11892

Szczegóły
Tytuł 11892
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11892 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11892 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11892 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Sharan Newman PRAWDZIWA HISTORIA W KODZIE LEONARDA DA VINCI Przekład Ewa i Tomasz Hornowscy Tytuł oryginału The Real History Behind The Da Vinci Code DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2005 Copyright © 2005 by Sharan Newman All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with Berkley, a member of Penguin Group (USA) Inc. Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd. Poznań 2005 Redaktor merytoryczny dr Maciej Forycki Redaktor Grzegorz Dziamski Opracowanie graficzne i projekt okładki Zbigniew Mielnik Na okładce Scapigliata, Leonardo da Vinci © Alinari Archives/CORBIS Wydanie I ISBN 83-7301-713-5 Dom Wydawniczy REBIS Sp. 2 o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74 e-mail: [email protected] www.rebis.com.pl Fotoskład: Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. (0-61) 879-38-88 Dedykuję tę książkę historykom z całego świata, którzy z mozołem przedzierają się przez archiwa z jednym tylko pragnieniem: żeby zbliżyć się trochę do prawdy. PODZIĘKOWANIA Nieocenioną pomocą w przygotowaniu tej książki służyło mi wiele osób. Zrobiły one wszystko, co było w ich mocy, a za błędy i niejasności odpowiadam wyłącznie ja. Zatem dziękuję: Stuartowi Beattiemu, dyrektorowi Rosslyn Trust, za to, że umożliwił mi zwiedzenie Rosslyn Chapel i udostępnił jej zdjęcia bez rusztowań, profesorowi Malcolmowi Barberowi z University of Reading za przeczytanie fragmentów dotyczących templariuszy i uwagi na ten temat, a także za uroczy lunch na uniwersytecie, Olivii Hsu Decker z Chateau Villette za uważne przeczytanie hasła poświęconego temu pałacowi i za udzielenie mi zgody na wykorzystanie swoich zdjęć, Dianne di Nicoli z ODAN za informacje na temat Opus Dei i podzielenie się ze mną wrażeniami oraz za wyrozumiałość dla mojego roztargnienia, profesorowi Haroldowi A. Drake’owi z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara za wykład na temat historii Rzymu i wskazanie mi tematu soboru nicejskiego, Avivie Cashmirze Kakar za to, że wzdłuż i wszerz przemierzyła Paryż, na co ja nie miałam czasu, i że zrobiła zdjęcia, które są lepsze niż moje, Lindzie, Tommowi, Thomasowi, Carlowi, Rachel i Rose za wsparcie, słowa zachęty i uzgodnienie wielu fragmentów, Allison Newman za to, że zrobiła rzuty i rysunki w naprawdę krótkim czasie, profesor Barbarze Newman z Northwestern University za uwagi na temat świętej kobiecości (nie, nie jesteśmy spokrewnione, bardzo żałuję), Barbarze Peters z Poisoned Pen Press przede wszystkim za podsunięcie mi pomysłu napisania tej książki, panu Michelowi Rougé z parafii Saint Sulpice za to, że podzielił się ze mną swoją ogromną wiedzą na temat tego kościoła i jego historii, emerytowanemu profesorowi Jeffreyowi Burtonowi Russellowi z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara za przeegzaminowanie mnie z herezji, gnostycyzmu i czarów, doktor Georgii Wright z National Coalition of Independent Scholars za to, że użyczyła mi kąta do spania, gdy korzystałam ze zbiorów biblioteki w Berkeley, i uszczknęła trochę czasu kosztem własnej pracy, aby wskazać mi kierunek badań nad Leonardem da Vinci. WSTĘP Trudno jest odróżnić fakt od legendy. (...) Odkryłem, że nie ma zgody co do tego, czym jest fakt; to zależy od punktu widzenia. Co ciekawe, dzięki legendzie — która z definicji jest zniekształceniem — zyskuje się dużo pełniejsze spojrzenie na określone wydarzenia. Jeśli chodzi o legendę, wszyscy się co do niej zgadzają, co do faktów — takiej zgody nie ma. Michael Coney The Celestial Steam Locomotive Wszyscy wierzymy legendom w tej czy innej formie. Wszyscy wierzymy w mity. Społeczeństwa istnieją dzięki temu, że ludzie, którzy się na nie składają, dzielą te same przekonania. Przykładem tego jest popularność Kodu Leonarda da Vinci. To klasyczny thriller: niewinny bohater zostaje oskarżony o morderstwo, zaczyna poszukiwać cennego przedmiotu, tajemniczy spiskowcy skrycie mu pomagają lub przeszkadzają. Dobrze znamy to wszystko. Całość zanurzono w przytłaczającej ilości szczegółów sprawiających wrażenie, że stoi za nimi wiedza ezoteryczna, dodając odrobinkę tego, co można by uznać za fakty historyczne. W ten sposób przydano całości aury tajemnicy. Dochodzi jeszcze mieszanka najbardziej popularnych legend kultury Zachodu: o świętym Graalu, templariuszach i krucjatach, oraz kilka aluzji, że oto niektóre sławne postacie historyczne (wyłącznie mężczyźni) wiodły jakieś tajemne życie. To nęcąca mikstura. Po ukazaniu się Kodu Leonarda da Vinci zaczęto mnie prosić, żebym oddzieliła zawarte w nim fakty od legend. Jako mediewistka i powieściopisarka zgłębiałam tło wielu problemów poruszonych w tej książce, zarówno kluczowych dla fabuły, jak i wątków pobocznych, o których bohaterowie zaledwie napomykają. Po kilku miesiącach nieprzerwanych poszukiwań postanowiłam spisać odpowiedzi, zamiast je bez końca powtarzać. I oto mamy tego rezultat. Wbrew przekonaniu, które wielu z nas wyniosło ze szkoły, historia nie składa się tylko z imion królów, dat i miejsc bitew. Historia to przede wszystkim ludzie: kłótliwi, nieprzewidywalni, skomplikowani ludzie. Kiedy stałam na progu kariery wykładowcy, starszy kolega powiedział mi, że mam do wyboru albo studentów okłamywać, albo mącić im w głowach. Jak rozumiem, chodziło mu o to, że nie sposób wyjaśnić wszystkich złożonych problemów historycznych w ramach przewidzianego programem dziesięciotygodniowego cyklu wykładów, w którym trzeba zmieścić dzieje od prehistorii do czasów Karola Wielkiego. Nawet temat chronologicznie znacznie węższy, na przykład rewolucja przemysłowa, trzeba omówić w sposób uproszczony i uogólniony, nie wspominając o wielu sprawach poruszających ludzi tamtej epoki. Musimy też tworzyć różne kategorie, takie jak odrodzenie czy rewolucja przemysłowa, by uporać się z ogromem materiału. Wybrałam mącenie w głowach studentom prawdopodobnie z tego samego powodu, z jakiego potem zamiast kariery uniwersyteckiej wybrałam publikowanie wyników swych badań w postaci powieści. Co ma pewne złe strony, ponieważ powieści z samej definicji opierają się na zmyśleniach. Staram się jak mogę, ale zawsze w końcu się okazuje, że zabrakło mi jakiejś informacji albo że czegoś nie zrozumiałam [*Wciąż nie rozumiem, jak się obchodzić z kuszą.]