych, ośmiu wartowników, czterech śledczych, poza tym, oczywiście, jest szef, zastępca szefa i jeden tak zwany specjalista radziecki. - Iwanow. - Tak, Iwanow. - Czy to jest człowiek Nkgb? - Może chwilowo. W zasadzie to zwykły oficer frontowy; był ranny we wrześniu, przy zdobywaniu Pragi i już nie wrócił do linii. - Widziałeś go? - Tylko raz. Na ogół nie wychodzi z pałacyku. Nawet sypia tam, a nie w bursie. - Co o nim mówią? - Nie wiem. Nic mi się nie obiło o uszy. - No, dobrze. Podaj mi nazwiska i krótkie charakterystyki tych, których już rozgryzłeś. Zrobiłem to, a on przez cały czas siedział z głową opuszczoną i tylko lekkie mruganie jego jedynego oka świadczyło, że nie zasnął. Gdy skończyłem, przeszedł do pytań. Chodziło mu o bardzo różne rzeczy, niekiedy nawet całkiem błahe, lub przynajmniej błahe z pozoru. Jaki jest rozkład pałacyku, gdzie znajdują się areszty, ilu zatrzymanych mogą pomieścić, jaki jest porządek służby wartowniczej, ilu pracowników mieszka stale w bursie, a ilu dochodzi z miasta, jaki jest procent funkcjonariuszy, przerzuconych tu z "prawego brzegu", a jaki nowo przyjętych, kto odbiera pocztę dla urzędu, ile jest pojazdów i jak znakowanych, dokąd odsyła się więźniów po skończonym śledztwie i tak dalej, prawie bez końca. Wreszcie jednak zaświtał nam ten koniec. Dopiero wtedy Sztajnert podniósł głowę i uśmiechnął się. Był to wąski, bardzo oszczędny uśmiech człowieka, który nie ma czasu na prawdziwą wesołość. - Teraz słuchaj - rzekł cicho, prawie szeptem, a jego samotne oko przekłuło mnie na wylot. - Jak na pięć dni, spisałeś się bardzo przyzwoicie. Kilka twoich informacji ma nawet pewną wartość. Resztę, oczywiście, zebraliśmy już sami. I to nawet w szerszym zakresie. Ale to nie szkodzi. Ostatecznie dopiero tam wszedłeś. Postaraj się teraz skupić na jednym: na Kosiorze. Z tego, co słyszeliśmy, wynika, że ten facet jest groźniejszy od innych - przede wszystkim dlatego, że jest inteligentny. Przysłali go tutaj zza Wisły, co udało się nam ustalić. NIe wiemy, czy to jest jego prawdziwe nazwisko, nie wiemy, co robił przedtem, gdzie był, jakie miał kontakty. W ogóle nie wiemy o nim prawie nic. A póki nie dowiemy się choćby czegoś, cała nasza robota nie będzie warta pięciu groszy. Rozumiesz? - Owszem - powiedziałem. - Rozumiem. I spróbuję. Ale najpierw chciałbym pana zapytać o pewną rzecz. - Słucham. - Co to jest siedemnastka? Przyjrzał mi się prawie drapieżnie. - Siedemnastka albo G VIII - dodałem nie spuszczając wzroku. Chwilę milczał. Później zmrużył swą jedyną powiekę. - Skąd znasz te cyfry? - Od niego. Wydawało mi się, że drgnął. - Nie mylisz się? - Nie, panie majorze. Odwrócił głowę, a ja zapytałem: - Czy to są wasze kryptonimy? - Tak - odparł cicho. - Używaliście ich w stosunku do niego? - Tak - powtórzył. - Używaliśmy ich w naszych raportach. I używamy ich jeszcze do dziś. - Czy ktoś z waszej siatki był ostatnio aresztowany? Wstał i przeszedł się po pokoju. Potem stanął. Plecy miał leciutko zgarbione, a głowę pochyloną do przodu. - Marcin - powiedział - ta jedna informacja jest więcej warta od wszystkiego, co tutaj przyniosłeś. - Ale niech mi pan powie: czy ktoś u pana wpadł? - Nie - rzekł głucho. - I dlatego właśnie ta informacja jest taka ważna. A później dotknął mnie czubkami palców. - Marcin - powiedział znowu, ale jeszcze ciszej niż przedtem. - Uważaj, wiesz? Ta gra może być kosztowniejsza, niż obaj przypuszczamy. I chciałbym, żebyś mi coś obiecał. Zgadzasz się? - Na przykład co? - Że pryśniesz, jak tylko poczujesz najmniejszy smród koło siebie. - Widzi pan - odrzekłem - to nie jest takie całkiem proste. Mam tu dziewięciu ludzi, którzy przeszli ze mną powstanie. I bardzo bym chciał, żeby wszyscy powrócili spokojnie do zdrowia. A to może być trudne, jeśli zawrę bliższą znajomość z Kosiorem. Dlatego myślę, że nie powinienem pryskać nawet wtedy, kiedy będzie już bardzo śmierdziało. Ostatecznie, póki tam jestem, mogę jeszcze coś dla nich zrobić. A jak prysnę, będę mógł już zrobić coś tylko dla siebie. Więc niech pan się nie gniewa, ale dokąd można, będę raczej zatykał nos. Obrócił się i bez słowa stanął przy konsolce, z której wciąż uśmiechały się do nas idiotyczne muszle z Ostendy. - Pilnuj się - powiedział szeptem. - W każdym razie bardzo się pilnuj. Bo nie wiemy, ani skąd on to wie, ani po co ci to powiedział. A to może być bardzo ważne. `ty Część druga (c.d.) #/4 Sztajnert miał rację, gdy jesienią, podczas swojej pierwszej wizyty przepowiadał wielką falę aresztowań, nadciągających ku nam wraz ze zmianą władzy. Ale miał także rację, kiedy twierdził, że te aresztowania będą z początku dosyć chaotyczne i prowadzone trochę na oślep: byle się tylko zaczepić i złapać chociaż parę nitek, prowadzących do podziemnego kłębka. Jak dotąd, wszystko się zgadzało: nasza konspiracja wciąż właściwie pozostawała nietknięta, mimo że piwnice w gmachach, zajętych przez Ub i Nkgd, pełne już były przypadkowych więźniów, a wielkie, wojskowe ciężarówki powiększały ich liczbę każdej nocy. Po jakimś czasie z tych piwnic zaczęli wynurzać się pierwsi konfidenci - ludzie, których złamano lub kupiono, by się później nimi posłużyć. Lecz na ogół były to drobne płotki, które albo nie miały już żadnego kontaktu z podziemiem, albo też podlegały natychmiastowej izolacji, organizowanej przez Sztajnerta i dwójkę. Raz tylko w kotle, założonym przez którąś z przyfrontowych jednostek "Smierszu", znalazł się człowiek, który wiedział naprawdę dużo, jeżeli nie po prostu wszystko, a mianowicie szef sztabu naszej obwodowej komendy. Trafił tam jednak pod fałszywym nazwiskiem i bez żadnych obciążających materiałów, tak że wzięto go raczej dla porządku, niż dla jakiejś konkretnej przyczyny i Rosjanie, którzy go później przekazali gdzieś za Wisłę, nie domyślili się nigdy, kogo mieli w rękach. Na koniec wydarzyły się również dwa czy trzy przypadki wykrycia naszych magazynów z bronią, ale broń była ostatnią rzeczą, na której nam teraz zależało; nie prowadziliśmy przecież żadnych akcji o charakterze bojowym i jak mnie Sztajnert zapewniał - nie mieliśmy zamiaru prowadzić ich także w przyszłości. Było to dla mnie bardziej niż oczywiste, zwłaszcza od momentu, gdy zobaczyłem, jakie morze Rosjan przewala się tędy w ślad za uchodzącym Wehrmachtem. Mogliśmy przeciw nim knuć i konspirować, mogliśmy ich demaskować przed światem i podkopywać tutaj, na rodzinnym podwórku, ale nie mogliśmy podnieść na nich ręki - w ciągu jednego dnia zostałoby po nas tylko puste miejsce na mapie. Rosjanie; zapychali szosy kolumnami swoich ciężarówek, obrastali wszystkie perony i dworce, rozkładali się pokotem na stacjach, drzemali w przepełnionych wagonach, które ich wiozły na zachód i często, zwłaszcza wieczorami, śpiewali. W porównaniu z Niemcami wydawali się armią bardzo chłopską; ale mieli więcej sprzętu i dużo więcej benzyny. Ta ich benzyna miała swój własny, trochę obcy zapach; podobnie jak ich odzież. Kiedy szli, towarzyszyła im woń karbolu i smoły, a gdy tylko stawali, otaczał ich kłąb gryzącego dymu z czarnej machorki, palonej w strzępach gazet. Zatrzymując się gdzieś na nocleg, urządzali zaraz nad wejściem coś w rodzaju triumfalnej bramy lub raczej przenośnego ołtarzyka, gdzie wśród gałązek jedliny zawieszali kolorową ikonę swojego wodza. Zabitych grzebali na rynkach albo placach, a nad każdym grobem ustawiali wysokie pudełko z czerwonej dykty, przypominające kształtem czapkę świętego Mikołaja. W kilku miejscowościach zniszczono im te biedne, dykciane cmentarzyki, ale nikt tego nie pochwalił, przeciwnie - wszyscy poczuli się zakłopotani, nawet ci, którzy jak Sztajnert uważali, że z jednej okupacji popadliśmy w drugą. Któregoś dnia przydzielono nam na kwaterę jednego z rosyjskich oficerów - majora, pełniącego, zdaje się, obowiązki dowódcy pułku. Poprzedził go adiutant, młody człowiek, do którego należało mówić "towariszcz starszyj liejtienant", o czym powiadomił wszystkich od razu na wstępie. Pani Choińska wskazała mu wolny pokój po swoich żydowskich lokatorach, którzy niedawno wyjechali do Zgierza; a później, gdy się okazało, że adiutant nie może pod żadnym pozorem sypiać razem ze swoim dowódcą, dodała mu jeszcze wolną bokówkę pod schodami na stryszek. "Towariszcz starszyj liejtienant" nie był tym zachwycony, zwłaszcza że w bokówce nie było okna; czuło się, że ma chrapkę na pokój Dzidka, zaglądał tam nawet parę razy, klucząc wokół tej sprawy z dziecinną przebiegłością. Ale później - jakby znienacka przejrzał sekret właścicielki - przestał nalegać i od razu zgodził się na wszystko. Po południu przywieziono do pokoju kilka podniszczonych dywanów, które najwidoczniej towarzyszyły majorowi we wszystkich jego frontowych wędrówkach, a wieczorem zjawił się on sam, ale zaraz poszedł na górę i już tam został, tak że nikt mu się nawet dobrze nie przyjrzał. Adiutant poprosił w kuchni o czajnik z wrzącą wodą i także zaszył się na górze. Pani Choińska, która raz po raz nadstawiała niespokojnie uszu, oświadczyła potem, że przez cały wieczór żaden z nich nie odezwał się do drugiego ani słowem. Pracowałem tego dnia dosyć długo i nie miałem jeszcze o tym wszystkim najmniejszego pojęcia. Dlatego zrobiło mi się trochę głupio, gdy przed wejściem na ganek zobaczyłem sowiecki samochód. W pierwszej chwili pomyślałem, że to sprawka Kosiora, lecz od razu zrozumiałem, że to idiotyzm; Kosior nie potrzebował Rosjan, żeby zrobić u mnie rewizję, a zresztą - gdyby miał na to ochotę - nie wypuściłby mnie dzisiaj z "Korony". Później zorientowałem się, że kierowca beztrosko śpi wewnątrz wozu, zawinięty w dziurawy koc niby w całun i nieco uspokojony wszedłem do domu. Było tu zupełnie cicho i ciemno. Janina też już spała, reszta lokatorów podobnie i nic nie wskazywało, aby zaszły tam jakieś zmiany. Umyłem się więc w kuchni, nie chcąc robić hałasu na schodach i ostrożnie wsunąłem się pod kołdrę. Miałem za sobą ciężki dzień, dużo jazd po terenie i mnóstwo grzebania się w zaspach, toteż ledwie przyłożyłem twarz do poduszki, wszystko zaczęło mi się mącić. Chciałem wyciągnąć rękę i włożyć ją Janinie między uda, potem pomyślałem, że zaraz to zrobię, tylko trochę odpocznę, wreszcie zdawało mi się, że już to zrobiłem, byłem nawet pewien, że jej dotknąłem, więc trzymałem ją tak dalej, a ona rosła mi teraz pod palcami, coraz większa i coraz cieplejsza, aż zaczęła huczeć jak płomień - i wtedy otworzyłem powieki. Nie trzymałem jej, leżeliśmy osobno, nasze ciała nie stykały się, wszystko było zimne i małe, ale huk ciągle trwał, huk był naprawdę, huk przenikał do nas gdzieś z zewnątrz i nagle zrozumiałem, że to ktoś z całej siły dobija się do naszych drzwi. Usiadłem. Janina leżała z otwartymi oczyma. Spojrzałem na nią. Oddychała nierównym, urywanym oddechem. Znowu popatrzyłem na drzwi. Dygotały od czyichś uderzeń, zamek trzeszczał, wiedziałem, że zaraz pęknie i nasz pokój stanie dla wszystkich otworem. - Czy... coś się zdarzyło? - zapytała mnie szeptem. - Nie... Chyba nie. Klamka w drzwiach szamotała się jak szalona. Nagle niski, zachrypły głos krzyknął do nas przez deski: - Odkrywaj! Słyszysz? Odkrywaj! Janina odszukała moją rękę. Poczułem kurczowy uchwyt i z wysiłkiem przełknąłem ślinę. - Nie było... jakiejś wsypy? - Nie... Przynajmniej ja nic nie wiem. - Och - szepnęła. - Mówiłam ci, skończ ze wszystkim... Nagle rozległ się skrzyp, połączony z trzaskiem. To futryna rozszczepiła się tuż przy zamku. Wyskoczyłem z łóżka i podszedłem do drzwi. Było mi trudno coś powiedzieć. Ale mimo wszystko zapytałem: - Kto tam? - Odkrywaj! - powtórzył niewidoczny człowiek w korytarzu i znów naparł ramieniem na drzwi. - Chwileczkę. Przekręciłem klucz. Błysk latarki sparzył mi oczy. - O co chodzi? Światło przeniosło się w głąb pokoju, minęło stół i przyszpiliło Janinę do ściany. Potem zeszło na moje spodnie, przewieszone przez fotel. - Odiewajsa. W odbitym od fotela półblasku zobaczyłem migotanie szerokich, sowieckich naramienników i zapytałem: - Dlaczego? - Pajdiom. - Ale dokąd? Machnął mi latarką przed oczyma. - Pajdiom - powtórzył uparcie. Wyjrzałem mu przez ramię. Korytarz był pusty. Pomyślałem, że mogę zaryzykować. W tej chwili Janina zawołała półgłosem: - Słuchaj, nie; to chyba nasz major. - Jaki znów major? - Przysłali go dzisiaj na kwaterę. Spróbowałem przyjrzeć mu się w półmroku. Był barczysty, ale zgarbiony. Nic więcej nie było widać. - Co za jeden? - mruknąłem, starając się mówić możliwie niewyraźnie. - Enkawudzista? Strumień światła znowu wylądował mi na oczach. Przymknąłem powieki. Poprzez skórę widziałem białe ognisko. Nagle rozległ się szmer wyłącznika, ognisko zgasło. - Niet - mruknął major. - Niet. Ja nie iz Nkwd. - A potem zastanowił się i dodał: - Prosto sołdat. W ciemnościach znalazłem swoje rzeczy i niepewnie zacząłem je wkładać. Przy wciąganiu spodni zatoczyłem się i wpadłem na Janinę. Ona również ubierała się bez słowa. - A ty po co? - zaczepiłem ją złym szeptem. - Właź do wyra! - Po co, po co - warknęła. - Diabli go wiedzą, co wymyślił. Major czekał przy drzwiach i taktownie nie zapalał latarki. Wreszcie Janina sama przekręciła kontakt. Dopiero wtedy mogłem mu się przypatrzyć. Dobijał najwyżej pięćdziesiątki, ale miał już mocno przerzedzone włosy i martwą twarz starca. - Czy mamy wziąć płaszcze? Nie zrozumiał. Szarpnąłem za rękaw przydziałowego kożucha. - Płaszcze! Pokręcił głową. - Nie nużno. Potem cofnął się i zrobił krótki gest ręką. Wyszliśmy na korytarz. Janina trochę drżała. - Co dalej? Brodą wskazał nam schody na górę. Sam poszedł ostatni, jakby się bał, że mu gdzieś po drodze umkniemy. W uchylonych drzwiach sypialni zobaczyliśmy wystraszone oko pani Choińskiej. Major też je zobaczył i zaraz pociągnął za klamkę, zatrzaskując jej drzwi przed nosem. Jego pokój był oświetlony. Na łóżku i na podłodze leżały schodzone, przetarte dywany. Na stole stał wielki talerz, na nim piętrzyła się góra jakichś smażonych rybek na zimno. Obok błyszczał szklany dzban, pełen wódki. Wokół dzbana ustawione były szklanki. Głębiej, w postawie pełnej uszanowania, stał młody oficer w czyściutkim i bardzo starannie zaprasowanym mundurze. Major wepchnął nas do środka, w milczeniu pokazał nam puste krzesła i sam, ciągle w milczeniu, usiadł za stołem. Spojrzeliśmy z Janiną po sobie i zachciało nam się śmiać. Ale kiedy znowu popatrzyliśmy na majora, powściągnęliśmy nasze rozbawienie. Bo on był poważny, a nawet nie tyle poważny, ile po prostu smutny. Oczy trzymał spuszczone, a głowę miał pochyloną nisko jak człowiek, który nie może już czegoś unieść. Liejtienant grzecznie podsunął nam krzesła, sam jednak nie usiadł. Kiedy zajęliśmy miejsca przy stole, nalał wódki do czterech szklanek; ale z wzięciem swojej zaczekał na majora. Ten długo wąchał mętny trunek, a potem nagle, na jedną sekundę, uniósł powieki i popatrzywszy na nas, wypił wszystko ruchem tak odmierzonym i spokojnym, jakby zażywał przepisane mu przez doktora lekarstwo. Ale ta sekunda, podczas której mogliśmy mu zajrzeć w oczy... Niewiele jest w życiu podobnych sekund; on w tej sekundzie był przed nami otwarty jak rana. Spostrzegłem, że Janina poważnieje i sięgnąłem po moją szklankę. To był nierektyfikowany spirytus z jakiejś wiejskiej gorzelni, rozcieńczony surową wodą. Upiłem łyk, resztę zaś odstawiłem. Janina przyglądała się majorowi ukradkiem. Znałem ten jej wzrok; ona już wiedziała coś, czego ja mogłem się dopiero domyślać. Zakręciłem się na swoim krześle i niespokojnie spróbowałem zagadać do majora; nie mieściło mi się w głowie, żeby można tak siedzieć naprzeciwko siebie i w zupełnym milczeniu pić ze sobą wódkę... Ale on skrzywił się i znowu zwiesił głowę. Na czole miał grube, bolesne żyły, a na skroni głęboką bliznę, która szła mu ukosem aż do ust. Popatrzyłem na jego ręce; były to kiedyś mocne, chłopskie ręce, które na pewno nie bały się ani pługa, ani siekiery. A teraz drżały, mimo że przyciskał je do stołu. Obejrzałem się na adiutanta. Stał bez ruchu i obserwował swego dowódcę czujnie jak zakochany pies. Kiedy spostrzegł, że odwróciłem głowę, podszedł na palcach i potrząsnął talerzem z rybkami. - Dziękuję - szepnąłem. Czekał chwilę; może mnie nie zrozumiał? Potem odwrócił się do majora, wybrał palcami najtłustszą sztukę, położył ją na samym wierzchu i podsunął mu troskliwie jak ojcu. Minęło trochę czasu, zanim tamten przeniósł spojrzenie na talerz. Później zapatrzył się w leżącą przed nim rybę; wyglądało to tak, jakby utonął wzrokiem w jej martwych, wytrzeszczonych oczach. Ale w końcu wziął ją za ogon i z westchnieniem zaczął obierać. Janina wstała. Podniósł ku niej głowę. Było w tym geście coś podobnego do przestrachu; jakby major zląkł się, że go opuszczamy. Nie mogłem tego zrozumieć; po co byliśmy mu potrzebni, skoro wcale się do nas nie odzywał, a nawet nie patrzył w naszą stronę? Ale w jakiś tam dziwny, sobie tylko wiadomy sposób potrzebował nas, to było oczywiście widoczne, to nawet ślepy musiałby od razu zauważyć. - Przyniosę nakrycia - wyjaśniła cicho Janina. - Nakrycia. Talerze. Pokazała mu gestem, o co chodzi. Uspokoił się, ale nic nie powiedział, wzruszył tylko ramionami. Kiedy wyszła, dotknął dzbana paznokciem. Adiutant zaraz napełnił mu szklankę aż do paska i pytająco zerknął na mnie. Wypiłem znowu łyk tego, co mi nalał już przedtem i poczułem szum w uszach. To było mocne, mocniejsze niż mi się zdawało na początku. Tymczasem major przetoczył w siebie swoją nową porcję i zastygł z pustym naczyniem w ręku. - Niech pan coś mówi - powiedziałem. - Słyszy pan? Wszystko jedno co, ale proszę mówić. Skąd pan jest, czy ma pan żonę, dzieci, rodzeństwo, gdzie pan był ranny, kim pan jest z zawodu, zresztą obojętne, może pan nawet deklamować wiersze, rozumie pan? Nawet wiersze! Ale nie tak, przecież to jest nie do wytrzymania, pan rozumie? Skulił się, ale nie podniósł na mnie oczu. Zamilkłem. Na schodach skrzypnęły szybkie kroki. Adiutant szeroko otworzył drzwi. Do pokoju weszła Janina. Niosła na tacy cztery talerze, garść frażetów i wyplatany koszyk z chlebem. Adiutant chciał jej pomóc, ale podziękowała mu ruchem głowy i rozstawiła to wszystko sama. Major wziął swój talerz w obie ręce, podniósł go i chwilę tak trzymał w zamyśleniu. Później nieśmiało popatrzył na Janinę. - Pana zdrowie - powiedziała i sięgnęła po szklankę. Usta mu drgnęły. Później z pośpiechem prztyknął w dzbanek. Adiutant znowu nalał mu do paska. Sam był spocony i blady, ale trzymał się przepisowo, nawet dłoń mu się nie zatrzęsła. - Pij - powiedziała Janina, odwracając się na moment w moją stronę. Zgniewało mnie to i mruknąłem: - Spróbuj najpierw, co to za hara. Jedna szklanka zwali nas z nóg. - Pij - powtórzyła. - No, pij, pij, nie jesteśmy dzieci. - Będziemy się dzisiaj truli, co? - powiedziałem ze złością. - Dobrze, może się potruć. Ale po co? I dla kogo? Zastanów się, dla kogo? Patrzyła na mnie surowo - przeklęta pielęgniarka, zawsze gotowa śpieszyć całemu światu z pierwszą pomocą, Joanna d'Arc wszystkich Czerwonych Krzyży, Matka Boska wszelkich frontowych sanitariatów! Co ją napadło? Przecież to był Moskal - i to nie żaden brat_Moskal, nie żaden Moskal_dekabrysta, tylko zwykły Moskal w sowieckim mundurze i z sowiecką gwiazdą na czapce!? Siedzieliśmy przy jednym stole, bo tak wyszło, bo nie mogliśmy się wykręcić, bo zamek w naszych drzwiach był za słaby, lecz cóż z tego? Czy miałem z nim pić za Starobielsk i Katyń? A może za radziecki Lwów i radzieckie Wilno? Albo za pomyślność ruskiej kontrrazwiedki? Ścisnąłem szklankę tak mocno, że mało jej nie rozgniotłem. Ale major nie zwrócił na to uwagi. Siedział skurczony jak człowiek, którego coś przeżera od środka - rak lub gruźlica w ostatnim, zabójczym stadium - i wsłuchiwał się w siebie, głuchy na nas i prawie nieobecny. Ręce, teraz zabrudzone rybami, ciągle tak samo mu drżały, a to drżenie przenosiło się z wolna na wszystkie jego członki, obejmowało pochylone ramiona i zaczynało pulsować w nabrzmiałych żyłach na czole. Wreszcie zadrżały mu także powieki. Wtedy nagle wypiłem moją wódkę aż do końca, on zaś oparł policzek na ręce i zaczął cicho mruczeć. Było to równe, tępe "mmmmm", utrzymujące się prawie na tej samej nucie, ale dziwnie napięte, po prostu trudne do słuchania. W pierwszej chwili zerwałem się, myśląc, że on jęczy, ale Janina powstrzymała mnie oczyma, więc usiadłem z powrotem na moim krześle, a on skarżył się dalej, nie podnosząc głosu, jakby wiedział, że nic mu już nie pomoże i że zupełnie nie ma na co liczyć, a to, co robi, także nie przyniesie mu ulgi. A jednak robił to, ciągnął to bez sensu i bez celu, po prostu tak, jak odmawia się modlitwy za zmarłych, wiedząc, że te modlitwy nigdy do nich nie trafią; jak nosi im się kwiaty na cmentarze, jak pali się dla nich nagrobne świece, jak woła się ich po imieniu w bezsenne, wietrzne noce. Nagle zdałem sobie sprawę, że nigdy się nie dowiemy, co on tutaj przyniósł ze sobą i co jutro wyniesie w dalszą drogę, kogo co wieczór opłakuje, albo kogo przeklina, zabijając się cuchnącym alkoholem i zapełniając własną pustkę towarzystwem przygodnych biesiadników, których siłą musi przywlekać do stołu. Wyciągnąłem rękę, by dotknąć palcami jego dłoni, ale wtedy adiutant poruszył się ostrzegawczo i szepnął: - Nie nada... Major - on