1216

Szczegóły
Tytuł 1216
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1216 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1216 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1216 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Erik Fasnes Hansen Nale�y do najbardziej obiecuj�cych pisarzy skandynawskich m�odego pokolenia. Urodzi� si� w 1965 roku w Nowym Jorku, wychowa� i kszta�ci� w Oslo. Po uko�czeniu gimnazjum pracowa� przez kilka lat jako niezale�ny dziennikarz radiowy. Mia� 20 lat, kiedy opublikowa� pierwsz� ksi��k� zatytu�owan� Falketarnet (Wie�a soko��w), wyros�� na fali zainteresowania �redniowieczem. Zachwycili si� ni� zar�wno kryty- cy jak i czytelnicy, Hansen zyska� uznanie za mistrzowsk� umiej�tno�� budowania sugestywnych i przejmuj�cych obraz�w. �wiatowy poziom tego debiutu potwierdzi�o przyznanie 23-letniemu autorowi Na- grody Scheiblera. Po sukcesie Wie�y soko��w Hansen przeni�s� si� do Stuttgartu, gdzie kontynuowa� studia, w tym te� czasie du�o po- dr�owa�. Wydany w roku 1990 Psalm u kresu podr�y r�wnie� odni�s� sukces, i to na ca�ym �wiecie. Okrzykni�ta arcydzie�em, ksi��ka figuruje na listach bestseller�w wielu kraj�w, w Norwegii za� wyr�niona zosta�a presti�ow� nagrod� literack� Riksmalprisen. Hansen, kt�ry jest tak�e eseist� i krytykiem, mieszka obecnie w Oslo. Pracuje nad trzeci� powie�ci�. W przygotowaniu WIE�A SOKO��W osadzona w realiach XIII w., lecz ponadczasowa w swej wymowie powie�� psychologiczno-symboliczna o pu�apkach i dramatach doj- rzewania, o samotno�ci m�odego cz�owieka, kt�ry walczy o swoje miejsce w �wiecie. Erik Fosnes Hansen Psalm u kresu podr�y Prze�o�y�a z norweskiego Maria Go��biewska-Bijak Wydawnictwo "Ksi��nica" Na podstawie dokumentacji fotograficznej z epoki oraz obrazu Gordona Johnsona "The Titanic" ORKIESTRA na pok�adzie RMS TITANIC 10 - 15 kWietnia 1912 Jason Coward, kapelmistrz, Londyn Aleksander Bie�nikow, pierwsze skrzypce, 5~. Petersburg James Reel, alt�wka, Dublin Georges Donner, wiolonczela, Pary� Dawid Bleiernstern, drugie skrzypce, Wiede� Petroniusz Witt, kontrabas, Rzym "Spot" Hauptmann, fortepian, miejsce zamieszkania nieznane Stulecia p�yn� jak leniwy strumie� d�wi�k�w i scen, twarze i miasta przemijaj�. Niekt�re obrazy wydaj� si� pe�ne i klarowne, inne nikn� jak za mg��. Ka�da epoka ma swoje sceny i swoje d�wi�ki. S� czasy, kt�re rozbrzmiewaj� hymnami, muzyk� wzno- sz�c� si� pod kamienne sklepienia, gdy tu� obok d�wi�czy �elazo, a w niebo bije krzyk lub szemrze cichy p�acz. Powoli odp�ywaj� jak pole kry. I nie mo�esz ich zatrzyma�. S� jak skryte marzenia, jak zawieruszone ikony, na kt�rych zblak�ymi farbami wymalowano obce czasy i twarze. Wszystkie epoki maj� swoje sceny i swoje d�wi�ki. Jak zapomniany wiersz. 10 kwietnia 1912 Londyn, tu� przed wschodem s�o�ca Wyszed� na ulic� prosto w poranek. Co� szczeg�lnego - pomy�la� - bywa w takim chodzeniu po cichych ulicach o poranku, samotnie, po�egnalnie, jak podr�ny. Zawsze w drodze. Jest wcze�nie i s�yszysz odg�os w�asnych krok�w na bruku. S�o�ce jeszcze nie wzesz�o. Ulica opada tutaj ku Tamizie, w r�ku niesiesz walizeczk�, pod pach� futera� ze skrzypcami, to wszystko. I tak �atwo si� idzie. Za rogiem zobaczysz niebo o wschodzie. Wok� wznosi�y si� budynki miasta; lekkie i prze�roczyste o �wicie, niemal p�yn�y w powietrzu. W�wozem ulicy bieg�o �wiat�o jutrzenki tak b��kitne, jak to bywa tylko w kwietniu, tak nieuchwytne jak nie rozpoznany interwa�. O tej porze niewiele by�o ludzi na ulicach: dwa, trzy niebieskie ptaki, jeden, mo�e dw�ch handlarzy warzywami z r�cznym w�z- kiem, kilku porannych spacerowicz�w i on sam. Kroki na kamieniach, twarze r�wnie prze�roczyste jak miasto w tym o�wietleniu. Moja twarz te� jest teraz taka, pomy�la�. Doszed� do rogu. Dzisiaj wsta�em i opu�ci�em pensjonat. Po�ciel by�a zimna, wilgotna i brudna. Jeszcze jeden dach nad g�ow�, jeszcze jedno ��ko, w kt�rym ju� nigdy nie b�dziesz spa�. Przed tob� wszystko - to, czego nie znasz. Od dawna ju� tak by�o, wiele takich porank�w i cichych ulic w r�nych porach roku. Przemierzasz miasta, patrzysz, jak mieszkaj� ludzie, widzisz bielizn� i po�ciel wysuszone noc�. Wisz� na sznurze i czekaj�. Za oknami �pi� oni - dzieci, kobiety, m�czy�ni. Wiesz o tym. A gdyby� si� postara�, m�g�by� us�ysze� ich oddechy. Ale nie chcesz, nie pojmujesz tego, to nie dla ciebie. Nigdy nie by�o dla ciebie. Dawniej doprowadza�o ci� to do sza�u albo budzi�o l�k, potrafi�e� powiedzie� co� strasznego albo po prostu uciec. Teraz ju� tak nie jest, nie widzisz w tym nic poza swoj� w�asn� szarad�, kt�ra stanowi dla ciebie jedynie �r�d�o smutku i szcz�cia. Przystan�� na chwil�: Tak jak w zwierciadle. Potem skr�ci� za r�g i ujrza� Tamiz�, bezbarwn� i spokoj- n�. �rodkiem koryta s�a�y si� pasma mg�y. Tajemnicze sine �wiat�o wype�nia�o niebo, ale na wschodzie by�o ono ju� czerwone. Stan�� tu� za rogiem i patrzy�. To by�a jego rzeka, dorasta� nad Tamiz�, zna� jej barwy, d�wi�ki, zapachy. To pojmowa�: dobrze, �e si� by�o kiedy� dzieckiem nad du�� rzek�. Wtedy wzesz�o s�o�ce. Postawi� futera� i walizk�. Patrzy�, jak powoli wszystko staje si� inne, kontury zyskuj� ostro�� i g��bi�, rzeka nabiera kolor�w. Dobr� chwil� patrzy� na t� czerwie�. - Powinna by� widoczna troch� na prawo, poni�ej tarczy s�o�ca. - G�os ojca. - D�ugo jeszcze? - To jego w�asny g�os, jasny, pytaj�cy, bardzo dawno temu. Ma dziesi�� lat. Jak�e to odleg�e, a zarazem bardzo bliskie. - Ju� za pi�� minut. - Ojciec patrzy na zegarek. Kt�r� pokazywa�? By� to ten sam szacowny czasomierz ze z�ot� kopert� i monogramem, kt�ry ojciec zawsze nosi� przy sobie i kt�ry zawsze wskazywa� dobry czas. - Kt�ra godzina? - To znowu on sam. - Pi�ta czterdzie�ci siedem i p�. - Tak. Wi�c czas jest w�a�ciwy. Ojciec patrzy na zegarek mru��c oczy, potem wk�ada okopcon� szybk� w uchwyt przed g�rn� soczewk� teleskopu. W ten spos�b b�d� mogli patrzy� prosto w s�o�ce bez szkody dla oczu. Jest letni poranek na podmiejskiej ��ce, pachnie traw� i koniczyn�, a ptaki w�a�nie zacz�y �piewa�. Kilka godzin jechali razem z ojcem, aby tu dotrze�. Aby obejrze� przej�cie Wenus. S�o�ce jest jeszcze r�owawe, ale wznosi si� ju� bardzo szybko. - O, tak. Teraz