12025

Szczegóły
Tytuł 12025
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12025 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12025 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12025 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Sebastian R. Chosiński ARGAIL SEBASTIAN R. CHOSIŃSKI Szachownica Część 1. - Jakes I. Nieprzyjaciel nie niepokoił nas już od tygodnia. W ciągu dnia przemierzaliśmy więc olbrzymie połacie pustyni, stając się coraz mniej uważni. Nikt nie uznawał już za stosowne wysyłać przodem, na przeszpiegi, zwiadowców. Zresztą, w promieniu kilkunastu mil wszystko było doskonale widoczne. Nikt nie zdołałby się ukryć przed sokolim wzrokiem naszego dowódcy, majora Jeffersa. Słońce dawało nam się mocno we znaki. Z godziny na godzinę topniały zapasy słodkiej wody. Major wyznaczył zatem dwóch żołnierzy odpowiedzialnych za napoje. Mimo sprzeciwu reszty oddziału, zebrali oni od wszystkich skórzane bukłaki - cokolwiek w nich było: woda, resztki piwa czy wódki - i od tej pory nieśli je, niezadowoleni, w swoich plecakach. Trzy razy w ciągu dnia, na wyraźny rozkaz dowódcy, zatrzymywaliśmy się, a szeregowcy - zlani potem i nierzadko znajdujący się na skraju wytrzymałości - zrzucali na piasek swoje toboły, do których majestatycznym krokiem podchodził Jeffers. Jedynie on miał prawo wyciągać bukłaki, które - z odpowiednią adnotacją słowną: "Tylko trzy łyki" - podawał kolejno żołnierzom. Gdy któryś starał się z rozpędu wypić więcej, niż miał do tego prawo, narażał się na stek wyzwisk, a bywało nawet nie raz, że padał zemdlony pod ciosami majora, wymierzanymi przezeń kolbą karabinu maszynowego. - Psiakrew! - syczał wtedy Jeffers, odganiając wszystkich, którzy chcieli pomóc nieprzytomnemu. - Dojdzie do siebie, to będzie mądrzejszy. Nie dojdzie, to nie będziemy mieć z nim więcej żadnych problemów... Jeffers nie był, wbrew pozorom, złym człowiekiem. To wojna uczyniła go potworem. Nigdy nie chciał być żołnierzem. Kiedyś, jeszcze nim posłano nas na pustynię, siedzieliśmy w gronie oficerów w garnizonowej kantynie i popijaliśmy koniak. Tematy rozmów krążyły wokół starych, dobrych, przedwojennych czasów. - Specjalnie poszedłem na studia, aby uciec przed wojskiem - poinformował oficerskie grono Jeffers, czym wszystkich wprawił w zdumienie. Żołnierzem został z przypadku, w drugim roku wojny. Zamknięto większość wyższych uczelni, poza wojskowymi, a on chciał kształcić się dalej. Nie miał więc wyboru - złożył podanie o przeniesienie do Akademii Wojskowej. Rozpatrzono je w możliwie najkrótszym czasie, albowiem uczelniany psycholog dopatrzył się w Jeffersie materiału na doskonałego dowódcę. W trakcie kolejnych dwóch lat studiów Jeffers potwierdził swoje predyspozycje. Szybko awansowano go więc na podporucznika i wysłano na front - na razie jednak tylko na tyły. Pół roku później, jako kapitan, trafił do grupy szturmowej, a kiedy w trakcie jednego z wypadów poległ jej dowódca, właśnie Jeffersa mianowano jego następcą (nie zapominając oczywiście o kolejnym awansie). Major Jeffers gardził władzą, chociaż korzystał z niej bez uprzedzeń. Od razu po objęciu dowództwa wprowadził kilka nowych praw. Dotyczyły one głównie personelu pomocniczego podległej mu grupy, a mówiąc jeszcze dokładniej - sanitariuszek. - To niedorzeczne, by moi żołnierze opuszczali nocami potajemnie obóz i jechali kilkanaście mil do miasta, chcąc skorzystać z płatnych usług prostytutek, kiedy na miejscu jest tyle młodych dziewcząt - przekonywał pułkownika ze Sztabu Okręgu, który przybył do obozu, gdy tylko dotarły doń, niesprawdzone jeszcze, pogłoski o nowych zasadach postępowania ustanowionych przez Jeffersa. Pułkownik wytrzeszczał oczy ze zdziwienia, ale jeszcze tego samego dnia opuścił obóz, nie składając na majora swoim przełożonym żadnej skargi. Adiutant Jeffersa rozpuszczał później plotki, że to z tego powodu, iż major przystawił mu lufę rewolweru do skroni, stwierdzając swoim niezwykle przymilnym tonem głosu: - Chciałbym jeszcze kiedyś doczekać pańskiego awansu na generała. - Sanitariuszki były najmniej zadowolone z takiego obrotu sprawy, ale szybko przywykły do spełniania dodatkowych obowiązków. Pomóc wydatnie miał im w tym obozowy lekarz, kapitan Hargraves, którego Jeffers, wkrótce po wprowadzeniu swego niepisanego rozporządzenia, poinformował: - Pana czynię odpowiedzialnym za przyrost naturalny w naszym obozie. Ma on wynosić nie mniej, nie więcej, ale dokładnie: zero! Zrozumiano? - Lekarz musiał zrozumieć, bowiem - jak twierdził adiutant - kiedy opuszczał namiot dowódcy był bledszy od białej ściany pobielonej wapnem. Autorytet dowódcy urósł wśród szeregowych żołnierzy do niebotycznych rozmiarów. Nie dość, że wszystkie swoje zachcianki spełniali odtąd na miejscu, nie narażając się na przywleczenie do obozu niepożądanych chorób (o co dbał Hargraves), to na dodatek znaczną część żołdu mogli od teraz przeznaczać już tylko i wyłącznie na alkohol. Dowództwo Okręgu przestało interesować się naszym obozem. To znaczy docierały do nas rozkazy generała, docierały zapasy żywności i amunicji, ale przestano przysyłać kontrole. Zresztą, nie było po co, zgodnie bowiem z oficjalnymi dokumentami, życie w obozie toczyło się dokładnie tak, jak powinno. Wieczorami Jeffers zbierał w swoim namiocie kadrę oficerską i zarządzał grę w pokera. Kiedy przegrywał, o dziwo, nie awanturował się, nie wygrażał nikomu, czego pierwotnie po nim się spodziewano, ale potulnie kładł pieniądze na stół. Mówił niewiele, jeśli zadawał pytania, to tylko Hargravesowi. - I co u naszych pań? Pierwsze oznaki niezadowolenia minęły? - Zdaje pan sobie sprawę, majorze, jaki to może mieć wpływ na ich psychikę? - Niech pan mi tu nie wyskakuje z psychoanalizą. Jesteśmy na wojnie, którą prowadzi się rękoma żołnierzy. Czy słyszał pan