1216
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 1216 |
Rozszerzenie: |
1216 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 1216 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 1216 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
1216 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Erik Fasnes Hansen
Nale�y do najbardziej obiecuj�cych pisarzy skandynawskich m�odego
pokolenia. Urodzi� si� w 1965 roku w Nowym Jorku, wychowa�
i kszta�ci� w Oslo. Po uko�czeniu gimnazjum pracowa� przez kilka lat
jako niezale�ny dziennikarz radiowy. Mia� 20 lat, kiedy opublikowa�
pierwsz� ksi��k� zatytu�owan� Falketarnet (Wie�a soko��w), wyros�� na
fali zainteresowania �redniowieczem. Zachwycili si� ni� zar�wno kryty-
cy jak i czytelnicy, Hansen zyska� uznanie za mistrzowsk� umiej�tno��
budowania sugestywnych i przejmuj�cych obraz�w. �wiatowy poziom
tego debiutu potwierdzi�o przyznanie 23-letniemu autorowi Na-
grody Scheiblera. Po sukcesie Wie�y soko��w Hansen przeni�s� si� do
Stuttgartu, gdzie kontynuowa� studia, w tym te� czasie du�o po-
dr�owa�. Wydany w roku 1990 Psalm u kresu podr�y r�wnie� odni�s�
sukces, i to na ca�ym �wiecie. Okrzykni�ta arcydzie�em, ksi��ka figuruje
na listach bestseller�w wielu kraj�w, w Norwegii za� wyr�niona zosta�a
presti�ow� nagrod� literack� Riksmalprisen.
Hansen, kt�ry jest tak�e eseist� i krytykiem, mieszka obecnie w Oslo.
Pracuje nad trzeci� powie�ci�.
W przygotowaniu
WIE�A SOKO��W
osadzona w realiach XIII w., lecz ponadczasowa w swej wymowie
powie�� psychologiczno-symboliczna o pu�apkach i dramatach doj-
rzewania, o samotno�ci m�odego cz�owieka, kt�ry walczy o swoje miejsce
w �wiecie.
Erik Fosnes Hansen
Psalm u kresu podr�y
Prze�o�y�a z norweskiego Maria Go��biewska-Bijak
Wydawnictwo "Ksi��nica"
Na podstawie dokumentacji fotograficznej
z epoki oraz obrazu Gordona Johnsona
"The Titanic"
ORKIESTRA
na pok�adzie
RMS TITANIC
10 - 15 kWietnia 1912
Jason Coward, kapelmistrz, Londyn
Aleksander Bie�nikow, pierwsze skrzypce, 5~. Petersburg
James Reel, alt�wka, Dublin
Georges Donner, wiolonczela, Pary�
Dawid Bleiernstern, drugie skrzypce, Wiede�
Petroniusz Witt, kontrabas, Rzym
"Spot" Hauptmann, fortepian, miejsce zamieszkania nieznane
Stulecia p�yn� jak leniwy strumie� d�wi�k�w i scen, twarze
i miasta przemijaj�.
Niekt�re obrazy wydaj� si� pe�ne i klarowne, inne nikn� jak
za mg��.
Ka�da epoka ma swoje sceny i swoje d�wi�ki.
S� czasy, kt�re rozbrzmiewaj� hymnami, muzyk� wzno-
sz�c� si� pod kamienne sklepienia, gdy tu� obok d�wi�czy
�elazo, a w niebo bije krzyk lub szemrze cichy p�acz.
Powoli odp�ywaj� jak pole kry.
I nie mo�esz ich zatrzyma�.
S� jak skryte marzenia, jak zawieruszone ikony, na kt�rych
zblak�ymi farbami wymalowano obce czasy i twarze.
Wszystkie epoki maj� swoje sceny i swoje d�wi�ki.
Jak zapomniany wiersz.
10 kwietnia 1912
Londyn, tu� przed wschodem s�o�ca
Wyszed� na ulic� prosto w poranek.
Co� szczeg�lnego - pomy�la� - bywa w takim chodzeniu
po cichych ulicach o poranku, samotnie, po�egnalnie, jak
podr�ny. Zawsze w drodze. Jest wcze�nie i s�yszysz odg�os
w�asnych krok�w na bruku. S�o�ce jeszcze nie wzesz�o.
Ulica opada tutaj ku Tamizie, w r�ku niesiesz walizeczk�,
pod pach� futera� ze skrzypcami, to wszystko. I tak �atwo si�
idzie. Za rogiem zobaczysz niebo o wschodzie.
Wok� wznosi�y si� budynki miasta; lekkie i prze�roczyste
o �wicie, niemal p�yn�y w powietrzu. W�wozem ulicy bieg�o
�wiat�o jutrzenki tak b��kitne, jak to bywa tylko w kwietniu,
tak nieuchwytne jak nie rozpoznany interwa�. O tej porze
niewiele by�o ludzi na ulicach: dwa, trzy niebieskie ptaki,
jeden, mo�e dw�ch handlarzy warzywami z r�cznym w�z-
kiem, kilku porannych spacerowicz�w i on sam. Kroki na
kamieniach, twarze r�wnie prze�roczyste jak miasto w tym
o�wietleniu. Moja twarz te� jest teraz taka, pomy�la�.
Doszed� do rogu.
Dzisiaj wsta�em i opu�ci�em pensjonat. Po�ciel by�a zimna,
wilgotna i brudna. Jeszcze jeden dach nad g�ow�, jeszcze jedno
��ko, w kt�rym ju� nigdy nie b�dziesz spa�. Przed tob�
wszystko - to, czego nie znasz. Od dawna ju� tak by�o, wiele
takich porank�w i cichych ulic w r�nych porach roku.
Przemierzasz miasta, patrzysz, jak mieszkaj� ludzie, widzisz
bielizn� i po�ciel wysuszone noc�. Wisz� na sznurze i czekaj�.
Za oknami �pi� oni - dzieci, kobiety, m�czy�ni. Wiesz o tym.
A gdyby� si� postara�, m�g�by� us�ysze� ich oddechy. Ale nie
chcesz, nie pojmujesz tego, to nie dla ciebie. Nigdy nie by�o dla
ciebie. Dawniej doprowadza�o ci� to do sza�u albo budzi�o l�k,
potrafi�e� powiedzie� co� strasznego albo po prostu uciec.
Teraz ju� tak nie jest, nie widzisz w tym nic poza swoj� w�asn�
szarad�, kt�ra stanowi dla ciebie jedynie �r�d�o smutku
i szcz�cia.
Przystan�� na chwil�: Tak jak w zwierciadle.
Potem skr�ci� za r�g i ujrza� Tamiz�, bezbarwn� i spokoj-
n�. �rodkiem koryta s�a�y si� pasma mg�y. Tajemnicze sine
�wiat�o wype�nia�o niebo, ale na wschodzie by�o ono ju�
czerwone. Stan�� tu� za rogiem i patrzy�. To by�a jego rzeka,
dorasta� nad Tamiz�, zna� jej barwy, d�wi�ki, zapachy. To
pojmowa�: dobrze, �e si� by�o kiedy� dzieckiem nad du��
rzek�.
Wtedy wzesz�o s�o�ce. Postawi� futera� i walizk�. Patrzy�,
jak powoli wszystko staje si� inne, kontury zyskuj� ostro��
i g��bi�, rzeka nabiera kolor�w.
Dobr� chwil� patrzy� na t� czerwie�.
- Powinna by� widoczna troch� na prawo, poni�ej tarczy
s�o�ca. - G�os ojca.
- D�ugo jeszcze? - To jego w�asny g�os, jasny, pytaj�cy,
bardzo dawno temu. Ma dziesi�� lat. Jak�e to odleg�e,
a zarazem bardzo bliskie.
- Ju� za pi�� minut. - Ojciec patrzy na zegarek. Kt�r�
pokazywa�? By� to ten sam szacowny czasomierz ze z�ot�
kopert� i monogramem, kt�ry ojciec zawsze nosi� przy sobie
i kt�ry zawsze wskazywa� dobry czas.
- Kt�ra godzina? - To znowu on sam.
- Pi�ta czterdzie�ci siedem i p�. - Tak. Wi�c czas jest
w�a�ciwy. Ojciec patrzy na zegarek mru��c oczy, potem
wk�ada okopcon� szybk� w uchwyt przed g�rn� soczewk�
teleskopu. W ten spos�b b�d� mogli patrzy� prosto w s�o�ce
bez szkody dla oczu. Jest letni poranek na podmiejskiej ��ce,
pachnie traw� i koniczyn�, a ptaki w�a�nie zacz�y �piewa�.
Kilka godzin jechali razem z ojcem, aby tu dotrze�. Aby
obejrze� przej�cie Wenus. S�o�ce jest jeszcze r�owawe, ale
wznosi si� ju� bardzo szybko.
- O, tak. Teraz mo�esz nastawi� i zafiksowa�. - I oto
nienawyk�ymi r�kami, kt�re jednak nauczy�y si�, co maj�
robi�, i kt�re wkr�tce b�d� musia�y radzi� sobie ca�kiem same,
bia�ymi, lekko zzi�bni�tymi d�o�mi dziecka mierzy w s�o�ce.
