Erik Fasnes Hansen Należy do najbardziej obiecujących pisarzy skandynawskich młodego pokolenia. Urodził się w 1965 roku w Nowym Jorku, wychował i kształcił w Oslo. Po ukończeniu gimnazjum pracował przez kilka lat jako niezależny dziennikarz radiowy. Miał 20 lat, kiedy opublikował pierwszą książkę zatytułowaną Falketarnet (Wieża sokołów), wyrosłą na fali zainteresowania średniowieczem. Zachwycili się nią zarówno kryty- cy jak i czytelnicy, Hansen zyskał uznanie za mistrzowską umiejętność budowania sugestywnych i przejmujących obrazów. Światowy poziom tego debiutu potwierdziło przyznanie 23-letniemu autorowi Na- grody Scheiblera. Po sukcesie Wieży sokołów Hansen przeniósł się do Stuttgartu, gdzie kontynuował studia, w tym też czasie dużo po- dróżował. Wydany w roku 1990 Psalm u kresu podróży również odniósł sukces, i to na całym świecie. Okrzyknięta arcydziełem, książka figuruje na listach bestsellerów wielu krajów, w Norwegii zaś wyróżniona została prestiżową nagrodą literacką Riksmalprisen. Hansen, który jest także eseistą i krytykiem, mieszka obecnie w Oslo. Pracuje nad trzecią powieścią. W przygotowaniu WIEŻA SOKOŁÓW osadzona w realiach XIII w., lecz ponadczasowa w swej wymowie powieść psychologiczno-symboliczna o pułapkach i dramatach doj- rzewania, o samotności młodego człowieka, który walczy o swoje miejsce w świecie. Erik Fosnes Hansen Psalm u kresu podróży Przełożyła z norweskiego Maria Gołębiewska-Bijak Wydawnictwo "Książnica" Na podstawie dokumentacji fotograficznej z epoki oraz obrazu Gordona Johnsona "The Titanic" ORKIESTRA na pokładzie RMS TITANIC 10 - 15 kWietnia 1912 Jason Coward, kapelmistrz, Londyn Aleksander Bieżnikow, pierwsze skrzypce, 5~. Petersburg James Reel, altówka, Dublin Georges Donner, wiolonczela, Paryż Dawid Bleiernstern, drugie skrzypce, Wiedeń Petroniusz Witt, kontrabas, Rzym "Spot" Hauptmann, fortepian, miejsce zamieszkania nieznane Stulecia płyną jak leniwy strumień dźwięków i scen, twarze i miasta przemijają. Niektóre obrazy wydają się pełne i klarowne, inne nikną jak za mgłą. Każda epoka ma swoje sceny i swoje dźwięki. Są czasy, które rozbrzmiewają hymnami, muzyką wzno- szącą się pod kamienne sklepienia, gdy tuż obok dźwięczy żelazo, a w niebo bije krzyk lub szemrze cichy płacz. Powoli odpływają jak pole kry. I nie możesz ich zatrzymać. Są jak skryte marzenia, jak zawieruszone ikony, na których zblakłymi farbami wymalowano obce czasy i twarze. Wszystkie epoki mają swoje sceny i swoje dźwięki. Jak zapomniany wiersz. 10 kwietnia 1912 Londyn, tuż przed wschodem słońca Wyszedł na ulicę prosto w poranek. Coś szczególnego - pomyślał - bywa w takim chodzeniu po cichych ulicach o poranku, samotnie, pożegnalnie, jak podróżny. Zawsze w drodze. Jest wcześnie i słyszysz odgłos własnych kroków na bruku. Słońce jeszcze nie wzeszło. Ulica opada tutaj ku Tamizie, w ręku niesiesz walizeczkę, pod pachą futerał ze skrzypcami, to wszystko. I tak łatwo się idzie. Za rogiem zobaczysz niebo o wschodzie. Wokół wznosiły się budynki miasta; lekkie i przeźroczyste o świcie, niemal płynęły w powietrzu. Wąwozem ulicy biegło światło jutrzenki tak błękitne, jak to bywa tylko w kwietniu, tak nieuchwytne jak nie rozpoznany interwał. O tej porze niewiele było ludzi na ulicach: dwa, trzy niebieskie ptaki, jeden, może dwóch handlarzy warzywami z ręcznym wóz- kiem, kilku porannych spacerowiczów i on sam. Kroki na kamieniach, twarze równie przeźroczyste jak miasto w tym oświetleniu. Moja twarz też jest teraz taka, pomyślał. Doszedł do rogu. Dzisiaj wstałem i opuściłem pensjonat. Pościel była zimna, wilgotna i brudna. Jeszcze jeden dach nad głową, jeszcze jedno łóżko, w którym już nigdy nie będziesz spał. Przed tobą wszystko - to, czego nie znasz. Od dawna już tak było, wiele takich poranków i cichych ulic w różnych porach roku. Przemierzasz miasta, patrzysz, jak mieszkają ludzie, widzisz bieliznę i pościel wysuszone nocą. Wiszą na sznurze i czekają. Za oknami śpią oni - dzieci, kobiety, mężczyźni. Wiesz o tym. A gdybyś się postarał, mógłbyś usłyszeć ich oddechy. Ale nie chcesz, nie pojmujesz tego, to nie dla ciebie. Nigdy nie było dla ciebie. Dawniej doprowadzało cię to do szału albo budziło lęk, potrafiłeś powiedzieć coś strasznego albo po prostu uciec. Teraz już tak nie jest, nie widzisz w tym nic poza swoją własną szaradą, która stanowi dla ciebie jedynie źródło smutku i szczęścia. Przystanął na chwilę: Tak jak w zwierciadle. Potem skręcił za róg i ujrzał Tamizę, bezbarwną i spokoj- ną. Środkiem koryta słały się pasma mgły. Tajemnicze sine światło wypełniało niebo, ale na wschodzie było ono już czerwone. Stanął tuż za rogiem i patrzył. To była jego rzeka, dorastał nad Tamizą, znał jej barwy, dźwięki, zapachy. To pojmował: dobrze, że się było kiedyś dzieckiem nad dużą rzeką. Wtedy wzeszło słońce. Postawił futerał i walizkę. Patrzył, jak powoli wszystko staje się inne, kontury zyskują ostrość i głębię, rzeka nabiera kolorów. Dobrą chwilę patrzył na tę czerwień. - Powinna być widoczna trochę na prawo, poniżej tarczy słońca. - Głos ojca. - Długo jeszcze? - To jego własny głos, jasny, pytający, bardzo dawno temu. Ma dziesięć lat. Jakże to odległe, a zarazem bardzo bliskie. - Już za pięć minut. - Ojciec patrzy na zegarek. Którą pokazywał? Był to ten sam szacowny czasomierz ze złotą kopertą i monogramem, który ojciec zawsze nosił przy sobie i który zawsze wskazywał dobry czas. - Która godzina? - To znowu on sam. - Piąta czterdzieści siedem i pół. - Tak. Więc czas jest właściwy. Ojciec patrzy na zegarek mrużąc oczy, potem wkłada okopconą szybkę w uchwyt przed górną soczewką teleskopu. W ten sposób będą mogli patrzyć prosto w słońce bez szkody dla oczu. Jest letni poranek na podmiejskiej łące, pachnie trawą i koniczyną, a ptaki właśnie zaczęły śpiewać. Kilka godzin jechali razem z ojcem, aby tu dotrzeć. Aby obejrzeć przejście Wenus. Słońce jest jeszcze różowawe, ale wznosi się już bardzo szybko. - O, tak. Teraz możesz nastawić i zafiksować. - I oto nienawykłymi rękami, które jednak nauczyły się, co mają robić, i które wkrótce będą musiały radzić sobie całkiem same, białymi, lekko zziębniętymi dłońmi dziecka mierzy w słońce. Kręci śrubami i ustawia teleskop we właściwej pozycji, potem spogląda w okular, koryguje. Ojciec patrzy na zegarek, cyfry pokazują dobry czas. - Piąta czterdzieści osiem i trzy czwarte. Jasonie, widzisz coś? - I Jason widzi. Tarcza słoneczna, brązowawozłota w okopconej soczewce, zdaje się wypełniać całe pole widzenia. Mija kilka sekund, zanim się do tego całkiem przyzwyczai. Wtedy spostrzega drobne rzęski i kilka małych brązowych plamek na słońcu. - Tato! Widzę plamy na słońcu! I portuberancje ! - Protuberancje. - Aha! - Mogę popatrzyć? - Aha! Ojciec patrzy, potem przekazuje lunetę z powrotem Jasonowi i ponownie wyjmuje zegarek, swoją lekarską cebulę. - Za chwilę powinniśmy ją ujrzeć. Za minutę i trzydzie- ści pięć sekund. Obserwuj uważnie. Całkiem u dołu po prawej stronie. Będzie się wyraźnie różniła od plam na słońcu. Stojący nad Tamizą dorosły Jason obserwuje tę scenę w duchu, z daleka, z bliska - jak w teleskopie - i wie, że ojcowski zegarek pokazywał dobry czas. Jedyny dobry czas. - Jeszcze tylko kilka sekund! A słońce właśnie zaczyna się wysuwać poza obiektyw, wznosi się i znika z pola widzenia. - Tato! Trzeba to skorygować! - Poczekajmy, aż planeta znajdzie się przed tarczą słońca. Powinieneś ją już widzieć. W otaczającej czerni słońce jest jak płonąca taca. A oto, rzeczywiście, w prawym rogu wypełzła na powierzchnię tarczy okrągła plama. Nie, to całkiem wyraźna mała kula, doskonała w swej kulistości, nie żadna plama na słońcu. - Widzę ją! - Jasny głos. Łąki pachną. - Jesteś pewien? Pokaż, to od razu skoryguję. - Justując ojciec woła, że tak, naprawdę, jest! Jason nie może prawie ustać w miejscu, to jego pierwsze przejście Wenus. Wy- czekiwali na nie tygodniami szarugi, w nerwach, z obawą. Przejście Wenus to prawdziwa gratka, jak zwykł mawiać w takich wypadkach ojciec. Co będzie, jeśli chmury do niedzieli nie znikną? Ale zniknęły poprzedniego dnia wieczo- rem. Ledwo ojciec dokonał korekcji, już Jason patrzy na nowo. Planeta przesunęła się tymczasem o dobry kawałek ku środ- kowi tarczy, zaraz go minie. - Prawdziwa gratka! - mówi Jason z nabożeństwem, a ojciec śmieje się głośno. Wkrótce jest po wszystkim, Wenus przeszła. Wloką się gościńcem omijając kałuże, w gospodzie zjedzą śniadanie. Ojciec dźwiga teleskop, Jason statyw, są ciężkie, idą powoli. Pomrukujący głos ojca: - ...więc z powodu paralaksy obaj obserwatorzy otrzy- mają nieco różne wyniki; w ten sposób za pomocą trygonomet- rii oblicza się odległość od Wenus. Ale to nie wszystko. Znając prawa Keplera możesz, jeśli masz odległość Ziemia-Wenus, obliczyć odległości pomiędzy pozostałymi planetami. Jest mianowicie tak, że dla wszystkich planet kwadraty okresów ich obiegu wokół słońca są proporcjonalne do trzecich potęg ich średnich odległości... To brzmiało jak pieśń. W gospodzie spotkali dwóch innych astronomów amato- rów. Przy jajkach, tostach z marmoladą i herbacie potoczyła się rozmowa. Jason chwyta tylko jej fragmenty. Jeden z przy- byszy jest tak rozentuzjazmowany, że jajka i herbata lądują mu na brodzie. - Bogini Miłości wzniosła się dziś ku Słońcu! - Herbata i okruszki lądują na obrusie. - A jaka była wyraźna! - Kiedy następny raz? - wtrąca się Jason. Przybysze śmieją się dobrotliwie. - Następnego razu nie będzie - mówi ojciec. - Przynaj- mniej dla nikogo z nas tu siedzących. Jason nie pojmuje. - Dopiero w 2004 roku. Wtedy wróci do Słońca. Za 120 lat. Na myśl o tym Jasonowi robi się zimno. Do tego czasu jego też już nie będzie. Ogląda swoje dłonie. Na krótką chwilę świat jakby się zatrzymał. Czyż planety nie przestały się na sekundę poruszać? Ale ojciec już spogląda na zegarek - najwyższy czas, jeśli chcą zdążyć na pociąg. Ta scena pozostaje w pamięci Jasona. Widzi ją z dystansu, z kosmicznej odległości. Jedna sekunda. Jedna sekunda dob- rego czasu. Jason wyprostował się. Czerwony wschód słońca trwał... Czerwone światło. Ale teraz nie chciał o tym myśleć, nie o czerwonym świetle. Dlatego podniósł futerał i walizkę i zaczął iść ulicą. Nie myśl teraz o tym. Pamiętasz przejście Wenus? Pamiętał. Tak. Lecz było coś więcej. Były chłodne wieczory spędza- ne w wychodzącym na południe oknie poddasza, były zimowe noce z przepysznymi kiśćmi gwiazd na nieboskłonie i jęk pokory w duszy na widok czeluści między śniegiem a Mleczną Drogą. Tam, na okiennym parapecie, Jason zaprzyjaźnił się ze wszystkimi planetami. Teleskop ustawili na podłodze przed oknem, był skierowany w noc. - Tam, w gwiazdozbiorze Bliźniąt, widzisz Saturna. Jeśli dziś wieczór nie będzie chmur, zobaczymy pierścień. - I kie- dy Saturn wzniósł się tak wysoko, że zawisł nad kominami domów po drugiej stronie ulicy, a powietrze stało się przejrzy- ste, zobaczył pierścień. Zamglona przedtem, ledwo majacząca w obiektywie plama zmieniła się w jasną kulę leżącą w centrum okręgu. Jej światło było żółte i jednostajne, a pierścień wydał mu się mostem otaczającym Saturna ze wszystkich stron. - Wygląda strasznie samotnie - wyszeptał Jason, zupeł- nie jakby bał się zaszkodzić planecie. - To bardzo odległe ciało niebieskie. - Głos ojca był także cichy. - Jego maksymalna odległość od Ziemi jest obliczana z górą na miliard mil angielskich. - W duszy Jasona znów rozległ się ów cichy jęk upokorzenia przestrzenią -niepojętą, pustą. Często śnił nocą, że żegluje pośród nicości, a wokół tylko gwiazdy i planety. Budził się zawsze z tym samym jękiem w piersiach. - A pierścień z czego jest zbudowany? - Właściwie są to dwa pierścienie, ale nasz instrument nie jest dość silny, byśmy je rozróżnili. O budowie powierzchni planety można wywnioskować z analizy jej światła. Wierzch- nia warstwa Saturna składa się prawdopodobnie z trujących gazów, amoniaku i metanu. Ale jest piękna. - A pierścienie? Co z pierścieniami? - Przypuszczalnie lód... Planet było więcej. Merkury - towarzysz podróży, jak go nazywał ojciec. Jason bardzo polubił małego, szybkiego Merkurego, ale często trudno go było złowić wzrokiem. Była też Wenus - gwiazda poranna i wieczorna, wyglądająca czasami w soczewce teleskopu jak mały srebrzysty sierp księżyca. A dalej czerwony Mars, jak szlachetny kamień. Marsa chyba najbardziej polubił spośród planet. Przez całe pół roku towarzyszył mu co wieczór, nanosząc jego drogę na mapie nieba. W końcu - wielki, piękny Jowisz z przyprawiającą Ja- sona o dreszcz trwogi czerwoną plamą, która całkiem przypo- minała oko. - Czerwone oko - powiada spokojnie ojciec - jest być może wielką wyspą, przemieszczającą się po powierzchni w różne strony. A może to burza, potężna, nieokiełznana, szalejąca ciągle od stuleci. No i Księżyc, satelita Ziemi, który w soczewce teleskopu w takim przybliżeniu, tak wielki, wydaje się całkiem obcy. Krajobraz Księżyca jest mu dobrze znany, a jednak wciąż zmienia się w żółto- i niebieskobiałej poświacie. Długa obser- wacja Księżyca bardzo wyczerpuje. Ojciec powiada, że zdarza się to prawie wszystkim i jako "księżycowe omdlenie" jest zjawiskiem dobrze znanym astronomom. Potem wyjaśnia przypływy i odpływy, coś co obserwują często nad Tamizą, od której dzieli ich zaledwie kilka kwartałów. Za chwilę zejdą razem nad wodę i zanotują pory pływów, a potem porównają je z ruchami i fazami Księżyca. Szczególnie interesujący jest nagły silny przypływ w czasie pełni lub w drugiej kwadrze. To wtedy właśnie pojawiają się powodzie. Ale najdziwniejszy w Księżycu jest jego wpływ na umysł człowieka. Ojciec jest lekarzem, więc wie, że takie rzeczy się zdarzają. To się nazywa lunaci - księżycową chorobą. Na drzwiach wejściowych domu widniał mosiężny, co tydzień czyszczony szyld: ~ohn M. Coward M.D. Ojciec Jasona dzielił swój czas między pracę w szpitalu misyjnym w Whitechapel, gdzie był epidemiologiem, i pry- watną praktykę w domu, oddalonym o kilka kwartałów od Królewskiej Mennicy. W gabinecie ojciec miał wszelkiego rodzaju instrumenty, plansze i książki. W rogu obok zamykanej na klucz szafki, gdzie były przechowywane lekarstwa, stał również duży szkielet. Kiedy ojciec nie miał pacjentów i pracował w samotności, Jasonowi na ogół wolno było przychodzić do gabinetu, pod warunkiem że będzie siedział cicho. Tak było od małego. Ojciec miał zwyczaj dawać mu do oglądania książkę, najchęt- niej jedną z tych dużych, oprawnych w skórę, z podkolorowa- nymi ilustracjami, na których można było zajrzeć do wnętrza człowieka jakby przez otwór w tułowiu. Były to dziwne rysunki o intensywnych barwach, a porozkrawani ludzie nie wykazywali żadnych oznak bólu z powodu dziury w brzuchu. Przeciwnie, stali wyprostowani, co prawda bez ubrania, ale z otwartymi oczami, i wpatrywali się prosto w oglądającego, nie przejmując się tym, że widać ich wątrobę. Wątroba zaś była lila. Jasona to fascynowało i mógł spędzać długie godziny oglądając te wszystkie obrazki. Kiedy podrósł, zaczął chodzić do szkoły i nauczył się czytać, próbował także sylabizować napisy pod spodem, ale były po łacinie. A to, co gdzieniegdzie stało po angielsku, również było trudne. Tak więc coraz częściej się zdarzało, że ojciec poświęcał swój czas na objaśnia- nie mu treści plansz. W salonie na górze też leżała jedna książka, którą Jason po wielekroć przeglądał - ale inna. Była to wielka, ilustrowana miedziorytami Biblia. Zazwyczaj czytała mu ją matka. Z cza- sem znał wszystkie ilustracje na pamięć - ciemną jamę, w której pogrzebano Sarę, klęskę straszliwego węża Lewiata- na, zwycięstwo nad Filistynami. I sceny z potopu. Stale podnoszącą się wodę, tych nagich, przerażonych ludzi, wspinających się na drzewa i skały, aby ujść falom. W tle arka, czarna i zamknięta. Ludzie jej nie dostrzegają. Albo następny obraz, gdzie woda sięga już najwyższego szczytu: "Wody bowiem podnosiły się coraz bardziej nad ziemię, tak że zakryły wszystkie góry wysokie, które były pod niebem. Wody się więc podniosły na piętnaście łokci ponad góry i zakryły je." Na obrazku widać oszalałą ze strachu tygrysicę, siedzącą na szczycie skały z tygrysiątkiem w pysku. Jakiś ojciec wpycha swoje tonące dziecko na kamień, gdzie już siedzi inny malec. Dziecko boi się, ale zmęczone nie walczy i choć woda będzie się nieubłaganie podnosić, wydaje się, że chłopiec niemal tego pragnie. Woda zalewała ziemię przez sto i pięćdziesiąt dni. Na kolejnym miedziorycie woda już opadła, wszędzie leżą nagie zwłoki, a smród wilgotnej zgnilizny jest nie do zniesie- nia. Arka osiadła na szczycie góry, za nią lśni słońce i rozciąga się tęcza. Jason pyta matkę. Ale ona nie odpowie mu na pytanie, czy Bóg jest zły. Zamiast tego czyta, że Noe zbudował Panu ołtarz i złożył na nim ofiarę całopalną, a ta była Panu miła. I zawarł Noe przymierze z Bogiem po wieczne czasy, iż nigdy już Bóg nie pozwoli zginąć rodowi człowieczemu. A na znak tego przymierza położył Bóg tęczę na obłokach. Jest tam do dziś dnia. Biblia z miedziorytami była prawie tak piękna, jak książki z planszami. Jason nawet uważał, że w pewnym sensie są do siebie podobne. Ilustracje pozostały mu w pamięci na całe życie. Ojciec był wysoki, miał brązowe, zaczesane do tyłu włosy i bokobrody. Kiedy pracował, używał okrągłych okularów. Wcześnie odkrył, że Jason ma zdolności do przedmiotów przyrodniczych i dbał o to, by sprowadzać preparaty, książki i plansze, które mógłby studiować razem z chłopcem. Kiedy więc Jason miał nieco ponad dziewięć lat, zdarzyło się, że ojciec wpadł na pomysł z teleskopem. W czasach młodości doktor Coward bardzo interesował się astronomią, mogło więc być to coś, co by zarówno jemu, jak i Jasonowi sprawiło przyjemność. Tyle, że byłoby to drogie; jego gaża nie należała do najwyższych, więc po zapoznaniu z planami Jasona musiał uzyskać pozwolenie żony. Odbyło się to pewnej niedzieli przy popołudniowej herbacie. - Alicjo - zaczął ojciec - pamiętasz, jak bardzo byłem zainteresowany astronomią, kiedy się poznaliśmy? Jason nastawił uszu. Zaczęło się. - I owszem - odparła matka z uśmiechem - nieustan- nie chodziłeś z mapą nieba w kieszonce na sercu. Inni młodzi ludzie nosili tam raczej miniaturowe wydanie Shelleya. - To chyba musiało być bardzo, hm, romantyczne? - W pewnym sensie tak - odpowiedziała matka - ale oni nie umieli go porządnie czytać. Mój Boże, jak ja miałam dość Shelleya! Ty natomiast, z tą mapą nieba... - Hm, hm, hm - ojciec uśmiechnął się zażenowany. - Sądzę, że nigdy ci nie opowiadałem, co obudziło moje zainteresowanie astronomią? - Nie, o tym nigdy nie mówiłeś. - Matka wiedziała, że się na coś zanosi, Jason był o tym przekonany. - To miało miejsce, kiedy zostałem świadkiem napadu gwiezdnego obłędu. - Co ty powiesz, gwiezdnego obłędu? - Wtedy, gdy pracowałem u zegarmistrza Cricka. Doktor Coward wyrastał w dość skromnych warunkach i ucząc się musiał zapracować na mieszkanie i wyżywienie. Jakiś czas mieszkał u zegarmistrza. - Już wtedy? - Tak, więc posłuchajcie. Pewnego wieczoru siedziałem w dużym pokoju; pani Crick podała właśnie kolację, gdy do domu powrócił pan Crick. Był bardzo podniecony i czerwony na twarzy. - James, mój drogi - powiedziała pani Crick - znowu byłeś na jakimś odczycie! Zegarmistrz Crick miał bowiem zwyczaj uczęszczać na wykłady z nauk przyrodniczych dla laików, które potrafiły go wprawić w nieopisany zachwyt. Tego wieczoru był jednak zupełnie nadzwyczajnie podekscytowany. Oddychał z tru- dem. - O tak! - zawołał. - Byłem na wykładzie doktora Birda o systemie słonecznym! To było zupełnie... zupełnie - tu nastąpiło jego ulubione wyrażenie: - nie-o-pisane! - Wyma- wiał to zawsze w ten sposób. No i zaczął relacjonować wszystko, o czym usłyszał, o planetach i księżycach, a w miarę jak opowiadał, rosło jego podniecenie. Na koniec już zgoła krzyczał: - Nie znam lepszego sposobu zilustrowania wam tego niż za pomocą szczoty ! - Z tymi słowy chwycił żoniną szczotkę do szorowania podłogi, stojącą w kuble z wodą przy drzwiach. Zmoczył ją porządnie, po czym podniósł pod sufit i zaczął obracać nią w kółko, aż woda pryskała na wszystkie strony. - Ta szczota - ryczał - ta szczota to Słońce! A spiralne ruchy kropel wody naśladują ruch planet wokół niego. Jeste- śmy świadkami narodzin systemu słonecznego! - A żona? Co na to żona? - Była naturalnie bardzo zaniepokojona. Częściowo z po- wodu szkód w pokoju, częściowo z powodu męża, który zrobił się całkiem fioletowy na twarzy wskutek swej popularno- naukowej aktywności. Wykrzykiwał drżącym głosem: - Jeśli taki doktor Bird może to zrobić, to dlaczego nie ja! - Tak to się zaczęło. - A jak się skończyło? - No cóż, Crick był prostym człowiekiem, właściwie bez żadnego wykształcenia, więc ja, który studiowałem przed- mioty ścisłe, musiałem mu pomóc. Coraz więcej czasu zaj- mowała zegarmistrzowi jego nowa namiętność, astronomia; nie myślał o niczym innym-więc aby utrzymać się na stancji, byłem zmuszony zagłębić się w te sprawy. Na koniec zrezyg- nował ze sklepu i poświęcił się gwiazdom. Nie wiem, ile razy pomagałem mu dźwigać teleskop aż na Greenwich Hill. Początkowo miał zwyczaj rozkładać się tam, aby przebywać blisko "Serca AstronomŹŹ", jak nazywał obserwatorium. Z czasem zaczął pobierać opłatę za korzystanie z lunety na zasadzie "rzut oka za pensa" i w ten sposób zarabiał na jakie takie utrzymanie. To wtedy zacząłem rozglądać się za innym mieszkaniem. Wygłosił odczyt w Stowarzyszeniu Astrono- mów-Amatorów mówiąc konsekwentnie konáternacje za- miast konstelacje. Członkowie Stowarzyszenia byli bardzo skonsternowani. Pokrzykiwali: "To niesłychane!" Cricka nic jednak nie mogło zbić z pantałyku. Zajmował się astronomią dalej i doszedł nawet do zamożności prowadząc wykłady dla laików, napisał też jakąś książeczkę. Ale to było długo po tym, jak go opuściłem. Najzabawniejsze, że pozostało mi zaintere- sowanie astronomią. - Ten pierwszy odczyt musiał zrobić wielkie wrażenie? - Chętnie byłbym go posłuchał. Zdaje się, że Crick doznał charyzmatycznego olśnienia. Tak czy inaczej cała ta historia mówi jednak - choć zapewne w skrajnej formie - o tym, że nauka zachwyc". Matka śmiała się. - A co na to żona? - Zmarła na atak serca. Przez chwilę było cicho. - No tak - odezwała się matka - więc czego chcesz? - Alicjo, przyrzekam, że nigdy nie będę wymachiwał mokrymi szczotami w salonie. - Więc? - No więc, kochanie, pomyślałem sobie, że można by kupić teleskop. Przede wszystkim ze względu na Jasona, rozumie się. - Na Jasona, rozumie się. - Uważam, że by mu się to przydało. - Na pewno, Johnie. - Nie ma nic bardziej dyscyplinującego i rozwijającego niż prowadzenie precyzyjnych naukowych obserwacji. Precy- zyjnym instrumentem. - A i‰e to będzie kosztowało? Ojciec milczał. Wtedy matka powiedziała: - Jasonie, wyjdź na chwilę! Jason spojrzał na ojca. - Zrób, jak mówi matka. W pokoju kredensowym słyszy głosy rodziców napływają- ce falami z salonu. Pojmuje, że doszli do punktu krytycznego. Zaraz zapadnie decyzja. - ...nie ma mowy... dom... remont... nauka... Nauka!... ale ile?... wszystko wskazuje na to, że... rozwój chłopca... a lekcje?... rosnące znaczenie nauki w nadchodzących... świeże powietrze... warunek... Wreszcie głosy cichną. Potem słyszy, jak rodzice się śmie- ją, i pojmuje, że jednak będzie teleskop. Chwilę później drzwi się otwierają i staje w nich ojciec, uśmiechnięty od ucha do ucha. - Twoja matka zwariowała! - rzuca. I głos matki z salonu: - Ależ Johnie! - Dostaniesz teleskop. Oraz skrzypce. - Skrzypce? - To warunek, rozumiesz? - Ojciec kuca, by znaleźć się twarzą w twarz z Jasonem. - A ja sądzę, że ona ma rację - dodaje. - Uważa, że aż nadto tych preparatów i plansz. Więc jeśli mamy jeszcze dostać teleskop, to musisz ćwiczyć pilnie na skrzypcach przez godzinę dziennie. Rozumiesz? Jason kiwa głową. Zatrzymał się. Podniósł głowę i ujrzał siebie, swoje odbicie w sklepowej witrynie. Wysoki, silny, garnitur pod płaszczem trochę przyciasny, kasztanowate włosy, niebieskie oczy. Pod pachą pudło ze skrzypcami. To nie był ten sam instrument co wówczas, te skrzypce sprawił sobie później, mając lat dwadzie- ścia. Były już naprawiane, oczywiście, bowiem niemało prze- szły. Zobaczył siebie takim, jakim był wtedy: dość wysokim chłopcem o rudych włosach i wielkich oczach. We właściwym czasie wszystko, absolutnie wszystko było inne. Wydało mu się, że ma niejasne wspomnienie własnego śmiechu z owych lat - srebrzystego, lekkiego - gdzież się podział ten śmiech? Lubił grać na skrzypcach, ale teleskop był bardziej pod- niecający. Z miejsca, gdzie stał, mógł dojrzeć kopułę Świętego Pawła; we wschodzącym słońcu miała odcień świeżego mięsa. Ale teraz nie chciał o tym myśleć! Czy Bóg jest zły? Jason uśmiecha się lekko na myśl o tym dziecinnym pytaniu. Jest to zaledwie cień wyrozumiałego uśmiechu. Zimą pojawiają się epidemie różnych chorób. Dzielnice biedoty uginają się pod nimi i drżą przed nimi. Przez brudne, popękane szyby okien można zobaczyć, jak mieszka strach. Na ulicach pada deszcz i w piwnicach oraz ciasnych, przepełnio- nych mieszkaniach zagnieżdża się choroba. Dyfteryt nadciąga z punktualnością przypływów i odpływów. Tyfus także. W ciągu dnia zziębnięci ludzie przemykają ulicami w pogoni za swoimi sprawami, wieczorami słychać jak zawsze śpiewy po gospodach. Tylko ojciec co wieczór wraca do domu późno, a jego twarz naznaczona jest białymi smugami zmęczenia. Na dworze deszcz lub mgła, wciąż deszcz lub mgła. Rozmawia cicho z matką, jego głos jest głębszy niż zwykle, jakby wydobywał się z brzucha. Mówi, krótko, staccato, o warun- kach. Warunki są już prawie nie do wytrzymania, powia- da. Dzisiaj, zanim wyruszył do domu, na nowo uzupełnił statystyki. Jest gorzej niż kiedykolwiek. Czyż nie odwiedził - razem z pozostałymi członkami komisji - dziewięcio- pokojowego domu w Spitalfields, gdzie sześćdziesięcioro troje ludzi dzieliło dziewięć łóżek? Dosłownie sześćdziesię- cioro troje ! Nawet ściany były zainfekowane. Sieć kanali- zacyjna zupełnie niewydolna, wszędzie. Czyż nie pamięta lata w pięćdziesiątym ósmym, kiedy nie dało się przejść przez most Westminsterski inaczej niż z wilgotną chusteczką przy nosie i ustach z powodu smrodu? Rzeka była zielona i pełna szlamu. Przypływ i odpływ przesuwał jedynie ten brud w tę i z po- wrotem. A szczury! W całym Londynie roi się od szczurów, nawet w Pałacu Buckingham wyłażą ponoć czasami przez toalety. Jason też je widział. Szare, falujące kupki strachu na jakimś podwórku albo czasami pędzące jak strzała po ulicy w biały dzień. Kiedy o tym myśli, kłuje go u nasady głowy i pod pachami. - Jedyne, czego nam jeszcze teraz brakuje-mówi ojciec - to cholera. Tylko czekamy na pierwsze przypadki. Tu i ówdzie bezdomni mieszkają w wychodkach, bo nigdzie indziej nie znajdą dachu nad głową. My zaś modlimy się do Boga i prowadzimy statystyki. Tysiące ludzi w Londynie żyją z tego, co zbiorą na ulicach. Niektórzy specjalizują się i potrafią się wczołgać do otworów kanalizacyjnych nad Tamizą, by grzebać grabiami w odchodach w poszukiwaniu metalowych przedmiotów lub czegoś innego, co dałoby się sprzedać. Tylko połowa dzieci uczęszcza do szkoły. - Jesteśmy też zaniepokojeni stanem wody pitnej. Goto- wać trzeba nawet wodę z ujęć publicznych. Dziękujmy Bogu, że przynajmniej pada deszcz. Jason siedzi, trochę zawstydzony, wpatrując się w pracę domową. Właściwie chciał spytać ojca, czy nie mogliby razem przenieść szkiców orbity Marsa na nową mapę nieba. Teraz już wie, że nie można, ojciec jest zbyt zmęczony. Jason zaś wstydzi się, bo mimo wszystko czuje się rozczarowany. Ojciec walczy z wielogłowym potworem, z Hydrą, której ani on, ani żadne komisje nigdy nie pokonają; więc dlaczego to robi, skoro wie, że przegra? Jason wstydzi się. - Nalać ci brandy? - pyta matka. Ojciec przytakuje z nieobecną miną. - Wizytowaliśmy dziś także inny dom - powiada. Głos wydobywa się z jego krtani jak czarny dym. - Jeden pokój. Rodzina irlandzka. Sześcioro dzieci, w tym cztery córki. Najstarsza trzynaście lat. Dwoje najmłodszych miało dyfteryt. W pokoju było jedno łóżko, stół i trochę słomy w rogu. Dla najmniejszego nie było już ratunku, zmarło podczas naszej wizyty. Matka miała początki szkorbutu. - Proszę - przerwała matka - to dla ciebie. - Podała mu szklaneczkę. - Troje najstarszych - dwie dziewczynki i chłopiec - pracuje w fabryce zapałek. Powinnaś zobaczyć ich ręce. Człowiek chybaby wolał, żeby dziewczęta zajęły się prostytu- cją, może wtedy poza wszystkim nauczyłyby się myć. - John! Matka rzuciła szybkie spojrzenie na Jasona, który spuścił wzrok na książki. - W Londynie jest siedem tysięcy prostytutek, jak twier- dzi policja. To kłamstwo. Co najmniej osiemdziesiąt, a może i dziewięćdziesiąt tysięcy. Ale one się przynajmniej myją. - John... - Powinniśmy urządzić to tak jak w Paryżu, gdzie lekarze mają nadzór nad domami publicznymi. Kontrola dwa razy w miesiącu. Któregoś dnia natknąłem się na dziewczynę, która... - no cóż, to były jej ostatnie chwile. Nie chciała księdza. Bóg był dla niej dość mglistym pojęciem. A jakież mogła mieć na ten temat skojarzenia, skoro nawet nie znała swojego nazwiska? Powiedziała jedynie: "Uważam, że potrafię odróżnić dobro od zła. A to, co zrobiłam, było złe." Złe. Szkoła? Nie. Żadnej rodziny, o ile wiedziała bądź pamiętała. Wychowywała się w jednym z tych zakładów, czy jak tam nazwać owe nielegalne gniazda, gdzie przysposabia się dzieci do... - zorientował się, że żona patrzy na niego. - Umierała - rzekł więc tylko - i miała temu sprostać bez religŹŹ i bez umiejętności czytania. Więc jej oczy były jednym wielkim znakiem zapytania. Powiedziała, że to, co uczyniła, było złe. W ostatniej chwili trzymała się mocno mojego ramienia. Doktor Coward wychylił szklaneczkę do dna. Matka nalała mu zaraz następną. Zazwyczaj wystarczały dwie, o ile nie groziła cholera. I ona, i Jason wiedzieli, jak może wyglądać taki wieczór. Opowiadał o ostatnich, strasznych chwilach tyfusu brzusznego albo o całych salach duszących się dzieci, o pielęg- niarkach biegających w tę i z powrotem z miskami parującego wrzątku i o zdrapywaniu śluzu ze ścianek gardła. Opowiadał także - czasami - o stadium algidum cholery, o skurczach i ołowianoszarych twarzach. Taki bywał po powrocie do domu; głos potrafił płynąć przez godzinę lub dwie, a oni prawie nic nie mówili, ale wiedzieli, że zależy mu, by mieć ich oboje przy sobie. Potem ojciec zwykle odchylał się na krześle, zmęczony, ale już z normalną twarzą, a jego głos stawał się na powrót jego własnym głosem. Co go napędza, myśli Jason. Co się z nim dzieje, kiedy sporządza statystyki dla miejskiego medykusa i wszystkich komisji, w których zasiada? Ze wstydem myśli o orbicie Marsa - ojciec właśnie opowiadał mu o odkryciach Keplera, a tutaj analiza orbity Marsa odgrywa ważną rolę. Ojciec opróżnia drugą szklaneczkę. Co go napędza? Ojciec Jasona potrafi być również taki: - Nigdy dość nacisku na znikomość znaczenia jednostki. Jest wczesny niedzielny poranek. - Jednostka nie znaczy nic, jej zaangażowanie coś znaczy. Jason słucha milcząc i nie wie, czy to rozumie. Matka wkłada kapelusz, mają iść do kościoła. Na dworze deszcz zrobił sobie przerwę, w zamian za to przywlokła się mgła. Rodzina idzie ulicą. Na dystans, z cieka- wością i obrzydzeniem chronionego dziecka, przygląda się Jason ulicznicom i małym chłopcom o nogach i rękach tak cienkich jak zapałki, które sprzedają. Widzi kalekę o twarzy czarnej jak sadza od brudu, widzi ulicznego grajka z chłopcem, dźwigającego ciężką harfę, obaj mają czerwone wstążki zamo- tane wokół nogawek. Wszystkie twarze są jednak zamazane, zlewają się we mgle. - Indywiduum jest tylko cząstką, małym kamyczkiem w wielkiej mozaice. A ta mozaika jest podłożem przyszłości. Gdyby tylko spadł śnieg, myśli Jason. Jak długo jeszcze tak będzie - mgła i deszcz, deszcz i mgła. Gdybyż ten śnieg wkrótce nadciągnął. - Najpiękniejszy wzór, najwspanialszy i najprawdziwszy w tej mozaice tworzy nauka. W laboratoriach, w prosektoriach i w obserwatoriach kładzie się kamień po kamieniu fundamen- ty postępu ludzkości. To długa praca i mozolny trud, ale posuwa nas naprzód. A indywiduum, ten kto uczestniczy w tej pracy, nie znaczy więcej niż właśnie to, co robi. Jego życie i dusza nie mają znaczenia - jest jak nowicjusz w świątyni, zanosi przed ołtarz ofiarę, kornie, zapominając o sobie. I to wszystko. Nic więcej się nie liczy. Czy robi to ze smutkiem czy z radością, nie ma wpływu na całość. Jason zerka na ojca trochę zaniepokojony. Jego męska twarz jest trochę zbyt blada, najwyraźniej nie opuszcza go zmęczenie. - To stulecie dało nam parę, elektryczność i gaz. Prace, które dawniej wymagały mozolnej i długotrwałej harówki, można teraz wykonać pięćdziesiąt lub sto razy szybciej. Kiedyś ujarzmiona przyroda da nam, za sprawą nauki, tak wiele mocy, że będziemy mogli poważnie mówić o dobrobycie mas. O kulturze mas i o stuleciu mas. - Kultura mas - wtrąca się matka - czy doprawdy wierzysz, że kiedykolwiek wszyscy ludzie będą mogli korzys- tać z... - Musi tak być! - przerywa jej ojciec. - Nie ma innej drogi, ku temu zmierzamy. Dzisiaj wykształcenie jest udzia- łem mniejszości. Ale pewnego dnia dojdziemy do tego, że technika i nauka doprowadzą światło, światło i oświece- nie do... Jason chwyta ojca delikatnie za ramię. Ten spogląda nań z góry, jeszcze przez chwilę wydaje się nie całkiem obecny, ale w końcu uśmiecha się, prawie jak zwykle. - Jutro - powiada - pójdziemy do takiego jednego znajomego sklepu z egzotycznymi zwierzętami i kupimy kilka jajeczek z larwami. Jedwabniki. Za miesiąc larwy uprzędą kokony, a nić, którą wysnują, będzie jedwabiem, czystym jedwabiem. - Jedwab - powtarza cicho Jason. - Niektóre kokony włożymy do wrzątku, aby poczwar- ki-prządki zginęły i nie wyszły z nich niszcząc nić. W ten sposób będzie ją można nawinąć. Mówiąc to ojciec wygląda, jakby mu dziwnie ulżyło. W kościele jest pełno ludzi. Rodzice się modlą. Jason spostrzega, że ojciec splata ręce tak mocno, aż bieleje mu skóra na kłykciach. Następnego dnia szpital zarejestrował pierwszy przypadek cholery i jedwabniki musiały poczekać. Jason podniósł futerał i walizkę i powędrował dalej ulicą. Zwróć mi ten czas, myślał. Zwróć mi dobry czas, kiedy wszystko było jak gdyby trwałe, wieczne. Kiedy każde działa- nie, każdy człowiek - ja także - był wieczny i coś znaczył. Zwróć mi to. Otrząsnął się z myśli. Przeszedł przez most w Southwark, na ulicach stopniowo pojawiało się coraz więcej ludzi. Ustąpiło przyjemne wrażenie lekkości i wszechmocy, już nie słyszał swoich własnych kroków. Zamiast tego poczuł lekkie ssanie w żołądku. Nie jadłeś, pomyślał. Masz dużo czasu, jeszcze nie musisz iść na stację. Trzeba pomyśleć o zjedzeniu czegoś, zanim pójdziesz dalej na Waterloo. Tego samego ranka Londyn, stacja Waterloo, godz. 7.05 Wielki szklany dach dworca niezauważalnie drżał ponad hałasem ludzi i maszyn. Gdzieś wysoko z jednego stalowego żebra na drugie jak strzała przelatywały gołębie, za nic mając kotłowaninę na peronach na dole. W miarę jak na dworze przybywało dnia, miriady szklanych kwadratów dachu rozjaś- niały się z wolna, dając coraz więcej światła. Pod nimi, w holu dworca, wsparty o stojak z gazetami, stał Dawid, człowiek bardzo młody, prawie chłopiec, i w sprawach życiowych wyraźnie dość jeszcze zielony. Miał gęste czarne kędziory, zdawało się zbyt bujne i nieujarzmione przy tej posturze, rysy delikatne i jasne, ramiona wąskie. Wrażenie, że jest żółtodziobem, podkreślało ubranie, o włos zbyt odświętne. Była to konfekcja najlepszego gatunku, zdecydowanie wskaza- na przez kochającą matczyną dłoń. Kapelusz trzymał pod pachą, między nogami ustawił bagaż: futerał ze skrzypcami i walizkę. Cały czas ziewał. Jeżeli zaraz się nie zjawi - pomyś- lał - ani chybi zemdleję. Zamknąwszy oczy odniósł wrażenie, że się znajduje we wnętrzu bijącego dzwonu. W powietrzu unosiły się zapachy kolei: węgla, dymu, smaru i smoły. Tego ranka jednak wydawało mu się, że wącha je pierwszy raz w życiu - były jakby mocniejsze, nieznane, mieszały się z otaczającymi dźwiękami. Czuł się odrobinę nieswojo. Wokół słyszał małych gazecia- rzy; ich przeciągłe okrzyki w obcym mu języku, którego zupełnie nie rozumiał, odbierał jak tajemniczą, monotonnie wyśpiewywaną skargę. Wiedział, że muszą mieć jakieś znacze- nie, toteż znajdował w nich niebezpieczne aluzje, jakieś nowe półsensy wymykające się rozumowi i budzące niepokój, który wbijał się w brzuch jak wąskie ostrze strachu. Był to jego pierwszy pobyt w AnglŹŹ, dokładnie mówiąc w ogóle za granicą. Nie sądził, że będzie tak inaczej, teraz zaś odkrył, że to jak podróż na inną planetę: nawet najzwyklejsze rzeczy, drzewa czy domy, miały w sobie coś odmiennego, jakby rzeczywistość została przekręcona o ząbek w trybiku. Barwy były inne, światło było inne. Zauważył, że jego zmysły rejestrują zjawiska o wiele intensywniej niż zazwyczaj, jakby ryjąc je w skale. Działo się tak od pierwszego wieczora w Londynie, trzy dni temu. Dawid pamiętał to przerażenie, gdy w wąskiej ulicy został zatrzymany przez małego człowieczka w meloniku, który coś do niego mówił. Gadał i gadał podsuwając mu płaskie pudełko z czymś w środku. Czy chciał to sprzedać? Czy chciał mu to dać? Trudno było pojąć, o co chodzi, a Dawid nie wiedział, jak się pozbyć natręta. Wszystko u niego, twarz, usta, głos, było natarczywe. W pudełku leżało kilka czarnych, nieforemnych grudek, człowieczek złapał jedną z nich i pod- sunął mu wprost pod nos. Miała ostry zapach, więc za- niepokojony Dawid próbował się wykręcić, ale tamten nie chciał się odczepić, tylko gadał i gadał, idąc za Dawidem i cały czas wymachując jedną z grudek. W końcu nie pozostało mu nic innego, jak tylko uciec przed nim, jak jakiemuś złodziejo- wi, z futerałem i walizką pod pachą. Trochę później tego samego wieczora zaczepiła go młoda, chuda dziewczyna z obnażonymi ramionami, niemal sinymi w kwietniowym chłodzie. Ona także czegoś od niego chciała, ale tym razem zrozumiał, o co chodzi. Szybko oddalił się od niej i od jej wielkich szarych oczu. "Please, sir - rzuciła cicho w ślad za nim. - Please." Uciekł. W małym, zaniedbanym pensjonacie - a może powinien go raczej nazwać noclegow- nią? - dokąd się wprowadził, nie zrozumiał wiele więcej ponad cenę. Pokój okazał się nędzną norą z pluskwami na ścianie, spoza której przez całą noc dochodziły najróżniejsze hałasy. Źle mu się spało w Londynie i coraz bardziej żałował, że w ogóle wpadł na pomysł, by tu przyjechać. Co ja tu robię? - myślał. - Dlaczego, na Boga, przyszło mi to do głowy? Kiedy zastanowił się nad celem tej podróży i tym, co faktycz- nie go czekało, doszedł do wniosku, że chyba musiał postra- dać zmysły. Idea i sens tego wszystkiego, ów pierwotny impuls, wydał mu się nagle daleki i bez znaczenia w porów- naniu z odrazą i lękiem, jakie mu przyniósł. Nic na świecie nie mogło mu przeszkodzić w ucieczce: wskoczy w pierwszy pociąg do Dover i wróci na kontynent, do domu. Pomyślał o tym poważnie już tego samego ranka, kiedy jedząc śnia- danie w noclegowni znalazł kawałek paznokcia w swojej do połowy zjedzonej wodnistej jajecznicy. Dawid nie był specjalnie doświadczony życiowo, uznał przeto paznokieć za zły omen. Zatrzymywał go brak pieniędzy, to bowiem, co mu zostało, nie mogło starczyć na całą długą powrotną drogę do Wiednia, no a poza tym dał słowo, podpisał kontrakt. Naprawdę jednak powód, dla którego stał teraz tutaj na stacji, by doprowadzić sprawę do końca, był jeden: Jak by to wyglądało, gdyby wrócił teraz do domu z podwiniętym ogonem? Byłoby to zawstydzające i kłopotliwe, właściwie nie do przyjęcia po tym pożegnaniu, jakie zgotował miastu swych przodków. Na takie pójście do Canossy brakowało mu odwagi. Poza tym, pomyślał, poza tym należy przeprowadzić to, co się przedsięwzięło, w ten sposób bowiem się dojrzewa. Inne wyjście jest tchórzostwem, a on aż takim tchórzem nie był. Dawid wybrał więc to, na co mu starczyło odwagi, ale nie był wcale pewien, czy to prawdziwa odwaga. Prawdę mówiąc teraz na stacji czuł się dość marnie. Czy to, co mu się przydarzyło poprzedniego dnia w małym biurze impresaryj- nym na Whitechapel High Street, nastąpiło z jego wyboru, czy też go najzwyklej w świecie zwerbowano? Biuro znajdowało się na trzecim piętrze i odwaga Dawida topniała z każdym pokonywanym podestem schodów. Przed wejściem zatrzymał się pełen wahania. Na matowej szybie w drzwiach wygrawerowano pięknymi, budzącymi zaufanie literami nazwę firmy: Mesars. Black ' Black. Przez chwilę chciał zawrócić, ale usłyszał, że ktoś wchodzi po schodach. Ogarnęła go jakaś panika i zastukał delikatnie w szybę paznokciem wskazującego palca. - Wejść! - warknął jakiś głos ze środka. Dawid wsunął się wężowym ruchem w szparę w drzwiach. Za biurkiem siedział niski, ulizany mężczyzna i coś pisał. Nie podniósł wzroku, kiedy Dawid przemknąwszy ku biurku stanął przed nim. Jedyne, co było słychać, to skrobanie pióra po papierze; jedyne, co widać - wypomadowana głowa mężczyzny. - Słucham? - rzucił nie unosząc głowy. - Czym mogę służyć? Dawid odchrząknął. - No, więc... -zaczął jąkając się. Nie władał swobodnie angielskim, a poza tym nie przygotował sobie żadnego stosow- nego zdania na początek. - Słucham? - powtórzył mężczyzna i podniósł wzrok. Miał czerwony, szeroki jedwabny krawat ze szpilką, której połyskliwa główka z oprawionym kamieniem zdawała się mrugać do Dawida. - Chce pan dostać pracę, jak przypuszczam - powie- dział mężczyzna bez dalszych wstępów. Przyjrzał się Dawido- wi krótko, nieprzekonany. - Ale nie mamy pracy - dodał. - Przykro mi, kolego. Spuścił wzrok z powrotem na papiery. Skonsternowany Dawid stał w miejscu. I to wszystko? Owszem, audiencja najwyraźniej się skończyła, rubinowy książę zza biurka był mędrcem umiejącym czytać w myślach, znał z góry treść jego prośby i odmówił nie marnując czasu. Mężczyzna napisał pół zdania, po czym ponownie spojrzał w górę, tym razem ze złowróżbnym wyrazem twarzy. - Noo... - zaczął, ale do biura wpadł z przyległego pokoju starszy, siwy mężczyzna z pismem w ręku i przerwał mu: - Do licha, John - zagrzmiał siwowłosy. - Znowu ta linia White Star. W życiu nie miałem do czynienia z podob- nym bałaganem i leserstwem. Niech cholera weźmie tych grajków. - O co chodzi tym razem? - spytał siedzący za biurkiem. - Pamiętasz, jak szukaliśmy dla nich na prawo i na lewo nowego kontrabasisty, gdy stary stracił żonę? Udało się go znaleźć na trzy dni przed rejsem, pamiętasz? - No i co? - No, popatrz, ledwośmy znaleźli im tego kontrabasistę - co prawda, nie całkiem takiego, jakiego życzył sobie kapelmistrz, ale mimo wszystko, i to w trzy dni - nie uwierzysz, ich drugi skrzypek, ten Smith, czy jak mu tam, no, ten rozpuszczony mały Paganini - kładzie się na zapalenie ślepej kiszki ! Dziś! - huczał siwy. - Niech diabli porwą tę całą zgraję. Myślałem, że ten Coward pływa już na tyle długo, żeby dobrać sobie odpowiednich ludzi, a nie kan- dydatów na stół operacyjny. Oczu nie ma, czy co, do licha! Wypomadowany z lekkim powątpiewaniem spojrzał w gó- rę na swego przełożonego. - Statek odpływa dziesiątego - powiedział - dzisiaj jest ósmy. To się nie uda... - Nie- potwierdził siwy -to się nie ma prawa udać. Ale musimy spróbować. Mężczyzna za biurkiem spojrzał na Dawida. - Jeszcze pan tu jest? - spytał. - Na co pan czeka? Dawid odwrócił się speszony i ruszył w stronę drzwi. - Chwileczkę, młody człowieku - zatrzymał go roz- kazującym głosem stary. - Czy to nie są skrzypce, to pudło pod pańską pachą? Dawid spojrzał na futerał, jakby go zobaczył po raz pierwszy. - Tak - odparł z głupią miną. Mężczyźni wymienili spojrzenia. - I umiałby pan na nich zagrać? - pytał dalej stary. W ten to sposób Dawid zamustrował się na statek. Pomysł podsunął mu pewien skrzypek na promie między Calais i Dover, z którym Dawid wdał się w rozmowę i który podał mu adres panów Black. - Dostanie pan cztery funty miesięcznie - powiedział starszy, a Dawid liczył w myślach jak szalony. - Weźmie pan uniform Smitha, powinien pasować. Nie będzie go przecież potrzebował, tak jak i ślepej kiszki. - Widzi pan te nuty? - zapytał młodszy. Dawid spojrzał na zeszyt. Widniał na nim napis "White Star Music" i był obrzydliwie gruby. - Niech pan ćwiczy jak wszyscy diabli. Musi pan umieć jak najwięcej na pamięć. - Jak mówiłem, cztery funty szterlingi miesięcznie-po- wtórzył stary - ale o uniform musi pan dbać na własny koszt. Bierzemy pana na próbę, rozumie pan? Na próbę. - Jeden rejs, na początek. A teraz podpisujmy. - Podsunęli papiery. Dawid stał na stacji i czekał. I czuł się niespecjalnie pewny swego. Co ja właściwie robię w tym mieście?-myślał. W Londy- nie najgorszą rzeczą był dla niego nie brud, nie naga nędza, o wiele bardziej rzucająca się w oczy niż w Wiedniu. Dla Dawida najgorsze było to, że nie rozumiał, co mówią ludzie, w każdym razie na ulicy i w sklepach. Czytał i rozumiał napisy na szyldach, ale język mówiony mógł być z równym powodze- niem arabskim. Przyjechał do Bagdadu. Ten angielski, który wbijał mu do głowy magister Schulze w gimnazjum wiedeń- skiego XIII becyrku, wykazywał tylko niewielkie podobień- stwo do dźwięków, które tu słyszał. Otworzył oczy. O kilka kroków od niego stał mały gaze- ciarz, blady chłopczyk o zapadniętych policzkach, z ustami pełnymi niezrozumiałych dźwięków. Dawid rozróżniał "ai", "ou" i całą masę kląskających "k". Ale oto koło gazeciarza zatrzymuje się jakiś mężczyzna z parasolem, zainteresowany owymi wykrzykiwanymi pojedynczymi głoskami. Stoją przez chwilę zamieniając między sobą dziwne brytyjskie monety, ale ani jednego słowa. Po czym mężczyzna z parasolem na powrót ginie w ludzkiej rzece, a gazeciarz dalej woła swoje. Zmęczony odchylił głowę do tyłu i oparł o stojak z gazeta- mi. Dźwięki zamieniły się w potężną, budzącą strach muzykę. Słyszał, jak przedmioty mówią, jak śpiewają, ale nie rozumiał, co mówią i śpiewają. Bał się. Gwizd pary, tysiące kroków, konduktorzy nawołują, gazeciarze zawodzą, w powie- trzu trzepocą urywki rozmów. Dawid zasnął na stojąco. Jason Coward obserwował śpiącego z powątpiewaniem w oczach. Dobry Boże, pomyślał, to chyba nie on! To nie może być on, za młody! Przyjrzał się bladej twarzy. Nie, do licha, kogoż to nam oni przysłali! Chrząknął kilkakrotnie, ale młody człowiek przy stojaku z gazetami nie zareagował. Może to nie on, pomyślał z miesza- niną zatroskania i nadziei, może to tylko chłopiec jadący w odwiedziny do babki. Czuł jednak, że to ten właśnie. Jego wygląd odpowiadał temu obco brzmiącemu nazwisku, które usłyszał. Poklepał śpiącego lekko po ramieniu. Młody człowiek, wyrwany ze snu, spojrzał na niego przestraszonym wzrokiem. No to mamy pasztet, pomyślał Jason. Zwiał z domu. A niech to diabli wezmą. Głośno zaś powiedział, podczas gdy chłopak dochodził do siebie: - Przepraszam, dzień dobry! Czy pan nie jest przypad- kiem... - grzebał po kieszeniach szukając czegoś. - ...o, jest! - powtórzył w nadziei, że tamten poda swoje nazwisko; niewygodnie było trzymać futerał ze skrzypcami i jednocześ- nie szukać karteczki, na której było zanotowane. Chłopak gapił się na niego, ale wreszcie pojął. - Owszem! Nazywam się Bleiernstern. Dawid Bleiern- stern. Powiedział to w łamanej angielszczyźnie, a równocześnie Jason znalazł kartkę. Nazwisko się zgadzało. - Ja nazywam się Jason Coward. - Wyciągnął rękę. - Jestem kapelmistrzem. - Bardzo mi miło, panie Coward. Jason przyjrzał mu się uważnie. - Niemiec, prawda? - Austriak. Pochodzę z Wiednia. Vienna. - Ach, tak. - Ale potrafię grać na skrzypcach. - Hm... No, tak, oczywiście, skoro... - Jason przerwał sam sobie. - Ile masz lat? - Dwadzieścia dwa. - Dawid patrzył mu prosto w oczy. - Nie powinieneś mi kłamać - odparował Jason i lekko się uśmiechnął. - Jestem twoim szefem, musisz o tym pamiętać. Poza tym nie mam wyboru, pociąg do Southampton odjeżdża za piętnaście minut. - W porządku - rzekł Dawid i spuścił wzrok. - Osiem- naście, panie Coward. - No, no. - Ale umiem grać na skrzypcach. - W gruncie rzeczy ważniejsze jest to, żebyś nie dostał morskiej choroby. - Wie, bitte? - Morska choroba. Chorujesz na morską chorobę? Teraz Dawid zrozumiał. - Nie wiem - odpowiedział i po raz pierwszy się uśmiechnął. Uśmiech był do przyjęcia, Jasonowi się spodobał. - Hę? No bo nie wolno ci wymiotować do futerału podczas koncertu. Pasażerowie tego nie lubią. Ale Dawid znowu spoważniał. Dziwna rzecz, ci Niemcy nigdy nie znają się na żartach, pomyślał Jason. - Nie zachoruję na morską chorobę - zapewnił Da- wid. - No i mam nadzieję, że dobrze potrafisz grać z nut. - Tak. - To twoja pierwsza praca? - Tak. - Przedtem żadnych angaży? Dawid potrząsnął głową. - No dobrze. Masz paszport? Dawid wyłowił z zażenowaniem jakiś papier z wewnętrznej kieszeni i wręczył go Jasonowi. Był to obszerny dokument, a w nim masa "Kaiserlich-K"niglich". - Hm, nie sądzę, żeby ci się to przydało - powiedział Jason i oddał paszport. -Powiem, że masz dwadzieścia jeden lat. - Inaczej mnie nie przepuszczą? - Na statku potrzebujemy orkiestry w pełnej obsadzie. Masz pieniądze? - Tylko trochę. - Cóż, nie musisz ich mieć, zanim nie dopłyniemy do Nowego Jorku. Dawid spojrzał na niego pytająco i tym razem całkiem szczerze. Jason poczuł się dziwnie wzruszony. - Masz zawsze robić to, co każę - powiedział trochę szorstko. - I absolutnie zawsze to, co każą oficerowie. - Dobrze. - No, ruszamy. Dawid najwidoczniej nie zrozumiał. Jason zrobił ruch w kierunku pociągów. - Gehen - powiedział. Dawid znowu się uśmiechnął i poszli. Kiedy przechodzili koło gazeciarzy, spytał: - Co oni wykrzykują? - Że strajk węglowy się zakończył i górnicy wrócili do roboty - wyjaśnił Jason. - Ooo! - powiedział Dawid przeciągle. - To oznacza, że na statek zabunkruje się dość węgla, aby popłynąć. Wielki zegar pod stropem wskazywał za dziesięć wpół do ósmej. Przy bramce Jason wyjął dwa bilety i gdy kontroler je sprawdził, mogli wyjść na peron. Dla podróżujących drugą i trzecią klasą na statku podstawiono tam odjeżdżający o 7,30 specjalny pociąg, który kończył bieg na nabrzeżu 44 w Sout- hampton. Lokomotywa była już pod parą i przynaglano wsiadających. Jason kroczył spiesznie wzdłuż peronu, mijając grupki rozgorączkowanych emigrantów i zwykłych pasażerów, sterty walizek i wózki bagażowe. Tuż za nim szedł Dawid, który ledwie zdołał patrzyć pod nogi, znowu bowiem ogarnęło go potworne zmęczenie i marzył tylko o tym, by usiąść i prze- spać się. W końcu Jason otworzył drzwi do jakiegoś przedziału i wsiedli. Przywitał ich widok futerałów z instrumentami i walizek spiętrzonych na półkach i ławkach. W przedziale siedziało już trzech mężczyzn zagłębionych w rozmowie, a powietrze było sine od dymu papierosowego. W półmroku Dawid dostrzegł starszego człowieka z rzadką, pożółkłą bród- ką, niskiego, ciemnowłosego w binoklach i trzeciego z krótką blond brodą i jasnymi oczyma. Te oczy wpiły się w Dawida, zaledwie stanął w drzwiach. Dwie pozostałe twarze sprawiały wrażenie bardziej przyjaznych. - Znajdzie się miejsce dla nas? - spytał Jason i nie czekając na odpowiedź zamknął drzwi za sobą. - Hm - chrząknął. -A to jest, panowie, nasz nowy drugi skrzypek, Dawid... moment... - Bleiernstern - podpowiedział Dawid cicho. Zerknął nerwowo w kierunku trzech nowych twarzy. Starszy facet z kozią bródką jakby zachichotał pod nosem i popatrywał teraz na Dawida wesołymi, lekko zamglonymi oczami. Niski, czarny, też miał jakiś sympatyczny błysk w cwikierach. Tylko jasnowłosy się nie uśmiechał, podniósł wzrok na Dawida i wpatrywał się w niego z rezerwą. Po chwili wskazał końcem fajki na Dawida i powiedział do kapelmistrza: - On jest za młody, Jasonie. - Daj spokój, Aleks. - Jason mruknął cicho do jasno- włosego. - Niech piekło pochłonie tych całych Blacków! - za- grzmiał jasnowłosy i pogroził fajką. - Popatrz na niego, przecież to zupełny gołowąs! - W każdym razie to nie jest wina chłopaka! - Dobrze będzie, zobaczysz - uspokajał Aleksa mały czarny w okularach i mrugnął przyjaźnie do Dawida. Dawid, zawstydzony, wpatrywał się w podłogę. Aleks prychał przez chwilę pod nosem, potem poderwał się nagle: - Sądzę, że mi wybaczycie. - Wysiadł na peron i prze- szedł do drugiego przedziału, gdzie siedzieli inni muzycy. Jason zamknął za nim drzwi. - Hm - skomentował z lekkim zawstydzeniem. - Hm. Przywitaj się, Dawidzie. To jest, hm - Jason wskazał dłonią szpicbródkę, który w dalszym ciągu lekko chichotał, jakby niezupełnie biorąc udział w wydarzeniach - to nasz kont- rabasista, Petroniusz Witt. Kontrabasista wyciągnął wiotką dłoń. - Giovanni Petronio Vitellotesta - przedstawił się uro- czyście ochrypłym głosem. - To znaczy Petroniusz Witt, po angielsku, hi, hi. Potrząsnął ręką Dawida, który zdał sobie nagle sprawę, że ze starym coś chyba nie jest w porządku, a oczy zamgliły mu się jeszcze bardziej. Naraz cofnął dłoń, jakby się sparzył. Spojrzał na nią niemal obrażony, podniósł do oczu i zaczął przyglądać się jej badawczo. Ale już w następnej chwili znów puścił serdecznie oko do Dawida. - Hi, hi - zachichotał i zamilkł. Teraz wyciągnął rękę ciemnowłosy w okularach. - Petroniusz, rozumiesz, jest Włochem. -Zabrzmiało to dwuznacznie. -Aleksem, który dopiero co zniknął za drzwia- mi, nie powinieneś się przejmować. On po prostu taki jest. A ja jestem Spot. - Bardzo mi miło, panie Spot - odpowiedział Dawid. - O, nie, żaden pan Spot. I żaden pan jakiś tam. Wystarczy Spot - zaprotestował, nie wyjaśniając, skąd to dziwne przezwisko. W tym samym momencie pociąg ruszył i Dawid z Jasonem klapnęli na wolne miejsca. - Uf - zawołał Jason - no to jedziemy do Ameryki. - Hi, hi - skomentował to stary Petroniusz. Spot nie powiedział nic. Uśmiechnął się jedynie spoza binokli z nieobecną miną. Jason oparł się o siedzenie i zamknął oczy. Po chwili zapadł w drzemkę. Tak jakby siedział sam w zamkniętym pomieszczeniu zajęty swoimi sprawami. Głosy pozostałych osób w przedziale dochodziły z oddali. Poranne myśli powróciły, ale inaczej, łagodniej. Koła stukają. Słyszysz ich głos na złączach szyn, uderzenie metalu o metal. Słyszysz? Jedziesz! To pożegnanie, zawsze pożegnanie. Brzęk metalu o metal. Słyszysz muzykę? Stoi ze skrzypcami w pokoju i ćwiczy. Pomaga mu matka, która sama dobrze gra na skrzypcach. Właśnie zaczął Largo Haendla. Trudno wydobyć czysty dźwięk długimi, równymi pociągnięciami smyczka. Ogarnia ich twórcze zniecierpliwie- nie, matka instruuje. Zbliża twarz ku jego twarzy, ogarnia go ramionami, by mu pokazać, jak ma prowadzić smyczek, podkreśla coś w nutach. Kiedy matka się zapala, jej kok rozluźnia się sam, pasemko po pasemku wysuwa się spod siatki i opuszcza w dół, układając wokół twarzy jak jedwab. Kiedy się porusza, włosy powiewają jej na wszystkie strony. Matka ma brązowy kok, brązową suknię, brązowe oczy. Uczy go grać. Nie tyle techniki - tym zajmuje się nauczyciel, ona nauczyła go, że kiedy się gra, trzeba się przejmować, trzeba mieć zarumienione policzki. Wcale nie to jest najważniejsze, żeby było perfekcyjnie. Jason pomyślał, że z pewnością grał wtedy to Largo na żałosnym poziomie; w dalszym ciągu nie jest wirtuozem, chodzi o zapał, o rumieniec na policzkach - tego nauczyła go matka. Ojciec uważa, że będzie z pożytkiem dla naukowca zaj- mować się dodatkowo muzyką, sam nigdy nie miał na to czasu. Jason ma lepsze warunki niż ojciec w okresie dorastania. Jason zawsze ma mieć więcej i lepiej, również taką rzecz jak muzyka - choćby tylko na marginesie, jako formę spędzania wolnego czasu. Cóż, siedzi teraz w pociągu, jest kapelmistrzem na transat- lantyku. Jego orkiestra gra zupełnie przeciętną, prymitywną muzykę "do kotleta". Strauss, Supp‚, Lehar przed obiadem. Potem jest gorzej: Ragtime Revue, The Chocolate Soldier i The Teddy Bears' Picnic. Takie właśnie kawałki. Opowieści Hoff manna i Mikado Sullivana. Nie rozumie tego, nie widzi związku między scenami zapadłymi głęboko w jego duszę i faktem, że oto siedzi w przedziale kolejowym jako kierownik sześcioosobowej gru- py muzyków rozrywkowych o bardzo zróżnicowanym pozio- mie i z najrozmaitszą przeszłością. Niektórych zna z poprzed- nich rejsów, innych nie. To część szarady. Inni, myśli Jason, towarzysze, koledzy - też pewnie noszą w sobie takie sceny, taki wir wrażeń, zbierane przez lata drobne okruchy. Znajdą się tam również nici i tropy, które ich tu przywiodły. Podobnie jak we mnie. Nigdy nie wypytuję kolegów o przeszłość i powody. Niech je zachowają dla siebie, to i ja będę miał spokój. A o czym marzą, kiedy śpią? Co widzą, siedząc z zamkniętymi oczami, jak ja teraz? Co słyszą? Może nie chodzi o pytanie i dlatego nigdy nie pytam. Nigdy nie pytałem. Już dawno przestałem stawiać pytania. Ostatecznie teleskop pojawił się w domu po nie kończącym się oczekiwaniu i teoretycznych przygotowaniach. Pamięta, jak ojciec ściągał wszelkie możliwe książki, które potem razem studiowali, aby podstawy były w porządku, kiedy rozpoczną się obserwacje. Obserwacje... Co za słowo! Smakowało jak podróże, odkrycia, rzeczywistość. Jak ptaki. Wreszcie nadszedł teleskop. Był to dobry instrument, z soczewkami od Chance'a z Birmingham i szwajcarskim oprzyrządowaniem, precyzyjna robota. Czarny, z dębowym, twardym jak kamień statywem. Śruby lśniły stalą, osie i piony - błyszczącą czernią. Na wstępie dokładnie przebadali aparat, Jason znał dane na pamięć: refraktor trzy i pół cala, teoretyczna rozdzielczość rzędu dwóch sekund kątowych; można było rozpocząć obser- wacje! Skrzypce pojawiły się kilka miesięcy wcześniej. Złotawo- czerwone "połówki" o ślicznym kształcie. Kiedy nadszedł teleskop, umiał już czysto zagrać gamę. Pewnego wieczora Jason robił sprawunki po szkole. Ojciec prosił, żeby kupił dodatkowy komplet strun. Będą prze- prowadzać eksperyment. To znowu jedno z tych słów, jak obserwacja, refraktor, rozdzielczość, sekunda kątowa... tajemnicze z początku, magiczne słowa, które z czasem nabierały znaczenia. A teraz kolejne: ekspery- ment. Po prawdzie Jason posiada niejakie wyobrażenie na temat, czym jest eksperyment, ale zawsze mu się wydawało, że ma to coś wspólnego z probówkami, z fosforem i siarką, z ogniem i cieczą. Więc kiedy ojciec przy śniadaniu oznajmił, że eksperyment będzie miał miejsce wieczorem, przed spaniem, po odrobieniu lekcji - Jasonowi nie mieściło się w głowie, dlaczego jako materiał do doświadczenia kazano mu kupić cztery dodatkowe struny do skrzypiec. Struny? Właśnie zaczął się mniej więcej orientować co do strun. Wie, że te cztery nitki, rozpięte na gryfie, są kluczem do nieskończoności dźwięków, ale eksperyment? Kupuje więc struny, a kiedy staruszek za sklepową ladą wręcza mu bibułkowe kopertki, struny odzyskują nieco ze swej tajemniczości, którą miały, zanim rozpoczął grę na skrzypcach. Po odrobieniu lekcji i po kolacji Jason schodzi z ojcem do gabinetu, gdzie ma się odbyć eksperyment. Ojciec zapala jedną, tylko jedną lampę i w jej żółtym świetle siedzą przy biurku. Na blacie leży mała deseczka. Jason przez chwilę odczuwa rozczarowanie, myśli: fosfor, siarka... Ale ojciec już rozpina struny pomiędzy gwoździami na deseczce i wsuwa pod nie kliny, żeby mogły swobodnie drgać. I w tym słabym świetle Jason po raz pierwszy słyszy, że planety grają. Gdy już bowiem kruche dźwięki ujawniły, że ciągłe skracanie napiętych strun o połowę powoduje powstawanie interwałów, i że bierze się to ze wzrastającej częstotliwości ich drgań, ojciec pokazuje dalej, jak geometryczny obraz pewnych szeregów tonów powtarza się, zgodnie z prawami Keplera, w ruchu planet. I Jason powoli zaczyna pojmować, do czego zmierza ojciec: zarówno tony, jak ich geometryczny zapis są tylko wyrazem innych, osobliwych stosunków. Saturn opi- suje swą prędkością na eliptycznej orbicie odległość między G i H, a więc tercję wielką, Merkury więcej - bo całe dziesięć tonów, podczas gdy Jowisz porusza się z prędkością małej tercji. - Stąd - mówi ojciec - Kepler twierdził, że orbity planet, jak dźwięki, wyrażają harmonię we wrzechświecie. Muzykę sfer. - Uśmiechnął się lekko. - No cóż, jeżeli rzeczywiście istnieje muzyka sfer, to nie bierze się ona z drgania powietrza, lecz z jakiejś całkiem innej, potężnej siły w kosmosie. Muzyka czystej grawitacji, matematy- ki i... Ale czy tak jest w istocie, to inna sprawa. Sama myśl jednak jest piękna. Z prac Keplera nad tymi zagadnie- niami pozostały jego trzy prawa o planetach. Były to pierw- sze prawdziwe prawa przyrodnicze, a zostały sformułowa- ne, gdy pracował nad znalezieniem harmonŹŹ we wszech- świecie. Jason nie może się nasłuchać drgania strun. Jakby tego wieczoru astronomia i skrzypce stapiały się w jedno. Siedzą w kręgu lampy i przestawiają kliny pod strunami; słuchają, stroją, szukają w książce, z której ojciec zaczerpnął informacje, słuchają ponownie. - Już Grecy uważali, że planety są źródłem muzyki - mówi ojciec. - Planety poruszają się przecież, patrząc z Ziemi, ruchem wstęgi poprzez Zodiak. Starożytni Grecy wyobrażali sobie, że był to jakiś boski taniec. A skoro wszelki ruch powoduje wibracje, dźwięki i tony, myślano, że także planety wytwarzają dźwięki - muzykę, ponieważ tańczą. Muzykę, której żaden człowiek nie mógł usłyszeć, albowiem całe uniwersum było wypełnione tymi potężnymi tonami, a ludzie, słysząc je od zawsze, już w łonie matki, przyzwyczaili się do nich tak, jak się przyzwyczajamy do bicia własnego serca. W ten sposób tłumaczył to Arystoteles. Pitagoras miał być podobno ostatnim, który posiadał ową daną od bogów zdolność odbierania tej muzyki. Potem Kepler odkrył, że także w systemie heliocentrycznym istnieje pewien stosunek tonów, nawet jeśli Słońce stoi nieruchomo pośrodku, a orbity planet nie są okręgami doskonałymi, lecz elipsami. Jason już prawie przestał słuchać, przenosi wzrok ze strun na ojca i z powrotem. Zrobiło się późno, są zmęczeni. Ale JaSon musi jeszcze raz usłyszeć, że tak jest: że planety, jego prZyjaciele z późnych godzin nocnych, naprawdę grają. Ojciec gasi lampę i idą spać. - Czy był pan już przedtem w Ameryce, młodzieńcze? spytał Petroniusz zerkając to tu, to tam, raz na półkę, raz przez okno. - N-nie - odpowiedział Dawid i spojrzał zaskoczony na starego człowieka. - A pan? - W Nowym Jorku jest bardzo pięknie - rzucił Petro- niusz- bardzo pięknie. Nic nie można zrozumieć. Mają takie wysokie domy. Dawid coraz mniej rozumiał tego dziwnego Włocha. Petroniusz robił wrażenie zagubionego w tym swoim zbyt obszernym ubraniu z postrzępionymi mankietami koszuli. Jason najwyraźniej spał, oparty o poduszki siedzenia, Spot ,patrywał się w okno cierpliwym, zamglonym wzrokiem. Teraz, kiedy wyjechali na światło dzienne, Dawid widział wyraźnie siwe pasma w jego czarnych, zaczesanych gładko włosach i zmarszczki wokół oczu, częściowo ukrytych za binoklami. Trudno było oszacować wiek Spota. Petroniusz mógł mieć około sześćdziesięciu pięciu lat, Jason jakieś trzydzieści pięć, ale Spot... Spot był ubrany starannie, w kami- zelkę z dewizką i przypominał nauczyciela, solidnego, miesz- cZAńskiego nauczyciela gimnazjalnego. Oczy jednak miały W sobie coś podejrzanego, jakby coś skrywały, jakiś subtelny, cichy niepokój - a Dawida uderzyło, że widział takie oczy wcześniej, w Wiedniu, w tych kawiarniach, do których się nie chodziło. - Popłyniemy największym statkiem na świecie - oznaj- mił Petroniusz skubiąc swą skąpą bródkę. -Największym na ŚWiecie. Jest tak wielki, że nie może zatonąć. Dawid spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. Teraz Włączył się Spot: - To prawda. - Uśmiechnął się ironicznie. - Faktycz- nie mówi się, że ten statek nie może zatonąć. W gazetach o tym całkiem sporo pisano. - Tak? - No więc statek ma cały szereg poprzecznych wodo- sZczelnych grodzi, czternaście czy piętnaście - są tak skon- struowane, że jeśli nadciąga niebezpieczeństwo, kapitan może z mostka zamknąć drzwi pomiędzy ładowniami naciskając jeden elektryczny guzik. Drzwi w głębi statku natychmiast się zatrzaskują. Nie zamoczymy sobie nóg. - Ach, ta elektryczność, ta elektryczność! - wykrzyknął zachwycony Petroniusz. - Sądzę, że jest wprost wzruszająca. - Gdyby tylko jeszcze wynaleźć elektrycznego kapitana, naprawdę wiele by się zyskało - powiedział Spot z nabożeń- stwem. - Tak, ma pan w rzeczy samej rację, w rzeczy samej - westchnął stary. - Ale czy pan sądzi, że to jest możliwe? Elektryczny kapitan? - Oczywiście. Taki, który nigdy nie popełnia błędu w nawigacji. I elektryczni muzycy, którzy nigdy nie fałszują - odparł Spot spojrzawszy surowo na Petroniusza. - Chwała Bogu, że mój czas na ziemi wkrótce się dopełni - odrzekł wstrząśnięty Petroniusz, po czym dodał: - Myśli pan, że miałbym szansę jako elektryczny muzyk? Powiedział to bez cienia ironŹŹ, Dawidowi zaś wyrwało się w niemal rozpaczliwej próbie przerwania tej absurdalnej rozmowy: - Ja przedtem byłem tylko raz na prawdziwym statku. Na promie pomiędzy Dover i Calais. To znaczy Calais i Dover. - Ach tak, Calais i Dover - powtórzył kwaśno Spot. - No więc mamy płynąć największym statkiem świata, może zabrać na pokład ponad trzy tysiące pasażerów. Nie dodał nic więcej, skierował jedynie wzrok na powrót ku oknu. - Czy rozumie pan po włosku, młody skrzypku? - spytał Petroniusz z nadzieją w głosie. - Obawiam się, że bardzo mało. - Ooo, no tak. A czy chodzi pan czasami do teatrzyku? Małego? Dawid ze wszystkich sił próbował być grzeczny i uprzej- my. Może to trudności językowe sprawiały, że wszystko, co rnówił ten stary, brzmiało tak dziwnie. Dlatego odpowiedział: - Chętnie chodzę do teatru. - Tak! - ciągnął Petroniusz przewracając oczami - nie- prawdaż, teatrzyk jest najpiękniejszy! - Teatrzyk? - upewnił się Dawid. - Tak! Jedyny prawdziwy teatr! Najczystszy! Najpraw- dziwszy! Z najpiękniejszymi pod słońcem maleńkimi ak- toreczkami, które potrafią tańczyć w powietrzu! - Kiedy to mówił, jego oczy zaczęły gwałtownie łzawić. - O! Teatrzyk! Ci mali widzowie! Dawid rozejrzał się niespokojnie, szukając pomocy, ale Jason spał wciąż na swoim siedzeniu, a Spot niezłomnie, z wyniosłym spokojem wpatrywał się w widok za oknem. - Naprawdę cieszę się, że to słyszę - kontynuował Petroniusz - że także pan, młodzieńcze, także pan... Już starożytni Chińczycy potrafili docenić... albo Arabowie... mieli najbardziej ozdobne ze wszystkich, najbardziej artys- tyczne... ale w naszych czasach, w naszych czasach... dlatego podwójnie mnie cieszy, że pan, młody człowieku, że pan także jest miłośnikiem i znawcą teatru marionetek! Wiedziałem, mogłem wyczytać z pańskiej twarzy, że jest pan człowiekiem kulturalnym! Dawidowi wreszcie rozjaśniło się w głowie. Nie miał jednak okazji, by coś powiedzieć, albowiem Petroniusz rozpo- czął teraz dłuższy wywód o historŹŹ teatru marionetek od starożytności do czasów współczesnych. Słowa tryskały zeń jak woda z fontanny, połowicznymi bądź niezrozumiałymi zdaniami i Dawid nie pojmował ich nawet w części. Przez chwilę usiłował się grzecznie przysłuchiwać, ale wkrótce ogarnęło go zmęczenie, poza tym Petroniusz, w miarę jak rósł jego zachwyt, coraz częściej przechodził na swój język ojczysty. - Si, mio giovane musicante taciturno! Mój młody, mil- czący muzykancie - mówił. - Mi sembri una piccola bam- bola! Mała laleczko. Oto, do czego jesteś podobny! Una marionetta! Lecz przecież wszyscy podobni są do tych malu- teńkich lalek! Dawid próbował rozpaczliwie zasygnalizować, że nie rozu- mie, ale fontanna zamieniła się w wodospad, w gejzer: - Si! Perch‚ ti devo confessare un segreto! Tajemnicę! Zwierzę ci się z un segreto! Mianowicie in realta le marionette sono uomini... e gli uomini sono marionette! Rozumiesz! W rze- czywistości my jesteśmy marionetkami, a marionetki lu- dźmi! To jest rivoluzione nella metafisica!-zawołał rozognio- ny. - I nikt o tym nie wie! Tylko ja... - Naraz zniżył głos do szeptu, przysunął się do Dawida i popatrzył mu w oczy pałającym wzrokiem. -No i może Bóg. Forse Dio. O ile On też nie jest człowiekiem, hi, hi, hi. Dla Dawida stało się teraz całkiem jasne, że kontrabasista jest szalony. Nie wiedząc co robić, wpatrywał się z lękiem w Petroniusza, którego osobowość na jego oczach rozpadała się na kawałki. Nastąpił kolejny przypływ słów i porwał go ze sobą: - Malowani szelakiem! - krzyczał Petroniusz. - Tak! To jest teatro di marionette! Na sznurkach jesteśmy prowa- dzeni, głosami innych mówimy! E chi conduce i fili? Kto pociąga za sznurki? Chi parla? Kto - kto mówi? Czy pomyślałeś o tym kiedyś? - To ostatnie pytanie zabrzmiało triumfalnie. Cały ten rejwach obudził wreszcie Jasona. Usiadł prosto, szybko ogarnął wzrokiem sytuację i z obojętną miną przerwał basiście: - Petroniuszu! Skończ z tymi głupstwami, chcę spać. Dawid z całą pewnością także potrzebuje snu, jest zmęczony. Porozmawiasz z nim innym razem, teraz bądź cicho. Petroniusz od razu zamilkł i spuścił wzrok na własne palce. Drżały lekko, więc je splótł. Patrzył na nie cały czas i wydawało się, że rzeka słów przelewa się teraz w jego wnętrzu, nie mając odwagi wypłynąć z ust, zaledwie bezgłoś- nie się poruszających. Dawidowi zrobiło się przykro. Spojrzał na kapelmistrza. - Zaśnij - poradził mu przyjaźnie Jason. - Później w ciągu dnia mamy przecież grać. - Po czym dodał: - Jeszcze się do tego przyzwyczaisz. Ale teraz śpij. Dawid posłusznie zwinął się więc na siedzeniu i zamknął oczy. Marzył już tylko o tym, by zasnąć, oderwać się od ciasnego przedziału i od tych niesympatycznych mężczyzn, którzy ni stąd, ni zowąd stali się jego kolegami. Raz jeszcze przemknęło mu przez myśl pytanie: "Co ja tu właściwie robię?" Wkrótce spał. W przedziale zrobiło się cicho. Petroniusz ze splecionymi dłońmi i wilgotnymi oczyma siedział w swoim kącie. Spot, nieruchomy jak sfinks, przy oknie. Dawid i Jason byli pogrążeni we śnie. Kiedy wyjechali z miasta, za oknami pociągu rozwidniło się i widać było łagodny krajobraz południowej AnglŹŹ. Jechali przez Winchester. W górze, na niebie, prześwitywała delikat- na, czysta kwietniowa jasność. W mieście nie zwrócili na nią uwagi, teraz miała im towarzyszyć przez całą podróż. Godzina 9.25 Nabrzeże 44, Southampton Dworzec Morski I Jest. Mogli go obserwować z okna przedziału, podczas gdy pociąg powoli toczył się przez teren portu ku budynkowi dworca. Wyglądał jak wielki czarno-biały bajkowy stwór, jak dymiący parą smok uwiązany na cumach. Okrętowano pasaże- rów, pakowano ładunki. Wysoko w górze, na dekach, widać było ludzi mrowiących się jak robactwo na potężnym cielsku statku. Promień porannego słońca trafił weń i sprawił, że wszystek metal i całe szkło rozjarzyły się i rozedrgały. Kiedy więc Dawid zobaczył go przez okno, zrozumiał, że grubo przesadził twierdząc, iż kiedykolwiek przebywał na jakimś statku. Prom pływający między Calais i Dover nie był nawet nędzną tratwą w porównaniu z tym tu potwo- rem, gotowym do wyruszenia na swoją transoceaniczną wy- prawę. ' Z okna uchwycili błysk wygiętej rufy. Złotymi, świecącymi nowością literami na czarnym tle wypisano: TITANIC Liverpool To była odpowiednia nazwa. Widok potężnej sylwetki, dźwigów, masztów, śrub i czterech ogromnych żółtych ko- minów sprawił, że Dawidowi zakręciło się w głowie. Statek stanowił zgrabną, smukłą i elegancką całość o nadludzkich rozmiarach, kierującą jego myśli ku muzyce, ku Bachowi, ku szeregom tonów, rozciągających i rozrastających się, a po- tem na powrót zrastających w wielką budowlę. Także pozostali patrzyli na swój nowy statek z pewną dozą ciekawości. Tyle ich już jednak widzieli, wkrótce bardziej zajmowały ich bagaże i pudła na instrumenty. Pociąg stanął. Wysiedli. Z sąsiedniego przedziału wyszli na peron pozostali trzej muzycy. Wokół panował nieopisany chaos, od razu więc zaczęli torować sobie drogę przez budynek terminalu na drugą stronę, do wyjścia. Tam skręcili w bok, zostawiając za sobą tłum pasażerów, i wzięli kurs na rufę, ku trapowi dla załogi. Z bliska wrażenie naturalnej smukłości rozmywało się w ogromie stalowych płyt. Każda z nich była wielkości dwóch dorosłych mężczyzn, ponabijana niezliczoną ilością ciężkich, masywnych nitów. Wodząc spojrzeniem wzdłuż burty można się było zatracić w ich nieskończoności, a wszystkie razem stanowiły statek. Dawid poczuł, jakby w Bacha wmieszał się Wagner. Ten największy na świecie oceaniczny parowiec był jak Cwałowanie WalkirŹŹ, jak Zmierzch Bogów. Nad trzema spośród czterech kominów unosił się szaroczarny dym i gnany zachodnim wiatrem odpływał w głąb zatoki. Siedmiu muzyków weszło na trap. Na pokładzie Jason wymienił dokumenty i spisy z rumianym mężczyzną w mun- durze, po czym poprowadzono ich nie kończącymi się koryta- rzami i schodami do wnętrza. Wszędzie pachniało nowością - farbą i smarem, tu i tam wciąż jeszcze brakowało żarówek, w korytarzach gęsto było od załogi i pasażerów, którzy kręcili się w tę i z powrotem, nie bardzo wiedząc, jak się zorientować w tym labiryncie. Czarni palacze, białe kuchciki. Emigranci z gromadkami dzieci. Urywki rozmów i okrzyki; angielski, niemiecki, skandynawskie, gaelicki. Kilka razy pobłądzili i musieli wracać, ale wreszcie męż- czyzna w mundurze stuknął się w głowę i wykrzyknął: - No przecież! Diabelnie trudno się połapać tu na dole. Spurpurowiał pod białą czapką i ocierał pot z czoła. Wyglądał, jakby od wczesnego ranka pokonał kilometry korytarzy i schodów. - Nazywam się McElroy - powiedział manipulując pękiem kluczy - i jestem intendentem na tej balŹŹ, he, he. To ostatnie padło z niejaką dumą. Otworzył drzwi. - Będziecie mieszkali w tej kajucie - powiedział do muzyków. - Obok magazynu z ziemniakami. Kajuta była prymitywna i pusta. Wzdłuż ścian stały cztery piętrowe łóżka, przy krótszej mały stolik i kilka prostych krzeseł. Nad stolikiem znajdował się mały bulaj, przez który ostrożnie sączyło się światło dnia. - Trochę tu jeszcze pachnie farbą-zauważył intendent. - Za tymi drzwiami znajduje się pomieszczenie na in- strumenty, a łazienka jest dalej w korytarzu po lewej stronie. Są jakieś pytania? - Jak zrozumiałem, mamy grać już przy lunchu? - upe- wnił się Jason. - Pierwsza klasa siada do stołu, jak tylko miniemy Calshot Castle, macie grać w westybulu na pokładzie D, zanim zaczną jeść. Jest tam dla was kąt koło fortepianu - pomyślał chwilę. - Jak będziecie szli na pokład D, idźcie długim korytarzem w kierunku dziobu, aż do drzwi po prawej stronie, oznaczonych napisem Schody. Są zamknięte dla nie upoważ- nionych. Tamtędy dostaniecie się na klatkę schodową pierw- szej klasy, głównymi schodami wejdziecie na wyższy pokład i znajdziecie się w westybulu. Bądźcie trochę dyskretni na tych schodach, wchodźcie zwartą grupą, dobrze? - Oczywiście, oczywiście - odparł Jason z ugrzecz- nieniem. - Później wam wyjaśnię, jak się dostaniecie do oranżerŹŹ. Tam trzeba będzie grać w czasie popołudniowej herbaty i przed południem. Gdyby pojawiły się problemy, pytajcie mnie albo załogi, to znaczy prawdziwej załogi, marynarzy. Wszystkie posiłki jecie z nimi. - Znakomicie - powiedział Jason. - Muszę lecieć, mam jeszcze co innego do roboty. - To mówiąc oficer administracyjny pospieszył do wyjścia, ale w otwartych drzwiach odwrócił się jeszcze na chwilę: - I za- chowujcie się porządnie, chłopcy. Żadnego picia, dobra? Żadnego latania za dziewczynami. - Będziemy się porządnie sprawować - zapewnił Jason. - Miałem już różnych muzyków... - Może pan nam ufać, panie McElroy, jak własnym dzieciom, sir. - Obawiałem się, że pan to właśnie powie. Drzwi za intendentem zamknęły się. - Milutki facet - rzekł kwaśno Spot. Przywłaszczył już sobie jedno z dolnych łóżek. Siedział na pryczy z kapeluszem na kolanach i z wyrazem wyjątkowego znudzenia przypatrywał się reszcie, uzgadniającej pomiędzy sobą sprawy praktyczne. Jason i Aleks rozpakowywali się, Dawid witał się z Jimem i Georges'em, którzy jechali w sąsied- nim przedziale. Jim był przystojnym, wesołym mężczyzną, który śmiał się do Dawida nazywając go kolegą z morskich szlaków. Georges, bardziej powściągliwy, tak mocno pachniał wodą kolońską, że prawie zagłuszył zapach farby w kabinie. Petroniusz, stary i zgarbiony, siedział na pudle z kont- rabasem, o wiele za dużym jak na tego małego mężczyznę. - Ten fortepian jest rozstrojony - zdenerwował się Spot. - Do diaska! - Wziął kilka akordów. Spot i Dawid znajdowali się w osłoniętym kilkoma pal- mami najdalszym kącie westybulu, gdzie przydzielono miejsce orkiestrze. Tuż po dziesiątej (statek miał odbić punktualnie o dwunastej w południe) Jason dał swoim muzykom, gdy się już zainstalowali, wolne na zwiedzanie i załatwienie wszyst- kiego, co jeszcze było konieczne. Spot oznajmił, że pójdzie sprawdzić swój instrument, i uznał za stosowne wziąć ze sobą asystenta, Dawida. Jason nie zgłosił sprzeciwu. Przyjście tutaj z woniejącej farbą mrocznej głębi było jak przekroczenie bram niebieskich. Wszędzie leżały grube, mięk- kie dywany - miało się uczucie, że się w nie zapada po kolana, wokół stały małe, otoczone siedziskami mahoniowe stoliki i fotele ze skóry z zagłówkami, a z sufitu zwieszały się korony żyrandoli. Ściany do połowy przeszklone witrażami pokrywa- ła miodowozłota dębowa boazeria z najwyszukańszą snycerką. Pomiędzy podwójne szyby okien wmontowano żarówki dające wrażenie letniego słońca wpadającego z zewnątrz. Mógłby to być hol wejściowy jakiejś wielkiej wiedeńskiej restauracji albo eleganckiego kurhauzu. - Tak to już jest na morzu - sko- mentował sucho Spot na widok szeroko otwartych oczu Dawida. Nie brakowało nawet wind - gabinecików wyłożo- nych boazerią ze szlachetnych gatunków drewna z lustrami i mosiężnymi popielniczkami, sunących cicho z pokładu na pokład. Można też było iść wspaniałymi schodami (jak to zrobili Dawid ze Spotem), które wiły się z poziomu na poziom pełnymi gracji łukami. Po westybulu krążyli pasażerowie pierwszej klasy, którzy zdążyli się już zaokrętować: eleganccy panowie w słomkowych kapeluszach i spodniach w prążki, piękne panny w sportowych sukniach i szykownych narzutkach. Od czasu do czasu widzieli dostojne matrony, sunące powoli i uroczyście, które w swych obszernych spódnicach przywodziły na myśl szafy kreden- sowe, niewątpliwie wyładowane po brzegi srebrem i innymi skarbami. Mogli także dostrzec tego i owego poważnego pana w garniturze, spoglądającego z lekkim znudzeniem, które jest w stanie wywołać u swego właściciela tylko milion funtów. A poza tym odprasowanych boyów, służbę i recepcjonistów rozstawionych wokół z wyrazem dygnitarskiej godności na twarzach, w stanie swego rodzaju nieobecnej obecności nie przeszkadzającym śledzić z najwyższą uwagą poruszenia jaś- nie państwa; chociaż wyglądali na trapistów, głęboko pogrążo- nych w modlitwie o dobre trawienie pasażerów, przy naj- mniejszej oznace, że któryś z nich czegoś potrzebuje, spieszyli na wyścigi. Nie, Dawid nigdy by nie przypuszczał, że istnieje taki statek. Spot także wydawał się usatysfakcjonowany, z zadowo- loną miną odłożył kapelusz wraz z rękawiczkami na fortepian i usiadł na taborecie. Jak dobrze pasuje do otoczenia! - pomy- ślał Dawid. - Można go było wziąć za pasażera. Obudził czujność jednego z najbliżej stojących usłużnych duchów i już w następnej chwili ów zmaterializował się obok instrumentu, pełen ofiarnego zatroskania. Szanowny pan sobie życzy? To właśnie wtedy Spot oznajmił, że fortepian nie jest nastrojony. Służący stracił jakby nieco z szacunku, uświadomiwszy sobie, że rozmawia tylko z okrętowym pianistą; wyraz jego twarzy zdradzał, że ma ciężki dzień. - Nigdy w życiu, nawet na morzu, nie spotkałem gor- szego fortepianu - zakomunikował Spot. - A przeżyłem już wiele. W jego binoklach, kiedy to mówił, pojawił się jakiś błysk. - Był świeżo nastrojony, kiedy go przywieźli-zaopono- wał służący. - Od tego czasu nikt go nie ruszał. Chyba nie może być aż tak... - ...takźle?-dokończył Spot.-Taak. Taak. Posłuchaj, posłuchaj, człowieku! Uderzył pierwsze akordy walca z Wesołej wdówki. - To brzmi przecież jak syngaleski gamelan! Służący, nie mający najwyraźniej pojęcia o możliwościach muzycznych tego ludowego zespołu perkusyjnego, przysłu- chiwał się uważnie. - Nie mogę na czymś takim grać - podsumował Spot. Dawid także się dokładnie wsłuchiwał. Być może czuło się i odrobinę fałszu w basach. - Uważam, że brzmi całkiem przyzwoicie - powiedział służący i wzruszył ramionami. Tylko tego jeszcze brakowało do ukoronowania i tak już męczącego poranka. Nie dość, że był to dzień wyjścia w rejs, w dodatku był to rejs dziewiczy i nie wszystko układało się jeszcze jak należy. Służący zrobił gest, jakby chciał odejść i dać sobie spokój z fortepianem, ale Spot nie popuścił: - Przyzwoicie! - mruknął. - Przyzwoicie. A więc ' uważa pan, że wszystko jest w porządku. No cóż, więc pewnie i to, że fortepian stał w przeciągu bez odpowiedniego zabez- pieczenia, też jest pańskim zdaniem w porządku? Niech pan sprowadzi stroiciela. - To niemożliwe. ' - Natychmiast. ;~ - Nie da się tego zrobić, zaraz odbijamy. ' - Domagam się kategorycznie. - Słuchaj pan - powiedział służący, trochę już bar- dziej po ludzku - nie możecie tego zrobić sami? Kiedyś widziałem, jak tacy faceci jak wy załatwiali coś takiego na własną rękę. Wyglądało na to, że Spot tylko czekał na hasło. Z wyrazem twarzy wskazującym, iż bierze na swe barki cierpienia całego świata, machnął zrezygnowany ręką. - Wszystko trzeba robić samemu, absolutnie wszystko. Dobra, no dobra, zrobimy. Ale wobec tego musi nam pan zdobyć pół butelki whisky. - Słucham? - Służący odzyskał na powrót swój szklany wzrok i wiele mówiącym ruchem uniósł w górę lewą brew. - Pół butelki - powtórzył Spot niczym nie zrażony. - Nie musi być z tych najdroższych. Mina służącego zdradzała, że nie pozwoli, ot tak, uczynić z siebie ofiary wymuszenia. - Proszę... - dodał Spot i uśmiechnął się. - Proszę przynieść pół butelki. Skoro nie może pan zdobyć stroiciela, niech pan przynajmniej zdobędzie whisky. To, zdaje się, powinno leżeć w zakresie pańskich obowiązków. Służący wyglądał, jakby miał Spotowi niejedno do powie- dzenia, ale przełknął jego słowa. Rzucił tylko obu muzykom najbardziej szklane ze wszystkich możliwych spojrzeń i za- darł nos. - Dobrze, dostaniecie po szklaneczce, ale skończcie, zanim pojawi się tu więcej pasażerów. Szczyt przypada na wpół do dwunastej, nie mogę pozwolić, żebyście się tu kręcili całe przedpołudnie. - Wypowiedziawszy te słowa zniknął. Przez moment Spot patrzył chmurnym wzrokiem w okno, jakby się wstydził. Ale kiedy znowu spojrzał na Dawida, miał na twarzy ironiczny uśmiech. Dawid spuścił oczy, był zanie- pokojony. Co takiego powiedział Jason? Robić zawsze to, co każą oficerowie. A co powiedział intendent? Żadnych wy- głupów, żadnego picia, bądźcie dyskretni, przykazywał. Mimo to Jason pozwolił im bez niczego przyjść tu na górę, a na schodach Spot oglądając się na Dawida rzucił: "No, to będziemy mieli trochę zabawy, młody człowieku." No właś- nie. Dawid zerkał niespokojnie naokoło. Pianista ostrzegł: - Nie rób nigdy czegoś takiego. Z drugiej strony... tu jest przyjemniej niż w kajucie za magazynem z ziemniakami. Pojawiły się szklaneczki i zaczęła się robota. Spot miał w wewnętrznej kieszeni futerał z kamertonem, klinem i klu- czem, a pod klapą fortepianu przymocowany był strojnik. Dawid nie bardzo wiedział, co ma zrobić ze swoją porcją whisky, ale Spot wypił, nie pytając, także jego szklaneczkę. Pracował w milczeniu. Dawid niemal cały czas siedział i tylko się przyglądał. Ten Spot miał niewiarygodną wprawę w stroje- niu, a słuch tak precyzyjnie wyostrzony, że wyłapywał naj- mniejsze niuanse i niedokładności, których Dawid prawie nie słyszał; tak jakby miał tajemny, osobisty stosunek do wszyst- kich dźwięków, jakby była w nim zapisana przez naturę dokładna liczba drgań każdego tonu, a ich wzajemny układ w temperowanym stroju instrumentu klawiszowego był czymś, czego mógł dotknąć ręką. Dostrajanie fortepianu jest trudną, wymagającą precyzji pracą, ale dla Spota wydawało się zabawą. Miał niesłychanie piękne dłonie, długie, wąskie, muskularne, jak pełne wdzięku zwierzątka, szybko i zwinnie poruszające się pomiędzy klawiszami i strunami. Robota trwała godzinę i w tym czasie Spotowi udało się wymusić na służącym jeszcze dwie szklaneczki. - No, teraz niech mu ziemia lekką będzie - wymruczał Spot, kiedy tamten wrócił z whisky. - Komu? - spytał zaskoczony Dawid. - Intendentowi. Oficerowie funkcyjni to najgorsza rzecz, jaką znam. Mają szczególną uciechę, że mogą decydować, co muzykom wolno, a czego nie. I wierz mi, chłopcze, życie jest pełne oficerów funkcyjnych. - Pochylił się ponownie nad fortepianem. Dawid spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale osobliwy pianista nic więcej nie powiedział. Znów poczuł niechęć na myśl o własnej sytuacji: siedzi tutaj, świat drogi od domu, razem z jakimś milkliwym muzykiem, pod pozorem że ma mu pomagać w strojeniu fortepianu, a tak naprawdę został zabrany tylko dla wyczarowania dodatkowej porcji whisky. Spot pracował. Za ironiczną maską kryło się w nim coś rozważnego, coś czujnego, co przebłyskiwało podczas pracy, a czego Dawid nie potrafił rozgryźć. Czuł jednak, że mógłby zdobyć trochę uznania w oczach Spota, gdyby potrafił mu pomóc. Z niejaką satysfakcją udowadniał więc, że także ma słuch, gdy Spot biorąc akord, od czasu do czasu spoglądał na niego pytająco, a on przytakiwał głową bądź dawał znak, że podstawa akordu jest za wysoko. W ten sposób z wolna zawiązała się swego rodzaju rozmowa: wymiana gestów i spoj- rzeń. W przerwach Spot pociągał ze szklaneczki. Na koniec usiadł wygodnie na taborecie, pochylił się nad klawiaturą i zagrał nokturn Chopina nie rzuciwszy nawet okiem na Dawida. A chłopiec zamienił się w słuch. Gra Spota była czysta, jasna i przejrzysta. Nie fuszerował. Dawid, który znał fortepian na tyle dobrze, by móc ocenić interpretację innego pianisty, słuchał z zapartym tchem, gdy ten "knajpiany muzykant" grał Chopina tak, jak się go grywa w salach koncertowych. Spojrzał badawczo na Spota. Jego twarz była blada, o niezdrowej cerze, poprzecinana bruzdami i naznaczo- na mrocznymi cieniami, nos cienki i wydatny. Oczy, na które zwrócił uwagę już w pociągu, miał podczas gry wpółprzymk- nięte. Obecny w nich niepokój zamienił się w coś, co go przenikało. To były oczy, które słuchają. Zrodził się między nimi cień jakby poufałości i nagle Dawid nie był już tak pewny, że Spot wziął go ze sobą wyłącznie z powodu whisky. Ale kiedy ów skończył grać i odwrócił się do niego z oczyma w dalszym ciągu na poły zwróconymi ku wewnętrznym światom, zawołał nieopatrznie: - Bardzo piękne! Spot wykrzywił twarz w grymasie. - Co jest piękne? - spytał i jakaś jego cząstka wydawała się rozczarowana. - Nie mów tak. Unbegreiflich scheint die Nachtigall. * Powiedział to z nieskazitelnym niemieckim akcentem, a jego twarz znów była zamknięta. Podniósł się, pozbierał narzędzia, oczy nabrały dawnego wyrazu. Bez słowa odszedł od fortepianu i Dawida kierując się ku wyjściu. Dawid pozostał jeszcze chwilę, zawstydzony. Statek wyruszający w rejs to szalony świat, chaos i młyn wielkich i małych spraw do załatwienia w ostatniej chwili. Ten, kto wchodzi na pokład wielkiego parowca tuż przed wypłynięciem, na ogół nie zauważa nic z tych rozlicznych przygotowań poza szczególną aurą: naładowaną elektryczno- ścią atmosferą, która przypomina tremę przed występem. Marynarze się nawołują, ich głosy są podniesione, pełne napięcia, sprężyste ruchy mają w sobie coś frenetycznego - tysiące drobiazgów trzeba jeszcze załatwić przed rzuce- niem cum. Próbujący nadążyć za Spotem Dawid nie miał pojęcia o statku, na którym się znajduje, a zwłaszcza o tym, ile ludzkiego i technicznego wysiłku kosztowało skonstruowanie go oraz przygotowanie do rejsu. Stracił Spota z oczu i w końcu zagubił się wśród schodów i korytarzy. Wprawdzie wyczuwał coś z tej zagęszczonej, gorączkowej atmosfery, ale nie wiedział, skąd się to bierze. * Unbegreiflich... (niem.) - Któż zdoła pojąć słowika (przyp. tłum.). Nie wiedział nic o szwedzkim gimnastyku Lindstr"mie, który w tej samej chwili przygotowywał na przyjęcie podróż- nych okrętowy "gimnazjon"; miał do dyspozycji boisko do squasha, urządzenia do wiosłowania na sucho, elektrycznego konia i wielbłąda (sprowadzone z firmy w Wiesbaden), bokserskie worki treningowe, sztangi i łaźnię turecką. Kon- struktorzy ze stoczni Harland & Wolff z Belfastu znaleźli nawet miejsce na mały basen pływacki. Lindstr"m, który swym żelaznym zdrowiem, białym flanelowym ubraniem i nakredowanymi butami gimnastycznymi przypominał kie- rownika kolonŹŹ letnich, wypróbowywał teraz osobiście wszys- tkie te mechaniczne cuda, podkręcając cały czas wąsa i nucąc męską wersję Starego Noego - rzeczywisty hymn narodowy swego kraju. W kambuzie chłopcy kuchenni obierali pospiesznie tysiące ziemniaków i myli szparagi. W tym czasie w czeluściach statku, prawie przy kilu, palacze próbowali utorować 'sobie drogę do tlącego się w piątym bunkrze węglowym pożaru, który mógłby, nie opanowany w porę, spowodować komplika- cje. Za nimi maszyniści czyścili, pucowali i wygładzali do błysku ogromne kotły, najnowszy cud świata - turbinę Parsonsa i dwa tłokowe silniki parowe, poruszające trzy śruby statku. Jednocześnie przedstawiciel władz, oficer imigracyjny kapitan Clarke, zakończywszy ostatnią inspekcję kabin okrę- towych, zbiorników wody pitnej, bunkrów z paliwem i warun- ków sanitarnych wystawił świadectwo aprobaty, bez którego z brytyjskiego portu nie wypłynie żaden statek pasażerski. Lekarze okrętowi dokonali razem z innymi osobami z nadzoru przeglądu załogi i formułowali teraz ostateczny raport. Zamu- strowano najpewniejszych i najbardziej doświadczonych ma- rynarzy, jakich mogło dać Southampton, a pieczę nad całością powierzono najskrupulatniejszym i najbardziej odpowiedzial- nym oficerom - podobnie jak najzdolniejsi inżynierowie i tech- nicy zwodowali wcześniej ten statek. Jeden z nich, Thomas Andrews, dyrektor administracyjny stoczni Harland & Wolff (i bratanek lorda Pirrie, szefa firmy), znalazł się na pokładzie, by dopilnować przebiegu dziewiczej podróży "swojego dziecka", jak nazywał statek. Andrews był niskim rudawym mężczyzną drobnej budowy. To on stworzył to cudo, tego tytana, a teraz nazywał go swoim dzieckiem i z prawdziwym oddaniem uczestniczył w jego pierwszych krokach. Przez ostatnie doby od wczesnego rana do późnego wieczora był na nogach, by sprawdzić, czy wszystko się zgadza ze specyfikacjami i noto- wać pomysły ulepszeń. Osobiście doglądał, czy ostatnie detale wyposażenia znalazły się na swoich miejscach. Stwierdził, że wiklinowe krzesła w kawiarence w paryskim stylu na sterbur- cie trzeba pomalować na zielono, zanotował, że wieszaki na kapelusze na ścianach kabin wyglądają brzydko - zostały przymocowane zbyt wieloma śrubami. A poza tym co się stało z dziesięcioma szwabrami spośród zamówionych siedemdzie- sięciu dwóch? Nigdy nie można być dość pewnym, nigdy dość dobrze sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Czy elektrycznie sterowane drzwi w wodoszczelnych grodziach działają, czy windy łodzi ratunkowych są w porządku. W jed- nym z apartamentów pierwszej klasy w stylu Ludwika XVI brakowało żarówek. W jednej z empirowych kabin nie było nocnego naczynia. Inżynier Andrews osobiście wkręcił ża- rówki i postawił nocnik w odpowiednim miejscu - żeby mieć pewność. J. Bruce Ismay, dyrektor White Star Line i armator "Titanica", wszedł w tym momencie na pokład wraz z żoną i trójką dzieci. Był dumny, jemu samemu też imponowało, że mógł, wymachując na prawo i lewo rękami, pokazy- wać im statek. Widział go przedtem wielokrotnie, ale mimo to z zachwytem spoglądał na potężny kadłub, kiedy razem z rodziną wysiadłszy na nabrzeżu z daimlera wchodził po trapie. Czterdzieści sześć tysięcy trzysta dwadzieścia dziewięć ton, myślał z satysfakcją. On i jego rodzina zostali powitani na pokładzie czołobit- nymi ukłonami, żonie i dzieciom zapewniono oprowa- dzanie po statku. Ismay miał popłynąć w dziewiczą podróż sam; jego bagaż zaniesiono do apartamentu B - numery 52, 54 i 56. W pomieszczeniu radiostacji siedzieli "drucik" i jego asystent: telegrafiści John G. Philips i Harold S. Bride - obaj młodzi o melancholijnym wyglądzie, otoczeni aurą swoistej bezprzewodowej mistyki. Wypróbowywali po raz ostatni wyposażenie techniczne, wymienili małą szpulkę, ale poza tym wszystko było w porządku. W wykwintnej restauracji okrętowej stał szef sali, wy- szukanie elegancki signor Luigi Gatti, który razem z głównym kucharzem, podkuchennymi, kelnerami i chłopcami kreden- sowymi został zaangażowany ze znanych restauracji rodziny Gattich, "Gatti's Adelphi" i "Gatti's Strand". Ogarnął wzro- kiem swoje królestwo, poprawił jedną czy dwie krzywo leżące serwetki, przesunął jakiś nóż z nakrycia, gestem konesera prześlizgnął się dłonią z niemal erotyczną przyjemnością po butelce schłodzonego wina, skosztował trufli, poprawił wstęgę i był bardzo, bardzo zdenerwowany, jak wszyscy wielcy artyści przed występem. A na mostku w czarnym mundurze ze złotymi galonami stał kapitan Edward John Smith, dowódca statku. Oparty o jedną z trzech lśniących mosiężnych rączek telegrafu maszy- nowego, przyjmował raport starszego oficera Henry'ego Wil- de'a. RSM "Titanic" został w tym momencie uznany za obsadzony załogą i w pełni gotów do podróży. Na maszt wciągnięto królewską banderę. Drugi oficer Lightoller prze- prowadził ostateczną inspekcję ładunku zabieranego przez statek i oświadczył, iż został on odpowiedzialnie zasztauowa- ny. W głębokich, ciemnych ładowniach dziobowej części statku znajdowały się starannie oznaczone i spisane bagaże i towary o wartości ponad osiemdziesięciu tysięcy funtów. Bracia Lustig z Nowego Jorku importowali cztery skrzynie słomkowych kapeluszy, a Wright & Graham z Bostonu mieli otrzymać 437 skrzynek herbaty. Firma F.B. Wandegrift & Co. chciała ożywić młodych Amerykanów sześćdziesięcioma trze- ma skrzynkami najlepszego francuskiego szampana, G.W. Sheldon wysyłał torbę z narzędziami chirurgicznymi oraz puszkę piłek golfowych (obie rzeczy przeznaczone dla Związ- ku Chirurgów), podczas gdy American Express oprócz kolej- nych skrzyń ze słomkowymi kapeluszami i setkami innych przesyłek ekspediował dwa okrągłe pojemniki z rtęcią oraz - z tych czy innych powodów - beczkę ziemi. First National Bank of Chicago życzył sobie z niezgłębionych przyczyn 330 pudełek łuskanych orzechów włoskich, nato- miast W.E. Carter - automobilu w całości, teraz częściowo zdemontowanego i bezpiecznie przymocowanego linami. Na- liczono także jedenaście skrzyń z chłodziarkami z Anderson Refrigeration Machinery Company, worki kaparów, wiązki sztokfiszy, cylindry BruyŠre'a, gęsie wątróbki i anchois, strusie pióra, sierść króliczą, gutaperkę i ozdobne wydanie Rubajjat Omara Chajjama. Wszystko to, absolutnie wszystko zabezpieczone na swoich miejscach, znajdowało się w spisach drugiego oficera, Lightollera. Kapitan Smith wysłuchał z za- dowoleniem swoich sumiennych oficerów, przeszedł powoli kilka kroków po mahoniowej podłodze mostku ku oknu widokowemu i przystanął. Kapitan Smith był postawnym, szerokim w barach męż- czyzną około sześćdziesiątki, siwowłosym i siwobrodym. Miał niebieskie, głęboko osadzone oczy. Wyglądał imponująco, a nawet wzbudzał strach, naprawdę zaś był skromny i spokoj- ny, rzadko podnosił głos. Był przewidujący. Żeglował po północnym Atlantyku od dawna, był najstarszym i najbardziej doświadczonym kapita- nem kompanŹŹ i miał za sobą długi szereg nieskazitelnych, prawie monotonnych rejsów. Znał obowiązki kapitana zarów- no morskie, jak i towarzyskie. Funkcja kapitana coraz bardziej ulegała zmianom, jak mu się wydawało. Coraz częściej chodzi- ło o to, by być kapitanem w świadomości pasażerów i załogi. W coraz większym stopniu zadaniem najwyższego rangą oficera na statku było odgrywanie roli władcy ograniczo- nej burtami monarchŹŹ, z prawem weta i obowiązkami re- prezentacyjnymi. Bycie symbolem statku, symbolem władzy i panowania. Z tak licznymi i zdolnymi oficerami, na tak bezpiecznych jednostkach miał w pewnym sensie ułatwione zadanie. Polegał w zupełności na swych podwładnych, nie potrzebował nigdy podnosić głosu, prawie zapomniał, jak to się robi. Jednak obowiązki swe traktował poważnie, zda- nych mu właśnie przez oficerów sprawozdań nie przyjął bez zastrzeżeń. Był przewidujący. To będzie jego ostatni rejs. Właściwie już miał zasilić szeregi emerytów, gdy dyrektor Ismay postanowił zaszczycić go prawem dowodzenia nowym flagowcem floty w jego dziewiczej podróży. - Będzie to uhonorowanie - powiedział mu Ismay - pańskich zasług. Kapitan Smith wiedział, że ostatni raz stoi na mostku i przyjmuje raporty oficerów. Był świadom, że złote epolety stanowią atrybut władzy w tej podróży - i nie dłużej. W domu czekała jego żona, Eleanor, z małym, niespełna rocznym synem. Ostatni rejs. Dlatego też potrzebował więcej czasu niż zwykle, przeżuwał raporty, wsłuchiwał się z namysłem w do- niesienia, że ćwiczenia szalupowe i przegląd załogi przebiegły zgodnie z planem, że wszystko jest tip-top. Był przewidujący. Lightoller podał kapitanowi ostateczną listę pasażerów pierwszej klasy, z najnowszymi dopiskami i skreśleniami. Za chwilę zostanie przesłana do powielenia w okrętowej drukarni na pokładzie salonowym i rozdzielona między podróżnych, aby szanowni państwo wiedzieli, z kim im przyjdzie płynąć w tej samej łajbie. Kapitan Smith uważnie prześledził nazwi- ska, podobnie jak to czyni każdy dobry brytyjski gospodarz przed wydaniem przyjęcia. Szybko opracował sobie harmono- gram: z kim siedzieć przy stole i w jakiej kolejności - rolą bowiem kapitana liniowca jest, jako się rzekło, także reprezen- towanie. Zauważył na liście Gugenheimów i Astorów, stwier- dził, że Vanderbiltowie zrezygnowali, i odkrył ku swemu przerażeniu, że ma na pokładzie sir Cosmę i lady Duff Gordonów; nie znosił ich. No cóż, przyjęcia będą musiały się toczyć swoim torem. Siedem tysięcy kapuścianych głów, zastanowił się (a nie miał na myśli pasażerów), dwie i trzy czwarte tony pomidorów (niektóre z liczb podawanych przez oficera prowiantowego utrwaliły mu się w pamięci), 36 000 sztuk pomarańczy, ~5 000 funtów świeżego mięsa, 66 666 kóp dopiero co zniesionych jaj, czterdzieści ton ziemniaków, tysiąc pięćset butelek wina, 35 000 butelek piwa i wody mineralnej, 850 butelek wódek różnych gatunków łącznie z ośmioma tysiącami hawańskich cygar powinno gwarantować sukces kapitańskich przyjęć. Oficer prowiantowy miał za sobą pracowite dni. Kapitan Smith zwraca się do swych podwładnych, aura królewskiej sankcji jest prawie namacalna. Spogląda na nich surowo: - Carry on - mówi. Oficerowie salutują. Ale to nie jest cały statek. Na dole, w okrętowym pod- ziemiu, czarny palacz wykrzykuje poprzez hałas maszyn coś nieprzyzwoitego do kolegów i białe uśmiechy rozjaśniają czerń. Dwie pokojówki z załogi hotelowej przewracają w roz- marzeniu oczami, rozmawiając o swych ostatnich podbojach na lądzie (Ach, Lauro, on pracuje w banku, pomyśl tylko!). Mały boy otrzymuje całego dolara napiwku od świeżo upie- czonego żonkosia, Johna Jacoba Astora, który właśnie wcho- dzi na pokład z panną młodą, chłopak przystaje z wrażenia i gapi się w ślad za multimilionerem. Tłum w westybulu gęstnieje. A w kajucie za ziemniaczanym magazynem siedzą dwaj salonowi muzycy przeglądając uniformy. Tu trzeba przyszyć guzik, tam podwinąć nogawki, zadaniem orkiestry jest dostarczenie pasażerom rozrywki, granie przed i po obiedzie, koncert wieczorem i koncert promenadowy przed południem, a w niedziele akompaniowanie do nabożeństwa. Żeby temu sprostać, orkiestra musi podzielić się na dwie grupy, każda ze swoim kompletem mundurów: jedna wersja, z białymi marynarkami, do tria promenadowego, granatowe marynarki z zielonymi wyłogami na wieczorne serenady. Wszystkie uniformy mają w klapach złotą harfę - tak jest na wszystkich liniowcach White Star. Jim i Aleks siedzą w kajucie i podwijają nogawki. Przed nimi kolejny wyczerpujący pasaż, kolejny statek, kolejne bytowanie w ciasnocie małej kabiny. Dyskutują o wyna- grodzeniach, które obniżyły się faktycznie o całego funta, odkąd Black & Black przejął usługi impresaryjne na liniach północnoamerykańskich. Formalnie rzecz biorąc nie płyną już teraz jako załoga, lecz jako pasażerowie drugiej klasy, co jest czystym wariactwem, ale zwiększa możliwości armatora, by rządzić nimi wedle własnych zachcianek. Aleks jest wściekły i życzy firmie Black & Black wszyst- kiego co najgorsze. Jim, postawny, pogodny mieszkaniec północnej AnglŹŹ, jest bardziej opanowany. Ale obu przydałby się teraz ten funt ekstra. Szczytem ironŹŹ jest to, że obecnie muzycy - skoro są "pasażerami" - muszą wykazać się posiadaniem pięćdziesię- ciu dolarów, by w ogóle móc zejść na ląd w Nowym Jorku - tego wymaga prawo imigracyjne. Siedzą więc i szyją co sił, klnąc i złorzecząc. To także jest statek. A kapelmistrz Jason Coward stoi na deku. Na achterdeku, w podmuchach wiatru, stał samotnie Jason. Wicher targał mu włosy, a on mrużąc oczy patrzył w głąb portu na wąskie uliczki Southamptonu, gdzie żyły rodziny, dzieci, gdzie stały domy. Lubił tak tuż przed wyjściem w morze patrzeć na miasto, które opuszczał. To znowu była ta jego szarada, jego własne wielkie dlaczego. Napełniało go spokojem. Jason mógł był właściwie wybrać wiele zawodów, ale okoliczności uczyniły go muzykiem okrętowym i w pewnym sensie nie czuł się w tej roli źle. Nie liczył, ile statków zebrało się przez te lata, albo ile rejsów, zawsze wszystko było w ruchu, zawsze pojawiały się nowe statki i nowi ludzie. Muzycy przychodzili i odchodzili, z niektórymi grał wiele lat, innych oglądał tylko w czasie jednej podróży, po czym schodzili po trapie na ląd i niknęli w takich portowych uliczkach jak te, które mógł stąd dostrzec. Być może czekał na nich domek wypełniony cienkimi dziecięcymi głosami, które pełną piersią oznajmiały wszem wobec na ulicy, kto tylko zechciałby słuchać, że tatuś właśnie wrócił do domu. A może czekał na nich tylko nędzny hotelowy pokój. Przychodzili i odchodzili. Muzycy. Jason już nawet nie unosił w zdziwieniu brwi z tego powodu. Wszystko się zmieniało, tylko jego złotobrązowe skrzypce i on byli tacy sami. Jason długo podróżował, znał statki i morze, znał tajemnice zawodu. Być muzykiem salonowym na morzu to zupełnie inna sprawa, niż być nim na lądzie. Chociażby taka rzecz, jak na przykład unikanie pewnych utworów, kiedy morze jest wzbu- rzone. Któż mógłby przypuszczać, że starsze damy wymiotują od Opowieści Hoffmanna przy wietrze silniejszym niż "stały silny"? Kto mógłby to zgadnąć? Człowiek na morzu, człowiek w podróży, to szczególne zjawisko, tego Jasona nauczyło życie. On sam był w najwyższym stopniu podróżnym, i tak jak na liniach obciążenia kadłubów wszystkich statków są oznaczone dopuszczalne wyporności w zależności od pór roku i różnych warunków, tak i Jason był sklasyfikowany i zdefiniowany zależnie od zmiennych okoliczności. Najniższy poziom wypo- rności na wszystkich kadłubach nazywa się WNA - Winter North Atlantic, był więc i on przygotowany na północnoatlan- tycką zimę, na mroczny, mglisty nastrój, który mógł ogarnąć pasażerów, gdy statek wpływał w mleko zaraz na zachód od Grand Banks - dobierał wtedy muzykę rozweselającą - ale nie zbyt wesołą. Poznał sztormy i wichry, widok szarego spienionego oceanu, przejmujący chłód, który pojawiał się, gdy statek wpływał na obszar gór lodowych - biegun północny wysyłał swoich lodowatych ambasadorów daleko na południe, nawet latem. Poznał letnią morską bryzę i ciągnące się leniwe popołudnia w czerwcu i lipcu, kiedy ocean niósł długą, łagodną falę, a wybierana przez Jasona muzyka nie mogła być zbyt natarczywa. Oglądał pasażerów we wszelkich odmianach: zdrowych i chorych, uprzejmych i wściekłych -i nauczył się swojego zawodu, krok po kroku. Pewnego razu na~ "LusitanŹŹ" zagrali Yankee Doodle na cześć jakiegoś amerykańskiego senatora, płynącego pierwszą klasą do AnglŹŹ. Ach, któż mógł przypuszczać, że facet jest patriotą Południa i nie toleruje nawet wspomnienia o czymkolwiek, co po- chodziłoby z północnej strony linŹŹ Masona-Dixona? Jason zapamiętał wściekłość ochmistrza podkreśloną bardzo przeko- nującymi groźbami użycia futerału od skrzypiec jako środka transportu na drogę powrotną. Wiedział, jak trudni potrafią być oficerowie - i jakim dziwnym i humorzastym typem ludzi są muzycy. Poznał kłótnie, jakie się rodzą w ciasnej kajucie pomiędzy siedmioma, ośmioma mężczyznami. Członków or- kiestry gnębiły zawsze te same troski. Tęsknota za domem. Pijaństwo. Tryper. Kłopoty finansowe. Oraz tłumione wybu- chy żalu, że nie doszło się w życiu do niczego lepszego od akompaniowania na trzy czwarte do morskiej choroby. Jason nauczył się odpowiednio z nimi postępować. Ale w tym rejsie, który mieli przed sobą, zestaw był chyba szczególnie niedo- brany. Ten nowy chłopak - Dawid; to naprawdę szczęśliwy traf, że dostali go w ciągu dwóch dni. Bogiem a prawdą powinni skakać ze szczęścia, a nie zachowywać się jak Aleks w pociągu. Aleks był starym przyjacielem Jasona i często jego zastępcą w orkiestrze. W gruncie rzeczy rozumiał, dlaczego Aleks nie był zachwycony widokiem tego młodego muzyka. Od począt- ku siedzieli z kilkoma niepewnymi kartami w garści. Taki, na przykład, Spot. Zdolny muzyk, bez dwóch zdań bardzo zdolny, ale Jason nie był właściwie zadowolony, że ma go w zespole. Nigdy nie było wiadomo, co w nim siedzi. A jeśli chodzi o Petroniusza... no, cóż. Wśród rejsowych muzyków atlantyckich dobrze wiedziano, że harfa Petroniusza Witta była cokolwiek niestrojna, delikatnie mówiąc. Czasami stary Włoch zachowywał się tak dziwnie, że nie mógł podołać robocie. Jason wznosił modły do Boga o spokojny, bezpro- blemowy rejs. Zapowiadało się, że nie będzie to żadna skomplikowana praca; mieli grać prawie wyłącznie w pierw- szej klasie, gdzie zazwyczaj wszystko układa się gładko. Pogodę przewidywano dobrą, czas podróży krótki. Ale granie musiało być bez zarzutu, bez śladu fuszerki. Statek jest najnowszą dumą floty handlowej, co tam, całego narodu, i na jego pokładzie miało dojść do formalnego zjazdu milionerów. Jason, wierny swoim zwyczajom, przejrzał kroniki towarzy- skie. Mieli płynąć i Gugenheimowie, i Astorowie. Do tego redaktor Stead, Izydor Straus z małżonką, pisarz Futrelle i jakiś specjalny wysłannik z Waszyngtonu. Razem ze zwykłą sforą ziemiaństwa, hazardzistów i próżniaków. Jason grywał już przedtem dla im podobnych i zdawał sobie sprawę, że niektórzy bogacze lubią skarżyć się kapitanowi na muzykę, być może po to, by mieć coś do roboty, albo by udowodnić współpasażerom, że także milionerzy mają ucho dla Muzyki. - skąd mógł wiedzieć? A z taką obsadą orkiestry niełatwo było przewidzieć, jak wypadną koncerty przy posiłkach. Z dreszczem niepokoju wspominał poprzedni rejs z Petro- niuszem, na "MauretanŹŹ". Pewnej niedzieli kapitan odpra- wiał nabożeństwo, a orkiestra grała psalmy. I oto w samym środku Przedziwnej łaski Petroniusz zaczął wykonywać drob- ne, szybkie tryle - swego rodzaju ostinato - wokół tematu z Maple Leaf Rag. Tylko dzięki nadludzkiej przytomności umysłu Jason z Aleksem zdołali uratować sytuację. Po tym strasznym nabożeństwie na "MauretanŹŹ" Aleks przysięgał, że nigdy więcej nie będzie grał z Petroniuszem. Kiedy więc kontrabasista początkowo przewidziany na rejestr "Titanica" odmówił, a impresario nie mógł znaleźć nikogo innego oprócz Petroniusza - tak, Aleks nie był wtedy w łagodnym nastroju. Przez chwilę nawet wyglądało, że i on się wycofa. Ale Jason był jego starym kumplem z morskich szlaków, więc został. Jako kapelmistrz Jason z czasem stał się dobrym znawcą ludzi-w każdym razie na swój użytek. Kiedy oceniał jakiegoś muzyka, najważniejsze było, czy facet sprawia wrażenie takie- go, co to nie da się ponieść falom, nie tylko tym morskim. Następnie musiał umieć grać oraz utrzymywać uniform w przyzwoitym stanie. Wreszcie nie powinien ciągnąć za sobą jakiejś życiowej tragedŹŹ. To ostatnie wymaganie obowiązywa- ło tylko dlatego, że Jasonowi było z tym najwygodniej. Ten Dawid być może nie sprostałby warunkom, gdyby Jason miał inny wybór. Nie ulegało wątpliwości, że chłopak uciekł z domu i czuł się teraz zagubiony jak butelka szampana w basenie portowym. Bogowie tylko wiedzieli, jakie to mogło mieć skutki, kiedy już na dobre znajdą się w morzu. Ale przynajmniej wyglądał na uczciwego i skorego do pomocy. Spot zażądał asystenta do strojenia fortepianu i Dawid poszedł bez ociągania. Mogło być gorzej. Aleks nie powinien był się tak rozgniewać. Znowu zerknął w kierunku Southamptonu. Bielizna na sznurach machała gdzieniegdzie rękawami koszul na pożegna- nie. Zbierali się gapie, by obserwować, jak statek podnosi kotwicę. Jason odwrócił się. Obok niego stał Aleks. - Cześć, myślałem, że doprowadzacie do porządku mun- dury. - Nie najlepiej się poczułem, pomyślałem więc, że trochę świeżego powietrza... Jason przyjrzał mu się uważnie. Przyjaciel był szary na twarzy ukrytej za blond brodą. - No i chciałem być obecny przy odejściu od nabrzeża. Z odejścia zawsze jest jakiś pożytek. Nie powiedzieli nic więcej. Przez chwilę stali w milczeniu i patrzyli, jak ostatni palacze wchodzą po trapie, wracając z pożegnalnej szklaneczki. Na pokład dostarczano resztę worków z pocztą. Jason spojrzał na swojego starego towarzy- sza broni, Aleks nie miał już tak poszarzałej twarzy, ale wciąż się nie odzywał. Znał go od owego niesamowitego deszczowego wieczoru sprzed ponad dziesięciu lat w pewnym pubie w pobliżu " londyńskich doków. Lokal był smutny i zadymiony. Zdarzyło się to w epoce samotności, w czasie, którego Jason na ogół nie wspominał miło. Siedział w towarzystwie skrzypiec przy stoliku w najdal- szym kącie pubu, skąd mógł się rozkoszować wonią ustępu. Grywał wtedy po pubach i im podobnych, żeby zarobić na kawałek chleba. Od czasu do czasu próbował nająć się do jakiejś stałej orkiestry, ale jakoś mu się to nie udawało. Miał jednak dryg do skrzypiec, a poza tym potrafił zagrać piosenkę na życzenie, więc był dobrze przyjmowany w większości lokali, gdzie za śmieszną sumę produkował się przez pół godziny. Tego wieczora Jason ugrał swoje i schronił się przed psią pogodą do tej śmierdzącej sikami dziury. Większość gości była już porządnie pijana po dżinie dolewanym chyłkiem z flaszek spod stołu, kłócili się i brali do bijatyki. Jason siedział nad półkwartkiem ciemnego piwa, czwartym z kolei, i karmił się nadzieją, że oberwanie chmury wkrótce przejdzie. Ale nie przechodziło, przeciwnie - nadciągało wciąż nowymi falami. Zastanawiał się, czy nie rzucić się w te fale, gdy wtem jakaś dziwna postać przy barze zajęła uwagę wszystkich znaj- dujących się w lokalu. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z ciemno- blond wąsami i brodą oraz niebieskimi oczami. Trzeźwy i lepiej ubrany, mógłby uchodzić za eleganta, ale był niechluj- ny i obdarty, a poza tym niemożliwie pijany. Ten swój stan zademonstrował właśnie wydając nagle ryk, po którym wszys- cy podskoczyli na swych miejscach. Nie było to zwykłe pijackie pokrzykiwanie, cały pub wypełnił się dudniącym, głębokim dźwiękiem jak uderzeniem dzwonu. I tak trwał. Brodaty blondyn odchylił głowę do tyłu i ryczał z półprzy- mkniętymi oczami, dopóki nie zabrakło mu tchu w piersiach, po czym zaczerpnął powietrza, odchylił głowę do tyłu i zary- czał ponownie. Nie do uwierzenia, ile dźwięku mieści się w jednym człowieku. Klientela obserwowała ryczącego z niejaką pobłażliwością, w tych rejonach Londynu mało było dobrej rozrywki. Facet jeszcze raz odchylił głowę do tyłu i jeszcze raz ryknął długim, żałośliwym tonem. Jakby człowiek słuchał jakiegoś okropne- go, zamkniętego w klatce dzikiego zwierza. Widać było, jak zaciska powieki, jakby z bólu, i jak coś spływa mu po policzkach. - To Ruski - mówił jakiś głos przy sąsiednim stole. - Zawsze się tak zachowuje, kiedy chce wracać do domu. Tak jest co tydzień, jak ugra tyle forsy, żeby się spić na umór. Jason zerknął na ryczącego Rosjanina. Rzeczywiście, ob- dartus trzymał między nogami czarny, zniszczony futerał na skrzypce. Ryknął znowu, ale tym razem ryk przeszedł w ciągłe wycie. - Niedługo się uspokoi - padło znowu przy sąsiednim stole. - Zwykle kończy, jak go zaczną wyrzucać. Nowe wycie. Barman spojrzał na Rosjanina. I zaczęło się: Barman: - Noo, posłuchaj no, przyjacielu... Rosjanin: - Ooooooooooooooo... Barman: - ...nie możemy pozwolić na takie ryki w lokalu. Rosjanin: - Aaaaaaaaaoooooooo... Barman: - Tak nie można, zrozumże to. Rosjanin: Ooooooooouuuuuuuu! Barman: - Nie możesz tu zostać, skoro tak hałasujesz. Rosjanin (z nową siłą): Aahhrk! Aoooooooooooo... Inne głosy (do barmana): - On cię nie słucha! Nie rozumie dobrze po angielsku. - Nie rozumie, jak jest pijany! - Teraz jest pijany. - Wyrzuć go! Barman: - No to pomóżcie mi, chłopcy. Rosjanin: - Ghrrrrrrrrr! Grrraaaoooooo! Kilku chłopa poderwało się, by wesprzeć barmana. Ale kiedy tknęli wyjca, ten nagle jakby obudził się ze snu. Z miejsca wyrzucił z siebie całą masę pijackich bełkotań, z których większość brzmiała chyba z rosyjska, i ze spływają- cymi po policzkach łzami przeszedł do obrony. Jason siedząc przy stole obserwował, co się dzieje. Żal mu było faceta. Płakał i tęsknił za domem, już chociażby dlatego. W dodatku Rosjanin miał futerał ze skrzypcami i to właśnie poruszyło Jasona, który zazwyczaj nie przejmował się żadnymi bójkami i nieszczęściami oglądanymi tu w slumsach. Poderwał się nagle, nie do końca pojmując, co robi. Poszedł w kierunku wyjścia i wystawił za drzwi swoje pudło ze skrzypcami. Być może sam nie był całkiem trzeźwy po czterech piwach, bo zauważył ku swemu zdumieniu, że jest zły, a nawet wściekły. Rozwścieczony do białości. Ogarnęło go wielkie, niczym nie usprawiedliwione oburzenie. Skoro jakiś Ruski życzy sobie wyć z tęsknoty za domem, to ma do tego prawo, i basta! Co barmanowi do tego, że Ruski wyje? Przecież zapłacił! Jason wydał z siebie bojowy okrzyk i rzucił się na jednego z czterech mężczyzn, którzy obrabiali Rosjanina. Piekło i demony - pomyślał. - Zaraz dostaniesz! To była piękna bójka. Już wtedy był wysoki i silny, a jeśli nawet brakowało mu wprawy w biciu, to przyswoił sobie jeden straszliwy sposób: chwytał przeciwnika mocno za pasek od spodni i ciskał nim, tak jak się rzuca worki ze zbożem. Te worki wrzeszczały w powietrzu i milkły waląc się z hukiem na podłogę. Po krótkiej wymianie ciosów pięciu czy sześciu przeciwników leżało w suchym doku. Rosjaninowi także, zdawałoby się, zaczęło sprzyjać szczęście, odkąd na arenę wkroczył Jason. Bił, był bity, pluł krwią i przeklinał. Coraz więcej gości rzucało się w wir walki, większość po stronie barmana, ale kilku przyłączyło się także do Jasona i cudzo- ziemca. Posypało się szkło. Rosjanin złapał swój futerał, po czym walnął nim w głowę barmana, ale ten oddał z impetem i Rosjaninowi przyszło poczuć ciężar pudła na własnej głowie. Jason, który musiał przyjąć na siebie główną część ataku, został stopniowo zepchnięty pod ścianę. Było to brzemienne w skutki, ze czterech facetów chwyciło go za kończyny i chociaż odgryzał się, jak mógł, powlekli go w stronę drzwi i wyrzucili na dwór. Zaraz za nim wyleciał Ruski, którym zajął się osobiście barman. Wylądował na chodniku wydając z siebie kolejne wycie, tym razem ostatnie. W ciągu tych kilku sekund, kiedy leżał w błocie, Jason zrozumiał, że może dojść do tzw. konsekwencji prawnych. Tak więc gdy Rosjanin opadał na chodnik, zdążył już porwać swój futerał i stanął gotów do natychmiastowej ucieczki. Złapał tamtego za nadgarstek, podniósł i pociągnął za sobą. Pobiegli w strugach deszczu i ciemnościach, ślizgając się po wystających z błota kocich łbach. Im dalej, tym lepiej, byle zwiać, zanim pojawi się facet w hełmie na głowie i z pałką w ręku. Za nimi rozległy się przekleństwa i nawoływania. Po chwili zatrzymali się w jakimś zaułku. Spojrzeli po sobie. Rosjanin, który po trosze już wytrzeźwiał, zerkał na Jasona jasnymi oczami. Jedno z nich zaczynało już puchnąć. Uśmiechnął się: - Przyjacielu! - zawołał plując krwią. Jason także przyszedł do siebie na tyle, żeby poczuć się jak idiota. Obity idiota. Po kiego licha zachciało mu się odgrywać bohatera w imieniu pijanego Rosjanina? - Przyjacielu! - powtórzył tamten i uściskał Jasona. Ciągle powtarzał: przyjacielu, mój przyjacielu, aż w końcu Jason miał tego dosyć. - Do widzenia - powiedział i wyciągnął rękę. - Nie powinni byli tak tobą poniewierać. Lepiej odejść, zanim to wszystko stanie się zbyt śmieszne. Ale tamten nie zrozumiał. - Ja - powiedział i wskazał palcem na siebie. - Ja Aleks. Aleksander Bieżnikow. Ty - moj drug. Tak. Ty. Uśmiech rozlał się po całej jego mokrej od deszczu twarzy. Po czym nastąpił długi wywód po rosyjsku. Jasonowi coś się przypomniało. - Twoje skrzypce - powiedział. - Skrzypce. Zostały. Tam. Pokazał kierunek, skąd przybiegli. Aleks zrozumiał, wy- szczerzył zęby. - Ach! - rzucił i zaczął się śmiać, bijąc rękami po kolanach. Śmiał się długo, srebrzyście. - Nie - powiedział, ciągle ze śmiechem. - Chodź! Pociągnął Jasona za sobą przez kolejnych kilka ulic, śmiejąc się ciągle do rozpuku. Na koniec stanął przed jakąś witryną. Był to nędzny lombard. - Skrzypce tam - powiedział i wskazał ręką na sklep. - A tam - machnął w przeciwnym kierunku - tam w pubie - dodał - w pubie tylko futerał. Ponownie zaśmiał się swym długim śmiechem, oto ich naprawdę wykiwał. Jason także musiał się roześmiać. - Ja - zaczął Aleks z wahaniem - przepiłem skrzypce w pubie. Skrzypce tam - i pokazał na lombard. - Rozumiem - odparł Jason z miną, jakby chciał pójść. - T a m! - powtórzył Aleks z naciskiem, wskazując długim palcem na sklepik. - Rozumiem. - Nie, nie! Ty mój przyjaciel! Moj drug! - Na imię mi Jason - rzucił z niepokojem. - Tak, mój przyjaciel Jason! Mój przyjacielu Jasonie, moje skrzypce - t a m! Bardzo, bardzo tanio! Wyciągnął pomięty kwit zastawny. Skrzypce - osiem szylingów. Rzeczywiście niewiele, mniej więcej tyle, ile Jason miał w kieszeni. - Jason! Przyjacielu! Grasz na skrzypcach jak ja! Moje skrzypce t a m! Jason westchnął, powoli docierało do niego, że głupio zrobił rzucając się do walki za nieznajomego. Rosjanin wie- dział, że przyjacielowi się nie odmawia. Zrezygnowany wyło- wił z kieszeni pieniądze, wszedł do sklepu i wykupił skrzypce. Na ulicy wręczył instrument Aleksowi, który ukrył go staran- nie pod płaszczem. - Proszę - rzekł Jason i chciał odejść. Przeklinał własną naiwność: do licha, zawsze daje się na wszystko namówić. Ale Aleks zatrzymał go. Huknął Jasona w plecy i wy- glądało, że za chwilę na nowo się rozpłacze. - Ha, ha! - zawołał. - Ha! Patrz! Wyciągnął z kieszeni zniszczoną portmonetkę, odliczył osiem szylingów i podał mu je. Potem znowu się roześmiał. - Tam, w pubie... -klepnął Jasona po ramieniu-w pu- bie nie zdążyłem zapłacić. Taki był początek przyjaźni, która przetrwała. Na myśl o tamtej historŹŹ Jason musiał się uśmiechnąć. Okazało się, że dziwnego Rosjanina nie można się pozbyć, przyczepił się do niego, nalegał, by grać razem. Mimo wszystko dwóch ma więcej możliwości muzykowania niż jeden. Dlatego stanęło na tym, że odtąd na ulicach i w pubach grali wspólnie: Jason pierwsze skrzypce, Aleks drugie. Wkrót- ce, gdy któregoś dnia Rosjanin się nie pojawił, zaczynało mu go brakować. Powstała swoista wolna spółka, po prostu i bez słów. Bez słów także dlatego, że na początku Aleks nie radził sobie z angielskim. Ale nawet wtedy, gdy się w końcu nauczył, nie o słowa w gruncie rzeczy chodziło. Podstawę przyjaźni stanowiło coś innego, być może wspólna bijatyka, a może to, iż obaj byli samotni w wielkim mieście. Przyjaźń trwała mimo różnic między nimi. I żaden z nich nigdy nie opowiadał wiele o sobie. O Aleksie Jason nie wiedział nic poza tym, że kiedy owego wieczora został zbity na kwaśne jabłko w pubie niedaleko doków, przebywał w Londynie od czterech miesięcy. O sobie nie opowiedział nic poza tym, że był studentem, któremu po- winęła się noga. Dlaczego i jak, nie powinno już nikogo obchodzić. Z czasem wylądowali w orkiestrze teatrzyku ogródkowego, potem grali w hotelowej palmiarni. W 1908 zatrudniła ich kompania Cunard Line. Odtąd służyli na morzu. Granie na statkach było pracą przyzwoitą, regularną i znośnie płatną, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że pensja spadła przez ostatnie pół roku o całego funta. Jason przyglądał się Aleksowi, który stał wychylony przez reling, mocno przyciskając klatkę piersiową do lin. Jest jakiś nieswój, pomyślał. W czasie ostatnich rejsów Aleks był zbuntowany i irytował się o byle co. Jason zastanawiał się, czy czasem nie nadciąga jeden z tych jego ataków tęsknoty, pojawiających się zazwyczaj na wiosnę lub wczesnym latem. Ale raczej nie. Kiedy wpatrywał się w miasto, na jego twarzy malowała się melancholia. Kości policzkowe i nos nagle zrobiły się wystające, jakby skóra napinała się na czaszce, a oczy głęboko zapadnięte. O czym myśli? - zapytał Jason sam siebie. Czy patrząc na miasto, które opuszczamy, myśli to samo co ja? Czy on także widzi, że uprana bielizna macha nam na pożegnanie? A może jego myśli biegną w ojczystym języku, może widzi miasta i ludzi, których ja nigdy nie widziałem? Czy myśli o tym, czego nikt inny nie może zobaczyć, o scenach i głosach z dzieciństwa, o tych cichych wieczorach, zanim zaczęło się życie? Nigdy go nie pytałem, nigdy nie będę w stanie spytać. Syrena okrętowa odezwała się trzy razy. Trzy głębokie potrójne dźwięki odpowiedziały echem z głębi lądu. Rzucono cumy, wciągnięto na pokład liny holownicze. Trzy małe holowniki, silne jak olbrzymy, zaczęły powoli wyciągać statek na jego tor wodny. Wyjście w morze. Na mostku, razem z kapitanem, stoi pilot. Tłum przy budynku dworca macha na pożegnanie, a wszystkie pokłady spacerowe czarne są od ludzi, pod- skakujących, pokrzykujących, powiewających szalikami i chu- steczkami. Jason i Aleks stoją jak poprzednio, nie machają, nie pokrzykują. Kiedy "Titanic" został odciągnięty przez holowniki nieco w głąb toru wodnego i zaczęto go obracać o dziewięćdziesiąt stopni, aby mógł rozpocząć powolną podróż w dół rzeki, stało się coś dziwnego. Z achterdeku było to dokładnie widać. Wzdłuż farwateru stał na sznurku rząd parowców, zatrzymał je tam strajk węglowy. Kiedy więc "Titanic" mijał smukły kadłub SS "New York", ten zaczął nagle dryfować jak statek-widmo. Masy wodne uruchomione przez "Titanica" stworzyły zbyt wielkie prądy ssące w ciasnym basenie por- towym, wystrzały pękających grubych lin z manili słychać było aż w miejscu, gdzie stali Jason z Aleksem. "New York" szybkim ślizgiem zbliżał się od lądu, celując stewą rufową jak potężną lancą w "Titanica". Zanosiło się na kolizję i pasażero- wie w strachu odsunęli się od relingów; na pokładzie powiało paniką. "New York" miał wygaszone kotły i był niesterowny, następne więc sekundy należały do bardzo gorączkowych. Jeden z holowników, mały "Vulcan", oderwał się już wcześ- niej od "Titanica", a teraz kierował się ku niesfornemu statkowi, by przynajmniej rzucić na pokład jakąś linę. Udało się to dopiero za drugim podejściem, "New York" dalej jednak płynął w stronę "Titanica". Manila jęczała, kiedy "Vulcan" ze wszystkich sił odciągał "New Yorka", ale w końcu mimo przerażająco niewielkiego odstępu niecałych pięciu stóp uniknięto kolizji. Mały "Vulcan" poholował "New Yorka" wolno, lecz pewnie w stronę lądu. Na pokładzie "Titanica" uspokojono się, a potem wybuch- ła radość. Statek wyhamował, podczas gdy cumowano na nowo "New Yorka" i zaopatrywano wszystkie pozostałe statki w dodatkowe liny, żeby nie powtórzyło się to samo. Dzięki zaradności załogi holownika nie doszło do nieszczęścia, które przerwałoby rejs, a w najgorszym razie mogło kosztować życie ludzi. Zapłacono za to godziną opóźnienia. Jason i Aleks zeszli pod pokład, splunąwszy przedtem na fale dla odczarowania złej wróżby. Kiedy "Titanic" po raz drugi powoli odnajdywał drogę ku otwartym wodom, wszystko poszło dobrze. Podano sygnał do posiłku i pasażerowie zaczęli schodzić się do jadalni. W pierwszej klasie, w westybulu wspaniałej restauracji, ubrana jak spod igły orkiestra pod kierownictwem kapelmis- trza Cowarda grała wesołe melodie na pożegnanie AnglŹŹ. W czasie gdy statek mijał wyspę Wight, pasażerowie tłumnie zasiadali do stołów, podnieceni pełnym napięcia przedpołu- dniem. HISTORIA JASONA Tego samego dnia Kanał La Manche w drodze do Cherbourga godz.17.10 Jason, wymęczony graniem przez połowę popołudnia, wyszedł na pokład i zobaczył zachód słońca. Czerwona kula wisiała tuż nad horyzontem. Niebo było jak szkło, opróżnione do sucha przez wiatr. Kilku emigrantów zaczęło śpiewać na rufie, ktoś wyciągnął harmonię i zagrał jiga. Szybko zebrała się wokół niego grupka ludzi, szczęśliwych, prawie nieprzytomnych z radości, że podróż już trwa. Jason nigdy nie mógł zrozumieć tych uczuć. Odnosił wrażenie, że w tym, co się działo, widzieli jakąś magię, coś niesamowicie pięknego, strasznego i wielkiego: opuszczali Europę, dom, oddając się we władanie podróży, żeglowali w kokonie między starym domem a nowym, o którym nie mieli żadnego pojęcia. Wielu z nich miało już nigdy więcej nie ujrzeć starego kontynentu. Jason znał Nowy Jork wystarczająco dobrze, by wiedzieć, co ich czeka. Czuł jakiś nużący bezsens tego wszystkiego. Nie rozumiał radości wykwitającej na ich twarzach i nagłych cieni smutku, kiedy śpiewany refren opisywał jakąś szczególnie piękną cechę wzgórz KornwalŹŹ czy innego miejsca, skąd pochodzili. Nie rozumiał ani tęsknoty do nowego domu, ani za starym. A może nie chciał zrozumieć? Wypełniało go czerwone światło, znowu go dopadło. Słońce wisiało ciężkie i syte, nadawało barwę morzu. Śpiew i śmiech emigrantów były jak zgrzyt, jak piłka rzucona ku niebu i tocząca się po powierzchni wody. A więc dopadło go, wszystko, poranne myśli, myśli o tamtym. Czerwone świat- ło, pamiętasz? Pamiętasz ten poranek, kiedy słońce pędziło ku tobie jak rzeka zła? Głosy z rufy stają się częścią wspomnień, częścią sceny, która w tobie wibruje, częścią tego dnia, kiedy dobry czas dobiegł końca. Był późny wrześniowy ranek. Słońce przenikało przez matowe wysokie okna o szybach z kryształowego szkła i kładło się na dębowej boazerŹŹ i podłodze starego holu szkoły z internatem. Wszystko było skąpane w jego świetle. Mrok pod belkami sufitu sprawiał wrażenie grudek zakrzepłej krwi. Z korytarzy dobiegały nawoływania chłopców. Od czasu do czasu jakaś gromadka przesuwała się przez hol w drodze z jednej klasy do drugiej, rozmawiając z zapałem i śmiechem. Była to najstarsza część szkoły. Na ścianach nad dębowymi taflami wisiały tarcze herbowe i portrety admirałów. Jedne podwójne drzwi zdobiły dwie zbroje, przy drugich były dwie kopie. Na środku holu stał dość wysoki, rudowłosy chłopiec, zwrócony twarzą ku oknom. Ukrył ją w dłoniach. Nierucho- my, jakby znajdował się poza pomieszczeniem, nie zwracał uwagi na tych, którzy przechodzili obok niego. Jedyne, na co zwracał uwagę, to czerwone światło. Mógł je dostrzec przez palce, którymi zasłaniał oczy. Nie było to już zwykłe światło, lecz coś innego, potężniejszego, co sprawiało ból. Teraz ogarniało go całego. Reszta stanowiła jedynie odległy akompaniament, drugi głos. Od kamiennej posadzki szedł ziąb, miękki chłód jakby przyciągał go do ziemi. Pomyślał: upadnę, chcę upaść. Ale nie zrobił tego, światło trzymało go mocno i nie puszczało. Z kieszeni na piersi szkolnego mundurka wystawał kawałek papieru. On także zabarwił się czerwienią. Jason stoi na kamiennej posadzce i płacze. Nigdy już nie przestanie opłakiwać poranka, na zawsze pozostanie w nim blask tego światła. Tamten dzień nie powinien był się w ogóle zacząć. Zapamięta list, zapamięta sztywne, formalne słowa dyrektora, nim zwolnił go z zajęć na resztę dnia. Zapamięta, że ten Jason, który już nie istnieje, inny, dawny, podziękował grzecznie i opuścił gabinet, by z czasem zniknąć. On sam zaś zdążył znaleźć się w holu, zanim dopadły go łzy. Stało się to wtedy, kiedy zobaczył owo czerwone światło, wlewające się przez ostre łuki okien. Nie wie, jak długo tak stał bez ruchu. Ma czternaście lat. Nie ma żadnego wieku. Ojciec wystarał się o tę posadę lekarza pułkowego w In- diach w pobliżu Madrasu trzy lata wcześniej. Był przemęczo- ny i wyjazd dobrze by mu zrobił. Na Wschodzie dokonywano interesujących, a nawet epokowych odkryć w dziedzinie, którą się zajmował - w bakteriologŹŹ. Doktor Coward chciał w nich uczestniczyć. Poza tym pensja była dobra. Jason i tak poszedł- by w tym roku do szkoły z internatem-najlepszej. Został tam wysłany w dużym stopniu wbrew woli matki, a w gruncie rzeczy pewnie i ojca. Dwa i pół roku minęło, odkąd rodzice wyjechali, okres służby wynosił trzy lata. Kiedy dziś po porannej modlitwie wezwano Jasona do dyrektora, myślał, że nadeszły spóźnione urodzinowe życzenia od rodziców. Grupka chłopców zwraca uwagę na nieruchomą sylwetkę na środku holu. Podchodzą. - Czerwony Kapturek! - rzuca ktoś. - Koguci grzebień! Padają słowa ciche, zjadliwe. Nad głową Jasona, który stoi w takiej dziwnej pozycji, wymieniają między sobą roześmiane spojrzenia. Nie rejestruje ich obecności. - Lunatyk - mówi ktoś. - Głuchy - dorzuca drugi. Tego poranka Jason jest rzeczywiście głuchy. Dopiero gdy jeden ze starszych chłopców zbiera się na odwagę i daje mu kuksańca w plecy, budzi się do życia. Popchnięty do przodu robi półobrót i podnosi na nich nieobecny wzrok. Otaczają go półkolem. Ich twarze w czerwonym świetle zamieniają się w maski. Ciała są czarne jak węgiel. Znowu wymieniają spojrzenia. To by było osiągnięcie, ba, nieporównany wyczyn, gdyby udało im się spuścić komuś lanie na samym środku holu. Legendy by krążyły o tym w przyszłości. A Jason nie skarżył. Jason nie miał łatwego życia w tej szkole, chociaż nie brakowało i takich, którym było gorzej. Nagle przypomina mu się scena, jak migawka, daleka i bez słów. Coś, co kiedyś, kiedy byli w lesie, pokazał mu ojciec. To było mrowisko. Pracowały w nim brązowe mrówki, pilne i dobrze zorganizowane. Ojciec opowiadał o uporządkowanej strukturze, o naturalnej, pięknej hierarchŹŹ, panującej w społeczności mrówek, że całe mrowi- sko jest jak jedno ciało. Przez chwilę razem obserwowali mrówki. Obserwacja - to jedno z ojcowskich wyrażeń. Dla niego cały świat dał się podzielić na obserwacje, każde zjawisko było jedynie obrazem czegoś innego. Wtedy zaś, tamtego dnia, ojciec podszedł do innego mrowiska odległego o jakieś sto jardów i przyniósł w pudełku od zapałek małą czarną mrówkę. - Teraz przejdziemy do innej obserwacji - powiedział. - Popatrz, co się stanie, kiedy wpuszczę tutaj tego malucha. I Jason obserwował, przypatrywał się, jak mieszkańcy mrowiska oblegli tę obcą mrówkę, zaledwie została wpuszczo- na. Rzucili się na nią natychmiast, bez zwłoki, i zagryźli na śmierć, chociaż broniła się dzielnie. Po czym bez sentymentów usunięto ją, być może do spiżarni, być może do wykorzystania szkieletu przy budowie nowej konstrukcji. - Dlatego, że ma obcy zapach-wyjaśnił ojciec, a Jason kiwnął głową ze zrozumieniem. - Przypuszcza się, że podobnie działa mechanizm obronny ludzkiego ciała na za- razki. Organizm, jako całość, zwalcza i odrzuca to, co do niego nie należy, reaguje na obcy zapach. Przez ostatnie trzy lata w internacie Jason doświadczył po trosze, co znaczy mieć obcy zapach. Zdawało się, jakby miał w sobie coś i to coś z miejsca go wyróżniało. Bez chwili wahania stwierdził to i Jason, i reszta chłopców. Objawiało się w wiecznych docinkach na temat rudych włosów, a nazwi- sko Coward stało się źródłem całej serŹŹ odkrywczych gier słownych. Ale na czym owo c o ś polegało, tego Jason nie potrafił zdefiniować. Być może częściowo dało się wy- tłumaczyć faktem, iż wzrastał samotnie, prawie wyłącznie zdany na towarzystwo rodziców. Może obco brzmiały używane przez niego dorosłe sformułowania, ze słowami i zwrotami zaczerpniętymi z języka nauki, opracowań i doświadczeń. Może prześladowali go dlatego, że grał na skrzypcach i śpiewał w szkolnym chórze. Albo zwietrzyli, że Jason chodził przed- tem do szkoły w niewłaściwej części Londynu, dokopali się do miejsca zamieszkania doktora Cowarda. Żadna jednak z tych przyczyn, razem czy z osobna, nie dawała mu rozsądnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie on. Chyba było to jednak coś innego, coś w jego wyglądzie i w nim samym, co się kryło za wszystkimi innymi przyczynami... Nie wiedział. Nigdy nie skarż-ostrzegał ojciec przed odjazdem. Z tym przykazaniem wysłał go do internatu i Jason wiernie się go trzymał. Tylko raz poszedł na skargę, a i wtedy nie we własnej sprawie. Chodziło o coś, co zrobili młodszemu chłopcu o imieniu Rick. Pewnego zimowego poranka oblali go wodą, zupełnie bez powodu, po prostu z czystej potrzeby działania. Rick nabawił się zapalenia płuc i powstało wielkie zamieszanie. Jason doniósł na grzeszników, nie myśląc o skutkach, jakie to będzie miało dla niego samego. Nie żałował, nawet po całym szeregu represji, kiedy znajdował swoje podręczniki upaćkane gliną, zeszyty i wypracowania porwane na strzępy, kiedy ponadcinali mu struny w skrzypcach, tak że pękały jedna za drugą, gdy grał solo na szkolnym koncercie. Miał też mały zbiór preparatów przyrodniczych, ciekawostki, które znaj- dywał w wolnych chwilach. Większość z tego została zniszczo- na, ptasie jaja i kolekcję żuków leśnych zastał pewnego przedpołudnia, kiedy zapomniał zamknąć drzwi na klucz, na blacie biurka rozbite w drobny mak. Mimo to nie żałował, że doniósł. Uważał, że postąpił słusznie i napisał o tym epizodzie do rodziców, chociaż umniejszył jego znaczenie i nie wspomniał o aktach zemsty. W odpowiedzi ojciec zgodził się z nim, toteż Jason chodził z podniesionym czołem, aż po upływie kilku miesięcy przyła- pał Ricka, owego malca, który został oblany, na napełnianiu jego kałamarza piaskiem. Nigdy nie zapomni wyrazu oczu Ricka, złapanego na gorącym uczynku, tego przestraszonego, umykającego wzroku, jednak bez śladu wstydu. Jason uświa- domił sobie wtedy, że Rick został do tego zmuszony. I wówczas go uderzył. Uderzył małego prosto w twarz, z całej siły, półprzytomny z gniewu i rozczarowania. Potem za karę, że pobił młodszego ucznia, dostał lanie od dyrektora. Od owego czasu minął prawie rok. Po tym wydarzeniu coś jakby w nim pękło. Drwiny i docinki stały się trudniejsze do zniesienia. Reszta także chyba wyczuła, że Jason osłabł i że mogą sobie pozwolić na dotkliwsze i bardziej bezczelne po- stępowanie. Jason wyglądał chwili, kiedy rodzice powrócą z IndŹŹ; brakowało jeszcze pół roku. Tęsknił do każdego listu od nich, sam pisywał regularnie raz w tygodniu. Kiedy czytał taki, w którym matka malowniczo opisywała tamtejsze drobne i większe wydarzenia, a ojciec opowiadał o pracy albo o eg- zotycznej przyrodzie, zdawało mu się, że znajduje się w tym obcym kraju razem z nimi. Odczuwał upał, otaczały go ostre dziwne zapachy, widział chude krowy na ulicach, słyszał świerszcze grające w miękkich ciemnościach nocy. Przytłacza- jąca go rzeczywistość znikała; internat i mundurki, nudny krykiet, wrzaski, dręczenie przestawały istnieć. Tęsknił, a listy mu pomagały. Dzisiaj, kiedy go wezwano do dyrektora, oczekiwał życzeń urodzinowych. Obstąpili go. Przypatrywał się, jego spojrzenie było spojrzeniem obcego, on znajdował się teraz gdzie indziej. Jakiś wewnętrzny głos, słodki i kuszący, podszeptywał, by pozwolił im to uczynić, by pozwolił się stłuc, aby się wyrów- nały wszystkie rachunki, aby on sam zginął, sczezł pod ich razami. Teraz i tak już wszystko jedno. Tęsknił niemal za uderzeniami, ale jednocześnie coś wewnątrz - znowu to coś - stawiało opór. Czuł wokół siebie własną rzeczywis- tość, swoje własne, niezrozumiałe jestestwo; otaczało go jak kręgi na wodzie, lecz obawiał się, że się załamią, że utonie, zginie, jeśli pozwoli im działać. Dlatego też kiedy pierwszy z nich uniósł pięść do bicia, Jason przysunął ręce do twarzy, wbił paznokcie w skórę i pociągnął w dół po policzkach, orząc w nich głębokie, krwawe ślady. Za drugim razem zaczął wyżej. Chłopcy stanęli jak wryci. Wlepili weń oczy: ujrzeli, jak nagle po policzkach i szyi Jasona popłynęły strużki ciemnej krwi. Oniemiali patrzyli, jak czyni to powtórnie. Cały czas milczał, z zaciśniętych, aż zbielałych warg, nie wyrwało się ani jedno słowo. W zwężonych oczach, za zasłoną łez, widać było prawie tylko czarne źrenice. Cofnęli się przestraszeni. - Co on robi? - szepnął któryś. Raz jeszcze Jason rozorał sobie policzki do krwi. O niczym już nie myślał, nie pamiętał, co się stało. Czuł jedynie ból w policzkach i łzy płynące słoną strużką, zmieszane z krwią. Wciąż otaczali go kręgiem, widział ich jak przez mgłę. Kim byli? Dlaczego nie odchodzili? Dlaczego nie pozwolili mu pozostać sam na sam ze słońcem, stać tu w samotności i patrzeć? Już nie kaleczył paznokciami policzków, ponownie odwrócił się do okien, zapomniał o nich. Słońce przesunęło się wyżej i czerwień wlewała się przez szyby jeszcze potężniejszą falą, stapiała się z twarzą i paliła w ranach. To dobrze. Tak było słusznie, uznał. Płakał teraz gwałtowniej, zanosił się szlochem. Przez jedne z podwójnych drzwi wszedł w drodze do sali wykładowej nauczyciel przyrody Saunders, siwobrody roztar- gniony mężczyzna, który rzadko kiedy zwracał baczniejszą uwagę na to, co się wokół niego dzieje. Ale w tej małej grupie przy oknie, w tych znieruchomiałych chłopcach musiało go coś uderzyć, bo stanął i zaczął się im przypatrywać. Zmarsz- czył brwi, a potem podszedł bliżej. Nie zwrócili na niego uwagi, dopóki nie zapytał: - Co się tu dzieje? Odwrócili się gwałtownie i wbili w niego przestraszony wzrok. Saunders zrozumiał jednak, że to nie jego się zlękli. Nie należał do budzących szczególną obawę, to musiało być coś innego. Rzucił wokół przelotne spojrzenie; znał te miękkie, tak mało jeszcze wyraziste dziecinne twarzyczki. Przyłapawszy chłopców na jakiejś diabelskiej sprawce, za każdym razem wzdrygał się z niepokoju. Potrafili być zdumiewająco złośliwi, nie pojmował tego patrząc na ich twarze. Był przyrodnikiem, darwinistą, i nie wierzył w biblijny grzech pierworodny. Ale czasami zastanawiał się, czy nie miał miejsca jakiś pierworod- ny grzech biologiczny. Coś złego się musiało wydarzyć z ludzkim rodzajem, skoro nawet dzieci... Saunders zauważył odwróconą do okna postać. Po rudych włosach rozpoznał Jasona Cowarda. Bystry z przyrody. Przygryzł wargę i wy- chrypiał niskim, gniewnym głosem: - Rozejdźcie się! Zwlekali kilka sekund, jakby ogarnął ich paraliż. - Rozejść się! - wysyczał. W końcu odeszli, powoli. Kiedy już nikogo nie było w holu, Saunders poświęcił całą uwagę Jasonowi, stojącemu ciągle w tej samej pozycji. Obrócił go i ujrzał policzki lśniące od krwi. Zabrał Jasona do mieszkania, gdzie żona obmyła mu twarz spirytusem i opatrzyła rany. Odwołał swoje lekcje i w ciągu przedpołudnia rozmawiał z Jasonem, próbując przywołać go do rzeczywistości. Potem poszedł do dyrektora. Ale zanim jeszcze słońce doszło do zenitu, cała szkoła dowiedziała się pocztą pantoflową, że Jason Coward - ten rudy tchórz - zwariował. Ale Jason nie zwariował, płakał z powodu listu. Ten poranek otworzył mu drzwi do dorosłego życia i na zawsze pozostał w jego sercu. Powracał do niego dniami i nocami przez całe lata. List, czarne litery na białym papierze po- wleczonym purpurą. Wzywał Boga, pytał Go o znaczenie tego listu. Ogarnęła go nieposkromiona, bezsensowna wściekłość, która z czasem miała przybrać inne formy i odwieść daleko od tego życia, które pozornie było dla niego wytyczone. Wszystko się zmieniło. Często się mówi, że dzieci szybko zapominają, że łatwiej przechodzą nad czymś do porządku. Tak samo mówiono o Jasonie. Ta sprawa dotknęła go tak głęboko, że zmieniła całe jego nastawienie, cały sposób bycia, miała nieomal fizycznie odczuwalne skutki. W rzeczywistości stał się kimś innym. W późniejszych latach przyznałby się może sam przed sobą, chcąc być w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem, że człowiekowi mogły się przydarzyć dużo gorsze rzeczy. Mimo to ów poranek przeciął życie Jasona na dwoje, po nim stał się kimś innym, kimś kogo nie znał. To nie był list z życzeniami urodzinowymi. Nadeszło wówczas bardzo krótkie i bardzo formalne zawiadomienie, że rodzice Jasona Cowarda, dr med. John Coward i jego małżon- ka Alicja z domu Clarke, zmarli w swoim tymczasowym miejscu pobytu w Indiach, w madraskim Vellore, na jakąś bliżej nieokreśloną chorobę zakaźną. Ministerstwo składa wyrazy głębokiego współczucia i szacunku. Kochany Jasonie - pisał ojciec - sprawy tutaj ukłladająg się po staremu. Dzisiaj jest gorąco i część żołnierzy leży w łóżkach z powodu "vellorskiego brzucha". Nie ma o co robić szumu, jak twierdzą oficerowie, ale zleciłem solidną kurację chininową, na wszelki wypadek. Wszystko się tu ostatnio psuje. W nocy na niebie można zaobserwować interesujące zjawiska świetlne; mają chyba coś wspólnego z upałem. Jest to pewien rodzaj odblasku dalekiej błyskawicy, ale dużo bardziej intensyw- ny i w niezwykle bogatej palecie odcieni. Twoja Matka prosiła o przekazanie uścisków, wyszła dziś na swoje klubowe ploteczki. Niejaka pani Johnstone zwabiła ją do pracy ewangelizacyjnej. Pani Johnstone jest starszą, stanowczą damą i wygląda, jakby się najadła niedojrzałych owoców. Tubylcy słuchają jej z bezgraniczną cierpliwością. Mam na- dzieję, że Matce uda się poprzez tę działalność przyczynić do rozpowszechnienia wśród ludu kilku podstawowych zasad higie- ny. Jak już donosiłem, mieliśmy tutaj kilka paskudnych epidemŹŹ po ostatniej porze monsunowej. A skoro mowa o religŹŹ, to widziałem niedawno w starej, opuszczonej świątyni interesującą ilustrację do kosmogonŹŹ: Bóg Siwa obejmujący swymi czterema ramionami wszechświat - słońce i wszystkie ciała niebieskie - z uśmiechem nieopisanej ironŹŹ na wargach. Z tej odrobiny, którą zrozumiałem, wynika, że jest on niszczycielem i stwórcą. Na głębsze studia religioznaw- cze nie ma tu jednak dość czasu. Mam nadzieję, że praca w szkole idzie Ci dobrze. Matka i ja oczekujemy, że ładnie zdasz egzaminy. Do następnego listu daję Ci za zadanie napisać krótką informację o zebu; jest to gatunek bydła z garbem tłuszczowym w kłębie, tutaj są uży- wane jako zwierzęta pociągowe. Wiele czułości i uścisków od Twego... Nastąpiło teraz kilka męczących dla Jasona tygodni. Krew- ni rodziców ustalali między sobą, kto będzie prawnym opieku- nem chłopca. Przeprowadzono postępowanie spadkowe, a ko- ledzy i przyjaciele doktora Cowarda wzięli udział w nabożeń- stwie żałobnym za dusze ojca i matki Jasona (którzy zostali pośpiesznie pochowani tam, na miejscu). W kościele Jason siedział z nieruchomym spojrzeniem, zaciśniętymi ustami i różowymi pasmami blizn na policzkach, w pierwszej ławce razem z jakąś daleką ciotką, o której wiedział zaledwie tyle, że istnieje, i słuchał licznych mów poświęconych pamięci doktora Cowarda. Tego doktora Cowarda, który był tak wybitnym obywatelem... Pod koniec nazwisko brzmiało dla Jasona już zupełnie obco, tak obco, że prawie udało mu się zapomnieć, kim był ten, którego wspominano... i który poprzez swój wielki idealizm i współczucie dla chorych, poprzez swoje niestrudzone starania i wysiłki stanowił przykład, wzór i in- spirację dla kolegów. Zaszczyceni, wysoce zaszczyceni, że dane im było znać takiego człowieka, głęboko wstrząśnięci jego nagłym odejściem i wdzięczni zarazem Bogu, zebrali się tutaj, by oddać cześć jemu i jego małżonce... Jason zauważył, że kilku owych głęboko wstrząśniętych kolegów co chwila zerka na zegarki, a ciotka Mabel wpatruje się przed siebie z wyrazem umęczenia na wilgotnej podłużnej twarzy. Zapewne to ona była siostrą ojca, to ona i ojciec wyrośli razem na dziadkowej małej plebanŹŹ nad brzegami rzeki Severn, pewnie się wspólnie bawili, rozmawiali ze sobą, ale Jason nie odnajdywał w niej rysów ojca. W gruncie rzeczy wszystkie wydarzenia i twarze wokół wydawały mu się wtedy obce, bo tak naprawdę wszyst- ko to nie jemu się przytrafiło. Przysłuchiwał się więc mowom z wywołującą lęk świado- mością, że wszystkie te wzruszające, pocieszające i ciepłe słowa nie robią na nim najmniejszego wrażenia. Toteż gdy przyszedł czas, i troskliwi krewni i przyjaciele rodziców, wśród nich także adwokat doktora Cowarda, zebrali się, by podzielić spadek, zaplanować przyszłość Jasona oraz zdecydować, które rzeczy należy sprzedać, aby zapewnić mu środki na wychowa- nie i wykształcenie - znaleźli sierotę dużo bardziej skłonnego do ustępstw i pozbawionego sentymentów, niż oczekiwali. Może nawet za bardzo. Przedstawienie odbywało się w rodzinnym domu Jasona, pod nieobecność jego mieszkańców pozamykanym i opus- toszałym. Na meblach leżały pokrowce, obrazy zostały zdjęte ze ścian, dywany zrolowane, a drobiazgi popakowane do pudeł i skrzyń. Poważni dorośli zebrali się na naradę wojenną w małym salonie, przyniesiono butelkę sherry i napełniono matczyne małe, ciężkie kieliszki na srebrnych nóżkach, które, nie czyszczone, zdążyły pociemnieć. Jason, ubrany w czarny szkolny mundurek i sztywny jak kij, siedział na krześle koło fortepianu. Miał tak purpurowe policzki, że ciotka Mabel spytała go w drodze z hotelu misyjnego, gdzie się na tę okoliczność zatrzymali, czy czasem nie ma gorączki. Zasiedli. Dorosłym nie bardzo udawało się zacząć rozmowę, przesuwa- no krzesła, pochrząkiwano. Jason rozglądał się po pokoju, który sprawiał wrażenie karykatury domu jego dzieciństwa. Był obcy, niepodobny do zapamiętanych obrazów, nie należał już do niego. - Przede wszystkim chodzi o znalezienie jakiegoś roz- wiązania - zaskrzeczał tymczasem mecenas Scott - które w najlepszy sposób zabezpieczałoby przyszłość Jasona. Dok- tor Coward nie był człowiekiem majętnym, masę spadkową obciążają po części długoterminowe pożyczki, a ubezpieczenie opiewa na sumę przeciętnej wysokości. Ale jeśli wydałoby się właściwe dyspozycje odnośnie do spieniężenia, a jednocześnie nastąpiłoby wewnętrzne porozumienie co do wyboru oszczęd- nego i - hm - troskliwego opiekuna... Twarze wszystkich zwróciły się ku Jasonowi, zalęknione, poważne. Jason kiwnął głową równie poważnie. - Jak on to dzielnie znosi - westchnęła cicho ciotka Mabel. Stała przy oknie; białe rolety były podniesione i światło jesiennego deszczowego dnia otuliło twarze i pokój bladą, miękką poświatą. - Drugie piętro i tak jest już wynajęte, można by więc pomyśleć o jakimś rozporządzeniu co do wynajmu całego budynku, aby zapewnić stały roczny dochód. Z posiadaniem nieruchomości w ogóle, a co dopiero domu w centrum miasta, wiąże się wszakże cały szereg praktycznych i ekonomicznych zobowiązań... Gdyby jednak dom został sprzedany, a pienią- dze zainwestowane... Jason obserwował. Przypatrywał się uważnie salonowi, w którym się znajdowali, i w wyniku o b s e r w a c j i doszedł do wniosku, że był to w gruncie rzeczy zupełnie zwyczajny pokój, ot, pokój dzienny, jakich tysiące. Wspomniał swoją izdebkę na poddaszu. Wiedział, że stoi pusta, ale poszedł wcześniej na górę i zajrzał do środka. Wydawało mu się, że rozpoznaje tylko łóżko i nocny stolik, ale i to bardzo słabo, jakby oglądał swoje stare zdjęcia. Niebo z okna facjatki lśniło bielą. Zamknął drzwi za sobą. Wuj Ralph, kuzyn matki, kaszlnął dyskretnie i spojrzał na zegarek: notariusz widocznie wykorzystał swój czas, zanim doszedł do sedna sprawy. Jason przypatrywał się spoglądają- cemu na zegarek krewnemu, aż pojął, że Bogiem a prawdą była to dość powszednia sprawa, z takich co to się w życiu zdarzają. Szacowni, dzielni ludzie nagle zostają obarczeni odpowiedzia- lnością moralną i osobistą za sierotę. Na ogół człowiek się z tym nie liczy, ale jako dżentelmen przyjmuje na siebie obowiązek, poświęca własny czas. A jeśli patrzy na zegarek, to dyskretnie. To można zrozumieć, życie toczy się dalej. Ja- sonowi wszystko wydało się nagle tak dalece zrozumiałe, że utwierdził się w przekonaniu, iż nie powinien stawiać prze- szkód komukolwiek i w czymkolwiek. Podczas negocjacji nie wyrzekł prawie ani słowa, mimo że był w rzeczywistości gadatliwym chłopcem, gdyby go więc dobrze znali, zwróciliby baczniejszą uwagę na jego milczenie. Chociaż co to teraz oznaczało: "w rzeczywistości"? Co było teraz rzeczywistością? Nie wiedzieli o nim nic, ot i tyle. A to było Jasonowi na rękę. Kiedy więc przeszli do przedmiotów, wszystko odbyło się bezboleśnie. Doktor Coward, stary dobry John, na pewno życzyłby sobie, aby syn - oprócz osobistych pamiątek - mógł także wybrać poszczególne meble, dzieła sztuki, większe przedmioty... może coś z wyposażenia gabinetu ojca... adwokat był o tym przekonany, więc jeśli Jason życzy sobie zachować jakieś rzeczy z domu rodziców jako osobisty mają- tek... na przykład zegar ścienny... Ale zegar został wkrótce zagospodarowany. Podobnie jak komplet mebli z jadalni, skórzane fotele z zagłówkami, etażer- ka, szafa kredensowa z zawartością... W miarę jak zgromadze- nie posuwało się naprzód w swoim dziele, jego dostojeństwu przybywał pewien wzbogacający go element napięcia, pod- niecenia. Cóż za niewiarygodne ilości mebli i przedmiotów tworzą dom. Dom ukonstytuowany jest z rzeczy. Chłodno wszystko obserwując, Jason doszedł do wniosku, że jest on swego rodzaju domkiem dla lalek, jakimś urządzonym pudeł- kiem po butach, do którego wstawia się mebelki-zabawki i który zaludnia się ojcem i matką, jednym bądź dwojgiem dzieci i psem. I to jest dom. No, ale teraz brakowało tu wielu składowych, między innymi bulteriera Ernesta. Ernesta, któ- rego Jason miał, zanim pojechał do szkoły. Brakowało mu strasznie jego zimnego, wilgotnego nosa. Przed wyjazdem rodziców Ernest został litościwie po- zbawiony życia przez ojca, a Jasonowi powiedziano, że jest u jakichś miłych ludzi, ale on wiedział, że kłamią, i wiedział, że oj ciec wie, że on wie. A więc nie było Ernesta, bo go oddano do jakichś miłych... Pozostało już tylko kilka przedmiotów i Ja- son, a Jason bardzo się starał nie wchodzić w drogę przed- miotom. Wszystko wydawało mu się proste jak pudełko po butach. Wkrótce sprzedano srebra, chociaż ciotka Mabel i jej mąż, pastor, chcieli wyłączyć kilka pojedynczych sztuk z masy spadkowej, podobnie jak kuzyn matki, Ralph... Jason nie miał zastrzeżeń. Mecenas Scott zaczął podejrzewać, że chłopak nie zdaje sobie sprawy z tego, na co się godzi, dlatego wziął na siebie rolę adwokata diabła. Wdawał się w argumentację przeciw sprzedaży, reprezentował Jasona w opozycji do włas- nej osoby i tak zręcznie prowadził proces przeciwko samemu sobie, że aż miło było słuchać. Może jednak Jason chciałby zachować któryś z obrazów - da się załatwić składowanie - może Jason później w życiu pożałuje, że tak łatwo się ich pozbył? Nie? No dobrze, to zapisujemy do sprzedania. Sprzedawano, aż wióry leciały. W pomieszczeniu rozsnuła się matowa obojętność, a rzeczy szły... Tylko raz się zawahał. Doszli do dużych okutych skrzyń i waliz z piwnicy i nagle w wybitym aksamitem pudle zobaczył go przed sobą: teleskop. Soczewki od Chance'a z Birmingham, trzyipółcalowy refraktor z teoretyczną rozdzielczością dwóch sekund kątowych. Jason zbladł ujrzawszy teleskop. - A to? - zapytał mecenas Scott, przyjaźnie się nad nim pochylając. - Piękny instrument. Czy to twój? Patrzył. Wspomnienia sypały się jak spadające gwiazdy. - Nie - odpowiedział i odwrócił wzrok. Dorośli wymienili spojrzenia. - To chyba należało do ojca-dodał i opanował się. - Ja nigdy nie miałem smykałki do astronomŹŹ. - Ale może kiedyś będziesz miał? -Mecenas Scott znów badał wnikliwie Jasona cwanymi oczkami jurysty. - Za taki przyrząd powinno się dostać dużo pieniędzy... - rzucił Jason lekko. Wrócił pogodny nastrój znieczulenia. Rozmawiano o przy- szłości Jasona oraz o tym, co pozostało ze sprzętu medycznego doktora Cowarda i z jego biblioteki. Teraz zabrał głos mąż ciotki, pastor Chadwick. Był to grubo ciosany, gospodarnie wyglądający mężczyzna o afektowanym głosie, patrzył na sprawy od strony praktycznej. - Pozwolę sobie przypuścić - powiedział - że młody Jason z czasem pójdzie w kierunku studiów medycz- nych. Wokół stołu kiwano potakująco głowami. Jason spojrzał na pastora jakby przez szybę, z dystansu, stanowiącego niemałą część wieczności, potem spuścił wzrok na ręce. - Biorąc pod uwagę tenże fakt, jak również fakt, iż że tak powiem, studia medyczne są czasochłonne i kosztowne, a pod- ręczniki medyczne i instrumenty drogie, więc - hm - spog- lądając na sprawy praktycznie - tu pastor Chadwick zerknął na doktora Fallsa, który uczestniczył w dyskusji jako kolega i przyjaciel ojca-może zechciałby pan, doktorze Falls, że tak powiem, przejrzeć - mając przed oczyma czysto praktyczne względy -te instrumenty i książki, które znajdują się w gabinecie oraz pozostałych częściach domu, i wybrać zarówno te najbardziej podstawowe, jak i najwartościowsze, aby można je było, że tak powiem, przechować z myślą o przyszłym powołaniu Jasona, a także by uniknąć w od- powiednim czasie niepotrzebnych, podnoszących koszty na- uki zakupów. W odpowiedzi na to oświadczenie doktor Falls krótkim skinięciem głowy wyraził zgodę. Jason patrzył na zebranych bez ustanku, niezmordowanie, i nie rozumiał tego, co widzi. Jakiś głos, prawie obcy, dobiegł go z daleka: "Tak, wiem, że on jest mężem mojej siostry, kochanie, ale nie znoszę tych jego kazań." - A może to - powiedziała ciotka Mabel, trzymając w ręku dużą, brązową, oprawną książkę - chcesz zatrzymać, Jasonie? - w głosie zabrzmiała nadzieja. Jason rzucił okiem na księgę. Była to ilustrowana Biblia; matczyna Biblia z obrazkami. - Tak - odrzekł - wezmę ją do czytania. Ciotka pogłaskała go po głowie, na próbę. Kochany Jasonie -pisała matka-mam nadzieję, że dobrze ci się wiedzie. Siedzę tu sobie spokojnie w popołudniowym upale i piszę list. Twój Ojciec nie daje się odciągnąć od pracy i obawiam się, że on tutaj wcale nie męczy się mniej niż w Whitechapel. Próbuje teraz wyizolować jakiegoś mikroba, na pewno Ci o tym napisze. Wczoraj wieczorem przeżyłam coś, co bardzo bym chciała, aby się mogło stać Twoim udziałem. Wieczór był skąpany w niemożliwych do opisania różowościach i fioletach, łagodnych, nasyconych i przymglonych, przy których zaciera się wszelka perspektywa. Od wczesnego ranka nad rzeką krzątali się pielgrzymi; dzisiaj Daschra, dziesiąty dzień uroczystości Dur- gapudży, które obchodzi się ku czci Durgi, "niedostępnej", dziewczęcia z gór", małżonki Śiwy. Tego dnia jej wizerunek, jak też wizerunki innych bogów, zanurza się w rzece. Nic więcej o niej nie wiem. Ojciec przyszedł po mnie do kościoła i razem wracaliśmy do domu przez targ, gdzie w koszykach i garnusz- kach upakowano obok siebie przyprawy, warzywa, uplecione wieńce, wielobarwny puder i perfumy. Wtem grupka muzykan- tów zaczęła grać na środku placu. Stanęliśmy i przez połowę wieczoru przysłuchiwaliśmy się im. Tej muzyki, jasonie, nie da się pojąć, a co dopiero opisać. W misji spotkałam ludzi mówią- cych, że wzbudza ona lęk i że należy ją zwalczać ze względu na jej silnie pogańskie treści. Brzmi dziwnie, to prawda, koncentruje się wokół jednego głównego dźwięku, którego z rozmysłem nie nazywam podstawą, bo jest to raczej jakaś średnica. Z niej na wszystkie strony wysnuwa się muzyka. A jest ona jak tutejsze różowe, przymglone zmroki: jakby bez końca i bez właściwego początku. Orkiestra, której wczoraj wieczorem słuchaliśmy z ojcem, grała tak, że nawet ciemność nabierała życia. Zgodnie z tutejszymi wierzeniami, o ile dobrze zrozumiałam bramińską historię stworzenia, życie narodziło się z Pradźwięku, z jakiegoś pra-tonu, z którego wybrzmiało wszystko inne. Jakże dziwnie było wczoraj wieczorem spacerować ulicami z duszą przepełnio- ną owym płynącym zewsząd, szczególnym dźwiękiem... Uważaj na siebie i nie przezięb się, pozdrowienia od Twojej..." Tak, wszystko idzie gładko. Jest taki zgodny, przedmioty przepływają obok, rezygnuje z nich, jakby nigdy do niego nie należały, jak gdyby nigdy nie miał z nimi do czynienia. Stało się, jak przeczuwał, zgodzono się na pastora Chadwicka w charakterze opiekuna. Na ferie miał więc teraz jeździć do nich, na małą plebanię do Devonu - "wspaniałe miejsce, Jasonie, pełno łąk, drzew i koni." Kuzyn matki, Ralph, pracował w City i był kawalerem; wychowanek w domu mu nie pasował. Mecenas Scott omawia jeszcze kilka lokat kapitałowych z maklerem giełdowym, zanim ten założy płaszcz, cylinder i przywdzieje wyraz wiarygodnego zaufania, uniesie z afektacją nakrycie głowy i opuści zebranie. Doktor Falls, stary kolega ojca, życzy Jasonowi szczęścia, zapewnia, że w każdej chwili jest gotów mu pomóc, że będzie w kontakcie i na ile to jest możliwe pomoże w nauce, gdy przyjdzie na to czas. Po czym znika, podobnie jak wspomnienie uścisku jego ręki spływa z powierzchni dłoni. Odchodzą, wszyscy. Wymykają mu się rzeczy, rzeczy i czas. Dom z mosiężnym szyldem na drzwiach. Kominek z zegarem na gzymsie, z zega- rem, który odliczał sekundy łaski, chwile dzieciństwa. Szez- long z czerwonego pluszu, na którym ktoś odpoczywał, fortepian, który jeszcze przechowuje pamięć. Jakie to ulotne, i jakie łatwe-jest teraz inny, wie, że jest inny. Inny wraca do szkoły, jakby w ciągu tych tygodni zmienił skórę. I na- uczyciele, i uczniowie patrzą nań spłoszonym wzrokiem. Nie zna ich, to łatwe. Rzuca się na podręczniki nieomal z rozpaczą, jakby czegoś szukał. Od tej pory nie ma domu. Lata mijały powoli. Upłynęły na nauce i egzaminach, na wakacjach spędzanych w pełnym dobrych chęci, ale trochę cichym i dalekim domu ciotki i wuja w Devonie. Zmienił się. Początkowo objawiało się to dość szczególnymi reakcjami w szkole. Najpierw przypisywano je niezrównoważeniu po tragedŹŹ, która go dotknęła. Gdy mimo upływu czasu nie mijały, a raczej przybierały na sile, stawały się bardziej manifestacyjne, sięgnięto po mocniejsze środki, wydobyto dyscyplinę. Żaden jednak z nauczycieli nie chciał być niery- cerski i karać ucznia, który dopiero co tyle przeszedł, ale wkrótce nie było innej rady. Jason przyjmował kary bez mrugnięcia okiem, co za- krawało na pychę, zważywszy, jakich występków zaczął się dopuszczać. Skoro nie pomagała kara cielesna, uznano za nieodzowne powiadomić listownie ciotkę i wuja. Stopniowo pism tych przybywało, aż w końcu ich treść dotarła do uszu mecenasa Scotta. Zachowanie Jasona dawało coraz więcej powodów do zaniepokojenia. Jak opisać lub wyjaśnić to, co się z nim stało? Kiedy wrócił do szkoły, między nim a całą resztą zaistniał pewien dystans, jakaś chłodna, niepojęta niefrasobliwość, jakiś mur ze szkła sprawiał, że nikt i nic nie mogło go w jakikolwiek sposób dotknąć. Milcząco umykał spojrzeniom, stawał się niewidzialny, niewidzialny dla nauczycieli, odporny zarówno na ich pochwały, jak i połajanki. Chłodno i obojętnie przyjmował dobre świadectwa; z nieobecną, niemal pogard- liwą miną obserwował dyrektora, zanim ten wyegzekwował karę chłosty. Pojawiła się w nim jakaś nieuchwytna i niebez- pieczna cecha, coś się wkradło do jego wnętrza, jak gromada włóczęgów włamująca się nocą do domu, by pobuszować w piwnicy. Kiedy Jason zabierał głos na lekcjach, jego oczy ciemniały i robiły się poważne. Rzadko pozwalał sobie na uśmiech, a jeśli już, to tak nikły i lekki jak śnieg, co zaraz topnieje. Nauczycielom wcale się to nie podobało, wietrzyli w tym brak respektu i nieznaną sobie przekorę. Nie uczest- niczył, ani w dobrym, ani w złym - nie, to nie do pojęcia, co się z nim stało. Teraz z nagła to on przewodził gromadzie, jeśli miał na to ochotę, teraz to on planował i kierował wybrykami i organizował wygłupy, a czynił to tak, jakby sam nie był całkiem świadomy tej swojej nowej roli przywódcy; nie robił nic, by ją spełniać, nie dbał o nią. Dystans między nim a kolegami pozostawał równie duży jak przedtem, bali się go, albowiem było w nim coś wielkiego, wyobcowującego i nie- bezpiecznego, coś, co sprawiało, że spoglądał na nich z góry. Miał swój własny, milczący sposób proszenia, często wystar- czało jedno spojrzenie, by usłuchali. On sam się wymykał; wydawało się nawet, że te kawały, których był pomysłodawcą, nie dawały mu przyjemności. W ciągu kilku lat bardzo urósł, stał się duży i silny. Dla niego samego wszystko to było właściwie kolejnym następstwem oddziaływania obcego zapachu, tego że jest w nim coś, co go dzieli od innych. Ale teraz to coś w nim uległo zmianie, dojrzało, wykluło się ze skorupy i biło na wszystkie strony mrocznymi skrzydłami. Był to chłód oddale- nia i cicha, dzika rozpacz. Odkrył, że ten dystans do wszystkiego i wszystkich potrafi go także cieszyć. Mógł manipulować innymi, by postępowali podług jego woli, a oni czołgali się u jego stóp. Odczuwał satysfakcję, że panowanie nad nimi przychodziło mu bez wysiłku i napięcia psychicznego, było takie łatwe... Rosła w nim stopniowo silna i uparta potrzeba buntu - prawie nienawiść. Wobec szkoły i nauczycieli, wobec uczniów, wobec wuja i ciotki, i ich spokojnej małej plebanŹŹ. Nie widział siebie pośród nich, był bezdomny i tak już miało pozostać, tak było właściwie. Ale oni muszą odczuć, że istnieje. Cały czas jakby atakował sam siebie, by sprawdzić, czy szklany mur pęknie. Ale trzymał. Nauczyciela przyrody, starego Saundersa, aż skręcało, kiedy Jason podnosił się nagle w czasie lekcji i zadawał pytania wykraczające poza program, choć istotne, sformułowane na podstawie własnej lektury. Pytania stawiane tak zbuntowanym tonem, że Saunders w desperacji targał brodę. Jason używał swych zdolności jako broni, w rzeczywistości zwracała się ona w równym stopniu przeciw niemu samemu, ale tego nikt nie dostrzegał. Przez długi czas potrafił być spokojny i zamknięty w sobie, odpoczywając otulony dystansem wobec otoczenia. I nagle nadlatywał niepokój, marszcząc powierzchnię, i Jason wymyś- lał psoty. Jak w amoku, nie zastanawiając się nad tym, co robi, szedł do holu i domalowywał wąsy na admiralskim portrecie. Albo owładnięty zimnym, ślepym gniewem na dyrektora, który go ukarał, ciskał kamieniem w jedną z kryształowych szyb w oknie jego gabinetu. Robił rzeczy, których nikt inny by nie wymyślił; przed poranną modlitwą potrafił wpuścić do kaplicy kolekcję białych myszek z pracowni biologicznej albo odpalał petardy na próbie chóru, nie darował nawet swym ulubionym dziedzinom. A jednocześnie - jednocześnie był milczący, niemal zatopiony w świecie marzeń. Był zdolnym uczniem, dokład- nym i pilnym, i dużo się uczył. Na skrzypcach ćwiczył z większym zapałem niż dotąd, a w jego grze pojawił się nowy ton. Ale cóż z nim mieli począć! Figle, które wymyślał, miały swoisty, perfidny styl i pre- medytację, nie zawsze można go było chwycić za rękę, ale się ją w tych dowcipach rozpoznawało. Nigdy nie wyjaś- niono, kto pewnej nocy ponacinał wszystkie łodygi róż w szkolnym ogrodzie, tak że już owego roku nie zakwitły; i nikt nie mógł z całym przekonaniem dowieść, kto pewnego nie- dzielnego ranka umieścił w kielichu z komunikantami koński pączek. To ostatnie wydarzenie na kilka ładnych tygodni wy- wróciło życie szkoły do góry nogami. Cofnięto wszystkie pozwolenia na wyjście, a dyrektor godzinami próbował do- prowadzić do tego, by winny przyznał się do popełnionego czynu, lub też by inni złożyli przeciwko niemu świadectwo. Na koniec sprawę umorzono ze względu na postawę świad- ków. Od tego dnia jednak praktycznie wprowadzony został stan wojenny pomiędzy gronem pedagogicznym a Jasonem. Nie było już mowy o buntowniczym uczniu, ale o bezpośred- nim ataku na wartości, na których opierała się ta szacowna szkoła, na których zbudowane zostało całe społeczeństwo, ba! całe Imperium. Zachodziło niebezpieczeństwo, że ów wybryk zaszkodzi opinŹŹ szkoły; oczywiste było bowiem, że gdy uczniowie wyjadą na wakacje, wiadomości o tym dotrą do uszu rodziców. Inni chłopcy bali się go, chociaż Jason rzadko kiedy robił im coś złego. W gruncie rzeczy nigdy nie wyżywał się na jednostkach; nie, jego ataki skierowane były na wyższe i więk- sze cele. Inni uczniowie jakby zaledwie zasługiwali na jego pogardę. Ale bywały wyjątki. Na przykład historia z młodym lordem R... Kochany Jasonie-pisał ojciec-któregoś wieczora wdałem się przy barze w rozmowę z jednym starym oficerem. Opowiadał o buncie sipajów w pięćdziesiątym siódmym. Mieniąc się na nabrzmiałej, czerwonofioletowej, wąsatej twarzy, mówił, jak to jako młody podoficer został wysłany do Delhi, by przeprowadzić nakazane czystki i akcje odwetowe. Relacjonował zdarzenia, które się nie mieszczą w głowie; ludzkie postępowanie wy- kraczające poza granice tego, o co bylibyśmy w stanie siebie podejrzewać. Opowiadał, że wzdłuż ulic miasta stały niezliczone szubienice, a kobiety i dzieci przywiązywano do wylotów luf armatnich przed wydaniem komendy: Ognia!... Historia z młodym lordem R. miała miejsce pewnej niedzieli na kilka tygodni przed zakończeniem semestru. Na boisku szkolnym odbywał się właśnie mecz krykieta i ci z uczniów, którzy nie uczestniczyli w rozgrywkach, przy- wdziali odświętne stroje, aż blask bił od złocistych słom- kowych kapeluszy i białych garniturów. Rozległe trawniki opanował miły nastrój świątecznej swobody. Na mecz przyby- ło wielu rodziców; całość nosiła znamiona półoficjalnego zakończenia semestru i przedwczesnego początku letnich wakacji. Nauczyciele byli w szampańskich humorach; mecz przebiegał pomyślnie dla szkoły, a poza tym trwał akurat na tyle długo, by ujawniła się owa szczególna finezja krykieta. Ten szlachetny sport zawdzięcza swoją niezrozumiałą dla innych narodów popularność właśnie temu, iż pozwala pub- liczności na myślenie i rozmawianie o tylu innych drobnych i znaczących sprawach podczas meczu; sama gra stanowi jedynie przerywnik, aplikowany w małych flegmatycznych dawkach. Tego dnia było podobnie. W czasie licznych przerw spacerowano wkoło; matki i siostry pod parasolkami prowa- dzono z galanterią po trawnikach; nad terenem szkoły unosiła się przyjemnie gwarna mieszanina głosów i śmiechu. W kącie obok różanego ogrodu wywiązała się dyskusja, do której treści żaden z obecnych tam uczniów nie przywiązywał większej wagi, co później zrodziło trudności w rekonstrukcji przebiegu wydarzeń. Młody lord R. był uczniem tej szkoły, klasę wyżej od Jasona; wysoki, elegancki i wytworny, pochodził z jednego z najpierwszych i najstarszych rodów w kraju. Dorastał na zamku, jego ojciec zasiadał w rządzie - młody lord stanowił pod każdym względem rzadki okaz. Oddano go do tej szkoły, a nie do Eton czy Harrow, bo rzeczywiście był zdolny, a szkoła Jasona była znana z wysokiego poziomu nauczania. Młody lord umiał dopasować się do reszty uczniów, nie wywyższał się, był przyjazny i naturalny. Ale oczywiście wiedziano, kim jest. On sam zdawał sobie z tego sprawę, a stosunek zarówno współuczniów, jak i nauczycieli do niego także nosił tego wyraźne ślady. Między lordem i Jasonem nie było żadnych specjalnych zadrażnień, wręcz przeciwnie, młody lord R. zdawał się być jednym z tych uczniów, z którymi Jasonowi najlepiej się układało. Dlatego to, co się stało, było podwójnie niezrozumiałe. Dyskusja, którą rozpoczęto w tej małej grupce, charak- teryzowała się głównie młodzieńczą pewnością siebie jej uczestników, którzy nie posiedli jeszcze pełnej zdolności lotu, zaledwie mieszali skrzydłami powietrze. Poza tym byli w wy- śmienitych humorach. Jason stał trochę z boku, w czarnym szkolnym mundurku, i przysłuchiwał się rozmowie nie biorąc w niej udziału. Omawiano podziały klasowe w spo- łeczeństwie, a zwłaszcza status ludzi nie posiadających włas- ności. Był to temat na czasie, żaden jednak z uczniów nie rozumiał do końca, o czym właściwie rozmawiają, więc nie dziwota, że padały nie przemyślane wypowiedzi. Młody lord R. był na co dzień raczej nieśmiały i uprzejmy, niemniej bardzo pewny siebie. Jego zainteresowania szły w zupełnie innym kierunku niż temat rozmowy, a opinie, które wygłaszał, bazowały na tych ograniczonych doświad- czeniach i wrażeniach, których mogły mu dostarczyć warunki dorastania, wymknęło mu się zatem parę uwag o tym, że nędzarze z wielkich miast i centrów przemysłowych sami sobie mają do zawdzięczenia swą sytuację, że wielu z nich ma wątpliwą moralność i żadnego wychowania, że nie wy- kazują własnej inicjatywy i poczucia odpowiedzialności - krótko mówiąc, że w gruncie rzeczy zasłużyli na swe upodlenie. Młody szlachcic najwyraźniej wyciągał, przynaj- mniej częściowo, wnioski z podchwyconych uwag swego ojca, ministra. Inni chłopcy byli właśnie dlatego bardzo zainteresowani poznaniem tych poglądów, gdy wtem jakiś czarny cień prześlizgnął się pomiędzy nimi i stanął przed lordem. Był to Jason Coward. Słyszano, że powiedział coś cicho do lorda R. oraz że ten odpowiedział mono- sylabą... Potem wszystko potoczyło się bardzo prędko. Jason uderzył lorda R. mocno w twarz i w brzuch, po czym, blady i zawzięty, uniósł swoją ofiarę na wysokość głowy i z całej siły cisnął twarzą naprzód w cierniste krzaki. Potem powoli i ze spokojem podszedł do krzewów, chwycił lorda za marynarkę, podniósł w górę i już miał nim cisnąć ponownie w ciernie, gdy ktoś wreszcie oprzytomniał i obezwładnił Jasona. Zaalarmowani okrzykami bólu nadbiegli dorośli, nauczy- ciele, rodzice, a wśród nich lady R., matka ofiary... - Puśćcie mnie - syczał przez zaciśnięte zęby powa- lony Jason. Czterech chłopców trzymało go mocno. - Puśćcie mnie! Niech go tylko dopadnę, a rozszarpię szczeniaka. Puśćcie! Tak doszło do przerwania dobrego meczu krykieta w poło- wie partŹŹ. - ...i możesz podziękować Stwórcy, młody człowieku, że nie stracił wzroku. Widziałeś długość tych cierni?! Mecenas Scott przyjechał aż z Londynu, by przemówić Jasonowi do rozumu i - o ile to było możliwe - zapobiec wyrzuceniu ze szkoły. - Tak - odparł Jason - jeśli się nie mylę, to gatunek dzikiej róży Rosa canina, według systematyki Cr‚pina. - Dobrze, dobrze. Lepiej się już uspokój. Powiedziano mi, że twoje zachowanie stało się skandaliczne. I w ogóle! Ani ja, ani twoja ciotka czy wuj nie pojmujemy, co cię opętało. Muszę stwierdzić, że jestem zawiedziony. Co by powiedział na to twój ojciec? Jason spuścił oczy, ale się nie odezwał. - Rozmawiałem z dyrektorem. Ciesz się, że stało się to po egzaminach. Końcowe sprawdziany za ten rok zdałeś cum laude. Temu, że Coward jest zdolnym uczniem, nie da się zaprzeczyć, powiedział dyrektor, ale wydalenie wisi na włos- ku, młodzieńcze. Na rok przed końcem! Co by John na to powiedział?! Jason wciąż się nie odzywał. Jego spojrzenie pomknęło za okno, ku pełni słonecznego dnia, ku błękitnemu niebu i wiel- kim, białym cumulusom nad linią wzgórz. - I co ci zawinił lord R.? - Nic. - Bzdura, nie kłam. Nie ciska się kolegi, w dodatku szlachcica, syna członka rządu Jej Królewskiej Mości, w gąszcz cierni bez istotnego powodu! Czy cię obraził? A może jesteś zbyt dumny, by to przyznać? - Nie obraził mnie. - No, ale coś, do diabła, musiało zajść między wami. Jason zamruczał pod nosem. - Co mówisz? - Powiedzmy, że była to kwestia polityczna - wyjaśnił. - Powiedział coś w tym guście, że biedni zasłużyli na swoje poniżenie; poprosiłem, żeby to cofnął, ale nie chciał, więc wymyśliłem coś, żeby go też poniżyć. Adwokat Scott długo milczał. - Dobry Boże - powiedział na koniec - ty chyba naprawdę tak myślisz. Przypatrywał się badawczo Jasonowi, próbował rozgryźć stojącego przed nim silnego szesnastolatka; jakim człowiekiem stał się od czasu, gdy dzielnie i w milczeniu oglądał, jak na jego oczach rozpada się rodzinny dom. - Bardzo się zmieniłeś - zauważył - odkąd cię ostatnio widziałem. - Nie - zaprzeczył Jason - w gruncie rzeczy nie. Adwokatowi wydawało się, że coś rozumie. - Być może - przyznał i spojrzał chłopcu w oczy. - Ale posłuchaj, Jasonie: jesteś młody, niedoświadczony i zbun- towany. Rozmawiałem z rodzicami lorda, kosztowało mnie to wiele czasu i wysiłku, ale udało mi się. Są skłonni zapomnieć o sprawie, ponieważ chłopiec wyjdzie z tego bez uszczerbku i ponieważ nie życzą sobie skandalu. Jego Wysokość Książę wymaga jedynie, żebyś przeprosił jego syna. To bardzo wielkodusznie z jego strony. Gorzej było z dyrektorem, chciał cię wyrzucić, Jasonie. - Rozumiem - rzekł Jason. - Nie wydaje mi się, żeby cię to zmartwiło - zauważył gorzko Scott. - Zmartwiło? Powiedziałem, że rozumiem. Co miałoby mnie zmartwić? Adwokat spojrzał na Jasona, napotkał jego wzrok. Te oczy, pomyślał, te oczy... - A ja myślę, że nic a nic nie rozumiesz - powiedział zmęczony. -Ale rozmawiałem z dyrektorem i jest on skłonny pozwolić ci kontynuować ostatnią klasę, na próbę, młody człowieku, na próbę. Jeszcze jeden drobiazg i wylatujesz, nawet w środku semestru. Czy to rozumiesz? - Tak - odpowiedział Jason. - Rozumiem. - I weźmiesz to sobie do serca? - Tak. - I poprosisz lorda R. o przebaczenie? - Tak. - Mam nadzieję, że wykorzystasz wakacje, aby przemyś- leć te sprawy. Poradziłem twoim przybranym rodzicom, żeby... - Ciotce i wujowi - poprawił Jason. - ...poradziłem im, żebyś trochę popracował fizycznie w wakacje. Mam nadzieję, że dojrzejesz przez to lato. Jason spojrzał na niego i tym razem to mecenas Scott musiał spuścić wzrok. Po tej jednak rozmowie buntownicza postawa Jasona uległa zmianie, przynajmniej na zewnątrz; nabrała innego charakteru i nie była już tak widoczna. Wakacje w Devonie spędził w domu na plebanŹŹ. W do- mu... Nigdy nie udało mu się czuć tam jak w domu, chociaż ciotka i wuj byli nawet dość mili. Jednak oni także odczuwali, że był bardziej gościem, lokatorem, niż przybranym synem. Rzadko dochodziło między nimi do prawdziwej rozmowy. Przywiązywał wagę do tego, by im iść na rękę, wstawał z pianiem koguta, zjadał swą porcję owsianki, spędzał długie, senne przedpołudnia w kościele, podczas gdy pastor Chad- wick gardłowym tonem wygłaszał kazania. Poza tym siedział nad książkami, nad naukami przyrodniczymi. Kiedy miał szesnaście lat, przeczytał Darwina. Teraz czyta ilustrowaną Biblię, ciągle ją czyta, lecz nie znajduje od- powiedzi. Słucha kazań Chadwicka, chodzi po kościele i stu- diuje witraże, przygląda się małej, pięknej chrzcielnicy z pias- kowca i ornamentom na kazalnicy. Nie znajduje odpowiedzi. Chodzi po wrzosowisku i wzdłuż rzeki, szuka, ale nie znajduje. Przeszukuje teologiczną literaturę wuja, tam także nic nie ma, nic. No, może wyjąwszy krótki wiersz przetłumaczony z sans- krytu. Przepisuje go. Nanosi równymi, dużymi literami na wolną kartę okładki swojego wydania The Origin of Species. Wiersz brzmiał tak: Śiwo, jesteś bez litości. Śiwo, jesteś bez serca. Dlaczego, dlaczego kazałeś mi się narodzić, nędznemu, na tym świecie, na uchodźstwie z tamtego? Powiedz, Panie, czy nie masz choćby jednego jedynego drzewka, jednej roślinki, stworzonej tylko dla mnie? W słabym świetle letniej nocy widzi tani oleodruk na przeciwległej ścianie w swoim pokoju: siedzący na chmurce anioł spogląda nań z góry. Wspomina cichy głos matki, kartkującej ilustrowaną Biblię i pamięta bielejące kostki sple- cionych rąk ojca w kościele. Pamięta też rozmowę z nauczycielem przyrody Saunder- sem owego strasznego czerwonego poranka, kiedy łzy nie przestawały płynąć. Saunders powoli, w jedyny znany sobie sposób przywrócił go wtedy do rzeczywistości. Siedzieli w gabinecie przyrodniczym pomiędzy kolbami, rurkami i przytłaczającą ilością wypchanych zwierząt oraz zasuszonych roślin. Saunders nie wiedział, co zrobić z Jasonem, zauważył jednak, że płacząc spogląda cały czas na leżącą na stole czaszkę tygrysa szablastozębnego. Kompletna, lśniąco biała czaszka stanowiła wyjątkową rzadkość. Leżała obok wyściełanego pudełka, z którego ją wyjęto; widocznie nauczyciel właśnie ją studiował. Saunders ostrożnie podniósł eksponat i umieścił go przed Jasonem. - Chcesz się jej przyjrzeć? Jason przywarł wzrokiem do gładkiego, wyglądającego jak rzeźba przedmiotu. Dobrze było nań patrzeć, ten widok z jakiegoś powodu go uspokajał. Saunders podniósł czaszkę do światła, aby chłopiec mógł się przyjrzeć; zawiłe, powykręcane formy kostne, wielkie oczodoły, wyoblona partia paszczy, mocne szczęki. Zęby zwłaszcza przyciągały wzrok Jasona. Obie szable wychylały się z pyska wielkim łukiem; porównując z własnym uzębieniem identyfikował je jako siekacze, ale były przerosłe, wielkie. Saunders otworzył paszczę i pociągnął lekko za szablozęby, by się jeszcze wydłużyły, pozwolił Jasonowi potrzymać trochę czaszkę. Równie dobrze było jej dotykać, jak na nią patrzeć, i Jason znacznie się uspokoił. Dotknięcie tego eksponatu przywracało mu grunt pod nogami, sprawiało, że zaczynał dochodzić do siebie. Przez chwilę przesuwał palcami po chłodnych, gładkich kościach; odczuwał wobec Saundersa swego rodzaju wdzięczność za to, że podszedł do niego w holu i że teraz głowi się, jak by go tu najlepiej pocieszyć. Nie myśląc już o tym, zadał pytanie związane z programem: - Czy może mi pan pokazać kość międzyszczękową? Saunders zaś uśmiechnął się z ulgą, wziął do ręki czaszkę, otworzył wielką paszczę i pokazał Jasonowi, w jaki sposób kość międzyszczękowa, os intermaxillare, była wyraźnie spleciona z resztą kości górnej szczęki. - Jeszcze siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat temu-zaczął Saunders ostrożnie, aby odwieść myśli Jasona od bolesnych faktów - wierzono, że ludzie, w odróżnieniu od zwierząt, nie posiadają kości międzyszczękowych. Miał to być, że się tak wyrażę, dowód na to, iż ludzie nie pochodzą od małp. Wszystkie inne zwierzęta, także naczelne, mają wyraźnie zaznaczone kości międzyszczękowe, tylko nie człowiek. To znaczy - tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Przyniósł z gabloty inną czaszkę, jakiś gatunek gryzonia. - To bóbr - powiedział. Zadziwiająco mała czaszka miała dwa długie, rdzawe, ruchome zęby przednie. Saunders wskazał najważniejsze kości i znalazł ich odpowiedniki w czaszce tygrysa, tyle że inaczej uformowane. - Widzisz - powiedział - oto ona, mała os intermaxil- lare. A spójrz teraz na to. - Podszedł do jednej z szaf i wyjął czaszkę człowieka. - Czy znajdziesz tutaj kość między- szczękową? , Saunders zagłębił się do reszty w temacie i cieszyło go, że Jason nadąża za tokiem jego myśli. Nie potrafił radzić sobie z płaczem, jego domeną były kości, nie uczucia. Kości i preparaty. Saunders był dobrym nauczycielem, trochę się z niego naśmiewano z powodu przydługich wywodów i dyg- resji wygłaszanych szczekliwym, zdecydowanym głosem, osa- dzonym jakby zbyt głęboko w gardle. Złe języki twierdziły, że przeszkadza mu kość międzyszczękowa. Potrafił jednak roz- budzić entuzjazm, albowiem on sam był najwyraźniej entuzja- stą wykładanych przez siebie przedmiotów. Wśród prepara- tów, kolb i rurek wyglądał jak doktor Faust we własnej osobie, brodaty, z okrągłą łysiną na czubku zupełnie kulistej czaszki, przeżytek Oświecenia. Jego lekarstwo na chaos stanowiły Nauki Przyrodnicze, i w tym punkcie byli z Jasonem jednego zdania. - Więc gdzie jest kość międzyszczękowa w ludzkim kranium? Jason siedział z czaszką w ręku, przeliczył już był wszystkie szwy, ale naturalnie nie znalazł widocznej kości między- szczękowej, chociaż dobrze wiedział, że gdzieś musi być. Pozwolił, by Saunders przeżył radość ukazania mu, gdzie była ukryta. - Tu jest - powiedział nauczyciel i postukał lekko palcem wskazującym w podniebienie. - Os intermaxillare! Kiedy została odkryta, padł ostatni naukowy argument zwo- lenników biblijnej teorŹŹ stworzenia. Zabrzmiało to nieomal triumfująco. Saunders był odrobi- nę kontrowersyjny z powodu swych ciągłych i nieukrywanie osobistych ataków na Adama i Ewę. Jason całkiem teraz przestał płakać. Uczucie nierzeczy- wistości i bólu go nie opuściło, a policzki dalej paliły ży- wym ogniem, ale słuchanie o kości międzyszczękowej po- mogło. - Odkrył ją - dorzucił Saunders - pewien poeta, Niemiec. Jeden z zaprzysiężonych zwolenników Adama i Ewy. Poeta, który uważał się za uczonego. Miał jednak na tyle przyzwoitości, by przyznać się do tego odkrycia, mimo że śmiertelnie go ono wystraszyło. Odkrył koronny dowód! Jesteśmy tacy sami jak naczelne. Saunders położył ludzką czaszkę obok tygrysiej i spojrzał na Jasona z nagłą niepewnością. Jason zaś przyglądał się obu formacjom kostnym na stole. Zastanawiał się, ileż to organi- zmów rodzi się i znika co dnia. Potem przypomniał sobie o rodzicach i ogarnął go wielki chłód. Dopiero później zdał sobie sprawę z tego, że właśnie w owej chwili utracił Boga... Leży w łóżku w izdebce na plebanŹŹ i słucha dobiegającego z zewnątrz śpiewu ptaków. Szukał i szukał. I we wszystkim, co czytał i widział, potwierdzał się fakt: nie ma Boga, nie ma w tym żadnego sensu - i nie ma "potem". Trudna myśl, ale jednocześnie radosna, uwalniająca. Ta wszakże radość i wol- ność znajdują się dopiero za progiem bólu. O, nie dająca się cofnąć bezdomności! O, muzyko sfer, mierząca sekundy i lata! Jason leży w ciemnościach nocy, pogrążony w myślach, dopóki ptaki na dworze nie zaczną śpiewać. Wtedy zapada w sen, głęboki odpoczynek bez snów i marzeń. Kochany Jasonie - pisał ojciec - ...Indie były na końcu ledwo je pamiętam. Odszedłem pewnego bardzo gorącego poranka. Męczy mnie fakt, że wytrzymałem krócej niż Matka, ale ona z pewnością myślała o Tobie i mocniej trzymała się życia. Wiesz, dotarłem do Saturna. Widać stąd wszystkie elementy wszechświata, pięknie uporządkowane. Wszystko jest przejrzy- ste, od ciężkiego, nasyconego chaosu chmur gazowych do czystych form krystalicznych. Związki powstają i rozpadają się. Na niebie jest też lodowy most. Byłem solidnie przemęczony. Czułem się dużo gorzej, niż kiedykolwiek dałem po sobie poznać, czy to przed Alicją, czy przed Tobą. Ostatniego roku w Londynie męczyły mnie bóle w lewym ramieniu, to dlatego tak ciężko było mi chodzić podczas naszej ostatniej teleskopowej wyprawy. Tu, gdzie teraz jestem, odczuwam osobliwą, lekką irytację na myśl o tym, że nie zdążyłem zapoznać się z rezultatami hodowli ostatnich kultur bakteryjnych w Vellore, chociaż przypuszczal- nie były to właśnie te, które mnie skosiły, więc w pewnym sensie wyniki są mi znane. Zawsze byłem nieostrożny. Brakuje mi Twojej matki, Jasonie, muszę to przyznać, i przykro mi, jeśli cierpiała. Boję się, że niewystarczająco dbałem o swoje zdrowie także w Indiach. Ale cóż robić, jeśli się nie ma Boga i uważa, że jedynie praca nadaje życiu jakiś sens? Jesteś już na tyle dojrzały, Jasonie, że mogę się na ten temat wypowiadać. Przypuszczam, iż trafiłeś do Mabel i jej męża, pastora. Mój i mojej siostry ojciec, jak wiesz, także był pastorem, wiele po nim odziedziczyła. Ja straciłem Boga z oczu gdzieś po drodze, wśród tej szalonej, nie kończącej się pracy dla komisji. Czy myślisz, że nie wiedziałem cały czas, iż to nie ma sensu? Ale próbowałem, ile mogłem, dawałem z siebie wszystko, a od czasu do czasu po drodze usiłowałem odnaleźć na powrót wiarę. Właściwie, Jasonie - jes- teś prawie dorosły i teraz to rozumiesz - właściwie nigdy nie miałem Boga, jedynie wyobrażenie, odziedziczonego ducha, który pod wieloma względami przypominał mi ojca. Swego rodzaju boski admirał Nelson, grzmiący, napawający strachem i trochę głupawy- taki jest popularny jego wizerunek, jak sądzę, więc niewiele trzeba, by o nim zapomnieć. A jakiegoś innego Boga nie znalazłem. Co mi pozostało? Wiara w rozum, w wiedzę. W nauce widać pewne związki, symbole przemawiające do człowieka, dające jakieś pojęcie. Gdzieś w tym zrozumieniu można zapewne znaleźć sens, nie wiem. Naprawdę nie wiem. Twoja matka widziała te rzeczy inaczej. Chciałbym, żeby tu teraz była, we mnie i przy mnie. No cóż, stanowię teraz cząstkę materŹŹ kosmicznej, jaką zawsze byłem, od początku czasu. Widzę: gdzieś w chaosie cząstek elementarnych powstaje wokół mnie życie - pierwo- tniaki, koralowce, mszywioły, bezkręgowce. Jamochłony i gąbki. Organizmy, które prawie wyłącznie składają się z wapnia, z minerałów tylko. Powoli przesuwają się ery, przestrzenie czasowe, niepojęte dla tych, co mają jedno życie. Powoli pojawia- ją się brzuchorzęski, pierścienice i stawonogi. Trylobity i kre- wetki. Ze spokojnych praoceanów wynurzają się kręgowce. Powstają wgłębinach, najpierw jako prymitywne bezżuchwowce, żachwy i minogi, później jako ryby różnego, nie znanego i makabrycznego rodzaju. Zatopione w głębi i czasie, przegniłe. Nic z nich nie zostało poza odciskiem w kamieniu, który teraz można znaleźć na pustyni lub na szczytach wysokich gór. Pierwsze płazy wypełzają niezgrabnie na plaże nieznanych kontynentów, glony przyrastają do kamieni i nadbrzeżnych skał, a pozbawione ptaków lasy osłaniają przed słońcem nie zamiesz- kane lądy. W powietrzu brzęczą owady. A wtedy majestatycz- nym, żądnym krwi, potężnym zrywem wznosi się struna kręgow- ców, na kształt dinozaurów i baśniowych stworów; jak smoki, ciskające swe straszne ryki w pokryte parą niebo. Góry się poruszają, drobne, niewinne futerkowce drżą w swych norkach i jamkach. Wielkie jaszczury wiją się w potężnych skurczach. I nagle coś się dzieje, gadziny skręcają się w kłębek i padają. Zapadają się w siebie stając się stopniowo ptakami tak lekkimi, jak nieprześnione sny. Ogłuszające ryki zamieniają się powoli w trele, w delikatne flażolety gorących nocy. Jeszcze nie narodzili się poeci, by się w nie wsłuchiwać, a Mozart jest jedynie możliwością w oceanie dalekich, nie wymyślonych form życia. Podobnie jak pewien bezdomny młody człowiek, który zasypia przy dźwiękach ptasich melodŹŹ. Drobne płazy skaczą wśród traw i wkrótce staje tam nowy leśny olbrzym, potężniejszy od wszystkich. Jest nagi i wspiera się na włóczni. Myśli i uwielbia, uwielbia i myśli, przez tysiąclecia. Jest tutaj i obejmuje drzewce włóczni, tak jak z czasem ujmie w dłonie pług, katowski miecz, pióro. Drogi Jasonie, doszedłeś już chyba sam do punktu, w którym zrozumiałeś moje myśli. Tak więc znajduję się na Saturnie albo nigdzie. Przypadki mają miejsce wszędzie. Któż powiedział, że jesteśmy ostatnimi istotami, które opanują Ziemię? Czy człowiek ma być miarą wszechrzeczy i ostatecznym ich sensem? Patrząc stąd, człowiek czy mikrob, na jedno wychodzi. A więc cóż za różnica, czy wymierzę w bliźniego stetoskop czy miecz? Czy podniosę do słońca zrabowany szmaragd czy probówkę z mikro- bami? No tak, pracowałem z mikrobami, kiedy musiałem znik- nąć. Ukochany mój Jasonie, pozdrawiam Cię z Saturna i życzę Ci wszystkiego najlepszego. Twój... - Dlaczego wrzucasz te kawałki papieru do rzeki? Gruba gałąź wystaje nad wodę; na niej, pośrodku, siedzi Jason i wypuszcza z rąk biały papierowy deszcz podartych listów i fotografŹŹ wprost w wiry nurtu, który zabiera je ze sobą. Ona stoi na brzegu i spogląda na niego ze zdziwieniem. - Co ty robisz, Jasonie? - pyta. - No, powiedz. Nie bądź taki hardy, powiedz mi. - Och, to tylko coś - odpowiada Jason - czego się chcę na dobre pozbyć. Nie patrzy na nią. Wyciąga z kieszeni jeszcze jeden list, rzuca nań krótkie spojrzenie. Składa na czworo i rwie powoli, dokładnie, na kawałki. - To jest list - stwierdza cicho. - Tak, mój Czipeweju, to jest list - odpowiada Jason i jednocześnie myśli: Jeśli spyta, co to za list, to ją chyba stłukę. - Fotografie też są. - Tak, Czipeweju. ' Więcej nie pyta. Spogląda na niego ciemnymi, badaw- czymi oczyma, on zaś siedzi jeszcze przez chwilę, rwie list i zdjęcia na strzępki i śledzi wzrokiem, aż dosięgną wody, rozproszą się i odpłyną jak płatki kwiatu. Kilka słów, zanoto- wanych delikatnym, kaligraficznym pismem, widać jakieś "i", jakieś "a", jakieś "my". Słowa bez sensu - rozłożone teraz na najprostsze elementy języka, na atomy: wołacze, czasowniki, zaimki. Podobnie fotografie - grube, czarnobrązowe kęsy wymykają się z palców na wodę. W przeciwieństwie do delikatnego papieru toną prawie od razu. Jakiś nos, czyjaś szyja, skrawek sukni, toną w czerni i znikają. A ona stoi ciągle na brzegu i patrzy z namysłem na Jasona. - No, już ich nie ma - mówi Jason, kiedy zniknął ostatni kawałek papieru. odwraca się do niej twarzą; widać, że płakał. - Czipeweju - dodaje. - Mary... - bo właściwie na imię jej Mary i mieszka obok plebanŹŹ Chadwicków.- Mary... - powtarza cicho, prawie błagalnie. - Co? - Nie patrz teraz, nie powinnaś widzieć, co teraz będę robił. Bo... Chce powiedzieć, że ona tego nie zrozumie, ale dziewczyna już stoi zwrócona do niego plecami. - Dobrze? - pyta. - Tak - szepcze Jason. Po czym znów pochyla się nad wodą i grzebie po kiesze- niach w poszukiwaniu czegoś, jakiejś rzeczy.Pojawia się w jego dłoni jak złote jajko. Jason słyszy, jak porusza się jego mechanizm; tykanie słychać nawet poprzez szum rzeki. Potem szeroko się zamachnąwszy rzuca daleko w wodę stary ojcowski zegarek, a on znika bezgłośnie, nie tworząc nawet kół na powierzchni. Rzeka płynie tu wartkim nurtem. Jason zsuwa się na ziemię. Ona stoi wciąż zwrócona plecami do drzewa. - Już możesz się odwrócić - mówi Jason.- Już nie ma na co patrzeć, została tylko rzeka. Dziewczyna odwraca się i Jason widzi, że śledzi bieg wody. - Ładnie tu - mówi. - Owszem. - Żal ci? - pyta ostrożnie. - Nie, Czipeweju. Kiwa krótko głową. Przez chwilę stoją cicho. Wtem dziewczyna uśmiecha się nieśmiało: - Mój ojciec mówi, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. - Pewnie gdzieś to przeczytał. Spogląda na niego z wahaniem. - Chyba tak. Przecież to ta sama rzeka - powiada. - Tak-zgadza się Jason.