kiedyś o tym, by wojnę wygrywali żołnierze niezadowoleni ze swoich dowódców? - Słyszałem jedynie o dowódcach niezadowolonych ze swoich żołnierzy - odparł potulnie Hargraves, wykładając na stół trzy damy. Jeffers zaklął pod nosem, ponieważ miał "tylko" trójkę waletów. - Nie jest pan łatwym przeciwnikiem, Hargraves. Dlatego cieszę się, że to ja jestem majorem, pan zaś tylko kapitanem, i że, chcąc nie chcąc, musi pan wykonywać moje rozkazy. Hargraves był przywódcą nieformalnej opozycji wobec Jeffersa, w czym major doskonale się orientował. Czuł jednak pewną słabość do lekarza i dlatego, nie dość, że nie odsyłał go na tyły, to w dodatku niekiedy nawet kokietował, dopuszczając do tajemnic obozowych, których nie zdradzał swoim zastępcom. Hargraves wiedział, że w ten sposób major czynił go współodpowiedzialnym za to, co dzieje się w obozie, i - choć niechętnie - brał to brzemię na swoje barki. Adiutant Jeffersa, sierżant Sahib, mający za zadanie śledzić wszystkie poczynania lekarza, wiedział, jak wielką nienawiścią Hargraves darzy swego przełożonego, ale również - jak wielce mu on imponuje. Spotykali się czasami w lazarecie, po wieczornej odprawie, by napić się wódki. - Jeszcze nigdy jako lekarz nie miałem tyle roboty co tutaj - stwierdził pewnej nocy kapitan. Sahib zrobił zdziwioną minę, nie miał bowiem pojęcia, o czym lekarz mówi. - Pan się nie domyśla? Nie szkodzi, powiem panu, a pan niech doniesie o tym majorowi. Dobrze, by się orientował, co dzieje się w jego obozie. - Sahib nadal wpatrywał się weń obojętnie, nie rozumiejąc coraz mniej już subtelnych aluzji Hargravesa. - Zdaje pan sobie sprawę, że nasz przemysł nastawiony jest przede wszystkim na produkcję wojenną... - Sahib niedbale przytaknął. - Że wszelka inna produkcja zeszła na dalszy plan? Żeby pan wiedział, jak fatalnej jakości wytwarza się teraz prezerwatywy. Dziewczyny skarżą się, że co druga, co trzecia pęka w trakcie stosunku. I jaki tego skutek? W ciągu ostatnich czterech miesięcy musiałem zrobić sześć skrobanek! Niekiedy w nocy, nie mogąc zasnąć, zastanawiam się nawet nad tym, czy nie prościej byłoby wysterylizować je wszystkie... - Znużony, sięgnął po szklankę i jednym haustem wlał w siebie sto gram białej z nazwy, ale bardzo mętnej z wyglądu, wódki. - Mówił pan o tym majorowi? - zainteresował się Sahib. - Raz próbowałem, ale to nie ma sensu. - I ja mu nie powiem... - stwierdził po dłuższej chwili milczenia adiutant. II. Najświeższe informacje z frontu docierały do nas niezwykle rzadko. Major najprawdopodobniej o wszystkim, co się działo, informowany był na bieżąco, ale widocznie nie uważał za stosowne przekazywać tych wiadomości dalej - nawet oficerom. Żyliśmy więc w wojskowym obozie, ale jakby w zupełnie innym świecie. Gdzieś niedaleko nas, byli nawet tacy, którzy twierdzili, że w promieniu pięćdziesięciu mil, toczą się zażarte boje, nasi chłopcy wykrwawiają się na śmierć - my zaś nic o tym nie wiedzieliśmy. Wojna trwała, lecz nas w żadnym przypadku nie dotyczyła. Od czasu, kiedy major zamienił lazaret w burdel i chłopcy nie musieli już biegać do miasta, przestały docierać nawet plotki o sytuacji na froncie, które roznosiły miejscowe kurwy. A bywało, że posiadały informacje z "pierwszej ręki". - Jeffers wiedział, co robi - stwierdził kiedyś porucznik Bishop, odpowiedzialny w obozie za propagandę. - Żyjemy tu jak w jakiejś pierwotnej komunie. Wszystko jest wspólne, nawet baby! - I ryknął śmiechem, który natychmiast podchwycili pozostali oficerowie. - A może wojna się już skończyła? - zasugerował jego najbliższy przyjaciel, także porucznik, kwatermistrz Douglas. - My zaś o niczym nie wiemy... - To stwierdzenie, nie wiedzieć czemu, wywołało jeszcze większą eksplozję radości, która jednak szybko utopiona została w morzu wódki. Nie chcąc ich słuchać ani na nich patrzeć, wyszedłem z namiotu, by przespacerować się wzdłuż posterunków strażniczych. Przy jednym z nich zaczepił mnie żołnierz, pełniący tej nocy służbę. - Panie kapitanie, ma pan papierosa? - Podałem mu wymiętoszoną podróbkę oryginalnego kubańskiego cygara. Długo mu się przypatrywał z niedowierzaniem, nim wziął i wsadził sobie między wargi. Żuł je, ale go nie zapalał. Podałem mu zapalniczkę. Trzymał ją w dłoni, ale nie odpalał cygara. - Może powinieneś pójść do doktora Hargravesa... - zaproponowałem i bez słowa oddaliłem się w głąb obozu. Jeffers musiał mnie obserwować, bo gdy tylko zniknąłem z pola widzenia strażnika, wyszedł naprzeciw mnie, nie udając wcale, że "wpadł na mnie zupełnie przypadkowo". O czym mówił ci ten żołnierz? - Z podległymi sobie, nawet oficerami, major nigdy nie bawił się w kurtuazyjne tytułowanie: "panie poruczniku" czy też "panie kapitanie"; nie zwracał też większej uwagi na to, w jaki sposób żołnierze zwracali się do niego; mało kto jednak chciał sprawdzać, jak zareaguje w przypadku, gdyby zwrócić się doń "per ty" bądź "per Jeffers", z pominięciem "majora". - Właściwie... nic. - Nic? - Poprosił jedynie o papierosa. - I dałeś mu? - A dlaczegóż miałbym nie dać, panie majorze? - No tak... - dlaczegóż? Szedł wolno przodem, a jak podświadomie ruszyłem za nim, choć wcale mnie o to nie poprosił. Widziałem jego plecy i pochyloną głową, jakby wpatrywał się w ziemię, po której stąpa. Mruczał coś pod nosem, ale nie byłem w stanie zrozumieć, czy są to jakieś artykułowane dźwięki. Nagle zatrzymał się, odwrócił i - ni stąd, ni zowąd - zapytał: - A co byś powiedział, gdybyśmy dostali rozkaz wymarszu na front? - Byłbym... byłbym zadowolony - odparłem, chcąc jak najusilniej ukryć swoje podniecenie. Front? No tak, przecież wszyscy jesteśmy żołnierzami, to jest obóz wojskowy, a gdzieś tam toczy się wojna, od losów której zależy przyszłość naszej Ojczyzny. Tak przynajmniej informowały oficjalne komunikaty. Czy obecnie nadal formułowane