Kr�ci �rubami i ustawia teleskop we w�a�ciwej pozycji, potem
spogl�da w okular, koryguje. Ojciec patrzy na zegarek, cyfry
pokazuj� dobry czas.
- Pi�ta czterdzie�ci osiem i trzy czwarte. Jasonie, widzisz
co�? - I Jason widzi. Tarcza s�oneczna, br�zowawoz�ota
w okopconej soczewce, zdaje si� wype�nia� ca�e pole widzenia.
Mija kilka sekund, zanim si� do tego ca�kiem przyzwyczai.
Wtedy spostrzega drobne rz�ski i kilka ma�ych br�zowych
plamek na s�o�cu.
- Tato! Widz� plamy na s�o�cu! I portuberancje !
- Protuberancje.
- Aha!
- Mog� popatrzy�?
- Aha!
Ojciec patrzy, potem przekazuje lunet� z powrotem
Jasonowi i ponownie wyjmuje zegarek, swoj� lekarsk�
cebul�.
- Za chwil� powinni�my j� ujrze�. Za minut� i trzydzie-
�ci pi�� sekund. Obserwuj uwa�nie. Ca�kiem u do�u po prawej
stronie. B�dzie si� wyra�nie r�ni�a od plam na s�o�cu.
Stoj�cy nad Tamiz� doros�y Jason obserwuje t� scen�
w duchu, z daleka, z bliska - jak w teleskopie - i wie, �e
ojcowski zegarek pokazywa� dobry czas. Jedyny dobry czas.
- Jeszcze tylko kilka sekund!
A s�o�ce w�a�nie zaczyna si� wysuwa� poza obiektyw,
wznosi si� i znika z pola widzenia.
- Tato! Trzeba to skorygowa�!
- Poczekajmy, a� planeta znajdzie si� przed tarcz� s�o�ca.
Powiniene� j� ju� widzie�.
W otaczaj�cej czerni s�o�ce jest jak p�on�ca taca. A oto,
rzeczywi�cie, w prawym rogu wype�z�a na powierzchni� tarczy
okr�g�a plama. Nie, to ca�kiem wyra�na ma�a kula, doskona�a
w swej kulisto�ci, nie �adna plama na s�o�cu.
- Widz� j�! - Jasny g�os. ��ki pachn�.
- Jeste� pewien? Poka�, to od razu skoryguj�. - Justuj�c
ojciec wo�a, �e tak, naprawd�, jest! Jason nie mo�e prawie
usta� w miejscu, to jego pierwsze przej�cie Wenus. Wy-
czekiwali na nie tygodniami szarugi, w nerwach, z obaw�.
Przej�cie Wenus to prawdziwa gratka, jak zwyk� mawia�
w takich wypadkach ojciec. Co b�dzie, je�li chmury do
niedzieli nie znikn�? Ale znikn�y poprzedniego dnia wieczo-
rem. Ledwo ojciec dokona� korekcji, ju� Jason patrzy na nowo.
Planeta przesun�a si� tymczasem o dobry kawa�ek ku �rod-
kowi tarczy, zaraz go minie.
- Prawdziwa gratka! - m�wi Jason z nabo�e�stwem,
a ojciec �mieje si� g�o�no. Wkr�tce jest po wszystkim, Wenus
przesz�a. Wlok� si� go�ci�cem omijaj�c ka�u�e, w gospodzie
zjedz� �niadanie. Ojciec d�wiga teleskop, Jason statyw, s�
ci�kie, id� powoli.
Pomrukuj�cy g�os ojca:
- ...wi�c z powodu paralaksy obaj obserwatorzy otrzy-
maj� nieco r�ne wyniki; w ten spos�b za pomoc� trygonomet-
rii oblicza si� odleg�o�� od Wenus. Ale to nie wszystko. Znaj�c
prawa Keplera mo�esz, je�li masz odleg�o�� Ziemia-Wenus,
obliczy� odleg�o�ci pomi�dzy pozosta�ymi planetami. Jest
mianowicie tak, �e dla wszystkich planet kwadraty okres�w ich
obiegu wok� s�o�ca s� proporcjonalne do trzecich pot�g ich
�rednich odleg�o�ci...
To brzmia�o jak pie��.
W gospodzie spotkali dw�ch innych astronom�w amato-
r�w. Przy jajkach, tostach z marmolad� i herbacie potoczy�a
si� rozmowa. Jason chwyta tylko jej fragmenty. Jeden z przy-
byszy jest tak rozentuzjazmowany, �e jajka i herbata l�duj� mu
na brodzie.
- Bogini Mi�o�ci wznios�a si� dzi� ku S�o�cu! - Herbata
i okruszki l�duj� na obrusie. - A jaka by�a wyra�na!
- Kiedy nast�pny raz? - wtr�ca si� Jason. Przybysze
�miej� si� dobrotliwie.
- Nast�pnego razu nie b�dzie - m�wi ojciec. - Przynaj-
mniej dla nikogo z nas tu siedz�cych.
Jason nie pojmuje.
- Dopiero w 2004 roku. Wtedy wr�ci do S�o�ca. Za 120
lat.
Na my�l o tym Jasonowi robi si� zimno. Do tego czasu jego
te� ju� nie b�dzie. Ogl�da swoje d�onie. Na kr�tk� chwil� �wiat
jakby si� zatrzyma�. Czy� planety nie przesta�y si� na sekund�
porusza�? Ale ojciec ju� spogl�da na zegarek - najwy�szy
czas, je�li chc� zd��y� na poci�g.
Ta scena pozostaje w pami�ci Jasona. Widzi j� z dystansu,
z kosmicznej odleg�o�ci. Jedna sekunda. Jedna sekunda dob-
rego czasu.
Jason wyprostowa� si�. Czerwony wsch�d s�o�ca trwa�...
Czerwone �wiat�o. Ale teraz nie chcia� o tym my�le�, nie
o czerwonym �wietle. Dlatego podni�s� futera� i walizk�
i zacz�� i�� ulic�. Nie my�l teraz o tym. Pami�tasz przej�cie
Wenus? Pami�ta�.
Tak. Lecz by�o co� wi�cej. By�y ch�odne wieczory sp�dza-
ne w wychodz�cym na po�udnie oknie poddasza, by�y zimowe
noce z przepysznymi ki��mi gwiazd na niebosk�onie i j�k
pokory w duszy na widok czelu�ci mi�dzy �niegiem a Mleczn�
Drog�. Tam, na okiennym parapecie, Jason zaprzyja�ni� si� ze
wszystkimi planetami. Teleskop ustawili na pod�odze przed
oknem, by� skierowany w noc.
- Tam, w gwiazdozbiorze Bli�ni�t, widzisz Saturna. Je�li
dzi� wiecz�r nie b�dzie chmur, zobaczymy pier�cie�. - I kie-
dy Saturn wzni�s� si� tak wysoko, �e zawis� nad kominami
dom�w po drugiej stronie ulicy, a powietrze sta�o si� przejrzy-
ste, zobaczy� pier�cie�. Zamglona przedtem, ledwo majacz�ca
w obiektywie plama zmieni�a si� w jasn� kul� le��c� w centrum
okr�gu. Jej �wiat�o by�o ��te i jednostajne, a pier�cie� wyda�
mu si� mostem otaczaj�cym Saturna ze wszystkich stron.
- Wygl�da strasznie samotnie - wyszepta� Jason, zupe�-
nie jakby ba� si� zaszkodzi� planecie.
- To bardzo odleg�e cia�o niebieskie. - G�os ojca by�
tak�e cichy. - Jego maksymalna odleg�o�� od Ziemi jest
obliczana z g�r� na miliard mil angielskich. - W duszy Jasona
zn�w rozleg� si� �w cichy j�k upokorzenia przestrzeni�
-niepoj�t�, pust�. Cz�sto �ni� noc�, �e �egluje po�r�d nico�ci,
a wok� tylko gwiazdy i planety. Budzi� si� zawsze z tym
samym j�kiem w piersiach.
- A pier�cie� z czego jest zbudowany?
- W�a�ciwie s� to dwa pier�cienie, ale nasz instrument nie
jest do�� silny, by�my je rozr�nili. O budowie powierzchni
planety mo�na wywnioskowa� z analizy jej �wiat�a. Wierzch-
nia warstwa Saturna sk�ada si� prawdopodobnie z truj�cych
gaz�w, amoniaku i metanu. Ale jest pi�kna.
- A pier�cienie? Co z pier�cieniami?
- Przypuszczalnie l�d...
Planet by�o wi�cej. Merkury - towarzysz podr�y, jak
go nazywa� ojciec. Jason bardzo polubi� ma�ego, szybkiego
Merkurego, ale cz�sto trudno go by�o z�owi� wzrokiem. By�a
te� Wenus - gwiazda poranna i wieczorna, wygl�daj�ca
czasami w soczewce teleskopu jak ma�y srebrzysty sierp
ksi�yca.
