Mykel A.W. - Dziedzictwo strachu
Szczegóły |
Tytuł |
Mykel A.W. - Dziedzictwo strachu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Mykel A.W. - Dziedzictwo strachu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Mykel A.W. - Dziedzictwo strachu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Mykel A.W. - Dziedzictwo strachu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
1
A.W. Mykel
Dziedzictwo strachu
Przełożył ANDRZEJ SZULC
Tytuł oryginału: THE WINDCHIME LEGACY
Trzem osobom, od których śmierci zaczęło się to wszystko
Prolog
Deszcz przestał padać; samotną, skrytą w mroku postać
mężczyzny otulało chłodne i ciężkie od wilgoci nocne powietrze.
Bystre, bezwzględne oczy omiatały pustą ulicę. Mężczyzna wiedział,
że wkrótce powinien się pojawić kurier. Od mokrych ścian domów i
płyt chodnika odbijało się miękkie światło starych latarni; była typowa
angielska marcowa pogoda.
Dokładnie naprzeciwko miejsca, w którym znajdował się
mężczyzna, od ulicy odchodziła wąska alejka, biegnąca wzdłuż
bocznej ściany starego pubu Maynarda. W jej głębi, w najgęstszym
mroku, stał zaparkowany samochód. Przyjechał tu całkiem niedawno.
Maska była wciąż ciepła, a stygnący silnik wydawał ciche, metaliczne
odgłosy. Samochód oznaczał, że łącznik jest już w pubie i czeka na
kuriera. Obaj, kurier i skryty w mroku mężczyzna, przybyli po
Strona 2
2
informację, którą miał dostarczyć łącznik: jeden po to, żeby za nią
zapłacić, drugi – żeby zabić.
Nagle w wiszącej w powietrzu mgiełce oczy mężczyzny
dostrzegły jakiś ruch. Po paru chwilach obraz stał się wyraźniejszy.
Do pubu zbliżał się kurier. Szedł równym krokiem, przyciskając do
piersi sfatygowaną teczkę i rzucając na wszystkie strony niespokojne
spojrzenia, żeby upewnić się, czy nikt go nie widzi. Nie zdołał jednak
dojrzeć skrytego w mroku mężczyzny; nie poczuł wbitego w siebie
groźnego wzroku.
Rozejrzawszy się po raz ostatni, wszedł do środka pubu.
W słabo oświetlonej Sali unosiły się kłęby dymu, zapach piwa,
potu i starego tytoniu. Wypełniał ją tłum hałaśliwych klientów,
podstarzałych prostytutek i pogrążonych w letargu pijaków.
Podchodząc do baru, kurier rozluźnił szalik i rozpiął guziki
grubego palta. Jego oczy omiotły szybko całą salę, sprawdzając
dokładnie każdą twarz. Zamówił ciemne ale, po czym podniósł do ust
kufel i opróżnił jego zawartość kilkoma długimi łykami, nadal
przyciskając mocno do piersi teczkę.
Odstawił kufel i ocierając z ust pianę spojrzał na dużego,
zwalistego barmana. Ten kiwnął głową i wskazał oczyma drzwi
prowadzące na zaplecze.
Kurier ruszył w tamtą stronę, otworzył drzwi i zamknął je za
sobą. Kiedy szedł długim, skąpo oświetlonym korytarzem,
dobiegające z pubu odgłosy wydawały mu się odległe i stłumione.
Strona 3
3
Przy końcu korytarza, dokładnie naprzeciwko siebie, znajdowało się
dwoje drzwi. Otworzył te z lewej strony.
Wewnątrz panowała ciemność; przyćmione światło z korytarza
prawie tu nie docierało. Kurier wszedł do środka i zamknął za sobą
drzwi.
Zapaliło się światło.
Przy małym stoliku obok lampy siedział człowiek, z którym
miał się spotkać. Przez chwilę obaj mężczyźni taksowali się w
milczeniu wzrokiem.
Ten, który siedział przy stoliku, był niewysoki i drobny, miał
skąpe siwiejące włosy. Ściągnął twarz w nieruchomą maskę i utkwił
oczy w przybyszu.
- Ma pan pieniądze? – zapytał w końcu kurier, nerwowo
oblizując wargi.
- Najpierw chcę mieć informację – odparł chłodno tamten.
- Najpierw pieniądze, potem informacja – upierał się kurier.