mo�esz nastawi� i zafiksowa�. - I oto nienawyk�ymi r�kami, kt�re jednak nauczy�y si�, co maj� robi�, i kt�re wkr�tce b�d� musia�y radzi� sobie ca�kiem same, bia�ymi, lekko zzi�bni�tymi d�o�mi dziecka mierzy w s�o�ce. Kr�ci �rubami i ustawia teleskop we w�a�ciwej pozycji, potem spogl�da w okular, koryguje. Ojciec patrzy na zegarek, cyfry pokazuj� dobry czas. - Pi�ta czterdzie�ci osiem i trzy czwarte. Jasonie, widzisz co�? - I Jason widzi. Tarcza s�oneczna, br�zowawoz�ota w okopconej soczewce, zdaje si� wype�nia� ca�e pole widzenia. Mija kilka sekund, zanim si� do tego ca�kiem przyzwyczai. Wtedy spostrzega drobne rz�ski i kilka ma�ych br�zowych plamek na s�o�cu. - Tato! Widz� plamy na s�o�cu! I portuberancje ! - Protuberancje. - Aha! - Mog� popatrzy�? - Aha! Ojciec patrzy, potem przekazuje lunet� z powrotem Jasonowi i ponownie wyjmuje zegarek, swoj� lekarsk� cebul�. - Za chwil� powinni�my j� ujrze�. Za minut� i trzydzie- �ci pi�� sekund. Obserwuj uwa�nie. Ca�kiem u do�u po prawej stronie. B�dzie si� wyra�nie r�ni�a od plam na s�o�cu. Stoj�cy nad Tamiz� doros�y Jason obserwuje t� scen� w duchu, z daleka, z bliska - jak w teleskopie - i wie, �e ojcowski zegarek pokazywa� dobry czas. Jedyny dobry czas. - Jeszcze tylko kilka sekund! A s�o�ce w�a�nie zaczyna si� wysuwa� poza obiektyw, wznosi si� i znika z pola widzenia. - Tato! Trzeba to skorygowa�! - Poczekajmy, a� planeta znajdzie si� przed tarcz� s�o�ca. Powiniene� j� ju� widzie�. W otaczaj�cej czerni s�o�ce jest jak p�on�ca taca. A oto, rzeczywi�cie, w prawym rogu wype�z�a na powierzchni� tarczy okr�g�a plama. Nie, to ca�kiem wyra�na ma�a kula, doskona�a w swej kulisto�ci, nie �adna plama na s�o�cu. - Widz� j�! - Jasny g�os. ��ki pachn�. - Jeste� pewien? Poka�, to od razu skoryguj�. - Justuj�c ojciec wo�a, �e tak, naprawd�, jest! Jason nie mo�e prawie usta� w miejscu, to jego pierwsze przej�cie Wenus. Wy- czekiwali na nie tygodniami szarugi, w nerwach, z obaw�. Przej�cie Wenus to prawdziwa gratka, jak zwyk� mawia� w takich wypadkach ojciec. Co b�dzie, je�li chmury do niedzieli nie znikn�? Ale znikn�y poprzedniego dnia wieczo- rem. Ledwo ojciec dokona� korekcji, ju� Jason patrzy na nowo. Planeta przesun�a si� tymczasem o dobry kawa�ek ku �rod- kowi tarczy, zaraz go minie. - Prawdziwa gratka! - m�wi Jason z nabo�e�stwem, a ojciec �mieje si� g�o�no. Wkr�tce jest po wszystkim, Wenus przesz�a. Wlok� si� go�ci�cem omijaj�c ka�u�e, w gospodzie zjedz� �niadanie. Ojciec d�wiga teleskop, Jason statyw, s� ci�kie, id� powoli. Pomrukuj�cy g�os ojca: - ...wi�c z powodu paralaksy obaj obserwatorzy otrzy- maj� nieco r�ne wyniki; w ten spos�b za pomoc� trygonomet- rii oblicza si� odleg�o�� od Wenus. Ale to nie wszystko. Znaj�c prawa Keplera mo�esz, je�li masz odleg�o�� Ziemia-Wenus, obliczy� odleg�o�ci pomi�dzy pozosta�ymi planetami. Jest mianowicie tak, �e dla wszystkich planet kwadraty okres�w ich obiegu wok� s�o�ca s� proporcjonalne do trzecich pot�g ich �rednich odleg�o�ci... To brzmia�o jak pie��. W gospodzie spotkali dw�ch innych astronom�w amato- r�w. Przy jajkach, tostach z marmolad� i herbacie potoczy�a si� rozmowa. Jason chwyta tylko jej fragmenty. Jeden z przy- byszy jest tak rozentuzjazmowany, �e jajka i herbata l�duj� mu na brodzie. - Bogini Mi�o�ci wznios�a si� dzi� ku S�o�cu! - Herbata i okruszki l�duj� na obrusie. - A jaka by�a wyra�na! - Kiedy nast�pny raz? - wtr�ca si� Jason. Przybysze �miej� si� dobrotliwie. - Nast�pnego razu nie b�dzie - m�wi ojciec. - Przynaj- mniej dla nikogo z nas tu siedz�cych. Jason nie pojmuje. - Dopiero w 2004 roku. Wtedy wr�ci do S�o�ca. Za 120 lat. Na my�l o tym Jasonowi robi si� zimno. Do tego czasu jego te� ju� nie b�dzie. Ogl�da swoje d�onie. Na kr�tk� chwil� �wiat jakby si� zatrzyma�. Czy� planety nie przesta�y si� na sekund� porusza�? Ale ojciec ju� spogl�da na zegarek - najwy�szy czas, je�li chc� zd��y� na poci�g. Ta scena pozostaje w pami�ci Jasona. Widzi j� z dystansu, z kosmicznej odleg�o�ci. Jedna sekunda. Jedna sekunda dob- rego czasu. Jason wyprostowa� si�. Czerwony wsch�d s�o�ca trwa�... Czerwone �wiat�o. Ale teraz nie chcia� o tym my�le�, nie o czerwonym �wietle. Dlatego podni�s� futera� i walizk� i zacz�� i�� ulic�. Nie my�l teraz o tym. Pami�tasz przej�cie Wenus? Pami�ta�. Tak. Lecz by�o co� wi�cej. By�y ch�odne wieczory sp�dza- ne w wychodz�cym na po�udnie oknie poddasza, by�y zimowe noce z przepysznymi ki��mi gwiazd na niebosk�onie i j�k pokory w duszy na widok czelu�ci mi�dzy �niegiem a Mleczn� Drog�. Tam, na okiennym parapecie, Jason zaprzyja�ni� si� ze wszystkimi planetami. Teleskop ustawili na pod�odze przed oknem, by� skierowany w noc. - Tam, w gwiazdozbiorze Bli�ni�t, widzisz Saturna. Je�li dzi� wiecz�r nie b�dzie chmur, zobaczymy pier�cie�. - I kie- dy Saturn wzni�s� si� tak wysoko, �e zawis� nad kominami dom�w po drugiej stronie ulicy, a powietrze sta�o si� przejrzy- ste, zobaczy� pier�cie�. Zamglona przedtem, ledwo majacz�ca w obiektywie plama zmieni�a si� w jasn� kul� le��c� w centrum okr�gu. Jej �wiat�o by�o ��te i jednostajne, a pier�cie� wyda� mu si� mostem otaczaj�cym Saturna ze wszystkich stron. - Wygl�da strasznie samotnie - wyszepta� Jason, zupe�- nie jakby ba� si� zaszkodzi� planecie. - To bardzo odleg�e cia�o niebieskie. - G�os ojca by� tak�e cichy. - Jego maksymalna odleg�o�� od Ziemi jest obliczana z g�r� na miliard mil angielskich. - W duszy Jasona zn�w rozleg� si� �w cichy j�k upokorzenia przestrzeni� -niepoj�t�, pust�. Cz�sto �ni� noc�, �e �egluje po�r�d nico�ci, a wok� tylko gwiazdy i planety. Budzi� si� zawsze z tym samym j�kiem w piersiach. - A pier�cie� z czego jest zbudowany? - W�a�ciwie s� to dwa pier�cienie, ale nasz instrument nie jest do�� silny, by�my je rozr�nili. O budowie powierzchni planety mo�na wywnioskowa� z analizy jej �wiat�a. Wierzch- nia warstwa Saturna sk�ada si� prawdopodobnie z truj�cych gaz�w, amoniaku i metanu. Ale jest pi�kna. - A pier�cienie? Co z pier�cieniami? - Przypuszczalnie l�d... Planet by�o wi�cej. Merkury - towarzysz podr�y, jak go nazywa� ojciec. Jason bardzo polubi� ma�ego, szybkiego Merkurego, ale cz�sto trudno go by�o z�owi� wzrokiem. By�a te� Wenus - gwiazda