są w podobnym tonie, nie byłem w stanie stwierdzić. Ale dlaczego cokolwiek miałoby się w ciągu ostatnich miesięcy zmienić? - A więc byłbyś zadowolony? - spytał major tonem głosu, który zdradzał, że myślami jest gdzieś daleko, bardzo daleko stąd. - Ciekawe czy twoje zadowolenie poparliby ci wszyscy panowie... - nie powiedział, o kogo chodzi, ale wymownie spojrzał w stronę namiotu, z którego docierały podniesione, pełne pijackiego uniesienia odgłosy zabawy oficerów. Dwa dni później o świcie Jeffers zarządził apel. Żołnierze niechętnie zrywali się z łóżek, biegając jak oszaleli w poszukiwaniu porzucanych dzień wcześniej w nieładzie mundurów. Oficerowie potajemnie stukali się w głowę, równie chętnie sięgając po ustawione na ladzie kantyny szklanki z wodą mineralną. Dręczył ich jeszcze wczorajszy kac. - To wreszcie musiało się stać - stwierdził autorytatywnie Bishop. - Co? - spytał Douglas, który był jego nieodłącznym cieniem. - Stary zwariował. Przyznaj, że już od dawna sprawiał wrażenie... - przerwał, by poszukać właściwego słowa - człowieka niespełna rozumu. - Znacznie częściej miałem wrażenie, że jego postępowanie wynika z żelaznej, choć dla wielu niezrozumiałej, logiki, jaką sobie narzucił - wtrącił kapitan Hargraves, który właśnie wszedł do namiotu w poszukiwaniu pozostałych towarzyszy ubiegłonocnej popijawy, mając nadzieję, że od nich dowie się coś więcej. Ale oni nie wiedzieli nic. - Chodźmy zatem, panowie - rzucił Bishop. Douglas natychmiast pobiegł za nim, zaś Hargraves ruszył dopiero pół minuty później, kiedy wreszcie ugasił pragnienie. Major usiadł sobie wygodnie na wyściełanym skórą dębowym fotelu, który był najwartościowszym meblem zdobiącym wnętrze jego namiotu. Że też miał głowę, by rozkazać tachać ważący kilkadziesiąt kilogramów mebel na plac apelowy, przebiegło mi niechcący prze myśl. Pięć metrów przed nim, wyprężeni jak struny, stali żołnierze czwartej grupy szturmowej. Po lewej stronie Jeffersa zebrali się oficerowie; naradzali się po cichu, co zrobić, bowiem żaden z nich nie miał odwagi podejść do majora. Odetchnęli z ulgą dopiero, kiedy Jeffers wezwał do siebie Sahiba. - Odczytaj - polecił mu. Sahib odebrał z rąk majora zwinięty w rulon kawałek papieru, stanął przed równym szpalerem żołnierzy i zaczął głośno czytać. Już pierwsze zdanie wywołało szum niezadowolenia. - Wojna wkroczyła w decydującą fazę. Chcąc odnieść ostateczny sukces, nie możemy cofnąć się przed największym poświęceniem. Jeśli zajdzie taka potrzeba, każdy z was powinien złożyć na ołtarzu Ojczyzny swoje życie. - Zaniepokojeni wydawali się także oficerowie. - Co o tym myślisz? - spytał szeptem, szturchając mnie w ramię, Hargraves. - Że diabeł sobie o nas przypomniał... - A jak mu na imię, temu diabłu? - Jakie to ma znaczenie, panie kapitanie? - odparłem, pełen szacunku dla jego przenikliwości. Sahib skończył czytać rozkaz, po czym kartkę zwinął ponownie w rulonik i odniósł majorowi. Ten podniósł się bez słowa z fotela i ruszył w stronę swego namiotu, zrobiwszy uprzednio ręką ruch wzywający za sobą oficerów. - Mam nadzieję, że teraz dowiemy się wszystkiego - powiedziałem na ucho lekarzowi. - Ja już wiem wszystko i nie ukrywam, że nawet trochę się z tego cieszę - odparł Hargraves. - A to dlaczego? - spytałem ze zdziwieniem. - Niech pan pomyśli, jak musi się czuć wielki pisarz, którego na czas wojny zatrudnia się w najwyższym dowództwie i zmusza do tworzenia propagandowych odezw do społeczeństwa... I jak musi się czuć szanowany chirurg, którego sprowadza się do roli burdelowego ginekologa... Jeffers na wstępie dał do zrozumienia, że nie ma zamiaru wdawać się w dysputy. Że wszystko, co miał do przekazania, zarówno szeregowym żołnierzom, jak i kadrze oficerskiej, przekazał w rozkazie odczytanym przez Sahiba. Jeśli ktoś z was nie słuchał uważnie, może przeczytać go sobie jeszcze raz. - Rzucił kartkę na stół, ale nikt po nią nie sięgnął. - Macie dzień na przygotowania. Wymarsz nastąpi jutro o świcie. Jakieś pytania? Po trwającej niemal minutę ciszy odezwał się kapitan Youthness: - Rozkaz jest bardzo... enigmatyczny - powiedział cicho, delikatnie, chcąc w ten sposób złagodzić wymowę słów, które miał zapewne zamiar jeszcze użyć. - Prawdę mówiąc, niewiele z niego wynika... Major obdarował go pewnym siebie spojrzeniem. Spojrzeniem, w którym kryły się z jednej strony szacunek dla jedynego oficera, który miał odwagę - chociażby w mocno zakamuflowany sposób - wyrazić swoje niezadowolenie, z drugiej natomiast - nienawiść, że mimo wszystko się na to ośmielił. - To tajny rozkaz. W tej chwili nawet wam nie mogę powiedzieć, o co chodzi - stwierdził od niechcenia Jeffers. - Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, dowiecie się wszystkiego! - Nie wątpimy, panie majorze, ale... - Ale co? - Tym jednym stwierdzeniem zamknął usta Youthnessowi na dobre. Wyszliśmy z namiotu dowódcy całą grupą; nie został nawet Sahib, który doskonale nauczył się już rozpoznawać zachcianki majora. Wiedział, kiedy ten chce z nim jeszcze porozmawiać (choć były to bardzo rzadkie chwile), wiedział też doskonale, kiedy należy jak najszybciej usuwać się z pola widzenia Jeffersa. Odszedłszy kilkanaście metrów od namiotu, adiutant dowódcy zapalił papierosa. Podszedł do niego Bishop, za plecami któremu majaczyła nieodłączna postać Douglasa. - Kiedy szef dostał ten rozkaz? - Nie wiem - odparł, zgodnie z prawdą, Sahib. - Może pan to sprawdzić w zeszycie rozkazów? - Teoretycznie adiutant mógł to uczynić. Czuł jednak podświadomie, iż gdyby nakryłby go na tej czynności major, mogłoby mu się przydarzyć coś bardzo niemiłego. - Proszę, panowie - wyszeptał tylko - nie wplątujcie mnie w wasze sprawy... - i poszedł chwiejnym ze zdenerwowania krokiem do lazaretu, by poprosić doktora Hargravesa o środki uspokajające. III. Minął