Mykel A.W. - Dziedzictwo strachu

Szczegóły
Tytuł Mykel A.W. - Dziedzictwo strachu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Mykel A.W. - Dziedzictwo strachu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Mykel A.W. - Dziedzictwo strachu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Mykel A.W. - Dziedzictwo strachu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 1 A.W. Mykel Dziedzictwo strachu Przełożył ANDRZEJ SZULC Tytuł oryginału: THE WINDCHIME LEGACY Trzem osobom, od których śmierci zaczęło się to wszystko Prolog Deszcz przestał padać; samotną, skrytą w mroku postać mężczyzny otulało chłodne i ciężkie od wilgoci nocne powietrze. Bystre, bezwzględne oczy omiatały pustą ulicę. Mężczyzna wiedział, że wkrótce powinien się pojawić kurier. Od mokrych ścian domów i płyt chodnika odbijało się miękkie światło starych latarni; była typowa angielska marcowa pogoda. Dokładnie naprzeciwko miejsca, w którym znajdował się mężczyzna, od ulicy odchodziła wąska alejka, biegnąca wzdłuż bocznej ściany starego pubu Maynarda. W jej głębi, w najgęstszym mroku, stał zaparkowany samochód. Przyjechał tu całkiem niedawno. Maska była wciąż ciepła, a stygnący silnik wydawał ciche, metaliczne odgłosy. Samochód oznaczał, że łącznik jest już w pubie i czeka na kuriera. Obaj, kurier i skryty w mroku mężczyzna, przybyli po Strona 2 2 informację, którą miał dostarczyć łącznik: jeden po to, żeby za nią zapłacić, drugi – żeby zabić. Nagle w wiszącej w powietrzu mgiełce oczy mężczyzny dostrzegły jakiś ruch. Po paru chwilach obraz stał się wyraźniejszy. Do pubu zbliżał się kurier. Szedł równym krokiem, przyciskając do piersi sfatygowaną teczkę i rzucając na wszystkie strony niespokojne spojrzenia, żeby upewnić się, czy nikt go nie widzi. Nie zdołał jednak dojrzeć skrytego w mroku mężczyzny; nie poczuł wbitego w siebie groźnego wzroku. Rozejrzawszy się po raz ostatni, wszedł do środka pubu. W słabo oświetlonej Sali unosiły się kłęby dymu, zapach piwa, potu i starego tytoniu. Wypełniał ją tłum hałaśliwych klientów, podstarzałych prostytutek i pogrążonych w letargu pijaków. Podchodząc do baru, kurier rozluźnił szalik i rozpiął guziki grubego palta. Jego oczy omiotły szybko całą salę, sprawdzając dokładnie każdą twarz. Zamówił ciemne ale, po czym podniósł do ust kufel i opróżnił jego zawartość kilkoma długimi łykami, nadal przyciskając mocno do piersi teczkę. Odstawił kufel i ocierając z ust pianę spojrzał na dużego, zwalistego barmana. Ten kiwnął głową i wskazał oczyma drzwi prowadzące na zaplecze. Kurier ruszył w tamtą stronę, otworzył drzwi i zamknął je za sobą. Kiedy szedł długim, skąpo oświetlonym korytarzem, dobiegające z pubu odgłosy wydawały mu się odległe i stłumione. Strona 3 3 Przy końcu korytarza, dokładnie naprzeciwko siebie, znajdowało się dwoje drzwi. Otworzył te z lewej strony. Wewnątrz panowała ciemność; przyćmione światło z korytarza prawie tu nie docierało. Kurier wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zapaliło się światło. Przy małym stoliku obok lampy siedział człowiek, z którym miał się spotkać. Przez chwilę obaj mężczyźni taksowali się w milczeniu wzrokiem. Ten, który siedział przy stoliku, był niewysoki i drobny, miał skąpe siwiejące włosy. Ściągnął twarz w nieruchomą maskę i utkwił oczy w przybyszu. - Ma pan pieniądze? – zapytał w końcu kurier, nerwowo oblizując wargi. - Najpierw chcę mieć informację – odparł chłodno tamten. - Najpierw pieniądze, potem