pajot... Siedzieliśmy potem długo w noc, nieruchomi i przerażająco pijani, a on ciągnął to swoje monotonne "mmmmm", jak żałosny niemowa, który chciałby się z kimś podzielić swoim cierpieniem, ale który tego zrobić nie potrafi, lub któremu zrobić tego nie wolno. Gdy nazajutrz wychodziłem do pracy, już go u nas nie było. Zniknął przed świtem wraz ze swymi dywanami, ze swym dzbankiem, adiutantem i kierowcą, zawiniętym w dziurawe koce. I jedynie kupka ości, rozrzuconych w śniegu pod oknem świadczyła, że spędził tutaj jedną ze swych strasznych nocy. Ułamałem długi sopel, zwisający z poręczy naszego ganku, odgryzłem jego lodowaty koniec i obracając go w zeschłych ustach wolniej niż zwykle poszedłem w stronę skulonego na horyzoncie miasteczka. Tego wieczora, kiedy właśnie odsuwałem pluszową kotarę, by po skończonej służbie wyjść z "Korony", ktoś zastąpił mi drogę i mocnym pchnięciem wrzucił mnie z powrotem do holu. Był to Kosior. Miał wściekłą twarz i gryzł dolną wargę zębami. Cofnąłem się, żeby ustąpić mu miejsca, ale on chwycił mnie za jesionkę na piersiach i przetrzymał. Poczułem, że blednę, a on milczał i tylko drapał mnie oczami, szorstkimi jak dwie małe tarki. - Wychodzicie - powiedział w końcu. Wyglądało, że zaraz mnie uderzy. Człowiek w swetrze, który jak co dzień pełnił tutaj wewnętrzną wartę, obejrzał się na nas bez pośpiechu. Dwaj inni, których jeszcze przed chwilą słyszałem za swoimi plecami, ucichli teraz i bez słowa czekali, co nastąpi. Kosior wciąż nic nie mówił, tylko patrzył. Oblizałem usta; wtedy znienacka puścił mnie i powiedział: - Nigdzie nie wyjdziecie, zrozumiane? - Mogę zostać - odparłem bardzo cicho. - Ale niech mi pan powie, czemu. Zmrużył powieki, a potem zapytał: - Ile macie benzyny? - Z pięć litrów. - Dobra - powiedział. - Na początek wystarczy. Potrącił mnie, idąc w stronę centralki i rozkazał: - Z sekretarzem. - Proszę - szepnął listonosz, uchylając na moment słuchawki. Wciągnął z pośpiechem jakąś wtyczkę i wetknął ją w drugie gniazdko. Potem zamruczał coś do mikrofonu i podsunął Kosiorowi aparat. - Jest sekretarz. Kosior zerknął na mnie i plunął w tubkę szybkimi słowami, które były przeznaczone dla kogoś po drugiej stronie drutu. Potem odwrócił się. - Jedziecie ze mną - powiedział. - Jasne? Spuściłem oczy. Uderzył mnie w ramię i powiedział: - Marsz do stołówki, niech wam dadzą coś do żarcia na drogę. A za piętnaście minut spotkamy się przy samochodzie. Pomyślałem, że powinienem być zadowolony. Sztajnert nawet w snach nie mógł marzyć, że zrobi ze mnie kierowcę w Bezpieczeństwie. Ale jakoś nie czułem zadowolenia; może dlatego, że wciąż jeszcze byłem trochę struty po nocnym pijaństwie, a może dlatego, że ciągle myślałem o naszym dziwnym majorze i ta myśl przeszkadzała mi dzisiaj we wszystkim. Tak czy owak poszedłem do stołówki, wziąłem chleb i dwie puszki "swinej tuszonki", wypiłem na stojąco jeszcze jedną herbatę i o wyznaczonej porze stawiłem się przy wozie. Kosior już tam był. Stał jak zawsze w płaszczu narzuconym niedbale na ramiona i złymi oczyma obmacywał przechodzących koło niego robotników. Gdy podszedłem, podał mi torbę, pełną półlitrówek i mruknął: - Umieśćcie to tak, żeby się nie potłukło. Będziemy mieniać na benzynę. Wziąłem torbę, zawinąłem ją w pusty worek i razem z naszymi zapasami położyłem na tylnym siedzeniu. Kiedy się podnosiłem, spostrzegłem, że obok Kosiora stoi bardzo wysoki mężczyzna w cywilnym płasczu, ale z wojskowym automatem na piersiach. Widywałem go czasami, jak wychodził z Urzędu, lecz nigdy jeszcze nie zetknąłem się z nim bliżej i nawet nie wiedziałem, jak się nazywa. Miał małą głowę, suchą twarz i oczy jak dwa ziarna ciężkiego śrutu. Patrzył teraz na mnie tymi śrucianymi oczyma i widać było, że jest niezadowolony. - To on ma jechać z nami? - zapytał wreszcie, a w jego głosie zabrzmiały nutki rozdrażnienia. - A co? - mruknął Kosior. - Może wolisz, żebyśmy pojechali na rowerach? - No, nie wiem - powiedział tamten. - Nie wiem... O pierwszej wróci nasza dodżka. - O pierwszej możemy wysrać się na dodżkę. - Nie wiem - powtórzył wysoki. - Właśnie dzisiaj?... No, naprawdę nie wiem... Zresztą, jak chcecie. - Chcecie! - parsknął Kosior. - Z ciebie też humorysta, że rany!... Ja chcę jechać z tym gnojkiem? A dajże ty spokój! Nagle zgniewał się i krzyknął do mnie: - Na co czekacie? Zapalajcie! Wziąłem korbę, włożyłem ją w otwór pod maską i szarpnąłem. Motor był jeszcze ciepły - zaskoczył od pierwszego razu. Podniosłem głowę. Wysoki wciąż przypatrywał mi się z niesmakiem. - Wsiadaj - trącił go Kosior. - Ruszamy. A potem wziął mnie chłodną ręką pod brodę i szepnął: - Kotku, jedziesz z nami... Ale słowo honoru, nie chciałbym być w twojej skórze, jeżeli będziemy musieli tego żałować... Po godzinie minęliśmy trupa Warszawy i przez most pontonowy dostaliśmy się na Pragę. Tu było dużo wojska - sowieckiego i polskiego, z armii Berlinga. Żołnierze kilka razy zatrzymywali nasz samochód i przy świetle niebieskich latarek sprawdzali Kosiorowi papiery. Wreszcie stanęliśmy przed jakimś dużym gmachem, bodaj że na ulicy Sierakowskiego, gdzie kręciło się wielu ubowców, wojskowych i cywilnych, a także mnóstwo aut z przygaszonymi latarniami. Kosior zostawił mnie w towarzystwie wysokiego na dworze, a sam wbiegł z pośpiechem do gmachu i bardzo długo nie wracał. Gdy zjawił się z powrotem, była już chyba północ. Zmarzliśmy tymczasem solidnie i obaj marzyliśmy o gorącej kolacji. On jednak, upychając po kieszeniach jakieś nowe dokumenty, otrzymane widocznie dopiero przed chwilą, kazał nam zaraz ruszać. Przy najbliższych koszarach kupiliśmy za wódkę czterdzieści litrów benzyny, a następnie pojechaliśmy prosto na południe. Nie wiedziałem, jaki jest cel naszej podróży, a nawet nie znałem nazwy miejscowości, do której mieliśmy się dostać. Przy kolejnych krzyżówkach Kosior mówił mi po prostu "na prawo" lub "na lewo" i tak jechaliśmy, zdani wyłącznie na jego pamięć i pozbawieni nawet mapy, aż w końcu wszystko mi się poplątało i zupełnie straciłem orientację, gdzie jesteśmy. Ciekawość zaczęła mnie zresztą powoli opuszczać, trzymałem już kierownicę jak automat, za szybą migały mi jakieś niewyraźne plamy, czasem czarne, a czasem białe, na tych czarnych światło się nie zatrzymywało, to były puste miejsca, dużo pustych, czarnych miejsc i tylko z rzadka coś białego, błyszczącego jak kość, nie, to nie kość, to drzewo, to pień, to słup - i już prawie spałem, gdy nagle zrobiło się jaśniej, usłyszeliśmy syczenie pary, jakieś gwizdki i stanęliśmy przed budynkiem niewielkiej, samotnej stacji. Teraz zaszła rzecz trochę dziwna: Kosior nie pozwolił mi zaparkować wozu na podjeździe, tylko kazał mi go ukryć w dużej szopie, stojącej na uboczu. Zaprowadził mnie tam naczelnik czy może zawiadowca tej dziwnej, opuszczonej stacji - mały człowieczek o bardzo dużych wąsach, który szalenie się przy tym denerwował, a później - gdyśmy już wprowadzili samochód do środka - pozamykał tę szopę na rozliczne zasuwy i kłódki. Miałem ochotę wypytać go, co to właściwie znaczy, ale byłem taki zmęczony, że wcale tego nie zrobiłem; odwrotnie, wróciłem z nim na stację bez jednego słowa i zasnąłem w dyżurce na krześle jak dziecko. Zbudził mnie tupot nóg i nieznośny hałas. Spojrzałem najpierw w okno - było nadal zupełnie ciemno, widocznie noc jeszcze się nie skończyła. Moi towarzysze wydawali się trochę zaniepokojeni, naczelnik zaś wprost odchodził od zmysłów ze strachu. Po chwili zrozumiałem, czego właściwie się bali: na peronie słychać było dzwonienie karabinów i jakieś pojedyncze głosy; a kiedy jeden z nich odezwał się tuż za szybą, usłyszałem, że jest to głos człowieka, mówiącego po rosyjsku. Kosior stał teraz przy framudze okna i z ukosa patrzył na tory; wyglądało to tak, jakby starał się dostrzec możliwie najwięcej, nie będąc samemu dostrzeżonym przez Rosjan. Później cofnął się i mruknął w stronę wysokiego: - Obwąchują każdy kąt. Wysoki odszedł w głąb dyżurki i położył przed sobą automat. Naczelnik zacisnął dłonie, aż mu coś chrupnęło w nadgarstkach. Kosior spojrzał nań bez sympatii, a później zbliżył się do mnie i powiedział: - Teraz ani słowa, rozumiecie? Tylko ja mówię, nikt więcej. Nie pojmowałem już zupełnie nic z tego, co się działo, lecz posłusznie kiwnąłem głową. Za drzwiami rozległy się szybkie kroki i na progu pojawił się chudy kolejarz o posiniałych z mrozu policzkach. - Idą tutaj. Naczelnik podniósł ku niemu bladą twarz z dziwnie teraz obwisłymi wąsami. - W razie czego... - zaczął, ale Kosior wbił mu czapkę aż na oczy i tym sposobem uciszył go w połowie zdania. Siny kolejarz popatrzył na nas z troską i powoli odwrócił się w głąb korytarza. Dudniły już tam miękkie, filcowe walonki i słychać było szczęk pistoletów maszynowych, kolebiących się luźno na paskach. A potem mieliśmy już Rosjan przed sobą. Wydawali się zaskoczeni naszym widokiem. W każdym razie przez chwilę obserwowali nas bez słowa i dopiero po dłuższym czasie najstarszy z nich zwrócił się miękko w stronę naczelnika: - Nie mieszajem? - A nie, nie - szepnął naczelnik. - Nie, dlaczego? - Każetsa, prynimajesz gostiej? - Ostawitie - powiedział sucho Kosior. - Zdies' nie prijom, da i my nie gosti. Wot wam bumażka, pożałujsta. I podsunął dowódcy patrolu jakiś papier, opatrzony licznymi pieczęciami. Był to chyba jeden z tych papierów, na które tak długo czekaliśmy dziś w nocy na Pradze. Ale Rosjanin jeszcze przez sporą chwilę nie brał go do ręki, tylko z drapieżną słodyczą patrzył Kosiorowi w oczy. Później ściągnął grubą, brezentową rękawicę i dwoma palcami wziął podaną mu kartkę. W dyżurce zrobiło się cicho; tylko naczelnik sapał głośniej, niż powinien i przebierał w miejscu nogami. Wreszcie Rosjanin podniósł głowę. - Nu wot - uśmiechnął się, lecz nie oddał Kosiorowi papieru. - Znaczytsa, mołodcy iz polskoj biezopastnosti. - Prawilno. - Rad poznakomitsa - rzekł tamten, ciągle z dziwnym uśmiechem na ustach. - Oczeń rad. No, wy znajetie, u nas jest prykaz ostawit', zdies' tolko odnych żeleznodorożnikow. A wy, oczewidno, nie żeleznodorożniki, a? - Da niet. - Żarko - westchnął. - No, jesli wy nie żeleznodorożniki, tak, sami ponimajetie, prijot nam popraszczat'sa. - Prijdiot pora, budiem praszczat'sa. - A wot i ona, pora! Naczniom? - Byłaby ochota, a wpieredi jeszczo robota - odparł Kosior i prztyknął palcem w dokument. - Ty, drug, czytaj, da nie mieszaj. Jasno? Dowódca patrolu podrapał się rogiem kartki po nosie i powoli obszedł Kosiora dokoła. Później obejrzał sobie wysokiego, a na koniec zatrzymał się przede mną. Trwało to nieznośnie długo. Nagle poklepał mnie po ręce i ze śmiechem odwrócił się ku Kosiorowi. - On toże wasz? - Nasz. Znowu roześmiał się i uszczypnął mnie w policzek. - Niewierojatno - powiedział. - Prosto skazat', niewierojatno. No, nie moje dieło; bumażka jest'. Bieri. Oddał Kosiorowi dokument i skinął na swoich żołnierzy. - Poszli, rebiatas. Gdy zostaliśmy sami, Kosior zbliżył się do mnie i syknął: - Dajcie rękę. - Po co? Chwycił mnie za przegub dłoni i twardym ruchem ściągnął mi z palca pierścionek. - No, tak - mruknął. - Oczywiście. Rozejrzał się za koszem na śmieci. Złapałem go poniżej łokcia i szepnąłem: - Niech pan zostawi... To pamiątka po kimś, kto... - Zamknijcie się! - krzyknął, lecz tu znienacka wtrącił się wysoki; zrobił to ostrożnie i z całym szacunkiem, należnym zwierzchnikowi, lecz zarazem dosyć stanowczo: - Ja bym nie ruszał - rzekł. - Wiecie, oni to już widzieli, będzie głupio. Kosior zamyślił się i spuścił oczy na pierścionek. - Dobra, daj scyzoryk. Przysunął się do lampy i uważnie wyskrobał orłowi koronę. - Macie - mruknął. - Teraz możecie nosić. Obejrzałem pierścionek i zrobiło mi się obrzydliwie. Nawet mój orzeł ze szczoteczki do zębów nabrał teraz wyglądu agenta. W tej chwili za ścianą rozbrzmiały jakieś gwizdki i dał się słyszeć powolny stukot kół. Kosior zostawił mnie i podskoczył do okna. Na dworze posykiwała niewidoczna lokomotywa, a niewidoczne wagony trykały się zderzakami jak owce. - Podstawiają - szepnął naczelnik. Chciałem wstać i podejść tak jak oni do szyby, ale zmęczenie znów mnie pokonało, przymknąłem oczy, pomyślałem, że Wiśce byłoby nieprzyjemnie, a później zasłuchałem się w dzwonienie zderzaków i zasnąłem. Kiedy uniosłem powieki, był już dzień. Na pierwszy rzut oka nic się tu nie zmieniło, tylko Kosior gdzieś wyszedł z dyżurki. Ale naczelnik i wysoki wciąż tak samo stali przy oknie, a na dworze - tak jak i przedtem - dudniły puste wagony, manewrujące bez końca po jakichś odległych torach, jakby ciągle nie mogły trafić na ten jeden, właściwy; i dalej słychać było niegłośne rozmowy sowieckich żołnierzy. A gdy wyprostowałem się trochę na krześle, zobaczyłem nawet ich szare sylwetki, kołyszące się leniwie za szybą. I dopiero dziwny szum, niosący się gdzieś z dołu, jak gdyby znad samej ziemi, napełnił mnie niepokojem. Wstałem więc i podszedłem do okna. A kiedy się tam znalazłem, przestałem na moment oddychać. Bo cały peron, od jednego swojego krańca aż po drugi pokryty był zbitą masą ludzi, klęczących tam pokornie i bez ruchu; wyglądało to jak olbrzymia pielgrzymka, pogrążona w najgłębszych modłach i tylko wyprostowane cienie żołnierzy z wąziutkimi igłami bagnetów przypominały, że nie jesteśmy na Jasnej Górze. - Co to za ludzie? - szepnąłem bez tchu, a naczelnik tylko zgarbił się i powiedział: - To pan nie wie? Spojrzałem na wysokiego, lecz ten odwrócił głowę, jakby wolał uniknąć mego wzroku. Wtedy wszystko się we mnie zatrzęsło i krzyknąłem: - Ale dlaczego klęczą? Czy oni poszaleli? Co za pomysł, żeby klękać? Co im przyszło do głowy? Wtedy wysoki powiedział nie patrząc w moją stronę: - Tak ich łatwiej pilnować. Przycisnąłem się do szyby, aż zaczęła pode mną trzeszczeć, ale nikt mi w tym nie przeszkodził, więc mogłem patrzeć - patrzeć do bólu, a tamci, wciąż na klęczkach, kołysali się pode mną jak płyciutkie, niczyje zboże, które każdy może podeptać i stratować. Było ich bardzo wielu, a wszyscy przemarznięci i siwi od szronu. Kto wie, jak długo ich tam trzymano, podczas gdy ja spałem w ciepłej dyżurce; może godzinę, może dwie, a może jeszcze więcej? Niektórzy byli w płaszczach, inni jedynie w marynarkach; a kilku nie miało nawet czapek. Ale nie widziałem, by się skarżyli, ani też, by patrzyli z nienawiścią na swoich dozorców. Wydawali się puści, obojętni, i - jakby wydrążeni od środka. Żołnierze zresztą także nie krzyczeli na nich i nie potrącali ich, nawet wtedy, kiedy było im trudno przecisnąć się między martwymi szeregami. Posuwali się wówczas ostrożnie, przytrzymując rękami kolby karabinów, by nie kołysały się na rzemieniach i nie uderzały klęczących o twarze. Bo i oni - ci żołnierze w szarych czapkach z malinowym otokiem - też zapewne nie czuli nienawiści do swoich ofiar. Możliwe, że uważali się za ślepe narzędzie historii i sądzili, że mają tu do wypełnienia jakąś świętą misję; możliwe zaś, że po prostu robili to, co im kazano, nie wkładając w to żadnych uczuć, ani złych, ani dobrych. W każdym razie nie znajdowałem na ich twarzach nic, prócz wyrazu spokojnej, gospodarskiej uwagi i ten wyraz przerażał mnie ze wszystkiego najbardziej. Nagle zobaczyłem Kosiora. Stał pod żelaznym zegarem, rozgniewany lub raczej po prostu rozjuszony jak pies i szarpał się z dwoma oficerami, którzy trzymali go za klapy i starali się wypchnąć go poza teren dworca. Zrywał z siebie ich ręce jak pijawki i bez przerwy podtykał im pod nosy jakiś papier, bijąc weń pięścią i wrzeszcząc jak wariat, oni zaś nie chcieli przeczytać ani jednej literki, tylko wciąż odpychali go i kręcili kategorycznie głowami, a kilka razy - widząc, że nie mogą dać sobie z nim rady - sięgali nawet znacząco do kabur. Patrzyłem na tę ich szamotaninę z rosnącym zdumieniem. Bo przecież było jasne, że Kosior zachowuje się jak zupełny szaleniec; lada moment mógł zostać rzucony na kolana i włączony do tych, którzy już tam klęczeli, oczekując na swoje wagony; a wtedy nie pomogłyby mu żadne papiery, ani żadne pieczęcie - pojechałby na północ jak tysiące innych rąbać węgiel w Workucie albo szukać kołymskiego złota i minęłoby wiele czasu, zanim jego przyjaciele z warszawskiej Bezpieki natrafiliby pod kręgiem polarnym na jego zagubione ślady. A jednak szedł na to ryzyko i nie miał zamiaru ustępować; odwrotnie, zaperzał się z każdą sekundą coraz bardziej, jakby wiedział, że nie ma ani chwili do stracenia; bił się już prawie ze swoimi przeciwnikami i wytrącał im z rąk pistolety, aż w końcu zniknął razem z nimi za rogiem budynku. Obejrzałem się na wysokiego. Był spocony i raz po raz dotykał dłonią swojego automatu, leżącego teraz tuż przed nim, na parapecie okna. Widocznie on także przeczuwał, co się święci i nie wiedział, co zrobić; czekać dalej, czy biec Kosiorowi na pomoc. Ale kiedy szeptem zapytałem go, o co chodzi, odpowiedział mi tylko wzruszeniem ramion. Teraz jednak już wszyscy - kolejarze, żołnierze i więźniowie - patrzyli w to jedno miejsce za węgłem budynku, którego myśmy stąd nie mogli dojrzeć. Coś się tam ciągle działo, dalszy ciąg tej niepojętej historii, której luźne fragmenty obserwowałem w ciągu całej ostatniej nocy, lecz której sensu ani celu nie potrafiłem przeniknąć. Czego on chciał, ten Kosior? Dla kogo nadstawiał karku? O co grał, ryzykując tak wysoką stawkę? I czy miał w tej grze jakąkolwiek szansę? Nie spuszczałem teraz oczu z ludzi na peronie, licząc, że z ich zachowania odgadnę finał tego dziwacznego dramatu, ale przeliczyłem się. Bo w tej chwili, gdy tam, za narożnikiem, wszystko musiało napiąć się do ostatecznych granic - na szyny zajechał pociąg. Możliwe, że był to ten sam pociąg, który słyszałem w nocy. Możliwe, że był to inny. Ale jedno nie ulegało wątpliwości: że był to właśnie ten pociąg, na który tu czekano od świtu. I w tym samym momencie wszystko poza nim przestało być ważne. Tłum klęczących drgnął i jakby skulił się, zgarbił. Żołnierze pościągali z ramion karabiny. Niektórzy pochylili je lufami w stronę więźniów. Gdzieś spoza stacji wynurzył się patrol z psami. Lokomotywa wypuściła parę. Zderzaki wagonów zaczęły jedne drugim podawać dzwoniące hasło. I nagle pociąg stanął. A potem rozległ się łomot odsuwanych drzwi. Zacisnąłem dłonie na parapecie okna. To było gorsze, niż mogłem się spodziewać. "Odwróć się" - myślałem. "Odwrócę się. Nie można na to patrzeć. Nie można tego oglądać". Ale nie odwróciłem się. Patrzyłem na żołnierzy, otwierających drzwi wagonów i myślałem: "Więc to jest tak, właśnie tak, jak mi opowiadano. Bydlęce wagony i ludzie, którzy otwierają je dla ludzi. Rosjanie, którzy otwierają je dla Polaków. Tu my, a tam oni. Jak zawsze. Rosjanie. Ale czy naprawdę tylko Rosjanie? Czy naprawdę po prostu Rosjanie? Więc dobrze, komuniści. Rosjanie_komuniści. Ale czy to już wszystko? Czy to na pewno coś wyjaśnia? Nasz major jest jednym z nich. Nie byłby majorem i pewno nie zostałby dowódcą pułku, gdyby nie był jednym z nich. Więc jest Rosjaninem i równocześnie komunistą. W ten sposób jest oczywiście jednym z nich. Ale jest także jednym z nas. Każdej nocy jest jednym z nas. Może on także musiał kiedyś jechać takim wagonem. Może też klęczał na jakichś rosyjskich dworcach i czekał na jakiś rosyjski pociąg. Więc jak z tobą jest, majorze? Mam cię nienawidzić. Muszę cię nienawidzić. Wobec tego kim jesteś? I kim ja jestem? Co nas łączy? I co nas dzieli? Bo przecież nie ta straszliwa, dobroduszna policja w wojskowych mundurach, której na pewno boisz się tak samo, jak ja? Ani język; jest przecież tyle różnych języków na świecie. Ani to, że jesteś chłopem, podczas gdy ja wychowywałem się w mieście. Przecież nigdy nie miałem folwarku, ani pakietu zagranicznych akcji. Więc co, majorze, na Boga, co? I czy zawsze tak będzie, aż do końca? Czy nikt tego nie zmieni, nie odwróci?" W tej chwili z tłumu klęczących odezwał się niski, zdławiony głos. Człowiek, który go wydał, nie miał uzdolnień do śpiewu. Ale zaintonował tę pieśń jak modlitwę. Może był kapelanem jakiegoś podziemnego oddziału. Może był dyrygentem jakiegoś wojskowego chóru. A może po prostu uważał, że tak trzeba. Chwilę ciągnął ją sam. Później podparły go dwa inne, samotne głosy. A jeszcze później przyłączył się do nich cały peron. Słuchałem tej pieśni, nie wiedząc, czy mam płakać, czy też rumienić się ze wstydu. Bo przecież to było błazeństwo - krwawe, rozpaczliwe błazeństwo, ale jednak błazeństwo. Oni znowu grali komedię. Przed Rosjanami, przed światem i przed sobą. Grali ją, bo musieli, bo nawet do bydlęcych wagonów nie umieli wejść bez romantycznego gestu. I nikt z całej sowieckiej eskorty nie domyślał się, jacy w tym wszystkim są śmieszni. Biedni, tragiczni, nieszczęśliwi i mimo wszystko śmieszni. Nikt z eskorty nie podejrzewał tego, bo nikt nie znał tej pieśni. I mogło im się zdawać - tym obcym - że jest to po prostu jedna z tych pieśni, które u nas śpiewa się zawsze, a przynajmniej w każdym nieszczęściu. Ale to była "Bogurodzica". Średniowieczny zabytek spod Grunwaldu. Wykopalisko, o którym mało kto słyszał i które już mało kto pamiętał. Pieśń rycerska, której nikt w całym kraju nie potrafił nawet zanucić bez błędu. A oni teraz śpiewali ją. Ci starsi, bo byli potomkami szlachty i musieli się jej kiedyś uczyć w podupadłych dworkach swoich