tydzień - tydzień beznadziejnego i bezcelowego marszu pustynnymi bezdrożami, tydzień wyrzeczeń, cierpień i przekleństw potajemnie rzucanych pod adresem majora przez jego podwładnych - nim wreszcie Jeffers zdecydował się na, jak sam to określił, przeprowadzenie "narady wojennej". Decyzja ta zdumiała wszystkich. - Po co narada, przecież w promieniu stu mil nie ma ani jednego nieprzyjaciela... - mamrotał pod nosem wycieńczony do granic Bishop. - Ten człowiek postradał zmysły, a my dajemy mu się bezmyślnie prowadzić jak bydło na rzeź. - Zamknij się! - krzyknął na tyle głośno, na ile było go stać Hargraves. - Żołnierze słuchają - dodał już nieco spokojniejszym tonem. - Obojętnie co o nim myślimy, powinniśmy zostawić to dla siebie - stwierdził Youthness, który nie mógł zapomnieć Jeffersowi zniewagi, choć wciąż bał się go jak nad wyraz srogiego ojca. - Aż wszystkich nas wykończy?... - spytał Douglas, którego skrzekliwa barwa głosu zabrzmiała w uszach pozostałych wyjątkowo nieprzyjemnie. - Nie zamierzam wdawać się z panami w bezsensowne dyskusje - stwierdził doktor i odszedł w stronę leżących na piasku żołnierzy. Bishop i Douglas spoglądali na niego z niechęcią. Nie powiedzieli jednak ani słowa: albo woleli przemilczeć, albo nie mieli po prostu sił na dalsze prowadzenie sporu. Odezwał się za to Youthness, stając na wprost Bishopa tak blisko, że porucznik mógłby potraktować to za prowokację. - Niech pan nie zapomina, Bishop, że mamy wojnę. I wojenne prawo. Jeffers jest naszym dowódcą i może być pan pewien, że jeśli przyjdzie nam powołać sąd wojenny, on właśnie stanie na jego czele. Wydaje się panu, że ktoś z pozostałych członków tego gremium będzie miał odwagę zaprotestować przeciwko decyzji, jaką podejmie major? Porucznik natychmiast spokorniał. "Narada" odbyła się o zmroku, kiedy upał zelżał. Jeffers założył swój galowy mundur. Kiedy tak stał wyprostowany, otoczony wianuszkiem oficerów, przypominał najwybitniejszych dowódców z czasów II wojny światowej. Widziałem wiele filmów i wiele zdjęć z tamtych czasów; zastanawiałem się nawet, czy i Jeffers je widział i doszedłem do wniosku, że musiał - studiował przecież w Akademii Wojskowej, gdzie dbano o wszechstronne wykształcenie kadetów. Zebrali się około stu jardów od obozu, by dyskusji ich nie mogli, nawet przypadkiem, przysłuchiwać się szeregowi żołnierze. - Nie powiem wam, jakie jest nasze położenie w chwili obecnej - zaczął major. - Nie powiem nie dlatego, że nie chcę, ale dlatego, że nie wiem. - Z zadowoleniem przyglądał się zaskoczonym twarzom podwładnych. Nie takich słów od niego oczekiwali i nie potrafili teraz ukryć swego rozgoryczenia. - Idziemy przed siebie i nie mam większego pojęcia, dokąd nas droga ta doprowadzi - podjął ponownie Jeffers. - To obłęd! - wyszeptał Bishop, ale jego szept w tej chwili, chwili absolutnej ciszy, wydał się krzykiem. - Powiedziałeś "obłęd"? - spytał major. Porucznik zbladł śmiertelnie, czekając na kolejne słowa majora - słowa, które mogły oznaczać dla niego nawet wyrok śmierci. Ale major otarł tylko pot z czoła i, pewien jestem, że się nie mylę, uśmiechnął się przelotnie pod nosem, a uśmiech ten trwał tak krótko, że zapewne poza mną nikt inny go nie dostrzegł. - Chcę was zapewnić, że daleki jestem od obłędu, a na pewno dalszy niż wielu z was - mówiąc to spoglądał, jak zwykle bardzo pewnym siebie wzrokiem, na Bishopa i Douglasa. - Nie wiem i nikt z was nie wie, dokąd idziemy, ale ta sytuacja działa na naszą korzyść... Przyznam, że sam nic a nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. Może Jeffers rzeczywiście oszalał, stracił kontakt z rzeczywistością i teraz jego chora jaźń pcha nas w szpony samego diabła? Może wiedzie nas wszystkich na zatracenie, straciwszy wiarę w jedynego Boga? Ton majora zdawał się jednak zaprzeczać moim domysłom, był spokojny i opanowany. To był głos człowieka, który doskonale wie, co robi i na dodatek w stu procentach przekonany jest o słuszności podjętych decyzji. - Główkujecie zapewne, dlaczego wydałem przed tygodniem rozkaz wymarszu. I słusznie, przez siedem dni przyszło wam do głów wiele hipotez. Ciekaw jestem tylko, czy któraś z nich okaże się choć odrobinę bliska prawdy. - Palec wskazujący prawej dłoni wbił w pierś Bishopa. - Mów! - Nie mam nic do powiedzenia, panie majorze - odparł porucznik. - Jesteś głupcem. I ty też, pewnie nawet dużo większym - zwrócił się do Douglasa. - Kto jeszcze z was nie ma mi nic do powiedzenia? - Zapadła cisza; cisza, która była wyrazem triumfu Jeffersa. - Żal mi was - odezwał się w końcu major. - Żal mi, że takich właśnie ludzi chronić muszę od niechybnej śmierci... Odwrócił się i chciał odejść, ale w tym samym momencie odezwał się Hargraves: - Tu nie ma się co obrażać, majorze. Może i Najwyższy nie obdarzył naszych umysłów taką przenikliwością, jak pański, ale tym większa odpowiedzialność spada na pana barki. Jeffers podjął wyzwanie. Kiedy podszedł do nas ponownie, jego twarz promieniała. Nie było widać na niej, zarośniętej tygodniową szczeciną, nawet odrobiny zmęczenia czy zniechęcenia. Ten człowiek znał cel i chciał do niego dotrzeć, choćby po trupach. Bishop schował się za plecami Youthnessa; nie chciał drażnić majora swoim widokiem, nie chciał też zostać ponownie przezeń ośmieszonym. - To, co powiem, może was wyprowadzić z równowagi, może was wprawić w zdumienie. Zaznaczam jednak od razu, że powodu do radości nie ma żadnego. - I znów zapadło milczenie, które było dla nas największą torturą; jednakże nikt nie miał odwagi popędzać Jeffersa. Major schował dłonie w kieszeniach spodni i, jakby od niechcenia, powiedział: - Nie ma już wojny. Wojna się skończyła. Problem w tym, że przegraliśmy ją! - Cisza, która zapadła teraz, zdawała się być cięższa od brzemienia, które musiał dźwigać na swoich barkach