-To jest ta sama rzeka. Tylko woda, cały czas. Ta sama rzeka, zawsze ta sama. Kręciła się koło niego w każde wakacje, od kiedy przyjechał tu po raz pierwszy, od dziecka. Czipewej Mary, córka sklepikarza. Na co dzień czysta i schludna w szarym szkolnym mundurku, a mimo to "hoża wiejska dziewoja", jak ją określiła eufemistycznie ciotka. Na początku pomylił się co do niej, myślał, że jest inna. Unikał jej tak jak wszystkich ludzi osiadłych, posiadających swoje m i e j s c e, dom, bezpieczeń- stwo. Ale ona nie była taka. Była dzika jak ptaki na wrzosowis- kach, nieobliczalna jak wiatr i śnieg, niepodobna do innych dzieci. Nie wracała na czas do domu ze swych długich, samotnych wypraw, wagarowała, bo przyciągał ją świat ze- wnętrzny. We wsi powiadano, że jest lekko stuknięta. Gdy ktoś się do niej zwracał, często nie odpowiadała. Budziła głębokie zatroskanie rodziców - wracała mokra i ubłocona z wędrówek w deszczu, wpadała do rzeki galopując na źrebaku, wspinała się na drzewa i kolekcjonowała zadrapania. W jedne z pierwszych wakacji zauważył, że za nim łazi, zawołał więc: - Idź sobie, Mary, nie chcę się z tobą bawić! Bo myślał, że ona jest jak inni, a poza tym była dziewczyną. Zdawało mu się, że nie zrozumiała. Ale ona rzuciła mu mroczne spojrzenie i odparła: - Nie nazywaj mnie Mary, to oznacza nieszczęście. Mów do mnie "Czipeweju", bo to nazwa strasznie morderczego plemienia indiańskiego, które skalpuje ludzi. Potem często chodzili ramię w ramię na wyprawy w głąb wrzosowisk, wzdłuż rzeki czy na wzgórza. Nigdy do siebie wiele nie mówili, rozstawali się i spotykali bez słów; i nigdy się razem nie bawili, chyba że się ścigali lub bili. Byli jak dwa bezdomne zwierzątka. Ale w te wakacje coś się wydarzy. - Wiedziałaś o tym, że na Jowiszu szaleje burza? Jest czerwona i wygląda jak oko. Środek lata, pod nimi rozciąga się wrzosowisko, w zagaj- nikach i ciernistych zaroślach ogłuszająco świergoczą upojone latem ptaki. - Dziwny jesteś - mówi dziewczyna powoli. - Naj- dziwniejszy ze wszystkich. A Jason jakby nie słyszał: - Sądzisz, że na innych planetach jest życie? W całym wszechświecie występują te same substancje, więc dlaczego nie życie? Wyciąga się obok niego na wrzosach. Daleko zaszli tego dnia. - Biologia powiada... -zaczyna Jason, ale zatrzymuje go jej wzrok. - Czy to o tym myślisz cały czas? - pyta poważnie. - Biologia mówi... - powtarza ciszej Jason. - Nachyl się tutaj, coś ci pokażę. Pochyla się nad nią. Zapada długa cisza. Ona jest taka sama jak ptaki tu w zaroślach, a na Jowiszu szaleje burza. Dziewczyna głaszcze go po włosach i Jasona ogarnia dziwne, podobne do strachu uczucie, jakby mu się zbierało na płacz. Przyciska go do swoich ust. Kiedy byłam mała, chciałam gryźć wszystko, co mi wpadło w oko. Kwiaty, kamienie. Kiedyś zjadłam figurynkę z porcelany. Zniknęła, a wszyscy się zastanawiali, gdzie jest. Przedstawiała psa. Chciałam po- próbować wszystkich towarów w sklepie ojca, chciałam po- znać smak najpiękniejszych owadów. Kiedy miałam siedem lat, zatrułam się jakimś kwiatem. Potem z tym skończyłam. A jemu napływają do oczu łzy z żalu nad nią. To dziwne, jakby nie było do ciebie znikąd dostępu. Daj mi usta, tak, chcę poznać twój smak, w środku, we mnie. Była głupia, tak mówili we wsi. Dziewczyna, po której można się wszystkiego spodziewać, całkiem zwariowana, niczego nie uszanuje - rzeczywiście, wiedział, że taka jest. Coś nabrzmiewa w nich teraz jak lęk, jak wściekłość. Wrzosy drapią im twarze, wplątują się we włosy. Ona śmieje się, przypomina jej to ich bójki, w których nie było ograniczeń - on mógł ją opluć, ona ugryźć. Pomaga mu rozpiąć ubranie, potem poznaje jego smak, jakby był figurką z gładkiej porcela- ny. Biologia powiada... Wenus nasuwa się na tarczę Słońca... Wgniata się w niego z całej siły, potem leży na jego ciele całkiem cicho, wilgotna i obca. Teraz on przesuwa się w górę i w przód. Ktoś krzyczy - któreś z nich, ale nie wie kto. Potem wędrują powoli po wzgórzach, robi się późno. Gdzieś tam odpoczywają, ona leży z twarzą wtuloną w jego szyję i nie jest już dzikim indiańskim wojownikiem, tylko dzieckiem, które uciekło z domu. Nagle przychodzi mu na myśl sklepikarz - okrąglutki i wciśnięty za ladę przypomina parówkę; kupcówna, to nie brzmi zachęcająco. Nie rozmawiają ze sobą. Patrzy na nią, studiuje jej rysy; tę niepokojącą, niepiękną twarz, potargane włosy. Mówią, że jest przygłupia i z obawą mruczą pod nosem, co się z taką stanie... Jasona ogarnia jakaś niejasna potrzeba pocieszania, chce ją obejmować i gładzić bezwiednie po włosach. Nie bardzo pojmuje, co się przed chwilą działo. To mogła być wściekłość, to mogła być dzika rozpacz, tego nie wie. Ale wie, co czuje teraz, i to napawa go lękiem. Dziewczyna podnosi głowę, przypatruje mu się. Znowu jest Czipewejem. - Już późno - szepcze chłopak. - Tu blisko, na górze, jest pusta szopa - odpowiada również szeptem. Podnoszą się. Po raz pierwszy bierze go za rękę, prowadzi, wiedzie przez las. Rękę ma szorstką i ciepłą. A w szopie on pojmuje, co się stało. Teraz już wie. I zupełnie wyraźnie słyszy, że to ona krzyczy; być może woła właśnie jego, próbując go dosięgnąć. Wkrótce Jason wrócił do szkoły. Ostatniego wieczoru pożegnała się z nim - inne ich pożegnania były tak samo krótkie i milczące jak dawniej - uściskiem dłoni, przelotnym, trochę niezgrabnym. I popatrzyła mu w oczy. To wszystko. On wyjedzie, zniknie, a ona wróci na swoje wrzosowiska, samotna. - Ty też uważasz, że jestem wariatka? - rzuca. - W sumie nie - potrząsa głową - nie bardziej niż ja. - Wiesz, Jason - mówi, a jej głos ma dziwne brzmienie - tak trudno do ciebie dotrzeć. - Odwraca się i odchodzi. - A zresztą - rzuca na odchodnym - wiem, co wtedy wrzuciłeś do rzeki. - Co takiego? - ~ Co takiego, Czipeweju? Ale zniknęła już w mroku. Nigdy więcej jej nie widział. Ferie świąteczne. Śnieg na polach. Radosny głos ciotki, kiedy staje w drzwiach; jak ty rośniesz, moi złoci, prawie nie do poznania od wizyty do wizyty. Tylko patrzeć, jak wyro- śniesz z... Wuj Chadwick podchodzi do rzeczy praktycznie: A szkoła, młody człowieku, wziąłeś sobie do serca słowa mecenasa Scotta? Jason odczuwa głęboką obcość wobec nich, mimo to łatwiej jest teraz wymamrotać niezobowiązujące: t a k, t a k, j e s t 1 e p i e j. To ich cieszy, widać, że im to sprawia radość. To prawda, tej jesieni nie było zastrzeżeń do jego zachowania. Ale czy to zasługa Scotta... Nabożeństwo wigilijne, rozgląda się dyskretnie wśród wiernych. Potem: indyk i pudding. Coś się nie zgadza. Coś jest nie tak. Wieczorem decyduje, że odczekał wystarczająco długo i może już zapytać: - A Czipe... A Mary? Ta od sklepikarza? Zapada cisza. Pastor chrząka głośno, potem wstaje i od- chodzi do swego gabinetu, jakby nie słyszał pytania. - No, cóż... - mówi cicho ciotka, mieszając poncz w szklance - to naprawdę okropna historia... Jasonie, Jasonie, co takiego jest w tobie, że cię to spotyka? Wciąż teraz spadasz. Lecisz przez międzyplanetarne prze- strzenie i spadasz nie budząc się ze snu, jak to było w dzieciń- stwie, bo to nie sen. Na polach przed oknem plebanŹŹ leży śnieg. Kostniejesz z zimna, idziesz samotnie przez wrzosowi- ska i wiesz, że to ostatni raz. Nigdy już tu nie przyjdziesz. - Tak, moi panowie, skoro mamy teraz zająć się prob- lemem dziedziczności i rozrodczości, to chyba najlepiej bę- dzie, jeśli zaczniemy od szczurów. Uniwersytet. Drugi Wydział Medyczny. Profesor stał na katedrze wypoczęty i w dobrym humorze. - Wszystkim wiadomo, że gryzonie rozmnażają się bar- dzo szybko; ale jak szybko to przebiega u szczurów, zorien- tują się państwo, gdy krótko naszkicuję przebieg życia szczura - że się tak wyrażę - jego biografię. Studenci parskają śmiechem. - Gdy przyjrzymy się zwykłemu, małemu szczurowi - profesor wyjął zwierzę ze stojącej obok klatki - to nie znajdziemy w nim wielu cech wzbudzających szacunek. Nie wygląda też na rozpustnego. Z jego charakterystyki wynika, że jest to małe, miłe zwierzątko - miękki pyszczek, wąsi- ki-czułki, zezowate oczka... Ogon jest trochę paskudny, ale... Studenci się śmieją. ...ale to zwierzątko jest dla pojedynczego człowieka i całego społeczeństwa bardziej niebezpieczne niż największe i najsilniejsze drapieżniki. U nas w AnglŹŹ znamy dwa typy szczurów. Jeden to ubarwiony czarno szczur śniady, Rattus rattus, kiedyś często spotykany, ale w naszych czasach wyparty przez brązowego szczura wędrownego, Rattus norvegicus. Ten drugi gatunek ma zazwyczaj długość dziewięciu cali, barwę jasnobrązową z domieszką szarej, podgardle i grzbiet są brudnobiałe, łapy koloru bladej skóry - podobnie jak ogon, który długością dorównuje reszcie ciała. Szczur żyje praktycz- nie wszędzie; na rzecznych mieliznach potrafi żywić się żabami, rybami i drobnym ptactwem, ale łowi także króliki, młode gołębie i tym podobne, tam gdzie ma do nich dostęp. Potrafi także wyżyć na diecie wegetariańskiej i wyrządza niewyobrażalne szkody w ziarnie siewnym i zbożu, na polach i w silosach, a także w składach owoców i warzyw. Gryzie bardzo głęboko, a rana trudno się goi i jest bardzo bolesna za sprawą długich, ostrych i nierówno uformowanych zębów. Szczur jest niezwykle płodny. Gdyby nie jego olbrzymi apetyt, liczebność szczurów niedługo wymknęłaby się spod kontroli. Z braku innego pożywienia mianowicie, szczury pożerają się nawzajem. A ogromne samce, które najczęściej żyją osobno, budzą wśród pobratymców strach tak wielki, jak najstraszniejsi wrogowie. Żywią się bowiem mniejszymi przedstawicielami swego gatunku. Jest to doskonały przykład reguły, że przeżywają najsilniejsi, a jednocześnie przykład samoregulacji w ramach jednego gatunku. Studenci są pro- szeni o zwrócenie na to uwagi i zapamiętanie. Interesujący jest fakt, że w szczurzych norach można znaleźć skóry tych zjedzonych osobników i że często są one podczas jedzenia wywracane na drugą stronę, a więc wnętrznościami na zewnątrz, także łapy i ogon! Tu profesor pokazał takiego wywróconego na lewą stronę szczura. Studenci przywitali groteskowy widok niepewnym śmiechem. - Samica jest płodna przez okrągły rok, a dwanaście miotów w ciągu roku nie należy do rzadkości. Nosi płód niespełna miesiąc i zaledwie słodkie maleństwa ujrzą światło dzienne, jest zdolna do kolejnego zapłodnienia. Przeciętnie w jednym miocie ma szesnaście małych i zaobserwowano, że potrafi je karmić do chwili, gdy następna szesnastka, że się tak wyrażę, ją opuszcza. Jest jakby uosobieniem tarła, maszyną rozrodczą, a popęd samców do rozpłodu jest prawie tak samo nieokiełznany jak ich głód. Młode dojrzewają płciowo po pięciu, sześciu miesiącach, tak więc jeśli rozpatrywać okres życia długości czterech lat, jedna para szczurów może w tym krótkim czasie teoretycznie dać życie rodowi liczącemu trzy miliony osobników. Konsek- wencje takiej płodności - jeśli mogłaby się realizować bez przeszkód - są oczywiste. Z HiszpanŹŹ mamy informacje, że całe miasta na równinach były podminowane przez szczury, a żyzne pola zamieniły się w pustynie. Pliniusz Młodszy opisuje, że cesarz wysłał kiedyś cały legion rzymski na Majorkę i Minorkę, które te małe szkodniki praktycznie zalały na kształt powodzi. Brodziło się tam w szczurach, a legioniści mieli niełatwe zadanie w wojnie z nimi. Powinniśmy zatem być wdzięczni szczurom za ich skłon- ność do kanibalizmu i bratobójczych wojen. Samiec jest dziwnie spragniony krwi własnego potomstwa, a samica, która o tym wie, próbuje, na ile to możliwe, chować młode w miejs- cach, gdzie ojciec nie ma dostępu - dopóki nie dorosną na tyle, by się same przed nim bronić. Niemniej samiec często znajduje swoje dzieci, tam gdzie je ukryła żona, i niejednokrot- nie zabija ją samą, aby się do nich dobrać. Zjada zaś ich tyle, ile zdoła. Dużo by jeszcze można opowiadać o tych interesujących zwierzątkach, ale zakończmy na tym. A skoro przechodzimy teraz do problemu dziedziczności, to proszę, by państwo zwrócili uwagę na rzecz następującą... Uniwersytet. Kroili szczury i zwłoki. Najpierw niepewnie, z wahaniem, potem z przerażającą obojętnością. Okres ów jawił się później Jasonowi w mdłym, migotliwym i przygasają- cym, koszmarnym świetle. Był to blask płomyków gazowego oświetlenia prosektorium w ciemne, wieczorne godziny. W tym półmroku młodzi ludzie z papierosami w zębach, rozebrani do kamizelek i koszul, rozcinali powłoki brzuszne i worki płucne, obnażając tajemnice, których nikt nie powinien ujrzeć i nikt nie potrafił pojąć. Na stołach leżały nagie, szare ciała, wszystkie z ową charakterystyczną zimną wilgocią na skórze. Starzy i młodzi; mężczyźni, kobiety, dzieci. Począt- kowo wyłożeni jako eksponaty, potem się ich otwierało i powoli demontowało na części. W końcu nie zostawało nic. I to właśnie było tajemnicą. A zapach - słodkawy zapach formaliny i środków dezyn- fekcyjnych, zmieszany z duszącym odorem rozkładu - osa- dzał się na ubraniu, wnikał w skórę, pozostawał w nozdrzach. Wieczorami, z oczyma pełnymi scen z minionego dnia, Jason wracał na swą stancję, do anonimowego pokoju na poddaszu w dość podłej dzielnicy Londynu. Często, prze- kroczywszy ledwo próg, chwytał za skrzypce i grał do północy, nie myśląc o tym, że powinien się uczyć bądź przygotowywać do zajęć następnego dnia. Nie wiedział, co gra; grał bez nut wszystko, co znał, chaotycznie, nie po kolei. Potem grał to, czego nie umiał, bezmyślnie, po prostu dźwięki, dopóki ktoś z wściekłością nie zaczynał walić w sufit albo ścianę lub dopóki sama gospodyni, pani Bucklingham, nie weszła na górę i nie zażądała ciszy. Pani Bucklingham była grubawą, wiecznie drepczącą i zaaferowaną starszą kobietą, pachnącą przypalo- nym tłuszczem do smażenia i wilgotną wełną. Ciągle wojowała z jednym lub kilkoma naraz lokatorami, a Jason podejrzewał, że za dnia, pod jego nieobecność, wchodzi do pokoju i szpera w jego rzeczach. W czynszówce wprowadziła rządy absolutne, a jakiś utalentowany satyrycznie lokator zdążył już przechrzcić kamienicę na "Pałac Bucklingham". Kiedy wchodziła do niego na górę i wygrażając pięścią gdakała przeraźliwie, jak kura, która zniosła jajko, Jason traktował ją, jakby już była jednym z tych nieeleganckich, bezimiennych ciał w prosek- torium, i w swej trzeźwej, lekko cynicznej wyobraźni medyka oglądał ją na stole, sprawioną, z wytrybowanymi kośćmi i połciami tłuszczu rozłożonymi na boki, podczas gdy ktoś dłubie koło jej wątroby. To była zemsta Jasona. Łapał się na tym, że potrafił w ten sposób rozpatrywać cały świat: kolegów, profesorów, pomywaczki przechodzące ulicą, na której miesz- kał, sprzedawców warzyw, poskramiaczy zwierząt, niezliczone ulicznice. To wszystko stawało mu przed oczyma jak zły sen. Bezdomne dzieci w slumsach, urodzone w bagnie beznadziei, brudu i niewiedzy, włóczące się bez celu i żujące kapuściane liście znalezione na ulicy. Jak tylko wystarczająco dorosną, zaczyna je swędzieć w kroku, parzą się i rodzą potomstwo. Haruj i żebrz o żarcie, człowieku. Kąsaj bliźniego swego i klęcz przed Bogiem. Oglądaj pod mikroskopem mikroby. Gadaj i śmiej się. Wszyscy się śmieją i gadają, rozmawiają ze sobą o niczym, krzyczą, upijają się czasami lub stale. Po czym pewnego pięknego dnia umierają, starzy czy młodzi; umierają, są chowani z wieńcami lub znajdowani w rynsztoku i odsyłani do prosektorium. Tak to jest. Kłębowisko niezliczonych życiorysów bez sensu. Czasami całkiem wyraźnie widział siebie samego na stole, z rozpłatanym brzuchem, wyszczerzonymi zębami i sinymi wargami. Zza sztywniejących powiek prześwitywały białe plamy gałek ocznych... Jeśli zaś nie wracał do domu i nie grał na skrzypcach, zdarzało się, że na noc lub dwie znikał w spelunkach miasta, gdzie można się było zająć różnymi sprawami. I tak Jason odkrył parę prawd o sobie. Robił rzeczy, których nie byłby w stanie sobie nawet wyobrazić, a które napełniały go uczu- ciem zdumienia i lekkiej pogardy dla samego siebie. Studia nie szły mu zbyt dobrze, od kiedy opadły fale przypływu energŹŹ po pierwszym semestrze. Wracał myślami do książek z planszami z czasów dzieciństwa, do gablot w gabinecie ojca, do doświadczeń i do teleskopu. I coraz bardziej niejasne stawało się, co go właściwie popchnęło ku studiom medycznym. Chyba pewnego rodzaju szacunek, jakieś zobowiązanie wobec pamięci ojca - w pewnym sensie robił to, czego od niego oczekiwano. Poza tym zawód lekarza dałby mu zarobić na życie. I co więcej? No, właśnie, co w i ę c e j? Co go przyciągnęło do nauk przyrodniczych i medy- cyny? Jego własne skłonności? To, że ojciec tak umiejętnie wyjaśniał i uzmysławiał? Tak, owszem, ale musiało być coś jeszcze. Gdzie w tym wszystkim był jego własny powód, przewodni motyw w życiu? Dopiero dużo później Jason uświadomił sobie, że znalazł się w sytuacji, której tylko naprawdę nieliczni uczeni potrafią stawić czoło z równą powagą. Zasadniczo naukę napędza czysta żądza poznania, sama w sobie stanowiąca mechanizm sprężynowy dużej części żmudnej i monotonnej pracy badaw- czej. To ona wypełnia żarem i sensem męczące, wlokące się w nieskończoność dni i noce w laboratoriach. W następnej kolejności idzie jej wartość aplikacyjna, praktyczna korzyść z podglądania przyrody, opanowania i naprawiania jej. Jason pytał o coś więcej, a przypuszczalnie nie na miejscu było pytać o swój wizerunek na tym tle. W dalszym ciągu wydawało mu się, że lekarz powinien służyć ludziom, pełen współczucia uzdrawiać ich. Współczucie. Już wcześniej utracił wiarę w Boga, stało się, a teraz także człowiek zniknął z Jasonowej wizji świata, i tym samym zniknęły takie ludzkie cechy, jak bezinteresowność, entuzjazm, współczucie. Rzeczy nie miały mu już nic do powiedzenia. Orangutan czy ameba - jeden pies. Kwiaty na polach czy nędzarze w miastach. Oglądał chorych i niedołęż- nych w szpitalu, gdzie na próżno czepiali się życia. Kroił szczury i zwłoki. Wszędzie wokół niego była śmierć. Chodził pogrążonymi we mgle ulicami, spotykał miejską biedotę. Widział, jak jedzą; widział, jak głodują; widział, jak despera- cko łomocze serce w piersiach młodego chłopaka, ciągnącego ciężki, jakby był z ołowiu, wózek. Słuchał wykładów. W salach szpitalnych obserwował organizmy walczące o przetrwanie i rzężące w agonŹŹ. Studiował budowę organów. Badał organy płciowe dziwki, z którą się przespał, jej dziwny srom, i chwyta- ły go mdłości. I tak izolował się od wszystkiego, bronił przed wrażeniami, nie mogąc tego wszystkiego przyjąć na siebie. W tym fatalnym stanie ducha (Jason doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jest w fatalnym stanie) znajdował się od czasu historŹŹ z Czipewejem. Okres spędzony na uniwersytecie tylko go pogłębił. Jason nie zapoznał się z nim w książkach, nigdzie nie napotkał jego opisu. Kiedy czytał o wielkich ludziach z dawnych czasów, o spragnionych wiedzy, o twór- cach, miał wrażenie, iż wszyscy oni w jakiś niepojęty sposób czerpali z czegoś energię, z jakiejś idei, tęsknoty, nadziei. Z czegoś, co ich napędzało. Obserwował to także u wielu swoich kolegów ze studiów - idee chrześcijańskie, filantropij- ne, socjalistyczne. Albo po prostu uczciwe pragnienie stałej posady, ambicja zrobienia kariery. Lub obie te rzeczy. Sam nie przypominał żadnego z nich. Był idealistą bez ideałów, opuścił go entuzjazm, wyczerpało się współczucie. Pragnął spokoj- nego odpoczynku: nie myśleć, nie pytać, nie istnieć. Wy- krzyczał wszystkie swe bóle w ramionach małej ulicznicy; przestraszyła się i chciała od niego uciec. Wtedy ją uderzył. Ciekawe, co by zrobił Czipewej. Może pozwoliłaby mu krzyczeć albo odpowiedziała krzykiem, a może objęłaby go mocno. Obejmij mnie! Czasami się mobilizował, na przykład zaczął chodzić na zebrania socjalistycznej PartŹŹ Pracy. Chciał w sobie na siłę wywołać ideały, zmusić się do współczucia, ale retoryczny blask licznych mów i odczytów odbijał się od niego jak od ściany. Rozumiał je, pojmował ich intelektualną pointę, ale nie zawarte w nich uczucia. Z daleka, jak trędowaty, obserwował ich uczciwość; zauważał, że wywodzą się zgoła z tej samej racjonalistycznej postawy wobec bytu, jaką i on posiadał, mimo to uduchowione są żarliwym współczuciem i wolą walki z niesprawiedliwością. Ale jego nie poruszały. Wychodził z letargu ogromnym wysiłkiem woli, przez kilka tygodni czytał na potęgę obowiązkową lekturę - po czym załamywał się na nowo, nie miał siły otworzyć podręcz- nika, przez parę dni zaledwie udawało mu się zwlec na wykłady. Książki leżały na biurku i szeptały doń złowieszczo; za każdym razem, gdy na nie spojrzał, podchodził mu do gardła dławiący kłąb szlochu. W tym czasie zaczął miewać złe sny: wypełnione uczu- ciem lęku sceny bez związku, sprawiające, że budził się w łóżku zlany potem błyskawicznie przytomniejąc. Obrazy, które nic nie znaczyły, które jednak napełniały go strachem. Naga gałąź z kroplami deszczu. Dwa konie stojące w gęstym dżdżu. Pod tym wszystkim czaił się nieznany i niewidzialny strach. Takie były noce. Za dnia dopadały go okresowe ataki furŹŹ... Ach, ale przyjaciele! Przyjaciele! Munroe i Hugo, oni go znali! W każdym razie z nimi mógł siedzieć dniami i no- cami, opróżniać szklaneczki, odwiedzać wiadome przybytki, urządzać diabelskie wyczyny na uniwersytecie. Hugo i Mun- roe nie odwracali się do niego plecami, jeśli któregoś wieczora zaczynał demolować otoczenie lub tłuc ludzi na prawo i lewo. Albowiem na uniwersytecie Jason po raz pierwszy zdobył przyjaciół. I jak można to sobie chyba wyobrazić, Munroe i Hugo byli najbardziej zatwardziałymi grzesznikami, dwoma beznadziejnymi straceńcami, którzy z powodu swego za- chowania stale balansowali na krawędzi niedopuszczenia na salony Asklepiosa. Którzy, paląc w prosektorium, wkładali niedopałki papierosów do dziurek w nosach i uszu niebosz- czyków. Hugo - mały perfidny brunet; Munroe - zwalisty porywczy prostak. Byli hałaśliwymi i kłopotliwymi przyjació- łmi i Jason kochał ich. Głównie dlatego, że razem z nimi mógł się śmiać - długo i żywiołowo śmiać się z tego i w ogóle ze wszystkiego. Obaj przyjaciele stali u progu relegacji z uniwersytetu i wkrótce Jason stanął tam obok nich. Nie ma się co dziwić, że w końcu sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Jeśli nie to wydarzenie, to jakieś inne przechyliłoby szalę. Jason dokład- nie wiedział, dokąd to wszystko zmierza, ale nie czynił nic, by temu przeciwdziałać. Z przebiegu wydarzeń ostatniego roku wynikało, że tak musiało się stać. Źródłem tego wszystkiego było nastawienie Jasona do kariery zawodowej, do której nie czuł już powołania. W dwudziestym pierwszym roku życia wciągał go wir innych spraw: hałaśliwych rozrywek i apatŹŹ, bijatyk i buntu; nieubłaganie, z konsekwencją lunatyka zmie- rzał ku przełomowi, jakby wiodły go obce siły, tak nie- odwracalnie jak zapisano to w gwiazdach Decydującym wydarzeniem był ów wieczór w prosek- torium. Zaczęło się w pewnym sensie dość niewinnie. Jason, Munroe i Hugo zabarykadowali się tam razem z kilkoma butelkami spirytusu medycznego. Munroe zdobył klucze i kiedy wszyscy wieczorem wyszli z prosektorium, otwo- rzyli sobie cichcem salę. Wydawało im się, że będzie to wystarczająco niezwykłe miejsce do spędzenia niezwykłego wieczoru. Sala była pusta i ciemna, a na licznych stołach dookoła majaczyły pod białymi prześcieradłami nieforemne ludzkie ciała. - Nie mogę znieść tego zapachu - wymamrotał Jason. - Nigdy się do niego nie przyzwyczaję. - Przyjacielu - zamruczał dobrotliwie Munroe - zaraz będziesz myślał o czymś innym niż zapach. Trzymaj. - I po- dał Jasonowi flaszkę. Hugo wyłowił z kieszeni spodni kilka ogarków świec i zapalił je. I tak siedzieli, puściwszy butelkę dokoła, i obser- wowali ruchome cienie na ścianach i suficie. Po opróżnieniu pierwszej flaszki przeszli do programu na ten wieczór. Najpierw wędrówka od zwłok do zwłok i przypatrywanie się. Było ich tu teraz dużo, zajmowali się obecnie przede wszystkim wypadkami i zjawiskiem gwałtownej śmierci. Do studenckiego pensum należało zapoznanie się także z takimi przyczynami zejść oraz z wyglądem ludzkiego ciała po fakcie. Oto jakiś starzec, na oko wykapany admirał Nelson; wpadł zresztą pod wóz z piwem i przez to jeszcze bardziej przypomi- nał bohatera mórz. Nelson p o b i t w i e pod Trafalgarem. Potem obejrzeli sobie zastrzelonych i zakłutych nożem, w których nie dostrzegli niczego szczególnie dramatycznego. Hugo powtarzał ten rok z powodu szeregu afer dyscyplinar- nych na poprzednim, spotkał się więc już z tą materią wcześniej i dlatego mógł teraz z miną znawcy pouczać Jasona i Munroe'a. Zademonstrował im szyję po powieszeniu, łącznie z twarzą wisielca i jej wszystkimi cechami charakterystycz- nymi, a Jason i Munroe słuchali z zainteresowaniem. Były tam również ofiary zatrucia i wielu innych paskudnych obrażeń. Cały czas popijali, ale kiedy doszli do rybaka, butelka wypadła im z rąk. Przez dłuższą chwilę stali w kompletnej ciszy, przyglądając się człowiekowi, który utonął w górnym biegu Tamizy. Jason zauważył zastygłą twarz Munroe'a, sam też czuł, że wszystko się w nim przewraca. - Czemu on tak cholernie wygląda? - Dlatego, że się utopił, Jasonie - odparł rzeczowo Hugo. - Oni tak potem wyglądają. - Tacy nadmuchani? - Tak. Nigdyście przedtem nie widzieli topielców? Oni są najgorsi. Ze wszystkich. - Tfu, do licha! - Jason przyglądał się sinawemu, groteskowo napęczniałemu ciału. Ręką ostrożnie dotknął wyprawionej jakby skóry. - Dlaczego ona jest taka twarda w dotyku? - Nie jestem całkiem pewien. Być może między wodą a warstwami tłuszczu w tkankach zachodzą jakieś reakcje chemiczne, tak że tłuszcz zmienia konsystencję i twardnieje. Munroe wtrącił z nieruchomym spojrzeniem: - A jak długo... przepraszam... - nie panował już nad słowami, złapał się ręką za usta i musiał odejść od stołu. Stanął w kącie, pochylony do przodu. Ale Jason wpatrywał się w topielca nie mrugnąwszy okiem. Dokończył pytanie za Munroe'a. - Jak długo leżał w wodzie? - Trudno powiedzieć. Ponad tydzień, jak mi się wydaje, może dwa. Dlatego jest taki spuchnięty. Jason chwycił flaszkę i pociągnął zdrowo. - Woda dostaje się do tkanek drogą osmozy i pozostaje tam - wyjaśnił Hugo. - No cóż, dobrze to on nie wygląda. - A twarz? - No nie, nie, do diabła, topielec... - Czy to jest łatwa śmierć? Jason znów popił z butelki i spojrzał na niego pytająco. - Znaczy, czy lekka? Utonięcie? No cóż, najpierw drogi oddechowe napełniają się wodą, tonący próbuje zatrzymać oddech, ale to mu się nie udaje. Robi głęboki wdech, następuje faza bezdechu, coś na około półtorej minuty, potem kilka głębokich oddechów, przy których woda dostaje się do płuc. Występuje utrata przytomności i po kilku gwałtownych, fimalnych oddechach-śmierć. Cztery do pięciu minut. Może nastąpić szybciej na skutek szoku. Przytomnym albo częś- ciowo przytomnym jest się przez pierwsze parę minut. - Czy oni wypływają? - Czasami. Charakterystyczna pozycja topielca to brzuch i twarz zanurzone w wodzie, pośladki i potylica wystające ponad powierzchnię, podczas gdy kończyny zwisają swobod- nie. - Rozumiem. - Ale czy to lekka śmierć... Dlaczego pytasz? - Och, tak sobie - zaczął Jason - bez specjalnej przyczyny, tyle że słyszałem raz historię o kimś, kto się utopił. - Zamilkł i chwycił za flaszkę. Pił łapczywie, kiedy więc wrócił do swojej kwestŹŹ, mówił już trochę niewyraźnie, oszołomiony sporą dawką alkoholu. - Och, to była naprawdę okropna historia, tak mówili. W rzeczy samej okropna. Coś z młodą dziewczyną, całkiem młodą, właściwie jeszcze dziec- kiem. Utonęła w bystrej rzece, zupełnie nieoczekiwanie. Nikt nie przypuszczał, że się będzie chciała topić; ani rodzice, ani pastor nie przeczuwali, że mogła się nosić z taką myślą. A ona po prostu pewnego dnia, pod koniec listopada, weszła do rzeki i zniknęła w wirach. Widzę ją oczyma duszy, jak się unosi po części nad, po części pod wodą. Oczy pewnie miała otwarte, tak sądzę, żeby zobaczyć, jak to jest. Hugo przyglądał się Jasonowi z powagą, gdy ten pociągał jeszcze jeden głęboki łyk z butelki. - Tak, tak - ciągnął Jason - zgadnij, czy to była lekka śmierć. Okropna historia, tak mówili, to przecież okropna historia. Myślę, że włosy miała rozpuszczone; były brązowe i pewnie układały się swobodnie na wodzie. A sukienkę miała szarą. Najpierw, kiedy nie wróciła, szukali jej wszędzie indziej, ale potem zaczęto ciągnąć sieci. Znaleźli ją po kilku dniach, kawałek dalej w dole rzeki, w plątaninie gałęzi i konarów, gdzie ugrzęzła. Zanieśli ją w deszczu do domu. Jak myślisz - tak wyglądała? - Jason kiwnął głową w kierunku napuchniętej istoty na stole. - Nie, Jasonie, nie sądzę. Nie po paru dniach. - Więc jednak nie - powiedział cicho Jason. - Dlaczego... to znaczy... sama się utopiła? - Na początku myśleli, że po prostu wpadła do wody idąc brzegiem rzeki. Ale to nie było tak. - Nie? - Okazuje się, że nie. A jak na to wpadli? No więc nie jestem dokładnie pewien, jak to odkryli, ale sądzę, że musiało się to stać, kiedy ją myli i ubierali do trumny. Zauważono to, gdy leżała, jak tutaj, na stole i wycierano ją do sucha. Była chuda jak szczapa, więc widzieli wyraźnie. Była w czwartym miesiącu. Atmosfera wokół Jasona była teraz dziwnie trzeźwa i jasna, choć jemu samemu zaczął się trochę plątać język. - A potem? - A potem - dokończył Jason - położyli ją do trumny i pochowali. - Znaczy - ojciec? - Jej ojciec był sklepikarzem - zarechotał Jason. - Ojciec dziecka. - Ojciec dziecka, ojciec dziecka. Podejrzewano wiele dziwnych rzeczy. Może pastuch, powiadali. Albo komiwoja- żer. Albo Cyganie. Albo Irlandczyk. Och, tylu się obciąża winą w takich wypadkach, z wyjątkiem najczęściej samego winnego. To był uczeń z tej wioski, nic szczególnie dramatycz- nego. Powinni się byli zresztą domyślić, a może właśnie tak przypuszczali. W każdym razie, kiedy przyjechawszy do domu dowiedział się o tym, sam się przyznał. Ogłosił to wszem wobec, wszystkim, którzy skłonni byli słuchać. Tym samym został wyrzucony z domu. W środku świąt Bożego Narodze- nia. W tej wiosce panowała w ogóle bardzo chrześcijańska i moralna atmosfera. - Nie każdy by się z własnej woli przyznał do takiej rzeczy. - Zrobiła się straszna awantura - Jason napił się znowu. - Jak myślisz, dlaczego to powiedział? - Nie powinien był tego mówić. Nie dlatego, żeby uniknąć awantury, ale dlatego, że to była jego sprawa. I sprawa zmarłej, jeśli nieboszczycy mogą mieć jakieś "sprawy". Powi- nien był pojąć, że nikt tego nie zrozumie. Przyznanie się było patetycznym, sentymentalnym gestem. - Ale patos także może być szczery. - Tak - powiedział poważnie Jason, potem opróżnił flaszkę i roztrzaskał ją o ziemię z okrzykiem "Hurra!". Hugo uciszył go, po czym obaj się roześmieli. Kilka minut później Jason wpadł w awanturniczy nastrój. Obaj pozostali pili równo, by dotrzymać mu kroku, i tak wydarzenia zaczęły nabierać tempa. W miarę upływu wieczo- ru zrobiło się strasznie wesoło i dziwnie w tej ponurej sali; strasznie, okropnie wesoło. Jasonowi jawiło się to zamglonym, niejasnym kołowrotem, istnym dzikim tańcem wrażeń i wyda- rzeń. A ten taniec szedł tak: DANCE MACABRE Najpierw wypili jeszcze jedną butelkę - wtedy zrobiło się im strasznie wesoło Potem bawili się preparatami - wtedy zrobiło się im strasznie wesoło Śmieli się z zatrutej gazem damy - i wcale nie było im najgorzej I wycinali swoje monogramy - skalpel jest narzędziem wszechstronnym Potem wąchali formalinę - i jasonowi zrobilo się strasznie niedobrze I włożyli palec u nogi w dziurkę od klucza - zupełnie dobrze się tam prezentował Potem pozamieniali organy miejscami - odrobina absurdu w kobiecie Potem wypili jeszcze jedną butelkę - a Jason wygłaszał mowy na cześć zmarłych A potem przyszły duchy umarlaków - ale zobaczyli, że to tylko pedel Zatańczyli wokół pedla swój taniec - i zrobiło im się strasznie wesoło Potem przyszło dwóch panów w hełmach - i taniec szedł dalej ochotnie Więc przyszło dwóch dalszych panów w hełmach - i taniec się skończył podziękowaniem. Następnego dnia ogłoszono, że Jason Coward, Paul Hugo i Peter Munroe na wieczne czasy zostali relegowani z Uniwer- sytetu Londyńskiego. Z powodu szczególnie obciążającego charakteru wydarze- nia uznano za stosowne ostrzec inne uniwersytety o ich zachowaniu. Skierowano również pismo do Izby Lekarskiej. Krople deszczu skapują po nagiej gałązce... W strugach deszczu stoją dwa źrebaki... Idziesz teraz brzegiem rzeki, widzę cię, jest późna jesień, prawie zima, mgła i deszcz; i wszystko tonie w wilgoci. Lubisz tę pogodę, lubisz przemoknąć do suchej nitki. Idziesz brze- giem i rozglądasz się. Niebo tak niskie i szare. Wkrótce może spadnie pierwszy śnieg. Jeśli chcesz, potrzymam cię za rękę, teraz, ten ostatni kawałek; przytrzymam twą rękę tak, jak zrobiłem to kiedyś, jeden jedyny raz; była szorstka i ciepła. Twoja twarz - zupełnie otwarta, kiedy tak idziesz; spadają na nią krople deszczu. Jesteś smutna? Jesteś szczęśliwa? Cóż za głupie słowa, smutny, szczęśliwy; zawężające przymiot- niki, które nie wystarczają. Czyż nie ma innych stanów uczuciowych, na które brak określeń w ludzkiej mowie, a które znajdują się poza stanem bezwarunkowo pozytywnym bądź negatywnym? Iść wzdłuż rzeki, widzieć przetaczające się masy wodne wezbrane potokami deszczu. Woda wszystko skryje. Twoją twarz całkiem otwartą. Jeśli chcesz, potrzymam cię za rękę ten ostatni kawałek. Twoja twarz. Broda szpiczasta i wystająca, czoło zbyt wysokie i wypukłe. Dziwną masz twarz. Daj mi potrzymać rękę, teraz. Wielki, wieczny deszczu! Przemów do niej, kiedy tak wędruje brzegiem. Opowiedz jej, że konie na łące stoją w zwartych tabunach, z łbami na grzbietach sąsiadów i chronią się nawzajem przed deszczem. Śmiech płynącej wody, padających kropli, wciągających wi- rów; czy je słyszysz? Nie sądzę nawet, że żałujesz, myślę, że idziesz brzegiem rzeki, bo tego chcesz, ponieważ taka jesteś, i nie przypuszczam, byś zastanawiała się nad czym- kolwiek innym niż to, co ci się wydaje słuszne. A jednak - jednak wolałbym, żebyś słuchała. Posłuchaj deszczu, jeśli możesz. Chciałbym trzymać twoją rękę. Nie jesteś wariatką. Nic o tobie nie wiem i o nikim nie wiem tak wiele. Oto moja ręka, jeśli chcesz. Nie bój się. Już nic nie mówię, już jestem cicho. Wyobrażam sobie, że myślałaś o mnie. To głupie. Pociecha. Wyobrażam sobie, że krótko ściskam twoją rękę. Rzeka tu zakręca, tutaj też zwiesza się nad wodą czarna gałąź. Twoja ręka. W małym pokoiku na poddaszu panowała duchota. Leżał w łóżku i nie mógł się obudzić. Przed oczyma przesuwały mu się niewyraźne, bolesne sceny; obsiadły go wielkie ćmy o brązowych, przykurzonych skrzydłach i otoczonych ślu- zem, przepełnionych jajeczkami odwłokach. Wydawało mu się, że widzi gnijące ludzkie członki, uda, ramiona, łydki - zmuszał się, by siąść na łóżku i wpatrywał się w pokój tańczący mu przed oczyma. Jaskrawy, świecący prostokąt okna w dachu był jak pytanie, ale w owym stanie półsnu nie znajdował na nie odpowiedzi. Robiło mu się ciemno przed oczyma, kiedy zwlekał się z łóżka, otwierał z trudem okno i wpuszczał świeże powietrze. Wysiorbywał kilka łyków letniej herbaty z dzbanka, zataczając się wracał do wyra i padał na nie bezwładnie. Długo leżał, nie rozumiejąc, co się z nim dzieje. Od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze, a czasami w pokoju pojawiali się ludzie. Osoby, które znał aż za dobrze, ale udawał, że ich nie poznaje. Wtedy odchodzili. Potem wstawał, próbował się ogolić, ale rękę miał tak niepewną, że tylko się zacinał. Czyżby gorączkował? Potem znów zapadała ciemność. Kiedyś obudził się i zobaczył w pokoju dwie postaci, których nie znał, dwóch mężczyzn w cylindrach. Stali w ost- rym świetle poranka i przypatrywali mu się z powagą. Udał, że ich nie widzi, odwrócił się w drugą stronę, ale nie zniknęli. Wtedy pojął, że oni istnieją naprawdę. - Jasonie, nie poznajesz nas? Faktycznie, było w nich coś znajomego. - To ja, mecenas Scott. I doktor Falls. Jego nie widziałeś od czasu, gdy... od postępowania spadkowego, jak sądzę. Aha, rzeczywiście. - Nędznie wyglądasz, chłopcze. Może pan go później zbada, doktorze? Żeby mnie tylko nie rozcinał. - Rozmawiałem z twoimi przybranymi rodzicami. O tym, co się stało. Ale oni nie chcą mieć z tobą więcej do czynienia. Nie po tej historŹŹ. Tej dziewczynie. Której dziewczynie? - Trzeba było także zapłacić zadośćuczynienie ojcu dzie- wczyny. Jak chyba pamiętasz, uderzyłeś go tak mocno, że stracił słuch. Twojego wuja i ciotkę wytykają palcami. Dla- czego to właśnie ty pobiłeś jego? Nie, to więcej, niż mogę pojąć. - Prawdę mówiąc to przecież on powinien był cię stłuc. No i w pewnym sensie zrobił to, jeśli parówka jest w stanie komuś przyłożyć. - Widzę, że się źle czujesz, więc nie będę cię męczyć wymówkami. Masz dwadzieścia jeden lat i nie jesteś już pod opieką ciotki, wuja czy moją. Ale ja i doktor Falls rozmawiali- śmy na ten temat i chcemy ci pomóc. To, co zrobiłeś, jest oburzające, ale szanujemy pamięć twego ojca. Jak miło. - Jasonie, spróbujemy podjąć starania, żeby cię przyjęto z powrotem na uniwersytet. Poręczymy za ciebie, powiem, że to tamci dwaj namówili cię do tego. Obaj zostali wysłani przez rodziców na morze. Spróbujemy cię umieścić z powrotem na uniwersytecie, Jasonie. Co prawda nie zostało już wiele pieniędzy ze spadku, ale jesteśmy skłonni wystąpić o kredyt, abyś mógł skończyć studia. Słyszysz Jasonie? Odpowiedz w końcu. Powiedz coś. Nawet nie bąknąłeś dzień dobry. Doktorze, sądzę, że będzie najlepiej, jeśli pan go zbada. - Dzień dobry - powiedział Jason, gdy doktor Falls pochylił się nad nim. - Dzień dobry - odpowiedział przyjaźnie stary lekarz. - Co ci jest? - Nie chcę studiować medycyny - powiedział Jason słabym głosem. - Co proszę? - Nie chcę kontynuować studiów. Obaj panowie spojrzeli po sobie. - Nie wierzę własnym uszom - wyjąkał Scott. - Przypuszczam, że mają panowie dobre intencje - do- dał Jason bez przekonania - ale to się po prostu nie uda. Nie wytrzymam tego. Wolałbym zrezygnować. Stary lekarz spojrzał nań z sympatią i zdziwieniem. Potem zbadał go i przepisał coś na wzmocnienie. - Przynajmniej jest to jakiś wybór - skomentował. - Nie, uczciwie mówiąc - odparł adwokat. - Owszem, jest - sprzeciwił się Jason. - Mam cał- kowitą pewność, że nie chcę studiować medycyny. - No to nie mamy tu nic więcej do roboty - rzucił rozczarowany Scott. - A czego ty chcesz, młody człowieku? - spytał lekarz. - Na razie chcę tu leżeć. I mieć spokój. Byłoby miło z panów strony, gdybyście mnie zostawili teraz w spokoju. - No, dobrze - odparł doktor Falls. Podniósł się. Scott pożegnał się spiesznie. Ale lekarz odwrócił się jeszcze w drzwiach: - A tak nawiasem mówiąc, jesteś bardzo niepodobny do ojca - powiedział. Jason uśmiechnął się uszczęśliwiony. Odtąd przez kilka lat żył na londyńskim dnie. Szybko zużył pozostałe pieniądze i jego wiarygodność kredytowa gwałtow- nie spadła. Wkrótce musiał bielić mankiety kredą, by za- chować pozory wobec pani Bucklingham. Zastawił swoje podręczniki i te instrumenty, które mu jeszcze pozostały. Nie miał pracy zarobkowej i przez cały ten czas nie wymyślił niczego, co by mu odpowiadało. To co oglądał tam, w londyń- skich dołach, pozostało w jego pamięci z grubsza rzecz biorąc nie zapisaną kartą. Żył w głuchym, cichym "potem", z wolna ustępowały dziwne stany jego umysłu i nie miewał już napadów furŹŹ. Pracę znalazł dopiero przez przypadek. Ktoś naprowadził go na ten pomysł, a stało się to, gdy pewnego zimowego popołudnia u Jasona pojawił się nieoczekiwanie Munroe. Dostał przepustkę na ląd i postanowił odwiedzić przyjaciela. Jason szczerze się ucieszył na jego widok, z wyjąt- kiem bowiem pani Bucklingham nie rozmawiał już z innymi ludźmi. Munroe zdawał się być w dobrej formie; morze dało mu spokój i siłę. Zabrał Jasona na miasto, szarpnął się na obiad i wiele kufli piwa. Przez chwilę zastanawiali się, gdzie się też podziewa Hugo (nigdy nie mieli się dowiedzieć, co się stało z trzecim kumplem), potem Munroe opowiadał o marynar- skim życiu. (I jego też już nigdy więcej nie zobaczył.) A ponieważ Munroe następnego dnia wypływał w morze, Jason zaś od ponad roku nie miał się do kogo odezwać, stało się coś dziwnego: Jason się odmienił. Tego wieczora otworzył się; opowiadał, mówił i mówił do przyjaciela, który nazajutrz wracał na morze i zabierał ze sobą historie Jasona. Opowiadał o swoim życiu, najpierw z oporami, potem szczerzej, swobod- niej. Zwierzał się, że czuł się sobie obcy, nie był sobą, że przez całe swe dorosłe życie był kimś sobie nieznanym. Munroe słuchał go i nie stawiał wielu pytań. Jason nie wiedział, czy przyjaciel go rozumie, ale w gruncie rzeczy było mu to obojętne. Jakby coś się tego wieczora kończyło; jakby rodziło się coś nowego. Dlatego to, co się później stało, wydawało się naturalne. Poszli w miasto, jeszcze trochę wypili, rozmawiali, byli na porządnym rauszu. Wędrowali od lokalu do lokalu. Zajrzeli do kabaretu i śmiali się na spektaklu. Potem poszli na walki szczurów. Jason nie chciał, ale przyjaciel go tam zaciągnął. I oto zdezorientowany, zanim wyrzekł słowo, znalazł się w śmierdzącym pomieszczeniu. Był to znany przybytek na Fleet Street, gdzie swego czasu panował legendarny terier Billy. Obecnie lokal reklamował nowego teriera, który miał wręcz przewyższać Billy'ego z jego najlep- szych czasów. Pies wabił się Jacob, a na plakatach przed- stawiano go warczącego, z pianą na pysku, z którego wy- stawały szczury. Nastrój wokół małej czworokątnej areny był już gorący. Akurat zakończyły się walki wstępne i uprzątnięto scenę z pozagryzanych szczurów. Kłótnia toczyła się o to, czy poprzedni pies w rzeczywistości zabił 28 czy 29 szarych bestŹŹ w ciągu przepisowych dwunastu minut. Dwudziesty dziewią- ty szczur mianowicie ocknął się podczas prac porządkowych, ale wtedy zakłady były już rozliczone. I teraz ci, którzy obstawiali 28, a nie 29, wywrzaskiwali swoją irytację. Oszuka- no nas! - krzyczeli, zezując przekrwionymi oczami na szczęś- liwych zwycięzców, którzy przeliczali wygrane. Wielu widzów, którzy nie robili zakładów, bo nie mieli pieniędzy lub zdążyli już wszystkie stracić, wrzeszczało także - głównie po to, aby powiększyć hałas. Bookmacherzy spacerowali opanowani wśród tego chaosu szalejących, pija- nych mężczyzn i jak gdyby nigdy nic przyjmowali nowe zakłady, uspokajali umysły, wyjaśniali, że nie ma się o co kłócić, powinno się raczej wykorzystać czas stawiając na Jacoba, który za kilka minut rozpocznie walkę. Tam są do zarobienia prawdziwe pieniądze. Nowe stawki, panowie, pospieszcie się, nowe wygrane! Pito, obstawiano, nawoływano się. Pośród tej wrzawy po małym drewnianym podeście krzątali się porządkowi, przygotowując z dobrodusznymi minami następne przedstawienie; mieli na sobie wysokie buty i skórzane rękawice dla ochrony przed pokąsaniem przez szczury, poza tym wyglądali jak dwaj bankierzy, tyle że bez marynarek i krawatów. Jeden był niski i tłusty, miał małą okrągłą łysinę na czubku głowy i cały czas uśmiechał się tajemniczo. Drugi był chudy, a jego czarne włosy lśniły pomadą. Obaj potężnie się pocili w tym upale i robili wrażenie przeraźliwie trzeźwych, albowiem ich szczególny zawód wy- magał najwyższej ostrożności i błyskawicznego refleksu, by samemu nie doznać uszczerbku. Jason został wypchnięty do przodu, ku arenie nazywanej the pit. Potworny upał i fetor, panujące w tym małym, przepełnionym pomieszczeniu, omal nie zbiły go z nóg. Powietrze było gęste od dymu tytoniowego i smrodu spoco- nych, pijanych mężczyzn, zmieszanego z odorem rzygocin, psich odchodów i... tak, był tam jeszcze jakiś inny zapach, przenikliwy, lekko słodkawy, mdły. Wydawało się, że idzie od samej areny, od wydeptanej do połysku drewnianej podłogi, na której odbywały się walki. Z pobliskiego pubu dobiegały dźwięki muzyki i tańców i Jason przez ułamek sekundy poczuł, że traci samokontrolę i za chwilę wpadnie w panikę. Uratowała go uspokajająca dłoń przyjaciela na ramieniu. - Nigdy tu przedtem nie byłeś? Jason niemo potrząsnął głową. Chętnie przepchnąłby się do wyjścia, ale tłok wokół areny rósł. Ci, którzy wyszli do pubu, by się trochę orzeźwić, wracali teraz - najwyraźniej zbliżała się szczytowa atrakcja wieczoru. Przyparto ich od tyłu do drewnianej barierki i nie mogąc się wycofać Jason po- stanowił zostać. I coś jeszcze: zrozumiał, że chce obejrzeć ten spektakl, przestudiować go, rozkoszować się nim do samego końca. Albowiem w szoku, w jakim się znajdował, uznał, że w rozgrywających się wokół niego scenach widzi prawdę o ludziach. Stały tu setki mężczyzn, stłoczonych jak śledzie w beczce, starych i młodych, w garniturach i w łachmanach. Żaden z nich nie zwracał uwagi na sąsiada, wszyscy czekali tylko na wypuszczenie szczurów i na to, że postawione na nie pieniądze zmienią właściciela. Nawet na galerŹŹ pod sufitem panował ścisk, widzowie walczyli jak lwy o najlepsze miejsca. Zaskoczył go widok, nielicznych co prawda, kobiet; najbar- dziej zdumiał się zobaczywszy siedzącą na galerŹŹ bardzo młodą, liczącą niewiele ponad dwadzieścia lat, wytwornie ubraną damę w towarzystwie dwóch mężczyzn w cylindrach i czerni, być może służących albo stangretów, odgradzających ją od natrętów. Młoda kobieta chłodnym wzrokiem mierzyła z góry arenę. Jason zdążył jeszcze zauważyć, że jest bardzo piękna, nim przez publiczność przebiegł szmer oczekiwania. Potem zapadła drżąca cisza i oczy wszystkich skierowały się w najdalszy narożnik pitu. Jacob wykonywał właśnie swoje entr‚e. Był to mały piesek - dużo mniejszy, niż Jason sobie wyobrażał - czarny w białe plamy, z krótkim ogonkiem i szpiczastymi uszami. Podreptał trochę, węsząc, wokół areny, zdawałoby się niewinnie, bez złych zamiarów. Jason pomyślał, że jest w nim jednak coś złowróżbnego: nie macha ogonem. Był podobny do Ernesta, psa, którego miał w dzieciństwie; z tej odległości mogłoby się nawet na pierwszy rzut oka wydawać, że to ten sam pies. Ale różnica była wyraźna, a nawet przerażająca. Jason nie potrafił sobie uświadomić, na czym ona polega. Przyjaciel klepnął go po ramieniu, by teraz uważał. Jeden z mężczyzn na podeście przeszedł przez barierkę i przyniósł dużą żelazną klatkę. Drugi chwycił Jacoba za obrożę i mocno go trzymał. Wtedy Jason pojął, skąd się brały krzyki. W żelaznej klatce znajdowało się dobrze ponad sto szczu- rów i wszystkie krzyczały - nie piszczały, ale krzyczały. Jason zadrżał z odrazą. Zanurzywszy wprawną rękę we wnętrzu klatki mężczyzna ciskał szczury partiami, za ogony, na ring. Zachowanie psa natychmiast się zmieniło. Warczał, bardzo cicho, szarpał się na obroży, a uszy przylgnęły mu do czaszki. Kiedy na ring wrzucono wystarczająco dużo szczurów, za- brzmiał gong i drugi porządkowy wypuścił Jacoba. Rozpoczęła się gonitwa szczurów, jakiej Jason nigdy by sobie nie potrafił wyobrazić. Większość z nich były to wielkie na łokieć szczury kanalizacyjne, które uciekały jak strzała przed doskakującym do nich psem; wdrapywały się na drew- niane ścianki otaczające podest, wspinały na siebie nawzajem, byle wyżej, byle dalej od napastnika, ale ucieczkę uniemoż- liwiały zamontowane wokół areny poziome deski. Cały czas krzyczały przy tym tak głośno, że prawie zagłuszały narastają- ce okrzyki radości widzów. Jacob już nie warczał. Bezszelestnie przemykał od szczu- ra do szczura i zagryzał go jednym kłapnięciem; jeśli nie chciał wypuścić zdobyczy, porządkowy natychmiast wyry- wał mu ją z pyska. Niektóre szczury próbowały się bronić, ale ich ostre zęby nie docierały do celu, bo pies był zbyt szybki. Poruszał się świadomie, bezgłośnie, nie licząc jednego cichego kłapnięcia na każdego szczura i oczyszczał pole w szaleńczym tempie. Z drugiego końca zaczęto wypuszczać nowe szczury. Jason gapił się w osłupieniu na to, co się działo. Teraz już wiedział, że ten pies wcale nie jest podobny do Ernesta z dzieciństwa. Różnica polegała na tym, że morderca szczurów miał w sobie coś nieomal ludzkiego; był to zimny, wyrachowa- ny drań, pedant z czterema łapami i nieruchomym ogo- nem, uniesionym jak u skorpiona. Jasona uderzyło, że pies myśli, podczas gdy Ernest i wszystkie inne psy tylko ży- ły: bawiły się, staczały bójki i żarły. To właśnie było prze- rażające. Samo mordowanie szczurów budziło odrazę, nawet strach - makabryczny był sposób, w jaki się to dokonywało. Nie minęła jeszcze połowa z dwunastu minut, przeznaczo- nych dla psa w ringu. Jeden z porządkowych wyrzucał martwe szczury na odgrodzoną platformę, gdzie jakiś chłopiec liczył je, stawiając kredą na tablicy kreskę za każdego szczura. Drugi porządkowy, ów niski grubasek, uzupełniał stan liczebny zwierząt, pedantycznie zmniejszany przez psa. W obecnym stadium walki zanosiło się na nowy rekord Jacoba i publika wyła z podniecenia - najodważniejsi stawiali na 150 i więcej szczurów. Terier miał już cały pysk i podgardle umazane na czerwono, ale walczył dalej bez śladów zmęczenia. Wtem nastąpiło coś, co sprawiło, że walka przybrała nieoczekiwany obrót. Kiedy Jacobowi zostało już tylko około trzech minut do końca, zwrócił uwagę na niezwykle dużego, białego szczura kanalizacyjnego, który spokojnie stał naprze- ciw niego na środku areny. Pies rzucił się odważnie w jego kierunku, lecz albinos tylko uskoczył i stanął teraz trochę dalej. Nie wydawało się, by ten, w przeciwieństwie do pozostałych szczurów, pragnął umknąć do najbliższej dziury. Jeszcze raz powtórzyło się to samo: podrażniony Jacob rzucił się na szczura, a ten prysnął jak biała kula w inne miejsce. Pies zapomniał o reszcie szczurów i podjął polowanie na albinosa. Widzowie ryczeli jak opętani; to było coś nowego, zaskakują- cego. Dłuższy czas wydawało się, że szczur będzie za sprytny dla Jacoba; śmigał niby błyskawica. Jason wpatrywał się jak zaczarowany. W pewnej chwili wielki biały szczur wyszczerzył zęby na psa i to wyzwoliło w nim krzyk; od tego momentu ryczał razem z innymi, zapomniał się, wylewał całą swą agresję i gniew znów rozpalonego serca w jednym zgodnym rytmie z wszystkimi innymi widzami. Nie wiedział, czy wrzeszczy za szczurem, czy za psem. Po prostu wrzeszczał. Przez chwilę wydawało się, że Jacob dopadł przeciwnika, okazało się jednak, że było odwrotnie. Szczur wgryzł mu się w kark i nie popuszczał, chociaż pies potrząsał tułowiem i miotał się z całej siły. Kiedy terier zaczął wyć i charczeć, zachwyt publiki sięgnął nie znanych dotąd szczytów, nawet opanowani do tej pory porządkowi uderzali pięściami w dłonie i pokrzykiwali. Przez krótki moment zdawało się, że biały już go ma; byłaby to sensacja roku - czempion zwyciężony przez szczura! - ale Jacob jeszcze raz wstrząsnął potężnie całym ciałem i kłapnął zębami w stronę wiszącego mu na karku albinosa. Jakiś głos, opanowany i przyjazny, szepnął Jasonowi do ucha: - Czy widzisz Jakuba walczącego z aniołem? Sekundę stał jak sparaliżowany. Przestał wrzeszczeć i od- wrócił się do mówiącego, lecz nikogo nie znalazł. Wszędzie widział tylko ryczących, rozradowanych widzów, zbyt pod- nieconych, by móc mu coś takiego powiedzieć. Nie był to również Munroe, bo stał po jego drugiej stronie i także wrzeszczał. Kiedy zdezorientowany Jason ponownie odwrócił się ku arenie, ujrzał, że psu udało się zrzucić z siebie szczura, który leżał teraz na grzbiecie i przebierał łapami o ułamek sekundy za długo, tak że Jacob zdołał go dopaść. W następnej chwili rozległ się gong, minęło dwanaście minut. Publika wyła z radości i wiwatowała zgodnie na cześć Jacoba, który, lekko nadwerężony, powłócząc łapami opusz- czał ring. W szalonym tempie układano i liczono szczury. Obaj porządkowi wyglądali na zmęczonych. Chłopiec z kredą potrząsał dodatkowo każdym egzemplarzem; tym razem żaden nie miał prawa się ocknąć. Z powodu nieoczekiwanej koń- cówki wynik walki był gorszy, niż się spodziewano, ale mimo to niewiarygodnie wysoki: ~9 szczurów zabitych w ciągu dwunastu minut. Publiczność znowu wrzeszczała, z rozczaro- wania czy z radości, trudno zgadnąć. - Nie czujesz się dobrze? - Munroe przypatrywał się przyjacielowi. - Co? - Jason przytomniał, ale nie zrozumiał, o co tamtemu chodzi. - Źle się czujesz? Idziemy? - Tak - przytaknął Jason. - Chodźmy. Przeciskali się ku wyjściu, a wokół bookmacherzy rozliczali zakłady. Wychodząc Jason dostrzegł, jak któryś z czarno ubranych służących owej młodej pięknej dziewczyny odbierał od jednego z nich spory pakiet banknotów. A więc dobrze obstawiła i zebrała całą pulę. Wyszli na ulicę. To było tego samego wieczoru, kiedy znalazł w śniegu dziewczynę. Wędrował ulicami do domu, samotny, zataczając się i trzęsąc z zimna, razem ze śniegiem pojawił się bowiem w powietrzu mroźny podmuch. Wokół niego, widoczne w świetle gazowych latarni i okien, tańczyły płatki śniegu - ciche, małe białe motyle niknące w ciemnościach. Gdyby mróz się utrzymał i gdyby padało przez resztę nocy, następ- nego ranka na ulicach leżałoby pewnie całkiem dużo śniegu. Marzł. Raz potknął się i upadł na kolana; kocie łby były śliskie, bo pokrywająca je zawsze szlamowata warstwa błota zamieniła się w grubą lodową skorupę. Śnieg sprawił, że było spokojniej niż zazwyczaj o tej porze nocy. Po drodze napotkał tylko pojedynczych zapóźnionych przechodniów, parę mewek, kilku pijaczków, a także policjan- ta z długimi wąsami, których końce były białe od szronu. Kiedy tak krok po kroku zbliżał się do swojej uliczki w okoli- cach Tottenham Court Road, rosło w nim jakieś nie zdefinio- wane uczucie - ni to strach, ni to obawa przed samotnością - zbierało się w piersiach i wywoływało nieznośną potrzebę płaczu. Tak jakby śnieg, przejmująco pusta zimowa ulica i to, co się wydarzyło dziś wieczorem, otworzyły zapomnianą tamę czasom jego dzieciństwa. Dziecinnym lękom przed osamot- nieniem i ciemnością. Prawie wszystkie okna wzdłuż ulicy pozbawione były świateł; matowe, popielate powierzchnie szyb wyglądały jak zwisające, oklapłe żagle. Przypomniał sobie płynące w deszczu i we mgle statki na Tamizie, które oglądał jako dziecko. Nagle stanął mu przed oczyma ostro i wyraźnie obraz z tamtych lat: zadżumiony statek. Był to żaglowiec, na jego pokładzie grasowała cholera. Pod martwymi, opadłymi żaglami, których załoga nie miała siły podnieść, skupiły się najstraszniejsze cierpienia. Na szczycie głównego masztu powiewała flaga zwiastująca epidemię, żółta i rzeczowa. Stał na wysokości St. Saviours Dock przez całą długą wiosnę i przechodnie mieli zwyczaj przystawać codziennie na brzegu po stronie White- chapel i przypatrywać się zadżumionemu statkowi. Zdawało się, że wiosna nigdy tam nie dotrze. Opowiadano mroczne historie o tym, co się działo na pokładzie. Co jakiś czas któraś z łodzi kapitanatu portu podpływała do statku pełna trumien z jasnego drewna i jakiś dżentelmen wchodził na pokład. Był to lekarz. W drodze powrotnej łódź również wiozła trumny, ale tym razem z zawartością. Jako mały chłopiec Jason często widywał ten statek w koszmarach sennych, nawet długo po tym, jak pewnego dnia nagle zniknął. Idąc teraz ulicami, znów widział żaglowiec. Śnieg padał gęściej, a odległości między gazowymi latarniami stopniowo rosły. Nie dało się zaprzeczyć - mieszkał w slumsach. Być może sam już jest jednym z wielu bezimiennych. Nie tak miało być. Pomyślał o ojcu i matce; z pewnością wyobrażali sobie, że czeka go lepsza przyszłość. O tak, był jednym z bezimiennych. Cóż by to kogo obeszło, gdyby poszedł dziś w nocy na most Waterloo i dał się porwać silnym prądom Tamizy? Nic, ani Boga (w którego nie wierzył), ani ludzi (w których w chwilach zwątpienia także już nie wierzył). Może tylko pani Bucklingham zameldowałaby na policji jego zniknięcie. A po kilku tygodniach, prawdopodob- nie nie więcej niż dwóch, zapakowaliby jego ubrania i rzeczy do skrzyni i wynieśli precz. Sofa należy do niej, powiedziałaby pewnie pani Bucklingham. I jedynie parę pożółkłych foto- grafii świadczyłoby jeszcze przez kilka lat o tym, że był kimś, miał imię, póki by także ich nie porwały wiry nurtu. Nad- ciągały wojny i pożogi. Kiedy nadchodzi noc, ludzie stają się samotni jak śnieżny pył, sypiący z ołowianego nieba nad miastem. Czasami spływamy obok jakiejś lampy i stajemy się widoczni. In- dywidualni, p r a w d z i w i, na jedną krótką chwilę widać nas. J e s t e ś m y. Potem znikamy w szarym mroku, a ziemia przyciąga nas ku sobie. Gdybym nie był tak pijany - myślał - nie katowałbym się takimi rozważaniami. Pomyśl o czymś innym, Jasonie, pomyśl o jakimś wesołym wieczorze, o miłej dziewczynie. Ale wesołe wieczory wydawały mu się jedynie blichtrem, oszustwem, cienką woskową powłoką na ciemniejącej martwej twarzy. Pomyśl o piosence. Tak, to było coś. Mógłby zaśpiewać sobie coś krótkiego, wtedy by się rozgrzał. Zaczął Londonder- ry, ale tego wieczora nie przyniosła mu pociechy. Spróbował przypomnieć sobie melodię Greensleeves, była taka smutna. Tupnął z gniewem w chodnik i z miejsca upadł po raz drugi. Przez kilka sekund leżał grzebiąc się w błocku i śniegu, nie mogąc się podnieść. Nagle zląkł się, że nie wstanie, i wtedy zauważył, że wróciły: kilka tych nie chcianych przedtem łez. Zaklął. Że też jest tak pijany! Stanął z powrotem na nogi i jednocześnie znalazł piosenkę na pocieszenie, przyszła sama z siebie i odsunęła obraz zadżumionego żaglowca: Ta łódź z niebiańskim frachtem na ziemi z trzaskiem rej rzuciła już kotwicę, Syn Boży przybył w niej. Od razu zauważył, że mu pojaśniało w duszy. Melodię pamiętał z chóru chłopięcego na Bethnal Green Road; przypo- mniały mu się kościelne koncerty na Boże Narodzenie. Na redzie staje cicha, dłoń silna dzierży ster. ~ej żaglem miłość czysta, Duch Święty masztem jej. O tak, to pomogło. I melodia była piękna. Nucił na przemian drugi i trzeci głos, w myślach słysząc soprany. Tak skręcił za przedostatni róg, ciągnąc: Na łodzi tej przybywa miłości... Nagle zatrzymał się. Przed nim, w śniegu, tuż obok paru beczek ze śmieciami, leżała jakaś postać. Zrobił kilka kroków w kierunku nieszczęśliwca i znów się zatrzymał. To była dziewczyna, któraś z niezliczonych me- wek, jedna z tych bezimiennych istot, co to, można by rzec, wypełniają miasto. Cienko ubrana, w podartej ciemnej spód- nicy, lekkiej bluzce i żakiecie. Bose stopy wydawały się na śniegu chorobliwie sine. Nie miała nawet chustki na głowie, włosy były ciemne, upięte w luźny węzeł na karku. Jason zebrał się w sobie i podszedł bliżej; już miał się nad nią pochylić, gdy uzmysłowił sobie, że być może nie żyje. Poczuł niechęć na myśl o dotknięciu zwłok - zadżumiony statek przyżeglował na nowo. Potem jednak schylił się i po- trząsnął dziewczyną. Leżała twarzą do śniegu. Odwrócił ją; włosy się rozwiązały i musiał je odgarnąć. Kucnął i oparł ją sobie na kolanach. Była bardzo chuda, wręcz zagłodzona, na powiekach i czole miała śnieg i błoto. Jasonowi zdawało się mimo ciemności, że była równie biała jak śnieg. Nie żyje, pomyślał. Ta myśl go zmroziła. Potem stwierdził, że nie była sztywna, nie - leżała na jego kolanie bezwładna i miękka. Zastanowił się... Rigor mortis, stężenie pośmiertne mięśni, następuje zazwyczaj w ciągu pół godziny, do godziny, przy mrozie trochę szybciej... Przesunął palcami po szyi, była bardzo zimna, ale nie lodowata. Poczuł uderzenie tętna; słabo, lecz wyraźnie, regularnie bił puls w tętnicy szyjnej. Bogu dzięki, dziewczyno, że żyjesz - pomyślał. Oczyścił jej oczy i uszy ze śniegu, poklepał parę razy po policzkach. Nie było reakcji. Jeszcze raz poklepał ją po twarzy, potrząsnął, tym razem odpowiedziała całą serią drobnych oznak życia: powieki jej drgnęły, usta poruszyły się i wydobył z nich cichy dźwięk, nawet nie jęk, zaledwie głośne westchnienie. Był zadowolony z rezultatu swoich poczynań. Równocześ- nie myślał: co zrobię, jeśli ktoś będzie tędy przechodził? Jeśli to będzie policjant? Pomyślą, że... do diabła! - Podnieś się, dziewczyno! - powiedział dość głośno. Ale oznaki życia zniknęły. Wstrząsnął nią znowu, z całej siły: - Obudź się! Nie możesz tu leżeć, rozumiesz? Tym razem uczyniła wysiłek, by otworzyć oczy, a nawet zatrzymać wzrok na jednym punkcie, ale nie udało się, źrenice uciekły w głąb i Jason, zobaczywszy białe gałki oczu, poważnie się zaniepokoił, że może jest chora albo zalana w trupa i dlatego ciężko było jej podnieść się na nogi. Chyba nawet zalatywało od niej z lekka dżinem, tak. Pewno potknęła się po pijaku i nie mogła wstać, tak jak się tego sam chwilę wcześniej obawiał w stosunku do siebie. Albo ktoś ją pobił i dobierał się do niej, ale go wystraszono. Okolica była byle jaka, takie rzeczy często się zdarzały. Spojrzał w górę, na wąskie pasmo nieba między dachami. Śnieg padał tam gęstymi płatami. Chmury w świat- łach miasta były rudoszare. Kiedy opuścił wzrok, napotkał parę wielkich ciemnych oczu spoglądających nań z niepokojem. - Hej! - wykrzyknął. - Lepiej ci? Nie odpowiedziała, tylko patrzyła. Płatki śniegu opadały jej na policzki i topniały. - Nie wiesz, gdzie jesteś? - spytał rzeczowo. Teraz już śpieszył się do domu. - W niebie-odpowiedziała w cockneyu szybko i zdecy- dowanie. - Co? Nie, dziewczyno, nie jesteś w niebie. Leżysz na ulicy, na Barnhart Alley. Znalazłem cię. - O! - zdziwiła się. - Myślałem, że nie żyjesz. Upadłaś i nie mogłaś się podnieść? Ale nie odpowiedziała, oczy zamknęły się na nowo. Obej- rzał wychudzoną, brzydką twarz. Cienie pod zapadłymi oczyma, ostry nos i wystające kości policzkowe. Mogła mieć siedemnaście, góra osiemnaście lat. Robiła wrażenie dużo starszej, prawie staruchy. Te oczy... Takie oczy widywało się tylko u naprawdę starych ludzi, takich, którzy już nie mają kontaktu ze światem, zapomnieli, jak się nazywają, i tylko czekają na śmierć. Pamiętał swą babkę, która zmarła, gdy miał sześć lat. Ona miała właśnie takie oczy, jak dwa błyszczące kawałki węgla w dwóch głębokich szybach. Nie potrafiła z dnia na dzień zapamiętać, kim on jest, nie przyjmowała niczego do świadomości. Jason się jej bał. Takie same oczy miała ta chuda, przechodnia mewka na śniegu. Starcze spojrzenie. Na czole i nad górną wargą rysowały się już bolesne zmarszczki, usta w ciemności wyda- wały się szare, prawie sine. I coś mu w niej przypominało... Nagle jakby wszystkie londyńskie ulicznice i niebieskie ptaki - które postrzegał dotąd tylko jako włóczące się po ulicach nędzne kupki szmat-jakby wszyscy oni ucieleśnili się w tej szarej myszce leżącej mu na kolanach; stali się rzeczywi- stymi, widzialnymi istotami - z jej twarzą. Jednocześnie uprzytomnił sobie, że nie tylko starcy mieli takie oczy; także zupełnie małe dzieci patrzyły tym wzrokiem, kiedy się czegoś obawiały lub były poważne. No, dalej, obudźże się, pomyślał. Zamarzniesz na śmierć, jeśli tu zostaniesz. A tego ci nie wolno. Ale ona odpłynęła już daleko. Zrobiło się całkiem mroźno, ładne parę kresek poniżej zera; wiał słaby, ale przenikliwie zimny wiatr. Minęło więc dobre pół godziny, zanim Jason po usilnych staraniach ocucił ją na tyle, by móc wlać jej w usta kilka kropel wódki z własnej piersiówki. Nie myślał już o cholerze ani o tym, że była brudna. Przestał się obawiać, że mógłby tędy ktoś przechodzić; tak, przestał w ogóle myśleć i nie był już tak pijany. Im mniej ona chciała podnieść się na nogi, tym bardziej rósł jego zapał. Przeniknęło go wielkie, czyste uczucie lękliwego szczęścia, albowiem wciąż jeszcze był pełen obaw. Przemókł i ubłocił się. W s t a w a j z a r a z! - pomyślał i za chwilę powiedział to głośno. To wtedy właśnie na ulicy, na którą wychodził zaułek, usłyszał długi, odbijający się echem śmiech; ktoś tam stał i śmiał się z nich, ale Jason nie zadał sobie trudu, by się obejrzeć, kto lub co to jest. To był bardzo długi i brzydki śmiech; nie potrafił ocenić, czy ten chropawy dźwięk po- chodził od kobiety, czy od mężczyzny. Powtarzał się wielo- krotnie, z sykiem, poświstem i pokasływaniem. Brał się z czystej złośliwości albo ze skurczu mięśni. Robiło wrażenie, jakby ten śmiech sprawiał ból. Jason wciąż jeszcze nie chciał spojrzeć za siebie w głąb ulicy, pracował gorączkowo, by postawić dziewczynę na nogi; dużo by dał za to, aby wreszcie mogła sobie pójść - ale nie chciała. Więc wziął ją zdecydowa- nym ruchem na ręce i powoli, ostrożnie poniósł dalej Barnhart Alley, nie oglądając się na ten szarpiący nerwy śmiech. Byłoby to zresztą dość ryzykowne, zaułek bowiem stawał się coraz ciemniejszy, im głębiej się weń zanurzał. Zgrzytnął za nim ostatni krótki chichot i zapadła cisza. Nie słyszał oddalających się kroków, śnieg leżał na ulicach jak dywan. Prawie nie słyszał też odgłosu własnych stóp, jedynie to, jak dyszy i jak mu z wysiłku bije serce. Raz musiał ją sobie poprawić, bo spadała - głowa dziewczyny znalazła się wtedy na wysokości jego ramienia i usłyszał także jej oddech, bardzo krótki i słaby. Pachniała czymś zjełczałym, tanimi perfumami albo płynem do układania włosów. Dotarł do Pałacu Bucklingham. Teraz szło o to, żeby nie obudzić gospodyni. Oby miała tyle samo brudu w uszach, co na sobie. Oby miała zatkane uszy! Dopiero gdy udało mu się uchylić drzwi i wnieść ulicznicę do sieni, uświadomił sobie w pełni, że właśnie przyniósł był ją do d o m u. W jednej chwili ujrzał całą absurdalność tego, co robi. Wcale nie miał takiego zamiaru, gorzej: to było głupie. Któż mógł przewidzieć, co jej przyjdzie do głowy na górze, w jego pokoju? Albo co wymyśli pani Bucklingham, jeśli się obudzi i ich tu nakryje? Dziewczyna powinna się była znaleźć gdzie indziej, w miejscu, gdzie ktoś mógłby się nią zająć, dać jej łóżko, jedzenie, ubranie. Parę butów. A co, jeśli w nocy umrze? Jeśli dostała zapalenia płuc? Powinna się znaleźć w jakimś zakładzie. Ale nigdy nie słyszał, żeby gdzieś istniał taki z a k ł a d. Dlatego wniósł ją cicho na schody i dalej, do swojego pokoju na poddaszu. Poruszając się pewnie w ciemnościach, położył dziewczynę na kanapie, na której sam zazwyczaj sypiał. Na stole znalazł zapałki, zapalił lampę i dorzucił węgla do kominka. Chwilę potem żywo zapłonął ogień. Podszedł z lampą do kanapy i spojrzał na nieproszonego gościa. Nie robiła teraz wrażenia aż tak wynędzniałej, ale być może mamił ciepły blask lampy. Oczy miała zamknięte. Dotknął jej ręki, była zimna i dopiero teraz zobaczył, że dziewczyna cała bardzo przemokła. Zapalenie płuc - pomyślał znowu. Z tym samym troskliwym zdecydowaniem co przedtem rozebrał ją, rzeczo- wo i ostrożnie, jak ojciec albo lekarz. Ubranie rozwiesił do wyschnięcia przy kominku. Pod żakietem miała tylko bluzkę i spódnicę, poza tym nic, nawet pończoch. Potem osuszył ją starym szalikiem. Była strasznie chuda, mógł policzyć jej żebra. Tu i tam czerniały sińce. Bez ubrania sprawiała niemal wrażenie wyrośniętego dziecka. Piersi miała zaledwie zaznaczone, biodra wystające, uda smukłe jak u chłopca, a owłosiony wzgórek Wenery zmierzwiony i jakby ściągnięty - mały, martwy kurczak... Przyszło mu na myśl słowo: zapomniany... Otulił ją kołdrą i podłożył poduszkę pod głowę. Sam wymościł sobie posłanie na podłodze przed kominkiem. Zanim się rozebrał, zamknął drzwi na klucz. Zgasił lampę i wpełzł pod koc, przez chwilę spoglądał w okno w suficie. Padało w dalszym ciągu. Samotny biały promień światła wtargnął przez szyby do pokoju. Nad dachem domu widniał spłachetek nieba, biały. Dachy też były białe i cała ta biel napływając do izby sprawiała, że przedmioty stawały się jakby przeźroczyste. Dziewczyna na sofie leżała z jedną ręką bezwładnie zwisa- jącą nad podłogą. W tym oświetleniu blade, chude ramię wydawało się ze szkła lub cienkiego alabastru. Drugi palec wspierał się lekko o podłogę, dłoń wyginała się w pięknym łuku - zastygłym, wskazującym gestem. Jason spał. Ani jemu, ani nikomu innemu nie było dane nigdy ujrzeć całego piękna ramienia dziewczyny w tej jasności. Pomiędzy obojgiem śpiących rozciągał się pokój wypełniony przedmiotami - fajką i popielniczką, pustą butelką (szmarag- dowozieloną w tym świetle), parą kaloszy, wyszczerbioną filiżanką, futerałem ze skrzypcami. Wszystko to, rozrzucone, oczekiwało, by ożyć na nowo. Nad kominkiem, obok cienkich szmatek, które miała na sobie dziewczyna, wisiały pozbawione duszy płaszcz i spodnie Jasona. I nie było tam nikogo, kto by to wszystko obejrzał. Dziewczyna schowała rękę, zmarzła. Po chwili się obudziła. Kołdra trochę się zsunęła, więc podciągnęła ją pod brodę. Zaskoczona rozejrzała się po pokoju. Spojrzała po sobie. Leżała na czerwonej sofie, mocno już podniszczonej, ale jak na nią było to dobre miejsce do przebudzenia się w pojedynkę. Zobaczyła pudło ze skrzyp- cami. Przez moment leżała bez ruchu i próbowała sobie przypo- mnieć, jakie to zdarzenie poprzedniego wieczora mogło ją tu przywieść. Kilka oderwanych scen przemknęło jej przez myśl, jak ukłucie, ale nie przyniosło rozwiązania. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała z wczorajszego dnia, był padający śnieg. A teraz leżała w cieple, wokół panowała cisza i spokój, zdawało się jej, że jest sama. Podciągnęła więc kołdrę jeszcze wyżej pod brodę i zamknęła oczy z lekkim uśmiechem zadowolenia na zaciś- niętych ustach. Chwilę tak leżała podrzemując; nie uważała za konieczne dochodzić, jak tu wylądowała. Budziła się już dawniej w obcych pokojach, pewno w swoim czasie wszyst- kiego się dowie. Z dłuższej drzemki wyrwało ją uczucie, że jej się chce. Ależ jej się chciało! Ruch w pokoju obudził Jasona. Przez moment zdziwił się, że leży przed kominkiem, ale natychmiast stanęły mu przed oczyma wydarzenia ostatniej nocy. Uniósł się nad posłaniem i spojrzał w stronę sofy. Na podłodze stała nieznajoma i pochylona do przodu wodziła wzrokiem wzdłuż kanapy; wyglądało na to, że czegoś szuka. Jason chrząknął, dziewczyna podskoczyła jak oparzona. - O Boże, alem się przestraszyła! - zawołała. - Myś- lałam, że tu nikogo nie ma. Od strony sofy posłanie Jasona zasłaniał stół. Jason zażenowany odwrócił wzrok; nie wiedział w gruncie rzeczy, co ma powiedzieć. Stała goła na środku pokoju i nie wyglądała na zawstydzoną. Oglądać ją nagą dzisiaj, kiedy była przytomna, a poprzedniego wieczoru, to zupełnie inna spra- wa. Zakłopotany, spytał: - Szukasz czegoś? - Kątem oka zauważył, że spojrzała pod kanapę. Pojął od razu: - Nocnik znajdziesz pod oknem. Zdusiła śmiech i podeszła w tamtą stronę. Rzeczywiście, był. Siadła na nim bez zwłoki. Jason nie mógł uniknąć tego widoku. Ciurkało długo i wytrwale, dziewczyna zamyśliła się, zapatrzyła w głąb siebie. Jeszcze mi tu narobi kłopotów, pomyślał Jason, muszę się jej pozbyć. - Przepraszam - powiedziała w końcu. - Tak strasznie mi się chciało. Znowu się krótko zaśmiała. - Tak też mi się wydawało - odparł Jason. - Jak masz na imię? - Emma - odpowiedziała, prostując się na powrót. - A ty? - Jason. Posłuchaj, Emmo. Czy wiesz, że tej nocy leżałaś na ulicy w śniegu i byłaś na najlepszej drodze do zamarznięcia? - Kto? Ja? - patrzyła na niego ze szczerym zdumieniem. - Tak, ty. Uważałem; że nie mogę cię tak zostawić i dlatego - hm - przyniosłem cię tutaj. - O, kurczę! - rzuciła tylko. Jason spodziewał się każdej innej reakcji - chyba uznał, że to dość dziwny sposób dziękowania. Ale w głosie dziewczyny brzmiało prawdziwe zaskoczenie i przez chwilę nie odzywała się, trawiąc to, co dotarło do jej uszu. Wtem podeszła szybko do sofy i położyła się na niej. - Chodź! - poklepała dłonią jej oparcie. - No, chodźże, tu jest cieplej. Jason podniósł się automatycznie i podszedł. - O co chodzi? - spytał. - Chodź tu do mnie - zerknęła na niego z komiczną powagą. - Będziesz to mógł zrobić zupełnie za darmo, rozumiesz, za to, że byłeś taki miły. Jason rozgniewał się. Zauważyła to i spuściła ze smutkiem oczy na kołdrę. - Przepraszam - powiedziała. - Nie chciałam... Ale Jason był w dalszym ciągu zły, więc zaczęła od jednego, krótkiego, urywanego szlochu, potem nastąpiło ich więcej, a na koniec rozpłakała się na dobre, ale zupełnie bezgłośnie. Jason, już w przyjaźniejszym nastroju, usiadł na brzeżku sofy; w końcu nie miała na myśli nic złego. - CŹŹi - odezwał się spokojnie. - Przestań płakać. Nic się nie stało. Chwilę jeszcze potrwało, zanim się uspokoiła. Gładził ją po brudnej ręce. - Zjesz coś? - spytał. Płakała jeszcze, ale jakby pojaśniała przez łzy. W oczach i pojawił się uśmiech. Jason podniósł się, włożył spodnie i koszulę, wyjął chleb i marmoladę. Potem zrobił herbatę. Tymczasem dziewczyna ubrała się w suche już rzeczy i upięła włosy. Gdy siedzieli przy małym stoliku i jedli, Jason podpytywał ją o to i owo, tak jak się prowadzi konwersację z gośćmi: - Ile masz lat, Emmo? - Jakoś ze szesnaście. - Nie wiesz dokładnie? - Nnnie - odparła niepewnie - nie zawracałam sobie tym głowy. - Twoja matka też tego nie wie? - Ona nie żyje. - Ale jak jeszcze żyła, to też nic mi o tym nie mówiła. - Przykro mi... - No pewnie. Mama była dobra, wiesz? To znaczy po swojemu... Ale miała tyle do roboty. - Tak? - Miała jeszcze piątkę. Dzieci, znaczy się, więc... - Niezła gromadka do wykarmienia. - No, a ja jestem najstarsza. Więc lepiej było, żem wyszła tak szybko, jak się da, żeby trochę zarobić, no nie? - A twój ojciec? Wzruszyła ramionami. - Mama mówiła, że grał na skrzypkach na jakimś statku. Na takim dużym. - Grał na statku? - No, na takim co pływa do Ameryki. Tylko nie wiem, czy to prawda. - No, tak - nalał jeszcze herbaty. - Smaczne - powiedziała. - Dobrze coś przegryźć. - Byłaś głodna? Kiwnęła głową. - To żaden wstyd - odparła. - Betty zawsze tak mówi. To moja psiapsiółka - dodała. - Pewnie ma rację. Często jesteś głodna? - No, zdarza się. Ale bynajmniej nie zbieram chleba i kapusty po ulicach. Wolę łazić głodna, no nie? Na chwilę zapadła między nimi cisza. Jason zauważył, że chce o coś spytać, ale nie śmie. Wstydziła się go teraz. Powiedział więc: - Chcesz o coś spytać, Emmo? - No. Więc co, teżeś jest grajek? - spojrzała na futerał. - Nie, student. To znaczy, byłem. Jeszcze kilka miesięcy temu. - Student... - powtórzyła tylko. Może nie słyszała nigdy tego słowa - pomyślał Jason. - Student... - wymówiła raz jeszcze z roztargnieniem. - Tak, miałem zostać lekarzem. Ale gram także. - Grasz? - spytała od razu przytomniejąc. - Na tym grasz? - palcem pokazała futerał. - Ale fajnie. Dla mnie to najfajniejsze na świecie - dorzuciła. - Słyszałeś kiedy, jak grają w pubach i ogródkach? - Tak. - Dobrzy są, nie? Raz jeden byłam w takim ogródku. Tam był taki przystojniak w czarnym, błyszczącym ubraniu - wiesz, surdut i biała koszula - co całkiem sam grał Londonderry. Ale było fajnie. Jej twarz pojaśniała w rozmarzeniu, otoczyła ją jakby świetlista aureola. Jason podszedł do futerału, wyjął instru- ment i nie strojąc go, zagrał Londonderry. Siedziała cały czas cichutko, z zamkniętymi oczami. I chociaż na początku Jason nie brał tego poważnie, stopniowo grał z coraz większym zaangażowaniem. Była dobrym słuchaczem, więc długimi, lekkimi pociągnięciami smyczka niczym pędzlem malował obrazy. Obserwował, jak dźwięki przenikają dziewczynę i lśnią w jej wnętrzu; zrobiło mu się dziwnie słabo i dobrze na duszy, i to go zaskoczyło. Zakończył ritardando, z cichym G na ostatek i odłożył skrzypce. Długo panowała cisza. Potem otworzyła oczy: - Zupełnie jakbym widziała faceta z tamtego ogródka. Jason był trochę rozczarowany. A ona uśmiechnęła się tajemniczo: - Miał duże, piękne wąsy i prawie żadnych włosów na czubku. Za to po bokach brązowe, gęste i zmierzwione. - Zamilkła na moment. - Betty powiedziała później, że w jego muzyce było złoto. Złoto. Wiesz... - spuściła oczy. - Chętnie sobie potem myślałam, że to mój ojciec. Może. Niby że zszedł na ląd. To mógł być on! - spojrzała błagalnie na Jasona. - Miał taki perkaty nos, a... - zaczęła znowu płakać - ja też mam taki - zaszlochała. Jason podszedł do dziewczyny i próbował ją pocieszyć, poklepywał delikatnie po ramionach i plecach. Przez bluzkę, kiedy siedziała pochylona do przodu, czuł wystające kręgi. Po chwili płacz ustał. - Zagraj coś jeszcze! Ale Jason wiedział, że znowu się rozpłacze. Ze zdumieniem zauważył, że i on był bliski łez. - Nie - odparł - więcej nie. Nie przyszło mu nic innego do głowy. Dziewczyna przyjęła to bez sprzeciwu. - A nie mógłbyś grać na takim statku? - spytała po chwili. - Na takim, jak mój ojciec? No bo ty jesteś pewnie dużo lepszy od niego. I od tego ogródkowego grajka też. Uśmiechnęła się do niego uszczęśliwiona i Jason zro- zumiał, że stał się dla niej bogiem, jakimś Aresem, spieszącym na ratunek wojownikiem. - Nie bałabym się morza, gdybyś cały czas grał dla mnie - dodała. - Pływałaś kiedy po morzu? - spytał. - Nie... ale Betty była w Brighton i opowiadała, jak to jest. A ty? Jason nie odpowiedział od razu. - Nie - przyznał wreszcie - ja też nie. - Było takie wielkie, Betty tak mówiła, olbrzymie i błysz- czało po wierzchu, mówiła. I trochę straszne. - Co takiego? - No, chyba morze, ocean. - Ostatnie słowo wypowie- działa uroczyście, wydłużając samogłoski. - Dostaniesz coś ode mnie, Emmo - powiedział Jason i wyjął z kieszeni swoją ostatnią półkoronówkę. - Masz sobie za to kupić buty i pończochy, przyrzekasz? I może jeszcze jakieś rękawiczki i coś na szyję. Na Petticoat Lane dostaniesz to wszystko taniej. Podał jej monetę. Nie podziękowała, patrzyła tylko na niego rozszerzonymi oczami, potem przeniosła wzrok na rękę z monetą. Prawdę mówiąc, sam nie wiedział, dlaczego to robi. - Obiecujesz? - zapytał. - Rozumiesz, co do ciebie mówię, Emmo? Teraz była prawie przestraszona. - Tak - kiwnęła głową. - Obiecuję... Zanim wyszła, Jason spytał, co się jej poprzedniego wieczora przytrafiło. Stała akurat w drzwiach. Zatrzymała się, w myślach przebiegła wypadki wczorajszego dnia. Nie od- powiedziała. - Nie pamiętasz? - spytał Jason. - Pamiętam - odezwała się z powagą, patrząc mu w oczy. Zauważył, że jej są całkiem szare. - Pamiętam, ale ci nie powiem. Pożegnali się. Kiedy już była na dole, zawołała jeszcze (i to tak głośno, że pani Bucklingham była z m u s z o n a usłyszeć): - Pamiętaj, żebyś grał na takim statku, dobra?! I tak się też stało. W ten to sposób Jason odnalazł początek drogi do swej pracy zarobkowej. Coś się z nim wydarzyło owego wieczora, gdy walczyły szczury i gdy ratował w śniegu zamarzniętą dziewczynę. Kilka tygodni później zaczął grać na ulicach i w różnych lokalach, na początku ze zmiennym szczęściem, bo brak mu było rutyny i trochę się wstydził; potem już szło lepiej. Spodobało mu się. Cały czas stawiał sobie za cel zostać muzykiem okrętowym. Po roku spotkał pijanego Rosjanina. Taka jest historia Jasona Cowarda. - Przepraszam, Mr Coward... - Mr Coward... Odwrócił się. Spoglądały na niego zalęknione oczy. Dawid. - Słucham - odezwał się przyjaźnie, zaciągnąwszy się głęboko morskim powietrzem. - W czym ci pomóc? - Ja... Aleks i Jim wysłali mnie na poszukiwanie pana. Zbliżamy się do Cherbourga, a... Jason znowu odwrócił się w stronę morza. Rzeczywiście, było już widać brzeg. - Faktycznie - powiedział - ale mamy jeszcze dużo czasu. - Tak, ale Aleks... Petroniusz... i... - No więc? - No więc Petroniusz twierdzi, że jest wołem; cały czas wydaje z siebie jakieś okropne dźwięki, nie można go uciszyć. Aleks ciska się i szaleje. A poza tym coś złego dzieje się ze Spotem, leży w swojej koi i nie można go było dobudzić, a teraz jest całkiem blady i nie odpowiada, jak do niego mówić; a Jim i Georges musieli mu dać sole trzeźwiące; i Georges wylał mu na głowę pół miski wody do mycia, żeby go postawić na nogi. Jason przygryzł wargi. Przez chwilę patrzył w zapadający zmrok. Zdawało się, że sceny - sny i wspomnienia - roz- pływały się w otaczającym powietrzu, tonęły i znikały w smu- dze kilwateru. - Wygląda na to, że wszystko jest po staremu-mruknął. Dawid nie odpowiedział, ale Jason czuł, że na niego patrzy. - No dobrze - rzekł i odsunął się od relingu. - Zaraz tam przyjdę i zrobię porządek. Nie bądź taki przerażony. Jadłeś? - Nie - odparł - bo najpierw przyczepił się do mnie Petroniusz i chciał wyjaśnić, co się czuje, gdy się jest wołem, łącznie z martyrologią wołów jako ofiar hekatomby za czasów Homera, a potem Jim i Georges chcieli mnie jeszcze przed posiłkiem oprowadzić po statku, ale musieliśmy ratować Spota, no i wtedy Aleks zaczął... - Taak - przerwał Jason - rozumiem. - Westchnął, a potem położył rękę na ramieniu Dawida i ruszyli razem do wyjścia. - Słuchaj, Dawidzie, nie powinieneś jednak po- zwolić, żeby ci podkradali czas przeznaczony na posiłek. Mamy przed sobą jeszcze długi wieczór. - Tak jest - Dawid spuścił wzrok. - A może chcesz wrócić do Wiednia? - Tak. Nie. To znaczy... Jason spojrzał na Dawida i uśmiechnął się. - Wiesz, co ja myślę? - spytał, drażniąc się z nim. - Myślę, że będziesz chciał się urwać, jak dopłyniemy do Nowego Jorku. Dawid rzucił mu szybkie spojrzenie. - Ale nie sądzę, żeby to było dobre - kontynuował Jason. - Uważam, że powinieneś po drodze zastanowić się nad tą sprawą. I być może powinieneś z nami wracać. Dawid znowu spuścił wzrok i Jasonowi wydawało się, że rozpoznaje wyraz twarzy chłopca. - Nie wiem, od czego uciekłeś - powiedział cicho -i nawet nie chcę wiedzieć. Ale jeśli masz dom, to uważam, że powinieneś tam wrócić. Dawid zatrzymał się. - Bywa, że często samemu się wybiera, czy się ten dom ma, czy nie, prawda? - Owszem - odparł Jason. - Takie rzeczy się zdarzają. - Uśmiechnął się niepewnie. - Chodź, zejdźmy na dół i zróbmy porządek z resztą. Zeszli pod pokład. Tego samego dnia Wielka Reda Cherbourga, godz. 18.30 Zmierzchało, gdy "Titanic" stawał na redzie. Słońce zaszło i w mroku ciepło lśniły szeregi okien w nadbudówkach i iluminatorów w kadłubie. Morze było spokojne, a nad wodą, wokół wybiegającego daleko w toń mola, unosiła się błękit- nawa, lekka wiosenna mgiełka. Na nabrzeżu zebrali się cherbourczycy, by podziwiać wejście nowego olbrzyma. Dwa holowniki, "Traffic" i "No- madic", oderwały się jak strzały od kei i wzięły kurs na statek, który, jakby stanowczo za lekki, unosił się na przejrzystej tafli wody, a odblask jego świateł tańczył na falach jak błędne ogniki. Rozległ się sygnał syreny okrętowej. Na "Titanicu" trzynastu pasażerów pierwszej klasy i sied- miu drugiej przygotowywało się do opuszczenia pokładu. Dalej nie płynęli. Na lądzie miała się też znaleźć niewielka część bagażu: dwa rowery należące do majora G.J. Noela i jego syna, dwa motory - własność panów Rogersa i Westa oraz mały kanarek w klatce, który śpiewał przez całą podróż w kantorze intendenta McElroya, a który miał być oddany człowiekowi o mile brzmiącym nazwisku Meanwell. Zapłacił całe pięć szylingów za jego przewóz, ale McElroy z przyjem- nością przewiózłby go za darmo, tak sobie cenił jego błogo- sławione trele w ciągu tych kilku godzin. Będzie mu go brakowało. Na pokład weszło z~4 pasażerów: kilku prominentnych lokatorów pierwszej i drugiej klasy oraz cała masa egzo- tycznych trzecioklasowiczów, w większości Syryjczyków i Ormian, przybyłych z różnych portów Środkowego Wscho- du via Marsylia do Paryża, a stamtąd do Cherbourga pocią- giem. Po pierwszych godzinach podniecenia w morzu zapanowa- ła na pokładzie spokojna atmosfera wypoczynku. Kiedy o ós- mej statek podniósł kotwicę, zaczęto akurat wycofywać się do kabin, by się przebrać do kolacji, i tylko niewielu pasażerów zostało na pokładach spacerowych pierwszej i drugiej klasy, i mogło zobaczyć, jak znika w ciemnościach niski brzeg Francji. Pasażerowie trzeciej klasy także weszli do środka, z wyjątkiem Syryjczyków i Ormian. Ci śpiewali. Wyobco- wani, zmęczeni i smutni, wyśpiewywali w otaczającą statek ciemność kolejny ton tęsknoty - tym razem do dalekich, nieznanych miast i świtów. W kajucie przy magazynie ziemniaków, uspokoiwszy swo- ich ludzi, kapelmistrz Jason Coward omawiał program wie- czornego koncertu. Wszystko powinno pójść gładko, bo pasażerowie są z pewnością zmęczeni i zdekoncentrowani. Muzycy dokonywali ostatnich poprawek w swoich wieczo- rowych uniformach. Jim pomagał Dawidowi naprędce pod- łożyć nogawki jeszcze o cal, Georges wcierał w siebie kolejną dawkę wody kolońskiej, Petroniusz kręcił się bez celu, ale przynajmniej nie wydawał już z siebie tych dziwnych wolich ryków, po tym jak Jason wbił mu dokładnie do głowy, że jest muzykiem (Słyszysz, Petroniuszu? Muzykiem, nie wołem!), natomiast wciąż na nowo otwierał pudło z kontrabasem, popatrywał na instrument, zamykał futerał i znowu otwierał, pełen dziecinnego, radosnego zaskoczenia - szczerego bądź udanego, nie sposób powiedzieć - ilekroć instrument się wyłaniał. Spot, blady ale przytomny, siedział na łóżku i czesał włosy zerkając w kieszonkowe lusterko. Jason i Aleks omawiali repertuar na wieczór. Jason ob- stawał przy wiązance szlagierów z Rycerskości wieśniaczej i Sroki złodziejki, Aleks natomiast zdumiewająco energicznie protestował przeciwko tej ostatniej propozycji. Kiedy więc statek ponownie znalazł się na wodach Kanału - tym razem biorąc kurs na Queenstown w IrlandŹŹ, zebrani w salonie jaśnie państwo, siedzący w fotelach po zbyt obfitym obiedzie podanym przez kelnerów signora Gattiego, mogli odpocząć w takt tęsknych i upajających tonów Cavalleria rusticana i Opowieści Hoffmanna. Na bis orkiestra zagrała uwerturę do Wilhelma Tella, dwa walce Waldteufla i zakoń- czyła Pastorale Mathego. Na zewnątrz zawodzili pośród nocy Ormianie, ale ich nikt nie słuchał. Tak zakończył się pierwszy dzień na statku. ...Noc ciemna okrywa Tytany, Sturamienni spychają ich gwałtem pod ziemię rozległą, zakuwają w okropne kajdany, Siłą pięści zmagając pełne buty plemię. W głąb, jak z nieba do ziemi, iście tak głęboki Przestwór dzieli od ziemi Tartarowe mroki. Hezjod, Teogonia (przeł. K. Kaszewski) 11 kwietnia 1912 Dokładnie na południe od Queenstown, godz. 11.00 Głęboki, przeciągły ton, jak promień jasnego światła przeniknął ciemności. Dźwięk odnalazł drogę do miłosiernego snu bez snów i chciał go obudzić. Jakby go wołał, ścigał pytaniem: kim jesteś? A jemu nie przychodziło do głowy żadne imię. Zanim dźwięk rozległ się po raz trzeci, przekroczył próg ciemności, wystąpił na światło dzienne, na jawę; przebił się na swoją powierzchnię, otworzył oczy i już wiedział: jestem Dawid. Przez iluminator prześwitywało światło poranka; rozejrzał się mrużąc oczy i nagle przypomniał sobie, gdzie jest. Dawid Bleiernstern usłyszał syrenę "Titanica". Chwilę leżał bez ruchu, zamknąwszy ponownie oczy. Kajuta była pusta, był sam i rozkoszował się tym uczuciem. Niczym echo snu migały mu przed oczyma fragmenty wczo- rajszych licznych, oszałamiających i nieoczekiwanych wyda- rzeń, z tym że teraz, jakby na dystans, na spokojnie, nie wywoływały już w nim paniki. Widział Spota, gdy go znaleźli zwiniętego w kłębek we własnej koi, nieprzytomnego, bladego jak ściana, z zamknięty- mi oczami i sczerniałymi wargami. To Jim zauważył nierucho- me ciało, zaklął, pochylił się i potrząsnął Spotem. Ale pianiście nie powróciła przytomność; odwrotnie, oczy mu uciekły w głąb czaszki, tak że widać było tylko białka. Wyglądało na to, że zmagał się z sobą - bez powodzenia - aby się obudzić; widok był niesamowity. Dawid stał i patrzył, jak Jim i Georges walczą, by ożywić Spota. - Diabli nadali - wysapał Jim - znowu to samo. - Pierwszy wieczór - odrzekł George - i co ty na to? - Będzie jeszcze gorzej. - Jim poklepał Spota po twarzy i potrząsnął nim łagodnie, choć zdecydowanie. - Czy on jest chory? - spytał Dawid ostrożnie i ugryzł się w język. - Chory? - Jim spojrzał z ukosa na Dawida. - Chory? - pochylił się ponownie nad pianistą. - No, cóż, zdrowy w każdym razie nie jest. - Kipnie nam tu pewnego pięknego dnia - dorzucił grubiańsko Georges. - Wykorkuje, jeśli nie będziemy go lepiej pilnowali. Ze Spota wydobył się jakiś bełkot. Georges podniósł się i sięgnął po sole trzeźwiące. - Spot, stare biedaczysko. - Jim odwrócił się do Dawi- da. - Najlepiej będzie, jak to zostanie między nami - rzekł -doprowadzimy go przecież do porządku, więc ani Jason, ani Aleks nie muszą się o tym dowiadywać. Ale drzwi się otworzyły i stanął w nich Aleks ciągnąc na holu Petroniusza. - Do stu tysięcy diabłów! - syknął, wpatrzywszy się w nieruchomą sylwetkę Spota. - Do stu tysięcy najzło- śliwszych diabłów! Pozwolił sobie o ten jeden raz za dużo! Znów zabrzmiała syrena okrętowa i Dawid otworzył oczy. Sen dobrze mu zrobił i czuł się o wiele lepiej, a w łagodnym świetle wpadającym przez iluminator wszystko wydawało się znacznie prostsze. Wprawdzie dostali mu się cokolwiek nie- obliczalni i po części niesamowici koledzy, wprawdzie palce mu się podczas gry ciągle plątały i nie rozumiał niedostrzegal- nych znaków Jasona głową i smyczkiem, a w ciasnej kajucie też było daleko do błogostanu, gdy Petroniusz, ledwo zapadłszy w sen, przepełniony szczęściem na przemian chrapał i pier- dział głośno - mimo to wszystko Dawid zasnął, zapominając o wszystkim, tak zmęczony, że aż bliski omdlenia. Pierwszy dzień miał za sobą, przeżył go i był w drodze do Nowego Jorku. Drzwi kajuty się otwarły i wszedł Jim. - Dzień dobry, Dawidzie - pozdrowił go uśmiechnięty. - Ależ z ciebie śpioch, blisko pół do dwunastej, a ty w łóżku. Jason chciał, żebyś się dziś wyspał, ale za pięć minut rzucamy kotwicę przed Queenstown, więc jeśli chcesz coś przekąsić, zanim siądziemy do roboty... - Oczywiście - odparł trochę zawstydzony Dawid. - Czy rzeczywiście jest tak późno? - Przypuszczam, że byłeś wykończony. Wskakuj w ubra- nie, zaprowadzę cię do messy. Jajka na bekonie dostaniesz tam o każdej porze dnia i nocy. Ale najpierw powinieneś się ogolić. Mile połechtany ostatnią uwagą Jima, Dawid wyskoczył z łóżka na podłogę i w dwóch krokach znalazł się przy umywalce. - No i pewnie będziesz chciał zobaczyć kawałek Irlan- dii - zabrzmiał przy drzwiach głos Jima, gdy Dawid namydlał brodę. Irlandia. "Titanic" stanął na kotwicy dwie mile morskie od brzegu, dokładnie naprzeciw Roche's Point. Daleki ląd ginął w mglistym cieniu, toteż Jim i Dawid wspięli się na pokład spacerowy pierwszej klasy, aby mieć lepszy widok. Jim był tego poranka w swoim żywiole, palcem pokazywał trójkątną bryłę, ledwo widoczną na tle Queenstown: to katedra, jedna z pereł IrlandŹŹ. Jim - jak sam to wyjaśnił - był, to znaczy urodził się, Anglikiem, ale jego żona Irlandką, on zaś poza tym odziedziczył głównie krew irlandzką zarówno ze strony matki, jak i ojca, i czuł się Irlandczykiem jak cholera, gdy widział ten kraj. Dwa holowniki rozbryzgujące fale podpłynęły do transat- lantyka; załadowane po brzegi emigrantami, objaśnił Jim. - Irlandia się wykrwawia - powiedział - traci swą najlepszą młodzież, a w Londynie tylko się z tego cieszą. Jim przeszedł do omawiania biedy i braku chleba. Wspo- mniał Charlesa Parnella i kapitana Boycotta, Irish Home League i propozycje Asquitha dotyczące samorządu lokal- nego. Dawid słuchał z zainteresowaniem, ale niewiele z tego w gruncie rzeczy rozumiał, co Jim w końcu musiał wyczuć, bo zręcznie zmienił temat rozmowy wskazując na liczne małe łodzie towarzyszące holownikom. - Oto nadciąga stan kupiecki-wyjaśnił.