informacja – upierał się kurier. Łącznik przyglądał mu się przez chwilę, a potem przesunął po stole grubą kopertę. Kurier złapał ją i otworzył. Jego palce przebiegły nerwowo po skraju banknotów, na ustach pojawił się uśmiech. Odpiął pasek teczki, wyjął z niej cienki skoroszyt i rzucił go na stół. Otworzył skoroszyt, wyjął z niego zapisane szyfrem papiery i zaczął je powoli przekładać, dokładnie przyglądając się każdej kartce. Ten szyfr został już przez jego mocodawców złamany, wiedział o tym. Kiedy skończył przerzucać papiery, wyjął malutki aparat fotograficzny, przystawił go do oka i wycelował w pierwszą kartkę. Strona 4 4 * Z mroku, na zewnątrz wynurzył się wysoki mężczyzna i przeszedł szybko przez ulicę. Poruszał się z kocią gracją, stawiając długie, miękkie kroki. Wszedł do pubu, omiótł szybkim spojrzeniem całą salę i ruszył prosto w stronę drzwi, za którymi przed chwilą zniknął kurier. Barman przyjrzał mu się uważnie i zaczął zdejmować fartuch. Zanim jednak podniósł ladę, nieznajomy zniknął za drzwiami. Stąpając cicho, pokonał szybko korytarz i zatrzymał się przed drzwiami pokoju, do którego wszedł kurier. Wyciągnął samopowtarzalny mauzer HSc, odbezpieczył go i otworzył silnym kopnięciem drzwi. Łącznik usłyszał cichy, metaliczny trzask odbezpieczanej broni i dotknął ręką kontaktu w tej samej chwili, kiedy drzwi otworzyły się na oścież. Światło zgasło. Kurier odwrócił się instynktownie w stronę stojącego w drzwiach mężczyzny i cisnął w niego teczką. Tamten skoczył w bok, by nie stać w padającym z korytarza świetle. Jego mauzer wypalił dwukrotnie. Kurier runął do tyłu, wywracając stół. Łącznik zerwał się błyskawicznie z krzesła, złapał je i rzucił tam, skąd przed chwilą błysnął ogień z lufy. Intruz stracił równowagę i oparł się o ścianę. Drzwi z drugiej strony pokoju otworzyły się i szybko zatrzasnęły. Napastnik posłał w ich stronę kolejne dwa strzały i ruszył Strona 5 5 do nich, ale wtedy ktoś nagle pociągnął go mocno za kołnierz i uderzył twardym narzędziem w bok głowy. Upadł na podłogę i przewrócił się szybko na bok. Mauzer wystrzelił ponownie, tym razem do barmana stojącego w drzwiach prowadzących do pubu. Dostał prosto w pierś; siła strzału wypchnęła go na korytarz. Mężczyzna z mauzerem podniósł się na nogi i podbiegł do tylnych drzwi. Były zamknięte. Odwrócił się na pięcie, wyskoczył z pokoju i przebiegł przez korytarz i pub, którego klienci zastygli ze strachu na odgłos wystrzałów. Kiedy wypadł na zewnątrz, wyjeżdżający z piskiem opon z bocznej alejki samochód skręcał właśnie prosto w jego stronę. Podniósł mauzera i strzelił w przednią szybę, w miejsce kierowcy. Nacisnął ponownie spust, ale broń się zacięła. Samochód minął go i zataczając wściekłe zygzaki ruszył w dół ulicy. Po chwili wyrównał kurs, przyspieszył i zniknął w ciemnościach. Mężczyzna zawrócił do pubu, mijając wybiegających zeń ogarniętych paniką klientów. Wszedł ponownie do pokoiku na zapleczu, wymacał leżącą na podłodze lampę i zapalił ją. Kurier leżał płasko na plecach, z dwiema dziurami w twarzy, jedną między górną wargą a nosem, drugą na czole, tuż nad lewym okiem. Miał szeroko otwarte, puste oczy; krew z nosa i ust spływała po twarzy w stronę ucha. Zabójca przeszukał podłogę, odnalazł skoroszyt i papiery, które stanowiły jego zawartość, a potem aparat i pieniądze. Strona 6 6 Przeliczył kartki. Piętnaście. Miał je wszystkie. Kopnął tylne drzwi, które otworzyły się na oścież. Na zewnątrz nie było śladu