A dalej czerwony Mars, jak szlachetny kamie�. Marsa
chyba najbardziej polubi� spo�r�d planet. Przez ca�e p� roku
towarzyszy� mu co wiecz�r, nanosz�c jego drog� na mapie
nieba.
W ko�cu - wielki, pi�kny Jowisz z przyprawiaj�c� Ja-
sona o dreszcz trwogi czerwon� plam�, kt�ra ca�kiem przypo-
mina�a oko.
- Czerwone oko - powiada spokojnie ojciec - jest by�
mo�e wielk� wysp�, przemieszczaj�c� si� po powierzchni
w r�ne strony. A mo�e to burza, pot�na, nieokie�znana,
szalej�ca ci�gle od stuleci.
No i Ksi�yc, satelita Ziemi, kt�ry w soczewce teleskopu
w takim przybli�eniu, tak wielki, wydaje si� ca�kiem obcy.
Krajobraz Ksi�yca jest mu dobrze znany, a jednak wci��
zmienia si� w ��to- i niebieskobia�ej po�wiacie. D�uga obser-
wacja Ksi�yca bardzo wyczerpuje. Ojciec powiada, �e zdarza
si� to prawie wszystkim i jako "ksi�ycowe omdlenie" jest
zjawiskiem dobrze znanym astronomom. Potem wyja�nia
przyp�ywy i odp�ywy, co� co obserwuj� cz�sto nad Tamiz�, od
kt�rej dzieli ich zaledwie kilka kwarta��w. Za chwil� zejd�
razem nad wod� i zanotuj� pory p�yw�w, a potem por�wnaj� je
z ruchami i fazami Ksi�yca. Szczeg�lnie interesuj�cy jest
nag�y silny przyp�yw w czasie pe�ni lub w drugiej kwadrze. To
wtedy w�a�nie pojawiaj� si� powodzie.
Ale najdziwniejszy w Ksi�ycu jest jego wp�yw na umys�
cz�owieka. Ojciec jest lekarzem, wi�c wie, �e takie rzeczy si�
zdarzaj�. To si� nazywa lunaci - ksi�ycow� chorob�.
Na drzwiach wej�ciowych domu widnia� mosi�ny, co
tydzie� czyszczony szyld: ~ohn M. Coward M.D.
Ojciec Jasona dzieli� sw�j czas mi�dzy prac� w szpitalu
misyjnym w Whitechapel, gdzie by� epidemiologiem, i pry-
watn� praktyk� w domu, oddalonym o kilka kwarta��w od
Kr�lewskiej Mennicy.
W gabinecie ojciec mia� wszelkiego rodzaju instrumenty,
plansze i ksi��ki. W rogu obok zamykanej na klucz szafki,
gdzie by�y przechowywane lekarstwa, sta� r�wnie� du�y
szkielet.
Kiedy ojciec nie mia� pacjent�w i pracowa� w samotno�ci,
Jasonowi na og� wolno by�o przychodzi� do gabinetu, pod
warunkiem �e b�dzie siedzia� cicho. Tak by�o od ma�ego.
Ojciec mia� zwyczaj dawa� mu do ogl�dania ksi��k�, najch�t-
niej jedn� z tych du�ych, oprawnych w sk�r�, z podkolorowa-
nymi ilustracjami, na kt�rych mo�na by�o zajrze� do wn�trza
cz�owieka jakby przez otw�r w tu�owiu. By�y to dziwne
rysunki o intensywnych barwach, a porozkrawani ludzie nie
wykazywali �adnych oznak b�lu z powodu dziury w brzuchu.
Przeciwnie, stali wyprostowani, co prawda bez ubrania, ale
z otwartymi oczami, i wpatrywali si� prosto w ogl�daj�cego,
nie przejmuj�c si� tym, �e wida� ich w�trob�. W�troba za� by�a
lila. Jasona to fascynowa�o i m�g� sp�dza� d�ugie godziny
ogl�daj�c te wszystkie obrazki. Kiedy podr�s�, zacz�� chodzi�
do szko�y i nauczy� si� czyta�, pr�bowa� tak�e sylabizowa�
napisy pod spodem, ale by�y po �acinie. A to, co gdzieniegdzie
sta�o po angielsku, r�wnie� by�o trudne. Tak wi�c coraz
cz�ciej si� zdarza�o, �e ojciec po�wi�ca� sw�j czas na obja�nia-
nie mu tre�ci plansz.
W salonie na g�rze te� le�a�a jedna ksi��ka, kt�r� Jason po
wielekro� przegl�da� - ale inna. By�a to wielka, ilustrowana
miedziorytami Biblia. Zazwyczaj czyta�a mu j� matka. Z cza-
sem zna� wszystkie ilustracje na pami�� - ciemn� jam�,
w kt�rej pogrzebano Sar�, kl�sk� straszliwego w�a Lewiata-
na, zwyci�stwo nad Filistynami.
I sceny z potopu. Stale podnosz�c� si� wod�, tych nagich,
przera�onych ludzi, wspinaj�cych si� na drzewa i ska�y, aby
uj�� falom. W tle arka, czarna i zamkni�ta. Ludzie jej nie
dostrzegaj�. Albo nast�pny obraz, gdzie woda si�ga ju�
najwy�szego szczytu: "Wody bowiem podnosi�y si� coraz
bardziej nad ziemi�, tak �e zakry�y wszystkie g�ry wysokie,
kt�re by�y pod niebem. Wody si� wi�c podnios�y na pi�tna�cie
�okci ponad g�ry i zakry�y je." Na obrazku wida� oszala�� ze
strachu tygrysic�, siedz�c� na szczycie ska�y z tygrysi�tkiem
w pysku. Jaki� ojciec wpycha swoje ton�ce dziecko na kamie�,
gdzie ju� siedzi inny malec. Dziecko boi si�, ale zm�czone nie
walczy i cho� woda b�dzie si� nieub�aganie podnosi�, wydaje
si�, �e ch�opiec niemal tego pragnie.
Woda zalewa�a ziemi� przez sto i pi��dziesi�t dni.
Na kolejnym miedziorycie woda ju� opad�a, wsz�dzie le��
nagie zw�oki, a smr�d wilgotnej zgnilizny jest nie do zniesie-
nia. Arka osiad�a na szczycie g�ry, za ni� l�ni s�o�ce i rozci�ga
si� t�cza.
Jason pyta matk�. Ale ona nie odpowie mu na pytanie, czy
B�g jest z�y. Zamiast tego czyta, �e Noe zbudowa� Panu o�tarz
i z�o�y� na nim ofiar� ca�opaln�, a ta by�a Panu mi�a. I zawar�
Noe przymierze z Bogiem po wieczne czasy, i� nigdy ju� B�g
nie pozwoli zgin�� rodowi cz�owieczemu. A na znak tego
przymierza po�o�y� B�g t�cz� na ob�okach. Jest tam do dzi�
dnia.
Biblia z miedziorytami by�a prawie tak pi�kna, jak ksi��ki
z planszami. Jason nawet uwa�a�, �e w pewnym sensie s� do
siebie podobne. Ilustracje pozosta�y mu w pami�ci na ca�e
�ycie.
Ojciec by� wysoki, mia� br�zowe, zaczesane do ty�u w�osy
i bokobrody. Kiedy pracowa�, u�ywa� okr�g�ych okular�w.
Wcze�nie odkry�, �e Jason ma zdolno�ci do przedmiot�w
przyrodniczych i dba� o to, by sprowadza� preparaty, ksi��ki
i plansze, kt�re m�g�by studiowa� razem z ch�opcem. Kiedy
wi�c Jason mia� nieco ponad dziewi�� lat, zdarzy�o si�, �e
ojciec wpad� na pomys� z teleskopem. W czasach m�odo�ci
doktor Coward bardzo interesowa� si� astronomi�, mog�o wi�c
by� to co�, co by zar�wno jemu, jak i Jasonowi sprawi�o
przyjemno��. Tyle, �e by�oby to drogie; jego ga�a nie nale�a�a
do najwy�szych, wi�c po zapoznaniu z planami Jasona musia�
uzyska� pozwolenie �ony. Odby�o si� to pewnej niedzieli przy
popo�udniowej herbacie.
- Alicjo - zacz�� ojciec - pami�tasz, jak bardzo by�em
zainteresowany astronomi�, kiedy si� poznali�my?
Jason nastawi� uszu. Zacz�o si�.
- I owszem - odpar�a matka z u�miechem - nieustan-
nie chodzi�e� z map� nieba w kieszonce na sercu. Inni m�odzi
ludzie nosili tam raczej miniaturowe wydanie Shelleya.
- To chyba musia�o by� bardzo, hm, romantyczne?
- W pewnym sensie tak - odpowiedzia�a matka - ale
oni nie umieli go porz�dnie czyta�. M�j Bo�e, jak ja mia�am
do�� Shelleya! Ty natomiast, z t� map� nieba...