Łącznik przyglądał mu się przez chwilę, a potem przesunął po stole
grubą kopertę. Kurier złapał ją i otworzył. Jego palce przebiegły
nerwowo po skraju banknotów, na ustach pojawił się uśmiech. Odpiął
pasek teczki, wyjął z niej cienki skoroszyt i rzucił go na stół. Otworzył
skoroszyt, wyjął z niego zapisane szyfrem papiery i zaczął je powoli
przekładać, dokładnie przyglądając się każdej kartce. Ten szyfr został
już przez jego mocodawców złamany, wiedział o tym. Kiedy skończył
przerzucać papiery, wyjął malutki aparat fotograficzny, przystawił go
do oka i wycelował w pierwszą kartkę.
Strona 4
4
*
Z mroku, na zewnątrz wynurzył się wysoki mężczyzna i
przeszedł szybko przez ulicę. Poruszał się z kocią gracją, stawiając
długie, miękkie kroki. Wszedł do pubu, omiótł szybkim spojrzeniem
całą salę i ruszył prosto w stronę drzwi, za którymi przed chwilą
zniknął kurier.
Barman przyjrzał mu się uważnie i zaczął zdejmować fartuch.
Zanim jednak podniósł ladę, nieznajomy zniknął za drzwiami.
Stąpając cicho, pokonał szybko korytarz i zatrzymał się przed
drzwiami pokoju, do którego wszedł kurier. Wyciągnął
samopowtarzalny mauzer HSc, odbezpieczył go i otworzył silnym
kopnięciem drzwi.
Łącznik usłyszał cichy, metaliczny trzask odbezpieczanej broni i
dotknął ręką kontaktu w tej samej chwili, kiedy drzwi otworzyły się
na oścież. Światło zgasło.
Kurier odwrócił się instynktownie w stronę stojącego w
drzwiach mężczyzny i cisnął w niego teczką.
Tamten skoczył w bok, by nie stać w padającym z korytarza
świetle. Jego mauzer wypalił dwukrotnie. Kurier runął do tyłu,
wywracając stół.
Łącznik zerwał się błyskawicznie z krzesła, złapał je i rzucił
tam, skąd przed chwilą błysnął ogień z lufy. Intruz stracił równowagę
i oparł się o ścianę.
Drzwi z drugiej strony pokoju otworzyły się i szybko
zatrzasnęły. Napastnik posłał w ich stronę kolejne dwa strzały i ruszył
Strona 5
5
do nich, ale wtedy ktoś nagle pociągnął go mocno za kołnierz i
uderzył twardym narzędziem w bok głowy. Upadł na podłogę i
przewrócił się szybko na bok. Mauzer wystrzelił ponownie, tym razem
do barmana stojącego w drzwiach prowadzących do pubu. Dostał
prosto w pierś; siła strzału wypchnęła go na korytarz.
Mężczyzna z mauzerem podniósł się na nogi i podbiegł do
tylnych drzwi. Były zamknięte. Odwrócił się na pięcie, wyskoczył z
pokoju i przebiegł przez korytarz i pub, którego klienci zastygli ze
strachu na odgłos wystrzałów.
Kiedy wypadł na zewnątrz, wyjeżdżający z piskiem opon z
bocznej alejki samochód skręcał właśnie prosto w jego stronę.
Podniósł mauzera i strzelił w przednią szybę, w miejsce kierowcy.
Nacisnął ponownie spust, ale broń się zacięła.
Samochód minął go i zataczając wściekłe zygzaki ruszył w dół
ulicy. Po chwili wyrównał kurs, przyspieszył i zniknął w
ciemnościach.
Mężczyzna zawrócił do pubu, mijając wybiegających zeń
ogarniętych paniką klientów. Wszedł ponownie do pokoiku na
zapleczu, wymacał leżącą na podłodze lampę i zapalił ją.
Kurier leżał płasko na plecach, z dwiema dziurami w twarzy,
jedną między górną wargą a nosem, drugą na czole, tuż nad lewym
okiem. Miał szeroko otwarte, puste oczy; krew z nosa i ust spływała
po twarzy w stronę ucha.
Zabójca przeszukał podłogę, odnalazł skoroszyt i papiery, które
stanowiły jego zawartość, a potem aparat i pieniądze.
Strona 6
6
Przeliczył kartki. Piętnaście. Miał je wszystkie.
