Sharan Newman PRAWDZIWA HISTORIA W KODZIE LEONARDA DA VINCI Przekład Ewa i Tomasz Hornowscy Tytuł oryginału The Real History Behind The Da Vinci Code DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2005 Copyright © 2005 by Sharan Newman All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with Berkley, a member of Penguin Group (USA) Inc. Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd. Poznań 2005 Redaktor merytoryczny dr Maciej Forycki Redaktor Grzegorz Dziamski Opracowanie graficzne i projekt okładki Zbigniew Mielnik Na okładce Scapigliata, Leonardo da Vinci © Alinari Archives/CORBIS Wydanie I ISBN 83-7301-713-5 Dom Wydawniczy REBIS Sp. 2 o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Fotoskład: Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. (0-61) 879-38-88 Dedykuję tę książkę historykom z całego świata, którzy z mozołem przedzierają się przez archiwa z jednym tylko pragnieniem: żeby zbliżyć się trochę do prawdy. PODZIĘKOWANIA Nieocenioną pomocą w przygotowaniu tej książki służyło mi wiele osób. Zrobiły one wszystko, co było w ich mocy, a za błędy i niejasności odpowiadam wyłącznie ja. Zatem dziękuję: Stuartowi Beattiemu, dyrektorowi Rosslyn Trust, za to, że umożliwił mi zwiedzenie Rosslyn Chapel i udostępnił jej zdjęcia bez rusztowań, profesorowi Malcolmowi Barberowi z University of Reading za przeczytanie fragmentów dotyczących templariuszy i uwagi na ten temat, a także za uroczy lunch na uniwersytecie, Olivii Hsu Decker z Chateau Villette za uważne przeczytanie hasła poświęconego temu pałacowi i za udzielenie mi zgody na wykorzystanie swoich zdjęć, Dianne di Nicoli z ODAN za informacje na temat Opus Dei i podzielenie się ze mną wrażeniami oraz za wyrozumiałość dla mojego roztargnienia, profesorowi Haroldowi A. Drake’owi z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara za wykład na temat historii Rzymu i wskazanie mi tematu soboru nicejskiego, Avivie Cashmirze Kakar za to, że wzdłuż i wszerz przemierzyła Paryż, na co ja nie miałam czasu, i że zrobiła zdjęcia, które są lepsze niż moje, Lindzie, Tommowi, Thomasowi, Carlowi, Rachel i Rose za wsparcie, słowa zachęty i uzgodnienie wielu fragmentów, Allison Newman za to, że zrobiła rzuty i rysunki w naprawdę krótkim czasie, profesor Barbarze Newman z Northwestern University za uwagi na temat świętej kobiecości (nie, nie jesteśmy spokrewnione, bardzo żałuję), Barbarze Peters z Poisoned Pen Press przede wszystkim za podsunięcie mi pomysłu napisania tej książki, panu Michelowi Rougé z parafii Saint Sulpice za to, że podzielił się ze mną swoją ogromną wiedzą na temat tego kościoła i jego historii, emerytowanemu profesorowi Jeffreyowi Burtonowi Russellowi z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara za przeegzaminowanie mnie z herezji, gnostycyzmu i czarów, doktor Georgii Wright z National Coalition of Independent Scholars za to, że użyczyła mi kąta do spania, gdy korzystałam ze zbiorów biblioteki w Berkeley, i uszczknęła trochę czasu kosztem własnej pracy, aby wskazać mi kierunek badań nad Leonardem da Vinci. WSTĘP Trudno jest odróżnić fakt od legendy. (...) Odkryłem, że nie ma zgody co do tego, czym jest fakt; to zależy od punktu widzenia. Co ciekawe, dzięki legendzie — która z definicji jest zniekształceniem — zyskuje się dużo pełniejsze spojrzenie na określone wydarzenia. Jeśli chodzi o legendę, wszyscy się co do niej zgadzają, co do faktów — takiej zgody nie ma. Michael Coney The Celestial Steam Locomotive Wszyscy wierzymy legendom w tej czy innej formie. Wszyscy wierzymy w mity. Społeczeństwa istnieją dzięki temu, że ludzie, którzy się na nie składają, dzielą te same przekonania. Przykładem tego jest popularność Kodu Leonarda da Vinci. To klasyczny thriller: niewinny bohater zostaje oskarżony o morderstwo, zaczyna poszukiwać cennego przedmiotu, tajemniczy spiskowcy skrycie mu pomagają lub przeszkadzają. Dobrze znamy to wszystko. Całość zanurzono w przytłaczającej ilości szczegółów sprawiających wrażenie, że stoi za nimi wiedza ezoteryczna, dodając odrobinkę tego, co można by uznać za fakty historyczne. W ten sposób przydano całości aury tajemnicy. Dochodzi jeszcze mieszanka najbardziej popularnych legend kultury Zachodu: o świętym Graalu, templariuszach i krucjatach, oraz kilka aluzji, że oto niektóre sławne postacie historyczne (wyłącznie mężczyźni) wiodły jakieś tajemne życie. To nęcąca mikstura. Po ukazaniu się Kodu Leonarda da Vinci zaczęto mnie prosić, żebym oddzieliła zawarte w nim fakty od legend. Jako mediewistka i powieściopisarka zgłębiałam tło wielu problemów poruszonych w tej książce, zarówno kluczowych dla fabuły, jak i wątków pobocznych, o których bohaterowie zaledwie napomykają. Po kilku miesiącach nieprzerwanych poszukiwań postanowiłam spisać odpowiedzi, zamiast je bez końca powtarzać. I oto mamy tego rezultat. Wbrew przekonaniu, które wielu z nas wyniosło ze szkoły, historia nie składa się tylko z imion królów, dat i miejsc bitew. Historia to przede wszystkim ludzie: kłótliwi, nieprzewidywalni, skomplikowani ludzie. Kiedy stałam na progu kariery wykładowcy, starszy kolega powiedział mi, że mam do wyboru albo studentów okłamywać, albo mącić im w głowach. Jak rozumiem, chodziło mu o to, że nie sposób wyjaśnić wszystkich złożonych problemów historycznych w ramach przewidzianego programem dziesięciotygodniowego cyklu wykładów, w którym trzeba zmieścić dzieje od prehistorii do czasów Karola Wielkiego. Nawet temat chronologicznie znacznie węższy, na przykład rewolucja przemysłowa, trzeba omówić w sposób uproszczony i uogólniony, nie wspominając o wielu sprawach poruszających ludzi tamtej epoki. Musimy też tworzyć różne kategorie, takie jak odrodzenie czy rewolucja przemysłowa, by uporać się z ogromem materiału. Wybrałam mącenie w głowach studentom prawdopodobnie z tego samego powodu, z jakiego potem zamiast kariery uniwersyteckiej wybrałam publikowanie wyników swych badań w postaci powieści. Co ma pewne złe strony, ponieważ powieści z samej definicji opierają się na zmyśleniach. Staram się jak mogę, ale zawsze w końcu się okazuje, że zabrakło mi jakiejś informacji albo że czegoś nie zrozumiałam [*Wciąż nie rozumiem, jak się obchodzić z kuszą.]. Inny problem związany z dokładnością w powieściach historycznych polega na tym, że każdy czytelnik czy czytelniczka żywi uprzedzenia i czegoś oczekuje od lektury. Ja też. Na przykład, jeśli w książce występuje zakłamany biskup albo chciwy rycerz, albo maltretowana żona, to czytelnicy zazwyczaj przyjmują, że wszyscy biskupi, rycerze i żony byli w tamtych czasach tacy jak ci opisani. Takie widzenie rzeczy wynika z naszej natury. I tak samo leży w naszej naturze, że zwracamy uwagę tylko na część informacji zawartych w książce lub filmie i zapamiętujemy je, uznając za fakty. To nic nowego. Także w średniowieczu ludzie mieli skłonność do pokładania wiary w opowieści, zwłaszcza takie, jak typowa dla Zachodu legenda o królu Arturze. Strasznie ubolewali nad tym „poważni” pisarze epoki. W XIII wieku Gotfryd ze Strasburga, którego opowieść o Graalu nie dorównywała popularnością barwniejszej wersji legendy pióra Wolframa von Eschenbacha, narzekał, że tacy pisarze jak jego szczęśliwszy konkurent są „wymyślaczami szalonych bajek, (...) którzy mamią i oszukują tępe umysły, którzy zamieniają śmiecie w złoto dla dzieci” [*Cyt. za: Malcolm Barber, The New Knighthood: A History of the Order of the Temple, Cambridge UP, New York 1994, s. 74 [wyd. pol.: Malcolm Barber, Templariusze, tłum. Robert Sudoł, PIW, Warszawa 2000].]. Sto lat wcześniej historyk William z Newburgha, który sam snuł całkiem niezłe opowieści, zawzięcie usiłował przekonać czytelników, że niezmiernie poczytna Historia królów Brytanii Geoffreya z Monmouth — zawierająca najstarsze wersje podania o Merlinie i królu Arturze to same brednie „i powinno się nią gardzić”. Ja nie mam takich intencji. Moja książka została pomyślana jako przewodnik po Kodzie Leonarda da Vinci. Kreślę tło wielu wątków i miejsc w nim wymienionych. Ułożyłam je w porządku alfabetycznym, żeby czytelnik mógł łatwo znaleźć te, które akurat go interesują. Na użytek tych, których zafascynuje jakiś temat, na przykład proces templariuszy, przygotowałam listę opracowań naukowych. Ponieważ jednak większość ludzi nie ma obsesyjnej potrzeby zgłębiania źródeł, starałam się dobrać książki napisane przystępną angielszczyzną [*Niektóre z wybranych przez autorkę pozycji zostały przetłumaczone na język polski. Jeśli tłumaczenia brak, podajemy wybraną literaturę polską lub inne opracowania przełożone na polski (przyp. tłum.).]. Dla tych, którzy podzielają moją nieopanowaną pasję, zrobiłam liczne przypisy, by mogli sprawdzić wszystko, o czym piszę, i sami wyciągnąć wnioski. Lecz jeśli komuś wystarczy rzut oka na historyczne tło, może je zupełnie pominąć. A jeśli następnym razem ktoś mnie poprosi o wyjaśnienie jakiegoś faktoidu, na który trafił w Kodzie Leonarda da Vinci, westchnę z ulgą i dam mu tę książkę. Mam nadzieję, że i wam się przyda. APOKRYFY Słowo „apokryf” wywodzi się z greckiego apokryphos, co znaczy „ukryty”. Dziś używa się go w innym sensie niż pierwotnie, najczęściej na określenie sfałszowanych lub pochodzących z niepewnego źródła utworów, nazywanych tym samym apokryficznymi. Wiele z najstarszych tekstów chrześcijańskich w późniejszych czasach uznano za apokryficzne. Powody tego były różne. Ewangelia Piotra nie została włączona do Nowego Testamentu, gdyż było wiadomo, że powstała wiele lat po śmierci tego apostoła. Niektóre utwory to po prostu kompilacje obcych tekstów. Inne uważano za heretyckie lub nieprawdopodobne, pod którą to kategorię podpada wiele tekstów gnostyckich. Jeszcze inne były napisane w stylu ludowych greckich powiastek i dlatego budziły podejrzenia. Bywały też pisma należycie ortodoksyjne, ale nie dość stare. Na akceptację mogły liczyć jedynie pisma apostołów i ich bezpośrednich następców. Jednak to, że do kanonu nie włączono jakiegoś tekstu, nie oznacza, iż go odrzucono. Część apokryfów zaginęła. Przypuszczalnie nikt nie zadał sobie trudu, żeby je skopiować, albo wszystkie kopie z czasem się zawieruszyły. Wiele dzieł znamy tylko ze wzmianek, gdyż padły ofiarą pożarów, powodzi, myszy lub czasu. Jedynie łut szczęścia sprawił, że niektóre z nich przetrwały. Dotyczy to nawet wielkiej literatury. Na przykład anglosaski poemat epicki Beowulf zachował się tylko w jednym egzemplarzu z epoki. Być może zdając sobie sprawę z takich zagrożeń, cesarz Konstantyn Wielki zlecił swojemu biografowi, Euzebiuszowi z Cezarei, aby sporządził pięćdziesiąt egzemplarzy Biblii (wyłącznie Nowego Testamentu). Euzebiusz zrobił listę ksiąg, które jego zdaniem powinny być do niej włączone , ale nie do niego należało ostatnie słowo. Choć co do włączenia czterech ewangelii zgodzono się dość wcześnie, podobnie jak co do niektórych części Dziejów Apostolskich oraz Listów Pawła, to twórcy późniejszych opracowań Nowego Testamentu, kierując się własnym zdaniem, jedne księgi dodawali, a inne pomijali. W kwestii Starego Testamentu w pierwszych wiekach naszej ery także nie było pełnej zgody. Podstawę religii żydowskiej stanowiła Tora, czyli Pięcioksiąg (pierwsze pięć ksiąg Starego Testamentu), ale nie od razu ustalono, które z pozostałych tekstów należy do niej dołączyć. Dlatego taką sensację wzbudziły zwoje znad Morza Martwego, gdyż ukazały, jaki kształt miał Stary Testament jeszcze w 75 roku n.e. Niektóre księgi włączone do niego przez chrześcijan rabini uznali ostatecznie za apokryficzne. Większość apokryfów została skopiowana w dostatecznie dużej liczbie egzemplarzy, by zawarte w nich opowieści trafiły do ludowej świadomości jako ortodoksyjne. Przedstawienia świętej Weroniki, która chustą ociera twarz Jezusa, można znaleźć na stacjach Drogi Krzyżowej w niemal każdym kościele katolickim na świecie. Opowieść o spotkaniu Piotra z Jezusem, po którym Piotr wrócił do Rzymu, by mogło się dokonać jego męczeństwo, jest apokryfem Nowego Testamentu. Wprawdzie opowieści te nie spełniały wymogów kanonu, nie zostały jednak całkowicie odrzucone. Nawet teksty gnostyckie trafiały do niektórych wersji Pisma Świętego. Poniżej wymieniam książki, w których znajduje się szereg tekstów apokryficznych przetłumaczonych na angielski. Zdziwilibyście się, ile jest wśród nich takich, które skądś znacie. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Jonathan Campbell, Zwoje znad Morza Martwego rozszyfrowane, tłum. Agnieszka Kowalska, Amber, Warszawa 2004 (lub wydania wcześniejsze). Zdzisław J. Kapera, Półwiecze sporu o zwoje znad Morza Martwego, The Enigma Press, Kraków 1996. Józef Kudasiewicz, Ewangelie synoptyczne dzisiaj, Wydawnictwo Apostolicum, Ząbki 1999. Avraham Negev, Encyklopedia archeologiczna Ziemi Świętej, tłum. Olga Zienkiewicz, Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 2002. The Ante-Nicene Fathers Vol. Vlll, red. Alexander Roberts i James Donaldson, popr. A. Cleveland Coxe, W B. Eerdmans Publishing, Grand Rapids 1995. Bart D. Ehrman, Lost Scriptures. Books That Did Not Make It into the New Testament, Oxford UP, New York 2003. Bart D. Ehrman, The Orthodox Corruption of Scripture. The Effect of Early Christological Controversies of the Text of the New Testament, Oxford UP, New York 1993. J. K. Elliot, red., The Apocryphal Jesus: Legend of the Early Church, Oxford UP, New York 1996. ARINGAROSA, MANUEL Nazwisko hiszpańskiego biskupa Opus Dei występującego w Kodzie Leonarda da Vinci znaczy po włosku „czerwony śledź”, ale znając upodobanie autora do gry słówkami i pojęciami, nie postawiłabym wszystkiego na taką interpretację . Ponieważ Dzieło Boże jest prałaturą personalną, Aringarosa nie ma diecezji w znaczeniu terytorium geograficznego, lecz przynależy do światowej sieci Opus Dei. Wśród hierarchów Kościoła katolickiego jest sporo biskupów i kardynałów, którzy sympatyzują z Opus Dei. BAFOMET Templariuszy oskarżono między innymi o to, że czcili bożka Bafometa. Dla inkwizytorów było to wiarygodne oskarżenie, gdyż już wcześniej słyszeli to imię. W średniowieczu Europejczycy niewiele wiedzieli o islamie. Koran przetłumaczono na łacinę w latach czterdziestych XII wieku na polecenie Piotra Czcigodnego, opata Cluny. Jednak większość ludzi czerpała swą wiedzę o islamie z utworów literackich. Francuskie eposy rycerskie, chansons de geste, opiewające czyny wielkich bohaterów pełne były opisów bitew z Saracenami, jak nazywano wówczas muzułmanów. Saracenów przedstawiano jako pogan, którzy modlą się do różnych bogów, w tym między innymi do Apollina i Bafometa. Bafomet często pojawia się w różnych postaciach we francuskich chansons de geste i zawsze jest kojarzony z islamem. Na przykład w dwunastowiecznym poemacie epickim Aymeri de Narbonne jest on jednym z królów saraceńskich, z którymi Aymeri musi wałczyć. U króla Bafometa (...) Bezbożnych dwudziestu wojów Co Boga w Niebie Króla się nie boją Ni Matki Jego na wysokości wołają. W pochodzącym z końca XII lub początku XIII wieku poemacie o wyprawach krzyżowych Pieśń o Antiochii (Chanson d’Antioche) występuje „Bausumés” lub „Baufremé”, który jest wujem saraceńskiego wojownika. Także w Les Enfances Guillaume z XIII wieku pojawia się postać muzułmanina o imieniu Balfumés. Nie ulega wątpliwości, że „Bafomet” to zniekształcone „Mahomet”, co zdają się potwierdzać również względy lingwistyczne. Jednak w tekstach, które znalazłam, występuje zawsze jako imię królów i rycerzy saraceńskich, a nie imię proroka. Nie ma żadnych wzmianek, z których wynikałoby, że Bafomet był starożytnym bogiem płodności. Opisy „bożka”, jakie podawali templariusze, różniły się między sobą, ale zawsze odnosiły się jakoś do głowy brodatego mężczyzny, „która była przedstawieniem Bafometa, zwanym Yalla (słowo saraceńskie [przypuszczalnie zniekształcone „Allach”]), czarno-białym [...] drewnianym bożkiem”. Moim zdaniem chodziło o jakieś relikwiarze z kościołów templariuszy. Powszechne były wówczas relikwiarze w formie głowy albo i całego popiersia, nawet jeśli przechowywano w nich tylko kawałek czaszki świętego. Znając metody inkwizytorów, można przypuszczać, że jeden relikwiarz w Paryżu im wystarczył — zresztą i jednego nie było trzeba. Dobry śledczy, nawet nie uciekając się do tortur, potrafi zmusić człowieka, żeby przyznał się do wszystkiego. Oskarżenia przeciwko templariuszom brzmią tak, jakby zaczerpnięto je wprost z książki „herezja dla żółtodziobów”. Historyjka o Bafomecie jest po prostu czczym wymysłem. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Marian Małecki, Proces templariuszy we Francji (1307-1314), Kraków 1998. Clifford Hugh Lawrence, Monastycyzm średniowieczny. Formy życia religijnego w średniowiecznej Europie Zachodniej, tłum. Joanna Tyczyńska, PIW, Warszawa 2005. BOŻE NARODZENIE, 25 GRUDNIA Nie wiadomo, kiedy urodził się Chrystus. Ewangelie tego nie podają. Jedyną wskazówkę można znaleźć w Ewangelii świętego Łukasza, w której jest mowa o tym, że pasterze ze swoimi stadami przebywali wtedy na pastwiskach. Badacze Pisma Świętego stwierdzili na tej podstawie, że musiało to być wiosną lub latem. W początkach chrześcijaństwa nie przywiązywano większej wagi do daty narodzin Chrystusa. Ważniejsza była jego śmierć i zmartwychwstanie. Jeden z Ojców Kościoła, Orygenes, powiedział, że chrześcijanie nie powinni świętować nawet własnych urodzin, „gdyż jest to pogański zwyczaj” . Autorzy tekstów wczesnochrześcijańskich próbowali ustalić datę narodzin Chrystusa z czystej ciekawości. Jeden z nich doszedł do wniosku, że musiało to się zdarzyć tego samego dnia, kiedy Bóg stworzył słońce, czyli — według jego rozeznania — 28 marca. Wywody te nie spotkały się jednak ze zrozumieniem. Bazylidianie, wyznawcy jednego z odłamów chrześcijaństwa, wierzyli, że Jezus stał się istotą boską dopiero po przyjęciu chrztu z rąk Jana. Ideę tę później uznano za herezję właściwą innemu ruchowi zwanemu adopcjanizmem. Bazylidianie z sobie tylko wiadomych powodów doszli do wniosku, że stało się to 6 stycznia. Dzień ten nazwali Epifanią (objawieniem). Powszechniej obchodzono święto zimowe. Stanowiło ono ładny kontrapunkt dla wiosennego święta wielkanocnego. Co ważniejsze, wiele religii miało święto przypadające około przesilenia zimowego, gdy dzień jest najkrótszy. Trudno zerwać z takimi zwyczajami. Kiedy po soborze nicejskim bazylidianie popadli w niełaskę, święto Epifanii zaczęto utożsamiać z dniem, w którym Dzieciątku Jezus złożyli hołd trzej królowie, choć jeszcze przez kilka stuleci utrzymywało się przekonanie, że był to także dzień, w którym Jezus został ochrzczony. Lecz pozostawał problem dnia narodzin. W Rzymie obchodzono zimą wiele świąt. 25 grudnia przypadała data narodzin Mitry, boga solarnego. Był to także dzień urodzin greckiego boga słońca, Apollina. Tego samego dnia świętowano również solarne brumalia oraz bachanalia. Nie doszukałam się żadnych związków Ozyrysa czy Adonisa z 25 grudnia, o czym wspomina się w Kodzie Leonarda da Vinci, co jednak nie znaczy, że takich związków nie ma. Powody przyjęcia 25 grudnia jako daty narodzin Jezusa są oczywiste. Jeśli ludzie i tak mają świętować, to dlaczego nie mieliby tego robić w związku z wydarzeniem ważnym dla religii chrześcijańskiej? W Rzymie Boże Narodzenie 25 grudnia zaczęto obchodzić przed 336 rokiem. Konstantynopol poszedł w jego ślady w 379 roku, a Egipt w 435 roku. Kościoły w Palestynie opierały się do VI wieku, a w Kościele ormiańskim do dziś Boże Narodzenie obchodzi się 6 stycznia. CASTEL GANDOLFO/OBSERWATORIUM WATYKAŃSKIE Obserwatorium Watykańskie założył pod koniec XVI wieku papież Grzegorz XIII w celu przeprowadzenia obserwacji astronomicznych, które umożliwiłyby usunięcie rozbieżności między długością roku słonecznego a kalendarzem juliańskim używanym od czasów Cezara. Niedokładności w pomiarze długości roku spowodowały, że narosłe przez kilkaset lat różnice między kalendarzowymi a astronomicznymi porami roku sięgnęły dziesięciu dni. Grzegorz XIII zwrócił się prośbą do jezuitów z Kolegium Rzymskiego o przygotowanie reformy kalendarza. Od tej pory Watykan ma obserwatorium. Specola Vaticana (dosłownie „zwierciadła Watykanu”), czyli Obserwatorium Watykańskie, restytuował w 1891 roku papież Leon XIII. Początkowo znajdowały się one za kopulą Bazyliki Świętego Piotra, ale gdy w latach trzydziestych XX wieku okazało się, że na sztucznie rozświetlonym niebie nad miastem nie widać słabiej świecących gwiazd, papież Pius XI wyznaczył na obserwatorium nowe miejsce — w ogrodach przy swojej letniej rezydencji w Castel Gandolfo. Castel Gandolfo został zbudowany na miejscu willi należącej do cesarza Domicjana (81-96). Jako letnia siedziba papieży od czasów pontyfikatu Urbana VIII (1623-1644) służył mniej oficjalnym spotkaniom papieża z uczonymi i odwiedzającymi go dygnitarzami. Z czasem i nad Castel Gandolfo nocne niebo zrobiło się zbyt jasne, żeby można było prowadzić obserwacje astronomiczne, dlatego od 1981 roku właściwe Obserwatorium Watykańskie znajduje się w Tuscon w stanie Arizona, gdzie Watykan we współpracy z Obserwatorium Stewarda zbudował na Mount Graham teleskop na podczerwień. W starym obserwatorium w Castel Gandolfo odbywają się dziś konferencje naukowe i zebrania urzędników watykańskich. Uczeni zainteresowani historią nauki mogą także korzystać z tamtejszego archiwum . CHAUVEL, MARIE Marie Chauvel de Chauvignie (1842-1927) była pierwszą „sofią” Francuskiego Kościoła Gnostyckiego. Podobnie jak jej imienniczka, babka bohaterki Kodu Leonarda da Vinci, Marie Chauvel pojawia się w książce Dana Browna tylko przelotnie, ale jej znaczenie dla akcji jest ogromne. Kościół gnostycki założył w 1890 roku Jules-Benoit Stanislas Doinel de Val-Michel (1842-1903). Inspirował się on tekstami gnostyków z III wieku n.e. oraz dziejami katarów, wyznawców dualistycznej herezji, która na początku XIII wieku, zwłaszcza na południu Francji, miała wielkie wpływy . Nałożyła się na to jeszcze wizja, w której Chrystus wyświęcił go na gnostyckiego biskupa. Po tym objawieniu Doinel spędził wiele nocy na seansach gnostycznych. Kontaktował się podczas nich z duchem, który przedstawiał się jako „Sofia-Achamôth, Wieczna Androgyne”. W rezultacie tych i innych nawiedzeń Doinel „stopniowo utwierdzał się w przekonaniu, że jego przeznaczeniem jest udział w przywróceniu kobiecemu aspektowi boskości właściwego mu miejsca w religii”. W końcu przybrał imię Tau Valentin II i ustanowił Francuski Kościół Gnostycki. W swych naukach oparł się na wierzeniach gnostyków i katarów oraz na Ewangelii świętego Jana i dziewiętnastowiecznej teozofii. Kościołem tym zarządzały pary biskupie, przy czym kobiety zwano sofiami. Marie Chauvel przybrała imię Esclarmonde na cześć słynnej wyznawczyni kultu katarów Esclarmonde de Foix [*Krystel Maurin, Les Esclarmonde: La femme et la féminité dans l’immaginaire du Catharisme, Editions Privat, Toulouse 1995. Fascynujące studium dotyczące Esclarmonde i otaczających ją legend.]. Później była znana jako Sophia de Varsovie. Doinel był także masonem, członkiem Wielkiej Loży Wschodu, a jego Kościół „miał szerzyć idee masonerii mistycznej”. Kościół gnostycki dzieli ludzi na trzy grupy: gnostyków, którzy podążają za światłem Achamôth, zawieszonych między światłem a ciemnością psychików, a także hylików, którzy należą w pełni do świata materialnego, poddanych Szatana. Jest to z grubsza zgodne z tradycją gnostycką i katarską. Kościół ów był zorganizowany hierarchicznie: na jego czele stał Patriarcha, za nim biskupi/sofie, kapłani/kapłanki, diakoni/diakonisy i w końcu laikat. Doinel wystąpił ze swojego Kościoła w 1895 roku i przeszedł na katolicyzm. W późniejszych latach współpracował z pisarzem Gabriel-Antoinem Jogandem-Pagesem, który pod nazwiskiem Leo Taxil opublikował kilka książek „udowadniających”, że organizacje masonów, różokrzyżowców i inne podobne są sektami satanistycznymi kontrolowanymi przez supertajne stowarzyszenie zwane Palladium. W książkach tych roi się od opisów orgii, składania ofiar z dzieci i rytuałów satanistycznych. Jogand-Pages twierdził, że informacje te przekazała mu niejaka Diana Vaughan, skruszona członkini Palladium. Jednak 18 kwietnia 1897 roku ogłosił, że wszystkie te książki były żartem. Żadne Palladium nie istnieje, a Diana Vaughan była jego sekretarką. Napisał je i zabiegał o poparcie Kościoła katolickiego, by wykazać jego naiwność oraz ośmieszyć papieża i biskupów. Masoni mieli niezły ubaw, a katolicy dusili się ze złości. Ciekawa jednak jestem, ile osób, które przeczytały książki „Leo Texila” i uwierzyły w to, co w nich napisano, nigdy nie dowiedziało się, że to czysty wymysł. Mam wrażenie, że plotki o satanistycznych rytuałach będą krążyć jeszcze długo po tym, gdy ich źródło pójdzie w zapomnienie. Przelewanie słów na papier bywa niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, czym się skończy. Doinel ostatecznie powrócił do Kościoła gnostyckiego. W XX wieku Kościół ów podzielił się na kilka odłamów. Zbliżył się do okultyzmu, a oddalił od tradycji gnostyckiej. Choć na jakiś czas kobiety zostały w nim zepchnięte na drugi plan, dziś większość jego odłamów przestrzega zasady równości płci, a kilka kobiet piastuje funkcję biskupa. Uważam, że to współczesny Kościół gnostycki jest źródłem pewnych szczególnych poglądów związanych z koncepcją Zakonu Syjonu, które pojawiają się w Kodzie Leonarda da Vinci, a zwłaszcza znaczącej roli przypisywanej świętej kobiecości. Jeśli chodzi o Marie Chauvel, to jak dotąd udało mi się znaleźć jedynie informację o jej śmierci . Kroniki Francuskiego Kościoła Gnostyckiego wymieniają tylko jej nazwisko, ale nie wspominają o dokonaniach. Zbierając materiały do tej książki, nie miałam czasu wyszukać więcej informacji na jej temat, ale chcę jeszcze do tego wrócić. CLLICIUM Cilicium to łacińskie słowo oznaczające włosiennicę, czyli suknię lub koszulę zrobioną z surowej wełny kóz hodowanych w Cylicji w Azji Mniejszej. Mój niezastąpiony słownik łaciński Lewisa i Shorta stwierdza, że Cylicjanie „słynęli z dotrzymywania tajemnicy”. Taka informacja daje duże pole do popisu wyobraźni. Wykonane z koziej wełny włosiennicę nosili rzymscy żołnierze i żeglarze, którzy musieli być dużo twardsi niż średniowieczni grzesznicy wkładający je tylko na czas pokuty. Gdy zamordowano Tomasza Becketa, okazało się, że pod wspaniałą szatą biskupią nosił on włosiennicę, w której „roiły się wszy i robaki”. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby można było w czymś takim wiosłować lub walczyć z barbarzyńcami. Cilicium © ODAN Słowo cilicium oznaczało włosiennicę tylko w średniowieczu. Później zaczęto go używać na określenie innego narzędzia pokuty — kolczastej metalowej opaski, którą obwiązywano udo. Miałam kiedyś taką opaskę w ręku (ale jej nie włożyłam) i mogłam się przekonać, że jej kolce są zakrzywione i niezwykle ostre, co sprawia, że wbijają się w ciało jak haczyki na ryby. Narzędzie to ma służyć tłumieniu seksualnych żądz. Szukając dalszych informacji w internecie, odkryłam, że niektórzy ludzie przypisują mu zupełnie odwrotne działanie. Nie drążyłam jednak dalej tego tematu. Mnisi katoliccy używali takiego właśnie cilicium jeszcze w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, ale dziś Kościół nie akceptuje tego rodzaju praktyk. Wyjątkiem jest Opus Dei. Jego założyciel, Josemaria Escrivá, napisał: „Błogosławione niech będzie cierpienie. — Umiłowane niech będzie cierpienie. Uświęcone niech będzie cierpienie... Wychwalone niech będzie cierpienie!” [*The Way, (przekł. ang. Camino, 1950), Scepter Press, 2002, s. 49 [wyd. pol.: Josemarfa Escrivá, Droga. Bruzda. Kuźnia, tłum. Jan Jarco, Wydawnictwo Księgarnia Św. Jacka, Apostolicum, Katowice 2001, pkt 208].]. Gdy życie nie przynosi wystarczająco dużo oczyszczającego z grzechu cierpienia, zawsze można skorzystać z cilicium. COCTEAU, JEAN Jean Cocteau urodził się w roku 1889, a zmarł w 1963 to wszystko, co o jego życiu wiemy na pewno. Tyle razy się przeobrażał, że czytanie jego biografii przypomina zabawę kalejdoskopem. Był poetą, aktorem, filmowcem i dramatopisarzem. Bez przerwy zmieniał zajęcia. Młody poeta. Portret Jeana Cocteau pędzla Romaine Brooks (1912) © CNAC MNAM/Dist. Reunion Musées Nationaux/Art Resource, NY. Urodził się 5 lipca w Maisons-Laffitte pod Paryżem . Jego ojciec był zamożnym adwokatem, który amatorsko zajmował się malarstwem. Babcia ze strony matki kolekcjonowała dzieła sztuki. W 1898 roku jego ojciec popełnił samobójstwo, zapewne z powodu kłopotów finansowych. Krytycy twórczości Cocteau i jego biografowie analizowali wpływ tego wydarzenia na życie artysty, ale nie doszli do pewnych wniosków. Już jako nastolatek Cocteau obracał się w środowisku artystycznym i teatralnym Paryża. Jego talent do przekształcania własnego życia w sztukę fascynował uznanych pisarzy, aktorów i artystów. Zapraszano go, by czytał na scenie swoje wiersze. Powierzono mu namalowanie plakatów reklamujących występy baletu Siergieja Diagilewa. Przyjaźnił się z André Gide’em, Maurice’em Ravelem, Marcelem Proustem i Claude’em Debussym. Był zafascynowany Picassem, który nawet go tolerował, ale nic ponadto. W pierwszej wojnie światowej stracił kilku przyjaciół. Jego własny w niej udział był równie dziwny jak jego fantazje i posłużył mu za kanwę książki Tomasz oszust. Część wojny spędził jako kierowca sanitarki Czerwonego Krzyża i miał wtedy okazję na własne oczy zobaczyć rannych i zetknąć się z cierpieniem, szczególnie po bombardowaniu Reims. Później był kimś w rodzaju dochodzącego członka doborowego oddziału piechoty morskiej, dopóki nie odkryto, że nigdy się nie zaciągnął do wojska. Na marginesie warto dodać, że w tym czasie przyjaźnił się z lotnikiem Rolandem Garrosem , który na początku wojny zabrał go ze sobą w powietrze. W 1915 roku Garros został zestrzelony i wzięty do niewoli przez Niemców. W 1918 roku udało mu się uciec. Mimo tych przejść, domagał się przyjęcia z powrotem do służby i w październiku 1918 roku został ponownie zestrzelony, lecz tym razem zginął. Jego śmierć bardzo zasmuciła Cocteau. Gdy skończył dwadzieścia lat, Cocteau przeszedł na własne utrzymanie. Pisał wiele sztuk i wciąż malował plakaty do przedstawień baletowych. Zaczął także palić opium. Strawiński uważał, że Cocteau po prostu wykorzystywał swój nałóg i kuracje do tego, by pisać książki. „Chciał dłużej pobyć w sanatorium (...). Spokój panujący w takich instytucjach stwarza dobre warunki do pisania książek”. W 1925 roku napisał pierwszą część swej trylogii orfickiej. Niedługo potem Strawiński poprosił go o libretto do swojej opery Król Edyp. W tym czasie, jak się zdaje, Cocteau postanowił nawrócić się na katolicyzm, nie porzucił jednak stylu życia charakterystycznego dla cyganerii artystycznej, poza tym że próbował odzwyczaić się od opium. Choć odnosił sukcesy w teatrze, literaturze i sztukach plastycznych, największą sławę przyniosło mu nowe medium — film. W 1932 roku nakręcił swój pierwszy obraz Krew poety, który spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem krytyki. W ciągu następnych dziesięciu lat, często w oparach opiumowego dymu, pisał kolejne sztuki, odbył podróż dookoła świata w osiemdziesiąt dni, a przez krótki czas był nawet impresariem boksera wagi piórkowej, Ala Browna. W 1937 roku Cocteau poznał aktora Jeana Marais, który wystąpił później w kilku jego filmach i stał się jego nieodłącznym towarzyszem. W 1939 roku Marais został