samochodu. Ale wiedział, że pocisk, który przebił przednią szybę, na pewno doszedł celu. Szkoda, że mauzer się zaciął. Łącznik nie powinien wyjść z tego żywy. Być może nie wyjdzie, jeśli pocisk był dostatecznie skuteczny. Martwiło go jednak, że misja nie zakończyła się pełnym sukcesem. Przeszedł z powrotem przez pokój i przyjrzał się ciału barmana. Siła strzału posłała go do pokoiku naprzeciwko, na korytarzu leżały tylko nogi. Poczuł ból od uderzenia w głowę. Dotknął bolącego miejsca i zobaczył, że ma zakrwawione palce. Pochylił się i przez chwilę przyglądał martwej twarzy barmana. Malowało się na niej zaskoczenie. Zawrócił do pokoju i wyszedł przez wyłamane kopniakiem tylne drzwi, te same, przez które uciekł na zewnątrz łącznik. Wolał nie ryzykować ponownego przejścia przez bar. Skręcając z alejki na ulicę, usłyszał zbliżające się zawodzenie policyjnych syren. Ale miał jeszcze trochę czasu. W oknach, które przedtem były ciemne, zobaczył zapalone światło. Kilka osób ostrożnie wyglądało na zewnątrz, uważając, żeby nie zarobić następnej kuli. Przeszedł szybko ulicę i wsiadł na potężny motor marki BSA, który czekał na niego w tym samym miejscu, w którym go zostawił. Strona 7 7 - Ośrodek kontrolny SENTINEL, tu Pielgrzym - powiedział i przez chwilę czekał na potwierdzenie. BIP! Dźwięk, jaki wydała wszczepiona płytka łącznościowa, powiedział mu, że jest w kontakcie z SENTINELEM. - Mam informację. Kurier nie żyje, łącznik uciekł. Ale jestem pewien, że go raniłem. - Zrozumiałem, Pielgrzym - oznajmił cichy głos. - Ile kartek odzyskałeś? - Piętnaście... i aparat - odparł Pielgrzym. Nie było potrzeby wspominać o pieniądzach. Należały do niego. - Znakomicie, Pielgrzym. Możesz teraz wracać do domu. Samochodem zajmie się Wydział Drugi. Dobra robota. Dobra robota? Robota wykonana w połowie nigdy nie jest dobra, pomyślał. W głowie tego łącznika także powinno być kilka dziur. Nie zadowalała go wygrana w jednej partii - wyłącznie licytacja zamykająca. Potężny motocykl obudził się z rykiem do życia. Przez chwilę pracował na wolnych obrotach, a potem odjechał w stronę przeciwną do tej, z której zbliżały się syreny. Motocyklista i jego pojazd po raz kolejny zanurzyli się w ciemność. W ciemność, do której należeli. Rozdział 1 Strona 8 8 Nic nie zdarzyło się przypadkiem. Wszystko było dokładnie zaplanowane. Zabrakło nam tylko cierpliwości. W szalonym marszu naprzód zapomnieliśmy o pewnych podstawowych słabościach, które stały się ostatecznie przyczyną naszej porażki. Idea była dobra, niewłaściwa tylko okazała się jej realizacja. Ustęp 1 częściowo odtworzonego Dziennika Wolfa Rok później Tego szarego marcowego dnia panowało w Moskwie dotkliwe zimno. Dymitr Czachowski stał przy oknie swego mieszczącego się w siedzibie KGB małego, skromnie urządzonego gabinetu. Wpatrywał się w pusty plac Dzierżyńskiego i rozmyślał o zbliżającej się wiośnie. Moskwa wydawała się w zimie całkiem wymarła. Cieszył się na myśl o tym, że mrozy ustąpią wkrótce miejsca ciepłemu słońcu, że już niedługo rozkwitnie wspaniale cała natura. Ludzie znowu wyjdą na ulice, zaczną śpiewać ptaki, drzewa okryją się zielenią. Wszędzie powróci życie. Jednak w tym roku Dymitr Czachowski nie miał oglądać na własne oczy rosyjskiej wiosny. Wybierał się do Paryża, by objąć stanowisko drugiego sekretarza sowieckiej misji we Francji. W gruncie rzeczy wolał wiosnę w Paryżu. Każdego roku spędzał około ośmiu miesięcy w różnych misjach w Europie Zachodniej. Dla