poranna i wieczorna, wygl�daj�ca czasami w soczewce teleskopu jak ma�y srebrzysty sierp ksi�yca. A dalej czerwony Mars, jak szlachetny kamie�. Marsa chyba najbardziej polubi� spo�r�d planet. Przez ca�e p� roku towarzyszy� mu co wiecz�r, nanosz�c jego drog� na mapie nieba. W ko�cu - wielki, pi�kny Jowisz z przyprawiaj�c� Ja- sona o dreszcz trwogi czerwon� plam�, kt�ra ca�kiem przypo- mina�a oko. - Czerwone oko - powiada spokojnie ojciec - jest by� mo�e wielk� wysp�, przemieszczaj�c� si� po powierzchni w r�ne strony. A mo�e to burza, pot�na, nieokie�znana, szalej�ca ci�gle od stuleci. No i Ksi�yc, satelita Ziemi, kt�ry w soczewce teleskopu w takim przybli�eniu, tak wielki, wydaje si� ca�kiem obcy. Krajobraz Ksi�yca jest mu dobrze znany, a jednak wci�� zmienia si� w ��to- i niebieskobia�ej po�wiacie. D�uga obser- wacja Ksi�yca bardzo wyczerpuje. Ojciec powiada, �e zdarza si� to prawie wszystkim i jako "ksi�ycowe omdlenie" jest zjawiskiem dobrze znanym astronomom. Potem wyja�nia przyp�ywy i odp�ywy, co� co obserwuj� cz�sto nad Tamiz�, od kt�rej dzieli ich zaledwie kilka kwarta��w. Za chwil� zejd� razem nad wod� i zanotuj� pory p�yw�w, a potem por�wnaj� je z ruchami i fazami Ksi�yca. Szczeg�lnie interesuj�cy jest nag�y silny przyp�yw w czasie pe�ni lub w drugiej kwadrze. To wtedy w�a�nie pojawiaj� si� powodzie. Ale najdziwniejszy w Ksi�ycu jest jego wp�yw na umys� cz�owieka. Ojciec jest lekarzem, wi�c wie, �e takie rzeczy si� zdarzaj�. To si� nazywa lunaci - ksi�ycow� chorob�. Na drzwiach wej�ciowych domu widnia� mosi�ny, co tydzie� czyszczony szyld: ~ohn M. Coward M.D. Ojciec Jasona dzieli� sw�j czas mi�dzy prac� w szpitalu misyjnym w Whitechapel, gdzie by� epidemiologiem, i pry- watn� praktyk� w domu, oddalonym o kilka kwarta��w od Kr�lewskiej Mennicy. W gabinecie ojciec mia� wszelkiego rodzaju instrumenty, plansze i ksi��ki. W rogu obok zamykanej na klucz szafki, gdzie by�y przechowywane lekarstwa, sta� r�wnie� du�y szkielet. Kiedy ojciec nie mia� pacjent�w i pracowa� w samotno�ci, Jasonowi na og� wolno by�o przychodzi� do gabinetu, pod warunkiem �e b�dzie siedzia� cicho. Tak by�o od ma�ego. Ojciec mia� zwyczaj dawa� mu do ogl�dania ksi��k�, najch�t- niej jedn� z tych du�ych, oprawnych w sk�r�, z podkolorowa- nymi ilustracjami, na kt�rych mo�na by�o zajrze� do wn�trza cz�owieka jakby przez otw�r w tu�owiu. By�y to dziwne rysunki o intensywnych barwach, a porozkrawani ludzie nie wykazywali �adnych oznak b�lu z powodu dziury w brzuchu. Przeciwnie, stali wyprostowani, co prawda bez ubrania, ale z otwartymi oczami, i wpatrywali si� prosto w ogl�daj�cego, nie przejmuj�c si� tym, �e wida� ich w�trob�. W�troba za� by�a lila. Jasona to fascynowa�o i m�g� sp�dza� d�ugie godziny ogl�daj�c te wszystkie obrazki. Kiedy podr�s�, zacz�� chodzi� do szko�y i nauczy� si� czyta�, pr�bowa� tak�e sylabizowa� napisy pod spodem, ale by�y po �acinie. A to, co gdzieniegdzie sta�o po angielsku, r�wnie� by�o trudne. Tak wi�c coraz cz�ciej si� zdarza�o, �e ojciec po�wi�ca� sw�j czas na obja�nia- nie mu tre�ci plansz. W salonie na g�rze te� le�a�a jedna ksi��ka, kt�r� Jason po wielekro� przegl�da� - ale inna. By�a to wielka, ilustrowana miedziorytami Biblia. Zazwyczaj czyta�a mu j� matka. Z cza- sem zna� wszystkie ilustracje na pami�� - ciemn� jam�, w kt�rej pogrzebano Sar�, kl�sk� straszliwego w�a Lewiata- na, zwyci�stwo nad Filistynami. I sceny z potopu. Stale podnosz�c� si� wod�, tych nagich, przera�onych ludzi, wspinaj�cych si� na drzewa i ska�y, aby uj�� falom. W tle arka, czarna i zamkni�ta. Ludzie jej nie dostrzegaj�. Albo nast�pny obraz, gdzie woda si�ga ju� najwy�szego szczytu: "Wody bowiem podnosi�y si� coraz bardziej nad ziemi�, tak �e zakry�y wszystkie g�ry wysokie, kt�re by�y pod niebem. Wody si� wi�c podnios�y na pi�tna�cie �okci ponad g�ry i zakry�y je." Na obrazku wida� oszala�� ze strachu tygrysic�, siedz�c� na szczycie ska�y z tygrysi�tkiem w pysku. Jaki� ojciec wpycha swoje ton�ce dziecko na kamie�, gdzie ju� siedzi inny malec. Dziecko boi si�, ale zm�czone nie walczy i cho� woda b�dzie si� nieub�aganie podnosi�, wydaje si�, �e ch�opiec niemal tego pragnie. Woda zalewa�a ziemi� przez sto i pi��dziesi�t dni. Na kolejnym miedziorycie woda ju� opad�a, wsz�dzie le�� nagie zw�oki, a smr�d wilgotnej zgnilizny jest nie do zniesie- nia. Arka osiad�a na szczycie g�ry, za ni� l�ni s�o�ce i rozci�ga si� t�cza. Jason pyta matk�. Ale ona nie odpowie mu na pytanie, czy B�g jest z�y. Zamiast tego czyta, �e Noe zbudowa� Panu o�tarz i z�o�y� na nim ofiar� ca�opaln�, a ta by�a Panu mi�a. I zawar� Noe przymierze z Bogiem po wieczne czasy, i� nigdy ju� B�g nie pozwoli zgin�� rodowi cz�owieczemu. A na znak tego przymierza po�o�y� B�g t�cz� na ob�okach. Jest tam do dzi� dnia. Biblia z miedziorytami by�a prawie tak pi�kna, jak ksi��ki z planszami. Jason nawet uwa�a�, �e w pewnym sensie s� do siebie podobne. Ilustracje pozosta�y mu w pami�ci na ca�e �ycie. Ojciec by� wysoki, mia� br�zowe, zaczesane do ty�u w�osy i bokobrody. Kiedy pracowa�, u�ywa� okr�g�ych okular�w. Wcze�nie odkry�, �e Jason ma zdolno�ci do przedmiot�w przyrodniczych i dba� o to, by sprowadza� preparaty, ksi��ki i plansze, kt�re m�g�by studiowa� razem z ch�opcem. Kiedy wi�c Jason mia� nieco ponad dziewi�� lat, zdarzy�o si�, �e ojciec wpad� na pomys� z teleskopem. W czasach m�odo�ci doktor Coward bardzo interesowa� si� astronomi�, mog�o wi�c by� to co�, co by zar�wno jemu, jak i Jasonowi sprawi�o przyjemno��. Tyle, �e by�oby to drogie; jego ga�a nie nale�a�a do najwy�szych, wi�c po zapoznaniu z planami Jasona musia� uzyska� pozwolenie �ony. Odby�o si� to pewnej niedzieli przy popo�udniowej herbacie. - Alicjo - zacz�� ojciec - pami�tasz, jak bardzo by�em zainteresowany astronomi�, kiedy si� poznali�my? Jason nastawi� uszu. Zacz�o si�. - I owszem - odpar�a matka z u�miechem - nieustan- nie chodzi�e� z map� nieba w kieszonce na sercu. Inni m�odzi ludzie nosili tam raczej miniaturowe wydanie Shelleya. - To chyba musia�o by� bardzo, hm, romantyczne? - W pewnym sensie tak - odpowiedzia�a matka - ale oni nie umieli go porz�dnie czyta�. M�j Bo�e, jak ja mia�am do�� Shelleya! Ty natomiast, z