starożytny Atlas. - Przegraliśmy tę pieprzoną wojnę! Nasze dowództwo podpisało akt kapitulacji i rozesłało go do wszystkich jednostek liniowych. Otrzymałem rozkaz rozbrojenia naszej grupy i poprowadzenia jej do obozu jenieckiego w Goramie w ciągu dwudziestu czterech godzin. - Jego twarz jaśniała. Daję głowę, że był to moment jego największego triumfu. - Dlaczego pan tego nie zrobił? - spytał, zszokowany nie mniej od pozostałych, Hargraves. - Jesteśmy żołnierzami - odpowiedział major. - Żołnierzami, rozumiesz, kapitanie, a nie jakimś materiałem na pierdolonych jeńców. Oficerowie zaczęli szeptać między sobą. W końcu Youthness głośno powiedział to, o czym między sobą dyskutowali: - Pan złamał rozkaz Naczelnego Dowództwa! - A ty zamierzasz mnie teraz za to sądzić?! - Youthness spuścił wzrok; nie to miał na myśli i Jeffers doskonale o tym wiedział. - W przypadku niesubordynacji, obóz miał zostać spacyfikowany przez jednostki nieprzyjaciela. Nie mieliśmy szans na podjęcie walki. Jesteśmy tylko grupą szturmową, nie dywizją, a właśnie całą dywizję wysłano by przeciwko nam. Złamaliśmy rozkaz przełożonych, ale jesteśmy wolni i żyjemy - zakończył swoją przemowę. - Jesteśmy wolni, to prawda - zauważył Sahib - ale jak długo będziemy jeszcze żyć? W ciągu dwóch, trzech dni skończą się nam zapasy wody, a my nawet nie wiemy, gdzie jesteśmy. - Ta niewiedza działa też jednak na naszą korzyść. Jeśli my nie wiemy, nie wiedzą tego również nasi wrogowie, którzy - jestem o tym przekonany - starają się teraz za wszelką cenę dostać nas w swoje łapy. Jeśli to nie jest obłęd, ten człowiek jest geniuszem, pomyślałem, przyglądając się sylwetce majora, który teraz, na tle zachodzącego za pustynny horyzont słońca, przypominał mi postać niemieckiego generała Rommla, zwanego przez nieprzyjaciół "lisem pustyni". Rozchodziliśmy się w milczeniu. Z dala przyglądali się nam żołnierze, mając zapewne nadzieję, że w końcu dowiedzą się, dokąd i po co idziemy. Major tymczasem zabronił informowania ich o czymkolwiek. - Wiadomość o przegranej wojnie może wpłynąć na ich morale, wielu może się załamać, a nam tu samobójstw nie potrzeba - wyjaśnił i wszyscy zgodzili się z jego słowami. Chciałem zostać sam, ale nie było mi to dane. Dogonił mnie Hargraves. - Bardziej pan go kocha, kapitanie, czy nienawidzi? Bo ja, nie ukrywam, pielęgnuję w sobie oba te uczucia. - Widocznie ma pan ku temu powody. - Pan nie? - Przekonał mnie! - Przekonał pana, przekonał Youthnessa, nawet te dwie papużki nierozłączki, Bishopa i Douglasa, mnie, po części, też... - Więc o co chodzi? - spytałem, dosyć mając już na dzień dzisiejszy zagadek. - W pewnym sensie uratował nas, prawda? - Prawda! - odparłem. - Mieliśmy zginąć, ale żyjemy? - Żyjemy - powtórzyłem jak echo. A pomyślał pan o tym, co stało się z tymi biednymi dziewczynami, które zostały w obozie. Myśli pan, że po wkroczeniu oddziałów nieprzyjaciela będą miały tyle samo szczęścia, co my? Nie musiałem długo szukać w myślach odpowiedzi na zarzut Hargravesa: - Myślę, że major skazał je już wtedy, gdy, miast sanitariuszek, zrobił z nich kurwy. - Ale te kurwy, jak pan się raczył wyrazić, były takimi samymi żołnierzami, jak ci chłopcy, których wleczemy za sobą. - Chciał pan chyba powiedzieć: których prowadzimy do wolności. - Proszę mnie nie rozśmieszać, kapitanie. Wolność, w ujęciu majora Jeffersa, za bardzo zaczyna przypominać mi piekło Dantego... Spojrzałem w niebo. Zaledwie w ciągu dwóch kwadransów nad pustynią zapadła bezgwiezdna noc. - Zobaczy pan, nawet jeśli teraz nas ocali, to w przyszłości i tak zawiśnie na szubienicy - powiedział, stojący tuż obok mnie, niewidoczny już jednak w absolutnych ciemnościach, Hargraves. - Niech pan raczej uważa, kapitanie, by nie stał się pan żerem dla szakali - rzuciłem w ciemność, wiedząc że słowa te trafią lekarza w najczulszy punkt. - Nasz major ma wyjątkową fantazję. Hargraves nie zareagował jednak oburzeniem, jak uczynić powinien to każdy oficer na jego miejscu; gdy się odezwał, wydał mi się głęboko zamyślony: - Niepodważalna prawda jest taka, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Jeśli o mnie chodzi, szakale mogą jeszcze poczekać... - Na tak sformułowane słowa obrony musiałem zareagować wybuchem śmiechu. Po chwili zawtórował mi lekarz. IV. Widok, który ukazał się naszym oczom po kolejnych trzech dniach wędrówki, odebrał nam do końca pewność siebie - jeśli jeszcze w ogóle ktoś mógł się nią poszczycić. Kiedy wszyscy unosili w ogromnym zdumieniu głowy ku górze, chcąc objąć wzrokiem rozciągającą się przed nami monumentalną budowlę, ja przyglądałem się majorowi. Jego twarz nie zdradzała absolutnie żadnego uczucia: ani strachu, ani niezrozumienia; nie dostrzegłem na niej choćby odrobiny zdziwienia. Cóż to za człowiek? - pomyślałem. Twardy jak skała i nieczuły jak skończony szubrawiec! Otarł jedynie pot z czoła i postąpił dwa kroki naprzód. Podczas gdy wszyscy pozostali tkwili w miejscu jak zamurowani. - Co z wami jest!? - ryknął Jeffers. - Mowę wam odjęło? Pierwszy ruszył Sahib; przebiegł kilka metrów, by znaleźć się jak najbliżej majora. - Co to jest, panie majorze? - spytał przerażonym głosem adiutant i było to właśnie to pytanie, które chcieliby dokładnie w tej samej chwili zadać dowódcy wszyscy pozostali żołnierze. I zadaliby je niechybnie, gdyby starczyło im na to odwagi. - A skąd ja mam to wiedzieć, do jasnej cholery! - odparł Jeffers. - Tego nie było na żadnej ze znanych mi map - przerwał milczenie Youthness. - Brawo - stwierdził major. - Nie pozostaje nam więc nic innego, jak sprawdzić samemu... - I znów zrobił kilka kroków, i zatrzymał się, zdawszy sobie sprawę, że za jego plecami wszyscy nadal stoją w miejscu. Jeden z szeregowców padł nawet na kolana i przeżegnał się, po czym zaczął szeptać słowa modlitwy. To samo zrobiło