ojców, bo potem dowodzili pułkami, które miały swoje dęte orkiestry i czasami - od największego święta - częstowały tą pieśnią swych generałów i biskupów; ci młodsi, z tajnych gimnazjów i podziemnych kompletów - bo musieli ją przepisywać na lekcjach polskiego i wygłaszać jak wiersz bez sensu, za który jednak dostawało się normalne stopnie, dwójki, trójki, czwórki, a nawet czasem piątki, jeśli miało się pamięć do takich łamigłówek; a wreszcie ci, którzy trafili tu z fabryk i warsztatów, z plugawych przedmieść i zatrutych podwórek, z gnijących ziemianek i walących się czworaków; ci, których nigdy nie uczono tej pieśni, którzy nie znali jej nawet z nazwy i nie słyszeli w ogóle o jej istnieniu, a zapytani, co znaczą dziwne słowa "zyszczy nam, spuści nam", odpowiedzieliby potrząśnięciem ramion; a jednak teraz, nie znając ani tych słów, ani tej melodii, starali się przynajmniej poruszać do taktu ustami, byle tylko połączyć się w ogólnej polskości ze starymi pułkownikami, którzy przez całe życie przepijali ich chleb w oficerskich kantynach i odejmowali im masło od ust, skazywali ich na anemię, szkorbut i krzywicę, a zmuszeni do prawdziwej walki - zamieniali cały kraj w jedno dymiące rumowisko. Stałem więc zdrętwiały u okna i patrzyłem, jak na klęczkach, kołyszącymi się majestatycznie szeregami, wpełzają do tych swoich wielotonowych i wieloosiowych kibitek, wołając z uniesieniem "Kyrie elejson, Chryste elejson" - i przeklinałem ich, złorzeczyłem im i płakałem wraz z nimi, aż ostatni wagon zapełnił się po brzegi i ostatnie drzwi zostały zatrzaśnięte na rygiel. Dopiero wtedy obróciłem się i zobaczyłem, że w dyżurce jest ktoś, kogo tam przedtem nie było: oszroniony, wynędzniały mężczyzna z mokrymi plamami na kolanach, jeden z tych, którzy jeszcze przed chwilą klęczeli na peronie, człowiek, którego Kosior w ostatniej sekundzie wyrwał z tego obłąkanego transportu. Nie wiedziałem, kim jest i patrzyłem na niego w milczeniu, a on także się nie odzywał, tylko dyszał ostrym, przeziębionym oddechem i bezmyślnie ocierał sobie dłonią popękane usta. Aż wreszcie Kosior usiadł pierwszy na krześle i szepnął: - Dajcie nam teraz dużo, dużo wódki. Rosjanie ładowali się już do swoich wielkich, ciemnozielonych ciężarówek. Spod brezentu, którym pokryte były ich platformy, dobiegało miękkie dudnienie filcowych butów i głuche stukanie kolb, tłukących o drewnianą podłogę. Przemknąłem się ukradkiem do szopy, gdzie stał nasz samochód, wyjąłem pęk kluczy, wręczony mi przez roztrzęsionego naczelnika, otworzyłem kolejno wszystkie kłódki i rozejrzawszy się, czy można już wyprowadzić wóz z ukrycia, podjechałem szybko pod stację. Nasze konserwy były jeszcze nietknięte, a w torbie pozostało kilka butelek wódki. Wziąłem to wszystko i z pośpiechem wróciłem do dyżurki. Człowiek, ocalony z transportu, wciąż jeszcze rozglądał się dokoła bezmyślnym spojrzeniem, jakby nie mógł zrozumieć, co zaszło. Ale teraz już nie stał samotnie na środku zamarłego pokoju, lecz tonął w gromadzie podnieconych kolejarzy; dyżurka była ich już pełna po brzegi, a z dworu ciągle przybywali nowi - biegli tutaj od swych górek rozrządowych i zwrotnic, od swoich pomp i parowozów, od swoich ramp i telegrafów, znosząc mu wszystko, czym tylko byli w stanie go ugościć: śniadania w brudnych gazetach, butelki z wystygłą i nie posłodzoną kawą, kapciuchy z pokruszonym tytoniem, a także rumianek, kwiat lipowy i aspirynę. Zaraz też wymoszczono mu fotel grubym kożuchem zawiadowcy, usadzono go w tym fotelu tuż pod samym piecem, który jednocześnie otwarto na oścież, by żar lepiej mógł buchać na jego skostniałe nogi, a malutki naczelnik sam klęczał przy nim na podłodze i własnoręcznie ściągał mu przemiękłe buty. Ci, dla których nie starczyło już miejsca w bezpośrednim pobliżu fotela, gromadzili się wokół Kosiora i obsypywali go gratulacjami; coraz to ktoś mu ściskał rękę i klepał go po plecach, a wszyscy patrzyli nań z uwielbieniem i czcią, jak na świętego Jerzego po zwycięstwie nad smokiem. Kosior przyjmował te hołdy bez większego zachwytu, wydawało się nawet, że jest nimi trochę zakłopotany. Ale nie protestował, może zresztą był po prostu zmęczony. W każdym razie z zadowoleniem przywitał pojawienie się wódki, którą właśnie przyniosłem z samochodu. Zaraz kazał dać sobie dwa naczynia i fachowym uderzeniem w denko odbił pierwszą butelkę. Wywołało to wśród kolejarzy nową falę entuzjazmu, zupełnie tak, jakby Kosior, tym właśnie nieskomplikowanym gestem zamanifestował swój patriotyzm do reszty. Ktoś nawet krzyknął "niech żyje Bezpieka", a ja po raz pierwszy, odkąd wstąpiłem na tę dziwną służbę, nie doznałem uczucia protestu. - No, panie Kalinowski - sapnął teraz Kosior i przecisnął się z wódką do człowieka o spękanych ustach. - Golniemy sobie, co? To nam obydwu dobrze zrobi. Tamten powoli podniósł oczy i zatrzymał je na spoconej twarzy Kosiora. Chwilę tak patrzył, a później kiwnął głową i nieśmiało wyciągnął rękę. - A stuknijcie się! - krzyknął z emfazą naczelnik. - Stuknijcie się bracia, rodacy! Kalinowski znów spojrzał na Kosiora, jakby chciał go o coś zapytać; ten zaś odparł z uśmiechem: - Oczywiście, że możemy się stuknąć. - Sto lat! - zawołał naczelnik. - Och, za dużo - rzekł Kosior. - To więcej niż dożywocie. Ograniczmy się do piętnastu. Prawda, panie Kalinowski? - Sto! - upierał się naczelnik. - Bezwarunkowo sto i ani minutki krócej! Kalinowski nic nie odpowiedział, tylko opuścił trochę niżej swoją szklankę. - Dobra - rzekł ustępliwie Kosior. - Niech będzie sto, nie spierajmy się o drobiazgi. Trącił się z tamtym niedbale, a później szybko wychylił swoją wódkę. Za to Kalinowski pił bez pośpiechu, malutkimi łyczkami, jak człowiek, który dawno już nie miał w ustach alkoholu; wreszcie skończył i chuchnął ze smakiem. Potem znowu utknął wzrokiem w oczach Kosiora i zachryple powiedział: - Dziękuję. Za wódkę... i za wszystko. - Niech żyje Bezpieka! - zawołał po raz drugi ten sam kolejarz, który już raz wyrwał się z tym okrzykiem. - Niech żyje i niech zakąsza! - podchwycił naczelnik, rozglądając się gorączkowo po dyżurce. Otworzyłem puszkę tuszonki, a ten szybko podsunął mi dwie grube kromki razowego chleba; położyłem na każdej po tęgim kęsie mięsa razem z zakrzepłą na mrozie galaretką i podałem to wszystko naszym bohaterom. Kosior skrzywił się, jakby na razie nie mógł przełknąć ani okruszyny. Natomiast Kalinowski wziął swoją kanapkę oburącz i przez chwilę przyglądał się jej w zamyśleniu. Potem znów podniósł głowę, odszukał spojrzeniem Kosiora i w milczeniu odgryzł pierwszy kawałek. - Nalać panom? - zapytał ochoczo naczelnik. - Jasne - odparł Kosior. - Przyda nam się jeszcze kropelka; prawda, panie Kalinowski? A resztę zostawimy towarzyszom z kolejnictwa. Niech wypiją za nasze wspólne dzieło. Kalinowski nie uśmiechnął się; był widocznie zbyt wyczerpany, by zdobyć się na jakiekolwiek objawy radości. Rozumiałem go: to, co przeszedł, a zwłaszcza to, czego uniknął w ostatniej chwili, mogło podciąć najtęższego osiłka, a on wcale nie był osiłkiem. Z wyglądu przypominał raczej księgowego lub kasjera, a w każdym razie kogoś, kto dużo czasu musi spędzać przy biurku; miał wąskie piersi i dość wyraźnie przygarbione plecy, a gdy spoglądał w jakiś odleglejszy kąt pokoju mrużył oczy, jakby mu brakowało okularów. Zastanawiałem się, kim on może być dla Kosiora; krewnym, przyjacielem, kolegą ze szkolnej ławy? Nic mi z tego nie pasowało, bo kolegów czy krewnych musi się przecież znać choćby z twarzy, a ci dwaj wcale się nie znali; mógłbym nawet dać głowę, że nie widzieli się nigdy w życiu. Więc może był wybitnym fachowcem - inżynierem, uczonym lub lekarzem, którego Kosior chciał za wszelką cenę ściągnąć do naszego powiatu? Ale w takim wypadku tytułowałby go profesorem czy magistrem, albo jakoś tam jeszcze inaczej, a nie mówiłby do niego "panie Kalinowski", co brzmiało i niegrzecznie, i trochę głupawo. Może wreszcie był przedwojennym działaczem, sympatykiem ruchu, głośnym demokratą, lewicowym związkowcem, chłopskim posłem lub spółdzielcą, zaplątanym przez pomyłkę w jakieś sprawy, właściwe tylko akowcom? Ale wtedy obaj z Kosiorem przeszliby od razu na "wy", jeśli nie wprost na "towarzyszu" i ten "pan" również by się tu nie zabłąkał. Głowiłem się więc nad tym, coraz bardziej zakłopotany i pełen coraz większych wątpliwości, a tymczasem w pokoju cmokały korki, wybijane zręczną dłonią z butelek i nasza wódka znikała szybko razem z naszą wieprzowiną, a podochoceni kolejarze przebąkiwali już znacząco o jakimś bimberku, który mógłby się objawić "raz dwa", gdyby tylko władza przymknęła na chwilę oko. I kiedy wszystko zmierzało już ku temu, by ten zwykły czwartek czy piątek zamienić w jakieś ekstra Boże Narodzenie, nagle Kosior przeciągnął się i powiedział ze smutkiem: - No, to jak, panie Kalinowski? Będziemy się zbierać? Cała dyżurka podniosła z miejsca głośny lament i tylko jeden Kalinowski wstał od razu bez słowa. Przez chwilę obaj z Kosiorem przyglądali się sobie w milczeniu: jeden dziwacznie uśmiechnięty, a drugi uważny i jakby trochę przyczajony, wszyscy zaś dookoła razem z samym naczelnikiem zachęcali ich, żeby jeszcze koniecznie pozostać i spróbować owego sekretnego bimberku, przy którym "monopolka" musi każdemu wydać się zwykłą wodą z kranu. Wtedy Kalinowski odstawił szklankę, wytarł dłonie o przód marynarki i powoli zaczął je podnosić do góry. Gwar w izbie urwał się jak podcięty, a on ciągle podnosił te swoje przemarznięte dłonie, patrząc Kosiorowi prosto w oczy, aż podniósł je na wysokość szyi. Potem znienacka, jednym szybkim ruchem, który znaliśmy wszyscy aż za dobrze na pamięć - zaplótł sobie te dłonie na karku. Wówczas Kosior rzekł z niedostrzegalnym skrzywieniem: - To już przesada, panie Kalinowski. Nasza technika stoi wprawdzie nisko i nie możemy swoim klientom zapewnić takich luksusów, jak kajdanki. Mamy jednak bardzo szybki pistolet maszynowy wzór 1943, o magazynku na trzydzieści pięć naboi. Rażą one skutecznie do ośmiuset metrów, a osiemset metrów to naprawdę daleko. Dlatego wystarczy, że pójdzie pan po prostu przodem, bez tych wszystkich numerów z rączkami. Zresztą liczymy na pańską galanterię; ostatecznie, nie pojechał pan jednak na biegun. Prawda, panie Kalinowski? No, to proszę grzecznie do samochodu. Wysoki podszedł do Kalinowskiego od tyłu i ostrożnie popchnął go lufą automatu. Tamten opuścił powieki, nie opuszczając jednak dłoni i bez najmniejszego protestu ruszył w stronę wyjścia. Kosior rozejrzał się po zamarłych twarzach kolejarzy, rozłożył smętnie ręce, jakby mówił "no cóż, takie jest życie" i zagarnąwszy mnie ramieniem westchnął: - Wracajcie do roboty, ja nic nie widziałem. A później pociągnął mnie ku drzwiom. Szliśmy w zimnej ciszy, która była obrzydliwa i straszna, a nasze buty stukały bez pośpiechu po wilgotnych deskach. Aż wreszcie wszyscy czterej znaleźliśmy się na dworze. Tam przez długą chwilę starałem się nadaremnie włożyć kluczyk do stacyjki; w końcu Kosior sam wyjął mi go z ręki i wetknął na miejsce. Wtedy zapaliłem silnik i nic przed sobą nie widząc, ślepy z przerażenia i wstrętu, powiozłem ich ku białym polom, które stały przede mną wyniosłe jak stroma, sztywna ściana. Spotkanie ze Sztajnertem nie należało teraz do rzeczy łatwych. Ilekroć chciałem się z nim widzieć, musiałem najpierw iść pod któryś z "dyżurnych" adresów, zmienianych zresztą bardzo często, niekiedy nawet co tydzień. Te adresy, to były na ogół mieszkania starych, samotnych kobiet, które w czasie tej wojny pogrzebały kolejno wszystkich swoich najbliższych: mężów, synów i braci - i nie miały już naprawdę wiele do stracenia. Dlatego można było liczyć, że nawet w razie nieszczęścia nikt nie wydrze im żadnej tajemnicy. U tych starych, samotnych kobiet zostawiałem wiadomość, że chcę się widzieć ze Sztajnertem, a one wyznaczały mi jakiś punkt - dworzec, bar albo inne mieszkanie, gdzie o wyznaczonej porze miałem się zgłosić po odpowiedź. Oczekiwała mnie tam zwykle któraś z łączniczek wyższego szczebla i jeśli Sztajnert zgadzał się na osobistą rozmowę, wiozła mnie lub też prowadziła pod jakiś nowy adres, czasem bardzo odległy od miejsca, w którym się z nią spotkałem. Zdarzało się nawet, że musieliśmy jechać wiele kilometrów kolejką lub normalnym pociągiem, zanim dotarliśmy do celu. Każda z tych rozmów odbywała się gdzie indziej, a lokale nigdy się nie powtarzały. Właściciele ich nie mieli zresztą najmniejszego pojęcia, kogo goszczą; wyrażali po prostu zgodę, by w ich willi, kantorze czy sklepie odbyło się podziemne spotkanie, po czym oddawali klucze przedstawicielowi organizacji i na określony czas wychodzili z domu lub przynajmniej chowali się w najdalszych jego zakamarkach. Bo taki był warunek Sztajnerta: że nawet drzwi będzie mu otwierać któraś z zaufanych łączniczek. Nie wiedziałem, oczywiście, jak pracują inne jego placówki, ale jego łączność funkcjonowała wprost niesamowicie. Tym razem spotkaliśmy się w pięknej bibliotece o rozmiarach sporego kościoła; licząc na oko, było tu przynajmniej ze dwadzieścia tysięcy tomów, poza tym oczywiście malowidła, posągi i globusy z miedzianą obręczą, a wszystko to "z epoki", czyli po prostu stare. Biblioteka, tak samo zresztą jak i cały pałacyk, ogrzewana była centralnie; mimo to miała jeszcze kominek, na którym rozniecono nam śliczny, nastrojowy ogień; mogliśmy więc pławić się w tradycji do syta. Ale ja nie miałem ochoty na żadne pławienie się w tradycji. Przeciwnie, od pierwszego momentu, gdy tylko przekroczyłem na dole próg cudownego holu z boazerią i rogami, zaczęła mnie nurtować pewna myśl, którą sam uważałem za bardzo niestosowną, a w tej sytuacji po prostu za nieprzyzwoitą. A mianowicie myślałem, że właściciele tego gustownego domu należą do rzadkiego gatunku szczęściarzy; gdyby mieli ziemię - a chcąc bawić się w te wszystkie rogi i globusy musieliby mieć jej straszną kupę, grubo więcej, niż ustawowe pięćdziesiąt hektarów - to my z Tatarem już dawno złożylibyśmy im oficjalną wizytę. A wkrótce po nas zjawiłby się tutaj przedstawiciel Ministerstwa Kultury i Sztuki, żeby zabrać stąd te dwadzieścia tysięcy tomów razem z regałami i piórkami do odkurzania grzbietów; na ostatku zaś przyturlałby się bryczką gminny pełnomocnik reformy rolnej i w tej ich pięknej bibliotece z kominkiem zacząłby zwoływać posiedzenia miejscowej Komisji Podziału Ziemi. Oni jednakże najwidoczniej nie mieli nic wspólnego z rolnictwem, a w naszych rozporządzeniach nie było na razie ani słowa o rugowaniu z mieszkań kogokolwiek innego, nawet tych, którym odebrano już prywatne fabryki. W rezultacie przychodziłem tu nie jako szofer Komitetu Powiatowego, lecz jako jeden z informatorów Sztajnerta; i chociaż było mi trochę wstyd, nie umiałem się w tym dopatrzeć żadnych specjalnych powodów do uciechy. Bo tak: opróżniano dla nas cały ten dom, ze wszystkimi jego pachnącymi pokojami, ile ich tam było, tuzin, mendel czy więcej, oddano go do naszej wyłącznej dyspozycji na tak długo, jak tego zażądała anonimowa biedula_łączniczka; na jedno jej wezwanie gospodarze pochowali się Bóg wie gdzie - może w jakiejś kuchni, a może nawet na strychu - i z pewnością gotowi byli tam pozostać nie przez ten jeden wieczór, lecz gdyby zaszła potrzeba, przez tydzień, miesiąc, a może nawet i okrągły roczek. Ich ofiarność nie miała granic, bo reprezentowaliśmy wobec nich Służbę i Sprawę, bo przychodziliśmy tutaj nie jako dwaj ludzie, lecz jako dwaj Polacy przez największe P, jakie w ogóle istnieje w katalogu czcionek drukarskich. Ale ja poznałem od razu ten dom: to właśnie o nim opowiadała mi kiedyś Janina, gdy chodziła jeszcze po kweście z listą Czerwonego Krzyża i zbierała datki dla chorych i rannych. To właśnie tutaj, w tym wypastowanym aż do zawrotu głowy i wyfroterowanym do szaleństwa pałacyku, wręczano jej dwie nieświeże koszule jako cały dar dla zawszonych, gołych i zamarzających w słomie powstańców. I właśnie po wyjściu stąd Janina powiedziała: "a niech przyjdą Sowieci, co mnie tam". A teraz ja siedziałem tu ze Sztajnertem i składałem mu meldunek o wywózce na Sybir. I czułem się przy tym dziwnie głupio, jakbym był nie tam, gdzie powinienem i jakbym robił nie to, co potrzeba, chociaż byłem właśnie tam, gdzie musiałem i robiłem dokładnie to, co miałem do zrobienia. A on siedział przede mną - zziębnięty i wymięty - i grzał przy ogniu mokre stopy w brzydkich, zachodzonych na śmierć pantoflach i zawijał się ciasno w letni płaszczyk, którego nie zdjął w holu i nie powiesił na dębowych szaragach, jakby się bał, że w razie jakiejś wsypy nie zdąży go już włożyć i będzie musiał uciekać w samej marynarce; a ten letni płaszczyk z postawionym kołnierzem i wystrzępionymi rękawami i te nieszczęsne, zabłocone pantofle sprawiały, że wyglądał tu również na intruza, albo przynajmniej na zbłąkanego przechodnia, który tak jak i ja trafił do tego domu przypadkiem i całkiem bez potrzeby. Ciągnąłem więc mój raport półgłosem i z uczuciem niejasnego zakłopotania, tak jak mówi się lekarzowi o postępach jakiejś obrzydliwej choroby, toczącej kogoś bardzo bliskiego w rodzinie, a on słuchał mnie także jak lekarz - jak doświadczony, lecz bezradny lekarz_epidemiolog, którego rzucono bez koniecznych środków w samo centrum zarazy i któremu - na dobrą sprawę - pozostało już do zrobienia tylko jedno: sumienne prowadzenie statystyki zgonów. Dlatego czasami przerywał mi i ze znużeniem, nie podnosząc głowy, pytał mnie o jakieś szczegóły, potrzebne mu dla pełnego obrazu sytuacji; chciał na przykład wiedzieć, jaka była ilość zesłanych, ile im podstawiono wagonów, skąd one pochodziły, jakie miały numery i do jakiej stacji granicznej odeszły. Ale pytał mnie o to wszystko tak, jakby musiał - jakby czuł, że to po prostu należy do jego niewesołych obowiązków. I dopiero sprawa Kalinowskiego wytrąciła go z tej apatii. Podniósł wtedy głowę i zapytał: - Jakiego wzrostu mógł być ten człowiek? - Ten Kalinowski? - Tak. - Trochę wyższy ode mnie. - Powiedzmy: metr sześćdziesiąt pięć? - Coś koło tego. - Wiek? - Niespełna pięćdziesiątka. - I wyglądał jak kasjer? - Jak kasjer lub księgowy. Przygryzł wargi i powiedział: - Potrzebny mi jest chociaż jeden znak szczególny. Pokręciłem głową. - Skup się - rzekł. - To mogłoby być ważne. No więc? - Nie wiem, panie majorze. Nic mi nie zostało w pamięci. - Poszukaj dobrze - westchnął. - Słyszysz? Jeden znak! Tylko jeden! - Czy ma pan kogoś na myśli?... Kogoś konkretnego? - Możliwe. - To niech pan pyta. - Nie. Mógłbym ci zasugerować. A tu trzeba mieć absolutną pewność. Więc? - Nie wiem - mruknąłem. - Naprawdę... I nagle wyprostowałem się w fotelu. - On mrużył oczy - powiedziałem. - Tak jak krótkowidz, któremu brakuje szkieł. - No - szepnął Sztajnert. - Nareszcie. - I zapytał, gdzieśmy go zawieźli: na Sierakowskiego w Warszawie, czy do naszej nieocenionej "Korony". - Ani tam, ani tu - odparłem. - Zawieźliśmy go do jakiegoś samotnego domku za miastem. - Nie rozumiem - mruknął. - O jakim domku mówisz? Czy masz na myśli szkołę imienia Sobieskiego? - Nie. Przecież ta szkoła to nie żaden domek, tylko kawał dużej chałupy. A zresztą tam siedzą Rosjanie. - A kto siedzi w tym twoim domku? - Nikt. Jak przyjechaliśmy, wszystko było zamknięte na głucho, a klucze Kosior miał ze sobą. - To dziwne - powiedział Sztajnert. - Zdawało mi się, że znam wszystkie ich adresy. Nawet te najbardziej zakamuflowane, gdzie spotykają się z konfidentami. A o czymś takim słyszę pierwszy raz. Co tam widziałeś? - Nic ciekawego. Na parterze jakiś nieczynny warsztat, a na piętrze niewykończone mieszkanie. - I tam go zawieźliście? - Tam. Został zamknięty w łazience. - Czy ta łazienka była jakoś przystosowana do tego celu? - Bardzo prymitywnie. To znaczy miała od zewnątrz dwa grube skoble i kłódkę, a w środku polowe łóżko. - Wygląda, jakby kogoś już tam kiedyś trzymali. - Albo chcieli trzymać. - Oczywiście - potwierdził. - Oczywiście... A czy któryś z nich został tam razem z tym twoim Kalinowskim? - Owszem. Został ten, którego nazwałem wysokim. Szczupły cywil o małej głowie z sowieckim automatem pepees. - Zrób mi szkic tego całego bajzlu z okolicą. Wziąłem z biurka srebrny ołówek i na czystej kopercie narysowałem mu wszystko, co zapamiętałem tamtej nocy. Tymczasem on siedział zamyślony i bawił się żelaznymi szczypcami od kominka. Nagle rzucił je i rzekł bardzo cicho, prawie sennie, jak człowiek, który jest już tak wyczerpany, że nie umie się ani cieszyć, ani martwić: - To nie był żaden kasjer; to był pułkownik Prawdzic, szef naszego sztabu. Przez chwilę siedzieliśmy naprzeciw siebie w milczeniu. A później ja zapytałem: - On był aresztowany na fałszywych papierach, prawda? Kiwnął głową. - I Rosjanie naprawdę nie wiedzieli, kogo biorą? - Nie wiedzieli. - I pan przypuszcza, że nie rozszyfrowali go do końca? - Wykluczone. - Dlaczego pan tak myśli? - Zastanów się: powiedzmy, że masz w rękach kogoś takiego jak on. W skali krajowej to jeszcze nie jest figura, ale w wojewódzkiej już się liczy. Czy będziesz go ciupasem wysyłał na północ? Bez gruntownego śledztwa? Nawet bez żadnej próby wykorzystania go na miejscu? - To prawda - przyznałem. - Ale jeśli oni tego nie wiedzieli, to skąd mógł o tym wiedzieć Kosior? - A właśnie - szepnął, a w tym szepcie