świata był po prostu jednym z wielu członków licznego sowieckiego korpusu dyplomatycznego. Ale CIA i Strona 9 9 agencje wywiadowcze NATO wiedziały, że jest kimś o wiele ważniejszym: wysokim funkcjonariuszem Wydziału Operacyjnego Pierwszego Zarządu Kontrwywiadu KGB. To właśnie on był mózgiem zachodnioeuropejskiej sekcji. Wydział Operacyjny koordynował działalność różnych siatek wywiadowczych KGB, wyznaczał kierowników rezydentur i selekcjonował agentów, których wysyłano za granicę. Kontrolował również łączność między tymi siatkami. W latach bezpośrednio poprzedzających śmierć Stalina rosyjski wywiad ucierpiał znacznie wskutek wewnętrznych sporów, które omal nie doprowadziły do kompletnego paraliżu całej instytucji. Po śmierci Stalina rozgorzała ostra walka o władzę między Ławrientijem Berią a jego głównym przeciwnikiem, Malenkowem. Beria nie docenił wpływów, jakie posiadał w Armii Czerwonej jego adwersarz; został aresztowany i stracony - razem z wieloma innymi wysokimi urzędnikami odpowiedzialnymi za fatalny stan rzeczy. Najważniejszym rezultatem tej akcji było roztoczenie przez partię komunistyczną kontroli nad siłami bezpieczeństwa, to znaczy wywiadem i tajną policją. Nigdy więcej pojedynczy człowiek nie miał wykorzystywać tych instytucji wbrew woli partii. W tym czasie odeszło w zapomnienie wielu ludzi; wielu z nich odeszło również z tego świata. Właśnie w trakcie tego przesilenia i powrotu do normalności zauważono młodego Dymitra Czachowskiego, który dał się poznać jako energiczny lokalny przywódca Komsomołu. Pewnym osobom u Strona 10 10 władzy tak zaimponowała jego postawa społeczna i talenty organizacyjne, że zaproszono go do Moskwy. Tam właśnie, w głównej kwaterze sowieckiego wywiadu, zaczęła się jego kariera kagebisty. Po intensywnym szkoleniu w Karlshorst w Niemczech Wschodnich dalsze studia odbył w głównym ośrodku szkoleniowym KGB w Koczinie. Stamtąd przeszedł bezpośrednio do Wydziału Wywiadu Zachodnioeuropejskiego, gdzie pracował pod kierunkiem niejakiego Konstantina Żadanowa, człowieka, który objął później stanowisko szefa Wydziału Naukowego KGB. Młody Czachowski okazał się wspaniałym agentem. Jego zdolności organizacyjne były wprost niewiarygodne, jeśli wziąć pod uwagę wiek i tak krótki staż. Żadanow szybko zarekomendował go swoim zwierzchnikom. Czachowski został odwołany do Moskwy, gdzie przeszedł wyższy kurs łączności i planowania operacyjnego. Od tego momentu szybko awansował na coraz wyższe stanowiska. Każde z nich wiązało się z większą odpowiedzialnością. Odniósł w tym czasie wiele wspaniałych sukcesów, ale jednocześnie przysporzył sobie wielu wrogów. Pod koniec lat sześćdziesiątych KGB dojrzała do kolejnej reorganizacji. Oparta ona była w dużej mierze na rekomendacjach Czachowskiego, rekomendacjach, które zatwierdzał Wydział Kadr Drugiego Zarządu, zajmujący się śledzeniem pracujących w służbie rządowej w kraju i za granicą sowieckich obywateli. Współpraca Strona 11 11 Czachowskiego z Wydziałem Kadr układała się bardzo dobrze. Na podstawie ich oceny człowiek mógł zostać awansowany, ale mógł również zniknąć bez śladu. Działając ręka w rękę, znacznie polepszyli skuteczność działań sekcji zachodnioeuropejskiej. W trakcie czystki nie było dla Czachowskiego żadnego tabu, nie wahał się patrzeć na ręce ludziom najbardziej ustosunkowanym i wpływowym. W swoich opiniach był bezlitosny. Brał pod uwagę wyłącznie dobro Związku Sowieckiego, nie obchodził go los pojedynczych