Kopnął tylne drzwi, które otworzyły się na oścież. Na zewnątrz
nie było śladu samochodu. Ale wiedział, że pocisk, który przebił
przednią szybę, na pewno doszedł celu. Szkoda, że mauzer się zaciął.
Łącznik nie powinien wyjść z tego żywy. Być może nie wyjdzie, jeśli
pocisk był dostatecznie skuteczny. Martwiło go jednak, że misja nie
zakończyła się pełnym sukcesem.
Przeszedł z powrotem przez pokój i przyjrzał się ciału barmana.
Siła strzału posłała go do pokoiku naprzeciwko, na korytarzu leżały
tylko nogi.
Poczuł ból od uderzenia w głowę. Dotknął bolącego miejsca i
zobaczył, że ma zakrwawione palce.
Pochylił się i przez chwilę przyglądał martwej twarzy barmana.
Malowało się na niej zaskoczenie. Zawrócił do pokoju i wyszedł przez
wyłamane kopniakiem tylne drzwi, te same, przez które uciekł na
zewnątrz łącznik. Wolał nie ryzykować ponownego przejścia przez
bar.
Skręcając z alejki na ulicę, usłyszał zbliżające się zawodzenie
policyjnych syren. Ale miał jeszcze trochę czasu. W oknach, które
przedtem były ciemne, zobaczył zapalone światło. Kilka osób
ostrożnie wyglądało na zewnątrz, uważając, żeby nie zarobić
następnej kuli.
Przeszedł szybko ulicę i wsiadł na potężny motor marki BSA,
który czekał na niego w tym samym miejscu, w którym go zostawił.
Strona 7
7
- Ośrodek kontrolny SENTINEL, tu Pielgrzym - powiedział i
przez chwilę czekał na potwierdzenie.
BIP!
Dźwięk, jaki wydała wszczepiona płytka łącznościowa,
powiedział mu, że jest w kontakcie z SENTINELEM.
- Mam informację. Kurier nie żyje, łącznik uciekł. Ale jestem
pewien, że go raniłem.
- Zrozumiałem, Pielgrzym - oznajmił cichy głos. - Ile kartek
odzyskałeś?
- Piętnaście... i aparat - odparł Pielgrzym. Nie było potrzeby
wspominać o pieniądzach. Należały do niego.
- Znakomicie, Pielgrzym. Możesz teraz wracać do domu.
Samochodem zajmie się Wydział Drugi. Dobra robota.
Dobra robota? Robota wykonana w połowie nigdy nie jest
dobra, pomyślał. W głowie tego łącznika także powinno być kilka
dziur. Nie zadowalała go wygrana w jednej partii - wyłącznie licytacja
zamykająca.
Potężny motocykl obudził się z rykiem do życia. Przez chwilę
pracował na wolnych obrotach, a potem odjechał w stronę przeciwną
do tej, z której zbliżały się syreny. Motocyklista i jego pojazd po raz
kolejny zanurzyli się w ciemność. W ciemność, do której należeli.
Rozdział 1
Strona 8
8
Nic nie zdarzyło się przypadkiem. Wszystko było dokładnie
zaplanowane. Zabrakło nam tylko cierpliwości. W szalonym marszu
naprzód zapomnieliśmy o pewnych podstawowych słabościach, które
stały się ostatecznie przyczyną naszej porażki. Idea była dobra,
niewłaściwa tylko okazała się jej realizacja.
Ustęp 1 częściowo odtworzonego Dziennika Wolfa
Rok później
Tego szarego marcowego dnia panowało w Moskwie dotkliwe
zimno. Dymitr Czachowski stał przy oknie swego mieszczącego się w
siedzibie KGB małego, skromnie urządzonego gabinetu. Wpatrywał
się w pusty plac Dzierżyńskiego i rozmyślał o zbliżającej się wiośnie.
Moskwa wydawała się w zimie całkiem wymarła. Cieszył się na
myśl o tym, że mrozy ustąpią wkrótce miejsca ciepłemu słońcu, że już
niedługo rozkwitnie wspaniale cała natura. Ludzie znowu wyjdą na
ulice, zaczną śpiewać ptaki, drzewa okryją się zielenią. Wszędzie
powróci życie.
Jednak w tym roku Dymitr Czachowski nie miał oglądać na
własne oczy rosyjskiej wiosny. Wybierał się do Paryża, by objąć
stanowisko drugiego sekretarza sowieckiej misji we Francji. W
gruncie rzeczy wolał wiosnę w Paryżu.