kilku następnych. - Czyście powariowali?! - krzyknął major. - Baczność! - Kiedy rozkaz nie przyniósł efektu, podszedł do pierwszego z brzegu klęczącego żołnierza i uderzył go kolbą karabinu w ramię. Ten przewrócił się na piasek i, nie przestając mruczeć pod nosem, patrzył z przerażeniem w oczach na dowódcę. - Co wam się stało? - spytał, znacznie już łagodniejszym tonem, Jeffers. - Panie majorze, to... - inny z żołnierzy wskazał dłonią wielką budowlę przed nami - to jest dzieło... szatana. Jeśli w tym momencie major przeżył chwilę zwątpienia, nie dał tego po sobie poznać. Odwrócił się jednak plecami do przestraszonego żołnierza i przez kilka następnych minut niemo wpatrywał się w mury przedziwnej budowli. Z tyłu otoczyli go oficerowie. - To nie ma prawa istnieć. Nie w tym miejscu - stwierdził doktor Hargraves. - Może to nam się śni? - spytał Bishop, a Douglas bezwiednie uszczypnął go w rękę. - Pokażcie mapy! - rozkazał Jeffers. Youthness ruchem dłoni wezwał do siebie sierżanta Williamsona. Ten wyjął z torby plik map. Jedną z nich rozłożył na piasku i ruchem palca wskazywał drogę naszego marszu, czy też raczej ucieczki. - Gdzie teraz jesteśmy? Williamson zastanawiał się kilka sekund, po czym zakreślił wskazującym palcem niewielki okręg na mapie. - Gdzieś tutaj, panie majorze! - odparł. - Gdzieś! Ale gdzie? Dokładnie! Tu nic nie ma, nie widzę w tym miejscu na mapie nic poza piaskiem... A wystarczy spojrzeć przed siebie, by stwierdzić, że coś tu jest. Jest! - powtórzył. - Nie wiem, skąd to się wzięło, panie majorze - wyszeptał, przerażony już nie tylko pojawieniem się na naszej drodze tajemniczej budowli, ale również niechybnie nadciągającym gniewem Jeffersa, żołnierz. - A panowie? - major odezwał się do reszty oficerów. Wszyscy, poza mną, byli tak zafrasowani, że żaden nie zwrócił uwagi na to, iż Jeffers po raz pierwszy od czasu, kiedy objął dowództwo naszej grupy, powiedział do nich "per panowie". W odległości około pięciu mil od nas, niemal jak mityczna wieża Babel, od pustynnych piasków aż po samo niebo, wznosił się potężny kamienny zamek - czy też co to tam innego było. - Nie jest to, do kurwy nędzy, fatamorgana! - stwierdził major i splunął na rozłożoną na ziemi mapę. Budowla była, zaiste, potężna. Nigdy wcześniej takiej nie widziałem, choć przed laty, w czasie studiów uniwersyteckich, wiele podróżowałem po całym świecie, zwiedzając największe pałace, zamki i kościoły. Widziałem monumentalne świątynie i drapacze chmur, podziwiałem chiński mur i wieżę Eiffla, ale żadna - powtarzam: żadna - z tych budowli nie dorównywała tej swą potęgą. Z trudem przełykałem ślinę, czując jak uginają się pode mną nogi. Nie będąc w stanie utrzymać się w pozycji horyzontalnej, usiadłem na piasku po turecku. Do mego serca zakradł się strach. - Jeśli budowli tej nie ma w żadnym znanym mi katalogu starożytnych zabytków, to może znaczyć, iż ludzie nie mają pojęcia o jej istnieniu. Jeśli o niej nie wiedzą... - To może znaczyć, że nie jest ona dziełem ludzkich rąk - dokończył Hargraves, który znalazł się tuż za moimi plecami, tak blisko, że usłyszał moje głośno wyrażone przed chwilą myśli. Spojrzałem nań, a w moich oczach malowało się zapewne bezkresne zdumienie. Taki wyraz twarzy muszą mieć dzieci, które pierwszy raz w życiu są świadkami zdarzenia, którego nie rozumieją i którego się boją. Lekarz za wszelką cenę starał się nadać swemu głosowi ton normalności. - I pomyśleć, że zaledwie kilka dni temu wszyscy byliśmy skłonni posądzać majora o szaleństwo. Dziś każdy z nas bić się powinien w piersi, bo jeśli on jest obłąkany, nas spotkało dokładnie to samo... - stwierdził, nie mogąc oderwać wzroku od budowli. - Uważa pan, że wszyscy, jak jeden mąż, ulegliśmy zbiorowej halucynacji? - Z medycznego punktu widzenia nie można tego wykluczyć, ale - szczerze mówiąc - nie wydaje mi się, żeby tak właśnie się stało - odparł Hargraves. - Więc to, cokolwiek to jest, istnieje naprawdę? - spytałem, starając się stłumić w sobie strach. - Nie jest li tylko wytworem naszej wyobraźni? Naszych, zlasowanych upałem i kurzem, umysłów?... - Tak właśnie uważam! Chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. Stanęliśmy obok majora, który gorączkowo nad czymś myślał. Mógł się spodziewać wszystkiego, ale nie tego. - Nie możemy tu stać w nieskończoność - powiedział Hargraves do mnie, ale na tyle głośno, by mógł go usłyszeć także Jeffers i pozostali oficerowie. - Aby przekonać się, co to jest, musimy w końcu wstać i przejść, jeszcze nim zapadnie zmierzch, te kilka mil. Za mniej więcej dwie do trzech godzin dotkniemy ścian tej niewyobrażalnej budowli, która - o ile mnie wzrok z tej odległości nie myli - wzniesiona została z piaskowca. Z piaskowca pozyskanego stąd! - Stąd?! - Chciałem powiedzieć, że budulec, z którego wykonano to architektoniczne arcydzieło, jest pochodzenia ziemskiego - poprawił się lekarz. - Ale przecież... - Z tego, co sam pan kiedyś opowiadał, wywnioskowałem, że miał pan już okazję podziwiać egipskie piramidy... - Owszem, ale największa z nich sprawiałaby wrażenie dziecinnej zabawki przy... przy tym. - Więc może jednak oszaleliśmy?... - Hargraves obrócił się na pięcie, by spojrzeć na stojących z tyłu. - Hej, Bishop, Douglas! - zawołał, stojących od kilku minut bez ruchu, poruczników. Ci, niechętnie, ale podeszli do niego. - Pan kapitan - powiedział lekarz, wskazując na mnie - wprawdzie nie bezpośrednio, ale wydał mi rozkaz przebadania panów... - Przebadania? - mruknął Bishop, nie do końca rozumiejąc, o co chodzi Hargravesowi. - To żart - wtrąciłem się. - Doktor w ten sposób odreagowuje stres. - Racja - stwierdził lekarz, tracąc nagle cały impet. - Jestem chirurgiem, a nie psychiatrą. Nawet nie psychologiem. Wyniki moich badań psy by się na budę zdały. W odległości kilkunastu metrów