-Mają ze sobą wszystko: zegarki i zabawki, skarpetki i szale, także pocztówki. Wolno im wejść na pokład pierwszej i drugiej klasy, bo zawsze znajdzie się jakiś bogacz, któremu się przypomni, że zapom- niał kupić pamiątkę z Europy dla bratanicy w Chicago. A tam - kiwnął głową w stronę czarnego kutra - tam płynie jutrzejsze śniadanie. Małe homarki, czerwoniutkie i przepysz- ne, zwłaszcza w łagodnym sosie musztardowym. Sądzę, że nawet gdyby nie było emigrantów, armatorzy kazaliby swoim statkom zawijać do Queenstown. Chociażby wyłącznie z po- wodu tych homarków. Zeszli na pokład ze zbiornikami na ryby. - Nigdy nie jadłem homara - przyznał się Dawid. - Czy to dobre? - Z tym to jak z dziewczynami - zażartował Jim. - Najtrudniej zdjąć z nich ubranie. Dawid zarumienił się. Zatrzymali się przy ładowniach i przypatrywali sztauowa- niu skrzyń ze skorupiakami. Na którymś z holowników ktoś smętnie zawodził na flecie. - Skarga IrlandŹŹ - westchnął Jim. - Jakiś kolejny Patryk jedzie do Nowego Jorku, żeby wypruwać sobie żyły w dokach. Tak, tak, graj, kolego. Za tydzień będziesz u celu swoich marzeń, a potem resztę życia możesz spędzić tęskniąc za domem. Dawid rzucił uważne spojrzenie na emigrantów, którzy właśnie zaczęli się zaokrętowywać, ale nie powiedział ani słowa. - Hej - wskazał palcem Jim - rzuć okiem w górę, a zobaczysz swojego szefa. Dawid odwrócił się i zerknął we wskazanym kierunku. Na mostku, od strony sterburty, ujrzał masywnego niskiego mężczyznę z białą brodą i złotymi galonami na mundurze. Stał bez drgnienia, z nieruchomą twarzą i skrzyżowanymi ramio- nami, i patrzał na pokład towarowy. - Kapitan Smith - rzucił Jim. - Sfinks. Przy stole w wypełnionej hałasem messie marynarskiej Dawid ładował w siebie jajka na bekonie i smaczny, świeży pszenny chleb z okrętowej piekarni, a Jim dotrzymywał mu towarzystwa. - Kapitanowie, no cóż - zaczął - to jacyś dziwni wariaci. Dawniej, w przeszłości, zdarzało się, ot tak, po prostu, że o jakimś kapitanie zaczynali mówić, iż towarzyszą mu złe moce. To zabrzmiało zgoła dramatycznie. - Hę? - Dawid, nieporuszony, pił dalej kawę. - Ooo, wiele jest opowieści o tym, jak to kapitan potrafił wiedziony jakimś siódmym zmysłem uratować statek i załogę. We mgle i ciszy, na ten przykład. Bo to najgorsze. We mgle, wiadomo, głos się zmienia, nie umiesz powiedzieć, z której strony się bierze, i nic nie widzisz na odległość wyciągniętej ręki. Mimo to zdarzało się, że kapitan z nagłą pewnością wiedział, że statek leży na kursie kolizyjnym albo że zaraz wejdzie na mieliznę, i w ostatniej chwili dawał komendę na ster. Zdarzały się takie rzeczy. - Myślisz, że diabeł mu to podszeptywał? - spytał Dawid z szelmowskim uśmiechem. - Nie - odparł Jim - wcale tak nie myślę. Przypusz- czam, że dzieje się tak dlatego, iż kapitanowie często stanowią jedność ze swoim statkiem. Są tak samo wielcy, mają wspólne zmysły i wszystko. Sięgają tak wysoko jak główny maszt, i tak głęboko jak łańcuch kotwiczny. Prawdopodobnie jest to cecha konieczna, by się stać użytecznym sternikiem nawy. Bo w dawnych czasach podróż morska - powiedzmy przez Atlantyk - była czymś zupełnie innym niż ten spacerek, jakim jest dzisiaj, tego możesz być pewien. - Tak? - Dawid smarował kolejną kromkę chleba. - O tak, to była zupełnie inna śpiewka - odparł szorstko Jim. - Żadne tam "mamo-droga-mamo" i "kelner, trzy grzanki z marmoladą". Jeszcze kilka dziesiątek lat temu trzeba się było poważnie liczyć z tym, że statek nigdy nie dopłynie do celu. A nawet jeśli się uda, można było tygodniami dryfować w ciszy albo zejść daleko z kursu z powodu sztormu. ze zgniłą wodą pitną i zaledwie sucharami w zapasach. Jasne, że w takich sytuacjach cała odpowiedzialność spoczywa na kapi- tanie, na jego morskiej wiedzy, jak przyjdzie co do czego. Wszyscy kapitanowie, dowodzący dziś wielkimi liniowcami, zaczynali na żaglowcach. - A ty sam, byłeś marynarzem, Jimie? - Ja jestem marynarzem - odparł dumnie Jim - na- wet jeśli impresario zmienił kontrakt. Ale rozumiem, co masz na myśli, i mogę ci powiedzieć, że służyłem kilka lat za młodu jako chłopak okrętowy na barku "Pythia" z Portsmouth. Stary kapitan Kennedy, który na nim pływał, należał do tych z prawdziwego zdarzenia. Dowodził statkami kompanŹŹ przez ponad trzydzieści lat, z czego ostatnie dziesięć na pokładzie "PythŹŹ". Kochał ten statek. Był nim niemal. Niespecjalnie wysoki; to dość śmieszne, ale niewielu kapitanów jest wyso- kiego wzrostu. Jednak wyglądał na wysokiego. Kiedy stał za sterem, był jak Mojżesz nakazujący falom, by się rozstąpiły. Jak patriarcha. O żaglowcu zwykł był mówić: wystarczy, że coś od niego chcę, a on mnie słucha. Niepo- dobna wyobrazić sobie tego człowieka gdzie indziej niż na mostku. No, ale - ale przyszła ta trudna podróż, kiedy to dostał od armatora wiadomość, że osiągnął granicę wieku. Miał iść na emeryturę, miał na dobre zejść na ląd następnym razem, kiedy statek zawinie do Portsmouth. I wtedy to się stało. - Co się stało? - Dawid przeżuwał jajko. - Był szary, mglisty poranek, kiedy statek wpływał do portu. Przez cały rejs Kennedy był milczący i zarówno oficerowie, jak i załoga rozumieli jego żal. Wszyscy zresztą wiedzieli, że na lądzie nie ma rodziny. Ale nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak głęboko w nim tkwił. Bo nie był to ból tego rodzaju, żeby się człowiek załamał, poddał czy płakał. Ten żal nakazywał mu wykonywać swe obowiązki jeszcze dokładniej, jeszcze lepiej niż zwykle. W każdym razie prawda była taka, że wpływająca do portu "Pythia", wyczyszczona i wypolerowana, lśniła jak gwiazda we mgle. Tylko pierwszy oficer zauważył, że z kapitanem dzieje się coś dziwnego, a było to owego wieczoru, kiedy natknął się na starego Kennedy'ego na mostku. Kapitan stał z sekstansem w ręku. Ujrzawszy pierwszego, przeprosił uśmiechając się krzywo i zniknął pod pokładem. Nie mierzył wysokości słońca, brał pozycję księży- ca, tak jakby się przygotowywał do nawigowania po innych morzach. Jim zamilkł na chwilę, a potem kontynuował: - Wieczorem przed zawinięciem do Portsmouth kapitan Kennedy przejrzał wszystkie swoje locje i uaktualnił wszystkie wpisy, podpisał dokumenty i dziennik pokładowy. Pozostawił wszystko w absolutnym porządku. Uprzątnął swoją skrzynkę, powyrzucał rupiecie, oddał zydwestkę bosmanowi. Następ- nego rana, gdy statek dotarł do Portsmouth, nie wyszedł na dek. Znaleziono go w koi... - Martwego? - Tak. Nie wiadomo, jak to wyjaśnić. Ten facet miał żelazne zdrowie. Lekarz okrętowy mógł tylko wystawić akt zgonu z powodu pęknięcia serca. Dawid przestał jeść. Jim omiótł go szybkim spojrzeniem i poznał, że "publiczność" się zainteresowała, więc ciągnął dalej: - Kapitan Wellem z jednego z wielkich parowców kom- panŹŹ "Norddeutsche Lloyd" również otrzymał wiadomość, że czeka go ostatni rejs. Tego samego dnia, kiedy statek miał wypłynąć z Hamburga, dostał zapaści na mostku; zawieźli go do szpitala i kilka godzin później zmarł. Diagnoza brzmiała tak samo. W swoim testamencie prosił, aby jego prochy rozsypano na wietrze z dziobu jego statku, co się też zapewne stało. Testament był datowany zaledwie kilka tygodni wcześniej. Po tej historŹŹ "Norddeutsche Lloyd" przestała mówić starzeją- cym się kapitanom, że po raz ostatni wyruszają na morze. Nikogo o tym nie informują, dopóki nie ma ostatniego rejsu za sobą. - To dziwne, żeby umrzeć z takiego powodu... - zamyś- lił się Dawid. - Nie ma nic równie smutnego jak kapitan bez statku. Wyobraź sobie, że miałbyś siedzieć na lądzie po tym, jak dowodziłeś takim statkiem jak nasz. Albo pięknym żaglow- cem. Statek, dopóki jest w morzu, należy do dowódcy, on odprawia nabożeństwa, wymierza kary i nagrody. Jeśli to statek pasażerski, damy literalnie mdleją na jego widok, z trudem przychodzi mu utrzymywać wielbicielki na dystans. Wszyscy chcą spożywać posiłki przy kapitańskim stole, wszys- cy. Wszyscy chcą usłyszeć jego opowieści. Najlepiej coś z przygodami, coś o zatonięciu i Hotentotach. Kapitanowie opowiadają najdziksze nieprawdopodobieństwa, a pasażero- wie łykają je szybciej niż swoje whisky z wodą sodową. A jeśli szaleje sztorm, wszyscy chcą zostać uspokojeni osobiście przez kapitana - chociaż trudno o więcej roboty niż akurat wtedy. Na kapitanie się polega. Stary kapitan Hayes u Cunarda ma zresztą wspaniałą sztuczkę, żeby zapobiec kłopotom z lęk- liwymi pasażerami. Musisz bowiem wiedzieć, że nawet na dużym parowcu każdy jeden może się najeść strachu, kiedy dmie porządny sztorm. No więc stary Hayes ma zwyczaj zapobiegać strachowi w ten sposób: jeśli morze jest wzburzone i wieje silny wiatr, ale nie na tyle silny, żeby wystraszyć pasażerów, czy też u licznych spowodować morską chorobę, wtedy zazwyczaj ubiera się w zydwestkę i ceratową kurtkę, po czym każe marynarzowi wylać na siebie jedno lub dwa wiadra i taki ociekający wodą wkracza do salonu w ciężkich rybackich buciorach. Pasażerowie, którzy siedzą wygodnie w fotelach grając w karty, pijąc herbatę albo wyglądając przez okna w czerń nocy, patrzą zmieszani, jak ten duch topielca pojawia się nagle w drzwiach. Kapitan Hayes łapie się wtedy za głowę i z goryczą w głosie woła: Ach, więc tu się skryliście, nieroby i szczury lądowe! Jak można tak spokojnie siedzieć i oddawać się przyjemnościom, kiedy na zewnątrz szaleje sztorm, jakiego nie widziałem przez czterdzieści lat, odkąd pływam po mo- rzach! Po czym wychodzi tupiąc buciorami i pozostawia pasażerów w stanie kompletnego osłupienia. Może i czują się trochę nieswojo, ale jednocześnie wzrasta ich poczucie pewno- ści siebie. Nigdy nie było żadnych problemów z paniką na statkach starego Hayesa, nigdy. Dawid uśmiechnął się. - Tak, potrafią być z nich prawdziwi wariaci - ciągnął Jim z ożywieniem. - Weź na przykład takiego Wrednego Pete'a, który pływa u tego samego armatora co my, w White Star. Dziękuj Bogu, że nie u niego jesteśmy! Wredny Pete uwielbia pogrzeby. Morskie pogrzeby. Dla niego najzabaw- niejsza rzecz, to grzebać ludzi. Kiedy czasem z rzadka kipnie jakiś pasażer albo palacz dostanie czymś ciężkim po łbie, kapitan czym prędzej wydaje rozkaz, by zapakować niebosz- czyka w płótno z ciężarkiem w nogach. Nie pomaga, kiedy tłumaczą: przecież jutro zawijamy do Southampton, sir, może rodzice zechcą pochować chłopca w angielskiej ziemi. O, nie! Pomyśl o niebezpieczeństwie zarazy! - powiada ponuro Wredny Pete i przygotowuje się do wysłania zmarłego ku roz-gwiazdom. To, co w tym wszystkim lubi, to rytuał. Kapitan zawsze prowadzi ceremonię, a Wredny Pete od- czytuje odpowiednie słowa z większym uczuciem i dużo bardziej żałobnym głosem niż ktokolwiek inny. Żadne oko nie pozostaje suche, kiedy on występuje. Chętnie też dodaje kilka słów od siebie. Kiedyś przeszkodzono mu w jednej takiej pięknej ceremonŹŹ. Pewien kucharz zmarł na atak serca równo na wschód od Nowego Jorku w rejsie w tamtą stronę. Faceta zapakowano w płótno z obciążnikami prawie jeszcze ciepłego, kapitan stanął w pełnym umundurowaniu na fordeku, błysz- cząc z radości jak słońce, chociaż twarz miał ułożoną w stosow- ne smutne fałdy, i zaczął swoje. Załoga oczywiście na baczność z odkrytymi głowami. A tu w środku pogrzebu odzywa się róg mgłowy, co zawsze natychmiast wzywa kapitana na mostek. Więc zrzuca z siebie płaszcz, ciska modlitewnik i gna po trapie, a załoga cały czas stoi nabożnie rządkiem wokół nieboszczyka. Na mostku Wredny Pete widzi, że chodzi tylko o przelotne pasmo mgły, więc znowu gna po trapie, wskakuje w płaszcz, chwyta modlitewnik i woła, zirytowany przerwą: "Niech mnie diabli porwą! Jam jest zmartwychwstanie i żywot!" Dawid roześmiał się i o mało nie zakrztusił, tak że Jim musiał go aż stuknąć w plecy. - A kapitan, jakże on się nazywa, Smith? Znaczy, n a s z kapitan, jaki on jest? - spytał Dawid opanowawszy się. - Nie wiem o nim zbyt wiele - przyznał Jim. - Milczek. Nie rzuca się w oczy. Z tego, co wiem, nie opowiadają o nim żadnych historŹŹ. Ale wczoraj był w tarapatach. - Tarapatach? - upewnił się Dawid. - No, miał trudności. Przecież mało co nie nadzialiśmy się na "New Yorka". Statki zrobiły się takie wielkie, trudno nimi manewrować. Bliźniak naszego, "Olympic", miał kolizję w zeszłym roku. Te kolosy są nieobliczalne w trudnych sytuacjach, wprawiają w ruch takie wielkie masy wody... Wczoraj mogło się skończyć tym, że wszyscy zeszlibyśmy na ląd. A wtedy dla kapitana Smitha byłoby po herbacie. - Po herbacie? - Tak. Koniec. Out, po prostu. To ma być jego ostatni rejs, nie wiedziałeś? Taka runda honorowa. Gdyby się wczoraj źle skończyło, nie dostałby swojego laurowego wieńca. No, Dawidzie, dosyć się już naplotkowaliśmy. Trzeba wskoczyć w mundurki. Mamy grać po odejściu z Queenstown. Jim łyknął po bratersku kawy z filiżanki Dawida, do dna. Na pokładzie sprzedawcy pamiątek przygotowywali się do zejścia ze statku. Luki w ładowniach zostały zamknięte i uszczelnione, dźwigi na dziobie umocowane linami. ' O godzinie 1i3.20żzo "Titanic" podniósł kotwicę. Cylindry silników napełniła para, statek zadrżał. Znów wziął zakręt przy Roche's Point i oddał pilota przy latarniowcu. Potem szerokim łukiem przez sterburtę położył się na kurs. Wielkim cielskiem statku zakołysało. Ludzie na pokładach zatrzymali się na chwilę i popatrzyli po sobie. Nastąpił nowy rozkołys, potem jeszcze jeden. Było to pierwsze spotkanie z leniwą oceaniczną martwą falą. INTERMEZZO Tego samego dnia sooW, SroN Raz dwa trzy, raz dwa trzy, raz dwa trzy - całkiem dobrze idzie. Róże Pikardiiż, grzeczne walczyki, zaostrzające apetyty na zraz dwa trzy, razdwa trzy, och, te niebiańskie wonie z sali jadalnej, mieszające się z muzyką, język na brodę i koncentruj się, młody człowieku, teraz dwa trzy, razdwa trzy; wkrótce głodni pasażerowie opuszczą salon, wkrótce wszyscy zasiądą do stołu, by rozkoszować się pasztetami i bogactwem kulinarnych dobrodziejstw; tylko jeszcze ta ostatnia grupka, ci dwa trzy, ostatni, co siedzą jeszcze w kącie i plotą bajdy o życiu. Raz dwa trzy. Tanecznymi ruchami i lekkim skłonem w krzyżu utrzymuje rytm stary basista Petroniusz. Dobrze go trzyma. Zwinne dłonie Spota wtrącają luźne akordy, dominanta, tonika, subdominanta. Raz dwa trzy. Skrzypki rzewnie śpiewają, całkiem dobrze idzie, smyki żwawo pomykają i refrenik zaraz, nie daj się przyłapać z parą mewek na raz dwa trzy. Dawid , syczy Aleks, tłumiąc wściekłość, do młodego Żyda z Wiednia, Dawid, do diabła, tu jest G - dur ! Dawid rumieni się mocno i przesuwa palec, co daje znaczącą różnicę w harmonŹŹ, ale publiczność i tak nie zwraca uwagi, siedzi po kątach i plecie bajdy o życiu, ciągle i ciągle, i nie da się uwieść kuszącej woni żarcia, siedzi po kątach i raz dwa trzy, raz dwa trzy. Ruszą się wreszcie i pójdą, nonszalanccy, obojętni, po miękkich dywa- nach przez szklane drzwi do sali czy też będą tu siedzieli i gadali do sądnego dnia? Długo jeszcze mamy grać te głupie walce? Smukłe kształty skrzypiec pieszczą biegłe palce. Te zaś gnąc się, dźwięczą, że mało nie pękną. Nie licz strat swych, synu, dostrzeż świata piękno. Jason spogląda odważnie pytającym wzrokiem znad skrzy- piec na intendenta, który, purpurowy na twarzy, kiwa przy- zwalająco głową. Dominanta, dominanta, s ubdominanta, dubdominanta, sub dub dwa trzy, sub dub dwa trzy, dwa-trzy-i-stop. - Myślę, że to starczy - mówi Jason. - Całkiem dobrze poszło - uśmiecha się Jim do Da- wida. - Coś się dzieje z moim kontrabasem - mruczy Petro- niusz. Salon pustoszeje. - Naucz się lepiej uważać - syczy Aleks. - No, chłopcy, to było ładne - mówi Spot. - Coś się dzieje z moim kontrabasem. - Idziemy jeść? - pyta Georges. - Weź się w garść, Dawidzie -mówi Aleks. - Słysze- liście, jak on... - Myślę, że starczy - to znowu Jason. - Co się dzieje z moim kontrabasem? - No to idę jeść. - Zostawiamy tutaj instrumenty? - Ja osobiście nie mam wyboru - mówi Spot. - Szesnasta - mówi Jason. - Jest godzina punkt czwarta. - Panowie, chciałbym, żebyście mi powiedzieli, czy wy także sądzicie, że z moim kontrabasem coś się dzieje? - Wolałbym raczej wiedzieć, co się dzieje ze mną, że wciąż tu jestem - replikuje Aleks. - Życzę wszystkim smacznego obiadu. - Smacznego, smacznego. - Może to oznacza nieszczęście? Może ten dziwny, niski dysonans w kontrabasie bierze się stąd, że kiszki na struny wzięto z jakiegoś nieszczęśliwego wołu? Wołu, który od nas czegoś chce? Może ten głuchy, niestrawny dźwięk źle wróży? Albo może właśnie wróży dobrze? Niełatwo powiedzieć, panowie, niełatwo. He, he, he... - Ja go chyba wyrzucę za burtę, Jasonie. Śmiejący się Petroniusz oddalił się w swój własny świat. - Wyrzucę go za burtę - powtórzył Aleks. - Dobra - powiedział Jason - bylem tylko już nic więcej na ten temat nie słyszał. - Przepraszam - zwrócił się cicho do Aleksa Dawid - przepraszam, że fałszowałem. Aleks spojrzał wrogo na chłopca. A potem na Jasona. - W jaki sposób ten człowiek dostał się na statek? - spytał. - No, co ty! - ostro napomniał go Jason. Dawid mocno się zarumienił, ale. nic nie powiedział. Odszedł. Jason - już spokojny - przyjrzał się Aleksowi, który sie- dział teraz nieruchomo i patrzył prosto przed siebie, Rosjanin miał czarne kręgi pod oczami i nie wyglądało na to, by dobrze spał tej nocy. Jasonowi było żal Dawida, lecz Aleks robił wrażenie zupełnie niezwyczajnie wytrąconego z równowagi. Najlepiej nic nie zauważyć, pomyślał. Głośno zaś spytał: - Idziemy jeść? Aleks nie odpowiedział, wciąż patrzył nieruchomo przed siebie. Potem rzekł cicho: - Myślę, że powinienem o czymś z tobą porozmawiać. - Nie możemy odłożyć tego na po obiedzie? - za- proponował ostrożnie Jason. - Nie - odparł Aleks. Rozmowa odbyła się na pokładzie łodziowym, na rufie przed oranżerią. W porze lunchu nie było tu nikogo z pasaże- rów. Aleks stał najpierw długą chwilę przy relingu, nic nie mówiąc, tylko patrząc w morze; najwyraźniej ciężko mu było zacząć. I nagle, nie odwracając się do Jasona, prze- mówił. Opowiadał powoli, z wieloma przerwami. Jason stał w mil- czeniu, słuchał i nie próbował się wtrącić. Gdy skończył, Jason długo nie mógł wykrztusić ani słowa. W końcu zauważył: - Jeśli rzeczy tak się mają, będziesz musiał chyba zejść na ląd? - Tak - odparł Aleks. - Muszę. Jeszcze ten rejs i może następny, ale powinieneś zacząć się rozglądać za kimś na moje miejsce. Jasonowi wydawało się, że nie potrafi już jasno myśleć. Pływać z kimś innym - to niemożliwe. Znaleźć nowego kumpla - niemożliwe. Popatrzył na Aleksa, który stał, podobnie jak poprzedniego dnia, ciężko wsparty o reling ze spojrzeniem skierowanym na to nic na horyzoncie. - To nie będzie łatwe - powiedział niezgrabnie. - Och, znajdziesz kogoś na pewno - odparł Aleks z na- głą irytacją w głosie. - Tak, tak, nie o tym myślałem - rzekł Jason - nie o tym. - Zamilkł na chwilę, a potem spytał: - Odłożyłeś trochę pieniędzy? - Niewiele. Jason już miał powiedzieć, żeby się o to nie martwił, ale takich rzeczy się nie mówi. W sumie w ogóle nie było o czym mówić. - Jak się czujesz? - Różnie. - Daj znać, jak będzie to dla ciebie zbyt męczące. - Dobra - zgodził się Aleks. - Na razie idzie do- brze. Właściwie miałem ci tego ni‚ mówić, w każdym razie jeszcze nie teraz. Ale wczoraj wyszedłem z siebie. Dzisiaj po prawdzie także, z powodu tego gówniarza - tego Niemca. - To Austriak. - Pomyślałem, że ci to wyjaśnię. I przygotuję cię. - Za długo już razem pływamy, żebyś to dusił w sobie. Dobrze się stało, że powiedziałeś. - Doszedłem mniej więcej do takiego samego wniosku. Nie rozumiem tego - pomyślał Jason. Słyszę jak mówi, ale nie rozumiem. Przecież tu stoi. Czy on sam to pojmuje? Spojrzał na Aleksa. Przecież to mój przyjaciel, ktoś najbliższy miana przyjaciela. - Mam nadzieję, że się tym nie przejąłeś? - Przejąłem? - zawołał dotknięty Jason. - Nie powinieneś się tym przejmować, bo może to wpłynąć na pracę. Jason milczał. Jak trudno przychodzi nam rozmawiać, może powinniśmy byli częściej to robić. Do tej pory wystar- czało, być może teraz powinniśmy się bardziej przyzwyczaić do słów. - Może jest coś, o czym chciałbyś ze mną porozmawiać? - spytał, sam słysząc, jak beznadziejnie to zabrzmiało. - Nie - odparł Aleks. - A bo co? No to nie. A w zasadzie nawet i po co? Może to nie jest potrzebne, może lepiej bez słów, jak dawniej, mimo wszystko. Może ludzie najlepiej się poznają bez słów, może bym go nie chciał znać, gdyby mi opowiedział, kim jest. Stali jeszcze chwilę. Aleks wychylony przez reling, Jason oparty o liny plecami. W ten sposób mogli uniknąć patrzenia sobie w oczy. Aleks zszedł do kajuty i zastał ją pustą. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było umycie rąk. Potem siadł na koi i wsparł głowę na dłoniach. Siedział tak, zgięty we dwoje, przez kilka minut i oddychał głęboko. Jak dobrze, że jest sam. Nie miał ochoty na jedzenie. Wzdłuż burt przelewała się woda. Ponad jej szumem tuż przy uchu, rozległ się wysoki piskliwy gwizd. Odetchnął ciężko i złapał się za bok. To nie mogę być przecież ja-westchnął sam do siebie. To tutaj - to nie ja. Wydało mu się, że wszystko wokół niego, wszystko, co słyszy, widzi i czuje, sprzeciwia mu się, zimno i trzeźwo mówi "nie". Próbował przypomnieć sobie, próbował odnaleźć to, co niegdyś było nim samym. Zamknął oczy. Gdzieś głęboko w środku tkwi ból jak kropelka roztopionej cyny. To nie on tu siedzi. Nie, to nie może być prawda. Ważne, żeby wrócić. Albo żeby dojść. Na jedno wychodzi. Zdrzemnął się na moment. Ktoś był w kajucie. Siedział w niej sam, a jednak ktoś tu był, stał przed nim. I wiedział, kto to jest. "Titanic" ślizga się po spokojnej fali. Za rufą został ląd, wkrótce nikt nie dostrzeże statku z brzegu. Słońce rozpoczyna swą wędrówkę ku horyzontowi. Płonie ogień pod dwudziesto- ma trzema z dwudziestu dziewięciu kotłów, drżą wiązania kadłuba, śruby pchają go do przodu z prędkością ~5 obrotów na minutę. A minuty płyną, otwiera się przed nimi ocean. Wszystko na pokładzie zmienia rytm, niknie gorączkowy pośpiech. Wyćwiczone oko złapałoby jeszcze kontakt z lądem, gdyby go wypatrywać za rufą, ale nikt nie ogląda się za siebie. Na rufie, na pokładzie E, w kajucie przy magazynie z ziemniakami Rosjanin Aleks siedzi na krzesełku przy stoliku. Wyjął papier i pióro, długo trzyma je nieruchomo, czy to dlatego, że nie wie, co pisać, czy się wzdraga. Stopniowo zaczyna formować słowa na papierze. Odwykł od cyrylicy, pióro najpierw sunie z ociąganiem, potem przy- spiesza. Pisze list. List, który powinien był dawno napisać. Może jest już za późno, ale pisze. Wkrótce, myśli, wkrótce będzie za późno na wszystko. Nie może już jeść, prawie nigdy nie jest głodny. Niedobrze też sypia, od dawna nie wyspał się przyzwoicie. A więc dlaczego nie pisać. Potrafi napisać ten list, może spokój na pełnym morzu będzie w stanie mu pomóc, może powolny rytm dnia odbije się w liście. Wkrótce będzie za późno na wszystko. Co rano wschodzi słońce nad Atlantykiem; codziennie w miarę jak statek połyka stopnie długości geograficznej na zachód od Greenwich, cofa się zegar; niezauważalnie doba okrętowa wydłuża się do dwudziestu pięciu godzin. Ma morze czasu. Będzie pisał. LIST ALEKSA Na pokładzie RMS "Titanic" 12 kwietnia 1912 Kochany Gawriku, drogi bracie! To ja, Twój brat Sasza, piszę do Ciebie ten list. Może powinienem był napisać go wcześniej, ale ilekroć nachodziły mnie myśli o Tobie i wszystkim, co opuściłem, odkładałem to na przyszłość. W rezultacie minęło tyle lat, że pisanie wydawa- ło się bez sensu, bo - tym się usprawiedliwiałem - nie wiadomo już było, gdzie Cię szukać, gdzie adresować list, żeby dotarł; Sankt Petersburg to wielkie miasto, a Rosja jakże rozległa. Ale spotykam przecież czasami rodaków, niektórzy z nich od czasu do czasu wracają do domu i jakaś przyjazna dusza, gdybym o to poprosił, z pewnością wzięłaby ze sobą list i Ciebie odszukała. Udałoby mi się do Ciebie dotrzeć, gdybym tylko spróbował. Co tu dużo mówić, prawda jest taka, że nie chciałem; bałem się pisać, bałem się, że Twoje oczy będą czytały moje słowa. Ale każdego dnia przez te wszystkie minione lata myślałem o Tobie. Jesteś przy mnie, gdy się budzę, jesteś, gdy kładę się na spoczynek. Teraz też stoisz tu w kajucie. Z pewnością wiele się wydarzyło przez te lata. Już nawet nie wiem, jak wyglądasz, co robisz. Za każdym razem, kiedy w gazetach lub pismach są wiadomości z kraju, zdaje mi się, że wsłuchuję się w meldunki farby drukarskiej, nasłuchuję Twojego imienia, Twojego głosu. Donoszą o wyrokach, o deportacjach, o tajnych akcjach, i serce bije szybciej: tropię Twoją rękę, Twoje rysy, Gawryło. Może się ożeniłeś, mieszkasz w gubernialnym mieście, uczysz albo pracujesz przy kopalni. Może zostałeś ojcem. Nie wiem. Ale pamiętam Cię takiego: blady student o ciemnych oczach codziennie rano wyrusza na miasto, by o świcie przeprawić się przez rozliczne kanały i zdążyć na wyspę Wasiljewską, na uniwersytet. Co ranka w mej pamięci przemierzasz mosty, Gawriku, z tą samą zniszczoną teczką dyndającą na ramieniu, z tą samą niebieską czapką z dasz- kiem. A ty, jak mnie zapamiętałeś? Dla Ciebie pewnie już nie żyję. Na początku chyba myślałeś o mnie z goryczą, z czasem może jednak pogodnie, pamiętając o tym, co było przed goryczą, o przeżyciach czasu dorastania, perłowych wieczo- rach latem i wspólnych zimowych nocach przy trzaskającym ogniu. Człowiek stara się pamiętać o zmarłych rzeczy dobre. Dopiero nieboszczycy dają się w całości dopasować do naszych wspomnień, nie wrócą i nic już nie zmienią. A więc to takie uczucie być umarłym. Nie żyję. Lepiej się do tego przy- zwyczaić. W mojej pamięci przekraczasz mosty. Uciekłem z Petersburga w styczniu piątego roku, wkrótce po Krwawej Niedzieli. Przekradłem się na pokład szwedz- kiego statku. Na pełnym morzu zostałem oczywiście odkryty i kapitan miał do mnie długą mowę, jak sądzę o niestosow- ności podróżowania na gapę. W każdym razie ciskał się i groził mi - cały czas po szwedzku - przeciągnięciem pod kilem i innymi nieprzyjemnościami. Kiedy się już z tym uporał, zaczął po rosyjsku. W Sztokholmie zostawił żonę RosjaNkę, brakowało mu jej na statku, gdybym więc potrafił ugotować prawdziwy barszcz, mógłby się nade mną ulitować. Nie potrafiłem, mimo to się ulitował i przez cały Bałtyk skrobałem kartofle. Na początku lutego (według gregoriań- skiego kalendarza) zawinęliśmy do Sztokholmu. To ma- lutkie, dziwne miasteczko. Zemknąłem ze statku i utrzymywa- łem się z jakiej bądź dorywczej pracy. Później wybrałem się dalej, zamustrowałem na parowiec, który zawiózł mnie do AnglŹŹ. W Londynie stoczyłem się zupełnie na dno, piłem, tęskniłem, żałowałem, miałem jednak skrzypce, więc grałem po ulicach. Na jesieni owego roku spotkałem innego skrzypka, po- łączyliśmy się. Od kilku lat pracujemy na angielskich paro- wcach linŹŹ amerykańskich i całkiem nieźle się nam powodzi. Tak więc wygląda moje życie nieboszczyka. Na lądzie mam małe mieszkanko, kilkoro znajomych, żadnych bliskich przy- jaciół. W gruncie rzeczy to właśnie najbardziej- mnie trapiło: moje życie nie było takie, żebym chciał je pokazać własnemu bratu. Kiedyś miałem brata, który był ze mnie dumny. Można mieć ludzi na własność, Gawriku. I ludzie mogą pozwolić posiąść się innym. Nie myślę o tej pańszczyźnie, która jest tradycją u nas w kraju, mam na myśli pańszczyznę woli. Powiadają o carycy Annie Iwanownej, że w roku 1739 kazała zbudować na zamarzniętej Newie pałac z lodu, ot, dla rozrywki. Miniony rok był ciężki, dochodziło do niepokojów i rozruchów wśród ludności, a to z kolei powodowało represje i wyniszczanie całych wsi. Jak sięgnąć pamięcią, nie było tak surowej zimy jak owego roku. Na długie miesiące lody skuły rzeki w Europie - Sekwa- nę, Ren, Dunaj, Tamizę. W Wersalu było podobno tak zimno, że pękały butelki z koniakiem, a wino w kieliszkach zamarzało podczas posiłków. Na Ukrainie ptaki padały z nieba martwe, próbując odlecieć na południe. Caryca Anna Iwanowna była kobietą o szczególnym po- czuciu humoru. Chętnie dawała się rozśmieszać karłom, pokrakom i głupkom. Czterech z jej nadwornych błaznów należało do starych bojarskich rodzin, a ona czerpała rozrywkę z ich poniżania. Jeden z tych trefnisiów, książę Michał Golicyn, przeszedł na katolicyzm, co wzburzyło samowład- czynię i za karę kazała mu wysiadywać kosz pełen jaj i gdakać jak kura w obecności widzów, póki nie wykluły się kurczaki. Otóż tej to pieskiej zimy caryca wzniosła na zamarzłym nurcie lodowy pałac - jakiego oko nie widziało ani przedtem, ani nigdy potem - zaprojektowany przez wielkiego architekta Jeropkina (który zresztą w 1740 został skazany na śmierć za zdradę). Bloki lodowe zostały wycięte z najczystszych partŹŹ zmarzliny, jakie można było znaleźć na Newie, i połączone wodą, która zamieniwszy się na trzaskającym mrozie w lód zespoliła elementy mocniej niż jakakolwiek zaprawa. Pałac stanął na rzece gdzieś między siedzibą Admiralicji a Pałacem Zimowym. Balustradę, rzeźby, kolumny i meble odrobili w lodzie najprzedniejsi carscy rzemieślnicy i artyści. Otaczało go dwadzieścia dziewięć lodowych drzew, a na tych lodowych drzewach siedziały lodowe ptaki. I drzewa, i ptaki pomalowa- no na naturalne kolory. Sam pałac pozostał przeźroczysty, poza kolumnami, drzewami i parapetami, którym dodano zieleni, by udawały marmur. Szyby w oknach też zrobiono z lodu, cienkiego jak listek. Majstrowie i czeladnicy, budow- niczowie i rzeźbiarze przechodzili samych siebie harując na zamarzniętej rzece od rana do wieczora, by spełnić kaprys carycy. Dwa baśniowe stwory i dwie armaty z lodu strzegły bram tego przepysznego pałacu. Lodowy słoń naturalnej wielkości służył jako fontanna - woda miała mu tryskać z trąby, lodowe armaty mogły rzeczywiście odpalać pociski, tak mocno były zmrożone. Jedyną konstrukcją, której nie zbudowano z zamarzniętej wody, było drewniane ogrodzenie wokół pałacu, mające trzymać motłoch na odległość. A lud z radością powitał pomysł Anny Iwanowny. Nawet nocą ciągnęły tłumy do oświetlonego od środka lodowego pałacu - jakiż to musiał być upajający, nierealny widok. Na dwóch pikach po obu brzegach balustrady zamontowano ośmiokątne, papierowe latarnie z obscenicznymi motywami. Lampiony obracały się powoli, aby gawiedź mogła nasycić się wszystkimi scenami. Był to pałac po myśli i p o sercu Anny Iwanowny. A żeby dopełnić całości, kazała w lodowym wnętrzu spędzić noc poślubną parze nowożeńców... Kogoż innego mogłaby zmusić do tego, jak nie księcia Michała Golicyna, tego od jajek. Rozkazała mu więc dla żartu poślubić Kałmuczkę szczególnej szpetoty, jedną z najniższych swoich służebnic. Pannę młodą nazwała Bużeniną, albowiem jej zdaniem Kałmucy przypominają właśnie tę potrawę - pe- klowaną w ziołach słoninę w sosie cebulowym. Bojar i Bużenina zostali połączeni węzłem małżeńskim jak się patrzy, przy akompaniamencie dźwięcznego śmiechu cary- cy. Po czym odziano ich w futra, wsadzono do żelaznej klatki na grzbiecie słonia i poprowadzono w weselnym orszaku, w którym oprócz nich były i inne pary małżeńskie fantazyjnie zestawione spośród poddanych Anny Iwanowny - Lapoń- czyków, Finów, Kirgizów, Baszkirów itd., kiwających się w strojach narodowych na grzbietach koni bądź wielbłądów, w saniach ciągniętych przez reny lub wilki czy świnie. Orszak dotarł do lodowego pałacu ku wielkiej uciesze tysięcy widzów. W sypialni stało przepyszne lodowe łoże z baldachimem. Z lodu był materac, kołdra, obie poduszki, na każdej poduszce leżały w wyszukany sposób odrobione w lodzie szlafmyczki. Stoły zdobiły najkosztowniejsze, pomalowane jak żywe, potrawy z lodu. Butelki, widelce, talerze, lustra, puderniczki - gdziekolwiek małżonkowie spojrzeli - wszystko było z lodu. Nawet kominek i drewno na palenisku. Młoda para rozebrała się i weszła do łoża. Rozstawieni wartownicy zadbali o to, by wszystko odbyło się, jak należy. Małżonkowie przeżyli; Bużenina z czasem urodziła księciu dwóch synów. Myślę, że ta historia świetnie obrazuje, jak daleko można się posunąć, jeśli się posiada na własność innych ludzi. Opowieść jest prawdziwa i nigdy jej nie zapomniałem. Ale co z tymi, którzy pozwalają się posiadać? Znasz z grubsza wydarzenia, które doprowadziły do mojej ucieczki z Petersburga. Musiałeś o tym usłyszeć od policji, kiedy przyszli mnie szukać, albo od innych ludzi. Pozwól, że pokrótce uzupełnię ten obraz. Było to wtedy, jak grałem pierwsze skrzypce w kabarecie na ulicy S. Zarobek był marny, a praca ciężka, do późna w nocy. Miałem ci zapewnić utrzymanie podczas studiów, tak jak obiecałem matce. Muszę jednak przyznać, że czasami myślałem o tym obowiązku jak o ciężkim brzemieniu, chociaż szczerze Cię kochałem, Gawriuszka. Wiktor Żernow był w kabarecie człowiekiem-wężem. Co wieczór wślizgiwał się i wyślizgiwał z cylindrów i obręczy, przechylony do tyłu dotykał głową kręgosłupa (nazywają takich "kłyszawymi"). Groteskowe, nienaturalne dla ciała pozycje. Opowiadał mi pewnego razu, jak zaczęto go szkolić, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Otóż przywiązywano go za kończyny i rozciągano, póki nie zyskał pożądanej giętkości. Mówił, że było to bardzo bolesne. Ale sam wybrał troje dzieci o odpowiedniej budowie, by uczestniczyły w jego występie, i formował je tak samo, jak ukształtowano jego. Pamiętam, że fascynował wszystkich członków zespołu kabaretowego. Nie tyle jego numer, ile sam Wiktor, jego sposób bycia, wzrok, twarz. W jego stosunku do publiczności i kolegów było coś szyderczego. Trójka dzieci, którą uczył -biedactwa! -znajdowała się całkowicie pod jego wpływem. Dusze i wola równie giętkie, jak ciała. Wiktor wzrokiem nakazywał im, by przeciskały się przez wąskie rury, pod niskimi kładkami, by robiły rzeczy niemożliwe. On sam wykonywał na scenie program, który wydawał się jeszcze mniej realny. Sądzę, że nienawidził ludzi. I sądzę, że nienawidził siebie samego. Ledwie jednak został zaangażowany, a już my wszyscy w teatrze służyliśmy przed nim na dwóch łapkach. U drzwi jego garderoby ustawiała się kolejka, serduszka tancerek krwawiły - dla niego, członkowie zespołu biegali załatwiając jego sprawy, dawali z siebie wszystko, by jemu służyć. Chciałbym móc ci przedstawić jego wizerunek, abyś potrafił pojąć, jak on na nas działał, ale wszystko, co czuję teraz na myśl o nim, to wielka pustka. Nigdy w jakiejkolwiek formie nie okazywał wdzięczności ani serdeczności. Może dlatego właśnie mu się poddawano, może dlatego przyciągał ludzi? Nie pamiętam już dokładnie, kiedy i jak się to stało- nagle ja zostałem jego wybrańcem. Może dlatego, że grałem solówkę do jednej części jego występu i cały czas musiałem utrzymywać z nim na scenie kontakt wzrokowy. A może był to czysty przypadek, równie dobrze mógł mnie wybrać losowo. Mam przed oczyma jego twarz: wąską, kocią. Widzę jego uśmiech - zimny i olśniewający jak lód. Słyszę jego głos - miękki, a jednocześnie gdzieś na dnie podszyty war- czeniem. Uczynił mnie swoim przyjacielem. Z własnej woli poszed- łem na to, dobrowolnie mu się poddałem. To on przewodził. Chciał rozmawiać, rozmawialiśmy. Chciał milczeć, milczeli- śmy. Chciał pić wódkę, ja także ją piłem. Chciał szampana, przynoszono go dla nas obu. Uwielbiałem mu się podporządkowywać. Upajałem się tym, że swoimi cynicznymi, bezlitosnymi wypowiedziami miażdży moje opinie. Była to pańszczyzna uczuć i woli. Nie miał nade mną władzy, nie stosował żadnych środków nacisku. Nic mnie nie zmuszało, sam pozwoliłem mu uczynić się jego własnością. Niestety, często myślałem, że dzieje się tak, bo tęsknię do wyzwolenia się spod brzemienia opieki nad Tobą, bo w głębi duszy wzdycham do przygód, szaleństw, do czegoś innego niż codzienna harówka dla Ciebie, dla nas, dla związania końca z końcem. Ale prawda jest taka, że poszedłem na to z czystego wygodnictwa, z prostej chciwości. Zrobił ze mnie złodzieja, włamywacza, a ja z dobrawoli na to się zgodziłem. Jak na artystę kabaretowego miał zawsze niezwykle dużo pieniędzy. Trudno mi było nadążyć za jego tempem, gdy piliśmy na mieście. Spytałem go raz, skąd na to bierze - i opowiedział mi. O swoich comiesięcznych seriach włamań w pojedynkę lub z którymś z dzieci. Jako człowiek-wąż miał szczególne możliwości w tym zakresie. Człowiek-wąż mógł się przedostać przez najtrudniejsze bariery. Opowiedział mi, jak planuje i organizuje kradzieże. Nigdy nie wchodził do domu, jeśli nie wiedział, czego szukać. Potrzebował pomocnika do stania na czatach i do odbiera- nia łupu po zewnętrznej stronie. Czy mógłbym się tego podjąć? Pochlebiało mi to. Byłem w jego ręku jak masło. Ubóst- wiałem go, byłem szczęśliwy, że mnie o to spytał, że okazał mi taką łaskę. Tak stałem się włamywaczem. Kiedy po latach ogarnia mnie wstyd, to nie dlatego, że kradłem. Bogate wille na Aptekarskim Ostrowie nie zubożały od tego, że je co nieco przetrzebiliśmy, boli mnie, że dałem sobą powodować, pozwoliłem sobą komenderować, że chciałem być adiutantem i chłopcem na posyłki Wiktora Żernowa. Ukradł moją wolę, a ja na to przystałem. Pamiętam Twoje pytające spojrzenie, Gawryło, kiedy ujrzałeś szeleszczące banknoty. Czy uwierzyłeś we wszystkie moje wyjaśnienia? Byłeś ze mnie dumny, zawsze byłeś dumny i wdzięczny, bo miałeś brata, który Ci pomagał, który się o Ciebie troszczył. Pamiętam ten dziecięcy, wzruszający szacunek, jaki ty - student uniwersytetu! - okazywałeś memu podrzędnemu zawodowi kabarecisty. Jak się starałeś ze mną o nim roz- mawiać, jak chciałeś, bym Ci opowiadał o kabaretowym światku. Wiem, gnębiło Cię, że studiujesz moim kosztem, podczas gdy ja sam z powodów ekonomicznych nigdy nie wstąpiłem do konserwatorium. Nie stawiałeś pytań o pieniądze, które nagle zacząłem przynosić do domu. Kochany Gawriku! Długi zrobił się ten list, i wcale nie wiem, czy udało mi się zrozumiale dla Ciebie wytłumaczyć mój sposób postępowania. W gruncie rzeczy nie proszę ani o przebaczenie, ani o zrozumienie. Stwierdzam jedynie, że nigdy nie miałem dość własnej woli, pozwalałem, by sprawy ze mną same się działy. Byłem chłopcem na posyłki dla innych, siedziałem na koszu pełnym jajek i gdakałem jak błazen. Kiedy Wiktor Żernow w czasie ostatniego naszego skoku utknął w kominie, uciekłem. Dziś uważam, że całkowicie zasłużenie mnie zadenuncjował, gdy go policja stamtąd wycią- gnęła, i obciążył winą za wszystko, czyniąc ze mnie pomys- łodawcę, pasera i zdziercę. Jestem bardzo chory, Gawriku, zapewne już niedługo pożyję. Chciałem napisać ten list do Ciebie, zanim będzie za późno. Chciałem napisać, by ci powiedzieć, żebyś strzegł tego, co Twoje, naprawdę Twoje własne: Twojej wolności. Nie pozwól nigdy nikomu budować dla siebie lodowego pałacu i nigdy dobrowolnie nie wchodź do środka. Niezależnie od tego, czy wiedziesz szczęśliwe życie rodzinne, czy też ofiaro- wałeś się dla wielkiej sprawy - strzeż się ludzi-węży. Twój brat Sasza Piątek, 12 kwietnia 1912 Na pokładzie Czas na morzu płynie inaczej niż na lądzie. Godziny mijają, mkną wraz ze światłem i wiatrem, wszystko staje się łatwe i proste. Pasażerowie wstają rano, jedzą śniadanie, piją her- batę. Myślą o tym, co będą robić, o książkach i czasopismach, które zabrali ze sobą do czytania. Przed południem czytają. Tę samą linijkę cztery razy. Myśli się rozpraszają. Morze jest takie piękne, a statek taki mały. Jakaż nieskończoność powietrza, nieba... Potem skupia- ją się i czytają rozdział. I zaraz jest pora lunchu. Po posiłku słuchają muzyki w oranżerŹŹ albo spacerują po deku, spotykają współpasażerów, wymieniają trywialne uwagi o sporcie lub polityce - jedno i drugie równie od- ległe tu na morzu. Przez kilka krótkich dni są odcięci od zabieganego świata po obu stronach Atlantyku. Odległość pomiędzy starym i nowym wciąż się kurczy, jest coraz mniejsza. Statki wiozą pełny ładunek świata: książki, srebra stołowe, łaźnię turecką, whisky and soda, fotele, termofory, a mimo to jest się w połowie drogi, pośrodku nicości. Żadnych gazet, żadnych telefonów, co najwyżej telegram. Takim właśnie nastrojem spokoju i odprężenia był wypeł- niony prujący fale "Titanic". Pasażerowie pierwszej klasy przyjmowali posiłki z apetytem zrodzonym z morskiego powietrza, uprawiali gry pokładowe, robili sobie zdjęcia przy relingu, a wieczorami grali w sylaby i pytania bądź w karty albo robili zakłady na temat długości trasy pokonanej ostatniej doby lub też prędkości i daty zawinięcia do Nowego Jorku. Na dziobowej części pokładu G rozgrywano partyjki squasha albo udawano się do okrętowego "gimnazjonu" i wygimnastyko- wywano nadmiar lunchu. We wspaniałej jadalni bądź w eks- kluzywnej restauracji spożywano kolacyjki z przyjaciółmi i przyjaciółmi przyjaciół. W klasie drugiej i trzeciej, gdzie wprawdzie na ogół brakowało owych udogodnień dostępnych w pierwszej, godziny na morzu upływały równie spokojnie. Dzieci się bawiły, dorośli marzyli. Muzyka i śpiew. Parę kroków walczyka po parkiecie salonu trzeciej klasy, gdzie do użytku pasażerów postawiono pianino. Kwitły drobne okrę- towe romanse. Załoga też dobrze się czuła na nowym statku, kiedy już znalazł się na pełnym morzu i ląd zniknął z oczu. Punktual- nie o dziesiątej, codziennie z wyjątkiem niedziel, główny mechanik, intendent, jego asystent, lekarz okrętowy i szef stewardów meldowali się na mostku u kapitana Smitha występującego w pełnej gali mundurowej i pod orderami (The Transport Medal i The Royal Naval Reserve Decoration) i stojąc na baczność zdawali raporty z sytuacji w podległych im sekcjach. A punktualnie o dziesiątej trzydzieści kapitan Smith prowadził całą grupę na codzienną rundę inspekcyjną po statku, przez korytarze, salony i inne pomieszczenia ogólnego użytku wszystkich klas, przez kuchnie i piekarnię, przez salon fryzjerski i bary, pentry, szpitalik i maszynow- nię. Przeprowadzana przez paradnie umundurowaną grupę inspekcja i kontrola porządku, higieny, dyscypliny, a przede wszystkim bezpieczeństwa, była nader sumienna. Spraw- dzano szyby wentylacyjne w ładowniach i windy na pokła- dach, oglądano wyciągi dla łodzi ratunkowych, zwrócono uwagę na bezmyślnie ustawioną skrzynię przy jednym z bunkrów węglowych, zauważono brudną ścierkę do na- czyń, kazano uszczelnić na nowo luk jednej z ładowni, niedopałek papierosa na podłodze w pralni spowodował ostre napomnienie. Po inspekcji oficerowie mieli kolejną odprawę na mostku, podczas której padały propozycje zmian, a uwagi wpisywano do dziennika pokładowego. Potem kapitan konferował z oficerem wachtowym na mostku, a wre- szcie z pozostałymi oficerami, informując ich o wynikach najnowszej inspekcji, i wytyczał nowy kurs oraz wydawał rozkaz dzienny. O godzinie ósmej trzydzieści, pierwszej i szóstej po połu- dniu trębacz "Titanica", P.W. Fletcher dął w róg sygnałowy, by powiadomić o podaniu kolejnego posiłku. Z pieców wyłaniały się wielkie tace świeżych bułeczek, do garów wrzucano całe góry brukselki i ziemniaków, na pojem- nikach z lodem układano butelki piwa, zarzynano kury, w szaleńczym tempie zwijano elegancko serwetki. Po statku, bez śladów zmęczenia, nieustannie uwijał się inżynier Andrews z firmy Harland & Wolff; kompletował swe notatki i konferował z kapitanem, z armatorem, panem Ismayem, wypytywał kuchcików i palaczy. Czy ten wieszak nie powinien wisieć niżej? Czy podnoszenie największych garów nie sprawiało zbytniego kłopotu? Czy nie brakowało miejsca siedzącego dla odpoczywających trymerów? Czy półek w bieliźniarkach nie należałoby wygładzić papierem ściernym? Czy pokojówki z działu hotelowego były zado- wolone z warunków sanitarnych? Zapoznawał się ze stat- kiem od dziobu do rufy. Nic nie umknęło jego czujności, a załoga poczuła sympatię do niskiego inżynierka, który stworzył ten wielki statek i który chciał im teraz ułatwić pracę. Raz więc kucharz zaprosił Andrewsa na posmako- wanie homara, innym razem dwie pokojówki zaczęły się do niego dla żartu umizgiwać. Piekarz z pokładu D piekł dla Andrewsa (który miał kłopoty z trawieniem) specjalny chleb, a pralnia i prasowalnia z pokładu F zajęły się szcze- gólnie starannie jego ubraniami, a to przyszyto mu guzik, to znów usunięto zwisającą nitkę, w rekordowym tempie odbierano z kabiny i zwracano garnitury i koszule inży- niera. Był ojcem "Titanica" i dobrym wujkiem całej załogi. Także muzyków wypytał, czy w przechowalni instru- mentów starczyło miejsca, czy nie było za ciepło bądź za zimno i czy oświetlenie wieczorami, gdy grali, było odpo- wiednie. Muzykom dni w morzu również ułożyły się według spokojnego, ustalonego rytmu. Godziny poranne były wolne, grali dopiero podczas lunchu, a później dawali koncert prome- nadowy w oranżerŹŹ. Od trzeciej do piątej mieli znów wolne, potem muzykowali podczas obiadu i grali wieczorny koncert. Praca była męcząca i kiedy koło jedenastej kładli się spać, padali wprost z nóg. Ale w ciągu dnia nie było pośpiechu; spokój i wyciszenie podczas transoceanicznej podróży nadawały także muzyce trochę wolniejsze tempo. Dawid musiał się dużo nauczyć, między innymi stosować do znaków Jasona. Wydawało mu się jednak, że złapał styl i ton muzyki rozrywkowej i że stopniowo coraz bardziej zgrywał się z resztą zespołu. W wolnym czasie miał dużo do oglądania. W czwartek spędził każdą wolną chwilę przy relingu i wchłaniał w sie- bie morze, czując ponad ciszą i nieskończonością jego wibracje. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w spienione masy wody przelewające się z szumem wzdłuż burt, obser- wował morskie ptaki wiszące, zdawałoby się nieruchomo, nad statkiem. Ocean zachwycił go i zaniepokoił, poruszył w nim nowe struny, oszołomił, uszczęśliwił i trochę prze- straszył. Pozostali muzycy spędzali wolny czas czytając i roz- mawiając z członkami załogi (Jim odkrył prześliczną pokojów- kę i towarzyszył jej na każdym kroku) albo grając w messie w karty lub plotkując. W piątek rano przy śniadaniu o ósmej mały Francuz Georges opowiedział anegdotę. Muzycy zaanektowali dla siebie koniec jednego z długich stołów i tam "wrzucali na ruszt" tosty, jajka, szynkę, marmoladę, herbatę i kawę. Petroniusz zajadał się maczanymi w kawie pokruszonymi kawałkami bułki. Aleks wyraźnie nie miał chęci na jedzenie i wkrótce odszedł od stołu. Jim siedział ziewając, Jason zaś jadł z olimpijskim spokojem i dobrym apetytem. Dawid zadał Pytanie o nazwę statku - "Titanic, co to znaczy po angielsku. - W rzeczywistości-wyjaśnił Jason-statek nazywa się Titan". Ale do wszystkich nazw statków linŹŹ White Star dodaje się końcówkę "-ic : "Celtic, "Megantic, "Ocea- nic", jeśli nie znajdzie się nazwy zawierającej naturalny sufiks"-ic": "Cedric", "Baltic", "Adriatic". "Titanic" jest bliźniakiem "Olympica", a trzeci statek z tej klasy ma się nazywać "Gigantic", jeśli się go kiedyś zbuduje i zwoduje. Linie Cunarda dają wszystkim swoim statkom nazwy zakoń- czone na "-a": "Caronia", "Ivernia", "Lusitania", "Maure- tania". Odezwał się mały Francuz Georges: - Znaczy się - odchrząknął - te trzy siostrzane statki w "naszej" klasie, "Olympic", "Titanic" i przyszły "Gigan- tic", otrzymały nazwy z mitologŹŹ greckiej. Dokładnie mó- wiąc według TeogonŹŹ Hezjoda i orfickiej wersji stworzenia świata. - Że co? - zdziwił się Jim ziewając (nie lubił poran- ków). - No cóż, nazwy statków trzeba skądś brać - skon- statował Jason. - Wyjaśnij, proszę - zwrócił się Jim do Georges'a - bo mi to coś nie pasuje, że pływamy na greckim statku. - Nie na greckim statku - sprostował przyjaźnie Georges. Był najspokojniejszym członkiem orkiestry, mimo że po- chodził z Paryża; bardzo próżny i odrobinę kobiecy, co się objawiało w silnej skłonności do wody kolońskiej i trochę zbyt eleganckich ubrań. Jako bagaż zabrał ze sobą górę książek i prawie nigdy nie widywało się go inaczej niż zatopionego w lekturze. A jak się z nimi obchodził, z jakim pietyzmem, prawie miłośnie! Otwierał je ostrożnie, aby nie złamać grzbie- tu; zanim zaczął czytać, zawsze sprawdzał, czy ma czyste ręce. Ale przewracając stronicę, za każdym razem ślinił palec! W środę pożyczył Jimowi jakąś powieść Conrada, a ten porobił w niej ośle uszy. Odkrywszy to Georges bardzo się zasmucił, po części ze względu na samą książkę, po części jednak dlatego, że to właśnie Jim przyprawił jego ukochanej ośle uszy. Poza tym Jim i Georges byli przyjaciółmi na dobre i złe. Prosty Irlandczyk i mały paryski mól książkowy uzupełniali się wzajemnie i zawsze znaleźli temat do rozmowy. Tak więc prośba Jima o wytłumaczenie nazwy "Titanica" była jakby formą przeprosin za ośle uszy. - Greckie słowo "tytan" - pouczał Georges - ozna- cza... poczekaj chwilę. Najlepiej, jak zaczniemy od relacji o stworzeniu świata. - Chyba tak - zamruczał Jim do kawy na dnie kubka. - Żeby było prościej, należałoby chyba wybrać jakieś zrozumiałe porównanie. Mitologia grecka jest dla współczes- nych ludzi trudno zrozumiała. - Rób jak uważasz, Georges - poparł wiolonczelistę Jim. - Zasuwaj. - No dobrze. Stworzenie świata. Jak mamy je sobie wyobrazić? Stworzenie nieba, ziemi, wszystkich istot żyją- cych w kosmosie. Najlepiej porównać akt stworzenia z budzi- kiem. Całkiem na początku, zanim budzik zadzwonił, był tylko Chaos. Znaczy zamieszanie i nieporządek; szary, pozbawiony formy, płynny, ani światła, ani ciemności. Podobnie czuje się człowiek, zanim się obudzi po dwunastu godzinach odsypiania rozróby. Tak właśnie było. Wszystkie cząsteczki, kolory, wszystkie siły i obrazy unosiły się w przestrzeni i mieszały ze sobą, ponownie się dzieliły i spotykały na nowo. Nad tym wszystkim i poza tym wszystkim spał snem sprawiedliwego Kronos, Czas. I nagle - tak jak budzik zaczyna raźno tykać, zanim zadzwoni - w tej odwiecznej sennej zupie z wszystkiego i niczego coś zaczęło się dziać. Jak to się stało albo co to coś spowodowało - nie, to przekracza moją zdolność pojmowa- nia. Wtem z kaszy, która była składnikiem tej zupy, wy- skoczyło jajo, świecące srebrne jajo, i dalej tańczyć w Chaosie. A w środku tego jaja coś jakby śpiewa, pomrukuje i gdacze - takie to dziwne jajko. Z wnętrza dochodzą dźwięki grającej harmonŹŹ i stukot niezliczonych damskich smukłych nóżek tańczących kankana, ojojoj, cóż tam jest w tym jajku? Bang! I rzeczywiście, pęka-budzik dzwoni, otrząsa Czas ze snu. To wtedy Czas się zaczyna. Z jajka coś się wykluwa, srebrna skorupa topi się i nagle dokonuje się stworzenie. Od razu wszystko się zmienia, wśród Chaosu powstaje porządek. Światło oddziela się od ciemności; noc zostaje stworzona i dzień zostaje stworzony, i słońce, i gwiazdy, a w dole pod tym otaczającym ze wszystkich stron sklepieniem leży dzieło stworzenia, świat. Innymi słowy - żeby użyć adekwatnego porównania - oto Paryż, a pośrodku promieniejące centrum świata, Montmartre. - Mój ty świecie! - zauważył sucho Spot. - Właśnie, świat! W biciu dzwonów i przy dźwiękach orkiestry dętej Montmartre - świat rozwija się, a z nim razem wszystkie duże i małe, brzydkie i piękne stworzenia. - Chwileczkę - zaoponował Jim - sądziłem, że bę- dziesz opowiadać o tytanach, mieszkańcach Olimpu i takich tam, a nie o Montmartrze! - Wiemy, że jesteś paryskim patriotą, Georges - za- śmiał się Spot. - Montmartre jest cudowny, sam kiedyś mieszkałem tam i... - Czekajcie! - przerwał Georges. - Nie zrozumcie mnie źle, chodzi o mitologiczny Montmartre. - Aha - pojął Jim. - No, więc jadę dalej. Nasz przyjaciel Czas, Kronos, wstaje z łóżka, otwiera okiennice i wygląda na ranny świat. Poranek jest prześliczny i Czas nabrał ochoty na śniadanie, długie, spokojne śniadanie. - Ja też - mruknął Jason. - Kronos był Tytanem... - kontynuował Georges. - Nareszcie - wyrwało się Jimowi. - Był synem Gai - Ziemi i Uranosa - Nieba. - A ja myślałem, że pochodził z Paryża... - I prawidłowo. Żeby to uprościć, możemy przecież założyć, że Gaja i Uranos byli bardzo nieudanym małżeń- stwem i mieszkali na Montmartrze. Prowadzili jeden z wielu w tej dzielnicy lokali, ale ich związek zaczął się rozpadać. Trzeba sobie uzmysłowić, że Gaja była wysoką, tęgą i ciepłą Mamuśką, jakby matką wszechrzeczy... - Aha. - Urodziła wszystko, co jest. Rodziła i rodziła od począt- ku wszechświata. - Przepraszam, myślałem, że to nastąpiło tego samego rana? - Jim, mitologiczny dzień trwa połowę wieczności. - Przedziwne stosunki panują na Montmartrze - roze- śmiał się Spot. - Nie przerywaj. Gaja urodziła ocean, który możemy przyrównać do Sekwany, a także wszystkich Tytanów: Okea- nosa, Kojosa, Kriosa, Hyperiona, Japetosa, Teję, Temidę, Mnemosyne, Fojbe, Tethys, Reę i naszego przyjaciela Krono- sa. Jej mąż, Uranos, gospodarz knajpki, był ojcem ich wszyst- kich. - Nieźle się uwijał. - Pamiętaj, że był bogiem nieba. - A więc Tytani byli dziećmi boga nieba? - Słusznie. Oni też byli bogami, zrodzonymi z Ziemi i Nieba. O każdym z nich istnieją podania - Mnemosyne jest matką wszystkich artystycznych Muz. Japetos był ojcem Prometeusza, który później ukradł bogom ogień i wiedzę i przekazał je ludziom - ale to nas za daleko zaprowadzi. Skoncentrujmy się na Kronosie i jego siostrze Rei, z którą zresztą był zaręczony... - Ze swoją siostrą. - Tak, ze swoją starszą siostrą. Ale pozwólcie mi dokoń- czyć... - Wydawało mi się, że mówiłeś, iż Kronos istniał od samego początku, a teraz twierdzisz, że urodził się z Ziemi, z Gai - powątpiewał Dawid. - Było i tak, i tak - rozumiesz? Ale na Montmartrze zanosi się na burzę. Gaja jest niezadowolona z męża, Uranosa, bardzo się od niej oddalił, zbytnio zajęty pilnowaniem swego restauracyjnego imperium na Montmartrze. - A to dopiero imperialista - wtrącił Jason. - Właśnie. Do Gai wpada tylko na chwilkę, kiedy mu się zachce ją zapłodnić. Najgorsze, że swoje dzieci pozostawia na pastwę losu, nie troszczy się o nie, nie pozwala im współ- decydować. Tytani muszą sobie radzić na własną rękę jako uliczni grajkowie, wędrowni akrobaci czy inni kuglarze na ulicach Montmartre'u. Tak jest też z Kronosem i Reą. Gaja urodziła Uranosowi także inne dzieci, między innymi trzech jednookich Cyklopów i trzy straszne istoty o pięć- dziesięciu głowach i stu rękach. Te groteskowe stworzenia kazał Uranos zamknąć w podziemiach i lochach Montmart- re'u, a Gaja musiała wysłuchiwać ich jęków, skarg i wołań spod ziemi. Uranos był tyranem, chociaż ojcem wszystkiego co żyje. Wzywa więc Gaja swojego syna Kronosa na naradę, na konspiracyjną schadzkę i Kronos postanawia zemścić się na ojcu i wyegzekwować prawa swoje i swojego rodzeństwa. Gaja wręcza mu brzytwę i tego samego wieczora, gdy Uranos, skonany, wchodzi do sypialni, by położyć się do łóżka z Gają, Kronos rzuca się na ojca i obcina mu... - Dziękuję - powiedział Jason skończywszy jeść. - Obcina mu go. Krople krwi spadają z Nieba na Ziemię i powstają nowe istoty, nimfy leśne, Erynie i Giganci. Uranos wycofuje się na dobre na nieboskłon, ale przepowiada Krono- sowi na odchodnym: "To co stało się ze mną, stanie się i z tobą. Twój syn cię obali, jak ty obaliłeś mnie!" Tak Tytani doszli do władzy i przedsiębiorstwo na Montmartrze opanowało teraz dwanaścioro rodzeństwa. - A Gaja? - spytał Dawid. - Poszła na zasłużoną emeryturę. - A potwory w lochach? - Kronos pod wieloma względami przypominał swego ojca. Nie wypuścił ich, bał się. Na chwilę jednak, po przejęciu interesu przez nowe pokolenie, zapanowały pokój, szczęście i dobrobyt. Problemy zaczęły się wtedy, gdy Kronosowi i Rei urodziły się dzieci. Było ich sześcioro: Hestia, Demeter, Hera, Hades, Posejdon i Zeus. Ale Kronos pamiętał o przepowiedni ojca i aby zapobiec zagarnięciu władzy przez nową generację, zjadał swoje dzieci. - Może jeszcze herbaty? - zapytał grzecznie Jason. - Połóweczkę. Zjadał je zaraz po urodzeniu. Rea bardzo się na to, rzecz jasna, oburzała, kiedy więc miała urodzić najmłodszego, Zeusa, zrobiła to w ukryciu. Kronosowi podała owinięty w pieluszki brukowiec. Ów zaś, że był zaślepionym żądzą władzy krótkowidzem, połknął go zamiast dziecka. Rea ukryła Zeusa na Ile de la Cit‚ (tym nieszczęśliwcom, którzy nie znają Paryża, powiem, że to wyspa na Sekwanie). Leży tam Notre Dame i Zeus został wychowany w tamtejszym klasz- torze - ale oczywiście był to klasztor mitologiczny. - Rozumiem - powiedział Jim. - Gdy więc Zeus przebywał na wyspie, rządy Tytanów stawały się coraz bardziej nie do zniesienia. Dwunastka opanowała wnet całe miasto i wszystko działo się według ich woli. Ale Zeus dorastał, rosła jego siła i moc. Pewnej nocy zakradł się do lochów, sforsował bramy podziemnego świata i uwolnił straszne potwory, Cyklopów i Sturamiennych. Cyklopi wykuli Zeusowi broń - błyskawicę - i tak uzbrojony ruszył do walki z Tytanami. Bitwa, która się rozegrała na ulicach Montmartre'u, była gorsza od rewolucji. Ziemia drżała, domy się waliły, dudniły grzmoty. Tysiące lat toczyły się walki, ale przed świtem Zeus z potworami zwyciężyli. Gromowładny uwolnił rodzeństwo z brzucha Kronosa, a Tytanów wtrącił do podziemi i zakuł w łańcuchy. Sturamiennych zaś posadził, by ich pilnowali. Odtąd rządzili bogowie olimpijscy, Zeus i jego rodzeństwo, a na Montmartrze zapanowały sprawiedliwość, humanita- ryzm i światłość. Muzyka i radość, kankan i przygody. Taka jest grecka mitologia. - Aha - rzekł Jim - teraz od razu wszystko lepiej rozumiem. - Oczywiście jest cała masa postaci, których nie uwzględ- niłem, i bardzo dużo legend. To tylko zarysy, bardzo uprosz- czone, ma się rozumieć. - Tak, ma się rozumieć-odezwał się Jason. Nagle dodał ze złością: - Ciągle tylko bogowie, mitologie, religie. Jedna gorsza od drugiej. Człowiek powinien potrafić obejść się bez jakiegokolwiek boga. Pozostali spojrzeli na kapelmistrza lekko zaskoczeni. - Ciekaw jestem, co napadło armatora, że nadał statkowi imię tych postaci - zaśmiał się Spot. - To nazwa drugiego z kolei rodu boskiego - tego, który zginął i został strącony w otchłań. "Olympic" wziął nazwę od trzeciego plemienia bogów, Zeusa i innych głównych bóstw. Przyszły "Gigantic" zostanie tak nazwany od olbrzymów, którzy narodzili się z kropli krwi Uranosa, kiedy mu... - Dzięki, to wystarczy - przerwał Jason. - Miło z twojej strony, że nam to wszystko wytłumaczy- łeś - powiedział Jim do Georges'a, który pojaśniał u końca stołu jak wschodzące słońce. Taka to była mitologia Georges'a Donnera. Poranek. Dawid i Jim stali na baku. Morze niosło powoli martwą falę. Szczególnie wyraźnie było ją widać tu, z przodu, z lekką grzywą piany na grzbiecie. Dobra pogoda z drobnymi cumulusami utrzymywała się. Jak okiem sięgnąć nie widać statku i Dawida znowu ogarnęło to samo uczucie szczęścia w nieskończoności. Kiedy robił zwrot na wiatr, do piersi z sykiem wtłaczało się morskie powietrze. - Czujesz ten zapach? - spytał Jim. Zapach? Dawid pociągnął nosem. Węszył pod wiatr. Najpierw nie czuł nic, żadnej woni, żadnego rzeczywistego zapachu; powietrze było chłodne, bez smaku i zapachu. Nie rozumiał, co Jim ma na myśli. - Nie czujesz... jak przenika wszystko? - Jim roześmiał się porozumiewawczo do Dawida. I rzeczywiście, było coś w powietrzu, jakiś powiew wielkiej, otwartej przestrzeni - powietrze niosło ze sobą morze, był w nim cały ocean z niebem na dodatek. W nagłym przebłysku Dawid pojął, o czym mówił Jim. - To pachnie wolność. Taką woń ma wolność. Dawidowi na chwilę zrobiło się niedobrze. Jim uspokajają- co położył mu rękę na ramieniu. - Yes, sir - powiedział. - Wolność. To dopiero dziwna rzecz. Coś, czego się można przestraszyć, jeśli się nie jest do tego przyzwyczajonym. Dokładnie tak jak z morzem. - Dorastałeś na wybrzeżu? - Tak - odparł altowiolista - w małej wiosce rybackiej na północy. Dom stał prawie na brzegu plaży. Kiedy przyszedł sztorm, bywało, że bryzgi fal uderzały w szyby okienne. Ale sztorm nie tak często się zdarza. Na ogół morze jest dobre. - Jim zastanowił się. - Kiedy słońce kładzie się na fale, one się uśmiechają i prawie chcą z tobą rozmawiać. Albo kiedy próbujesz wbiec pomiędzy nie do wody - robiłem to latem jako chłopiec. - Jim przesunął wzrokiem aż po horyzont. - Lub kiedy kutry wracają do portu, wypełnione po brzegi rybą, pchane mocnymi dłońmi rybaków przy wiosłach. Ro- zumiesz, zwijają żagiel, kiedy dopływają do lądu, a potem wiosłują; raz-dwa, raz-dwa, równym tempem, prosto w kie- runku plaży. Zazwyczaj my, chłopcy, zbiegaliśmy, żeby im pomóc. Najpierw trzeba było wyciągnąć łodzie na brzeg, więc skakaliśmy po kamieniach odsłoniętych przez odpływ i pomagaliśmy ciągnąć. Raz poślizgnąłem się na takim wy- gładzonym kamieniu i wybiłem sobie dziurę w głowie. Jede- naście dni leżałem, he, he! - Jim nie odrywał wzroku od horyzontu. - Podobnie z zapachem ryby. Jest coś szcze- gólnego w aromacie świeżo złowionego dorsza - czułeś go kiedyś? - Nie. - Leżą sobie dorsze w zbiorniku, cała masa, błyszczące, ruchliwe. Duże i małe sztuki, i poruszają płetwami. Włożyć rękę do takiej skrzyni, przeciągnąć dłonią po gładkich, rzucają- cych się ciałach... Kadłub statku jest uformowany na kształt ryby, opływowy... Ryba jest doskonała, po prostu całkowicie doskonała. Jest częścią wody, pomyka gdzieś w głębinach. Czasami na łodzi, jeśli woda jest czysta, możesz je ujrzeć głęboko pod powierzchnią. Pływają ławicami. Wiesz, co to jest ławica? - Nie - odparł Dawid, trochę zawstydzony. Ale Jim nie miał mu za złe tej niewiedzy. - Ławica jest wtedy, gdy wiele ryb płynie w jednej grupie. Setki, tysiące. Jak zobaczysz taką ławicę w dole pod łodzią, to wprost nie można oczu oderwać. Gdy padną na nie promienie słońca, to jakby tysiące srebrnych blaszek sunęło w głębi. Widzisz je tylko przez chwilę. Tak sobie myślę, że jest w tym coś tajemniczego. Taka ławica to jak jedna wielka ryba, porusza się jednym rytmem, jak gromada uciekających pta- ków. Ale jeszcze bardziej gwałtownie, nerwowo. No i jest w ławicy coś takiego, co ci mówi, że tak naprawdę nigdy jej nie dosięgniesz. Czasami, kiedy siedziałem w otwartej łodzi i wpatrywałem się w wodę, to miałem ochotę być taką rybą. He, he. Niby tak samo bezszelestną i zwinną. Z padającymi z góry, przez wodę, promieniami słońca na grzbiecie. Pewnie dziwnie jest być taką rybą. Nieuchwytną. - O ile ich nie złowisz. - No tak, ale to co innego, po prostu co innego. Bo wtedy nie łapiesz samej ryby. Ona jakby przestaje być rybą, kiedy ją wciągniesz do łodzi i leży tam, i rzuca się. Wtedy staje się rzeczą, twoją rzeczą, bo ma umrzeć. Dawid spojrzał na Jima, który nagle zrobił się całkiem poważny, poważny i rozmarzony. - I ich zapach, kiedy dopiero co wychynęły z wody... Ten zapach to tak, jakbyś wąchał samo dno morza, jest bardzo delikatny, taki śmieszny, jakby metaliczny... coś jakby... no tak - Jim zniżył głos - taki mniej więcej, jak u dziewcząt, gdy zwilgotnieją w kroku. Ale, widzisz, ten zapach jest zimny, więc jednak nie całkiem taki jak u dziewcząt. Chłopak zerknął na niego speszony, ale Jim spoglądał wciąż ku linŹŹ, gdzie niebo stykało się z ziemią. Dawid popatrzył przed siebie w zamyśleniu. Zbladł lekko, słowa Jima coś mu przypominały. - Wszyscy mężczyźni w wiosce byli rybakami, poza pastorem, karczmarzem i kupcem- ciągnął Jim przeskakując z tematu na temat. - Chociaż karczmarz też potrafił przyłożyć się do roboty w łodzi mojego ojca, gdy zaszła tego potrzeba. Kutry były w morzu kilka dni z rzędu, rybacy nie wychodzili z zydwestek, rybackich butów i nieprzemakalnych kurtek. Gdy wracali do domu, wyglądali okropnie - umazani rybią krwią i wnętrznościami, brązowi na twarzy, włosy sztywne od soli. Ale w niedzielę naciągali białe koszule. Byli bardzo bogobojni, bardzo tego pilnowali. Dawid musiał się uśmiechnąć: - Jason chybaby uważał, że to niezbyt ładnie z ich strony wierzyć w Boga. - Myślisz o tym, co powiedział po wykładzie Georges'a dziś rano? No tak. Nie, Jason nie rozumie, że dla rybaka... dla rybaka na pełnym morzu, czasami w maciupeńkiej otwartej łódeczce, Bóg jest jedynym, na czym może polegać, poza rozumem. Z rozumem daleko zajdziesz, mawiał mój ojciec. Lecz tam, gdzie rozum nie sięga, musisz zaufać Bogu. Wyobraź sobie, że łódź się wywróci, gdzieś tam w... - no więc na wolności. Na Wielkim Oceanie. Na co ci wtedy rozum? Albo kiedy żagiel porwany, a fale wlewają się przez burty szybciej, niż ośmiu chłopa nadąży wylewać. Wielu jest takich, co nigdy nie wrócili. O nie, tam na morzu musisz mieć jakiegoś Boga. Ale wodę wylewasz dalej, ma się rozumieć. Byłem rybakiem i byłem marynarzem. Wcześnie wyszed- łem z domu. I odkryłem, że wszędzie jest tak samo, wszędzie tam, gdzie się współżyje z morzem. Tak jest na statkach handlowych i na Grand Banks. Tam na morzu, na łowiskach, kiedy kutry leżą we mgle, biją w dzwon, by ostrzec inne statki. Mgła jest gęsta i biała; i niewidoczne, ze wszystkich stron brzmią dźwięki dzwonów. Zresztą pamiętam z domu, że wielu nienawidziło morza. Zwłaszcza jednego faceta zapamiętałem; przed wypłynięciem na połów nigdy nie mógł w nocy spać. Nigdy. Tonął kiedyś na małej szkucie i na wywróconym dnie razem z bratem leżeli całą noc, zanim ich znaleźli. Brat już wtedy nie żył, ale tak silnie byli spleceni, że ratownicy prawie nie mogli oderwać żywego od umarłego. Więc przez te wszystkie lata nie mógł spać i bał się wypływać. Wszyscy się bali - bo wiedzieli, co się może stać. Ale ruszali w morze, jak zaczarowani. Połów za po- łowem. - Jim skubał górną wargę z zamyśloną, surową miną. - Nie, Jason nie wie, o czym mówi. Nadejdzie sztorm i katastrofa, a wtedy sam doświadczysz, że jeśli dotąd nie miałeś żadnego boga, to znajdziesz go wtedy. Z czystej konieczności. - Ale my przecież jesteśmy teraz na morzu, na oceanie. - Tak - przyznał Jim i odwrócił się w jego stronę. - Jesteśmy. - Uśmiechnął się. - A ja nie jestem rybakiem, nawet już nie marynarzem. Na szczęście. Miałem zdolności do muzyki i wygrałem sobie zwolnienie od tego... Dawid zastanowił się nad tym, co powiedział Jim. Otaczało ich morze. Tu wszystko wydawało się trochę inne niż w domu, na ulicy Różanych Wzgórz w Wiedniu. Jim opowiedział Dawidowi jeszcze wiele innych historŹŹ i anegdot: skłoniły go do uważnego słuchania i do śmiechu. Takie były te Jimowe opowieści. Od czwartku do soboty "Titanic" przebył 900 mil mor- skich. Nie trwóż się. Wyspa ta jest pełna dźwięków Głosów i słodkich pieśni, które cieszą Nie szkodząc wcale. Czasem strun tysiąca Brzęk słyszę wokół siebie; czasem głosy, które, choć ze snu bym powstał długiego, Ukołysałyby mnie znów: a we śnie Ujrzałbym, jak się nade mną otwiera Morze obłoków, ukazując skarby, które niebawem spadną na mnie; wówczas Zbudzony, znów chcę zasnąć. Shakespeare, Burza (przeł. M. Słomczyński) HISTORIA SPOTA Sobota, 13 kwietnia 3.oW, 47oN, godz. 22.30 Spot siedział na koi z głową wspartą o ścianę. W kajucie nie było nikogo, nareszcie. Powoli docierało do niego, że znaj- dował się tu zupełnie sam, pierwszy raz od wielu dni, ale nie wiedział, jak długo to potrwa. Pilnowali go dobrze-od owego pierwszego wieczoru na pokładzie. Spokojnym, zdecydowanym ruchem wyciągnął z kieszeni małe blaszane pudełko, takie, w jakim się trzyma tabakę. - Moja tabakiereczko - szepnął porozumiewawczo do pudełka - moja wąchareczko... Otworzył ją, sprawdził, czy wszystko jest w porządku. Tak jak siedział, podciągnął nogi, aż kolana prawie dotykały mu brody. Z prawej kieszeni wychynęło małe lusterko i cienka rurka. W pudełku razem z kokainą znajdowała się żyletka, ale proszku nie trzeba było rozdrabniać. Ostrożnie, z pieczołowi- tością, lekkimi ruchami rozprowadził małą ilość proszku na powierzchni lusterka i zebrał go w wałeczek. - Teraz - powiedział bez tchu, żeby nic nie zdmuchnąć - teraz proszeczku, teraz śnieżku... Lusterko balansowało wprawnie między kolanami: gdy się pochylił, mógł w nim dostrzec oczy. Wetknął rurkę w jedną dziurkę od nosa, drugą zatkał małym palcem lewej ręki. Widział swoje oczy i to wywołało lekkie ukłucie wyrzutów sumienia. Tak właśnie miało być. - Śnieżku snów - powtórzył i zza białego wałeczka ujrzał w lusterku oczy. Coś go ścisnęło w piersi, więc bez zwłoki wciągnął głęboko powietrze. Zawierciło, ale wiedział, co robi. Prędko zmienił dziurkę i wciągnął drugą część pasemka, aż znikła. Zapiekło nieoczekiwanie mocno, tak jakby gdzieś w środku pękła banieczka z powietrzem. - Jesteś dorosłym mężczyzną-powiedział półgłosem do siebie - żadnym tam dzieckiem. To nie zabawa, dasz sobie z tym radę. Wyjął rurkę i wpatrzył się w lusterko. Kilka ziarenek jeszcze zostało; ofiarował je Heliosowi, zdmuchując w stronę la_mpy na suficie. - No, teraz zobaczymy. Jeszcze zanim opuściła go świadomość, spakował utensylia i starannie rozmieścił je po wewnętrznych kieszeniach. Przez chwilę siedział skulony nieruchomo. W nim i za jego plecami coś narastało, przebijało się przezeń, jak kwiat roz- sadza ścianki pąka. Ten kwiat był zarazem zimny i gorący i wciąż w nim rósł, póki go nie wypełnił i nie uniósł całego, a potem rósł dalej poza nim, wyrastał na kajutę, aż wypełnił całą przestrzeń. Spot wyciągnął teraz nogi, a głowę wygodnie odchylił do tyłu. Zauważył, że myśli i obrazy napływały z jakiegoś miejsca poza nim- i to było dobre. Za chwilę kajuta stanie się za ciasna. Jeszcze trochę mógł tak posiedzieć, zanim nie będzie musiał wyjść i poruszać się. Powoli ręce i nogi ogarniała bezwładność, ciało napięło się, brało go we władanie jedno uczucie - mieszanka choroby i radości. Teraz słyszał głosy. Wokół pojaśniało... Spot był właściwie dzieckiem słońca, a nie tym bladym, milkliwym, ironicznie uśmiechniętym człowiekiem-sową, za którego go uważano. Pozory mylą. W rzeczywistości Spot nie miał także czarnych włosów, ot, jedna z wielu fantazji po- wstałych po dojściu do dorosłości. To tylko tak wy- glądało! Tak naprawdę włosy miał złociste, jasne i lekkie, a oczy ciemne i przejrzyste. Kiedy się oglądał w lustrze, wiedział, że to, co widzi obecnie, to tylko zły omam. W rzeczy- wistości nie patrzył na siebie lecz na jakieś łgarstwo. Łgarstwo z podkrążonymi oczami. Nie było prawdą, że miał czarne, rzadkie włosy, które musiał zaczesywać w tył i na bok i smarować pomadą. Jego binokle także kłamały, żeby nie wspomnieć o nosie. O nosie w ogóle najlepiej było nie wspominać. Wydatny, długi i potężny, świadczył o jakiejś wewnętrznej sile, znaczącej i twórczej, która zeń promienio- wała. Kości policzkowe miał także grube i wystające. Ale to wszystko było kłamstwem. Wiedział, że kiedy uświadomił sobie swoją istotę, kiedy zobaczył się po raz pierwszy i z pełną jasnością pojął, że to, co widzi, to on sam - na powierzchni lusterka ujrzał zupełnie inne rysy: małego chłopca ze złotymi lokami i zadartym noskiem. Daremnie szukał teraz w swoim odbiciu tego miękkiego łuku twarzy, a jednak - pod warstwą fałszu - taka była rzeczywistość. Gdzieś w nim na dnie mieszkał ów złotowłosy chłopczyk i to od niego zależało. On sam się tylko trochę przebrał. Przypuszczalnie reszta, wszystko co uformowało jego twarz i poczerniło włosy, a oczy zamieniło w mętne szparki, promieniowało właśnie od owego chłopczyka. Tak, właściwie należał do słońca. Bywały dni, kiedy Spot nie znosił swojego odbicia w lustrze, chociaż z grubsza biorąc szło mu dobrze. Mógł jeszcze pracować, jeszcze radził sobie z codzienną rutyną, jeszcze kontrolował tę przepaść w sobie, która groziła rozerwaniem na dwoje. Gdyby to się stało, kłamstwo i prawda rozdzieliłyby się w jego wnętrzu, a kłam- stwo i prawda muszą mieszkać w jednym domu. To one tworzą człowieka. Siedział i powtarzał sam do siebie: kłamstwo... prawda... Dopiero w tym stanie słowa zdawały się objawiać swój właściwy sens, swoją głębię... Zauważył, że jest za bardzo spięty: zmusił się, by oddychać spokojnie, świadomie zwolnić puls. W przeciwnym razie pojawiłyby się drgawki, a gdyby tak się stało, nie zdołałby ich powstrzymać. Najważniejsze, by przebywać w pobliżu słońca. Być przy nim. To do niego należał. Pamięta, jak wówczas grał słońcu na skrzypcach. Bo wtedy nie fortepian był jego instrumentem. Ćwiczył w przedpokoju, ale nikt go nie pilnował, drzwi do ogrodu były otwarte i do środka przez portiery przenikało lekkie światło słońca, tworząc wzory na ścianach i suficie. Nie mógł mieć w tym czasie wiele lat, bo pamięta, jak spoglądał w górę na pulpit z nutami, pamięta nawet etiudy, które wtedy grał. W pomieszczeniu pełnym chłodnego cienia było cicho i błękitnie. Miał może z siedem lat. Na wprost niego znajdowało się wielkie lustro, przed którym wszyscy za- trzymywali się wychodząc albo kiedy rodzice wydawali przy- jęcie. On sam lustra nie zauważał, jego wzrok coraz częściej wędrował ku portierom skrywającym ogród i światło słońca. Czuł, jak powietrze na zewnątrz jest nim wypełnione, jak słońce, ciężko i leniwie, oddycha w koronach drzew. Ale był posłuszny, posłusznie więc trzymał się etiud; wiedział, że zanim wyjdzie na dwór, musi doćwiczyć do końca. Coś się wszakże zmieniło. To, co się wydobywało ze skrzypiec, było takie cienkie i nieporadne w porównaniu z tym, co brzmiało w ogrodzie i w ogóle na dworze. Zauważył teraz, że nawet światło przenikał swego rodzaju dźwięk, szum. Bez namysłu podszedł, ciągle grając, do otwartych przeszklonych drzwi i utorował sobie drogę przez zasłony ku słońcu, tak aby jego promienie mogły paść na skrzypce. Dźwięk z dworu, który dźwiękiem nie był, przerastał wszystko, zdawał się być znajomy. Miał może z siedem lat, chciał mu wyjść naprzeciw. Odsunął zasłony. Promień słońca przeszył go jak miecz. Dziś nie potrafił już sobie przypomnieć, co się w tym momencie stało. Odnajdywał siebie ponownie w ogrodzie, na żwirowanej ścieżce. Stał tam i gładził skrzypce długimi mocnymi pociągnięciami, które sprawiały, że mały instrument dźwięczał, jakby miał za chwilę pęknąć. Twarz miał cały czas zwróconą w górę, ku koronom drzew, ku słońcu, które się tam ułożyło i poruszało je oddechem. To wtedy zrozumiał, że letni wiatr nie jest niczym innym jak słońcem pieszczącym ziemię. Było wszędzie, w drzewach, w trawie, nawet w żwirze ścieżki, tkwiło także w nim i otaczało go. Przede wszystkim zaś było w skrzypcach. Krążył szczęśliwy i grał jak opętany wszyst- kiemu wokół. Przez cały czas słyszał szum słońca. Tworzył doń cantus i drugi głos, małe kadencje i tryle. Rejestrował słoneczne dźwięki, prawie je słyszał w rzeczywistości, węd- rował po ścieżkach i zbierał je w skrzypce. Nigdy jeszcze tak nie brzmiały, nie sądził, że potrafi grać tak pięknie. Bez jednej nuty, jak okiem sięgnąć. Palce odnajdywały pozycje same z siebie, dopóki nie dopadł go głos (wołał już chyba trzeci czy czwarty raz): - Leo! Powoli opuścił smyczek. - Leo! Co ty wyprawiasz? Był wniebo wzięty, a teraz to pękło. Usłyszał matkę, surowy głos; wiedział, że będzie krzyczała. - Czyż ojciec i ja nie mówiliśmy, że najpierw masz ćwiczyć, a dopiero potem możesz wyjść na dwór?! Spuścił głowę. - A ty stoisz w ogrodzie i grasz? Na dworze! A gdybyś uszkodził te swoje piękne skrzypce? Na szczęście głos jej szybko złagodniał. Leo nic nie odpowiedział, tęsknił po prostu za tym, by móc znowu połączyć smyczek ze skrzypcami. W tle bowiem, za głosem matki, wciąż trwał ten szum, mimo że stał spokojnie z opuszczonym instrumentem i mimo że na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało jak należy. Ale owe potężne tony były jeszcze do uchwycenia, gdyby po nie sięgnął. Dlatego dał się jej wykrzyczeć i bez oporu pozwolił się zaprowadzić z po- wrotem do przedpokoju, gdzie matka zasiadła na krześle, by wysłuchać ćwiczenia do końca. A kiedy ponownie opuścił instrument, stało się, że spojrzał prosto w wielkie lustro. Ujrzał w nim siebie, stojącego za pulpitem w jasnej kurteczce i spodenkach do kolan. Zobaczył swoją twarz - okrągłą i miękką, a w niej dwoje dość dużych czarnych oczu. I loki, złote, opadające na ramiona. Z dziwnym uczuciem przyglądał się sobie w tej postaci, ze smyczkiem i skrzypcami w dłoni. Jak pięknemu, przyciągającemu wzrok obrazowi. Nie pamiętał, by kiedykolwiek przedtem odbierał w ten sposób swoje odbicie w lustrze. - Teraz byłeś grzeczny, Leo - powiedziała matka. - Leo - powtórzył patrząc w lustro. Leo. Leo Lewenhaupt. Było to nazwisko, którego Spot nie śmiał już niemal wymawiać, o którym z rzadka tylko myślał i które bał się pewnego dnia nieoczekiwanie usłyszeć. Tylko raz dziennie, dla siebie samego, szeptał je w poduszkę przed zaśnięciem. Ciągle lękał się tego nazwiska, tego co ze sobą niosło, o czym mu przypominało: lękał się, że sam je nieopatrz- nie wymówi. Ale ten jeden moment wieczorem, kiedy mówił je sobie z własnej woli, był dobrą chwilą; ogarniało go ciepło, gdy je szeptał w poduszkę, to nazwisko, które było jego tajemnicą i problemem. "Leo", szeptał, a wokół robiło się ciepło i spokojnie, "Leo Lewenhaupt". Cudowne dziecko, dziecko szczęścia. Dużo się po nim spodziewano; i nie zawiódł, nie na początku. Ciemnooki Leo w lokach porywał i wzruszał serca wszystkich ciotek i starszych krewnych. Leo grający na skrzypcach i fortepianie. Leo wspinający się na drzewa, Leo dosiadający prawdziwego konia, nie tam jakiegoś kucyka, wcześniej niż jego rówieśnicy. Leo, o którego osiągnięciach muzycznych doniesiono królowi wirtemberskiemu. Jako dwunastolatek dawał koncerty. Port- retował go dziwny sławny malarz, który ciągle głaskał go po policzkach. Ale obraz wypadł dobrze, poszedł na wystawę i być może wciąż jeszcze wisi w którejś z muzealnych sal... Przez większą część tego czasu był głęboko nieszczęśliwy; i bał się. Ale na początku nie dało się tego zauważyć. Na początku, kiedy pisał swoje drobne kompozycje i wykonywał je w domu lub gdzie indziej, był zadowolony. Klaskali - starsze panie jakby złożone z koronek i panowie w uniformach i frakach z długimi połami. Był uszczęśliwiony, że klaszczą, dumny z tego. Rodziców także rozpierała duma, zabierali go w różne miejsca na domowe koncerty. Grał na skrzypcach lub fortepia- nie, wszyscy bili brawo. Mały Mozart, mówił ktoś. Potem musiał jeść ciastka i pić likier; wciąż jeszcze nie znosi smaku likieru. Oficerskie szpady pobrzękiwały, damy dotykały go suchymi, szorstkimi dłońmi. Rodzice byli dumni. Stopniowo, prawie niezauważalnie dla siebie, Leo zaczął dostawać wszyst- ko, czego inne dzieci nie miały. Rodzice pochodzący ze zwykłej drobnej szlachty niemieckiej wydawali chyba wielkie sumy na jego ubrania, na instrumenty i nauczycieli. Na- uczyciele. Przychodzili i odchodzili, jeden dziwniejszy od drugiego. Jego poziom techniczny stale rósł. W którymś momencie, pomiędzy pierwszym kieliszkiem likieru a piątym nauczycielem muzyki, zaczął się tym wszyst- kim brzydzić. Znienawidził rodziców, znienawidził koncerty, zarówno publiczne, jak i prywatne. Prywatne były najgorsze, zwłaszcza dla książąt. Odraza nie brała się stąd, że z czasem odkrył, iż ludzie w koronkach i przy szpadzie nie znają się zupełnie na muzyce i klaszczą niezależnie od tego, czy wykonanie było takie czy siakie, nie, to było co innego. Być może gdzieś w tych latach zaczęła się tworzyć owa wewnętrzna szczelina, rozdarcie między prawdą a kłamstwem. Pierwsze drobne pęknięcie musiało powstać wcześnie, tak wcześnie że sam tego prawie nie zauważył. Może zdarzyło się to owego przedpołudnia w ogrodzie, gdy grał ze słońcem i przyszła matka. Bo Leo Lewenhaupta dotknęło słońce. Jego grę, ale przede wszystkim kompozycje, którymi zaczął sypać jak z rękawa w najlepszym stylu cudownego dziecka, wypełniało echo owego potężnego szumu, który wówczas słyszał. Jeszcze w nim tkwił. I niemożliwością było wytłumaczyć rodzicom czy nauczycielom, że Leo koncertujący i kłaniający się z dziecinną galanterią nie miał nic wspólnego z prawdziwym, który w samotności swego pokoju stawiał nuty, majstrował przy kole kwintowym, odnajdując interwały, odgłosy niesłyszalnego. Obydwu łączyła tylko muzyka jako taka. On sam miewał czasem trudności z oddzielaniem ich od siebie. Mógł się zdarzyć łagodny wiosenny wieczór, gdy siedział u siebie i notował coś... coś... Może miał to być mały chorał, a może sonatina, trudno powiedzieć. Szedł w tę stronę, dokąd wiodła sama muzyka. Nauczył się nowego słowa: immanentny. Całość dzieła powinna zawierać się immanentnie w jego poszczególnych częściach. Dzieło powinno się rozwijać wedle swoich reguł. A wiosenny wieczór jest łagodny i pióro lekko i regularnie skrzypi po papierze. Oto siedzi. Jest sobą, szczęśliwy. Od wielu dni nie widział żadnego impresaria, nie powąchał nawet likieru. Na dworze wieczorny wiatr szumi spokojnie pośród drzew. Nagle ktoś stuka do drzwi. Proszę. Nie wie, czy mówi to w wyobraźni czy w rzeczywistości, jest w trakcie przejścia z g-moll do B-dur. Wchodzi ojciec. Wysoki, pleczysty, tęgi. Leo nie rozumie sam siebie, jak może tak myśleć o własnym ojcu; dlaczego tak wyraźnie widzi, jaki on naprawdę jest, bandzioch, nie człowiek. Czy nie mógłby widzieć go mniej dokładnie? Tak, by nie musiał zauważyć, że ojciec jest zadowolonym z siebie byłym oficerem kawalerŹŹ, który zawarł- szy pokój z całym światem i ze swoim bandziochem pławi się teraz w blasku rosnącej sławy syna i który przede wszystkim przywodzi na myśl konia. Wielu z najbliższych przyjaciół ojca to faktycznie konie - Leo nie może tego pojąć, ale rzeczywi- ście, musi coś istnieć między ojcem a końmi. Równocześ- nie zastanawia się, czy nie jest czasem niesprawiedliwy, czy to nie on właśnie jest podminowany, nadwrażliwy, jak to określa matka, czy więc to z nim czy może z ojcem jest coś nie w porządku? Czy ojcowskie podobieństwo do melancholijnego kuca jest wartością ze świata obiektywnego, czy też sam to sobie wymyślił? Złudzenie? Wszystko to przebiega mu przez głowę w chwili, gdy ojciec wchodzi do pokoju. Ile mógł mieć wtedy lat? Niewiele. Czy to było przed, czy po Wielkim Nauczycielu? Mniej więcej w tym samym czasie, a zatem miał dwanaście - trzynaście lat. Czy dwunasto-, trzynastolatki posiadają taką zdolność abstrakcyjnego myślenia? Tego nie wie. On miał. Ojciec otwiera usta, nawet nie mówi prze- praszam, jest zbyt rozradowany, wyraźnie coś go rozpiera, jakaś niespodzianka potężnych rozmiarów. A Leo jest posłusz- ny, grzeczne dziecko. Kiedy się dużo ćwiczy, przywyka się do zapominania o sobie, przynajmniej na co dzień; poza tym musiał witać się z książętami. Grzecznie więc i posłusznie podnosi wzrok znad g-mollu. Ojciec wybucha: - Leo! Dostałeś konia! Przez chwilę czuje w środku coś na kształt eksplozji; nie wie, czy ma się śmiać, czy płakać. Uśmiecha się, radośnie: - Ach, ojcze, konia?! Melodia zdania: naturalny zachwyt. Wyraz twarzy: rados- ne niedowierzanie. Tak ma być, tego się po nim oczekuje. - Ale ja mam już przecież konia - dodaje. - Ten, to prawdziwy koń. Wielki ogier, folblut. - Ale... - Właśnie przybył. - Tak, ale... - Stoi teraz w stajni. - Tak, ale skąd się wziął? Jak się tu znalazł? Naprawdę zaś Leo myśli: skąd wezmę czas na jeszcze jednego konia? Dlaczego nikt mnie najpierw nie spytał? Po co mi on? Gdzie to ja byłem, g-moll do B-dur? W myśli próbuje zanucić ów fragment, nad którym pracę mu przerwano, ale ojciec rzuca: - To prezent. I zgadnij, młodzieńcze, od kogo? Leo nie jest w stanie zgadnąć. Rzeczowo próbuje: - Od ciebie i mamy. - To ładnie z twojej strony. Ale mylisz się, mylisz. On... Przysłał go... Leo zauważa, że ojciec, chociaż założył na twarz, jak hełm z opuszczoną przyłbicą, surową maskę hodowcy koni woj- skowych, jest bliski utraty samokontroli. Jest zbyt zachwy- cony. Klepie się po własnym udzie tak, jak się poklepuje wałacha. - Przysłali go... stamtąd - mówi i pokazuje palcem na ścianę. Leo nie całkiem nadąża, nie rozumie, jak rumak może pochodzić z przyległej izdebki szwaczki, ale w końcu dociera do niego, że ojciec ma na myśli obraz na ścianie. - Pomyśl, że to ON... On przysłał ci konia. W prezencie, jako dowód uznania. Mojemu synowi! Tego już dla ojca za dużo; pęka i następuje coś, co się zdarza niezmiernie rzadko: Leo jest zmuszony wstać i dać się ojcu uściskać. - My! Ty! Daleko zajdziesz... daleko... Jeśli ON przy- syła ci ko... ko... I Leo pojmuje, że przegrał. Nie może, jak planował, zo- stać w pokoju przez resztę wieczoru. Bo jeśli ON... I wie coś jeszcze. Spaliły na panewce jego skryte plany, by nie przejmować się końmi i tylko wybrać się na sobotni lub niedzielny spacer. Bo cóż by ludzie powiedzieli, gdyby zostawił nie oporządzony prezent w stajni? Nazajutrz, jeszcze do południa, matka rozniesie wieść po całym miasteczku. I odtąd co dzień będzie musiał jeździć konno, tak żeby go wszyscy widzieli: Cudowne Dziecko na grzbiecie Cudownego Rumaka. - Dokładnie to, czego sobie życzyłeś! - wykrzykuje ojciec. W przebłysku paniki Leo uświadamia sobie, skąd się to wszystko wzięło. W czasie jednej z ostatnich przejażdżek ojciec zapytał, czy Leo nie chciałby wkrótce przesiąść się na prawdziwego konia. A on grzecznie odpowiedział, że owszem, oczywiście, ale jest jeszcze za mały i przez rok pojeździ jeszcze na Belli. Tak więc ojciec szepnął właściwe słowo we właściwe ucho i poszło dalej, w górę, aż dotarło do NIEGO! Że Leo życzy sobie właśnie konia. Zrezygnowany zakręca kałamarz. Schodzi z ojcem do stajni. Bitwa przegrana. Była to jedna z większych porażek, jedna z tych, które dobrze zapamiętał. Ale nie brakowało też drobnych przegranych. Tysiąc małych strat w walce z hege- monią kawalerŹŹ. Co rano chodzi siodłać zwierzę. Miało już poprzednio jakieś greckie, zawiłe imię i drzewo genealogiczne, długie jak partytura Don Giovanniego, ale na codzienny użytek nazwał go Fidelio. Żeby nie zapomnieć, że wygląda na innego, niż jest w rzeczywistości... Za pierwszym razem, kiedy miał go dosiąść i samodzielnie się przejechać, był śmiertelnie przerażony. Wielki koń stał niespokojnie, ale Leo zachował się dzielnie i robił dobrą minę do złej gry. Pomyślał sobie: jeśli mnie zrzuci i skręcę kark, to co z tego, i uspokoił się na tę myśl, a gdzieś w środku zdało mu się, że to dziwne, przedziwne tak myśleć, być o tym przekona- nym i równocześnie zachować spokój. W ten sposób zniknął strach i odważnie dosiadł rumaka. Zwierzę było dobrze ułożone, choć na dystans, niczym dworak. W miarę jak poznawał Fidelia, powstał między nimi niezobowiązujący, neutralny stosunek; koń musiał zauważyć, że Leo jeździ na nim tylko przez grzeczność, ale że miał dobre maniery, więc zachowywał się jak gdyby nigdy nic. Belli mógł Leo szeptać w kucykowe ucho drobne sekrety, bo dobrze wiedział, że nie doniesie, że zrozumie i zachowa wszystko dla siebie. Nato- miast ze Zwierzakiem, z Fideliem, nigdy nie było pewności, czy nie poleci z jęzorem do ojca. Albo do NIEGO. To chyba w tym czasie na dobre przyswoił sobie pewien rodzaj cynizmu, podobną do rozdwojenia jaźni różnicę między myśleniem a zachowaniem. Jednocześnie zaczął podejrzewać, że przekracza niebezpieczną granicę; bywało, że galopując przez las wykrzykiwał antyrojalistyczne hasła albo nieprzy- zwoite słowa, głośno, bezsensownie, co słyszał tylko koń. A po przejażdżce poważnie zaklinał go: Nie doniesiesz chyba, Fidelio? Nie powiesz ojcu? Ojciec nie używał dyscypliny zbyt często, ale gdyby takie wypowiedzi doszły do jego uszu, to nie wiadomo. Ciągłe koncertowanie, długie godziny ćwiczeń i palcówek - w miarę jak rósł, było tego coraz więcej, a on coraz lepiej zdawał sobie sprawę z tego, że jego przeznaczeniem jest kompozycja. Zaczęło się wcześnie, drobnymi menuetami i gawotami, które gryzmolił znalazłszy jakiś zabawny temat na skrzypcach lub fortepianie. Oczywiście nic szczególnego, ale wystarcza- jąco dobre, by nauczyciele zachwycali się i zachęcali go do kontynuowania. Leo posłuchał ich. Stopniowo komponowa- nie stało się jego tajemnym światem, jedynym miejscem, dokąd mógł uciec przed ludźmi. W miasteczku, w pobliżu którego leżał majątek, w Henkerdingen, nie było nikogo, kto by w rozmowie z nim nie stroił min - albo byli przesadnie uprzejmi i uniżeni, albo po prostu bledli z zawiści na jego widok. Na poprawę nie wpłynął także fakt, że zaledwie rozpoczął szkołę, już został z niej odebrany przez rodziców, którzy zadbali o to, aby jego nauka w trosce o muzykę odbywała się z prywatnymi preceptorami w domu. Kiedy spotykał rówieśników - w Henkerdingen, na drodze czy w lesie - oni też, jak dorośli, stroili miny. Nie udawało mu się do nich dotrzeć, każda próba już w punkcie startu była skazana na niepowodzenie. Przeszkadzał jego wizerunek, i c h wizeru- nek jego osoby. Na twarzy ludzi patrzących na niego pojawiał się wyraz cielęcego zachwytu, spuszczali wzrok albo nieśmiało zerkali na niego; bywało też, że ich oczy zamieniały się w bryłki szarego lodu. Nie na wiele zdało się udawanie, że nic się nie dzieje. Wiedział od razu: albo uniżoność, lękliwy respekt przed cudownością, albo lodowaty chłód. W domu ojciec surowo pilnował porządku. Był uosobie- niem niemieckiego stanu oficerskiego i drobnego ziemiaństwa: oszczędny, pracowity, zdyscyplinowany. Nigdy nie miał o so- bie na tyle wysokiego mniemania, by próbować zrozumieć cokolwiek, co wykraczało poza zakres jego codziennych obo- wiązków. Kiedy Leo grał, grzecznie zachwycony bił brawo. Przy wolnych kawałkach zawsze zapadał w drzemkę; no, ale też gdy było trzeba, potrafił spać na baczność na końskim grzbiecie i to tak, że nikt nie zauważył. Rano nacierał się ręcznikiem zmoczonym w lodowatej wodzie. Leo także musiał to czynić do wczesnych lat dziecinnych. Zasoby rodziny nie były duże, chociaż rentownie ulokowane, a dobra dawały niezły dochód. W ten sposób mógł zapewnić synowi najlepsze instrumenty i najlepszych nauczycieli. No i były także konie, szermierka i polowania. Leo jeździł konno, właściwie zanim nauczył się chodzić, a w stajni stały trzy ogiery, dwie klacze i kuc. Ubiorem domowym, wyjąwszy porę obiadu, były bryczesy. Leo z całego serca nienawidził tych spodni, zwłaszcza jeśli były wełniane. W domu panował specyficzny zapach ognia na kominku, nafty, koni i skóry. Przede wszystkim skóry. To były aromaty jego dzieciństwa. Żegnały go wieczorem, kiedy zasypiał, i witały, kiedy budził się z rana. Stopniowo zaczął odbierać tę znajomą woń jako coś przygniatającego, ciężkiego. Miał pewnie z dziesięć lat, kiedy po raz pierwszy zauważył, że przyprawia go ona o mdłości i po trosze budzi obawę. Dlatego w jego pokoju, zimą czy latem, zawsze było uchylone okno. Ojciec przyjął to jako oznakę mężnienia, z czego Leo wywnios- kował, że w spaniu w zimnie musi być coś szczególnie męskiego. Poza tym ważne miejsce w jego dzieciństwie zajmowała szermierka; szermierka i te nieszczęsne jesienne polowania. Ale nauczył się być posłusznym i od czasu, gdy dorósł na tyle, by porządnie mierzyć ze strzelby, systematycz- nie strzelał zające. Zanosił je potem do domu, tam zamieniały się w potrawkę. Po jesiennym polowaniu długo nie mógł jasno myśleć, a co dopiero komponować. Ale bywały też i ciche wieczory, chwile gdy nikt nie przeszkadzał, gdy całodzienny bieg z przeszkodami już się odbył, gdy ćwiczenia, lekcje, strzelanie, jazda konna i posiłki odsunęły się jak zły sen gdzieś w dal. Wtedy, dopiero wtedy zwykł był wchodzić we własne życie; wracał z ciemnego strychu wygnania i równocześnie napływały dźwięki. Zawsze. Potrafił siedzieć i pięć minut przy biurku, nie wiedząc, co ze sobą począć. Po prostu siedział i wlepiał wzrok przed siebie wetknąwszy obsadkę za górne przednie zęby. Na zewnątrz rozciągał się ogród, za nim pola, żywej duszy w zasięgu wzroku, tylko drzewa i zwierzęta. I wtedy - nie wiedzieć skąd - pojawiały się pierwsze okruchy muzyki; słyszał je słabo, jak echo dźwięku w uchu. Zaledwie dwa, trzy tony. Jeszcze nie zapisywał. Czekał, aż pojawi się takt, rytm, owo tchnienie, które przeniknie i jego, i rzeczywistość i uniesie go ze sobą. Wtedy to się działo; pękał w nim pęcherzyk i w jednej chwili wszystko robiło się przejrzyste i słyszalne. Muzyka materiali- zowała się wokół niego w powietrzu, a on jedynie sprowadzał ją na papier. Oczywiście, to o n pisał. Oczywiście, to o n nadawał formę. Ale formował z tego, co doń napływało; wprawną ręką i z niezawodnym instynktem zrywał te dojrzałe formy spośród tysięcy możliwości. A potem o wszystkim zapominał. Budząc się na chwilę, po takim długim siedzeniu, ciało miał rozpalone, głowę ciężką. Gdy nalewał sobie wody z karafki, ruchy jego były powolne i nie skoordynowane. Napiwszy się zasiadał do pisania, a wtedy ręka chodziła szybko, ostry- mi, zdecydowanymi pociągnięciami. I znów zapominał, że istnieje. Z czasem także noce stały się ucieczką. Potrafił siedzieć od wieczora dnia poprzedniego do chwili, gdy za oknem szarzał świt następnego. Albo po kilku godzinach snu budził się nagle, siadając wyprostowany na łóżku, by w trzech susach dopaść biurka, zapalić lampę i pisać dalej. Bywało, że po takiej nocy trudno przychodziło wytrzymać zimne nacierania punktualnie o siódmej. Równie trudno było skoncentrować uwagę na tym, co mówi nauczyciel, jeśli się miało za sobą kilka takich nie przespanych nocy, więc Leo zaciskał zęby i realizo- wał program dzienny, bo wiedział, że gotowi byliby mu zabrać także noce, a przynajmniej lampę, gdyby odkryli, iż odbija się to na nauce. Rodzice zresztą milcząco godzili się z tym, że siedzi długo wieczorami. Komponowanie do pewnego stopnia miało udział w jego rosnącej sławie. Ale ćwiczenia były najważniejsze, ważniejsze niż wszystko inne. Dopiero z cza- sem, gdy dzieciństwo zaczęło dobiegać końca, zrozumiał, dlaczego taka była kolejność priorytetów. Kompozytorzy nie zarabiają pieniędzy, wirtuozi mogą się wzbogacić. Poza tym z punktu widzenia niemieckiej drobnej szlachty było coś budzącego wątpliwości w kompozytorze, coś podejrzanego w człowieku, który tworzył nowe na własną rękę, próbował dodawać światu wartości, zamiast zostawić go jakim jest. Mój Boże, czytało się Goethego i Schillera, zachwycano się Beethovenem, Schumannem i Mozartem. Odpowiednie po- piersia stały na swych miejscach w bibliotekach czy w salo- nach muzycznych jak figurki odrobione w glazurowanym cukrze. Małe Henkerdingen miało nawet zespół teatralny. Dostrzegano wszakże pewne aspekty w życiu tych panów, ale rzadko o tym wspominano. No cóż, także współcześni lepiej wypadają na odległość; dopiero gdy się ma dystans do człowieka, można być z niego dumnym. Z drugiej strony przecież ten Schiller miał zupełnie nędzne życie, zupełnie nędzne. Nie do pojęcia, że nie wrócił do kariery oficerskiej, skoro musiał utrzymać rodzinę i tak dalej. Że nie oparł się na wojsku. Tak, tak, w dzisiejszych czasach artystom powodzi się znacznie lepiej. Rodzina i przyjaciele zachwycali się małym Leo. No, popatrz tylko, dzisiaj młode utalentowane jednostki zyskują uznanie najwyższych sfer, a nawet... Tak. Istniały wszelkie powody do entuzjazmu. - Jestem z ciebie dumny - mówił ojciec. A matka: - Twój ojciec i ja jesteśmy z ciebie oboje dumni. Oboje. Komponowanie więc, jego własne życie, mu- siało się odbywać w czasie, którego właściwie potrzebował do czego innego - po nocach. Jak daleko sięgał pamięcią, pierwsze chwile dnia poświę- cał na ćwiczenia. Fortepian i skrzypce. Ćwiczył w przed- pokoju, który z czasem został przerobiony na pokój mu- zyczny. Na początek po czterdzieści pięć minut dziennie, potem więcej - długie, męczące godziny, podczas gdy za oknem mijały przedpołudnia, a później i popołudnia, z na- uczycielem lub bez. Całą siłę woli, jaką dysponował, zaan- gażował w doprowadzenie techniki gry do perfekcji. Bez końca wystawał przy pulpicie lub przesiadywał na tabo- recie; wagarował tylko gdy był chory lub gdy rodzice wy- jątkowo wyszli z domu. Trójka służących go nie zdra- dzała, pozwalali mu się wyspać lub pobiegać po ogro- dzie. Nigdy mu się już nie zdarzyło, by wyszedł na dwór ze skrzypcami grać ze słońcem. Nauczyciele stale się zmieniali. Kiedy miał trzynaście lat, na przesłuchanie przyjechał Wielki Nauczyciel. Przybywał z Paryża i Leo drżał wewnętrznie na wiele dni przed jego przyjazdem. To tak jakby sam Bóg go nawiedzał; sam Bóg zdecydował się przybyć i posłuchać, jak Leo gra. Nadjechał w czarnej kolasce z herbem na drzwiczkach. Był do tego stopnia Bogiem, że inni nauczyciele Leo gotowi byliby składać mu ofiary, rodzice tym bardziej. Życie zaś w tej ofierze miał złożyć Leo. Z powozu wysiadł czarno odziany mężczyzna drobnej budowy. Nosił wysoki cylinder i rękawiczki z jeleniej skóry. Gdy zdjął cylinder, ukazała się ogromna, lśniąco czarna grzywa włosów. Oczy miał ciemnoniebieskie, przenikliwe, nos garbaty. Żyd, pomyślał Leo, który wiedział, że ojciec nie był zwolennikiem Żydów. Ale widocznie rzeczy miały się inaczej, gdy szło o Boga. Mistrz, witając się z rodzicami, obnażył rząd białych zębów; kły były długie i szpiczaste. Potem wyciągnął rękę do chłopca. - A więc - powiedział łamaną niemczyzną - to jest ten młody Lewenhaupt, o którym tak wiele słyszałem. Przyjrzał mu się dokładnie. Leo odwzajemnił dwornie powitanie. Teraz z powozu wysiadł służący z futerałem ze skrzyp- cami, starając się ze wszystkich sił sprawić wrażenie osoby zaufanej. Nie miał nakrycia głowy, ale tak jak mistrz ubrany był na czarno. Leo zauważył, że obaj lśnili i migotali, materiał bowiem był całkiem gładki. Powiadano, że maestro zawsze chodził w czarnym jedwabiu bądź brokacie, bo jak mówił, one jedynie były w stanie go ogrzać. Lśnił także futerał obciągnięty czarnym jedwabiem. Kiedy uporano się z lunchem - mistrz zaledwie tknął jedzenie i z rezerwą reagował na wszystkie próby konwersacji ze strony rodziców - wszyscy przenieśli się do salonu muzycznego, by posłuchać gry Leo. Żadnego z dotychczaso- wych nauczycieli chłopca nie było przy tym; mistrz, wyrażając zgodę na przybycie i przesłuchanie, stanowczo wyprosił sobie obecność wszelkiej maści "pobłażliwych pedagogicznych mą- drali". Leo miał dobrych, wysoko cenionych nauczycieli i na takie oświadczeni‚ mógł sobie pozwolić jedynie największy skrzypek Europy. Tak więc Leo zagrał. Mozart, Chaconna Bacha, dwa kaprysy Paganiniego, trzy drobne utwory Vieuxtemps'a i etiu- da ze Szkoły B‚riota. Kiedy skończył, mężczyzna w czarnym stroju przez chwilę siedział w milczeniu. Wyglądało, że się zastanawia. Po chwili rzekł: - Hm! Po czym znów na dłużej zapadła cisza. Siedział bez ruchu, jak wtedy gdy słuchał, odwróciwszy wzrok od chłopca. Rodzice popatrywali na siebie niespokojnie. Wreszcie mistrz przemówił: - No tak. Dobrze. Ale jednej rzeczy nie rozumiem, co chłopiec jeszcze robi tu na wsi? Z jego gry należy usunąć masę śmiecia. Powinien przyjechać do mnie, do Paryża. Niedługo skończą się moje podróże i obejmę profesurę. Chyba będzie mógł tam uczęszczać mimo niemieckiego obywatelstwa. Hm, musi tam pojechać. No i powinien zostać w Paryżu pięć lub sześć lat. Musi więcej ćwiczyć, sześć godzin dziennie to za mało. Tak jak się sprawy mają powinien grać najmniej dziesięć. Co prawda jest jeszcze młody, mały, hm! Mężczyzna w czerni przerwał na chwilę, oczy mu się zwęziły. Spojrzał na ojca. - Ale któregoś pięknego dnia przestanie być dzieckiem, a to właśnie dziecko budzi zainteresowanie publiczności. Podniósł się i podszedł do chłopca, który patrzył nań sparaliżowany strachem. Przysunął się bardzo blisko i ujął ręką jego brodę. - Hm! Masz opaloną skórę, ale pod opalenizną jesteś blady, co? Hm. Ciemne cienie na policzkach i skroniach. No cóż. Wciąż trzymając chłopca za brodę zbliżył palce drugiej ręki do jego lewego oka. Odsunął dolną powiekę, by obejrzeć białko. Leo stał obezwładniony lękiem. - Hm! - powtórzył mistrz w czerni na widok czerwo- nych żyłek na gałce ocznej. Cały czas jego twarz była zamknięta i surowa, a wzrok przenikliwy. Nagle puścił chłopca, jak się wypuszcza z ręki przedmiot, i odwrócił się do rodziców. - Czy on ma wystarczająco dużo świeżego powietrza? Nastąpiła dłuższa tyrada na temat szermierki, polowań i fantastycznego konia, przysłanego z... Mistrz przerwał ojcu w środku przemowy, stał się na powrót Bogiem: - Jego gra jest jeszcze daleka od doskonałości. Ale m o ż e być dobra, niewykluczone. Istnieją po temu możliwości. - Ależ on już przecież koncertuje - wtrąciła matka, lekko speszona brakiem zachwytu ze strony mistrza. - On nawet... - Hm! - powiedział Bóg i matka zamilkła. - Więc Maestro uważa, że chłopiec powinien przejść pod jego opiekę już teraz? - odważył się spytać prosto z mostu ojciec. - A teraz chciałbym móc porozmawiać z młodym Lewen- hauptem - kontynuował mężczyzna w czerni z niezmąconym spokojem - i wysłuchać jego gry na osobności. Rodzice podnieśli się z ociąganiem. - Grywa także w Stuttgarcie, cztery razy w miesiącu. Z nadwornym kapelmistrzem Jego Wysokości... - zaczął ojciec, ale jedno spojrzenie mistrza sprawiło, że zamilkł. Rodzice opuścili pokój zdezorientowani tym, że mistrz nie obsypał syna pochwałami, do których zdążyli się już przy- zwyczaić. Mistrz zaczekał, aż zamkną się drzwi, po czym skinął na służącego, który stał w kącie trzymając futerał w pogotowiu. Sługa otworzył pudło i podał mu je. Było wyłożone błękitnym aksamitem i spoczywał w nim instrument. - Guarnerius - objaśnił spokojnie mistrz. Leżące w futerale skrzypce zdawały się skrzyć własnym blaskiem. Drewno pociągnięto lakierem, który nadawał im zupełnie niezwykły, czerwonozłoty odcień. Można było od- nieść wrażenie, że w futerale nie leży zwykły przedmiot, lecz odrobina słonecznego światła. Maestro dał słudze znak, by opuścił pokój, i zaczął mówić: - To jest jedno z ostatnich dzieł Giuseppe Guarneriego del Gesu. Jedno z jego arcydzieł. Bo takie skrzypce to nie jest już tylko produkt pracy rzemieślnika-można je przyrównać do całej symfonŹŹ stworzonej przez artystę. Biedny Giuseppe! Nieszczęśliwy człowiek! Miesiącami potrafił włóczyć się uli- cami Cremony od winiarni do winiarni, zrozpaczony, pijany, szalejąc i łkając, próbując zapomnieć o swej nędzy, nie mając odwagi wykończyć instrumentu, dążył bowiem do doskonało- ści... Bo ziemskie skrzypce nigdy nie brzmiały tak, jak to słyszał w snach. Pracował, ogarniała go rozpacz, że mu się nie udaje, pił i był nieszczęśliwy. No, spójrz na nie! - Maestro obrzucił chłopca szybkim spojrzeniem. - Spójrz na ten kolor! Na szyjkę! Na karteczkach Giuseppe Guarnieri zawsze kazał drukować litery IHS, znak Chrystusa, I e s u H o m i n u m S a 1 v a t o r - jak gdyby chciał prosić o przebaczenie za swoje niedoskonałe życie i o zbawienie dla swojej nędznej duszy, która przeczuwała doskonałość, lecz nigdy nie potrafiła jej odtworzyć na ziemi. Dlatego nazywa się go del Gesu - od Jesusa. Mistrz zamilkł na moment. Leo patrzył na instrument bez słowa, wciąż wystraszony. - Świerk na wierzch wybrał sam Giuseppe, podobnie jak jawor na spód i wierzbę na listewki i klocki we wnętrzu skrzypiec. Lakier zaś wyprodukował po dziesięcioleciach eksperymentów. Skrzypce zawdzięczamy Wenecjanom, tak. Nie! Skrzypce zawdzięczamy m o r z u, albowiem morską drogą przybył do nas z wybrzeży Bałtyku bursztyn na lakier, podobnie jak z IndŹŹ Zachodnich dotarł kopal indyjski oraz wschodnioindyjski szelak, północnoafrykański sandarak, mas- tyks ze Smyrny, damara z archipelagu Wysp Sundajskich i terpentyna z IlirŹŹ. Morską też drogą przybyły najróżniejsze, najkosztowniej- sze barwniki, kolor instrumentu znaczył bowiem równie wiele jak jego dźwięk; olejek aloesowy, smocza krew, brunatny asfalt, gumiguta i wiórki kempeszu. Wszystko to, wszystko przybywało morzem i dlatego skrzypce przypominają swym kształtem statek, a główka za szyjką kończy się ślimakiem, wygiętym jak muszla! I na tym to instrumencie odważymy się teraz zagrać! No, cóż! Mistrz wyjął guarneriusa z futerału i umieścił pod brodą. Przez moment on i Leo stali bez drgnienia, patrząc sobie w oczy; zlany potem Leo czuł pod pachami i wzdłuż kręgo- słupa igiełki bólu. Potem wykonał kaprys Paganiniego, którego wcześniej grał Leo, i to w taki sposób, że ogień i krystaliczny lód brzmiały równocześnie. Opuściwszy skrzypce, ponownie wpił się w oczy chłopca. - Boisz się?