. Inny problem związany z dokładnością w powieściach historycznych polega na tym, że każdy czytelnik czy czytelniczka żywi uprzedzenia i czegoś oczekuje od lektury. Ja też. Na przykład, jeśli w książce występuje zakłamany biskup albo chciwy rycerz, albo maltretowana żona, to czytelnicy zazwyczaj przyjmują, że wszyscy biskupi, rycerze i żony byli w tamtych czasach tacy jak ci opisani. Takie widzenie rzeczy wynika z naszej natury. I tak samo leży w naszej naturze, że zwracamy uwagę tylko na część informacji zawartych w książce lub filmie i zapamiętujemy je, uznając za fakty. To nic nowego. Także w średniowieczu ludzie mieli skłonność do pokładania wiary w opowieści, zwłaszcza takie, jak typowa dla Zachodu legenda o królu Arturze. Strasznie ubolewali nad tym „poważni” pisarze epoki. W XIII wieku Gotfryd ze Strasburga, którego opowieść o Graalu nie dorównywała popularnością barwniejszej wersji legendy pióra Wolframa von Eschenbacha, narzekał, że tacy pisarze jak jego szczęśliwszy konkurent są „wymyślaczami szalonych bajek, (...) którzy mamią i oszukują tępe umysły, którzy zamieniają śmiecie w złoto dla dzieci” [*Cyt. za: Malcolm Barber, The New Knighthood: A History of the Order of the Temple, Cambridge UP, New York 1994, s. 74 [wyd. pol.: Malcolm Barber, Templariusze, tłum. Robert Sudoł, PIW, Warszawa 2000].]. Sto lat wcześniej historyk William z Newburgha, który sam snuł całkiem niezłe opowieści, zawzięcie usiłował przekonać czytelników, że niezmiernie poczytna Historia królów Brytanii Geoffreya z Monmouth — zawierająca najstarsze wersje podania o Merlinie i królu Arturze to same brednie „i powinno się nią gardzić”. Ja nie mam takich intencji. Moja książka została pomyślana jako przewodnik po Kodzie Leonarda da Vinci. Kreślę tło wielu wątków i miejsc w nim wymienionych. Ułożyłam je w porządku alfabetycznym, żeby czytelnik mógł łatwo znaleźć te, które akurat go interesują. Na użytek tych, których zafascynuje jakiś temat, na przykład proces templariuszy, przygotowałam listę opracowań naukowych. Ponieważ jednak większość ludzi nie ma obsesyjnej potrzeby zgłębiania źródeł, starałam się dobrać książki napisane przystępną angielszczyzną [*Niektóre z wybranych przez autorkę pozycji zostały przetłumaczone na język polski. Jeśli tłumaczenia brak, podajemy wybraną literaturę polską lub inne opracowania przełożone na polski (przyp. tłum.).]. Dla tych, którzy podzielają moją nieopanowaną pasję, zrobiłam liczne przypisy, by mogli sprawdzić wszystko, o czym piszę, i sami wyciągnąć wnioski. Lecz jeśli komuś wystarczy rzut oka na historyczne tło, może je zupełnie pominąć. A jeśli następnym razem ktoś mnie poprosi o wyjaśnienie jakiegoś faktoidu, na który trafił w Kodzie Leonarda da Vinci, westchnę z ulgą i dam mu tę książkę. Mam nadzieję, że i wam się przyda. APOKRYFY Słowo „apokryf” wywodzi się z greckiego apokryphos, co znaczy „ukryty”. Dziś używa się go w innym sensie niż pierwotnie, najczęściej na określenie sfałszowanych lub pochodzących z niepewnego źródła utworów, nazywanych tym samym apokryficznymi. Wiele z najstarszych tekstów chrześcijańskich w późniejszych czasach uznano za apokryficzne. Powody tego były różne. Ewangelia Piotra nie została włączona do Nowego Testamentu, gdyż było wiadomo, że powstała wiele lat po śmierci tego apostoła. Niektóre utwory to po prostu kompilacje obcych tekstów. Inne uważano za heretyckie lub nieprawdopodobne, pod którą to kategorię podpada wiele tekstów gnostyckich. Jeszcze inne były napisane w stylu ludowych greckich powiastek i dlatego budziły podejrzenia. Bywały też pisma należycie ortodoksyjne, ale nie dość stare. Na akceptację mogły liczyć jedynie pisma apostołów i ich bezpośrednich następców. Jednak to, że do kanonu nie włączono jakiegoś tekstu, nie oznacza, iż go odrzucono. Część apokryfów zaginęła. Przypuszczalnie nikt nie zadał sobie trudu, żeby je skopiować, albo wszystkie kopie z czasem się zawieruszyły. Wiele dzieł znamy tylko ze wzmianek, gdyż padły ofiarą pożarów, powodzi, myszy lub czasu. Jedynie łut szczęścia sprawił, że niektóre z nich przetrwały. Dotyczy to nawet wielkiej literatury. Na przykład anglosaski poemat epicki Beowulf zachował się tylko w jednym egzemplarzu z epoki. Być może zdając sobie sprawę z takich zagrożeń, cesarz Konstantyn Wielki zlecił swojemu biografowi, Euzebiuszowi z Cezarei, aby sporządził pięćdziesiąt egzemplarzy Biblii (wyłącznie Nowego Testamentu). Euzebiusz zrobił listę ksiąg, które jego zdaniem powinny być do niej włączone , ale nie do niego należało ostatnie słowo. Choć co do włączenia czterech ewangelii zgodzono się dość wcześnie, podobnie jak co do niektórych części Dziejów Apostolskich oraz Listów Pawła, to twórcy późniejszych opracowań Nowego Testamentu, kierując się własnym zdaniem, jedne księgi dodawali, a inne pomijali. W kwestii Starego Testamentu w pierwszych