powołany do wojska. Z jego wojennymi przeżyciami wiąże się pewna urocza historyjka. Służył w Wogezach, we wschodniej części Francji. Było to zimą i w górach tych panowały niezwykłe mrozy, projektantka mody Coco Chanel posłała mu więc parę wspaniałych rękawiczek. Marais odpisał jej, że nie może ich nosić, gdyż inni żołnierze też nie mają rękawic. Zdarzenie to świadczy, jak bardzo się różnił od Cocteau i dlaczego był dobrym towarzyszem takiego egocentryka. Początkowo Cocteau martwił się wojną o tyle, że przewidywał kłopoty z zaopatrzeniem w opium. Kiedy Niemcy zajęli Paryż, uciekł do Perpignan. Później, kiedy Jean Marais został zdemobilizowany, postanowili razem wrócić do Paryża. Czytałam wiele sprzecznych relacji dotyczących związków Cocteau z Niemcami. Z niektórych można się dowiedzieć, że popierał okupantów, z innych — że chciał po prostu pracować. Płynnie mówił po niemiecku, gdyż miał niemiecką nianię. Złożył podanie do władz okupacyjnych o zgodę na wystawienie jednej ze swych sztuk w Comédie Française i pozwolenie uzyskał. Nakręcił też dobrze przyjęty film Wieczny powrót z 1943 roku, nową wersję opowieści o Tristanie i Izoldzie. Wraz z innymi artystami interweniował u Niemców, kiedy dowiedział się, że jego przyjaciel Max Jacob został aresztowany i deportowany. Niestety, rozkaz, żeby go uwolnić, przyszedł za późno. Po wyzwoleniu Cocteau nie został oskarżony o kolaborację. Moim zdaniem on lubił Niemców, ale nienawidził nazistów i po prostu zamknął się w swoim świecie, mając nadzieję, że złe czasy przeminą. Po wojnie nakręcił swoje najpopularniejsze filmy, w tym nastrojową wersję Pięknej i bestii. Cieszył się uznaniem we Francji i w innych krajach. Choć romansował z wieloma mężczyznami i od czasu do czasu z kobietami, Jean Marais pozostał mu wierny i był z nim aż do jego śmierci. W Dossiers secrets Cocteau występuje jako wielki mistrz Zakonu Syjonu. Trudno go sobie wyobrazić w roli przywódcy tajnej organizacji. Po pierwsze, prowadził się nieprzyzwoicie, lecz wcale tego nie ukrywał. Po drugie, przez całe życie był katolikiem. Dlaczego więc znalazł się na liście wielkich mistrzów sporządzonej przez Pierre’a Plantarda? Możliwe, że Plantard, antysemita i zwolennik nazizmu, założył, że Cocteau wyznaje takie same jak on poglądy. Produkcji filmu Cocteau o Tristanie patronowali Niemcy. Poza tym napisał on sztukę Rycerze Okrągłego Stołu, w której zamek króla Artura spowijają narkotykowe opary: jedni rycerze szukają Graala, inni leżą nieprzytomni na ziemi. Ten stan odurzenia podtrzymuje zły czarownik Merlin. Do tego surrealistycznego świata przybywa Galahad, nieskalany rycerz, który budzi towarzyszy Artura i zmusza ich, by przejrzeli na oczy. „Odkrywają prawdę, która jest trudna do zniesienia” [*Jean Cocteau, Les Chevaliers de la Table Ronde, w: Théâtre, Tome I, Grasset, Paris 1957, s. 325 (tłum. z fr. S. N).]. Na końcu wszystkie kłopoty wydają się snem, a do Camelotu wraca prawdziwe życie. Merlin proponuje, że ponownie wprowadzi wszystkich w baśniowy trans, ale Artur oświadcza, że woli „prawdziwą śmierć niż fałszywe życie”. Niewykluczone, że pod wrażeniem tej sztuki Plantard uznał, iż Cocteau podziela nazistowskie wyobrażenie Galahada jako ideału aryjskiego bohatera i dlatego powinien dołączyć do grona wielkich mistrzów. Mógł nie wiedzieć o jego miłości do opium. Cocteau napisał esej po tytułem Precz: z symbolami, w którym stwierdził, że nigdy się nimi nie posługuje, gdyż są „zręczną wymówką dla leniwego obserwatora, który zamiast wysilić się i uruchomić intuicję czy emocje, polega na znaczeniu przypisywanemu obrazowi”. Jednak dla wielu czytelników i widzów jego dzieła to czysty symbolizm. Jeśli tak, to jest to osobisty zbiór symboli równie niestałych jak dym. CODEX LEICESTER Notatnik Leonarda da Vinci znany dziś jako Codex Leicester zawiera zapiski artysty z okresu między rokiem 1506 a 1510, gdy przebywał on w Mediolanie. „Jest to osiemnaście luźnych kartek zapisanych po obu stronach sepiowym atramentem i złożonych na pół, co daje w sumie siedemdziesiąt dwie strony”. Większość zapisków dotyczy obserwacji ruchów wody i teorii hydrologicznych. Da Vinci sporządził je lustrzanym pismem stanowiącym jego znak rozpoznawczy. Codex jest podzielony na rozdziały. Leonardo najwyraźniej nosił się z zamiarem jego opublikowania przed śmiercią, ale zapewne jako perfekcjonista uważał, że wciąż nie jest jeszcze gotowy do druku. Codex przypadł w spadku po Leonardzie jego uczniowi i towarzyszowi Francescowi Melziemu. Ten podarował go rzeźbiarzowi Guglielmowi delia Porcie, który w 1690 roku przekazał go z kolei malarzowi Giuseppemu Ghezziemu. Ghezzi sprzedał go w 1717 roku Thomasowi Cookowi, późniejszemu hrabiemu Leicester. Notatnik Leonarda należał do rodziny hrabiego do 1980 roku, kiedy kupił go od niej Amerykanin Armand Hammer i postanowił nadać mu nazwę Codex Hammer. Codex Leicester © Art Resource, NY W 1994 roku rękopis Leonarda nabył za 30,8 miliona dolarów prezes Microsoftu Bill Gates. „Od dziecka”, powiedział Gates, „postać da Vinciego zarówno mnie fascynowała, jak i inspirowała. Jego notatniki są odzwierciedleniem twórczego potencjału ludzkiego umysłu, pomysłowości i odkrywczości płynących ze stawiania pytań: dlaczego niebo jest niebieskie, dlaczego księżyc świeci, dlaczego w górach można znaleźć muszle morskich stworzeń”. Gates przywrócił mu nazwę Codex Leicester i przechowywał go w domu w specjalnym pomieszczeniu, zapewniając mu odpowiednią wilgotność i oświetlenie. Kilka razy wypożyczał go do muzeów, ukazała się także piękna książka zawierająca reprodukcje poszczególnych stron notatnika. Zapiski Leonarda odzwierciedlają pracę jego umysłu. Interesowało go wszystko, a żadnego pytania nie pozostawiał bez odpowiedzi. Notatnik ten świadczy także, że Leonardo nie był samorodnym uczonym: podzielał panujące powszechnie poglądy na naturę wszechświata, w myśl których tworzą go cztery żywioły — powietrze, ogień, woda i ziemia — co miało wpływ na wnioski, jakie wyciągał. Opierał się na wcześniejszych pracach — traktatach starożytnych i średniowiecznych. Czasem jego rozumowanie było zupełnie błędne, jak w wypadku wniosku, że Księżyc jest pokryty wodą: „Księżyc nie świeci światłem odbitym tak jak Słońce, gdyż światło słoneczne nie pada na jego powierzchnię sposobem równomiernym, ale dociera doń przez szczyty i doliny fal wzbudzonych na pokrywających go wodach”. Doszedł do tego na podstawie obserwacji z zakresu optyki i badań właściwości wody, starannie je analizując i ilustrując swoje wywody. Codex Leceister pozwala nam także dostrzec, jak Leonardo podchodził do problemów praktycznych, takich jak osuszenie bagien wokół Mediolanu i budowa kanałów, tam oraz mostów. Król Francji Ludwik XII, pod którego rządami znalazł się wówczas Mediolan, cenił geniusz Leonarda tak wysoko, że pozwolił mu przeprowadzać doświadczenia na Naviglio Grande Canal. Leonardo bagien jednak nie osuszył. Z notatnika tego wynika też, że zagłębiając się w swoje projekty, łatwo wdawał się w roztrząsanie zagadnień drugorzędnych, którym poświęcał coraz więcej uwagi, aż tracił z oczu kwestię zasadniczą. Jestem pewna, że — podobnie jak ja — wielu czytelników to w nim właśnie lubi. CRUX GEMMATA Crux gemmata, czyli krzyż wysadzany kamieniami szlachetnymi, jest pradawnym symbolem chrześcijańskim. Być może pojawił się w odpowiedzi na drwiny pogan, dla których krzyż był oznaką haniebnej śmierci. Udekorowanie kamieniami szlachetnymi przydawało mu splendoru. Najstarsze przedstawienia tego rodzaju krzyży znajdują się na mozaikach pochodzących z III wieku. Crux gemmata, fragment mozaiki w kościele San Apollinare w Rawennie © Alinari/Art Resource, NY Krzyże wysadzane kamieniami szlachetnymi rozpowszechniły się w pierwszych wiekach naszej ery jako element dekoracji kościołów, ale także osobista ozdoba bogatych chrześcijan. Początkowo liczba kamieni nie była ważna, ale później wprawiano ich zwykle trzynaście, co miało symbolizować Chrystusa i dwunastu apostołów. CZAROWNICE Większość z nas swoje pierwsze wyobrażenie czarownicy zawdzięcza filmom w rodzaju Czarnoksiężnika z Oz czy Królewny Śnieżki, w których miała ona postać staruszki ubranej na czarno, czasem w spiczastym kapeluszu, z jakiegoś powodu wybuchającej straszliwym śmiechem. Skąd się wziął taki obraz? I kim właściwie jest czarownica? W ciągu stuleci wyobrażenie czarownicy stale się zmieniało. Do niedawna w czarach częściej upatrywano zdolności do panowania nad naturą niż do osiągnięcia z nią jedności. Choć takie pojmowanie magii występuje na całym świecie, ja skupię się na Europie, bo tam dzieje się akcja Kodu Leonarda da Vinci. Po pierwsze, w różnych językach używa się dzisiaj wielu słów na oznaczenie „czarownicy”, które różnią się nie tylko zakresem znaczeniowym, ale i pochodzeniem. Słowa strix i scobax pochodzą od łacińskiego określenia sowy uszatej — ptaka nocnego, który przeraźliwie pohukuje (może rechocze?). Łaciński termin maleficus oznaczający kogoś, kto czyni zło, oraz starogermańskie słowo hexe, „nocny duch”, mają zdecydowanie mroczne zabarwienie. Sortilegus, divinator i mathematicus to w łacinie ktoś, kto potrafi przepowiadać przyszłość, ale także czarować . Wreszcie mamy anglosaskie słowo wicca oznaczające osobę rzucającą czary . W świecie starożytnym zazwyczaj przed podjęciem każdego kroku w życiu czy też każdej decyzji politycznej starano się poznać ich następstwa, żeby zabezpieczyć się na wszystkie strony. W tym celu zasięgano rady eksperta. A było w kim wybierać. Do najbardziej cenionych należały wyrocznie, które otrzymywały informacje bezpośrednio od bogów. Za nimi plasowali się wróże, którzy przepowiadali przyszłość, badając zwierzęce wnętrzności, lub bardziej elegancko — bieg gwiazd. Działali także wieszcze i wieszczki, zarówno pogańscy, jak i chrześcijańscy, którzy czerpali swoją wiedzę ze snów i wizji. Wszystkich tego rodzaju doradców akceptowano, a ich usługi były mile widziane. Medycyna, magia i religia często się ze sobą splatały i taki stan utrzymuje się do dziś. Starożytni uważali, że człowiek jest mikrokosmosem, czyli — innymi słowy — modelem całej natury, tak więc, by leczyć ludzkie dolegliwości, trzeba rozumieć żywioły i panować nad nimi . A ponieważ to bogowie panują nad całą naturą, również nad ludźmi, logiczne było, że należy ich prosić o pomoc przy leczeniu ran i chorób. A jednak, choć stosowanie magii przynosiło wiele dobrego, już na długo przed nastaniem chrześcijaństwa traktowano ją podejrzliwie i ze strachem. Dlaczego? Problem wiązał się zasadniczo z nadużywaniem mocy, jaką dawała magia. Jeśli mogła leczyć, to logicznie biorąc, mogła też sprowadzać choroby. Ludzie, którzy mieli moc czynienia tego pierwszego, automatycznie byli podejrzewani o to drugie. Grecki mit o Medei i chrześcijańskie apokryfy o Szymonie Magu niosą ostrzeżenie przed tym, co się może zdarzyć, jeśli dobry czarownik zamienia się w złego. U schyłku starożytności i przez większą część średniowiecza właśnie tego rodzaju niewłaściwe użycie mocy potępiano jako czary. Średniowieczne księgi na temat uzdrawiania zawierały magiczne pieśni: czasem chrześcijańskie, czasem pogańskie, a czasem składające się z nonsensownych zbitek słownych. Nie znaczy to, że uzdrawiacze nie uważali się za chrześcijan, tylko że byli gotowi sięgnąć do każdego źródła, żeby znaleźć lekarstwo. Przywódcy religijni wprawdzie krzywili się nawet na dobrą magię, uważając ją za domenę demonów, ale ponieważ i tak ją praktykowano, nie pozostawało im nic innego, jak przyjąć do wiadomości, że tak się dzieje. Za to, gdy ktoś — zwłaszcza ktoś możny — obłożnie zachorował, stał się impotentem albo okazał bezpłodny, od razu zaczynał podejrzewać, że to robota jego wrogów, którzy uciekli się do czarów. W początkach chrześcijaństwa Kościół skupiał się głównie na walce z praktykami pogańskimi. Polegało to w dużej mierze na przekonywaniu ludzi, że nowa wiara zapewni im lepsze sposoby uzdrawiania niż starzy bogowie. Uczono wiernych, by zwracali się z prośbami o uleczenie do Chrystusa, ale częściej — by modlili się do świętych, którzy wstawią się za nimi w niebiosach. Grzegorz z Tours, kronikarz z VI wieku, opisuje, jak to chorzy, którym pogańscy lekarze próbowali bezskutecznie pomóc, natychmiast zdrowieli, gdy zostali natarci olejem zmieszanym z pyłem z grobu świętego Marcina. Kobiety częściej padały ofiarą oskarżeń o czary, zwłaszcza gdy chodziło o posługiwanie się magią do celów medycznych. Przyczynił się do tego prawdopodobnie rozwój cechów zrzeszających lekarzy i chirurgów, związany z zakładaniem uniwersytetów na początku XII wieku. Wiedzę medyczną zaczęto przekazywać w ramach systemu szkolnictwa, a nie jak dotąd poprzez praktykę u mistrza. Kobiety nie miały wstępu na uczelnie. Lekarze, którzy ukończyli studia medyczne i uzyskali od państwa dyplom pozwalający im praktykować, gorliwie zwalczali medyków bez uprawnień. Taka sytuacja utrzymuje się zresztą do dzisiaj. Najczęściej oskarżano o czary uzdrawiaczy działających właśnie w szarej strefie. W średniowieczu rzadko się zdarzało, by kogokolwiek stracono za stosowanie magii w celach leczniczych, kiedy jednak rozpoczął się okres polowań na czarownice, zaczęto oficjalnie podważać zaufanie do nie zrzeszonych uzdrawiaczy. Pragnienie wyrugowania wierzeń pogańskich we wczesnym średniowieczu było tak wielkie, że wprowadzono prawa, które w gruncie rzeczy chroniły „czarownice”, ponieważ nie uznawały ich istnienia. Wprowadzone pod koniec VIII wieku przez Sasów prawo głosiło: „Jeśli ktoś opętany przez diabła wyznaje pogański przesąd, że jakiś mężczyzna lub jakaś kobieta jest czarownicą oraz zjada ludzi, i na tej podstawie dokonuje spalenia [tej osoby), (...) będzie skazany na karę śmierci”. Człowiekowi trudno jednak porzucić wierzenia, dzięki którym może się łudzić, że rozumie otaczający go świat. Zamiast wykorzenić negatywne cechy pogańskich bogów, ich zdolności zaczęto przypisywać ludziom. Kanibalizm, umiejętność latania i przybierania różnych postaci oraz wampiryzm — wszystko to są właściwości bogów pogańskich i złych duchów. Z wolna zaczęto je jednak przenosić na czarownice, które — jak uważano — musiały otrzymać te moce od demonów. Choć uprawianie czarów było zakazane, jeszcze przez długi czas nikogo w Europie Zachodniej nie skazano za to na śmierć. W 820 roku pierwszemu winowajcy ogolono głowę i wystawiono na pośmiewisko, sadzając na osła. W X wieku anglosaskie prawo winnych uprawiania czarów skazywało na wygnanie. Wiek XII to okres wielkich przemian społeczno-gospodarczych, a także coraz powszechniejszej krytyki duchowieństwa. Podjęto wówczas szereg prób zreformowania Kościoła zarówno od wewnątrz, jak i od zewnątrz. Nasiliło się stale obecne w chrześcijaństwie dążenie do powrotu do „czystego” Kościoła apostołów. Taki cel stawiało sobie wiele ruchów religijnych, zwłaszcza ludowych. Niektóre z nich, jak na przykład naśladowców świętego Franciszka z Asyżu, Kościół rzymski zasymilował. Inne, jak katarski, które opierały się na doktrynach zbyt odbiegających od głównego nurtu chrześcijaństwa, bezwzględnie spacyfikowano. Jeszcze inne ruchy, na przykład beginek, działały na marginesie życia religijnego, nie stanowiąc zagrożenia dla struktury społecznej — i istnieją do dziś. Mniej więcej w tym czasie oskarżenia o czary zaczęły się mieszać z zarzutami o herezję. Mówiono, że heretycy zawarli pakt z szatanem, że urządzają orgie w ustronnych miejscach, podczas których uprawiają seks grupowy, w tym kobiety z kobietami i mężczyźni z mężczyznami, że ustawiają się w kolejce, by podnieść kotu ogon i pocałować go w odbyt. Jak wierzono, dzieci zrodzone w wyniku tych orgii były podobno zabijane i zjadane. Jeśli te oskarżenia wydają się wam