-spytał. Jego twarz zdawała się już nie mieć tak surowego wyrazu. - Nie - skłamał Leo. - Hm. Zagraj teraz ten kaprys raz jeszcze, a potem porozmawiamy. I Leo zagrał. Tym razem, kiedy rodziców nie było w pokoju, poszło trochę lepiej, ale czuł, że było to na granicy jego możliwości. Zwłaszcza szeregi podwójnych flażoletów - dla maestra była to zabawa, ale on ciężko z nimi walczył i musiał się zadowolić ich zamarkowaniem. Skończywszy spojrzał na opartego o fortepian mężczyznę, który słuchał w dalszym ciągu, choć Leo przestał już grać. Broda opadła mu całkiem na piersi. - No i dlaczego się boisz? - powiedział. - Co się z tobą dzieje? Gdy jesteśmy sami, boisz się mniej, prawda? Słuchaj, mogę ciebie wziąć na ucznia, od razu. Jadę teraz do Mona- chium i wracając mogę cię zabrać. Hm, potrzebujesz praw- dziwego szkolenia, najlepszych nauczycieli. Nie - prawie najlepszych. Grasz dobrze, ale nie dość dobrze, tak jak ja dawniej. Dziesięć godzin dziennie, do tego intensywna nauka. Ale nie wiem, czy nie jesteś jeszcze fizycznie zbyt wątły. Widzę po twoich rodzicach, że chętnie dołożą wszelkich starań, żebyś osiągnął swój cel, że zapakowaliby cię i wysłali w podróż już dziś, gdybym ich o to poprosił. Ale muszę się dokładnie zastanowić. Czy mam ich o to prosić. Rozumiesz? Leo skinął głową. - Tak jak powiedziałem. Ćwiczenia, wprawki. Nie do- szedłbym do tego, kim jestem dziś, bez ćwiczeń, bez palcówek do obłędu, bez wielogodzinnego grania, aż krew dosłownie tryskała mi z nosa. Rozumiesz! Krew z nosa! N a k o n i e c k r e w s i k a ł a m i z n o s a! - drżącym palcem wskazał na nos. - Ale ty jesteś mały - dodał - i blady pod opalenizną. Może dla ciebie jest jeszcze za wcześnie i należałoby poczekać jeszcze rok. Może na razie wystarczy, że jesteś tutaj. Ale z drugiej strony, może to będzie o rok za późno. Hm, trudno powiedzieć, rozumiesz? Ale... Przerwał, bo z chłopcem zaczęło się coś dziać. Przez cały czas, gdy mistrz mówił, Leo czuł wewnętrzne drżenie. Zawsze kiedy się bał, drżał w środku: kiedy miał walczyć bez maski, kiedy miał galopować. Rozdygotanie ogarniało go, gdy miał zająca na celowniku i gdy grał przed publicznością. Ale na zewnątrz był spokojny, zawsze. Tylko nie teraz. Z wnętrza wibracja przeniosła się na powierzchnię. Zaczęło się zupełnie nieznacznie od klatki piersiowej i górnej partŹŹ ramion, po czym stopniowo roz- przestrzeniało się po ciele, aż drżały mu ręce, nogi. Drgawki przybierały na sile, w końcu trząsł się cały. Mężczyzna w czerni przypatrywał się temu ze spokojem. Widział, jak Leo osuwa się przed nim na ziemię, nie mogąc utrzymać się na drżących nogach. Najpierw opadł na kolana i próbował się podnieść. Nie udało się. W końcu leżał na podłodze i wił się w nie kontrolowanych wstrząsach jak w konwulsjach. Już nie drżał, wydawało mu się, że rozpada się na strzępy. W środku słyszał dudnienie, krew szumiała mu w uszach i czuł, jak serce w zawrotnym tempie wali o klatkę piersiową. Przez cały czas coś się tłukło w ciele; każdy palec, każdy mięsień drżał, napinał się do granic wytrzymałości i wiotczał z szaloną prędkością. Jak nurt porywało go to ze sobą, nie mógł się oprzeć. A wszystko bez słowa, bez jednego dźwięku poza świszczącym oddechem. Cały czas zachowywał świadomość, rejestrował własne myśli jak pękające bąbelki na grzbiecie potężnej, dudniącej fali, która go rozdzierała na sztuki. Nigdy mu się to przedtem nie przydarzyło, więc bał się. Zauważył, że im bardziej się boi, tym silniej się trzęsie. Mężczyzna w czerni, Bóg, Mistrz, mógłby równie dobrze znajdować się o sto mil stąd. Widział jego czarne buty i nogi. Czas mijał nieskończenie powoli i nieskończenie szybko. Leżąc liczył uderzenia serca i widział wahadło zegara na ścianie; w ciągu dziesięciu sekund serce uderzyło dwadzieścia sześć razy, szaleńczo prędko i złowrogo wolno. Wahadło wychyliło się z boku na bok po swoim torze. Wydało mu się, że w każdym z punktów granicznych zatrzymało się na małą chwilę i że droga z jednej strony na drugą przeciąga się, jakby je zanurzono w oleju. Wiele myśli zdążyło mu przemknąć przez głowę w przedziale tej jednej sekundy. Przez pół sekundy pomyślał: Zaraz umrę. Umieram. Gdybym tak wówczas spadł z konia i skręcił kark. Tamtego się nie bałem, nie czułem strachu. Nie lękałem się pierwszy raz dosiąść Fidelia; nie obawiałem się o swój kark. A niechbym go był skręcił. Więc dlaczego teraz się boję? Wahadło dotarło do punktu granicznego. Zaraz otworzy się wielka ciemność i wszystko połknie. Czuję, że tu jest, tuż za plecami, pod spodem. I syczy. Czerń syczy. Mimo to jest spokojnie, cicho i ciemno, jak w grobie. Ale jest tutaj, kryje się pod wszystkim. Boję się. Wahadło dotarło do drugiego punktu granicznego. Boję się, że mnie tu znajdą, że matka i ojciec znajdą mnie w takim stanie, że on zaraz wybiegnie i przyprowadzi ich i powie: "Państwa syn dostał ataku epilepsji, umiera, niech państwo zobaczą" - i wtedy oni wejdą i znajdą mnie w takim stanie. N i e, n i e, n i e! Tylko nie to, nie to! ... Czuję, przenoszę się do salonu i widzę, jak tam siedzą i czekają; czekają na decyzję; siedzą tam i myślą o swoim cudownym dziecku, s ą tam... Pociemniało mu przed oczami. Mistrz przez kilka sekund spokojnie przyglądał się temu, co się działo z chłopcem. Twarz mu się zasępiła, ale niejedno już widział i wydawało mu się, że powoli zaczyna rozumieć, chociaż nie w pełni jeszcze potrafi ująć to w słowa. Dlatego przyklęknął ostrożnie obok niego i zamarł na chwilę, po czym złapał jedno drgające konwulsyjnie ramię. Dygotało tak moc- no, że ledwie udało mu się je pochwycić. Lecz skoro je już chwycił-nie puszczał. Objął rękę Leo swoją dłonią i przycis- nął ją do piersi, drugą delikatnie go poklepał. Potem począł gładzić chłopca powoli po ramionach i klatce piersiowej. Pomogło. Leo nie dygotał tak mocno, spoglądał teraz z prze- strachem w twarz mężczyzny w czerni. - Nie odchodź! - wyszeptał, wydyszał. I znów zaczął silniej drżeć. - Nie odejdę. Chcesz, żebym zawołał matkę i ojca? Leo rozpaczliwie rzucił głową. - Nie? No to nie zawołam. Mężczyzna w czerni długo uspokajał chłopca. - Hm - powiedział po jakimś czasie. Leo wciąż leżał na ziemi, ale prawie przestał drżeć. Tylko od czasu do czasu wstrząsał nim dreszcz. - Hm, nie masz konwulsji. To nie jest epilepsja. Widzia- łem ją kiedyś i nie wygląda w ten sposób. - Nigdy mi się to przedtem nie zdarzyło - wyszeptał Leo. Czuł, jak w kącikach oczu zbierają mu się łzy. - Nie powinieneś się mnie bać. - Nie... - To nie mnie się boisz - uśmiechnął się, po raz pierwszy od przyjazdu, i pokazał ostre kły. - Ale nie chcesz być wysłany do Paryża, prawda? - Prawda - odparł szeptem Leo. - Ale chodzi nie tylko o to. - Aha, więc jest jeszcze coś innego, tak? - Paryż byłby mi... dziesięć godzin ćwiczeń codziennie... tak właściwie, to ja bym... - brakowało mu słów, by powie- dzieć to, czego nigdy przedtem nie mówił nikomu. - Hm. - Ja bym chciał... siedzę po nocach i komponuję. Muszę po nocach. Tyle już ćwiczę, że zostają tylko noce... Mistrz uśmiechnął się znowu, lecz tym razem uśmiech był prawie ciepły. Oczy nagle zrobiły się zupełnie przyjazne, mądre. - A więc tak się rzecz ma z tobą - rzekł. Leo przełknął ślinę; kiwnął głową. Potem opowiedział więcej, o koncertach, o rodzicach i o tym, jak przebiegały owe tajemnicze noce. Kiedy skończył, mężczyzna w czerni rzekł: - Skoro sprawy tak się układają, to niewiele mogę dla ciebie zrobić. - I znów się uśmiechnął. - Ja w pewnym sensie chętnie doskonaliłbym technikę... - ...ale nie o to głównie chodzi? - Właśnie... - Hm, no więc posłuchaj mnie. Jak wiesz, są kom- pozytorzy, którzy grają, i muzycy, którzy komponują. Ale występują także bardziej czyste typy: kompozytorzy, będący świetnymi wykonawcami, którzy nigdy nie wystąpili publicz- nie, i zupełnie pozbawieni fantazji twórczej soliści wirtuozi, którzy z trudem napisaliby piosenkę na urodziny. Sam należę niestety do tego ostatniego gatunku. Te drobiazgi, które skomponowałem, nie są dobre, chociaż w y o b r a ż a ł e m je sobie dobrze. A teraz słuchaj mnie uważnie: kompozytor jest osobą obdarzoną łaską. Nie pozwól sobie n i g d y wmówić czegoś innego. To on tworzy muzykę. Leo milczał. - Ale to nie moja specjalność. Masz szansę stać się bardzo zdolnym solistą, m o ż e nawet jednym z wielkich. To, że koncertowałeś tu, w Wirtemberg, nie znaczy wiele. Cudowne dzieci zachwycają - i to wszystko. Nie potrafią jeszcze porządnie grać. Ja mógłbym cię tego nauczyć. Jeżeli zechcesz. - Nie... - Słucham? - Niech pan t e g o nie mówi, proszę... - Teraz, rodzicom? Rozumiem. Dobrze, młody człowie- ku. Na razie musisz słuchać ojca. - Tak - powiedział cicho Leo. - Tak jak przywykłeś. Leo zaczął bezgłośnie płakać, tylko łzy spływały po poli- czkach. - Daj mi rękę. Leo wyciągnął ramię. Mistrz ujął rękę w swoje dłonie, badał ją, mierzył długość poszczególnych palców w stosunku do siebie. Leo miał długą, delikatną i wąską, dobrze umięśnio- ną dłoń z widocznymi ścięgnami. Odwrócił ją wnętrzem do góry i patrzył dłuższą chwilę, zanim puścił. - Dobrze - odezwał się. - Słuchaj no, otrzyj łzy. Leo natychmiast przestał płakać. Wytarł policzki i oczy. Mistrz zaś ciągnął: - Zaraz pójdę po twoich rodziców. Ale pamiętaj: być obdarzonym jakimś talentem zawsze oznacza dwoistość, talent jest darem - co zawiera się w samych słowach - i przekleń- stwem. Mogę ci więc przepowiedzieć wiele samotnych i trud- nych nocy, wiele cię czeka łez i bólu, bo za najwyższe szczęście trzeba zapłacić. W muzyce rozmawia się z Bogiem, inni ludzie tego nie rozumieją. Prawie nikt. Natomiast ten, kto prowadzi taką rozmowę, kto zdaje się na jej język, jej melodię - czy pisze, czy wykonuje - jest skazany. Musi zapłacić, bo dane mu jest przeżyć coś, czego inni ludzie nie potrafią. Nie mogę ci nic powiedzieć na temat twoich kompozycji, bo ich nie słyszałem. W dalszym ciągu jestem skłonny przyjąć cię na ucznia, ale jeszcze nie teraz, to może poczekać. Najpierw musisz nauczyć się sam podejmować decyzje, a nie być przedmiotem ich podejmowania. Podniósł się i podszedł do drzwi. - A teraz wymyślę coś dla twoich rodziców. - Czy mogę coś powiedzieć? - Proszę bardzo. Leo chwilę milczał. Potem rzekł: - Dziękuję. - W porządku, bracie. Jest wczesny ranek, jedzie konno. Stępa przemierzył ścieżkę wzdłuż rzeki i wioskę. Przepisaną trasę. Teraz znalazł się po drugiej stronie zabudowań, czerwone dachy domów leżą za nim, a przed nim - pola. Jest wczesne przedwiośnie, pora orki. W powietrzu wisi woń wilgotnej gliniastej gleby, trawa jeszcze się nie zazieleniła i jak zmierzwione włosy leży na zboczach przydrożnych rowów. Teraz nikt go nie widzi. Przyspiesza tempo. Zwierzę pod nim galopuje, przechyla się więc do przodu, kładzie na koński grzbiet w strachu, że pęd go zmiecie, że koń się przewróci trafiając kopytem w krecią norę. Mimo to gna coraz szybciej. Wiatr smaga go po oczach, dudnią końskie podkowy. Zaczyna wykrzykiwać w pędzie, pozwala wargom formować słowa, o których istnieniu w sobie nie miał pojęcia, a części z nich nawet nie rozumie. Dopiero po półgodzinie i koń, i on sam są tak zmęczeni, że zwalnia, wjeżdża do zagajnika i jakiś czas daje się prowadzić ścieżkom. Wewnętrznie jest pusty, wypalony, jak ta bezbarwna, sucha, ubiegłoroczna trawa. Koń parska zmęczony. Leo klepie go delikatnie po szyi. - Fidelio - mamrocze bezdźwięcznie - mój ty darze. - I rzuca miękko, opadły z sił, ostatnie tego ranka przekleń- stwo: - A niech cię diabli! Trafia na polanę z małym pagórkiem, tam zsuwa się z konia wprost na zszarzałą trawę. Chwilę siedzi u jego przednich nóg popatrując ku górze. Stąd, z dołu koń robi wrażenie nad- naturalnie wielkiego. Oczy jak dwie czerwone szklane kule, w których odbijają się promienie słońca zza jego pleców; zauważa, że pokrywa je cienka, wilgotna błonka. Koń rzuca łbem, parska mu prosto w kark. Leo ociera się i odsuwa dalej. Patrząc na koński pysk podnosi się na kolana - Fidelio ma na czole jasną plamkę w kształcie litery "s". Krótkimi zdecydowanymi uderzeniami bije czołem w wyniosłą czaszkę zwierzęcia. Kopnij, myśli, no, kopnijże. Ale Fidelio wziął na przeczekanie. Leo rejestruje końskie ślepia tuż nad swymi własnymi oczami, podnosi się więc, odchodzi jeszcze kilka kroków dalej i siada w trawie obok młodej osiki. Opiera się plecami o pień i wyciąga nogi przed siebie. Ziemia jest jeszcze wyziębiona po nocy, nad nim unoszą się nagie jeszcze korony drzew, pąki jeszcze nie pękają. Wiosna się spóźnia i ów brak życia w lesie sprawia, że robi mu się smutniej. Wygląda na to, że ten dziwny stan przerwy, to uczucie zawieszenia, nieprzynależności, będzie trwało i trwa- ło, wiecznie. Ale Leo wie, że naprawdę właśnie teraz zachodzą zmiany w przyrodzie, tyle tylko że po niej tego nie widać, co gorsza - on sam tego także nie wyczuwa. Nie pamięta, by kiedykolwiek w przeszłości przeżył tak pozbawioną życia wiosnę. W suchej trawie tuż przy pniu osiki kryje się mały kwiatek, nieomal na nim siedział. Dostrzegłszy go, odsuwa się trochę. Kwiat jest biały, nie wie, jak się nazywa. Jedyny, jak okiem sięgnąć. Latem, kiedy jest w lesie sam i żadne obce oczy nie mogą go śledzić, wyciąga się zazwyczaj wśród kwiatów na łące i odpoczywa. Teraz to niemożliwe, kładzie się więc na brzuchu i studiuje mały, biały, podobny do gwiazdki kwiatek. Zauwa- ża, że jednak nie jest całkiem biały, wewnętrzne płatki korony mają od środka nikły ślad purpury. Jakże on się nazywa? Hiacynt? Irys? Nie zna się na kwiatach. Ten jest biały, z lekka purpurowy, i rośnie przy drzewie, samotnie. Przymyka oczy. Wszystko szybko wróciło do normy. Bóg i mistrz rozlicz- nych sal koncertowych i salonów Europy, wirtuoz z ogniem piekielnym w palcach zniknął tego samego dnia, kiedy przy- był. Leo zapamiętał jedynie ów przelotny uśmiech pod koniec rozmowy w salonie muzycznym, a także wężowy grymas obnażonych kłów, kiedy witał się z rodzicami. W uśmiechu z salonu muzycznego było jednak coś ludzkiego i Leo uniknął podróży do Paryża. Rodzice byli zawiedzeni - a może zadowoleni, trudno powiedzieć. Jeszcze rok, przynajmniej, trzeba poczekać, zawyrokował mistrz. Akurat w tym momen- cie pojawił się na ich twarzach cień zawodu, szczególnie u ojca - czyżby j e g o syn nie był dość dobry? Ale zaraz prędko pogodzili się z tym, że nie potrzebował jeszcze wyjeżdżać, zwłaszcza matka. Jak długo był w domu, więcej chwały spływało bezpośrednio na rodzinę. Nauka odbywała się jak przedtem, tyle że po kolacji ćwiczył godzinę dodatkowo. Wkrótce wyruszy na swe pierwsze prawdziwe tourn‚e. - Jak na swój wiek jest i za mały, i za duży - powiedział mistrz. Cóż on przez to rozumiał? Nie, Leo doprawdy nie potrafi rozgryźć tego Boga, tej Sławy, która go nawiedziła. Z wyglądu napawał strachem, może dlatego zaczął tak drżeć. Chyba tak. Ale z drugiej strony, obok budzącego lęk zimna i nad- człowieczeństwa było w nim jeszcze coś innego. Niósł p o c i e- c h ę. Dlatego Leo czasami myślał, że czarno odziany maestro byłby jedynym człowiekiem nadającym się do rozmowy o niektórych ważnych sprawach. Czy mógł bowiem poroz- mawiać o nich z rodzicami? Albo z dyrygentem dworskiej kapeli, kapelmistrzem G"schem? G"sch był karłem z czaszką usianą brodawkami, technicznie grał bardzo dobrze i uczył wspaniale - ale to było martwe, kompletnie bez duszy. Natomiast ta obca sława, grająca, aż iskry szły, co on takiego powiedział? Że ćwiczył, póki mu się z nosa krew nie polała. Czy G"sch kiedykolwiek tak ćwiczył? G"sch nie miał w żyłach krwi. Płynęła w nich formalina. Aby tak ćwiczyć, myśli Leo, trzeba przeczuwać doskona- łość, trzeba choć na mgnienie oka być świadkiem niemoż- liwego. Ale ten moment musi być taki, żeby nieszczęśnik, który go doznał, nigdy już nie miał spokoju ani spoczynku. Leo prawie żałował, że nie pojechał do Paryża. Jednocześ- nie mdliło go na myśl o tym mrocznym nieznajomym, na myśl o tym, jakie by go życie czekało z takim nauczycielem, samotnego w wielkim, nieznanym mieście, bez jednej wolnej chwili na pisanie muzyki. O tak, ulżyło mu, że nie musi jechać. Tamten gwałtowny, niczym nie wyjaśniony atak w salonie muzycznym owego popołudnia już się więcej nie powtórzył. Rodzice nigdy nie mieli się o nim dowiedzieć. Co to było, Leo nie wiedział. Tylko czasami w nocy, gdy był szczególnie zmęczony i przepracowany, zauważał lekkie drżenie klatki piersiowej i górnej partii ramion, dokładnie takie, jak na początku owego ataku. Ale nigdy więcej. Uciekał przed nim w sen i w ten sposób go uprzedzał. Pozostało mu jednak wrażenie, że wszystko w głębi wygląda inaczej, niż się wydaje z wierzchu, że to tylko cienka błonka przysłaniająca złowrogą ciemność. Po wypadku w salonie muzycznym mu- siało minąć wiele dni, zanim z grubsza wrócił do normy. Z komponowaniem szło w dalszym ciągu jak po grudzie, ale ta odrobina, którą mu się udało napisać, była dobra. Leo obraca się na trawie. Niebo wysoko nad koronami drzew jest lekkie i błękitne, usiane białymi chmurkami. Jeszcze kilka minut może leżeć, potem trzeba będzie wracać... Ale co to? Ktoś mu się przygląda. Nie wiadomo dlaczego, nagle uświadamia sobie, że śledzi go czyjś wzrok. Gdzie? Ktoś musi być gdzieś między drzewami. Leo podnosi się czujnie, delikatnie otrzepuje ubranie i z udaną obojętnością rozgląda się wokół. Nikt mu nie wpada w oko. Mimo to nie może się uwolnić od tego uczucia. Ktoś go obserwuje. Robi kilka kroków w stronę konia. Jest zupełnie cicho, tylko lekko szumi las; musiało mu się zdawać. Nie zapom- nij, że masz kupić atrament w Henkerdingen. Jeszcze raz rozgląda się dookoła i w tej samej chwili słyszy ciche warcze- nie. Zamiera w pół ruchu. To gdzieś z tyłu, za nim, w lesie. Zostawia konia i idzie za głosem. Warczenie przybiera na sile i przechodzi w szczekanie. Zza krzaków wyłania się pies, wielki i czarny. Owczarek. Podchodzi w jego stronę, staje i zaczyna ujadać. Leo zbliża się ostrożnie. Pies nie macha ogonem, uszy położył po sobie, jest całkiem czarny, sierść ma zjeżoną, wątpliwe, czy rasowy. To kundel, brudny, z raną na przedniej łapie, pewnie stoczył walkę. - Spokój - mówi Leo do psa. Ten warczy i patrzy nań spod oka. Leo słyszy, że koń się niepokoi. Nie ma obroży, nawet sznurka wokół szyi, dziki pies. Sierść jeży się jeszcze bardziej, a warczenie przechodzi w głęboki, ostrzegawczy pomruk, gdy Leo przesuwa się o krok bliżej. Wygląda, jakby się chciał na niego rzucić; chłopak wie, że potrafi ugryźć, jeśli zechce. Zatrzymał się. Pies o dwa kroki od niego. Dlaczego się nie rzuca? Dlaczego nie skacze? Nagle Leo pojmuje - widocznie gdzieś z tyłu za nim jest coś, co ochrania. Za krzakiem, prawie nie do rozpoznania w tym gąszczu, ktoś przycupnął w kucki. - Wyjdź - mówi spokojnie Leo. Mała postać podnosi się z ociąganiem - dziewczynka, młodsza od niego, może ośmioletnia, w porwanej zielonej spódniczce i brązowym kubraczku. Ma podrapaną twarz, a włosy, brudne i splątane, opadają w strąkach na ramiona. Leo nie pamięta, żeby ją widział w Henkerdingen. Dziewczyn- ka patrzy na niego bojaźliwie wielkimi oczami - Leo nie rozumie dlaczego - i zagryza dolną wargę. Na twarzy ma jakąś bliznę, nie, to rozpłatana górna warga z obrośniętą gruzełkami skórą aż pod nos. Zajęcza warga. Dopiero teraz Leo zauważa, że trzyma w ręku dwa króliki. Kłusowniczka, myśli Leo, tutaj trzeba mieć prawo od- strzału zwierzyny. - Czy to twój pies? Oczy dziewczynki się rozszerzają, nie odpowiada. - Długo tu jesteś? Wciąż niema, potrząsa głową. Jest niewyobrażalnie brudna i śmiertelnie wystraszona. - Nic ci nie zrobię - zapewnia Leo. Ale uświadamia sobie, że ona go nie rozumie. Dziewczyn- ka, zmartwiona, rozgląda się naokoło, potem otwiera ze- szpecone usta. Wydobywa się z nich potok słów w języku, którego Leo nie zna i nigdy przedtem nie słyszał. Nic nie kojarzy. Nagle nieznajoma milknie. Leo uśmiecha się i potrząsa głową na znak, że nie rozumie. Ale coś się w nim jednak zmienia, jakby mimo wszystko wywnioskował trochę z tych obcych dźwięków. Twarz dziew- czynki daje mu do myślenia. Odzywa się znowu, jest spokojniejsza. Tym razem pojawia się niemieckie słowo: - Bruder, brat - powtarza wielokrotnie. Leo rozumie. - Chodzisz po lesie i szukasz brata? Z zapałem kiwa głową. Pies też się już teraz uspokoił, ale cały czas spogląda na niego z ukosa, czujnie. Leo uśmiecha się jeszcze raz, po czym wskazuje palcem króliki, które dziewczyn- ka trzyma za uszy. Są poszarpane, pobrudziły ją krwią; cała obnażona aż do łokcia ręka jest czerwona. Wnyki, myśli Leo i otrząsa się ze wstrętem. Przypomina mu się jesienne polowa- nie. Wskazuje palcem króliki, klepie się po brzuchu i pyta: - Jeść? Dziewczynka znów z zapałem potakująco kiwa głową, już nic nie mówi, tylko się w niego wpatruje. Rozcięcie w wardze odsłania ząb. Leo przypomina sobie, że musi się pospieszyć. - Bywaj - mówi i lekko macha ręką. Podchodzi do Fidelia i wskakuje mu na grzbiet. Gdy odjeżdża, dziewczynka wciąż jeszcze stoi w tym samym miejscu. Jeszcze dwa razy spotkał małą w lesie. Pojawiała się zawsze nieoczekiwanie. Nigdy się nie dowiedział, jak ma na imię ani kim jest. Pies nie odstępował jej na krok. Skoro nie mogli ze sobą rozmawiać, najczęściej odbywało się to tak, że wpat- rywała się w niego, gdy siedząc na trawie odpoczywał po swojej konnej przejażdżce. Najdalej posunięta próba rozmowy ogra- niczyła się do siedzenia u boku psa i przyglądania się chłopcu. A Leo, który na ogół unikał ludzkich spojrzeń, zauważył, że nie ma nic przeciw temu. Nie wiedziała, kim jest, nie znała cudownego zjawiska zwanego młodym Lewenhauptem. Jego wizerunek nie przesłaniał jej samego Leo. Za pierwszym razem znowu miała dwa króliki, za drugim przyszła z pustymi rękami. Tego dnia zdarzyło się jeszcze coś innego: czarny owczarek podszedł do chłopca i polizał go po ręce. - Nie znalazłaś jeszcze brata? - spytał Leo. Nie odpowiedziała. Nie zrozumiała, skupiła się w sobie i bezmyślnie powtórzyła: "Brat". Leo pomyślał o Wielkim Nauczycielu z Paryża. Tego samego dnia przy kolacji ojciec rzucił: - Jacyś Cyganie pojawili się w lesie. Taborem. Matka: - To okropne. Ojciec: - Rozmawiałem o tym ze Schmidtem i Stu- bem. Obawiają się, że Cyganie kłusują. Stub znalazł kilka par sideł. - W takim razie trzeba coś z tym zrobić?! Leo nastawił uszu. - Stub i Schmidt zbierają dziś ludzi na wieczór. Następnego dnia Leo nie spotkał Cyganeczki. Pojeździł trochę w kółko, jakby szukając, jakby mu jej brakowało. Ale nie znalazł, widocznie przepędzono ją razem z innymi po- przedniego wieczora. W gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia, i tak by za kilka dni odjechali sami. Mimo to było mu smutno. Oprócz tego martwił się, że może opowiedziała swoim o spotkanym w lesie dużym chłopcu na koniu; w takim razie mogli pomyśleć, że to on na nich doniósł. Czy dziew- czynka poniosłaby wtedy karę? Pomyślał o jej bliźnie, o zaję- czej wardze. Zastanawiał się, skąd się wzięła, czy mała się z tym urodziła, czy co. Wyglądało to paskudnie. Czy takie rzeczy były wrodzone? Leo zorientował się, że koń parska z niepokojem. Rozejrzał się, nie ruszając z miejsca, gdzie odpoczywał. Z gęstwiny wyszedł czarny pies, sam. Wolnym truchtem zbliżył się do chłopca i obwąchał go. Leo go pogłaskał, a on polizał go po ręce. Miło było dotknąć jego futra. - Biedaku - powiedział - zostałeś sam. - Złapał go mocno za kudły. Przez chwilę spoglądał prosto przed siebie, potem wstał i rzucił psu krótkie: - Chodź! Pies poszedł za nim aż do domu. Odtąd chodzi z nim wszędzie. To jego pies. Protesty rodziców nie skutkują. Pierwszego dnia, kiedy przyszedł z nim do domu, było najtrudniej, ale uporał się z tym. - Co to jest? - Matka pokazuje palcem; pies leży w przedpokoju, rozciągnięty na podłodze przed pulpitem. - Co to jest?! - To jest pies. Mój pies. - Widzę, że... t w ó j pies? - Tak. - Odpowiedź pada jakby z oddali. Leo ćwiczy; psisko leży senne na podłodze i słucha. Pewnie nie jest szczególnie muzykalny, mimo to przysłuchuje się. Leo nie przerywa gry, kiedy matka mówi. Jest jej wtedy trudniej dotrzeć do niego, skoro całą uwagę poświęca arpeggiom. Ale odpowiedź brzmi zdecydowanie. - Któż na Boga pozwolił ci na... Skąd go masz?... - To prezent. Teraz ja jestem jego właścicielem. I gra dalej. Matka patrzy na niego ze zdumieniem i ze łzami w oczach. Czy to ten sam Leo, taki zazwyczaj ustępliwy? Z odrazą spogląda na dużego czarnego psa. - Jest brudny. - Umyję go. - I krwawi. - To tylko draśnięcie. Matka nie wie, co ma jeszcze powiedzieć, w końcu zduszonym głosem oznajmia: - ...wścieklizna! Wygląda na zrozpaczoną. Leo przerywa grę, patrzy jej prosto w oczy. - Pies zostanie ze mną - pada cicho i wyraźnie. Równo- cześnie psisko uważa za stosowne wydać z siebie warknięcie. Leo wraca do nut i gra dalej. Matka jeszcze zwleka, jeszcze chciałaby coś dodać; oddycha głośno, ze świstem wciąga powietrze, jakby zbliżał się jeden z jej ataków astmy, a wreszcie wychodzi. Leo gra, pies leży na podłodze. To, że doprowadził matkę do rozpaczy, budzi w nim lekkie uczucie zadowolenia, Scha- denfreude. Zazwyczaj jest całkiem miła, nigdy nie bije; spokoj- niejsza od ojca, łagodzi nastroje. Ta obrzydliwa radość nie jest więc skierowana przeciw niej; ale upaja go, toteż grając uśmiecha się sam do siebie. Arpeggia wychodzą perfek- cyjnie. Pies zostaje. Nie odnoszą skutku nawet ojcowskie podszyte groźbami próby przekonania go. Leo sam jest zaskoczony, że odważył się sprzeciwić; on, który na ogół nagina się do wszystkich nakazów, rad i upomnień, który robi wszystko, co mu każą, nawet jeśli wie, że sobie z tym nie poradzi. Nagle staje się nieugięty. Pies należy do niego, jest podarunkiem, i zosta- nie z nim. Więcej się na ten temat nie wypowiada. Rodzice czują się zdezorientowani, nie poznają syna. Psisko zostaje. Przez pierwsze tygodnie przeszukiwał las, w razie gdyby dziewczynka z zajęczą wargą lub ktoś z jej taboru wrócił po psa. Wtedy by go oddał. Ale już jej nie spotkał. Czy żałuje, że straciła psa? Czy wspomina go czasem? Albo niemieckiego chłopca na koniu? Każdego ranka, kiedy wyjeżdża na Fideliu, pies biegnie tuż za nimi. Nigdy nie traci ich z oczu, nawet kiedy galopują. Na początku koń denerwował się, mając za sobą cały czas w polu widzenia czarne kudły, ale stopniowo przyzwyczaił się do jego obecności, choć - tak jak rodzice - niechętnie. Pies i Leo zostali przyjaciółmi; na wszystkich innych warczy, tylko Leo może go karmić, tylko jemu pozwala się głaskać. Rodzice, nauczyciele i służba boją się go. Po jakimś czasie ojciec zaczął doceniać fakt posiadania w domu ostrego psa. Zdobył się nawet na to, by wspomnieć o odesłaniu starego rottweilera na emeryturę, "do rzeźni", i zastąpieniu go czarnym owczarkiem, którego można by przywiązać do budy przed drzwiami stajni... Kiedy Leo usłyszał tę propozycję, stało się coś dziwnego. Warknął na ojca, najeżył się i wyszczerzył zęby, po czym wstał i odszedł od stołu. Rodzice pozostali, bezsilni. Leo się zmienia. Chociaż może z drugiej strony zmiany dopiero teraz się ujawniają. Koncertował całą jesień, a we wszystkich podróżach towarzyszył mu pies. Leży w garderobie i czeka, wielki, czarny, milczący. Kiedy wraca po końcowych oklaskach, pies podnosi się i podchodzi do niego człapiąc. Wtedy Leo zapomina o koncercie, mógłby tak siedzieć w kucki godzinami, patrzyć na niego i targać za kudły. Nigdy nie ma pewności, czy to szklane spojrzenie wyraża głupotę czy mądrość. Jest kompletnie głuchy na muzykę, nieświadomy tego, kim jest Leo. Obcy. Ale p r z e d koncertami... Leo czuje, że się zmienił. Przed koncertami ogarnia go granicząca z lękiem nerwowość, która przypomina stan podczas wizyty mistrza. Bywa, że dopada go to na wiele godzin przed koncertem i ciska w otchłań strachu ciemnego jak noc. A jeśli w garderobie, tuż przed występem, zdarzy mu się to samo co wtedy? Myśli o ludziach zebranych w sali koncertowej: przyszli, żeby go posłuchać. Jak w prze- błysku jasnowidzenia uzmysławia sobie, że są tam, pokasłują, kartkują programy. Za każdym razem, kiedy myśl pobiegnie w ich kierunku, Leo zaczyna drżeć. Ma dla nich grać. Będą go słuchać, zauważą każdy błąd, najdrobniejsze wahanie. To są prawdziwe koncerty, już nie występuje tylko w charakterze cudownego dziecka, publiczność jest krytyczna. On ponosi pełną odpowiedzialność za swoją grę. W duchu przegląda program, utwory stają się zdradzieckimi pułapkami, całość zaś sprintem od kry do kry, na głębokim, lodowatym morzu. ' T a m, w scherzu, nie gra pewnie. I t a m, w trio, w tych łamańcach na strunie G, i jeszcze t a m, i t a m... To, co zaledwie przed rokiem wykonywał bez lęku - co prawda czasami z odrazą, ale bez strachu, bez zastanowienia - stało się teraz koszmarem, jak zły sen, z którego nie może się obudzić. Ma wyjść na scenę i zrobić to, czego od niego żądają; a także - i nie wie, czy to potrafi - ponieść za to od- powiedzialność. Zdarzało się, że zwracał całą zawartość żołądka, zanim wyszedł i zagrał z posmakiem żółci w ustach. Pochylony w garderobie nad miską, mając uczucie, że wnętrzności wywracają mu się na drugą stronę, nie widział wtedy dla siebie znikąd ratunku. Kazał się wszystkim wynosić: matce, ojcu, nauczycielom, reprezentantowi organizatorów. Nie chciał, by go oglądali w tym stanie. Samo w sobie było to wystarczającym poniżeniem, a na dodatek za chwilę miał poczuć na sobie setki spojrzeń publiczności. W takich chwilach nawet pies nie mógł mu pomóc. Dopiero potem. Zawsze wtedy szedł z nim na spacer, w podzięce za to, że czekał. Pewnego wieczora odbywał właśnie taką wędrówkę cichy- mi uliczkami prowincjonalnego miasteczka. Gdzież to mogło być? Może Giessen - powietrze było wilgotne, ciężkie, pachniało bagnem... Idzie ulicami w towarzystwie czarnego owczarka; jest spokojny, rozluźniony, koncert poszedł dobrze. Przebrnął przez wszystkie niebezpieczne miejsca, perfekcyj- nie przeskakiwał z kry na krę... Zdarzyło mu się już parę razy, że strach opanowywał go w takim stopniu, iż nawet te fragmenty, których zdawał się być pewien, nagle stawały się niebezpieczne, nie do przeskoczenia. Iż nawet owe stosun- kowo pewne kry zaczynały się groźnie chwiać, tak że ledwo udawało mu się uskoczyć. Ale tego wieczora poszło dobrze. Czuje ulgę, ale nie zadowolenie. Czy w ogóle bywa zadowolo- ny? Napięcie w żołądku ustąpiło, pozostała jedynie pewna obolałość mięśni brzucha po wcześniejszych wymiotach. Ulice są ciemne, wszystkie okiennice pozamykane. Idzie przed siebie na chybił trafił. Natknąwszy się na kogoś, usuwa się pod ścianę, w najgłębszy cień. Miasteczko leży na płaskim terenie, trudno się w nim zorientować, toteż Leo nie ma pojęcia, gdzie się znalazł. Nie boi się jednak zabłądzić, zresztą ma psa, to on wybiera drogę. Wyszedłszy zza jakiegoś rogu ulicy zatrzymuje się. Na wprost oświetlone drzwi wejściowe zamożnego domu. Przed bramą staje lando, wysiada pięć osób, dwie kobiety i trzech mężczyzn. Wszyscy w wieczorowych strojach, jakby wracali z teatru lub koncertu. Tak, oczywiście, to oni. Przemknął po nich wzrokiem: w trzecim rzędzie, dwa małżeństwa i młodzie- niec. Zatrzymują się przed wejściem, jedna para się żegna, najwidoczniej mają zamiar przespacerować się do domu. Leo chce przemknąć bokiem, ale zatrzymuje się. Coś mówią. O nim. - ..Mozarta wspaniale. - Och, tak. I Paganiniego. Cudowna muzyka. - Wirtuozowska. Takie tam gadanie. Leo znowu rusza dalej, wszystko to już słyszał przedtem. Wtem jedna z osób, ów młody człowiek, rzuca uwagę, która każe mu się ponownie zatrzymać. - Bardzo się jednak denerwował. - Denerwował? - Przecież był blady jak ściana, w życiu czegoś podob- nego nie widziałem. A nad górną wargą miał krople potu. - Skoro pan o tym wspomniał, Jean, to... - Prawda? - przerwał młody człowiek. - Cała jego postać była taka spięta, jakby skręcona w supeł. Nie po- wiem, żeby mi się to podobało. W tym było coś nienatural- nego, coś... - Ale muzyka piękna. - Tak, ale czy pani tego nie rozumie? Wszystko było pięknie i wspaniale, dopóki się nie otworzyło oczu. Jak zobaczyłem tego chłopaczka... Nie wiem... Czy nie odniosła pani wrażenia, że było to swego rodzaju przedstawienie, jak w menażerŹŹ... - Na tym polega sztuka, Jean. Niech pan pomyśli o Mo- zarcie; on także był w ten sposób wystawiany na pokaz. Talent musi mieć szansę stanąć w światłach rampy. ...jak tresowany koń. Leo odchodzi. Idzie prosto przed siebie, nie oglądając się na boki. Głosy za nim milkną. Po policzkach spływają mu łzy, nie wyciera ich. Szedł długo. Na koniec dotarł do placu przed zamkiem w środku miasta. Tam usiadł na ławce. Koń. Koń cyrkowy. Nagle uświadamia sobie, że stał się elementem menażerŹŹ, jednym z koni w stajni ojca, i że długo nim był. Siedzi bezmyślnie na ławce, pies u jego stóp. Nie, jedna myśl kołacze się w głowie, narasta i wypełnia go w końcu całego: to już nie jest muzyka, to już nie jest sztuka, to ujeżdżalnia. Jak cyrkowy koń może znaleźć sens w tym, co robi? Jak on sam może odnaleźć sens muzyki, skoro jej wykonanie stało się jedynie cyrkowym numerem? Ujeżdżalnia. Śmieje się przez łzy. Była noc. Siedział na tej ławce, marzł i nie chciało mu się wracać do pensjonatu; marzył, by rozpłynąć się w ciemno- ściach. Zegar na wieży wybił pierwszą, potem pół do drugiej. Krużganki i okna zamku pogrążone były w czerni, jakby to one właśnie emanowały ciemnością. Wyciekała z nich, wypływała strumieniem na świat. Czuł się jak ten zamek; był jak ten zamek... I wtedy stało się coś dziwnego. W ciszy usłyszał dźwięki. Trąbki. Rogi. Puzony. Muzykę jak wezwanie, jak triumf, skrzypce jak skargę; i cały czas bębny, dudniące jak końskie podkowy. Wyprostował się gwałtownie. Jest! Wreszcie! Długo nie mógł komponować, coś się w nim zamknęło, wszystkie próby lądowały w koszu. Dla kogoś, kto chce tworzyć, to największa męka: nie móc. Wcześniej czy później wszyscy artyści spoty- kają się z tym przerażającym, pozbawionym sensu letargiem. Leo zetknął się z niemożnością twórczą wcześnie, może zbyt wcześnie, ale teraz, tego wieczoru, muzyka wróciła do niego, prawdziwa muzyka. Grzebał w kieszeniach marynarki i kami- zelki. Ani karteluszka. Ani ogryzka ołówka. A dźwięki dobie- gają coraz wyraźniej, coraz mocniejsze. Podrywa się z ławki. Gdzie jest pensjonat?! Tam w pokoju ma papier, atrament, tam może pisać. Biegł ulicami, za psem. Coś w nim krzyczało, a on powtarzał głośno: szukaj domu! domu! I pies poprowadził go we właściwym kierunku, odnaleźli dom. Z trudem się opano- wawszy Leo pociągnął za rączkę dzwonka, gospodyni w pod- winiętej z pośpiechu nocnej koszuli wpuściła go do środka: Pańska matka umiera z niepokoju, cały wieczór chodziła z kąta w kąt i załamywała ręce. Doprawdy? no cóż, gdzie jest mój pokój, ach tu, dziękuję, dobranoc, nie, proszę jej nie budzić, porozmawiam z nią jutro... Wszedł do pokoju, zamknął drzwi na klucz i zapalił lampę. Oto sen. Pewnego razu, gdy Leo był mały, ojciec zabrał go ze sobą do Stuttgartu na pokazy szkoły jazdy. Z lubością odchylał się w fotelu i spoglądał na maneż, gdzie sześć nieskazitelnie białych koni tworzyło formacje i pokazywało sztuczki. Na łbach miały czerwone pióropusze, które powie- wały w takt ich ruchów. Oto sen. Koń podnosi się na tylne nogi, sztywno i nie- zgrabnie kroczy do przodu - "prawie jak człowiek", szepcze jakiś głos, może ojca. Teraz powtarza to głos samego snu: P r a w i e j a k c z ł o w i e k. Stąpa na dwóch nogach, treser przed nim, w cylindrze, z uniesionym w górę batem. Koń patrzy bezrozumnie na czarną postać, oczy ma nieprzytomne z wysiłku, by utrzymać się na dwu nogach. Rży i szczerzy zęby, całe ciało nienaturalnie napięte, robi trzy kroki, cztery, pięć, sześć, powoli i niepewnie. Dla niego to męka chodzić na dwóch nogach; wygląda, jakby płakał. O czym śni koń: Szaleńczy pęd w jasnym poranku, gdzieś tam leży miasto z czerwonymi dachami, a za oknem jakiś chłopak coś notuje. Sen przeszywa na wskroś trzask bata, znowu stoi na dwóch nogach, szczerzy zęby, skrzypce płaczą, najpierw pianissimo, potem narastając dysonansami z tema- tem snu w tle. Oto muzyka: Czerwona jak tańczący na łbie ogon z piór, z końskiego oka spływa strużka krwi. Leo rzuca na papier takt za taktem; kreski taktowe, jak zwykle, gdy pisząc o tym nie myśli, są lekko krzywe, stopniowo odchylają się coraz bardziej w lewo. Granatowymi nutami wypełnia przestrzeń pomiędzy nimi; stawia kolejną kreskę taktową, i jeszcze jedną. Ucichło. Siedzi jeszcze parę minut nasłuchując urwanych melodŹŹ - co się stało, gdzie się podziały? Prostuje się i uśmiecha, zmęczony, sam do siebie. Wygląda przez okno. Pora jest i późna, i wczesna - zauważa. Będzie chyba szósta. Potem pobieżnie przegląda szkic; na pełną orkiestrę - dawniej prawie nie miał odwagi tego próbować. Patrzy, czyta, nie rozumie. Nie pojmuje, c o t o j e s t, nie rozpoznaje w tym samego siebie. Nigdy tak przedtem nie pisał. Całkiem niezłe, ocenia trochę zaskoczony. Początek symfonŹŹ. Po tym wydarzeniu reszta tourn‚e stała się dlań prostsza. Ogarnął go spokój, dystans do wszystkiego wokół, co po- zwalało łatwiej znieść koncerty, wielodniowe podróże i prze- bywanie z matką. Łatwiej było się przystosować, bo nagle miał się nad czym zastanawiać. Matka od zawsze chorowała na astmę, objawiającą się ni stąd, ni zowąd kilkoma lżejszymi atakami. Ale ostatnio, a zwłaszcza odkąd w domu pojawił się pies, wydawało się, jakby zaczęła jej używać jako broni przeciwko synowi. Ataki stały się częstsze i poważniejsze. Leo nie mógł uwierzyć, żeby wywoływała je celowo, ale takie sprawiało to wrażenie. Domyślał się, skąd się one w pewnym sensie brały; wiedział, że jeśli ojciec się na niego rozgniewał, to płaciła za to matka. Zawsze stawała między nimi jak tarcza. Astma służyła jako ochrona zarówno dla syna, jak i dla niej samej. I to było chyba najgorsze. Kilkakrotnie w czasie tourn‚e grzał dla niej wodę w garnku, wlewał z flakonika olejek eteryczny i pomagał jej inhalować pod ręcznikiem. W takich chwilach nie odczuwał wobec matki żadnej sympatŹŹ, żadnego współczucia. Jej głę- boki, świszczący oddech był dlań odrażający, podobnie jak krople potu na czole i niemoc na dnie spojrzenia. W takich chwilach potrafił ją prawie znienawidzić. W oczach czytał wyrzut, jakby matczyne ataki astmy brały się z n i e g o, jakby t o o n b y ł t ą c h o r o b ą, na którą cierpiała. Rankiem po nocy spędzonej poza domem stał się świad- kiem takiego właśnie ataku, ale tyŠ razem podszedł do tego inaczej. Nie skręcał się wewnętrznie, nie nienawidził matki, był zbyt zmęczony; pusty i wypalony, niczego nie odczuwał, pomagał jej, po prostu, z czystego odruchu. Ze spokojem przyjął wyrzuty, najpierw we wzroku, potem w kazaniu na temat zniknięcia poprzedniego wieczoru. I tak jakby się coś między nimi zerwało, jakby już jedno drugiego nie obchodziło w ten sam sposób. Leo czuje to wyraźnie i widzi, że matka także zwróciła na to uwagę. Coś się wydarzyło. Zamawia filiżankę bulionu i pomaga jej pić. Nie odzywają się. Potem jadą dalej. Matka nie ma już więcej ataków astmy. Wieczorami, w samotności hotelowych pokoi wyjmuje zapisany owej nocy szkic i trochę nad nim pracuje. Tu i tam poprawi jakiś drobiazg i wciąż nie pojmuje, że mógł napisać coś takiego, całkowicie innego od rzeczy, które komponował poprzednio. Jest w tym jakiś inny ton, ale nie rozumie jego znaczenia. Chodzi na spacery i myśli, siada z rękopisem i stara się znaleźć dalszy ciąg, ale cisza w jego duszy trwa. Zdarza się, że pojawiają się drobne pomysły z dotychczasowe- go repertuaru melodŹŹ, tematów i fraz, nic jednak nie przypo- mina muzyki, którą zapisał tamtej nocy, nic, co by się nadawało. Po powrocie do domu, do Henkerdingen, dalej kombinuje. Wokół niego zapada milczenie jesieni, znika radość tworzenia zwykłych małych form. Wydają się bez sensu, wszystko zdaje się banalne i tradycyjne, bez charakteru w porównaniu z owym groźnym szkicem na biurku. Zresztą wszystko jest odległe - rodzice, dom, ćwiczenia. Jest wolny i zarazem uwięziony. Instynktownie zaczyna przekopywać wszystko na temat harmonŹŹ i form muzycznych. Czyta stare numery "Neue Zeitschrift fŹŹr Musik" i studiuje dostępne partytury, ale to już nie wystarcza, nie pomaga mu się dalej rozwinąć. Tak jakby tym jednym małym szkicem uczynił krok w zupełnie nowy świat; w świat nowych brzmień, nowych tematów, całkiem nowego sposobu komponowania. Świat, w którym sam musi sobie utorować drogę do przodu. To, czego się dotąd nauczył, popchnęło go na tej drodze o krok, na następny już nie starczy, nie opanował dostatecznie bogatej palety, by go móc postawić, a brakujących umiejętności nie zdobędzie z książek. W ten sposób coś umiera. W ten sposób coś się rodzi. Czas jesiennych polowań. Dalekie strzały rozcinają czyste, zimne powietrze. Co rano na polach leży szron, a nocami spadają gwiazdy. Pewnego wczesnego poranka Leo idzie z ojcem przez las. Strzelby niosą, jak zawsze, ze złamaną lufą i - zgodnie z surowymi zasadami łowieckimi ojca - każdy z nich ma po dwa naboje; w ten sposób nie marnuje się strzałów. Na jakiejś polanie dostrzegają zająca. Ojciec jest szybki, dużo szybszy niż Leo. Jednym płynnym ruchem składa dubeltówkę i podnosi ją do policzka, rozlega się strzał i zając pada martwy. Podchodzą. - Świetnie - mówi ojciec i podnosi zdobycz. - Całkiem ładna sztuka. - Dobry strzał - komentuje Leo. - No... - mruczy zadowolony ojciec - nie wiem, byliśmy blisko, właściwie bardzo blisko... - Tak, ale mimo wszystko... - Miewałem już lepsze strzały. Pamiętasz tę kanię, w ze- szłym roku? Była dużo dalej. - No tak, rzeczywiście. - I uciekała. - Mimo wszystko - upiera się Leo - to też był dobry strzał. - Tak, owszem. Ujdzie. - Szybki byłeś. - Bardzo szybki. O tak, byłem bardzo szybki. - Trafiłbyś go, nawet gdyby zaczął uciekać. - Tak, to prawda. Trafiłbym go. - Ojcze, chciałbym móc studiować kompozycję. Ojciec milczy. A potem na jego oczach obdziera zająca ze skóry. Leo, Leo. To jest ten moment. To jest moment, kiedy dokonujesz złego wyboru. Teraz, w tej chwili, możesz stać się wolny, jeśli się tylko o d w a ż y s z. Możesz mu stawić opór, powiedzieć że mimo wszystko, czy chce czy nie chce, poje- dziesz studiować kompozycję. Wiesz przecież, że dasz sobie radę sam, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ale nie mówisz tego, nie stawiasz mu czoła, nie chcesz być wolny. Przez wiele dni zbierałeś się na odwagę, a teraz zawodzisz sam siebie, tracąc ją. Odwaga znika, poddajesz się, mówisz: "Tak, ojcze", i chylisz głowę. I od razu wiesz, że nastąpią trudne lata, że każdy rok będzie swoistą walką z samym sobą, aż zbierzesz dość siły na następny raz i pojawi się kolejny taki moment. - Czy nie miałeś jechać do Paryża? Do tego tam... Do niego pojedziesz. - Tak, ojcze. Ale komponowanie... - Możesz robić, co chcesz - na boku. Kariera przede wszystkim. - Tak, ojcze. Ale... - Płacę za to, dużo mnie to jak dotąd kosztowało. Studia kompozytorskie nie wchodzą w grę. Co z nimi poczniesz? Z c z e g o b ę d z i e s z ż y ł? Nie ma o czym mówić. Pojedziesz do Paryża. Kiedyś mi jeszcze za to podziękujesz. Siedzi oparty o ściankę boksu w stajni. Wrócił z polowania do domu, ale nie miał siły wejść do środka. Woli posiedzieć chwilę tutaj. Fidelio parska i pochyla łeb w jego stronę, czarny owczarek przysypia u jego stóp. "Kiedyś mi jeszcze za to podziękujesz." W ciemnościach ciepłej stajni Leo przeklina sam siebie. Teraz pojedzie do Paryża. Kiedyś jeszcze ojcu podziękuje. Ogląda swoje ręce. Chwyta dubeltówkę. Zabija Fidelia i czarnego owczarka. W strzelbie były tylko dwa naboje. Tej samej nocy śniło mu się, że stał samotny wśród jesiennych pól. Zapadał zmierzch. Wtem w mroku ujrzał wyrastającą ponad korony drzew postać ogromnego mężczyz- ny w czerwonym płaszczu z kapturem. Jego twarz zdawała się być jak z miedzi i puchu równocześnie. Przyglądając mu się Leo odczuwał i strach, i spokój. Nieznajomy wskazał na wzgórza na horyzoncie, gdzie właśnie pojawiły się dwie gwiazdy. Widzisz te dwie gwiazdy? Były złociste i jasne, jaśniejsze niż jakakolwiek gwiazda na rzeczywistym niebie. Znajdowały się dokładnie jedna nad drugą. Tak, tak, widzę. To ich chcę dosięgnąć, jeśli tylko będzie mi dane. Wszystko w nim rwało się ku tym gwiazdom na wysokim niebie. Wtem górna gwiazda zbladła i zniknęła. Kiedy dosięgniesz tej gwiazdy, która pozo- stała, umrzesz. Potem sen się skończył. Resztę nocy przespał spokojnie i śniło mu się co innego, ale ten krótki epizod zapamiętał, i nawet długo po przyjeździe do Paryża wracał do niego myślami. Spot podniósł się i usiadł na koi. Powietrze wokół niego było ciężkie od świadomości czasu, widocznie długo musiał tak leżeć. Długo? Rozejrzał się dookoła. Ściany kajuty przybliżyły się, jakby urosły od jego strony. W uszy wciskały się monoton- ne odgłosy statku - szum, trzask, pobrzękiwanie. Gdzieś coś bolało. Statek prześlizgiwał się przez noc. Czerniał otwór bulaja. On zaś był tu tylko pasażerem, podróżnym, małym przypad- kowym muzykantem, pozbawionym nawet nazwiska, którego mógłby się trzymać. Podróżował, bezustannie podróżował. W gruncie rzeczy ta podróż zaczęła się w chwili, gdy siedział w landzie uwożącym go z rodzinnego domu, gdy drżał lekko w przedziale pociągu, zalękniony i samotny - a zarazem szczęśliwy, że wyjeżdża. O, tak. Tego dnia wyruszył w podróż, wielką podróż, która wywiodła go aż tu, z dala od własnego nazwiska i od własnej twarzy. W Paryżu cały czas miał uczucie, jakby znajdował się w podróży. Jego własna sympatyczna stancja na Montmartrze była wagonem albo statkiem. Kiedy zamykał za sobą drzwi, pokój ruszał w drogę. Za dnia, chodząc ulicami, odnosił wrażenie, że żegluje po rzekach i jeziorach, po obcych, nieujarzmionych wodnych szlakach Orinoko, Missisipi (to były główne ulice), że przebija się przez niezbadane delty rzek, dopływy i bagniska (to były boczne uliczki i za- ułki). Podróże i ekspedycje odbywał także w muzyce. Chodził na koncerty, słuchał muzyki, której istnienia nawet nie podej- rzewał, o której w Henkerdingen i Stuttgarcie nigdy nie było mowy. Odwiedzał kraje, których nie przemierzył jeszcze żaden niemiecki geograf, napotykał Eskimosów i Mongołów muzyki - impresjonistów, ludzi nowoczesnych, którzy pisali muzykę niepodobną do niczego znanego mu wcześniej. Sam czuł się, jakby raptem spadł tu z hukiem z osiemnastego stulecia, nawet niektóre elementy jego ubioru przywodziły na myśl schyłek ubiegłego wieku - właściwie brakowało mu tylko peruki! Jak kamień przetoczył się przez całe niemal stulecie i przybył na ucztę nieodpowiednio ubrany, z kuframi pełnymi niedorzecznych rupieci. Szukając wśród nich czegoś użytecznego, szukając uparcie, odrzucił już peruki i poń- czochy, kord i spacerową laseczkę, także różowiutkie menue- ciki przewiązane wstążką, gipsowe popiersia, porcelanowe pasterki i medaliony oraz Grosse und Kleine StŹŹcke fŹŹr Violine -poleciały na łeb, na szyję, hurra! W tej podróży zakosztował smakowitych kąsków, napojów z bajek, woni z tysiąca i jednej nocy, wszystko, wszystko pieniło się jak szampan! Został przyjęty do klasy mistrza, a nauka była jedną lawiną ćwiczeń, ciągle nowych utworów, nie kończącej się pracy nad detalami i ozdobnikami, czystym muzycznym sabatem czarownic. Mistrz jak mag stał wśród uczniów i słuchał, słuchał. W klasie było ich dwanaścioro, dziewięciu chłopców i trzy dziewczyny w wieku od jedenastu do dziewiętnastu lat. Ogromnie różni. Dwunastu nowicjuszy w sztuce czarowania, dwunastu współ- pasażerów. Leo chodził ze swymi nowymi przyjaciółmi na koncerty i wystawy, płakał i śmiał się; nauczył się, że oprócz likieru i portwajnu są jeszcze inne napoje. Hałasował razem z nimi po cichych o niedzielnym poranku ulicach i jeździł na wycieczki bądź na wieś. Dyskutował o literaturze i sztukach plastycznych, ale przede wszystkim o muzyce, muzyce, muzy- ce! Zakochiwał się kolejno we wszystkich trzech koleżankach z klasy i one także kolejno zakochiwały się w nim. To również było podróżą. Wyruszył poza tym jeszcze w inną podróż - przez gorączkę i omamy. Poddał się chorobom. Parę miesięcy po przyjeździe do Paryża zapadł na odrę, potem na ospę i świnkę. Wszystkie te trzy choroby wieku dziecięcego nastąpiły jedna po drugiej. Długo leżał chory, a w trakcie ospy trafił do szpitala. Żadnemu z kolegów nie wolno było składać mu wizyt, ale mistrz regularnie wpadał i oglądał go we wszystkich przedziwnych kolorach i postaciach, jakie choroba stopniowo przybierała. Tak jakby całe spędzone pod kloszem, wypełnio- ne pracą dzieciństwo się skończyło i musiał za jednym zamachem nadrobić to wszystko, na co inne dzieci miały czas. On n i e m i a ł c z a s u na chorowanie. A ponieważ skończył już lat piętnaście, ospa miała ciężki przebieg. Leżał w szpitalu pełne dwa miesiące, obsypały go krosty, pęcherzyki, znie- kształciła opuchlizna, a gorączka osiągała niepokojącą wyso- kość. Z całej siły sprzeciwiał się jednak, gdy chciano powiado- mić rodziców. Mistrz był tego samego zdania. W ogóle wydawało się, że chorobę chłopca przyjmuje z dużym spoko- jem, chociaż wypadła w środku roku szkolnego. Szpital był katolicki, pełen zakonnic, przyjaznych, trochę na dystans. Nuciły nocami czuwając w salach i chodząc od łóżka do łóżka. W napadach gorączki Leo sądził, że owo nucenie to muzyka oceanu, połyskujących fal, które niosły go na grzbietach poprzez ciemność. W rzeczywistości nigdy nie widział morza. Teraz zaś śnił, że jest Odyseuszem, przykutym do wielkiego łoża z baldachimem, i pływa po mitycznym oceanie słuchając śpiewu syren. Później, po wyzdrowieniu, napisał małe scherzo o chorym Odyseuszu. Ale przedtem miało miejsce coś innego. Gdy poczuł się na tyle dobrze, by móc chodzić, mistrz przyniósł ze sobą jego skrzypce i Leo zagrał dla chorych i dla zakonnic. Skrzypce, tak długo nie używane, stały się w dotyku zupełnie innym instrumentem, miały inny dźwięk. Nie był dość odporny, by oglądać się w lustrze podczas choroby. Raz jeden wystarczył, akurat gdy miał wysypkę i wyglądał tak strasznie, że od samego widoku własnej twarzy stan mu się pogorszył. Natomiast kiedy go wypisywano i stanął przed lustrem wkładając własne ubranie, ujrzał, że w przebie- ralni jest ktoś obcy. W przestrachu krzyknął głośno. Przed nim, w zwierciadle, stał nieznajomy chudy, blady młodzieniec z wystającymi kośćmi policzkowymi i cienkim nosem. Wargi miał bezkrwiste. Leo wpatrywał się w niego, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Podniósł rękę i obcy uczynił to samo w swoim lustrzanym świecie. Jego włosy były prawie całkiem czarne. Długo jeszcze wzdrygał się na swój widok w oknie wy- stawowym albo w lusterku przy goleniu. Tylko ręce się nie zmieniły, te rozpoznał. Z czasem urósł tak, że trzeba było wymienić całą gardero- bę. Skończył szesnaście lat, potem siedemnaście. Szybko stał się jednym z najlepszych uczniów w klasie mistrza. Na oko mistrz wciąż był taki sam, niezmienny, nieporuszo- ny. Sprawdziło się to, na co go przygotował: dziesięć godzin nauki dziennie. Mistrz przestał koncertować i w całości poświęcił się pedagogice. Ostro poganiał swoich studentów, stale jednakowo zamknięty w sobie, bezlitośnie krytyczny, równie dokładny i pozbawiony uśmiechu. Nigdy nie pojawił się jakikolwiek ślad owej zażyłości, która powstała między nimi, gdy odwiedził Leo w domu. Uczniowie byli świadomi dokonań mistrza, znali jego błyskotliwą karierę i sławę. Drżeli przed nim i pracowali ciężko. Znali go, ale nikt nic o n i m nie wiedział. Pewnego wieczora... Leo wracał spacerkiem do domu z dwojgiem kolegów z klasy, trochę od niego starszym Jean-Cyrem i Danielle, zwaną "Danielle w jaskini lwa", ponieważ miała gęste rude, niesforne włosy, które wykazywały tendencję do okrywania jej twarzy niby grzywą. Była sobota, wracali z koncertu, po którym poszli jeszcze potańczyć. Rozpierała ich radość i podniecenie, a otaczał jasny obłok śmiechu. Leo i Jean-Cyr nie zauważyli mijanego mężczyzny w czer- ni, pochłonięci jakąś zwariowaną wymianą zdań ("Słuchać Mozarta, to jak uszami pić szampana!"), której Danielle przysłuchiwała się wniebowzięta. Mimo wszystko oczy mu- siała mieć pod tą grzywą włosów na właściwym miejscu, ująwszy bowiem obu swych kawalerów za łokcie, wyszeptała bez tchu: - To mistrz! Minęło kilka sekund, zanim Leo i Jean-Cyr zrozumieli, kogo ma na myśli. Stanęli wpatrzeni w postać, która na poły zataczając się, na poły na czworakach wychynęła z bocznej uliczki, akurat kiedy przechodzili. Był ubłocony i brudny. Zdawało się, że ich nie spostrzegł. - Może powinniśmy...? - zaczął Leo niepewnie, ale wnet pojął, że reszta zrozumiała, o co mu chodzi. Nie wiedzieli, czy mistrz życzyłby sobie, by go widziano w takim stanie. - Możliwe, że wolałby... dać sobie radę sam - rzekł cicho Jean-Cyr. Usłyszeli, że mistrz mamrocze coś sam do siebie, ale nie mogli rozróżnić słów. Stali niezdecydowani, Jean-Cyr po- bladł. W tej scenie było coś niewyobrażalnego, prawie wbrew naturze. To n i e m ó g ł być ten nieskazitelnie schludny, sztywny maestro, którego znali z lekcji; to n i e m ó g ł być ten wielki, sławny na cały świat artysta - ów człowiek, który właśnie, potknąwszy się, wpadł do rynsztoka o parę kroków od nich. To, co widzieli, to był wrak, chore zwierzę. Słyszeli jego pomruki i pochrząkiwania. Twarz była zmieniona, rysy zatar- te, oczy puste. Danielle zdołała się opanować. - Chodźcie - rzekła - musimy mu pomóc. Co bę- dzie, jak się pojawi żandarm? Albo jeśli uszkodzi sobie ręce? Ustawili się po bokach mężczyzny w czerni. - Może panu pomóc, panie profesorze? - Och, niemożliwe, nie może być... czy to nie?...- spojrzał na nich jak przez mgłę, jakby ich nie do końca rozpoznawał. Wzrok wskazywał, że próbuje się pozbie- rać. W takiej sytuacji nikt nie pyta: panie profesorze, czy pan jest pijany? Pytanie brzmi: - Czy pan jest chory? Czy coś się panu stało? Odpowiedź nadeszła dopiero po chwili, a głos mistrza był bełkotliwy i powolny: - Ach - zaczął - w ogóle nic się nie stało. N i c, gdzież tam, ogólnie rzecz biorąc. Ale one zniknęły. Ach! Zupełnie wszystkie. Nie ma. - Nie ma? - spytała Danielle, gdy powoli i ostrożnie wiedli nauczyciela między sobą po chodniku. - Nie ma? Czego nie ma? - Pieniędzy. Wszystkich, całkiem. - Co pan mówi, panie profesorze? Ktoś ukradł panu pieniądze? - pytania zadawała ciągle Danielle. Wyglądało na to, że jest bardziej praktyczna niż obaj chłopcy. - Pieniądze? Pieniądze? Ach, tak, przecież mówię, że pieniądze zniknęły. Ha! Zresztą gwiżdżę na pieniądze. Gwiż- dżę na nie! Trójka młodych wymieniła spojrzenia. Leo ogarnęły lek- kie mdłości na widok dorosłego mężczyzny w takim stanie. Coś mu to przypomniało, coś niepokojącego. Wpadł na pomysł: - S t r a c i ł pan pieniądze? Nagle mistrz spojrzał na niego bystro: - Co wy tak wypytujecie i węszycie? Cóż to - młody Lewenhaupt? To przecież młody Lewenhaupt, prawda? Ten mały gówniarz ze SzwabŹŹ? Hm? Ten rozpieszczony szczeniak z lokami, w aksamitnym mundurku? Nie zaprzeczaj, poznaję cię! Widziałem, jaki jesteś naprawdę, jeszcze to pamiętam! Znam twoje najskrytsze tajemnice, nie zapominaj o tym. Co pan o tej porze robi na mieście, młody człowieku, hm? Nie powinien pan raczej siedzieć w domu i odrabiać lekcji? Musi pan w i ę c e j ćwiczyć, młodzieńcze. Więcej ćwiczyć i mniej pytać. Pozostała dwójka patrzyła zaszokowana na nauczyciela. Potem zrobiło mu się niedobrze. Jakiś policjant podszedł do nich i spytał, czy wszystko w porządku. Pobladła Danielle odparła, że oczywiście, jak najbardziej, tylko ten pan nagle źle się poczuł. Żandarm flegmatycznie wzruszył ramionami. "Nagle źle się poczuł" - powtórzył i odszedł. Nieobecny duchem Leo pomagał reszcie utrzymać mistrza w cuglach. Wreszcie zdał sobie sprawę z tego, co się mistrzowi przydarzyło. Ta myśl bolała. Miał nadzieję, że profesor nie powie nic takiego, co pozwoli się zorientować w sytuacji także Danielle i Jean-Cyrowi, ale parę kroków dalej odezwał się: - A wszystko wskazywało, że to będzie taka miła partyjka bakarata. Zdążyłem nawet wygrać ładną sumkę. Przez cały wieczór grałem raczej " cheval. Chciałem zagrać tylko jeszcze jedną kolejkę, no i trafił mi się bakarat - raz, drugi, trzeci, czwarty. Cztery razy? Pięć razy pod rząd. I teraz jestem zrujnowany. No więc tak to wygląda. Leo skinął głową w stronę pozostałych. - Na tej ulicy jest taka jedna jaskinia gry - objaśnił cicho. - A zresztą - dodał mistrz prawie pouczającym tonem -w sześć miesięcy udało mi się przegrać wszystko, co miałem. Co zarobiłem w ciągu dwudziestu lat. Nieprawdopodobne, jak łatwo w dzisiejszych czasach zdobywa się i traci majątki. Chociaż trzeba przyznać, że traci się szybciej, niż zdobywa. Jak już mówiłem, potrzebowałem dwudziestu lat, żeby zebrać mój. I musiałem zastawić - czekajcie, niech się zastanowię -wszystko, co posiadam na własność, dokładnie. W sprawach pieniężnych najlepiej być dokładnym. Ale dziś wieczorem po ostatniej kolejce zabrakło mi pieniędzy i wtedy poszły także skrzypce, a to już nie było zabawne. Musiałem, hm, musiałem dać im oświadczenie na piśmie, że skrzypce należą do nich, z pełnym prawem własności, dopiero mnie wypuścili. Bardzo nieprzyjemne, tak, tak. Leo puścił mistrza. - Chyba nie guarnerius?! Nie te! - zawołał. Inni także się zatrzymali, przypatrując się mistrzowi jak obcemu człowiekowi. - Owszem - westchnął. Spuścił wzrok. Przez chwilę robił wrażenie trzeźwego, a potem wycedził: - Gu-zik war-te skrzyp-skrzyp-skrzyp-ki Giu-seppe Ghu-hu-arneriego. - To nieprawda! - wyszeptał Leo. - T o n i e m o ż e być prawda! Mistrz podniósł wzrok. I jeśli ta trójka przedtem nie rozumiała, co to znaczy "złamać człowieka", pojęli to teraz, zobaczywszy wyraz jego twarzy. Wnet jednak znów przy- brał zaciętą minę, zmarszczył brwi i spojrzał na nich ze złością. - A co to was obchodzi! - zasyczał. - Nie wiecie, kim jestem?! Ważycie się insynuować, że... A cóż wy zresztą wiecie o czymkolwiek, zasmarkane bachory! Czy wy w ogóle poj- mujecie co-kol-wiek! Spuścili oczy. - Zre-e-esztą, zresztą - ciągnął mistrz - to był napraw- dę niedobry instrument. Nędzne skrzypki - zabrzmiało nonszalancko. - Nie ma czego żałować. Poza tym wygram je z powrotem, z całą pewnością, nie ma sprawy. Jutro albo innego wieczora, to najzupełniej pewne. - Tfu, do diabła! - Leo! - zawołała Danielle rzuciwszy mu spojrzenie. Nie odezwał się więcej. Potem odprowadzili mistrza do domu. Tak czy inaczej w poniedziałek rano mistrz pojawił się jak zwykle o godzinie ósmej i jak zawsze prezentował się niena- gannie. Danielle, Jean-Cyr i Leo spędzili sobotnią noc i więk- szość niedzieli na długotrwałych dyskusjach i dywagacjach, jak się mają zachować, co powinni zrobić. Ustalili, że jedyne co powinni, to trzymać język za zębami. Niepewni i zdenerwo- wani napotkali więc teraz spojrzenie mistrza, kiedy rozglądał się po wszystkich zebranych uczniach; ale nie było po nim nic widać, jego wzrok nie zatrzymał się na nich dłużej niż na innych. Nie zmienił wyrazu twarzy. Jak zazwyczaj, grzecznie powitał klasę i otworzył futerał. Zalśniło złotem. W dłoniach mistrza spoczywał guar- nerius. I tak zaczęła się lekcja. Wypadek nigdy więcej nie był przez tę trójkę komentowa- ny; także mistrz nie robił żadnych aluzji do tego, co się przytrafiło. Jakby naprawdę nic się nie stało, jakby to wszystko było tylko snem. Czy mistrzowi faktycznie udało się odegrać w karty skrzypce, czy też jeden z jego licznych mecenasów pomógł mu je wykupić bądź zagwarantował pożyczkę bankową - tego się nigdy nie dowiedzieli. Na koniec prawie zapomnieli o tej historŹŹ. Najlepiej było wymazać to z pamięci; w pewnym sensie czuli nawet do niego wdzięczność, że nie mieli już powodu wglądać w podwójne życie maestra, że nie musieli nic o nim wiedzieć. Leo jednak nie do końca zapomniał. Zostało mu wspo- mnienie tego niepokojącego błysku zrozumienia, tego uczucia d‚ja vu, które go przeniknęło, gdy znaleźli mistrza na ulicy. To był jeden z wielu etapów podróży. Sześć lat trwały studia. W tym czasie na stanowcze żądanie mistrza żadnemu ze studentów nie wolno było koncertować. Nic nie ukończonego nie miało prawa ujrzeć światła dnia. Dopiero podczas dwóch ostatnich semestrów były organizo- wane występy uczniowskie, aby psychicznie przygotować studentów do koncertu dyplomowego. Do tych sześciu lat warto było wrócić myślami. Ilościowo pracy było dużo, ćwiczeń więcej niż przedtem, toteż na komponowanie nie pozostawało wiele czasu, mimo to był zadowolony. Pomogło, że nie musiał grać przed publicznością. Wprawki i męczące doskonalenie techniki stało się niejako zadaniem samym w sobie, nie myślało się bowiem o słucha- czach, o występach, o menażerŹŹ. Pomogło także, że nie mieszkał już z rodzicami, że nie musiał ich oglądać. Pierwsze sześć lat w Paryżu było całkiem różne od tego, czego się obawiał. Wiele się nauczył. Czasami niemal chorował z tęsknoty za prawdziwą, wszechogarniającą pracą kompozytorską, ale uwagi nauczy- cieli teorŹŹ, częste słuchanie koncertów i długie dyskusje z przyjaciółmi dawały namiastkę, która po trosze równo- ważyła ten brak. Przy tym wszystkim czuł się stanowczo niepewnie wobec nowych prądów, z którymi się zetknął w tutejszym życiu muzycznym, wobec owych wielu nowych kodów, w których wyrażano mowę dźwięków. Jego własne umiejętności, jego własny sposób wyrażania się w muzy- ce nie były już wystarczające, pochodziły z innego okresu, z innej atmosfery. Wszystko co nowe budziło jego zachwyt i wprawiało w zdumienie. Poza pojedynczymi drobnymi utworami niewiele komponował, odsuwał to na przy- szłość i trzymał się skrzypiec. Szkic symfonŹŹ leżał dalej nietknięty. W równych odstępach czasu nachodziła go myśl o włas- nym tchórzostwie, o braku siły woli, i wtedy przypominał sobie przekleństwo, które rzucił sam na siebie. Szczęściem wszyátkie inne przeżycia i wytężona praca osłabiały gorycz prześladujących go wspomnień. Spotykał się przecież ze studentami kompozycji i mógł wymieniać z nimi poglądy, a nauczyciele teorŹŹ milcząco tolerowali jego okresowe zanie- dbania w niektórych przedmiotach na korzyść zajęć z kom- pozycji. Byli z niego na ogół bardzo zadowoleni i zapewne nie tylko jeden mistrz domyślał się, do czego Leo skrycie wzdycha. Na później, na bliżej nie określony termin, przesuwał także decyzję co do przyszłości. W tych latach młody Leo Lewenhaupt nauczył się poza tym lepiej radzić sobie z ludźmi. Wielu uczniów było równie rzadkimi okazami jak on i miało podobne przeżycia. Z nimi można było pogadać także na poważne tematy, jeśli zaszła potrzeba, ale na ogół rozmawiało się o wszystkim innym, o głupstwach i problemach, razem wymyślało kawały i eskapa- dy - także dlatego, że tak wiele między nimi rozumiało się samo przez się. Dawniej Leo nie miał przyjaciół, praw- dopodobnie ze względu na sztuczne, przebiegające w izolacji dzieciństwo, a także na to, że był szczególny, i n n y. Przyjaźń zaś powinna być czymś naturalnym, oczywistym. Na początku w stosunkach z kolegami i nauczycielami Leo popełniał wiele błędów, to jasne. Nie był przyzwyczajony do kontaktów z ludźmi, zachowywał się niezręcznie. Początkowo trudno go pewnie było znieść: zarozumiały, rozpieszczony, egocentryczny - no, po prostu n a d ę t y b u b e k. Bogu dzięki, że sam tego prawie nie zauważał, a pobyt w szpitalu ogładził z grubsza kanty. Wyrósł nie tylko z ubrań zabranych z domu i wreszcie mógł je wymienić na strój bardziej odpowiedni dla młodzieńca - sam z siebie też jakby wyrósł, jakby zmienił skórę. Zrzucił całe poprzednie życie, całe dzieciństwo, jak swój dawny wygląd. Wszystko spłynęło do wnętrza i tam się przepoczwa- rzyło. Raz w miesiącu, punktualnie jak urzędnik, Leo pisał do domu. Treść listów różnicował beznamiętnie i według recep- ty, niezależnie od tego, co w istocie przeżywał, opowiadając to, co-jak przypuszczał-chcieli wiedzieć. W ostatnią niedzielę miesiąca formułował list na brudno. W poniedziałek rano kaligrafował go na czysto swoim najbardziej eleganckim pismem-owym bezoosobowym krojem liter, który matka tak wysoko ceniła. Odpowiedzi nadchodziły równie punktualnie i zawierały głównie te same przestrogi oraz ostatnie ciekawostki ze SzwabŹŹ. Ojciec informował z rzucającą się w oczy powściąg- liwością o koniach i polowaniu i zapewne z trudem mu to w ogóle przychodziło po tym, co Leo uczynił przed wyjazdem z domu, były to więc głównie swego rodzaju pohukiwania. Matka odświeżyła i pogłębiła swe zainteresowanie dla królew- skiej rodziny i donosiła zawsze o większych i mniejszych sensacyjkach. O astmie nie pisała nigdy - wydawało się, że zniknęła ona wraz z wyjazdem syna. Tak to raz w miesiącu odżywały między nimi fałsz i zakłamanie. Zresztą unikał jak mógł myślenia o rodzicach i o tym, co zostawił za sobą w domu. Na wakacje nie wracał do Henker- dingen - zastanawiająco łatwo przyszło mu przekonać rodzi- ców, że zatrzymuje go praca; poza tym ferie były rzeczywiście krótkie. Pierwsze lato spędził w Paryżu zupełnie sam, w dusz- nym, nieznośnym miejskim upale - i rozkoszował się każdą chwilą. Był wolny, był sam i wyczyniał wszelkie głupoty, jakie mu przyszły do głowy. Przez pierwsze dni brakowało mu fantazji, by wyjść poza zupełnie zwyczajne wyprawy w paryski pół- światek, najpierw za dnia, potem wieczorami. Wystarczyło mu przechadzać się uliczkami i og‰ądać to wszystko, co do tej pory było zabronione. Krok po kroku zaczął w tym uczest- niczyć, aż wreszcie pewnego wieczora wróciwszy do swego pokoju na stancji odkrył ze zdumieniem, że jest tak pijany, iż nie może się utrzymać na nogach. Następnego ranka uroczy- ście poprzysiągł na wszystkie świętości, że nigdy więcej nie będzie próbował sprawdzić, jak się czuje człowiek kompletnie pijany. Po czym przez cały tydzień upijał się co wieczór do nieprzytomności. Tak było owego lata. Ale następne spędzał już z reguły z jednym lub kilkorgiem przyjaciół; albo razem wyjeżdżali na wieś, albo jechał na wakacje do domu któregoś z nich. Jean-Cyr pochodził z okolic MarsylŹŹ. Tak to Leo pierwszy raz w życiu zobaczył morze. Zro- zumiał wówczas, że tylko przez nieporozumienie urodził się w SzwabŹŹ, gdzieś w głębi kontynentu, gdzie diabeł mówi dobranoc, otoczony lasami, końmi, strzelbami i zającami. Ktoś musiał popełnić jakiś błąd, jakąś kolosalną podmianę. To fal powinien dosiadać - nie koni! To wędki i sieci były jego narzędziami pracy. Pochodził z morza, w nim odbijało się słońce. Należał do morza. Spot na nowo uniósł się na koi. Rozejrzał się wokoło przymrużonymi oczyma. I uśmiechnął się. - Leo Lewenhaupt - mruknął sam do siebie - to były niezłe lata. Dobre lata. Złoty wiek. Ponownie wyjął małą tabakierkę i lusterko i zaczął przygo- towywać kolejną porcję kokainy. Złoty wiek. Otaczały go pełgające, lśniące światełka z prze- szłości. Dlaczego, myślał, dlaczego sam sobie wówczas nigdy nie stawiał pytania, dokąd zmierza? Albo czemu zmieniła mu się twarz? Czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby się był wtedy zatrzymał i zadał te pytania? Czy już w owym czasie podejrzewał, co się stanie? A może w głębi duszy wiedział? Może. Może. Przypomniał sobie morze takim, jakim je ujrzał pierwszy raz. Pomyślał, że gdy wyruszał na wyprawę jolką Jean-Cyra, było ono poteżną, przyjazną duszą. Tak jakby starszy brat niósł cię na plecach. Miał jeszcze przed oczyma jego powierzchnię pewnego zamglonego jesiennego dnia - zupełnie spokojną, jakby na coś czekała... Wspomniał też Danielle, "Danielle w jaskini lwa". Piąty, przedostatni rok po powrocie znad morza. Wtedy ją kochał. Spot wciągnął do nosa kokainę z kieszonkowego lusterka. Jeszcze raz zdmuchnął ostatnie pyłki w stronę lampy na suficie. Już się nie uśmiechał. Odurzenie pojawiło się natychmiast i porwało go ze sobą. Drżał lekko. Zamknął oczy. Wspomniał Danielle. Tamtą wiosnę. Od tego momentu do wspominania zostało już samo zło. Kwietniowy deszcz nad Paryżem. Lekki, gęsty, mokry pył; czyści wszystko do połysku, napełnia powietrze zapachem ulicznego kurzu i gwiazd. Sobota rano. Do pokoju, prosto z deszczu, wpada Danielle zdyszana biegiem po schodach. Ruda grzywa pełna drobnych kropelek otacza ją jak wilgotny ogień. Ugina się pod trzyma- nymi w objęciach paczkami i papierowymi torbami oraz olbrzymim bukietem kwiatów. - Spójrz, Leo! - woła. - Byłam na targu. Patrz! Jest już młoda marchewka i sałata. I s z p a r a g i! Kupiłam też świeży zielony groszek. Przechodzi przez pokój w kierunku mikroskopijnej ku- chenki i od razu zaczyna rozpakowywać warzywa. Najpierw sałatę, żeby ją opłukać; dostała drobniusieńkie szmaragdowo- zielone listki z przerywania. - I jeszcze cukinie - mówi machając dwoma zielonymi owocami. - I popatrz! - podchodzi do łóżka i podsuwa mu pod nos wielki bukiet kwiatów. - Zrujnowałam się na kwiaty. Zobacz, anemony! Czy nie piękne? To całe morze - błękitu, czerwieni, fŹoletu. - I żonkile - dodaje - i tulipany. Kwiaty są mokre od deszczu i pachną silniej niż zwykle. Ich zapach wypełnia go po brzegi. - To wiosna! - wybucha Danielle. Leo uśmiecha się do niej blado. Danielle targa go za czuprynę: - Kupiłam też chleb, wino, ser i dwa baranie kotlety. Jak będziesz naprawdę grzeczny, to dostaniesz większy. Może. Kwiaty zostawia mu na kolanach i jednym szelestem sukienki jest znowu przy kuchennym stole, by zabrać się za przygotowanie jedzenia. Na dobrą sprawę już się do niego przeprowadziła, własny pokój zatrzymała tylko dla zachowa- nia pozorów i dlatego, że potrzebuje miejsca do ćwiczenia. - Zrobimy sobie śniadanie, które nam wyjdzie na zdro- wie, wiesz? Właściwie już dawno powinien był wstać, wstawić kwiaty do wody i pomóc Danielle przy kuchni, ale się nie rusza. - Innymi słowy prawdziwe Święto wiosny - odzywa się Leo. Stara się wykrzesać z głosu możliwie najwięcej entuzja- zmu, ale Danielle słyszy, że coś jest nie tak, za dobrze go zna. Odstawia szparagi i przygląda mu się uważnie. Potem siada przy nim. - Ależ, Leo. Leo, nie płacz. - Dobrze, nie będę płakał. Drży leżąc w jej ramionach. Z oddali dochodzi go szept Danielle, cichy, ostrożny. - Co się stało, Leo? Co się stało? - Tak mi przykro. Kiedy wyszłaś, przynieśli pocztę. - I? - Był w niej list z domu. - Coś złego? - Nie, nie. Pomyślisz, że to głupio z mojej strony, ale... no, więc chcą, żebym tego lata przyjechał do domu. - Tak, i...? - Przecież nie byłem w domu od czterech lat, więc tym razem chyba będę m u s i a ł, ale... - Leo... - obejmuje go ramionami. - Matka pisze... Pisze, że chcieliby, skoro już, rzadko bo rzadko, pojawiam się w domu, żebym dał jeden lub dwa koncerty. Domowe. Dokładnie tak jak dawniej. I... - Czy to takie straszne? - Nie rozumiesz tego, Danielle. Nie pojmujesz, jacy o n i są. Nie mogę powiedzieć n i e. Dokładnie wiem, jak to będzie. Już zdążyli wszystko zaplanować, idę o zakład, zaproszenia zostały rozesłane, a za kulisami plącze się na pewno jakiś impresario. Będzie zupełnie tak jak przedtem, jak zawsze. A ja... kiedy przed chwilą czytałem ten list, zrobiło mi się ciemno przed oczami, myślałem... - Ależ Leo, to tylko koncert. Leo sztywnieje, nagłym ruchem wyzwala się z jej objęć. - Łatwo ci tak mówić - rzuca z zaciekłością. - Ty jesteś zawsze taka swobodna. Ty potrafŹsz wyjść na scenę, zagrać bez probłemu, ukłonić się i zejść. Ty jesteś pozba- wiona nerwów. To nieprawda. Danielle spuszcza wzrok, starając się ukryć, że Leo ją zranił. - Nie masz pojęcia, jacy oni są! Pamiętasz... pamiętasz, jak kiedyś opowiadałem, że tuż przed wyjazdem z domu zastrzeliłem konia i mojego psa? No więc uwierz, że bardziej przejmowali się koniem, tym biednym zwierzęciem!, niż s w o i m s y n e m, który w końcu z jakiegoś p o w o d u go zastrzelił. Byli aż wzruszający w swojej trosce o martwe zwierzę. A koń należał do mnie. I strzał był dobry, w sam środek czoła. Szkoda, że nie widziałaś ojca, jak się krzątał koło zwłok. Mnie posłał do łóżka, a przedtem stłukł, nie pozwolił nawet zmyć z siebie krwi i brudu. Czy myślisz, że kiedy- kolwiek się z a s t a n o w i 1 i, co mnie skłoniło do takiego postępku? - Owszem, Leo. Naprawdę sądzę, że się zastanawiali, z całą pewnością. - Co ty o tym wiesz! Co ty wiesz! Znowu musiała go objąć. Po chwili dodał: - Nie koncertowałem od czterech lat. I mam nadzieję - wybuchnął - mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiał! W następnej chwili począł drżeć, jakby się miał rozpaść w drobny mak, jak wtedy w salonie muzycznym. Wokół niego narastała zimna ciemność, a przecież już prawie zapomniał, jak to było. Wmawiał sobie, że wszystko się zmieniło, w rzeczywi- stości zaś nie zmieniło się nic. Och, wmówił sobie, wmówił -tyle rzeczy sobie wmówił! Między innymi to, że jest wolny. Jak przez miękką materię słyszy głos Danielle: - Leo. Mały Leo. Po dłuższej chwili świat się trochę uspokaja. Leo leży w ramionach Danielle, otwiera oczy, patrzy na nią - jest zmartwiona. To wspaniała dziewczyna, szczera, dzielna; i po- chodzi z dobrego domu, z naprawdę dobrego domu. Studiuje pilnie, dużo pilniej niż Leo i jest zdolną skrzypaczką, jedną z najlepszych. Dziwny człowiek mieszka w tej "jaskini lwa". A teraz spogląda na niego zmartwiona. Leo posyła jej ostrożny uśmiech. - Właściwie chciałem spędzić to lato z tobą - szepcze. Uspokoił się już prawie całkowicie. - Chyba nie pojedziesz tam na całe lato?! - Przypuszczalnie tak, na ile ich znam. Danielle głaszcze go po głowie przyglądając się badawczo. - Tak bym chciał, żebyś mogła pojechać ze mną - pada po chwili. - Wiesz przecież, że to nie wypada - uśmiecha się. - Owszem, wypadałoby, gdybyś tylko z e c h c i a ł a... - Zechciała co? - Kwiaty! - przypomina sobie znienacka i podnosi zgniecionego żonkila. Prawie wszystkie leżące pod nim na łóżku są połamane. - Nie myśl teraz o kwiatach - przerywa Danielle. - Co takiego miałabym chcieć? - Szczerze mówiąc, Danielle, nie wiem, jak się... Danielle uśmiecha się: - No, tak jak się to na ogół zwykło robić - podpowiada. - Pada się do stóp ukochanej i wręcza jej kwiaty, a potem pyta. Leo wyciąga w jej stronę żonkila i patrzy pytająco. Na tyle potrafi się zdobyć. - Prawdopodobnie to bardzo nierozsądne - odzywa się Danielle. - Nie sądzę, żebyś był przy zdrowych zmysłach. Leo potrząsa głową. - Myślę, że to tylko dlatego, że nie chcesz być sam. - Nie. Nie, Danielle. Danielle poważnieje. - Tak, tak. Tak. Leo przyciąga ją do siebie na łóżko. Obejmują się mocno. Potem robi się popołudnie i Danielle pyta: - Naprawdę jesteś tego zdania? - Tak - odpowiada Leo, wciąż jeszcze nie całkiem przytomny. - Oczywiście, miałem cię spytać, czybyś nie zechciała... - Nie o to mi chodzi, Leo. O co innego. Naprawdę jesteś przekonany, że już nigdy nie będziesz chciał występować? Patrzy na niego badawczo. Leo nie wie, co ma odpowie- dzieć, kryje twarz na jej ramieniu. - No, cóż - wzdycha Danielle. - Co ma być, to będzie. Baranie kotlety zjedli na kolację. Większy dostała Da- nielle. Do Henkerdingen pojechali razem i to nie był dobry pomysł. Stało się tak, jak się tego obawiał. Matka odchodziła od zmysłów z dumy, z nerwów, z ciekawości. Prawie nie poznali syna, ona załamywała ręce i ciężko wzdychała, ojciec był trochę speszony, bo Leo go przerósł. Oboje badawczo mierzyli wzrokiem Danielle. Od razu trzeba ją było wszystkim pokazać. Na dodatek Danielle nie znała niemieckiego, a ojciec żywił głęboko zakorzenioną nieufność do wszystkich tych galijskich żabojadów, zabawiał więc gościa przaśnymi historyjkami z ostatniej wojny. Och, całe to lato stało się jednym wielkim przedstawieniem. Leo odgrywał dzielnie swoją rolę i d a ł ten koncert, plus jeszcze dwa. Widział, jak Danielle walczy ze sobą, by zachować maskę, jak się stara rozmawiać z rodzicami, być miłą. Zaczął żałować, że ją tu przywiózł. Wiedział, że robi to dla niego, mimo to wszystko mu się w środku przewracało na widok Danielle z matką, spacerujących po ogrodzie w siost- rzanym uścisku. Ojciec uraczył go dłuższym wykładem na temat małżeńskich obowiązków i radości, po którym musiał wyjść na dwór i wybiegać wszystko z siebie, takie to było duszne, duszne i przytłaczające. Koncerty poszły strasznie. Zdawało mu się, że się zmienił, że wszystko co złe miał już za sobą, tymczasem jego dawne "ja" dopadło go znienacka, znowu drżał, bał się i wymiotował. Zachodziły w nim burzliwe, niezrozumiałe procesy, ich kon- sekwencje musiała ponieść Danielle. Zawsze ponosiła konsekwencje. Odbijał sobie na niej, gdy zostawali sami. Zdawał sobie z tego sprawę, ale nie potrafił się opanować, po prostu wszystko musiało się z niego wylać. Nie rozumiał wtedy, jak wielkim był egoistą, trzeba było wielu lat, by to pojął. Gdyby go kochała trochę mniej, gdyby mu coś powiedziała... Ale Danielle należała do rzadkiego gatunku ludzi, którzy d ź w i- g a j ą, dźwigała więc za niego, wysłuchiwała go, podtrzymy- wała na duchu i godziła się prawie na wszystko. Całe dzieciń- stwo odezwało się w nim na nowo, a Danielle przyszło ponosić tego konsekwencje. O tak, w dalszym ciągu istniał w nim dawny Leo, odmieniony, zamaskowany i dużo bardziej wyra- finowany w swym sobkostwie. On, on, tylko on - całe lato kręciło się wokół niego. Danielle nie powiedziała ani słowa, ale gdy siedzieli już w pociągu do Paryża, płakała i miała ciemne kręgi pod oczami. Pobrali się w końcu września. Skromny cywilny ślub odbył się w Paryżu. Oboje byli niewierzący. Wprawdzie rodzice Leo zaczęli już planować wesele, a matce jawiła się w snach wielka, jedyna w swoim rodzaju biała gala, ale Leo w jakiś sobie tylko znany sposób zdołał im to wyperswadować, ujrzawszy panikę w oczach Danielle. Kosztowało to atak astmy u matki i cztery dni lodowatego odwracania się do nich plecami na każdym kroku, ale postawili na swoim. Pobrali się więc i przeprowadzili do maciupeńkiego miesz- kanka. Oboje kontynuowali studia. Przez całą jesień Leo przeżywał ogromne wstrząsy, mimo że na zewnątrz zachowywał spokój. Miotały nim świadome i nie uświadomione uczucia, a na początku nowego roku Danielle przez wiele nocy musiała go podtrzymywać na duchu i pilnować, dostawał bowiem napadów strachu. Nasiliły się, gdy ruszyły przeddyplomowe koncerty uczniowskie. Danielle także miała wtedy swoje problemy do rozwiązania, ale Leo prawie tego nie zauważał. Nie pomógł jej zestawić programu, nie reagował na propozycje duetu; przedtem często grywali duety, i to z powodzeniem. Oboje mieli z tego wiele radości, a teraz Leo nie odpowiadał, tak jakby nie słyszał. Od czasu do czasu popijał. W marcu nadszedł taki wieczór, gdy zagroził, że okaleczy sobie ręce, że będzie je trzymał nad palnikiem gazowym, dopóki nie zniszczą się tak, by już nigdy nie mógł grać. Danielle musiała użyć siły, żeby go od tego odwieść. Potem czuł się upokorzony, niemal zły na nią, że go widziała w takim stanie, tym razem i po wielekroć przedtem. - Mam tego dość - mówił. - Nie chcę być solistą, chcę komponować. To jedyna rzecz, jakiej pragnę. Także tym razem, choć dopiero po dłuższej chwili, od- powiedziała cicho i z rezygnacją, że co ma być, to będzie. - Jak Bóg da - dodała. Tak więc Leo ku wielkiemu oburzeniu mistrza, nauczycieli i kolegów nigdy nie zrobił dyplomu. Danielle otrzymała dyplom cum laude. Zimą urodziła im się córka. Dziesięć lat twego życia, Leo Lewenhaupt, dziesięć lat trwał twój żywot kompozytora. I był kłamstwem od początku do końca. Dziesięć lat kolejnych studiów, szaleńczej pracy nad szkicami, które nigdy nie uzyskały ostatecznej formy, na- pływających ciągle rachunków. Starzy Lewenhauptowie nie wspierali ich finansowo po zerwaniu stosunków, a Danielle była zbyt dumĄ", by przyjąć cokolwiek od swoich. Przy- zwyczajenia Leo były kosztowne - kosztowniejsze, niż sam sobie z tego zdawał sprawę, poza tym mieli Józefinkę. Gdyby sprawy toczyły się normalnie, zarówno między nimi, jak i w kompozytorskiej pracy Leo, byliby przetrwali te lata. On jednak nie do końca uczestniczył we własnym życiu; nawet dziecko go często nie obchodziło. Czasami lękał się samego siebie. Danielle skrada się przez pokój z córką na ręku. Józefinka ma trzy lata. Słyszy je obie doskonale, siedząc za biurkiem i pisząc, ale wie, że musi pozwolić córce się przestraszyć. Zatrzymują się tuż za jego plecami, Danielle pochyla się nad nim, a JózefŹnka wtula głowinę w zagłębienie jego szyi i obie jednocześnie krzyczą: - Buuuuuu! JózefŹnka zanosi się od śmiechu widząc przestraszoną minę ojca. - Jeszcze raz! - woła. - Jeszcze raz! Danielle podnosi ją w górę i robią to jeszcze raz. Włosy Józefinka ma złote, kręcone; łaskoczą go w nos. Pachnie. Całe jej ciałko pachnie słodko jak cynamon. - Jeszcze! - Nie - mówi Leo - na dzisiaj jestem już dość przestraszony. Pracuję. - Tata c u j e... - Tak, JózefŹnko - spogląda na drobną twarzyczkę unoszącą się ku niemu z błaganiem w oczach; czegoś od niego chce. To jego dziecko. J e g o dziecko. Czegóż ono od niego chce? - Danielle - mówi nagle - spojrzyj na to. Co o tym sądzisz? Podaje jej arkusz zapisany nutami. Danielle zatrzymuje się i czyta ze zmarszczką na czole. Leo nie patrzy na dziecko, a jednak rejestruje wyraz twarzy córki, jej rozczarowanie, buzię wygiętą w podkówkę. Danielle bierze z pianina skrzypce. Przegrywa kilka tak- tów. - To jest dobre, Leo - mówi. - Dobre. - Prawda? Też tak sądzisz, co? - Wiesz - zaczyna ostrożnie Danielle - prawdę mó- wiąc, ten takt... jest jakby odrobinę... sztywny. - Sztywny, aha. - Wiesz, tu się jakby niewiele d z i e j e, może to G, C, E nie jest na końcu specjalnie zaskakujące? Zdenerwowany Leo uderza ręką w stół. - Sztywne! - woła. - Tata c u j e - dobiega z podłogi zamyślony głos Józe- finki. - No tak, Leo, przecież pytałeś, co o tym sądzę. Chcesz, żebym była nieuczciwa? O tym, że uważam to za dobre, też mówiłam. - No, tak - zgadza się Leo - mówiłaś. Wie, że Danielle ma rację. Ten drobiazg nie jest wiele wart, a zwłaszcza nie jest na jego miarę. I tak dzieje się prawie zawsze. Wpada na pomysł, jakieś dwa, trzy dobre takty, obiecujący początek, a potem to się zamyka, rozpływa się w nic nie znaczące ogólniki i zostaje mu w palcach proch. Czy jest zbyt dumny, żeby to przyznać? Czy zbyt tchórz- liwy? - Mógłbyś popilnować JózeŹĄki? Muszę na chwilę wyjść. Leo wzdycha ciężko. - Na długo? - Nie - odpowiada cicho Danielle. - Zaraz wracam. JózefŹmka siedzi w kucki i popatruje w górę na tatę. Czym ma ją zająć? Po chwili on także siada w kucki tuż obok. Nic nie mówią. Mija trochę czasu, nim znajdują jakieś zajęcie. Rysują. - Popatrz, JózefŹnko. Tata rysuje łódkę, a ta łódka pływa po morzu. - Nie chcę łódki - pada ostrożne stwierdzenie. - Nie chcesz łódki? Spójrz- Leo opanowuje się z wysił- kiem-jak pięknie płynie. A na tej łódce narysujemy chłopca, jak łowi ryby. - Nie chcę chłopca. - Nie, to nie. To tata narysuje dziewczynkę. O, popatrz, jak dziewczynka siedzi w łódce. - Łódka nie. - Jak chcesz - godzi się zrezygnowany Leo i wypuszcza z palców czerwoną kredkę. - To co chcesz narysować? Widocznie tak samo marny z niego rysownik, jak i kom- pozytor. Józefinka przygląda mu się długo i badawczo. Jej oczy przewiercają go na wskroś. -Tatadobly-mówi.-Dobly. Zarzuca mu rączki na szyję. Leo obejmuje córkę i nie wie, co dalej. Niezgrabnie głaszcze ją po głowie. Przychodzi mu na myśl mały chłopiec igrający ze słońcem, który nie potrafił się bawić. Tysiąc lat temu, tysiąc świetlnych lat. I inna dziew- czynka, w trawie, o poważnych oczach; nie mówili tym samym językiem, bardzo byli sobie odlegli. To także było tysiąc lat temu. Wszystko to przychodzi mu na myśl, gdy głaszcze po głowie tę małą, nie znaną sobie dziewczynkę. To były wspaniałe lata dla muzyki, jak również dla malarstwa i literatury. Komponowano na nowe sposoby, znajdowano nowe środki wyrazu. Wybuchały dyskusje mię- dzy zwolennikami klasyki i szkoły nowoniemieckiej. Zmienia- ły się programy, prapremiery wygwizdywano bądź witano frenetycznym aplauzem. Szukano nowej prawdy, nowego języka. Jeden przełom gonił drugi. Rozprawiano się z muzyką absolutną i z mitem geniuszu, z mitem Beethovena. Potem pojawiały się nowe mity i nowe pojęcia. Leo nie nadążał za tym wszystkim, ale komponował większe i mniejsze utwory, z większym lub mniejszym szczęś- ciem; i ledwo się z tego utrzymywał. Wielu widziało w nim artystę obiecującego, ale jeszcze nie w pełni rozbudzonego. Możność komponowania, tak jak tego zawsze chciał, wcale nie przyniosła mu uspokojenia, nie dała oczekiwanej wolności. Leo przeczuwał, jaka jest prawda, i to właśnie miało niszczącą moc; przeczuwał mianowicie, że to kłamstwo, wszystko razem jedno wielkie kłamstwo. Nie posiadał właściwych sobie środ- ków wyrazu, nie potrafił przełamać własnych ograniczeń, nie umiał znaleźć języka bez fałszu, czystego, prawdziwego. To, co było jego własne, co pojawiało się na poczekaniu, należało do minionej epoki, narastały więc zahamowania i skrupuły, nadchodziły okresy absolutnej bariery w komponowaniu i bezsilności. Już po kilku latach pojął, że chyba porwał się z motyką na słońce; że czuje się powołany do czegoś, czemu nie jest w stanie sprostać. Ale nie znajdował wyjścia, przeszkadzały mu w tym duma i tchórzostwo. Mógł wtedy jeszcze zawrócić, ale p r z e- c z u w a ł doskonałość; był na tyle utalentowany, by wiedzieć, co jest wielkie i prawdziwe, a co jest fałszem. I to, że wiedział, a nie potrafił, było źródłem jego choroby. Dochodziła do tego miłość własna. Gdybyż miał zdolność w i d z e n i a, gdybyż umiał uczestniczyć we własnym życiu! Ale on coraz częściej żył w świecie marzeń - o kom- ponowaniu, o łowach w rozległych, zasobnych rewirach razem z wielkimi myśliwymi. O słońcu. Ach, jakże on potrafił marzyć! Na przykład o wszystkim, co skomponuje. W marzeniu było to wielkie i piękne, na papierze od razu zamieniało się w popiół. Pisał więc coraz mniej, na koniec prawie w ogóle. Gdybyż tylko potrafił w i d z i e ć. Tymczasem niszczył Danielle, najlepszego człowieka, jakiego kiedykolwiek w życiu spotkał. Niszczył ją, nie zwracając na to uwagi, niemal z premedytacją, a przecież mógł to zrozumieć, ale wolał udać ślepego, tak samo jak kłamał wówczas, gdy zawierał ten związek. Ze strachu, by nie zostać sam. Czyż nie z tego powodu? Może nie, co? To uczucie odpowiedzialności i winy będzie mu ciążyło do końca jego dni. Kiedy Danielle po sześciu latach zdobyła się na męską decyzję i zaczęła na nowo dawać koncerty, coś w niej było już pogruchotane, nie grała tak jak dawniej, jej wykona- niom brakowało koncentracji i rozmachu. Skończyło się na tym, że zaczęła dawać lekcje, czemu Leo nieuchronnie okazy- wał pogardę i czego ona sama w gruncie rzeczy też nie lubiła. W ten sposób pogarda, jaką Leo czuł dla samego siebie, i jego egoizm zatruwały wszystko wokół niego - także Danielle. Wciąż jeszcze była dzielna, dzielniejsza, niż jej na to starczało sił. Gdy się jej oświadczał, musiała widocznie sama sobie coś obiecywać. A on był jak dziecko, nie rozumiał tego, nawet przez myśl mu nie przeszło, by jej pomóc dotrzymać obietnicy. Bo czyż on cokolwiek obiecywał? Czy próbował czegokolwiek dotrzymać? Człowiek, który nie posiadał zdolności dotrzymywania obietnic. Wszystko było nie dotrzymanymi obietnicami, a więc kłamstwem. Tak praca, jak ich wspólne życie. Wszystko obumierało, brakowało bowiem tej jednej właściwej zdolności; liczył się talent, którym został obdarowany. I tak, bez miłości, niszczył własne życie. Po dziewięciu latach Danielle opuściła go, zabierając córkę. Samo rozstanie odbyło się spokojnie i bez dramatycz- nych scen, zupełnie w stylu Danielle. Popłaciła wszystkie rachunki, posprzątała i poukładała papiery, nawet zrobiła mu zestawienie spraw do załatwienia, po czym krótko i rzeczowo wyjaśniła, że wciąż go kocha, bardziej zgoła, niżby tego chciała, ale że nie sądzi, by on w pełni rozumiał, co to za sobą pociąga: kochać kogoś. Leo chyba nawet pojął, co miała na myśli, ale wybuchnął straszliwie. Był na tyle podły, by prosić, błagać, żebrać, by ją oskarżać i atakować, by ją obsypywać zarzutami. Odeszła więc w środku całej tej awantury. Przez kilka miesięcy czuł się lepiej niż dotychczas i roz- koszował wolnością. Potem nadeszła zima, kiedy to chodził z kąta w kąt i tęsknił za nią, za dotykiem jej rąk, za jej uściskiem, głosem. Próbował ją odzyskać, lecz nie odpo- wiadała na listy. Tęsknił za córką, która tak naprawdę nigdy go nie obchodziła - pieniądze na gaz wydał na porcelanową lalkę dla Józefinki, a w załączonym liście skłamał Danielle, pisząc, że te pieniądze zarobił na kom- ponowaniu; tak więc przez jakiś czas musiał radzić sobie bez gazu. Mimo wszystko zajmowała go przede wszystkim własna strata, nie zaś żona i dziecko, i pielęgnował to uczucie. Miał dwadzieścia dziewięć lat i siwe pasma we włosach. Potem zatopił się w pracy; ruszył w ostatnią straszną podróż poprzez rozpacz i zwątpienie. Każde pociągnięcie pióra stało się teraz dla niego równie odpychające, jak niegdyś koncerty i występy. Próbował pisać symfonię. Jako punktu wyjścia użył starego szkicu, tematu z przeszłości, z owej zimnej, dziwnej nocy w Giessen.. Wkładał w tę pracę wszystko. Chwytał się jej jak liny ratunkowej. Miała go zbawić, unieść ku rejonom, gdzie wszystko znów będzie prawdziwe, gdzie zniknie różnica między kłamstwem a prawdą. - No, no, czy to czasem nie młody Lewenhaupt? - Kto? Ja... Maestro! Leo zerwał się z krzesła o mało nie przewróciwszy kieliszka z absyntem i uścisnął rękę mistrza. - Mogę się przysiąść? - Głos był ten sam, niósł dobrze poprzez zgiełk i brzęk szkła. W zatłoczonym lokalu panował półmrok, ale Leo zauwa- żył, że mistrz się postarzał, tylko oczy pozostały nie zmienione i ów ironiczny uśmieszek. Nosił się, jak zawsze, na czarno, nawet rękawiczki były czarne. - A więc? - zaczął mistrz. - Dawnośmy się nie widzieli. - O, tak. Ileż to lat? - Lata, nie myślmy o tym. Kiedy się dochodzi do mojego wieku, niechętnie się o nich myśli. Jakby się zamieniały w las; któregoś dnia nadchodzi wiatr i drzewa padają. - Chyba z pięć, przynajmniej. - Z pewnością. Jak idą sprawy? - Dzięki, dobrze. - Ach, tak? To mnie cieszy. A Danielle? - Danielle... wyjechała. - No cóż, słyszałem o tym. Muszę powiedzieć, panie Lewenhaupt... a może się czegoś napijemy? Czego się pan napije? Leo ruchem głowy wskazał kieliszek. - O, właśnie, kelner! Poproszę dwa razy to samo... Hm, na czym stanęliśmy? Aha, Danielle. - Właśnie... - Muszę powiedzieć, panie Lewenhaupt, że spodziewa- łem się po was czegoś, po obojgu. Naprawdę niejednego się spodziewałem. - Obawiam się, że my chyba w gruncie rzeczy też. - No, a teraz wysiaduje pan tutaj - pojawiły się szkla- neczki z absyntem. - Często pan tu przychodzi? - Co wieczór. - Aha. A komponowanie? Leo długo milczał, po czym odparł: - Mistrzu, wczoraj wieczorem byłem posłuchać Popołu- dnia fauna Debussy'ego. - Tak? Ja też tam poszedłem. Nie widziałem pana. - Stałem, całkiem z tyłu. - Hm. - Przysłuchiwałem się. Płakałem, z radości i z gniewu. Jego muzyka jest jak parasolka. Nadchodzi trzymając ją pod pachą i dopiero nad brzegiem morza ją otwiera; czerwo- no-pomarańczową, wielką i piękną. - Tak... - Płakałem. Pamięta pan... pamięta pan, jak kiedyś przepowiadał mi pan wiele łez i trudnych nocy? - Tak, Leo. To pamiętam. - Komponuję już od wielu lat, maestro. Słyszał pan kilka utworów, to wiem. Niech mi pan uczciwie powie, co pan o tym sądzi? Mistrz namyślał się. - Zupełnie uczciwie mówiąc - powiedział wreszcie - to wszystkie twoje utwory zdradzają duży talent muzyczny i dobre rzemiosło. - Tak? I? - I nic więcej. Leo dłuższy czas milczał, potem zaczął mówić: - Znałem kiedyś pewien język, n a s z język. Europejską mowę dźwięków, mowę Beethovena, Mozarta, Haydna. Na- dawała się do wyrażania wzniosłych, artystycznych zawiłości, a jednocześnie potrafiła być prosta i ogólnie zrozumiała. Wśród tej mowy wzrastałem, od małego żyłem pośród brzmie- nia jej dźwięków. I oto dorosłem i odkryłem, że język ten został przejęty, wyzyskany i zbanalizowany. Przez drobnomiesz- czan, przez pana i panią Biedermayer, przez mych rodziców. Używa się go do małych, zgrabnych kawałków-na sprzedaż, na pianino, pod strzechy. Uniwersa‰ny - cóż to dzisiaj znaczy? Wa‰c‚ . Królowie walca zapożyczają zwroty z na- szego zbioru dziedzictwa muzycznego do produkcji masowej. Królowie walca się bogacą. - Bardzo - wtrącił mistrz. - A treści... widać je w Offenbachowskich szkaradzień- stwach. Ten język, który był nasz, mój, w którym potrafiłem się wyrazić, został zniszczony. Biedermayerowie usadzili na nim swoje tłuste tyłki. Droga ku prawdziwemu artystycznemu wyrazowi wiedzie dzisiaj w innym kierunku, wkracza w inne, nowe regiony. Mistrz spojrzał nań z zainteresowaniem. - I - ciągnął Leo - to trwa już dość długo. - Tak - potwierdził mistrz - to się zaczęło, zanim jeszcze się urodziłeś. - Tak! Właśnie! Odkryłem to, kiedy przyjechałem do Paryża. Odkryłem, że jestem tylko ozdobną figurynką, niczym więcej. Z miśnieńskiej porcelany. I że wystawiali mnie na pokaz. Wszędzie, gdzie tylko przyszło im do głowy mnie wystawić. - To prawda - mistrz pokiwał głową - wyglądałeś okropnie. - Więc myślałem, że potrafię wytrzebić kłamstwo. Myś- lałem, że wystarczy tylko zgarnąć wszystko w kąt i potłuc porcelanową figurkę. Sądziłem, że można oczyścić powietrze, rozpocząć na nowo, w prawdzie, stworzyć sobie nowy język. Chciałem pozbyć się kłamstwa, ale sam byłem jego cząstką. Nie udało się. - Chyba cię nie do końca rozumiem. - Mistrzu. Słyszałem wczoraj nową rzecz Debussy'ego. - No i? - Nie potrafię tworzyć, nie mam w sobie tego, co trzeba. Tego, co trzeba t e r a z. Tak jakby talent wymykał mi się z rąk. Mistrz przyglądał mu się długo. - Zakładam, że wiesz, co mówisz, Leo. - Wiem. N i e s ł y s z ę j u ż m u z y k i. Zniknęła. I to ja sam ją unicestwiłem. Mistrz znowu milczał, więc Leo dorzucił: - A wówczas, w salonie muzycznym, kiedy pan... że też mi pan wtedy nie powiedział... - Ejże - obruszył się mistrz. - Nie opowiadaj, że cię nie ostrzegałem. - Nie, nie to miałem na myśli. Mistrz opróżnił swoją szklaneczkę i skrzywił się. - To tutaj, to prawdziwa lura. Dla niemowląt, nie dla dorosłych. Leo nie słuchał go. - Nie potrafię przestać o tym marzyć! - zawołał z pasją. - Przecież tylko t e g o chcę, tylko tego zawsze pragnąłem. Komponować. Skomponować coś wielkiego, prawdziwego! Mistrz przyjrzał mu się. Przez moment w jego ciemnych oczach zamigotały złośliwe ogniki, ale potem rzekł łagodnie: - Wielu jest powołanych, lecz tylko kilku wybranych. - Uśmiechnął się lekko. - A pan... czy pan jest jednym z wybranych? - Leo, bracie, mogłeś zostać wspaniałym skrzypkiem. - Ale także nie jednym z wybranych? - Być może nie. - Ale mogłem... - Tak, Leo, m o g ł e ś w s z y s t k o, byłeś bardzo zdolny. Technikę miałeś opanowaną po koniuszki palców, dosłownie. Podobnie jak zapewne technikę i teorię kompozycji. - No więc, o co w tym wszystkim chodzi? Mistrz zamilkł zaskoczony i przyjrzał mu się, po czym roześmiał się. Śmiał się długo i głośno. Leo najpierw się zdenerwował, a potem zdziwił. Nigdy nie słyszał, żeby mistrz się śmiał. - Leo, Leo - wykrztusił mistrz - przepraszam za ten niewczesny śmiech w chwili dla ciebie tak ważnej i pełnej samokrytyki, ale mam już ponad sześćdziesiąt lat i dotąd jeszcze nie odkryłem, o co w tym chodzi. Co takiego dzieli prawdę od fałszu, po czym odróżnić cechy wrodzone od przybranej pozy i co takiego czyni jednego człowieka artystą, a drugiego rzemieślnikiem, jednym z wielu rzemieślników. Prawdę mówiąc, sam nie wiem, po której stronie owej granicy się znajduję. - Nie mam po co żyć, mistrzu. - Brednie. Masz wierzycieli? - Coraz to inny stoi pod drzwiami, gdy wracam do domu. - A więc masz po co żyć, wciąż jeszcze ktoś cię po- trzebuje. - No, nie, w środku tak poważnej... - Dobrze, dobrze, nie podniecaj się. Masz żonę, masz także - czyż nie? - córkę... - Tak, owszem, Józefinkę. Niedługo skończy dziesięć lat. - Czekają na ciebie. - Nie mogę do nich wrócić. Nie sądzę zresztą, by chciały mnie przyjąć. A nawet gdyby... nie podołałbym temu. Nie mam tego, czego Danielle i Józefinka potrzebują. - Leo, moja przepowiednia jest nadal aktualna. Czeka cię jeszcze wiele przepłakanych nocy, podróż zaledwie się zaczęła. I trwa dłużej niż myślisz, zawsze tak jest. A‰e d o t r w a s z d o j e j k o ń c a! - Ostatnie słowa prawie wykrzyczał. - Do- trwasz, za wszelką cenę, niezależnie od wszystkiego! Obojęt- ne, dokąd cię zaprowadzi! - Nawet jeśli nie potrafię tworzyć? - Oczywiście, że potrafisz, Leo. Jesteś człowiekiem bo- gato wyposażonym przez naturę. Pytanie tylko, co tworzyć? Leo potrząsnął głową z powątpiewaniem. - No, cóż... zobaczysz. Czekaj i patrz. A tak nawiasem mówiąc, przestałem uczyć. Leo gwałtownie podniósł głowę. - Spójrz! - Mistrz z trudem zdjął rękawiczki i pokazał ręce; były powykręcane jak szpony. - Gościec. - Czy to bardzo... boli? - Właściwie nie, tylko kiedy gram. - Znów się uśmiech- nął i ponownie w oku błysnęła złośliwość. - Mój Boże... - wymamrotał Leo. - No więc teraz tylko się włóczę i fŹlozofuję. Czekam. Wciąż jeszcze mogę obracać żetonami. Są pieniądze, więc radzę sobie. Ma się te swoje źródła... Właśnie z powodu rąk przestałem koncertować i zacząłem uczyć. Dość wcześnie zauważyłem, że to się zbliża. Dlatego zawsze chodziłem w czarnym jedwabiu, dla ciepła. A teraz zaglądam tutaj. - Mój Boże! - powtórzył Leo. - Mam ciągle tego guarneriusa. Właściwie zastanawia- łem się, czyby go komuś nie dać. W gruncie rzeczy chciałem go dać tobie. Czy uwierzysz, że tę decyzję podjąłem chyba już wtedy, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz? To ty miałeś otrzymać skrzypce, jak przyjdzie co do czego. - O, nie, tylko nie to! - Nie masz się czego bać, nie dostaniesz ich. - Dzięki Ci, Boże. - Są warte... więcej niż pieniądze. Ale, ale... nie przy- chodzi ci do głowy ktoś, komu by się bardziej przydały?... to znaczy, jeśli miałyby tylko leżeć w pudle... - Nie, a któż by to mógł być? - Leo, jesteś głupcem. Pamiętasz, że jak jeszcze byłeś w mojej klasie, od czasu do czasu musiałem z a w a s m y ś 1 e ć? Tak, za ciebie też. Analizowałem utwór, myślałem głośno dla was, za was, abyście się nauczyli widzieć intencje i linie melodyczne tak jasno, jak w równaniu matematycznym. Naprawdę nie pamiętasz? - Owszem, pamiętam. - No więc teraz znów za ciebie myślę, skoro nie potrafisz sam. Cóż, mój drogi, guarneriusa postanowiłem podarować twojej żonie. Możesz mi dać jej