Każdego roku spędzał około ośmiu miesięcy w różnych misjach
w Europie Zachodniej. Dla świata był po prostu jednym z wielu
członków licznego sowieckiego korpusu dyplomatycznego. Ale CIA i
Strona 9
9
agencje wywiadowcze NATO wiedziały, że jest kimś o wiele
ważniejszym: wysokim funkcjonariuszem Wydziału Operacyjnego
Pierwszego Zarządu Kontrwywiadu KGB. To właśnie on był
mózgiem zachodnioeuropejskiej sekcji.
Wydział Operacyjny koordynował działalność różnych siatek
wywiadowczych KGB, wyznaczał kierowników rezydentur i
selekcjonował agentów, których wysyłano za granicę. Kontrolował
również łączność między tymi siatkami.
W latach bezpośrednio poprzedzających śmierć Stalina rosyjski
wywiad ucierpiał znacznie wskutek wewnętrznych sporów, które omal
nie doprowadziły do kompletnego paraliżu całej instytucji. Po śmierci
Stalina rozgorzała ostra walka o władzę między Ławrientijem Berią a
jego głównym przeciwnikiem, Malenkowem. Beria nie docenił
wpływów, jakie posiadał w Armii Czerwonej jego adwersarz; został
aresztowany i stracony - razem z wieloma innymi wysokimi
urzędnikami odpowiedzialnymi za fatalny stan rzeczy.
Najważniejszym rezultatem tej akcji było roztoczenie przez
partię komunistyczną kontroli nad siłami bezpieczeństwa, to znaczy
wywiadem i tajną policją. Nigdy więcej pojedynczy człowiek nie miał
wykorzystywać tych instytucji wbrew woli partii. W tym czasie
odeszło w zapomnienie wielu ludzi; wielu z nich odeszło również z
tego świata.
Właśnie w trakcie tego przesilenia i powrotu do normalności
zauważono młodego Dymitra Czachowskiego, który dał się poznać
jako energiczny lokalny przywódca Komsomołu. Pewnym osobom u
Strona 10
10
władzy tak zaimponowała jego postawa społeczna i talenty
organizacyjne, że zaproszono go do Moskwy. Tam właśnie, w
głównej kwaterze sowieckiego wywiadu, zaczęła się jego kariera
kagebisty.
Po intensywnym szkoleniu w Karlshorst w Niemczech
Wschodnich dalsze studia odbył w głównym ośrodku szkoleniowym
KGB w Koczinie.
Stamtąd przeszedł bezpośrednio do Wydziału Wywiadu
Zachodnioeuropejskiego, gdzie pracował pod kierunkiem niejakiego
Konstantina Żadanowa, człowieka, który objął później stanowisko
szefa Wydziału Naukowego KGB. Młody Czachowski okazał się
wspaniałym agentem. Jego zdolności organizacyjne były wprost
niewiarygodne, jeśli wziąć pod uwagę wiek i tak krótki staż. Żadanow
szybko zarekomendował go swoim zwierzchnikom. Czachowski
został odwołany do Moskwy, gdzie przeszedł wyższy kurs łączności i
planowania operacyjnego.
Od tego momentu szybko awansował na coraz wyższe
stanowiska. Każde z nich wiązało się z większą odpowiedzialnością.
Odniósł w tym czasie wiele wspaniałych sukcesów, ale jednocześnie
przysporzył sobie wielu wrogów.
Pod koniec lat sześćdziesiątych KGB dojrzała do kolejnej
reorganizacji. Oparta ona była w dużej mierze na rekomendacjach
Czachowskiego, rekomendacjach, które zatwierdzał Wydział Kadr
Drugiego Zarządu, zajmujący się śledzeniem pracujących w służbie
rządowej w kraju i za granicą sowieckich obywateli. Współpraca
Strona 11
11
Czachowskiego z Wydziałem Kadr układała się bardzo dobrze. Na
podstawie ich oceny człowiek mógł zostać awansowany, ale mógł
również zniknąć bez śladu. Działając ręka w rękę, znacznie polepszyli
skuteczność działań sekcji zachodnioeuropejskiej. W trakcie czystki
nie było dla Czachowskiego żadnego tabu, nie wahał się patrzeć na
ręce ludziom najbardziej ustosunkowanym i wpływowym.