t� map� nieba... - Hm, hm, hm - ojciec u�miechn�� si� za�enowany. - S�dz�, �e nigdy ci nie opowiada�em, co obudzi�o moje zainteresowanie astronomi�? - Nie, o tym nigdy nie m�wi�e�. - Matka wiedzia�a, �e si� na co� zanosi, Jason by� o tym przekonany. - To mia�o miejsce, kiedy zosta�em �wiadkiem napadu gwiezdnego ob��du. - Co ty powiesz, gwiezdnego ob��du? - Wtedy, gdy pracowa�em u zegarmistrza Cricka. Doktor Coward wyrasta� w do�� skromnych warunkach i ucz�c si� musia� zapracowa� na mieszkanie i wy�ywienie. Jaki� czas mieszka� u zegarmistrza. - Ju� wtedy? - Tak, wi�c pos�uchajcie. Pewnego wieczoru siedzia�em w du�ym pokoju; pani Crick poda�a w�a�nie kolacj�, gdy do domu powr�ci� pan Crick. By� bardzo podniecony i czerwony na twarzy. - James, m�j drogi - powiedzia�a pani Crick - znowu by�e� na jakim� odczycie! Zegarmistrz Crick mia� bowiem zwyczaj ucz�szcza� na wyk�ady z nauk przyrodniczych dla laik�w, kt�re potrafi�y go wprawi� w nieopisany zachwyt. Tego wieczoru by� jednak zupe�nie nadzwyczajnie podekscytowany. Oddycha� z tru- dem. - O tak! - zawo�a�. - By�em na wyk�adzie doktora Birda o systemie s�onecznym! To by�o zupe�nie... zupe�nie - tu nast�pi�o jego ulubione wyra�enie: - nie-o-pisane! - Wyma- wia� to zawsze w ten spos�b. No i zacz�� relacjonowa� wszystko, o czym us�ysza�, o planetach i ksi�ycach, a w miar� jak opowiada�, ros�o jego podniecenie. Na koniec ju� zgo�a krzycza�: - Nie znam lepszego sposobu zilustrowania wam tego ni� za pomoc� szczoty ! - Z tymi s�owy chwyci� �onin� szczotk� do szorowania pod�ogi, stoj�c� w kuble z wod� przy drzwiach. Zmoczy� j� porz�dnie, po czym podni�s� pod sufit i zacz�� obraca� ni� w k�ko, a� woda pryska�a na wszystkie strony. - Ta szczota - rycza� - ta szczota to S�o�ce! A spiralne ruchy kropel wody na�laduj� ruch planet wok� niego. Jeste- �my �wiadkami narodzin systemu s�onecznego! - A �ona? Co na to �ona? - By�a naturalnie bardzo zaniepokojona. Cz�ciowo z po- wodu szk�d w pokoju, cz�ciowo z powodu m�a, kt�ry zrobi� si� ca�kiem fioletowy na twarzy wskutek swej popularno- naukowej aktywno�ci. Wykrzykiwa� dr��cym g�osem: - Je�li taki doktor Bird mo�e to zrobi�, to dlaczego nie ja! - Tak to si� zacz�o. - A jak si� sko�czy�o? - No c�, Crick by� prostym cz�owiekiem, w�a�ciwie bez �adnego wykszta�cenia, wi�c ja, kt�ry studiowa�em przed- mioty �cis�e, musia�em mu pom�c. Coraz wi�cej czasu zaj- mowa�a zegarmistrzowi jego nowa nami�tno��, astronomia; nie my�la� o niczym innym-wi�c aby utrzyma� si� na stancji, by�em zmuszony zag��bi� si� w te sprawy. Na koniec zrezyg- nowa� ze sklepu i po�wi�ci� si� gwiazdom. Nie wiem, ile razy pomaga�em mu d�wiga� teleskop a� na Greenwich Hill. Pocz�tkowo mia� zwyczaj rozk�ada� si� tam, aby przebywa� blisko "Serca Astronom��", jak nazywa� obserwatorium. Z czasem zacz�� pobiera� op�at� za korzystanie z lunety na zasadzie "rzut oka za pensa" i w ten spos�b zarabia� na jakie takie utrzymanie. To wtedy zacz��em rozgl�da� si� za innym mieszkaniem. Wyg�osi� odczyt w Stowarzyszeniu Astrono- m�w-Amator�w m�wi�c konsekwentnie kon�ternacje za- miast konstelacje. Cz�onkowie Stowarzyszenia byli bardzo skonsternowani. Pokrzykiwali: "To nies�ychane!" Cricka nic jednak nie mog�o zbi� z panta�yku. Zajmowa� si� astronomi� dalej i doszed� nawet do zamo�no�ci prowadz�c wyk�ady dla laik�w, napisa� te� jak�� ksi��eczk�. Ale to by�o d�ugo po tym, jak go opu�ci�em. Najzabawniejsze, �e pozosta�o mi zaintere- sowanie astronomi�. - Ten pierwszy odczyt musia� zrobi� wielkie wra�enie? - Ch�tnie by�bym go pos�ucha�. Zdaje si�, �e Crick dozna� charyzmatycznego ol�nienia. Tak czy inaczej ca�a ta historia m�wi jednak - cho� zapewne w skrajnej formie - o tym, �e nauka zachwyc". Matka �mia�a si�. - A co na to �ona? - Zmar�a na atak serca. Przez chwil� by�o cicho. - No tak - odezwa�a si� matka - wi�c czego chcesz? - Alicjo, przyrzekam, �e nigdy nie b�d� wymachiwa� mokrymi szczotami w salonie. - Wi�c? - No wi�c, kochanie, pomy�la�em sobie, �e mo�na by kupi� teleskop. Przede wszystkim ze wzgl�du na Jasona, rozumie si�. - Na Jasona, rozumie si�. - Uwa�am, �e by mu si� to przyda�o. - Na pewno, Johnie. - Nie ma nic bardziej dyscyplinuj�cego i rozwijaj�cego ni� prowadzenie precyzyjnych naukowych obserwacji. Precy- zyjnym instrumentem. - A i�e to b�dzie kosztowa�o? Ojciec milcza�. Wtedy matka powiedzia�a: - Jasonie, wyjd� na chwil�! Jason spojrza� na ojca. - Zr�b, jak m�wi matka. W pokoju kredensowym s�yszy g�osy rodzic�w nap�ywaj�- ce falami z salonu. Pojmuje, �e doszli do punktu krytycznego. Zaraz zapadnie decyzja. - ...nie ma mowy... dom... remont... nauka... Nauka!... ale ile?... wszystko wskazuje na to, �e... rozw�j ch�opca... a lekcje?... rosn�ce znaczenie nauki w nadchodz�cych... �wie�e powietrze... warunek... Wreszcie g�osy cichn�. Potem s�yszy, jak rodzice si� �mie- j�, i pojmuje, �e jednak b�dzie teleskop. Chwil� p�niej drzwi si� otwieraj� i staje w nich ojciec, u�miechni�ty od ucha do ucha. - Twoja matka zwariowa�a! - rzuca. I g�os matki z salonu: - Ale� Johnie! - Dostaniesz teleskop. Oraz skrzypce. - Skrzypce? - To warunek, rozumiesz? - Ojciec kuca, by znale�� si� twarz� w twarz z Jasonem. - A ja s�dz�, �e ona ma racj� - dodaje. - Uwa�a, �e a� nadto tych preparat�w i plansz. Wi�c je�li mamy jeszcze dosta� teleskop, to musisz �wiczy� pilnie na skrzypcach przez godzin� dziennie. Rozumiesz? Jason kiwa g�ow�. Zatrzyma� si�. Podni�s� g�ow� i ujrza� siebie, swoje odbicie w sklepowej witrynie. Wysoki, silny, garnitur pod p�aszczem troch� przyciasny, kasztanowate w�osy, niebieskie oczy. Pod pach� pud�o ze skrzypcami. To nie by� ten sam instrument co w�wczas, te skrzypce sprawi� sobie p�niej, maj�c lat dwadzie- �cia. By�y ju� naprawiane, oczywi�cie, bowiem niema�o prze- sz�y. Zobaczy� siebie takim, jakim by� wtedy: do�� wysokim ch�opcem o rudych w�osach i wielkich oczach. We w�a�ciwym czasie wszystko, absolutnie wszystko by�o inne. Wyda�o mu si�, �e ma niejasne wspomnienie w�asnego �miechu z owych lat - srebrzystego, lekkiego - gdzie� si� podzia� ten �miech? Lubi� gra� na skrzypcach, ale teleskop by� bardziej pod- niecaj�cy. Z miejsca, gdzie sta�, m�g� dojrze� kopu�� �wi�tego Paw�a; we wschodz�cym s�o�cu mia�a