wiekach naszej ery także nie było pełnej zgody. Podstawę religii żydowskiej stanowiła Tora, czyli Pięcioksiąg (pierwsze pięć ksiąg Starego Testamentu), ale nie od razu ustalono, które z pozostałych tekstów należy do niej dołączyć. Dlatego taką sensację wzbudziły zwoje znad Morza Martwego, gdyż ukazały, jaki kształt miał Stary Testament jeszcze w 75 roku n.e. Niektóre księgi włączone do niego przez chrześcijan rabini uznali ostatecznie za apokryficzne. Większość apokryfów została skopiowana w dostatecznie dużej liczbie egzemplarzy, by zawarte w nich opowieści trafiły do ludowej świadomości jako ortodoksyjne. Przedstawienia świętej Weroniki, która chustą ociera twarz Jezusa, można znaleźć na stacjach Drogi Krzyżowej w niemal każdym kościele katolickim na świecie. Opowieść o spotkaniu Piotra z Jezusem, po którym Piotr wrócił do Rzymu, by mogło się dokonać jego męczeństwo, jest apokryfem Nowego Testamentu. Wprawdzie opowieści te nie spełniały wymogów kanonu, nie zostały jednak całkowicie odrzucone. Nawet teksty gnostyckie trafiały do niektórych wersji Pisma Świętego. Poniżej wymieniam książki, w których znajduje się szereg tekstów apokryficznych przetłumaczonych na angielski. Zdziwilibyście się, ile jest wśród nich takich, które skądś znacie. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Jonathan Campbell, Zwoje znad Morza Martwego rozszyfrowane, tłum. Agnieszka Kowalska, Amber, Warszawa 2004 (lub wydania wcześniejsze). Zdzisław J. Kapera, Półwiecze sporu o zwoje znad Morza Martwego, The Enigma Press, Kraków 1996. Józef Kudasiewicz, Ewangelie synoptyczne dzisiaj, Wydawnictwo Apostolicum, Ząbki 1999. Avraham Negev, Encyklopedia archeologiczna Ziemi Świętej, tłum. Olga Zienkiewicz, Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 2002. The Ante-Nicene Fathers Vol. Vlll, red. Alexander Roberts i James Donaldson, popr. A. Cleveland Coxe, W B. Eerdmans Publishing, Grand Rapids 1995. Bart D. Ehrman, Lost Scriptures. Books That Did Not Make It into the New Testament, Oxford UP, New York 2003. Bart D. Ehrman, The Orthodox Corruption of Scripture. The Effect of Early Christological Controversies of the Text of the New Testament, Oxford UP, New York 1993. J. K. Elliot, red., The Apocryphal Jesus: Legend of the Early Church, Oxford UP, New York 1996. ARINGAROSA, MANUEL Nazwisko hiszpańskiego biskupa Opus Dei występującego w Kodzie Leonarda da Vinci znaczy po włosku „czerwony śledź”, ale znając upodobanie autora do gry słówkami i pojęciami, nie postawiłabym wszystkiego na taką interpretację . Ponieważ Dzieło Boże jest prałaturą personalną, Aringarosa nie ma diecezji w znaczeniu terytorium geograficznego, lecz przynależy do światowej sieci Opus Dei. Wśród hierarchów Kościoła katolickiego jest sporo biskupów i kardynałów, którzy sympatyzują z Opus Dei. BAFOMET Templariuszy oskarżono między innymi o to, że czcili bożka Bafometa. Dla inkwizytorów było to wiarygodne oskarżenie, gdyż już wcześniej słyszeli to imię. W średniowieczu Europejczycy niewiele wiedzieli o islamie. Koran przetłumaczono na łacinę w latach czterdziestych XII wieku na polecenie Piotra Czcigodnego, opata Cluny. Jednak większość ludzi czerpała swą wiedzę o islamie z utworów literackich. Francuskie eposy rycerskie, chansons de geste, opiewające czyny wielkich bohaterów pełne były opisów bitew z Saracenami, jak nazywano wówczas muzułmanów. Saracenów przedstawiano jako pogan, którzy modlą się do różnych bogów, w tym między innymi do Apollina i Bafometa. Bafomet często pojawia się w różnych postaciach we francuskich chansons de geste i zawsze jest kojarzony z islamem. Na przykład w dwunastowiecznym poemacie epickim Aymeri de Narbonne jest on jednym z królów saraceńskich, z którymi Aymeri musi wałczyć. U króla Bafometa (...) Bezbożnych dwudziestu wojów Co Boga w Niebie Króla się nie boją Ni Matki Jego na wysokości wołają. W pochodzącym z końca XII lub początku XIII wieku poemacie o wyprawach krzyżowych Pieśń o Antiochii (Chanson d’Antioche) występuje „Bausumés” lub „Baufremé”, który jest wujem saraceńskiego wojownika. Także w Les Enfances Guillaume z XIII wieku pojawia się postać muzułmanina o imieniu Balfumés. Nie ulega wątpliwości, że „Bafomet” to zniekształcone „Mahomet”, co zdają się potwierdzać również względy lingwistyczne. Jednak w tekstach, które znalazłam, występuje zawsze jako imię królów i rycerzy saraceńskich, a nie imię proroka. Nie ma żadnych wzmianek, z których wynikałoby, że Bafomet był starożytnym bogiem płodności. Opisy „bożka”, jakie podawali templariusze, różniły się między sobą, ale zawsze odnosiły się jakoś do głowy brodatego mężczyzny, „która była przedstawieniem Bafometa, zwanym Yalla (słowo saraceńskie [przypuszczalnie zniekształcone „Allach”]), czarno-białym [...] drewnianym bożkiem”. Moim zdaniem chodziło o jakieś relikwiarze z kościołów templariuszy. Powszechne były wówczas relikwiarze w formie głowy albo i całego popiersia, nawet jeśli przechowywano w nich tylko kawałek czaszki świętego. Znając metody inkwizytorów, można przypuszczać, że jeden relikwiarz w Paryżu im wystarczył — zresztą i jednego nie było trzeba. Dobry śledczy, nawet nie uciekając się do tortur, potrafi zmusić człowieka, żeby przyznał się do wszystkiego. Oskarżenia przeciwko templariuszom brzmią tak, jakby zaczerpnięto je wprost z książki „herezja dla żółtodziobów”. Historyjka o Bafomecie jest po prostu czczym wymysłem. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Marian Małecki, Proces templariuszy we Francji (1307-1314), Kraków 1998. Clifford Hugh Lawrence, Monastycyzm średniowieczny. Formy życia religijnego w średniowiecznej Europie Zachodniej, tłum. Joanna Tyczyńska, PIW, Warszawa 2005. BOŻE NARODZENIE, 25 GRUDNIA Nie wiadomo, kiedy urodził się Chrystus. Ewangelie tego nie podają. Jedyną wskazówkę można znaleźć w Ewangelii świętego Łukasza, w której jest mowa o tym, że pasterze ze swoimi stadami przebywali wtedy na pastwiskach. Badacze Pisma Świętego stwierdzili na tej podstawie, że musiało to być wiosną lub latem. W początkach chrześcijaństwa nie przywiązywano większej wagi do daty narodzin Chrystusa. Ważniejsza była jego śmierć i zmartwychwstanie. Jeden z Ojców Kościoła, Orygenes, powiedział, że chrześcijanie nie powinni świętować nawet własnych urodzin, „gdyż jest to pogański zwyczaj” . Autorzy tekstów wczesnochrześcijańskich próbowali ustalić datę narodzin Chrystusa z czystej ciekawości. Jeden z nich doszedł do wniosku, że musiało to się zdarzyć tego samego dnia, kiedy Bóg stworzył słońce, czyli — według jego rozeznania — 28 marca. Wywody te nie spotkały się jednak ze zrozumieniem. Bazylidianie, wyznawcy jednego z odłamów chrześcijaństwa, wierzyli, że Jezus stał się istotą boską dopiero po przyjęciu chrztu z rąk Jana. Ideę tę później uznano za herezję właściwą innemu ruchowi zwanemu adopcjanizmem. Bazylidianie z sobie tylko wiadomych powodów doszli do wniosku, że stało się to 6 stycznia. Dzień ten nazwali Epifanią (objawieniem). Powszechniej obchodzono święto zimowe. Stanowiło ono ładny kontrapunkt dla wiosennego święta wielkanocnego. Co ważniejsze, wiele religii miało święto przypadające około przesilenia zimowego, gdy dzień jest najkrótszy. Trudno zerwać z takimi zwyczajami. Kiedy po soborze nicejskim bazylidianie popadli w niełaskę, święto Epifanii zaczęto utożsamiać z dniem, w którym Dzieciątku Jezus złożyli hołd trzej królowie, choć jeszcze przez kilka stuleci utrzymywało się przekonanie, że był to także dzień, w którym Jezus został ochrzczony. Lecz pozostawał problem dnia narodzin. W Rzymie obchodzono zimą wiele świąt. 25 grudnia przypadała data narodzin Mitry, boga solarnego. Był to także dzień urodzin greckiego boga słońca, Apollina. Tego samego dnia świętowano również solarne brumalia oraz bachanalia. Nie doszukałam się żadnych związków Ozyrysa czy Adonisa z 25 grudnia, o czym wspomina się w Kodzie Leonarda da Vinci, co jednak nie znaczy, że takich związków nie ma. Powody przyjęcia 25 grudnia jako daty narodzin Jezusa są oczywiste. Jeśli ludzie i tak mają świętować, to dlaczego nie mieliby tego robić w związku z wydarzeniem ważnym dla religii chrześcijańskiej? W Rzymie Boże Narodzenie 25 grudnia zaczęto obchodzić przed 336 rokiem. Konstantynopol poszedł w jego ślady w 379 roku, a Egipt w 435 roku. Kościoły w Palestynie opierały się do VI wieku, a w Kościele ormiańskim do dziś Boże Narodzenie obchodzi się 6 stycznia. CASTEL GANDOLFO/OBSERWATORIUM WATYKAŃSKIE Obserwatorium Watykańskie założył pod koniec XVI wieku papież Grzegorz XIII w celu przeprowadzenia obserwacji astronomicznych, które umożliwiłyby usunięcie rozbieżności między długością roku słonecznego a kalendarzem juliańskim używanym od czasów Cezara. Niedokładności w pomiarze długości roku spowodowały, że narosłe przez kilkaset lat różnice między kalendarzowymi a astronomicznymi porami roku sięgnęły dziesięciu dni. Grzegorz XIII zwrócił się prośbą do jezuitów z Kolegium Rzymskiego o przygotowanie reformy kalendarza. Od tej pory Watykan ma obserwatorium. Specola Vaticana (dosłownie „zwierciadła Watykanu”), czyli Obserwatorium Watykańskie, restytuował w 1891 roku papież Leon XIII. Początkowo znajdowały się one za kopulą Bazyliki Świętego Piotra, ale gdy w latach trzydziestych XX wieku okazało się, że na sztucznie rozświetlonym niebie nad miastem nie widać słabiej świecących gwiazd, papież Pius XI wyznaczył na obserwatorium nowe miejsce — w ogrodach przy swojej letniej rezydencji w Castel Gandolfo. Castel Gandolfo został zbudowany na miejscu willi należącej do cesarza Domicjana (81-96). Jako letnia siedziba papieży od czasów pontyfikatu Urbana VIII (1623-1644) służył mniej oficjalnym spotkaniom papieża z uczonymi i odwiedzającymi go dygnitarzami. Z czasem i nad Castel Gandolfo nocne niebo zrobiło się zbyt jasne, żeby można było prowadzić obserwacje astronomiczne, dlatego od 1981 roku właściwe Obserwatorium Watykańskie znajduje się w Tuscon w stanie Arizona, gdzie Watykan we współpracy z Obserwatorium Stewarda zbudował na Mount Graham teleskop na podczerwień. W starym obserwatorium w Castel Gandolfo odbywają się dziś konferencje naukowe i zebrania urzędników watykańskich. Uczeni zainteresowani historią nauki mogą także korzystać z tamtejszego archiwum . CHAUVEL, MARIE Marie Chauvel de Chauvignie (1842-1927) była pierwszą „sofią” Francuskiego Kościoła Gnostyckiego. Podobnie jak jej imienniczka, babka bohaterki Kodu Leonarda da Vinci, Marie Chauvel pojawia się w książce Dana Browna tylko przelotnie, ale jej znaczenie dla akcji jest ogromne. Kościół gnostycki założył w 1890 roku Jules-Benoit Stanislas Doinel de Val-Michel (1842-1903). Inspirował się on tekstami gnostyków z III wieku n.e. oraz dziejami katarów, wyznawców dualistycznej herezji, która na początku XIII wieku, zwłaszcza na południu Francji, miała wielkie wpływy . Nałożyła się na to jeszcze wizja, w której Chrystus wyświęcił go na gnostyckiego biskupa. Po tym objawieniu Doinel spędził wiele nocy na seansach gnostycznych. Kontaktował się podczas nich z duchem, który przedstawiał się jako „Sofia-Achamôth, Wieczna Androgyne”. W rezultacie tych i innych nawiedzeń Doinel „stopniowo utwierdzał się w przekonaniu, że jego przeznaczeniem jest udział w przywróceniu kobiecemu aspektowi boskości właściwego mu miejsca w religii”. W końcu przybrał imię Tau Valentin II i ustanowił Francuski Kościół Gnostycki. W swych naukach oparł się na wierzeniach gnostyków i katarów oraz na Ewangelii świętego Jana i dziewiętnastowiecznej teozofii. Kościołem tym zarządzały pary biskupie, przy czym kobiety zwano sofiami. Marie Chauvel przybrała imię Esclarmonde na cześć słynnej wyznawczyni kultu katarów Esclarmonde de Foix [*Krystel Maurin, Les Esclarmonde: La femme et la féminité dans l’immaginaire du Catharisme, Editions Privat, Toulouse 1995. Fascynujące studium dotyczące Esclarmonde i otaczających ją legend.]