od nas leżeli na piasku żołnierze. Sprawiali wrażenie obojętnych na wszystko, pogodzonych z losem, choćby pogodzenie to miało oznaczać dla nich najgorsze. Czy rzeczywiście warto było nadstawiać karku, by ich ratować? - pomyślałem, przyglądając się zafrasowanej sylwetce Jeffersa. Kiedy już z tego wyjdziemy, choć raczej powinienem stwierdzić: Jeśli już z tego wyjdziemy - nikt nie okaże mu wdzięczności... Wręcz przeciwnie, rzucą się na niego jak hieny. Rozdrapią. Zdradzą. Nawet Sahib, którego Jeffers - opowiadał o tym przy wódce sam adiutant majora - wyciągnął kiedyś z algierskiej spelunki, gdzie zarabiał na życie oszukując gości podczas gry w pokera, po czym siłą niemal zaciągnął do obozu i uczynił zeń żołnierza. Nawet Sahib - pomyślałem i miałem dziwną świadomość tego, że moje najgorsze przeczucia się spełnią. Major, ocknąwszy się z zamyślenia, żwawym krokiem przeszedł obok oficerów i stanął przed odpoczywającymi na piasku żołnierzami. Ci powoli i z trudem podnosili się z pozycji leżącej. - Czy nam się to podoba, czy też nie, musimy tam pójść - stwierdził Jeffers. - Kończą nam się zapasy żywności i wody pitnej. Dalszy marsz, bez ich uzupełnienia, oznaczałby samobójstwo. Stojący obok mnie i Hargravesa Bishop mruknął coś do swego nieodłącznego przyjaciela porucznika Douglasa. Usłyszałem tylko ostatnie zdanie, które brzmiało: - Mam wrażenie, że przekroczenie progu tego zamczyska będzie miało dla nas skutek bardzo podobny... Żołnierze w międzyczasie stanęli na baczność w szeregu. Major defiladowym krokiem przemaszerował przed nim. Przez moment poczułem się jak w obozie. Tyle że obóz opuściliśmy dziesięć dni temu. Od tamtej pory tłukliśmy się pieszo przez nieprzyjazną pustynię, wodę wykorzystując jedynie do gaszenia pragnienia. Śmierdziało od nas chyba na sto metrów. Pewnie dlatego, błąkające się po pustyni szakale - nocami słychać było niekiedy ich złowrogie nawoływania - dawały nam święty spokój. - Zdaję sobie sprawę, że sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, jest niecodzienna - kontynuował Jeffers swoje przemówienie do żołnierzy. - Wiem, że - choć tego nie okazujecie - boicie się. I nie mam najmniejszego prawa was za to potępiać. Nie chcę was też zmuszać do pójścia ze mną. Ale jest to, moim zdaniem, jedyne wyjście... Wyglądali żałośnie. I to ma być wojsko? - pomyślałem. Banda rozwydrzonych dzieciaków na podwórku by się ich nie przestraszyła. Z trudem powstrzymywałem się przed wybuchem śmiechu. - Panie majorze - poderwał się ze swego miejsca Youthness. Stanął przed Jeffersem w postawie zasadniczej i zameldował: - Możemy się przecież rozdzielić. Część grupy pozostanie na zewnątrz, druga część natomiast, złożona z ochotników (Dobrze, że to zaznaczył, bo w przeciwnym wypadku major gotowy byłby wydać mu rozkaz, od którego biedak nie miałby już odwołania!), może udać się do zamczyska... - Major milczał, czekając na ciąg dalszy. - Jeśli znajdą wodę i żywność, zabiorą tyle, ile zdołają unieść, po czym - nie zwlekając ani chwili - ruszymy w dalszą w drogę. Jeffers podszedł do kapitana i poklepał go po ramieniu. Doprawdy nie wiem, co gest ten miał oznaczać. Głośno zaś powiedział: - Ze względów bezpieczeństwa tak właśnie powinniśmy uczynić. - Youthness stanął na spocznij, choć nie otrzymał takiego rozkazu. Triumfował. - A jeśli ci, którzy pójdą do środka, nie wrócą? - wtrącił Bishop. - Wtedy ci, którzy zostaną na zewnątrz, pójdą dalej, tyle że już bez nich... - odparł major. - Jest jeszcze jedno wyjście - usłyszałem za swoimi plecami głos, który wydał mi się obcy. Dopiero obróciwszy się skonstatowałem, że należy on do Douglasa. Major spojrzał nań zdziwiony. W gorącym powietrzu zawisło ciężkie milczenie. - Możemy zawrócić - dodał, już znacznie mniej pewnym tonem, porucznik. Twarz Jeffersa pobladła, by po chwili przybrać czerwony, a następnie purpurowy kolor. Wyprężył się jak gepard gotowy do skoku na zwierzynę i po chwili był już przy nieszczęsnym oficerze. Bił go pięściami po całym ciele, a kiedy padł na rozgrzany piasek, kopał buciorami gdzie popadnie. Choć widok był wyjątkowo nieprzyjemny, nikt nie ruszył się z miejsca, wszyscy stali jak skamieniali. Nawet Bishop, którego górna warga drgała spazmatycznie, nie zdobył się na słowo protestu. Po dwóch minutach Jeffers, z trudem łapiący powietrze, odszedł od skatowanego Douglasa. Ten żył jeszcze, bo wił się z bólu i jęczał, błagając o litość. - Porucznik Douglas przyznał się, że jest szpiegiem nieprzyjaciela - powiedział głośno łamiącym się głosem major, kierując swe słowa do stojących w absolutnym milczeniu żołnierzy. - Pozostawimy go tutaj na pastwę słońca i szakali. Taka kara spotka każdego zdrajcę! Twarz porucznika przypominała krwawą miazgę. Jeśli nawet spoglądał na nas, oddalających się, z błaganiem w oczach, nie mogliśmy tego widzieć. Hargraves szedł obok mnie. - Wierzy pan w Boga? - zapytał. Po chwili zastanowienia odpowiedziałem: - Wierzę. - Ale tak naprawdę, głęboko, nie tylko od święta, albo wtedy, gdy wymagają tego od pana przełożeni?... - Tak! - Niech więc modli się pan także za mnie - poprosił i, choć w pierwszej chwili wziąłem jego słowa za niezbyt wybredny żart, wyraz jego twarzy przekonywał, że mówi jak najbardziej serio. - Ty, który przekraczasz ten próg, porzuć wszelką nadzieję... - wyszeptał. - Jeśli to sen, kiedyś się skończy - powiedziałem, chcąc dodać mu otuchy. Hargraves zamyślił się i odpowiedział nie mniej tajemniczo i niezrozumiale: - Nikt z nas nie ma jednak pewności, że jawa okaże się bardziej przyjazna... - Gdybym pana nie znał, doktorze, mógłbym pomyśleć, że strach odebrał panu rozum. - Bardzo często szaleństwo jest najlepszym środkiem znieczulającym - mówiąc to spojrzał na Jeffersa, który - wyprzedzając nas o kilkanaście metrów - prowadził tę kawalkadę straceńców ku