W swoich opiniach był bezlitosny. Brał pod uwagę wyłącznie
dobro Związku Sowieckiego, nie obchodził go los pojedynczych
ludzi. Czystka nie była tak ostra jak ta, która nastąpiła po śmierci
Stalina, w dużej części dlatego, że reżim stracił dużo ze swej
bezwzględności. Mimo to i teraz popłynęła krew. Wielu z tych, którzy
ocaleli, miało wpływowych przyjaciół. Ludzie ci zapamiętali, że
wszystkiemu winien jest Czachowski.
Jednym z nich był Wasilij Truszczenko. Zbyt wiele wart dla
reżimu, by „wyeliminować” go całkowicie, przesunięty został na
niższe stanowisko, nie pozbawiono go jednak możliwości awansu.
Siedem lat później ponownie wspiął się na wysoką pozycję - w tym
samym Wydziale Kadr, który go niegdyś zdegradował. Znalazłszy się
tam, całą uwagę skoncentrował na Czachowskim. Czekał na okazję,
kiedy będzie mógł mu wreszcie odpłacić pięknym za nadobne.
Już dwa razy wszczynał tajne dochodzenie przeciwko swojemu
wrogowi. Miał nadzieję, że coś na niego znajdzie, coś, co go zniszczy.
Obie próby okazały się jednak nieudane. Czachowski okazał się nie do
ugryzienia - był niczym niezdobyta forteca, nie imały się go żadne
ataki. Najwyraźniej nie miał słabego punktu. Ale Truszczenko był
Strona 12
12
człowiekiem cierpliwym i upartym i nie dawał za wygraną - aż w
końcu odkrył w tej fortecy głęboką skazę, skazę, która powinna
zagnać tamtego w jego sieci. Przed paroma dniami wszczął kolejne
tajne dochodzenie. Posuwało się do przodu powoli, ale przyniosło już
pierwsze zadowalające wyniki.
Spotkawszy się po raz ostatni przed wyjazdem z dyrektorem
KGB, Leonidem Trawkinem, i dyrektorem Operacji
Zachodnioeuropejskich, Aleksandrem Strojaninem, Czachowski
wrócił do domu. Zjadł samotnie obiad, skończył się pakować i udał na
spoczynek. Leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć. Rozmyślał o swojej
żonie Tamarze, która umarła przed dwunastoma laty na raka, i o
swoim jedynym synu Borysie, który dwa lata temu zginął w potyczce
na granicy sowiecko-chińskiej. Był bez nich obojga bardzo samotny.
Bardzo mu ich brakowało.
W końcu zamknął oczy i zapadł w sen, nie wiedząc, że w tej
samej chwili dostarczono Truszczence informację, w wyniku której
będzie zmuszony podjąć najbardziej desperacką decyzję w swoim
życiu.
Kiedy nazajutrz po południu przybył do sowieckiej ambasady w
Paryżu, czekała na niego zakodowana wiadomość. Znalazłszy się w
zaciszu swojego apartamentu, odszyfrował ją. „Wiosna nie
nadejdzie”, zawiadamiał go krótko agent o kryptonimie Szpak.
Czachowski wiedział, że to oznacza kłopoty. Kryptonim Szpak
nosił jego zaufany przyjaciel w Wydziale Kadr. Truszczenko znowu
dobiera mu się do skóry. Zdawał sobie sprawę, że po poprzednich
Strona 13
13
dwóch nieudanych śledztwach jego przeciwnik musiałby być
głupcem, gdyby rozpoczynał trzecie, nie mając w rękawie jakiegoś
asa. Wiedział, że zapis jego służby jest bez skazy; nikt niczego tam
nie znajdzie. Ale głęboko pod utkanymi przez niego samego
pajęczynami zapomnienia tkwiło coś, na myśl o czym przejmował go
mimowolny dreszcz. Zastanawiał się, czy to rzeczywiście taka wielka
zbrodnia i czy Truszczenko trafił na jej ślad. Przeczytał jeszcze raz
wiadomość i pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach.
Rozdział 2
Już w 1941 wiedzieliśmy, że czeka nas klęska; nigdy jednak nie
powiedzieliśmy o tym narodowi. W ramach przygotowań
powołaliśmy sekcję Niederlage. Jej zadaniem było opracowanie
szczegółowych planów pozwalających zminimalizować skutki
nadciągającej katastrofy. W najbardziej newralgicznych miejscach
umieszczono ponad 120 000 zaopatrzonych w fałszywą tożsamość
agentów. Była to największa tego typu operacja na świecie.