- Hm, hm, hm - ojciec u�miechn�� si� za�enowany.
- S�dz�, �e nigdy ci nie opowiada�em, co obudzi�o moje
zainteresowanie astronomi�?
- Nie, o tym nigdy nie m�wi�e�. - Matka wiedzia�a, �e
si� na co� zanosi, Jason by� o tym przekonany.
- To mia�o miejsce, kiedy zosta�em �wiadkiem napadu
gwiezdnego ob��du.
- Co ty powiesz, gwiezdnego ob��du?
- Wtedy, gdy pracowa�em u zegarmistrza Cricka.
Doktor Coward wyrasta� w do�� skromnych warunkach
i ucz�c si� musia� zapracowa� na mieszkanie i wy�ywienie.
Jaki� czas mieszka� u zegarmistrza.
- Ju� wtedy?
- Tak, wi�c pos�uchajcie.
Pewnego wieczoru siedzia�em w du�ym pokoju; pani Crick
poda�a w�a�nie kolacj�, gdy do domu powr�ci� pan Crick. By�
bardzo podniecony i czerwony na twarzy.
- James, m�j drogi - powiedzia�a pani Crick - znowu
by�e� na jakim� odczycie!
Zegarmistrz Crick mia� bowiem zwyczaj ucz�szcza� na
wyk�ady z nauk przyrodniczych dla laik�w, kt�re potrafi�y go
wprawi� w nieopisany zachwyt. Tego wieczoru by� jednak
zupe�nie nadzwyczajnie podekscytowany. Oddycha� z tru-
dem.
- O tak! - zawo�a�. - By�em na wyk�adzie doktora Birda
o systemie s�onecznym! To by�o zupe�nie... zupe�nie - tu
nast�pi�o jego ulubione wyra�enie: - nie-o-pisane! - Wyma-
wia� to zawsze w ten spos�b. No i zacz�� relacjonowa�
wszystko, o czym us�ysza�, o planetach i ksi�ycach, a w miar�
jak opowiada�, ros�o jego podniecenie. Na koniec ju� zgo�a
krzycza�:
- Nie znam lepszego sposobu zilustrowania wam tego ni�
za pomoc� szczoty ! - Z tymi s�owy chwyci� �onin�
szczotk� do szorowania pod�ogi, stoj�c� w kuble z wod� przy
drzwiach. Zmoczy� j� porz�dnie, po czym podni�s� pod sufit
i zacz�� obraca� ni� w k�ko, a� woda pryska�a na wszystkie
strony.
- Ta szczota - rycza� - ta szczota to S�o�ce! A spiralne
ruchy kropel wody na�laduj� ruch planet wok� niego. Jeste-
�my �wiadkami narodzin systemu s�onecznego!
- A �ona? Co na to �ona?
- By�a naturalnie bardzo zaniepokojona. Cz�ciowo z po-
wodu szk�d w pokoju, cz�ciowo z powodu m�a, kt�ry zrobi�
si� ca�kiem fioletowy na twarzy wskutek swej popularno-
naukowej aktywno�ci. Wykrzykiwa� dr��cym g�osem:
- Je�li taki doktor Bird mo�e to zrobi�, to dlaczego nie ja!
- Tak to si� zacz�o.
- A jak si� sko�czy�o?
- No c�, Crick by� prostym cz�owiekiem, w�a�ciwie bez
�adnego wykszta�cenia, wi�c ja, kt�ry studiowa�em przed-
mioty �cis�e, musia�em mu pom�c. Coraz wi�cej czasu zaj-
mowa�a zegarmistrzowi jego nowa nami�tno��, astronomia;
nie my�la� o niczym innym-wi�c aby utrzyma� si� na stancji,
by�em zmuszony zag��bi� si� w te sprawy. Na koniec zrezyg-
nowa� ze sklepu i po�wi�ci� si� gwiazdom. Nie wiem, ile razy
pomaga�em mu d�wiga� teleskop a� na Greenwich Hill.
Pocz�tkowo mia� zwyczaj rozk�ada� si� tam, aby przebywa�
blisko "Serca Astronom��", jak nazywa� obserwatorium.
Z czasem zacz�� pobiera� op�at� za korzystanie z lunety na
zasadzie "rzut oka za pensa" i w ten spos�b zarabia� na jakie
takie utrzymanie. To wtedy zacz��em rozgl�da� si� za innym
mieszkaniem. Wyg�osi� odczyt w Stowarzyszeniu Astrono-
m�w-Amator�w m�wi�c konsekwentnie kon�ternacje za-
miast konstelacje. Cz�onkowie Stowarzyszenia byli bardzo
skonsternowani. Pokrzykiwali: "To nies�ychane!" Cricka nic
jednak nie mog�o zbi� z panta�yku. Zajmowa� si� astronomi�
dalej i doszed� nawet do zamo�no�ci prowadz�c wyk�ady dla
laik�w, napisa� te� jak�� ksi��eczk�. Ale to by�o d�ugo po tym,
jak go opu�ci�em. Najzabawniejsze, �e pozosta�o mi zaintere-
sowanie astronomi�.
- Ten pierwszy odczyt musia� zrobi� wielkie wra�enie?
- Ch�tnie by�bym go pos�ucha�. Zdaje si�, �e Crick
dozna� charyzmatycznego ol�nienia. Tak czy inaczej ca�a ta
historia m�wi jednak - cho� zapewne w skrajnej formie
- o tym, �e nauka zachwyc".
Matka �mia�a si�.
- A co na to �ona?
- Zmar�a na atak serca.
Przez chwil� by�o cicho.
- No tak - odezwa�a si� matka - wi�c czego chcesz?
- Alicjo, przyrzekam, �e nigdy nie b�d� wymachiwa�
mokrymi szczotami w salonie.
- Wi�c?
- No wi�c, kochanie, pomy�la�em sobie, �e mo�na by
kupi� teleskop. Przede wszystkim ze wzgl�du na Jasona,
rozumie si�.
- Na Jasona, rozumie si�.
- Uwa�am, �e by mu si� to przyda�o.
- Na pewno, Johnie.
- Nie ma nic bardziej dyscyplinuj�cego i rozwijaj�cego
ni� prowadzenie precyzyjnych naukowych obserwacji. Precy-
zyjnym instrumentem.
- A i�e to b�dzie kosztowa�o?
Ojciec milcza�. Wtedy matka powiedzia�a:
- Jasonie, wyjd� na chwil�!
Jason spojrza� na ojca.
- Zr�b, jak m�wi matka.
W pokoju kredensowym s�yszy g�osy rodzic�w nap�ywaj�-
ce falami z salonu. Pojmuje, �e doszli do punktu krytycznego.
Zaraz zapadnie decyzja.
- ...nie ma mowy... dom... remont... nauka... Nauka!...
ale ile?... wszystko wskazuje na to, �e... rozw�j ch�opca...
a lekcje?... rosn�ce znaczenie nauki w nadchodz�cych... �wie�e
powietrze... warunek...
Wreszcie g�osy cichn�. Potem s�yszy, jak rodzice si� �mie-
j�, i pojmuje, �e jednak b�dzie teleskop. Chwil� p�niej drzwi
si� otwieraj� i staje w nich ojciec, u�miechni�ty od ucha do
ucha.
- Twoja matka zwariowa�a! - rzuca.
I g�os matki z salonu:
- Ale� Johnie!
- Dostaniesz teleskop. Oraz skrzypce.
- Skrzypce?
- To warunek, rozumiesz? - Ojciec kuca, by znale�� si�
twarz� w twarz z Jasonem. - A ja s�dz�, �e ona ma racj�
- dodaje. - Uwa�a, �e a� nadto tych preparat�w i plansz.
Wi�c je�li mamy jeszcze dosta� teleskop, to musisz �wiczy�
pilnie na skrzypcach przez godzin� dziennie. Rozumiesz?
Jason kiwa g�ow�.
Zatrzyma� si�. Podni�s� g�ow� i ujrza� siebie, swoje odbicie
w sklepowej witrynie. Wysoki, silny, garnitur pod p�aszczem
troch� przyciasny, kasztanowate w�osy, niebieskie oczy. Pod
pach� pud�o ze skrzypcami. To nie by� ten sam instrument co
w�wczas, te skrzypce sprawi� sobie p�niej, maj�c lat dwadzie-
�cia. By�y ju� naprawiane, oczywi�cie, bowiem niema�o prze-
sz�y.
Zobaczy� siebie takim, jakim by� wtedy: do�� wysokim
ch�opcem o rudych w�osach i wielkich oczach. We w�a�ciwym
czasie wszystko, absolutnie wszystko by�o inne. Wyda�o mu
si�, �e ma niejasne wspomnienie w�asnego �miechu z owych lat
- srebrzystego, lekkiego - gdzie� si� podzia� ten �miech?
Lubi� gra� na skrzypcach, ale teleskop by� bardziej pod-
niecaj�cy.
Z miejsca, gdzie sta�, m�g� dojrze� kopu�� �wi�tego Paw�a;
we wschodz�cym s�o�cu mia�a odcie� �wie�ego mi�sa.