. Później była znana jako Sophia de Varsovie. Doinel był także masonem, członkiem Wielkiej Loży Wschodu, a jego Kościół „miał szerzyć idee masonerii mistycznej”. Kościół gnostycki dzieli ludzi na trzy grupy: gnostyków, którzy podążają za światłem Achamôth, zawieszonych między światłem a ciemnością psychików, a także hylików, którzy należą w pełni do świata materialnego, poddanych Szatana. Jest to z grubsza zgodne z tradycją gnostycką i katarską. Kościół ów był zorganizowany hierarchicznie: na jego czele stał Patriarcha, za nim biskupi/sofie, kapłani/kapłanki, diakoni/diakonisy i w końcu laikat. Doinel wystąpił ze swojego Kościoła w 1895 roku i przeszedł na katolicyzm. W późniejszych latach współpracował z pisarzem Gabriel-Antoinem Jogandem-Pagesem, który pod nazwiskiem Leo Taxil opublikował kilka książek „udowadniających”, że organizacje masonów, różokrzyżowców i inne podobne są sektami satanistycznymi kontrolowanymi przez supertajne stowarzyszenie zwane Palladium. W książkach tych roi się od opisów orgii, składania ofiar z dzieci i rytuałów satanistycznych. Jogand-Pages twierdził, że informacje te przekazała mu niejaka Diana Vaughan, skruszona członkini Palladium. Jednak 18 kwietnia 1897 roku ogłosił, że wszystkie te książki były żartem. Żadne Palladium nie istnieje, a Diana Vaughan była jego sekretarką. Napisał je i zabiegał o poparcie Kościoła katolickiego, by wykazać jego naiwność oraz ośmieszyć papieża i biskupów. Masoni mieli niezły ubaw, a katolicy dusili się ze złości. Ciekawa jednak jestem, ile osób, które przeczytały książki „Leo Texila” i uwierzyły w to, co w nich napisano, nigdy nie dowiedziało się, że to czysty wymysł. Mam wrażenie, że plotki o satanistycznych rytuałach będą krążyć jeszcze długo po tym, gdy ich źródło pójdzie w zapomnienie. Przelewanie słów na papier bywa niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, czym się skończy. Doinel ostatecznie powrócił do Kościoła gnostyckiego. W XX wieku Kościół ów podzielił się na kilka odłamów. Zbliżył się do okultyzmu, a oddalił od tradycji gnostyckiej. Choć na jakiś czas kobiety zostały w nim zepchnięte na drugi plan, dziś większość jego odłamów przestrzega zasady równości płci, a kilka kobiet piastuje funkcję biskupa. Uważam, że to współczesny Kościół gnostycki jest źródłem pewnych szczególnych poglądów związanych z koncepcją Zakonu Syjonu, które pojawiają się w Kodzie Leonarda da Vinci, a zwłaszcza znaczącej roli przypisywanej świętej kobiecości. Jeśli chodzi o Marie Chauvel, to jak dotąd udało mi się znaleźć jedynie informację o jej śmierci . Kroniki Francuskiego Kościoła Gnostyckiego wymieniają tylko jej nazwisko, ale nie wspominają o dokonaniach. Zbierając materiały do tej książki, nie miałam czasu wyszukać więcej informacji na jej temat, ale chcę jeszcze do tego wrócić. CLLICIUM Cilicium to łacińskie słowo oznaczające włosiennicę, czyli suknię lub koszulę zrobioną z surowej wełny kóz hodowanych w Cylicji w Azji Mniejszej. Mój niezastąpiony słownik łaciński Lewisa i Shorta stwierdza, że Cylicjanie „słynęli z dotrzymywania tajemnicy”. Taka informacja daje duże pole do popisu wyobraźni. Wykonane z koziej wełny włosiennicę nosili rzymscy żołnierze i żeglarze, którzy musieli być dużo twardsi niż średniowieczni grzesznicy wkładający je tylko na czas pokuty. Gdy zamordowano Tomasza Becketa, okazało się, że pod wspaniałą szatą biskupią nosił on włosiennicę, w której „roiły się wszy i robaki”. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby można było w czymś takim wiosłować lub walczyć z barbarzyńcami. Cilicium © ODAN Słowo cilicium oznaczało włosiennicę tylko w średniowieczu. Później zaczęto go używać na określenie innego narzędzia pokuty — kolczastej metalowej opaski, którą obwiązywano udo. Miałam kiedyś taką opaskę w ręku (ale jej nie włożyłam) i mogłam się przekonać, że jej kolce są zakrzywione i niezwykle ostre, co sprawia, że wbijają się w ciało jak haczyki na ryby. Narzędzie to ma służyć tłumieniu seksualnych żądz. Szukając dalszych informacji w internecie, odkryłam, że niektórzy ludzie przypisują mu zupełnie odwrotne działanie. Nie drążyłam jednak dalej tego tematu. Mnisi katoliccy używali takiego właśnie cilicium jeszcze w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, ale dziś Kościół nie akceptuje tego rodzaju praktyk. Wyjątkiem jest Opus Dei. Jego założyciel, Josemaria Escrivá, napisał: „Błogosławione niech będzie cierpienie. — Umiłowane niech będzie cierpienie. Uświęcone niech będzie cierpienie... Wychwalone niech będzie cierpienie!” [*The Way, (przekł. ang. Camino, 1950), Scepter Press, 2002, s. 49 [wyd. pol.: Josemarfa Escrivá, Droga. Bruzda. Kuźnia, tłum. Jan Jarco, Wydawnictwo Księgarnia Św. Jacka, Apostolicum, Katowice 2001, pkt 208].]