ludzi. Czystka nie była tak ostra jak ta, która nastąpiła po śmierci Stalina, w dużej części dlatego, że reżim stracił dużo ze swej bezwzględności. Mimo to i teraz popłynęła krew. Wielu z tych, którzy ocaleli, miało wpływowych przyjaciół. Ludzie ci zapamiętali, że wszystkiemu winien jest Czachowski. Jednym z nich był Wasilij Truszczenko. Zbyt wiele wart dla reżimu, by „wyeliminować” go całkowicie, przesunięty został na niższe stanowisko, nie pozbawiono go jednak możliwości awansu. Siedem lat później ponownie wspiął się na wysoką pozycję - w tym samym Wydziale Kadr, który go niegdyś zdegradował. Znalazłszy się tam, całą uwagę skoncentrował na Czachowskim. Czekał na okazję, kiedy będzie mógł mu wreszcie odpłacić pięknym za nadobne. Już dwa razy wszczynał tajne dochodzenie przeciwko swojemu wrogowi. Miał nadzieję, że coś na niego znajdzie, coś, co go zniszczy. Obie próby okazały się jednak nieudane. Czachowski okazał się nie do ugryzienia - był niczym niezdobyta forteca, nie imały się go żadne ataki. Najwyraźniej nie miał słabego punktu. Ale Truszczenko był Strona 12 12 człowiekiem cierpliwym i upartym i nie dawał za wygraną - aż w końcu odkrył w tej fortecy głęboką skazę, skazę, która powinna zagnać tamtego w jego sieci. Przed paroma dniami wszczął kolejne tajne dochodzenie. Posuwało się do przodu powoli, ale przyniosło już pierwsze zadowalające wyniki. Spotkawszy się po raz ostatni przed wyjazdem z dyrektorem KGB, Leonidem Trawkinem, i dyrektorem Operacji Zachodnioeuropejskich, Aleksandrem Strojaninem, Czachowski wrócił do domu. Zjadł samotnie obiad, skończył się pakować i udał na spoczynek. Leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć. Rozmyślał o swojej żonie Tamarze, która umarła przed dwunastoma laty na raka, i o swoim jedynym synu Borysie, który dwa lata temu zginął w potyczce na granicy sowiecko-chińskiej. Był bez nich obojga bardzo samotny. Bardzo mu ich brakowało. W końcu zamknął oczy i zapadł w sen, nie wiedząc, że w tej samej chwili dostarczono Truszczence informację, w wyniku której będzie zmuszony podjąć najbardziej desperacką decyzję w swoim życiu. Kiedy nazajutrz po południu przybył do sowieckiej ambasady w Paryżu, czekała na niego zakodowana wiadomość. Znalazłszy się w zaciszu swojego apartamentu, odszyfrował ją. „Wiosna nie nadejdzie”, zawiadamiał go krótko agent o kryptonimie Szpak. Czachowski wiedział, że to oznacza kłopoty. Kryptonim Szpak nosił jego zaufany przyjaciel w Wydziale Kadr. Truszczenko znowu dobiera mu się do skóry. Zdawał sobie sprawę, że po poprzednich Strona 13 13 dwóch nieudanych śledztwach jego przeciwnik musiałby być głupcem, gdyby rozpoczynał trzecie, nie mając w rękawie jakiegoś asa. Wiedział, że zapis jego służby jest bez skazy; nikt niczego tam nie znajdzie. Ale głęboko pod utkanymi przez niego samego pajęczynami zapomnienia tkwiło coś, na myśl o czym przejmował go mimowolny dreszcz. Zastanawiał się, czy to rzeczywiście taka wielka zbrodnia i czy Truszczenko trafił na jej ślad. Przeczytał jeszcze raz wiadomość i pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach. Rozdział 2 Już w 1941 wiedzieliśmy, że czeka nas klęska; nigdy jednak nie powiedzieliśmy o tym narodowi. W ramach przygotowań powołaliśmy sekcję Niederlage. Jej zadaniem było opracowanie szczegółowych planów pozwalających zminimalizować skutki nadciągającej katastrofy. W najbardziej newralgicznych miejscach umieszczono ponad 120 000 zaopatrzonych w fałszywą