zabrzmiało coś podobnego do bladziutkiej nutki triumfu. - Właśnie, skąd mógł wiedzieć? Jak sądzisz? - Nie mam dostatecznych przesłanek, żeby w ogóle coś sądzić. - Masz. - Ja? - Więcej niż kto inny. Zmarszczyłem się, a on czekał. Później uśmiechnął się i powiedział: - Siedemnastka. - Słucham? - G VIII... Nagle zrozumiałem. - Czy pan podejrzewa - zapytałem - że on to dostał tym samym kanałem? - No, a jak? - westchnął Sztajnert i oparł głowę na poręczy fotela. - Oczywiście, tym samym. A ja już wiem, co to za kanał. - Pan wie? - Wiem. - Od dawna? - Od półtorej minuty. Przyjrzałem mu się z uwagą. To nie było złudzenie, on naprawdę przeżywał jakiś bladziutki i nieśmiały triumf. - Czy to sekret? - zapytałem. - Nie przed tobą; bo ty masz w ręku wszystkie nitki. Uważaj, pamiętasz, jak przed kilku tygodniami opowiadałeś mi pierwszy raz o Kosiorze? Mówiłeś wtedy, że on sam wymienił ci te cyfry. A ja ci wyjaśniłem, że to były kryptonimy, którymi określaliśmy go w naszych raportach. Pamiętasz? - Pamiętam. - Teraz spróbuj wstawić się w moją sytuację. Przez cały czas, od tej naszej rozmowy, wiedziałem, że gdzieś jest przeciek. Prawda? Ale nie mogłem go znaleźć. Przynajmniej siedem osób używało tych kryptonimów. Dwie szybko wyłączyłem, zostało mi jeszcze pięć. Pomyśl, pięciu ludzi, którymi musieliśmy się posługiwać, a z których jeden był wtyczką. Jeden, ale który? - Teraz pan go ma? - Jak na talerzu - rzekł bez śladu jakiegokolwiek podniecenia. - Bo prócz mnie tylko trzy osoby wiedziały, że pułkownik został aresztowany pod tym nazwiskiem. A z tych trzech osób tylko jedna znała równocześnie kryptonimy Kosiora. - Kto to taki? - Łączniczka. - Jak głęboko wciągnięta w robotę? Machnął obojętnie ręką. - Nie zna ani jednego adresu. - Mało prawdopodobne. - A jednak. Używaliśmy jej tylko do opróżniania martwych skrzynek. - Nie wiem, co to są martwe skrzynki. - No, takie miejsca, gdzie zostawia się dla kogoś meldunek. Najczęściej publiczne klozety - na stacjach albo w biurach. Robisz skrytkę w rezerwuarze, albo za muszlą, albo gdzieś pod kolankiem, wszystko jedno, a ona przychodzi tam codziennie, zabiera materiał, przewozi go do następnej skrzynki i tam znowu zostawia dla kogoś. Nie zna ludzi i nie zna melin, zna tylko treść meldunków. Bo treść musi znać, żeby mogła, w razie potrzeby, zniszczyć kartkę. No, więc ona wiedziała tyle, ile tam było napisane. I już. - Co pan z nią zrobi? - zapytałem. - Nic. - Jak to nic? - Widzisz - rzekł - gdybym mógł, posłałbym jej czekoladki. Ona jest teraz dla mnie więcej warta, niż połowa naszych sztabowców. Bo ja będę przez nią pompował w Bezpiekę, co zechcę. A Kosior każdą plotkę będzie przyjmował jako rewelację. Jeszcze dzisiaj każę dla niej przygotować meldunek, że nie mamy żadnych wiadomości o losie pułkownika. Dzięki temu będziemy mieli wolne ręce, rozumiesz? A teraz daj mi ten rysunek. Podałem mu kopertę, a on ją obejrzał starannie jak czek bankowy. - Pan chce go odbić? - zapytałem. Uśmiechnął się. - Żartujesz. Nie można by zrobić większego głupstwa. Przecież jeszcze nie wiemy, o co idzie: czemu Kosior go tam zamknął i co kombinuje. - A co może kombinować? - Nie wiadomo. Może handel? - Człowieka za człowieka? - Powiedzmy. - A wy macie kogoś na sprzedaż? Przymknął swoje jedyne, smutne oko. - Marcin - rzekł - czy ci się nie zdaje, że zaczynasz się robić niedyskretny? - Przepraszam. - Nie chodzi o przeprosiny. Po prostu: jak będę ci miał coś do powiedzenia, to ci sam powiem; nie musisz mnie do tego zachęcać. A co do Kosiora, to jedno jest pewne: ten facet zaczął jakąś grę. I to dużą grę, sądząc z twojej relacji. Tam, w czasie tej wywózki, on naprawdę wszystko postawił na jedną kartę; więksi od niego jechali za mniejsze rzeczy rąbać tajgę. Więc trzeba go rozgryźć: o co gra, z kim i przeciw komu. Bo on nie dla kawału wywiózł Prawdzica w to odludzie. Coś mu przy tym świtało, to jasne. Inaczej zamknąłby go po prostu w piwnicach "Korony". Więc teraz jedno z dwojga: albo chciał go ukryć przed innymi więźniami, albo... - Albo? - powtórzyłem. - Albo przed konkurentami z własnej Bezpieki. Tak czy owak, spróbujemy rozegrać tę grę dla siebie. Podniosłem się z fotela i przykucnąłem na dywanie obok kominka. Przede mną, w półkolistej, murowanej niszy, trzeszczało brzozowe drewno, porąbane w duże połówki. Szybki ogień oświetlał zakopcone ściany i próbował uciec czarnym szybem dymnika. - Kosior - powiedziałem. - No, tak... Możliwe, że pan ma rację. I że panu się to uda. Ale widzi pan, panie majorze, ja byłem na tej stacji... I oglądałem to wszystko, pan wie... I teraz ciągle męczy mnie taka jedna głupia myśl. Czekał nieruchomo, z jedną powieką przymkniętą boleśnie, a drugą na zawsze ukrytą pod czarnym jedwabiem opaski. Wreszcie zapytał: - Jaka myśl, Marcin? - Że ich jest tak potwornie dużo. I że mają za sobą taki potworny, po prostu nieskończony kraj. Gdyby chcieli... Albo gdyby im się kiedyś wydało, że to jest konieczne?... Pan rozumie, mogliby tam przewieźć całą Polskę. I ta Polska, te dwadzieścia pięć milionów Polaków, i w ogóle to wszystko, razem z całą naszą tradycją i kulturą, utonęłoby w tym kraju jak w morzu. I zostałoby jeszcze mnóstwo miejsca dla innych niesfornych narodów... Więc niech mi pan powie: na co możemy liczyć? Nie poruszył się. Powtórzył tylko "liczyć" i uśmiechnął się. Był to bardzo nieśmieszny uśmiech. I wyglądał raczej na grymas. - Żądasz ode mnie za wiele - powiedział wreszcie i zawinął się ciaśniej w swój płaszczyk. - Nie wiem. Po prostu myślę, że nie jesteśmy sami. Ostatecznie stanowimy część Europy. I jesteśmy jednym z aliantów. Przez pięć lat byliśmy jedną ze sprzymierzonych armii. I myślę, że nie najgorszą. Choć może małą. Więc chyba mamy jakieś zagraniczne gwarancje. I ktoś musi się o nas upomnieć. Po prostu musi, tak myślę. - A jeżeli się nie upomni? - Daj spokój - szepnął. - Marcin, coś ty, daj spokój. Następnego wieczora zostałem aresztowany. #/5 Odbyło się to wszystko bardzo zwyczajnie: spuszczałem właśnie wodę z chłodnicy, kiedy podszedł do mnie cywilny funkcjonariusz w filcowych walonkach i powiedział, że porucznik Kosior chciałby się ze mną widzieć. Odpowiedziałem, że przyjdę za kwadrans; spuściłem wodę do końca, później odebrałem ze stołówki mój przydział chleba i pozostawiłem go wraz z kożuchem w samochodzie. Na dworze było chłodno, lecz nie mroźnie, kreska lub dwie kreski poniżej zera; mokry śnieg ścinał się dopiero po wierzchu, ostatecznie mieliśmy już początek marca. Zawinąłem szyję luźnym szalikiem i poszedłem w stronę pałacyku. Przy drzwiach stał wartownik z pepeszą. Podałem mu swoje nazwisko. Zajrzał do małej kartki, schowanej za mankietem płaszcza i zawołał kolegę, który miał mnie zaprowadzić na górę. I w ten sposób po raz pierwszy w życiu przekroczyłem próg Urzędu Bezpieczeństwa. Gabinet Kosiora był prawie całkiem pusty. Stały tu tylko dwa krzesła, ustawione po obu stronach dużego stołu. Na stole nie było żadnego przedmiotu, nawet ołówka. Okna były zawieszone kocami. A w kącie błyszczała spluwaczka. I to było wszystko. Kosior siedział na stole, z jedną nogą opartą na siedzeniu krzesła, a drugą wiszącą w powietrzu. Pozdrowiłem go grzecznie od drzwi, ale on tylko wzruszył ramionami. Podszedłem. Obejrzał mnie jak obcego. Uśmiechnąłem się; wtedy znów wzruszył ramionami. Nie wiedziałem, czy mam stać, czy też usiąść; na wszelki wypadek wybrałem coś pośredniego, opierając się łokciami o poręcz jego krzesła. Była w tym propozycja przejścia na intymność: że jesteśmy przecież parą starych przyjaciół i nie ma takiej rzeczy, której nie moglibyśmy sobie powiedzieć bez ogródek. A równocześnie, kiedy tak trzymałem dłonie przyciśnięte do poręczy, nie było widać, jak mi drżą i latają. I to był mój drugi cel, może nawet ważniejszy od pierwszego. Ale Kosior nie przyjął stylu, który mu zaproponowałem. Pokiwał nad nim głową, uśmiechnął się z politowaniem i powiedział: - Stańcie jak człowiek. Wyprostowałem się. - Spuśćcie ręce - mruknął. - Co, do kurwy, kto kogo ma uczyć? Ja, stary cywil_hemorojdziarz, bawiący się w policjanta - was, podchorążego Armii Krajowej? Bohatera dwóch konspiracji? Nie róbcie ze mnie wariata, bo wyjdę. Naprawdę wyjdę z pokoju i nie będzie żadnej rozmowy. Poczułem, że nie mam czym oddychać. Wtedy on podniósł się i dmuchnął mi swoim oddechem prosto w twarz. - Dziecko - powiedział. - Na kogo podniosłeś łapkę? Na kogo? Nagle złapał mnie za marynarkę na piersiach i potrząsnął mną z całej siły, aż nasze czoła zderzyły się boleśnie ze sobą. - Dziecko - powtórzył. - Serce mi się krajało, że nie wziąłem dziś fotografa! Miałbym teraz w albumie najpiękniejszą kolekcję patriotów, jaką można zgromadzić w ciągu jednej doby! Patrioci_monterzy w czapkach z elektrowni i patrioci_śmieciarze z workami pustych butelek! Patrioci_wozacy i patrioci_pijacy! A także jedna patriotka z nabiałem! Ta, mój kochany, dołożyła do interesu, bo nie chciało jej się najpierw zajrzeć na rynek. Moi chłopcy hurtem kupowali u niej jajka za pół ceny; teraz żrą jajecznicę ze szczypiorkiem aż dudni! Robaczku, urządziłeś mi najpiękniejszy cyrk, jaki widziałem w życiu. Pchnął mnie lekko i puścił. Obtarłem czoło, ale było suche - całkiem suche i tylko lodowato zimne. On tymczasem śmiał się, pokazując nadpsute zęby i mrużąc małe oczka. A później rzekł uprzejmie: - Mój miły, czy wam się naprawdę zdawało, że ja go tam zostawię, w tej budzie, pod dozorem jednego, jedynego człowieka, z jednym jedynym automatem? Za kogo wy mnie macie, no powiedz? Za amatora? Czy za idiotę? Och, Boże... Chcesz, to cię zaraz nauczę, jak się organizuje takie rzeczy. Bierze się takiego surowego psiaka jak ty, pokazuje mu się wybrany domek z łazienką, każe mu się dobrze go obwąchać, żeby czasem nie zgubił śladu, a później co się robi? Jednymi drzwiami wyprowadza się psiaka, a drugimi przynętę. I to jest cała sztuka, pomyśl, jaka prosta. Trzeba tylko na drugi dzień, ale koniecznie przed świtem, obstawić chytrze cały teren; i to tak nie za blisko, bo można spłoszyć i nie za daleko, bo się nic nie zobaczy. A później już wszystko gra: nasi monterzy spotykają się z waszymi monterami, nasze przekupki z waszymi przekupkami i wszyscy odchodzą strasznie zadowoleni. Ci, od was - bo przyjrzeli się jednemu pustemu domkowi, z którego zabraliśmy nawet naszą kłódkę; a ci od nas, bo przyjrzeli się tym od was. I kropka. A potem jeszcze cieplej zapytał: - I cóż ty na to? - Jeżeli chodzi o mnie - zacząłem, ale on przerwał mi znudzonym gestem: - Wiem, wiem; jeżeli chodzi o ciebie, to nie rozumiesz w ogóle o co chodzi. Tak? A nie za dużo tego "chodzenia o"? Umilkłem. Podszedł bardzo powoli i położył mi dłoń na piersiach. - Nie wysilaj się - powiedział. - Ja od dawna czekałem na taki dzień. Teraz leżysz. Jego palce łagodnie, lecz nieustępliwie zaczęły mi zbierać końce szalika pod szyją. Poczułem, że braknie mi oddechu. Szarpnąłem się, ale on nie puścił. Patrzył na mnie teraz takimi oczyma, jakich jeszcze nie widziałem u nikogo. - Leżysz - powtórzył. - Na zawsze. I rzucił mnie na ścianę, aż poczułem ból we wszystkich kręgach stosu pacierzowego. Upadłem na jedno kolano, a w ustach zaczęła mi się rozpuszczać mała kropla jodyny. Nie pomogłem nikomu, a wszystko było stracone. Wysoki sprowadził mnie do piwnicy, przywołał oddziałowego, wyjaśnił mu coś półgłosem i odszedł. Oddziałowy zanotował moje personalia w ceratowym brulionie do rachunków, potem zabrał mi wszystko, na czym mógłbym się powiesić, albo czym mógłbym sobie podciąć żyły, związał to w pęczek, opatrzył karteczką z moim nazwiskiem i wrzucił do szafy. Zegarek, kennkartę i pieniądze zapisał osobno i schował do starej koperty, która nosiła jeszcze firmowy nadruk "Hotel "Korona" - noclegi, śniadania, bar, dancing". Tę kopertę ustawił w tej samej szafie, ale na oddzielnej półce, gdzie stało już wiele innych, podobnych kopert. Następnie poprowadził mnie długim, betonowym korytarzem na sam koniec budynku i otworzył żelazne drzwiczki. W środku było zupełnie ciemno. Obejrzałem się na niego, czekając, aż zapali światło, ale on skinął tylko ręką, więc wszedłem tam ostrożnie, macając grunt przed sobą nogami, on zaś bez pośpiechu zatrzasnął za mną drzwi i dwa razy przekręcił klucz w zamku. Byłem wciąż jak po silnej dawce bromu i nie umiałem myśleć o niczym, prócz samych najprostszych rzeczy. Myślałem na przykład, że tu jest bardzo zimno, a ja nie mam ze sobą kożucha; albo że muszę jak najszybciej odnaleźć jakiś stół czy też łóżko i usiąść na nim razem z nogami, bo podłoga jest całkiem mokra i moje buty zaraz przemokną na wylot. A jeszcze później przyszło mi do głowy, że trzeba najpierw odezwać się i sprawdzić, czy nie ma tu innych więźniów, więc odezwałem się - najpierw bardzo cicho, następnie zaś nieco głośniej, ale nikt mi nie odpowiedział, widocznie byłem tu sam. Ruszyłem więc powoli do przodu, wyciągając przed siebie obie ręce, ale ta wyprawa okazała się bardzo krótka: ledwie zrobiłem jeden mały krok, już wylądowałem na przeciwległej ścianie. Wysunąłem teraz ręce na boki i też od razu dotknąłem palcami murów - a właściwie dotknąłem muru tylko z jednej strony, gdyż z drugiej było grube, drewniane przepierzenie, odszukałem jakąś szparę, przyłożyłem do niej usta i szepnąłem "halo", lecz również bez jakiegokolwiek rezultatu. I dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że jeśli nawet kogoś usłyszę, to i tak nie będę mógł nawiązać z nim żadnego kontaktu, bo to może być kapuś od Kosiora. I po raz pierwszy pomyślałem o Sztajnercie. A to była bardzo przykra myśl. Bo do tej pory myślałem o nim rozmaicie, dobrze i źle, a czasami nawet ze złością. Ale nigdy bez uczucia pewnego podziwu. Jaki on tam był, taki był; w każdym razie potrafił konspirować. A przynajmniej tak mi się zawsze wydawało. A teraz wkopał mnie jak ostatni partacz. Bo przecież można to było zrobić jakoś delikatniej, lub chociaż z większym umiarem. Pamiętałem na przykład, że raz wzięliśmy pod obserwację mieszkanie jednego gestapowca i trzymaliśmy je tak przez długie tygodnie, on zaś nie domyślał się absolutnie niczego i był bardzo zdziwiony, gdy któregoś wieczora zastał nas w swojej własnej jadalni; Sztajnert towarzyszył nam wtedy jako obserwator z ramienia dowództwa, akcją zaś kierował Szlemik; ja wtedy nie strzelałem, strzelał Rapid, a dobijał Suski, bo Rapidowi zacięła się parabelka. Mnie przypadło pilnowanie okien od frontu. A potem Sztajnert wyróżnił nas w rozkazie za precyzję, rozwagę i dobre przygotowanie roboty. A dzisiaj, co sam urządził? Rewię swoich wywiadowców i wywiadówek, masówkę, koncert, kino dla Kosiora. Monterzy i śmieciarze, wozacy i pijacy; Matko Przenajświętsza, komu to było potrzebne! A jeżeli naprawdę nie dało się inaczej, to trzeba było mnie uprzedzić, przecież tylko ja jeden wiedziałem o tym domku i każdy ślad musiał prowadzić prosto do mnie. Więc dlaczego nikt mi nic nie powiedział, dlaczego dopuścili, żeby Kosior mógł mnie tutaj zaszlachtować jak wieprza? I wtedy poczułem mokre zimno, lepiące mi się do stóp - widocznie moje buty puściły. Nic dziwnego, jeżeli zważyć, ile tu było wody; pokrywała całą podłogę i chlupała przy każdym kroku - zupełnie tak, jakby ktoś specjalnie ją tutaj porozlewał; a ja przecież nie byłem w gumiakach. Zacząłem więc od nowa moją małą wędrówkę po celi, obmacując każdy jej centymetr ślepymi rękami, lecz nie natrafiłem na żaden sprzęt nadający się do siedzenia: ta cela była po prostu całkiem pusta, bez jednego krzesła, bez stołu, a nawet bez jakiejś skrzyneczki, na której można by przycupnąć. Tymczasem moje buty rozkleiły się już do reszty i przepuszczały teraz wodę każdym szwem; można było pomyśleć, że w ogóle nie mam na nogach żadnych butów, tylko dwie obrzydliwe, lodowate gąbki. A przecież to była zima, no, niby koniec zimy, ale przecież jeszcze nie wiosna, nie lato. Więc po paru minutach poczułem, że kostnieję. Stałem na dwóch kłujących szpilkach, które z każdą sekundą wnikały we mnie coraz głębiej, a to nie był po prostu chłód, to bolało, to naprawdę bardzo bolało i już zupełnie nie wiedziałem, co robić, żeby się od tego uwolnić. Z początku próbowałem przestępować z nogi na nogę, lecz zaraz wyszło na jaw, że w ten sposób jedynie pogarszam swoją sytuację; bo póki stałem bez ruchu, to ta woda przynajmniej nie krążyła mi w butach, a nawet - w jakimś minimalnym stopniu - nagrzewała się od mojej skóry. Lecz gdy tylko zacząłem przebierać nogami, zamąciłem ją, przemieszałem i wymieniłem na nową, jeszcze zimniejszą od tej starej, trochę już przecież oswojonej i dzięki temu nieco znośniejszej. Odrzuciłem więc zdradliwą pokusę, by przebierać, dreptać, przytupywać lub pląsać i pogrążyłem się w zupełnej martwocie, licząc, że prędzej czy później przemarznę tak doszczętnie, iż zapomnę o chłodzie i bólu. Niestety, okazało się, że nie jestem dziewczynką z zapałkami i nie mogę spodziewać się żadnych ułatwień. Może gdyby tu było jeszcze zimniej... Gdyby trzymał prawdziwy mróz - no, pięć, sześć stopni poniżej zera, to kto wie, czy bym rzeczywiście nie zesztywniał na kołek i nie przestał się męczyć. Ale tak? Boże święty, pozostała mi tylko moja własna wytrzymałość, a ja przecież nie miałem jej na pudy. Tym bardziej, że zaczęło mi dokuczać całkiem ordynarne zmęczenie. Po prostu nie mogłem już dłużej tak stać, zwłaszcza że byłem po całym dniu roboty i to wcale nie lekkiej. Próbowałem więc opierać się plecami o ścianę, ale to też było dobre na krótko; wszystkie mięśnie wibrowały mi już jak struny, aż wreszcie pomyślałem, że trzeba jednak kucnąć, bo bez jakiegoś, choćby chwilowego kucnięcia upadnę. Kucnąć, proszę, ale w jaki sposób, kiedy woda sięga człowiekowi wyżej kostek? Wykonałem ostrożną próbę i nic z tego nie wyszło - zamoczyłem tylko spodnie od tyłu i zerwałem się niby z mrowiska. A potem zaczęła się już regularna tortura: nie mogłem stać i nie mogłem siedzieć, prostowałem się i znów opadałem ku ziemi, dygotałem niby w gorączce, a podłoga ciągle przyciągała mnie niczym magnes, aż zacząłem się z wolna poddawać; coraz częściej ześlizgiwałem się na beton i coraz więcej czasu spędzałem w wodzie, aż gdzieś pośrodku nocy złamałem się już do końca i po prostu usiadłem w tej kałuży, która parzyła ciało jak płynny tlen - i wszystko zaczęło mi nasiąkać przeraźliwą wilgocią, i woda była już nie tylko pode mną, na mnie, lecz i we mnie, aż nagle usłyszałem jakieś głosy. I zrozumiałem, że ani zimno, ani wilgoć nie są jeszcze tym najgorszym, co może mnie tutaj spotkać. Trzech ludzi zbliżało się teraz korytarzem, ale tylko dwóch przyszło naprawdę. Trzeci wlókł się pomiędzy nimi, wisiał im na ramionach i ślizgał się ciężko po betonie; słyszałem workowate szuranie jego kończyn i wytężone oddechy tamtych dwóch, którzy holowali go niby bezwładną barkę. Aż raptownie poderwałem głowę, bo on zaczął mamrotać "O Jezu, Jezu", a potem jeszcze coś, czego w ogóle nie mogłem zrozumieć, bo już nawet to "Jezu" było takie niewyraźne i zamazane, jakby je ktoś wymieszał z błotem albo śluzem. A później usłyszałem lekkie kaszlnięcie i jego głos od razu zrobił się czytelniejszy. Wtedy zrozumiałem, że on w kółko powtarza "za co, o Jezu, za co, za co", a tamci nic, tylko oddychają jak zmęczone konie, aż wreszcie któryś z nich powiada "o rany, nie bądź dziecko", ale mówi to łagodnie i jakby z odrobiną współczucia. A potem znów go wloką gdzieś dalej, on zaś skarży im się, jak gdyby błagał ich o jedno słowo pociechy, lub jakby prosił ich o jakieś najprostsze wyjaśnienie i wciąż pyta się "za co, za co", nikt mu jednak nie odpowiada, widocznie tamci sami nie wiedzą, co powiedzieć, więc tylko podtrzymują go i ciągną i znowu słychać "za co, za co", aż w końcu odzywają się skrzypiące zawiasy, szuranie urywa się, czuję leciutki wstrząs, jakby ktoś zrzucił z ramion ciężki plecak, chwilę jest cicho, potem trzeci głos, który dotąd milczał, mówi "masz tu chustkę, obetrzyj się, no masz, tu ci kładę" i znów skrzypią zawiasy, szczęka klucz, zbliżają się podwójne, teraz znacznie swobodniejsze kroki i stłumiony głos mruczy "przesadzili z nim", wreszcie wszystko się oddala, piwnice znowu robią się bezludne i głuche, a ja klękam, podnoszę się, wstaję, przyciskam ręce do twarzy, gniotę je, próbuję opanować ich drżenie i myślę: To początek, człowieku, to dopiero początek. Przed świtem drzwi się uchyliły, z korytarza wleciało trochę zapstrzonego przez muchy światła i na progu stanął wysoki. Miał oczy podpuchnięte i raz po raz wstrząsał się jak człowiek, któremu znienacka przerwano sen. Przez chwilę patrzył w ciemność mojej celi, potem sięgnął do kieszeni i wyjął z niej pudełko zapałek. Dopiero teraz, z małym ogniem uniesionym nad głową, wsunął się do środka; ale tu woda zachlupała mu pod nogami. Zatrzymał się, spuścił niżej zapałkę, poświecił nią po całej podłodze i wróciwszy na korytarz, przywołał do siebie oddziałowego. Ten wynurzył się zaraz gdzieś z boku, chrząknął w rękaw kożucha i pytająco podniósł głowę. Był stary, wąsaty i w ogóle wyglądał raczej na majstra niż na dozorcę aresztu. Wysoki przyciągnął go jeszcze bliżej i coś mu szeptem powiedział do ucha. Tamten wzruszył ramionami i - również szeptem - udzielił wysokiemu jakiejś zdawkowej odpowiedzi. Wtedy wysoki odepchnął go i obróciwszy się w moją