. Gdy życie nie przynosi wystarczająco dużo oczyszczającego z grzechu cierpienia, zawsze można skorzystać z cilicium. COCTEAU, JEAN Jean Cocteau urodził się w roku 1889, a zmarł w 1963 to wszystko, co o jego życiu wiemy na pewno. Tyle razy się przeobrażał, że czytanie jego biografii przypomina zabawę kalejdoskopem. Był poetą, aktorem, filmowcem i dramatopisarzem. Bez przerwy zmieniał zajęcia. Młody poeta. Portret Jeana Cocteau pędzla Romaine Brooks (1912) © CNAC MNAM/Dist. Reunion Musées Nationaux/Art Resource, NY. Urodził się 5 lipca w Maisons-Laffitte pod Paryżem . Jego ojciec był zamożnym adwokatem, który amatorsko zajmował się malarstwem. Babcia ze strony matki kolekcjonowała dzieła sztuki. W 1898 roku jego ojciec popełnił samobójstwo, zapewne z powodu kłopotów finansowych. Krytycy twórczości Cocteau i jego biografowie analizowali wpływ tego wydarzenia na życie artysty, ale nie doszli do pewnych wniosków. Już jako nastolatek Cocteau obracał się w środowisku artystycznym i teatralnym Paryża. Jego talent do przekształcania własnego życia w sztukę fascynował uznanych pisarzy, aktorów i artystów. Zapraszano go, by czytał na scenie swoje wiersze. Powierzono mu namalowanie plakatów reklamujących występy baletu Siergieja Diagilewa. Przyjaźnił się z André Gide’em, Maurice’em Ravelem, Marcelem Proustem i Claude’em Debussym. Był zafascynowany Picassem, który nawet go tolerował, ale nic ponadto. W pierwszej wojnie światowej stracił kilku przyjaciół. Jego własny w niej udział był równie dziwny jak jego fantazje i posłużył mu za kanwę książki Tomasz oszust. Część wojny spędził jako kierowca sanitarki Czerwonego Krzyża i miał wtedy okazję na własne oczy zobaczyć rannych i zetknąć się z cierpieniem, szczególnie po bombardowaniu Reims. Później był kimś w rodzaju dochodzącego członka doborowego oddziału piechoty morskiej, dopóki nie odkryto, że nigdy się nie zaciągnął do wojska. Na marginesie warto dodać, że w tym czasie przyjaźnił się z lotnikiem Rolandem Garrosem , który na początku wojny zabrał go ze sobą w powietrze. W 1915 roku Garros został zestrzelony i wzięty do niewoli przez Niemców. W 1918 roku udało mu się uciec. Mimo tych przejść, domagał się przyjęcia z powrotem do służby i w październiku 1918 roku został ponownie zestrzelony, lecz tym razem zginął. Jego śmierć bardzo zasmuciła Cocteau. Gdy skończył dwadzieścia lat, Cocteau przeszedł na własne utrzymanie. Pisał wiele sztuk i wciąż malował plakaty do przedstawień baletowych. Zaczął także palić opium. Strawiński uważał, że Cocteau po prostu wykorzystywał swój nałóg i kuracje do tego, by pisać książki. „Chciał dłużej pobyć w sanatorium (...). Spokój panujący w takich instytucjach stwarza dobre warunki do pisania książek”. W 1925 roku napisał pierwszą część swej trylogii orfickiej. Niedługo potem Strawiński poprosił go o libretto do swojej opery Król Edyp. W tym czasie, jak się zdaje, Cocteau postanowił nawrócić się na katolicyzm, nie porzucił jednak stylu życia charakterystycznego dla cyganerii artystycznej, poza tym że próbował odzwyczaić się od opium. Choć odnosił sukcesy w teatrze, literaturze i sztukach plastycznych, największą sławę przyniosło mu nowe medium — film. W 1932 roku nakręcił swój pierwszy obraz Krew poety, który spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem krytyki. W ciągu następnych dziesięciu lat, często w oparach opiumowego dymu, pisał kolejne sztuki, odbył podróż dookoła świata w osiemdziesiąt dni, a przez krótki czas był nawet impresariem boksera wagi piórkowej, Ala Browna. W 1937 roku Cocteau poznał aktora Jeana Marais, który wystąpił później w kilku jego filmach i stał się jego nieodłącznym towarzyszem. W 1939 roku Marais został powołany do wojska. Z jego wojennymi przeżyciami wiąże się pewna urocza historyjka. Służył w Wogezach, we wschodniej części Francji. Było to zimą i w górach tych panowały niezwykłe mrozy, projektantka mody Coco Chanel posłała mu więc parę wspaniałych rękawiczek. Marais odpisał jej, że nie może ich nosić, gdyż inni żołnierze też nie mają rękawic. Zdarzenie to świadczy, jak bardzo się różnił od Cocteau i dlaczego był dobrym towarzyszem takiego egocentryka. Początkowo Cocteau martwił się wojną o tyle, że przewidywał kłopoty z zaopatrzeniem w opium. Kiedy Niemcy zajęli Paryż, uciekł do Perpignan. Później, kiedy Jean Marais został zdemobilizowany, postanowili razem wrócić do Paryża. Czytałam wiele sprzecznych relacji dotyczących związków Cocteau z Niemcami. Z niektórych można się dowiedzieć, że popierał okupantów, z innych — że chciał po prostu pracować. Płynnie mówił po niemiecku, gdyż miał niemiecką nianię. Złożył podanie do władz okupacyjnych o zgodę na wystawienie jednej ze swych sztuk w Comédie Française i pozwolenie uzyskał. Nakręcił też dobrze przyjęty film Wieczny powrót z 1943 roku, nową wersję opowieści o Tristanie i Izoldzie. Wraz z innymi artystami interweniował u Niemców, kiedy dowiedział się, że jego przyjaciel Max Jacob został aresztowany i deportowany. Niestety, rozkaz, żeby go uwolnić, przyszedł za późno. Po wyzwoleniu Cocteau nie został oskarżony o kolaborację. Moim zdaniem on lubił Niemców, ale nienawidził nazistów i po prostu zamknął się w swoim świecie, mając nadzieję, że złe czasy przeminą. Po wojnie nakręcił swoje najpopularniejsze filmy, w tym nastrojową wersję Pięknej i bestii. Cieszył się uznaniem we Francji i w innych krajach. Choć romansował z wieloma mężczyznami i od czasu do czasu z kobietami, Jean Marais pozostał mu wierny i był z nim aż do jego śmierci. W Dossiers secrets Cocteau występuje jako wielki mistrz Zakonu Syjonu. Trudno go sobie wyobrazić w roli przywódcy tajnej organizacji. Po pierwsze, prowadził się nieprzyzwoicie, lecz wcale tego nie ukrywał. Po drugie, przez całe życie był katolikiem. Dlaczego więc znalazł się na liście wielkich mistrzów sporządzonej przez Pierre’a Plantarda? Możliwe, że Plantard, antysemita i zwolennik nazizmu, założył, że Cocteau wyznaje takie same jak on poglądy. Produkcji filmu Cocteau o Tristanie patronowali Niemcy. Poza tym napisał on sztukę Rycerze Okrągłego Stołu, w której zamek króla Artura spowijają narkotykowe opary: jedni rycerze szukają Graala, inni leżą nieprzytomni na ziemi. Ten stan odurzenia podtrzymuje zły czarownik Merlin. Do tego surrealistycznego świata przybywa Galahad, nieskalany rycerz, który budzi towarzyszy Artura i zmusza ich, by przejrzeli na oczy. „Odkrywają prawdę, która jest trudna do zniesienia” [*Jean Cocteau, Les Chevaliers de la Table Ronde, w: Théâtre, Tome I, Grasset, Paris 1957, s. 325 (tłum. z fr. S. N).]