tożsamość agentów. Była to największa tego typu operacja na świecie. Ale byli wśród nas ludzie, którzy wiedzieli, że klęska będzie druzgocąca i całkowita. Powołano zatem specjalny oddział Niederlage i wydano ściśle tajną dyrektywę o absolutnym pierwszeństwie. Celem tych działań było przygotowanie planów na wypadek totalnej porażki. Klęska nie musiała być końcem wszystkiego. Ustęp 2 częściowo odtworzonego Dziennika Wolfa Strona 14 14 Chicago Zegar na ścianie gabinetu odmierzał ostatnie minuty dnia pracy. Doktor Edward Bridges siedział zgarbiony za swoim eleganckim biurkiem; jego krótkie, grube palce rozerwały niecierpliwie celofanowe opakowanie taniego cygara marki White Owi. W chwilę potem rozparł się wygodnie w fotelu, puszczając w górę miękkie kłęby dymu. Te minuty należały do niego. Drzwi gabinetu były zamknięte. Siedział tutaj sam, odcięty od świata, od wszelkich niepokojów i niewesołej rzeczywistości, pozwalając umysłowi snuć przyjemne fantazje, w których nagradzany był względami, jakich nigdy nie doświadczył jako mężczyzna. Był w tych marzeniach przystojny, silny i szczupły; i były tam kobiety, piękne kobiety... Popiół z cygara spadł na jego ogromny brzuch. Strzepnął go, wracając zarazem do rzeczywistości. Obrócił fotel, żeby rzucić okiem na wielką, wiszącą za biurkiem metalową tablicę, na której widniał schemat organizacyjny należącego do SENTINELA oddziału Alpha. Ludziom z zewnątrz kompleks gmachów, w którym znajdował się jego gabinet, znany był pod nazwą KorporacjiAztek. W rzeczywistości kryło się w nim coś o wiełe bardziej ważnego, bardziej, niż ktokolwiek był sobie w stanie wyobrazić. Wzrok Bridgesa przesunął się ku mieszczącym się po lewej stronie tablicy przesuwanym drzwiom. WSTĘP TYLKO DLA Strona 15 15 PERSONELU SSC-6, głosił umieszczony na nich napis. Prawo wstępu mieli tam wyłącznie pracownicy, którym w hierarchii agencji przyznano status SSC-6 i wyższy. Za tymi drzwiami mieścił się drugi gabinet doktora Edwarda Bridgesa, jego sanktuarium; tam leżały klucze do jego przyszłości - przechowywano tam grube tomy, w których zawarta była cała prawda o SENTINELU. To on pomógł go zbudować, pomógł uczynić tym, czym stał się obecnie. Dlatego otrzymywał tak wysoką pensję i zajmował drugie co do ważności stanowisko w dziale obsługi technicznej projektu. Zył we względnym komforcie, lubił swoją pracę i był jednym z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie. Mimo to nie był człowiekiem szczęśliwym. Miał ogromną nadwagę, łysiał i stawał się coraz brzydszy. W wieku trzydziestu ośmiu lat był nadal kawalerem i nic nie zapowiadało zmiany tego stanu rzeczy. Nie miał u kobiet żadnych szans i dobrze o tym wiedział. Odbijał to sobie w pracy. Kiedy pracował, jego brzydota nie miała znaczenia; nie odczuwał też samotności. Czuł się wtedy naprawdę ważny, ważniejszy od przystojniaków, obdarzonych tymi wszystkimi cechami, których on był pozbawiony, wszystkimi oprócz jego inteligencji. Jedno tylko nie dawało mu spokoju: to, że ominęły go zaszczyty i zasługi, na które w pełni zasługiwał jako główny autor oszałamiającego sukcesu SENTINELA. Zgarnęła je wszystkie Elizabeth Ryerson. Przeklęta dziwka, pomyślał. Na pewno chciałaby, żeby odszedł. Ale wtedy szybko uprzytomniliby sobie, jak ważną odgrywał w Strona 16 16 istocie rolę, jak bardzo go potrzebują. Zorientowaliby się, kto stał za wszystkimi sukcesami Elizabeth Ryerson, kto sprawił, że mogła, się popisywać przed grubymi szychami. Bridges