Ale teraz nie chcia� o tym my�le�!
Czy B�g jest z�y?
Jason u�miecha si� lekko na my�l o tym dziecinnym
pytaniu.
Jest to zaledwie cie� wyrozumia�ego u�miechu.
Zim� pojawiaj� si� epidemie r�nych chor�b. Dzielnice
biedoty uginaj� si� pod nimi i dr�� przed nimi. Przez brudne,
pop�kane szyby okien mo�na zobaczy�, jak mieszka strach. Na
ulicach pada deszcz i w piwnicach oraz ciasnych, przepe�nio-
nych mieszkaniach zagnie�d�a si� choroba. Dyfteryt nadci�ga
z punktualno�ci� przyp�yw�w i odp�yw�w. Tyfus tak�e.
W ci�gu dnia zzi�bni�ci ludzie przemykaj� ulicami w pogoni
za swoimi sprawami, wieczorami s�ycha� jak zawsze �piewy po
gospodach. Tylko ojciec co wiecz�r wraca do domu p�no,
a jego twarz naznaczona jest bia�ymi smugami zm�czenia. Na
dworze deszcz lub mg�a, wci�� deszcz lub mg�a. Rozmawia
cicho z matk�, jego g�os jest g��bszy ni� zwykle, jakby
wydobywa� si� z brzucha. M�wi, kr�tko, staccato, o warun-
kach. Warunki s� ju� prawie nie do wytrzymania, powia-
da. Dzisiaj, zanim wyruszy� do domu, na nowo uzupe�ni�
statystyki. Jest gorzej ni� kiedykolwiek. Czy� nie odwiedzi�
- razem z pozosta�ymi cz�onkami komisji - dziewi�cio-
pokojowego domu w Spitalfields, gdzie sze��dziesi�cioro troje
ludzi dzieli�o dziewi�� ��ek? Dos�ownie sze��dziesi�-
cioro troje ! Nawet �ciany by�y zainfekowane. Sie� kanali-
zacyjna zupe�nie niewydolna, wsz�dzie. Czy� nie pami�ta lata
w pi��dziesi�tym �smym, kiedy nie da�o si� przej�� przez most
Westminsterski inaczej ni� z wilgotn� chusteczk� przy nosie
i ustach z powodu smrodu? Rzeka by�a zielona i pe�na szlamu.
Przyp�yw i odp�yw przesuwa� jedynie ten brud w t� i z po-
wrotem. A szczury! W ca�ym Londynie roi si� od szczur�w,
nawet w Pa�acu Buckingham wy�a�� pono� czasami przez
toalety.
Jason te� je widzia�. Szare, faluj�ce kupki strachu na jakim�
podw�rku albo czasami p�dz�ce jak strza�a po ulicy w bia�y
dzie�. Kiedy o tym my�li, k�uje go u nasady g�owy i pod
pachami.
- Jedyne, czego nam jeszcze teraz brakuje-m�wi ojciec
- to cholera. Tylko czekamy na pierwsze przypadki. Tu
i �wdzie bezdomni mieszkaj� w wychodkach, bo nigdzie
indziej nie znajd� dachu nad g�ow�. My za� modlimy si� do
Boga i prowadzimy statystyki. Tysi�ce ludzi w Londynie �yj�
z tego, co zbior� na ulicach. Niekt�rzy specjalizuj� si�
i potrafi� si� wczo�ga� do otwor�w kanalizacyjnych nad
Tamiz�, by grzeba� grabiami w odchodach w poszukiwaniu
metalowych przedmiot�w lub czego� innego, co da�oby si�
sprzeda�. Tylko po�owa dzieci ucz�szcza do szko�y.
- Jeste�my te� zaniepokojeni stanem wody pitnej. Goto-
wa� trzeba nawet wod� z uj�� publicznych. Dzi�kujmy Bogu,
�e przynajmniej pada deszcz.
Jason siedzi, troch� zawstydzony, wpatruj�c si� w prac�
domow�. W�a�ciwie chcia� spyta� ojca, czy nie mogliby razem
przenie�� szkic�w orbity Marsa na now� map� nieba. Teraz
ju� wie, �e nie mo�na, ojciec jest zbyt zm�czony. Jason za�
wstydzi si�, bo mimo wszystko czuje si� rozczarowany. Ojciec
walczy z wielog�owym potworem, z Hydr�, kt�rej ani on, ani
�adne komisje nigdy nie pokonaj�; wi�c dlaczego to robi, skoro
wie, �e przegra? Jason wstydzi si�.
- Nala� ci brandy? - pyta matka.
Ojciec przytakuje z nieobecn� min�.
- Wizytowali�my dzi� tak�e inny dom - powiada. G�os
wydobywa si� z jego krtani jak czarny dym. - Jeden pok�j.
Rodzina irlandzka. Sze�cioro dzieci, w tym cztery c�rki.
Najstarsza trzyna�cie lat. Dwoje najm�odszych mia�o dyfteryt.
W pokoju by�o jedno ��ko, st� i troch� s�omy w rogu. Dla
najmniejszego nie by�o ju� ratunku, zmar�o podczas naszej
wizyty. Matka mia�a pocz�tki szkorbutu.
- Prosz� - przerwa�a matka - to dla ciebie. - Poda�a
mu szklaneczk�.
- Troje najstarszych - dwie dziewczynki i ch�opiec
- pracuje w fabryce zapa�ek. Powinna� zobaczy� ich r�ce.
Cz�owiek chybaby wola�, �eby dziewcz�ta zaj�y si� prostytu-
cj�, mo�e wtedy poza wszystkim nauczy�yby si� my�.
- John!
Matka rzuci�a szybkie spojrzenie na Jasona, kt�ry spu�ci�
wzrok na ksi��ki.
- W Londynie jest siedem tysi�cy prostytutek, jak twier-
dzi policja. To k�amstwo. Co najmniej osiemdziesi�t, a mo�e
i dziewi��dziesi�t tysi�cy. Ale one si� przynajmniej myj�.
- John...
- Powinni�my urz�dzi� to tak jak w Pary�u, gdzie lekarze
maj� nadz�r nad domami publicznymi. Kontrola dwa razy
w miesi�cu. Kt�rego� dnia natkn��em si� na dziewczyn�,
kt�ra... - no c�, to by�y jej ostatnie chwile. Nie chcia�a
ksi�dza. B�g by� dla niej do�� mglistym poj�ciem. A jakie�
mog�a mie� na ten temat skojarzenia, skoro nawet nie zna�a
swojego nazwiska? Powiedzia�a jedynie: "Uwa�am, �e potrafi�
odr�ni� dobro od z�a. A to, co zrobi�am, by�o z�e." Z�e.
Szko�a? Nie. �adnej rodziny, o ile wiedzia�a b�d� pami�ta�a.
Wychowywa�a si� w jednym z tych zak�ad�w, czy jak tam
nazwa� owe nielegalne gniazda, gdzie przysposabia si� dzieci
do... - zorientowa� si�, �e �ona patrzy na niego. - Umiera�a
- rzek� wi�c tylko - i mia�a temu sprosta� bez relig�� i bez
umiej�tno�ci czytania. Wi�c jej oczy by�y jednym wielkim
znakiem zapytania. Powiedzia�a, �e to, co uczyni�a, by�o z�e.
W ostatniej chwili trzyma�a si� mocno mojego ramienia.
Doktor Coward wychyli� szklaneczk� do dna. Matka nala�a
mu zaraz nast�pn�. Zazwyczaj wystarcza�y dwie, o ile nie
grozi�a cholera. I ona, i Jason wiedzieli, jak mo�e wygl�da� taki
wiecz�r. Opowiada� o ostatnich, strasznych chwilach tyfusu
brzusznego albo o ca�ych salach dusz�cych si� dzieci, o piel�g-
niarkach biegaj�cych w t� i z powrotem z miskami paruj�cego
wrz�tku i o zdrapywaniu �luzu ze �cianek gard�a. Opowiada�
tak�e - czasami - o stadium algidum cholery, o skurczach
i o�owianoszarych twarzach. Taki bywa� po powrocie do
domu; g�os potrafi� p�yn�� przez godzin� lub dwie, a oni
prawie nic nie m�wili, ale wiedzieli, �e zale�y mu, by mie� ich
oboje przy sobie. Potem ojciec zwykle odchyla� si� na krze�le,
zm�czony, ale ju� z normaln� twarz�, a jego g�os stawa� si� na
powr�t jego w�asnym g�osem.
Co go nap�dza, my�li Jason. Co si� z nim dzieje, kiedy
sporz�dza statystyki dla miejskiego medykusa i wszystkich
komisji, w kt�rych zasiada?
Ze wstydem my�li o orbicie Marsa - ojciec w�a�nie
opowiada� mu o odkryciach Keplera, a tutaj analiza orbity
Marsa odgrywa wa�n� rol�.
Ojciec opr�nia drug� szklaneczk�.
Co go nap�dza?