odcie� �wie�ego mi�sa. Ale teraz nie chcia� o tym my�le�! Czy B�g jest z�y? Jason u�miecha si� lekko na my�l o tym dziecinnym pytaniu. Jest to zaledwie cie� wyrozumia�ego u�miechu. Zim� pojawiaj� si� epidemie r�nych chor�b. Dzielnice biedoty uginaj� si� pod nimi i dr�� przed nimi. Przez brudne, pop�kane szyby okien mo�na zobaczy�, jak mieszka strach. Na ulicach pada deszcz i w piwnicach oraz ciasnych, przepe�nio- nych mieszkaniach zagnie�d�a si� choroba. Dyfteryt nadci�ga z punktualno�ci� przyp�yw�w i odp�yw�w. Tyfus tak�e. W ci�gu dnia zzi�bni�ci ludzie przemykaj� ulicami w pogoni za swoimi sprawami, wieczorami s�ycha� jak zawsze �piewy po gospodach. Tylko ojciec co wiecz�r wraca do domu p�no, a jego twarz naznaczona jest bia�ymi smugami zm�czenia. Na dworze deszcz lub mg�a, wci�� deszcz lub mg�a. Rozmawia cicho z matk�, jego g�os jest g��bszy ni� zwykle, jakby wydobywa� si� z brzucha. M�wi, kr�tko, staccato, o warun- kach. Warunki s� ju� prawie nie do wytrzymania, powia- da. Dzisiaj, zanim wyruszy� do domu, na nowo uzupe�ni� statystyki. Jest gorzej ni� kiedykolwiek. Czy� nie odwiedzi� - razem z pozosta�ymi cz�onkami komisji - dziewi�cio- pokojowego domu w Spitalfields, gdzie sze��dziesi�cioro troje ludzi dzieli�o dziewi�� ��ek? Dos�ownie sze��dziesi�- cioro troje ! Nawet �ciany by�y zainfekowane. Sie� kanali- zacyjna zupe�nie niewydolna, wsz�dzie. Czy� nie pami�ta lata w pi��dziesi�tym �smym, kiedy nie da�o si� przej�� przez most Westminsterski inaczej ni� z wilgotn� chusteczk� przy nosie i ustach z powodu smrodu? Rzeka by�a zielona i pe�na szlamu. Przyp�yw i odp�yw przesuwa� jedynie ten brud w t� i z po- wrotem. A szczury! W ca�ym Londynie roi si� od szczur�w, nawet w Pa�acu Buckingham wy�a�� pono� czasami przez toalety. Jason te� je widzia�. Szare, faluj�ce kupki strachu na jakim� podw�rku albo czasami p�dz�ce jak strza�a po ulicy w bia�y dzie�. Kiedy o tym my�li, k�uje go u nasady g�owy i pod pachami. - Jedyne, czego nam jeszcze teraz brakuje-m�wi ojciec - to cholera. Tylko czekamy na pierwsze przypadki. Tu i �wdzie bezdomni mieszkaj� w wychodkach, bo nigdzie indziej nie znajd� dachu nad g�ow�. My za� modlimy si� do Boga i prowadzimy statystyki. Tysi�ce ludzi w Londynie �yj� z tego, co zbior� na ulicach. Niekt�rzy specjalizuj� si� i potrafi� si� wczo�ga� do otwor�w kanalizacyjnych nad Tamiz�, by grzeba� grabiami w odchodach w poszukiwaniu metalowych przedmiot�w lub czego� innego, co da�oby si� sprzeda�. Tylko po�owa dzieci ucz�szcza do szko�y. - Jeste�my te� zaniepokojeni stanem wody pitnej. Goto- wa� trzeba nawet wod� z uj�� publicznych. Dzi�kujmy Bogu, �e przynajmniej pada deszcz. Jason siedzi, troch� zawstydzony, wpatruj�c si� w prac� domow�. W�a�ciwie chcia� spyta� ojca, czy nie mogliby razem przenie�� szkic�w orbity Marsa na now� map� nieba. Teraz ju� wie, �e nie mo�na, ojciec jest zbyt zm�czony. Jason za� wstydzi si�, bo mimo wszystko czuje si� rozczarowany. Ojciec walczy z wielog�owym potworem, z Hydr�, kt�rej ani on, ani �adne komisje nigdy nie pokonaj�; wi�c dlaczego to robi, skoro wie, �e przegra? Jason wstydzi si�. - Nala� ci brandy? - pyta matka. Ojciec przytakuje z nieobecn� min�. - Wizytowali�my dzi� tak�e inny dom - powiada. G�os wydobywa si� z jego krtani jak czarny dym. - Jeden pok�j. Rodzina irlandzka. Sze�cioro dzieci, w tym cztery c�rki. Najstarsza trzyna�cie lat. Dwoje najm�odszych mia�o dyfteryt. W pokoju by�o jedno ��ko, st� i troch� s�omy w rogu. Dla najmniejszego nie by�o ju� ratunku, zmar�o podczas naszej wizyty. Matka mia�a pocz�tki szkorbutu. - Prosz� - przerwa�a matka - to dla ciebie. - Poda�a mu szklaneczk�. - Troje najstarszych - dwie dziewczynki i ch�opiec - pracuje w fabryce zapa�ek. Powinna� zobaczy� ich r�ce. Cz�owiek chybaby wola�, �eby dziewcz�ta zaj�y si� prostytu- cj�, mo�e wtedy poza wszystkim nauczy�yby si� my�. - John! Matka rzuci�a szybkie spojrzenie na Jasona, kt�ry spu�ci� wzrok na ksi��ki. - W Londynie jest siedem tysi�cy prostytutek, jak twier- dzi policja. To k�amstwo. Co najmniej osiemdziesi�t, a mo�e i dziewi��dziesi�t tysi�cy. Ale one si� przynajmniej myj�. - John... - Powinni�my urz�dzi� to tak jak w Pary�u, gdzie lekarze maj� nadz�r nad domami publicznymi. Kontrola dwa razy w miesi�cu. Kt�rego� dnia natkn��em si� na dziewczyn�, kt�ra... - no c�, to by�y jej ostatnie chwile. Nie chcia�a ksi�dza. B�g by� dla niej do�� mglistym poj�ciem. A jakie� mog�a mie� na ten temat skojarzenia, skoro nawet nie zna�a swojego nazwiska? Powiedzia�a jedynie: "Uwa�am, �e potrafi� odr�ni� dobro od z�a. A to, co zrobi�am, by�o z�e." Z�e. Szko�a? Nie. �adnej rodziny, o ile wiedzia�a b�d� pami�ta�a. Wychowywa�a si� w jednym z tych zak�ad�w, czy jak tam nazwa� owe nielegalne gniazda, gdzie przysposabia si� dzieci do... - zorientowa� si�, �e �ona patrzy na niego. - Umiera�a - rzek� wi�c tylko - i mia�a temu sprosta� bez relig�� i bez umiej�tno�ci czytania. Wi�c jej oczy by�y jednym wielkim znakiem zapytania. Powiedzia�a, �e to, co uczyni�a, by�o z�e. W ostatniej chwili trzyma�a si� mocno mojego ramienia. Doktor Coward wychyli� szklaneczk� do dna. Matka nala�a mu zaraz nast�pn�. Zazwyczaj wystarcza�y dwie, o ile nie grozi�a cholera. I ona, i Jason wiedzieli, jak mo�e wygl�da� taki wiecz�r. Opowiada� o ostatnich, strasznych chwilach tyfusu brzusznego albo o ca�ych salach dusz�cych si� dzieci, o piel�g- niarkach biegaj�cych w t� i z powrotem z miskami paruj�cego wrz�tku i o zdrapywaniu �luzu ze �cianek gard�a. Opowiada� tak�e - czasami - o stadium algidum cholery, o skurczach i o�owianoszarych twarzach. Taki bywa� po powrocie do domu; g�os potrafi� p�yn�� przez godzin� lub dwie, a oni prawie nic nie m�wili, ale wiedzieli, �e zale�y mu, by mie� ich oboje przy sobie. Potem ojciec zwykle odchyla� si� na krze�le, zm�czony, ale ju� z normaln� twarz�, a jego g�os stawa� si� na powr�t jego w�asnym g�osem. Co go nap�dza, my�li Jason. Co si� z nim dzieje, kiedy sporz�dza statystyki dla miejskiego medykusa i wszystkich komisji, w kt�rych zasiada? Ze wstydem my�li o orbicie Marsa - ojciec w�a�nie opowiada� mu o odkryciach Keplera, a tutaj analiza orbity Marsa odgrywa wa�n� rol�. Ojciec opr�nia drug� szklaneczk�. Co