znajome, to dlatego, że stawiano je niemal każdej „heretyckiej” grupie podczas ostatnich dwóch tysięcy lat. Rzymianie oskarżali chrześcijan, a chrześcijanie najpierw pogan, potem heretyków i w końcu czarownice. Różne wersje takich zarzutów pojawiają się zawsze, gdy jakaś grupa ludzi spotyka się po kryjomu i nie dopuszcza na te spotkania innych. Zaczynam dochodzić do wniosku, że definicja „orgii” winna brzmieć: „dobra impreza, na którą nie zostało się zaproszonym” lub „ubaw, który mają inni”. Właśnie dlatego uważam, że zarzuty przeciwko templariuszom zostały w dużej mierze sfabrykowane. Takie też oskarżenia wysunięto przeciwko pierwszym heretykom skazanym na śmierć w 1022 roku w Orleanie. W XIII wieku wciąż skazywano głównie za herezję, którą wiązano z różnymi czynami niegodnymi człowieka. Na początku XV wieku czarownice zaczęto jednak oskarżać wyłącznie o uprawianie czarnej magii. Przyczyny takiego zwrotu były złożone. Po pierwsze, ponowne pojawienie się ruchów dążących do zreformowania Kościoła. Na tej fali wypływali żarliwi kaznodzieje nawołujący wiernych, by wydawali w ręce sędziów każdego, kto uprawia magię, nawet jeśli robi to, żeby uzdrawiać chorych lub zapewnić ochronę przed demonami. W takiej atmosferze nagonki skazano wiele kobiet, ale przypuszczalnie tylko jedną — która przyznała się do zamordowania trzydzieściorga dzieci — spalono na stosie. Do zwiększenia liczby procesów o czary mógł się również przyczynić rozwój systemu prawnego, wzrost znaczenia inkwizycji oraz coraz powszechniejsze stosowanie tortur, wcześniej zabronionych. Możliwe, że łowy na tak zwane czarownice ułatwił także wynalazek druku. W i486 roku ukazał się, a była to jedna z pierwszych książek wydanych drukiem, Malleus maleficarum, poradnik dla inkwizytorów zajmujących się sprawami o czary powszechnie używany przez dwieście pięćdziesiąt lat. Choć czarownice skazywano także na śmierć w krajach katolickich, najgorliwiej walczono z nimi tam, gdzie zapanował protestantyzm, jak w Anglii, na północy Niemiec, w kantonach Związku Szwajcarskiego czy w amerykańskich koloniach. Być może działo się tak dlatego, że protestanci uważali czarownice za pozostałość katolickiego „zabobonu”. Podobnie chrześcijanie traktowali wierzenia pogańskie. Marcin Luter uważał uprawianie czarów za herezję i opowiadał, że jego matkę prześladowała czarownica. Gdy jeden z jego uczniów zapytał, czy czarownice mogą mieć władzę nad pobożnymi ludźmi, odparł: „Tak, oczywiście. Nasza dusza jest podatna na kłamstwo (...). Wierzę, że moja choroba nie ma pochodzenia naturalnego, ale została wywołana wyłącznie przez czary”. I dodał: „Nie mam współczucia dla tych kobiet. Wszystkie spaliłbym na stosie”. Nie wierzył jednak, że czarownice mogą zmieniać postać lub latać. „To są diabelskie złudzenia, a nie rzeczywistość”. Jan Kalwin zgadzał się z Lutrem i potępiał czarownice na równi z czarownikami, wróżkami i „kontaktowaniem się ze zmarłymi”, co wiązał z „papizmem”, czyli wiarą rzymskokatolicką. W Europie ostatnią osobę skazaną za uprawianie czarów stracono w Kempten w Niemczech. Gdy byłam w tym mieście, dowiedziałam się, że w wyborach, które do władzy wyniosły Adolfa Hitlera, uzyskał on najlepszy wynik właśnie w Kempten. Nie udało mi się tego potwierdzić, ale sama informacja jest ciekawa przez owo nawiązanie do przeszłości. Jako mediewistka muszę dodać, że najwięcej czarownic stracono między I450al750 rokiem, czyli w epokach zwanych renesansem i oświeceniem. Nie było to jednak trzydzieści milionów, jak podaje Dan Brown w Kodzie Leonarda da Vinci, gdyż taka liczba przewyższałaby populację ówczesnej Europy. Przez dwa tysiące lat mogło to być dwieście tysięcy, w większości przypadające na trzysta lat obejmujących owe dwie epoki. Część z tych ludzi być może wierzyła, że są czarownikami lub czarownicami. Większość jednak przekonana była o swej niewinności. Oczywiście z dzisiejszego punktu widzenia nie ma to żadnego znaczenia. Chyba wszyscy się zgodzimy, że nawet jedna spalona czarownica to o jedną spaloną czarownicę za dużo. Dobrze byłoby mieć pewność, że polowania na czarownice należą do przeszłości i że oświecone społeczeństwa odrzuciły takie praktyki. Najnowsza historia dowodzi jednak, że tak nie jest. Zmieniła się tylko sceneria procesów z religijnej na polityczną. Poprawę widzę jedynie w tym, że dzisiejsze „czarownice” są obojga płci. Ludzie, którzy potępiali czarownice, przeważnie naprawdę wierzyli, że chciały one zaszkodzić społeczności za pomocą czarnej magii. Usprawiedliwiali tym samym stosowanie drastycznych metod, gdyż miały one na celu wspólne dobro. Przyszli historycy ocenią, czy nasze polowania na czarownice są bardziej uzasadnione niż te z przeszłości. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Jeffrey Burton Russell, Krótka historia czarownictwa, tłum. Jarosław Rybski, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wroclaw 2003. Valerie I. J. Flint, The Rise of Magic in Early Medieval Europe, Princeton UP, New Jersey 1991. Richard Kieckhefer, Magic in the Middle Ages, Cambridge UP, Cambridge 1989. Jeffrey Richards, Sex, Dissidence and Damnation. Minority Croups in the Middle Ages, Routledge, London 1991. Jeffrey Burton Russell, Witchcraft in Medieval Europe, Cornell UP, Ithaca 1981. Witchcraft, w: Encyclopedia Britannica 2002, t. 25, ss. 92-98. CZŁOWIEK WITRUWIAŃSKI W jednej z najbardziej dramatycznych scen z Kodu Leonarda da Vinci Robert Langdon, sprowadzony nocą przez francuską policję do Luwru, widzi nagie ciało Jacques’a Sauni?re’a leżące na podłodze w pozie przypominającej rysunek Leonarda znany jako Człowiek witruwiański . Można zrozumieć, że Langdon nie skojarzył tego od razu, ponieważ Leonardo da Vinci narysował męską postać z dwiema parami rąk i nóg, co raczej trudno oddać w naturze jednej osobie. Leonardo da Vinci, Człowiek witruwiański © Cameraphoto/Art Resource, NY Sauni?re zdołał też zakreślić wokół swego ciała krąg, tworząc coś, co Langdon zinterpretował jako symbol harmonii między pierwiastkiem męskim i żeńskim w wydaniu Leonarda, przy czym koło oznaczałoby kobiecą opiekuńczość. Przypuszczalnie Sauni?re’owi właśnie o to chodziło, ale na rysunku Leonarda okrąg wpisany jest w kwadrat. Mogłabym pociągnąć metaforę dalej i uznać to za symbol uwięzienia kobiet, ale byłoby to głupie. Po co te domysły, skoro Leonardo opatrzył swój rysunek objaśnieniami? „Budowniczy Witruwiusz twierdzi w swym dziele o architekturze, że wymiary człowieka są w ten sposób uporządkowane przez naturę, iż cztery palce mają szerokość dłoni, cztery szerokości dłoni [dają] stopę, sześć szerokości dłoni — jeden łokieć, cztery łokcie — wysokość człowieka (...) Gdy rozstawisz nogi tak szeroko, że zmniejszysz o jedną czternastą swą wysokość, gdy wyciągniesz ręce i podniesiesz je tak, że środkowymi palcami dotkniesz linii prostopadłej do wierzchołka głowy, wówczas musisz wiedzieć, że środkiem okręgu przechodzącego przez końce wyciągniętych członków jest pępek oraz że powierzchnia między nogami tworzy trójkąt równoboczny” . Pogląd, że formy zawierające się w kwadracie lub okręgu są formami doskonałymi, był dość rozpowszechniony. Leonardo, jak zwykle, poszedł dalej i umieścił figurę człowieka w obydwu naraz. Jeśli chce wam się wyciągnąć linijkę i zmierzyć odległości, to przekonacie się, że pępek leży w środku okręgu, a środek kwadratu zajmują genitalia [*Dziękuję dr Georgii Wright, że zwróciła mi na to uwagę.]. Rysunek ten powstał przy okazji rozważań Leonarda na temat proporcji ludzkiego ciała. Wygląda na to, że artysta zmierzył każdy kawałek co do cala i porównał ze sobą wszystkie części. Dlatego jego obrazy robią wrażenie tak naturalnych. Na przykład Leonardo pisze: „Szerokość szyi z profilu równa się odległości od policzka do oczu i odległości od policzka do szczęki i mieści się piętnaście razy w całym człowieku” oraz: „Kiedy trzymasz dłoń z palcami wyprostowanymi i złączonymi, widzisz, że ma taką samą szerokość jak stopa w najszerszym miejscu, to jest tym, gdzie zaczynają się palce”. Nie przeprowadziłam własnych pomiarów, ale zastanawiam się, czy nie poszukać jakiejś miary i nie wykorzystać jej podczas następnej imprezy. Może wywołam tym doświadczeniem jakąś nową modę. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Ernst Ullmann, Leonardo da Vinci, tłum. Aniela Maria Konopacka, Arkady, Warszawa 1984. Jean-Claude Frete, Leonardo da Vinci. Malarz, wynalazca, wizjoner, Assimil Polska, Warszawa 2001. DAGOBERT, KRÓL Wywodząc w Kodzie Leonarda da Vinci genealogię Marii Magdaleny, Teabing pyta Sophie, czy słyszała o królu Dagobercie. Sophie przypomina sobie tylko, że był to król z dynastii Merowingów, który zginął pchnięty włócznią w oko podczas snu. Teabing potwierdza i dodaje, że Dagobert został zabity z poduszczenia Watykanu przy współudziale Pepina z Heristalu. Na szczęście, jak powiedział Teabing do Sophie, synowi Dagoberta Sigebertowi udało się uciec. Jego potomkiem był między innymi Gotfryd z Bouillon, który, jak przypomniał Teabing, założył Zakon Syjonu. Wygląda na to, że zarówno Teabing, jak i Sophie przespali niejedną lekcję historii. Na ich usprawiedliwienie muszę dodać, że źródła dotyczące historii Franków z czasów Merowingów często podają sprzeczne informacje. Na przykład było trzech królów Dagobertów , jak również trzech Pepinów, z których żaden nie miał nic wspólnego ze śmiercią któregokolwiek Dagoberta. Spróbujmy więc uporządkować fakty. DAGOBERT I Przyjmuje się, że Dagobert I panował w latach 629-639, kronikarze jednak podają różne daty. Miał trzy żony i dużo konkubin. Spłodził dwóch synów, Sigeberta III z trzecią żoną, Ragnetrudą, i Chlodwiga II z drugą żoną, Nantehildą. Obaj dożyli wieku dorosłego, rządzili różnymi częściami państwa Franków i dochowali się dzieci. Kiedy Chlodwig II był jeszcze dzieckiem, ojciec oddał mu we władanie królestwo Neustrii (północno-zachodnia Francja) . Opiekę na dzieckiem i funkcję jego doradcy powierzył Pepinowi I z Landau. Wszystko wskazuje na to, że Pepin służył wiernie swojemu wychowankowi. Był przy Chlodwigu w Neustrii , kiedy Dagobert umarł na „wypływ z żołądka”. Sam Pepin zmarł w następnym roku. Żadne kroniki nic nie wspominają o jakichkolwiek zatargach między Dagobertem a opiekunem jego syna. W ludowej tradycji francuskiej Dagobert I jest uważany za świętego, głównie dlatego, że ufundował wiele klasztorów, w tym królewskie opactwo Saint-Denis na północ od Paryża. Sigebert III ożenił się z Himiltrudą i do śmierci w 656 roku rządził Austrazją (północno-wschodnia Francja). Pozostawił syna i córkę. Nigdy nie został wygnany. DAGOBERT II Po śmierci Sigeberta III w 656 roku rozpoczął się okres walk o władzę. Syn Sigeberta, Dagobert II, został obalony przez koalicję możnowładców, wśród których był syn Pepina I, Grimoald. W rezultacie Grimoald skazał Dagoberta II na wygnanie do Irlandii, a na tronie osadził swojego syna Childeberta, twierdząc, że Sigebert go adoptował. To nie spodobało się kuzynowi Dagoberta, Chlodwigowi III, królowi Neustrii, który kazał Grimoalda sprowadzić do Paryża i, w 659 roku, stracić. Poza synem, którego osadził na tronie i który przypuszczalnie także został zabity, Grimoald nie zostawił innych potomków. Linię Pepina kontynuowała siostra Grimoalda, Begga, matka Pepina II z Heristalu. Nadążacie? Po zamordowaniu Grimoalda syn Chlodwiga III, Childeryk II, został władcą Austrazji. Jednak wdał się w zatarg z kilkoma rodami szlacheckimi, które zawiązały przeciw niemu spisek. Podczas podróży Childeryk i jego ciężarna żona zostali napadnięci i zabici. W tym samym czasie na skutek zabiegów koalicji możnowładców, do której mógł należeć bratanek Grimoalda, Pepin II, z wygnania wrócił Dagobert II. Na temat panowania Dagoberta II, które trwało zaledwie trzy lata, od 676 do 679 roku, nie ma prawie żadnych informacji. Najobszerniejsze wzmianki pochodzą z żywota świętego Wilfrida, arcybiskupa Yorku, napisanego w VIII wieku przez mnicha Eddiusa. Arcybiskup pośredniczył w zorganizowaniu powrotu Dagoberta II z wygnania. Dla tego ostatniego lepiej by było, gdyby pozostał w Irlandii. Jak można przeczytać w Żywocie świętego Wilfrida, wracając z Rzymu do domu, święty zatrzymał się w Austrazji, gdzie dowiedział się od jednego z możnowładców, że Dagobert okazał się nieodpowiednim królem, który „doprowadził do ruiny miasta i pogardzał radą starszych”, toteż został zabity. Nazwisko Pepina z Heristalu nie pada w tej relacji i można się z niej domyślić, że w kwestii zgładzenia Dagoberta II wśród możnych panowała powszechna zgoda. Nie wiadomo, jak zginął Dagobert, ale wiemy, że nie zostawił dzieci. DAGOBERT III Tak oto dochodzimy do Dagoberta III, który zasiadał na tronie od 711 do 715 lub 716 roku. Jego ojciec, król Childebert III, panował przez siedemnaście lat. Umarł w 710 roku. Nic nie wiadomo o tym, żeby został zamordowany. Pepin z Heristalu był przez ten czas majordomem na jego dworze. Sprawował tę funkcję także przez pierwszy rok rządów Dagoberta III. Pepin II zmarł w rok po wstąpieniu na tron Dagoberta III. Pozostawił po sobie wojowniczego syna Karola, który zyskał przydomek Martel — Młot. Karol rozszerzył frankijskie terytorium i zatrzymał islamską inwazję na państwo Merowingów, pokonując Saracenów w bitwie pod Tours. Syn Karola, Pepin III, zwany Krótkim, był jedynym Pepinem, który miał coś wspólnego z papieżem, ale wtedy nie było już żadnych Dagobertów. Widać stąd, że łatwo pomylić postacie, o których wspominają bohaterowie Kodu Leonarda da Vinci. W innym miejscu tej książki omawiam splątane gałęzie drzewa genealogicznego Merowingów. Łatwo się w tej gmatwaninie pogubić. Na przykład pierwsza żona Dagoberta I była siostrą drugiej żony jego ojca, a więc jego przyrodni brat, Chlodwig II, był także siostrzeńcem jego żony. Takie rzeczy zdarzały się bardzo często. Zatem opowieść Teabinga o związkach jakiegoś Dagoberta z jakimś Pepinem trzeba zaliczyć do literackiej fikcji. Jedyna znana mi biografia Dagoberta jest, niestety, dostępna tylko po francusku. DEPOZYTOWY BANK ZURYCHU O ile mi wiadomo, Depozytowy Bank Zurychu został wymyślony przez Dana Browna. Przy rue Haxo, która znajduje się na skraju XX Dzielnicy Paryża, pod numerem 24 nie ma żadnego banku. Jeśli chcecie się sami przekonać, jedźcie do Paryża, wsiądźcie do metra linii numer trzy łączącej rue Gambetta i Porte des Lilas i wysiądźcie na stacji St. Fargeau. Znajdziecie się na skrzyżowaniu rue Gambetta i Haxo. Skierujcie się na północ, by odszukać numer 24, a przekonacie się, że nie ma tam żadnego banku. Dobra rada: Nie próbujcie jechać tam samochodem z Lasku Bulońskiego, chyba że lubicie stać w korkach. XX Dzielnica leży na drugim końcu Paryża, choć po tej samej stronie Sekwany. Nie kierujcie się także na korty Rouanda Garrosa [*Nieco więcej na temat Rolanda Garrosa znajdziecie pod hasłem Cocteau.]. Leżą one w XVI Dzielnicy, nieco na południowy wschód od Lasku Bulońskiego. Kilka przecznic od rue Haxo znajduje się plac Rolanda Garrosa, ale odradzam wam grać tam w tenisa, gdyż po pierwsze, jest to niebezpieczne, a po drugie — wbrew przepisom o ruchu ulicznym. Plac Rolanda Garrosa nie jest kortem tenisowym © Aviva Cashmira Kakar W Paryżu swoje oddziały ma mnóstwo banków szwajcarskich, ale ich dyrektorzy są znani z tego, że nie mają poczucia humoru, toteż nie spodobałoby im się, gdyby ich placówka została opisana w książce. Wymyślenie Depozytowego Banku Zurychu było mądrym posunięciem. DOSSIERS SECRETS Dossiers secrets d’Henri Lobineau („Tajne akta Henriego Lobineau”) należą do zespołu dokumentów oddanych w depozyt francuskiej Bibliotece Narodowej w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku. Swobodny dostęp do jej zbiorów ma każdy badacz z legitymacją akademicką [*Chyba że materiały, z którymi chce się zapoznać, są akurat u introligatora albo wypożyczył je ktoś inny, albo pracownicy biblioteki właśnie strajkują. Mnie wszystko to się przydarzyło po kolei.]