Ojciec Jasona potrafi by� r�wnie� taki:
- Nigdy do�� nacisku na znikomo�� znaczenia jednostki.
Jest wczesny niedzielny poranek.
- Jednostka nie znaczy nic, jej zaanga�owanie co�
znaczy.
Jason s�ucha milcz�c i nie wie, czy to rozumie.
Matka wk�ada kapelusz, maj� i�� do ko�cio�a.
Na dworze deszcz zrobi� sobie przerw�, w zamian za to
przywlok�a si� mg�a. Rodzina idzie ulic�. Na dystans, z cieka-
wo�ci� i obrzydzeniem chronionego dziecka, przygl�da si�
Jason ulicznicom i ma�ym ch�opcom o nogach i r�kach tak
cienkich jak zapa�ki, kt�re sprzedaj�. Widzi kalek� o twarzy
czarnej jak sadza od brudu, widzi ulicznego grajka z ch�opcem,
d�wigaj�cego ci�k� harf�, obaj maj� czerwone wst��ki zamo-
tane wok� nogawek. Wszystkie twarze s� jednak zamazane,
zlewaj� si� we mgle.
- Indywiduum jest tylko cz�stk�, ma�ym kamyczkiem
w wielkiej mozaice. A ta mozaika jest pod�o�em przysz�o�ci.
Gdyby tylko spad� �nieg, my�li Jason. Jak d�ugo jeszcze tak
b�dzie - mg�a i deszcz, deszcz i mg�a. Gdyby� ten �nieg
wkr�tce nadci�gn��.
- Najpi�kniejszy wz�r, najwspanialszy i najprawdziwszy
w tej mozaice tworzy nauka. W laboratoriach, w prosektoriach
i w obserwatoriach k�adzie si� kamie� po kamieniu fundamen-
ty post�pu ludzko�ci. To d�uga praca i mozolny trud, ale
posuwa nas naprz�d. A indywiduum, ten kto uczestniczy w tej
pracy, nie znaczy wi�cej ni� w�a�nie to, co robi. Jego �ycie
i dusza nie maj� znaczenia - jest jak nowicjusz w �wi�tyni,
zanosi przed o�tarz ofiar�, kornie, zapominaj�c o sobie. I to
wszystko. Nic wi�cej si� nie liczy. Czy robi to ze smutkiem czy
z rado�ci�, nie ma wp�ywu na ca�o��.
Jason zerka na ojca troch� zaniepokojony. Jego m�ska
twarz jest troch� zbyt blada, najwyra�niej nie opuszcza go
zm�czenie.
- To stulecie da�o nam par�, elektryczno�� i gaz. Prace,
kt�re dawniej wymaga�y mozolnej i d�ugotrwa�ej har�wki,
mo�na teraz wykona� pi��dziesi�t lub sto razy szybciej.
Kiedy� ujarzmiona przyroda da nam, za spraw� nauki, tak
wiele mocy, �e b�dziemy mogli powa�nie m�wi� o dobrobycie
mas. O kulturze mas i o stuleciu mas.
- Kultura mas - wtr�ca si� matka - czy doprawdy
wierzysz, �e kiedykolwiek wszyscy ludzie b�d� mogli korzys-
ta� z...
- Musi tak by�! - przerywa jej ojciec. - Nie ma innej
drogi, ku temu zmierzamy. Dzisiaj wykszta�cenie jest udzia-
�em mniejszo�ci. Ale pewnego dnia dojdziemy do tego, �e
technika i nauka doprowadz� �wiat�o, �wiat�o i o�wiece-
nie do...
Jason chwyta ojca delikatnie za rami�. Ten spogl�da na�
z g�ry, jeszcze przez chwil� wydaje si� nie ca�kiem obecny, ale
w ko�cu u�miecha si�, prawie jak zwykle.
- Jutro - powiada - p�jdziemy do takiego jednego
znajomego sklepu z egzotycznymi zwierz�tami i kupimy kilka
jajeczek z larwami. Jedwabniki. Za miesi�c larwy uprz�d�
kokony, a ni�, kt�r� wysnuj�, b�dzie jedwabiem, czystym
jedwabiem.
- Jedwab - powtarza cicho Jason.
- Niekt�re kokony w�o�ymy do wrz�tku, aby poczwar-
ki-prz�dki zgin�y i nie wysz�y z nich niszcz�c ni�. W ten
spos�b b�dzie j� mo�na nawin��.
M�wi�c to ojciec wygl�da, jakby mu dziwnie ul�y�o.
W ko�ciele jest pe�no ludzi. Rodzice si� modl�. Jason
spostrzega, �e ojciec splata r�ce tak mocno, a� bieleje mu sk�ra
na k�ykciach.
Nast�pnego dnia szpital zarejestrowa� pierwszy przypadek
cholery i jedwabniki musia�y poczeka�.
Jason podni�s� futera� i walizk� i pow�drowa� dalej ulic�.
Zwr�� mi ten czas, my�la�. Zwr�� mi dobry czas, kiedy
wszystko by�o jak gdyby trwa�e, wieczne. Kiedy ka�de dzia�a-
nie, ka�dy cz�owiek - ja tak�e - by� wieczny i co� znaczy�.
Zwr�� mi to.
Otrz�sn�� si� z my�li. Przeszed� przez most w Southwark,
na ulicach stopniowo pojawia�o si� coraz wi�cej ludzi. Ust�pi�o
przyjemne wra�enie lekko�ci i wszechmocy, ju� nie s�ysza�
swoich w�asnych krok�w. Zamiast tego poczu� lekkie ssanie
w �o��dku.
Nie jad�e�, pomy�la�. Masz du�o czasu, jeszcze nie musisz
i�� na stacj�. Trzeba pomy�le� o zjedzeniu czego�, zanim
p�jdziesz dalej na Waterloo.
Tego samego ranka
Londyn, stacja Waterloo, godz. 7.05
Wielki szklany dach dworca niezauwa�alnie dr�a� ponad
ha�asem ludzi i maszyn. Gdzie� wysoko z jednego stalowego
�ebra na drugie jak strza�a przelatywa�y go��bie, za nic maj�c
kot�owanin� na peronach na dole. W miar� jak na dworze
przybywa�o dnia, miriady szklanych kwadrat�w dachu rozja�-
nia�y si� z wolna, daj�c coraz wi�cej �wiat�a.
Pod nimi, w holu dworca, wsparty o stojak z gazetami, sta�
Dawid, cz�owiek bardzo m�ody, prawie ch�opiec, i w sprawach
�yciowych wyra�nie do�� jeszcze zielony. Mia� g�ste czarne
k�dziory, zdawa�o si� zbyt bujne i nieujarzmione przy tej
posturze, rysy delikatne i jasne, ramiona w�skie. Wra�enie, �e
jest ��todziobem, podkre�la�o ubranie, o w�os zbyt od�wi�tne.
By�a to konfekcja najlepszego gatunku, zdecydowanie wskaza-
na przez kochaj�c� matczyn� d�o�. Kapelusz trzyma� pod
pach�, mi�dzy nogami ustawi� baga�: futera� ze skrzypcami
i walizk�. Ca�y czas ziewa�. Je�eli zaraz si� nie zjawi - pomy�-
la� - ani chybi zemdlej�.
Zamkn�wszy oczy odni�s� wra�enie, �e si� znajduje we
wn�trzu bij�cego dzwonu. W powietrzu unosi�y si� zapachy
kolei: w�gla, dymu, smaru i smo�y. Tego ranka jednak
wydawa�o mu si�, �e w�cha je pierwszy raz w �yciu - by�y
jakby mocniejsze, nieznane, miesza�y si� z otaczaj�cymi
d�wi�kami.
Czu� si� odrobin� nieswojo. Wok� s�ysza� ma�ych gazecia-
rzy; ich przeci�g�e okrzyki w obcym mu j�zyku, kt�rego
zupe�nie nie rozumia�, odbiera� jak tajemnicz�, monotonnie
wy�piewywan� skarg�. Wiedzia�, �e musz� mie� jakie� znacze-
nie, tote� znajdowa� w nich niebezpieczne aluzje, jakie� nowe
p�sensy wymykaj�ce si� rozumowi i budz�ce niepok�j, kt�ry
wbija� si� w brzuch jak w�skie ostrze strachu.
By� to jego pierwszy pobyt w Angl��, dok�adnie m�wi�c
w og�le za granic�. Nie s�dzi�, �e b�dzie tak inaczej, teraz za�
odkry�, �e to jak podr� na inn� planet�: nawet najzwyklejsze
rzeczy, drzewa czy domy, mia�y w sobie co� odmiennego,
jakby rzeczywisto�� zosta�a przekr�cona o z�bek w trybiku.
Barwy by�y inne, �wiat�o by�o inne. Zauwa�y�, �e jego zmys�y
rejestruj� zjawiska o wiele intensywniej ni� zazwyczaj, jakby
ryj�c je w skale.