stronę mruknął: - Chodźcie. Wyszedłem na korytarz, on zaś kazał obrócić mi się tyłem i złożyć obie ręce na plecach; a gdy to zrobiłem, skrępował mi je grubym szpagatem i szarpnął, żeby sprawdzić, czy trzyma. Potem schylił się, wziął z podłogi wojskowy koc, rozpostarł go i narzucił mi na głowę. Przestraszyłem się, że nastąpi teraz coś bardzo niedobrego, lecz równocześnie pomyślałem, że choć przez moment będzie mi trochę cieplej, on zaś wziął mnie całą ręką za łokieć i zaczął prowadzić do wyjścia. - A depozyt? - zapytał oddziałowy; głos jego był stłumiony, jakby dochodził z drugiego pokoju. - Jak? Zlikwidować? - To potem - mruknął wysoki i ścisnął mnie ostrzegawczo: - Schody! Zakręciliśmy raz, później drugi raz i nagle dostaliśmy się w przeciąg. Zatrząsłem się. On zrozumiał to zupełnie fałszywie, bo targnął mnie za łokieć i fuknął "no!" A potem przysunął twarz do koca, mniej więcej tam, gdzie miałem lewe ucho i szepnął: - Teraz nie wolno wam się odzywać. Zrozumieliście? Kiwnąłem głową. - W żadnym wypadku! - dodał i trącił mnie złowrogo. - Pamiętajcie! Usłyszałem znudzone głosy, chlupot zamarzniętego śniegu i parskanie ciężarówki, cofającej się wstecznym biegiem. Ale to nie była dodżka z naszego Urzędu, to był jakiś inny, nieznany mi wóz o zdezelowanym silniku i roztrzęsionej karoserii; poznałem to od razu, gdy tylko się odezwał i zaczął pełznąć w moją stronę. Jakiś żołnierz kierował z daleka jego ruchem, wreszcie krzyknął "już" i ciężarówka stanęła. Ktoś podszedł i postawił coś przede mną. Wysoki wziął mnie teraz mocno pod pachę i pociągnął do góry. Wszedłem na trzeszczące i bardzo chwiejne krzesło, a później przy pomocy jakiegoś zakatarzonego człowieka - na platformę. Wysoki skoczył tam zaraz po mnie i mruknął do tego z katarem: - To już. Tamten zeszedł na ziemię, usłyszałem stuk zamykanej klapy, poczułem szarpnięcie, wysoki podtrzymał mnie, gang silnika zrobił się jeszcze głośniejszy niż przedtem i nagle ruszyliśmy z miejsca. Nie wiem, ile kilometrów mogliśmy zrobić w ciągu następnego kwadransa, ale odnosiłem wrażenie, że ani na chwilę nie wyjechaliśmy z miasta, tylko ciągle kręciliśmy się po nim jak głupi - bo huk motoru wciąż odbijał się od domów i rezonował w ciasnych uliczkach. Wreszcie zadudnił w jakiejś bramie i umilkł. Usłyszałem trzask drzwiczek, później zbliżające się kroki szofera, a na końcu zgrzyt otwieranej z powrotem klapy. Widocznie jednak nie było tutaj żadnego krzesła, bo wysoki kazał mi usiąść na brzegu platformy i spuścić nogi, po czym obaj z kierowcą ściągnęli mnie na ziemię. - Czekam? - zapytał kierowca cichym i jakby zduszonym głosem. - Nie tutaj - szepnął wysoki. - Przecież wiesz. - No wiem. - To zabieraj się. Jak będzie trzeba, to przyjdę po ciebie. Kierowca odszedł, a wysoki powiódł mnie do jakiejś klatki i zaczął holować na piętro. Liczyłem uważnie wszystkie schody i zakręty, chociaż nie wiedziałem, na co może mi się to przydać. Wreszcie złowiłem cichy szelest "yale" i znalazłem się w cieplejszym pomieszczeniu. Tutaj wysoki ściągnął ze mnie koc i zaczął mi rozwiązywać ręce. Byliśmy w długim, wąskim przedpokoju o ścianach wyklejonych zieloną tapetą i pokaleczonych przez jakieś dawne gwoździe, po których zostały tylko ślady w tynku. Pod ścianą z prawej strony stały drewniane szaragi z pękniętym lustrem i przegródką na parasole. W ścianie po lewej było przejście do kuchni. A na wprost, gdzie przedpokój trochę się rozszerzał, widniały cztery pary jednakowych drzwi z mosiężnymi klamkami; jedne były uchylone i stamtąd właśnie płynęło do przedpokoju silne światło. - Gotowe - rzekł wysoki i powiesił rozwiązany szpagat na kołku. - Idźcie. A kiedy mimo to nie ruszyłem się z miejsca, trącił mnie lekko i popchnął w stronę światła. Zrobiłem kilka niepewnych kroków i stanąłem w drzwiach ogromnego, lecz prawie zupełnie pustego pokoju. Płonęła tu mocna żarówka bez klosza. W jej blasku, nieco nazbyt kłującym, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak ja spędził wiele godzin w ciemnościach, ujrzałem brudny parkiet z poczerniałej, dębowej klepki, trzy wielkie okna, zasłonięte płachtami z wojskowego brezentu, a wreszcie mały stolik do brydża, na którym tłoczyły się szklanki, butelki i puszki z nieśmiertelną amerykańską tuszonką. A za tym stolikiem siedział Kosior. Był bez butów i w rozpiętym mundurze, spod którego wyglądał mu przepocony podkoszulek, a twarz miał lepką, jakby zdążył już sporo wypić. Zobaczywszy mnie skrzywił się i poszukał spojrzeniem wysokiego. - Gdzieście go trzymali? - zapytał. - W przerębli? Tamten ruszył brwiami, jakby chciał powiedzieć "to nie ja". Kosior wydął wargi i mruknął: - Też pomysły; zasmarka nas teraz na śmierć. I spojrzał na mnie z niesmakiem. - Siadajcie, tu jest szklanka. Możecie sobie nalać; mięsa także możecie sobie nabrać; chleb niestety już wyszedł. - Tandeta - powiedziałem starając się opanować dreszcze i mówić bez tej ohydnej, starczej chrypki, która zdradzała mnie jeszcze bardziej niż wygląd. - Spróbujcie raz wymyślić coś nowego. - Co on tam bredzi? - zapytał Kosior, spoglądając ze zdziwieniem na wysokiego. - Jeżeli go dobrze zrozumiałem, nie chce wódki? - Tak jest - potwierdził wysoki. - Odmawia. - Siąść też nie chcecie? - zapytał Kosior, obracając się znowu twarzą ku mnie. - Gdzie tu sens, w tym wieku już się nie rośnie. - Niech pan zmieni płytę - powiedziałem. - Ta jest już zdarta do niemożliwości. Grają ją we wszystkich komisariatach od czasu, kiedy w raju przesłuchiwali Adama i Ewę. - No, patrzcie - westchnął Kosior. - Myślałem, że ta płyta to mój oryginalny wynalazek. Czy jesteście naprawdę pewni, że ją znacie? - Aż do ostatniej nutki, panie poruczniku. - I zawsze się tak zaczyna, od "siadajcie" i "nalejcie"? - Zawsze. Później następuje wzruszająca zwrotka o szansie: "drogi chłopcze, zabłąkałeś się, ale ja chcę ci dać jeszcze jedną szansę". A wszystko kończy się pochwałą wiecznego pióra. - Przykro mi - rzekł z uśmiechem. - Ale ja mam tylko ołówek i to w dodatku zwykły, nie kopiowy. Boję się, że nie będzie pasował do waszej płyty. A później wychylił się i powiedział do kogoś, kto widocznie siedział za moimi plecami: - Serce rośnie, co? Taki mokry, a taki czujny, no proszę! Obejrzałem się. W samym kącie pokoju, daleko od drzwi i okien, rozstawiony był ogrodowy leżak w białe i czerwone pasy. Siedział na nim nasz były kasjer Kalinowski, a obecnie pułkownik Prawdzic i w zamyśleniu potrząsał szklanką, w której chybotała mu się odrobina nie dopitej wódki. Był ogolony i miał świeżą, choć nie wyprasowaną koszulę, a na podłodze, obok jego nogi, leżała napoczęta, lecz jeszcze prawie pełna paczka sowieckich papierosów "Biełomor". Kiedy popatrzyłem mu w twarz, spuścił oczy i jakoś tak dziwnie, jakby trochę niemrawo, poruszył ramionami. Powoli obróciłem się z powrotem w stronę Kosiora, a on rozłożył ręce i zapytał z uśmiechem: - No to jak? Chcecie się wypindrzać ponad swojego dowódcę? Bardzo nieskromnie, panie podchorąży, naprawdę bardzo nieskromnie. - I nagle warknął: - Ściągać łachy. Tam jest piec, rozwieście to wszystko, a tymczasem posiedzicie sobie w kocu. No, szybko. Byłem tak speszony widokiem Kalinowskiego vel Prawdzica, siedzącego tu na ogrodowym leżaku i pijącego wódkę, że zrobiłem wszystko, co Kosior mi polecił, a nawet bez słowa przyjąłem od niego pełną szklankę. On tymczasem wachlował się gazetą, złożoną we czworo i patrzył, jak niepewnie obracam tę jego szklankę w dłoniach, aż wreszcie powiedział: - Ja to nawet lubię takich czujnych, nie ma co, nawet lubię. Ale możecie sobie golnąć spokojnie, dziś obejdzie się bez pytanek. A zresztą, po cholerę pytanka? Ja i tak wszystko wiem. Bardzo mi przykro, ale wiedziałem zaraz od samego początku. Od tej naszej pierwszej rozmowy w "Koronie". Wy może nie pamiętacie, ale ja wam wtedy zadałem pewien teścik. Bardzo głupi, to prawda; tylko że skuteczny. Najpierw opowiedziałem wam jedną moją frontową przygodę, a później wygadałem się przed wami, że jestem stary czekista. Pamiętacie? No to właśnie. Za trzy dni dostałem odpis pewnego meldunku; ten meldunek przesłał jeden wasz zwierzchnik do drugiego waszego zwierzchnika. A tam był taki fragmencik: że na podstawie wstępnego rozpoznania przypuszcza się, iż G VIII, czyli oczywiście ja (tu skłonił się przepraszająco w stronę pułkownika Prawdzica) - pracował kiedyś w organach sowieckiej policji politycznej Nkwd lub Nkgb, następnie zaś odbywał służbę wojskową w tak zwanej armii Berlinga, a to, sądząc z jego ustnej relacji, najprawdopodobniej w którymś z pułków I dywizji piechoty. No i oczywiście była tam jeszcze prośba, żeby to szybko sprawdzić przez właściwe kanały. Od tej chwili, robaczku, byłeś już dla mnie załatwiony. Bo ja, po pierwsze - nikomu prócz ciebie nie opowiadałem tych historyjek, a po drugie - wyssałem je w całości z palca. A prawda jest taka, że nigdy nie udało mi się trafić na żaden front i nigdy nie służyłem w Nkwd ani w Czeka. Odwrotnie, miałem zaszczyt bawić przez cztery lata w pewnym rozkosznym łagrze za Uralem i aż do czterdziestego drugiego rąbać tam socjalistyczne lasy dla potrzeb socjalistycznego przemysłu. No, to twoje zdrówko. Wydawało mi się, że trzymam szklankę dostatecznie mocno, a jednak w tym momencie trochę wódki rozlało mi się po rękach. - Nie ma się czego wstydzić - pocieszył mnie Kosior. - Taka rzecz wcale źle o was nie świadczy. Nawet przeciwnie: zrobiliście to, co powinien był zrobić każdy agent w waszej sytuacji - zapamiętaliście dwa istotne szczegóły i przekazaliście je swojemu dowódcy. I nie możecie w żadnym wypadku odpowiadać za to, że gdzieś wyżej był przeciek. A znowu ten przeciek?... Moi kochani, czy myślicie, że u nas nie ma przecieków? To już taka nasza parszywa robota, ciągle łapać i ciągle wyłażą z dziury. Jak nie wierzycie, to zapytajcie pana pułkownika, on wie o tym najlepiej z nas wszystkich. Więc mówię wam, głowa do góry, wszystko było jak trzeba i tylko żal, że bez sensu. Upił duży łyk wódki, zagryzł tłustą tuszonką i powtórzył: - No właśnie; żal, że bez sensu. Obejrzałem się na Kalinowskiego czyli na Prawdzica, ale on nie patrzył ani na mnie, ani na Kosiora, tylko wciąż kontemplował te swoje wódczane resztki na dnie szklanki i wciąż kołysał je na dłoni jak pisklę. Tymczasem Kosior ciągnął dalej ze smutkiem: - Bo rozważmy to sobie spokojnie: co z tej waszej roboty mogło ostatecznie wyniknąć? Paraliż tutejszego Urzędu? No, dobrze; przyjmijmy, że paraliż. To znaczy zdemaskowanie wszystkich naszych konfidentów i przeżarcie nas agenturami od środka. Fantastyczne? No, może trochę fantastyczne, bo praktyka uczy, że koniec końców policja zawsze bierze górę. Ale przyjmijmy, że wam się udało. Co dalej? Czy możecie mieć nadzieję na paraliż wszystkich urzędów w całym kraju? To już fantazja do kwadratu, ale proszę, przecież możemy sobie trochę pofantazjować. Ja to nawet lubię, takie właśnie fantazjowanie: co by było, gdyby. Zawsze sobie człowiek poćwiczy umysł, to i zdrowo. Więc zgoda, sparaliżowaliście już wszystkie placówki Bezpieczeństwa od Bugu aż po Odrę i Nysę. Nie mamy już ani jednego informatora, każdy nasz telefon jest na waszym podsłuchu, połowę naszych funkcjonariuszy wzięliście szantażem, druga połowa sprzedała się wam za dolary i funty. Po prostu przestaliśmy istnieć jako instytucja, a wy robicie z nami co chcecie. I co teraz? Podnosicie tak zwaną żagiew buntu? Sięgacie po władzę? Przepraszam, a na jak długo? Podniosłem wzrok znad mojej szklanki i ostrożnie spojrzałem mu w oczy. Siedział rozparty na krześle i buchał gorącem jak ten piec, na którym porozwieszałem moje łachy; lecz równocześnie przyglądał mi się trzeźwo i z bardzo wyraźnym skupieniem. A kiedy zrozumiał, że nie doczeka się żadnej odpowiedzi, rzekł: - Nie wiecie? To ja wam powiem: na dwadzieścia cztery godziny. Bo tyle czasu potrzeba będzie Stalinowi, żeby rozsmarować was jak masełko na chlebie. Tylko że razem z wami rozsmaruje też parę milionów głupich polskich chłopców i dziewczyn. I nie zawaha się przed tym, możecie mi wierzyć. Nie zawaha się, ponieważ wie, że za każdą nową formację historyczną trzeba płacić. Ceną Rzymu była Grecja; ceną średniowiecza był Rzym; Bastylia kosztowała więcej niż wszystkie wojny Burbonów, a Październik więcej, niż wszystkie zbrodnie Romanowów. W dwudziestym wieku trzeba znać ten bilans na pamięć; on go zna i dlatego ręka mu nie zadrży. Jest Napoleonem proletariatu; albo - jeżeli was to razi - uważa, że jest Napoleonem proletariatu. Będzie zębami trzymał każdy kawałek ziemi, który udało mu się już zdobyć dla robotników i chłopów. I ma rację, ponieważ wie, że reprezentuje coś więcej, niż jedno państwo albo jeden naród: reprezentuje pewną konieczność, która i tak musi się wypełnić. Dlatego dołoży wszelkich starań, żeby wypełnić ją jak najprędzej. I całe zagadnienie, przynajmniej dla nas, to znaczy dla Polaków, sprowadza się teraz do jednego: ile mamy za to zapłacić. Milczałem. Prawdzic także się nie odzywał. W pokoju było w ogóle całkiem cicho i tylko z pieca dochodziło nas ostrożne poświstywanie wiatru. Kosior wytarł sobie mokre czoło palcami, strzepnął je i znów uśmiechnął się do nas uprzejmie. - Różni ludzie - powiedział - proponują nam różną cenę. Bardzo mi przykro, ale wy należycie do tych, którzy proponują najwyższą. A ja pochodzę z chłopów i od dziecka żywię niechęć do rozrzutności. Może dlatego staram się kalkulować to wszystko jak najtaniej. Oczywiście, ideałem byłaby konieczność za darmo. Ale to już wierutne mrzonki, wystarczy, jeśli dostaniemy godziwy rabat. I tutaj zaczynają się pewne komplikacje. Bo nawet u nas, w Bezpieczeństwie, nie wszyscy są zgodni co do wysokości tego rabatu. Znam paru bardzo sympatycznych towarzyszy, dla których dziesięć procent to już dużo; a słyszałem również o takich, którym w ogóle nie zależy na zniżkach. Uważają, że jedyna metoda, jakiej powinniśmy używać, to metoda gorącego żelaza: raz wypalić i spokój. A co to znaczy "raz wypalić", to pan pułkownik wie najlepiej po sobie. Niestety, wcale nie jest powiedziane, że w tych naszych wewnętrznych sporach, czy powiedzmy delikatniej - dyskusjach, musi wziąć górę stawka na oszczędność. Może się też zdarzyć odwrotnie. I dopiero wtedy szanowni panowie przekonają się, co to znaczy naprawdę brać w dupę. A jeżeli do tego dojdzie, to proszę wybaczyć, ale będzie w tym mnóstwo waszej własnej winy. Bo jak wy tylko zaczynacie się bawić w małego kasjera i małego szofera, to oni zaraz się ożywiają i wyciągają ręce po karabin. Aż kiedyś złapią go naprawdę. A wtedy zacznie się całkiem inna zabawa: w małego snajpera, czyli w masowe mogiłki. Tylko że, dzięki Bogu, ja już nie będę musiał w niej uczestniczyć: za tę jedną rozmowę - tu, z wami, dzisiaj, przy tym stole - moi drodzy, ofiarni, bezkompromisowi towarzysze posadzą mnie w czyściutkiej sali, na czyściutkiej ławce i przed absolutnie czyściutkim trybunałem i stwierdzą, że obiektywnie ześlizgnąłem się na wrogie pozycje, co nie mogło pozostać bez wpływu na mój subiektywny stosunek do całego ruchu. A później zjawi się kilku równie ofiarnych, choć może mniej czyściutkich świadków i przysięgnie, że za młodu uprawiałem buddyzm, następnie trockizm, a na końcu po prostu faszyzm i zostanę załatwiony ofiarnie, czysto i absolutnie bezkompromisowo tylko dlatego, że w początkach marca czterdziestego piątego roku chciałem wyhandlować konieczność historyczną za pół ceny. No, więc pomóżcie im, bardzo proszę. I nalał sobie wódki do pełna. Wtedy ja, po raz pierwszy tego wieczora, zmusiłem się również do uprzejmego uśmiechu i powiedziałem: - Pan porucznik był łaskaw zapomnieć, że prócz Sowietów jest na świecie jeszcze parę innych państewek. I że te państewka prędzej czy później wybawią z kłopotu nie tylko nas, lecz być może także i pana. Na to Kosior sięgnął po tę samą gazetę, którą się poprzednio wachlował i odepchnąwszy na bok butelki i szklanki, rozłożył ją przede mną na stole. Zobaczyłem wielki, czarny nagłówek "Konferencja Trzech zakończyła obrady" i powoli wyciągnąłem rękę. Był to "Głos Ludu" z dnia pierwszego marca, a w nim - pośród wielu innych przemówień - przemówienie Winstona Churchilla, wygłoszone w Izbie Gmin nazajutrz po powrocie z Jałty. Premier Wielkiej Brytanii, szef zaprzyjaźnionego rządu, człowiek, który przez pięć lat zagrzewał nas do walki, głosił w nim, że linia Curzona, przesądzająca raz na zawsze naszą granicę na wschodzie, została w pełni zaakceptowana przez trzy wielkie państwa sojusznicze, które kierowały się zasadami sprawiedliwości. "Uważam - powiedział - że Rosja proponuje najsłuszniejszy podział terytorialny, jaki kiedykolwiek został przeprowadzony między dwoma państwami, których dzieje tak się wzajemnie splatają". A w końcu oświadczył: "Przyszłość Polaków będzie w ich własnych rękach z jednym tylko ograniczeniem: muszą oni prowadzić uczciwą politykę przyjaźni wobec Rosji". Wziąłem tę gazetę, obróciłem się z nią w stronę pułkownika i zapytałem: - Czy pan to czytał? Nawet teraz nie podniósł na mnie oczu. Wtedy krzyknąłem: - Niech pan coś powie, panie pułkowniku, słyszy pan? Niech pan coś powie! Niech pan nareszcie coś powie! On zaś pochylił się jeszcze bardziej i szepnął: - Ja nie wiem... Może to tylko tak... A może naprawdę zostaliśmy oszukani?... Swego czasu Sztajnert dał mi swój telefon alarmowy, zastrzegając, że mogę go użyć tylko w dwóch wypadkach: gdybym był osobiście zagrożony, lub gdyby zagrożona była jakaś inna osoba z naszej siatki. Wiedziałem, że użycie tego telefonu będzie równoznaczne z postawieniem na nogi całego obwodu; mimo to użyłem go teraz bez wahania. W dwie godziny później siwa łączniczka w podartych śniegowcach zaprowadziła mnie do małego kościółka, zamkniętego ze wszystkich stron wysokimi murami. Był to kościółek wewnętrzny, klasztorny i o tej porze można się tam było dostać tylko przez jedną furtę, strzeżoną niby wejście do skarbca. Sztajnert już siedział w jednej z pustych, wyślizganych do połysku ławek. Usiadłem obok niego i szeptem, jakby w obawie, że coś tu mogę spłoszyć lub zamącić, opowiedziałem mu wydarzenia ostatniej nocy. Zapytał: - Wypuścili cię sami? - Sami. - Bez jakiegokolwiek przesłuchania? - Nawet bez najmniejszej próby. - Dlaczego? Rozejrzałem się po kościółku. Był pusty. To tylko te malowane twarze sprawiały, że czułem się otoczony przez agentów. - Dlatego - powiedziałem - że chcieli panu coś przekazać. - Co? Wyjąłem spod kożucha ten sam egzemplarz "Głosu Ludu", który czytałem wczoraj przy stoliku do brydża, pełnym szklanek, butelek i puszek. Tuż pod datą, a nieco powyżej czarnego nagłówka, głoszącego, że Konferencja Trzech zakończyła obrady, pozostał wolny skrawek nie zadrukowanej przestrzeni. I właśnie na tym skrawku mieściło się to, z czym przyszedłem: jedno krótkie zdanie wypisane zwyczajnym ołówkiem. A brzmiało również bardzo zwyczajnie: "jeżeli uznacie to za możliwe, doprowadźcie do szybkiego spotkania". Niżej był jeszcze kręty zygzak, który miał wyobrażać podpis, ale którego nikt na świecie nie potrafiłby odcyfrować. Nikt prócz mnie i Sztajnerta. Bo ja wiedziałem, kto go wczoraj położył na tej gazecie, a Sztajnert wiedział, kto go kładł przedtem setki razy na malutkich, bibułkowych rozkazach. - Czy był torturowany? - zapytał. - Nie. - Więc zrobił to naprawdę dobrowolnie? Wstał, podszedł z gazetą do samego ołtarza i tam, przy blasku wysokich świec odczytał jeszcze raz ołówkowy apel Prawdzica. Później zawrócił, oparł się plecami o ławkę i powiedział: - To śmieszne. Kto niby ma się z kim spotkać? - Wy z nimi. - My, to znaczy? - Dowództwo obwodu. - Z Kosiorem? - I jeszcze z paru innymi facetami. - Jakimi facetami? - Nie wiem. Ale myślę, że raczej nie stąd. - Z województwa? - Może; w każdym razie gdzieś z góry. - Więc dobrze - powiedział. - Dajmy na to, że się spotkamy. Ale po co? Żeby sobie zagrać partyjkę cymbergaja? - To chyba na deser. - A przedtem? Czy znasz cały jadłospis? - Widzi pan, mnie się zdaje, że oni chcą wystąpić z pewnymi propozycjami. - W sprawie czego? - W sprawie ułożenia jakiegoś modus vivendi. - To już nie śmieszne, to po prostu żałosne. Modus vivendi z jednym poruczniczyną bez gwiazdek. Szkoda, że nie z jego ordynansem. I rzucił mi gazetę na pulpit. - Podetrzyj się tym - mruknął. - Ja na takie szopki jestem za stary. - Bardzo mi przykro - powiedziałem. - Ale pułkownik Prawdzic jest starszy od pana. Zagryzł usta i przeszedł się kilka razy środkiem głównej nawy. Jego wilgotne pantofle stukały miękko po kamiennych flizach posadzki. Później znowu zatrzymał się przy mnie. - Marcin - powiedział. - Jesteś neurastenik i fantasta; i zawsze taki byłeś. Ale też zawsze miałeś trochę zdrowego oleju w głowie. Zastanów się: co znaczy modus vivendi na skalę jednego powiatu? Znaczy lipa, albo pułapka. Jeżeli Bezpieczeństwo ma zamiar pójść na jakieś ustępstwa, to może to zrobić tylko w skali ogólnopolskiej. A to już całkiem inna bajeczka; niech sobie znajdą jakiś doskok do Komendanta Głównego, albo do Delegata na Kraj. Mogą to ostatecznie zrobić nawet przez ciebie i przeze mnie; ale tak? Nie, bracie, to mi pachnie jak trutka na szczury. - Możliwe - odparłem. - Ale trudno także wykluczyć inną ewentualność: że oni tego nie mogą zrobić w większej skali. - A to z jakiego powodu? - A z