adres? - Tak, Danielle, "Danielle w jaskini lwa". Małej, poważ- nej Danielle, która niegdyś podniosła mnie z bruku. I która, jak sądzę, po wielekroć przez te lata podnosiła c i e b i e. Ona dostanie guarneriusa. - Ależ ona... Ona już nie koncertuje. - Tak, Leo, nie koncertuje. Nie mam pojęcia, dlaczego. Nie chcę o tym myśleć, ale - i to muszę przemyśleć za ciebie - może teraz będzie mogła zacząć od nowa. Leo ze zdumienia otworzył usta. - Najważniejsze procesy myślowe - rzekł mistrz - nie zachodzą tutaj - wskazał na głowę - między uszami. Pierwotny proces myślowy odbywa się tutaj - i wykrzywio- nymi palcami dotknął serca. Leo nie odpowiedział nic. - A teraz - zakończył mistrz - teraz sobie pójdę. Za długo tu siedzę i wlewam w siebie to świństwo. Tfu! - Niech pan zaczeka. Stój! - Boisz się zostać sam? - Tak - Leo spuścił wzrok. - Dokąd pan idzie? - Chyba wolałbyś nie wiedzieć. To miejsce, gdzie by- wam, kiedy mnie rwie w dłoniach. - Gdzie? Mistrz przyjrzał mu się wnikliwie. - Nie wiem, czy to ma sens. W twoim stanie ducha. - Niech pan mnie weźmie z sobą! - Leo, posłuchaj, wezmę cię tylko na twoją własną odpowiedzialność. - Zgadzam się. - Od tej chwili każdy krok będziesz stawiał na własne ryzyko. Nie zjawi się nikt, by cię podnieść. - Na własne ryzyko - potwierdził Leo. Lokal opuścili razem. W ten sposób Leo po raz pierwszy trafił do "Association des Assasins", dobrze ukrytego w rozwalającej się kamienicy w XII dzielnicy Paryża, na trzecim piętrze, w mrocznym, cichym lokalu, wyposażonym w liczne oddzielne gabinety wzdłuż wąskiej czarnej kiszki korytarza. Małe garbate stwo- rzenie w turbanie odebrało od nich płaszcze i kapelusze oraz wskazało drogę do salonu oświetlonego czerwonymi lam- pami. Na podłodze leżały miękkie dywany i orientalne pufy, a wokół niskiego stolika siedziało półkolem kilka osób. Nie- które z nich Leo rozpoznał - pewnego malarza, pewnego poetę - i zrozumiał, gdzie się znalazł. Na stoliczku pośrodku półkola stała wodna fajka. - Cudzoziemcze, czego szukasz - rozkoszy czy uko- jenia? - On jest ze mną - odparł mistrz z niezadowoleniem w głosie. - Niczego nie szuka, przypatruje się tylko. - Mój panie! Proszę wybaczyć, ale... wie pan dobrze, że tu nie przyprowadza się gości. - Bzdura - rzucił mistrz. - Wiesz, k i m j e s t e m, błaźnie? Zobacz, czy cię nie ma w szatni! I poszukaj lekarza, żeby ci zmienił bandaż na głowie. Chyba tego potrzebujesz. - Ukojenia! Ukojenia! - wykrzyknął Leo. Ktoś z otaczających półkolem fajkę syknął uciszająco. Leo obserwował bacznie i po chwili zobaczył, jak miękną i zmienia- ją się im rysy twarzy, w miarę jak ogarnia ich upojenie. Jak ogromnieją i rozbłyskują oczy. - Ukojenia! - wyszeptał prawie błagalnie. - Ukojenia! Garbus machnął ręką i uśmiechnął się ironicznie do mistrza. Ten westchnął ciężko i usiedli. Leo wdychał dym po raz pierwszy, niepewnie, nieumie- jętnie. Mistrz nachylił się ku niemu i powtórzył: - Pamiętaj, na własną odpowiedzialność. - Zgoda - Leo skinął głową i uśmiechnął się. Musiał się uśmiechnąć, bo nagle zrobiło mu się niewyob- rażalnie sucho w ustach i wargi zaczepiały o zęby, gdy układał słowa. - Jesteś jak dziecko. - Zgadzam się - potwierdził Leo. To była prawda. - Tak, tak, wiem. Chcę tego. - No, cóż, tak podejrzewałem. Potem sam zaciągnął się fajką. Leo zaś ujrzał, jak powietrze topnieje zamieniając się w rozedrgane kolory. Gdzieś daleko słyszał muzykę. Dobiega- ło go echo wielkiego szumu, owej pełnej powagi muzyki słońca, która go niegdyś ogarnęła, igrała z nim i uniosła ku marzeniom, by go potem puścić, pozwolić mu zapaść się w ciemności. Teraz znów zbliżał się do słońca, znów był dzieckiem. I żadna przepaść nie dzieliła prawdy od kłam- stwa, nic nie wyrastało między tym, czego chciał, a tym, kim był. Tak wyglądała pierwsza wizyta Leo w "Association des Assasins". To było nawet dość zabawne, że właśnie mistrz go wprowadził. Leo często tam wracał, znalazłszy swego rodzaju spokój. Leo. Leo Lewenhaupt. Takie było twoje życie. I kiedy kilka mi‚sięcy później uciekłeś - od wierzycieli i nieudanej symfonŹŹ - zostawiłeś także swoje nazwisko. Nikt już nigdy nie miał go usłyszeć. Potem było wiele innych nazwisk. Albowiem ty, Leo, poddałeś się wtedy, i to absolutnie. W tobie i wokół ciebie zapadło milczenie. Nie było muzyki. Kiedyś byłeś małym chłopcem w słonecznej poświacie i tego chłopca rozerwano na pół. Jedna połówka to on, a druga - jego mowa. Mimo woli stał się kłamcą, a tym samym przestał być jednym człowiekiem. Jesteś jak wymarła ziemia unoszona przez ciche, puste przestrzenie. Nasłuchujesz, ale nic nie słyszysz. Niebo nie istnieje. Ale wciąż jeszcze możesz żyć. Możesz próbować żyć siłą bezwładności, zupełnie pozbawiony marzeń - aż doścignie cię życie albo śmierć. Możesz spróbować p r z e k r o c z y ć nicość. Posługujesz się obcymi językami, możesz żyć wszę- dzie, grać na pianinie po kawiarniach albo w krainie walca. Możesz kryć się w hotelowych oranżeriach i chować w drugie skrzypce do wtóru urzekających melodŹŹ ludzkich marzeń. Aż pewnego dnia coś się wydarzy i przestaniesz istnieć. Ale ty, ‰eo Lewenhaupt, cudowne dziecko i ozdobne cacko, kłamca i poszukiwacz prawdy, żyjesz nadal. Żyjesz w każdym banalnym szlagierze granym przez orkiestrę rozrywkową. Żyjesz w snach o pięknie u wykształconej publiczności. Żyjesz w prawdzie i żyjesz w kłamstwie. Jesteś w rytmicznych pieśniach walczących robotników i w wyszukanych snach wyrafinowanego solisty o potędze ludzkiego ducha. Bę- dziesz żył nadal we wszystkich, którzy tworzą. Pewnego dnia, być może, ktoś lub coś uleczy twoje rany, i ty, Leo, człowiek, staniesz się znowu całością; pewnego dnia na powrót będziesz sobą, będziesz głosił prawdę i umiał kochać i będziesz śpiewał. Spot podniósł się z koi i podszedł ku drzwiom kajuty. Założył płaszcz i kapelusz. Chciał wyjść. Musiał wyjść na świeże powietrze. Zaśmiał się sam do siebie. Gdy wracał myślami w prze- szłość, wszystko wydawało się prawie proste. Tak proste, że wręcz rozpływało się w nicość. Ale głęboko pod warstwą odurzenia wiedział, że to, co t e r a z wydawało się proste i łatwe, na trzeźwo było wredne i nie do zniesienia. - Tak, tak - wymamrotał, próbując otrząsnąć się z tych rozważań. Wszystko razem to jedno dno. Kiedyś tylko wyda- wało mi się to wzniosłe, bo dotyczyło mnie samego, a wszyst- ko, co tyczy mnie, musi być od razu wielkie i ważne. W rzeczywistości, bracie, udało ci się uchronić świat przed jeszcze jednym zarozumiałym, miernym artystą. A Danielle? A Józefinka? No cóż, nie powinieneś był się nigdy żenić. Co miałeś do zaoferowania drugiemu człowiekowi? To dobrze, że odeszła. Tak jest najlepiej, wcześniej powinna była to zrobić. Jak myślisz, dał jej te skrzypce? Może znowu gra? Zawiązał szalik na szyi. Same klęski, pomyślał. Oto twoje dzieje. I wymknął się z kajuty. Taka była historia Spota. Na korytarzu prawie zderzył się z jakąś małą postacią. Wymówiła jego imię. - Spot - zabrzmiało dziwnie obco poprzez mur czasu. - Spot. Powietrze wokół pełne było falujących, pomarszczonych form. Spot zaśmiał się głośno, sam do siebie, prosto w twarz tamtemu. Było mu teraz dobrze, bo powietrze wypełniał czas i dźwięki brzmiące dla niego, grające to wszystko, czego już inaczej nie słyszał. Przypominał sobie, zastanawiał się-i wie- dział oto, że on sam nie znaczy nic, że n i e i s t n i e j e. Ogólnie rzecz biorąc - jego nie było. Dla Spota nie ulegało wątpliwości, że teraz powinien wyjść na pokład, do gwiazd i do morza. Znów się roześmiał. Wtedy rozpoznał Dawida. - Chodź ze mną - powiedział ciepło i przyjaźnie. Dawid chwilkę zwlekał, patrząc badawczo na pianistę. - Rozumiesz, ja śpię - dodał Spot z naturalną poufało- ścią. Słowa padły po niemiecku. - Popełniłem taki mały senek. Roześmiał się ponownie, tym razem ze sformułowania. Dawid spojrzał nań z obawą i coś powiedział. Spot wyłowił imię Jasona, ale w tym momencie to imię nic mu nie mówiło. Jason. Jason. To było coś bardzo dalekiego, co go nie obchodziło. Natomiast ten Dawid, ten sympatyczny młody człowiek - przecież razem stroili pianino. Prawda! Spot znowu wybuchnął śmiechem. Należało to i owo temu młode- mu Dawidowi wytłumaczyć. Dawid, Dawid. Co oni takiego mówili o Dawidzie? Coś tam było, coś nieprzyjemnego. Dobrze by się stało, gdybym mógł mu w czymś pomóc, pomyślał Spot. Wziął go pod rękę i pociągnął za sobą. A Dawida, który nie pojmował, co się dzieje ze Spotem, ogarnęły ciepło i przyjacielskość promieniująca ni stąd, ni zowąd od tamtego. - Idę na górny pokład popatrzeć na noc - wyjaśnił Spot. - A ty pójdziesz ze mną! Teraz Spot rzeczywiście w i d z i a ł Dawida w cał‚j pełni, odbierał go wszystkimi zmysłami - nie za tłumiącą i roz- mazującą sceny zasłoną, jak zazwyczaj. Dawid był młodym człowiekiem, jeszcze prawie dzieckiem, a Spot dziś wieczór miał w sobie dużo dzieciństwa i zatęsknił za tym, by móc się nim podzielić. Bez dalszych więc ceregieli pociągnął Dawida za rękę i poprowadził za sobą. Dawid przyłączył się z chęcią, chociaż nie krył zdziwienia. Podczas wędrówki korytarzami i wspinaczki po schodach Spot ciągle się śmiał i gawędził. Pomagało to Dawidowi, aczkolwiek w słowach Spota niewiele odnajdywał sensu. Rozkoszował się przede wszystkim owym rzadkim, przyjacielskim ciepłem, choć nie potrafił go sobie wytłumaczyć. Wyszli na pokład spacerowy. O tak późnej wieczornej porze było tu tylko kilku nocnych marków, mieli więc do swojej dyspozycji prawie cały pokład i wszystkie gwiazdy. Znalazłszy się na świeżym powietrzu Spot pomachał parę razy ramionami, a potem podszedł do relingu i zapatrzył się w morze. Było czarne i spokojne. Na horyzoncie niebo pokryło się lekkimi chmurami i nie dało się rozróżnić, gdzie się kończy ocean, a zaczyna firmament. Ale nad nimi, w zenicie, niebo wznosiło się bezchmurne i wygwieżdżone. - Patrz! - rzucił Spot, bez adresu. - Słuchaj! - I za- milkł. Więc Dawid patrzył. I słuchał. Oto co widział: Wśród tysięcy innych statek jest także jedną z gwiazd, płynących poprzez noc. Przed dziobem perlą się białe bryzgi, kadłub drży. Latarnie wysyłają w czerń włócznie swoich promieni. Na pokładach, za szybami bulajów i okien salonów, są ludzie, milionerzy i kuchciki. W czelu- ściach statku, na samym dnie, przystępuje do pracy nocna zmiana palaczy. Brudni z wieczornej zmiany tłoczą się w umy- walniach, zmywają z siebie węglowy pył i pot, nawołują się schrypniętymi głosami. Potem zasypiają, zanim jeszcze padną na koje. Statek jest jak gwiazda. W messie kelnerzy i chłopcy okrętowi grają w fanty, a trzej członkowie orkiestry piją herbatę z rumem. W palarni pierwszej klasy siedzą redaktor Stead i doradca wojskowy prezydenta Tafta, Archibald Butt, dyskutując bezkonliktowo o metodach rozwiązywania kon- fliktów. Poza tym w palarni jest pusto; statek układa się do snu. Tylko po pokładzie spacerowym trzeciej klasy spaceruje ciasno objęta para młodych. Tam i z powrotem, tam i z po- wrotem, bez słowa. Nie chcą zejść pod pokład. Gwiazda ze snów. Dawid stoi i Spot stoi i obaj to wszystko rejestrują. Słuchaj. Słuchaj. Ze statku dobiega śpiew, cichutki. Nucenie anteny telegrafu. W głębokiej nocy płyną przez eter sygnały Morse'a. Bezdrutowiec nigdy nie śpi. Radiostację obsługuje telegrafista John Philips. Wysyła w noc słowa. Słowa i sny. Telegraf bez drutu to niepojęta sprawa; nawet Philips tak uważa, mimo że - w przeciwieństwie do szeroko rozumianego ogółu - ma niejaką wiedzę na temat tego, co się dzieje przy wysyłaniu sygnałów. Wybrał ten zawód, ponieważ ma on w sobie coś ze snów. Trzeźwa, spokojna profesja, gdzie trzeba nasłuchiwać. Zupełnie inaczej ma się rzecz z bezmiernym zachwytem pasażerów, zwłaszcza tych pierwszej klasy. Ileż rozrywki może dać bezdrutowiec. Wystarczy w biurze intendenta wypełnić blankiet telegramu - zupełnie jak na lądzie! - a on pocztą pneumatyczną zostanie wysłany do pomieszczenia radiostacji. Tutaj telegrafiści ekspediują pozdrowienia w dalszą drogę za cenę dwunastu szylingów i dwóch pensów za pierwsze dziesięć słów i dziewięciu pensów za każde następne słowo. Długo w noc wysyłają pozdrowienia i meldunki, wiele nic nie mówiących i tych kilka ważnych. Do i od wszystkich innych parowców, które tej nocy krążą po oceanie. Zatroskana Amerykanka musi wysłać informację do swego siostrzeńca, płynącego na pokładzie "CaronŹŹ" na wschód: NIE ZAPOMNIJ SZALIKA WYCHODZĄ~C NA POKŁAD JEST ZIMNO CIOTKA GEORGIA. Profesjonalny hazardzista, jedna z wielu typowych dla atlantyckich rejsów, i nie do wytrzebienia zresztą, pokero- wych wszy, telegrafuje do swego kolegi na pokładzie "Olympi- ca", płynącego na wschód: INTERESY IDĄ DOBRZE WSZYST- KO W PORZĄDKU HAL. Pokerzysta ma w tym rejsie szczęśliwą rękę (te franty z a w s z e mają szczęście, skądkolwiek się to bierze) - dlatego stać go na dłuższy tekst do jakiejś panienki w Nowym Jorku; wysyła - Boże dopomóż! - cały sonet Szekspira, chyba chce coś naprawić. Tanio to nie wypada. Telegrafista John Philips w poczuciu dobrze spełnianego obowiązku wystukuje poezję, słowo po słowie, by jeszcze tej nocy siedzący w gotowości telegrafiści z Cape Race przesłali meldunki dalej, do sieci amerykańskiej. Nieprzerwanie brzę- czą sygnały, Philips ma już podkrążone oczy; ubiegłej nocy spaliła się cewka i podczas gdy z kolegą Bride'em naprawiali uszkodzenie, radiostacja milczała, więc nagromadziło się mnó- stwo blankietów. Nie spał osiemnaście godzin, garb mu niemal wyrasta, gdy tak ełápediuje słowa, większe i mniejsze ułamki zmartwień pasażerów, pisane w nastroju dobrej zabawy żar- ciki, dowcipy i wiadomostki. Antena śpiewa. Poprzez noc biegną meldunki z innych statków, bezpośrednio albo via Cape Race. Niektóre z meldunków są adresowane do kapitana. "Livia" i "Puck" donoszą o mgle w pobliżu wybrzeża Ameryki. "Borderer" melduje lód, to samo czyni "Święty Ola: MELDUJĘ LÓD MIĘDZY 4Io I ‡zo NORD I MIĘDZY 4go I 5oo WEST STOP WIELKIE POLE DRYFUJĄCEGO LODU CZĘŚCIOWO WIELKIE BRYŁY I KILKA GÓR LODOWYCH STOP UPRZEJMIE PROSZĘ POWIADOMIĆ KAPITANA... Gro- madzi się dokumentacja wysłanych i nadesłanych meldunków. Północnoatlantycka noc wypełniona jest dźwiękiem, śpiew- nym nuceniem telegrafu; od wybrzeża IrlandŹŹ do Nowej FundlandŹŹ biegną po nocy sygnały, urywki słów o pogodzie, o lodzie i fragmenty czystych marzeń. Taki jest statek. A jak się dobrze wsłuchać, to nieomal można by wychwycić te wszystkie inne kawałki i ułamki unoszące się nad statkiem, wszelkie sny dzisiejszej nocy, wyrwane z ich kontekstu na jawie. Oddechy w ciemnych kabinach. Dziecko śpi ufnie u boku matki w kabinie trzeciej klasy, marzy o psie, takim łagodnym wyżle. Jakiemuś palaczo- wi śni się żona i syn w Southamptonie. Dziewczyna leży podrzemując, myśli o zielonym lesie gdzieś w IrlandŹŹ; ten las ma w sobie coś pięknego, a ona w nim kiedyś coś przeżyła. Kapitan także śpi. Ciężki, siwobrody, z surową miną, leży wyciągnięty na swym legowisku jak późnośredniowieczna figura nagrobna; król czy rycerz wykuty w kamieniu ponad swoją śmiercią. Kapitan Smith ma lekki sen, jak przystało na kapitana. Śpi, a jego sen czuwa. Jego snem jest statek. Statek przemierza przestrzeń. Kurs ma wytyczony, trzyma się trasy dokładnie. Czasami jakaś inna wędrująca gwiazda przesuwa się obok przez otaczającą czerń; na krótko pojawiają się nad horyzontem jakieś światła, mrugają ku nim i znów znikają. Wysoko na przednim maszcie statku siedzi obserwator i wypatruje; spokojne, czujne oko w ciemności, w górze między oceanem a wygwieżdżonym niebem. Jest maryna- rzem, nie marznie; pod ręką ma aparat telefoniczny połączony z mostkiem. Sternik jak krzyż rozpięty na kole, nieporuszony w słabym, zielonkawym świetle deski z przyrządami, spogląda przed siebie w nicość. Statek utkany ze snów. Przy relingu Spot i Dawid. Jego twarz, gdy tam stoją, długo stoją, zmienia się. Dawid śni. - No - przerywa ciszę Spot, który doszedł już trochę do siebie. - No, Dawidzie. Skąd ty właściwie pochodzisz? - Jestem wiedeńczykiem - mówi po krótkiej chwili Dawid. - Ach, więc to tak. A co robisz tu na pokładzie? Dawid nie odpowiada. - Jason, nasz stary przyjaciel i kierownik, twierdzŹ, że uciekłeś z domu. Reszta też tak sądzi. Dawid wciąż milczy. - Słuchaj - mówi Spot przyjaźnie - nie chcę Cię wypytywać. - Dzięki - odpowiada Dawid zmienionym głosem. - Ty nie wypytywałeś mnie i przyszedłeś aż tutaj. Ja też mam swoje tajemnice. Dawid nie patrzy w jego stronę. - Ale teraz, kiedy tak spoglądaliśmy na morze, coś się z tobą działo. Czy to ma związek z jakąś dziewczyną? Dawid milczy. - A więc chodzi o dziewczynę - zaczyna ostrożnie Spot. - Mam rację? - Tak - odpowiada Dawid. - Ma pan rację. Spot zastanawia się, a potem pyta: - Czy to dobrze, że bierzesz to sobie aż tak do serca? Dawid odwraca się twarzą do niego. W oczach coś błyszczy. Nie mówi nic. - A więc to t a k a historia miłosna. Prawdziwa. - Tak - odpowiada Dawid. - Prawdziwa historia. miłości. Ach, du lieber Augustin, Alles ist weg! Ach, mój miły Augustynie, wszystko minie, wnet przyjdzie kres. (Stara piosenka wiedeńska) HISTORIA DAWIDA Było to któregoś z ostatnich dni obozu letniego. W wielkim żółtym budynku wszyscy siedzieli na walizkach i żaden ze stu dwudziestu chłopców nie widział już potrzeby przestrzegania regulaminu; zupełnie jakby chodziło o to, by do końca wykorzystać ostatnią szansę wolności, ostatnią okazję do płatania figli, zanim miasto i rodzice znowu nałożą na nich ograniczenia dnia powszedniego. Komendant obozu, rotmistrz Rindebraden, delikatnie mówiąc poddał się. Zwłaszcza po tym, co się wydarzyło owego dnia. Rotmistrz Rindebraden był mężczyzną słusznej budowy, o rudych wąsach, liczącym jakieś sześćdziesiąt pięć lat; chociaż był to koniec lipca, chodził w wełnianym ubraniu z samo- działu. Od kiedy odszedł ze służby na skutek rany po- strzałowej, pobierał skromną emeryturę państwową, a latem dorabiał sobie jako komendant obozu letniego. Tu próbował, najlepiej jak umiał, wcielać w życie idee wychowania chłopców opracowane przez Baden-Powella, wzbogacając je własną koncepcją Zdrowego Sposobu Życia. Ów Zdrowy Sposób Życia był swego rodzaju idealnym stanem egzystencji, który najskuteczniej osiągało się stosując stworzony przez rotmis- trza System Zdrowia. Ten zaś polegał na ćwiczeniach gimnas- tycznych, zimnych i gorących kąpielach połączonych z pielęg- nacją stóp, ośmiogodzinnym śnie, plus skarpetkach z owczej wełny, pięciopalczastych jak rękawiczki. Sam Rindebraden, według tego, co powiadał, nosił pod wełnianym samodziałem wyłącznie lniane kalesony i wtłaczał chłopcom do łepetyn, że każdy łyk strawy, także owsiankę, należy przeżuć trzydzieści dwa razy. Rotmistrz miał oczywiście pewne kłopoty z realizacją poszczególnych części Systemu, ale z grubsza szło gładko. Przez pierwsze trzy tygodnie swojego miesięcznego pobytu młodzież ze stolicy i tak była bliska omdlenia z nadmiaru świeżego powietrza, ruchu w terenie, a także w nie mniejszym stopniu na skutek ćwiczeń gimnastycznych pomysłu rotmis- trza, które w dużej części składały się ze skrętów. Po takim "programie dnia" (i wieczornym ostatnim zimnym naciera- niu) zdarzało się, że niektórzy chłopcy ku swemu zdumieniu zasypiali, zanim zdążyli dotrzeć do swoich piętrowych łóżek. Niewiele więc czasu pozostawało na zbytki; ale w ostatnim tygodniu miało miejsce ciągle to samo, niezależnie, jakby ostro ich rotmistrz nie poganiał. Chłopcy w wieku od dziesięciu do czternastu lat oswoili się jakoś z wymaganiami programu, w następstwie czego zaczęli dysponować pożałowania godną nadwyżką energŹŹ, dając jej ujście w nielegalnych ekspedycjach w czasie ciszy nocnej, orgiastycznych wizytach w spiżarni, wagarach, w końcu także w odwiedzinach po drugiej stronie wody. Zwłaszcza to ostatnie stało się istną plagą. Piękny budynek, w którym ich zakwaterowano, położony był w pobliżu Bad Ischl, w łagodnym, zalesionym terenie, tuż nad jeziorem. Po jego drugiej stronie ulokowano obóz żeński. Obóz żeński prowadzony był przez tę samą fundację i na mniej więcej tych samych zasadach. Umowa między kierowni- ctwami obu obozów była jasna i prosta: obie płci należało od siebie absolutnie izolować. Mimo to niektórzy co bezczelniejsi spośród starszych chłopców wymykali się spod kontroli, aby brać udział w pozaregulaminowym życiu towarzyskim po drugiej stronie, albo - i tak bywało najczęściej - aby po prostu p o p a t r z y ć. No cóż, Rindebraden wykazywał w pewnym sensie zrozumienie dla tego fermentu, a jako oficer miał także uznanie dla strategicznej pomysłowości i planowania, które wkładano w owe wyprawy. Przedsiębior- czość młodych mężczyzn obiecująco rokowała dla ck monar- chŹŹ, chłopcy bowiem pochodzili z solidnych mieszczańskich domów Wiednia, byli synami lekarzy, inżynierów, adwoka- tów, mistrzów rzemieślniczych. Tę nadwyżkę energŹŹ... ten pociąg należało niewątpliwie okiełznać, i przeformować na rycerskość i umiarkowanie, ale w gruncie rzeczy z wycie- czek nie wynikało przecież nic szkodliwego. Wymierzając więc sprawiedliwość rotmistrz karał chłopców n i e z b y t surowo. Ale tego dnia... Tego dnia stało się coś, co przechodziło wszelkie pojęcie i wyobrażenie. Rzecz cała miała następujący początek: tuż przed obiadem Hannes Schachl podszedł do Dawida i szepnął: - Idziesz ze mną podczas leżakowania? Dawid zwlekał z odpowiedzią. Hannes, choć jego rówieś- nik, był wyższy i doroślejszy. - Dokąd? - spytał, by zyskać na czasie. - No, wiesz. Hannes i Dawid chodzili do tej samej klasy, znali się więc już przed obozem. Ale Hannes czasami wymyślał rzeczy, które... - Tam? Hannes kiwnął potakująco głową: - T a m. - Na Boga, Hannes, a jak nas nakryją! - Jak chcesz, wobec tego idę sam. - Ale stał cały czas koło Dawida i wpatrywał się w niego. - Nie mam ochoty plewić cały jutrzejszy dzień. - Ja też - odparł Hannes Schachl. Uśmiechnął się szeroko, nie otwierając ust i skrzyżo- wał ręce na piersiach. Ostatniego roku ogromnie wybujał i teraz z przyjemnością spoglądał z góry na kolegów. Jego wzrok błyszczał zawsze niebezpieczną żądzą przygód, a za- proszenie na wspólną wyprawę było przywilejem i powo- dem do dumy. - Jeśli pójdziemy tylko we dwójkę - dodał Hannes - to nie zauważą. Nie zrobimy tego, jak wczoraj Dieter z RŹŹdige- rem i Schnellkopfem, boby nas oczywiście złapali. - No to jak zrobimy? - Dawid spojrzał spod oka na kolegę. Skończył właśnie czternaście lat i uważał, że dzieciństwo minęło nazbyt prędko. Na jesieni czekała go bar miczva i to według wszelkiego prawdopodobieństwa był jego ostatni obóz. - Ułożymy nasze kołdry tak, by wyglądało, że śpimy po obiedzie. Spotkamy się za komórką w krzakach. Jak nas pójdzie dwóch, to jeden może stale być na czatach. - Dobra - zgodził się Dawid i uścisnął krótko dłoń Hannesa. Odbyło się, jak zaplanowali. Po długim i męczącym czołganiu się w zaroślach wokół boiska ku skrajowi lasu puścili się biegiem między drzewami i dotarli do jeziora. - Teraz chodzi o to - wyjaśnił Hannes - żeby zatoczyć szeroki łuk, omijając ścieżki, i przez las dojść na drugą stronę. Oczywiście był szefem ekspedycji i Dawid spełniał jego polecenia. Gdy tak torowali sobie drogę przez krzaki, w rów- nych odstępach czasu padały komendy Hannesa: "stój!", "padnij!", "cisza!". I kiedy po raz trzeci rzucili się na ziemię jak prawdziwi Irokezi, Dawid nie potrafił się już powstrzy- mać: - Tak jest, panie rotmistrzu! - roześmiał się, bo przyja- ciel rzeczywiście ze swoją powagą na twarzy i całym tym zachowaniem przypominał Rindebradena. - Idiota! - mruknął Hannes. - Kandydat na rotmistrza! - Powtórz to! - Tak jest, panie kandydacie na rot... W tej walce zwyciężył Hannes; akurat miał wymusić na Dawidzie znak poddania się, gdy nagle usłyszeli głosy. - Padnij! - tym razem szept komendy pochodził od Dawida i Hannes posłusznie rzucił się na sosnowe igły. Głosy były tuż-tuż, i to dość liczne - co gorsza, były to głosy dziewcząt. Chociaż prawdę powiedziawszy, obaj India- nie nie wiedzieli, czy to gorzej, czy lepiej. To zależy. Ponieważ obaj chodzili do męskiej szkoły, prawie nie widywali dziewcząt z wyjątkiem swoich obrażalskich sióstr lub - z należytego dystansu - panienek na spacerach czy w Burgtheatrze. Żaden z nich nie wiedział zbyt wiele o tym gatunku, tak więc wypady do żeńskiego obozu były powodowane raczej ciekawością graniczącą z popędem, niż świadomymi próbami nawiązania kontaktów. Rozumiało się samo przez się, iż zawsze ktoś w klasie oświadczał, że właśnie całował się z dziewczyną, a co poniektórzy liberałowie mówili nawet, że robili to z nimi, ale co do konkretnych dowodów, odnotowano jedynie wypo- wiedzi naocznych świadków, iż faktycznie RŹŹdiger raz jeden rozmawiał z dziewczyną na ulicy. Tylko najodważniejsi z obozowiczów osiągnęli coś więcej ponad podglądanie dziewcząt na odległość. Kilku szczęś- liwych śmiałków posunęło się dalej; na tajnej schadzce po zachodzie słońca rozmawiali z paroma dziewczynkami i zjedli trzy kawałki nielegalnej rolady z ciasta francuskiego z kremem i rodzynkami. Zwykli śmiertelnicy musieli zadowolić się podpatrywaniem i być może mignęła im nóżka przy pod- ciąganiu pończoszki albo ramię, gdy któraś z dziewcząt drapała się po ukąszeniu komara. Toteż nie było w tym nic dziwnego, że Hannes i Dawid mało nie skonali, ujrzawszy poprzez trawę wędrujące przez las całe stado dziewczyn w kostiumach kąpielowych. To one wydawały z siebie ów nieco przeraźliwy, ostry pisk panieński, szpikowany wybuchami śmiechu i okrzykami. Grupka minęła ich na odległość rzutu kamieniem, a Dawid i Hannes z trudem zachowali samokontrolę. Kiedy zniknęły z oczu, biały jak ściana Hannes spojrzał na Dawida. Po chwili powiedział: - Idziemy za nimi - a minę miał przy tym, jakby się strasznie poświęcał. - Dobra - kiwnął głową Dawid, czując, że to może być chwila decydująca, zarówno dla całego pobytu na obozie, jak i dla jego przyjaźni z Hannesem. Poczołgali się więc w ślad za dziewczynami, nie łamiąc ani jednej gałązki. - Dokąd one idą? - syknął Dawid, z wysiłkiem się opanowując. Nie mógł pojąć, dlaczego stadko zagłębia się w las w kierunku przeciwnym do jeziora. - Nie mam pojęcia - odszepnął Hannes ustami pełnymi igieł. Czołgali się dalej. Dzień był piękny, przez las szedł ciepły, leniwy wietrzyk. Chłonęli zapach bijący z poszycia, woń trawy i mchu, nad nimi szumiały lśniąco zielone, syte pełnią lata korony drzew. Wymarzony dzień na wagary w lesie. Gdyby nie te dziewczyny... - No, tak - mruknął nagle Hannes. - CŹŹi... - Już wiem, idą nad jeziorko! - Jakie znowu jeziorko? - To małe, z którego wypływa strumyk. Byliśmy tam w zeszłym roku. Dawid skinął głową, pamiętał to miejsce. Teraz, kiedy wiedzieli, dokąd dziewczęta zmierzają, mogli utrzymać większy dystans. Po dwudziestu minutach dotarli do wodnego oczka. Na przeciwległym zboczu znaleźli odpowied- nie zarośla, wpełzli na pozycje i ukryci w listowiu rozpoczęli obserwację. Na dole dziewczęta już się kąpały. Pływały, parskały, chlapały się w zimnej wodzie. Dawid zdziwił się, nie widząc nikogo z komendy obozu, ale Hannes kuksnął go w bok. - Patrz... tam stoi kierowniczka. Wadera. - Pokazał palcem, żeby Dawid mógł się przyjrzeć. Była to starsza dziewczyna, licząca jakieś osiemnaście, dziewiętnaście lat; stale jeździła na obozy i chociaż nikt nie wiedział dlaczego, pełniła na nich nieoficjalnie jakąś kierowniczą funkcję; powia- dano, że była siostrzenicą czy siostrą którejś z komendantek i dlatego mogła przyjeżdżać tu co roku. A więc to ona miała ich pilnować... Wszyscy wiedzieli, że była okropna. Zachowy- wała się wrogo i opryskliwie i wielokrotnie przyłapywała na gorącym uczynku nielegalnych gości. Była wtedy bezlitosna. Poza tym chodziła w s p o d n i a c h. Dziewczęta także bały się Wadery - na to przynajmniej wyglądało. Tak więc obserwowała władczym okiem swoje podopiecz- ne w wodzie i na skrawku plaży. Dawidem wstrząsnął dreszcz, ale zauważył, że Hannes również nie czuje się zbyt pewnie. Wkrótce jednak przyszło im zająć się czym innym. Dziew- częta wyszły z wody. Nastąpiły krótkie negocjacje, Wadera wyszczekała kilka rozkazów i większość poczęła zdejmować z siebie kostiumy kąpielowe. Dwa serca na skraju lasu przestały bić... Kostiumy powieszono do wysuszenia, kilka panienek znów wskoczyło do wody, inne wycierały się i kładły na kocach lub ręcznikach na słońcu. Dawid i Hannes płonęli. Dawid przy- glądał się jednej z postaci w wodzie. Była w jego wieku, miała miękkie, krągłe piersi, teraz mokre. A tam, na zboczu, leżała któraś ze starszych dziewcząt, wyglądała prawie jak dorosła kobieta, między nogami miała gęsty pasek blond włosów. Hannes nie mógł uleżeć spokojnie. W miarę jak kostiumy wysychały, dziewczynki ubierały się powoli. Wyraźnie było widać, że chociaż są we własnym, jak sądziły, gronie - czują się zażenowane. Jednak wciąż jeszcze wiele-zadziwiająco, przeraźliwie wiele nagich ciał poruszało się w jeziorku i wokół niego. Wadera stała na głazie i przy- glądała im się z zadowoloną miną. Ilekroć dziewczęta zbliżały się do niej, rozlegało się głośne, wzgardliwe prychnięcie. - Ja chyba śnię - szepnął Hannes. Akurat pojawiła się w polu widzenia para szpiczastych piersi dotykających jakiejś mniej rozwiniętej, młodszej dziew- czynki, gdy obie panienki podskakiwały w wodzie. - Ja też - sekundował Dawid. W całym swoim dotych- czasowym życiu nie widział nagiego kobiecego ciała, jak tylko na frywolnych pocztówkach, a tutaj oglądał chyba piętnaście żywych damskich aktów. - I nie miałbyś nic przeciwko temu, by się znaleźć na dole, wśród nich? - szepnął Hannes. Dawid natychmiast zwietrzył niebezpieczeństwo. - Co? Nie. Owszem. Tak. Hannes roześmiał się bezgłośnie i spojrzał na niego spod oka. A kiedy kolega ponownie obrócił oczy na kąpiące się dziewczęta, odczołgał się trochę w tył, przysiadł na piętach i zanim Dawid zdążył się zorientować, złapał go za nogi i popchnął w dół łagodnego zbocza. Ten zaś był tak zaskoczo- ny, że nie wydusił z siebie ani słowa protestu. Nim sturlał się na brzeg jeziorka, Hannes zniknął w zaroślach. Z grupki dziewcząt podniósł się wrzask. Jednocześnie padł rozkaz: - Chłopak! Łapać go! Nie widział wołającej, ale z tonu rozpoznał, że była to Wadera, i już wiedział, że jest zgubiony. Dopadły go dwie duże ubrane dziewczyny i przydusiły do ziemi. Nagusy złapały ręczniki, by się pookrywać, niektóre wskoczyły w płaszcze kąpielowe. Dawid leżał zrezygnowany, w głębi duszy przeklinając Hannesa z całego serca. - A więc... Spojrzał w górę. Tak, to Wadera. - Cóż my tu mamy? Małego upolowanego świntuszka? I chichot - o Boże, tylko nie to! - początkowo, po szoku, jeszcze niepewny. Nad Dawidem pochylało się wąskie, zacię- te, kościste oblicze, wyłaniające się spomiędzy szerokich opalonych ramion. Twarz Wadery i jej zimne oczy. - Mały, czarnowłosy diabełek, co? Taki pomocnik Świę- tego Mikołaja?.. Chichot nasilił się po porównaniu z roznosicielem gwiazd- kowych prezentów. Dawid przełknął ślinę. - Siadaj! Usiadł. - Anno! Resi! Wejdźcie na górę i sprawdźcie, czy był sam. - Tak jest, panno Schlinger! - W głosie zabrzmiało coś na kształt dygnięcia. A więc Wadera nazywała się naprawdę Schlinger. Dawid umierał ze strachu. - Mały, obrzydliwy gówniarz - Wadera uśmiechnęła się z pogardą. Stała przed nim na szeroko rozstawionych nogach, z rę- kami wspartymi na biodrach. Chichot i tłumione parskanie dziewcząt przeszły w otwarty śmiech. Zwycięski śmiech. Miały go w swej mocy, nie mógł ratować się ucieczką, musiał zdać się na ich łaskę i niełaskę. A co najgorsze, Dawid był w gruncie rzeczy przekonany, że gdzieś tam po drugiej stronie jeziorka leży Hannes i pilnie śledzi ów poniżający spektakl. - Chyba był sam, panno Schlinger - to samo dygnięcie w głosie. - Aha, to znaczy, że mamy samotnego gościa z męskiego obozu. Cóż za nieprawdopodobna odwaga. - Nowa salwa śmiechu. - No więc, jak się nazywa nasz mały mężczyzna? Dawid nie odpowiedział. - No, no. Chyba pan wie, że zwyczaj nakazuje, by znalazłszy się w towarzystwie dam wręczyć wizytówkę lub grzecznie się przedstawić. - Wadera powiedziała to jeszcze surowszym głosem i jeszcze bardziej zwęziła oczy. - Cóż, nazwisko ustalimy później, bez problemu. Więc jak długo leżał pan w tych krzakach, mój panie? Żadnej odpowiedzi. Dawid myślał tylko o tym, że jeśli wszystko wyjdzie na światło dzienne, dostanie w dzienniku najbardziej idiotyczną uwagę wszech czasów. - A więc długo - wywnioskowała Wadera. - I po co, jeśli wolno spytać? Znów chichot w grupce. Dawid nie odpowiedział, ale Wadera uniosła go jednym silnym chwytem w górę: - Straciłeś głos razem z rozumem?! Trzymała go bardzo mocno za kołnierz i Dawid zauważył, że emanowała z niej nie udawana, głęboka wściekłość. Zwłasz- cza oczy były pełne nienawiści. Machnęła ręką wskazując zgromadzone wokół dziewczęta: - Przyszedłeś tu zapewne podglądać, tak przypusz- czam. Zaspokoić swoje - tu trzepnęła go w ucho - swoje brudne wyobrażonka! Wśród wstrząśniętych dziewcząt rozległy się pomruki wzburzenia. Wyglądało na to, że przerażająca prawda dotarła do nich dopiero teraz, gdy Wadera użyła tych dosadnych słów. Dawid spoglądał na nią z przestrachem. Widział jej zęby - wyglądały, jakby były całkiem sine. - A może... - kontynuowała szyderczo - może przy- szedłeś, żeby popatrzyć na ukochaną, co? Na swoją bogdankę? Hm? - Nowa fala śmiechu, tym razem nieopanowanego. - Chciałeś zobaczyć, co ma pod spódnicą? W desperacji pokręcił głową. Przecież nie miał żadnej dziewczyny! Ale, niestety, Wadera odczytała ten ruch jako potwierdzenie. - Aha, więc to tak! Tu cię mamy! No! To teraz najuprzej- miej proszę pokazać palcem, która z nas jest twoją wybraną. Wtedy przestaniemy się tym zajmować. Spojrzał na nią z rozpaczą. Wadera zacisnęła posiniałe zęby i powiodła palcem po umilkłych nagle dziewczętach. - Proszę mi pokazać, która to z nich - powie- działa z groźną uprzejmością. - Jeśli nie... to sam rozumiesz, że... Dawid nie miał żadnych wątpliwości, że zdoła go stłuc tak, by nie mógł usiąść przez tydzień, ale tylko lekko pokręcił głową. Jego wzrok wędrował od jednej twarzy do drugiej. Wysoka blondynka, ta co się opalała na zboczu; mała czar- nula z zadartym noskiem; dziewczyna o miłym spojrzeniu i krągłych piersiach... może powinien powiedzieć, że to ona... ale coś mu podszeptywało, że tak nie można. Wzrok biegł dalej, od wrogich do roześmianych, aż napotkał spo- jrzenie czarnych oczu. Była to dość wysoka, szczupła dziewczy- na o ciemnych włosach i białym czole. Kiedy ich oczy się spotkały, poruszyła leciutko ustami. Patrzyła mu prosto w twarz, zupełnie otwarcie. Ale Dawid potrząsnął głową. W tej samej chwili dopadła go Wadera. - No! - warknęła. - Skoro tak, to przyszedł czas na twoje lanie. Resi! Poszukaj odpowiedniego kija, tylko szybko! Poczuł, że opuszczają go resztki odwagi. A Wadera już stała przed nim z rózgą w dłoni. - No dobra - szczeknęła - spuścisz spodnie dobrowol- nie, czy mam ci to zrobić ja? Dawid, bliski płaczu, nie był w stanie się poruszyć. - No, cóż - wniosek był jednoznaczny - pozostaje do zrobienia tylko jedno. - Nie - rozległ się jakiś głos. Wadera zatrzymała się i obróciła. Wtedy się zorientował, że powiedziała to owa dziewczyna o ciemnych oczach. Wy- stąpiła krok do przodu. - On jest moim ukochanym - rzekła zdecydowanym tonem. - Niech nikt nie waży się go tknąć. Cisza. Nawet Wadera wyglądała na bezradną. Ciemnooka dziewczyna podeszła do Dawida. Była wyższa od niego. Cały czas zachowywała głęboką powagę, ale czoło miała teraz jeszcze bledsze. Patrzyła mu prosto w oczy. Ktoś parsknął śmiechem. - Cóż, Zofio - stwierdziła cierpko Wadera - skoro to niepozorne stworzenie jest twoim... ukochanym, to sama go wybijesz. Zrozumiano?! - Tylko po rękach - odparła Zofia nie spuszczając wzroku z Dawida. - W porządku - zgodziła się Wadera. - Zaczynaj! Zofia skinęła głową. Zbiła go. Bolało. I gdy przestała na niego patrzyć, Dawid pojął, że dla niej to także było przykre. Ale żadne z nich nie odezwało się ani słowem. To znaczy, zupełnie pod koniec usłyszał, że oddech dziewczyny jakby wypadł z rytmu i po- wstał jeden szybki dodatkowy wdech. Kara minęła; raz jeszcze odnalazła wzrokiem jego oczy i bez słowa wycofała się na powrót do koła. W zamian za prawo powrotu do obozu Dawid musiał podać swe nazwisko. A więc i tak wszystko się wyda. Wracał potem samotnie przez las do obozu. Całą drogę miał łzy w oczach, po części z powodu zdrady Hannesa, po części zaszokowany tym, co widział i co się wydarzyło. Bolały także otrzymane razy, ale najwięcej łez pojawiało się w kąci- kach oczu za sprawą ciemnych źrenic i owego lekkiego westchnienia dziewczyny o imieniu Zofia. Rotmistrz Rindebraden wędrował po pokoju w tę i z po- wrotem jak powracająca burza i podniecał się coraz bardziej. Dawid stał skamieniały i wsłuchiwał się w grzmoty, na koniec dostał lanie i został odesłany do łóżka bez kolacji. W sypialni natknął się na Hannesa, który siedział na swoim łóżku i najwyraźniej czekał na niego. - Bardzo był zły? - spytał. Ale Dawid, nie poświęciwszy mu nawet spojrzenia, zaczął się spokojnie rozbierać. Był zadowolony, że nie popłakał się podczas bicia, musiał jednak wyglądać na poruszonego, bo Hannes powiedział: - Nie przypuszczałem, że będą tak wariować. Dawid naciągał na siebie piżamę. - To tylko dlatego, że nie mogłem się pohamować -dodał cicho. -Nikomu nie powiem, co widziałem... potem. Dawid wciąż nic nie mówił i tylko patrzył na Hannesa. - Przecież sam powiedziałeś, że chętnie byś się znalazł między nimi, na dole - spróbował lekkiego uśmiechu. Dawid położył się. - A Wadera? Była wściekła? - Dobranoc - odparł Dawid. - Kto to był? Znaczy, ta dziewczyna, która cię biła. Dawid uniósł się na łokciu. - Posłuchaj, nie wolno mi z nikim rozmawiać. Miałem iść prosto do łóżka - zabrzmiało z niechęcią. - No dobra - Hannes przyglądał mu się. - Tylko że bardzo mi przykro. Tyle ci chciałem powiedzieć. - W porządku - odparł Dawid. Zastanowił się. - W su- mie wcale się nie złoszczę - dodał. - To fajnie. Pytał, czy było nas więcej? - Nie jestem skarżypytą! - obruszył się Dawid. Hannes siedział chwilę w milczeniu. - No dobra - powtórzył. - To ja już pójdę. Dobranoc. Dawid nie mógł zasnąć. W sypialni panował niezwy- czajny spokój, a za oknami widział jeszcze światło rozpo- czynającego się wieczoru, niebieskie i czyste. Tak wcześnie nie kładł się od czasów, kiedy był zupełnie mały. To oświetlenie na dworze i cisza w dużej sypialni, a także odgłosy krzątaniny za drzwiami kazały mu wrócić pamięcią do okresu dzieciństwa. Albo choroby. Równocześnie zaś czuł się już duży, prawie dorosły; a w każdym razie doroślejszy niż dziś rano. Kiedy zamknął oczy, miał świadomość tego, że jego ciało leży wyciągnięte pod kołdrą. Otrzymane razy jeszcze bolały, ale obok tego rejestrował także inne doznania. Zwrócił uwagę, że to coś, co było nim samym, wypełniało wszystkie członki-po koniuszki palców, podobnie jak ręka rękawiczkę. Wpasował się szczelnie w swe ciało; należało do niego, było nim, a jednocześnie niczym innym jak przedmiotem, który wypeł- niał sobą. Otworzył oczy. Zresztą rzeczywiście nie był już zły na Hannesa. Może na Waderę także nie. Może. W każdym razie na Hannesa już się nie gniewał. Odczuwał ogromną, triumfal- ną radość, że już się nie złości. To dziwne, radość rosła na przekór Waderze i rotmistrzowi, ale także nauczycielom i przełożonym w mieście. Dawid chętnie by się pośmiał, gdyby miał z kim, ale tylko uśmiechnął się leżąc w łóżku. Znów zamknął oczy. Tym razem pomyślał o dziewczętach. Gdyby spotkał którąś z nich jeszcze raz, ze wstydu zapadłby się chyba pod ziemię, ale teraz leżąc w łóżku, samotnie, myślał o nich. Przywoływał przed oczy rozproszone, chaotyczne migawki popołudniowych wydarzeń, widział bar- dzo wyraźnie nagie ciała. Zauważył, że go to podnieca, ale zachował samokontrolę; leżał przez chwilę marząc, podrze- mując... Potem zobaczył ją. Wielkie czarne oczy, ciemne włosy. Poderwał się nagle, potrząsnął głową. Robiło mu się na przemian zimno i gorąco ze wstydu, strasznego, przytłaczają- cego wstydu. Odpłynęła gdzieś przekorna radość, znów go ogarnęło wcześniejsze uczucie upokorzenia, rzucił się na poduszkę i zaklął cicho i siarczyście. Cieszył się, że to już ostatni obóz. Naprawdę dobrze, że nie przyjedzie tu w przy- szłym roku. Myśląc o tym, zasnął. Kiedy więc nadszedł czas jego bar micwy, w domu w Wied- niu, jesienią tego samego roku, była to właściwie dość zbytecz- na ceremonia. Dawid w zasadzie, nie zdając sobie z tego sprawy, wymeldował się był już z dzieciństwa owego popołu- dnia, gdy razem z Hannesem wymknęli się na dziewczęta. Ciemnowłosą Zofię widział tylko raz jeszcze przed końcem obozu. Ostatniego wieczora, kiedy skończył niewyobrażalnie wielkie odchwaszczanie - część kary wymierzonej przez rotmistrza Rindebradena - i poszedł razem z Hannesem nad jeziorko łowić ryby na spinning. Nie było jeszcze na tyle ciemno, by nie mogli widzieć kręgów na lśniącej tafli wody. Potem siedzieli chwilę rozmawiając; przez te ostatnie trzy dni ich przyjaźń w pewnym sensie ugruntowała się. A kiedy zrobiło się tak późno, że musieli wracać do domu, obaj byli w dobrych humorach. Pod stopami chrzęścił żwir. Nagle stanęła przed nimi na ścieżce. Zatrzymali się gwał- townie. Dawid rozpoznał ją natychmiast, tak samo wysoka, z tą samą powagą w oczach i równie bladym czołem. Nie, teraz, w tej smolistej ciemności, było bielsze. Hannes spojrzał na niego pytająco. Dawid poczuł nieodpartą ochotę, by rzucić się do ucieczki - to był pierwszy pomysł, jaki mu przyszedł na myśl, po prostu chciał uciec. Ale Hannes wymownie kiwnął głową, przywitał się uprzejmym, dorosłym "dobry wieczór" i poszedł dalej, sam. Żwir chrzęścił, kroki oddalały się. Postąpiła w jego stronę, potem jeszcze trochę. Za każdym jej krokiem Dawid czuł, jak ogarnia go swego rodzaju paraliż. Na koniec stanęła tuż przy nim. - Ty też jesteś z Wiednia? - spytała. Tak. Owszem. Nie bardzo radził sobie z głosem. - Musiałam się wymknąć dziś wieczór, rozumiesz, jest zakończenie z ogniskiem, śpiewami i takimi tam - uśmiech- nęła się ostrożnie, nie spuszczając z niego wzroku. Dawid nigdy nie słyszał, by ktokolwiek z żeńskiego obozu także przedsiębrał nielegalne wyprawy. Znowu miał chęć uciec. Chwyciła go za ręce, podniosła je nie napotkawszy oporu i przyjrzała się im dokładnie. Widocznie nie wyglądały całkiem dobrze, bo zmarszczyła czoło. Poza tym po pieleniu rany były zanieczyszczone ziemią. - Boli? - po twarzy znów przemknął uśmiech. W jaki sposób człowiek może zachować powagę, mimo że się uśmiecha, pomyślał Dawid i spuścił wzrok. - Nie, nie - potrząsnął głową - nie boli. Ale dziewczyna nie puściła jego dłoni, nie wtedy. Najpierw stała tak jeszcze chwilkę, trzymając je w swoich. Uciekaj, Dawidzie! Uciekaj! Czuł, jak się w nim podnoszą i opadają fale żenującego wstydu, nie wiedział, że dziewczęta mogą być takie, takie... poważne, wyzywające. - W niedzielne poranki bywam w pobliżu Sch"nbrunnu - powiedziała - bardzo wcześnie. Tak wcześnie, że można zobaczyć cesarza, jeśli wybiera się tutaj, do Ischl. - Aha - odparł Dawid. Wtedy puściła jego dłonie, położyła mu ręce na ramionach i pochyliła się ku niemu. Na kilka sekund cała rzeczywistość zamknęła się w dwóch dłoniach na ramionach, w ciepłej twarzy, ustach. Ale zaraz wyrwał się jej i pognał drogą przed siebie. - Dawid! - zawołała za nim. Następnego dnia wrócił do Wiednia. Od rotmistrza Rin- debradena przywiózł do domu najstraszniejszy, o tym był przekonany, list z uwagami, jaki kiedykolwiek przez wieki napisano. Wręczył go ojcu w biurze, w sklepie muzycznym. Ojciec przyjrzał mu się surowo, rozcinając kopertę. Potem przeczytał list, cały czas gładząc siwiejącą gęstą brodę. Dawid czekał. Skoro przetrwał gromy rotmistrza, prze- trwa i to także. Ale wcale nie był tego taki pewny. - Dawidzie - rzekł ojciec przeczytawszy list do końca - podejdź tutaj. Dawid usłuchał. Ojciec przyjrzał mu się ponownie, popa- trzył mu prosto w oczy, a tym razem jego wzrok nie był już surowy, lecz niemal czuły, zatroskany. Na ulicy turkotały powozy i konne tramwaje. Wymierzył mu policzek. - Wkrótce-powiedział-odbędzie się twoja bar micwa. Nasz dom był zawsze, że tak powiem, nowoczesny, nie- ortodoksyjny, i obawiam się, że ta uroczystość będzie miała dzisiaj dużo mniejsze znaczenie niż wtedy, kiedy sam byłem chłopcem. Wówczas było inaczej. W pewnym sensie chciał- bym, żebyś mógł nazwać to przeżyciem, podobnie jak ja. Chciałbym, abyś przeżył coś z tej powagi. Ale... no cóż, dawniej nie było w zwyczaju, rozumiesz, by młodzież żydow- ska przebywała tyle wśród innych młodych ludzi. I poniekąd, jak wnoszę z tego listu... - zmarszczył brwi - dawniej chyba była wyższa moralność, surowsze obyczaje. Zamilkł, jego twarz przybrała lekko napięty wyraz. Pra- wie nigdy się nie zdarzało, żeby ojciec rozmawiał z nim tak szczerze, zwłaszcza o wierze i zasadach moralnych. Był kupcem muzycznym, sprzedawał nuty i instrumenty, chętnie długo i poważnie rozprawiał o muzyce. Zabierał dzieci do Burgtheatru, zapraszał kolegów muzyków do domu na ko- lację. Ale jego wypowiedzi na temat wiary, judaizmu i mo- ralności ograniczały się zazwyczaj do zwykłych maksym. Takiego ojca, jak w tej chwili, Dawid sobie prawie nie przypominał. Robił wrażenie niemal wzruszonego. Na co dzień był surowy, a gdy musiał karać któreś z dzieci - wzbu- rzony. - Sądzę, że powinniśmy na tym zakończyć - podjął ojciec. - Teraz pozostaje właściwie tylko przyjąć cię jako dorosłego mężczyznę do gminy. Jak mówiłem, nie wiem, ile to dla was, młodych, dzisiaj znaczy, ale od dziś nie będę cię już karał. To był ostatni raz, przyrzekam. Dawid spojrzał na ojca szeroko rozwartymi oczami. - Mam nadzieję, że z czasem zrozumiesz, co to za sobą pociąga - dodał ojciec. - Wszelkie kary będziesz musiał odtąd wymierzać sobie sam. Dawid kiwnął głową, niewiele rozumiejąc. Dopiero dużo później wróciło do niego to, co ojciec powiedział, ale wówczas nie były to już słowa ojca; wtedy powtarzał je jakiś wewnętrzny głos. - A takie zachowanie niech się więcej nie powtórzy - dorzucił ojciec. - To niegodne mężczyzny, dżentelmen tak nie postępuje. - Rozumiem - odrzekł Dawid. - Witaj w domu. Zadowolony z obozu? - Tak. Chyba w tym roku był ostatni. - Ostatni - potwierdził ojciec. - Ale było fajnie, no i znalazłem nowego przyjaciela. - Tak? - Hannesa... Johannesa Schachla, syna adwokata. - To był fajny obóz - podsumował Dawid. Dom rodzinny Dawida stanowiło duże, staromodne mie- szkanie na drugim piętrze kamienicy przy RosenhŹŹgelstrasse w trzynastym becyrku. Była to jedna z tych spokojnych, cichych uliczek, gdzie wiedeńczycy w ogródkach od frontu sadzą róże, tulipany i ozdobne krzewy. A ponieważ leżała na małym wzniesieniu i przebiegała dokładnie po osi wschód-zachód, dostawała szczególnie dużo słońca i zwłaszcza krzaki róż udawały się doskonale. Rosły tu róże o wszelkich odcieniach czerwieni, od najjaśniejszej, najdelikatniejszej ró- żowości do prawie czarnej purpury. Róże były dumą ulicy i ogródki przed domami formalnie kipiały kwieciem, od dobrze utrzymanych grządek ze sztamowymi po bujne, gęste różane zarośla. Ojciec prowadził sklep muzyczny po swoim ojcu i z czasem miał on przejść na Dawida. Było to, można by rzec, równie pewne i samo przez się zrozumiałe, jak to, że cesarz zostanie pochowany w kaplicy cesarskiej, tak jak jego poprzednicy. Herr Bleiernstern, należący na równi ze swymi sąsiadami do czcigodnego, średnio zamożnego mieszczaństwa, ukształtował dom na obraz i podobieństwo swego stanu; był on więc dobry, solidny i materialnie zabezpieczony. Dawid i jego siostra, Mira, wzrastali w środowisku, gdzie wszystko, raz na zawsze ustalone, chodziło jak w zegarku, z dokładnością co do sekundy. W niedzielę wieczorem ojciec z matką przeglądali domowe rachunki i księgi sklepowe z poprzedniego tygodnia oraz planowali wydatki następnego. Nadwyżki finansowe lokowali na pewnych kontach i w dobrych papierach. Raz w roku, podobnie jak inni jego sąsiedzi, ojciec sumował odsetki. I zawsze było tyle to a tyle koron i halerzy więcej niż w roku ubiegłym. Świat zewnętrzny, z jakim Dawid zetknął się najwcześniej, był światem absolutnego spokoju, uprzejmości, bezpieczeń- stwa, sprawiedliwości i pracowitej dbałości, światem masyw- nego szkła, ciężkich pluszowych mebli i dostojnych szaf na lwich łapach. Uczył się grać na skrzypcach i fortepianie - instrumentach, które ojciec opanował najlepiej, siostra natomiast ćwiczyła grę na wiolonczeli i flecie- instrumentach matki. Wieczorami rodzina wspólnie muzykowała albo rodzi- ce wymieniali się w czytaniu dzieciom znanych powieści. Była to zawsze literatura wysokiej wartości, z dydaktycznym zacię- ciem, od Goethego do Kiplinga, i cała rodzina znajdowała w tej lekturze radość. W dni świąteczne natomiast ojciec czytał głośno fragmenty z Ksiąg Mojżeszowych i składali obowiąz- kową wizytę w synagodze. Ale podobnie jak we wszystkich domach wiedeńskiego mieszczaństwa, wiara była sprawą nale- żącą do sfery prywatności. Nie było to coś, co się nosi na wierzchu i wystawia na widok publiczny, jak to czynili Żydzi ze Wschodu, mieszkający w drugim becyrku. Wiara była czymś podstawowym, oczywistym i niewidzialnym, jak krew. O tym się nie mówiło. Tylko wyjątkowo, jak wówczas gdy przekazał list od rotmistrza, mógł Dawid poznać po ojcu, że te sprawy nie są mu obojętne. Prawdę mówiąc ojciec, jeśli nie w od- niesieniu do form to przynajmniej poprzez swą postawę, był człowiekiem wierzącym. I jeśli nawet jego realistyczny rozum odrzucał tezę o osobistym zaangażowaniu się Jahwe na rzecz narodu żydowskiego, to jednak gdzieś w nim, w głębi, tkwiła ta wiara. Objawiała się zaś przede wszystkim utrzymywaniem najważniejszych elementów tradycji: tak więc wolał nie chrzcić dzieci w kościele, jak to zaczęło czynić wielu innych Żydów. Natomiast ani Dawid, ani Mira nie uczyli się nigdy jidysz - ojciec zarzucił ten język na dobre, odkąd się ożenił, a matka była na wskroś niemiecko- języczna. W ojcu mowa przodków odżywała tylko wtedy, gdy odwiedzał go brat z Pragi, albo gdy jakiś utwór mu- zyczny bardzo go poruszył, nigdy jednak nie było to więcej niż kilka zdań bądź pojedyncze słowa, za to wypowiadane z ogromnym ciepłem i tak tęsknym tonem, jakiego dzieci w ogóle u niego nie znały. Jego ustami przemawiał głos z innego czasu i z innych stron. Były w nim echa ucieczki z Rosji, dwa pokolenia wcześniej, były odgłosy czytania pism długimi popołudniami w należącej do gminy szul. Oboje, Dawid i Mira, lubili ten lekko płaczliwy ton, tym bardziej że ojciec na co dzień używał starannie dobieranych, rzeczowych, kupieckich form dialektu wiedeńskiego. A kiedy regularnie co jakiś czas brał się za pouczanie syna co do biegu rzeczy na tym świecie, czynił to w tym samym dialekcie i z tym samym drobnomieszczańskim rozkładem akcentów, co setki innych ojców w cesarsko-królewskim Wiedniu: - Czy Żyd, czy chrześcijanin - najlepszym sposobem służenia Bogu jest pilnować swojej pracy lub funkcji, założyć ognisko domowe i ugruntować pozycję kupca. Budują praco- wici i ostrożni. To oni tworzą świat. I jak setki innych synów w tym mieście Dawid kiwał głową w zamyśleniu nad słowami ojca. - Moja generacja przeżywała jeszcze skutki wojny. Na- uczyliśmy się, że bunty i wielkie gesty nie zmieniają świata, natomiast oszczędność, praca, pokojowe współzawodnictwo - tak, skrupulatna buchalteria i znojny trud - tak. Pokolenie mego ojca widziało Cesarstwo pogrążone w chaosie, i to kazało mu się opamiętać. Dzięki temu przez długi czas Europa nie zaznała wojny. Gdy więc wkrótce oddamy wodze wam, młodym, wiedzcie, że dziedzictwo dostajecie w dobrym stanie. Być może uważacie nas w tym momencie za staromodnych, ale wnet przekonacie się sami, dlaczego jest tak, jak jest. Wiedzcie też, że spadek otrzymacie większy, niż gdy my go obejmowali- śmy, jest dobrze zabezpieczony i administrowany, do was więc należy gospodarować nim jeszcze lepiej, tak abyście mogli przekazać go wzbogacony swoim z kolei dzieciom. Wszystko z umiarem - to był podstawowy aksjomat Ojców. Niepodważalność solidności i bezpieczeństwa wyda- wała się wieczna jak Dunaj. Synowie Ojców zaczęli się jednak zmieniać. Dawid także miał, gdy przyszła nań kolej, popełnić czyny, które wstrząsnęły ojcem i głęboko go zraniły. Wszyst- kie one poniekąd pozostawały w związku z pobytem na obozie pod Ischl, z jego przyjaźnią z synem adwokata Schachla, ale jeszcze bardziej ze spotkaniem dziewczyny, o której nie dowiedział się wiele więcej poza imieniem. Ale to wszystko miało się wydarzyć później, później także miał Dawid zro- zumieć, że bezpieczeństwo i solidność w odniesieniu do ojca powiązane były z dość świadomą chęcią asymilacji; w całej AustrŹŹ mieszkały dziesiątki tysięcy takich żydowskich miesz- czan jak ojciec, nie odróżniających się już niemal od dziesiątek tysięcy ich przeciętnych chrześcijańskich współbraci w ra- mach tej samej warstwy burżuazji. Sam Dawid prawie nigdy o tym nie myślał. Nie zdawał sobie wręcz sprawy z tego, że istnieją jakieś różnice. "Naj- pierw obywatel, potem Żyd" - mawiał ojciec. Tylko ten przedziwny smutek zmieszany z czułością, okazane w biurze owego dnia, gdy przywiózł do domu list z obozu, świadczyły o tym, że ojciec wie coś, o czym Dawid nie powinien się dowiedzieć. Że pamięta o czymś, co dźwiga całe jego plemię, a jednocześnie chciałby, żeby to wraz z nim popadło w zapom- nienie. Zdawałoby się, że nadszedł już na to czas; Dawid i Mira byli zupełnie zwyczajnymi, niemieckojęzycznymi wiedeńs- kimi dziećmi. Tak więc Dawid odbył swoją bar micwę i jak należało się spodziewać, była to właściwie zbędna ceremonia. W synago- dze czytał Torę i było bardzo uroczyście, przed obiadem przy rodzinnym stole też odczytał stosowną modlitwę; przybyli wujowie i ciotki, dzieci stryjecznych i wujecznych kuzynów, dzieci rodzeństwa szwagierek tudzież kolejne wody po kisielu z bliska i z daleka - ci najdalsi wujowie mieli na skroniach długie pejsy, co sprawiło, że Dawid czuł się trochę obco we własnym domu. Po południu dostał prezenty: latarkę, wydanie Dickensa, krawat, kilka zbiorów nut, spinkę do krawata, odświętny granatowy, lekki garnitur, by budził zazdrość, oraz przybory do golenia, które (na co się niestety zanosiło) musiały poczekać jeszcze kilka lat. Nowy garnitur zresztą otrzymał przed tym wielkim dniem, trzeba go było bowiem wcześniej dopasować. Wszystko - świat, garnitur, pędzel- i brzytwa, otaczające go miasto, jego ulice i place, życie, książki, muzyka - wszystko było na wyrost. A ojciec już nigdy nie miał go karać. Tej samej jesieni został konfirmowany Johannes Schachl. Nastąpiła cicha i śnieżna, zwłaszcza po Nowym Roku, zima. Śnieg tworzył zaspy na ulicach, zmieniał wygląd domów i drzew; jak bielmo zasnuwał ramy okien w klasach na pierwszych lekcjach, oślepiał, pozbawiał wzroku sale. Magis- ter Schulze monotonnym głosem wykładał po angielsku; wypielęgnowana siwa bródka poruszała się rytmicznie w górę i w dół z metodyczno-filologiczną precyzją. W ten szczególny styczniowy poranek, o szarej godzinie, w ślepej klasie, wyda- wało się, że mówi już strasznie długo. Zanim chłopcy przyszli do szkoły, napalono mocno w piecu, i teraz w suchym, ciężkim upale dwudziestu dwóch młodych ludzi walczyło ze snem. Plecy Hannesa Schachla siedzącego w ławce przed Dawi- dem garbiły się coraz bardziej. Od czasu do czasu otrząsał się i plecy wracały do pionu, ale tylko po to, by znów się powoli kulić. Ruch ten był równie monotonny i nudny jak gramatycz- na broda magistra Schulze, analizującego po raz dziesiąty to samo zdanie z Burzy. Otępiały Dawid próbował się skoncentrować, skupić wzrok na czym innym, byle nie na tych plecach, ale myśli jakby ryły swoje wąskie, skryte tunele w grubej warstwie ciepła i zmęczenia i wnet uciekały gdzie indziej. Ta zima różniła się dla Dawida od poprzednich. Zdał do drugiej gimnazjalnej i zajął się doroślejszymi, poważniejszymi sprawami. Nawet ich izba lekcyjna nosiła tego ślady; poprzed- nia pachniała jakoś tak słodkawo, kasztanami czy karmelkami, jak klasa dla dzieci. Tu panował inny zapach, ostrzejszy, bardziej gorzki, nauczyciele byli surowi i bezosobowi. W pew- nym sensie stanowił'tylko część szkolnej atmosfery, ale Dawid go nie lubił. Nie lubił także lekcji gimnastyki, kiedy zapach narastał do ostrego odoru dyscypliny i potu. Wszyscy padali pod ciężarem prac domowych. Ta zima utwierdziła również jego przyjaźń z Hannesem Schachlem, którego Dawid przed obozem znał w gruncie rzeczy dość przelotnie. Okazało się, że jest ona wyjątkowa. Dawid i Hannes różnili się od siebie znacznie, tak z wyglądu, jak i z usposobienia. Dawid był spokojny, milkliwy i miał opinię raczej drobnej budowy słabeusza, Hannes zaś - wy- soki, silny, energiczny i impulsywny. Hannes chwalił się mniej lub bardziej zmyślonymi aferami, Dawid trzymał się prawdy. I oto obaj - choć niełatwo przychodziło im w to uwierzyć - wkroczyli w szeregi dorosłych. Gdy jednak nikt ich nie widział, chętnie jeszcze siłowali się dla zabawy, a w dyskus- jach, które mogły sprawiać wrażenie parodŹŹ utarczek osób dorosłych (a ani Dawid, ani Hannes nie byli w stanie stwierdzić, czy traktują je poważnie, czy też nie), reprezen- towali zawsze odmienne stanowiska. Dawid wolał Brahmsa, Hannes brał stronę Wagnera - o takie rzeczy kłócili się długo i z upodobaniem. W drodze powrotnej ze szkoły popychali się nawzajem w zagrabione zeschłe liście, w zimie natomiast w zaspy. Odwiedzali się w swych domach, zapraszali jeden drugiego na obiady. Dawid był przyjmowany przez rodziców Hannesa zawsze z największą uprzejmością, chociaż adwokat Schachl otwarcie popierał nacjonalistę Luegera. Ale na temat pochodzenia Dawida nie padło nigdy ani słowo, żadnej twarzy nie wykrzywił najmniejszy grymas - także pomiędzy samymi przyjaciółmi. To książki przede wszystkim poszerzyły i wzmocniły ich przyjaźń, tej zimy mianowicie odkryli obaj poezję, która obok bijatyk stała się ważną częścią ich wspólnego obszaru zaintere- sowań. Dziwne było to odkrycie, że oto można czytać wiersze i faktycznie odnosić z tego korzyść; wiersze, które sprawiają, że w pokoju nikną ściany i sufit, które zmieniają cienkie, ostroż- nie rozcinane zeszyty poezji w galerie pełne akwarel i witraży, wiersze pisane przez poetów młodych, którzy tu i teraz, żywi, chodzili po ziemi, niektórzy nawet po tym samym mieście. Nie tylko Hannes i Dawid zawarli w tym czasie znajomość z literaturą - to samo stało się z wieloma ich kolegami w samym środku nudnej, szarej szkolnej codzienno- ści. To była na wskroś ich literatura, należała do nich, do młodych, dla dorosłych była zamknięta. . Dość typowe, że Dawid przedkładał czułe zaklęcia Rilkego nad: Hoffmannsthala, którego z kolei cenił Hannes. Także w innych dziedzinach sztuki - w muzyce, dramacie, plastyce wyrastały nowości, które zrywały z tym, co stare, konwenc- jonalne, akademickie. Chłopcy przeczuwali to raczej, niż dysponowali wiedzą na ten temat. Zdawali sobie sprawę z tego, że coś się dzieje, i to wystarczało. Stawiali pierwsze, niepewne kroki na drodze, która z cza- sem miała niektórych z nich zaprowadzić daleko, uczynić ich obcymi dla własnych ojców i przyczynić im trosk. Na razie wystarczało, że istnieją poeci, którzy nie stoją ozdobnie uszeregowani w bibliotekach poczciwych obywateli i których wersów nie analizuje się w klasach cesarsko-królewskiego Wiednia, wystarczało, że takie pojęcie jak miłość dzięki tym wierszom uzyskiwało nowe barwy, nową głębię i nowe treści - choćby nawet tymczasem tylko w świecie wyobraźni. Jeszcze nie zaszli tak daleko, by czytać inne rzeczy, straszne, Prawie nie do pojęcia - literaturę buntu i bomb, nieprzy- zwoitego Strindberga czy mrocznego Wedekinda. Jeszcze nikt z kręgu kolegów nie zaczął pisać własnych liryków i artykułów, z którymi przemykaliby się do kawiarni odwiedzanych przez poetów, by im wręczyć wykaligrafowane rękopisy z nadzieją na ocenę. Wielkie dyskusje polityczne jeszcze się nie odbyły, chyba że w formie pozorowanych potyczek, takich jak te między Dawidem i Hannesem o wyższość Wagnera nad Brahmsem czy na odwrót. Bóg także nie wkroczył jeszcze na serio na scenę, stał w kulisach i czekał na hasło. Podczas bar micwy Dawid właściwie nie myślał o Bogu, chyba że w znaczeniu konwencjonalnym, symbolicznym, raczej jako o przedłużeniu artystycznego wyrazu ceremonŹŹ, wnętrza synagogi, świateł i woni tam obecnych. Świadome p y t a n i e o B o g a jeszcze dlań nie zaistniało, w takim samym stopniu jak wniknięcie w sedno Jego tajemnicy. Najbliżej tych problemów znajdował się chyba owego wieczora na obozie, gdy został odesłany do łóżka; było to przeżycie bez nazwy, blisko związane ze świadomością czasu i ciała, z miłością. Tak to owe obszary połączyły się w duszy Dawida, ale ani ich nie rozumiał, ani nie umiał nazwać. W gruncie rzeczy najwięcej myślał o miłości - niezauważalnie dla siebie myślał o niej prawie cały czas. Jedna sprawa - to te nieszczęsne pocztówki, ich kolportaż tudzież lepkie rozmówki na ich temat, do których dochodziło czasem na przerwach. Było to prawie jak ten szkolny zapach - ostre i niemiłe. I ta wstydliwa, nieporadna żądza, a także mniej lub bardziej urojone doświadczenia - albo wstęp do nich - z kuzynkami i koleżankami z sąsiedztwa, z jakąś przygodną dziewczyną w bramie; i te lekkie, szybkie dłonie i szelest tafty na wieczorku tanecznym. Niewiele z tego tworzyło rym do poematów, a te również nie rymowały się z życiem miłosnym wystawionym na sprzedaż na ulicach i w zaułkach. W ogóle nic się nie rymowało. Zupełnie inną sprawą był natomiast - i te chwile należały do Dawida - szelest liści i ciche noce, gdy kwadrans z zegara na wieży uderzał ostrożnie w szybę, póki się nie obudził przytomny, lecz pełen snów. Nigdy nie odważył się pójść w niedzielę wczesnym rankiem do Sch"nbrunnu; w ogóle nie chciał pokazywać się w okolicy Sch"nbrunnu, bał się pary wielkich, czarnych i czystych oczu, które prześwietlały go na wskroś i którym się nie potrafił przeciwstawić. Bał się świado- mej pewności w tych oczach, tak odmiennych od wzroku innych dziewcząt prawie bez wyjątku chichoczących wstyd- ' liwie i dziecinnie. Te oczy. Za nic w świecie nie pójdzie do Sch"nbrunnu. Nieświadomie i ze wszystkich sił bronił się przed tym, co miało nadejść. Ale w takie noce, gdy towarzyszem było mu bicie zegara, tęsknił. Zdarzało się wtedy, że szeptał do szyby, szemrał słowa, które nie istnieją, że marzył, aby wszystko się wreszcie zaczęło. Weź mnie z sobą - zanosił prośby do mijającego Czasu - zabierz mnie tam, gdzie mam być. Zdarzają się sny przepowiednie. Budzimy się nieraz na jakiś określony dźwięk, konkretne słowo, zdanie, a we śnie, w sennym marzeniu tuż przed ocknięciem, dowiadujemy się, co nas za chwilę obudzi. Na długo przedtem, nim matka czy ojciec, czy siostra otworzą drzwi i powiedzą, że już rano, że świeci słońce albo że leje deszcz -dużo wcześniej wie się, że te właśnie słowa padną, że one nas obudzą; czas staje się wtedy dla nas czymś zewnętrznym. W taki też sposób kształtowały się właściwie wszystkie sny Dawida owej jesieni i zimy - miał w głębi duszy przeczucie tego, co się stanie, bronił się i tęsknił. Mijała jesień, potem zima, spędzał je z Hannesem, opuścił czas dzieciństwa i wkroczył w swój własny. Czynił duże postępy w zdobywaniu wiedzy i wykształcenia, grał w kwartecie smyczkowym, chodził do teatru, czytał poezje, nocami spał głęboko i czuwał w najgłębszym śnie lub śnił na najjaśniejszej jawie za dnia. Dlatego też w gruncie rzeczy nie był specjalnie zdziwiony, kiedy w jego pulpit uderzyła z ogłuszającym hukiem trzcinka magistra Schulzego. Tak naprawdę słyszał ten huk dużo wcześniej, zanim go obudził. Z poczuciem winy spojrzał w górę. - Trzeci i ostatni raz, panie Bleiernstern, trzeci i ostatni ! raz - rzekł poirytowany magister, a Dawid oprzytomniał, gotów do odpowiedzi. - Pan śpi, panie Bleiernstern- ciągnął - a nie powinien pan spać. Pan powinien anali- zować. - Klasa wybuchnęła śmiechem. - Proszę analizować: A brave vessel, 2vho had, no doubt, some noble creature in her, dashed all to pieces. Będzie uwaga, panie Bleiernstern, będzie uwaga. - Bardzo mi przykro, panie profesorze, że spałem. To niechcący. - Będzie uwaga. No więc? A brave vessel... Miranda do Prospera - jedna z tych straszliwie nudnych replik, zupełnie bez związku z czymkolwiek na tym świecie, namiętnie rozkładana na części pierwsze z punktu widzenia gramatyki... Ale Dawid, sam o tym nie wiedząc, jest w tej oto chwili też niczym Prospero - śpiący, nieświadomy Prospero, który wie i widzi wszystko. Siedzi w ciemnej, ciepłej klasie, na dworze pada jeszcze gęstszy śnieg. Co się dzieje z tym dniem? Na to pytanie nie da się oczywiście odpowiedzieć, lecz kiedy Dawid, wracając do domu po lekcjach, złościł się z powodu uwagi z angielskiego, była to złość całkowicie zewnętrzna, która jakby go nie dotyczyła. U jego boku szedł Hannes. Śnieg pod podeszwami butów był gładki i stwardniały. Minął ich zaprzęg zgrabnych brązo- wych koni, którym buchała z nozdrzy para, a po bokach i nogach spływały lśniące strużki potu. Mróz trochę zelżał, śnieżyca zrobiła sobie małą przerwę, ale wkrótce miała się zacząć na nowo. Nad wiedeńskim popołudniem rozciągało się szaroczerwone, ciężkie niebo. - Pójdziemy do mnie do domu odrabiać lekcje? - spytał Hannes, gdy dotarli do rogu, gdzie trzeba się było zdecy- dować. Dawid w zasadzie nie miał innych planów poza tym, by spędzić popołudnie razem z Hannesem nad lekcjami, a potem przy lekturze, ale coś go podkusiło i lekko zdziwiony usłyszał własny głos, niepewny, rozmarzony: - Nie, dziękuję Hannes, nie dzisiaj. Muszę pójść do ojca do sklepu. Hannes kiwnął głową, także trochę zaskoczony, potem uśmiechnął się na pożegnanie i zniknął w perspektywie swojej ulicy, alei wysadzanej lipami. Szybko rozpłynął się w zapada- jącym mroku, a Dawid pozostał bez ruchu i nie wiedząc dlaczego, patrzył w ślad za nim trochę zagubiony. Potem ruszył w długą drogę ku centrum miasta. Zazwyczaj nigdy nie wstępował po lekcjach do ojca, jeśli się wcześniej nie umawiali, toteż sam się zdziwił, że powiedział tak Hannesowi -on, który na ogół zawsze trzymał się prawdy. Mógł pojechać tramwajem, ale wydawało mu się, że nie ma pośpiechu, więc wlókł się ulicami z teczką pod pachą. Znowu zaczął padać śnieg i gęstniejący w miarę zbliżania się do śródmieścia ruch uliczny rejestrowało się jak przez muślinową przesłonę w teatrze. konny patrol, wóz z piwem, damy w futrzanych kapeluszach i mufkach, ciemne fasady domów, gońcy miejscy spieszący w zanikającym świetle dnia - zamglone formy, które po- przez śnieżny pył wyglądały na bardziej płaskie niż w rzeczy- wistości. Śnieg wprawił go w dziwny nastrój. Tak dotarł aż do Grabenu i skierował się w stronę leżącego na jednej z jego przecznic sklepu ojca - małego, lecz o dużej renomie. Spojrzał na katedrę; zygzakowaty wzór na jej dachu niknął w śnieżnej mgle. Co go właściwie sprowadzało do sklepu ojca? Chyba jednak wcale nie powinien tam dzisiaj chodzić. Nie zmienił jednak kursu; mając poczucie spełnianego (nad)obowiązku poszedł dalej, skręcił i znalazł się na właściwej Gasse. Kilka metrów od celu zatrzymał się jak wryty. Oto tam, na ulicy, na śniegu, z gołą głową, bez płaszcza, odwrócony do niego plecami stał ojciec. Gestykulował zamaszyście roz- mawiając z policjantem w hełmie, który trzymał w ręce notatnik i coś zapisywał. Część przechodniów zatrzymała się i obserwowała zajście. Z tyłu za ojcem i policjantem szczerzyła się stłuczona tafla wielkiej szyby wystawowej. W środku, na wystawie, leżały rozbite skrzypce. Płatki śniegu wpadały przez czarną dziurę i kładły się na instru- menty, na aksamit i nuty. Dawid patrzył na wybitą szybę; ani ojciec, ani policjant nie zwrócili na niego uwagi. Wpatrywał się wciąż w okruchy szkła i śnieg wnikający w ponurą czeluść wystawy. Dobiegł go głos ojca, "Nie wiem, co by to miało oznaczać", powiedział, a policjant odparł coś na temat zebrania, które się niedawno zakończyło. Dawid obserwował ojca, jak stoi na ulicy z gołą głową i wymachuje rękami i nagle poczuł, że patrzy na kogoś obcego. Właściwie powinienem był podejść do niego, pomyś- lał, pokazać się, spytać, czy nie mógłbym pomóc. Ale ten mały sprzedawca instrumentów był mu obcy, sklep także. Dawid był tylko jednym z przechodniów, zatrzymał się na chwilę, by popatrzyć: ktoś stłukł tylko szybę na wystawie, a nie część jego dziedzictwa, ojcowizny, nie miał więc z tym nic wspólnego. Naciągnął czapkę głęboko na czoło i przeszedł obok otwartej rany w tafli szyby, w połowie zaszokowany, w połowie zawstydzony swoim zachowaniem. Pospieszył w głąb ulicy i zniknął za rogiem w ciemnościach wieczoru; dobre były te ciemności, miękkie, kojące. Nie obejrzał się za siebie. Spostrzega go, jak idzie zaułkiem, i od razu poznaje mimo grubego zimowego ubrania i czapki i mimo że wlecze się, jakby wracał z własnego pogrzebu. Przypomina sobie jego imię. Potem wymawia je głośno poprzez zadymkę, ale on nie słyszy, podbiega więc, staje przed nim i blokuje drogę. Mija chwila, nim podniesie wzrok. Wciąga głęboko powie- trze, potem odsłania jej swą twarz. - Jesteś - odzywa się cicho. - Tak - patrzy na nią, wcale nie zaskoczony. - A więc jesteś. Jest tak samo poważna jak wtedy. Równie poważna, nawet kiedy się uśmiecha, tak jak teraz. Bierze go szybko pod ramię, nikt ich tu nie widzi. Ruszają razem. - Czekałam na ciebie pod Sch"nbrunnem każdego nie- dzielnego ranka. Wiedziałeś? - Wiedziałem, nie mogłem przyjść. - Nie szkodzi, i tak było fajnie. Samo czekanie. - Rozumiem, fajnie. - No tak, ale zaczęłam mieć tego dość. Wędrują zaułkami. Ostrożnie kładzie rękę na jego dłoni, potem go zatrzymuje, znów zabiega mu drogę. - Ręce ci zmarzły, daj. - Wkłada mu dłonie do swojej mufki i rozgrzewa je. Stoją tak chwilę, przez śnieżnobiałą wieczność. Gubi gdzieś teczkę, klapa się otwiera i kilka książek wypada na bruk. - Przyszłam kupić pędzel. Pomyślałam, że namaluję obraz. Ciebie, tak jak cię zapamiętałam. Będę malarką. Kiwa głową. - Ja nie wiem, kim będę. - Aha. - Ale nie będę stał w sklepie sprzedając instrumenty. - Rozumiem. Może pójdziemy gdzieś napić się czeko- lady? - Dobra, może być.- Ale nie do Novaka, tam pijam czekoladę z kuzynkami, nie pójdziemy tam. - Ja też mam masę kuzynów. - Pochodzimy po ulicach, aż znajdziemy dobre miejsce. Więc idą, ona znów trzyma go pod ramię, i znika zabierając go ze sobą. Na śniegu zostaje kilka książek, płatki zetknąwszy się z okładkami topnieją. Jest biało, biało. Wieczór gęstnieje z każdym krokiem. - Cóż, mów, co chcesz, niby że dzieci nigdy nie słuchają rodziców, ale ta tutaj panienka marzy wyłącznie o malowaniu. Jak jej matka. Wolałabym, żeby wpadła na inny pomysł, była bardziej nieposłuszna. - Ależ, maman! - Pan to pojmuje...? - pani Melchior westchnęła z zado- woleniem i popatrzyła wymownie na Dawida. - Próbuje wychować matkę, ot co. Dawid, zażenowany, spuścił wzrok, ale Zofia wpadła matce w słowo: - Ależ, maman. Straszysz Dawida. - Widzi pan? No cóż. Może mi zresztą trzeba trochę dozoru. Od czasu, jak mój świętej pamięci mąż - hm - zginął, jestem, jak to powiedzieć?, bardzo rozkojarzona. Tak, tak, sądzę, że można by to tak ująć. Rozkojarzona. Zofia nigdy nie otrzymała porządnego wychowania. To tak do pańskiej wiadomości, panie Bleiernstern. Uf, pozwoli pan, że będę się zwracać do pana "Dawidzie"? Ma pan takie długie nazwisko... a więc w tym domu, do pańskiej wiadomości, bywali wyłącznie aktorzy, malarze, rzeźbiarze i ci, ci - no, ci, co piszą. Biedna Zofia, nigdy nie odebrała przyzwoitego wychowania. Cóż, proszę mi wybaczyć, że tak swobodnie o tym mówię. Ale zapewne zastanawia się pan, dlaczego jest taka, jaka jest. Niedostatek uczuć, ot co. Lepiej, żebym jako matka powiedziała to wprost, zanim pan sam do tego dojdzie, Dawidzie; skądinąd robi pan wrażenie bystrego młodzieńca. No a teraz to o n a m n i e wychowuje, hm, cóż... Zofia westchnęła z rezygnacją i spojrzała na matkę, która w rzeczywistości robiła wrażenie rozbawionej i między długi- mi kwestiami swego monologu popijała swobodnie herbatę. Dawid siedział zarumieniony nad filiżanką i odpowiadał monosylabami. - A teraz - kontynuowała pani Melchior - teraz doszło nawet do tego, że anektuje sobie część mojego atelier. Mówię to jasno i wyraźnie, Zofio, jasno i wyraźnie: dłużej tak być nie może. Zajmij się czymś... czymś bardziej rozsądnym. Ucz się francuskiego, zbieraj znaczki albo bierz lekcje tańca jak inne porządne dziewczynki! - Maman, wiesz, że nienawidzę tańca. A poza tym wcale nie chcę być jak inne porządne dziewczynki! - I pomyśleć, Dawidzie... tak, będę mówić "Dawi- dzie". . że co rano wstaje i maluje, teraz, przy tej pięknej, marcowej pogodzie! - Pada deszcz, maman! Całymi dniami leje. - Gadanie! Dawid zebrał się na odwagę: - To prawda, pani Melchior. Faktycznie pada. - Czyżby? - zdziwiła się matka Zofii. - No widzi pan, Dawidzie, taka teraz jestem. Rozkojarzona. No, tak. Mam nadzieję, moja Zosiu, że nie dziedziczysz z b y t w i e l e po mnie, raczej po twoim świętej pamięci ojcu... W przeciwnym razie być może to pan za to zapłaci - dodała i spojrzała nagle bystro na Dawida, a on się znów zarumienił. - O czym to mówiliśmy? O czym to...? - O malarstwie, maman. O pracowni. Przyprowadzi- łam Dawida, żeby obejrzał kilka obrazów, prawda Dawidzie? - No właśnie, rzeczywiście - podchwyciła pani Mel- chior. - A ja was zatrzymałam... Kochana Zosiu, przecież wiem, że coś jest na rzeczy. Przez ostatnie trzy miesiące wieczorami prawie cię nie widywałam, a przecież na ogół siedzisz samotnie w domu. Więc kiedy w końcu przywlokłaś tu to swoje odkrycie, to uważam, że mogłaś przynajmniej przy- prowadzić go na herbatkę d o m n i e, twojej matki i najbliższej ci osoby. Ona ma zresztą talent - pani Melchior zwróciła się do Dawida. - Bóg jeden wie, skąd. Ja sama maluję nad wyraz średnio. Może więc po ojcu? Mój świętej pamięci mąż, Adalbert, był właścicielem kopalni, wyobraża pan sobie! Właściciel kopalni! Prawda, jak to potwornie brzmi? Ale duszę miał z gruntu liryczną. Liryczna dusza-taki już był ten Adalbert. Czego nie można powiedzieć o jego braciach, którzy tu rokrocznie zaglądają, bo, rozumie pan, gdy mój zmarły mąż, właściciel kopalni, stał się nim, to znaczy zmarłym, i zostawił nam to wszystko, to jest dom i resztę, mój Boże, nawet kopalnię! - zupełnie o niej zapomniałam, całą kopalnię, ze złotem, diamentami i... - Rudą żelaza, maman. - ...i tym wszystkim, to wówczas bracia oczywiście przejęli jej prowadzenie, tak właśnie, przejęli administrację. Dwaj naprawdę niemili przedstawiciele męskiego rodu, oto kim są. Men of the world. Nigdy się tu nie pokazują, chyba tylko po to, by załatwić sprawę tego odpustu, tej grzywny, czy czegoś tam, co płacimy za odpuszczenie grzechów... - M a m o, to się nazywa podatek! Podatek od majątku. - A ja to nazywam właśnie odpustem, i już. To taka suma, którą płacimy państwu, by otrzymać przebaczenie za całe zło, które wyrządzamy. - Nie opowiadaj takich rzeczy, maman. Podatek to coś, co płacimy państwu, żeby mogło nim dysponować dla dobra ogółu. Dobrze o tym wiesz. - Też coś, dobro ogółu - wydęła wargi matka ZofŹŹ. - To ty nie opowiadaj. Dobrze wiem, jakie książki czytasz po nocach. - Po nocach, maman? - Kropotkin, tyle tylko powiem. I Marks. I ten tam - Bałwanin... - Bakunin, maman. - No więc nie gadaj mi tu na temat państwa i dobra ogółu, moja ty mała anarchistko. Dawid miał wrażenie, że herbata, którą wypił, osiągnęła poziom dziurek w nosie; dzbanek był ogromny i zdawał się nie mieć dna. Siedzieli w salonie pani Melchior, pomieszczeniu wysokim, trochę pustawym, robiącym wrażenie składu, w któ- rym poustawiano chaotycznie różne przedmioty, mimo że znajdowały się tu kosztowne meble, płótna i bibeloty, niektóre nawet bezcenne. Z jednej ściany zdjęto kilka obrazów, które obrócono tyłem do przodu, i na tapecie jaśniały teraz białe czworokąty. Rzymskie popiersie na sekretarzyku służyło jako przycisk do papieru. Przy oknie stała wielka klatka z agresyw- nym kanarkiem o imieniu Franz Josef; na dzień dobry, świergocząc głośno i triumfalnie, Franz Josef dziobnął Dawi- da w palec. Był to zaskakujący i mimo wszystko uroczy pokój; przypominał swoją właścicielkę, panią Melchior, królującą teraz w wiklinowym fotelu na wprost Dawida. Ubrana była na biało z zarzuconym na ramiona czerwonym jedwabnym sza- lem. Wysoka, o równie długiej, smukłej szyi, jak Zofia, ale na jej twarzy w przeciwieństwie do poważnych, zdecydowanych rysów córki malował się wyraz łagodnej nieobecności. Miały ze sobą coś wspólnego, a jednocześnie różniły się. Dawid słyszał już wcześniej o pani Melchior, znanej poniekąd ze swych obrazów, ale chyba przede wszystkim ze swojego salonu, który przyciągał najznakomitsze nazwiska. Czuł lekkie odurzenie. Szarość deszczowego nieba i topniejącego śniegu przenika- ła przez szyby i kładła się cieniem na stosy książek, obrazy i meble. W tej aurze siedząca w salonie Zofia była u s i e b i e; Dawid nie potrafił tego inaczej nazwać. Na nogach miała papucie w szkocką kratkę i ilekroć spojrzał na jej stopy, które jak dziecko podwinęła pod siebie na fotelu, przeszywała go radość. - Może jeszcze trochę herbaty, Dawidzie? - Dziękuję, ale sądzę, że... - Maman! Siedzimy tu z tobą już ponad godzinę i wypili- śmy całe morze herbaty. Czy mogłabym wreszcie zabrać Dawida na górę do pracowni? - Dobrze, kochanie - odparła pani Melchior patrząc na Zofię z nie ukrywaną dumą. - Dawidzie? - Dziękuję bardzo za herbatę, pani Melchior - Da- wid podniósł się z fotela. - Mam nadzieję, że nam pani wybaczy... - Oczywiście, Dawidzie. Zofia podeszła już do drzwi. Jej matka ujęła dłoń Dawida i uścisnęła ją na pożegnanie. Na moment uspokoiła się, twarz przybrała skupiony wyraz. Skinęła mu głową, poważnie, z napomnieniem, potem uśmiechnęła się. - Do widzenia, pani Melchior. - Do zobaczenia, Dawidzie. I dziękuję. Pokonawszy długie, ciemne schody i korytarze znaleźli się w dużym pomieszczeniu na strychu, służącym za atelier. Światło padające przez okna w dachu było miękkie i białe. Zofia zamknęła drzwi, a potem z nagłą czułością zarzuciła mu ręce na szyję. - Bardzo cię przeraziła? - spytała, tuląc twarz w jego ramionach. - Przeraziła? - Takiej ZofŹŹ przedtem nie widział. - Ona w wielu ludziach budzi strach - wyszeptała. - Jest... inna. Tak się bałam, że i ciebie wystraszy. - Nie, Zofio. - Myślałam, że skoro pochodzisz z domu, gdzie jest... tak normalnie... a tutaj, widzisz, tu właśnie nie jest normalnie. Pogładził ją miękko po włosach. - Jasne, zupełnie inaczej niż u mnie w domu. - Ale ona jest wszystkim, co mam - ciągnęła Zofia - wszystkim, co kiedykolwiek posiadałam. To prawda, że u nas bywali wyłącznie aktorzy, malarze i im podobni. Cały czas, lata całe. W dzieciństwie myślałam, że tak ma być, ale później zrozumiałam, czemu ci wujkowie nigdy tu nie przy- chodzą z rodzinami... Zresztą, nic nie szkodzi, ja też ich niespecjalnie lubię... - Zofio, Zosiu... - W zeszłym roku zapomniała o WigilŹŹ. Jest taka od śmierci ojca. - Wiesz, zastanawiałem się, ile z tego było grą, a ile... - Prawdą? Jasne, że wszystko jest grą. Taką pozą, którą nauczyła się przybierać, obie to wiemy. A mimo to jest prawdziwa. Bo ona już nie potrafi zdjąć tej maski - od tamtego czasu. - Kiedy umarł twój ojciec? - Och, byłam wtedy mała. On... - Tak? - Nie bardzo wiem. Wpadł do szybu w kopalni. Tak mówią... Dawid nie pytał, tylko gładził ją dalej po głowie. - To był chyba jakiś skandal, ale go zatuszowano. Od tego czasu mama jest jakby trochę nieswoja. Żyje tylko sztuką i dla sztuki. - Zofia zamilkła. - Pamiętasz ten pierwszy wieczór, kiedy ci mówiłam, że u Novaka pijam czekoladę z moimi kuzynkami? To taka przymusowa czekolada, ze względów wychowawczych. Wujowie uważają, że powietrze w tym domu nie bardzo mi służy, i zobowiązali kuzynki do odgrywania roli właściwego dla mnie towarzystwa, chociaż m...ją mi do powiedzenia równie mało, jak ja im. A najśmiesz- niejsze jest to, że maman w tej kwestŹŹ najzupełniej zgadza się z wujami. Och, Dawidzie, nie sądzisz, że to wszystko... - Nie, Zofio -Dawid uśmiechnął się z twarzą zanurzoną w jej włosach - wcale nie. - To zresztą jeden z wujów wpadł na pomysł wysłania mnie na obóz w ubiegłe lato; jest postępowy i zajmuje się sprawami zdrowia, więc... Aha, Dawidzie... - Co takiego? - Spodobałeś się jej. "Faktycznie pada, pani Melchior" - gdyby cię już wtedy nie lubiła, chybaby cię wyrzuciła. To się czasami zdarza. - Ja też ją polubiłem, Zofio. - Rzecz w tym, że właśnie dlatego możesz tu teraz przychodzić. Nie będzie się tym przejmowała. Możesz przy- chodzić tutaj. Już nie będziemy musieli spacerować cały czas ulicami. Och, te spacery. Siadują też trochę po kawiarniach, ale przede wszystkim wędrują po ulicach i parkach, białych i cichych, w niedziele i popołudniami, w czasie kradzionych, cennych godzin między szkołą a odrabianiem lekcji. Całe przedwiośnie spacerowali przytuleni do siebie, rozmawiając, śmiejąc się, milcząc. Często trochę z obawą, by ich nie dostrzegli dorośli krewni lub przyjaciele. Przystawali w mięk- kim cieniu bram i drzew. Nie mieli odwagi pójść na Prater, by ich ktoś nie zobaczył, ale wybrali się do Lasku Wiedeńskiego, przemokli do nitki i poprzeziębiali się. Wieczorami Dawid wysiaduje do późna w nocy, by uzupełnić najkonieczniejsze lekcje, które, jak sądzą rodzice, odrobił już u Hannesa. Mimo to każdego ranka jest rześki jak skowronek, do szkoły rusza biegiem, a lekcje mijają mu jak z bicza trzasł. Potem na rogu lipowej alei, gdzie żegna się z Hannesem, czeka na niego Zofia. Hannes kiwa im głową ze zrozumieniem, pewnie czuje się za nich odpowiedzialny, to przecież on dosłownie popchnął Dawida w stronę Zofii. Nie puszcza pary z ust. A oni rozmawiają. O książkach, które przeczytali, o drze- wach, o ludziach, których widzą, wymyślają o nich opowiada- nia, czytają głośno wiersze. Jest taka inna, dziewczyny takie nie są. W Dawidzie narasta uczucie szczęścia, że dane im jest przeżywać to wszystko, wprawdzie potajemnie, ale bez ograni- czeń, całe lata wcześniej, niż publiczna moralność na to pozwoli. To szczęście znajduje także swój zewnętrzny wyraz - kupuje ZofŹŹ cienką srebrną obrączkę, a handlarz starzyzną patrzy uśmiechnięty, jak rumieniąc się znika z paczuszką. Ona daje mu medalion. Stało się to tego dnia, gdy poszli do muzeum i mało ich stamtąd nie wyrzucono, tak bardzo nie mogli powstrzymać potrzeby wzajemnego dotykania się. Tacy młodziutcy i takie publiczne zgorszenie. Taka ona jest. I tak to wszystko wygląda. Inaczej. - Pokaż mi swoje obrazy, Zofio. Przeszli przez pokój, mijając liczne kolorowe martwe natury pani Melchior. Dawid pociągnął lekko nosem i zro- zumiał, skąd się bierze ten wieczny słodkawy zapach na rękach ZofŹŹ; w pracowni uspokajająco i zwyczajnie pachniało farbą olejną i terpentyną. Trzymała swoje rzeczy w jednym kącie. Na sztalugach stał obraz utrzymany w chłodnej tonacji. Szybko go zakryła i wyjęła teczkę. - Najpierw obejrzyj rysunki - powiedziała. Jej twarz jasno uśmiechnięta. Przelotnie ścisnęła go za rękę. Potem długo oglądali obrazy Zofii. Cichy, ciemny pokoik na facjatce, prawie jak klasztor- na cela. Minie kilka sekund, zanim odkryje, że to dziwne oświetlenie pochodzi z witraża w oknie. Ma kształt półkola i przedstawia błękitny krzyż otoczony różami. Siedmioma różami. Tu mieszkasz. Tu na górze. Tak. Jak... jak tu pięknie. Stół i krzesło. I łóżko. Kiedyś to był inny pokój. Jak byłam młodsza, mieszkałam gdzie indziej. Tu było, jak sądzę, coś w rodzaju kaplicy. Mój dziadek był alchemikiem spóźnionym o trzy stulecia. To był jego pokój. Chciałam tu mieszkać. A tutaj śpisz. Tutaj śpię. Zofio, Zosiu. Opowiadaj. Światło ciągle się zmienia. Opowiadaj. O czym? Opowiedz o ciszy. Powiedz, czy wokół ciebie zawsze było równie cicho jak wokół mnie? Tak, zawsze byłam otoczona ciszą. Przez te wszystkie lata. Nawet kiedy nurzałam się w gwarze i śmiechu na dole. Na dole. Na dole spotykali się ci ludzie. Same sławy, malarze, aktorzy, których oglądałeś na scenie w Burgtheatrze, wszyst- kich widziałam tutaj. Witali się ze mną, rozmawiali. O czym z tobą rozmawiali? O wszystkim. O niczym. Pokazywałaś im kiedyś swoje obrazy? Nigdy. Obrazów nigdy. Czy przychodzili czasem na górę? Nigdy. Ukochany, obejmij mnie. Zofio? Co się stało? Raz kiedyś... jeden z nich... był jeden taki. Nie miałam więcej niż dwanaście lat. Zofio... Dotknął mnie. Złamał ciszę, zlękłam się. Nie chcę o tym mówić. Aktor. Tyle się wtedy wydarzyło w domu. Poruszył mnie tak głęboko, odtąd byłam inna. Obejmij mnie mocno. Nie chcę o tym mówić, Dawidzie, wszystko się wtedy od- mieniło. Przestraszyłam się. Przyrzeknij mi jedno. Co mam ci przyrzec? Obiecaj, że nigdy ode mnie nie odejdziesz. Obiecuję. Nie odchodź nigdy ode mnie. Nigdy mnie nie opuszczaj. Obiecuję. Nigdy mnie nie strać. Obiecuję. Posuńcie się w latach, Zofio Melchior i Dawidzie Bleiern- stern, posuńcie się dalej! Tak dorośniecie. Wspólnie dojrzewacie. Powstajecie w promieniach słońca i w szumie wiatru. Tęsknicie do siebie, gdy rozłączają was rodziny, wakacje i egzaminy: nie tą chorą, pełną obaw tęsknotą nie do zniesienia, nie - cichą i pokornego serca. Listy pisane w spokojne letnie wieczory nad jeziorem, ręka, która podaje kopertę w pocztowym okienku poste restante, by słowa można było przeczytać w tramwaju w drodze powrotnej, ciche, nabrzmiewające. To ona porywa cię, Dawidzie, ze sobą. To jej wzrok czeka na ciebie w perspektywie ulic. Jej słowami się modlisz. Jej ręce cię przyzywają. Zdarzają się w owe lata dni, kiedy niebo dotyka ziemi. W Lasku Wiedeńskim niebo dotyka ziemi, ot tak, po prostu, i nikt sobie z tego nie zdaje sprawy oprócz tych dwojga. Aż wreszcie niemal to powszednieje. Czy wiecie, spacerując we dwoje po lesie, że to wy podtrzymujecie świat? Że w każdej sekundzie ratujecie go przed końcem? Czy przeglądając książ- ki o sztuce w cichym pokoiku ZofŹŹ zdajecie sobie sprawę z tego, że to wszystko dźwigacie? I z tego, że patrząc na wielki ołtarz van Eycka w książce, sprawiacie, że nigdy nie strawi go ogień, ani nic nie obróci w pył. Niech żyje rewolucja! Bo to czas rewolucji i przemian, we wszystkim. Niech ustąpi stare! Raz na zawsze ustalone opinie i poglądy trzeszczą w szwach razem z rozpadającym się cesarstwem. Wkrótce znikną. Wkrótce dla świata wzejdzie nowe słońce! Cesarz, władza Kościoła, dogmaty w sztuce znikną: Wszystko zniknie! Niech żyją uciskani! Niech żyje wolność Niech żyje wolna miłość! Tak napisano. Zofia ma nieograniczony dostęp do wolnomyślicielskiej literatury i wszystko to czytała, a Dawidowi udaje się za nią nadążać. Tymczasem stają się coraz starsi, kończą szesnaście i siedem- naście lat i dalej wyrastają w górę i ku sobie nawzajem. Ciche, słoneczne ulice. Miasto budzi się po długiej zimie, ludzie spacerują, pary trzymają się pod ręce. Dzieci się śmieją. Ulice dzieciństwa i młodości. Żyć w wielkim i pięknym mieście to jedyna rzecz godna młodego człowieka. Gzymsy i rozety, rzeźbione portale, ozdobnie wygięte latarnie - och, jakie to piękne, czy w strugach deszczu, czy w promieniach słońca. Łagodny gwar kawiarni, szaroczarne pasma na mar- murze stolików, kelner uprzejmie wita, przynosi gazetę i kawę z mlekiem, szkolna teczka, którą odstawiasz na kamienny schodek, i bzy w parku, pachnące jak bez. A najpiękniej jest we dwoje: dwoje młodych ludzi idzie ulicą, trzymają się pod rękę. On ma bladą, nie do końca jeszcze ukształtowaną twarz i gęste, czarne kręcone włosy. Oczywiście ubrany jest w ów śmieszny granatowy wiosenny garnitur i z jakiegoś powodu nosi kapelusz. Nie powinien chodzić w kapeluszu; wygląda, jakby wylądował na jego głowie na skutek nieszczęśliwego wypadku. A ona? Ma na sobie czerwo- no-czarny kostium z mufką i buty na niskich obcasach. Rzecz jasna spostrzega jego kapelusz i garnitur, w którym on sam niknie; dlaczegóż ci mężczyźni nie potrafią ubierać się natu- ralnie? Albo płaszcz za obszerny, albo krawat wygląda jak źle założony stryczek - w dawnych czasach było inaczej. Powinien nosić togę - myśli - albo strój myśliwski z pe- lerynką. Swoje spostrzeżenia zatrzymuje jednak dla siebie. Uśmiecha się. - Jakiś ty elegancki - mówi i poprawia mu krawat. Patrzy na nią niepewnie i uśmiecha się nieśmiało. Nigdy nie pozbędzie się tego zażenowania przy niej. Takich spacerujących par jest więcej. O Boże, jak dobrze mieć siedemnaście lat! Wtedy miasto jest najpiękniejsze, wszystkie domy otacza mglista aura uczuć: pozakochiwały się. Piony i łuki fasad igrają ze sobą w taki sposób, że można by mówić o obrazie moralności, ale się nie mówi, bo jest to przy całej tej zmysłowości niewinne, młode i czyste. Architektura miasta zdradza, widać to w otaczających kształtach, czy ludzie w danej epoce potrafili kochać, czy nie. A teraz idą Grabenem ku katedrze Świętego Stefana. Oto pomnik miłości - straszliwej, wiecznej, niepodważalnej. Stoi. Jak góra, jak kamienny cierniowy krzew, ciemna i surowa. I jest taka piękna, że tych dwoje na chwilę się zatrzymuje. Patrzą tylko: wieża strzelająca w niebo, kamienne łuki biegnące od nawy głównej ku bocznym, fruwające ptaki. - Pomyśl, ile krwi kosztowało jej wzniesienie - powiada jedno. - Tak, nieludzkie cierpienia. - Władza Kościoła... Straszne. - W nowym państwie kościoły zamienią się w muzea, w domy ludowe i sale zebrań. - Tak. I pomyśl, że lud na to pozwolił, nie burzył się, chociaż przez setki lat musieli kuć kamienie i płacić odpusty, aby kapłani mogli wznieść swoją budowlę. - W nowym państwie takie kościoły jak ten wreszcie zostaną właściwie wykorzystane. - A więc nie zostały postawione na próżno. Patrzą na katedrę Świętego Stefana, a z ich ust płynie strumieniem wszystko, co przeczytali i przemyśleli. Są pewni, że władza Kościoła i ci księża to c o ś s t r a s z n e g o. A jednak ona się uśmiecha i mówi: - Chodź, wejdziemy do środka i obejrzymy witraże. Kolory we wnętrzu oszałamiają. W górze pod sklepieniem budowla traci swą ciężkość i surowość, staje się lekka, otwarta jak sferyczny szlif kryształu, jak przestworza. Wokół unoszą się szklane obrazy. Milcząc przechodzą od jednej malowanej ściany do dru- giej. Zdjął w świątyni kapelusz i trzyma go teraz w ręku jak jakiś pakunek. Chwyta go za ramię. - Patrz! Okno z różami. Długo patrzą zachwyceni. Żadne z nich nie próbuje teraz wracać do cierpień mas, mimo że wiedzą swoje. Katedra jest jednak zbyt piękna. Wychodzą na światło dzienne. Jak kształt światła, gdy pada przez szkło barwione Było wszystko, nim my dwoje nauczyliśmy się rozmawiać. Mówić? Rozmawiać? Oczywiście! Z czasem utworzyło się małe kółko młodzieży w ich wieku. Jedni chcą zostać arty- stami, drudzy marzą o polityce, a inni wybierają coś jeszcze innego. Znaleźli sobie małą kafejkę, gdzie się regularnie spotykają po obejściu galerŹŹ, po spektaklach lub koncertach. Zofia i Dawid zadomowili się tutaj, wysiadują przy okrągłych stolikach trochę mniej zażenowani, trochę pewniejsi, trochę bardziej otwarci. Tędy przebiega oś świata, gdy do upadłego dyskutują na każdy temat między niebem a ziemią. Krążą gazetki i pisma. Hannes jest teraz razem z nimi. Jego pierwsze wiersze wydrukowano pod pseudonimem w mikroskopijnym pisemku, ale wszyscy wiedzą, że napisał je ten siedemnasto- latek. Jako dobrzy przyjaciele wychwalają je pod niebiosa. Można by sądzić, że stworzył co najmniej kolejną Elegię Marienbadzką, i rzeczywiście sam się prawie tak czuje, chociaż czasopismo ma tylko trzycyfrowy nakład. I tak, powoli, wszystko nabiera kształtów. Rozmawia się tu o każdym problemie dużej wagi. Zofia, która już w domu przywykła sprawdzać się w dyskusjach i intelektualnych potyczkach, daje sobie całkiem nieźle radę. Dawid raczej milczy, więc ona w trakcie rozmowy ściska skrycie pod kawiarnianym stolikiem jego dłoń - strumyczek ciszy od niej do niego. Wszystkie rozmowy - gdy Dawid próbuje przywołać je w pamięci, przebiegały mniej więcej tak: - Kierkegaard - powiada jeden - Bojaźń i drżenie. - Schelling - rzuca drugi - Objawienia. - Krytyka czystego rozumu - dokłada trzeci i z tajem- niczą miną wali pięścią w stół. - Wyzwolenie mas - miesza się urywek innej rozmowy, prowadzonej równolegle przy tym samym stole - Marks i Engels. - Sądzę więc, że Wedekind... - głośno i bezczelnie wpada w słowo jakiś grubas, zagłuszając polityków. Słowa i nazwiska. Nazwiska i słowa. - A zresztą, kiedy Herzl mówi, że... - Natomiast Jens Peter Jacobsen, który właśnie ukazuje, jak... Od stolika w kącie jakiś niski, chudy, chorowity typ woła: - Nietzsche! Zebrani drgnęli i z nabożeństwem kiwają głowami. Zapo- mnieli o Nietzschem! A jego nie da się pominąć. Przez chwilę więc toczy się rozmowa o Nietzschem, potem znowu prze- chodzi w szereg dialogów i w powietrzu zaczynają fruwać całymi tabunami różni ojcowie duchowi. Ibsen Ibsen, Haupt- mann Hauptmann, mleć jęzorem mleć. - Wagner! - proponuje ktoś, ale zaraz zostaje uci- szony. Tutaj wystarczy nastawić uszu i słuchać, a potem - jak Dawid - pobiec do biblioteki i odszukiwać gorączkowo nazwiska, którymi rzucano owego popołudnia z taką natural- nością, chcąc mniej lub więcej zaimponować zgromadzonym. Tak wygląda owo grono, złożone z porządnych młodzieńców i kilku porządnych dam. Tu jest retorta, gdzie można wy- próbować wszelkie teorie, związki i mieszaniny. Powoli krys- talizują się poglądy, kto pójdzie w kierunku malarstwa, kto będzie układał rymy, kto nadaje się na myśliciela. I kto nigdy nikim nie będzie. Dawid nie wiedział, co się z nim stanie w przyszłości. Prawdę powiedziawszy trochę go to martwiło. Ale i tak nieskończenie lepiej było przebywać tutaj, z przyjaciółmi, z Zofią, niż w domu. Imponowała mu bardzo tym, co umiała, w co się angażowała. Gdy podejmowała decyzję, czyniła to spokojnie, poważnie i bez pustych gestów - zgodnie ze swym głębokim przekonaniem. ZacZęła działać w różnych organiza- cjach o idealistycznym nastawieniu, brała na siebie odpowie- dzialność, pracowała nad obrazami, studiowała - a przy tym wszystkim ciągle pozostawała sobą i wciąż była siebie pewna. Najlepiej było jednak wybrać się razem na spacer do Lasku Wiedeńskiego. Tam nigdy nie rozmawiali o sztuce ani o poli- tyce, natomiast trochę o kwiatach i innych roślinach. Znała się na roślinności, bez trudu odróżniała kozłek od kaczeńca, jodłę od świerka. Podczas wędrówek Wypowiadała melodyjnym głosem dziwne, tajemnicze nazwy kwiatów. "Ukwap" - mó- wiła. - "Cynoglossum." Da wid na ogół nie bywał przytomny na lekcjach botaniki i nigdy nie potrafił powiązać zakurzonych zielników z żywą florą. Kiedy znalazł się na łonie natury i zauważył niebieski kwiat, to jego nazwa brzmiała "niebieski kwiat". Wprawdzie przypusz czał, że istnieje dla niego jakieś łacińskie zaklęcie, ale go nie znał, Zofia zaś rysowała wszystkie kwiatki i nadawała im imiona Często w czasie spaceróW~po prostu milczeli, wycieczka stawała się snem, wędrówką po wewnętrznym krajobrazie. Pewnego razu, kiedy Zofia pokazała mu rozwój płatków w kwiecie róży, od środkowych do zewnętrznych, po powrocie do domu z miejsca siadł do pianina i -nie namyślając się wiele - skomponował małą melodyjkę, różaną piosenkę. Zofia rozebrała wtedy kwiat na części, kładąc płatki po kolei na płaskim głazie, tak aby Dawid mógł dokładnie zaobserwować, jak zewnętrzne, wyraźnie sercokształtne, przechodzą w coraz mniejsze, okrąglejsze i delikatniejsze, przypominając na ko- niec postać malutkiego pojedyNczego owocolistka. Za nim od razu szły pręciki, integralne, oSobliwe elementy róży. Zauwa- żył, że kwiat okazuje się wariacjami na jeden jedyny temat - formy serca w płatku. I to wSzystko weszło wprost do jego melodyjki. Gdy później przegrywał ją sobie w bardziej trzeźwym nastroju, nie bardzo wiedział,co o niej sądzić. Czyżby była idylliczna? Nie zagrał jej nikomu, Zofii także nie - podobnie jak ani jej, ani nikomu innemu nie odważył się pokazać drobnych wierszy własnej kompozycji. A co dopiero zanieść je do czasopisma, do r e d a k c j i, jak Hannes swoje... Zakopał je w szufladzie, jak jakiś skarb, i bał się do nich zajrzeć, by nie odkryć, że nie są w porządku. Tak samo było z różaną piosenką. Wiele się wydarzyło tej wiosny. Na początku kwietnia Zofia wyprowadziła się z domu, w każdym razie częściowo. Nie spowodowało tego żadne specjalne zdarzenie, nie było