pewnej, zdawałoby się, zgubie. V. Powietrze drgało od upału. Droga, choć widzieliśmy cel - wypełniający już niemal cały horyzont potężny zamek - dłużyła się w nieskończoność. Miast przewidywanych dwóch godzin, szliśmy już prawie cztery od miejsca, w którym na łaskę, czy też raczej niełaskę, niebios, pozostawiliśmy dogorywającego Douglasa. Cel zaś wcale nie wydawał nam się bliższy. Major wciąż szedł na przedzie. Choć także ledwo już powłóczył nogami, nie zatrzymał się ani razu, nawet na chwilę, co zdarzało się wszystkim pozostałym. Doganiali potem, ostatkiem sił, pochód, który zamykał porucznik Bishop. Dlaczego nie został? Dlaczego nie podjął najmniejszej próby ratowania swego przyjaciela? - zastanawiałem się, chociaż doskonale znałem odpowiedź na to pytanie. Podobnie jak Jeffers, przed Bogiem także on winien będzie jego śmierci. Duch Douglasa nie raz odwiedzi go w snach, domagając się zemsty. Specjalnie zwolniłem z krok, by Bishop mógł mnie dogonić. Spojrzał na mnie nienawistnym wzrokiem i nie powiedział ani słowa. Szliśmy obok siebie w milczeniu może ze dwa kwadranse, nim wreszcie przełamał się i ni to stwierdził, ni spytał: - Nie mogliśmy mu pomóc? Cóż miałem mu odpowiedzieć? - Nie mogliśmy - powtórzył, a w jego oczach dostrzegłem... nie, nawet nie nienawiść, co wydawałoby się w takiej sytuacji całkiem na miejscu, ale - rezygnację. Ten człowiek się poddał. Poddał się całkowicie woli Jeffersa. Był bezbronny jak dziecko, które bezpowrotnie straciło ulubioną zabawkę. - Nie zamierzam się usprawiedliwiać - powiedziałem tylko. - Bóg wszystko widzi - odparł, mierzwiąc sobie włosy na głowie. Był młodszy ode mnie o kilka lat. Nie nosił na dłoni obrączki, a ja miałem nawet wątpliwości co do tego, czy był już kiedyś w łóżku z dziewczyną. Ta jego przyjaźń z Douglasem wiele dawała do myślenia. - Nie myśl o tym wcale - stwierdziłem, charcząc już niemal. Całkowicie zaschło mi w gardle i nie byłem w stanie wydobyć zeń głosu. - Takich jak Jeffers nie stawia się przed sądami. - Jeszcze gorsze jest czynić z takich bohaterów. - Na wojnie... na takiej wojnie - poprawiłem się - by zostać bohaterem, trzeba być potworem! - Pan, panie kapitanie, czasem mówi tak, jakby wszystko rozumiał, ale ja zastanawiam się często, czy pan rozumie cokolwiek - odpowiedział, drapiąc się teraz po zarośniętych policzkach. - A, niech cię! - zakląłem pod nosem i przyspieszyłem kroku, by zostawić go za plecami. Cholerny Bishop. Cholerny Douglas! Zachował się jak gówniarz, który narobił w gacie, widząc po raz pierwszy w życiu nieprzyjacielski czołg. Miast rzucić weń granatem, przerażony uciekł, chowając się w najbliższych krzakach. Skąd ja znałem ten opis? Bo przecież nie mogłem widzieć tego na własne oczy. Czołgi nie znajdowały się na wyposażeniu żadnej armii od blisko pięćdziesięciu lat. Czołgi Rommla, przemierzające pustynię, mknące po kilkadziesiąt kilometrów dziennie na wprost wojsk angielskich. Przydałby nam się teraz taki przestarzały, zardzewiały niemiecki czołg, pomyślałem grzęznąc po kostki w skwierczącym jak tłuszcz na patelni piasku. Zdążyliśmy przed zmierzchem... Budowla, z daleka robiąca już ogromne wrażenie, z bliska wydawała się jeszcze bardziej nierzeczywista, przytłaczająca. Coś takiego nie ma prawa istnieć - po raz kolejny podobna myśl przebiegła mi przez głowę i rozpierzchła się ze strachu. Nagle, ni stąd, ni zowąd, na środku pustyni, wznosił się potężny zamek. Prowadziły doń solidne, wysokie na kilka metrów, okute żelazem, wrota. W ścianach nie było okien, nikt więc z wewnątrz nie mógł dostrzec naszego nadejścia; chyba że zwiadowcy kryli się w innych, niedostępnych naszym oczom, miejscach. - Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, podzielimy się na dwie grupy - oznajmił Jeffers, zwoławszy wszystkich na improwizowaną odprawę, do której po raz pierwszy, prócz oficerów, dopuszczeni zostali także szeregowi żołnierze. - Chciałbym, by zgłosiło się dziewięć osób. Na ochotnika. Kto pójdzie ze mną? W ciszy słyszałem nierównomierne bicie swego serca. Czyżbym się bał? Ja - nieustraszony ochotnik wszystkich wojen i politycznych awantur? Teraz miałbym stchórzyć, cofnąć się przed przeżyciem, być może, największej przygody swego życia. - Ja idę - powiedziałem nienaturalnie głośno, jakby chcąc zagłuszyć własny strach, i postąpiłem krok do przodu. Major przyjrzał mi się uważnie, a na jego twarzy zagościły, znów tylko na ułamek sekundy, ulga i wdzięczność. - Kto jeszcze? - spytał, wodząc wzrokiem wzdłuż szeregu. Zgłosiło się pięciu szeregowców i jeden kapral. Ze mną i majorem było więc już ośmiu ochotników. - Nikt więcej? - dopytywał major. Krok do przodu zrobił Youthness, ale nim się odezwał, Jeffers wyrecytował: - Wybaczy mi pan, panie kapitanie - znów użył, nietypowej dlań, formuły; tym razem, by dodać swoim słowom wagi. - Wolałbym, aby to pan objął dowództwo na wypadek, gdybyśmy mieli stamtąd nie wrócić. - W takim razie ja pójdę... - odezwał się Hargraves. - Lekarz może być wam potrzebny. - Potrzebny może być także tym, co zostaną - odparł Jeffers, jednakże po chwili namysłu dodał: - Mimo wszystko, zgadzam się. Nie wiem, ile czasu tam spędzimy. Ale gdyby miało to trwać nieco dłużej, przyznam, że brakowałoby mi pańskiego towarzystwa. Hargraves nie wydawał się tym oświadczeniem specjalnie ucieszony, ale wyraz jego twarzy daleki był także od zmartwienia. Spojrzał tylko w moim kierunku i posłał mi uśmiech, którego celu zrozumieć nie potrafiłem. - Sprawdzić broń i amunicję! - zakomenderował major, po czym gestem dłoni przywołał do siebie Youthnessa. Odeszli na bok i rozmawiali szeptem przez kilka następnych minut. Jeffers zapewne wydawał mu polecenia, na wypadek gdyby... Gdyby co? - pomyślałem i zarazem odgoniłem tę myśl od siebie, jak się przepędza namolną muchę albo komara. W skupieniu