Ale byli wśród nas ludzie, którzy wiedzieli, że klęska będzie
druzgocąca i całkowita. Powołano zatem specjalny oddział
Niederlage i wydano ściśle tajną dyrektywę o absolutnym
pierwszeństwie. Celem tych działań było przygotowanie planów na
wypadek totalnej porażki. Klęska nie musiała być końcem
wszystkiego.
Ustęp 2 częściowo odtworzonego Dziennika Wolfa
Strona 14
14
Chicago
Zegar na ścianie gabinetu odmierzał ostatnie minuty dnia pracy.
Doktor Edward Bridges siedział zgarbiony za swoim eleganckim
biurkiem; jego krótkie, grube palce rozerwały niecierpliwie
celofanowe opakowanie taniego cygara marki White Owi. W chwilę
potem rozparł się wygodnie w fotelu, puszczając w górę miękkie
kłęby dymu.
Te minuty należały do niego. Drzwi gabinetu były zamknięte.
Siedział tutaj sam, odcięty od świata, od wszelkich niepokojów i
niewesołej rzeczywistości, pozwalając umysłowi snuć przyjemne
fantazje, w których nagradzany był względami, jakich nigdy nie
doświadczył jako mężczyzna. Był w tych marzeniach przystojny, silny
i szczupły; i były tam kobiety, piękne kobiety...
Popiół z cygara spadł na jego ogromny brzuch. Strzepnął go,
wracając zarazem do rzeczywistości. Obrócił fotel, żeby rzucić okiem
na wielką, wiszącą za biurkiem metalową tablicę, na której widniał
schemat organizacyjny należącego do SENTINELA oddziału Alpha.
Ludziom z zewnątrz kompleks gmachów, w którym znajdował się
jego gabinet, znany był pod nazwą KorporacjiAztek. W
rzeczywistości kryło się w nim coś o wiełe bardziej ważnego,
bardziej, niż ktokolwiek był sobie w stanie wyobrazić.
Wzrok Bridgesa przesunął się ku mieszczącym się po lewej
stronie tablicy przesuwanym drzwiom. WSTĘP TYLKO DLA
Strona 15
15
PERSONELU SSC-6, głosił umieszczony na nich napis. Prawo
wstępu mieli tam wyłącznie pracownicy, którym w hierarchii agencji
przyznano status SSC-6 i wyższy. Za tymi drzwiami mieścił się drugi
gabinet doktora Edwarda Bridgesa, jego sanktuarium; tam leżały
klucze do jego przyszłości - przechowywano tam grube tomy, w
których zawarta była cała prawda o SENTINELU.
To on pomógł go zbudować, pomógł uczynić tym, czym stał się
obecnie. Dlatego otrzymywał tak wysoką pensję i zajmował drugie co
do ważności stanowisko w dziale obsługi technicznej projektu. Zył we
względnym komforcie, lubił swoją pracę i był jednym z najlepszych
specjalistów w swojej dziedzinie. Mimo to nie był człowiekiem
szczęśliwym.
Miał ogromną nadwagę, łysiał i stawał się coraz brzydszy. W
wieku trzydziestu ośmiu lat był nadal kawalerem i nic nie
zapowiadało zmiany tego stanu rzeczy. Nie miał u kobiet żadnych
szans i dobrze o tym wiedział. Odbijał to sobie w pracy. Kiedy
pracował, jego brzydota nie miała znaczenia; nie odczuwał też
samotności. Czuł się wtedy naprawdę ważny, ważniejszy od
przystojniaków, obdarzonych tymi wszystkimi cechami, których on
był pozbawiony, wszystkimi oprócz jego inteligencji. Jedno tylko nie
dawało mu spokoju: to, że ominęły go zaszczyty i zasługi, na które w
pełni zasługiwał jako główny autor oszałamiającego sukcesu
SENTINELA. Zgarnęła je wszystkie Elizabeth Ryerson.
Przeklęta dziwka, pomyślał. Na pewno chciałaby, żeby odszedł.
Ale wtedy szybko uprzytomniliby sobie, jak ważną odgrywał w
Strona 16
16
istocie rolę, jak bardzo go potrzebują. Zorientowaliby się, kto stał za
wszystkimi sukcesami Elizabeth Ryerson, kto sprawił, że mogła, się
popisywać przed grubymi szychami.