zdecydowanie przeceniał swoje możliwości. Nikt nie zaprzeczał, że był informatycznym geniuszem, daleko mu jednak było do Elizabeth Ryerson. Potrafił szybko opanować każdy system i poznać dogłębnie jego skomplikowaną strukturę, ale brakowało mu bardzo ważnej rzeczy - wyobraźni. Podobny był do malarza, który potrafi skopiować największe arcydzieła, lecz nigdy nie stworzy własnego. Mylił dar szybkiego opanowania danego systemu z talentem, który pozwala na jego skonstruowanie. Głęboko wierzył, że potrafiłby zrobić wszystko sam, gdyby tylko jemu pierwszemu wpadł do głowy odpowiedni pomysł. Żując wściekle gumę, ponownie wrócił do rzeczywistości. Trochę go to wszystko podnieciło i musiał się uspokoić. Przypomniał sobie swój plan i po raz kolejny poczuł nerwowy skurcz żołądka. Pozostało tylko podjąć ostateczną decyzję. Nie gnębiło go w związku z tym żadne poczucie winy, nie czuł się także w najmniejszym stopniu zobowiązany wobec swoich pracodawców. Okazany mu przez nich brak uznania w pełni usprawiedliwiał jego zamiary. Skoro oni nie docenili jego talentu, zrobi to ktoś inny. Zgasił cygaro i wyrwał kartkę z notatnika. Przez chwilę przyglądał się nazwisku, które nieświadomie nagryzmolił na papierze. Carson Ross. Strona 17 17 Ross był pieprzonym gnojkiem, ale właśnie dzięki niemu mógł wcielić w życie swój plan. Podarł kartkę na drobne kawałki, wyrzucił je do kosza i zerknął na wiszący na ścianie zegar. 5:25. Przez ponad pół godziny był pogrążony w rozmyślaniach. Czas wracać do domu. Wstał z fotela, okrążył biurko i podszedł do ciemnego, drewnianego wieszaka. Włożył marynarkę, a potem podobny do namiotu płaszcz. Otworzył drzwi, obrócił się i omiótł długim spojrzeniem swój gabinet, jakby oglądał go po raz ostatni. Przez chwilę zastanawiał się, co będzie czuł, kiedy rzeczywiście nadejdzie ten ostatni dzień. Po siedmiu latach zostanie mu tylko kilka sekund, żeby wszystko zapamiętać, żeby na zawsze utrwalić pod powiekami ten obraz. Na zawsze. Ale na zawsze odchodzi się tylko w bajkach. Zgasił światło i wyszedł z gabinetu. * Na cały pomysł wpadł przez czysty przypadek. Poddając SENTINELA rutynowym testom, kazał mu podać nazwiska domniemanych sowieckich agentów, będących członkami towarzystw i organizacji, których listę załączył. Na liście znalazł się także Uptown Games Club, którego sam był członkiem. Na ekranie pojawiło się nazwisko Carsona Rossa. Bridges znał Rossa z widzenia i wiedział, że niechętnie płaci swoje karciane długi. Dotarły do niego także inne plotki, w tym również te o biseksualizmie. Tajemnicą poliszynela było, że Ross żył Strona 18 18 z pokaźnej pensji, którą wypłacał mu ojciec, jeden z właścicieli klubu. W młodości wysłano go do najlepszych szkół w Europie, ale w żadnej z nich nie udało mu się zagrzać dłużej miejsca i nie wiadomo było, czy którąkolwiek z nich w ogóle ukończył. Jeżeli nawet otrzymał jakiś dyplom, nigdy się nim nie chwalił. Życie traktował jak jeden wielki płatny urlop, a klub stał się ważnym elementem jego życia. Odwiedzał go bardzo często, mając nadzieję, że uzupełni tu otrzymywaną od ojca pensję, która nigdy mu jakoś nie wystarczała. Tam właśnie zastawił na niego sidła Bridges – przy stole gry w tryktraka. Większość stałych członków klubu nie chciała grać z Rossem z powodu jego długów. Choć uważał się za bardzo dobrego gracza, w rzeczywistości grał słabo i na ogół przegrywał. Czasami wystawiał czeki bez pokrycia, które później spłacał ojciec. Tylko jego