go nap�dza? Ojciec Jasona potrafi by� r�wnie� taki: - Nigdy do�� nacisku na znikomo�� znaczenia jednostki. Jest wczesny niedzielny poranek. - Jednostka nie znaczy nic, jej zaanga�owanie co� znaczy. Jason s�ucha milcz�c i nie wie, czy to rozumie. Matka wk�ada kapelusz, maj� i�� do ko�cio�a. Na dworze deszcz zrobi� sobie przerw�, w zamian za to przywlok�a si� mg�a. Rodzina idzie ulic�. Na dystans, z cieka- wo�ci� i obrzydzeniem chronionego dziecka, przygl�da si� Jason ulicznicom i ma�ym ch�opcom o nogach i r�kach tak cienkich jak zapa�ki, kt�re sprzedaj�. Widzi kalek� o twarzy czarnej jak sadza od brudu, widzi ulicznego grajka z ch�opcem, d�wigaj�cego ci�k� harf�, obaj maj� czerwone wst��ki zamo- tane wok� nogawek. Wszystkie twarze s� jednak zamazane, zlewaj� si� we mgle. - Indywiduum jest tylko cz�stk�, ma�ym kamyczkiem w wielkiej mozaice. A ta mozaika jest pod�o�em przysz�o�ci. Gdyby tylko spad� �nieg, my�li Jason. Jak d�ugo jeszcze tak b�dzie - mg�a i deszcz, deszcz i mg�a. Gdyby� ten �nieg wkr�tce nadci�gn��. - Najpi�kniejszy wz�r, najwspanialszy i najprawdziwszy w tej mozaice tworzy nauka. W laboratoriach, w prosektoriach i w obserwatoriach k�adzie si� kamie� po kamieniu fundamen- ty post�pu ludzko�ci. To d�uga praca i mozolny trud, ale posuwa nas naprz�d. A indywiduum, ten kto uczestniczy w tej pracy, nie znaczy wi�cej ni� w�a�nie to, co robi. Jego �ycie i dusza nie maj� znaczenia - jest jak nowicjusz w �wi�tyni, zanosi przed o�tarz ofiar�, kornie, zapominaj�c o sobie. I to wszystko. Nic wi�cej si� nie liczy. Czy robi to ze smutkiem czy z rado�ci�, nie ma wp�ywu na ca�o��. Jason zerka na ojca troch� zaniepokojony. Jego m�ska twarz jest troch� zbyt blada, najwyra�niej nie opuszcza go zm�czenie. - To stulecie da�o nam par�, elektryczno�� i gaz. Prace, kt�re dawniej wymaga�y mozolnej i d�ugotrwa�ej har�wki, mo�na teraz wykona� pi��dziesi�t lub sto razy szybciej. Kiedy� ujarzmiona przyroda da nam, za spraw� nauki, tak wiele mocy, �e b�dziemy mogli powa�nie m�wi� o dobrobycie mas. O kulturze mas i o stuleciu mas. - Kultura mas - wtr�ca si� matka - czy doprawdy wierzysz, �e kiedykolwiek wszyscy ludzie b�d� mogli korzys- ta� z... - Musi tak by�! - przerywa jej ojciec. - Nie ma innej drogi, ku temu zmierzamy. Dzisiaj wykszta�cenie jest udzia- �em mniejszo�ci. Ale pewnego dnia dojdziemy do tego, �e technika i nauka doprowadz� �wiat�o, �wiat�o i o�wiece- nie do... Jason chwyta ojca delikatnie za rami�. Ten spogl�da na� z g�ry, jeszcze przez chwil� wydaje si� nie ca�kiem obecny, ale w ko�cu u�miecha si�, prawie jak zwykle. - Jutro - powiada - p�jdziemy do takiego jednego znajomego sklepu z egzotycznymi zwierz�tami i kupimy kilka jajeczek z larwami. Jedwabniki. Za miesi�c larwy uprz�d� kokony, a ni�, kt�r� wysnuj�, b�dzie jedwabiem, czystym jedwabiem. - Jedwab - powtarza cicho Jason. - Niekt�re kokony w�o�ymy do wrz�tku, aby poczwar- ki-prz�dki zgin�y i nie wysz�y z nich niszcz�c ni�. W ten spos�b b�dzie j� mo�na nawin��. M�wi�c to ojciec wygl�da, jakby mu dziwnie ul�y�o. W ko�ciele jest pe�no ludzi. Rodzice si� modl�. Jason spostrzega, �e ojciec splata r�ce tak mocno, a� bieleje mu sk�ra na k�ykciach. Nast�pnego dnia szpital zarejestrowa� pierwszy przypadek cholery i jedwabniki musia�y poczeka�. Jason podni�s� futera� i walizk� i pow�drowa� dalej ulic�. Zwr�� mi ten czas, my�la�. Zwr�� mi dobry czas, kiedy wszystko by�o jak gdyby trwa�e, wieczne. Kiedy ka�de dzia�a- nie, ka�dy cz�owiek - ja tak�e - by� wieczny i co� znaczy�. Zwr�� mi to. Otrz�sn�� si� z my�li. Przeszed� przez most w Southwark, na ulicach stopniowo pojawia�o si� coraz wi�cej ludzi. Ust�pi�o przyjemne wra�enie lekko�ci i wszechmocy, ju� nie s�ysza� swoich w�asnych krok�w. Zamiast tego poczu� lekkie ssanie w �o��dku. Nie jad�e�, pomy�la�. Masz du�o czasu, jeszcze nie musisz i�� na stacj�. Trzeba pomy�le� o zjedzeniu czego�, zanim p�jdziesz dalej na Waterloo. Tego samego ranka Londyn, stacja Waterloo, godz. 7.05 Wielki szklany dach dworca niezauwa�alnie dr�a� ponad ha�asem ludzi i maszyn. Gdzie� wysoko z jednego stalowego �ebra na drugie jak strza�a przelatywa�y go��bie, za nic maj�c kot�owanin� na peronach na dole. W miar� jak na dworze przybywa�o dnia, miriady szklanych kwadrat�w dachu rozja�- nia�y si� z wolna, daj�c coraz wi�cej �wiat�a. Pod nimi, w holu dworca, wsparty o stojak z gazetami, sta� Dawid, cz�owiek bardzo m�ody, prawie ch�opiec, i w sprawach �yciowych wyra�nie do�� jeszcze zielony. Mia� g�ste czarne k�dziory, zdawa�o si� zbyt bujne i nieujarzmione przy tej posturze, rysy delikatne i jasne, ramiona w�skie. Wra�enie, �e jest ��todziobem, podkre�la�o ubranie, o w�os zbyt od�wi�tne. By�a to konfekcja najlepszego gatunku, zdecydowanie wskaza- na przez kochaj�c� matczyn� d�o�. Kapelusz trzyma� pod pach�, mi�dzy nogami ustawi� baga�: futera� ze skrzypcami i walizk�. Ca�y czas ziewa�. Je�eli zaraz si� nie zjawi - pomy�- la� - ani chybi zemdlej�. Zamkn�wszy oczy odni�s� wra�enie, �e si� znajduje we wn�trzu bij�cego dzwonu. W powietrzu unosi�y si� zapachy kolei: w�gla, dymu, smaru i smo�y. Tego ranka jednak wydawa�o mu si�, �e w�cha je pierwszy raz w �yciu - by�y jakby mocniejsze, nieznane, miesza�y si� z otaczaj�cymi d�wi�kami. Czu� si� odrobin� nieswojo. Wok� s�ysza� ma�ych gazecia- rzy; ich przeci�g�e okrzyki w obcym mu j�zyku, kt�rego zupe�nie nie rozumia�, odbiera� jak tajemnicz�, monotonnie wy�piewywan� skarg�. Wiedzia�, �e musz� mie� jakie� znacze- nie, tote� znajdowa� w nich niebezpieczne aluzje, jakie� nowe p�sensy wymykaj�ce si� rozumowi i budz�ce niepok�j, kt�ry wbija� si� w brzuch jak w�skie ostrze strachu. By� to jego pierwszy pobyt w Angl��, dok�adnie m�wi�c w og�le za granic�. Nie s�dzi�, �e b�dzie tak inaczej, teraz za� odkry�, �e to jak podr� na inn� planet�: nawet najzwyklejsze rzeczy, drzewa czy domy, mia�y w sobie co� odmiennego, jakby rzeczywisto�� zosta�a przekr�cona o z�bek w trybiku. Barwy by�y inne, �wiat�o by�o inne. Zauwa�y�, �e jego zmys�y rejestruj� zjawiska o wiele intensywniej ni� zazwyczaj, jakby ryj�c je w skale. Dzia�o si� tak od pierwszego wieczora w Londynie, trzy dni temu. Dawid pami�ta� to przera�enie, gdy w w�skiej ulicy