. Dossiers zostały przekazane do biblioteki w 1967 roku. Zawierają różne mapy, herbarze, wycinki z gazet i wiele drzew genealogicznych, które nie mają potwierdzenia w innych źródłach. Jest tam także trochę pergaminów, rzekomo z czasów rewolucji francuskiej. Przypisanie ich tamtej epoce okazało się fałszywe; Bill Putnam i John Edwin Wood udowodnili, że fragmenty Pisma Świętego zapisane na tych pergaminach pochodzą z biblii wydanej w końcu XIX wieku. Dossiers secrets miały zapewne dostarczyć naukowych dowodów na poparcie twierdzeń niejakiego Pierre’a Plantarda, że jest on potomkiem Dagoberta II, a przez to prawowitym królem Francji. Pomieszczone w nich tablice genealogiczne wywodzą rodzinę Plantarda od Dagoberta. Jest tam notatka, że pochodzą one z „pergaminu opatrzonego podpisem i pieczęcią królewską Blanki Kastylijskiej, ukrytego w drewnianej wolucie jednej z czterech kolumn w wizygockim kościele w Rennes-le-Château” (patrz hasło Sauni?re). Dossiers zawierają także dział poświęcony Zakonowi Syjonu, o którym piszę w innym miejscu książki. To jedna z pierwszych wzmianek na temat tego stowarzyszenia, ale nawet tutaj nic nie zostało poparte dowodami. Listę wielkich mistrzów owego zakonu mógł równie dobrze ułożyć sam Plantard. Historie związane z Dossiers secrets stanowią świetny materiał na powieść — i właśnie tak zostały wykorzystane. Wszystko wskazuje na to, że całe archiwum spreparował Plantard, który pragnął powrotu romantycznej epoki arturiańskiej. Świadczy o tym choćby to, komu przypisał autorstwo opracowania genealogii rodzin Plantardów i Sinclairów. Benedyktyn Guy Alexis Lobineau (1666-1727) jest dobrze znanym (no, niech będzie, że w pewnych kręgach) historykiem, spod którego pióra wyszła między innymi wielotomowa historia Bretanii [*Korzystałam z niej, mam także jego książkę o opactwie Saint-Denis. Ponieważ większość źródeł, na które się powołuje, zaginęła podczas rewolucji francuskiej, jestem mu bardzo wdzięczna, że swoją mrówczą pracą w archiwach ocalił zawarte w nich informacje. Nie zasługuje na to, żeby jego nazwisko było wiązane z takim oszustwem.]. Najbardziej dziwi mnie jednak to, że skoro Les Dossiers secrets miały być takie tajne, to dlaczego zostały przekazane do Biblioteki Narodowej, gdzie każdy może się z nimi zapoznać? Gdybym ja miała pod opieką taki skarb, to oddanie go do biblioteki byłoby ostatnią rzeczą, która by mi przyszła do głowy. Jednak, rzecz jasna, sami musicie wyrobić sobie zdanie na ten temat. EWANGELIA FILIPA Znajdująca się wśród tekstów z Nag Hammadi Ewangelia Filipa budzi szczególne zainteresowanie ze względu na to, że zawiera jednoznaczne przyznanie kobietom prawa do przywództwa. W papirusie, na którym ją spisano, jest wiele dziur, toteż niektóre jej fragmenty są niezrozumiałe. Niemniej to, co pozostało, zdaje się potwierdzać taki punkt widzenia. Jednak owa niekanoniczna ewangelia zawiera coś więcej niż tylko potwierdzenie praw kobiet, nawet jeśli wyłącznie taki cel przyświecał jej autorowi. Tekst ów został nazwany Ewangelią Filipa, gdyż jedynym (męskim) apostołem, jaki się w niej pojawia, jest właśnie Filip. Z kontekstu wynika jednak, że jej autorem jest uczeń Filipa, gnostyk należący do sekty walentynian, którzy wierzyli, że większość chrześcijan „błędnie bierze zwykłe obrazy Boga (...) za rzeczywistość”. Autor posługuje się kilkoma przypowieściami, by wyjaśnić naturę warstw dzielących istoty ludzkie od prawdziwego rozumienia Boga. Jednym z motywów stale przewijających się w tej Ewangelii jest konieczność zjednoczenia się „sił” męskich i żeńskich. Autor ilustruje ją licznymi przykładami, posługując się uroczymi według mnie porównaniami zaczerpniętymi z życia małżeńskiego. W jednym z nich wyjaśnia, że złu najłatwiej zaatakować każdą siłę oddzielnie, gdyż kobieta i mężczyzna, gdy siedzą w pojedynkę, są łatwym łupem dla kusicieli. „Ale jeśli widzą oni mężczyznę i jego żonę siedzących blisko siebie, kusicielka nie może wejść w mężczyznę ani kusiciel w kobietę. Jeśli więc obraz i anioł są ze sobą zjednoczone, żaden [kusiciel] nie zaryzykuje, żeby wejść w mężczyznę lub kobietę”. Po tym następują uwagi na temat zjednoczenia kobiety i mężczyzny: „Gdyby kobieta nie oddzieliła się od mężczyzny, nie umarłaby z mężczyzną. Jego oddzielenie stało się początkiem śmierci”. I jeszcze jedna: „Zjednoczeni zaś w łożu małżeńskim nie będą się więcej rozstawać”. W takim kontekście należy rozpatrywać fragment Ewangelii Filipa dotyczący Marii Magdaleny, do której odnoszą się dwa ustępy: „Trzy chodziły zawsze z Panem: Maryja, Jego matka, Jego siostra i Magdalena, którą nazywają Jego ukochaną. Maria jest Jego Siostrą, i Jego matką, i Jego ukochaną”. Inni tłumacze zamiast słowa „ukochana” używają określenia „towarzyszka”. We wszystkich porównanych przeze mnie tłumaczeniach fragment — cytowany także w haśle Maria Magdalena — w którym jest mowa, że Jezus często całuje Marię, przypuszczalnie w usta, brzmi podobnie. Uczniowie pytają: „Dlaczego kochasz ją bardziej niż nas wszystkich?” Na to Zbawiciel odpowiada: „Dlaczego nie kocham was tak bardzo jak ją? Ślepy z widzącym, przebywając w ciemnościach, nie różnią się od siebie. Kiedy nastanie światłość, wówczas widzący ujrzy światłość, ślepiec pozostanie w ciemności” [*Patrz także hasło Maria Magdalena.]. Przytoczone wyimki mogą skłonić czytelnika, by przyjął założenie, że autor Ewangelii Filipa chce powiedzieć, iż Jezus i Maria byli mężem i żoną. Kontekst, w jakim pojawiają się inne poglądy gnostyckie, sugeruje jednak, że chodzi tu wyłącznie o zjednoczenie duchowe. Część badaczy uważa, że Ewangelia Filipa jest zbiorem różnych wzmianek o rytuałach i kazań przygotowujących do inicjacji, po której dopiero można było zostać pełnoprawnym członkiem społeczności [*Patrz także hasło Maria Magdalena.]. Taka inicjacja należała do normalnych praktyk w większości wspólnot wczesnochrześcijańskich. Tym, którzy dopiero poznawali religię, wolno było brać udział w ceremonii jedynie do pewnego momentu. Musieli ją opuszczać przed rozpoczęciem eucharystii. Ewangelia Filipa zawiera też fragmenty, które wyraźnie świadczą o tym, że jej autor wyznawał gnostyckie poglądy na ciało i ziemię. „Świat powstał przez pomyłkę, gdyż ten, kto go stworzył, chciał, aby był on niezniszczalny i nieśmiertelny. Nie udało mu się spełnić swego pragnienia”. Wynika stąd niezbicie, że bóg, który stworzył świat, nie był dobrym bogiem. Był to gnostycki demiurg, istota gorsza. Autor nazywa go „duchem świata”. „Gdy on tchnie, nastaje zima, gdy zaś tchnie Duch Święty, nastaje lato”. Ewangelia Filipa jest trudnym tekstem, i to nie tylko dlatego, że są w nim luki. Sprawia wrażenie chaotycznego i w dużej mierze podawanego w formie mistycznych wieloznacznych aluzji. Czy wszystkie zawarte w nim odniesienia do seksualnego zjednoczenia są metaforą? Przypuszczalnie tak. Większość grup gnostyckich praktykowała daleko posuniętą ascezę. Czy wszystkie odniesienia do kobiet jako równych mężczyznom miały znaczenie jedynie filozoficzne? Nie sądzę. Lektura Ewangelii Filipa oraz moje własne badania nad historią pierwszych dwustu lat chrześcijaństwa skłaniają mnie do przekonania, że grupa odbiorców, do których zamierzał dotrzeć Filip, składała się zarówno z mężczyzn, jak i kobiet. Mam nadzieję, że były one traktowane na równi z mężczyznami już na ziemi, a nie dopiero w niebie. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Ewangelia Filipa, przekł. pol. Albertyna Dembska, ks. Wincenty Myszor, w: Teksty z Nag-Hammadi, Akademia Teologii Katolickiej, Warszawa 1979. The Gospel of Philip, przekł. ang. Wesley W Isenberg, w: The Nag Hammadi Library, red. James M. Robinson, Harper, San Francisco 1978. EWANGELIA MARII Angielskie tłumaczenie Ewangelii Marii liczy niecałe trzy strony, a jej treść znamy z dwóch zachowanych manuskryptów. W obu brakuje wielu fragmentów, a całość jest mocno zniszczona. Jeden manuskrypt zapisano po grecku, który przypuszczalnie był językiem oryginału, a drugi jest tłumaczeniem na koptyjski. Pierwszy pochodzi z III wieku, a drugi jest o sto lat młodszy. Choć Ewangelii Marii nie było wśród tekstów znalezionych w Nag Hammadi, uważa się, że należy ona do tej samej tradycji. Ewangelię tę można podzielić na dwie części. Pierwsza zawiera nauki Jezusa w formie pytań i odpowiedzi. Jest to sama końcówka o wiele dłuższego tekstu, który się nie zachował. Wyłaniające się z niego podejście do kwestii materii i grzechu ma wyraźne zabarwienie gnostyckie. Dotyczy to zwłaszcza nauki o grzechu, zgodnie z którą grzech jest tworem człowieka, a to z tego powodu, że człowiek ma ziemskie ciało. „Przywiązanie do materii wzbudza namiętność przeciwną naturze”. George W MacRae i R. McL. Wilson tłumaczą ten fragment następująco:..[Materia rodzi] namiętność, która nie ma sobie równych i która wzięła się z (czegoś) przeciwnego naturze”. Oto dlaczego warto sięgać po różne tłumaczenia, chyba że się samemu zna koptyjski. W obu tych przekładach uchwycono gnostycką odrazę do świata cielesnego. Oba są też zgodne w następnym fragmencie, w którym Maria pociesza przestraszonych apostołów, a Piotr prosi ją o radę: „Siostro, wiemy, że Nauczyciel kochał cię inaczej niż inne kobiety. Powiedz nam, cokolwiek pamiętasz ze słów, które ci rzekł, a których myśmy jeszcze nie słyszeli”. Maria odpowiada, że nie pamięta swej rozmowy z Jezusem za jego życia, ale opowie apostołom o objawieniu, jakie otrzymała po jego śmierci. Dalej brakuje sporo tekstu, a potem następuje opis podróży duszy do nieba. Zarówno Piotr, jak i jego brat Andrzej przyjmują to z niedowierzaniem. Piotr kwestionuje prawdomówność Marii: „Jak to możliwe, żeby Nauczyciel rozmawiał w ten sposób z kobietą o tajemnicach, które nawet nam nie są znane? Czy mamy zmienić nasze zwyczaje i słuchać tej kobiety? Czy rzeczywiście ją wybrał i wolał ją od nas?”. Zastanawiam się, czy fragment ten znajdował się także w zaginionym oryginale, skoro to właśnie Piotr poprosił Marię, żeby powtórzyła swą rozmowę z Jezusem. Poza tym o wyzwaniu, jakie Piotr rzucił Marii, mówią inne ewangelie apokryficzne: Ewangelia Tomasza, Ewangelie Egipcjan oraz Wiara i Mądrość (Pistis Sophia) [*Polecam lekturę całej Pistis Sophia, gdyż jest to fascynujący tekst. Między innymi głosi on, że Adam powstał z Ewy.]. Odnosiłoby się ono w takim razie do rzeczywistego konfliktu między Marią a Piotrem albo oznaczało zasadniczy spór w łonie Kościoła wczesnochrześcijańskiego między tradycją apostolską a indywidualnym objawieniem. Sądzę, że Ewangelia Marii nie znalazła się w kanonie Nowego Testamentu nie dlatego, że jej autorką mogła być kobieta ani że tekst ten czyni z Marii główną aktorkę ówczesnej sceny religijnej, ale z tego powodu, że dochodzi w niej do głosu mistyczny aspekt chrześcijaństwa, który choć nigdy nie został całkowicie stłumiony — nie znalazł miejsca w strukturze Kościoła i sposobie kierowania nim. Jeśli sami przeczytacie Ewangelię Marii, przekonacie się, że nigdzie nie jest w niej powiedziane, o jaką Marię tu chodzi. Mogła to być Maria Magdalena, Maria z Betanii lub jakaś inna, nie znana nam Maria. Być może kiedyś ktoś odkryje pełniejszą wersję tej ewangelii i wtedy dowiemy się czegoś więcej o kobiecie, która nauczała apostołów. FACHE, BEZU Występujący w Kodzie Leonarda da Vinci Bezu Fache jest bardzo religijnym oficerem francuskiej policji. Nosi przydomek Byk. Domyślam się, że jego imię, Bezu, zostało wzięte od nazwy doliny w pobliżu Rennes-le-Château na południu Francji [*Gérard de S?de, The Accursed Treasure of Rennes-le-Château, przekł. ang. Bill Kersey, DEK Publishing, Surrey 2001, s. 5. Patrz hasło Sauni?re.]. W Bezu znajdowała się komandoria templariuszy (komandoria była między innymi jednostką administracyjną i domem zakonnym, nie tylko u templariuszy). Fâcher po francusku oznacza „dokuczać lub denerwować kogoś”. To z pewnością pasowałoby do charakteru i zawodu Fache’a. Znając jednak zamiłowanie autora Kodu Leonarda da Vinci do gierek słownych, powinnam się chyba bardziej postarać. Anagramy nie są moją mocną stroną, ale spróbuję... „Bezu” jest anagramem słowa „zebu”, które oznacza gatunek garbatego bydła udomowionego jeszcze w starożytnych Indiach. Czyżby miało ono odzwierciedlać charakter Fache’a? Fache jest anagramem słowa chafe — „obcierać”. Co z tego wynika? Czy to, że Bezu nosił spodnie ze skóry zebu, które go obcierały? Albo że jest on symbolem rogatego zwierzęcego ducha uwięzionego w patriarchalnym zawodzie? Fache nosi spinkę z crux gemmata z trzynastoma kamieniami. Czy miałby to być sygnał lub nawet wołanie o pomoc stłumionego pierwiastka kobiecego? Być może drażnienie zebu jest częścią starożytnego kultu, do którego obrzędów należało rozbudzanie w otumanionym zwierzęciu domowym świadomości istnienia lepszego życia. Takie swobodne spekulacje można snuć bez końca i nie ma potrzeby podpierać ich dowodami. Oczywiście Dan Brown mógł też to imię wymyślić naprędce, gdy zdecydował, że w książce powinna się pojawić nowa postać. Niektórzy autorzy zawsze mają pod ręką listę nazwisk przygotowaną specjalnie w tym celu. FAUKMAN, JAMES W Kodzie Leonarda da Vinci redaktor książek Roberta Langdona nosi nazwisko James Faukman. To jego Langdon budzi telefonem w środku nocy. Chyba się nie pomylę, jeśli napiszę, że jego pierwowzorem jest Jason Kaufman, redaktor Dana Browna z wydawnictwa Doubleday. Jeśli to kogoś interesuje, to dziś w światku wydawniczym praca redaktora polega przede wszystkim na wyszukiwaniu dobrych pisarzy. Kiedy na takiego trafi, redaktor musi przekonać wydawcę, żeby zaryzykował i opublikował jego książkę. Potem czekają go rozmowy z agentem pisarza na temat warunków umowy. Kiedy te sprawy zostaną załatwione, redaktor musi co jakiś czas dzwonić do autora i pytać, jak mu idzie praca, dopóki nie otrzyma od niego maszynopisu, czasem nawet w terminie. Dopiero wtedy zabiera się do pracy prawdziwie redakcyjnej i proponuje autorowi wprowadzenie zmian. Reakcje na te propozycje są bardzo różne, od płaczu po furię. Wreszcie poprawki zostają naniesione i redaktor kieruje książkę do składu, ale na tym jego zadanie się nie kończy. Teraz musi rozesłać maszynopis, szczotki lub egzemplarze sygnalne do wszystkich liczących się osób, które zechciałyby wypowiedzieć się o książce pozytywnie. Zazwyczaj dołącza do niej list zawierający twierdzenia w rodzaju, że jest to najwybitniejsze dzieło od czasów Szekspira, Dickensa lub Mary Higgins Clark, i pytanie do adresata, czy się z tym zgadza. Uzbrojony potem w kilka cytatów nadających się na okładkę redaktor odbywa serię spotkań, czasem w mało interesujących miejscach, z ludźmi od reklamy i sprzedaży różnych firm i stara się ich zainteresować książką. Albo bierze udział w targach i nagabuje przedstawicieli dużych sieci handlowych, aby wspomnieli swoim szefom o tym wspaniałym dziele. W tym czasie autor, ponieważ czuje się odstawiony na boczny tor, bez przerwy nęka redaktora pytaniami, dlaczego nie został jeszcze zaproszony do telewizyjnego talk- show lub czemu w niedzielnym wydaniu gazety nie ma całostronicowej reklamy jego książki. Krążą pogłoski, że niektórzy redaktorzy mają także życie osobiste, ale podejrzewam, że to jakieś apokryfy. Zapytałam kiedyś znajomą redaktorkę, czy dostanie dużą premię, jeśli książka, nad którą pracuje, okaże się bestsellerem. W odpowiedzi roześmiała się nieco histerycznie i odparła: „Nie... Dobrze, jak mi się uda zachować pracę”. Jason Kaufman przysłał mi egzemplarz sygnalny Kodu Leonarda da Vinci. W dołączonym liście napisał: „Jesteśmy bardzo