wpływom zawdzięczał, że nie udzielono mu dotąd twardej lekcji. Strategia Bridgesa była prosta. Na początku pokonać Rossa, żeby tamten podniósł stawkę, a potem pozwolić mu wysoko wygrać. Dla doktora była to dość skromna inwestycja. Jedno było pewne – dopóki dawał się ogrywać, Ross chętnie spędzał w jego towarzystwie każdą wolną chwilę. Bridges wykorzystał ten czas, jak mógł najlepiej; podczas długich, suto zakrapianych wieczorów, które następowały po partyjkach tryktraka, udało mu się obudzić w tamtym zainteresowanie. Ross z radością przejmował na siebie obowiązki fundatora – w końcu robił to za pieniądze dopiero co wygrane od Bridgesa. Ale potem, po kilku spotkaniach, skłonny był zainwestować również własne fundusze po to, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o charakterze pracy Strona 19 19 swojego partnera. Szybko zdał sobie sprawę, że Bridges ma dostęp do tajnych informacji – z tego, co mówił, wynikało, że zajmuje się systemami komputerowymi pracującymi dla potrzeb różnych amerykańskich agencji wywiadowczych. Doktor nie zdradzał na razie nic więcej, z wyjątkiem tego, że nie czuje się w pracy szczęśliwy. Mały, chciwy móżdżek Rossa natychmiast uświadomił sobie tkwiące w tej sytuacji możliwości. Jeśli to, co opowiadał Bridges, było prawdą, mógł wyciągnąć z niego o wiele więcej niż to, co osiągał przy zielonym stoliku. Bridges otworzył drzwi klubu, oddał płaszcz w szatni i wszedł na salę. Ich spotkania zawsze przebiegały tak samo, stały się czymś w rodzaju rytuału. Po krótkiej rozmowie zamawiali jeden albo dwa drinki, grali w tryktraka, a potem upijali się do nieprzytomności. Tego wieczoru miało to wyglądać trochę inaczej. Ross przyszedł z ustalonym planem. Bridges zobaczył go, siedzącego przy tym samym co zwykle stoliku w rogu Sali. Ross był wysokim, przystojnym blondynem o zaborczej, prymitywnej osobowości. Łatwo było powziąć do niego antypatię i Bridgesowi nie sprawiło to większych trudności. Ross podniósł wzrok, spoglądając na przysiadającego się do niego doktora. - Kogo tu widzimy? Oto nasz szczęśliwy przegrany – stwierdził, krzywiąc wargi w sztucznym uśmiechu. - Gówno prawda – mruknął Bridges. – Dziś wieczorem nie przegrywam. Dziś wieczorem puszczę cię w samych skarpetkach. Strona 20 20 - Zobaczymy jeszcze, kto kogo puści w skarpetkach. Ross ściągnął na siebie uwagę kelnerki. Dopóki nie podeszła, żeby przyjąć zamówienia, dwaj mężczyźni siedzieli w milczeniu. - Dla mnie Jack Daniels z wodą sodową – powiedział Ross i spojrzał na Bridgesa, czekając, co wybierze. - Johnnie Walker z czarną nalepką. Z lodem. Kelnerka zapisała zamówienia i kręcąc pośladkami ruszyła w stronę baru. - Jak ci się podoba ta sztuka? – zapytał Ross, wskazując ruchem głowy dziewczynę. - Ładne cycki – przyznał Bridges, nie odrywając oczu od rozbujanych pośladków kelnerki. - I niezła dupa – dodał Ross. – Przeleciałem ją kilka miesięcy temu, kiedy przyjęliśmy ją do klubu. Jęczała jak nawiedzona. Można ją ładować przez całą noc. Brigdes uśmiechnął się słabo. Naprawdę nie znosił tego sukinsyna. Spojrzał jeszcze raz na kelnerkę, zastanawiając się, jak taka przystojna dziewczyna mogła położyć się do łóżka z takim gnojkiem. Prawdopodobnie wziął ją na gadkę o ojcu, który jest właścicielem klubu. - Jadłeś już kolację? – zapytał Ross. - Nie. Miałem zamiar coś przekąsić tutaj, w klubie. - Jesz świństwa, które tu serwują? – zdziwił się Ross. - Dlaczego nie? Jedzenie wcale nie jest takie złe – odparł Bridges.