Bridges zdecydowanie przeceniał swoje możliwości. Nikt nie
zaprzeczał, że był informatycznym geniuszem, daleko mu jednak było
do Elizabeth Ryerson. Potrafił szybko opanować każdy system i
poznać dogłębnie jego skomplikowaną strukturę, ale brakowało mu
bardzo ważnej rzeczy - wyobraźni. Podobny był do malarza, który
potrafi skopiować największe arcydzieła, lecz nigdy nie stworzy
własnego. Mylił dar szybkiego opanowania danego systemu z
talentem, który pozwala na jego skonstruowanie. Głęboko wierzył, że
potrafiłby zrobić wszystko sam, gdyby tylko jemu pierwszemu wpadł
do głowy odpowiedni pomysł.
Żując wściekle gumę, ponownie wrócił do rzeczywistości.
Trochę go to wszystko podnieciło i musiał się uspokoić. Przypomniał
sobie swój plan i po raz kolejny poczuł nerwowy skurcz żołądka.
Pozostało tylko podjąć ostateczną decyzję. Nie gnębiło go w związku
z tym żadne poczucie winy, nie czuł się także w najmniejszym stopniu
zobowiązany wobec swoich pracodawców. Okazany mu przez nich
brak uznania w pełni usprawiedliwiał jego zamiary. Skoro oni nie
docenili jego talentu, zrobi to ktoś inny.
Zgasił cygaro i wyrwał kartkę z notatnika. Przez chwilę
przyglądał się nazwisku, które nieświadomie nagryzmolił na papierze.
Carson Ross.
Strona 17
17
Ross był pieprzonym gnojkiem, ale właśnie dzięki niemu mógł
wcielić w życie swój plan. Podarł kartkę na drobne kawałki, wyrzucił
je do kosza i zerknął na wiszący na ścianie zegar. 5:25. Przez ponad
pół godziny był pogrążony w rozmyślaniach. Czas wracać do domu.
Wstał z fotela, okrążył biurko i podszedł do ciemnego,
drewnianego wieszaka. Włożył marynarkę, a potem podobny do
namiotu płaszcz. Otworzył drzwi, obrócił się i omiótł długim
spojrzeniem swój gabinet, jakby oglądał go po raz ostatni.
Przez chwilę zastanawiał się, co będzie czuł, kiedy rzeczywiście
nadejdzie ten ostatni dzień. Po siedmiu latach zostanie mu tylko kilka
sekund, żeby wszystko zapamiętać, żeby na zawsze utrwalić pod
powiekami ten obraz.
Na zawsze.
Ale na zawsze odchodzi się tylko w bajkach. Zgasił światło i
wyszedł z gabinetu.
*
Na cały pomysł wpadł przez czysty przypadek. Poddając
SENTINELA rutynowym testom, kazał mu podać nazwiska
domniemanych sowieckich agentów, będących członkami towarzystw
i organizacji, których listę załączył. Na liście znalazł się także Uptown
Games Club, którego sam był członkiem. Na ekranie pojawiło się
nazwisko Carsona Rossa.
Bridges znał Rossa z widzenia i wiedział, że niechętnie płaci
swoje karciane długi. Dotarły do niego także inne plotki, w tym
również te o biseksualizmie. Tajemnicą poliszynela było, że Ross żył
Strona 18
18
z pokaźnej pensji, którą wypłacał mu ojciec, jeden z właścicieli klubu.
W młodości wysłano go do najlepszych szkół w Europie, ale w żadnej
z nich nie udało mu się zagrzać dłużej miejsca i nie wiadomo było,
czy którąkolwiek z nich w ogóle ukończył. Jeżeli nawet otrzymał jakiś
dyplom, nigdy się nim nie chwalił. Życie traktował jak jeden wielki
płatny urlop, a klub stał się ważnym elementem jego życia. Odwiedzał
go bardzo często, mając nadzieję, że uzupełni tu otrzymywaną od ojca
pensję, która nigdy mu jakoś nie wystarczała. Tam właśnie zastawił na
niego sidła Bridges – przy stole gry w tryktraka.
Większość stałych członków klubu nie chciała grać z Rossem z
powodu jego długów. Choć uważał się za bardzo dobrego gracza, w
rzeczywistości grał słabo i na ogół przegrywał. Czasami wystawiał
czeki bez pokrycia, które później spłacał ojciec. Tylko jego wpływom
zawdzięczał, że nie udzielono mu dotąd twardej lekcji.