zosta� zatrzymany przez ma�ego cz�owieczka w meloniku, kt�ry co� do niego m�wi�. Gada� i gada� podsuwaj�c mu p�askie pude�ko z czym� w �rodku. Czy chcia� to sprzeda�? Czy chcia� mu to da�? Trudno by�o poj��, o co chodzi, a Dawid nie wiedzia�, jak si� pozby� natr�ta. Wszystko u niego, twarz, usta, g�os, by�o natarczywe. W pude�ku le�a�o kilka czarnych, nieforemnych grudek, cz�owieczek z�apa� jedn� z nich i pod- sun�� mu wprost pod nos. Mia�a ostry zapach, wi�c za- niepokojony Dawid pr�bowa� si� wykr�ci�, ale tamten nie chcia� si� odczepi�, tylko gada� i gada�, id�c za Dawidem i ca�y czas wymachuj�c jedn� z grudek. W ko�cu nie pozosta�o mu nic innego, jak tylko uciec przed nim, jak jakiemu� z�odziejo- wi, z futera�em i walizk� pod pach�. Troch� p�niej tego samego wieczora zaczepi�a go m�oda, chuda dziewczyna z obna�onymi ramionami, niemal sinymi w kwietniowym ch�odzie. Ona tak�e czego� od niego chcia�a, ale tym razem zrozumia�, o co chodzi. Szybko oddali� si� od niej i od jej wielkich szarych oczu. "Please, sir - rzuci�a cicho w �lad za nim. - Please." Uciek�. W ma�ym, zaniedbanym pensjonacie - a mo�e powinien go raczej nazwa� noclegow- ni�? - dok�d si� wprowadzi�, nie zrozumia� wiele wi�cej ponad cen�. Pok�j okaza� si� n�dzn� nor� z pluskwami na �cianie, spoza kt�rej przez ca�� noc dochodzi�y najr�niejsze ha�asy. �le mu si� spa�o w Londynie i coraz bardziej �a�owa�, �e w og�le wpad� na pomys�, by tu przyjecha�. Co ja tu robi�? - my�la�. - Dlaczego, na Boga, przysz�o mi to do g�owy? Kiedy zastanowi� si� nad celem tej podr�y i tym, co faktycz- nie go czeka�o, doszed� do wniosku, �e chyba musia� postra- da� zmys�y. Idea i sens tego wszystkiego, �w pierwotny impuls, wyda� mu si� nagle daleki i bez znaczenia w por�w- naniu z odraz� i l�kiem, jakie mu przyni�s�. Nic na �wiecie nie mog�o mu przeszkodzi� w ucieczce: wskoczy w pierwszy poci�g do Dover i wr�ci na kontynent, do domu. Pomy�la� o tym powa�nie ju� tego samego ranka, kiedy jedz�c �nia- danie w noclegowni znalaz� kawa�ek paznokcia w swojej do po�owy zjedzonej wodnistej jajecznicy. Dawid nie by� specjalnie do�wiadczony �yciowo, uzna� przeto paznokie� za z�y omen. Zatrzymywa� go brak pieni�dzy, to bowiem, co mu zosta�o, nie mog�o starczy� na ca�� d�ug� powrotn� drog� do Wiednia, no a poza tym da� s�owo, podpisa� kontrakt. Naprawd� jednak pow�d, dla kt�rego sta� teraz tutaj na stacji, by doprowadzi� spraw� do ko�ca, by� jeden: Jak by to wygl�da�o, gdyby wr�ci� teraz do domu z podwini�tym ogonem? By�oby to zawstydzaj�ce i k�opotliwe, w�a�ciwie nie do przyj�cia po tym po�egnaniu, jakie zgotowa� miastu swych przodk�w. Na takie p�j�cie do Canossy brakowa�o mu odwagi. Poza tym, pomy�la�, poza tym nale�y przeprowadzi� to, co si� przedsi�wzi�o, w ten spos�b bowiem si� dojrzewa. Inne wyj�cie jest tch�rzostwem, a on a� takim tch�rzem nie by�. Dawid wybra� wi�c to, na co mu starczy�o odwagi, ale nie by� wcale pewien, czy to prawdziwa odwaga. Prawd� m�wi�c teraz na stacji czu� si� do�� marnie. Czy to, co mu si� przydarzy�o poprzedniego dnia w ma�ym biurze impresaryj- nym na Whitechapel High Street, nast�pi�o z jego wyboru, czy te� go najzwyklej w �wiecie zwerbowano? Biuro znajdowa�o si� na trzecim pi�trze i odwaga Dawida topnia�a z ka�dym pokonywanym podestem schod�w. Przed wej�ciem zatrzyma� si� pe�en wahania. Na matowej szybie w drzwiach wygrawerowano pi�knymi, budz�cymi zaufanie literami nazw� firmy: Mesars. Black ' Black. Przez chwil� chcia� zawr�ci�, ale us�ysza�, �e kto� wchodzi po schodach. Ogarn�a go jaka� panika i zastuka� delikatnie w szyb� paznokciem wskazuj�cego palca. - Wej��! - warkn�� jaki� g�os ze �rodka. Dawid wsun�� si� w�owym ruchem w szpar� w drzwiach. Za biurkiem siedzia� niski, ulizany m�czyzna i co� pisa�. Nie podni�s� wzroku, kiedy Dawid przemkn�wszy ku biurku stan�� przed nim. Jedyne, co by�o s�ycha�, to skrobanie pi�ra po papierze; jedyne, co wida� - wypomadowana g�owa m�czyzny. - S�ucham? - rzuci� nie unosz�c g�owy. - Czym mog� s�u�y�? Dawid odchrz�kn��. - No, wi�c... -zacz�� j�kaj�c si�. Nie w�ada� swobodnie angielskim, a poza tym nie przygotowa� sobie �adnego stosow- nego zdania na pocz�tek. - S�ucham? - powt�rzy� m�czyzna i podni�s� wzrok. Mia� czerwony, szeroki jedwabny krawat ze szpilk�, kt�rej po�yskliwa g��wka z oprawionym kamieniem zdawa�a si� mruga� do Dawida. - Chce pan dosta� prac�, jak przypuszczam - powie- dzia� m�czyzna bez dalszych wst�p�w. Przyjrza� si� Dawido- wi kr�tko, nieprzekonany. - Ale nie mamy pracy - doda�. - Przykro mi, kolego. Spu�ci� wzrok z powrotem na papiery. Skonsternowany Dawid sta� w miejscu. I to wszystko? Owszem, audiencja najwyra�niej si� sko�czy�a, rubinowy ksi��� zza biurka by� m�drcem umiej�cym czyta� w my�lach, zna� z g�ry tre�� jego pro�by i odm�wi� nie marnuj�c czasu. M�czyzna napisa� p� zdania, po czym ponownie spojrza� w g�r�, tym razem ze z�owr�bnym wyrazem twarzy. - Noo... - zacz��, ale do biura wpad� z przyleg�ego pokoju starszy, siwy m�czyzna z pismem w r�ku i przerwa� mu: - Do licha, John - zagrzmia� siwow�osy. - Znowu ta linia White Star. W �yciu nie mia�em do czynienia z podob- nym ba�aganem i leserstwem. Niech cholera we�mie tych grajk�w. - O co chodzi tym razem? - spyta� siedz�cy za biurkiem. - Pami�tasz, jak szukali�my dla nich na prawo i na lewo nowego kontrabasisty, gdy stary straci� �on�? Uda�o si� go znale�� na trzy dni przed rejsem, pami�tasz? - No i co? - No, popatrz, ledwo�my znale�li im tego kontrabasist� - co prawda, nie ca�kiem takiego, jakiego �yczy� sobie kapelmistrz, ale mimo wszystko, i to w trzy dni - nie uwierzysz, ich drugi skrzypek, ten Smith, czy jak mu tam, no, ten rozpuszczony ma�y Paganini - k�adzie si� na zapalenie �lepej kiszki ! Dzi�! - hucza� siwy. - Niech diabli porw� t� ca�� zgraj�. My�la�em, �e ten Coward p�ywa ju� na tyle d�ugo, �eby dobra� sobie odpowiednich ludzi, a nie kan- dydat�w na st� operacyjny. Oczu nie ma, czy co, do licha! Wypomadowany z lekkim pow�tpiewaniem spojrza� w g�- r� na swego prze�o�onego. - Statek odp�ywa dziesi�tego - powiedzia� - dzisiaj jest �smy. To si� nie uda... - Nie- potwierdzi� siwy -to si� nie ma prawa uda�. Ale musimy spr�bowa�. M�czyzna za biurkiem