dramatycznego zerwania, jedynie spokojna decyzja, że oto nadszedł czas, by się stopniowo usamodzielnić. Od dawna już brała lekcje malarstwa, na jesieni miała próbować sił na egzaminie wstępnym. W domu, u matki, mówiła, rzadko bywał spokój potrzebny do pracy, nie było także miejsca. Pani Melchior zgadzając się protestowała. Potem Zofia znalazła sobie pokój na poddaszu, na Laimgrubengasse, który częś- ciowo służył jako atelier, a częściowo jako zaimprowizowane mieszkanie. Wydoroślała. Nastąpiły także zmiany w stosunkach między Zofią a Da- widem. Nieśmiała, spokojnie narastająca przyjaźń odmieniła barwy i temperaturę. Bywało, że nagle ogarniała ich niepojęta namiętność; potrafili się całować aż do utraty tchu, prawie do krwi, a jednocześnie odsuwali się z lękiem od siebie. Owszem, rozmawiali, czytali o miłości, przedyskutowali ją. Ale odkrycie w sobie tego dorosłego, potężnego pożądania oddalało ich od siebie i przerażało, dorastali bowiem i dążyli do tego punktu krok po kroku. Czułości między nimi były powolne i ostrożne, obejmowali się, trzymali za ręce, dotykali, całowali uroczyście i poważnie. Wyglądało na to, że rozwinął się z tego pąka kwiat nieznany i dziki. Stają się nerwowi, rozdrażnieni, przewrażliwieni wobec siebie. Czasami prosi go, by ją puścił, poszedł sobie, zostawił ją samą, inaczej... Inaczej coś się wydarzy. Inaczej - nie wiadomo co. Pod koniec kwietnia nadchodzi taki dzień, że go wyrzuca z pracowni. Po południu, jak zwykle, przyszedł po szkole popatrzyć, jak pracuje, i usiąść samemu w kącie nad lekcjami. Potem wpadliby może do kawiarni albo poszli na spacer. Wbiegł, pogwizdując, do klatki na Laimgrubengasse, wspiął się po schodach i zapukał do drzwi. Otworzyła z pędzlem w dłoni i rozczochranymi włosami. Oczy miała błyszczące, wielkie, większe niż zwykle. Wszedł, odłożył teczkę i już miał zasiąść do swojej roboty, gdy poczuł, że coś jest inaczej. Podchodzi więc do niej przy sztalugach, a ona czeka. Bierze ją w ramiona i już leżą na poplamionej farbami podłodze, pasują się ze sobą, pozwalają dłoniom sięgać wszędzie, aż ona nagle krzyczy głośno, odpycha go i wyrzuca z domu. - Dawid! Nie! Musisz iść. Idź już. Podnosi się więc zawstydzony, zdezorientowany, głaszcze ją delikatnie po plecach, prosi o wybaczenie. - Idź już. - Nie chciałem... - Nie gadaj głupstw - mówi rzeczowo. Przez twarz przebiega jej nagły skurcz. - Lepiej w ogóle nic nie mów, Dawidzie. - Nie patrzy mu w oczy. - Idź. I nie wracaj, póki ci nie powiem. Potem Dawid przeżywa okropny tydzień, ciężki jak ołów. W dodatku ojciec i matka upewniają się, że - co podejrzewali już od Bożego Narodzenia - wcale nie bywa codziennie u Hannesa Schachla. Odkrywają u swego syna i dziedzica nowe, nie przeczuwane, niemal konspiratorskie cechy; tego się po nim nie spodziewali, o nie, tego się nie spodziewali, a wobec tego gdzie się w tym czasie podzie- w a s z, m ł o d z i e ń c z e? Również adwokat Schachl i jego małżonka nie wiedzą, gdzie się obraca ich latorośl; oceny tak Hannesa, jak i Dawida, są żałosne, więc d o p ó k i m i e s z- kasz pod tym dachem, musisz... Siostrzyczka Mira oczywiście szpiegowała go i wypaplała rodzicom wszystko - cóż, jest w tym wieku. Opowiedziała o kawiarnianym towarzystwie i o tym, że Dawid styka się z wątpliwymi... Ale o ZofŹŹ nie wiedziała. A zresztą, czy to nie wszystko jedno? Dawid miewa w biały dzień napawające przerażeniem kosz- mary, że już jej nigdy nie zobaczy, że jego życie jest stracone, że wszystko się skończyło. Ojciec częstuje go długim kaza- niem, ale nie wymierza kary, przemawia jedynie, łagodny, mieszczański i bezsilny. W synu narasta lekka pogarda dla ojca, niech żyje rewolucja! Ale w jakiś sposób udaje mu się udobruchać rodziców, w jakiś sposób przekonuje ich, że nastąpi pokuta i poprawa. Wychodzi z domu, włóczy się po mieście, nie chce widzieć Hannesa ani innych przyjaciół. Nic mu się nie chce. Dni - piękne, wiosenne dni - są szare i ciężkie jak ołów. Myśli o niej, przypomina sobie, jak jej ciało nieomal topniało w jego uścisku wtedy na podłodze, rumieni się i blednie, ze wstydu, z radości, z żalu. Kwiecień ma się ku końcowi. Przemija Pierwszy Maja, a po nim na dobre nadchodzą upały i od wczesnego rana otulają Wiedeń szczelną peleryną. W ciągu dnia robi się parno i duszno. Lekcje to jeden wielki smutek. W oknach wszystkich klas zawieszono przepisowe zasłony, aby uczniowie nie byli kuszeni - ze szkodą dla społeczeństwa - widokiem pięknej pogody na zewnątrz. Tak w tej instytucji świętuje się nadejście lata! Dawid przecierpiał kolejny dzień. Kiedy po ostatniej lekcji ciągnie się noga za nogą na końcu grupy, odmruknąwszy zaledwie niechętnym "może" na optymistyczną propozycję Hannesa, by razem wracać do domu - ona staje nagle w bramie. Po raz pierwszy przy samej bramie! Otwarcie, bez zakłopotania, czeka na niego. Zatrzymuje się przed nią bez słowa. Zauważywszy to kilku chłopców podśmiewa się bez- czelnie, ale Hannes odwraca ich uwagę i pociąga za sobą. Dawid i Zofia zostają sami. Ona nie patrzy na niego, oczy ma spuszczone. On nie śmie jej dotknąć. - Pójdziesz na festyn pierwszomajowy? - No tak, praw- da, mówili o tym... umawiali się luźno... Idzie więc z nią, wciąż bez słowa. Ależ gorąco. Atmosfera na ulicach i w parkach jest trochę napięta, w wilgotnym upale ludzie świecą się od potu, są podenerwowani i wcale nie odpoczywają. Odwrotnie, życie nabiera nowego, gorączkowego tempa. Lato, wtedy się do- piero żyje. Wzdłuż Kanału Dunajskiego zbliżają się do parku, gdzie ma się odbyć impreza. Nie mają odwagi wziąć się za ręce, to znaczy on nie śmie i wyciąga stary argument, który już raczej stracił aktualność, że mianowicie ktoś mógłby ich zobaczyć. A któż by? - pyta ona, ale rozumie, że to on nie chce i dlatego udaje, że także nie ma ochoty. Za każdym jednak razem, gdy ciała się przypadkiem zetkną, rozpętuje się w nich coś na kształt burzy. Twarze czerwienieją z gorąca, ale nie tylko. Raz, gdy się zatrzymali, chce go pocałować, ale odrywają się od siebie natychmiast, jak tylko usta się zetknęły. Jej twarz znów przebiega ten nagły skurcz. Spuszcza oczy, w ogóle cały czas nie podnosi wzroku. Docierają na majówkę, uświetnioną orkiestrą dętą i mowa- mi w parku. W ogródkowej kawiarni ludzie piją piwo. To świętowanie również ma w sobie coś gorączkowego, a mówcy w tej duchocie przyjmują widocznie rewolucję za coś nie- słychanie bliskiego. Publika także. Lecą w górę czapki i roz- legają się okrzyki radości. Zaraz zabrzmi śpiew. W tłumie zdobywa się nagle na odwagę i ujmuje jej dłoń. Od kiedy się tu znaleźli, podczas przemówień i gdy grała muzyka, nie zamienili ani słowa, zaledwie rzucili na siebie okiem. I oto wsuwa dłoń w jego rękę - a może to on wkłada swoją w jej; są gorące i wilgotne. Na powierzchni jej dłoni wyczuwa drobne wybrzuszenia stwardniałej skóry; ma dobrą rękę, która pracuje, którą uformowała praca, rękę, w której jest sens. Przed oczami stają mu sceny, gdy ta ręka trzyma, co do niej należy: pędzle, ołówek, książkę, żelazko, bierze szczotkę, by uczesać włosy. A teraz trzyma jego. Z cienia na mównicę wstępuje jakaś kobieta. Rozpoznają ją z kilku poprzednich wieców, to jedna z tych prawdziwych samotnych sław; drobna dama w średnim wieku stoi na podwyższeniu i mówi o kwestŹŹ kobiecej. I staje się cud, albowiem swym przemówieniem udaje się jej uciszyć i lekko zawstydzić pijących piwo, rozgrzanych, zmęczonych robot- ników. Wymienia bohaterki tej walki, padają wielkie nazwiska Louisy Michel, Emmy Goldmann, Róży Luxemburg - ona sama, powiada, jest wolnym strzelcem i nie piastuje żadnej funkcji. Mówi z równą sympatią o anarchistach, jak i o socjali- stach; krótkie, nerwowe pokasływanie od strony przyozdobio- nego brodami komitetu organizacyjnego zaświadcza, że ten fragment nie spotkał się z łaskawym przyjęciem, ale nie zwraca na nich uwagi. Jest bardzo dobrym mówcą. - Róża Luxemburg wędruje dla sprawy rewolucji z wię- zienia do więzienia. A my? Co my robimy? Nastrój nagle się zmienia. Grono słuchaczy nie jest już nad miarę hałaśliwie i rozbawione, o nie, ogarnia je pełna entuzjazmu powaga. Przyciągnięci nagłym skupieniem gru- py, podchodzą wciąż nowi słuchacze, ktoś ucisza orkiestrę dętą. Mówczyni opowiada dalej o Róży Luxemburg, rysuje jej sylwetkę tak plastycznie, że niemal staje im przed oczyma, w okularach, utykająca na nogę, z torbą pełną bibuły i ulotek... - Słaba kobieta, owszem, może panowie powiecie nawet: t y l k o kobieta - wybuch śmiechu - ale pozory mylą, jak zawsze. Dawid rzuca okiem na Zofię. Jej oczy błyszczą, słucha z zachwytem, jak i on, ale teraz trzymają się mocno za ręce. Ani na chwilę nie potrafią zapomnieć, że się trzymają. I nagle, w samym środku Róży Luxemburg i ruchów rewolucyjnych w Niemczech, Zofia odwraca się i wbija wzrok w Dawida. Zgniata jego rękę w uścisku, Dawid wzdryga się widząc jej oczy, ni stąd, ni zowąd nienaturalnie wielkie, czarne, jak gdyby źrenice rozszerzyły się do granic i nie mogły na powrót zewrzeć. Pojmuje, że jego wzrok wygląda tak samo, bo jej spojrzenie, w miarę jak na siebie patrzą, staje się jeszcze dziwniejsze. Idą więc, muszą odejść w środku oklasków i głośnej radości. Przemykają obok orkiestry dętej, żółtych latarni kafejki, przez ciemny już park, pod drzewami ciężkimi od listowia. Biegną ulicami, pełnymi roześmianych, rozgorą- czkowanych, czerwonych twarzy. Trzymają się cały czas, wiedzą, że nie wolno im się puścić, wiedzą, że nie mogą pojechać tramwajem, światło w wagonie wszystko by znisz- czyło. Biegną aż na Laimgrubengasse. Już są w jej pokoiku na poddaszu. Drzwi za nimi trzaskają. Zrywa z siebie płaszcz i rzuca go na komodę. Otwiera okno. Słońce padające na dach nagrzało powietrze tu na górze i jest bardzo gorąco. Dawid podchodzi do okna i przyciąga ją do siebie. Kiedy się całują, Zofia czuje, jak w niej coś narasta, jakby ciało nabrzmiewało, jakby przedmioty, powietrze, ciem- ność rosły, gęstniały. Przede wszystkim zaś w jej ramionach rośnie on. Gdy dyszy mu do ucha, gdy gwałtownie wciąga powietrze, to tak jakby giął mu się kark. I Zofia pojmuje, że... Stają w ciemnościach o krok od siebie i patrzą. A potem zdejmują ubrania. Kiedy kładą się do łóżka, Dawid szepcze: - Jesteś gorąca. Miękkość skóry jest niemal nie do zniesienia. Początkowo tylko leżą, obejmując się, i sycą sobą wzrok. Teraz ona się boi, bo c h c e, aż za bardzo, aż mdli. Obsypuje delikatnymi pocałunkami jej twarz. On też się chyba lęka... Odsunęła go leciutko. Klęknął przed nią w łóżku na kolanach. Róża Luxemburg wędruje z więzienia do więzienia dla rewolucji, pomyślała dzielnie. - Chodź! - szepnęła. Przełknął głośno ślinę. Poczuł, jak krew odpływa mu z policzków. Ona także była blada. - No chodź! - westchnęła. Wszedł w nią. Wydała z siebie jakiś dźwięk, zobaczył, że 'zaciska powieki. Więc ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi. Reszta była jak fala, która wznosi się i długo nie opada. Na początku niezdarni i pełni wątpliwości, nie mieli na dobrą sprawę odwagi spróbować, czy to się uda. Ale ruchy stały się pewniejsze, jedno czuło, co się dzieje w drugim; ona objęła go ramionami, objęła całą sobą, rytm jej oddechu przyspieszył zgodnie z jego rytmem. W tym oddechu zawiera się cała jej wola i pożądanie; słyszy go, czuje, jak ją wypełnia, silniejszy nawet niż jego łagodny oddech. Teraz wchodzi w nią głębiej; miga mu jej twarz, rozmyte rysy, jakby płakała, przywiera do niego, wybucha serią krótkich, jękliwych okrzyków; nigdy przedtem nie widział, jak jest piękna. I fakt, że muszą zgadywać, że brak im doświadczenia, sprawia, iż samo odkrycie unosi ich ze sobą i czyni wszystko prostym. Jakie to proste, jest zdziwiony, że to takie łatwe. Teraz jeszcze silniej przywiera do niego, a wygląda jak bogini. Wyrywa mu się jęk. Potem leżą, jeszcze połączeni, a ona studiuje jego twarz, zupełnie teraz wąską, jakby o nowych rysach, i wczepia się mocno w jego loki. Jeszcze dwa razy wydarzyło się to tej nocy. Dwa razy byli morzem bijącym o brzeg. Fala unosiła się i jakby stawała w promieniach słońca, a w potokach światła, w samym centrum tej fali, między lądem a oceanem mogli dostrzec małe dziecko unoszące dłonie. Jeszcze dwa razy. Tak upłynął czas do rana, a wraz z porankiem pojawił się deszcz. Słyszeli, jak bębni i spływa po dachu, i słabe lekkie odgłosy grzmotów. Do pokoju napłynęło szare światło świtu. Spali i budzili się na przemian; sen i jawa mieszały się razem z kroplami deszczu i gorącym, jeszcze świeżym wspomnieniem dopiero co minionej nocy. Wtem, na pograniczu jawy i snu, coś go uderzyło i wyszeptał: Czujesz, jak pachnie ziemia? Ziemia, zamruczała. Ziemia? - A to rzeczywiście pach- niało ziemią. Świeżą, ciepłą wonią gleby. - Tak, szepnęła, masz rację. Ale ziemia, wymamrotał, w środku miasta, jak to możliwe? Hm. To wcale nie takie dziwne, powiedziała sennie. Przecież to wszystko - stuknęła ręką w belkę więźby nad głową - jest zupełnie przegniłe i spróchniałe. To też ziemia. Pogładziła go po brzuchu. Leżał wsłuchany w odgłosy padającego deszczu, wdychał zapachy deszczu, gleby, ich. Są jeszcze kwiatki w doniczkach za oknem - dorzuciła. Ale... - odparł. Na to ona: Nie mów nic więcej. Śpij teraz. Jej ciało wypełniał ciepły, syty mrok. Chciała zamilknąć, nic nie mówić, już nigdy nic nie powiedzieć. Więc, posłuszny, ułożył się wygodnie i przytulił twarz do jej szyi. Znad pól i lasów nadciągnął nowy deszcz i przeleciał lekkimi, łagodnymi falami nad miastem. Bębnienie przybrało na sile, przysłuchiwał się temu miękkiemu dźwiękowi, wsłu- chiwał się weń, aż w nim odpłynął. Oddychał równo. Wraz z deszczem przyszedł sen. Otoczyła nas kręgiem cisza. Nikt i nic się nie przeciśnie, żadne głosy, żadne słowa. Czerpię z mrocznej studni mego dzieciństwa; weź, napij się i ty. Jesteś odpowiedzią na pytanie, którego istnienia nawet nie przeczuwałem. W ten sposób owej wiosny zmieniły się ich wzajemne stosunki. To tajemnicze spotkanie, to niezrozumiałe powiąza- nie, które zaistniało prawie trzy lata wcześniej w Ischl pomiędzy dwojgiem dzieci na brzegu jeziora - owo c o ś m i ę d z y n i m i, czego nie pojmowali i czego korzeni nie znali - teraz odnalazło swój wyraz. Zmieniło ich. W krótkim czasie oboje stali się inni. I chyba nietrudno zgadnąć, że po tym odkryciu rzadko ich można było spotkać przy kawiarnianym stoliku; że wycofali się prawie ze wszystkiego, z wszelkiej nadprogramowej działalności, z kwartetu smyczkowego, pra- cy w organizacji, lekcji malarstwa, wizyt w teatrach i galeriach i - jeśli chodzi o Dawida - z jakiegokolwiek głębszego zaangażowania w szkołę i lekcje. Pili siebie haustami, kochali się aż do wyczerpania, do anemŹŹ, do wycieńczenia - i byli bardzo, bardzo szczęśliwi. Dawid tak w tym czasie kipiał radością, że gdy Hannes pewnego dnia łagodnie i po bratersku próbował go ostrzec i zachęcić do umiaru (bo ostatnio naprawdę fatalnie mu szło z kilku przedmiotów i Hannes, który czuł, na co się zanosi, martwił się szczerze o przyjaciela), wybuchnął ze szczęścia płaczem, uradowany wszystkim tym, co się zdarzyło, i płacząc, bo były to uczucia pozbawione logiki. Ocierając łzy usiłował wytłumaczyć Hannesowi, by się nie martwił, przekonać go, że ją uwielbia, wyjaśnić wszystko, czego się wyjaśnić nie da, jak na przykład że odnalazł ucieleśnienie poezji, że on - wybrany spośród wszystkich ludzi -natrafił na to, co Poeta w Wiederfinden nazwał "meiner Freuden sŹŹsser, lieber Widerpart!" (kilka lat temu Dawid i Hannes zastanawiali się nad określeniem "przeciwnik" w owym wierszu Goethego i uznali je w takim kontekście za zbyt dosadne). Wydawało się jednak, że tym razem Hannes - poeta! - niezupełnie pojmuje, o co Dawidowi chodzi. Zdążył już poznać kilka kobiet, więc ostrożnie powiedział: - Ależ Dawidzie, to przecież tylko dziewczyna. - Tylko dziewczyna? - No tak. Świat jest nimi wypełniony po brzegi. Z ca- łym szacunkiem dla ZofŹŹ, ale... przecież nie możecie się pobrać! - A kto mówi o pobieraniu się? My jesteśmy już... - głos go zawiódł, i dobrze, inaczej powiedziałby coś nie- słychanie wzniosłego i sentymentalnego. Tymczasem rzekł tylko: - Hannes, nie sądzę, żebyś to rozumiał. - Natomiast ja sądzę, Dawidzie... ostrożnie, nie daj, nie dajcie się do tego stopnia porwać uczuciom. Jesteście jeszcze młodzi... no tak, my jesteśmy młodzi, nie chciałem, żeby to zabrzmiało zarozumiale... ale chyba zwariowałeś, jeśli... - To jest najgorsze wymądrzanie w drobnomieszczań- skim stylu, jakie słyszałem od czasów rotmistrza Rindebra- dena. - Świat ma także swoją praktyczną stronę, Dawidzie. Posłuchaj mnie. Nie chcę niczego psuć, ale przecież musisz być tego świadomy, oboje musicie mieć tę świadomość, skoro jesteście takimi radykalnymi społecznikami... Myślę po pros- tu, że zgłupiałeś. - W takim razie to najkomiczniejsza rzecz, jaka mi się przytrafiła. - Świat to n i e j e s t to, co rysuje zwodnicza poezja i w co tu i tam każe niektórym wierzyć. Nie istnieje taki statyczny stan szczęśliwości, nie może istnieć, wierz mi. Ja próbuję pisać wiersze. - Owszem, ale na tym się nie znasz. Czy nie można by sobie pomyśleć, tylko pomyśleć, że raz, jeden jedyny, jeden przypadkowy raz na milion, wszechświat się opanował i poezja miała rację? I że to właśnie t e n raz... - Jesteś romantykiem. Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Albo się strasznie rozczarujesz, albo cię głęboko zranią. Wcześniej czy później coś zmiesza klarowny napój szczęścia, to czy tamto dosięgnie obłoków, wśród których bujasz, a wtedy - bum! Upadek będzie bolesny. Posłuchaj: ty... wy... już prawie w ogóle nie pojawiacie się w kawiarni. Dobra, to nie moja sprawa. Zawsze będziecie mile widziani, oboje czy każde z osobna. Gorzej, że przyjdzie ci teraz nie zdać do następnej klasy, a wtedy to już tylko kwestia czasu, by twoi rodzice wpadli na trop ZofŹŹ. Rodzina Melchiorów jest znana, może już się o tym mówi? Bądź pewien, że to wyjdzie na jaw -słyszałem, jak twój ojciec rozmawiał z moim; tak jest, kupiec muzyczny Bleiernstern w poufałej rozmowie z adwokatem Schachlem, jak mężczyzna z mężczyzną! Dość niezwykłe przymierze. Szkoda, że ich nie słyszałeś. Co prawda tata jest mocno zaniepokojony tymi moimi poezjami i pewnie się zastanawia, co ze mnie wyrośnie, ale cała ta sprawa sprowadza się do poziomu trywialnego rodzinnego kłopotu. Po ostatniej wywiadówce zmartwienie twojego ojca ma zupełnie a z j a t y- c k i wymiar. I trzeba ci było słyszeć, jak wypytywał tatę, badał i sondował, uprzejmie, ostrożnie, czy ten czegoś nie wie. Nie, ale tata przecież nie wie nic. Ale to się wyda, Dawidzie, prędzej czy później. No cóż, to także nie moja rzecz jako przyjaciela. Przyjaciel się nie miesza. Ja ci tylko wskazuję na pewne konsekwencje. Natomiast to, co mnie naprawdę niepokoi, to fakt, że szybujesz tak wysoko, wiążesz się tak mocno... Czym ta miłość będzie się żywić? Co jest jej treścią? Dawidzie, boję się, że unieszczęśliwisz sam siebie albo Zofię. - Nie rozumiesz, Hannes. Nie powinienem był próbo- wać ci tego wyjaśniać. M u s z ę się związać, m u s z ę wysoko szybować, ja już jestem związany. Nie mam wyboru. - Och, ty głupcze. Snujesz się bez celu, durnoto, krawat masz brudny, blady jesteś jak płótno, opowiadasz poezje i różne dyrdymały. Och, dlaczegóż cię wtedy popchnąłem z tego pagórka! - Ale popchnąłeś. Ty to zrobiłeś. - Tak, a najgorsze... - powiedział Hannes po chwili - najgorsze jest to, że wolałbym, żebyś to ty mnie wtedy zepchnął. Najgorsze jest to, łajdaku, że ci zazdroszczę. Za- zdroszczę ci jak diabli. Dawid wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tu się nie ma z czego śmiać - odparł Hannes. - Będzie z wami źle, zejdziecie na psy. Ale wiedz, Dawidzie, że ja faktycznie... no cóż, to jest moja tajemnica, o której nikt nie wie - więc... ja wciąż jeszcze odmawiam wieczorną modlitwę. Nie potrafię się od tego odzwyczaić. - Co ty mi tu opowiadasz... - zaczął Dawid z niedowie- rzaniem. - Przymknij się. Powiem ci tylko, że obejmuję nią wszystkich dobrych ludzi, których znam; was także. Was przede wszystkim. Nie wyobrażaj sobie zresztą, że coś jest ze mną nie w porządku, to raczej sprawa higieny umysłowej. Ale obejmuję nią także was, bo nie rozumiecie najprostszych rzeczy, bo jesteście uwięzieni w jakimś nic nie wartym śnie. Więc modlę się, żebyście nie ściągnęli na siebie nieszczęścia. Dawid spuścił wzrok, zakłopotany. Hannes także wyglądał na zawstydzonego. Rozstali się niespecjalnie serdecznie. Nie, Hannes niewiele z tego wszystkiego rozumiał i Dawid wkrótce zapomniał o całej rozmowie, podobnie jak już dawno zapomniał o ołowianej ciężkości tygodnia przed Pierwszym Maja. Sprawy między nim a Zofią układały się wciąż jak przedtem. I być może faktycznie tylko dzięki potrzebie higieny umysłowej Hannesa i jego wieczornym modlitwom Dawid nie oblał egzaminów i cała historia pozostała dla jego rodziców tajemnicą. Zofia w owym czasie była bardziej milcząca niż dawniej, dla Dawida czuła i delikatna. Czasami wydawała się odległa, niemal trochę zalękniona, ale gdy pytał, nie otrzymywał odpowiedzi, jakby to nowe równocześnie ich łączyło i roz- dzielało. Akt miłosny pozwalał mu ujrzeć inne aspekty; jej inne, dotychczas nie znane oblicza. W takich chwilach stawała się obcą, nieznajomą, którą kochał. Potem nadeszły wakacje i rozstanie. Zofia wyjeżdżała z matką na wieś, gdzie miała spróbować nadrobić opóźnienie w malowaniu. Dawid po większej części siedział w mieście. Nie lękał się rozstania. Był całkowicie spokojny, gdy Zofia ostatniego dnia zaprosiła go do domu, do matki, na herbatę. Dlatego to, co się wydarzyło, było co najmniej dziwne. Rozmawiał z ożywieniem, w miarę upływu lat uzbierało się parę tych herbatek, więc nie był już tak skrępowany obecno- ścią pani Melchior. Mówili o pogodzie, polityce, letnich sportach i o jakiejś wystawie, ową trzepotliwą, lekko nie- przytomną manierą narzuconą przez gospodynię. Dawid był właśnie w połowie zdania, jego wzrok wędrował od pani Melchior do siedzącej na kanapie ZofŹŹ, gdy nagle poczuł, jak w oczach zbierają mu się łzy i jak płyną. Niepojęte. Pani Melchior posłała mu szybkie, bystre spojrzenie. Potem popa- trzyła na córkę. Dawid podniósł się, zawstydzony, przeprosił, życzył z roz- targnieniem miłego lata i wymknął się z pokoju. Zofia odprowadziła go do drzwi. Stanęli na schodach. - Tak mi przykro - rzekł Dawid. - W porządku. - Wzięła go za rękę i uśmiechnęła się poważnie. - Wszystko w porządku, Dawidzie. - Pusto tu teraz będzie bez ciebie. Uciszyła go, kładąc palec na ustach. Smukła, jasna, obser- wowała go niby z dystansu, jak jakiś detal. Ponownie wydawa- ła się obca. Chciał coś powiedzieć, ale znów zauważyła, że w oczach gromadzą mu się łzy. - Musisz już iść - powiedziała cicho. - Nie utrudniaj. Żegnaj, Dawidzie. Pozostał jeszcze kilka chwil. Teraz zwrócił uwagę, jak bardzo się zmieniła w ostatnim czasie. W pewnym sensie to właśnie ten kontrast między Zofią dawniej i teraz, przeważył szalę w salonie. Zrobiła się tak zupełnie nieprawdopodobnie piękna, taka dorosła. Miała całkiem inną postawę, inne rysy. Z daleka było po niej widać! Może nawet wszyscy to widzieli i rozumieli, jeśli tylko zechcieli trochę pomyśleć o tym, co widzą. Może nawet pani Melchior to pojmowała. Oto stoi przed wami nowa Zofia. W tym nowym człowieku i on miał swój udział. Zacisnął zęby, opanował się. Pożegnanie. Lato - tego lata Dawid utracił całą swą nieśmiałość i zahamowanie wobec ZofŹŹ. Listy, listy, strona za stroną, o samotności, o tęsknocie. Jej odpowiedzi były spokojne, zrównoważone, nieomal krytyczne w swym opanowaniu. Nie zważał na to, pisał, ile pióro wytrzyma, pisał wiersze, odciął łeb hydrze wstydu i wysyłał je w listach do niej. Tęsknota - we wcześniejszych rozstaniach spokojna, prawie zbawienna-te- raz zupełnie go obezwładniała. Była niemal fizycznym bólem. Stawała się opętaniem, gorączką. Zaklinał Zofię, by wróciła do miasta najszybciej jak może: chodził na długie, samotne, melancholijne spacery i rozmawiał sam ze sobą, rozmawiał z n i ą, jakby szła obok. Mijający go ludzie odwracali się i patrzyli za nim dziwnym wzrokiem. Wróciła we wrześniu. Okazało się, że jest w domu od kilku już dni, gdy Dawid w kawiarni usłyszał o jej powrocie. Kupił kwiaty, o wiele za drogą książkę o sztuce i pognał do niej na Laimgrubengasse. Tam obsypał ją słowami pełnymi tęsknoty, radości, uczu- cia straty, całował ją, obejmował, tulił, mówił, mówił, opowia- dał, jak okropnie się bez niej czuł, wyrzucał jej, z uśmiechem na ustach,~ale wyraźnie, że go od razu nie zawiadomiła o swoim powrocie; Czyż nie wie, że prawie ginął z tęsknoty? Kochana, ukochana, umiłowana Zofio, ginąć, ból, żałość, męki! Dob- rze ją było znowu widzieć, śliczną, cudowną; teraz już całą jesień będą razem; utopiłby ją chętnie w swej miłości, we wdzięczności, w kwiatach, spójrz na kwiaty, są dla ciebie, oczywiście, tak jest, książka także, n i e m o g ę b e z c i e b i e żyć! Uśmiechnęła się lekko na tę tyradę, pocałowała go w po- dziękowaniu za prezent. Ale jakby im coś odjęto albo włożono pomiędzy nich; Dawid nie potrafił się połapać. Potem poszli do łóżka, nagle i bez zastanowienia. W naj- ważniejszym momencie miał przeczucie, że coś się psuje, mimo to wyrwało mu się: Nie mogę bez ciebie żyć. Wtedy odsunęła go od siebie, spokojnie, ale zdecydowanie. Położyła się na boku i do połowy ukryła twarz w poduszce. Albo jej było przykro, albo była zła. - Zofio, przepraszam. Co ja takiego zrobiłem? Nie bądź smutna. Chciałbym, żebyś zawsze była radosna. Chciałbym cię zawsze widzieć wesołą. Wszystko dlatego, że chciałbym, abyś zawsze była blisko mnie. Ani pocieszyć, ani ułagodzić się jednak nie dała. Nie w ten sposób. Dopiero po chwili odnaleźli coś z dawnego spokoju - gdy Dawid zamilkł i już nie próbował pocieszać, tylko leżał na plecach, zrezygnowany, zezując z zamyśloną i obrażoną miną w sufit. Wtedy odwróciła się nagle i położyła mu głowę na ramieniu. W tej pozycji zasnęła. W ciągu następnych tygodni wszystko było prawie jak dawniej, ale oboje zrobili się bardziej towarzyscy niż przed- tem. Wróciły odwiedziny w kawiarni, wizyty w galeriach, wieczory teatralne i muzyczne, chodzili na wiece i odczyty. Przede wszystkim jednak Zofia zdała egzaminy wstępne i szkoła zajmowała jej dużo czasu. Zaangażowała się mocno w pracę i zaczęła także przebywać wśród swoich nowych przyjaciół. Dawid natomiast urządził swe życie w oparciu o ów ból z okresu rozstania. Całe jego życie zbiegło się w jedną cienką, niewidzialną nić łączącą go z Zofią; wisiał na niej. Nie przestał pisać wierszy do Zofii, nigdy nie miał dość przebywa- nia razem z nią, nie zaniechał zapewnień, jak bardzo ją kocha i że nie mógłby bez niej żyć. W listopadzie Burgtheater wystawiał część pierwszą Fau- sta. Spektakl został przywitany z entuzjazmem przez znającą się na rzeczy teatralną publiczność miasta, szczególnie chwa- lono odtwórcę roli Fausta. Tymczasem tego wieczora, kiedy Zofia i Dawid wybrali się na przedstawienie, nastąpiło coś nieoczekiwanego. Czekano na podniesienie kurtyny; było już kilka minut po czasie, toteż na widowni zaczęto cicho szemrać. Na proscenium wyszedł czarno ubrany mężczyzna. - Wasze Wysokości, panie i panowie. Dyrekcja Cesar- sko-Królewskiego Teatru pragnie przekazać komunikat. Z powodu choroby nie ujrzymy dziś w roli Mefista pana Maiera - na widowni pomruki rozczarowania i zaskoczenia. - Natomiast na pierwszy nasz sygnał odpowiedział cesarsko- królewski artysta, pan Max J"nner, który ostatnimi czasy przebywa w Berlinie, ale bawi obecnie w Wiedniu z prywatną wizytą i zaszczycił wczorajsze przedstawienie. Pan J"nner natychmiast wyraził zgodę na wystąpienie w roli Mefista, którą to rolę - jak Wasze Wysokości i szanowni państwo zapewnie pamiętają - już wcześniej kreował na tej scenie. W jednej chwili nastrój uległ zmianie, sala po prostu kipiała entuzjazmem i oczekiwaniem. Paru śmiałków od- ważyło się nawet krzyknąć "brawo". Max J"nner kilka lat temu rzucił Wiedeń do swoich stóp, był jedną z wielkich osobowości teatru, przesunął granice interpretacji ról klasycz- nych. Genialny aktor, na ten temat panowała zgodna opinia, ale niestety ostatnimi laty przeniósł swoją działalność do Berlina. Było to zgoła niepojęte i przez wielu interpretowane jako oznaka zarozumiałości. Pomyśleć tylko - ta prowincja - Berlin! Chwilowo jednak wybaczono J"nnerowi dezercję, publiczność klaskała, uszczęśliwiona niespodzianką, i zagłu- szała czarno odzianego przedstawiciela dyrekcji, który w imie- niu aktora przepraszał z góry za ewentualne usterki wynikłe z braku prób pod kierunkiem reżysera tej inscenizacji. - On podobno jest dobry-szepnął Dawid do ZofŹŹ. Stali na jaskółce, na tanich miejscach. - Widziałaś go kiedyś? - Czas chwały J"nnera w Wiedniu przypadł na okres trochę wcześniejszy, nim Dawid w pełni dojrzał do życia teatralnego. - Nie - odszepnęła Zofia. - Nigdy przedtem go nie widziałam. I chwyciła Dawida za rękę. Kurtyna poszła w górę. Opuszczono Przypisanie i Prolog w Teatrze, zaczęto od Prologu w Niebie. Siódme niebo. Chmury i zasłony. Zastępy aniołów i gwiaz- dy unosiły się tu i tam, ruchem pełnym gracji, pięknie ustawione przez choreografa. Dziś wieczorem jednak wyda- wało się, że publiczność nie bardzo ulega tym ślicznościom. Nawet wielogłos trzech Archaniołów jej szczególnie nie poru- szył, chociaż deklamacja była pierwszorzędna. Na kogoś czekano. Pan Bóg, niedostępny i milczący na tronie, czekał także. Kwestia Aniołów dobiegała końca. Na scenę wypełzła czarna, nieforemna istota, oślizgła, owadopodobna. Nagle na wpół się podniosła, twarz jeszcze kryjąc pod peleryną, i machnęła ręką. Jak błysk noża, szybkim ruchem rozłożyło się jedno skrzydło nietoperza. Potem pojawiła się blada twarz, jeszcze zimna i bez wyrazu - jednak wydawała się większa, wyraźniejsza niż maski innych aktorów. A później, jakby zupełnie z innych sfer, głos istoty smagnął widzów, wypełnił salę, chociaż zaledwie szeptał: Że znów nam swoje odsłaniasz oblicze I pytasz, Panie, jak tam sobie radzim- I żeś mię chętnie widywał zazwyczaj, Więc jawię się tu dziś, wśród twojej czeladzi.* Przez widownię przebiegł zimny podmuch. Zofia ścisnęła rękę Dawida. Drżała z zimna. Wybacz, nie umiem grzmieć wielkimi słowy Pomimo szyderstw zebranej tu rzeszy. Mój patos Ciebie nawet by rozśmieszył, Gdybyś od śmiechu dawno nie był odwykł. Istota, która do tej pory stała spokojnie, wykrzywiła twarz w szyderczym grymasie i - prawie niezauważalnym skokiem - nagle znalazła się u stóp tronu Pana i tam łasząc się przymilała do niego. Rozległ się pierwszy śmiech na widowni, z tych co to publiczności zamierają w gardle. Scena rozwijała się. Mefistofeles zakładał się z Bogiem o los Fausta. Dawid stał jak przykuty, wzdychał ciężko z podziwu dla dykcji i techniki aktora, które sprawiały, że każde diabelskie słowo dźwięczało jak lód, przejrzyście i wyraźnie, a ruchy miały w sobie coś groteskowego i groźnego zarazem. J"nner był przy tym zupełnie rozluźniony, całkiem naturalny. Zofia nie puszczała ręki Dawida. Kiedy Mefisto na dole, na scenie wycharczał, że niechętnie utrzymuje stosunki z mart- wymi, że uwielbia zdrowe, żywe ciała - Zofia wzdrygnęła się tak silnie, że Dawid obrócił się w jej stronę. Była kredowobiała, oczy szeroko otwarte, nozdrza drżące. Zdawała się nie zwracać uwagi na to, jak mocno ściska rękę Dawida, nie zauważyła też, że przygląda się jej badawczo. Gdy skończył się Prolog i Mefisto wypowiedział ostatnie słowa i zniknął, Zofia wyraźnie się rozluźniła, na powrót zdała sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje, i wypuściła z uścisku rękę Dawida. Tragedia rozwijała się dalej. Był to w najwyższym stopniu wieczór Maxa J"nnera. Zaćmił wszystkich, usunął w cień Fausta i Małgorzatę, b a w i ł s i ę nimi, pociągał niby za niewidzialne sznurki, nucił bezgłośnie wabiące, kuszące melo- die. Od czasu do czasu miał problemy czy to z jakimś słowem, czy z precyzyjnym określeniem swego miejsca w choreo- graficznym układzie większych scen, jak w Kuchni Czarownicy lub Nocy Walpurgi. Ale panował nad sceną i widownią tak niepodzielnie, że owe potknięcia zdawały się być emanacją diabelskiej natury Mefista. Zachowywał się c e l o w o w spo- sób nieoczekiwany, mówił nie to, czego się po nim spodziewa- no, w dosłownym znaczeniu do diabła posyłał całe dobre wychowanie. Nie było wiadomo, co o nim myśleć. Na scenie, pomiędzy aktorami, stwarzało to szczególne napięcie, ale gra nie stała się przez to sztywna i nerwowa, odwrotnie - osiąg- nęła niesamowitą koncentrację, a jednocześnie przedziwną lekkość. To wszystko promieniowało z postaci Mefista. Za- władnął nimi. Dawid nie posiadał się z zachwytu. Krztusił się z entuzja- zmu, drżał z satysfakcji. Zofia także dała się porwać - zgoła bardziej niż wypadało. Za każdym razem, gdy Mefisto poja- wiał się na scenie, mocniej, jak podczas Prologu, ściskała rękę Dawida i sztywniała. W czasie przerwy nie chciała wyjść, usiadła na schodach, głowę wsparła na ręku, zupełnie nieobec- na duchem; gdy pytał, czy dobrze się czuje, odpowiadała jak nieprzytomna. Została na schodach, kiedy Dawid poszedł odetchnąć świeżym powietrzem i napić się wody - przed- stawienie było niemal z b y t d o b r e. Kiedy się skończyło i w stronę aktorów popłynęły grzmoty oklasków, Zofia nie przestała być blada i nieobecna. Nie klaskała. Nie uśmiechała się. Zesztywniałe rysy się nie rozluź- niły. Max J"nner raz po razie wychodził przed kurtynę. Ściągnął diabelską maskę i odsłonił nieoczekiwanie pszeniczną grzywę włosów. Na ustach miał uśmiech, serdeczny, przyjaz- ny, zmęczony - robił prawie nienaturalne wrażenie - po- zdrawiał gestem widownię i podnosił kwiaty, które publicz- ność spiesznie zakupiła w przerwie. Zofia milczała. Trzeba było prawie półgodzinnego space- ru, by jej twarz, kiedy Dawid odprowadzał ją do domu, przybrała na tyle normalny wyraz, że ośmielił się odezwać. Nawet wtedy odpowiadała tylko monosylabami. Dopiero u celu, na Laimgrubengasse, rzuciła mu się na szyję, mocno przytuliła i szepnęła mu coś na ucho. Zaraz jednak umknęła i znikła w mroku klatki schodowej. Zdumiony poszedł do domu. Przez kilka następnych dni nie widział ZofŹŹ. Czuł się dziwnie, po nocach niespokojnie sypiał. Kiedyś do niej zajrzał, ale nie było jej w domu. Zastanawiał się, czyby nie sprawdzić, może jest u matki, ale głupio było wpadać tam bez zaproszenia. Uspokajał się przypuszczeniem, że ma dużo pracy. Na trzeci dzień zawadził o kawiarnię, by porozmawiać z Hannesem. Niespodziewanie zastał ją tam, siedziała przy tym samym stoliku co Hannes, a on przysłuchiwał się jej rozmowie z kimś trzecim, jakąś osobą dorosłą, której Dawid nie znał. Podszedł do nich, klepnął przyjaciela po ramieniu. Han- nes podniósł wzrok. Co mu się stało? Mieniąc się na twarzy posłał Dawidowi niepewny uśmiech i ledwo wykrztusił słowa powitania. Dawid stanął przy Zofii, ale ona jeszcze nie zauważyła, że przyszedł, dalej rozmawiała z nieznajomym. Delikatnie położył jej rękę na karku, wstrząsnęła się, spojrzała w górę. - Dawid - uśmiechnęła się - jak miło cię widzieć. Zesztywniał, zaskoczony. Nie zwykła witać się z nim w ten sposób. Teraz także nieznajomy zauważył Dawida, podniósł się, wyciągnął rękę na powitanie; wysoki, proporcjonalnie zbudowany mężczyzna około czterdziestki, elegancko ubrany, w okularach, z wypomadowaną grzywą jasnych włosów. Okrągła twarz miała regularne rysy, oczy były intensywnie niebieskie; miłe oblicze, wprost promieniejące spokojem i do- brą wolą. Ujął dłoń obcego, dużą i ciepłą, robiła wrażenie pewnej. - Dawidzie - odezwała się Zofia - To Max J"nner. Max - to Dawid Bleiernstern. - Bardzo mi miło, panie Bleiernstern - powiedział uprzejmie wysoki mężczyzna. - Zofia wiele mi o panu opowiadała. Myśli Dawida zatrzymały się na chwilę. Potem uświadomił sobie, co właśnie usłyszał. - Witam... panie J"nner - wymamrotał. Opadł na krzesło. Czy to możliwe? Czy ten miły, niemal promienny człowiek był tą samą postacią, która niedawno przyprawiła o dreszcz grozy cały Burgtheater? O przedstawieniu owego wieczora krążyły już legendy i cały Wiedeń trząsł się na wspomnienie sensacji; przekonywano go, by powtórzył wy- stęp, ponieważ jednak aktor grający Mefistofelesa zdążył wyzdrowieć, J"nner odrzucił wszelkie namowy. A teraz sie- dział tu, w kawiarni - Dawid nic z tego nie rozumiał. Pełne nie zaspokojonej ciekawości spojrzenia wędrowały ze wszyst- kich stron ku ich stolikowi, gdzie w otoczeniu trójki niegod- nych uwagi szczeniaków siedział artysta. - Słyszałem, że byliście państwo w środę razem w tea- trze - zachęcająco rozpoczął rozmowę J"nner. Zauważył i zrozumiał zaskoczenie Dawida i chciał mu pomóc na początek. - A tak... owszem. - Dawid zarumienił się. - Byliśmy zachwyceni. Aktor uprzejmie skinął głową. - Jak to miło być znowu w Wiedniu, choćby ten jeden jedyny raz. Tak. Tylko ten jeden raz. - Cały czas spoglądał na Dawida, który w odpowiedzi uśmiechał się nieśmiało. - Miło się spotkać z młodymi ludźmi, przecież to właśnie wśród nich powstaje nowe. Wszak pański przyjaciel, młody pan Schachl, pisze wiersze. To podnosi na duchu, że nowe prądy pomiędzy młodzieżą są ciągle żywe. W istocie, przeczytałem kilka wierszy pana Schachla w piśmie "Ahorn" - no cóż, próbuję być na bieżąco, także w moim obecnym miejscu pobytu - i o nich właśnie rozmawialiśmy, gdy się pan zjawił, Dawidzie. - Aha - wyjąkał Dawid; nic bardziej odkrywczego nie przyszło mu na myśl, głowę miał zupełnie pustą. Aktor wyczuł jego zażenowanie i kontynuował spokojnie: - Powiedziałem panu Schachlowi, że uważam jego wier- sze za bardzo melodyjne. Muszę jednak przyznać, iż nie zawierają jeszcze tej koniecznej lekkości myśli. Ale są niezwyk- le melodyjne. - Jeszcze raz dziękuję, panie J"nner - odparł dumny Hannes i rozpoczął dłuższy wykład o poezji, o różnicy między wierszami czytanymi po cichu i deklamowanymi na głos. Tyradę zakończyło chyba jakieś pytanie, Dawid nie słuchał go uważnie. Odpowiedź J"nnera była pełna umiaru i naturalnej pewno- ści. Pilnował, by co jakiś czas spoglądać na Zofię i Dawida, jakby włączając ich do rozmowy; wielokrotnie uśmiechał się uprzejmie do Dawida, najwyraźniej przywiązywał wagę do tego, by ten przezwyciężył nieśmiałość. W pewnym sensie udało mu się to nad podziw dobrze, ale dopiero po jakimś czasie, na razie Dawid szukał dna swojego zdumienia i próbo- wał znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie tego, co się działo. Zofia chyba to pojęła, bo odezwała się cicho, gdy J"nner rozmawiał z Hannesem: - Max jest przyjacielem maman. Dawniej często bywał u nas w domu. - Aha - stwierdził Dawid, ale zdziwienie go nie opusz- czało. Popatrzył na nią. Unikała jego wzroku. - Wydawało mi się, że mówiłaś... - Co takiego? - Nie, nic... -wycofał się. -A jak się teraz spotkaliście? U twojej matki? - Tak - odrzekła Zofia. - Rozumiesz, Max chciał się spotkać ze mną... wtedy byłam tylko dzieckiem. Oczywiście, odwiedził maman... z nią też się chciał zobaczyć... no, i ona posłała po mnie. To było przedwczoraj wieczorem. - Aha. Jak to miło! - Dawid uśmiechnął się niepewnie, ale w środku narastało żrące uczucie strachu. - Max chciał poznać ciebie - zaczęła Zofia, równie cicho -więc przyszliśmy tutaj. Dlatego tu jesteśmy. Myśleliśmy, że może będziesz, ale zamiast ciebie był Hannes. Teraz pewnie zaanektuje Maxa na resztę wieczoru. Mignął mu przed oczyma jakiś obraz, widok stłuczonej szyby z wystającymi ostrymi odłamkami. Coś go prześladowa- ło, nie pamiętał co, musiał to sobie przypomnieć. Zofia wciąż omijała jego spojrzenie, ale na Maxa J"nnera, gdy mówił, patrzyła. Wielkimi, czarnymi oczyma. - A może się odrobinkę napijemy? -zapytał dobrodusz- nie J"nner. Na stoliku pojawiła się butelka. Przez resztę wieczoru panowała niezwykle kłopotliwa sytuacja, albowiem Dawid pozbył się zahamowań i wyraźnie się wstawił. Nie przywykł do alkoholu i już po kilku kielisz- kach był na lekkim rauszu. Chciał udowodnić, że wcale nie jest nieśmiały, że się nie boi, że zupełnie nie czuje, jak strach, niby wystające ostre odłamki szyby, rozcina go na dwoje. Dlatego rozmawiał z aktorem głośno i bezładnie, uśmiechał się, śmiał, puszył i nadymał. Jak to właściwie jest - czy można grać diabła, nie s t a j ą c s i ę samemu Diabłem, w danej chwili, gdy na scenie trwa spektakl? Tego Dawid chętnie by się dowie- dział: Czy nie trzeba mieć okruszyny diabła w sobie, także na co dzień? Znać go? Osobiście go poznać? Zadał to pytanie mocno prowokującym tonem. Zofia posłała mu poirytowane spojrzenie, ale J"nner, niewzruszony, opanowany, odpowie- dział: - Mój młody przyjacielu... to trudne pytanie. Trudniej- sze niż myślisz. Jeśli mianowicie istnieje Diabeł - w co ja osobiście mocno wątpię - to jest on istotą tak niesamowicie złą i brzydką, że nikt nie zniósłby osobistego z nim zetknięcia. To tak, jakby zmory wszystkich wojen, złośliwy śmiech całego świata skoncentrował się, pomieścił w jednej postaci. Takiej istoty nie da się przedstawić na scenie, to niemożliwe. Ja nie gram diabła. - Nie? - spytał zadziornie Dawid. - Więc kogo? - Próbuję grać aktora, który gra diabła. Sądzę, że to jedyny możliwy sposób. Pomyśl o tym; to nie takie proste, jak ci się wydaje. - Ale ten aktor, ten diabeł-kuglarz, też przecież w danej chwili powinien mieć w sobie jakieś zło, musi go uskrzydlać jakaś groza, inaczej nie będzie wiarygodny. - Tak - odpowiedział poważnie J"nner. - Sądzę, że powinien. - No właśnie - odparł gwałtownie Dawid. Zofia chwy- ciła go za ramię, jakby chciała zmusić do milczenia, ale aktor uspokajająco położył swą dużą dłoń na jej ręce i kontynuował: - Najdziwniejsze - zwrócił się do Dawida - że to zło, w które ma się wcielić aktor i które rzeczywiście musi wziąć ze swego wnętrza, otóż to zło, co najdziwniejsze, nigdy nie da efektu na scenie, nie będzie skuteczne, dopóki go aktor nie o p a n u j e, dopóki go nie przejrzy i nie p r z e z w y c i ę ż y. Aktywnego, osobistego, w ł a s n e g o zła nie można grać, takie zło nie robiłoby specjalnego wrażenia. Aktor musi je przeis- toczyć. Najśmieszniejsze, że kiedy dojdzie do tego stadium, do tej stylizacji, to dla niego, aktora, nie ma już mowy o problemie zła, mrocznych, wewnętrznych mocy. Zamieniają się w nim wówczas w nową jakość, w świetlistą siłę. Chociaż publiczność odbiera to jak strumień czerni z samego dna piekieł, dla niego jest to jasność, dobro, coś, co mu pomaga. To ważne. Trzeba umieć odróżnić przedmiot od osoby, iluzję od rzeczywistości. Chodzi przecież o to, żeby wyglądało jak zło. Natomiast w rzeczywistości często się zdarza, że reprezentanci zła, ci, którzy postępują źle, wyglądają niewinnie i łagodnie. Ale łagodny Mefisto na scenie zakrawałby na żart. Zofia i Hannes z nabożeństwem kiwali głowami w takt wynurzeń aktora, najwyraźniej coś im tego wieczora odsłonił, uzmysłowił - Dawid jednak uważał, że wszystko to tylko gra słów, igranie pojęciami, które tym pojęciom odbierało ich niezachwiany sens. Gdyby był trzeźwy, może by patrzył na to inaczej, teraz pałał ohydną, aktywną złością, płonęło nią całe jego ciało, a skierowana była przeciwko temu ujmującemu, uprzejmemu aktorowi na wprost niego. Zapamiętał sobie, że J"nner nie rozluźnił uspokajającego uścisku, dopóki Zofia sama nie cofnęła ręki - a zanim to uczyniła, minęło kilka minut. Dawidowi zbierało się na płacz, czuł głęboką potrzebę, by wywrócić stolik i skoczyć Maxowi J"nnerowi do gardła. A Zofia siedziała i gapiła się na tego klowna, tego głupka, tego... genialnego, niezależnego artystę. W nieskończoność wpatrywała się w J"nnera, otwarcie, rozszerzonymi źrenicami. Ten zaś raz jeszcze dotknął jej ręki, wąskiej, białej dłoni, która była Dawidowi niebem. Na ten widok zrobiło mu się ciężko na duszy, spił się więc na umór. Później pamiętał tylko jak przez mgłę, że mówił coś jeszcze, gadał i bełkotał, i w żaden sposób nie potrafił podważyć ciepłej pewności siebie J"nnera ani uczynić jakiegokolwiek wrażenia na Zofii. Pamiętał, że powie- dział coś niestosownego, i to bardzo głośno, i że J"nner taktownie i delikatnie pomógł mu uniknąć skandalu. Wy- prowadził go na zewnątrz, jakby to zrobił ojciec lub dorosły przyjaciel, na ulicę, gdzie Dawidowi zrobiło się niedobrze. Oczyścił go z najgorszego swą własną chusteczką i było to bardzo poniżające. Potem podeszła Zofia, wyglądała na zroz- paczoną, nie dotknęła go nawet, nie powiedziała dobranoc, zniknęła z J"nnerem. Ręka w rękę. Hannes odprowadził go do domu; chodził z nim w kółko, póki Dawid nie odzyskał jakiego takiego wyglądu i pomógł mu przetrwać rodzicielską burzę. - Nie przejmuj się nimi - powiedział uspokajająco, gdy po raz czwarty okrążali kwartał. - W ogóle się nimi nie przejmuj. On wkrótce jedzie do Berlina. Słyszysz, Dawidzie? Wraca do Berlina. - Hannes, tak mi strasznie źle. - Po prostu jesteś pijany. - Nie, Hannes, to coś innego. C o ś s i ę z e m n ą d z i e j e. Czuję, że miałbym ochotę... - Jesteś zazdrosny - wyjaśnił mu Hannes. - Ale nie powinieneś. O niego nie warto. To tylko głupi aktor o znanym nazwisku. - Ale poszła z nim. - Owszem, poszła. Przecież ty nie mogłeś jej odprowa- dzić? - No tak, ale ty... - Ja? Ja muszę odprowadzić ciebie. Miałem cię zostawić w potrzebie? A może to J"nner powinien był pójść z tobą do domu, wejść na górę i przywitać się z rodzicami? Weź się w garść, Dawidzie. Zresztą on właściwie nie nazywa się J"nner. - Nie rozumiem. - To pseudonim artystyczny. On naprawdę nazywa się Errschling. Herrgott Errschling, jeśli to może być dla ciebie jakąś pociechą. H e r r g o t t Errschling! Dawid roześmiał się mimo całego nieszczęścia. - Nie poddawaj się tak łatwo uczuciom - dorzucił Hannes. - Jesteś jak listek na wietrze. - Zgoda, ale widziałeś, jak oni... - Tak - odparł Hannes uczciwie. - Nie zaprzeczę, że raz czy dwa razy rzuciło mi się w oczy... Ale to nie musi nic znaczyć, Dawidzie. Nie przejmuj się nimi. - I dlaczego go przyprowadziła na spotkanie? To najpot- worniejsza obraza, jaką... - No, no - przerwał Hannes - a nie pomyślałeś, że chciała ci sprawić radość, żebyś poznał wielkiego aktora? To ty dziś wieczór zachowywałeś się głupio i obraźliwie, Dawidzie; przykro mi, że muszę ci to powiedzieć. - Wiem - odparł cicho Dawid. - Ale to dlatego, że nagle tak strasznie się... przestraszyłem. Rozumiesz, Hannes, przyrzekłem jej, że... - Stop - zdecydowanie przerwał przyjaciel. - Nie chcę wiedzieć, co jej obiecywałeś. Przyprowadziła go, bo chciała, żebyś go poznał. Przecież nie dla jego przyjemności! Widocz- nie uważała, że go podziwiasz; po prawdzie, ja też tak sądziłem. W końcu przez parę ostatnich dni nie mówiłeś prawie o niczym innym, jak tylko o przedstawieniu Fausta. - No tak. Och, Hannes, ja to wszystko rozumiem, ale było jeszcze coś więcej, coś innego. Coś... m i ę d z y n i m i. - Nie przejmuj się nimi - powtórzył cicho Hannes. - Udawaj, że się nic nie stało. W najbliższych dniach J"nner wyjeżdża do Berlina, sam to mówił. Ma tam grać cały sezon, ten i następny. A jak spotkasz się z Zofią, masz ją przeprosić za swoje głupie zachowanie; potem, uważam, powinieneś o tym wszystkim zapomnieć. Zapomnij o tym całym Panu Bogu Errschlingu, inaczej będzie źle. - Dobra. - Dawid skinął głową z wdzięcznością. - No i jak, czujesz się już na tyle w porządku, aby stawić czoło swoim rodzicielom? Następnym razem, gdy spotkał Zofię - a stało się to dopiero po tygodniu - uczynił tak, jak mu radził Hannes; szczerze poprosił ją o wybaczenie. Wydawało mu się, że jest znów sobą, że zniknęła ta jej zniechęcająca obcość. Przeciwnie, okazywała mu dużo więcej czułości niż ostatnio, niemal nad miarę dużo, jakby i ona chciała za coś przepraszać. Zaskoczyło go to i ucieszyło. Długo nie padło między nimi nazwisko J"nnera. Jednak jesień i zima niosły z sobą jakiś niepokój, jakiś alikwot niepewności, niebezpieczeństwa. O tak, coś się zmie- niło, stało się coś niewyrażonego; leżało między nimi, kłujące jak cierń. Objawiało się to przede wszystkim częstymi zmiana- mi nastroju u ZofŹŹ. Czasami była w stosunku do niego dokładnie taka jak zawsze, równie bliska i czuła. Potem ni stąd, ni zowąd, właściwie bez przyczyny, zamykała się; spojrzenie i słowa stawały się nieobecne. Całymi dniami potrafiła go unikać, składała winę na pracę i jej wymogi, co też zresztą było prawdą. Ale nigdy przedtem praca nie przeszkadzała im być razem. Dawida bardzo to niepokoiło, zaczął na nowo ob- sypywać ją wierszami i pisemnymi zwierzeniami oraz więk- szymi i mniejszymi dowodami oddania - prezentami, książ- kami. Bywały okresy, kiedy robiła wrażenie smutnej. Dawidowi brakowało wtedy odwagi, by ją spytać o przyczynę. W głębi duszy złe przeczucie kazało mu podejrzewać, że miało to jakiś związek z J"nnerem, ale nie odważył się porozmawiać z nią na ten temat. Czepiał się nadziei, że jeśli będzie udawał, jak gdyby nigdy nic się nie stało, wszystko pozostanie po staremu. Nie przyszło mu do głowy, żeby ją pocieszyć, pojąć, na czym polega smutek Zofii. Zamiast tego dawał do zrozumienia, że to on jest nieszczęśliwy; na setki sposobów okazując oddanie, zarzucał jej chwiejność uczuć. Któregoś dnia po Nowym Roku zauważył przypadkiem w pracowni kopertę, leżała na komo- dzie w taki sposób, że widoczny był adres nadawcy - Max J"nner, Berlin 3 - rzucił wtedy oskarżająco, z lodowatą zawiścią: - Widzę, że korespondujesz z tym bubkiem, J"nne- rem... - Słucham? - spytała Zofia zza sztalug, lekko zdzi- wiona. - Z Maxem? Tak, pisujemy do siebie od czasu do czasu. Dużo by dał za to, by nie odkryć tej koperty. Spędzili razem takie miłe popołudnie, prawie jak dawniej. Gonili się po zaspach, bawili w berka, a potem śpiewali. I oto wszystko legło w gruzach, a winna temu była koperta. - Więc dla niego masz czas - wybuchnął - a mnie nie chciałaś nawet widzieć cały poprzedni tydzień, taka byłaś rzekomo zajęta! Odłożyła pędzel, podeszła i przyjrzała mu się bacznie. - Dawidzie, proszę - odezwała się błagalnym tonem. - Nie bądź niesprawiedliwy. - Niesprawiedliwy! - odparł urażony. - Uważam, że to ty jesteś niesprawiedliwa. Co ty właściwie u p r a w i a s z z tym facetem? - Uprawiam? - obruszyła się, a jej spojrzenie umknęło lekko w bok. - Korespondujemy. Jest starym przyjacielem rodziny, przede wszystkim maman. Przecież ci mówiłam. - Wtedy, w teatrze, powiedziałaś, że przedtem go nie widziałaś. - Tak powiedziałam? Nie pamiętam. - Kłamiesz - stwierdził smutno Dawid. - Ależ Dawidzie, ja naprawdę nie przypominam sobie, żebym coś takiego powiedziała. Może zrozumiałam, że mnie pytasz, czy go widziałam przedtem na scenie - a na scenie go nie widziałam, Dawidzie. To prawda. Przyglądał się jej. Czarna rozpacz w jej spojrzeniu, roz- biegane oczy. Czyżby kłamała? Może musiała kłamać? Wyce- dził z zaciętością: - A o czymże ty i ten J"nner korespondujecie? - O... o tak wielu rzeczach. O sztuce. O różnych aktual- nych wydarzeniach. O tym, czym się zajmujemy... Szczerze mówiąc, Dawidzie, o czym się w zasadzie pisze listy? A poza tym to nie twoja sprawa. Zamilkł na chwilę. A potem spytał opanowanym głosem: - Czy ty też zauważyłaś, Zofio, że nie rozmawiamy ze sobą o wszystkim, jak dawniej? Coś się zmieniło. - Tak, Dawidzie. - Czy to jemu teraz się zwierzasz ze swych myśli? - A gdyby nawet tak było? Dawidzie, ty po prostu nie chcesz zrozumieć. Zawsze mówisz tylko o sobie, wszystko dotyczy twojej tęsknoty, twojej miłości, ciebie... i mnie. Powiedz mi, jak sądzisz, co tak naprawdę s t a n i e s i ę między nami? Czy ma się tak ciągnąć, jak teraz, aż się skończy po bożemu, małżeństwem i tak dalej, póki nas śmierć nie rozłą- czy? Tego chyba nie zakładasz. Nie jestem taka, Dawidzie. Musimy pójść d a l e j. - Wlepiła weń bezlitosne spojrzenie. - Musisz zrozumieć, że ja chcę pójść dalej, chcę dorosnąć, chcę się uczyć. Nie mogę wszystkiego, co moje, czerpać od ciebie. Muszę być wolna. - Naprawdę musisz? - Nie można dojrzewać pod kloszem. - Nie jestem żadnym kloszem. - Owszem, Dawidzie, czasami jesteś - uśmiechnęła się do niego trochę skrępowana. - Więc co chcesz, żebym zrobił? - spytał zrezygnowany. - Ty też powinieneś być wolny. Wolny i odważny. Jak wówczas w Ischl, kiedy wturlałeś się w środek naszej gro- madki. Jak wtedy, gdy nie chciałeś powiedzieć, że jestem twoją ukochaną, chociaż wiedziałeś, że ja chcę, byś to powiedział. Tak wolny, jak ostatniego wieczora na obozie, kiedy ode mnie odbiegłeś. Jak całą tę jesień, gdy nie chodziłeś w niedzielne poranki do Sch"nbrunnu. Taki powinieneś być, żebym cię mogła kochać. - Więc teraz mnie nie kochasz? - spytał cicho. - Nie. Nie w tej chwili. - Ale ja kocham ciebie! Nie odpowiedziała. - Słyszysz, Zofio?! - Nieprawda, akurat teraz chcesz tylko posiadać. - Gadanie! To, co mówisz, nie trzyma się kupy. A jak sądzisz, czego ten J"nner chce od ciebie? Poza tym wiesz, jaką ma opinię? Nie odpowiedziała. Znów rozpacz w jej spojrzeniu. - Czy to jego kochasz? Żadnej odpowiedzi. Oczy jej zalśniły. - Kiedyś - zaczął Dawid, a głos odmawiał mu prawie posłuszeństwa - kiedyś opowiedziałaś mi o... jakimś aktorze. O czymś, co się wydarzyło, kiedy byłaś młodsza, bardzo młoda. Czy to był... - Tak - skinęła szybko głową. - To był on. - Od- dychała prędko, jakby przestraszona. - Chcesz mi o tym opowiedzieć? - Nie - rzuciła. - Nie. Już za późno. Gdybyś był spytał przedtem, opowiedziałabym ci. Nie chcę o tym mówić, teraz już nie. Za dużo do mnie napisałeś wierszy od tego czasu. Odebrał to, jakby coś w nim w środku zostało bezli- tośnie strzaskane. Ze zdumieniem zauważył, że ma ochotę ją uderzyć. - Wtedy... wtedy prosiłaś mnie, żebym... - Milcz, Dawidzie. Czy nie możesz zamilknąć? Tak. Tak! Wiem, co powiedziałam. Ale nie zrozumiałeś tego wtedy i nie rozumiesz dziś. W oczach stanęły mu łzy. Marzył tylko o tym, by wyjść, znaleźć się jak najdalej od tego wszystkiego. W całym ciele czuł paraliżujące zimno i wydawało mu się, że zwymiotuje, jeśli zostanie tu choć minutę. Podszedł do drzwi. Nagle stanęła przed nim, chwyciła go za kręcone włosy, uniosła jego twarz i patrzyła nań przez kilka świetlistych, cudownych sekund. Przeszył go błysk światła, niewytłumaczalnej radości. I wypadł z pokoju w mrok smutku. Wejdźcie w noc, Dawidzie Bleiernstern i Zofio Melchior. Wejdźcie w noc, która was rozdzieli. Drogi tej nocy mają barwę ołowiu i pozbawione są świateł, a wy podróżujecie przez krainę bez kamieni milowych. Będziecie się snuli tutaj, po królestwie rozstania i po tej nocy, każde z osobna. Ta noc jest bez granic. Gdyby można było zapamiętać sny, wiedziałoby się, czego się nie wie. W głębokim śnie ktoś cię mija i woła, wzywa na wędrówkę. Droga wiedzie prosto w ciemność. Tej nocy śnisz o niej, Dawidzie. Czy ona także śni o tobie? Jesteście samotni. Już nie wy. Teraz ty i ty. W światłości powstaliście jako wy. Teraz i ty, i ty powstaniesz w ciemno- ściach. - Dawid? To naprawdę ty? Jak mi miło! Co za... hm... niezwykła niespodzianka, muszę to przyznać. Już chyba co najmniej dwa miesiące minęły, odkąd... - Dobry wieczór, pani Melchior. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Nie, w żadnym wypadku, ale... - Jak się pani miewa? - Och, dziękuję, los ma swoje dobre i złe zrządzenia, ostatnio na ten przykład zbiłam wazon, pewnie był w dodatku drogi, nie wiem, ale później, tego samego dnia, dostałam sympatyczny list od mojej starej przyjaciółki... - Czy mogę wejść do środka, pani Melchior? - Ja... ależ tak, jak najbardziej, oczywiście, że tak, Dawidzie. Jak najbardziej. O czymże to ja myślę! Nie stój tak na deszczu i nie marznij, mam dziś wieczór jedno z moich małych zebranek... wiesz, to zwykłe uwiązanie... ale jeśli ci to nie przeszkadza, to oczywiście... - Serdeczne dzięki, pani Melchior. Pokojówka nie chcia- ła mnie wpuścić, więc poprosiłem, by przyprowadziła panią. - Ależ, drogi Dawidzie, przemokłeś do nitki. Czy coś się stało? Wyglądasz żałośnie. - Czy Zofia też tu jest? - Nie, Dawidzie, jeszcze nie. Ale oczekuję ich później wieczorem. - Ich? - Tak - powiedziała, nagle opanowana. - Przecież wiedziałeś o tym, prawda? Max J"nner jest w Wiedniu. Od kilku tygodni, jak sądzę głównie z jej powodu. Wziął ją gdzieś ze sobą. - Tak, pani Melchior, wiem o tym. Deszczówka i topniejący śnieg bulgoczą w rynsztoku. Dawid stoi na rogu ulicy i trzęsie się z zimna w cienkim płaszczu. Po przeciwnej stronie zaczyna się Laimgrubengasse, pusta teraz. Nie zauważyli go w mroku, nie widzieli jego twarzy, jego oczu. Jak długo to już trwa? Minęli go, śmiejąc się, na Grabenie; w deszczu przytuliła się mocno do dorosłego. Nie, nie widzieli go. Szedł za nimi od kawiarni do kawiarni, stawał na zewnątrz i czekał. Jak długo to już trwa? Czy wciąż jeszcze jest u niej na górze? Tak zręcznie przemknęli przez bramę. Jak długo? W jej oknie się świeci. A może to sąsiednie okno? Odchodzi. Idzie precz, precz. Idzie godzinami, całe wieki. Dziś wieczór nie uświadczy nikogo na ulicach - taka pogoda, że ludzie wolą siedzieć w domach. Wszyscy, których spotyka- to nikt, nie mają twarzy. Odchodzi. A nie powinien! Powinien zostać na posterunku i pilnować jej, warować przy niej. To jej obiecał, na zawsze. Biegnie z powrotem przez deszcz, staje na nowo na swym rogu. Musi przecież. Wciąż jeszcze nie śpią? Świeci się. Ile to już trwa? Aktor jest w mieście od jakiegoś czasu, Dawid wie, bo widziano ich razem. Dziś wieczór miał dość myślenia o tym, wyszedł ich poszukać i znalazł, Nie widzieli go. Jak długo już? Czas staje się lepką masą, przebija się przez nią, a ona za każdym oddechem go oblepia. Nie świeci się. Na górze się nie świeci. Przez moment jego rozpacz jest zbyt wielka, chce mu się krzyczeć; wtedy wpada na pomysł, że przecież dziś wieczór pani Melchior przyjmuje. - Jeśli sobie pani życzy, pani Melchior, to pójdę. Spojrzała na niego lekko skonsternowana. - Bzdury - orzekła zdecydowanie. - Nic mi z tego nie przyjdzie, że z powodu Zofi będziesz kręcił się w kółko jak zmokły obity pies. - Dość długo stałem na dworze. - Mój zmarły Adalbert kręcił się w kółko i był zmokłym, obitym psem w okresie przed śmiercią. To nie było zabawne. Dla człowieka lepiej wtedy wejść do ciepła. Daj mi swój płaszcz. - Wielkie dzięki. - Jest nas dość liczne grono dziś wieczór, Dawidzie. Nie wiem, czy zechcesz przywitać się z gośćmi. - Właściwie przyszedłem porozmawiać z Zofią. Nie widzieliśmy się od trzech miesięcy. Nie chce się już ze mną spotykać, nie odpowiada na moje listy. A ostatnio słyszałem, że chce... - Chce się dostać do AkademŹŹ w Berlinie, to prawda; powiada, że tu się czuje zbyt spętana. Ach, cóż, ciężki jest los matki; zaledwie nauczą się chodzić, już chcą do Berlina. Przy okazji, Dawidzie - Zofia zawsze decydowała sama o sobie. Zawsze taka była. - Pani Melchior, byłem bardzo rad, że mogłem tu przychodzić, kiedy tylko... Nie wiem, czy udało mi się to wystarczająco wyrazić... - O tak, Dawidzie, zrozumiałam. - A więc rozumiała pani zapewne także, że ja i Zofia..., to znaczy Zofia i ja... - Ona nigdy nie była szczególnie rozmowna, Dawidzie. Tam, gdzie ja swobodnie świergoczę, ona milczy. Ale mogłam zauważyć, że dałeś jej bardzo, bardzo dużo szczęścia. - Ale teraz... - Dawidzie, czy to ci nie wystarczy? Czy naprawdę sądzisz, że to szczęście zniknie? Myślisz, że o nim zapom- niała? - Ale ten J"nner... pani Melchior, nie chcę pani utrud- niać sytuacji, ale on mi ją zabiera. - Max J"nner jest nadzwyczaj utalentowanym człowie- kiem o bogatym wnętrzu, pomaga jej. Zawsze był między nimi... szczególny związek, od momentu gdy pierwszy raz pojawił się w tym domu. Teraz zaś ona jest dorosła, chce jechać do Berlina, a on jej pomaga. - On ma wszystko, a ja... nic. - Zofia jest szczęśliwa, kiedy się rozwija, zmienia. Czy nie pozwolisz jej na to szczęście? Przemoknięty do suchej nitki przemyka schodami na górę. Własnym kluczem otwiera, na ile się da bezszelestnie, drzwi mieszkania na RosenhŹŹgelstrasse. Rodzice siedzą w pokoju razem z Mirą, ojciec czyta głośno. Dawid przekrada się przez korytarz do gabinetu. W środku jest ciemno. Przystaje na chwilę, by oczy przyzwyczaiły się do mroku. Z sąsiedniego pokoju dobiega równym, niskim pomrukiem głos ojca. Jeszcze rok wcześniej byłby tam mógł siedzieć w łagodnym świetle lampy, razem z Mirą i matką, i słuchać po raz trzeci Księgi dżungli, dziś to już kraina, do której nie ma wstępu. On sam stał się Akelą, samotnym wilkiem, a może Mowglim - czło- wiekiem wśród wilków i wilkiem wśród ludzi, tak to odbiera. Gwałtownie potrząsa głową, chyba już nie potrafi rozsądnie myśleć. Teraz. Wyłowił wzrokiem sekretarzyk. Na ścianie nad nim wisi portret ojca w mundurze podporucznika piechoty. Przesuwa się w ciemnościach w tamtą stronę... W korytarzu, gdy już, już ma się wymknąć z mieszkania, natyka się na Mirę. Przygląda mu się wystraszona. Daje jej znak, by milczała, ale ona podchodzi blisko, głaszcze go z dziecinnym oddaniem po ręce. Zostań, mówi jej dłoń, zostań z nami. Nie rozumiem, co się teraz z tobą dzieje, braciszku. Zostań. Głos ojca z pokoju: - Idziesz, Miro? Dawid zna siostrę. Wie, że nie utrzyma tajemnicy: - Tatusiu, Dawid jest tutaj. W jednej chwili ojciec staje w drzwiach. - No, patrzcie państwo, patrzcie państwo. Masz na- tychmiast wyjaśnić, Dawidzie, co tu się dzieje. Nie byłeś w szkole... ile to już... cztery dni? Pięć? A od rana gdzie się podziewasz? - Muszę teraz iść, ojcze. Umówiłem się. - Zostaniesz, Dawidzie. Nie wiem, co cię tak gna, chłopcze, czy to jest jakaś... hm... panienka, czy też karciane długi. Możesz być jednak pewien, że pomogę ci znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, jeśli to leży w mojej mocy. Matka i ja martwimy się o ciebie. - Rozumiem, ojcze. Nie musicie się martwić. No, to biegnę. - Nie, Dawidzie, dość już tego. Mamy prawo wiedzieć, gdzie i co... - Żegnaj, ojcze. Trzymaj się, Miro. - Dawidzie! D a w i d! - ...Dawid Bleiernstern, ten młody człowiek, przyjaciel ZofŹŹ, rodziny... naszej małej rodziny... przypadkiem wstą- pił... Obojętne, bezosobowo uprzejme spojrzenie artystów po- zbawionych oczu dla czegokolwiek innego niż inni artyści. I rozmowa wraca w swoje koleiny. Dawid osunął się na krzesło. Pani Melchior posłała mu przepraszający, lekko zrezygnowany uśmiech, potem jej obecność stała się potrzeb- na w innym kącie pokoju. Jak długo tak siedział? Może na moment przysnął? Kiedy znów otworzył oczy, Zofia i J"nner właśnie wślizgiwali się ręka w rękę do pokoju. J"nner witał się na prawo i lewo, gromadzo- no się wokół nich z zachwytem na twarzach. Oczy Zofii błyszczące, oczarowane. Dawid wyłowił wystraszone rysy pani Melchior, chciała go wyprzedzić, dotrzeć do tej pary wcześniej i przygotować ich na jego obecność. Ale Dawid już był na nogach, już przeciskał się brutalnie przez tłumek. - Hej - zawołał - ty! - Stał przed J"nnerem w blasku jego twarzy, z której łagodnie i z wyrozumiałością patrzyły nań oczy. - O, Dawid - rzekła twarz. - Ty też tu jesteś? Głos ZofŹŹ, z daleka, jakby ostrzegawczy: - Max... - Zostaw ją, J"nner. Bądź tak uprzejmy i puść jej ramię. Sam słyszał, jak mu głos przechodzi w falset; to akurat nie nadawało jego słowom odpowiednio dramatycznej głębi - wręcz przeciwnie, ktoś się nawet roześmiał. Ale Dawid był niewzruszony. Zapadła nerwowa cisza, wietrzono zabawny skandal. Pani Melchior odezwała się głośno, zagubiona: - Czy nie czas na nowy dzbanek kawy? - Grozisz mi, Dawidzie? - spytał J"nner, uśmiechając się z niedowierzaniem. - Wiem, kim jesteś - odparł cicho. - Herrgott Err- schling! - No, to nie jest żadna tajemnica. - Roześmiał się ironicznie. - Chodź, Dawidzie, usiądziemy sobie spokojnie i porozmawiamy o życiu. Pan Bóg i Dawid, w ciszy i spokoju. - Ty szatanie! Absolutna cisza. I głos ZofŹŹ, natarczywy: - Dawidzie, czy ty tego nie rozumiesz? Dlaczego mnie tak ranisz? - Zabiję cię. - Zwrócił się do J"nnera. - Zabiję cię, jeśli jej nie puścisz. Jest moja, a ja jestem jej. Należymy do siebie, nie masz prawa mi jej kraść. - Tak stoi w Księgach Mojżeszowych - roześmiał się krótko J"nner. Po czym spoważniał. - Zofia przyszła do mnie z własnej, nieprzymuszonej woli. Takie jest życie, Dawidzie. - To znaczy, że... - spojrzał na Zofię. Płakała teraz bezgłośnie i sama puściła ramię J"nnera. Jakiś głos z oddali zapytał: - Czy mamy go wyprowadzić, pani Melchior? - Zabiję cię - powtórzył Dawid. Aktor zaśmiał się przyjaźnie. - Robisż z siebie głupka. - Tak. Jestem tego w zupełności świadom, wyglądam niewinnie i zarazem śmiesznie. Pomyśl o tym, Errschling. J"nner zmarszczył brwi. - Uważaj no - ostrzegł. - Czemu nie pójdziesz do domu? Dlaczego męczysz Zofię? Kompromitujesz siebie i ją. Mnie to nie przeszkadza, że wpadasz tutaj i robisz skandal, ale jak sądzisz, co powie Zofia na to, że taki mały Żydek, takie małe bezczelne nic przychodzi i... Spokojnie, opanowanym ruchem Dawid rozpiął marynar- kę i włożył rękę do wewnętrznej kieszeni na piersiach. - Zofia jest delikatną dziewczyną - ciągnął J"nner -i jeśli absolutnie naprawdę chcesz wetrzeć sól w swoje rany, to jesteśmy, Zofia i ja... Dawid stał z ojcowskim wojskowym rewolwerem w dłoni, odwiódł kurek i wycelował w J"nnera. - Odłóż to - powiedział spokojnie J"nner. - Kontynuuj od miejsca, gdzie przerwałeś. Opowiedz mi o tym, J"nner. Milczenie. Chwilami cichy szloch ZofŹŹ. Wreszcie głos pani Melchior: - Nie życzę sobie w tym domu żadnej strzelaniny. To dom sztuki i pokoju. J"nner uśmiechnął się krzywo. - Oddaj mi broń - powiedział, ale się nie poruszył. - Zofia cię l u b i. Ja też cię ceniłem, chociaż jesteś głupcem, ale byłem dla ciebie na tyle uprzejmy, na ile mogłem się zdobyć, bo o n a... Dźwięk, który się rozległ, był bardziej podobny do krzyku niż do strzału, poraził uszy, sprawił, że pokój zmalał. Dawid strzelił w sufit. Podniósł rewolwer i strzelił w sufit. - Zatrzymać go! - odezwał się głos tuż przy nich. - Bierzcie go, zanim zdąży na nowo załadować! Ale Dawid już wypuścił broń z ręki. Jakieś ramię czepiało się jego ramienia, ktoś chwycił go mocno za bark, jakiś jasny, mocny głos zawołał: - Puśćcie go! Puśćcie! Niech nikt nie waży się go tknąć! Puścili go. Poszedł. Z błogosławieństwem ZofŹŹ. - Baran jesteś i idiota! Młody Werter i jego podtatusiałe cierpienia z tendencją do metastazy. Rewolwer, Boże jedyny na wysokościach! Całe miasto o tym mówi ! - Już dobrze, Hannes. - Twój ojciec złożył nam dzisiaj wizytę. Jest zdruzgota- ny. Tyś go zdruzgotał, Dawidzie! - Zgoda, ja - przyznał, zabrzmiało to dziwnie lekko i spokojnie. - Policja też tu była. - Policja? - J"nner złożył na ciebie doniesienie. Policja i tak by pewnie zaczęła dochodzenie. Takiej sprawy nie da się przecież zatuszować. No więc doniósł na ciebie na policję. Widocznie po twoim sortie dostał jakiegoś napadu. Policja cię poszukuje, twój ojciec cię szuka - ja chyba zwariowałem. - Dziękuję ci, Hannes. - Przecież nie możesz zamieszkać na stałe w tej szopie, to się kiedyś musi skończyć. - Jak myślisz, Hannes, co mam teraz robić? - Robić? Nie uważasz, że dość już narobiłeś?! Ach, Dawidzie, Dawidzie. Zrozumże jedno - nie możesz kon- kurować z takim mężczyzną jak Max J"nner, nie pokonasz go. W ten sposób nie zdobywa się miłości. On jest kimś, ty - nikim. Nie przyciągniesz ku sobie Zofii, dopóki nie będziesz miał czegoś własnego; czegoś emocjonującego, kilku doświadczeń zebranych samodzielnie na drodze życia. Czegoś, co ty sobie przyswoiłeś, co ciebie rozpala, co ty odkryłeś i odmieniłeś. - Wiem o tym. Chyba to właśnie zrozumiałem stojąc przed nim z rewolwerem gotowym do strzału. Wiesz, wszyst- ko poszło inaczej, niż sobie wyobrażałem. Zabrałem rewolwer razem z pieniędzmi i paszportem z biurka ojca. Byłem na serio zdecydowany zabić go, stać się mordercą, i potem uciec. Raczej zabójstwo i ucieczka, niżby miał dostać Zofię. No więc celowałem do niego - a cała ta jego przyjazna, wielkoduszna dobroć sprawiała, że wszystko mi się w środku przewracało. Słowa odbijały się ode mnie jak od ściany. No i stało się coś dziwnego: pojąłem nagle, że p o t r a f i ł b y m to zrobić, że to by było bardzo proste. A z drugiej strony pomyślałem, że on też mnie pewnie niezbyt lubi, i zrozumiałem, że mógłbym zrezygnować, gdybym z e c h c i a ł. Wydawało się to takie łatwe - po prostu wybrać, że się tego n i e zrobi. Hannes spojrzał na przyjaciela w zamyśleniu: - To był mądry wybór - powiedział. - Pomyślałem wtedy: tak to więc jest, on tam, ja tu. Wszystko zrobiło się nagle takie kruche... takie cienkie jak szkło. I pomyślałem jeszcze: dlaczego, u Boga Ojca, nie miałby ze mną wygrać? Co się stanie złego, jeśli to on zada ostatni cios? To wtedy postanowiłem, że tego nie uczynię. - Ale strzeliłeś? - Hm, no tak, ale tylko dlatego, że nie mam pojęcia, jak się spuszcza kurek w rewolwerze. Bałem się, że wystrzeli przez przypadek. - Ejże. - Najdziwniejsze, że wcale się nie zastanawiałem, czy Zofia go lubi. W ogóle o niej nie myślałem. O sobie, w gruncie rzeczy, także nie. Nawet nie o J"nnerze. Ja go tylko w i d z i a- ł e m, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Nie, nie rozumiem. - W zasadzie ja też tego nie pojmuję. Zapadła cisza. Dawid siedział z podwiniętymi nogami na wielkim stole w szopie na narzędzia na tyłach ogrodu Schach- lów, gdzie spędził tę noc. Zwrócił twarz w kierunku popękanej szyby okiennej. W świeżym, zimnym powietrzu jego oddech stawał się obłoczkami pary. Dłuższą chwilę ścigał je wzrokiem. - Wiesz - odezwał się Hannes - nie sądź, że Zofia cię nie ceni. Owszem, ceni. Wiem to. - Czy... - Oczywiście, że z nią rozmawiałem. Była tu dwa razy, czuje się bardzo urażona i jest na ciebie wściekła. Tak wściekła, jak tylko można się wściekać na kogoś, kogo się stawia bardzo, bardzo wysoko. Kompletnie straciła opanowanie. - A J"nner? - Jak mówiłem, nie wiem, co jest między nimi. Może bardzo dużo, ale wspomina o nim jedynie mimochodem; jest poirytowana, że złożył meldunek na policji. Dawid westchnął i posłał w stronę okna kolejny obłoczek oddechu. - Wyjeżdżam, Hannes - powiedział. - Dziś wieczo- rem, jak się zrobi ciemno. - Jedziesz? - W świat. Uciekam, tak jak planowałem. Mówiłem ci, że zabrałem z domu paszport. Śmiertelnie się boję, ale ruszam swoją drogą, radosny i lekki. To jedyna rzecz, na jaką w rzeczywistości, po wczorajszym, mam ochotę. W pewnym sensie postępuję jak ten grajek Augustyn w zbiorowej mogile. - Słucham? - Naprawdę nie znasz historyjki o Augustynie? - Nie. - Myślałem, że wszyscy ją znają. No więc przed ponad dwustu laty Augustyn był ulicznym grajkiem w Wiedniu. Grał na dudach i był typowym wesołym muzykantem - wiecznie w dobrym humorze, zwłaszcza gdy ten humor znajdował się na dnie kieliszka. Więc pewnego wieczora w roku zarazy 1679 spił się w jakimś szynku. Czasy dla muzykantów były ciężkie, trupi odór unosił się nad całym Wiedniem. W drodze do domu Augustyn przechodził przez cmentarz, a że w tych dniach zaraza szalała najmocniej i zbiorowych grobów nie zasypywa- no w ogóle, nie patrząc pod nogi wpadł po ciemku do jednego z takich dołów pomiędzy zwłoki. Tam, spity do nieprzytom- ności, przeleżał do rana, kiedy to doszedł do siebie w momen- cie, gdy grabarze zrzucili na niego nową porcję zadżumionych. Wtedy dotarło do jego świadomości, że się znalazł w zbioro- wej mogile, toteż nie namyślając się wiele, zaintonował śpiewkę: Ach, mój mŹły Augustynie, wszystko minie, wnet przyjdzie kres. Kiedy grabarze usłyszeli, że w dole ktoś śpiewa, okrutnie się przestraszyli. Pewnie pomyśleli, że to duch. Ale melodia była taka skoczna... Odważyli się więc zerknąć do środka i zobaczyli Augustyna siedzącego okrakiem na trupie i śpiewa- jącego wniebogłosy: O, mój miły Augustynie, wszystko minie... No i wyciągnęli go z dołu. Potem żył jeszcze długo, zdążył się zestarzeć, a w mieście nie zapomniano o jego śpiewce. Oto i historyjka o Augustynie-grajku. - Faktycznie, nie znałem tej legendy. - Wyjadę, Hannes. Najlepiej, jak zrobię to od razu, póki jeszcze mam odwagę. Czuję się tak radośnie i lekko jak Augustyn w grobie. Kiedy sytuacja robi się za bardzo nie do zniesienia, jedyne co można uczynić, to zaintonować wesołą piosenkę. - Błąd - odparł Hannes. - Jedyne, co w tej sytuacji można, to pójść i zameldować się na policji. - Nie. Mogłem zastrzelić Errschlinga. Nie zrobiłem tego. I on to wie. Uważam więc, że powinien był zrezygnować z doniesienia. - Ale co będziesz robił, Dawidzie? - Teraz ty pytasz, co mam robić. Hannes, prawdę mówiąc, nie wiem. Chciałem cię tylko prosić, żebyś spakował mi małą walizkę, taki neseser, wyłącznie najpotrzebniejsze rzeczy. I myślę, że powinieneś porozmawiać z moim ojcem... wytłumaczyć mu, że wyjeżdżam. Spytaj, czy mógłby ci dać moje skrzypce i parę innych bardziej wartościowych drobiaz- gów. - Pewnie będzie żądał informacji, gdzie się ukrywasz. - Nie, jeśli mu powiesz, że sam sobie wymierzam karę. - Sam sobie wymierzasz karę - powtórzył Hannes. Zrobiło się całkiem ciemno, gdy Dawid wymknął się z szopy w ogrodzie Schachlów z walizką i futerałem na skrzypce. Wiedział, że stacje kolejowe mogły być pilnowane przez policję. Ale się nie bał, odczuwał spokój i zdecydowanie graniczące z zarozumiałością. Jeśli nawet go złapią, to co? Zamachowiec! Niebezpieczny przestępca! Człowiek, o którym mówi cały Wiedeń! -myślał z awanturniczą radością. Uśmie- chnął się pod nosem i ruszył lipową aleją Hannesa. - Nareszcie jesteś - szepnęła w ciemnościach tuż obok niego. - Tak - odrzekł - ruszam swoją drogą, Zofio. Nie powiedziała nic, skinęła tylko głową i stała w mil- czeniu. Postawił futerał i walizkę, objął ją ramionami. Teraz ją pocieszał. Po chwili powiedziała: - To, co zrobiłeś wczoraj wieczorem, było zupełnie nieprawdopodobnie głupie. - To prawda - szepnął. - I tchórzliwe - tupnęła nieoczekiwanie. - I ani przez sekundę nie pomyślałeś o mnie czy o mamie! - Nie - westchnął ciężko. - Nie, Zofio. Najlepiej będzie, jak już pójdę. - Owszem - zgodziła się. - Najlepiej. - Wyciągnęła rękę i pogładziła go po włosach. - Tak czy owak pojadę do Berlina, Dawidzie. - Wiem. - I wciąż cenię Maxa. - Oczywiście, nie oczekuję przecież, że... - Jesteś taki piękny, Dawidzie - pocałowała go, a potem dotknęła ręką jego czoła. - Masz gorączkę. - Może trochę Reisefieber. Patrzył na nią. Widział ją ze szkicownikiem na kolanach, na pieńku w Lasku Wiedeńskim, napięcie na jasnej twarzy, szybki ruch dłoni. Widział, jak śpi. Równocześnie widział ją tu, w ciemnościach. Cokolwiek raz zaistnieje, już nigdy nie zginie. - Chyba muszę już iść. - Czasami wszystko wydaje się podróżą - wyszeptała. - A przy okazji, co masz zamiar robić? - Nie wiem dokładnie. - To na pewno dobrze pójdzie. - Może. Muszę już iść, o jedenastej odchodzi pociąg do Monachium. Stamtąd ruszę dalej, myślałem o AnglŹŹ.., Stał wciąż jeszcze. Teraz ona objęła go ramionami, przytu- liła się mocno, przytuliła go mocno. Rozluźniła uścisk i mrużąc oczy popatrzyła w ciemność. - Jak pięknie jest teraz, w kwietniu. - O, tak. - W kwietniu coś się dzieje z powietrzem. Tu, w Wied- niu, wszystko się robi takie przeźroczyste. - Tak, jest pięknie. Gdzie indziej na pewno też będzie przeźroczyście. - Będzie mi ciebie brakowało, Dawidzie. Taka była historia Dawida Bleiernsterna. 14 kwietnia 1912 44~ N, 42~ W, godz. 10.30 Niezwykle jasna i cicha była ta niedziela, w którą wpływał statek. Jak okiem sięgnąć lśniąca, połyskująca tafla wody, powietrze chłodne, czyste niebo. W owym spokoju na środku oceanu kryło się coś szczegól- nego. Nawet mniej zwyczajni morza pasażerowie, którzy na początku rejsu barykadowali się w kabinach, budzili się teraz z letargu i wychodzili ciepło ubrani na pokład, by przy relingach z respektem podziwiać północny Atlantyk. Sta- tek parł z szumem naprzód, na kilka sekund rozbijał fale w obłok białej piany, potem powierzchnia na powrót się zamykała. Nabożeństwo odprawiane przez kapitana Smitha w jadalni pierwszej klasy cieszyło się dużym powodzeniem. Jak przewi- dywały obowiązujące przepisy, było wspólne dla wszystkich pasażerów, toteż do pełnego przepychu pomieszczenia wpusz- czono szary tłum podróżnych trzeciej kategorŹŹ. Przybyli tak liczną grupą, że wielka sala nagle wydała się ciasna. Niektórzy pasażerowie pierwszej klasy zerkali na nich z niezadowole- niem, ale większość była na tyle dobrze wychowana, by ignorować ubogich współtowarzyszy podróży. Kilka matek i nianiek z obawą poodsuwało wystrojone maluchy. Wyszło wtedy na jaw, że statkiem płynie sporo dzieci, całkiem pokaźne gromadki. Wybuchy śmiechu, nawoływa- nia po irlandzku i walijsku, karcące głosy matek. Oczy sze- roko rozwarte na widok żyrandoli pod sufitem, świeżo wyszorowane ręce wyciągają się do wszystkich oglądanych dziwów. Niektóre z najmłodszych płaczą. Punktualnie o wpół do jedenastej ukazał się wiernym w pełnej gali mundurowej dostojny i uroczysty kapitan Smith niosący pod pachą specjalny modlitewnik kompanŹŹ White Star. Pełnym spokoju spojrzeniem ogarnął zgromadzonych i pogładził kilkakrotnie białą brodę, po czym otworzył książkę i rozpoczął nabożeństwo na pierwszą niedzielę po Wielkiejnocy. Orkiestra okrętowa grała psalmy. Wieczorem poprzed- niego dnia Jason poprawił krawat, przyczesał włosy i złożył na mostku wizytę kapitanowi Smithowi w celu przedyskutowania doboru muzyki. Ze względu na zróżnicowany skład wiernych trzymano się zawsze pewnej ograniczonej liczby najbardziej znanych psalmów. Kogo tu bowiem nie było! Począwszy od wyznawców Kościoła anglikańskiego po katolików, prezbite- rian, metodystów i jeszcze bardziej podejrzane wspólnoty wyznaniowe - w tym rejsie na przykład cała masa Ormian. Jason nie pamiętał, jakiego boga wyznawano w ArmenŹŹ, ale chodziło o to, by mogli nucić razem z innymi i nie czuli się obco, w razie gdyby pojawili się w jadalni. Pewnej niedzieli, kilka lat temu, na "MauretanŹŹ" w czasie modłów dołączyła się grupa muzułmanów i muzyka tak ich porwała, że w Warow- nym grodem utworzyli własny, gardłowy drugi głos. Jason wspominał to zdarzenie ze szczególną satysfakcją, chociaż bowiem sam nie był wierzący, przywiązywał do tych nabo- żeństw dużą wagę, niezależnie od tego, co kapitanowie róż- nych statków z nimi wyprawiali. Była to w czasie całej podróży przez ocean jedyna okazja, by zagrać także dla klas niższych, dlatego polubił bardzo niedzielne przedpołudnia i przygoto- wywał je pieczołowicie. Z całą sumiennością więc zameldował się u kapitana Smitha, by usłyszeć, jak on to sobie wyobraża. Kapitan okazał się człowiekiem flegmatycznym, nieomal sen- nym, słuchał cierpliwie pytań Jasona i odpowiadał "tak", "nie" i "niech pan robi, co pan uważa za stosowne". Jason zrobił więc, co uważał za stosowne. Ustawił orkiestrę na baczność w szeregu przy fortepianie i grali W mrocznym królestwie śmierci Maclagana. W czasie wspólnego śpiewu należy uważać, zwłaszcza wcześnie rano, wierni bowiem na ogół śpiewają nierówno i w wielu tonacjach naraz, a połowa z nich nie pokwapi się rozpocząć zwrotki, zanim nie usłyszą pierwszych czterech taktów akompaniamentu - trzeba wybi- jać rytm, niezachwiany jak opoka. To ostatnie zadanie przypa- dało w pierwszym rzędzie Petroniuszowi Wittowi i jego kontrabasowi, niestety - zrobił się on znów zupełnie niemoż- liwy. Od wczesnego ranka był roztargniony i nieobecny duchem, mruczał do siebie niezrozumiale i śmiał się bez powodu, chociaż przez tych kilka ostatnich dni na morzu sprawował się w miarę przyzwoicie. Stał teraz w szeregu, wzrok miał błędny, nad kozią bródką błąkał się dziwny uśmiech, a grał właściwie jak mu się podobało. Czasami w ogóle przestawał i wodził oczyma po sali, jakby widział wszystko i nic, uśmiechał się zachwycony i najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje. Jason zirytował się, dał znak Spotowi przy fortepianie. Ten zrozumiał, walnął jak opętany w basy i uratował partię Petroniusza. Podczas kazania - tradycyjnie marynistycznego i podob- nego do wygłaszanych przez wszystkich kapitanów żeglugi - Jason wzdychał' w cichości ducha; chyba już nie da się dłużej walczyć z Petroniuszem. Kiedy wrócą do Londynu, będzie musiał, chociaż było mu go żal, poinformować im- presaria. I stary na dobre zejdzie na ląd. Poza tym wszystko szło jak dotąd składnie. Spot, tak się Jasonowi przynajmniej wydawało, trzymał się w cuglach, a i Dawid radził sobie na swoim poletku; żeby tylko nie zwiał w Nowym Jorku. Jedynie Aleks był blady jak ściana, a czoło z wysiłku lśniło mu potem. Westchnął ze smutkiem. Kapitan Smith skończył mówić i przeczytał błogosławień- stwo. Kapelmistrz Jason Coward uderzył smyczkiem w pudło skrzypiec i zapowiedział ostatni numer programu, psalm go: Domine, refugium factus est nobis. Reszta dnia minęła spokojnie. Statek stawał się coraz bardziej znajomy, wiadomo było, gdzie - jeśli można tak powiedzieć - stoją filiżanki do herbaty, dokąd prowadzą schody, gdzie powinny wisieć klucze od bieliźniarek, w którą stronę otwierają się drzwi. Wszystko szło bardziej gładko, powoli przyzwyczajano się do odgłosów i szczególnego sposo- bu zachowania się statku na morzu. Inżynier Andrews ze stoczni Harland & Wolff, który przez pierwsze dni rejsu był na nogach od rana do wieczora, eliminując usterki i niedogodno- ści, mógł wreszcie zwolnić tempo. Zmęczony, ale zadowolony, rozkoszował się herbatą w ciszy oranżerŹŹ. Zbudowali dobry statek, stabilny na fali, bez nadmiernych wibracji, wygodny dla pasażerów, piękny z estetycznego punktu widzenia. Jesz- cze nie miał okazji sprawdzić się podczas sztormu i nie testowano górnej granicy prędkości, ma to nastąpić nazajutrz, w poniedziałek. Na razie Andrews był zadowolony, pił her- batę. W niedzielę w oranżerŹŹ nie dawano koncertów, było tu cicho i spokojnie, przez okna wlewało się całe dobrodziejstwo kwietniowego słońca. Godziny, jak to na morzu, układały się jedna za drugą w długi jasny szereg. Punkt dwunasta "Titanic" uruchomił wszystkie syreny, a telegraf maszynowy został sprawdzony we wszystkich pozycjach zgodnie z instrukcją armatora. Na nie osłoniętym skrzydle mostku zebrali się wszyscy oficerowie wachtowi z przygotowanymi sekstansami. Zdjęto wysokość Słońca i zanotowano pozycję, po czym oficer administracyjny McElroy podał ją do ogólnej wiadomości wraz z wywieszoną w palarni i na większych korytarzach informacją: Od godziny dwunastej w południe w sobotę przebyto 546 mil, co oznaczało 27 mil więcej niż poprzedniej doby. Pasażerowie zaczęli po cichu dyskutować, czy zostaną podjęte próby pobicia rekordu szyb- kości w skoku przez Atlantyk, ale najbardziej zorientowani w nawigacji zdążyli już obliczyć, że "Titanic" nie przekroczył do tej pory prędkości 21 i 1/2 węzła, a tymczasem rekordzista, "Mauretania", osiągał 26 węzłów. Na poniedziałek planowano natomiast test maksymalnych możliwości statku, z parą we wszystkich kotłach. Przyjmowano więc zakłady. Mijało niedzielne przedpołudnie. Pasażerowie spacerowa- li, szli do łaźni tureckiej, pływali w basenie z morską wodą, grali w squasha i jeździli na elektrycznym wielbłądzie z Wies- baden pod fachowym okiem gimnastyka Lindstr"ma. Gra w karty w niedzielę była zabroniona. Minął lunch i wypito herbatę. W pokoiku radiostacji telegrafiści zapisywali właśnie notowania giełdy w Nowym Jorku; zostały przekazane z Cape Race w nocy i do drugiej trzeba je było ogłosić - miliony nigdy nie odpoczywają. Męcząca robota i wymagająca precyzji. Jednocześnie stukota- ły inne, dłuższe i krótsze meldunki. Godzina 1.42: "Baltic" płynący z Nowego Jorku do Liverpoolu przez Queenstown: GRECKI PAROWIEC "ATHE- NAI" DONOSI O GÓRACH LODOWYCH I DUŻYM POLU LODOWYM DZISIAJ ‡5o5I'N, Ą9o5z'W STOP NAJSERDECZ- NIEJSZE ŻYCZENIA DLA PANA I "TITANICA" W DZIEWI- CZYM REJSIE STOP KAPITAN STOP. Depesza od kapitana "Baltica" została przekazana bezpośrednio do rąk kapitana Smitha, gdy rozmawiał na mostku z armatorem J. Bruce'em Ismayem. Ten zaś, jako że uwielbiał odgrywać rolę ober- kapitana, wetknął kopię do kieszeni i później po południu pokazywał ją z ważną miną różnym pasażerom. Godzina 1 .45: depesza z niemieckiego liniowca "Amerika" do Biura Hydrograficznego Stanów Zjednoczonych, Washing- ton DC, przejęta przez "Titanica": "AMERIKA" MINĘŁA CZTERNASTEGO KWIETNIA DWIE DUŻE GÓRY LODOWE 4IozJN, sooos'W. Ale akurat wtedy telegrafiści byli tak zajęci kursami akcji, że depesza nie dotarła na mostek. Około wpół do szóstej wieczorem temperatura powietrza mocno się obniżyła. W ciągu kilku minut na zewnątrz zapano- wało ostre zimno, temperatura spadła o dziesięć stopni, do 33o Fahrenheita, zaledwie nieznacznie powyżej punktu zamarza- nia wody. Pasażerowie wycofywali się do ciepła. Z myślą o ostrzeżeniach lodowych kapitan Smith wydał rozkaz niewie- lkiej zmiany kursu trochę bardziej na południowy zachód od obieranego zazwyczaj. Zmierzchało. O wpół do siódmej temperatura osiągnęła punkt zamarzania. Wzeszły gwiazdy, widoczność była bardzo dobra. Orkiestra, która nie musiała grać w oranżerŹŹ ani podczas lunchu, miała spokojny dzień. Wolny czas spędzali w różny sposób; Dawid słuchał kolejnych dowcipów i anegdot Jima, Spot spał, Georges czytał, natomiast Aleks z Jasonem siedzieli w mesie przy herbacie i fajeczce i rozmawiali. Nikt nie wiedział, gdzie się przez cały dzień podziewał Petroniusz. O siódmej, jak zwykle, mieli grać podczas obiadu. Petro- niusz się nie pojawił. Jego kontrabas także zniknął - w stoją- cym przy fortepianie futerale nie było instrumentu. Jason znalazł się w bardzo niezręcznej sytuacji. Potrafił prowadzić orkiestrę z niezrównoważonym basistą, z pijanym, ba, nawet z basistą szalonym, ale nie można było grać w ogóle bez żadnego basu. Muzycy wzruszali ramionami i zerkali po sobie, a intendent McElroy długo spoglądał na miejsce, gdzie powinien stać Petroniusz. Grali więc najlepiej, jak umieli, walca z Kawalera Srebrnej Róży, Live on the Ocean Wave, wiązankę ragtime'ów, popularne Oh! Oh! Delphine! i Girl on the Film. Pasażerowie zasiedli do stołu. Podczas przerwy Jason wysłał ekspedycję ratunkową. Spot, Georges, Dawid i Jim przeczesali statek od dziobu po rufę, ale wydawało im się, że Petroniusz zapadł się w morskie otchłanie. (Spotkali natomiast po drodze kilka sympatycznych dziewcząt.) Po posiłku orkiestra grała lżejszą muzykę rozrywkową, koncert życzeń, i od razu rzucił się w oczy brak Petroniusza. Pewna młoda para pytała ze współczuciem, czy ten mały dziwny basista zachorował, bo przecież widzieli go podczas nabożeństwa? Tak, tak, owszem, potakiwał zawstydzony Jason, z basistą jest, niestety, nieszczególnie, cóż, bardzo mi przykro. Młodzi wręczyli mu napiwek dla chorego. Zażeno- wany wetknął pieniądze do kieszeni. W kącie dla orkiestry pojawił się intendent McElroy. - Gdzie się podziewa ten wasz basista? - spytał groźnie. - Hm, ńikt go nie widział - odparł Jason - od... właściwie od nabożeństwa. - I co, szukał go pan? - Wszędzie. - Oczywiście, z wami, muzykami, zawsze coś jest nie tak. - Pewnie ma pan rację. - Przecież nie rzucił się w morze? Gdzieś m u s i być. - Z pewnością, panie McElroy. Poszukamy jeszcze raz. Wziął zresztą swój kontrabas. - Wziął...? Jason zarumienił się i skinął głową. - Powiada pan, że kręci się po statku i wlecze ze sobą kontrabas? Jason raz jeszcze kiwnął głową. Intendent wzniósł oczy ku niebu i nic już nie powiedział. Odszedł. - Ciekaw jestem - wtrącił cicho Aleks - czy w tym, co mówił administracyjny, coś się jednak nie kryje. - O czym ty mówisz? - Że mógł wyskoczyć za burtę. - Bzdura. - Aż taki szalony to on nie jest-włączył się Spot. -Nie sądzę, Aleks. - W każdym razie tego już za wiele - westchnął Jason. - Dziś rano podczas nabożeństwa doszedłem do takiego wniosku. - Powinieneś był do niego dojść ładnych parę rejsów temu - przyciął Aleks. - Słuchajcie - odezwał się Jim - znacie chyba wszyscy Petroniusza, nie? Jest stuknięty i dosyć... no, nieważne, ma poprzestawiane pod sufitem... ale to zupełnie niegroźny gość. Nie zrobi krzywdy ani sobie, ani komu innemu. - Po nabożeństwie kręcił się bez celu - powiedział cicho Dawid - i wyglądało, że czegoś wypatruje, szuka. Wtedy go widziałem ostatni raz, bo potem poszedłem z Jimem coś zjeść. - W porządku, Dawidzie - rzekł Jason. - I nikt go już później nie widział? Muzycy pokręcili przecząco głowami. - To dziwne - zamyślił się Jason - dziwne. No, dobra. Trudno, publiczność oczekuje chwytającej za serce inter- pretacji Wzgardzonej miłości Linckego, obojętne, z kontra- basem czy bez. Zaczęli w podniosłym nastroju. - Jedyne, czego nie mogę pojąć - rzucił Spot od fortepianu - to to, po co on, u Boga Ojca, wziął ze sobą ten kontrabas. Głęboko w czeluściach statku, w miłosiernej ciemności, rozlegały się bezładne dźwięki rozdzierającej skargi basu. W kontrabasie Petroniusza Witta mieszkał duch. Tego samego zvieczora Na pokładzie. W restauracji Gattich Godz. 21.05 Kelnerzy, których postacie wyrażały dyskretnie zmęczenie życiem, kursowali bezszelestnie od stołu do stołu. Srebro zgrzytało po francuskiej porcelanie, dzwoniły kryształowe kielichy. Na stanowisku kierownika sali rezydował signor Gatti, szef kelnerów, nadzorując całość wzrokiem, którego mógłby mu pozazdrościć Jehowa w siódmym dniu Stwo- rzenia. Wszystko miało absolutnie harmonizować. Obiad był dziełem sztuki, a nawet więcej - aktem twórczym. Wszystko musiało być doprowadzone do perfekcji, żaden kelner nie miał prawa podać talerza z cieniem plamy sosu na obrzeżu, sztorm czy nie sztorm. Jeśli któryś z gości sprawiał wrażenie, że chce wstać, przynajmniej dwóch z miejsca stawało w pogotowiu, by mu w tym pomóc. Obsługę najtrudniejszych gości brał na swe barki osobiście signor Gatti wespół ze starszym kelnerem. Są bowiem tacy, którzy nigdy nie czekają na kawę, nigdy! Nigdy nie potrzebują skinąć na kelnera. Są jak imperatyw. Ha! Gatti uważał, że nawet spojrzenie w kierunku obsługi byłoby dla nich nadmier- nym wysiłkiem. Dlatego arystokracja, milionerzy, a zwłaszcza miliarderzy pożywiali się otoczeni obłokiem służebnych d u- c h ó w w uniformach, d ż i n ó w, które sam Gatti nauczył przeczuwać życzenia gości i spełniać je, zanim jeszcze zostaną wypowiedziane. Więcej, pan Gatti był zdania, że kelner - kelner doskonały - w gruncie rzeczy powinien być jasnowidzem i umieć czytać w myślach. Sam był praktykują- cym teozofem. W tym rejsie zajął się więc ze szczególną troską usługiwaniem sławnemu redaktorowi i spirytyście W.T. Stea- dowi i na wszelkie sposoby próbował nawiązać z nim kon- takt. Ale Stead nawet podczas najbardziej intensywnych duchowych wezwań Gattiego nie dał nic po sobie poznać, tylko ze swą zwykłą buldogowatą flegmą kontemplował trufle na talerzu. Raz wydało się Gattiemu, że odebrał spirytystycz- ny przekaz na temat szampana - lecz kiedy przyniósł półtoralitrową butelkę do stolika redaktora, napotkał nic nie rozumiejące spojrzenie, i szampan musiał wrócić do piw- niczki. Po tej próbie Gatti powrócił do zwykłego sposobu przyj- mowania zamówień, ale nie przestał marzyć o restauracji, gdzie kelnerzy-media czytaliby w myślach, a dobór win do posiłku odbywałby się za pośrednictwem ciał astralnych. Ach, jakiż cudowny pomysł! Cóż by to była za restauracja! Mogliby tam jadać po swych konwentyklach wszyscy wielcy spirytyści i teozofowie. Sir Arthur Conan Doyle, madame Besant, doktor Steiner. I - o radości! - mały Krysznamurti, tak! Nie ulegało wątpliwości: to była przednia myśl, prawie natchnienie. Jeśli podczas rejsu nadarzy się okazja, musi szepnąć o tym słówko redaktorowi Steadowi, któremu w tej chwili właśnie podawano likier do kawy. A może powinien raczej napisać bezpośrednio do Towarzystwa Teozoficznego w Londynie? Przecież kelnerów należało rekrutować spośród ludzi z Darem. Niewykluczone, że było wielu bezrobotnych młodych ludzi z Darem - takich, których można by było wyszkolić także w zakresie fachowych umiejętności kelnera wykwintnej restauracji. Ajajaj, jakież perspektywy... Zjawiska ponadnaturalne miały przyszłość; praktycznie wszyscy, którzy w tej technicznej epoce cokolwiek znaczyli, kierowali swe myśli ku tym sprawom. Czyż sam któregoś z minionych wieczorów nie słyszał rozmowy redaktora Steada z Ben- jaminem Gugenheimem o klątwie jakiejś egipskiej mumŹŹ? O, Astorowie zbierają się do wyjścia. Pospieszył przez salę z takim impetem, aż powietrze wgniotło mu gors koszuli. "Do widze- nia szanownemu panu. Kłaniam uniżenie łaskawej pani. Życzę państwu przyjemnego wieczoru." Ach, no cóż, miliarder był po uszy zakochany i świeżo po ślubie; uśmiechał się do swej młodej żony, ona zaś gruchała czule w odpowiedzi. Suty napiwek jednak zostawili. Gatti pożeglował na powrót w kierunku swojego stanowi- ska, nucąc w myślach jedną z wielu popularnych w jego ojczyźnie piosenek o cuore, amore, dolore. To zabawne, że serce i ból rymują się w tak wielu językach: coeur - douleur, Herz - Schmerz... a po angielsku - nie; pewnie w AnglŹŹ jest za zimno. Ale myśleć to Anglicy potrafią! Myśleć i robić pienią- dze. Nie tak jak w mojej ojczyźnie, gdzie tylko krzyczą: hurra! Ach, Italia! Ale to chyba już tak jest, że... no, właśnie: pain - brain. Dobra, na czym przerwał? Aha, w spirytystycznej restauracji... Lecz signor Luigi Gatti nie posunął się dalej w marze- niach, albowiem tok myśli przerwało mu przedziwne bucze- nie, dobiegające od wejścia. Stał w nim mały siwy człowieczek ze szpicbródką, próbując wedrzeć się do środka. Sforsował już był dwóch kelnerów, którzy chcieli go zatrzymać, i posuwał się uparcie do przodu. Dźwigał jakiś olbrzymich rozmiarów ciemny przedmiot i wymachiwał czymś długim, co trzymał w drugiej ręce. Cały czas coś głośno i niezrozumiale bełkotał; sprawiał wrażenie niebezpiecznego. Przy stolikach zwrócono już na niego uwagę, widelce zatrzymały się wpół drogi między talerzem a ustami, kelnerzy zastygli z półmiskami na wyciąg- niętym ramieniu i oczami w słup. Mały człowieczek z godną podziwu prędkością sterował pełną parą ku stanowisku kie- rownika sali, zastopował przed bliskim apopleksji Gattim, skłonił się i rzekł: - Aaa, do usług! Do usług! Czy pan jest Włochem? Siete Italiano, Voi? - Pan wybaczy - odparł Gatti najbardziej nienaganną angielszczyzną, na jaką go było stać-ale kim pan jest i co tutaj robi... z tym kontrabasem? - Jestem muzykiem - zawołał Petroniusz. Gatti rozpoznał w nim członka okrętowej orkiestry. - Rozumie pan? Mu-si-can-te! - ciągnął basista - Ale w rzeczywistości... tak naprawdę, jestem kimś zupełnie in- nym. Jestem wielością! A wkrótce będę nieśmiertelny! Mia- łem pana na oku, mistrzu, i mogłem się przekonać, iż jest pan zainteresowany sprawami ducha. Oto wybiła godzina!... Tak! Muszę to teraz powiedzieć. Proszę mi pozwolić, bym ogłosił szanownym zebranym, co usłyszałem w moim kont- rabasie! - Usłyszał pan w pańskim... ma che diavolo sta fa- cendo!? Ale Petroniusz zdążył już postawić instrument na pod- łodze i nie prosząc dłużej o pozwolenie zaczął grać bez ładu, bez melodŹŹ, gwałtownymi zamaszystymi pociągnięciami smyczka. Kontrabas odpowiedział głębokim, przeciągłym pomru- kiem. - Słuchajcie! - krzyknął Petroniusz - Słuchajcie jego g ł o s u! Panie i panowie! Signore e Signori! Bam-bararam! Baba! Słuchajcie! Tara! Haha! Pojedynczy goście zaczęli pośpiesznie opuszczać salę. Szef kelnerów zamarł z rozpostartymi ramionami w pełnej rezyg- nacji postawie; czuł się wyjątkowo głęboko dotknięty. W doda- tku ten człowiek był Włochem - niewymownie przykra sytuacja! - Godzina wybiła! - wołał Petroniusz piłując zapamię- tale struny. - Nadeszła! Nareszcie! Sentite! - posłał Gat~ tiemu uszczęśliwione spojrzenie - Che dice la musica!'E venuto il termine! Finalmente! Viene stanotte! Gatti otarł pot z czoła. Skandal, czysty skandal. Oto wychodzą Strausowie, słodka, przemiła para Amerykanów; starsi państwo, skromni i rozsądni, dziś wieczór po raz pierwszy wybrali się do ekskluzywnej restauracji na statku. A teraz ją w pośpiechu opuszczają. Szef kelnerów doszedł już do siebie. Przypomniał sobie o swej godności, policzył w duchu do trzech i ryknął na służebne duszyczki: - Czego stoicie, jakby was przymurowało! Uspokój- cie go! Położyli Petroniusza do łóżka, w kajucie obok składu z ziemniakami. Trząsł się, rzucał głową i bez przerwy bełkotał. Nie pomagały uspokajające słowa Jasona ani żadne inne próby doprowadzenia go do przytomności. Wezwani przez inten- denta McElroya Aleks, Jason i Jim sprowadzili szalonego basistę, a raczej na wpół znieśli po schodach i powlekli korytarzami do kajuty. - To prawda! - wykrzykiwał Petroniusz. - To naj- prawdziwsza prawda! Przysięgam