Dzia�o si� tak od pierwszego wieczora w Londynie, trzy
dni temu. Dawid pami�ta� to przera�enie, gdy w w�skiej ulicy
zosta� zatrzymany przez ma�ego cz�owieczka w meloniku,
kt�ry co� do niego m�wi�. Gada� i gada� podsuwaj�c mu
p�askie pude�ko z czym� w �rodku. Czy chcia� to sprzeda�? Czy
chcia� mu to da�? Trudno by�o poj��, o co chodzi, a Dawid nie
wiedzia�, jak si� pozby� natr�ta. Wszystko u niego, twarz, usta,
g�os, by�o natarczywe. W pude�ku le�a�o kilka czarnych,
nieforemnych grudek, cz�owieczek z�apa� jedn� z nich i pod-
sun�� mu wprost pod nos. Mia�a ostry zapach, wi�c za-
niepokojony Dawid pr�bowa� si� wykr�ci�, ale tamten nie
chcia� si� odczepi�, tylko gada� i gada�, id�c za Dawidem i ca�y
czas wymachuj�c jedn� z grudek. W ko�cu nie pozosta�o mu
nic innego, jak tylko uciec przed nim, jak jakiemu� z�odziejo-
wi, z futera�em i walizk� pod pach�.
Troch� p�niej tego samego wieczora zaczepi�a go m�oda,
chuda dziewczyna z obna�onymi ramionami, niemal sinymi
w kwietniowym ch�odzie. Ona tak�e czego� od niego chcia�a,
ale tym razem zrozumia�, o co chodzi. Szybko oddali� si� od
niej i od jej wielkich szarych oczu. "Please, sir - rzuci�a cicho
w �lad za nim. - Please." Uciek�. W ma�ym, zaniedbanym
pensjonacie - a mo�e powinien go raczej nazwa� noclegow-
ni�? - dok�d si� wprowadzi�, nie zrozumia� wiele wi�cej
ponad cen�. Pok�j okaza� si� n�dzn� nor� z pluskwami na
�cianie, spoza kt�rej przez ca�� noc dochodzi�y najr�niejsze
ha�asy. �le mu si� spa�o w Londynie i coraz bardziej �a�owa�,
�e w og�le wpad� na pomys�, by tu przyjecha�. Co ja tu robi�?
- my�la�. - Dlaczego, na Boga, przysz�o mi to do g�owy?
Kiedy zastanowi� si� nad celem tej podr�y i tym, co faktycz-
nie go czeka�o, doszed� do wniosku, �e chyba musia� postra-
da� zmys�y. Idea i sens tego wszystkiego, �w pierwotny
impuls, wyda� mu si� nagle daleki i bez znaczenia w por�w-
naniu z odraz� i l�kiem, jakie mu przyni�s�. Nic na �wiecie nie
mog�o mu przeszkodzi� w ucieczce: wskoczy w pierwszy
poci�g do Dover i wr�ci na kontynent, do domu. Pomy�la�
o tym powa�nie ju� tego samego ranka, kiedy jedz�c �nia-
danie w noclegowni znalaz� kawa�ek paznokcia w swojej
do po�owy zjedzonej wodnistej jajecznicy. Dawid nie by�
specjalnie do�wiadczony �yciowo, uzna� przeto paznokie� za
z�y omen. Zatrzymywa� go brak pieni�dzy, to bowiem, co
mu zosta�o, nie mog�o starczy� na ca�� d�ug� powrotn� drog�
do Wiednia, no a poza tym da� s�owo, podpisa� kontrakt.
Naprawd� jednak pow�d, dla kt�rego sta� teraz tutaj na
stacji, by doprowadzi� spraw� do ko�ca, by� jeden: Jak by
to wygl�da�o, gdyby wr�ci� teraz do domu z podwini�tym
ogonem? By�oby to zawstydzaj�ce i k�opotliwe, w�a�ciwie
nie do przyj�cia po tym po�egnaniu, jakie zgotowa� miastu
swych przodk�w. Na takie p�j�cie do Canossy brakowa�o mu
odwagi. Poza tym, pomy�la�, poza tym nale�y przeprowadzi�
to, co si� przedsi�wzi�o, w ten spos�b bowiem si� dojrzewa.
Inne wyj�cie jest tch�rzostwem, a on a� takim tch�rzem
nie by�.
Dawid wybra� wi�c to, na co mu starczy�o odwagi, ale nie
by� wcale pewien, czy to prawdziwa odwaga. Prawd� m�wi�c
teraz na stacji czu� si� do�� marnie. Czy to, co mu si�
przydarzy�o poprzedniego dnia w ma�ym biurze impresaryj-
nym na Whitechapel High Street, nast�pi�o z jego wyboru, czy
te� go najzwyklej w �wiecie zwerbowano?
Biuro znajdowa�o si� na trzecim pi�trze i odwaga Dawida
topnia�a z ka�dym pokonywanym podestem schod�w. Przed
wej�ciem zatrzyma� si� pe�en wahania. Na matowej szybie
w drzwiach wygrawerowano pi�knymi, budz�cymi zaufanie
literami nazw� firmy: Mesars. Black ' Black. Przez chwil�
chcia� zawr�ci�, ale us�ysza�, �e kto� wchodzi po schodach.
Ogarn�a go jaka� panika i zastuka� delikatnie w szyb�
paznokciem wskazuj�cego palca.
- Wej��! - warkn�� jaki� g�os ze �rodka.
Dawid wsun�� si� w�owym ruchem w szpar� w drzwiach.
Za biurkiem siedzia� niski, ulizany m�czyzna i co� pisa�.
Nie podni�s� wzroku, kiedy Dawid przemkn�wszy ku biurku
stan�� przed nim. Jedyne, co by�o s�ycha�, to skrobanie pi�ra
po papierze; jedyne, co wida� - wypomadowana g�owa
m�czyzny.
- S�ucham? - rzuci� nie unosz�c g�owy. - Czym mog�
s�u�y�?
Dawid odchrz�kn��.
- No, wi�c... -zacz�� j�kaj�c si�. Nie w�ada� swobodnie
angielskim, a poza tym nie przygotowa� sobie �adnego stosow-
nego zdania na pocz�tek.
- S�ucham? - powt�rzy� m�czyzna i podni�s� wzrok.
Mia� czerwony, szeroki jedwabny krawat ze szpilk�, kt�rej
po�yskliwa g��wka z oprawionym kamieniem zdawa�a si�
mruga� do Dawida.
- Chce pan dosta� prac�, jak przypuszczam - powie-
dzia� m�czyzna bez dalszych wst�p�w. Przyjrza� si� Dawido-
wi kr�tko, nieprzekonany. - Ale nie mamy pracy - doda�.
- Przykro mi, kolego.
Spu�ci� wzrok z powrotem na papiery. Skonsternowany
Dawid sta� w miejscu. I to wszystko? Owszem, audiencja
najwyra�niej si� sko�czy�a, rubinowy ksi��� zza biurka by�
m�drcem umiej�cym czyta� w my�lach, zna� z g�ry tre�� jego
pro�by i odm�wi� nie marnuj�c czasu.
M�czyzna napisa� p� zdania, po czym ponownie spojrza�
w g�r�, tym razem ze z�owr�bnym wyrazem twarzy.
- Noo... - zacz��, ale do biura wpad� z przyleg�ego
pokoju starszy, siwy m�czyzna z pismem w r�ku i przerwa�
mu:
- Do licha, John - zagrzmia� siwow�osy. - Znowu ta
linia White Star. W �yciu nie mia�em do czynienia z podob-
nym ba�aganem i leserstwem. Niech cholera we�mie tych
grajk�w.
- O co chodzi tym razem? - spyta� siedz�cy za biurkiem.
- Pami�tasz, jak szukali�my dla nich na prawo i na lewo
nowego kontrabasisty, gdy stary straci� �on�? Uda�o si� go
znale�� na trzy dni przed rejsem, pami�tasz?
- No i co?
- No, popatrz, ledwo�my znale�li im tego kontrabasist�
- co prawda, nie ca�kiem takiego, jakiego �yczy� sobie
kapelmistrz, ale mimo wszystko, i to w trzy dni - nie
uwierzysz, ich drugi skrzypek, ten Smith, czy jak mu tam, no,
ten rozpuszczony ma�y Paganini - k�adzie si� na zapalenie
�lepej kiszki ! Dzi�! - hucza� siwy. - Niech diabli porw�
t� ca�� zgraj�. My�la�em, �e ten Coward p�ywa ju� na tyle
d�ugo, �eby dobra� sobie odpowiednich ludzi, a nie kan-
dydat�w na st� operacyjny. Oczu nie ma, czy co, do licha!
Wypomadowany z lekkim pow�tpiewaniem spojrza� w g�-
r� na swego prze�o�onego.
- Statek odp�ywa dziesi�tego - powiedzia� - dzisiaj jest
�smy. To si� nie uda...
- Nie- potwierdzi� siwy -to si� nie ma prawa uda�. Ale
musimy spr�bowa�.
M�czyzna za biurkiem spojrza� na Dawida.
- Jeszcze pan tu jest? - spyta�. - Na co pan czeka?