spojrza� na Dawida. - Jeszcze pan tu jest? - spyta�. - Na co pan czeka? Dawid odwr�ci� si� speszony i ruszy� w stron� drzwi. - Chwileczk�, m�ody cz�owieku - zatrzyma� go roz- kazuj�cym g�osem stary. - Czy to nie s� skrzypce, to pud�o pod pa�sk� pach�? Dawid spojrza� na futera�, jakby go zobaczy� po raz pierwszy. - Tak - odpar� z g�upi� min�. M�czy�ni wymienili spojrzenia. - I umia�by pan na nich zagra�? - pyta� dalej stary. W ten to spos�b Dawid zamustrowa� si� na statek. Pomys� podsun�� mu pewien skrzypek na promie mi�dzy Calais i Dover, z kt�rym Dawid wda� si� w rozmow� i kt�ry poda� mu adres pan�w Black. - Dostanie pan cztery funty miesi�cznie - powiedzia� starszy, a Dawid liczy� w my�lach jak szalony. - We�mie pan uniform Smitha, powinien pasowa�. Nie b�dzie go przecie� potrzebowa�, tak jak i �lepej kiszki. - Widzi pan te nuty? - zapyta� m�odszy. Dawid spojrza� na zeszyt. Widnia� na nim napis "White Star Music" i by� obrzydliwie gruby. - Niech pan �wiczy jak wszyscy diabli. Musi pan umie� jak najwi�cej na pami��. - Jak m�wi�em, cztery funty szterlingi miesi�cznie-po- wt�rzy� stary - ale o uniform musi pan dba� na w�asny koszt. Bierzemy pana na pr�b�, rozumie pan? Na pr�b�. - Jeden rejs, na pocz�tek. A teraz podpisujmy. - Podsun�li papiery. Dawid sta� na stacji i czeka�. I czu� si� niespecjalnie pewny swego. Co ja w�a�ciwie robi� w tym mie�cie?-my�la�. W Londy- nie najgorsz� rzecz� by� dla niego nie brud, nie naga n�dza, o wiele bardziej rzucaj�ca si� w oczy ni� w Wiedniu. Dla Dawida najgorsze by�o to, �e nie rozumia�, co m�wi� ludzie, w ka�dym razie na ulicy i w sklepach. Czyta� i rozumia� napisy na szyldach, ale j�zyk m�wiony m�g� by� z r�wnym powodze- niem arabskim. Przyjecha� do Bagdadu. Ten angielski, kt�ry wbija� mu do g�owy magister Schulze w gimnazjum wiede�- skiego XIII becyrku, wykazywa� tylko niewielkie podobie�- stwo do d�wi�k�w, kt�re tu s�ysza�. Otworzy� oczy. O kilka krok�w od niego sta� ma�y gaze- ciarz, blady ch�opczyk o zapadni�tych policzkach, z ustami pe�nymi niezrozumia�ych d�wi�k�w. Dawid rozr�nia� "ai", "ou" i ca�� mas� kl�skaj�cych "k". Ale oto ko�o gazeciarza zatrzymuje si� jaki� m�czyzna z parasolem, zainteresowany owymi wykrzykiwanymi pojedynczymi g�oskami. Stoj� przez chwil� zamieniaj�c mi�dzy sob� dziwne brytyjskie monety, ale ani jednego s�owa. Po czym m�czyzna z parasolem na powr�t ginie w ludzkiej rzece, a gazeciarz dalej wo�a swoje. Zm�czony odchyli� g�ow� do ty�u i opar� o stojak z gazeta- mi. D�wi�ki zamieni�y si� w pot�n�, budz�c� strach muzyk�. S�ysza�, jak przedmioty m�wi�, jak �piewaj�, ale nie rozumia�, co m�wi� i �piewaj�. Ba� si�. Gwizd pary, tysi�ce krok�w, konduktorzy nawo�uj�, gazeciarze zawodz�, w powie- trzu trzepoc� urywki rozm�w. Dawid zasn�� na stoj�co. Jason Coward obserwowa� �pi�cego z pow�tpiewaniem w oczach. Dobry Bo�e, pomy�la�, to chyba nie on! To nie mo�e by� on, za m�ody! Przyjrza� si� bladej twarzy. Nie, do licha, kogo� to nam oni przys�ali! Chrz�kn�� kilkakrotnie, ale m�ody cz�owiek przy stojaku z gazetami nie zareagowa�. Mo�e to nie on, pomy�la� z miesza- nin� zatroskania i nadziei, mo�e to tylko ch�opiec jad�cy w odwiedziny do babki. Czu� jednak, �e to ten w�a�nie. Jego wygl�d odpowiada� temu obco brzmi�cemu nazwisku, kt�re us�ysza�. Poklepa� �pi�cego lekko po ramieniu. M�ody cz�owiek, wyrwany ze snu, spojrza� na niego przestraszonym wzrokiem. No to mamy pasztet, pomy�la� Jason. Zwia� z domu. A niech to diabli wezm�. G�o�no za� powiedzia�, podczas gdy ch�opak dochodzi� do siebie: - Przepraszam, dzie� dobry! Czy pan nie jest przypad- kiem... - grzeba� po kieszeniach szukaj�c czego�. - ...o, jest! - powt�rzy� w nadziei, �e tamten poda swoje nazwisko; niewygodnie by�o trzyma� futera� ze skrzypcami i jednocze�- nie szuka� karteczki, na kt�rej by�o zanotowane. Ch�opak gapi� si� na niego, ale wreszcie poj��. - Owszem! Nazywam si� Bleiernstern. Dawid Bleiern- stern. Powiedzia� to w �amanej angielszczy�nie, a r�wnocze�nie Jason znalaz� kartk�. Nazwisko si� zgadza�o. - Ja nazywam si� Jason Coward. - Wyci�gn�� r�k�. - Jestem kapelmistrzem. - Bardzo mi mi�o, panie Coward. Jason przyjrza� mu si� uwa�nie. - Niemiec, prawda? - Austriak. Pochodz� z Wiednia. Vienna. - Ach, tak. - Ale potrafi� gra� na skrzypcach. - Hm... No, tak, oczywi�cie, skoro... - Jason przerwa� sam sobie. - Ile masz lat? - Dwadzie�cia dwa. - Dawid patrzy� mu prosto w oczy. - Nie powiniene� mi k�ama� - odparowa� Jason i lekko si� u�miechn��. - Jestem twoim szefem, musisz o tym pami�ta�. Poza tym nie mam wyboru, poci�g do Southampton odje�d�a za pi�tna�cie minut. - W porz�dku - rzek� Dawid i spu�ci� wzrok. - Osiem- na�cie, panie Coward. - No, no. - Ale umiem gra� na skrzypcach. - W gruncie rzeczy wa�niejsze jest to, �eby� nie dosta� morskiej choroby. - Wie, bitte? - Morska choroba. Chorujesz na morsk� chorob�? Teraz Dawid zrozumia�. - Nie wiem - odpowiedzia� i po raz pierwszy si� u�miechn��. U�miech by� do przyj�cia, Jasonowi si� spodoba�. - H�? No bo nie wolno ci wymiotowa� do futera�u podczas koncertu. Pasa�erowie tego nie lubi�. Ale Dawid znowu spowa�nia�. Dziwna rzecz, ci Niemcy nigdy nie znaj� si� na �artach, pomy�la� Jason. - Nie zachoruj� na morsk� chorob� - zapewni� Da- wid. - No i mam nadziej�, �e dobrze potrafisz gra� z nut. - Tak. - To twoja pierwsza praca? - Tak. - Przedtem �adnych anga�y? Dawid potrz�sn�� g�ow�. - No dobrze. Masz paszport? Dawid wy�owi� z za�enowaniem jaki� papier z wewn�trznej kieszeni i wr�czy� go Jasonowi. By� to obszerny dokument, a w nim masa "Kaiserlich-K"niglich". - Hm, nie s�dz�, �eby ci si� to przyda�o - powiedzia� Jason i odda� paszport. -Powiem, �e masz dwadzie�cia jeden lat. - Inaczej mnie nie przepuszcz�? - Na statku potrzebujemy orkiestry w pe�nej obsadzie. Masz pieni�dze? - Tylko troch�. - C�, nie musisz ich mie�, zanim nie dop�yniemy do Nowego Jorku. Dawid spojrza� na niego pytaj�co i tym razem ca�kiem szczerze. Jason poczu� si� dziwnie wzruszony. - Masz zawsze robi� to, co ka�� - powiedzia� troch� szorstko. - I absolutnie zawsze to, co ka�� oficerowie. - Dobrze. - No, ruszamy. Dawid najwidoczniej nie zrozumia�. Jason zrobi� ruch w kierunku poci�g�w. - Gehen - powiedzia