Strategia Bridgesa była prosta. Na początku pokonać Rossa,
żeby tamten podniósł stawkę, a potem pozwolić mu wysoko wygrać.
Dla doktora była to dość skromna inwestycja. Jedno było pewne –
dopóki dawał się ogrywać, Ross chętnie spędzał w jego towarzystwie
każdą wolną chwilę. Bridges wykorzystał ten czas, jak mógł najlepiej;
podczas długich, suto zakrapianych wieczorów, które następowały po
partyjkach tryktraka, udało mu się obudzić w tamtym zainteresowanie.
Ross z radością przejmował na siebie obowiązki fundatora – w końcu
robił to za pieniądze dopiero co wygrane od Bridgesa. Ale potem, po
kilku spotkaniach, skłonny był zainwestować również własne
fundusze po to, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o charakterze pracy
Strona 19
19
swojego partnera. Szybko zdał sobie sprawę, że Bridges ma dostęp do
tajnych informacji – z tego, co mówił, wynikało, że zajmuje się
systemami komputerowymi pracującymi dla potrzeb różnych
amerykańskich agencji wywiadowczych. Doktor nie zdradzał na razie
nic więcej, z wyjątkiem tego, że nie czuje się w pracy szczęśliwy.
Mały, chciwy móżdżek Rossa natychmiast uświadomił sobie
tkwiące w tej sytuacji możliwości. Jeśli to, co opowiadał Bridges,
było prawdą, mógł wyciągnąć z niego o wiele więcej niż to, co osiągał
przy zielonym stoliku.
Bridges otworzył drzwi klubu, oddał płaszcz w szatni i wszedł
na salę. Ich spotkania zawsze przebiegały tak samo, stały się czymś w
rodzaju rytuału. Po krótkiej rozmowie zamawiali jeden albo dwa
drinki, grali w tryktraka, a potem upijali się do nieprzytomności. Tego
wieczoru miało to wyglądać trochę inaczej. Ross przyszedł z
ustalonym planem.
Bridges zobaczył go, siedzącego przy tym samym co zwykle
stoliku w rogu Sali. Ross był wysokim, przystojnym blondynem o
zaborczej, prymitywnej osobowości. Łatwo było powziąć do niego
antypatię i Bridgesowi nie sprawiło to większych trudności.
Ross podniósł wzrok, spoglądając na przysiadającego się do
niego doktora.
- Kogo tu widzimy? Oto nasz szczęśliwy przegrany – stwierdził,
krzywiąc wargi w sztucznym uśmiechu.
- Gówno prawda – mruknął Bridges. – Dziś wieczorem nie
przegrywam. Dziś wieczorem puszczę cię w samych skarpetkach.
Strona 20
20
- Zobaczymy jeszcze, kto kogo puści w skarpetkach.
Ross ściągnął na siebie uwagę kelnerki. Dopóki nie podeszła,
żeby przyjąć zamówienia, dwaj mężczyźni siedzieli w milczeniu.
- Dla mnie Jack Daniels z wodą sodową – powiedział Ross i
spojrzał na Bridgesa, czekając, co wybierze.
- Johnnie Walker z czarną nalepką. Z lodem.
Kelnerka zapisała zamówienia i kręcąc pośladkami ruszyła w
stronę baru.
- Jak ci się podoba ta sztuka? – zapytał Ross, wskazując ruchem
głowy dziewczynę.
- Ładne cycki – przyznał Bridges, nie odrywając oczu od
rozbujanych pośladków kelnerki.
- I niezła dupa – dodał Ross. – Przeleciałem ją kilka miesięcy
temu, kiedy przyjęliśmy ją do klubu. Jęczała jak nawiedzona. Można
ją ładować przez całą noc.
Brigdes uśmiechnął się słabo. Naprawdę nie znosił tego
sukinsyna. Spojrzał jeszcze raz na kelnerkę, zastanawiając się, jak
taka przystojna dziewczyna mogła położyć się do łóżka z takim
gnojkiem. Prawdopodobnie wziął ją na gadkę o ojcu, który jest
właścicielem klubu.
- Jadłeś już kolację? – zapytał Ross.
- Nie. Miałem zamiar coś przekąsić tutaj, w klubie.
- Jesz świństwa, które tu serwują? – zdziwił się Ross.
- Dlaczego nie? Jedzenie wcale nie jest takie złe – odparł
Bridges.