podekscytowani wydaniem tej niesamowitej powieści (...). Życzę przyjemnej lektury i z niecierpliwością czekam na Pani opinię”. Poniżej podał adres e-mailowy Mam nadzieję, że pan Kaufman dostał w nagrodę coś więcej niż tylko możliwość zachowania pracy. FIBONACCIEGO, CIĄG Leonardo di Pisa (inaczej Fibonacci, czyli „syn Bonaccia”) żył w łatach około 1170- 1240. Był synem włoskiego kupca Guglielma Bonaccia; młodość spędził w Afryce Północnej, gdzie między innymi pobierał lekcje matematyki u arabskiego nauczyciela. W 1202 roku wydał księgę Liber abaci, w której przedstawił Europejczykom system dziesiętny oraz cyfry arabskie wraz ze słynnym hinduskim wynalazkiem, zerem, mało do tamtego czasu w Europie znanym. W Liber abaci znalazły się również zagadnienia z algebry oraz matematyki abstrakcyjnej, w tym słynny problem królika, który doprowadził do zdefiniowania ciągu Fibonacciego. Nie jestem matematykiem, dlatego jeśli interesują was skomplikowane zastosowania ciągu Fibonacciego, mogę wam tylko poradzić, byście zapytali o to swojego ulubionego nauczyciela matematyki. Istota zagadnienia jest jednak dla mnie zupełnie jasna, a już z pewnością, gdy chodzi o króliki. Leonardo przedstawił swój ciąg na przykładzie mnożenia się króliczych pokoleń. Zaczął od parki, jak na miłośnika tych zwierzątek przystało. Następnie założył, że po miesiącu wyda ona na świat parę młodych, a dwa miesiące później ta para także wyda na świat parę królicząt. W następnym miesiącu pierwsza para znów się rozmnoży. W kolejnym miesiącu pierwsza para młodych będzie gotowa do rozrodu, a jej rodzice, wciąż w pełni sił, także zrobią, co do nich należy, tak więc w klatce zrobi się tłoczno. Liczba par królików w klatce narasta zgodnie z następującymi wielkościami: 1, 1, 2, 3, 5, 8,13, 21, 34, 55, 89, 144... Każdy wyraz tego ciągu jest sumą dwóch poprzednich. Tak więc pod koniec pierwszego roku hodowca będzie miał 144 pary królików. Tak działoby się oczywiście w świecie idealnym, w którym byłoby pod dostatkiem żywności, miejsca i posłusznie rozmnażających się królików. Zwykły człowiek mógłby ten przykład skwitować słowami: „To fajne, ale co mi po tym, skoro nie jestem hodowcą królików?” Fibonacci także nim nie był. Jak każdy matematyk, gdy otrzymał nowy ciąg liczb, zaczął studiować jego właściwości. A potem zaczęli go badać inni matematycy i doszli do interesujących wniosków. Pomijając kilka pierwszych liczb ciągu, stosunek dowolnych dwóch sąsiednich wyrazów (drugiego podzielonego przez pierwszy) zbliża się do liczby 1,618 zwanej obecnie fi, a wcześniej — od 1835 roku — także złotym podziałem. Obliczenia takie przeprowadził już Euklides, ale dopiero w XX wieku ich wynik oznaczono literą fi. Wydaje się, że większość ludzi preferuje sztukę i architekturę opartą na takiej proporcji. Nieświadomie pragniemy harmonii. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę Leonardo da Vinci, który stworzył wiele swoich dzieł, opierając się na złotej proporcji. Z jego notatników widać, że był zafascynowany proporcjami w przyrodzie. Najlepszym tego przykładem jest Człowiek witruwiański, ale nawet Mona Liza została namalowana zgodnie z tą zasadą. Można wskazać wiele przejawów liczby fi w naturze: od spiralnych ramion galaktyk poprzez płatki stokrotek aż po podwójną helisę DNA. Widać ją w spiralach: „W szyszkach sosnowych łuski często układają się wzdłuż pięciu spiral obiegających szyszkę zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara i ośmiu obiegających ją w przeciwnym kierunku. W owocu ananasa łuski tworzą osiem spiral biegnących zgodnie z jednym kierunkiem i trzynaście spiral biegnących odwrotnie”. Mam w rodzinie matematyczkę i poprosiłam ją, żeby mi to wyjaśniła. Zaczęła mi dawać przykłady na logarytmach, aż mi się ciemno zrobiło przed oczami. Wreszcie zapytałam: „Ale dlaczego tak jest?” Wzruszyła ramionami. „Nie wiem”, odparła. „Nie jestem teologiem. Mogę jedynie zawołać: «Patrz, jak to super do siebie pasuje!»„. Z doświadczeń wiadomo, że przynajmniej u roślin fi „jest stosunkiem, który prowadzi do optymalnego rozwiązania równań wzrostu”. Ale i to nie odpowiada na moje pytanie, dlaczego tak jest. Przykro mi, że nie umiem wam tego lepiej wytłumaczyć, ale też myślę, że to super do siebie pasuje. Szkoda, że w liceum nie przykładałam się bardziej do matematyki. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Matila C. Ghyka, Złota liczba: rytuały i rytmy pitagorejskie w rozwoju cywilizacji zachodniej, tłum. Ireneusz Kania, Universitas, Kraków 2001. Bülent Atalay, Math and the Mona Lisa: The Art and Science of Leonardo da Vinci, Smithsonian Books, Washington 2004. FILIP IV PIĘKNY Król Francji Filip IV zyskał przydomek Piękny nie z powodu przymiotów charakteru [*W języku angielskim przydomek Filipa IV brzmi the Fair, co znaczy m.in. sprawiedliwy, uczciwy, urodziwy, piękny, jasny — przyp. tłum.], ale jasnej karnacji i urody. Jego dziad, Ludwik IX, zmarł podczas wyprawy krzyżowej, a Filip przez większość swojego panowania zabiegał o wyniesienie go na ołtarze . Urodził się w 1267 roku. Trzy lata później w drodze powrotnej z krucjaty umarła jego matka Izabela. Wychowywała go macocha, Maria Brabancka, która jednak niezbyt dobrze traktowała dzieci męża z pierwszego małżeństwa. Filip Piękny w otoczeniu rodziny, Livre de Dina et Kalila, około roku 1313 © Snark/Art Resource, NY Filip został królem Francji w 1285 roku, wkrótce po poślubieniu Joanny, dziedziczki królestwa Nawarry i hrabstwa Szampanii. Panna młoda wniosła mężowi w posagu terytoria niemal dorównujące wielkością dobrom królewskim. Co ważniejsze, wydaje się, że małżonków łączyło szczere uczucie. Przyszło ono jednak zbyt późno, by zmienić Filipa w człowieka miłego. Na podstawie jego późniejszych uczynków łatwo dojść do wniosku, że niezbyt interesował się swymi dziećmi, ale być może w tak osobliwy sposób okazywał im ojcowską troskę. W październiku 1285 roku umarł ojciec Filipa, zostawiając synowi królestwo, wojnę w Aragonii i górę długów. Tak więc oprócz obsesyjnych starań o kanonizację dziadka życie Filipa wypełniały poszukiwania nowych sposobów zdobycia gotówki. Wszystkie największe konflikty wybuchłe za jego panowania wiązały się w jakiejś mierze z dążeniem króla do osiągnięcia tych celów. FILIP PIĘKNY A PAPIEŻ BONIFACY VIII Pieniądze leżały także u podłoża konfliktu Filipa z papieżem. Aby zdobyć środki na wojnę z królem Anglii Edwardem I, Filip nałożył podatki na dobra kościelne. Nie było to nic nadzwyczajnego. W przeszłości często sięgano po ten środek „dla obrony królestwa”, choć zarówno królowie, jak i duchowni udawali, że nie chodzi tu o podatek, ale dobrowolną daninę. Gdy Filip zgarnął dochód z nowego podatku, a Edward I zobaczył, że nikt z tego powodu zbytnio nie narzeka, postanowił zrobić to samo. Wtedy jednak do działania przystąpił papież Bonifacy VIII, ogłaszając w 1296 roku bullę Clericos laicos, w której zabronił duchownym płacenia „jakichkolwiek datków i danin” panom lennym bez zgody Stolicy Apostolskiej. Ponieważ Kościół był właścicielem pokaźnej części ziem zarówno we Francji, jak i w Anglii, bulla ta nie mogła się spodobać ani Filipowi, ani Edwardowi, ale to Filip stracił panowanie nad sobą. Rozpętał kampanię oszczerstw przeciwko Bonifacemu, kolportując ulotki piętnujące papieża i duchowieństwo, których autorzy nie przejmowali się procesami o zniesławienie. Akcja przyniosła nadspodziewanie dobre efekty, co sprawiło, że Filip wykorzystał tych samych autorów w kampanii przeciwko templariuszom. Początkowo papież ustąpił, ale potem postanowił kontratakować. Zaczął ogłaszać kolejne bulle stanowiące, że papiestwo stoi ponad wszystkimi monarchiami. Takie deklaracje o prymacie papiestwa nie były niczym nowym. Papieże nieustannie twierdzili, że są przywódcami chrześcijaństwa, a królowie jedynie ich wasalami. Królom się to oczywiście nie podobało, a papieżom nigdy nie udało się na długo nikogo przekonać do swojego stanowiska. Czemu więc Bonifacy zdecydował się obrać taki samobójczy kurs? Jeden z historyków postawił tezę, że papież „cierpiał na kamicę żółciową, która odcisnęła piętno na jego charakterze”. Walka między królem a papieżem nie ograniczyła się tylko do słów. Filip oskarżył Bonifacego o herezję, sodomię oraz nieobyczajne zachowanie i posłużył się francuskim ramieniem inkwizycji, by go aresztować. Wydaje się, że po tym zdarzeniu sympatię ogółu zdobył Bonifacy. Nie dowiemy się jednak, kto ostatecznie odniósłby zwycięstwo, gdyż miesiąc później, 11 października 1303 roku, papież Bonifacy VIII zmarł. Zamieściłam tutaj tylko krótkie streszczenie bardzo skomplikowanej sprawy, by pokazać, że w postępowaniu Filipa można się dopatrzyć pewnej prawidłowości. FILIP A ŻYDZI Sytuacja Żydów we Francji była bardzo niepewna. Nieliczna diaspora żydowska koncentrowała się głównie w dużych miastach, ale jako grupa o wyraźnie odmiennych zwyczajach Żydzi zwracali na siebie większą uwagę niż inne mniejszości, toteż stanowili łatwiejszy cel ataków. Choć sporadycznie oskarżano ich o rytualne mordy i mszczono się za te wyimaginowane zbrodnie — do najbardziej odrażającego przypadku tego rodzaju doszło w Blois w 1188 roku we Francji nie prześladowano ich masowo. W 1180 roku Filip II wygnał Żydów ze swoich ziem, ale kilka lat później zaprosił ich z powrotem. Mimo że w XIII wieku władcy dokładali starań, żeby wyplenić heretyków, Żydów zostawiano we względnym spokoju. Pod koniec wieku znowu jednak zapanowało powszechne przekonanie, że należy się ich pozbyć z chrześcijańskiej ziemi. W 1290 roku Edward I wygnał Żydów z Anglii i wtedy wielu z nich wyjechało do Francji. Kiedy w 1306 roku Filip utracił księstwo Gaskonii na rzecz Edwarda, a księstwo Flandrii na rzecz księżnej Małgorzaty, i musiał się rozejrzeć za nowym źródłem dochodów, stwierdził nagłe, że nikogo to nie obejdzie, jeśli wyzuje z majątku Żydów. Filip potrzebował pieniędzy i musiał poprawić swoje notowania wśród poddanych. Od dawna psuł monetę, doprowadzając do szalejącej inflacji. Wszyscy wiemy, jak to wpływa na popularność polityków. W Paryżu panowały „nastroje buntownicze”. „Zgodnie z królewskim dekretem mieszkańcy miasta musieli wynajmować mieszkania i przyjmować opłaty za wynajem w nowych monetach. Dla zwykłych ludzi było to bardzo dolegliwe, gdyż potrajało normalną cenę”. Filip postanowił więc wygnać Żydów i zająć ich majątki. Za namową swoich doradców uznał, że do dnia aresztowań lepiej sprawę zachować w tajemnicy. Chciał uniknąć protestów lokalnych możnowładców, nie dopuścić do ucieczki Żydów za granicę wraz z kosztownościami oraz do splądrowania przez tłum dobytku wygnańców, nim zajmą się nim jego ludzie. Aresztowania nie przebiegły jednak tak gładko, jak to sobie wyobrażał. Niektórym Żydom udało się uciec i wywieźć majątek, a niektórzy panowie starali się ich chronić. Środki finansowe, jakie przyniosła Filipowi ta operacja, na razie jednak go zadowoliły. Na dokładkę postanowił także wygnać z Francji Lombardczyków, innych obcokrajowców związanych z bankowością. Filip wciąż jednak potrzebował pieniędzy i zaczął się gorączkowo rozglądać za jakąś inną grupą zasobną w gotówkę i nie cieszącą się zbytnią popularnością w społeczeństwie. Jego wybór padł na templariuszy, ale historię tę opisałam w innym rozdziale [* Patrz hasła Templariusze i Klemens V.]. OSTATNIE LATA Historycy są podzieleni co do tego, w jakiej mierze Filip odegrał rolę podżegacza w tych wydarzeniach. Pewien biskup, który popadł z nim w konflikt, powiedział: „Nasz król przypomina sowę, najpiękniejszego z ptaków, ale zupełnie bezwartościowego. Ma bardzo piękne oblicze, ale umie tylko z kamienną twarzą w milczeniu patrzeć na ludzi”. Inny współczesny tak się o nim wyraził: „Nasz król jest gnuśnym człowiekiem, sokołem. Gdy Fłamandowie działali, on spędzał czas na polowaniach (...). Jest jak dziecko, nie widzi, że jest oszukiwany i wykorzystywany przez otoczenie”. Czy naprawdę taki był? Nie wiem. Uważa się, że za najgorsze czyny Filipa Pięknego winę ponosi jego bliski doradca, Guillaume (Wilhelm) de Nogaret. Możliwe, że Filip dawał sobą łatwo manipulować, ale też możliwe, że podobnie jak wielu ludzi, wołał robić dobre wrażenie, zwalając czarną robotę na pomagierów. Na podstawie przekazów wydaje mi się jednak, że nie był on marionetką i był mądrzejszy, niż się uważa. Jestem pewna, że jeszcze przez lata historycy będą się o to spierać. Po rozprawieniu się z templariuszami Filip był zamieszany w jeszcze jeden skandal. W listopadzie 1314 roku wszystkie trzy jego synowe zostały oskarżone o cudzołóstwo i uwięzione. Wydaje się, że dwie z nich rzeczywiście były winne, ale nie dałabym za to głowy. Trzeciej udało się udowodnić, że nie dopuściła się zdrady. Domniemani kochankowie synowych Filipa zostali straceni. Dwie skazane kobiety zmarły wkrótce w więzieniu. Cała ta sprawa jest niezwykle dziwna. Można się zastanowić, czego brakowało książętom. Nie znalazłam żadnej informacji, by któryś z nich potępił żonę albo wystąpił w jej obronie. Wszystko załatwiał sam król. Każdy z synów po kolei wstępował na tron, ale żaden nie doczekał się dziedzica. Jak na ironię, jedynym potomkiem Filipa został syn jego córki Izabeli, która poślubiła króla Anglii Edwarda II i urodziła Edwarda III. Sądząc po tym, co wyprawiała w Anglii, widać, że niedaleko pada jabłko od jabłoni [*Życie Izabeli także jest bardzo interesujące. Nie wierzcie jednak w to, co zobaczyliście w filmie Braveheart. Gdy umarł William Wallace, miała dopiero pięć lat.]. Izabelę oskarżono o zamordowanie męża i próbę przejęcia władzy w królestwie. Filip słynął z upodobania do łowów, nic więc dziwnego, że zginął w wypadku na polowaniu 29 listopada 1314 roku. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Joseph Strayer, The Reign of Philip The Fair, Princeton UP, Princeton 1980. Philip the Fair and Boniface VIII, red. i tłum. Charles T. Wood, Holt Reinhart Winston, New York 1967. GNOSTYCY Ale królestwo jest tym, co jest w was, i tym, co jest poza wami. Skoro poznacie samych siebie, wtedy będziecie poznani i będziecie wiedzieć, że jesteście synami Ojca żywego. [*The Gospel of Thomas, przekł. ang. Thomas Lambdin, w: The Nag Hammadi Library, red. James M. Robinson, wyd. 3, Harper, San Francisco 1990, s. 126 [Teksty z Nag-Hammadi, tłum. Albertyna Dembska, ks. Wincenty Myszor, Akademia Teologii Katolickiej, Warszawa 1979].] Jeden z pierwszych rozłamów w obrębie chrześcijaństwa podzielił wiernych na tych, którzy doznali objawienia lub na nie liczyli, oraz na tych, którzy ufali nauczaniu opartemu na świadectwach apostolskich. Tych pierwszych nazwano gnostykami. Przed odkryciem w połowie lat czterdziestych XX wieku w Egipcie biblioteki Nag Hammadi nauki gnostyckie znane były tylko z nielicznych fragmentów oraz streszczeń zawartych w polemikach, z których najobszerniejsze wyszły spod pióra biskupa Lyonu Ireneusza u schyłku II wieku n.e. Teraz, gdy znamy niektóre z tekstów, przeciw którym występował, łatwiej nam zrozumieć gnostyków i ich wierzenia. Na wstępie trzeba podkreślić, że nie tworzyli oni zorganizowanej sekty. Nie byli członkami Kościoła. Nie musieli być w ogóle chrześcijanami, choć mogli. Nie mieli ujednoliconych modlitw ani credo. Nie ustanowili władzy kościelnej — ani biskupów, ani synodów, ani nawet pikników. Wielu z nich żyło w grupach na podobieństwo mnichów, ale niektórzy mieli własne domy w miastach. Na pewno łączyło ich to, że przywódcy Kościoła działającego w społecznościach miejskich uważali ich za heretyków i nastawienie to było obopólne. Termin „gnoza” pochodzi od greckiego słowa gnosis oznaczającego wiedzę, ale z tekstów gnostyków wiemy, że pojmowali je oni ściślej — jako wiedzę o Bogu, którą można posiąść, uciekając się do wyrzeczeń i medytacji. Mogła to być też wiedza przekazywana tylko wtajemniczonym. W dwóch pierwszych wiekach naszej ery duży wpływ na religię Grecji i Rzymu miały tak zwane religie tajemne. Wiele z nich wywodziło się z Egiptu i Bliskiego Wschodu. Do najbardziej popularnych należały kulty Izydy i Mitry, ale istniał jeszcze kult Hermesa Trismegistosa (Hermesa Trzykroć Wielkiego) utożsamianego z egipskim bogiem Totem. Księga, którą mu się przypisuje, została przypuszczalnie napisana na początku II wieku na podstawie tekstów wcześniejszych. Na pewno nie jest ona pochodzenia żydowskiego czy chrześcijańskiego, ale zawiera bardzo podobną terminologię do tej, na którą można się natknąć w chrześcijańskiej literaturze gnostyckiej. W pierwszej księdze Corpus Hermeticum poszukujący mówi: „Nauczyć pragnę się o rzeczach istniejących, pojąć ich naturę i poznać Boga”. Później Poimandres mówi do poszukującego: „Ta światłość (...) to ja, nous, twój Bóg (...). A świetlisty Logos, który powstał z nous, to Syn Boży (...) Poznaj zatem, że to, co w tobie widzi i słyszy, to Logos Pana, nous zaś to Bój Ojciec. Nie są oni oddzieleni od siebie, ich zjednoczenie jest życiem”. Porównajmy to z chrześcijańską Ewangelią Prawdy pochodzącą z biblioteki Nag Hammadi: „Jeśli pozna się Ojca (...), niedostatek znika przez doskonałość. Zresztą postać nie objawia się już od tej chwili, lecz rozproszy się w połączeniu z jednością. (...) Przez jedność każdy jeden odnajdzie siebie. Przez gnozę oczyści się z wielości ku jedności”. Oba ustępy odzwierciedlają zasadniczy cel gnostyków — chrześcijańskich, żydowskich i pogańskich. We wszystkich ich tekstach pojawia się wątek dotyczący pragnienia pełnego zrozumienia boskości i jedności z Bogiem. Można go dostrzec także w Ewangelii Marii: „Panie, kiedy ktoś cię spotyka w widzeniu, to czy widzi cię za pomocą duszy, czy też poprzez ducha? A Nauczyciel odpowiedział: Ani przez duszę, ani przez Ducha, lecz to duch, który jest między nimi, widzi mnie”. Zarówno wyraźnie gnostycki charakter tych stwierdzeń, jak i to, że wyszły one z ust kobiety, mogło być powodem, iż nie włączono tej księgi do Nowego Testamentu. Dlaczego jednak idea indywidualnego objawienia była sprzeczna z wiarą chrześcijańską? Dlaczego większość pierwszych chrześcijan tak ostro się jej sprzeciwiała? Niewykluczone, że spowodował to dualizm gnostyków. Ich zdaniem na świecie było zbyt dużo zła, aby mógł go stworzyć dobry Bóg. Z tego powodu różnie wyjaśniali powstanie ziemi oraz wszystkiego tego, co się na niej znajduje. Część z nich wierzyła, że ziemię stworzyły upadłe anioły lub inne złe istoty. W Apokryfie Jana eon Sophia tworzy półboską istotę z własnego ciała. „Chciała wydać na świat istotę na własny obraz bez zgody Ducha Świętego — on tego nie aprobował — i swojego towarzysza”. Urodziła potwora, Jaldabaotha, który uznał się za boga. On stworzył Adama i niedoskonały świat. Temat ten w kilku wariantach powtarza się w wielu ewangeliach gnostyckich, z których większość opisuje świat widzialny jako zły i zepsuty. Ludziom, którzy uważali, że cały świat materialny jest zły, idea Boga przyjmującego ludzką postać musiała się wydawać wstrętna. Gnostyccy dokeci odrzucali podstawowy dogmat wiary chrześcijańskiej: Jezusa jako człowieka z krwi i kości, a zarazem istoty boskiej, który naprawdę cierpiał i umarł za ludzkość. Dla głównego nurtu chrześcijaństwa ich stanowisko było nie do przyjęcia. Jaki sens miałoby pojawienie się tylko po to, by umrzeć? Boskie poświęcenie i ludzkie zmartwychwstanie stanowiły dowód, że Bóg współczuje istotom, które stworzył, oraz obietnicę życia po śmierci. Takie były teologiczne podstawy potępienia gnostycyzmu na wielu soborach, a zwłaszcza na soborze nicejskim. Porażka gnostyków wynikała też z ich braku zainteresowania sprawami ziemskimi. Ponieważ w przeciwieństwie do chrześcijan głównego nurtu nie mieli ksiąg, które byłyby dla nich autorytatywnym źródłem wiary, nie wypracowali jednej wspólnej doktryny. Nie mieli też hierarchii biskupów, księży, diakonów, diakonis itd., która kształtowała się w zasadniczym nurcie chrześcijaństwa od czasów listów świętego Pawła. Co gorsza, wielu gnostyków odrzucało prokreację jako przedłużanie niedoskonałego dzieła stwórcy. Trudno było o malutkich gnostyków. Większość chrześcijan wolała cieszyć się życiem doczesnym, pracować i wychowywać dzieci. Pragnęli religii, która by to szanowała, oraz Boga, który opiekowałby się nimi, jakby byli zbłąkaną owieczką czy strąconym na ziemię wróbelkiem. Gnostycyzm działał na nich zbyt przygnębiająco. Muszę jednak dodać, że mimo iż wiele tekstów znalezionych w Nag Hammadi nie było znanych nowożytnym badaczom Biblii, założenia leżące u ich podstaw nigdy całkowicie nie zanikły. Z problemem miłosiernego boga, który stworzył świat przepełniony złem, musi się zmierzyć każde społeczeństwo. W IV wieku święty Augustyn, zanim nawrócił się na chrześcijaństwo, był zwolennikiem manicheizmu, powszechnej religii dualistycznej. W XII i XIII wieku dualistyczny ruch katarów opanował dużą część dzisiejszej południowej Francji. W ortodoksyjnym chrześcijaństwie wątek gnostycki stale się przewijał. Od samego początku tej religii jej wyznawcy praktykowali ubóstwo i czystość w imię Chrystusa. Elementem życia religijnego, choć czasem budzącym podejrzenia, był także mistycyzm. Zachowało się wiele listów i kazań przestrzegających przed zbytnim umiłowaniem dóbr doczesnych. Liczne opowieści gnostyckie przetrwały w formie ewangelii apokryficznych. Nie były one zwalczane, nie zostały tylko włączone do Nowego Testamentu. W średniowieczu ludzie wiedzieli o ewangeliach Tomasza, Filipa, Dziejach Pawła i Tekli czy Apokalipsie świętego Piotra. Choć Ewangelia Marii przypuszczalnie nie dotrwała do tamtych czasów, żywa była tradycja Marii Magdaleny jako „apostoła apostołów” [*Patrz hasło Maria Magdalena.]. Kilka ksiąg znalezionych w Nag Hammadi zawiera mistyczne formuły, które miały umożliwić dostąpienie wyższego poziomu egzystencji. Formuły te oraz wiele innych im podobnych można znaleźć, czasem w urywkach, w księgach poświęconych magii i mistycyzmowi. W XIX wieku we Francji powstał Kościół gnostycki, który ma wyznawców na całym świecie. Jego amerykańska siedziba znajduje się w Filadelfii. Najlepszym sposobem poznania gnostyków jest przeczytanie ich pism, zanim zacznie się czytać o nich. Lepiej starać się zrozumieć wymowę całego dzieła, nawet w tłumaczeniu, niż polegać na jego fragmentach, które autor opracowania wybiera dla udowodnienia swojej tezy (tak jak ja to właśnie zrobiłam). Wiem, że chrześcijanie, którzy orędowali za oddawaniem czci autorytetom, tysiąc lat temu wyszli zwycięsko ze sporu z gnostykami, co nie znaczy, że dziś ludzie nie mogą sami dociekać, o co właściwie gnostykom chodziło. Z takim podejściem zasłużyliby na pochwałę gnostyków. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Teksty z Nag-Hammadi, tłum. Albertyna Dembska, ks. Wincenty Myszor, Akademia Teologii Katolickiej, Warszawa 1979. The Nag Hammadi Library, red. James M. Robinson, wyd. 3, Harper, San Francisco 1990. The Gospel of Mary Magdalene, przekł. fr. Jean-Yves Leloup (przekł. ang. Joseph Rowe), Inner Traditions, Rochester 2002 [Przekł. pol. Ewangelia Marii, wstęp, tłum. z koptyjskiego i komentarz ks. Wincenty Myszor, „Studia Theologica Varsaviensia” 13, 1975, nr 2, s. 149-160]. GOTFRYD Z BOUILLON Autor Kodu Leonarda da Vinci opisuje Gotfryda z Bouillon jako króla Francji, który po zdobyciu Jerozolimy w 1099 roku założył Zakon Syjonu. Później jest on jeszcze wymieniany jako potomek króla Dagoberta z dynastii Merowingów. Gotfryd z Bouillon był rzeczywiście bohaterem pierwszej krucjaty, jednym z wodzów wojska, które zdobyło Jerozolimę. Nie był jednak królem Francji, ale księciem Dolnej Lotaryngii, która należała wówczas do Rzeszy Niemieckiej. W średniowieczu stał się bohaterem wielu chansons de geste, czyli pieśni sławiących szlachetne czyny. Opiewały one nie tylko Gotfryda, ale także jego przodków. Gotfryd urodził się w 1060 roku jako drugi syn Eustachego II Aux Grenons , hrabiego Boulogne, i jego żony Idy z Bouillon. W 1096 roku Gotfryd oraz jego bracia Eustachy III i Baldwin odpowiedzieli na apel papieża, by oswobodzić Jerozolimę. Wydaje się, że początkowo planował dokonać po drodze pogromu Żydów w Nadrenii, ale odwiódł go od tego cesarz Henryk IV Przystał więc na ofertę gmin żydowskich, które ofiarowały mu zapłatę za udzielenie im gwarancji bezpieczeństwa. Wraz z innymi przywódcami krucjaty — Robertem, księciem Normandii, Rajmundem z Tuluzy i Robertem, hrabią Flandrii — zdobył najpierw Antiochię, a później Jerozolimę. W Jerozolimie krzyżowcy dokonali masakry mieszkańców, nie bacząc na to, czy są muzułmanami, żydami czy chrześcijanami. Kiedy Eustachy postanowił wracać do domu, Gotfryda wybrano na władcę Jerozolimy. Odmówił jednak przyjęcia korony i tytułu króla, poprosił tylko o przyznanie mu miana Obrońcy Grobu Świętego. Pozostał w Jerozolimie jedynie kilka miesięcy, wyznaczając dwunastu kleryków do odprawiania codziennych nabożeństw w Bazylice Grobu Świętego. To jedyna wzmianka na temat ustanowienia przez niego jakichś zasad dotyczących zakonników, żadna z kronik nie wspomina bowiem o Zakonie Syjonu. Na Górze Synaj był klasztor powstały jeszcze przed krucjatą, ale Gotfryd, jak się zdaje, nie miał z nim nic wspólnego. Gotfryd wkrótce opuścił Jerozolimę, aby umocnić zdobycze chrześcijańskie w Ziemi Świętej. W lipcu 1100 roku zachorował i po kilku dniach zmarł, nie zobaczywszy więcej Jerozolimy. Pochowano go z wielkimi honorami w Bazylice Grobu Świętego. Po jego śmierci na pierwszego łacińskiego króla Jerozolimy wybrano młodszego brata Gotfryda, Baldwina . Choć Gotfryd nie był potomkiem Dagoberta, żywił do niego wielką sympatię, podobnie jak inni Karolingowie. Zanim wyruszył na wyprawę krzyżową, dokonał dwóch darowizn na kościół Świętego Dagoberta w Stenay w Szampanii. Tak przedstawiają się fakty z życia Gotfryda. Niedługo jednak po jego śmierci zaczęły krążyć o nim legendy. Pierwsze eposy rycerskie, Pieśń o Antiochii i Pieśń o Jeruzalem, sławią jego męstwo i pobożność podczas krucjaty. W następnych znajdujemy już czyny członków jego rodu i przodków. W ciągu pięćdziesięciu lat od śmierci Gotfryda poeci ułożyli wiele pieśni o jego czynach, prawdziwych i wymyślonych. Mniej więcej w tym samym czasie opowieści o nim zaczęły się splatać z lotaryńską legendą o Rycerzu Łabędzia, opowiadającą o rycerzu obdarzonym magiczną mocą, który pojawia się na dworze Karola Wielkiego w łodzi ciągnionej przez łabędzia. Kilkaset lat później Ryszard Wagner oparł na niej swoją operę Lohengrin. W późnych wersjach tej legendy Gotfryd jawi się jako wnuk Rycerza Łabędzia. Jego prawdziwym dziadkiem był jednak Gotfryd Brodaty, po którym dostał imię. Najpełniejsze wersje legend o Gotfrydzie zawierają opowieść o narodzinach i młodzieńczych latach Rycerza Łabędzia. Tym, którzy wychowali się na baśniach braci Grimm, opowieść ta powinna się wydać znajoma. Rycerz Łabędzia jest dzieckiem człowieczego króla i czarodziejki, która wydaje na świat siedmioro dzieci, sześciu chłopców i dziewczynkę. Wszystkie rodzą się ze złotymi łańcuchami na szyi. Zła matka króla wykrada dzieci i zostawia je w lesie, żeby umarły. Zostają jednak znalezione i wychowane przez pustelnika. Stara królowa dowiaduje się o tym i wysyła złodzieja, żeby zabrał im złote łańcuchy. Gdy złodziej zdejmuje je chłopcom z szyi, ci natychmiast zamieniają się w łabędzie i odlatują. Ich siostrze udaje się jednak uratować wszystkich braci oprócz jednego, który na zawsze musi pozostać łabędziem. Decyduje się on towarzyszyć jednemu z braci, odtąd Rycerzowi Łabędzia, i wraz z nim ruszyć na poszukiwanie przygód i dziedziczki Bouillon, babki Gotfryda. Co ciekawe, opowieść ta została wymyślona, pomimo że prawdziwi przodkowie Gotfryda byli dobrze znani. Gotfryd pochodził od Karola Wielkiego, zarówno po kądzieli, jak i mieczu — czyli nie Dagoberta, ale Pepina z Heristalu, dziada Karola Wielkiego. A Pepin miał także przodków wywodzących się z dynastii Merowingów. Sporządzona około 1100 roku genealogia rodu Gotfryda wywodzi go poprzez królów Franków aż od Meroweusza, a przez niego od Priama, króla Troi. Dokładność tego opracowania budzi wątpliwości, przynajmniej w odniesieniu do czasów przed Chlodwigiem, królem z dynastii Merowingów, ale i tak Gotfryd nie miał się czego wstydzić. Jego matka wywodziła się z równie imponującego rodu. Jej ojciec, Gotfryd Brodaty, był księciem Dolnej Lotaryngii i potomkiem Karola Wielkiego poprzez swoją prababkę Judytę. Wuj Idy został papieżem Stefanem IX. Dla średniowiecznych twórców legend ważniejsze było jednak, żeby ich bohaterowie — choćby wywodzili się z najlepszych rodów — mogli poszczycić się ponadto mitycznym, nadprzyrodzonym pochodzeniem, choć popularne było też wówczas dopisywanie do galerii antenatów bohaterów wojny trojańskiej. Hrabiowie Andegawenii szczycili się, że pochodzą od demona, który przyjął kobiecą postać. Inne francuskie rody przyznawały się do pokrewieństwa z Meluzyną, która w zależności od legendy była albo pół kobietą, pół wężem, albo syreną. Tak więc nawet pobożny wyzwoliciel Jerozolimy musiał mieć legendarną pogańską prababkę. PRZODKOWIE GOTFRYDA Z BOUILLON Ci, którzy słuchali tych baśniowych dziejów Gotfryda, nie zawracali sobie głowy tym, czy są one wiarygodne. Pewnie niektórzy wierzyli w jego nadnaturalne pochodzenie. Jak inaczej mógł się pojawić tak wielki bohater? Większość ludzi wiedziała, że to fikcja, ale uważała — tak jak i dzisiaj — że to nic nie szkodzi. Nie znam żadnej literatury na temat Gotfryda po angielsku, ale bardzo wiele napisano o nim po francusku. GRZEGORZ I WIELKI, PAPIEŻ Grzegorz I był najwybitniejszym papieżem epoki wczesnego chrześcijaństwa. Jego pisma w dużej mierze ukształtowały średniowieczną filozofię religii. Gorliwie propagował działalność misyjną poza granicami Cesarstwa Rzymskiego, co nie tylko powiększyło rzesze wyznawców, ale także wzbogaciło praktyki chrześcijańskie. Urodził się on około 540 roku w arystokratycznej rodzinie rzymskiej, z której już wyszedł jeden papież — Feliks III [*Frederick H. Dudden, Gregory the Great, Russell & Russell, New York 1967 (wznowienie wydania z 1905).]. Po ugruntowaniu chrześcijaństwa w cesarstwie starym rzymskim rodom senatorskim w sposób naturalny przypadły ważne urzędy związane z władzą, którą teraz częściowo przejął Kościół. Panujący w tym czasie w Konstantynopolu Justynian podjął ostatnią znaczącą próbę odzyskania władzy nad dawną zachodnią częścią cesarstwa, ale udało mu się jedynie podbić Afrykę, natomiast Grzegorz I i skryba, manuskrypt z IX wieku © Alinari/Regione Umbria/Art Resource, NY Hiszpania, Galia i większość Półwyspu Apenińskiego pozostały we władaniu królów „barbarzyńskich”. Zycie Grzegorza przypadło na okres walk między Longobardami a wschodnim cesarstwem o panowanie nad Rzymem. Na dodatek w 542 roku wybuchła w Europie zaraza, która powracała co kilka lat przez resztę stulecia. Być może była to pierwsza odnotowana epidemia dżumy zwanej inaczej czarną śmiercią, ale nie zostało to do końca rozstrzygnięte [*Lester Little (Smith College), referat wygłoszony w kwietniu 1995 roku na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Barbara.]