takiego, że to może być inicjatywa wyłącznie lokalna. A nawet półlegalna. Widzi pan, ja w ciągu tej całej rozmowy odniosłem takie wrażenie, jakby Kosior robił to wszystko trochę ukradkiem i na własny rachunek. Albo na rachunek jakiejś niewielkiej grupy. Proszę sobie przypomnieć, co pan mi kiedyś powiedział w tej bibliotece, pan wie, z tym kominkiem: że on ukrył Prawdzica nie tylko przed nami. Próbowałem później przewiedzieć się czegoś na ten temat w "Koronie". No i znowu wydawało mi się, że nie ma tam ani jednego człowieka, który by słyszał coś o tej kombinacji. Nie mówię o wysokim, bo to jest coś w rodzaju prawej ręki Kosiora. Ale reszta? Mógłbym przysiąc, że nie znają nawet tego mieszkania. - Dosyć - rzekł stanowczo. - Ja pierdolę, nie zrobią ze mnie szczura. Zniszcz tę gazetę, weź Janinę i jeszcze dziś w nocy uciekaj na Pragę. Tu masz adres człowieka, który ci wyrobi nową kennkartę. A teraz cześć. - Panie majorze - powiedziałem prostując się w ławce. - Możliwe, że pan ma słuszność, a to wszystko jest tylko nową formą deratyzacji. Ale myślę, że mamy obowiązek spróbować. Bo może jest chociaż jedna szansa na sto, żeby jakoś uchronić naszych ludzi od zniszczenia. A ostatecznie, po co braliśmy się do tego interesu, jak nie po to? - Mów za siebie - rzekł wrogo i z twarzą tak zaciętą, że po prostu odpychającą. - Bo ja myślałem jeszcze o paru innych rzeczach; dosyć zresztą błahych, to prawda. Na przykład takich, jak ten kościół. Wolałbym, żeby tu nie było magazynu jęczmienia. Nie chciałbym też, żeby mój syn, jeżeli kiedyś będę miał syna, musiał śpiewać "Internacjonał" zamiast "Jeszcze Polska". A poza tym jestem przywiązany do niektórych drobiazgów i byłoby mi dziwnie żal, gdyby się okazało, że to Suworow, nie Kościuszko był naszym bohaterem narodowym. Ale zgoda, nie będę sam decydował o niczym. Jeszcze dzisiaj przekażę tę sprawę dowódcy obwodu. Z tym, że nie licz na żadną inną odpowiedź. - Kto wie - zacząłem, ale on przerwał mi brutalnie: - Ja. Umilkłem, on zaś sięgnął po gazetę z listem Prawdzica, złożył ją w ośmioro i wepchnął sobie za koszulę. Potem spojrzał na mnie jeszcze raz i powiedział: - Tobie się zdaje, że Kosior uprawia w Bezpiece jakąś narodową schizmę. Jesteś nawet skłonny uważać go za coś w rodzaju czerwonego Skanderbega, ja to widzę. Tymczasem on nie jest żaden Skanderbeg, on jest zwyczajny prowokator. - To się okaże - zacząłem znowu, a on znowu mi przerwał: - To już się okazało. Bo ja zapomniałem ci powiedzieć o dwóch drobnych faktach. Po pierwsze: nigdy, w żadnym raporcie, ani pisemnym, ani ustnym nie powtórzyłem nikomu twoich przypuszczeń na temat jego służby w Czeka i udziału w armii Berlinga; po prostu uważałem, że to jeszcze nie jest materiał, tylko plotka; w związku z tym on nie mógł nawet w odpisie dostać podobnego raportu. A po drugie: ja wcale nie obstawiałem tego twojego domku monterami, woźnicami ani babami z nabiałem. Sto metrów dalej jest melina naszej dwójki; poprosiłem ich, żeby zorganizowali bardzo dyskretną obserwację na odległość. I oni tak to właśnie zrobili: wzięli artyleryjską szesnastokrotkę i przez szparę w dachówkach trzymali ten twój domek na oku tak długo, aż zorientowali się, że jest całkiem pusty. Dlatego Kosior nie mógł przed tym domkiem spotkać ani jednego z moich ludzi. Nie gniewaj się, że ci to mówię; bo ja nawet nie mam do ciebie pretensji. Ale chcę, żebyś sobie uświadomił pewien drobiazg: że jesteś pierwszą ofiarą jego prowokacji. Kosior nie chciał, żeby ci "z góry" pokazywali się w "Koronie"; wolał, żebyśmy spotkali się z nimi gdzieś na mieście. Nie powiedział mi jednak, gdzie to będzie; oświadczył tylko, że mam być gotów na dziesiątą rano, a dalej to już on mnie tam zaprowadzi. Nie zgodził się także pośredniczyć między mną a Tatarem w sprawie mojego zwolnienia na ten dzień - widocznie uważał, że taka interwencja mogłaby spowodować niepotrzebne ujawnienie naszych kontaktów. Miałem z tym trochę kłopotu, bo Tatar zaplanował sobie właśnie jakiś większy rajd po okolicy i ani słyszeć nie chciał o żadnej mojej chorobie. Ostatnio w ogóle traktował mnie z dużym chłodem i nie pozwalał sobie na żadne przyjaźniejsze gesty; zupełnie tak, jakby uważał naszą rzekomą zażyłość za coś bardzo niestosownego. Koniec końców ustąpił jednak i punkt dziesiąta mogłem wraz z Kosiorem opuścić "Koronę". Kosior był tego dnia wyjątkowo odprasowany i czysty; nawet płaszcz miał nałożony normalnie jak wszyscy, a nie zarzucony po swojemu na plecy. Równocześnie jednak wydawał się trochę roztargniony i jakby nawet niespokojny. Prawdopodobnie denerwował się, czy w ogóle coś wyjdzie z tych jego kilkutygodniowych zabiegów. Zresztą ja także nie byłem ucieleśnieniem spokoju, mimo że wszystkie sprawy układały się raczej pomyślnie i to, co Sztajnertowi jawiło się jako bezczelna prowokacja, uważane było przez resztę dowództwa za pożyteczną inicjatywę. Zaraz też na drugi dzień po naszym spotkaniu w kościele, Sztajnert otrzymał polecenie nawiązania z Bezpieką wstępnych rozmów. Wiedziałem, że oponował przeciw temu do końca, lecz rozmowy nawiązał. Było ich dwie - a każda w miejscu, wybranym osobiście przez niego i obsadzonym przez jego własnych ludzi. Kosiora dowożono tam z zawiązanymi oczyma i bez broni, a jedynym człowiekiem, który miał prawo towarzyszyć mu aż pod drzwi, byłem ja - kreowany teraz na głównego pośrednika między Bezpieką i podziemiem. Trzeba przyznać, że Kosior jeździł na te wszystkie spotkania dość odważnie, mimo że jedyną gwarancją jego nietykalności był Prawdzic, przebywający ciągle pod strażą wysokiego. Nie wiedziałem, rzecz prosta, jaki był przebieg tych dwóch wstępnych rozmów; obiło mi się jednak o uszy, że Kosior - jako pierwsze ustępstwo, poczynione zresztą na wyrost i jak gdyby z czystej galanterii - zapowiedział poprawę sytuacji więźniów, znajdujących się w śledztwie. I coś w tym musiało być, bo już nazajutrz w Urzędzie zamilkły wszystkie krzyki, a jeden z wartowników powiedział mi, że aresztantom wydano po dwa koce. Równocześnie jednak - tak przynajmniej usłyszałem - Kosior nie chciał precyzować żadnego programu aż do chwili, gdy spotka się z całym naszym dowództwem w komplecie. Ze swej strony obiecał, że przywiezie na to spotkanie nie tylko paru "odpowiedzialnych towarzyszy z centrali", lecz także i naszego pułkownika Prawdzica; ten miał zostać w ogóle zwolniony w momencie, kiedy obie strony dojdą do jakiegoś porozumienia, nawet gdyby to porozumienie miało mieć charakter cząstkowy i zupełnie prowizoryczny. Domyślałem się, jakie nadzieje może z nim wiązać Kosior, lecz wciąż nie mogłem pojąć, czego spodziewają się po nim moi starsi koledzy z podziemia; bo nic nie wskazywało, żeby mieli zamiar ujawniać swoje meliny, magazyny, drukarnie albo radiostacje; nie widziałem też żadnych przygotowań do wyprowadzenia z konspiracji naszych oddziałów. No, ale z czymś musieli przecież wystąpić wobec Kosiora i zastanawiałem się tylko nad jednym: czy to będzie z ich strony wyłącznie gra taktyczna, czy też eksperyment, poprzedzający jakąś większą akcję w całym kraju. Liczyłem jednak, że czy tak, czy też owak, trochę się tutaj poluzuje i kto zechce, będzie mógł nareszcie wypiąć się na wszelką politykę - i tę biało_czerwoną z koroną, i tę całkiem czerwoną bez korony. Na razie Kosior zaprowadził mnie do tego samotnego domku za miastem, który był początkiem wszystkich moich obecnych kłopotów. Tu spędziliśmy więcej niż godzinę, wyglądając raz po raz przez okno. Wreszcie, około wpół do dwunastej, przed dom zajechała bardzo stara, sześcioosobowa "Tatra" ze składanym dachem. Siedziało w niej tylko dwóch ludzi: cywilny kierowca i jakiś duży, mięsisty mężczyzna w karakułowej czapce i czarnym płaszczu bez szalika. Na ten widok Kosior leciutko się zasępił i nie czekając na mnie, sam zbiegł z pośpiechem do wozu. Gdy przyszedłem tam za nim, zobaczyłem, że jest zaczerwieniony i że mruży oczy bardziej niż zwykle. Było widoczne, że czymś się przejął, albo zgniewał; a ja, choć jeszcze nie wiedziałem, o co mu chodzi, poczułem lekki niepokój. - Czy tamten drugi towarzysz - zapytałem ostrożnie - ma przyjechać osobnym samochodem? Kosior zabębnił palcami w mokrą szybę i mruknął: - Są komplikacje, robaczku. No, co tu gadać, są komplikacje. Prędko zajrzałem mu w oczy. - Co za komplikacje? - A z tym drugim - powiedział i nagle wykrzywił się: - No cóż, ja się przecież nie mogę rozdwoić... - Nie przyjedzie? - Nie. - Dlaczego? - Kamica - rzekł ze złością. - Znosił dotąd jajeczka jak komar, a teraz próbuje jak gołąbek. No, trudno, to już zawsze tak z tymi, co nie piją, nie jedzą szczawiu i noszą ciepłe gacie. Na końcu zawsze pierwsi wysiądą. - Antoni! - rzekł ostrzegawczo człowiek w aucie. Spojrzałem na niego przez boczną szybę. Miał dwa podbródki, ale szczękę jak Tarzan. - Którego brak? - zapytałem szeptem Kosiora. - Niestety, tego ważniejszego. - Nie możecie go przywieźć? - Chyba przemocą. - To klops, cholera - powiedziałem. Było mi przynajmniej tak samo przykro jak jemu. - No, to co; podwieźcie mnie tylko na rynek, muszę im dać znać, że nic z tego. - Chyba rzeczywiście - powiedział grzebiąc butem w niebieskiej papce z rozpuszczonego śniegu. - Trzeba będzie odłożyć, a szkoda... Ale cóż my dwaj, bez niego?... I nagle uniósł brwi. - A właściwie? - zaczął z namysłem i położył mi dłoń na ramieniu. - Wiesz ty co? A może pojechać? - Ale co to da? - Może nie da, ale zobaczą, że chcemy. Jak myślisz? Nic nie myślałem, ale było mi żal stracić tę okazję. Ostatecznie... Przyjrzałem się jeszcze raz człowiekowi w karakułach. - Nie wiem - szepnąłem. - W tej sytuacji? Psiakrew, no nie wiem. - Słuchaj! - rzekł Kosior z podnieceniem. - W końcu, co ryzykujemy? Że pokażą nam wizę? No, to pokażą. A może nie pokażą? Zawsze będzie jakiś początek. No, to pchaj się, jedziemy. - Zaraz - odparłem. - Możemy spróbować. Ale pan wie, ja mam jeszcze coś do zrobienia. - Ach, no tak - mruknął. - Racja. - I zawołał do ludzi w aucie: - Wyjdźcie no, towarzyszu, na moment. Pan podchorąży musi sprawdzić, czy nie przywozicie robactwa. Widocznie byli uprzedzeni, że spotkają się z taką procedurą, bo obaj zgodnie opuścili samochód i rozstawili ręce na boki. Obmacałem ich możliwie starannie, zwłaszcza pod pachami, gdzie mogli sobie przypiąć tak zwane "kabury operacyjne", ale obydwaj byli czyści. Odsunąłem ich pod ścianę i szczegółowo przetrząsnąłem wszystkie zakamarki wozu. Byłem zresztą zupełnie pewien, że nie mają tam ukrytej broni; mogli natomiast mieć rzecz znacznie gorszą, a mianowicie radiostację. Ale wóz także był w porządku. Powiedziałem: - No, to proszę. Możemy jechać do pułkownika. Kosior zapytał kierowcę, czy wie gdzie jest hotel "Korona". A ten odparł z uśmiechem, że owszem, jadł tu nawet kiedyś niezłe flaki z pulpetami. - No to prujcie do "Korony", a później w drugą ulicę na lewo. A więc tak blisko Urzędu stał ten dom, do którego wysoki wiózł mnie przez piętnaście minut! Prawdzic już czekał w korytarzu, gotowy do drogi. Ale oczy miał podkrążone, a usta popękane i suche. - Niech pan powie - wyszeptał, biorąc mnie kurczowo za palec. - Pan przecież ma lepszy kontakt z tym wszystkim. Czy nie pakujemy się w jakąś kabałę? - Cóż - powiedziałem. - Pan pułkownik nie ma przynajmniej wielkiego wyboru. A co do nas, to zobaczymy. - No tak - westchnął. - Zobaczymy. Pożegnał się z wysokim i obaj zeszliśmy do samochodu. Tu Kosior dokonał grzecznej prezentacji, wymieniając jednak bardzo niewyraźnie nazwisko swego towarzysza w karakułach, a potem kierowca zawiózł nas na rynek i zatrzymał się przy obszernym straganie z dewocjonaliami. Mieliśmy tutaj czekać tak długo, aż doczekamy się łącznika. Sztajnert zapowiedział, że będzie to ktoś, kto dobrze zna mnie z widzenia i sam zbliży się do naszego samochodu. Zjawił się rzeczywiście po upływie niecałej minuty i wywołał mnie na tyły straganu. Tutaj szeptem podał mi adres i trasę, po czym uścisnął mnie i z pośpiechem zaszył się w tłumie przekupniów. Wróciłem do wozu i wyjaśniłem szoferowi, jak ma wyjechać z miasta. Ani on, ani Kosior nie pytali mnie o nic więcej i tylko mężczyzna o szczękach Tarzana mruknął: - Daleko? - Tak sobie - odpowiedziałem i potem już jechaliśmy w kompletnym milczeniu. Na pierwszej krzyżówce skręciliśmy w prawo, później w lewo i tak jeszcze wiele razy, niemal do zupełnego znudzenia. Wiedziałem, że mijamy po drodze kolejne posterunki Sztajnerta i że każdy nasz ruch jest przez nie odnotowywany z absolutną dokładnością, ale nie spostrzegłem żadnego z nich, widocznie były dobrze pochowane. Miałem jednak spokojną pewność, że jeśli przyłączy się do nas jakikolwiek pojazd, mogący obudzić ich podejrzenia, to cała akcja zostanie natychmiast odwołana i po przybyciu na miejsce znajdziemy tam już tylko puste mieszkanie. Nic podobnego jednak nie zaszło i po niepełnej godzinie wjechaliśmy do malutkiego, podwarszawskiego letniska, gdzie przed wojną mieszkali tylko ci, którzy mieli więcej pieniędzy niż kłopotów. Z daleka już poznałem corbusierowską willę, opisaną mi przez łącznika i bez słowa pokazałem ją szoferowi. Zwolnił. Teraz poczułem w nim napięcie i obejrzałem się na Kosiora. Był spocony i równie niespokojny jak szofer, ale przynajmniej starał się nadrabiać miną. I Prawdzic także był niespokojny i także starał się nadrabiać miną. I tylko facet w karakułowej czapce rozglądał się obojętnie, jakby był na zwyczajnej, niedzielnej wycieczce za miastem. Wreszcie minęliśmy ostatnią zadrzewioną przecznicę i zajechaliśmy pod bramkę z kutego żelaza. Tu po raz pierwszy od czasów okupacji zobaczyłem znowu ludzi w rozpiętych płaszczach, ze stenami kołyszącymi się im tuż pod samą podszewką i granatami, rozpychającymi im kieszenie jak jabłka - i pomyślałem, że chyba są uratowani. Albo mogą być uratowani, jeżeli wszystko skończy się tak, jak trzeba. A to też byli moi ludzie, chociaż należeli do innych oddziałów i nie spotkali mnie jeszcze nigdy w życiu; moi, choć całkiem obcy i nieznani; moi, mimo że ciągle wierni czemuś, co dla mnie było już tylko wspomnieniem. I wiedziałem, że to, co - być może - udało mi się zrobić, zrobiłem także dla nich i że to było im tak samo potrzebne jak mnie i że kiedyś będą z tego zadowoleni, mimo że teraz patrzą na Kosiora jak wilki. W tej chwili właśnie jeden z nich - blady mężczyzna o wąziutkich jak druty oczach - podszedł do naszego samochodu, otworzył po kolei obie pary drzwi, wyprężył się, szczeknął, że jest oficerem dyżurnym i że ma przyjemność powitać w imieniu komendanta obwodu, a następnie cofnął się, zrobił wysiadającym miejsce i poprosił, żeby kierowca był łaskaw ukryć wóz pod drzewem. Nawet to było przemyślane, taki drobiazg; dlatego patrzyłem na niego z dumą, gdy odprawiał samochód pod krzaczastą jodłę, spod której żaden lotnik nie potrafiłby go wypatrzeć, choćby krążył tuż nad samymi wierzchołkami lasu. Tymczasem nasi goście rozprostowywali grzbiety i nogi, zdrętwiałe po długiej podróży, on zaś czekał już w pogotowiu na ścieżce, by ich poprowadzić w głąb domu. I jeszcze tylko Prawdzic obejrzał się na mnie przez grządki i zaraz potem wszyscy zniknęli. Usiadłem na kamiennej ławeczce i pomyślałem, że było różnie, lecz wreszcie dobijamy do jakiegoś brzegu; a ten brzeg nie jest wprawdzie zbyt przytulny i zaciszny, i nie wiadomo jeszcze, kto go naprawdę zaludnia i jakimi zagraża niespodziankami, ale jednak jest brzegiem, jest kawałkiem stałego lądu, jest tym, na czym - mimo wszystko - możemy stanąć suchą nogą, a to już dużo po latach, jakie mamy za sobą - i gdy tak właśnie rozmyślałem, bardziej wypełniony nadzieją niż lękiem i bliższy radości niż niepokoju, zobaczyłem nagle Sztajnerta zbliżającego się do mnie szybkimi krokami i usłyszałem jego głos, który był naprawdę daleki od rozrzewnienia. Wstałem, spojrzałem na zegarek, zdziwiłem się, że już tak późno i uśmiechnąłem się do niego, on zaś - ten jednooki, malutki diabeł w letnim płaszczu i pocerowanych zwykłą nitką pantoflach, powtórzył: - Do widzenia, Marcin. Daj łapę. Mój uśmiech gdzieś mi się zapodział. - O co chodzi? - zapytałem trzeźwiejąc. Wtedy wziął mnie mocno za rękę i powiedział: - Pilnuj się, stary. Możliwe, że będziesz się musiał naprawdę bardzo pilnować. No, to, jednym słowem, cześć. I uważaj. Przytrzymałem go i krzyknąłem: - Panie majorze... - ale on machnął ręką i jakoś tak nieśmiało, prawie bez przekonania powiedział: - No nie, przecież jeszcze wszystko może być dobrze. I cofnął się jak oparzony, bo z głębi tej białej, prostokątnej, przeszklonej i niesłychanie funkcjonalnej willi wysypało się właśnie sześciu rozgwarzonych panów, częstujących się nawzajem papierosami i podających sobie ognia, a za nimi - sztywno jak grabarz - szedł oficer dyżurny o wąskich, a teraz już wprost nie istniejących oczach i podsuwał im zapomniane paski, parasolki i laski, oni zaś - ci zachwyceni sobą panowie - maszerowali szparko w stronę jodły, pod którą ukryty był nasz niefunkcjonalny i bardzo tylko nieznacznie przeszklony samochód. A wśród tych panów był i Kosior - teraz już nieco mniej spocony niż poprzednio - i ów mięsisty towarzysz z dwoma podbródkami i szczęką króla zwierząt i nasz pułkownik Prawdzic, rozpogodzony wreszcie niczym dobry tato, wydający za mąż wszystkie swoje podstarzałe córki jednocześnie i hurtem - a wreszcie trzech innych, szpakowatych już i nieco kuśtykających dżentelmenów, w których domyśliłem się członków naszego dowództwa. Wszyscy oni z werwą, lecz przecież nie bez pewnej galanterii zajmowali teraz miejsca w naszej opasłej, sześcioosobowej "Tatrze" i chociaż było im tam trochę przyciasno, a może nawet całkiem ciasno, nie wydawali się tym bynajmniej speszeni i pilili już warszawskiego kierowcę do odjazdu i przywoływali na głosy Sztajnerta, aż ten odpowiedział im zgodliwym, choć - prawdę mówiąc - dość zrezygnowanym gestem i obróciwszy się do mnie powiedział: - Czołem stary... Albo do zobaczenia. I pobiegł, ślizgając się na mokrych ścieżkach, a ja pomyślałem, że po raz pierwszy od tych pięciu lat, które spędziliśmy razem, nie zachował się jak dydaktyczny dowódca, lecz jak zwyczajny chłopak, trochę tylko starszy ode mnie - jak chłopak, który w rzeczywistości naprawdę jest chłopakiem, choć równocześnie musi być także majorem, politykiem i asem kontrwywiadu; jak chłopak, któremu nigdy nie wolno było mieć dwudziestu lat, gdyż zawsze musiał być tak przerażająco dojrzały, dojrzalszy od nas wszystkich - i pomyślawszy to wszystko rzuciłem się w ślad za nim. Ale przy samych drzwiach samochodu zatrzymała mnie czyjaś nieustępliwa ręka i czyjś rozdrażniony głos powiedział: - Ty zostaniesz. Żachnąłem się, a wtedy Kosior - bo to on, oczywiście, był właścicielem i tej ręki, i tego głosu, powtórzył: - Zostaniesz; jest za ciasno. A w dziesięć sekund później już ich tutaj nie było. Odwróciłem się do oficera o wąziutkich oczach i zapytałem, czy oni wszyscy dostali kuku na muniu. A on oblizał sobie usta i powiedział: - Nie wiem. Albo wiem tyle, co nic. - To znaczy? Zapalił papierosa "Wolność" i rzekł nie patrząc w moją stronę: - Ten wasz skurwiel zaproponował im zupełnie niesamowite warunki. Nie słyszałem dokładnie, ale mówię wam, to było coś, jak z tej bajki o złotej rybce: czego zażądali, godził się na wszystko, obiecał im nawet samolot do Londynu. I umiał im to wyjaśnić: że woli się ich pozbyć, choćby za cenę ślicznego, nowiutkiego "Iła", niż trzymać ich tutaj jako dożywotnie drożdże kontrrewolucji. I było w tym wszystkim tylko jedno maciupkie "ale": że muszą dobić tego targu z jakimś drugim skurwielem, chorującym w szpitalu na kamicę nerkową. - I oni to wszystko kupili? - Z początku nie chcieli; ale potem pułkownik Prawdzic wziął ich na stronę i przekonał. - A Sztajnert? - zapytałem. Położył przed sobą papierosa na ścieżce i przydeptał go starannie łyżwiarskim butem, od którego odkręcono hokeje. - Chciał strzelać - szepnął. - Ale pułkownik zabrał mu broń. - Który pułkownik? Znowu Prawdzic? Kiwnął głową, a później obejrzał swój rozgnieciony w błocie niedopałek i dodał: - No cóż, mają wrócić o ósmej wieczorem. Wtedy się dowiemy, czy nie zabrakło im dienieg na benzynę do Londynu. Przed świtem obudziła mnie ta sama siwa łączniczka w podartych śniegowcach, która przed kilku tygodniami prowadziła mnie do kościółka w klasztorze. Wstałem, ubrałem się i na wszelki wypadek kazałem się też ubrać Janinie. Później wyszedłem z tą łączniczką za furtkę. O sto kroków dalej, ukryty w głębokim cieniu kasztanów, stał nasz oficer dyżurny z corbusierowskiej willi i ani na moment nie wyjmował prawej ręki z kieszeni. - Co jest? - zapytałem prawie bez wydania głosu, bo w gardle zrobiło się coś takiego, że nie mogłem w ogóle wciągać i wypuszczać powietrza. Ale on mnie i tak zrozumiał, albo też w ogóle nie potrzebował mojego pytania, bo szepnął: - Nie wrócili. Drzewa trzeszczały, po łąkach szedł niski wiatr, było zimno; może dlatego wciągnąłem kożuch aż na usta. - Może tamten nerkowy miał się gorzej i trzeba było zaczekać? - Może - powiedział. - Ale może go w ogóle nie było. Moi ludzie widzieli ten samochód pod Bezpieką na Pradze. Pan wie, on jest dosyć charakterystyczny, łatwo go poznać. Oparłem się plecami o płot. Był miękki, pokryty jakimś biologicznym liszajem. - Widzieli go pod Bezpieką - powtórzyłem. - Jak