. Na końcu wszystkie kłopoty wydają się snem, a do Camelotu wraca prawdziwe życie. Merlin proponuje, że ponownie wprowadzi wszystkich w baśniowy trans, ale Artur oświadcza, że woli „prawdziwą śmierć niż fałszywe życie”. Niewykluczone, że pod wrażeniem tej sztuki Plantard uznał, iż Cocteau podziela nazistowskie wyobrażenie Galahada jako ideału aryjskiego bohatera i dlatego powinien dołączyć do grona wielkich mistrzów. Mógł nie wiedzieć o jego miłości do opium. Cocteau napisał esej po tytułem Precz: z symbolami, w którym stwierdził, że nigdy się nimi nie posługuje, gdyż są „zręczną wymówką dla leniwego obserwatora, który zamiast wysilić się i uruchomić intuicję czy emocje, polega na znaczeniu przypisywanemu obrazowi”. Jednak dla wielu czytelników i widzów jego dzieła to czysty symbolizm. Jeśli tak, to jest to osobisty zbiór symboli równie niestałych jak dym. CODEX LEICESTER Notatnik Leonarda da Vinci znany dziś jako Codex Leicester zawiera zapiski artysty z okresu między rokiem 1506 a 1510, gdy przebywał on w Mediolanie. „Jest to osiemnaście luźnych kartek zapisanych po obu stronach sepiowym atramentem i złożonych na pół, co daje w sumie siedemdziesiąt dwie strony”. Większość zapisków dotyczy obserwacji ruchów wody i teorii hydrologicznych. Da Vinci sporządził je lustrzanym pismem stanowiącym jego znak rozpoznawczy. Codex jest podzielony na rozdziały. Leonardo najwyraźniej nosił się z zamiarem jego opublikowania przed śmiercią, ale zapewne jako perfekcjonista uważał, że wciąż nie jest jeszcze gotowy do druku. Codex przypadł w spadku po Leonardzie jego uczniowi i towarzyszowi Francescowi Melziemu. Ten podarował go rzeźbiarzowi Guglielmowi delia Porcie, który w 1690 roku przekazał go z kolei malarzowi Giuseppemu Ghezziemu. Ghezzi sprzedał go w 1717 roku Thomasowi Cookowi, późniejszemu hrabiemu Leicester. Notatnik Leonarda należał do rodziny hrabiego do 1980 roku, kiedy kupił go od niej Amerykanin Armand Hammer i postanowił nadać mu nazwę Codex Hammer. Codex Leicester © Art Resource, NY W 1994 roku rękopis Leonarda nabył za 30,8 miliona dolarów prezes Microsoftu Bill Gates. „Od dziecka”, powiedział Gates, „postać da Vinciego zarówno mnie fascynowała, jak i inspirowała. Jego notatniki są odzwierciedleniem twórczego potencjału ludzkiego umysłu, pomysłowości i odkrywczości płynących ze stawiania pytań: dlaczego niebo jest niebieskie, dlaczego księżyc świeci, dlaczego w górach można znaleźć muszle morskich stworzeń”. Gates przywrócił mu nazwę Codex Leicester i przechowywał go w domu w specjalnym pomieszczeniu, zapewniając mu odpowiednią wilgotność i oświetlenie. Kilka razy wypożyczał go do muzeów, ukazała się także piękna książka zawierająca reprodukcje poszczególnych stron notatnika. Zapiski Leonarda odzwierciedlają pracę jego umysłu. Interesowało go wszystko, a żadnego pytania nie pozostawiał bez odpowiedzi. Notatnik ten świadczy także, że Leonardo nie był samorodnym uczonym: podzielał panujące powszechnie poglądy na naturę wszechświata, w myśl których tworzą go cztery żywioły — powietrze, ogień, woda i ziemia — co miało wpływ na wnioski, jakie wyciągał. Opierał się na wcześniejszych pracach — traktatach starożytnych i średniowiecznych. Czasem jego rozumowanie było zupełnie błędne, jak w wypadku wniosku, że Księżyc jest pokryty wodą: „Księżyc nie świeci światłem odbitym tak jak Słońce, gdyż światło słoneczne nie pada na jego powierzchnię sposobem równomiernym, ale dociera doń przez szczyty i doliny fal wzbudzonych na pokrywających go wodach”. Doszedł do tego na podstawie obserwacji z zakresu optyki i badań właściwości wody, starannie je analizując i ilustrując swoje wywody. Codex Leceister pozwala nam także dostrzec, jak Leonardo podchodził do problemów praktycznych, takich jak osuszenie bagien wokół Mediolanu i budowa kanałów, tam oraz mostów. Król Francji Ludwik XII, pod którego rządami znalazł się wówczas Mediolan, cenił geniusz Leonarda tak wysoko, że pozwolił mu przeprowadzać doświadczenia na Naviglio Grande Canal. Leonardo bagien jednak nie osuszył. Z notatnika tego wynika też, że zagłębiając się w swoje projekty, łatwo wdawał się w roztrząsanie zagadnień drugorzędnych, którym poświęcał coraz więcej uwagi, aż tracił z oczu kwestię zasadniczą. Jestem pewna, że — podobnie jak ja — wielu czytelników to w nim właśnie lubi. CRUX GEMMATA Crux gemmata, czyli krzyż wysadzany kamieniami szlachetnymi, jest pradawnym symbolem chrześcijańskim. Być może pojawił się w odpowiedzi na drwiny pogan, dla których krzyż był oznaką haniebnej śmierci. Udekorowanie kamieniami szlachetnymi przydawało mu splendoru. Najstarsze przedstawienia tego rodzaju krzyży znajdują się na mozaikach pochodzących z III wieku. Crux gemmata, fragment mozaiki w kościele San Apollinare w Rawennie © Alinari/Art Resource, NY Krzyże wysadzane kamieniami szlachetnymi rozpowszechniły się w pierwszych wiekach naszej ery jako element dekoracji kościołów, ale także osobista ozdoba bogatych chrześcijan. Początkowo liczba kamieni nie była ważna, ale później wprawiano ich zwykle trzynaście, co miało symbolizować Chrystusa i dwunastu apostołów. CZAROWNICE Większość z nas swoje pierwsze wyobrażenie czarownicy zawdzięcza filmom w rodzaju Czarnoksiężnika z Oz czy Królewny Śnieżki, w