na pamięć pradziadka! Na Słońce i Księżyc! Słyszałem to w moim kontrabasie! Naresz- cie! Nareszcie nie będę musiał tego dłużej znosić! Aleks nic nie mówiąc spojrzał na Jasona, którego administ- racyjny zdążył już przedtem porządnie zbesztać i widać było, że jest nieszczęśliwy z powodu zajścia. - Zamelduję o tym w biurze impresaria, Coward - za- groził oficer. - Dokładnie go o wszystkim poinformuję. To jest skandal i moim zdaniem pan ponosi za niego odpowie- dzialność. Jason westchnął i spojrzał z obojętną miną na drżącą w koi postać Petroniusza. - Nie mam pojęcia, co on bełkocze - powiedział. - Daj mu trochę whisky, Jim. Może wtedy będziemy mieli spokój. Jim wyciągnął piersiówkę. Petroniusz wypił łapczywie, odkaszlnął i przełknął ślinę. - Niech mnie kule biją! - skomentował Jim. - Wychlał całą! - Postaram ci się o nowy zapas - zapewnił Jason. Na koi z wolna robiło się cicho, tylko od czasu do czasu pacjent wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe słowo. Na koniec znieruchomiał. - Delirium? - zastanawiał się Aleks. - On w zasadzie nie pije - odparł Jim. - A poza tym delirium tak nie wygląda. - Zwykły obłęd - zawyrokował Jason. - Mam już tego dość. Wyrzucę go. O ile my wszyscy, jak tu jesteśmy, nie dostaniemy kopa. - Nie bierz sobie tego tak do serca - pocieszył go Aleks. Porozmawiam jutro z administracyjnym. Wszystko będzie dobrze. - Tak myślisz? - spytał Jason z wdzięcznością. - A gdzie reszta? - Na górze, w jadalni drugiej klasy - odparł Jim - akompaniują do modłów. Jakiś ksiądz, zresztą pasażer, doszedł do wniosku, że dziś rano z kapitanem Smithem w roli celebransa nie było wystarczająco nabożnie i zaprosił wszyst- kich chętnych na kilkugodzinne śpiewanie psalmów. I za- proponował reszcie naszych, by akompaniowali. - Dobra - skwitował zmęczony Jason. - Idźcie tam i pomóżcie im. Ja zostanę i popilnuję Petroniusza. Aleks i Jim wyszli. Jason wyjął książkę, jakieś dzieło z zakresu ornitologŹŹ, na które natknął się w Londynie, usiadł na własnej koi i zaczął czytać. Petroniusz chrapał głośno i dziwacznie, jakby obłęd ogarnął nawet jego płuca. Kontrabas, ogromny i mroczny, stał w kącie. HISTORIA PETRONIUSZA Droga. Była początkiem i końcem, narodzinami i śmiercią. Toczyło się po niej wszystko, dzień i noc, lasy i miasta. Wciąż miał ją przed oczyma, żółtą, rozpaloną w blasku słonecznych promieni, ciągnęła się poprzez kraj kilometr za kilometrem. W środku dnia wszystko zamierało, tylko w zaro- ślach i trawie przydrożnych rowów grały świerszcze. Tylko czasem w rozgrzanym słońcem pyle wylegiwał się wąż, a może jaszczurka. W południe ptaki milkną. Wędrowcy także wtedy odpoczywają, zawsze znajdzie się gdzieś mały zagajnik albo cieniste drzewo, gdzie można odetchnąć, a gdzieniegdzie nawet studnia. Setki kilometrów tak przebył utrudzony do granic, spoco- ny, okurzony, spragniony i wynędzniały, droga jednak pozo- stała jego jedynym szczęściem, i na nic nie zamieniłby swego kostura i poranionych stóp. Droga była wieczna. Pragnienie i spokojna toń. Całkiem na początku, w wiosce w górach UmbrŹŹ, także co dnia myślał o drodze: patrzył, jak się wije w słońcu południa na kształt wstęgi zbłąkanego złota. Tędy przybywały wozy i wóz- ki naładowane beczkami wina i oliwy, warzywami i mięsem. Jak rok długi turkotały drogą przez wioskę i dalej, daleką trasą do Rzymu. Z wielkiego miasta, w odwrotnym kierunku, przybywali kupcy i kramarze, a z odległych epok i krain wędrowcy - kuglarze, muzykanci. Wszyscy zatrzymywali się w małej wiosce, niektórzy na dzień lub dwa, a potem niosło ich dalej. Droga niczym rzeka unosiła wszystko ze sobą, jak strumień obrazów: stary, milczący wędrowny mnich w brunatnej sutan- nie podpiera się kijem, ptasznik pcha wózek z wielkimi klatkami; błękitne i rude kłębki świergotu, ale także jastrzębie i sokoły. Przystając w wiosce wszyscy ci podróżni mieli zmęczone, zapatrzone w dal spojrzenie, na ich twarzach odcisnęła się każda przebyta mila i myśl o tych, które jeszcze mieli przed sobą. O tak, droga jak nurt unosiła ich wszystkich ze sobą. A wioska - wioska oczywiście była na niej poprzecz- nym głazem. Już wtedy, jako zupełnie mały chłopiec, zastanawiał się nad tym słowem: poprzeczny. Jak daleko mógł sięgnąć pamięcią w czasy dzieciństwa, każdego dnia droga próbo- wała go cichcem porwać ze sobą. Inni chłopcy w wiosce także uważali, że wszystko, co się po niej porusza, jest bardzo podniecające. Ale z tak szczególną siłą przyciągania działała wyłącznie na młodego Giovanniego Petronia Vitel- lotestę. Pewnego dnia, gdy liczył sobie dwanaście lat, do wioski przyjechał teatr lalkowy. Petronio miał swój stały punkt obserwacyjny tuż za dolną bramą wjazdową, w cieniu starego wozu bez kół. Potrafił tam siedzieć całymi dniami i trzymać straż nad wszystkim, co niosła ze sobą droga. A kiedy myślał, że nikt na niego nie patrzy, wdrapywał się na kozioł wysłużonego wozu i długą witką podcinał konie. Oczyma duszy wyraźnie widział, jak wóz dudniąc pod nim zjeżdża w dolinę i podnosi za sobą tuman siarkowożółtego kurzu. W wiosce śmieli się z niego i nazywali Woźnicą na Bramie, ale Petronio nie zwracał na to uwagi i tylko cmokał na swoje konie. Wielokrotnie wymykał się także na dłuższe wędrówki drogą w górę albo w dół doliny, byle z wioski. Ojciec, miejscowy rzeźnik, zabraniał mu tego szwendania, mogło się przecież zdarzyć, że napotkałby rozbójników albo inną hołotę. Niejednego klapsa dostał Petronio, bo nie słuchał ojca i łaził na własną rękę. Nic nie poradził, m u s i a ł chodzić sam, tak mu było najlepiej. A jeśli się choć trochę pilnował, nikt go na tym nie złapał. Na ogół jednak siadywał na koźle u południowej bramy. W ten sposób doszło do tego, że pierwszy zauważył teatr lalkowy, który wlókł się, klekocząc, pod górę. Dwa umęczone kasztanki ciągnęły mały wózek. Trzy postacie na zmianę to poganiały konie, to biegły na tył, by popychać wóz. - Wio, kobyły! Nędzne szkapy! Dreszcz radości przebiegł po plecach siedzącego przy bramie Petronia, zeskoczył z kozła. Oczywiście rozpoznał wóz, chociaż wiele lat minęło od chwili, kiedy tu był poprzednio. Tak wiele, że prawie nic nie pamiętał. To ci dopiero nowina! Dlatego pobiegł między domy - czego zazwyczaj nigdy nie robił - głośno wołając, kto nadciąga. Na długo przedtem, nim wózek dotarł do bramy, ufor- mował się za nim ogon dzieciaków. Nazywał się wtedy Giovanni Petronio Vitellotesta - Cie- lęca Głowa. To dziwne nazwisko rodzina otrzymała za czasów pradziadka - na wieki miało ono utrwalić pamięć o nim. Pierwszy Vitellotesta był zarozumiałym, ale i niezwykłym człowiekiem o dużej wiedzy książkowej. Bywał w Rzymie i we Florencji, póki z nieznanych powodów nie osiadł jako rzeźnik w rodzinnej wiosce. Miał nieprawdopodobną siłę, był potężnej budowy i gwałtownego temperamentu. Ta ostatnia właśnie cecha oraz jego rzeźniczy fach doprowadziły do powstania nazwiska. Pradziadek, który również nosił imię Petronio (niefortun- nie ochrzczono po nim prawnuka), po kilku latach pracy w wiosce znalazł sobie żonę. Ta zaś była młoda, pyszna i samowolna i - kto wie? - być może wzięła sobie kochanka? W każdym razie, niezależnie od powodu, zaledwie w pół roku po ślubie na dłuższy czas odmówiła małżonkowi dostępu do... najbardziej podstawowych jego praw. "Zamknęła drzwi do swojej alkowy" - jak to, delikatnie i opisowo, przekazuje rodzinna legenda. Nie było to w smak rzeźnikowi, a jego wściekłość rosła w miarę, jak upływały tygodnie, a drzwi wieczorem się nie otwierały. Cała wieś o tym plotkowała (w tak małej miejscowości nie można było niczego utrzymać w tajem- nicy) i rzeźnik cierpiał nie tylko z powodu nie zaspokojonych potrzeb fizycznych, ale także - i to bardzo mocno - z powo- du poniżenia. Złość i niewyżyta energia nałożyły się na siebie i zaczął obmyślać zemstę. Soczystą, pokazową. Sposób, by na nowo zdobyć szacunek tak żony, jak i sąsiadów. Pewnego więc wieczora, gdy na próżno stukał do drzwi alkowy, wpadł na ów fatalny pomysł. Doznał olśnienia i już wiedział, co ma robić: tylko w ten sposób odzyska swój honor! Zszedł do rzeźni. Tam, na haku - świeżutki, dopiero co obcięty, wielki, ciężki i okrwawiony-wisiał cielęcy łeb. Zdjął go i po godzinie pracy zdołał przysposobić z niego maskę dla siebie, z otworami na oczy w skórze szyi. Naciągnął ją na czoło jak mnisi kaptur w czasie procesji. Była bardzo ciężka, ciasna i trudno było w niej oddychać - ale kiedy popatrzył na siebie w lustrze w drodze do żoninej alkowy, potwierdziły się jego nadzieje. Była nawet lepsza, niż oczekiwał. Musiał zdjąć ubranie, żeby go nie zabrudzić podczas pracy (a może też miał i inne zamiary) - i teraz łeb cielaka wyglądał jak przyrośnięty do jego nagiego ciała. Stojąc przed drzwiami ryczał, muczał i wydawał inne przerażające odgłosy. Równocześnie mocno bił bosymi stopami o podłogę i walił pięściami w pierś. Albo maska, albo potężna wściekłość tak zmieniły mu głos, że wydawał się nieludzki; nieważne w jaki sposób - osiągnął swoje. Żona się zaniepokoiła i otworzyła drzwi... Skutek był piorunujący. Kiedy zobaczyła nagą postać w świetle księżyca, jej cielęcy łeb z rogami i wywróconymi białkami, krew i tłuszcz ściekające po lśniącym tułowiu, kiedy jednym rzutem oka objęła to wszystko, słysząc jednocześnie szaleńcze ryki tej istoty - wyrwał się jej nieludzki okrzyk. Słychać go było w całej wiosce. Rzuciła się w głąb pokoju, by wyskoczyć przez okno, a wtedy rzeźnik pojął, że skutek przerósł jego najśmielsze oczekiwania. Wbiegł więc do środka, by ją powstrzymać, nie chodziło mu przecież o to, żeby sobie zrobiła krzywdę. Ale żona wiedziała tylko, że potwór biegnie za nią do okna, trzyma ją z całej siły i nie chce puścić. Wrzasnęła więc, o ile można, jeszcze głośniej, aż sąsiedzi się obudzili i wybiegli na dwór z lampami i świecami w ręku, większość jedynie w nocnych koszulach. Ich oczom ukazał się przedziwny widok. Otóż rzeźnikowej udało się uwolnić z objęć potwora i na łeb, na szyję wybiegła z domu, nieustannie szlochając z przerażenia. Monstrum za nią. Oczywiście widok golusieńkiego mężczyzny z cielęcym łbem zamiast głowy zrobił na nadbiegających odpowiednie wrażenie. Na kilka sekund wszystkich po prostu sparaliżowa- ło, zaraz jednak się ocknęli i jak jeden mąż pogonili za rzeźnikową i potworem. Mężczyźni w locie chwytali motyki i grabie; najwyraźniej zły duch, diabeł jakiś z piekielnej zgrai wychynął z czeluści mrocznej nocy i nawiedził wioskę. - Może jest z Księżyca - wołał jakiś młodzieniec z sie- kierą, słyszał, że coś takiego się zdarza. - Może potwór pożarł już rzeźnika - podsunął inny. - Widocznie zapach rzeźni go przyciągnął - wyraził przypuszczenie trzeci. - Trzeba go zabić! - takie było zdanie ogółu. Wąską główną ulicą wioski w kierunku piazzy poruszała się więc dość groteskowa kawalkada. Jako pierwsza - szlocha- jąca małżonka, za nią nagi, lśniący od krwi Minotaur - mistrz rzeźnicki, na końcu zaś banda odzianych tylko w nocne koszule chłopów, którzy cały czas coś krzyczeli i wymachiwali siekierami i żelaznymi łomami. Ludzi ciągle przybywało. Kobiety żegnały się krzyżem i chowały dzieci za siebie, jakby broniąc je przed krwawym monstrum. W którychś drzwiach pojawił się ksiądz z takim strachem na obliczu, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata, a jakaś niewiasta nawet zemdlała. Gdyby nie hałas i zamieszanie, prześladowcy byliby usły- szeli, że maszkara wykrzykuje przez cielęcą skórę słowa zupełnie ludzkie, choć trochę niewyraźne: "Zaczekaj! To ja! Petronio!" Ale ani żona, ani pogoń nie słyszała rzeźnika. Z ciężkim cielęcym łbem na głowie trudno mu było biec, a przy tym ku swojemu przerażeniu zauważył, że niełatwo przyjdzie go zdjąć. Siedział na głowie jak przyssany. Prześladowcy zbliżali się z bronią uniesioną do ciosu. I właśnie w chwili, gdy doganiał żonę, poślizgnął się na jakimś odpadku i z głośnym plaśnięciem padł na bruk. Mężczyźni natychmiast się na niego rzucili. Czterech z nich go unie- ruchomiło i byłby bez wątpienia został na miejscu zabity, gdyby jeden nagle nie zawołał: - Czekajcie! To rzeźnik! Mężczyźni zatrzymali niezdecydowani uniesioną broń. Niepewnie przyglądali się obrzydliwemu monstrum rozciąg- niętemu na bruku - akurat, rzeźnik. - No, popatrzcie tutaj - zawołał ten sam człowiek - toż to jego półksiężyc. -Pokazał palcem na duże znamię u góry na prawym ramieniu istoty, które trochę przypominało pół- księżyc. - Jestem najzupełniej pewny, nie mam żadnej wątpliwości, że to rzeźnik! Znam ten znak, od kiedyśmy się jako chłopcy kąpali razem w rzece! Veramente! Znalazło się jeszcze kilka osób, które rozpoznawały zna- mię. Teraz usłyszeli także głos rzeźnika dochodzący z wnętrza cielęcej głowy. Rzeźnik nie pojmował zbyt wiele z tego, co się wokół rozgrywało, w dodatku coś mu się obsunęło na oczy, tak że nic nie widział; ale dotarło do niego, że znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie, więc pokorniutko prosił, by mu pomogli się wydostać. Wśród głębokiej ciszy ściągnięto cielęcy łeb i ukazała się, także zakrwawiona i paskudna, głowa rzeźnika. W otaczają- cym tłumie narastał pomruk podziwu, ludzie zastygli w bez- ruchu. To niemożliwe, to przekraczało wszelkie wyobrażenie. Rzeźnik był nagi. Oswobodzony opamiętał się. Rozejrzał się wokół siebie. Wstał i spokojnie podszedł do fontanny, tam z grubsza spłukał z siebie krew, a potem zdecydowanym krokiem podszedł do żony, która łkała na ramieniu jakiejś niewiasty z tłumu, nie mając pojęcia, co się dzieje. - Chodź już - rzekł. - Wracamy. Wziął ją za rękę i pociągnął w stronę domu, nie oglądając się za siebie. Pomruki przeszły wtedy w poszeptywanie, po czym cał- kiem zamarły. Na placu zapanowała śmiertelna cisza. Tak więc zabrał żonę do domu i nikt nigdy się nie dowiedział, co tam z nią wyprawiał. Wszyscy inni w milczeniu wrócili do łóżek. Tak zakończyła się Noc Cielęcej Głowy, jak ją odtąd nazywano. Już nigdy więcej rzeźnikowa nie odmawiała mężowi tego, co mu się wedle prawa i małżeńskiej przysięgi należało. Mieli też dużo dzieci, ale ona, bez dwóch zdań, nie doszła już potem do siebie. Po Nocy Cielęcej Głowy coś w niej pękło i prawie przestała się odzywać, jej spojrzenie stało się puste, jakby bez punktu oparcia. Powiadano, że zwariowała, a kiedy rozmowa schodziła na rzeźnika i jego żonę, ludźmi wstrząsał lekki dreszcz grozy. Nie, mężczyźnie, który potrafił tak postąpić, najlepiej było zejść z drogi. Na ulicy więc odsuwano się od niego, a żonie posyłano współczujące, trochę niepewne spoj- rzenia. Ale, oczywiście przy tym wszystkim ludzie śmiali się do rozpuku z całej tej historŹŹ. Rzeźnika także naznaczyło to nieszczęście, chociaż nie okazywał tego tak wyraźnie. Ludzie z bliska i z daleka przychodzili z czystej ciekawości, więc interes kwitł. Rzeźnia się rozrosła, zyskała dużą renomę, a także wielu czeladników. Pradziadek z wiekiem stał się jednak mrukliwy i przekorny i na stare lata prawie nic już nie mówił. Po śmierci żony okazywał szczery smutek i jest wielce prawdopodobne, że przez resztę swoich dni żałował owego szalonego pomysłu, ale jeśli nawet tak było, nie dawał tego po sobie poznać. Nie wstydził się swoich postępków i szedł przez życie z milczącą dumą byka. Tak to rodzina otrzymała nazwisko Vitellotesta, Cielęca Głowa. Była to rodzinna legenda i Petronio słyszał ją chyba ze sto razy, w cenzuralnych i niecenzuralnych wersjach. Inni miesz- kańcy wioski, którzy w tym wypadku nie musieli brać pod uwagę rodowej dumy, opowiedzieli mu, że pradziadek nie miał na sobie ani skrawka ubrania. Niektórzy twierdzili także, że wygląd jego męskości obrażał powszechne zasady obyczaj- ności, ale większość powątpiewała, by mogła jeszcze sterczeć, gdy rzeźnik wybiegł na ulicę. Ani ojciec, ani matka takich rzeczy nie opowiadali, nato- miast zwykli byli pokazywać dwa ułamki rogów, które pozo- stały z tamtego cielęcego łba. Jakaś mądra głowa zachowała je i wróciły potem w posiadanie rodu. Te dwa ogryzki, wprawio- ne w drewno po wewnętrznej stronie drzwi do alkowy, którą na swe nieszczęście rzeźńikowa wzbraniała się otworzyć, stały się domową relikwią. Rodzice pokazywali je dzieciom zawsze z dużym namaszczeniem. Do alkowy, skądinąd zawsze za- mkniętej, szło się tylko w dni uroczyste, bądź kiedy należało przysiąc na wszystkie świętości. Rodzina traktowała owe szare, wybłyszczone resztki rogów z najgłębszym szacunkiem, była to przecież pamiątka po pradziadku, od którego wzięli nazwisko i początek. Mówili o nim zawsze z mieszaniną wdzięczności i ulgi. Wdzięczności - jemu bowiem rzeźnia zawdzięczała sławę i rozmiary. Ulgi - ponieważ, Bogu dzięki, nie mieli takich skłonności do szaleństwa jak ten staruch. Byli zdrowi i normalni i poza tym jednym przypadkiem nie zdarzył się w rodzie tego typu okresowy obłęd. Ich miejsce znajdowało się wśród porządnych obywateli, Bóg za grzech przodków nie wymierzył kary potomnym. Z jednym wszakże wyjątkiem. Mały Petronio był drugi od końca w gromadce ośmiorga rodzeństwa, otrzymał imię po swym doświadczonym przez los pradziadku, kiedy się okazało, że przyszedł na świat ze znamieniem w kształcie półksiężyca na prawym ramieniu, podobnym do tego, które uratowało życie przodka-Minotaura. Odkrycie wywołało poruszenie w izbie położnicy. Dwie niewiasty, które pomagały przy porodzie, przeżegnały się i pokiwały głowami. Matka dziecka, jeszcze wymęczona bólami, użalała się, że ani chybi przyniesie ono nieszczęście sobie i innym, skoro - niech Bóg zachowa to niewinne maleństwo! - już przy urodzeniu wykazuje cechy takiego człowieka. Pospiesznie nadano mu więc imię Giovanni Petronio, aby nie było wątpliwości, do kogo jest albo wedle okoliczności miał być podobny. Petronio dorastał i stopniowo stawało się jasne, że różni się od innych - mimo że nie odziedziczył zbyt wiele po pradziad- ku. Jako najmłodszy syn powinien był właściwie skończyć szkołę i zostać wykształconym człowiekiem, ale w tym kierun- ku wykazywał małe lub zgoła żadne zainteresowanie w przeci- wieństwie do swojego przodka. Dość wcześnie zaczął przed- siębrać dalekie wyprawy drogą albo w okoliczne góry. Siady- wał na wozie bez kół przed bramą i obserwował. Szkołę zaniedbywał bardzo, nie pomagały kuksańce, napomnienia ani lanie. Za każdym razem, kiedy go besztano za to, że zniknął z ławki w środku lekcji albo że włóczył się po drodze bez pozwolenia, odpowiadał zdziwionym, urażonym spo- jrzeniem. Jakby krzyczano na niego za coś, czego w rzeczy- wistości; nie popełnił albo zrobił w najlepszych intencjach. Jakby zapominał o wszystkim między jedną burą a drugą. Tak więc po jakimś czasie rodzice w porozumieniu z księdzem, który pełnił także funkcję nauczyciela, odebrali chłopca z wiej- skiej szkółki. Po co wyrzucać pieniądze i posyłać go do szkoły, skoro i tak z niej uciekał. Ksiądz też miał dosyć ciągłego pilnowania. Doszło do rodzinnej narady pod resztkami rogów i zdecy- dowano, że Petronio będzie pomagał ojcu, braciom i czelad- nikom w rzeźni. Ale tam działo się to samo. Kiedy kazano mu płukać jelita na podwórku, można było być pewnym, że jeśli zostawi się go na pięć minut bez dozoru, chłopak zniknie, a jelita będą leżały na skwarze, wydane muchom na żer. Nie wypadało poza tym kazać któremuś z czeladników, jak jakie- muś dozorcy, ciągle go pilnować. Skarżyli się, bracia także. I tak oto kariera rzeźnicza Petronia zakończyła się po kilku miesiącach. W wyborze zawodu także nie był podobny do swego imiennika. Rodzice wzdychali i narzekali nań bez ustanku, weszło im to w zwyczaj. Częstokroć odnosił wrażenie, że naprawdę chcieliby, żeby mu się w życiu nie powiodło. Czasami nawet było mu wstyd, jeśli w ciągu dnia nie dał matce przynajmniej jednego powodu do skargi, ale nie miał aż takich zdolności do rozróbek. Zaniepokojenie rodziców budziło tymczasem to, co robił bez namysłu i bez złych zamiarów. Właściwie najbardziej chciał i lubił wędrować jedynie po okolicy lub siedzieć na koźle przed bramą, toteż mnożyły się kuksańce. - To pierwszy Petronio w nim hula, biedny chłopiec - mówiła matka do wioskowych kumoszek kręcąc głową. W rezultacie ludzie we wsi byli dla niego szczególnie mili, ale jemu wcale się to nie podobało; taką samą dobroć okazuje się baranowi prowadzonemu na rzeź. Często ta albo inna kobieta podchodziła i wtykała mu w rękę figę albo kawałek cukru mówiąc: - Masz, w imię Boże, dziecko, za to, że się tak nazywasz - i wyjątkowo smutno kiwała nad nim głową, podczas gdy Petronio dziękował najpiękniej, jak umiał. - Nie mnie dziękuj, lecz Matce Bożej. Ale poza tym nie było mu źle, we wsi pod żadnym względem nie okazywano mu niechęci, kochał rodzeństwo i rodziców, a oni jego, aczkolwiek to, co mówili o imieniu, dziedzictwie i całym tym nieszczęściu, wydawało mu się trochę nieuchwytne. Czuł wtedy, że pomiędzy nim a resztą tego małego, znanego mu świata leży jakiś cień, jakaś niewidzialna bariera. Przypuszczalnie dlatego rosła jego tęsknota za drogą. Często uciekał i nie było go w domu przez kilka nocy z rzędu, sypiał w stogach siana lub pod drzewami, ale zawsze wracał. Nato- miast czasem chęć, by pójść jeszcze dalej, zobaczyć inną dolinę, może nawet jakieś wielkie miasto - narastała w nim nie do zniesienia. W chwili gdy do wioski zjechał teatr, Petronio miał lat dwanaście i był jak na swój wiek niski i drobny. Pod kasztanowatą grzywką błyszczały jasnozielone oczy, poruszał się żywo i zwinnie. Miał w sobie coś z wiewiórki - lekkiego, ulotnego i marzycielskiego. Także tym odróżniał się od wioskowych chłopaków, których ruchy i spojrzenia robiły bardziej ociężałe wrażenie. Był bardzo muzykalny, ładnie śpiewał i umiał posługiwać się zarówno skrzypcami, jak i gitarą. A przy tym miał jeden talent, o którym nikt nie wiedział i który w dużym stopniu miał wpłynąć na wytyczenie jego życiowej drogi: w y o b r a ź n i ę. Kiedy wysiadywał na koźle przed bramą albo wędrował samotnie po drogach i drożynach, widział rzeczy, których nikt inny nie potrafił dostrzec. Skały i drzewa stawały się pałacami i zamkami, ubogie górzyste pustkowie zaludniało się zniena- cka niewymownie pięknymi, szlachetnymi postaciami, które zarazem istniały i nie istniały. W samotności wędrówki widział je tak wyraźnie, jak na co dzień swoje rodzeństwo. Kawałek drogi na północ od wsi, na zboczu góry, rósł mały zagajnik, gdzie spomiędzy wielkich brył tufu wapiennego wypływało ożywcze źródełko. Dobiegał stamtąd zawsze cichutki ni to szmer, ni śmiech - tak słaby, że by wyłowić to szemranie, należało się zatrzymać i zamienić w słuch. Było to miejsce szczególne. Petronio żywił głębokie przekonanie, że wśród drzew i kamieni ktoś mieszka, piękna dziewczyna w jasnych szatach. Często ją widywał, była jego równolatką, suknię miała z jakiegoś lekkiego, zwiewnego materiału, jakiego nigdy dotąd nie spotkał, a jej oczy patrzyły na niego ze smutnym zamyś- leniem. Stąd wiedział, że dziewczyna ze źródła ma, jak on, dwanaście lat, a zarazem znajduje się poza wszelkim wiekiem i czasem, jakby od stuleci trzymała straż przy strumieniu. Wiele takich postaci widywał, ale nigdy z nimi nie roz- mawiał i nigdy nikomu o nich nie opowiadał. W jakimś sensie te dziwne istoty bardziej były jego rodzeństwem niż faktyczni bracia i siostry - czuł się do nich podobny i nigdy nie wątpił, że je naprawdę widzi. Elfy, wróżki, czarni kondotierzy, szlachetne dziewice. Kim byli? Nazywał ich Pięknymi. Pewnej niedzieli, bardzo wcześnie rano, zanim ktokolwiek się obudził, ujrzał całą ich procesję ciągnącą przez wieś bez jednego szmeru, poza leciutkim srebrzystym pobrzękiwaniem jakby dzwoneczków na czapkach. Innym razem zobaczył pradziadka we własnej osobie z cielęcym łbem pod pachą; chodził zamyślony po lesie za wsią. Petronio młodszy nie pokazał mu się, a i protoplasta chyba go nie zauważył siedzącego na drzewie nad ścieżką, którą prze- chodził. Chłopak przyglądał się wyprostowanemu dumnie starcowi niosącemu cielęcą głowę. Wydawał się smutny. Czy byli do siebie podobni? Przypomniał sobie własne odbicie w lustrze - nie, nie widział swoich rysów w twarzy starego człowieka, znacznie się od siebie różnili. A jednak było w nich coś wspólnego, co ich ze sobą łączyło; miało to chyba związek z cielęcym łbem, który pradziadek dźwigał jak ciężkie brzemię. Takie było dzieciństwo Petronia, trudno się więc dziwić, że następnego ranka po ostatnim przedstawieniu uciekł z wioski razem z lalkarzami. Tamtego wieczora teatr zgromadził na widowni całą wieś, jak na święto. Kolorowy wózek łatwo było przerobić na scenę, więc kto żyw ciągnął na piazzę. Kiedy zapadły ciemności, przed błękitną kurtyną zapalono lampy i zaczęło się przedstawienie. Petronio pomagał ustawić scenę, toteż udało mu się wywalczyć miejsce na samym przodzie. Za jego plecami, w miarę jak rozwijała się akcja sztuk, roz- brzmiewały entuzjastyczne okrzyki wioskowych. Były to zbó- jeckie historie dla najmłodszych i romanse dla starszych, bardzo piękne i zabawne, więc wdzięczna publiczność śmiała się i klaskała. Krążyły butelki z winem. Petronio przez całe przedstawienie siedział jak zaczarowany; w gruncie rzeczy nie śledził akcji, oczarowały go lalki-marionetki. Były jak żywe, w powietrzu wokół ich pełnych gracji postaci unosiła się złotawa poświata - w zasadzie nie potrzebowały żadnych sznurków. Nigdy przedtem nie doświadczył, co to znaczy: mieć w sobie ż y c i e. Przypominały mu sekretne rodzeństwo - Pięknych, przemawiały do niego. Podczas gdy nad sceną lalkarz grzmiał kwestiami łajdaków i bohaterów, w wieczor- nym powietrzu miękko i czysto dźwięczały prawdziwe głosy marionetek: - Chodź z nami-szeptały-znamy cię. Jeste- śmy towarzyszami twojej drogi. Należysz do niewielu wybranych. Więc kiedy wreszcie, po wielu bisach, przedstawienie się ; skończyło i zapadła noc, Petronio - pół na jawie, pół we śnie - pożegnał się pospiesznie i jednostronnie z wioską. Nie wróci tu już nigdy. Przekradł się do domu i spakował mały węzełek. Następnego ranka, w godzinę po odjeździe wózka lalkarzy, wymknął się za bramę i ruszył, dokąd zaprowadzi go droga i marionetki. Należysz do wybranych - może to i była prawda, al- bowiem mistrz Giacomo, wysoki mężczyzna z południa o przyjaznym wyglądzie, nie miał żadnych zastrzeżeń, kiedy Petronio przyłączył się do małej trupy, w której poza nim samym było jeszcze dwóch lalkarzy. Spojrzał tylko bystro na chłopaka i spytał, czy to nie on pomagał poprzedniego wieczora montować scenę. - Owszem, mistrzu - odparł Petronio - to ja. - Podobało ci się przedstawienie? - badał mistrz. Petronio milczał, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć, i pa- trzył tylko na niego z pomieszaniem i prośbą w oczach. - Dobrze - rzekł Giacomo - możesz pilnować koni. Przez wiele miesięcy był więc koniuchem i chłopcem na posyłki w małej trupie Giacoma. Tak rozpoczął się jego żywot wędrowca i dobrze sobie radził z drogą, która prowadziła ich wciąż dalej i dostarczała coraz to nowych widoków. W ten sposób obejrzał miasta ToskanŹŹ i KampanŹŹ, zobaczył morze i statki, był w Rzymie i na własne oczy oglądał wejście Garibaldiego. Stopniowo zaczął mieć do czynienia z marionetkami. Kruche i osobliwe były to istoty. Najpierw nauczył się o nie dbać, kiedy trzeba malować szelakiem, wieszać starannie, by się sznurki nie splątały, oraz łatać kostiumy. Później mistrz Giacomo kupił mu skrzypce, by przygrywał do tanecznych popisów dwóch specjalnie do tego celu wykonanych marione- tek, smukłych, lekkich, na wyjątkowo cienkich sznurkach - zrobił się z tego szczególnie udany numer, w znacznej mierze dzięki emocjonalnej, a jednocześnie zabawnej grze młodego Petronia. Na końcu nauczył się prowadzić lalki, a to było najtrud- niejsze. Ciężka, precyzyjna robota wymagająca najwyższej czujności, dyscypliny i siły w rękach i nogach - by lalka w naturalny sposób chodziła po scenie, trzeba było tygodni i miesięcy ćwiczeń. Tą drogą dojrzał; opuścił świat marzeń i przestał widywać nie istniejące zjawiska. Prawie zapomniał o tych przeżyciach, podobnie zresztą jak zostawił za sobą wspomnienia z domu. Marionetki były w dalszym ciągu jego najlepszymi przyjaciółmi, chociaż teraz ta przyjaźń miała dużo bardziej konkretną formę. Stał się bardzo sprawnym lal- karzem, a mistrz Giacomo zdecydował w cichości ducha, że to Petronio zostanie jego następcą. Młodzieniec był utalentowa- ny, a poza tym mistrz sam miał dziecko - jedyną córkę, Julię. Była w wieku Petronia, poznali się w czasie zimowych miesięcy, kiedy to Giacomo zwalniał swoich aktorów i sam szedł na kwaterę do Rzymu, do żony i córki. Chłopak pojechał razem z mistrzem złożyć lalki i wóz na zimę na przechowanie, po czym Giacomo wziął go ze sobą do domu i pozwolił mu sypiać w kuchni, znalazł dlań także na ten okres pracę w austerŹŹ. Mała zaś i piękna Julia bardzo go polubiła, było to po niej widać, toteż w miarę jak oboje dorastali, wszystko dla mistrza stało się jasne. Mógł się spodziewać szczęśliwej starości z zaradnym zięciem, mężem swej jedynej córki, utalentowanym lalkarzem. Kiedy jednak mistrz po raz pierwszy napomknął bez osłonek o ożenku, na myśl o tym Petronio poczuł wewnętrzny sprzeciw - chociaż ze swej strony także bardzo, bardzo lubił Julię. Może był to duch pradziadka, może zew wolności i wędrówki. Przeciągał sprawę, odkładał zaręczyny, chociaż w dwudziestej pierwszej zimie swego życia po uszy zakochał się w JulŹŹ, kiedy przyspieszyła bieg rzeczy i zaczęła go odwiedzać po pracy w austerŹŹ i wyciągać na długie spacery po Via del Corso. A jednak Petronio usilnie prosił, by jeszcze przez rok mógł pozostać wolnym człowiekiem. Mistrz się poddał, Julia także, choć z oporem, natomiast matka JulŹŹ, kobieta bardzo stanow- cza, władcza i surowa na skutek długiego pozostawania sam na sam z odpowiedzialnością, zwymyślała Petronia. Nie należy kazać czekać młodym, skorym do zamążpójścia dziewczynom dłużej niż to konieczne. Przez rok, w ostateczności, może się jeszcze wstrzymać, ale później powinien sobie uświadomić swoją odpowiedzialność jako członek firmy, a w ostatnich latach, jak wiadomo, także i rodziny - i przypieczętować, by tak rzec, układ. Petronio, choć bardzo kochał Julię, wcale nie był tym zachwycony. Przypomniała mu się rodzinna rzeźnia, ot tak, ni stąd, ni zowąd. Potem nadeszła wiosna, a wraz z nią czekała droga. Tego roku powiodła ich daleko, aż do zielonej ToskanŹŹ. Po drodze napotykali deszcz i słońce, dostatek i nędzę. Na Północy widzieli rejony dotknięte pelagrą. Gromady wynędzniałych, wychudzonych, chorych wyrobników, tak biednych że do- słownie nie mieli na sól do zupy. Brak soli, między innymi, prowadził do pelagry, rumienia lombardzkiego, choroby koń- czącej się uporczywą biegunką, obłędem, a często samobój- stwem. Sól była droga, objęta monopolem, do jej niedoboru dochodził zwyczajny głód. Petronio po raz pierwszy zauważył, że granie dla wiejskiej dzieciarni nie było zabawne. Dzieci miały tutaj zapadnięte oczy i czaszki opięte ściśle skórą. Uśmiechy na ich twarzach były kanciaste i zastygłe, a śmiech dorosłych chrapliwy. Teatr marionetek miał w repertuarze krótki skecz o bogaczu, który zajadał się na śmierć-taką sobie burleskę, króciutką anegdotę, w której za każdym pojawie- niem się na scenie lalka robiła się coraz grubsza. Sztuczka miała zdumiewające powodzenie wśród biedoty, jednakże tego wieczora żołnierze przepędzili teatrzyk, a po przedstawieniu doszło do rozruchów. Podczas tej tury nie grali już więcej owej drobnej burleski. W małym miasteczku Pazienza jak zwykle dali najpierw przedstawienie na rynku. Była to biedna, szara miejscowość, naznaczona swą waleczną przeszłością - co krok wieże, mury i palisady. Na wzniesieniu za miastem leżała wielkopańska rezydencja- piękny żółty budynek, postawiony ponad sto lat wcześniej. Wokół niego rozciągał się park, rosły w nim cyprysy i drzewa liściaste, pachniał różany ogród i szemrały fontanny. Mimo że na pierwszy rzut oka pałac robił wrażenie pięknego i pełnego powabu, z daleka miał w sobie jakiś rys niedostępno- ści, a w wysokich oknach jakby kryło się spojrzenie martwych oczu. Mieściła się tam siedziba rodu Vetro; w siódmym pokoleniu nad miasteczkiem Pazienza i jego okolicą panowała contessa Francesca del Vetro. Dla ludzi miała twardą rękę, ale i jej przodkowie charak- teryzowali się surowością. Hrabina Francesca nie była ani gorsza, ani lepsza niż jej poprzednicy. W odwecie pałac podobno nawiedzał duch - niesłychanie natrętna zjawa nie dająca spokoju hrabinie, jej dzieciom, urzędnikom i służbie. Zmora opierała się najbardziej energicznym próbom wypę- dzenia i kładła cieniem na życie mieszkańców pałacu, niwecząc wszelką radość w duszach Vetrów, żerując na nich, wysysając siły z dwojga dzieci contessy - bladych, wrażliwych dziewię- cioletnich bliźniąt. Wszystkim rzucało się w oczy, że oboje rośli bez uśmiechu, jedno i drugie białe i przezroczyste jak alabaster. Z pewnością to upiór ograbiał ich z radości i światła -jak to czynił ze wszystkimi poprzednimi członkami rodu już wtedy, gdy hrabiowie mieli siedzibę w starym zamku w obrę- bie murów Pazienzy. Czyje to było widmo? Trudno powiedzieć. Próbowano to ustalić, szukano w zapiskach i annałach. Za któregoś z przod- ków contessy posunięto się nawet do postawienia tego pytania samemu duchowi. Ale był to mruk w prostym szarym habicie z kapturem, bardzo blady, bardzo milczący. Nigdy nie wy- rzekł ani słowa, nigdy nie uczynił nic gwałtownego; żadnego tłuczenia szyb czy zatrzymywania zegarów, żadnego wycia po nocach. Wyłącznie ciche, cierpliwe czekanie. Widmo tu b y ł o. Było zawsze. Objęło milczącą klątwą życie i' czyny wszystkich Vetrów. Mogło być kimkolwiek - starym, nieszczęśliwym kondotierem, księdzem albo przodkiem hrabiów, który prze- klął swych potomków. Ród przyzwyczaił się do jego obecności i ze stoicyzmem znosił swoje pozbawione radości bytowanie. Pokutowała za to ludność, na przykład niedawno jeszcze raz obniżono wynagrodzenie robotnikom na polach kukurydzy. Winę ponosił duch. Życie Vetrów pozbawione było radości, litości i muzyki, w pałacu nigdy nie odbywały się uczty, nigdy nie tańczono ani nie śpiewano. W tej rodzinie to nie uchodziło. Winien był duch. Ludzie ze śmiechem tłumaczyli lalkarzom, że nie powinni się przejmować takim gadaniem. Nikt nigdy nie widział żadnego upiora - przynajmniej przez kilka ostatnich pokoleń - to tylko stara legenda, a hrabinie przyjdzie osobiście ponieść konsekwencje obniżki wynagrodzeń - jej i admini- stracji. No, ale skoro teatrzyk miał już wystąpić w pałacu, to jasne, że chciano aktorów trochę postraszyć. Nie ma jednak czego się bać, to tylko bajdurzenie, a więc powodzenia tam na wzgórzu, aczkolwiek - co prawda, to prawda - ten dom nie należy do radosnych. A doszło do tego tak, że contessę Francescę dobiegły relacje z Pazienzy o występach teatrzyku lalkowego. Wcześniej otrzy- mała meldunek, że po przedstawieniu jakiejś trupy lalkarzy w miasteczku położonym bardziej na południe doszło do rozruchów. Pomyślała więc najpierw o wypędzeniu marione- tek z Pazienzy, ale wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Hrabina była siódmy rok wdową i wypełniała dni ciężką, bezlitosną pracą. Stała się twarda i niewzruszona jak monolit, kiedy wszakże teraz usłyszała słowa "teatrzyk lalkowy", powstało w niej coś na kształt szczeliny, przez którą wydostało się jakieś pobrzękiwanie, jakby dzwoneczków. Siedząc przy biurku wpatrywała się we własne wspomnienia, biegła myślami wstecz, aż wreszcie przypomniała sobie, że przecież jako dziecko oglądała kiedyś teatr marionetek. Pewnego razu ojciec 'zabrał ją na targ do sąsiedniej miejscowości i tam na rynku 'trupa kuglarzy dawała przedstawienie. Było to coś najzabaw- niejszego i najpiękniejszego, co mała dziewczynka o imieniu Francesca do tej pory widziała w życiu, toteż zaklinała ojca, by pozwolił jej obejrzeć jeszcze raz. Teraz więc pomyślała " własnych dzieciach, " Cristianie i MarŹŹ. Wyjęła papier listowy z rodowym herbem, napisała po- spiesznie kilka linijek, zalakowała i opatrzyła adresem: Do teatru marionetkoŚego na gościnnych występach w Pazienzy. Wezwała sekretarza. - Dostarczyć niezwłocznie - rozkazała. Cichy jasny głos, który dźwięczał gdzieś w duszy Franceski del Vetro, odmienił jej dzień. Odwiedziła dzieci, miały akurat lekcję francuskiego z guwernantką; dała jej wolne i zabrała bliźnięta do parku, tam przyznała się, że zaprosiła teatrzyk na ' wieczór do pałacu. Opowiedziała im o czasach, kiedy sama była dzieckiem i oglądała taki objazdowy teatrzyk; o tym, jak cudowne były małe, skaczące postacie, tak bardzo podobne do ludzi- tyle że poruszały się dużo wdzięczniej i lżej aniżeli oni. W gruncie rzeczy mówiła bardziej do siebie niż do syna czy córki. Bliźnięta to czuły, więc pozwoliły się matce wygadać, wymieniały tylko między sobą zdziwione spojrzenia. Hrabinie wydawało się, jakby wspomnienie w niej ożywało, otwierało bramę ku światłu - dlatego odmalowywała liczniejsze szcze- góły ówczesnego przedstawienia, niżby mogła w rzeczywisto- ści zapamiętać. Ten jasny wiosenny dzień, dzwoneczki kug- larzy i taniec lalek nagle nabrały w jej pamięci życia. Trochę zaskoczona, zorientowała się, że tęskni do wieczora. Poza tym dostarczy to rozrywki dzieciom: - Będziecie się cały czas śmiały, zobaczycie, będziecie pękać ze śmiechu, tak jak ja wtedy - zapewniała. - Śmiałaś się, mamo? - spytała Maria otwierając szero- ko oczy. - Tak, moje dziecko, to było bardzo zabawne. Pamiętam lalkę ubraną jak arlekin, ten z karnawału, i jeszcze jedną, która tańczyła. Wierzcie mi, to było cudowne. Dziś wieczór zoba- czymy to wszystko znowu. - Dobrze, mamo - powiedział Cristiano - bardzo się cieszymy. O godzinie szóstej wóz teatralny Giacoma wtoczył się przez bramę rezydencji i począł piąć się z turkotem długą, łagodnie wznoszącą się aleją ku żółtemu pałacowi. W mroku patrzyły nań rzędy okien. Majordomus wskazał im miejsce w najbardziej prywatnej części parku, z tyłu za pałacem. Contessa z dziećmi mogła tam obserwować przedstawienie siedząc na tarasie. Petronio źle się czuł, nie podobało mu się tutaj. Zmon- towali scenę, poczynili konieczne przygotowania, zapalili lampy. Za nimi rozciągał się wielki, opustoszały park, więk- szość okien pałacu pogrążona była w ciemności. - No, jak? - spytał mistrz Giacomo. - Zdenerwo- wany? - Nie bardzo wiem - odrzekł Petronio. - Wystawiono tylko sześć krzeseł, to bardzo nieliczna publiczność. - Nieliczna, ale opłacalna - wtrącił trzeci lalkarz, Ro- berto. - Musimy dać z siebie wszystko - powiedział Giacomo. - Na pewno są przyzwyczajeni do wysokiego poziomu. Jak pójdzie dobrze, będziemy mogli tej jesieni wcześniej wrócić do Rzymu. Julia się ucieszy, Petronio. Nie odpowiedział, zaczął przygotowywać marionetki. Bra- kowało mu ciekawskich spojrzeń dzieciarni, tego przyglądania się, jak powoli rośnie i powstaje teatr. Brakowało mu śmiechu, niecierpliwych pytań. O ósmej godzinie pojawiła się hrabina z bliźniętami, guwernantką oraz kilku fagasów z zarozumiałymi minami, zapewne pracowników hrabiny. Francesca del Vetro powitała trzech lalkarzy uprzejmie. Okazała się wysoką, ciemną blondynką o pewnej surowości w rysach. Kark miała odrobinę przygarbiony, ręce drobne. - Dzieci bardzo się cieszą - zwróciła się do zgiętego w ukłonie mistrza Giacomo. - Miło mi, że przyjęliście zaproszenie. - Dziękuję, Wasza Wysokość - Giacomo zgiął się jeszcze niżej. Dzieci - dwie odświętnie ubrane figurki - przywitały się grzecznie. Chłopiec ubrany był przedziwnie - na sposób angielski, o czym Petronio dowiedział się później - miał na sobie mundur, jak jakiś marynarz. Dziewczynka - białą sukienkę. Publiczność zajęła miejsca, aktorzy zniknęli za sceną. Przedstawienie mogło się rozpocząć. Jedna rzecz to grać na targu pełnym roześmianych, oży- wionych ludzi, którzy zdążyli już łyknąć wina i rozweselili się, zanim jeszcze kurtyna poszła w górę. Publiczność na ciasnej, sympatycznej piazzy staje się jakby jednością. Ludzie wybu- chają śmiechem nie tylko ze względu na to, że bawi ich akcja na scenie, ale i dlatego, że inni się śmieją. Piazza to dobre miejsce, ciepłe, a poza tym głos dobrze się tutaj niesie, odbijany od ścian otaczających ją domów. Publiczność współgra, dzieci wołają do lalek, dorośli pomagają im zrozumieć akcję. Zupełnie inną rzeczą było grać mając za plecami wielki mroczny park, przed sobą ciemny pałac, a za publiczność sześć sztywnych marmurowych posągów, elegancko usadowionych na rokokowych krzesełkach w głębi pustego tarasu. Już w połowie pierwszego skeczu Petronio zauważył, że nie idzie dobrze. Reszta także na to zwróciła uwagę; na tarasie nic się nie działo. Kiedy wiedźma podkrada się do księżniczki, dzieci powinny krzyknąć; takie było założenie, miały krzyczeć, przestraszyć się, sztuka była tak ułożona. Zostawili miejsce na dużą liczbę zmian w zależności od atmosfery na widowni, tu zaś grali w pustkę - i to było straszne. Petronio przez niewidoczną szparę rzucił okiem na taras, by sprawdzić, czy publiczność wciąż tam j e s t. Owszem, siedzieli na swoich krzesłach, nieruchomi, wyprostowani. Nie widział wyrazu ich twarzy, jedynie zarysy. Może spali. Kazał czarownicy zaśmiać się złym, skrzeczącym śmiechem, ale nic to nie zmieniło. Gra stała się przerysowana, sztuczna, zła - sami to czuli, starając się dobrnąć do końca. Wieczór był ciepły, lecz wokół nich panował chłód. Hrabina także była rozczarowana. Pamiętała, że wtedy unosiła się na obłoku jasnego śmiechu. Teraz zaś był to bezgwiezdny, najzwyklejszy wieczór na jej własnym tarasie. Teatrzyk był mały, robił wrażenie podniszczonego, głosy ciche, chociaż ryczeli zza sceny ze wszystkich sił. Bardzo łatwo odróżniała głos mistrza, a poza tym wyraźnie widziała sznurki, którymi poruszano marionetki. Raz nawet na scenę zakradł się nieporządek, noga jakiejś lalki się zawiesiła i nie chciała opaść, choć ktoś tam z góry szarpał sznurkiem jak opętany. W końcu pojawiła się czyjaś ręka i zakończyła tę mękę, podczas gdy głos rozpaczliwie próbował obrócić wszystko w żart, że niby ręka Boża ingeruje w najbardziej zaskakujących miejscach. Nie było to w najmniejszym stopniu zabawne, a dowcip świadczył o złym smaku. Spojrzała na dzieci. Może o n e? Nie. Dziewczynka ziewa- ła, chłopiec wpatrywał się w swoje kolana, od czasu do czasu z poczucia obowiązku rzucając okiem na to, co się działo na scenie. Guwernantka i dwaj sekretarze spoglądali po sobie wymownym wzrokiem. Nagle Francesca del Vetro poczuła, jak rośnie w niej straszny gniew-że też mogła w ogóle pomyśleć o zaproszeniu tutaj teatru marionetkowego! Uleciała cała świetlista radość, która odróżniała ten dzień od innych, jej miejsce zajęła pustka i uraza. Sztuka się skończyła, dzieci grzecznie zaklaskały. Za kurtyną Petronio zastanawiał się. Tego się n a u c z y ł y, nauczono je klaskać. Może nudziły się kiedyś w teatrze, więc nauczyły się klaskać we właściwych momentach. - Co robimy, mistrzu? - spytał. Giacomo wzruszył ramionami. - Nie mnie pytaj. Gramy tutaj jak do ściany! Sprawiał wrażenie, że najchętniej zakończyłby ten wie- czór. Ale Petronio wpadł na pomysł. - Z komedyjką nie wyjdzie. Myślę, że nie uda się w ogóle żadna sztuka, nic z dialogiem i akcją. Może więc damy numer z tańcem? - Nie robiliśmy tego w tym roku - zaprotestował mistrz szeptem. - Będziemy improwizować - odparł zdecydowanie Pet- ronio. - Wyjdę ze skrzypcami przed scenę, a wy dajcie z siebie wszystko, bo inaczej przyjdzie nam zapomnieć o zapłacie. Mistrz pokiwał ponuro głową. Roberto zanurkował do wnętrza wozu w poszukiwaniu obu tańczących supermarione- tek, a Petronio ujął skrzypce i wystąpił do przodu. Nie myślał teraz o zapłacie, zastanawiał się, jak by tu tchnąć trochę życia w obecną na tarasie publiczność - szło o jego honor. - Panie i panowie - zaczął i o mało nie odgryzł sobie języka - że nie wspomnę o wszystkich Ich Wysokościach, dużych i małych, wysokich i niskich... - Bóg jeden wie, co z tego będzie. - ...jak widzicie, mam tu w ręku skrzypce. - Zbliżył się do publiczności; dwaj nadęci sekretarze, pogrą- żeni w rozmowie, nie zwracali na niego uwagi, ale Petronio mówił przede wszystkim do dzieci o szczupłych, białych w mroku twarzyczkach i minach, jakby już chciały iść do domu. - Są to skrzypce magiczne - objaśnił i kombinował, co tu powiedzieć dalej. - Kupiłem je od pewnego mędrca ze Wschodu, którego spotkałem kiedyś w Civitavecchia; to znaczy, nie był on chyba tak strasznie mądry, bo dostałem je za śmiesznie niską cenę... no, więc... wyglądają jak zupełnie skromne, małe skrzypeczki, ale jest w nich coś osobliwego, mianowicie mieszka w nich d u c h. I kiedy pociągnę smycz- kiem po strunach, ten duch się budzi i czyni rzeczy martwe żywymi. Na przykład lalki, spójrzcie tylko... Petronio miał nadzieję, że ci za sceną są już gotowi i że słyszeli, co mówił - głos na tarasie rozchodził się bardzo słabo. Ostrożnie dotknął strun smyczkiem. Kurtyna się podniosła. Na scenie leżały dwie kupki szmat. O tak, udało im się wszystko przygotować, nawet ciemne kulisy z gwiazdami i półksiężycem. Petronio stanął tuż obok dzieci. Gdyby tylko ci dwaj za sceną pozwolili mi trochę pograć, pomyślał, i nie za wcześnie podnieśli lalki do tańca. Pozwolił spłynąć ze strun jednemu tonowi, potem jeszcze jednemu i jeszcze. Ostrożnie, cicho, błagalnie. Marionetki leżały wciąż bez życia, pochylił się ku dzieciom. - Nic z tego nie będzie, nie uda się, jeśli nie pomożecie. Zapomniałem o tym powiedzieć. Magia ducha działa tylko wtedy, jeśli tego zechcecie. Tylko jeśli n a p r a w d ę chcecie. - Nie ma żadnej magŹŹ - odparł chłopiec, podnosząc wzrok, i wbił w Petronia dwoje niebieskich, chłodnych oczu. - Duchów zresztą także nie ma. - Nie ma magŹŹ? - spytał Petronio i wydobył ze skrzy- piec zdziwiony, wznoszący się dźwięk. - Oczywiście, że jest! Duchy także, prawda, Wasza Wysokość? - zwrócił się do matki, która obserwowała jego próby z nie mniejszą rezerwą, ale przytaknęła uprzejmie: - Owszem, oczywiście, nie zaprzeczaj gościom, Cris- tiano. - Wasza Wysokość również musi chcieć - ośmielił się zaproponować Petronio. - Trzeba się zdobyć na wysiłek. O, tak, spróbujmy więc jeszcze raz. Spojrzał znów na dzieci. Chłopiec siedział jak przedtem, ale z dziewczynką coś się zaczynało dziać. Z oczyma. Pokazały się w nich dwie mikroskopijne gwiazdeczki. Petronio pomyślał w duchu ze złością: "Przecież jest magia! Zjawy też. Sam je widziałem." Zaczął grać. Lalki ożyły. Nastąpiło coś dziwnego. Kiedy jednak później próbował sobie przypomnieć, co to było, wydało mu się to niepraw- dopodobne, nie do uwierzenia. Zaprosił marionetki skrzyp- cami do tańca-melancholijnego, pięknego, lekkiego jak mgła tańca w świetle księżyca. Obserwował uważnie ruchy lalek, towarzyszył im grą. O, tak, teraz było tak, jak powinno być. Na ciemnym tle sznurki niknęły, a światło padało z prawidłowej strony. Nagle taniec stał się najzupełniej prawdziwy, to już nie tańczyły marionetki, a żywe istoty. W ciemnościach nocy wydawały się większe. Coś niby skarga, niby śpiew płynęło w takt melodŹŹ skrzypiec. Lalki dotykały się najpierw nieskoń- czenie delikatnie, potem zaczęły ze sobą tańczyć, odnalazły się jak dwoje zagubionych w lesie dzieci. Petronio, wciąż niepewny rezultatu, nie śmiał tak napraw- dę spojrzeć na swą publiczność - ale kiedy usłyszał, że chłopiec ucisza obu rozmawiających mężczyzn, wiedział już, że teraz wszystko idzie, jak należy. Grał dalej. Sam się nad sobą zdumiewał. Ni stąd, ni zowąd z instrumentu popłynęły obce melodie, takie, których nie znał, dziwne, staromodne, ale piękne i urzekające. Za sceną mistrz Giacomo i Roberto chyba także złapali wiatr w żagle - tak zwiewnie lalki nie tańczyły nigdy przedtem. Można było odnieść wrażenie, że dopiero w tym miejscu oddano sprawiedliwość owym dwóm odosob- nionym marionetkom-baletnicom, jakby właśnie one nie cał- kiem pasowały do piazzy i setki hałaśliwych ludzi, jakby tutaj były u siebie. I wyglądało na to, że rzeczywiście jakiś duch obrał sobie za mieszkanie Petroniowe skrzypce; porwał jego, porwał lalki i prowadził. Petronio rozgrzał się. Wokoło zrobiło się ciepło. Później melodie zmieniły charakter i marionetki zatań- czyły zabawny, rytmiczny taniec ze śmiesznymi, wysokimi podskokami. W nim objawiły w pełni swe komiczne możliwo- ści, chociaż w najmniejszym stopniu nie zakłóciło to ich poprzedniej melancholŹŹ, po prostu płynęły w powietrzu. Dzieci roześmiały się, ostrożnie, cicho. Wychyliły się na krzesłach do przodu, jakby chcąc się zbliżyć do akcji na scenie, do dwóch białych figurek w ciemnościach nocy. Petronio spojrzał na hrabinę. Francesca del Vetro płakała. Zrozumiał, że w tej właśnie chwili budzi się życie. Kiedy dzieci zaczęły klaskać w rytm muzyki, wiedział już, że czas kończyć. Zagrał taneczną melodię jeszcze jeden porywający raz i zamilkł. Na scenie marionetki skłoniły się, znów poważne i melancholijne. Potem odważył się przynieść jedną z najkomiczniejszych figur z wozu - błazna. Przyprowadził go na taras z wyraźnie widocznymi sznurkami i krzyżakiem, wszedł na krzesło-jed- no z tych pięknych, drogocennych krzeseł! - by uzyskać potrzebną wysokość i powiódł lalkę po tarasie. Kazał jej robić niezgrabne podskoki i figle. Kazał jej mówić - dzieci dobrze wiedziały, że to jego głos, ale nie miało to żadnego znaczenia, jak również to, że widzą, jak porusza sznurkami. W marionetce było teraz życie niezależnie od tego, co robił. Mistrz Gia- como i Roberto przyszli ze swoimi lalkami, Pierotem i Ko- lombiną, i razem, stojąc na krzesłach, zaimprowizowali mały skecz na tarasie - panowie i guwernantka zmuszeni byli wstać. Dzieci śmiały się głośno i srebrzyście. Chłopiec aż trzymał się za brzuch ze śmiechu. Błagały, by im pokazać więcej. Dali więc naprędce eks- tranumer ze sceny-historyjkę o bogaczu, który jadł za dużo. Potem malcy mogli obejrzeć marionetki, dotknąć ich, po- żegnać. Guwernantka odprowadziła rodzeństwo do łóżek. Contessa del Vetro podeszła do trójki aktorów. Już się opanowała i miała swoją zwykłą minę, ale oczy były jasne, jakby lekkie i roztańczone. - Dziękuję - powiedziała. - To była bardzo przyjemna rozrywka. - To my dziękujemy, Wasza Wysokość-odparł dumny Giacomo i skłonił się. Spojrzała po nich trochę niepewnie. - Graliście zresztą bardzo dobrze - rzekła do Petronia. - Bardzo dobrze. Melodie... tak jakby coś mówiły. Petronio skłonił głowę, nie odpowiedział. Hrabina życzyła im dobrej nocy, rzuciła ostatnie, szybkie spojrzenie na trójkę aktorów i pospieszyła do pałacu. Majordomus odprowadził ich do pokojów. Idąc korytarza- mi nie rozmawiali ani się nie śmiali, jak to miało miejsce zwykle po udanym przedstawieniu. Szli w milczeniu. Przy drzwiach Petronia Giacomo powiedział: - Bardzo dobra gra na skrzypcach, Petronio. Palce same mi się układały na krzyżaku. To było bardzo... - Dobranoc, mistrzu - przerwał mu Petronio. - Tak - odparł tamten - dobranoc. Razem z Robertem odeszli w głąb korytarza. Petronio otworzył drzwi i wszedł do małego pokoiku, który mu przydzielono na tę noc. Wiele lat minęło od czasów, kiedy spał sam w pokoju, i marzył o tym, by się położyć. Zapalił lampę i od razu zaczął się rozbierać. - Wcale nieźle - odezwał się jakiś głos. Petronio wzdrygnął się i obrócił. Oparty plecami o za- mknięte drzwi stał jakiś mężczyzna, pewnie jakiś służący. - Och, nie słyszałem, że ktoś wszedł. Przepraszam, panie... a może otrzymałem nie ten pokój? - W żadnym wypadku - odparł mężczyzna przy drzwiach, postąpił do przodu i usiadł na łóżku - w żadnym wypadku. Nie powiedział nic więcej. Petronio przyglądał mu się, wytrącony z równowagi, w słabym blasku lampy. Wysoki, pleczysty, sprawiał wrażenie bardzo spokojnego. Trochę trudno było uchwycić rysy jego twarzy w tym świetle, były jakby zatarte, niewyraźne. - Dlaczego... hm... - zaczął Petronio. - Czym mogę panu służyć? - Skrzypce... to było doskonałe-rzekł mężczyzna. Jego głos brzmiał trochę dziwnie, trochę obco. - Znakomity chwyt, muszę przyznać. - Wielkie dzięki... - Sam jestem muzykiem. Skrzypkiem. To znaczy... byłem muzykiem, kiedyś - uśmiechnął się. - No cóż, ja sam siebie nie nazwałbym muzykiem. Gram tylko trochę, kiedy się tak składa. - Owszem, jesteś - zaprotestował mężczyzna. - Jesteś muzykiem, jednym z tych, których się będzie pamiętać. - To miłe z pańskiej strony - odparł Petronio grzecznie - ale naprawdę pan myśli, że dzieci i hrabina... że oni zapamiętają te kilka dźwięków? - Nie mówię o nich - powiedział i zwrócił twarz w stronę Petronia, ale jej rysy wciąż były niewyraźne. - Nie wiem, czy będą pamiętać, czy zapomną ten wieczór, chociaż moim zdaniem był godny zapamiętania. Mówię o czymś innym. Petronio Vitellotesta - ty będziesz pamiętany długo po swojej śmierci. Petronio roześmiał się. - Teraz pan przesadza. - Nie, wiem, co mówię. Są plany w stosunku do ciebie. Petronio zastanawiał się, co odpowiedzieć. Nieznajomy także przez chwilę milczał, a potem rzekł: - Byłem muzykiem u hrabiego Lorenza del Vetro. - Za- brzmiało to ponuro. - Nadwornym muzykantem. - Tak? - Petronio dalej nic nie rozumiał. - To inte- resujące. - Ale hrabia Lorenzo w gniewie roztrzaskał moje skrzyp- ce. Grałem dla jego żony serenadę, złożoną z pięknych mi- łosnych i tanecznych melodŹŹ. Całkiem zresztą niewinną, nie było się o co złościć. Ale żona była młoda... prawie dziecko, o wiele młodsza od hrabiego. Pewnie myślał, że... no cóż, to było bardzo niesprawiedliwe. Zniszczył skrzypce. Jeśli mam być szczery, to hrabina Laura była niewątpliwie bardzo... bardzo piękna. I smutna. Chciałem ją rozweselić, a może też chcia- łem... Ale uważam, że nie powinien był rozbijać skrzypiec. - Dziwię się, że pan w ogóle został w zamku - rzekł Petronio ze szczerym współczuciem. - Naprawdę uważam, że miał pan wszelkie powody, żeby odejść z dnia na dzień, skoro zniszczył pański instrument. - W pewnym sensie dlatego właśnie zostałem. - Ooo... - skomentował przeciągle Petronio. - Zamilkłem, rozumiesz? Przerwano mi w środku rados- nej serenady. W środku... akurat z hrabiną coś się zaczynało dziać, w tym momencie kiedy mi prz‚rwano. Nie mogłem odejść, póki nie dokończę serenady. Petronio dalej nie rozumiał. - Jak dawno temu się to stało? - O, już ładnych parę lat... - No cóż... Czy to znaczy, że mam z panem dzielić pokój dzisiejszej nocy? - Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu. - Przeciwko czemu? - Jeśli sobie życzysz, żebym został, Petronio. Jestem ci winien podziękowanie. - Przepraszam, naprawdę nie rozumiem. Był pan obecny na przedstawieniu? - To ja byłem tym duchem w skrzypcach - wyjaśnił mężczyzna. - Wspaniały pomysł, uważam, żeby to powie- dzieć. Petronio otworzył usta, ale nic nie rzekł i zamknął je gwałtownie. - Pomyślałem wtedy: dobrze! niech ma swojego ducha w skrzypcach! - Obcy wybuchnął niskim, dźwięcznym śmiechem. Petronio gapił się na niego, na jego twarz. - Ten hrabia... - spytał niepewnie - ten Lorenzo del Vetro... - Brutal. Gdyby chociaż zadowolił się poderżnięciem mi gardła, ale musiał do tego jeszcze roztrzaskać skrzypce. Na moich oczach i w obecności młodej hrabiny, o jedną z kolumn w sali... tak, to było oczywiście w starym zamku, tam wtedy przecież mieszkali. Wiesz, roztrzaskał je, gdy jeszcze brzmiała w nich muzyka. - Rozumiem - odparł z rezerwą Petronio. - Bardzo nierycerski postępek. Od tego czasu tu krążę, towarzyszę rodzinie, krwi, że tak powiem. Petronio zdobył się na śmiałość i wygarnął prosto z mostu: - Powiadają, że to ty ponosisz winę za brak serca i radości u Vetrów. - To nieprawda - odparło widmo. - Jestem cichy i spokojny. Przez ostatnie parę dziesiątków lat nawet im się nie pokazywałem. Odwrotnie, to zimna surowość, brak serca i zadufanie Vetrów były przeszkodą na drodze do mojego uwolnienia. To jest dom pozbawiony radości. Nigdy nie przybywali doń muzycy, których mógłbym wykorzystać do dokończenia mojej serenady. Nie tacy jak ty. Dopiero dzisiej- szego wieczora mi się poszczęściło. - Czuję się zaszczycony, panie... - Możesz mnie nazywać Michele - powiedziało widmo. - To było kiedyś moje imię. - To dla mnie wielki zaszczyt, mistrzu Michele! Petronio nie bardzo wiedział, jak się prowadzi konwersację z widmami. Przyglądał się całej postaci, szaremu habitowi, zniszczonym sandałom, twarz była teraz wyraźniejsza, o deli- katnych, pięknych, harmonijnych rysach. Bardzo sympatycz- ny duch, na to wyglądało. - No, dobrze-mówiło widmo- być może nawet, że ów postępek hrabiego Lorenzo, który pozbawił mnie życia na oczach swojej żony, uprzednio roztrza... być może, że to zdarzenie jest winne temu, że Vetrowie stali się tacy zimni, tacy obojętni dla sztuki. Moja stała obecność tutaj na pewno także miała znaczenie, ale... patrząc na to z mojego obecnego punktu widzenia... myślę często, że z tymi skutkami i przy- czynami może być także odwrotnie. - Przykro mi - odparł Petronio - ale tak mało jestem zorientowany w naukach... - To bardzo proste - wyjaśniło widmo. - Powiedzmy, że przyczyny tego, co się dzieje w sobotę, należy szukać w wydarzeniach niedzieli. - Nie bardzo pojmuję... to, co się dzieje dziś, jest skutkiem tego, co się stanie jutro? - Całkiem prawidłowo. Tak jak lalkarz wie, co się stanie z marionetką w następnej scenie i dlatego ją przygotowuje. Jeśli dobra wróżka ma wejść z prawej strony, ustawia księż- niczkę po lewej, aby wróżka ją mogła zaskoczyć. Lalkarz to wie; ten, kto pociąga za sznurki, wie, co ma się zdarzyć. Lalka - nie, w tym rzecz. - Ach, tak... - Powodem, dla którego księżniczka przechodzi na lewo jest pozornie chęć spojrzenia w lustro, poprawienia fryzury. Ale w rzeczywistości dzieje się to dlatego, że ma się pojawić dobra wróżka. - Aha... - Ale ona tego nie wie. To znaczy zazwyczaj nie wie. To był bardzo piękny wieczór, Petronio, ze wszech miar piękny. Ja sam jestem ogromnie szczęśliwy, teraz bowiem mogę odpoczywać w pokoju. Jesteś szczególnym młodzieńcem, Petronio, miewasz natchnione pomysły, widzisz rzeczy, któ- rych inni nie widzą... - T-to najprawdziwsza prawda... - Więc być może to ten piękny wieczór był powodem, dla którego hrabia Lorenzo wówczas roztrzaskał moje skrzypce. Aby to się mogło zdarzyć. Byś mógł się tu pojawić i abym ja mógł ci powiedzieć to, co mam do powiedzenia, zanim odejdę. - Dokąd? - Dziwne pytanie. - No tak. - Mam dla ciebie posłanie, Petronio. Zdradzę ci, jakie lalkarz ma wobec ciebie zamiary. - Nie rozumiem... - Chyba rozumiesz. Opowiem ci, co się z tobą będzie działo. Muszę ci to przekazać, jest po temu dokładnie określo- na przyczyna. Zacząłem od tego, że zapiszesz się w ludzkiej pamięci... Petronio wlepił oczy w widmo; po raz pierwszy odczuł przed nim obawę. - Boisz się? Osobiście wolałbym na tym zakończyć, podziękować, że dałeś mi okazję odejść, i pozwolić ci samemu na własną rękę dochodzić do tego, w miarę jak się będzie działo. - Nie rozumiem. Czy to niebezpieczne wiedzieć takie rzeczy? - Niestety będziesz z tym walczył, zapewniam cię. Bę- dziesz próbował sobie wyobrazić, że cały ten wieczór i nasza rozmowa dzisiejszej nocy nie miały miejsca. Będziesz robił wszystko, by zapomnieć to, co zaraz powiem, chociaż to piękne i bardzo zaszczytne. - Piękne i zaszczytne... - Mniej więcej tak, jak dzisiejszy wieczór, kiedy swoją grą budziłeś życie w tej dwójce dzieci. Tyle że dużo bardziej piękne i zaszczytne. - Poczekaj chwilę - przerwał Petronio - powiadasz, że to konieczne... ' - Tak - odparło widmo. - Tak trzeba, z tego co rozumiem, chociaż z czasem stanie się to dla ciebie nie- wypowiedzianie trudne. Można by sądzić, że to jakaś kara. A w rzeczywistości... w rzeczywistości jest to wynagro- dzenie. - Trochę to nieprzyjemnie - powiedział po chwili Petronio - pomyśleć, że się wisi na sznurkach jak jakaś marionetka i nie ma się swobody ruchów. Lalka nie musi ' przecież wiedzieć, że ją na przykład pożre smok. A kim właściwie jest ten, kto decyduje, kto pociąga za sznurki? Widmo uśmiechnęło się przyjaźnie. - Przypuszczałem, że o to spytasz. Odpowiedź niewiele ci zdradzi. Możesz to nazwać niebem i gwiazdami, ale patrząc głębiej jesteś nim ty sam. - Ja sam. Widmo podniosło się. - Skoro ci mam opowiedzieć o twoim losie, wolę to zrobić szeptem... jeśli nie masz nic naprzeciw temu - pochylił się w stronę Petronia i przyłożył mu rękę do ucha. ' Ucho zapiekło. ; I wyszeptał. Jeszcze słowa na dobre nie dotarły mu do ucha, gdy Petronio wybuchnął śmiechem - pełnym niedowierzania, nieopanowanym śmiechem. Widmo zniknęło, a on pozostał, rozedrgany jak gałązka, na której dopiero co siedział ptak. Długo śmiał się jak szaleniec w mroku nocy, zrozpaczony i radosny, trząsł głową, szczęśliwy i zarazem nieszczęśliwy. Tak więc Petronio nigdy nie ożenił się z Julią, córką mistrza Giacoma, chociaż starał się ze wszystkich sił. Ona zakochała się tymczasem w kimś innym i pozostała niezłomna, mimo że rodzice nakazywali jej poślubić Petronia, a on sam zaklinał ją na wszystkie świętości. Nie przejął także teatrzyku lalkowego Giacoma. Teatrzyk spalił się pewnej nocy na południu, a śpiący w wozie Giacomo zginął w płomieniach, rozpadł się w pył razem ze swymi lalkami. Była to zresztą wina Petronia, który wychodząc zapomniał był zgasić lampę w wozie... Życie Petronia było drogą; tysiącem zawodów i zatrudnień w licznych krajach i wielu trupach wędrownych artystów, a nawet w cyrku. Było szczęściem i nieszczęściem, powodze- niem i porażką. Został kontrabasistą w cyrku, ponieważ pewnego wieczoru zgubił kurtkę ze wszystkimi oszczędno- ściami i chcąc przeżyć musiał przyjąć taką pracę, jaka się nadarzała - a wchodziła w grę tylko praca basisty w cyrku. Mimo że nie umiał grać na kontrabasie i powiedział o tym dyrektorowi, został przyjęty. Tak stał się muzykiem, podróżował daleko, za siódmą górę i rzekę, a jego droga układała się w barwną, wzorzystą mozaikę wydarzeń, scen i ludzi. W głębi, pod tą powierzchnią, ćmił ból wiedzy, którą dało mu widmo mistrza Michele. Potrafił zapomnieć o nim na cały rok, ale potem wracał. Zawsze wracał, stając się powodem rozpadu jedynego małżeństwa Petronia, w MarsylŹŹ, i nadając jego życiu charakter tymczasowości, pośpiechu. W miarę upływu lat, kiedy Petronio się zestarzał i od dawna już pracował jako muzyk na statkach, jego wiedza stawała się nie do zniesienia. Musiał znaleźć jakąś kryjówkę, dokąd mógłby przed nią uciec. Skrył się w obłęd. Oddzielał głowę od ciała, rozbierał myśli na części i wpuszczał pomiędzy nie powietrze, światło i śmiech, najlepiej jak potrafił, aby zapomnieć, aby się nie męczyć. Od czasu do czasu wiedza przebijała się jednak na po- wierzchnię i wtedy bronił się fajerwerkami niedorzeczności, udawał wariata, na ile mu starczyło sił. 10 kwietnia 1912 w Liverpoolu wszedł na pokład "Titani- ca" przez czysty przypadek, ponieważ jakiś muzyk kilka dni wcześniej zachorował i ponieważ on sam wpadł na pomysł, by wstąpić do biura impresaria. Znalazł się na pokładzie, a naj- bliższej niedzieli wydało mu się, że słyszy w kontrabasie głos - jakby jakieś widmo ukryło się w instrumencie. Taka była historia Giovanniego Petronia Vitellotesty. Na brzeg wróciłem, w przeświętym ruczaju Tak odrodzony jak rośliny nowe, Okryte szatą zielonego maju, czysty i gotów wylecieć na gwiazdy. Dante Boska Komedia 14 kwietnia 1912 41~46,N, 50~r4,W, godz. 23.32 Zimno i bezchmurnie. W nocy statek utrzymuje prędkość 20 i 172 węzła. Gwiazdy migoczą i lśnią. Nocne powietrze jest tak prze'czyste że ciała niebieskie dostrzega się nad horyzon- tem od razu, gdy tylko się pojawią; gwiazdy, które akurat znajdują się na widnokręgu, linia Ziemi rozcina na dwoje jak ostrze skalpela. Morze jest całkiem spokojne. W bocianim gnieździe na przednim maszcie siedzi dwóch bystrowzrocznych; obserwatorzy Frederick Fleet i Reginald Lee wpatrują się w noc z wysokości pięćdziesięciu stóp nad pokładem, zawieszeni między niebem a ziemią. Siedzą od dziesiątej wieczór, zostało im jeszcze pół godziny wachty. Otrzymali rozkaz, by dzisiejszej nocy zachować szczególną czujność ze względu na nadesłane komunikaty lodowe i nie- zwyczajną ciszę w przyrodzie. Nie odzywają się do siebie. Podzielili świat na dwie strefy obserwacyjne, każdy swoją. Nieprzyjemna jest ta cisza w powietrzu i na morzu. Brak jakiegokolwiek ruchu stwarza obserwatorowi trud- ności, nie powstają żadne refleksy świetlne, nie zaryso- wują się żadne kontury. Woda wygląda jak atrament. Nagle jeden z nich mówi: - Mgiełka. Mgła jak zacierająca kontury zasłona lekkiego, prawie przezroczystego dymu pojawia się nieoczekiwanie przed dziobem i wpełza powoli na przedni pokład. W powie- trzu przebiega nagły lodowaty podmuch. Obaj marynarze w bocianim gnieździe wpatrują się przed siebie mrużąc oczy. Godzina 23.40. Obserwator Fleet nie namyślając się wiele uruchamia alarm - trzy dzwonki, następujące jeden po drugim: O b i e k t p r z e d d z i o b e m, po czym chwyta za telefon łączący go z mostkiem i krzyczy w tubkę: - Halo! Halo! Jest tam kto? Z mostku dobiega metaliczny głos odpowiedzi: - Tak... Co w polu widzenia? - Góra lodowa na kursie. - Dziękuję. Oficer na mostku odkłada słuchawkę. Dwaj w koszu na maszcie jak sparaliżowani obserwują wyrastającą z ciem- ności na wprost nich wielką czarną masę. To olbrzymia góra lodowa, wyższa niż fordek, prawie tak wysoka jak maszt z bocianim gniazdem. Mroźny welon mgły przesuwa się na bok. Góra jest teraz dokładnie przed dziobem; kiedy ją Fleet zobaczył, musiała być oddalona o kilkaset jardów. - Idziemy prosto na nią... - szepcze przerażony Fleet i chwyta się brzegu platformy. Dwójka z bocianiego gniazda zrobiła swoje, teraz mogą tylko czekać i patrzyć. Wiedzą, że na dole, na mostku, gdzieś tam pod i za nimi, rozbrzmiewają okrzyki komend, sternik obraca kołem, oficerowie wpatrują się w mrok. Wydaje się, że mija wieczność, nim statek zacznie odpadać na bakburtę. Z wibracji wnioskują, że do maszyny poszedł rozkaz "Cała wstecz!" Mijają sekundy, dziób skręca powoli omijając górę. Statek prześlizguje się bokiem. Udało się. Kiedy kolos przesuwa się wzdłuż burty statku, rozlega się jakby szept. Bryły lodu odrywają się z trzaskiem i spadają na pokład. Statek przenika nagły dreszcz, który przenosi się na maszt. Potem zapada cisza, czarna masa znika w ciemności za rufą. Maszyny stają. - O mały włos - mówi Reginald Lee. Mniej niż minuta minęła od chwili, gdy w polu widzenia ujrzeli górę lodową. Sen kapitana jest lekki. Jego powieki drgnęły równocześnie ze zmianą odgłosu pracy maszyn. Jeszcze zanim się obudzi, czuje miękki, nienaturalny ruch wzdłuż burty statku. Już jest na nogach. Narzuca na siebie ubranie, kurtkę od munduru, kapitańską czapkę i wychodzi na mostek. - Na co weszliśmy? - pyta. W głębi statku rozbrzmiewają dzwonki alarmowe. Jak przewidują przepisy, w wodoszczelnych grodziach opadają elektrycznie sterowane klapy. Pulsują czerwonym światłem lampki. Palacze i maszyniści wdrapują się na schody awaryjne i znikają w otworach wielkości człowieka. W przeciwieństwie do oficerów na mostku wiedzą, co się stało. Wyrwa ma ponad 300 stóp długości; od sterburty woda z szumem wlewa się do forpiku, przedziałów numer jeden, ! dwa i trzy, a także do kotłowni numer sześć i pięć. Konstruktor statku, Thomas Andrews, pracuje w swojej kabinie numer A 36. Na stole przed nim piętrzą się prawdziwe góry kopŹŹ dokumentów, planów, specyfikacji, list oraz pod- ręczniki budowy okrętów. Robi notatki pykając z fajeczki, wkrótce położy się spać. Jest tak zajęty wygładzaniem raportu, że nie zwraca na nic uwagi. Kilka minut temu usłyszał jakiś głęboki, bulgoczący odgłos, jakby do rur z wodą dostało się powietrze. Prawie go nie zauważył, trochę się tylko zaniepo- koił, że może coś się psuje w kanalizacji, ale dźwięk zniknął. Zajął się pisaniem. Ktoś puka do drzwi kabiny. Tak późno? Andrews odkłada papiery, które właśnie przeglądał, i podnosi się trochę z wysił- , kiem. Ponowne pukanie, ktoś się niecierpliwi. - Zaraz, zaraz. Już idę! Za drzwiami stoi oficer administracyjny McElroy. - Witam, ochmistrzu, co mogę dla pana zrobić? - Kapitan Smith prosi, żeby pan zechciał być tak uprzej- my, sir, i natychmiast przyszedł na mostek. Andrews spogląda na zegarek: - Teraz - Tak, sir. Bez zwłoki. Chyba weszliśmy na coś w ciem- nościach. Północ. Pierwszy telegrafista Philips przekazał dopiero co słuchawki asystentowi Bride'owi, który był tak miły i zastąpił go na dwie godziny przed końcem wachty. To był męczący dzień i Philips doprawdy dojrzał do zdania służby. Zdejmuje właśnie szelki w małej kajucie telegrafistów za ścianą pomiesz- czenia radiostacji, gdy ktoś z impetem wpada do środka. Odwraca się ziewając: - Co, u li...? Pan kapitan? Tak, sir? - Słuchaj no, "drucik". Kilka minut temu weszliśmy na górę lodową. Za chwilę będę miał kompletny rejestr szkód. Niech pan się przygotuje do wysyłania sygnałów z wezwaniem na ratunek. Philips w mgnieniu oka przypomina sobie liczne w ciągu dnia komunikaty lodowe - łącznie z tymi kilkoma, które nie dotarły na mostek. Speszony, zakłada na powrót szelki. - Tak jest, sir... - ...więc sytuacja jest fatalnie klarowna: statek może utrzymać się na powierzchni z dwoma wodoszczelnymi po- mieszczeniami wypełnionymi całkowicie wodą... niezależnie od tego, które zalało. - Inżynier Andrews ssie nerwowo cybuch fajki. - Nie zatonie także z trzema przednimi przedziałami pod wodą, a przy dobrej pogodzie i małej fali utrzyma się nawet z czterema przednimi... Ale z pięcio- ma... nie. Na mostku zapada cisza. - Z praktycznych i architektonicznych względów - ciągnie Andrews - wodoszczelne grodzie nie wszędzie, jak wiemy, dochodzą do samej góry. Sięgają tylko pokładu E. W tej chwili pięć przednich wodoszczelnych przedziałów napełnia się wodą. Wygląda na to, że stosunkowo szybko; trudno powiedzieć, ile wody statek nabiera w ciągu minuty, nie znamy rozmiarów rozdarcia poszycia. No cóż, gdy te pięć pomieszczeń będzie pod wodą i statek wychyli się do przodu, woda siłą rzeczy przedostanie się korytarzami ponad pozio- mem E i zacznie wypełniać przedział szósty, a potem siódmy. - Ile mamy czasu? - pyta kapitan rzeczowym tonem. Andrews jak szalony liczy na kawałku papieru. - Godzinę do półtorej - mówi blady. - Może trochę więcej, jeśli nam dopisze szczęście. Kapitan spogląda mu w oczy. Ostatni rejs, myśli. Od- chrząkuje. - Panowie - zwraca się do swoich oficerów - wszystkie ręce na pokład! To rozkaz. Przygotować szalupy. Pasażerów powyciągać z łóżek i poinstruować. Polecić im, by udali się do łodzi ratunkowych... Tak, tak - przerwał, ściszył głos - coś mi się przypomniało. Wszyscy wiedzą, co ma na myśli. Gwałtownie opuszcza powieki, rysy wykrzywia mu grymas bólu. - Starszy oficer - odzywa się cichym, opanowanym głosem - pojemność łodzi ratunkowych? - Niecałe tysiąc dwieście miejsc, sir, przy pełnym ob- łożeniu. - Lista pasażerów? - Tysiąc trzysta dwadzieścia osób, sir. - Plus załoga trochę ponad siedemset... - zaczyna bezbarwnym głosem kapitan. - Jest tak, jak nakazują przepisy, sir. W stosunku do tonażu. - Rozkazuję! - mówi kapitan. - Kobiety i dzieci w pierwszej kolejności. Ma się to odbyć w absolutnym spokoju. Żadnej paniki. Oficerowie uzbroją się, na wszelki wypadek. Powtarzam: Ż a d n e j p a n i k i. Należy poczynić wszelkie kroki, by zapobiec wybuchowi histerŹŹ. - Przepraszam, panie kapitanie - wtrąca Andrews - ale czy naprawdę sądzi pan, że to słuszne nie uświadomić ludziom w pełni grożącego im niebezpieczeństwa... nie wydaje mi się, by wiele osób zauważyło zderzenie z górą... w każdym razie na górnych pokładach... - Nie ma prawa dojść do żadnej paniki - odpowiada niewzruszenie kapitan. - Wszystko ma się odbyć w porządku. Poinformuję teraz telegrafistę i podam mu aktualną pozycję. Potem pozostaje nam modlić się do Boga i mieć nadzieję, że utrzymamy się na powierzchni do przybycia pomocy. - Na północny zachód od nas stoi jakiś statek - mówi drugi oficer Lightoller. - Widziałem jego światła ze skrzydła mostku. Nie przesuwały się. - Wystrzelić rakiety i nadawać sygnalizacją morse'a. Zrozumiano? Oficerowie odpowiadają jak jeden mąż. - Wykonać! - rzuca kapitan. Ostatni rejs, myśli. Ostatni. Come Quick Danger - z "Titanica", godz. oo.iz. CQD...CQD...CQD...CQD ĄI~46'N, So~I‡'W, PROSZĘ O ASY- STĘ KOLIZJA Z GÓRĄ LODOW~ TITANIC CQD. Z "Parisiana: (E): HALO STARY BYKU MAM DLA CIEBIE STERTĘ DEPESZ Z CAPE CODE DO DALSZEGO PRZEKAZA- NIA STOP MAM CI JE PRZESŁAĆ? Z "Titanica": CQD TO JEST CQD 4I~46'N, 5o~I4'W. Z "Parisiana": MAM POWIADOMIĆ KAPITANA? WZY- WASZ POMOCY? Z "Titanica": TAK PROSZĘ RUSZAJCIE NATYCHMIAST STOP. Z "Prinza Friedricha Wilhelma" (W): CO SIĘ DzIEJE STARY BYKU. Z "Titanica": WESZLIŚMY NA GÓRĘ LODOWą STOP TONIEMY STOP. ' Poniedziałek, 15 kwietnia 1912 Północ Kajuta muzyków na rufie, bakburta Dawid obudził się nie wiedząc czemu. Nie minęło wiele czasu, odkąd poszli spać. Coś go wytrąciło ze snu, jakiś dźwięk czy ruch, jakby nim ktoś łagodnie potrząsał. ' Miał jakiś sen, jeden z tych, co to się miewa zaraz po zaśnięciu. Coś o ZofŹŹ, jej pokoju i domu pani Melchior w Wiedniu. Zofia przy oknie z siedmioma różami. Wyraźny, spokojny sen. Tylko ta jedna scena. Leżał chwilę w ciemnościach, nie udawało mu się na powrót zasnąć. Słyszał oddechy pozostałych. Petroniusz chra- pał, Co go obudziło? Jakaś różnica. , Wtem pojął, że było zupełnie cicho. Ani skrzypienia, ani wibracji, nie słychać też szumu wody wzdłuż burty. Przez chwilę rozważał myśl, czy nie zawinęli do portu. Na gwoździu nad koją wymacał zegarek. Mrużąc oczy długo , wpatrywał się w cyferblat; w ciemnościach nie mógł ustalić, czy wskazówki stoją na pierwszej, czy na północy. ; Pod nim na koi rozległ się kaszel, zaszeleściła pościel. ! - Spot - szepnął - nie śpisz? ; - Nie. - Stoimy? - Na to wygląda. - Dlaczego? ' - Bo ja wiem, nie spałem cały czas, odkąd Jason zga- ' sił światło. Źle sypiam nocami, więc leżę i myślę. Przed kwadransem poczułem wstrząsy, jakby statek jechał po bruku... Potem maszyny dały całą wstecz i stanęły. Za chwilę ruszyły połową mocy do przodu, pracowały kilka minut i znowu stanęły. Od tego czasu stoimy. - Myślisz, że coś się stało? - Może spotkaliśmy inny statek, który potrzebuje wspar- cia, na przykład pomocy lekarskiej. Takie rzeczy się zdarzają, rzadko, bo rzadko, ale jednak. Nagle za ścianą usłyszeli szum i gwizd. - Co to za dźwięk? - Hm. Zdaje się, że... że spuszczają parę z kotłów. Dziwne. Głos Jasona w ciemności, zupełnie trzeźwy: - Dobrze by było, gdybyście się trochę uspokoili. - Przepraszam, panie Coward, ale stoimy, a Spot mówi, że... - Co się tu właściwie dzieje? - rozległ się głos Aleksa, zły. - Nie mam pojęcia - odparł Jason. - Spuszczają parę. Najlepiej, jak ktoś pójdzie i... Stukanie. Jason wyskoczył z koi, przebiegł po deskach na bosaka i otworzył drzwi. - Dobry wieczór, kapelmistrzu, przykro mi, ale... - Intendent? Słucham, panie McElroy. - Niech pan weźmie swoich muzyków i natychmiast uda się do salonu pierwszej klasy na pokładzie A. - Co proszę? Pan wybaczy, ochmistrzu, ale jest godzina... - To jest rozkaz kapitana. - Ale co się stało, sir? - Pasażerowie zostali poinformowani o zagrożeniu i pa- nuje nastrój lekkiego podniecenia. Być może trochę muzyki wpłynie na nich uspokajająco. - Budzi się pasażerów? - Tak, więc macie się tam natychmiast zjawić. Weszli- śmy na coś, zdaje się, że na górę lodową. Zapewne nie ma niebezpieczeństwa, ale na wszelki wypadek pasażerowie mają udać się do szalup. Jeśli będziecie grać, zrobi to wrażenie bardziej... raczej ćwiczebnego alarmu. Jason patrzył zdumiony na intendenta, który zachowywał całkowitą powagę. - No tak, oczywiście - ziewnął. - Naturalnie, już idziemy. - Dziękuję, kapelmistrzu - powiedział oficer i zniknął. ' Jason zapalił światło. - Ruszajcie się! Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy, ale mamy wstawać i grać. - Że co? - padło półsenne z koi Jima. - Grać? Teraz? - Hop z łóżek! - zakomenderował Jason. - Jeśli się trochę pospieszymy, może zdołamy uratować ostatnie skrawki honoru orkiestry. - To najgłupsza rzecz... - zamruczał Georges. - Publiczność na pewno ze zrozumieniem przyjmie nie- obecność pianisty. Mam tu w koi do zagrania taki mój prywatny nokturnik - stwierdził Spot. - Nie - sprzeciwił się Jason - wstajemy. Wszyscy. - Petroniusz też? - spytał z przekąsem Aleks. , - Zwłaszcza on. Petroniuszu, hej, Petroniuszu! Obudź się! - To whisky. - Musi wstać i wyjść razem z nami, nawet gdyby miał tylko ładnie wyglądać. Hej! Pobudka! - Jason potrząsnął mocno basistą. - Góra lodowa? - spytał cicho Jim. - Czy on powie- dział "góra lodowa"? - jego głos zabrzmiał nagłym zaniepo- kojeniem. - Tak, chyba tak to brzmiało - westchnął Spot na- kładając uniform. - Ach! - głos Petroniusza otwierającego wyraźnie oczy zabrzmiał nadzieją i oczekiwaniem. W korytarzach było rojno. Pokojówki i stewardzi pukali do drzwi budząc pasażerów. Ludzie niechętnie kierowali się ku schodom i wyjściom, zdezorientowani, rozplotkowani, niektórzy z kamizelkami ratunkowymi pod pachą. Część zauważyła zderzenie i zrozumiała, że dzieje się coś niedo- brego. Ktoś widział urzędników pocztowych, jak w dalszej części sekcji dziobowej ratowali ociekające wodą worki z po- cztą. Ale większość pytała z rozdrażnieniem, po co to wszystko. Członkowie orkiestry zwrócili uwagę, że ze schodami coś jest nie w porządku. Stopy dotykały stopni pod dziwnym kątem. - Schody są krzywe. Statek ma przechył - stwierdził Jim. - Chyba na dziób. Kiedy weszli do salonu, przywitały ich oklaski. Zebrała się tu spora część pasażerów pierwszej klasy, niektórzy jeszcze w strojach wieczorowych z poprzedniego dnia, inni wyraźnie zirytowani wyciągnięciem z łóżek. Przybycie orkiestry wpro- wadziło trochę lżejszy nastrój. Jason Coward i jego sześciu muzyków skierowali się ku kątowi za fortepianem. Spot niósł kontrabas Petroniusza, na miejscu ustawił mu go i wetknął do ręki smyczek. Stary mocno objął instrument. Zaczęli wiązanką ragtime'ów cieszących się wyraźną po- pularnością. Towarzystwo postanowiło, zdaje się, przyjąć tę niewczesną pobudkę z humorem i po sportowemu i kiedy orkiestra zagrała najnowszy szlagier Irvinga Berlina Alexan- der's Ragtime Band, kilka młodszych par zaczęło tańczyć, a część zebranych klaskała w takt. Kelnerzy, których wyciąg- nięto z łóżek zaledwie zeszli ze służby, biegali zaspani w tę i z powrotem serwując napoje. Przez okna widać pokład szalupowy. Wzdłuż relingu na sterburcie leżą białe bryły. Lód. Kilku panów w smokingach, którzy nie zdążyli się położyć, gdy zaczęto wygarniać pasaże- rów, stoi teraz na pokładzie z porcjami whisky z wodą sodową i rozbija ten lód o leżaki na małe kawałki mieszczące się w szklaneczkach. Śmieją się i żartują. Potem orkiestra gra walce. Po pokładzie uwijają się marynarze w drelichach, w po- śpiechu i poczuciu odpowiedzialności mocując się z windami łodziowymi. Na północny zachód od "Titanica" stoi na horyzoncie statek. Ze skrzydła mostku od sterburty kwatermistrz Rowe zgodnie z rozkazem kapitana wysyła race w minutowych odstępach. Próbowano już sygnalizować lampą Morse'a, bez rezultatu. Jest czterdzieści pięć minut po północy. Race wylatują z jękiem w powietrze i w górze nad "Titanikiem" rozpryskują się dalekimi wystrzałami. Statek w widoczny sposób osiada. Nieznajomy nie reaguje na sygnały. Jedyny statek, który dziś w nocy nie czuwa. Jak ślepiec będzie tak leżał na horyzoncie przez następne godziny. - Ależ pani m u s i zejść do szalupy, madame! - oficer był najwyraźniej u kresu wytrzymałości. - Bzdura! Nie zejdę do żadnej łodzi ratunkowej. W każ- dym razie nie bez mojego męża, nie bez Herberta! - Bardzo mi przykro, madame, ale taki jest rozkaz. Kobiety i dzieci najpierw. Pani mąż dostanie się na pewno do jednej z następnych łodzi. - Nie rozumiem, po co to wszystko. Złożę skargę u ar- matora. Jesteśmy jak u Pana Boga za piecem, na środku spokojnego oceanu. Elektryczność działa. Gra muzyka. Na dworze jest za zimno, wolę zostać tutaj. Lekarz twierdzi, że mój bronchit... - "Titanic tonie, madame. - Niech pan nie przesadza! O godzinie 00.45 spuszczono na wodę pierwszą łódź ratunkową. Numer ~ ze sterburty. Mogła pomieścić 65 pasażerów, ale z powodu niewielkiego entuzjazmu dla akcji ratowniczej pomiędzy paniami z pierwszej klasy, znajdowało się w niej tylko 27 osób, kiedy zrezygnowany oficer kazał ją w końcu posadzić. Zrobiono to właściwie dla przykładu, by przekonać resztę, że sytuacja jest poważna. Mimo to kiedy dziesięć po pierwszej spuszczono ze sterburty łódź numer 1, było w niej tylko dwunastu pasażerów, między innymi Sir Cosma i Lady Duff Gordonowie, którzy uważali, że bezpiecz- niej jest dmuchać na zimne. Łódź numer 8 z bakburty spuszczono z 39 osobami, łódź numer 6 miała 28 chętnych, a w łodzi numer 5 brakowało do pełnej obsady jeszcze 24 osób, gdy podawano komendę do puszczenia mocowań. Później popyt na miejsca się zwiększył. ' We wnętrzu statku pękają ściany, korytarze napełniają się wodą, na powierzchni unoszą się bezładnie bagaże. Pasażerowie trzeciej klasy - matki z gromadkami dzieci, ociężali mężczyźni o spracowanych dłoniach, ubodzy Żydzi ; i zdezorientowani Ormianie - próbują się wszyscy wydostać na pokład. Oni zauważyli zderzenie. To, co w chwili gdy góra lodowa rozcinała poszycie, wydawało się na górnych pokła- dach słabym stuknięciem, było ogłuszającym hukiem na niższych, na dziobie od sterburty. Niektórzy emigranci zostali siłą uderzenia wyrzuceni z koi, teraz usiłują wydostać się w bezpieczne miejsce. Z poranka pamiętają drogę do jadalni, ale drzwi i przejścia, które na nabożeństwo stały dla nich otworem, teraz są zamknięte na cztery spusty, a nieubłagane wachty bronią dostępu, powołując się na surowe przepisy. Nie ma przejścia do pierwszej klasy. - Chce pan, żeby się dzieciaki potopiły? - krzyczy jakiś zwalisty Irlandczyk. - C h c e p a n? Odpowiedz, czło- wieku! Ale posłusznie cofają się do pomieszczeń trzeciej klasy. Jest ich pokaźna liczba, ponad siedemset osób. Dopiero dużo później zaczyna się ich wpuszczać, bądź też torują sobie drogę na własną rękę, ale wtedy wśród pasażerów szaleje już panika, a większość łodzi ratunkowych znajduje się na wodzie. Tylko niewiele kobiet uchodzi z życiem ze statku, połowie dzieci się to nie udaje. W nienaruszonych wypadkiem pomieszczeniach maszy- nowni mechanicy i smarowacze podtrzymują działanie gene- ratorów - póki się da, statek musi mieć prąd. Napięcie nie powinno spadać, na pokładzie potrzebują światła do zała- dunku łodzi, telegraf musi mieć zasilanie, by mógł wysyłać w noc wołanie o ratunek. Mechanicy nie mówią wiele, pra- cują zawzięcie. Za wodoszczelnymi grodziami słychać daleki huk łamiących się pod naporem wody żelaznych płyt i wyry- wanych z cokołów, rozbijanych maszyn. Stopniowo opusz- czają kolejne pomieszczenia uciekając przed napływającą wodą. Zaledwie nieliczna ich garstka ujrzy kiedykolwiek wy- gwieżdżone niebo. Save Our Souls - "Titanic" wysyła ten nowy między- narodowy sygnał po raz pierwszy o godzinie oo.45 ů SOS... SOS...SOS... 4I~46'N, 5ooI4'W TONIEMY PRZECHYŁ NA DZIÓB PRZYBYWAJCIE NAJPRĘDZEJ JAK MOŻNA TITA- NIC. Rozległy pusty ocean nagle wypełniają głosy i sygnały, nawołując się z ogromnych odległości. W słuchawkach tele- grafisty Philipsa są bliskie, jakby znajdowały się tuż za plecami i szeptały do ucha. Ale naprawdę są bardzo daleko. Z "Olympica", bliźniaka, z niedowierzaniem: CO JEST, STARY KONIU, IDZIESZ NA POŁUDNIE SPOTKAĆ SIĘ Z NAMI? - Idiota - mruczy Philips przez zaciśnięte zęby - dzie- sięć razy mu już mówiłem! Wystukuje jak szalony: KOBIETY I DZIECI SCHODZą DO ŁODZI. Powoli do "Olympica" zdaje się docierać, co się tu wydarzyło. Sygnały biegną do wszystkich statków w zasięgu radiostacji, zostają przekazane dalej i przez telegrafy innych statków osiągają stację w Cape Race. Rejestrują je redakcje gazet w Nowym Jorku, przesyłają wiadomość w głąb kon- tynentu i via kabel transatlantycki - do Londynu. Słuchajcie! Posłuchajcie głosu "Titanica"! Nastawcie uszu! Dzisiejszej nocy tonie! A setki głosów w eterze odpowiadają na wołanie Titanica": IDĘ DO CIEBIE ILE PARY W KOTŁACH... POWIADOMIŁEM KAPITANA IDZIEMY DO WAS PEŁNą PARĄ... POWIEDZ TITANICOWI ŻE IDZIEMY MU NA RATUNEK... UPRZEJMIE PROSZĘ PRZESŁAĆ WIADOMOŚĆ DALEJ NA TITANIC ŻE MOŻEMY TAM BYĆ ZA TRZY GODZINY... Posłuchaj głosu "Titanica". Przed godziną drugą sygnały słabną: STOIMY PO KOTŁY... CQD... Słuchaj. Wsłuchuj się w noc. Słyszysz go, ale nie ma cię tam. Odsuwa się w ciemność, znika. Czy słyszysz? Gdy opustoszał salon, przenieśli się do holu na pokładzie szalupowym, przesunęli także pianino. Tu do kwadrans po pierwszej grali marsze i wesołe melodie. Trzymali się muzyki o żywym, podnoszącym na duchu rytmie. Nastrój wśród pasażerów pierwszej klasy był wciąż dobry, ale w miarę jak wzmagał się ruch na pokładzie, coraz mniej uwagi zwracano na muzykę. Dwadzieścia po pierwszej hol także był pustawy. Jason rozejrzał się speszony po pomieszczeniu. Dał znak muzykom, by na chwilę przerwali, i wyszedł na pokład, by poszukać intendenta McElroya i uzyskać nowe instrukcje. Wrócił prędko z dość dziwną miną. -To wcale nie bujda, pasażerowie naprawdę schodzą do łodzi. Prawie wszystkie są już na wodzie, a... Spojrzeli nań pytająco, a Jim zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. - Myślę, że powinniśmy się przenieść na pokład i tam grać dalej. Nie dostaliśmy polecenia, by przestać. Wywlekają instrumenty na bakburtę, na mróz. Dobrze, że to jest małe pianino z salonu, a nie fortepian koncertowy z westybulu. Inżynier Thomas Andrews przepycha się ku nim przez tłum na pokładzie, w ręku sterta kamizelek ratunkowych. - Trzymajcie! - woła. - Włóżcie na siebie! Niech ludzie zobaczą, że macie je na sobie. -Miły skądinąd inżynier robi wrażenie zupełnie wytrąconego z równowagi. - Włóżcie na siebie te kamizelki! - Czy rzeczywiście może zaistnieć konieczność... - za- czyna Spot. - Oczywiście! - woła Andrews. - Te barany sądzą, że utrzymają się na wodzie, nie wiem, chyba siłą woli. Prawie nikt ich nie chce założyć, damy uważają, że nie są dość twarzowe, a któryś z panów zażartował, że woli pójść na dno jak dżentelmen, w smokingu. Muzycy spojrzeli po sobie. - Włóżcie je! Siła przykładu. Spot podnosi się z taboretu, spacerkiem podchodzi do barierki, spogląda w dół i wyrywa mu się ciche gwiz- dnięcie. Woda sięga prawie pokładu spacerowego. Odwraca się do kolegów: - Faktycznie, toniemy - mówi. - Nie ulega żadnej wątpliwości. - Co?! - krzyczy Dawid. - Wie? Wie? - No - uspokaja go Jason. - No, nie ma powodu do paniki. Spot... -daje dyskretny znak ręką-chodź tu i siadaj. Gramy dalej. - Dalej? - protestuje Spot. - Czy nie powinniśmy raczej... - Włóż kamizelkę, włóżcie je wszyscy. Z pewnością w szalupach jest dość miejsca. Widziałem na wodzie wiele tylko do połowy wypełnionych ludźmi. Na sterburcie pewno jest więcej łodzi. Zawiązują nałożone kamizelki. Inżynier Andrews zniknął już w palarni. Tam opada na fotel pozbywszy się uprzednio swojej kamizelki ratunkowej. Nieruchomieje. Orkiestra gra teraz spokojniejsze utwory; ubiegłoroczny londyński przebój In the Shadozvs, wyjątki z klasycznych suit, Reminiscences of Wales Godfreya. O godzinie o2.o5 na statku panuje chaos. Niewielu już słucha muzyki, ludzie biegają po pokładach, nawołują się, wymachują rękami, padają, podnoszą się, biegną dalej... Inni zachowują w dalszym ciągu spokój, ze zdumieniem patrzą na ogarniętych przerażeniem współpasażerów. Na dziobie roz- lega się strzał - to w momencie opuszczania na wodę brezentowej tratwy ratunkowej D wybuchła panika. Oficero- wie tworzą mur, zagradzając drogę ludzkiej masie, która próbuje szturmem wedrzeć się do łodzi. Drugi oficer Lightol- ler oddaje ostrzegawczy strzał. "Titanic" przechyla się coraz mocniej, dziób jest już pod wodą. Drobne fale z chlupotem obijają się o szyby elektrycz- nych wind na fordeku. Na falach wokół kadłuba unoszą się różne przedmioty. Morze lśni czarne, zimne i spokojne. Granat nieba dzisiejszej nocy jest intensywny, blask gwiazd - oślepiający. Ale z oświetlonych reflektorami po- kładów nie widać gwiazd - widać tylko ciemność. Armator J. Bruce Ismay siedzi na tratwie ratunkowej C, którą już spuszczono na wodę, i wpatruje się w tonący statek. Od chwili gdy tuż po północy kapitan zorientował go w sytua- cji, był bliski załamania. Od początku wiedział, jak się mają sprawy z pojemnością łodzi ratunkowych. Gorączkowo usiło- wał pomóc, wziąć na siebie odpowiedzialność, wydawać komendy, dopóki jakiś marynarz go nie osadził i nie zmieszał z błotem, gdy chciał uczestniczyć w spuszczaniu na wodę jednej z łodzi na sterburcie. Potem już tylko krążył po deku służąc pomocną dłonią tam, gdzie to było możliwe, i tak samo bez zastanowienia wskoczył na tratwę C, kiedy koło niej przechodził. Łódź natychmiast została osadzona na wodzie - i już nie mógł wrócić. Teraz próbował przekonać sam siebie, że jego zeznanie będzie potrzebne podczas postępowa- nia wyjaśniającego w Izbie Morskiej. Rośnie kąt nachylenia kadłuba w stosunku do tafli wody, wkrótce pokażą się śruby, ster już jest widoczny. Ismay przygląda się temu i czuje, jakby do oczu dostały się okruchy szkła... Panika szerzy się falami. Pasażerowie trzeciej klasy wdarli się na górne pokłady. Na statku wciąż jeszcze jest ponad 1500 osób. W pomieszczeniu radiostacji kapitan Edward John Smith rozkazuje obu telegrafistom zaprzestać nadawania meldun- ków i radzić sobie najlepiej, jak w tej sytuacji potrafią. Jeden z nich nie zwraca na niego uwagi, dalej przemęczony wali kluczem - słyszy, że jakiś statek gdzieś tam w ciszy nocy wzywa "Titanica", ale najwyraźniej oni już nie odbierają jego słabych sygnałów. Widocznie coś się dzieje z napięciem, może jakieś zwarcie w instalacji - światło elektryczne na pokładzie jest ostrzejsze niż normalnie. Z tyłu na pokładzie łodziowym jakiś ksiądz katolicki zebrał wokół siebie ogarniętych paniką pasażerów drugiej i trzeciej klasy. Słucha spowiedzi, udziela rozgrzeszenia. Jest godzina o2.0. - No cóż - mówi zaniepokojony Jason - myślę, że już czas kończyć. Nie ma sensu grać dalej. I tak nikt już nie słucha. - Chyba tak - kiwa głową Aleks i odkłada skrzypce. Spot siedzi przy pianinie zamyślony, z półprzymkniętymi oczami. Jim i Georges podchodzą do barierki, rozglądają się na obie strony. Dawid zbladł. Jakiś oficer w pobliżu woła: - Od tej chwili każdy się troszczy o siebie! Każdy na własną rękę! To rozkaz! - Hm-replikuje Jason. Przygląda się Dawidowi. -Nie bój się. - Nie gadaj głupstw - odzywa się Spot. - Naprawdę uważam, że mógłbyś już zdobyć się na szczerość, Jasonie. To znaczy... na wypadek, gdyby... - Masz rację - odpowiada Jason. Uśmiecha się do Dawida, klepie go po plecach. - Chyba w najbliższym czasie nie dopłyniemy do Nowego Jorku. A zresztą i tak byś, ' chłopcze, nie zszedł na ląd. - Co? Dlaczego? - Zapomniałem ci powiedzieć. Żeby w ogóle móc po- stawić stopę na brzegu, musiałbyś się wykazać pięćdziesięcio- ma dolarami. - Nie miałem zamiaru uciekać. -Próbuje się uśmiechać. - To dobrze - mówi Jason. Jakiś mężczyzna przebiega obok nich, o mało nie prze- , wracając przy tym Petroniusza i jego kontrabasu. Ten zdzi- wiony spogląda za nim, jakby budził się ze snu. , Pozostali muzycy stoją lub siedzą pogrążeni w myślach. - No - przerywa ciszę Jason - słyszeliście, co powie- ' dział ten oficer. Wszyscy troszczą się o siebie. Pomożemy sobie nawzajem, na ile się da, i spróbujemy się dostać do jednej z łodzi ratunkowych. Dzięki za dobrą robotę i - dużo szczęścia... W tej chwili rozlega się czyjś głos, jasny, dobitny: - Nie kończymy grać. Jeszcze nie. Odwrócili się do Petroniusza. - Najpierw numer finałowy - zarządza. - Tak ma być. Przedtem finał, coś pasującego. Zapada cisza. Patrzą zaskoczeni na basistę, który stanow- 'zy i zdecydowany stoi wsparty o potężny instrument. - I co, Jasonie? -Aleks spogląda badawczo na przyjacie- la. Uśmiecha się. - Oczywiście, tak. Kilka minut w tę czy w tę... Jim i Georges wracają na miejsca, ujmują instrumenty. - Co gramy? Jason nie odpowiada. Nagle coś mu się przypomina. - Zagramy Largo Haendla-mówi. - Wszyscy to znają? Kiwają potakująco głowami. - Matka mnie tego nauczyła - dorzuca półgłosem. Grają. Później wszystko działo się już bardzo szybko. Runął jeden z kominów i tysiąc gardeł krzyknęło ze strachu. Ludzie skakali z pokładu albo odpadające fragmenty nadbudówek zmiatały ich w lodowate fale. Dziesiątki tysięcy filiżanek, kieliszków i talerzy rozpryskują się o parkiet, jakieś pianino przesuwa się wzdłuż relingu, eksploduje skrzynka szampana. Z wnętrza statku dobiega potężny huk-to kotły parowe odrywają się od cokołów i toczą siłą bezwładu na dziób miażdżąc wszystko po drodze. Nikt już nie myślał o muzyce i nikt nie słyszał, co grali na końcu. Nie wiadomo też, co tych siedmiu myślało w ostat- nich chwilach. Pogubili się szukając ratunku. A widzieli tyle: Światło na pokładzie mrugnęło. Raz tylko - i zgasło. Statek i morze pogrążyły się w bezdennej ciemności. Wtedy ujrzeli niebo gwiaździste. Nie było na nim ani jednej chmurki. Tak tonął "Titanic". UWAGI KOŃCOWE Wydaje się konieczne zwrócić uwagę czytelnika, że muzy- cy opisani w tej powieści nie są identyczni z rzeczywistymi członkami orkiestry, którzy zginęli w nocy na 15 kwietnia 1912 roku razem z pozostałymi 1495 pasażerami i członkami załogi. Autentyczni muzycy to: Wallace Henry Hartley (kapelmistrz) George Krins (skrzypce) Roger Bricoux (wiolonczela) W. Theodore Brailey (fortepian) J. Wesley Woodward (wiolonczela) P.C. Taylor (fortepian) J.F.C. Clarke (kontrabas) John Law Hume (skrzypce) O nich także można było snuć opowieści. Można było odmalować epilog tragedŹŹ, bezlitosny dla rodziców młodego Johna Lawa Hume'a, którzy złożyli wniosek o odszkodowanie po utracie swego jedynego syna (miał zaledwie 21 lat). Ani armator, ani impresario nie czuli się jednak zobowiązani do wypłacenia jakichkolwiek odszkodowań czy rent. Przeciwnie - rodzina Hume'ów otrzymała wezwanie do pokrycia kosz- tów uniformu, który był własnością impresaria, opiewające na sumę 5 szylingów i 4 pensów. Można było zrelacjonować podniosły pogrzeb kapel- mistrza Hartleya w rodzinnym miasteczku Colne po odna- lezieniu jego ciała. Albo opowiedzieć o wielkim koncercie ku czci muzyków na rzecz ich rodzin, który odbył się w Royal Albert Hall i zgromadził pięciuset członków siedmiu orkiestr pod dyrekcją Sir Edwarda Elgara. Instrumenta- listów zebrało się tylu, że nieomal siedzieli sobie nawzajem na kolanach. Była to ówcześnie największa profesjo- nalna orkiestra na świecie, a koncert stał się jednym z wy- darzeń tamtej wiosny w Londynie. Organy grzmiały, a w rzę- dach ławek strojnie kłoniły się wymyślne kapelusze dam. O tym wszystkim dałoby się opowiadać historie. Można by również dużo więcej napisać o "Titanicu" i o ludziach, którzy płynęli na jego pokładzie. Ale wszystko to są inne legendy, które opowiedzieli lub dopiero opowiedzą inni. Ja chciałem opowiedzieć swoją. A moich muzyków wymy- śliłem. W najbardziej istotnych elementach opis statku i prze- bieg rejsu bazuje na faktach. Pozwoliłem sobie jednak na niejaką swobodę. Wokół "Titanica" rozwinęła się cała gałąź wiedzy. Już choćby pytanie, c o m u z y c y g r a li na koniec, wywołało wśród "titanikologów" gwałtowne dy- skusje. Według najnowszych ustaleń wydaje się, że ostatnim utworem, jaki grali, nie był psalm, lecz modny wów- czas melancholijny walc Songe d'automne. Część starszych czytelników być może będzie jeszcze pamiętała jego me- lodię. Ale to miała być powieść, a nie podręcznik historŹŹ. Fantazjowałem więc także w tym, co dotyczy ostatnich godzin życia muzyków. Walter Lord z Nowego Jorku jest autorem książek A Night to Remember i The Night Lives On. Mam wielki dług wdzięcz- ności w stosunku do niego za wszystkie. listowne odpo- wiedzi, których cierpliwie udzielał na moje pytania, między innymi o ostatni utwór grany przez orkiestrę. Podobnie chciałbym podziękować Johnowi Maxtone-Grahamowi z No- wego Jorku - autorowi wspaniałej historŹŹ parowców linŹŹ amerykańskiej, The Only Way to Cross - który w jak najżyczliwszy sposób służył informacjami i przyjaźnie pod- trzymywał mnie na duchu podczas pracy. Na koniec dziękuję - zbiorowo - wszystkim, którzy mi w ten czy inny sposób pomagali w pracy, ekspertom i przyja- ciołom w kraju i za granicą. Dziękuję także moim najbliższym. Erik Fosnes Hansen FINIS LENINGRAD - STUTTGART - TVERSTED WIEDEŃ - ANGUILLARA - CAPRANICA - OSLO MCMLXXXVI - MCMXC