Dawid odwr�ci� si� speszony i ruszy� w stron� drzwi.
- Chwileczk�, m�ody cz�owieku - zatrzyma� go roz-
kazuj�cym g�osem stary. - Czy to nie s� skrzypce, to pud�o
pod pa�sk� pach�?
Dawid spojrza� na futera�, jakby go zobaczy� po raz
pierwszy.
- Tak - odpar� z g�upi� min�.
M�czy�ni wymienili spojrzenia.
- I umia�by pan na nich zagra�? - pyta� dalej stary.
W ten to spos�b Dawid zamustrowa� si� na statek. Pomys�
podsun�� mu pewien skrzypek na promie mi�dzy Calais
i Dover, z kt�rym Dawid wda� si� w rozmow� i kt�ry poda� mu
adres pan�w Black.
- Dostanie pan cztery funty miesi�cznie - powiedzia�
starszy, a Dawid liczy� w my�lach jak szalony. - We�mie pan
uniform Smitha, powinien pasowa�. Nie b�dzie go przecie�
potrzebowa�, tak jak i �lepej kiszki.
- Widzi pan te nuty? - zapyta� m�odszy.
Dawid spojrza� na zeszyt. Widnia� na nim napis "White
Star Music" i by� obrzydliwie gruby.
- Niech pan �wiczy jak wszyscy diabli. Musi pan umie�
jak najwi�cej na pami��.
- Jak m�wi�em, cztery funty szterlingi miesi�cznie-po-
wt�rzy� stary - ale o uniform musi pan dba� na w�asny koszt.
Bierzemy pana na pr�b�, rozumie pan? Na pr�b�.
- Jeden rejs, na pocz�tek. A teraz podpisujmy.
- Podsun�li papiery.
Dawid sta� na stacji i czeka�. I czu� si� niespecjalnie pewny
swego.
Co ja w�a�ciwie robi� w tym mie�cie?-my�la�. W Londy-
nie najgorsz� rzecz� by� dla niego nie brud, nie naga n�dza,
o wiele bardziej rzucaj�ca si� w oczy ni� w Wiedniu. Dla
Dawida najgorsze by�o to, �e nie rozumia�, co m�wi� ludzie,
w ka�dym razie na ulicy i w sklepach. Czyta� i rozumia� napisy
na szyldach, ale j�zyk m�wiony m�g� by� z r�wnym powodze-
niem arabskim. Przyjecha� do Bagdadu. Ten angielski, kt�ry
wbija� mu do g�owy magister Schulze w gimnazjum wiede�-
skiego XIII becyrku, wykazywa� tylko niewielkie podobie�-
stwo do d�wi�k�w, kt�re tu s�ysza�.
Otworzy� oczy. O kilka krok�w od niego sta� ma�y gaze-
ciarz, blady ch�opczyk o zapadni�tych policzkach, z ustami
pe�nymi niezrozumia�ych d�wi�k�w. Dawid rozr�nia� "ai",
"ou" i ca�� mas� kl�skaj�cych "k". Ale oto ko�o gazeciarza
zatrzymuje si� jaki� m�czyzna z parasolem, zainteresowany
owymi wykrzykiwanymi pojedynczymi g�oskami. Stoj� przez
chwil� zamieniaj�c mi�dzy sob� dziwne brytyjskie monety, ale
ani jednego s�owa. Po czym m�czyzna z parasolem na powr�t
ginie w ludzkiej rzece, a gazeciarz dalej wo�a swoje.
Zm�czony odchyli� g�ow� do ty�u i opar� o stojak z gazeta-
mi. D�wi�ki zamieni�y si� w pot�n�, budz�c� strach muzyk�.
S�ysza�, jak przedmioty m�wi�, jak �piewaj�, ale nie
rozumia�, co m�wi� i �piewaj�. Ba� si�. Gwizd pary, tysi�ce
krok�w, konduktorzy nawo�uj�, gazeciarze zawodz�, w powie-
trzu trzepoc� urywki rozm�w.
Dawid zasn�� na stoj�co.
Jason Coward obserwowa� �pi�cego z pow�tpiewaniem
w oczach.
Dobry Bo�e, pomy�la�, to chyba nie on! To nie mo�e by�
on, za m�ody!
Przyjrza� si� bladej twarzy. Nie, do licha, kogo� to nam oni
przys�ali!
Chrz�kn�� kilkakrotnie, ale m�ody cz�owiek przy stojaku
z gazetami nie zareagowa�. Mo�e to nie on, pomy�la� z miesza-
nin� zatroskania i nadziei, mo�e to tylko ch�opiec jad�cy
w odwiedziny do babki. Czu� jednak, �e to ten w�a�nie. Jego
wygl�d odpowiada� temu obco brzmi�cemu nazwisku, kt�re
us�ysza�. Poklepa� �pi�cego lekko po ramieniu.
M�ody cz�owiek, wyrwany ze snu, spojrza� na niego
przestraszonym wzrokiem.
No to mamy pasztet, pomy�la� Jason. Zwia� z domu.
A niech to diabli wezm�. G�o�no za� powiedzia�, podczas gdy
ch�opak dochodzi� do siebie:
- Przepraszam, dzie� dobry! Czy pan nie jest przypad-
kiem... - grzeba� po kieszeniach szukaj�c czego�. - ...o, jest!
- powt�rzy� w nadziei, �e tamten poda swoje nazwisko;
niewygodnie by�o trzyma� futera� ze skrzypcami i jednocze�-
nie szuka� karteczki, na kt�rej by�o zanotowane.
Ch�opak gapi� si� na niego, ale wreszcie poj��.
- Owszem! Nazywam si� Bleiernstern. Dawid Bleiern-
stern.
Powiedzia� to w �amanej angielszczy�nie, a r�wnocze�nie
Jason znalaz� kartk�. Nazwisko si� zgadza�o.
- Ja nazywam si� Jason Coward. - Wyci�gn�� r�k�.
- Jestem kapelmistrzem.
- Bardzo mi mi�o, panie Coward.
Jason przyjrza� mu si� uwa�nie.
- Niemiec, prawda?
- Austriak. Pochodz� z Wiednia. Vienna.
- Ach, tak.
- Ale potrafi� gra� na skrzypcach.
- Hm... No, tak, oczywi�cie, skoro... - Jason przerwa�
sam sobie. - Ile masz lat?
- Dwadzie�cia dwa. - Dawid patrzy� mu prosto w oczy.
- Nie powiniene� mi k�ama� - odparowa� Jason i lekko
si� u�miechn��. - Jestem twoim szefem, musisz o tym
pami�ta�. Poza tym nie mam wyboru, poci�g do Southampton
odje�d�a za pi�tna�cie minut.
- W porz�dku - rzek� Dawid i spu�ci� wzrok. - Osiem-
na�cie, panie Coward.
- No, no.
- Ale umiem gra� na skrzypcach.
- W gruncie rzeczy wa�niejsze jest to, �eby� nie dosta�
morskiej choroby.
- Wie, bitte?
- Morska choroba. Chorujesz na morsk� chorob�?
Teraz Dawid zrozumia�.
- Nie wiem - odpowiedzia� i po raz pierwszy si�
u�miechn��.
U�miech by� do przyj�cia, Jasonowi si� spodoba�.
- H�? No bo nie wolno ci wymiotowa� do futera�u
podczas koncertu. Pasa�erowie tego nie lubi�.
Ale Dawid znowu spowa�nia�. Dziwna rzecz, ci Niemcy
nigdy nie znaj� si� na �artach, pomy�la� Jason.
- Nie zachoruj� na morsk� chorob� - zapewni� Da-
wid.
- No i mam nadziej�, �e dobrze potrafisz gra� z nut.
- Tak.
- To twoja pierwsza praca?
- Tak.
- Przedtem �adnych anga�y?
Dawid potrz�sn�� g�ow�.
- No dobrze. Masz paszport?
Dawid wy�owi� z za�enowaniem jaki� papier z wewn�trznej
kieszeni i wr�czy� go Jasonowi. By� to obszerny dokument,
a w nim masa "Kaiserlich-K"niglich".
- Hm, nie s�dz�, �eby ci si� to przyda�o - powiedzia�
Jason i odda� paszport. -Powiem, �e masz dwadzie�cia jeden
lat.
- Inaczej mnie nie przepuszcz�?
- Na statku potrzebujemy orkiestry w pe�nej obsadzie.
Masz pieni�dze?
- Tylko troch�.
- C�, nie musisz ich mie�, zanim nie dop�yniemy do
Nowego Jorku.
Dawid spojrza� na niego pytaj�co i tym razem ca�kiem
szczerze. Jason poczu� si� dziwnie wzruszony.
- Masz zawsze robi� to, co ka�� - powiedzia� troch�
szorstko. - I absolutnie zawsze to, co ka�� oficerowie.
- Dobrze.
- No, ruszamy.
Dawid najwidoczniej nie zrozumia�. Jason zrobi� ruch
w kierunku poci�g�w.
- Gehen - powiedzia