których miała ona postać staruszki ubranej na czarno, czasem w spiczastym kapeluszu, z jakiegoś powodu wybuchającej straszliwym śmiechem. Skąd się wziął taki obraz? I kim właściwie jest czarownica? W ciągu stuleci wyobrażenie czarownicy stale się zmieniało. Do niedawna w czarach częściej upatrywano zdolności do panowania nad naturą niż do osiągnięcia z nią jedności. Choć takie pojmowanie magii występuje na całym świecie, ja skupię się na Europie, bo tam dzieje się akcja Kodu Leonarda da Vinci. Po pierwsze, w różnych językach używa się dzisiaj wielu słów na oznaczenie „czarownicy”, które różnią się nie tylko zakresem znaczeniowym, ale i pochodzeniem. Słowa strix i scobax pochodzą od łacińskiego określenia sowy uszatej — ptaka nocnego, który przeraźliwie pohukuje (może rechocze?). Łaciński termin maleficus oznaczający kogoś, kto czyni zło, oraz starogermańskie słowo hexe, „nocny duch”, mają zdecydowanie mroczne zabarwienie. Sortilegus, divinator i mathematicus to w łacinie ktoś, kto potrafi przepowiadać przyszłość, ale także czarować . Wreszcie mamy anglosaskie słowo wicca oznaczające osobę rzucającą czary . W świecie starożytnym zazwyczaj przed podjęciem każdego kroku w życiu czy też każdej decyzji politycznej starano się poznać ich następstwa, żeby zabezpieczyć się na wszystkie strony. W tym celu zasięgano rady eksperta. A było w kim wybierać. Do najbardziej cenionych należały wyrocznie, które otrzymywały informacje bezpośrednio od bogów. Za nimi plasowali się wróże, którzy przepowiadali przyszłość, badając zwierzęce wnętrzności, lub bardziej elegancko — bieg gwiazd. Działali także wieszcze i wieszczki, zarówno pogańscy, jak i chrześcijańscy, którzy czerpali swoją wiedzę ze snów i wizji. Wszystkich tego rodzaju doradców akceptowano, a ich usługi były mile widziane. Medycyna, magia i religia często się ze sobą splatały i taki stan utrzymuje się do dziś. Starożytni uważali, że człowiek jest mikrokosmosem, czyli — innymi słowy — modelem całej natury, tak więc, by leczyć ludzkie dolegliwości, trzeba rozumieć żywioły i panować nad nimi . A ponieważ to bogowie panują nad całą naturą, również nad ludźmi, logiczne było, że należy ich prosić o pomoc przy leczeniu ran i chorób. A jednak, choć stosowanie magii przynosiło wiele dobrego, już na długo przed nastaniem chrześcijaństwa traktowano ją podejrzliwie i ze strachem. Dlaczego? Problem wiązał się zasadniczo z nadużywaniem mocy, jaką dawała magia. Jeśli mogła leczyć, to logicznie biorąc, mogła też sprowadzać choroby. Ludzie, którzy mieli moc czynienia tego pierwszego, automatycznie byli podejrzewani o to drugie. Grecki mit o Medei i chrześcijańskie apokryfy o Szymonie Magu niosą ostrzeżenie przed tym, co się może zdarzyć, jeśli dobry czarownik zamienia się w złego. U schyłku starożytności i przez większą część średniowiecza właśnie tego rodzaju niewłaściwe użycie mocy potępiano jako czary. Średniowieczne księgi na temat uzdrawiania zawierały magiczne pieśni: czasem chrześcijańskie, czasem pogańskie, a czasem składające się z nonsensownych zbitek słownych. Nie znaczy to, że uzdrawiacze nie uważali się za chrześcijan, tylko że byli gotowi sięgnąć do każdego źródła, żeby znaleźć lekarstwo. Przywódcy religijni wprawdzie krzywili się nawet na dobrą magię, uważając ją za domenę demonów, ale ponieważ i tak ją praktykowano, nie pozostawało im nic innego, jak przyjąć do wiadomości, że tak się dzieje. Za to, gdy ktoś — zwłaszcza ktoś możny — obłożnie zachorował, stał się impotentem albo okazał bezpłodny, od razu zaczynał podejrzewać, że to robota jego wrogów, którzy uciekli się do czarów. W początkach chrześcijaństwa Kościół skupiał się głównie na walce z praktykami pogańskimi. Polegało to w dużej mierze na przekonywaniu ludzi, że nowa wiara zapewni im lepsze sposoby uzdrawiania niż starzy bogowie. Uczono wiernych, by zwracali się z prośbami o uleczenie do Chrystusa, ale częściej — by modlili się do świętych, którzy wstawią się za nimi w niebiosach. Grzegorz z Tours, kronikarz z VI wieku, opisuje, jak to chorzy, którym pogańscy lekarze próbowali bezskutecznie pomóc, natychmiast zdrowieli, gdy zostali natarci olejem zmieszanym z pyłem z grobu świętego Marcina. Kobiety częściej padały ofiarą oskarżeń o czary, zwłaszcza gdy chodziło o posługiwanie się magią do celów medycznych. Przyczynił się do tego prawdopodobnie rozwój cechów zrzeszających lekarzy i chirurgów, związany z zakładaniem uniwersytetów na początku XII wieku. Wiedzę medyczną zaczęto przekazywać w ramach systemu szkolnictwa, a nie jak dotąd poprzez praktykę u mistrza. Kobiety nie miały wstępu na uczelnie. Lekarze, którzy ukończyli studia medyczne i uzyskali od państwa dyplom pozwalający im praktykować, gorliwie zwalczali medyków bez uprawnień. Taka sytuacja utrzymuje się zresztą do dzisiaj. Najczęściej oskarżano o czary uzdrawiaczy działających właśnie w szarej strefie. W średniowieczu rzadko się zdarzało, by kogokolwiek stracono za stosowanie magii w celach leczniczych, kiedy jednak rozpoczął się okres polowań na czarownice, zaczęto oficjalnie podważać zaufanie do nie zrzeszonych uzdrawiaczy. Pragnienie wyrugowania wierzeń pogańskich we wczesnym średniowieczu było tak wielkie, że wprowadzono prawa, które w gruncie rzeczy chroniły „czarownice”, ponieważ nie uznawały ich istnienia. Wprowadzone pod koniec VIII wieku przez Sasów prawo głosiło: „Jeśli ktoś opętany przez diabła wyznaje pogański przesąd, że jakiś mężczyzna lub jakaś kobieta jest czarownicą oraz zjada ludzi, i na tej podstawie dokonuje spalenia [tej osoby), (...) będzie skazany na karę śmierci”. Człowiekowi trudno jednak porzucić wierzenia, dzięki którym może się łudzić, że rozumie otaczający go