dawno? - Od razu - powiedział. - Niestety, widzieli także coś więcej. - Tak? - szepnąłem. - Tak. Widzieli tego wieprza w karakułowej czapce, jak wchodził do konsumu na Wileńskiej i odbierał deputat oleju za siedem pięćdziesiąt. A coś mi trudno uwierzyć, żeby chciał ich częstować racuchami z kartofli. Żona go posłała, tak myślę. Schyliłem głowę. Ten olej był jak napis "The End" w przedwojennym amerykańskim filmie. Trochę żal, ale trzeba wychodzić z kina. - Kto przejmuje dowództwo? - zapytałem nie patrząc mu w twarz. Zawahał się, lecz odpowiedział: - Chwilowo ja. - I po drugim z kolei wahaniu dodał: - Byłem zastępcą szefa II Oddziału. - W porządku - powiedziałem. - Idę do "Korony". Zrobię, co będę mógł, żeby się przynajmniej dowiedzieć. A wy tylko wyznaczcie mi łączność. - To już z nią - odparł i wskazał mi siwą kobietę, która trzęsła się trochę dalej pod płotem. A później rzekł ciszej: - Idziecie do "Korony", no... Pewnie, dobrze byłoby to wyjaśnić... Tyle ciemnych spraw - równocześnie... Ale z drugiej strony?... No nic, wyście już przecież tam chodzili... Chodziliście, prawda? - No to co? - zapytałem ze złością, a on cofnął się i odrzekł trochę innym, jakby nienaturalnym głosem: - A nie, nic. Do widzenia. I zniknął, a ja bardzo powoli zbliżyłem się do rozdygotanej kobiety, aby umówić z nią warunki łączności na jutro. A robiąc to myślałem, że muszę wreszcie powiedzieć o wszystkim Janinie. A ona musi powiedzieć to wszystko naszym chłopcom i dziewczętom. A oni wszyscy muszą jutro czekać pod jakimś jednym telefonem. Bo możliwe, że będę mógł przynajmniej zadzwonić. Było jeszcze ciemno, kiedy przybiegłem do "Korony". Przed wejściem stał jakiś nowy wartownik - młody chłopiec z zajęczą wargą, którego tu jeszcze nigdy nie widziałem. Musiałem mu pokazać przepustkę i dowód, a on długo to wszystko oglądał, zanim na koniec wpuścił mnie do środka. Pośpieszyłem od razu na poddasze hotelu, ale pokój Kosiora był zamknięty, a w zamku nie było klucza. Zbiegłem więc z powrotem do holu i poprosiłem pocztowca, urzędującego tam przy centralce, żeby mnie połączył z gabinetem zastępcy szefa. Długo czekałem, aż ktoś w tym gabinecie raczy podejść do telefonu, ale doczekałem się. Była to jakaś dziewczyna, miała nawet sympatyczny głos i gotowa była pójść mi jak najbardziej na rękę, tylko że nie mogła zrozumieć, o kogo mi chodzi. Powtarzałem jej bez końca "Kosior, Kosior, porucznik Kosior", ona zaś ciągle przekręcała to jego proste przecież nazwisko, aż zgniewała się i krzyknęła, żebym sobie poszedł na wartownię, bo ona jest teraz zajęta. Poszedłem więc rzeczywiście na wartownię, lecz ani żołnierz, stojący tam przed drzwiami, ani podoficer rozprowadzający warty, nie chcieli ze mną rozmawiać. I tak długo powtarzali "nie było polecenia", aż wróciłem na podwórze, zrozumiawszy, że niczego się od nich nie dowiem. Przysiadłem na masce naszej dobrej, zapaćkanej gliną i błotem amfibii i tak siedziałem, zaglądając w gardziel bramy i czekając, że może wyłoni się z niej podchmielony Kosior i krzyknie, że wszystko gra i że wszystko jest cacy; ale on nie wyłonił się aż do końca, a ja tylko zmarzłem na kość. Nagle zobaczyłem Tatara. Zszedł pewnie do propagandy po dzisiejszą prasę, a przy okazji, jak zwykle, wyjrzał, czy nie pada i będzie można wypuścić się gdzieś dalej, do jakiejś zasypanej wioski nad samą Wisłą. Podbiegłem doń i chwyciłem go za klapy, a on lekko zesztywniał i zapytał, czy już wyzdrowiałem. - Gdzie jest Kosior? - krzyknąłem i poczułem, że moja krtań zaczyna zupełnie wysiadać. - Ja natychmiast muszę znaleźć Kosiora. Strącił moje ręce ze swej marynarki i powiedział: - Wybacz, nie jestem w aż tak dobrych stosunkach z ubowcami, żeby wiedzieć, gdzie spędzają noce. I odszedł. A wtedy ja powlokłem się do centralki i poprosiłem, żeby połączono mnie bezpośrednio z samym szefem. I gdy w słuchawce usłyszałem jego schrypnięty, nadjedzony przez nikotynę głos, powiedziałem: - Muszę z wami pomówić... towarzyszu - a ten towarzysz tylko na moment stanął mi w gardle. A w dziesięć minut później stałem już przed jego biurkiem. Był to barczysty człowiek o bardzo ciemnej cerze, podobno długoletni partyzant i zawołany myśliwy. Miał szare, trochę wyblakłe oczy i gorzkawy uśmieszek samotnego kowboja ze starych, niemych filmów. Osobiście nigdy się z nim jeszcze nie zetknąłem i znałem go tylko z widzenia. Ale on, zdaje się, wiedział, kim jestem, może dlatego, że miał gabinet od podwórza i z pewnością nieraz musiał mnie widywać przy samochodzie. Mimo to nie podał mi ręki, tylko zapytał spoza biurka, czemu zawdzięcza tak wczesną, bądź co bądź, wizytę. Ręce mi drżały, nogi mi drżały, a struny głosowe drżały mi oczywiście najbardziej; powiedziałem jednak niemal spokojnie: - Proszę się nie gniewać, ale za wszelką cenę muszę dostać jakiś kontakt z porucznikiem Kosiorem. Popatrzył chłodno pochyliwszy głowę, zapytał: - Z kim? - Z porucznikiem Kosiorem. - Przepraszam was - rzekł uprzejmie. - Ale wy chyba przekręciliście nazwisko. - Jak to przekręciłem? Kosior, Kosior, jak od kosy! Zgarnął jakieś broszurki, poprzetykane świstkami papierów i nie patrząc na mnie powiedział: - Niestety, żaden porucznik o takim nazwisku nie pracuje w naszym Urzędzie. - To ja was przepraszam - rzekłem niezbyt pewnie. - Ale chodzi mi o waszego zastępcę. - Ja nie mam zastępcy - rzekł obojętnie i przeniósł te wszystkie swoje broszurki na szafę. - To pomyłka. - Co to znaczy, nie macie? - szepnąłem i nagle olśniła mnie pewna myśl. - No dobrze - powiedziałem - zgoda, może teraz nie macie, wy to przecież wiecie lepiej ode mnie. Ale mieliście jeszcze wczoraj. - A nie - odparł. - Nie. Kręcicie się już tutaj dostatecznie długo, żeby o tym wiedzieć: ten etat jest wolny od samego początku. I rozłożył ręce. Teraz przypomniałem sobie, że ta dziewczyna, dzisiaj w nocy, nie mogła ani rusz pojąć, o kogo mi chodzi, a później wartownicy także wymigiwali się od udzielenia mi jakichkolwiek informacji na temat nieobecności Kosiora i nagle poczułem, że mimo kożucha jestem o wiele za lekko ubrany. - Ten etat - szepnąłem. - Nigdy?... No tak... Nigdy, przepraszam. I cofając się z możliwie jak największym pośpiechem ku drzwiom bąknąłem obłudnie, że to chyba rzeczywiście pomyłka, a on stwierdził, że bez wątpienia, wtedy ja go jeszcze raz przeprosiłem, on zaś stwierdził, że nie ma do mnie żalu i już byłem prawie na progu, gdy dobiegła mnie bardzo grzeczna prośba, żebym się jeszcze na moment zatrzymał, a to w celu, w celu... Zatrzymałem się, oczywiście, a ten śniady i wysportowany Tom Ikins naszej ludowej policji mruczał wciąż "w celu, w celu" i grzebał na biurku w jakichś tekturowych teczkach, aż wreszcie jedną otworzył, przerzucił i powiedział: - W celu uzupełnienia pewnych formalności. A wówczas ja, równie grzecznie, rzecz prosta, zapytałem, jakich to mianowicie formalności, on zaś spojrzał na mnie bez specjalnej uwagi i wyjaśnił: - A tak, narobiło się trochę bałaganu, który teraz trzeba wyczyścić. Na przykład brakuje mi waszego oświadczenia. - A jakiego to oświadczenia brakuje wam, towarzyszu kapitanie? - A takiego, całkiem zwykłego, które każdy z was musi podpisać. - A jakież to oświadczenie każdy z nas musi podpisać? - A no takie, że będzie współdziałał z naszymi organami w likwidacji wrogów Polski Ludowej. Wtedy nie wytrzymałem i krzyknąłem: - Niech pan zostawi, przecież to jest nieprzyzwoite! A on zdziwił się i powiedział: - Przepraszam, to wy z nami nie współdziałacie? - No wie pan! - I nie będziecie współdziałać? - W żadnym wypadku. - Czy mówicie to po dojrzałym namyśle? - To nie jest rzecz, nad którą musiałbym się namyślać. Kiwnął głową i nacisnął jakiś guzik. Za moimi plecami otworzyły się drzwi, usłyszałem stuk butów i szczęknięcie automatu, on zaś, ciągle grzeczny, choć teraz znacznie bardziej oficjalny, powiedział: - Jak uważacie. Ja nie należę do ludzi, którzy za wszelką cenę polują na konfidentów. Zostaniecie przekazani prokuraturze wojskowej pod zarzutem przynależenia do organizacji, mającej na celu obalenie siłą naszego ustroju i we właściwym czasie staniecie przed sądem okręgowym w Warszawie. I skinął na kogoś, kto stał za moimi plecami: - Wyprowadzić. Odwróciłem się, zobaczyłem sowiecki automat wzór 1943 i malutką głowę na długiej, suchej szyi. A później wyszedłem z pokoju. Wysoki towarzyszył mi bez słowa, lecz również bez żadnych poszturchiwań. Kiedy byliśmy już w połowie schodów, obejrzałem się na niego przez ramię i powiedziałem: - Słuchajcie, znamy się tyle czasu, jeździliśmy wspólnie, byliśmy razem na tej cholernej stacji, pamiętacie... Powiedzcie mi: gdzie jest Kosior i co to wszystko znaczy? Ani jeden mięsień nie drgnął w jego miniaturowej twarzy. Odwróciłem więc głowę i już w milczeniu szedłem aż do końca schodów. Wtedy on zapytał bezbarwnym, urzędowym tonem: - Macie swoją kennkartę przy sobie? Skinąłem głową. - Przepustkę także? - Także. Zakaszlał i powiedział: - Dobrze, oddacie to wszystko oddziałowemu. Potem znowu zakaszlał i nagle zaczął kaszleć raz po raz, po prostu bez przerwy. Obejrzałem się. Stał w zimnym przedsionku, pod tablicą, na której rozklejony był wczorajszy "Głos Ludu" i kaszlał jak suchotnik, głuchy teraz i ślepy na wszystko. Byłem zbyt wytrącony z równowagi, by się zastanawiać, skąd u niego to nagłe zaziębienie; ale pomyślałem, że dzięki niemu mógłbym po raz ostatni odetchnąć świeżym powietrzem. Zrobiłem ostrożny krok w stronę wyjścia na podwórze. Wysoki krztusił się dalej. Zrobiłem jeszcze jeden, a później bez pośpiechu, ale z coraz większą niecierpliwością zacząłem iść przez ten pusty przedsionek, a drzwi wcale się do mnie nie zbliżały, tylko wciąż były jednakowo dalekie, lecz w końcu zlitowały się i zobaczyłem je tuż przed swoją twarzą. Żołnierz, który stał rozkraczony na progu, obejrzał się teraz w stronę wysokiego, lecz widząc, że tamten nie reaguje, sam również nie zareagował i bez przeszkód wypuścił mnie z budynku. Wtedy ruszyłem ku bramie. Za moimi plecami wciąż jeszcze było spokojnie, nikt na mnie nie krzyczał, nikt nie próbował mnie zatrzymać. Wyciągnąłem z kieszeni kennkartę, otworzyłem ją, przygotowałem przepustkę i już z daleka pokazałem ją chłopcu o zajęczej wardze. Mrugnął obojętnie i pogwizdując odwrócił się do mnie tyłem. Minąłem go, skręciłem w lewo na chodnik i stopniowo zacząłem przyspieszać kroku. Do narożnika, gdzie była nieczynna restauracja, brakowało mi jeszcze dwudziestu metrów. Potem dziesięciu. Wreszcie pięciu. I dopiero, gdy nie brakowało mi już ani metra, usłyszałem za sobą głośne krzyki. Wtedy skuliłem się i jak sprinter poleciałem przez rynek, a gromady przechodniów chroniły mnie przed strzałem w plecy. Przypadkowa ciężarówka podrzuciła mnie do następnego miasteczka. Tam odszukałem aptekę i zadzwoniłem pod numer, który dziś w nocy podała mi siwa łączniczka. Ale ten numer milczał - nie było tam nawet żadnego sygnału. Wywołałem go jeszcze raz, lecz tak samo bez skutku; w słuchawce nie można było złowić nawet najmniejszego szmeru, zupełnie tak, jakby ktoś z drugiej strony poprzecinał wszystkie druty. Wobec tego nakręciłem alarmowy numer Sztajnerta i od razu usłyszałem trzask wyzwolonych z ciężaru widełek, a razem z nim - wyraźny zgiełk wielu głosów. Później jakiś człowiek zapytał "kto mówi", a ja odruchowo nie odpowiedziałem na to pytanie. Bo to był ktoś, kogo już przedtem gdzieś słyszałem. Ktoś obcy, lecz równocześnie jakby znajomy; tylko że ja nie mogłem sobie przypomnieć, skąd się znamy. I kiedy tak stałem w tej przytulnej, pachnącej walerianą i rumiankiem aptece i trzymałem brzęczącą słuchawkę przy uchu, wrócił do mnie jakiś zamglony obraz sprzed wielu tygodni: kasza, gulasz, łyżka, długie płaszcze do ziemi - i już wiedziałem. Ten człowiek miał świdrowate oczka i czoło niskie jak Papuas. Dwaj koledzy pytali go, czy można jakiegoś Józwę podejść przez bufetową ze stacji, czy lepiej dać spokój, "bo się kapnie". A on ich wówczas odmawiał od tego i radził chwytać od razu za rączkę. Powoli odłożyłem słuchawkę. A więc byli i tutaj. Wszystko leżało na ziemi jak stary płot, przez który przejechały czołgi. Połączyłem się ze szpitalem, poprosiłem do aparatu Janinę i powiedziałem: - Wyjdź natychmiast i nie wracaj do domu. Jeśli masz pod ręką wiesz kogo, to powiedz mu, żeby zawiadomił resztę i żeby sam także gdzieś przycupnął. Możliwe, że nikt ich nie ruszy, ale lepiej nie czekać. A ty... I tu straciłem wątek. Bo dzisiaj w nocy, przed moim wyjściem do "Korony", zaniedbaliśmy najważniejszej rzeczy: ustalenia adresu, pod którym się spotkamy. A to była jedyna rzecz, której nie mogłem powiedzieć przez telefon: linia mogła już być na podsłuchu i każdy kontakt groził wsypą. - A ty - powiedziałem z rozpaczą - a ty... - I ścisnąłem mocno słuchawkę: - Ty pamiętasz, gdzie widzieliśmy się ostatni raz we wrześniu? - Pamiętam. - Ale czy jesteś tego pewna? Chodzi mi o miejsce, gdzie widzieliśmy się po raz ostatni, zanim się rozchorowałem. - Bądź spokojny - odrzekła. - Pamiętam, to było w nocy, przestraszyłeś się, biegłeś, a ja cię zatrzymałam. Tak? - Bardzo dobrze. Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak trzeba, spotkamy się tam dzisiaj wieczorem. Jeżeli nie, to jutro wieczorem. A pojutrze już nie czekaj, rozumiesz? - Rozumiem - odpowiedziała. - Ale na pewno spotkamy się dzisiaj. - Ja też tak myślę, tylko nie jedź kolejką. - Och, Boże - mruknęła i mimo wszystko zaśmiała się. - Czy po tylu latach jeszcze musisz mnie uczyć? - No to zmykaj. - Ty także. Odłożyłem słuchawkę i poczułem na sobie oczy starego magistra w przybrudzonym fartuchu, dwóch młodych kobiet z dziećmi na rękach i jednego żołnierza z armii Berlinga. - No, nie zróbcie mi tylko kawału - powiedziałem i wybiegłem z apteki. Nasza dzielnica była wypalona do szczętu. Musiała spłonąć już po naszym wyjściu, bo przecież pamiętałem, że aż do końca wiele domów pozostało całych. Nie chodził tu jeszcze żaden autobus ani tramwaj, wszędzie było cicho i pusto i tylko w niektórych oknach, pozatykanych tekturą i dyktą, świeciły się pierwsze świeczki. Przemykałem się ostrożnie pod czarnymi murami, przechodziłem okrakiem przez resztki barykad i myślałem, że chciałbym chociaż raz zasnąć w normalnym kraju, gdzie nie trzeba za wszystko płacić głową. Nasz dom - ten, którego mieliśmy bronić ostatniej powstańczej nocy i z którego wycofaliśmy się zaraz o świcie - był oczywiście również spalony. Ale ja wiedziałem, że tego domu wyjątkowo nie spalili własowcy ani Niemcy - ten dom spaliłem ja osobiście i całkiem własnoręcznie, żeby rotmistrz w pierożku mógł o godzinę dłużej trzymać się w Straży. A spaliłem go razem z jakimś niemieckim chłopcem, który miał pieprzyk z lewej strony nosa. Istniał jeszcze rów, z którego rzuciłem weń butelką i w którym zostałem poraniony przez odłamki. Tyle, że był już teraz trochę płytszy i miał pozarywane brzegi, a na jego dnie błyszczało mnóstwo gęstego, marcowego błota. Pomyślałem, że mógłbym sobie skrócić drogę do naszej piwnicy, gdybym skoczył do tego rowu i przeszedł dziurą w murze; na pewno też jeszcze istniała, bo niby kto ją miał zamurować? Ale tam niżej było ciemno i nie mogłem jej wypatrzyć. Zresztą nie chciałem się brudzić; wolałem okrążyć dom od strony Zakładów i wejść do środka zwyczajnie, przez którąś klatkę schodową. Choćby nawet przez tę, w której postrzelono Funka. Zrobiłem więc właśnie tak, jak pomyślałem, minąłem wrak zniszczonego wózka na podwórzu i stanąłem przy zardzewiałych skrytkach na listy - w tym samym miejscu, gdzie przed sześciu miesiącami kuliłem się z erkaemem pod pachą, czekając na wybuch mojego granatu. I tutaj zobaczyłem Janinę. Nie powiedziała mi nic na powitanie, podeszła tylko i podała mi jakiś pakiecik w papierze. W pierwszej chwili pomyślałem, że to musi być Bóg wie co, ale to były po prostu dwa kawałki chleba z zimną kaszanką. I chociaż wydawało mi się to idiotyczne, od razu zacząłem je gryźć i bez jednego słowa jadłem je aż do końca. - No, to tak - powiedziała wtedy Janina. - Niewiele się zmieniło. Nawet on ciągle jeszcze leży w tej piwnicy. Nic, trzeba się będzie tym zająć. Ale to już nie dzisiaj, bo ciemno. - Kto leży? - zapytałem bezmyślnie, ona zaś odparła ze zdziwieniem: - Jak to kto? Nie pamiętasz? Tylko trudno go poznać, bo jeszcze bardziej spalony niż przedtem. - Janina - powiedziałem, gniotąc papier od chleba i robiąc z niego bezsensowną kulkę. - Bardzo mi przykro. Myślałem, że tym razem wyjdzie inaczej. - Ja nie myślałam - westchnęła. - Dlatego nie chciałam, żeby Sztajnert w ogóle przychodził. Ale cóż, przyszedł. Żal mi tylko pani Choińskiej. Ciągle czeka i czeka, a zamiast Dzidka doczeka się dzisiaj ubeków. Myślę tylko, że nie zrobią jej nic przykrego. Ostatecznie, ona naprawdę nie wiedziała o niczym. Na dworze zrobiła się zupełna noc. W ogródkach, czy gdzie kiedyś czaiły się czołgi, szeleściły teraz zdziczałe koty. Poza tym było cicho. - Nie gniewaj się - powiedziałem znowu. - Ja to wszystko robiłem tylko dla nich. Czy zdążyli uciec? - Hm - mruknęła. - No widzisz, jakby ci to powiedzieć. Prawdę mówiąc, niewielu ich już było do tego uciekania. Gdybyś się chociaż raz zapytał, to byś wiedział. Łabędę jeszcze w lutym zabrali rodzice; jedna z moich dziewczyn wyszła za mąż i mieszka teraz w Zgierzu, a druga włóczy się jak ścierka i co noc śpi gdzie indziej... i z kim innym. Nawet gdyby jej bardzo szukali, to chyba tak łatwo nie znajdą. Z chłopców też został tylko jeden; no i Funk, to wszystko. Powiedziałam im, oczywiście, ale wiesz co? Oni się coś nie bardzo kwapili do tej ucieczki. Każdy już coś gdzieś robi, choćby głupio, czemu niby mają uciekać? - Nie znają Ub. - Nie znają, to poznają - rzuciła obojętnie. - Ostatecznie, trudno całe życie trzymać głowę pod pachą, trzeba się jakoś zacząć urządzać, a co przyjdzie, to przyjdzie, mój Boże... - Janina - szepnąłem. - Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? - Och, ja wszystko rozumiem - odrzekła ze spokojną goryczą. - I to od dawna, chyba od czasu, kiedy cię myłam przed atakiem na dworzec. I bardzo mi cię żal. Ale mówmy już o czymś innym. Wyszedłem na próg klatki. Niebo nad miastem było tępe jak miał węglowy. Ciągnął niedobry wiatr, wymachując kusymi skrzydłami jak wrona. - Mam tu jeden adres na Pradze - powiedziałem nie patrząc za siebie. - Dostaniemy tam nowe kennkarty i rozejrzymy się za jakąś normalną robotą. A potem spojrzałem na zegarek i chociaż nic nie zobaczyłem, powiedziałem: - Już późno, chodźmy. - Idź - odrzekła spokojnie. - Jak to idź? - powtórzyłem i gwałtownie odwróciłem się do niej. - Co to znaczy idź? Chyba idźmy! - Nie - powiedziała. - Ja z tobą nie pójdę. - Dlaczego? - Bo nie. - Wolisz, żebyśmy zostali tutaj? - To też nie - powiedziała. - Ja już z tobą nie będę. Ani tam, ani tu, ani gdziekolwiek indziej. Przysunąłem się do niej w ciemnościach. Niewiele mogłem dojrzeć, ale wydawało mi się, że ma oczy spuszczone. - Janina - szepnąłem. - Nie chcesz? Ale czemu? - No, tak sobie - odrzekła z fałszywą swobodą. - Ty wiesz sam. Próbowaliśmy - i coś nam nie wyszło. A ja nie mam ochoty żyć z tobą przez pół. - Więc po co przyszłaś? - krzyknąłem z rozdrażnieniem. - Po co? Mogłaś mi to powiedzieć przez telefon! - A nie - odpowiedziała. - Byłam pewna, że nic nie zjesz i chciałam ci przynieść kolację. A później, po sekundzie wahania, dodała: - Idź, ona także tam jest. Przez chwilę staliśmy w ciszy. Potem zapytałem ją szeptem: - Skąd wiesz? - No - westchnęła - ja jestem straszna świnia. Wiedziałam o tym przynajmniej od dwóch miesięcy. Ale teraz już wiemy oboje. To idź. I podniosła głowę, jakby chciała, żebym jej coś jeszcze powiedział. Ale ja nie wiedziałem, co mam jej jeszcze powiedzieć. Posłowie "Pierścionek z końskiego włosia" Aleksandra Ścibora_Rylskiego powstał w 1965 roku i nie został wówczas dopuszczony do druku z powodów cenzuralnych. Co dziwniejsze, nie przypomniano sobie o nim i nie wydano go także później, nawet wówczas, gdy cenzurę w Polsce zniesiono. Świetna powieść pt. "Pierścionek z końskiego włosia" ukazuje się po raz pierwszy w ponad ćwierć wieku od czasu złożenia jej w wydawnictwie. Jak to możliwe? Przecież była to tajemnica poliszynela. Wspominał o niej sam autor w swoich ówczesnych wypowiedziach. Wydawcy pamiętają tę sprawę po dziś dzień. Nie ma takiego wspomnienia czy tekstu o zmarłym w 1983 r. pisarzu, który nie napomykałby o tej niemal legendarnej powieści. Ponoć przyjaciele zabiegali o jej odnalezienie i publikację. Fakt pozostaje faktem: przez ćwierć wieku nie przywrócono literaturze zatrzymanej wskutek reżimu cenzorskiego książki, która trwała w ludzkiej pamięci i legendzie. Ja znałem ją jedynie ze słyszenia. Korciła mnie jednak na tyle, że próbowałem ją odnaleźć i udało mi się dotrzeć do jedynego pozostałego egzemplarza autorskiego maszynopisu. Oszołomieni obecnym przyborem literatury z emigracji i literatury drugiego obiegu nie dość pamiętamy o konieczności rewindykacji dotyczących również zwykłej literatury krajowej. Ileż można wskazać przykładów, gdy wydawcy z przyzwyczajenia wznawiają nadal teksty nieżyjących już autorów w wersji niegdyś gruntownie przez cenzurę zmasakrowanej. Nade wszystko nie szuka się rzeczy w ogóle pogubionych po drodze - zatrzymanych przez cenzurę lub wydawców. W papierach pisarzy czy ich bliskich, w archiwach wydawnictw (jeśli nie niszczyły one dawnych rękopisów jak Piw), w działach rękopisów naszych bibliotek znajdzie się z pewnością niejeden tekst z ubiegłej epoki, który nie trafił ani do emigracyjnego wydawnictwa, ani do drugiego obiegu, pozostaje zapomniany i bezpański, czeka na odszukanie i wydobycie. Nasza niepamięć jest zatrważająca, skoro, jak się okazuje, dotyczy również rzeczy głośnych, mających nawet jakąś swoją legendę. Tę przeraźliwą obojętność wobec skonfiskowanych, zatrzymanych czy pokiereszowanych przez cenzurę książek trudno - poza szczególnymi splotami okoliczności - tłumaczyć sobie inaczej niż brakiem pamięci i wyobraźni wobec naszych czasów i naszych bliźnich. Cała dokumentacja na temat interesującego nas tu autora, niegdyś nader czytanego i wziętego, zawiera się w jednej chudej teczce z wycinkami w archiwum biblioteki Domu Literatury. Publicznie Ścibor pozostał autorem anachronicznej już powieści z czasów socrealizmu pt. "Węgiel" i aktualnych wciąż filmów z okresu pierwszej "Solidarności" - "Człowiek z marmuru" i "Człowiek z żelaza". Może jeszcze paru sztuk bulwarowych - kiepskich, lecz grywanych, nad którymi chętnie się znęcano. Tymczasem Ścibora_Rylskiego trudno byłoby zarówno uznać za typowego socrealistę, związać jedynie z sierpniem 1980, jak i posądzić o grafomanię. Nie był on tuzinkowym literatem i każdego, kto się z nim zetknął, musiały zdumieć i zatrwożyć jego późniejsze losy - zawodowe i osobiste. Jego rodzina pochodziła ze Lwowa i podobno miała koneksje z ukraińską gałęzią tego rodu. W okresie międzywojennym jego ojciec był adwokatem w Grudziądzu i Świeciu nad Wisłą. Osobliwe były rodzinne koligacje literackie - po stronie matki dalekie powinowactwo z Żeromskim, a po stronie ojca - z Marią Dąbrowską. Podobno kiedy matka z małym synem we wrześniu 1939 uciekali ze Świecia przez Warszawę do Lwowa, zatrzymali się w stolicy właśnie u Dąbrowskiej, na Polnej, podczas nieobecności pisarki, która skądinąd, zdaje się, niewiele się swym powinowatym interesowała. Podczas wojny zamieszkali w Warszawie, gdzie Ścibor wsiąkł w konspiracyjne Szare Szeregi i Armię Krajową i jako 16_letni chłopak przeszedł przez powstanie warszawskie, o mało wskutek ran nie przypłaciwszy tego życiem. Zaraz po wojnie zadebiutował wierszem "Mogiły w bunkrach" w tygodniku "Dziś i Jutro". Studiował polonistykę i tam go w 1949 r. poznałem, gdy trafił na moje proseminarium z literatury staropolskiej (razem zresztą ze Zdzisławem Najderem i Wiesławem Górnickim). Ale na polonistyce rzadko się go widywało, gdyż już aktywnie i z powodzeniem pracował jako reporter w wydawnictwach prasy wojskowej. Tłukł się wówczas po kraju i z tych rozjazdów właśnie, jeszcze jako student, przywiózł w 1950 roku powieść pt. "Węgiel". Mimo że operowała ona modną konwencją produkcyjniaka i jako taka była nagrodzona i lansowana, debiutancka powieść Ścibora zdradzała niezwykły talent narracyjny, obserwatorski, językowy. Podobnie da się powiedzieć o cyklu jego broszur propagandowych - o sześciu portretach przodowników pracy, z którymi zresztą autentycznie się przyjaźnił i nie zrywał później kontaktów. Ale dalsze książki wikłały się coraz bardziej w serwitutach, były coraz gorsze (jedynie odwilżowe "Morze Sargassa" zdobyło sobie pewien rozgłos). Tak jak przedtem absorbowała go praca dziennikarska, wkrótce pochłonął go film. Ścibor stał się głównym, czy jednym z paru głównych scenarzystów filmu polskiego, murzynem kinematografii (napisał ok. 30 scenariuszy, z czego parę sam zrealizował), słono na tym, jak na nasze warunki, zarabiając. I tak już pozostało do końca życia. A jednak ten obrót kariery wymknął się chyba jego życiowemu scenariuszowi. Jak się wydaje, scenariusz ten zawierał pewną dwutorowość, ketmana literackiego: pracę na niby, i pracę naprawdę. W tym co robił nie cofał się przed koniunkturalizmem, ale też pozostawał mniej od innych zaangażowany, robił to z dystansem i na chłodno. Łudziła go łatwość pisania. Zarobkowo pracował dużo, sądził, że starczy sił i na coś ambitniejszego. W pewnym momencie Ścibor zorientował się, że wskutek anonimowej w ogromnym stopniu pracy scenopisarza blednie jego literacka gwiazda. I wówczas zaczął, obok chałtur czy prac zarobkowych, chwytać za pióro naprawdę. W 1963 "Kultura" opublikowała w kilku numerach pierwszą wersję opowiadania "Człowiek z marmuru", w którym wykorzystał swe nieoficjalne doświadczenia z ruchu przodowników pracy (na prawdziwy sukces to opowiadanie musiało jeszcze trochę poczekać). Nade wszystko zabrał się do prawdziwej powieści. W wywiadzie dla "Życia Warszawy" pt. "Między literaturą a filmem" (18 II 1965) mówił: "Złożyłem już w Piw_ie dwa pierwsze tomy mojej dużej (może za dużej?) książki - "Pierścionek z końskiego włosia". Siedzę nad tą książką od pięciu lat. Obecnie piszę tom trzeci, a myślę - strach się przyznać - o czwartym i piątym". Zapytany, czy powieść będzie nadawała się dla filmu, odpowiada, że porusza tam "sprawy trudne i zawiłe, bolesne i skomplikowane. Niełatwo z takimi sprawami wyjść na ekran". Wkrótce okazało się, że niełatwo z nimi wyjść również w druku. Z dwóch dostarczonych wydawnictwu tomów, chciano mu wydrukować tom pierwszy (powstańczy), zaś tom drugi (o popowstańczych i powojennych losach akowców i o sprawie Okulickiego) wzbudził nieprzezwyciężone opory. Kiedy Ścibor doszedł pewnie do wniosku, że zanadto się obnażył - okazał niewątpliwy charakter (nie zgodził się na osobny druk pierwszej części), lecz zarazem zarzucił pisanie dalszego ciągu powieści, co, o ile wolno tak arbitralnie sądzić, nie wyszło chyba jej na złe. I zaprzestał wszelkich starań o jej wydanie. Krach z "Pierścionkiem", z którym wiązał prawdziwe ambicje pisarskie, przechylił chyba ostatecznie szalę jego podwójnej taktyki na rzecz produkcji wyrobniczej. Nie chcę przez to powiedzieć, że w swej obfitej produkcji filmowej nie robił rzeczy dobrych i wartościowych (jak choćby film o Dagny Przybyszewskiej), ale był przecież świadom, że kluczy i pracuje na pół czy ćwierć możliwości. Zabrnął też w zawiłe sprawy osobiste, popadł w alkoholizm, w jakąś dostojewszczyznę. Wtedy, gdy pojawiły się możliwości publikacji "Pierścionka...", pewnie już nie był w stanie o to zabiegać. Raz jeszcze poderwał się jako pisarz. Kiedy Wajda urządził coś w rodzaju konkursu na "Człowieka z żelaza", bądź co bądź nawiązującego do poprzedniego obrazu, po raz ostatni odezwał się wprost jego talent i ambicja pisarska. Nieznany "Pierścionek..." był więc w perspektywie autorskiej niewątpliwie pozycją główną, a okazał się ponadto pozycją pod rozmaitymi względami zaskakującą. Przede wszystkim powracał do autobiograficznego "przeżycia pokoleniowego": do powstania warszawskiego. Bohaterem powieści (i jej narratorem) uczynił podchorążego Marcina, nieco tylko starszego od siebie samego (Marcin zdał maturę na kompletach tuż przed powstaniem). Ponieważ dowódca ppor. Samuraj nie zdążył na godzinę W, w jego zastępstwie pchr. Marcin objął w powstaniu pluton i dowodził nim z przymusowymi przerwami niemal do końca. Tej roli główny bohater - opowiadacz nie dał sobie odebrać i w części drugiej, rozgrywającej się po klęsce powstania i po ofensywie styczniowej w jakiejś miejscowości pod Warszawą. Tam liże się on z ciężkich ran i staje wobec nowej rzeczywistości historycznej, nie tracąc ambicji, by po dawnemu dowodzić niedobitkami swego plutonu. Te dwie części, choć pisane w różnych poetykach, dyktowanych odmiennością sytuacji, łączy nie tylko ciągłość czasu i akcji, łączy wspólny bohater z pokolenia Kolumbów, rocznik 20. Są one demonstracją podobnej postawy w dwu różnych sytuacjach historycznych, dwoma ogniwami tego samego literackiego przewodu. I dzięki temu ten dyptyk powieściowy, wbrew wspomnianym zamierzeniom autorskim, stanowi całość nie tylko spójną, ale i wystarczająco domkniętą. Oba wydarzenia historyczne, wśród których rozgrywa się spowiedź - powstanie warszawskie i zmiana władzy w Polsce - występują w literaturze polskiej dość skąpo i na ogół rozdzielnie. Czy fakt, że literatura polska dała zaledwie parę znaczniejszych pozycji poświęconych powstaniu ("Kolumbowie" Romana Bratnego, "Godzina W", "Węgrzy", "Kanał" Jerzego S. Stawińskiego, "Pamiętnik z Powstania Warszawskiego" Mirona Białoszewskiego), nie świadczy, że urazowo uciekała od powstania 1944 roku? Próbowała uzyskać wobec niego dystans na rozmaite sposoby. Stąd różnice między heroizmem "Kolumbów" i "Kanału" a drwiną "Węgrów" czy prymitywistyczną groteską "Pamiętnika...". Jeśli tego dystansu do dziś nie osiągnęliśmy, to bodaj dlatego, że powstanie warszawskie wciąż pozostaje sprawą zbyt drażliwą i bolesną. Podobnie z nastaniem i legitymizacją nowej władzy. Właściwie są tu dwie liczące się, choć niewspółmierne co do popularności powieści: powszechnie znany wskutek niezliczonych nakładów "Popiół i diament" Jerzego Andrzejewskiego i raz tylko i to niedawno wydane w kraju (z rewindykującym wstępem Stanisława Barańczaka) "Zdobycie władzy" Czesława Miłosza. Choć autorzy w okresie, który opisują, byli przyjaciółmi, trudno o utwory bardziej różne. Zresztą "Zdobycie władzy" w jakiejś mierze jest świadomą polemiką z "Popiołem i diamentem". Nie ma też porównania co do prawdziwości historycznej obu powieści. Osobiście mam poważne wątpliwości, czy "Popiół i diament", tradycyjna powieść typu psychologiczno_moralistycznego, aspirował w ogóle do powieści o genealogii Polski Ludowej. To raczej z braku innych ex officio za taką ją uznano, a potem w tej legitymizującej funkcji tylokrotnie atakowano. Jeśli przeżyła ona podobne nieporozumienie, to dzięki sile romantyczno_sentymentalnej kreacji Maćka Chełmickiego i dzięki temu, że była w ogóle jedną z najlepiej napisanych powieści. Tymczasem "Zdobycie władzy" ma stokroć większe aspiracje co do historycznej prawdziwości. Jest właściwie samą prawdą, gdyż zawiera głównie autentyczne historie autentycznych ludzi, ledwie zakamuflowane, dające miarę dramatyzmu czasu przełomu. Mimo to nie zdołała dorównać popularnością "Popiołowi i diamentowi", gdyż nie znalazła właściwego sposobu opowiadania. W gruncie rzeczy "Zdobycie władzy" jest wspaniałym materiałem na wielki esej, równie pasjonujący jak "Zniewolony umysł", esej, który przez pomyłkę i wbrew upodobaniom autora udaje powieść. Jeśli tak się przedstawiają najmocniejsze aktywa literatury polskiej w odniesieniu do dwóch głównych spraw leżących u podstaw naszej współczesności, to widać jak dużą ambicją odznacza się "Pierścionek...". Tym bardziej że te obydwa "przeklęte problemy", niedoświetlone i zawierające tyle zadr, ujmuje ona łącznie, tak jak je przeżywaliśmy. Wiadomo skądinąd, w jak wielkim stopniu (choćby w wypadku Andrzejewskiego i Miłosza, o czym świadczą ich listy i wyznania, i wiersze Miłosza) sprawa powstania wpłynęła na stosunek do nadchodzących zmian. Później ten argument usunął się w cień. A obecnie w ogóle nie chce się pamiętać, że między sprawą powstania warszawskiego a tak dziś zagadkową (i wstydliwą) sprawą łatwego, przynajmniej jeśli chodzi o inteligencję, uznania i legitymizacji nowej władzy istniał związek nader ścisły. Ścibor tego nie zakłamuje, przeciwnie - czyni założeniem swojej dwuczęściowej powieści, opowiadającej wspaniale, sugestywnie i po swojemu o młodym bohaterze_Kolumbie, który staje wobec modelowych wyborów. Prawdę powiedziawszy to, czego - przypominając sobie niektóre filmy Ścibora - obawiałem się w tomie powstańczym najbardziej, to stylu heroiczno_witalistycznego, stylu Sienkiewiczowskiego. Zwłaszcza tytuł kierował obawy w tę ułańską koleinę. Nic podobnego. Powstanie opisał Ścibor z nieoczekiwaną powściągliwością i niezwykłą powagą, wręcz ascetycznie. Część powstańcza powieści nie wykracza poza horyzont plutonu i przypisanych mu pól walki. Żadnych łun nad Warszawą. Żadnych patriotycznych uniesień. Wybrany pluton składa się w pierwszym dniu z czterdziestu kilku chłopców i dziewcząt, a z racji wieku przypomina szkolną klasę (ile kompletów gimnazjalnych podczas okupacji było zarazem oddziałami wojskowymi!). Parę osób z tej klasy wpada nam w oko dzięki skrótowym i niekonwencjonalnym charakterystykom (Wiśka, Janina, Kastet, Albatros, Świstak). W roli wojskowego Pimki występuje kpt. Szlemik, który nadal szkoli ich w regulaminie, nie zwracając uwagi, że musztruje ich pod ostrym ostrzałem. Ta klasa jest wspaniała, bohaterska - jednakże przede wszystkim jest to klasa umierająca, ginąca. Na małym wycinku plutonu, od pierwszego dnia otrzeźwionego w swym zapale zaporowym ogniem wroga, ukazuje Ścibor straszliwy bezsens operacji powstańczych, nie z racji braku zaplecza politycznego (o tym się nie mówi), lecz jakiejkolwiek myśli strategicznej. Dwie ważniejsze operacje, jakie przypadają plutonowi, są właściwie fantasmagorią domorosłego stratega, kpt. Szlemika. Pierwsza - to ubezpieczenie oddziału, jaki ma przybyć z Kampinosu w sukurs Starówce, lecz rozprasza się po drodze. Druga - to krwawa próba opanowania (bodaj dla prestiżu dowódcy) tzw. Cegielni na pięć minut przed kapitulacją. Na nic się ten śmiertelny heroizm nie przydaje, chyba żeby przedłużyć zagładę Warszawy. Nawet plutonowe flirty nie mają tu nic romantycznego. Od początku tragiczna wydaje się miłość Marcina i Wiśki, która szlachetnie chowa swą cnotę dla własowców w Pruszkowie. A ów "pierścionek z końskiego włosia", który mu podaruje zamiast nocy miłosnej, nie jest żadnym ułańskim trofeum, to symbol na wskroś tragiczno_ironiczny ("Chciałem ją kochać - wyznaje Marcin - tak jak chciałem wierzyć w sens powstania"). Nie romantyczno_patriotyczne uniesienia dominują w pierwszej części "Pierścionka...", lecz szok walki, szok zabijania i umierania. Dozna go Kastet, gdy postrzelonego przyjaciela z odkrytym mózgiem dobije własnoręcznie, i narrator, pchr. Marcin w rozpaczliwej ostatniej walce w braterskim współzawodnictwie z Albatrosem. Straszliwy szok zabijania, umierania, z którego wyjdzie z tej klasy cało zaledwie kilkoro, ostateczny szok kolejnych roczników narodu. Stąd gorzka konkluzja młodziutkiego dowódcy powstańczego plutonu, bardziej dojrzałego od jego zwierzchników: "To myśmy zrobili to wszystko! Myśmy im to zrobili! My sami!". Tom drugi równie jak tom powstańczy ma ograniczone pole widzenia. Okolica podwarszawska (jakże różna niż w "Pożegnaniach" Dygata), gdzie pchr. Marcin wyprowadzony ze szpitala z trudem znajdzie przytułek u matki zaginionego powstańca, gdzie odchucha go sanitariuszka Janina (w której odkryje kobietę) i gdzie nie zapomni, że skoro odpowiadał za swój pluton w powstaniu, powinien w stosunku do jego marnych resztek robić to dalej. I znów zaskakujące w "Pierścionku..." są formy, w jakich ta wierność dochodzi do głosu. Jakże pod tym względem pchr. Marcin różni się od sentymentalnego Maćka z "Popiołu i diamentu" i od własnych Ścibora krzepkich bohaterów z innych utworów. Poczucie odpowiedzialności mobilizuje w nim wszelkie władze umysłowe, by wreszcie po raz pierwszy samodzielnie rozpoznać świat, w którym się znalazł. Przekonanie, że "może ta komuna potrwa miesiąc, a może dziesięć lat" zmusza go do świadomych rozpoznań, poszukiwań i prób - z nich wynikają gwałtowne obroty sensacyjno_politycznej akcji w drugim tomie powieści. Gdy u pchr. Marcina zjawi się mjr Sztajnert, by po rozwiązaniu Ak wciągnąć go w nową, ściślejszą konspirację - odmówi mu stanowczo, widząc w niej kontynuację straceńczego ducha. Podobnie trzeźwy rozmysł każe mu odnowić znajomość z Tatarem, alowcem z powstańczego Żoliborza, obecnie sekretarzem Komitetu Powiatowego, co sprawi, że zostanie... szoferem w Bezpieczeństwie. Ale te możliwości zaczepienia się w nowej sytuacji nie wyhamują jego pasji do rozszyfrowania nowej rzeczywistości. Rychło przekonuje się, że parę rzeczy nie pozwala i nie pozwoli mu nigdy dogadać się z komunistami. Pozostając szoferem Ub na powrót trafia do Sztajnerta, do londyńskiego podziemia, by ponieść tego wszelkie konsekwencje. Czy tym szamotaniom i zawiłym perypetiom sensacyjno_wywiadowczym przyświeca jedynie chęć, aby on i jego kompani za wszelką cenę, jak powiada "weszli w to wszystko bez wilczego biletu"? Otóż Ścibor znacznie wychodzi poza tego rodzaju pragmatyzm. Niech nas w ogóle nie zmylą skromne pozory powieściowe, które być może miały stanowić pewną osłonę przed cenzurą. W istocie niewinne dzieje jednego młodego plutonu i jednego ambitnego podchorążego z powstania zahaczają coraz częściej o autentyczne historyczne postaci, stapiają się z rzeczywistą sytuacją historyczną, i to potraktowaną modelowo. Tom drugi "Pierścionka..." osnuty jest na losach młodzieży akowskiej na przełomie 1944_#45 roku i jej rozmaicie kształtującego się stosunku do władzy komunistycznej, oraz na sprawie gen. Leopolda Okulickiego, ostatniego dowódcy Ak, i ostatniej Delegatury, tzn. na sprawie szesnastu. Coraz częściej "Pierścionek..." posługuje się zasadą pars pro toto. Tę projekcję przeprowadza Ścibor przemyślnie, lecz niedwuznacznie. Wprawdzie mjr Sztajnert opatrzony został wielu rysami zmyłkowymi i umieszczony w powiatowej skali, lecz zarówno wiele znaczących szczegółów (na przykład przedwojenny życiorys Sztajnerta identyczny z życiorysem Okulickiego czy też nazwisko specjalisty radzieckiego Iwanowa w podwarszawskim Urzędzie Bezpieczeństwa, będące w rzeczywistości pseudonimem generała Nkwd Skierowa, który kierował sprawą 16), jak i ogólny schemat fabularny (aż do sposobu aresztowania piętnastu i jednego) pozwalają bez najmniejszych wahań stwierdzić, że pod skromnymi pozorami autor prowadzi ku uogólnieniu autentycznych spraw historycznych wielkiego formatu. Toteż i postawę, i koncepcje pchr. Marcina odczytywać trzeba również w odpowiednich wymiarach. Jego przesłanie nie sprowadza się bynajmniej do znalezienia dla niedobitków powstania jakiegoś kąta w nowej rzeczywistości, ani do honorowej kapitulacji. Nie sprowadza się więc do koncepcji ówczesnego pisma "Pokolenie", redagowanego przez Bratnego i in., i znanej powieści Bratnego "Kolumbowie", aby wyprowadzić akowskie pokolenie z niebezpiecznego powojennego rozdroża. Pchr. Marcin wykłada swym kompanom szersze pomysły: "- Nie myślałem zaraz o przypinaniu czerwonej gwiazdki. - A o czym? - O jakiejś formie kompromisu. - Jak by to mogło wyglądać? - Na przykład tak: my was nie ruszamy i wy nas nie ruszacie. Inaczej mówiąc: życzliwa neutralność. Albo ostrożna sympatia..." Mniejsza o konkretyzacje, jakie tam padają, gdyż idea "kompromisu historycznego" przewija się do końca powieści. Marcin agituje za nią Sztajnerta_Okulickiego i Kosiora, ważną figurę z Bezpieczeństwa, który sam spędził cztery lata w łagrze za Uralem, i w którym Marcin chce widzieć "schizmę narodową". Ma to być "kompromis historyczny" między dwoma polskimi kontrahentami do władzy w Polsce w skomplikowanej i niezależnej od naszej woli sytuacji narodowej. Polacy mają dogadać się z Polakami - nie poprzez obcych, a zwłaszcza bez pośrednictwa Rosjan. Pod tym kątem penetruje się tu polską rzeczywistość, układa intrygę powieściową i charakterystyczne sceny. Najbardziej wstrząsająca jest scena na pilnie strzeżonej podwarszawskiej bocznicy, skąd tłumy akowców wywozi się do Workuty czy na Kołymę (historyk Tadeusz Żenczykowski podobną rampę lokalizował w pobliżu Rembertowa). Ale i ta scena, jakiej nie ma w całej naszej literaturze - mimo że właśnie tam z powstańczego pierścionka pchr. Marcina wyskrobano orłowi koronę - nie rozwiewa jego szlachetnych złudzeń. Jeszcze po aresztowaniu i torturach podejmuje się on pośrednictwa między Kosiorem a Sztajnertem_Okulickim. Obydwie polskie strony nie były dojrzałe do kompromisu historycznego w imię interesu narodowego, a zwłaszcza interesu młodych pokoleń. Ale strona komunistyczna przede wszystkim nie potrafiła czy bała się uniezależnić się od Rosji, a Rosja pod żadnym pozorem podobnego kompromisu narodowego w Polsce nie dopuszczała... Tragedia polska zarysowana jest w "Pierścionku..." z wyjątkową logiką i bezwzględnością, jak bodaj w żadnym z utworów polskich traktujących o pograniczu wojny i powojnia. Ponadto - z wyjątkową siłą młodzieńczych uczuć. Powieść napisana w pierwszej osobie liczby pojedynczej zachowała świeżość ambicji, wtajemniczeń i krwawych zawodów. Dociekliwa wielogłosowa powieść, wznosząca się do poziomu prawdziwego, chwilami wielkiego realizmu, nosi znamię osobistego i niezapomnianego przeżycia z czasu młodości. Jej surowy realizm tak w batalistyce, jak w erotyce podskórnie mieni się to namiętnością, to tragizmem, to ironią i drwiną, nierzadko stylistycznie idącymi w ślady Gombrowicza. Ale w planie dziejowym przede wszystkim nabrzmiewa osobistą, dojrzałą, męską goryczą. "Pierścionek..." jest nie tylko najlepszą pozycją Ścibora_Rylskiego, lecz i książką mającą szansę trwałości. Szkoda, że wchodzi ona do literatury z tak znacznym, ćwierćwiecznym opóźnieniem. Mimo to ani przez chwilę nie obawiam się, by nie zdobyła sobie czytelników, tak wciąż spragnionych historycznie prawdziwej i prawdziwie współczesnej literatury. A że znajdzie sobie miejsce w kształtującym się właśnie jej poszerzonym kanonie, że okaże się znacząca w swojej ważnej konstelacji literackiej - w to również nie wątpię. Luty 1991 Tadeusz Drewnowski