. Gwałtowny spadek populacji wraz z załamaniem się handlu i komunikacji sprawił, że stare rzymskie miasta popadły w izolację. „Duchowieństwo i rycerstwo zajęły pozycję dawnej arystokracji”. Grzegorz wywodził się właśnie z takiej arystokracji. Do roku 573 piastował urząd pretora Rzymu, co wiązało się przede wszystkim z obowiązkami administracyjnymi pretor musiał dbać o sprawne funkcjonowanie miasta. Jednak praca ta tak go wyczerpała, że na odziedziczonych gruntach założył w mieście klasztor Świętego Andrzeja, do którego wstąpił jako zwykły mnich, nie ubiegając się o żadne zaszczyty. Nie trwało to długo. Wkrótce biskup Rzymu wysłał go do Konstantynopola. Powróciwszy około 585 roku do Rzymu, Grzegorz znów zamieszkał w klasztorze, gdzie wiele czasu spędzał w bibliotece — to dlatego darzę go wielką sympatią. Ponownie opuścił go w 590 roku, w którym na dżumę umarł papież Pelagiusz II, z brzegów wystąpił Tyber, zalewając miasto, i nastąpił najazd Longobardów, a w wojsku omal nie wybuchł bunt. W tej sytuacji powołanie na stanowisko biskupa Rzymu musiało się wydać Grzegorzowi jeszcze jednym dopustem bożym. Kiedy cesarz zatwierdził go na nowym stanowisku, Grzegorz napisał, że wolałby jak Maria siedzieć u stóp Pana, ale został zmuszony wieść życie Marty. W upadku Rzymu Grzegorz ujrzał zapowiedź końca świata. Dużo o tym pisał. Chciał nawracać pogan i żydów, by także mogli się znaleźć wśród sprawiedliwych na Sądzie Bożym. Nieugięcie wierzył, że nowych wyznawców lepiej przywiedzie ku Jezusowi nie siła, lecz przykład. Do jednego z gorliwych biskupów napisał, że żydów należy przekonywać do nawrócenia argumentami, gdyż „tych, którzy daliby się przeciągnąć na wiarę słodyczą nauk i obawą przed Sądem Ostatecznym, można odtrącić groźbami i naciskami”. List ten najwyraźniej jest odpowiedzią na skargę pewnego żyda imieniem Józef, który wrócił z podróży do Rzymu. Ciekawe, że już wtedy żydzi słali do Rzymu skargi i żądali odszkodowań za prozelityzm biskupów. Później Grzegorz wprowadził bezprecedensową technikę nawracania, która wywarła trwały wpływ na chrześcijaństwo. Pierwsi misjonarze zawzięcie niszczyli pogańskie święte miejsca i obiekty kultu. Klasycznym przykładem jest święty Bonifacy, który ściął święte dla jednego z germańskich plemion drzewo, aby udowodnić, że jego bóg jest silniejszy od boga, do którego należało. Oczywiście później Germanie wykazali, że ich miecze są ostrzejsze niż jego, ale postępowanie Bonifacego, które doprowadziło go do męczeńskiej śmierci, należało wówczas do typowego repertuaru misjonarza. Niektóre świątynie pogańskie, zwłaszcza w Rzymie, zyskały nowych patronów — Marię Pannę lub któregoś ze świętych — lecz w prowincjach popularna była koncepcja, że „mój bóg może pokonać twojego”. Grzegorz miał lepszy pomysł. „Doszedłem do wniosku — pisał — że w żadnym razie nie powinno się burzyć świątyń pogańskich, ale jedynie niszczyć znajdujące się w nich bożki. Należy świątynie te skropić wodą święconą, postawić w nich ołtarze, umieścić w nich relikwie, tak aby można je było, o ile zostały porządnie zbudowane, przekształcić z miejsc kultu demonów w świątynie Prawdziwego Boga. Dzięki temu (...) [ludzie] będą chętniej przychodzić do miejsc, do których przywykli”. Oto dlaczego tak dużo kościołów wzniesiono na miejscu świątyń pogańskich. Misjonarze oraz konwertyci często posuwali się dalej, „przerabiając” lokalnych bogów na chrześcijańskich świętych, przypisując im dzieje ich żywotów i cuda, jakie zdziałali. Wielu z nich, jak na przykład święta Brygida i święty Krzysztof, czczonych jest do dziś. Grzegorzowi przypisuje się także naznaczenie Marii Magdaleny piętnem nierządnicy. Uważnie przestudiowałam pod tym kątem źródła i nie wydaje mi się, żeby to była prawda. Więcej na ten temat napisałam w haśle jej poświęconym. Kościół w czasach Grzegorza był w dużej mierze podporządkowany cesarzowi. Biskup Rzymu zyskał nieco władzy na zachodzie, lecz władza biskupów wschodnich, choć silna, zależała od protekcji cesarskiej. Kościół ponadto nie stanowił wówczas jedności. Wszystkie herezje, z którymi rzekomo uporano się na soborze nicejskim, kwitły w najlepsze, a doszły do nich nowe. Świeżo nawróceni królowie z dynastii Merowingów byli trudnymi owieczkami i nadawali biskupstwa krewnym, nie zawracając sobie głowy wyświęcaniem ich na księży, wciąż też hołdowali miłemu zwyczajowi poligamii. Grzegorz znów zatęsknił do klasztoru. Zmarł w 604 roku, zostawiając po sobie sprawną administrację w miejsce chaosu, jaki zastał. Opracował system zarządzania szybko rozrastającymi się dobrami papieskimi i starał się łagodzić szok, jakim dla wielu nowych wyznawców było samo nawrócenie. Grzegorz był także z krwi i kości Rzymianinem — chciał podporządkować Stolicy Piotrowej cały Kościół. Walczył o to do upadłego z patriarchą Konstantynopola, ale nie wygrał. W późniejszych wiekach papieże zyskali przewodnictwo duchowe na zachodzie, ale nigdy nie przekonali Cesarstwa Wschodniorzymskiego, aby je uznało. W końcu doprowadziło to do Wielkiej Schizmy i podziału chrześcijaństwa na ortodoksyjne Kościoły grecki i rzymski. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA William J. La Due, Na tronie św. Piotra. Historia papiestwa, tłum. Maria Miecielica, Łukasz Tabaka, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2004. Grzegorz Wielki, Homilie na Ewangelie, tłum. Władysław Szołdrski, Warszawa 1969. Grzegorz Wielki, Dialogi, tłum. Władysław Szołdrski, Warszawa 1969. Grzegorz Wielki, Dialogi ks. II, tłum. Anna Świderkówna, Wydawnictwo Benedyktynów, Kraków 1994. Robert A. Markus, Grzegorz Wielki, tłum. Przemysław Nehring, PIW, Warszawa 2003. Peter Brown, Narodziny zachodniego chrześcijaństwa, tłum. Jan Wacław Popowski, Wydawnictwo Krąg, Wydawnictwo Wolumen, Warszawa 2000. Gregory the Grear, Forty Gospel Homilies, przekł. ang. Dom David Hurst, Cistercian Publications, Kalamazoo 1990. Robert A. Markus, Gregory the Great and His World, Cambridge UP, Cambridge 1997. HEREZJE Podczas studiów uczęszczałam na seminarium poświęcone średniowiecznym herezjom. Na pierwszych zajęciach próbowaliśmy zdefiniować termin „herezja”. Nie udało się nam wypracować definicji, na którą wszyscy by się zgodzili. Moja brzmiała tak: „Herezją są wszystkie wasze wierzenia, które grożą podważeniem tego, w co ja wierzę”. Innymi słowy, wszystko zależy od punktu widzenia. Oto dlaczego ten sam zbiór wierzeń potępiano na soborach w jednej epoce, a tolerowano w innej. Nawet ludzie uważani za Ojców Kościoła, w tym Orygenes, Tertulian i Atanazy, byli oskarżani o herezję i skazywani za nią. Trzeba jednak przyznać, że za grzeszników zasługujących na karę uznawano tych heretyków, którzy świadomie i uporczywie głosili poglądy sprzeczne z doktryną Kościoła. Oznacza to, że „prawdziwym” heretykiem mogła być tylko osoba dobrze wykształcona i konsekwentna. W początkach chrześcijaństwa istniały dwa główne obszary sporu między wyznawcami. Pierwszy dotyczył kwestii ludzkiej i boskiej natury Jezusa, a drugi — tego, jak uzyskuje się prawo do nauczania. Ten drugi dość łatwo jest podsumować. Uprawnienia do głoszenia nauk w chrześcijaństwie są dwojakiego rodzaju: albo opierają się na jednostkowym, niepowtarzalnym doświadczeniu wewnętrznym, jak w wypadku gnostyków, albo na bezpośredniej sukcesji od apostołów, którzy osobiście znali Jezusa i słuchali jego nauk. Warto zauważyć, że Maria Magdalena jako uczennica Jezusa mieści się w tej drugiej kategorii. Kwestia natury Jezusa to zupełnie inna sprawa. Ludzie, którzy się o nią spierali, przestawali ze sobą rozmawiać lub wrzeszczeli na siebie z powodów, które nam mogą się wydawać tak subtelne, że aż nie istniejące. Tyle tylko, że w rezultacie niektórzy biskupi ze swoimi owieczkami musieli się udawać na wygnanie. Na czym polegała istota sporu o to, kim był Jezus? Jakie zajmowano w nim stanowiska? 1. Doketyzm. Pogląd religijny głoszący, że Jezus wcale nie był człowiekiem, lecz jedynie tak wyglądał. Termin ten pochodzi od greckiego slowa dokein, „wydawać się”. Doketyzm wyznawało wielu gnostyków. Dokeci uważali, że siły ciemności omamiły ludzi, którym się wydaje, że na krzyżu umarł człowiek-bóg, podczas gdy umarła tylko jego cielesna postać. Pogląd taki zawarty jest w wielu tekstach gnostyckich, między innymi w Apokalipsie Piotra i Dziejach Jana. 2. Adopcjanizm. Adopcjanie nigdy nie stanowili zorganizowanej grupy, a ich poglądy sytuowały się pomiędzy tymi, które głosili dokeci, a tymi, którym hołdowali trynitarianie. Wierzyli, że Bóg wybrał Jezusa, dobrego i czystego żyda przypuszczalnie zrodzonego z dziewicy, na swoje naczynie. Większość adopcjan, jak na przykład bazylidianie, uważała, że Jezus stał się Bogiem poprzez chrzest, którego udzielił mu Jan w Jordanie. Niektórzy wierzyli też, że Bóg opuścił Jezusa przed ukrzyżowaniem, a na krzyżu cierpiał i umarł człowiek. 3. Trynitaryzm. Jego zwolennicy uważali, że Jezus był w pełni człowiekiem i w pełni istotą boską tożsamą z Bogiem Ojcem i Jemu równą oraz że Bóg objawia się też w trzeciej osobie, a mianowicie Ducha Świętego. Tak wyglądały trzy najważniejsze stanowiska w sporze dotyczącym natury Jezusa, choć każde z nich występowało w wielu odmianach. Zaskakujące, że wygrała najbardziej skomplikowana koncepcja — trynitaryzm. Teologowie co prawda wciąż jeszcze debatują nad naturą Trójcy Świętej, ale takie właśnie stanowisko zdecydowali się przyjąć chrześcijanie głównego nurtu. Do najwcześniejszych herezji znanych z dokumentów należą poglądy Marcjona z Synopy (ok. 100-165), który był synem pierwszego biskupa tego miasta nad Morzem Czarnym. Jako kupiec Marcjon zawijał ze swoimi statkami do wszystkich portów Imperium Rzymskiego. Przez wiele lat studiował też księgi na temat nowej religii, jak również judaizmu. W końcu doszedł do wniosku, że Bóg ze Starego Testamentu nie jest Bogiem Ojcem z ewangelii, a to dlatego, że Jezus jako uosobienie dobra nie może pochodzić od kogoś, „kto wyrządza zło tym, których nienawidzi, i kto potępia i karze tych, którzy złamali jego prawa i go rozgniewali. Poza tym jego dzieło stworzenia jest niedoskonałe, bo obejmuje dzikie bestie, robactwo i spółkowanie”. Stąd Marcjon wyprowadził wniosek o istnieniu dwóch bogów: jednego, który stworzył niedoskonałą ziemię, i drugiego, który jest doskonały sam w sobie. „Bóg Stwórca” omamił nawet apostołów, dlatego Marcjon do swojego kanonu prawdziwej Biblii włączył tylko niektóre listy świętego Pawła i część Ewangelii według świętego Łukasza. System stworzony przez Marcjona uważa się za klasyczną religię dualistyczną opierającą się na wierze w boga zdolnego wyłącznie do miłości i przebaczania. A także za koncepcję doketystyczną, ponieważ zakładał, że wszystko, co cielesne, jest złe, dlatego Jezus jedynie przybrał postać człowieka. Pomimo potępienia na kilku soborach, marcjonizm przetrwał parę stuleci. Wiele z jego zasadniczych idei pojawiło się w innych nieortodoksyjnych nurtach chrześcijaństwa. Nie do końca jest jednak jasne, czy stało się tak pod wpływem marcjonizmu, czy niezależnie od niego. Większość herezji epoki wczesnego chrześcijaństwa podpada pod jedną z powyższych kategorii, lecz gdy chrześcijaństwo rozprzestrzeniło się w świecie zachodnim, poglądy klasyfikowane jako herezje zaczęto dzielić na dwa podstawowe typy. W jednym przeważały intelektualne rozważania koncentrujące się na pewnych subtelnościach terminologicznych. Do tego typu należy zaliczyć kontrowersyjne poglądy arian, które potępiono na soborze nicejskim. Definiowaniem i poprawianiem doktryny mogli się zajmować tylko ludzie bardzo wykształceni, a takich trafiało się kilku na pokolenie. Większość chrześcijan przypuszczalnie nie rozumiała dokładnie natury Trójcy Świętej czy transsubstancjacji. Drugi rodzaj herezji można by nazwać powrotem do gnostycyzmu, choć nie ma podstaw, by sądzić, że istniał jakiś Kościół gnostycki. Jednostki doświadczały objawień i opowiadały o nich innym. Często ludzie reagowali w ten sposób na zepsucie i upadek moralny hierarchów instytucjonalizowanego Kościoła. Prawie wszystkie ludowe herezje w średniowieczu i późniejszych stuleciach brały się z pragnienia zreformowania Kościoła, a nie z chęci obalenia religii. Jedynym wyjątkiem był ruch katarów. Jak na prawdziwych dualistów przystało, katarzy wierzyli w boga dobrego, od którego pochodzi sfera ducha, oraz boga złego, stworzyciela świata zmysłowego, który podstępnie skłonił anioły, żeby zamieszkały w ludzkich ciałach. Pozostaną w nich uwięzione przez wiele człowieczych żywotów, aż znajdą się w ciałach ludzi, których życie będzie na tyle doskonałe, że dostąpią uwolnienia. Katarzy na początku XIII wieku zyskali ogromne wpływy na południu Francji, gdzie przejęli kontrolę zarówno nad życiem religijnym, jak i politycznym. Zdobyli taką pozycję, że zaczęli zagrażać wpływom Kościoła w tym regionie, zatem papież Innocenty III (nie należący do moich ulubieńców) ogłosił przeciwko nim krucjatę. Możnowładcy z północy, którzy już od dawna łakomym okiem patrzyli na bogate południe, z radością je podbili, dokonując eksterminacji katarów. Mniej więcej w tym samym czasie co katarzy pojawiła się inna grupa heretycka, która choć nie rozkwitła tak bujnie, wywarła trwalszy wpływ na chrześcijaństwo. Grupę tę zwano ubogimi z Lyonu albo waldensami. Wszystko rozpoczęło się od kupca z Lyonu nazwiskiem Pierre Valdés (Piotr Waldo). Około 1170 roku Valdés doznał objawienia, pod którego wpływem rozdał cały majątek i rozpoczął żywot wędrownego kaznodziei. Zwrócił się do papieża o zgodę na wygłaszanie kazań i praktykowanie świętego ubóstwa, ale choć biskup Rzymu nie miał nic przeciwko ubóstwu, kategorycznie sprzeciwił się głoszeniu kazań przez osobę świecką. Nie zrażony tym Valdés dalej nauczał, aż zgromadził wokół siebie liczne grono wyznawców. Kazał również przetłumaczyć na francuski Biblię, aby móc ją samemu studiować. Waldensi byli znacznie bliżsi głównemu nurtowi chrześcijaństwa niż katarzy, których zresztą zwalczali. Mimo to w 1184 roku papież Lucjusz III obłożył sektę ekskomuniką. W przeciwieństwie do katarów, waldensi nie zostali całkowicie wytępieni, ale musieli zejść do podziemia. Dzięki temu udało im się przetrwać do dziś. Większość herezji średniowiecznych miała na celu reformę chrześcijaństwa. Swój sukces zawdzięczały częściej osobowości przywódcy niż sile swej teologii. Franciszek z Asyżu wrócił na łono Kościoła, a Arnold z Brescii został stracony. Dzieła Pierre’a Abélarda Kościół potępił, a uznał dorobek niewiele młodszego Gilberta de la Porée. Pierre i Arnold (którzy byli przyjaciółmi) potrafili być dla władzy kościelnej bardzo irytujący, a Franciszek i Gilbert, każdy na swój sposób, umieli z nią postępować. Do XVI wieku czary i magia zasadniczo nie podpadały pod oskarżenia o herezję. Myślę, że zainteresowanie takimi praktykami wynikało z zagubienia ludzi w czasach reformacji i wojen religijnych. Ludzie zwątpili w to, w co dotąd wierzyli, i zaczęli szukać innego wytłumaczenia tajemnic życia. Polowania na czarownice zaczęły się w tym samym czasie, w którym pojawiły się tajne stowarzyszenia oparte na okultyzmie. Stowarzyszenia różokrzyżowców i wolnomularzy, choć nie były organizacjami o charakterze religijnym, wyrosły z tych samych korzeni co „błędne poglądy”, które przekształciły się w protestantyzm. I w jednych, i w drugich widziano początkowo demoniczne herezje. Herezja istnieje tylko wewnątrz jakiegoś systemu religijnego. Pierwszych chrześcijan uważano za heretyków żydowskich. Swoich heretyków zdają się mieć wszystkie grupy, które ugruntowały swe wierzenia. Istnieją heretyckie sekty żydowskie i muzułmańskie. Jednak na historię Europy Zachodniej wpływ wywarły przede wszystkim różnice między chrześcijanami. Wojny religijne toczone w XVII wieku uważa się za najbardziej okrutne w dziejach. „Waśnie między chrześcijanami były wielkim skandalem w dziejach Kościoła, odrażającymi spektaklami, które wywoływały zgorszenie wśród jego wiernych i pogardę niewiernych, odkąd tolerancja stała się cnotą”. Jednak ci, którym wiara jest niezbędna dla zachowania tożsamości, zawsze będą czuli strach, gdy pojawi się coś, co może tej wierze zagrozić. Nie zakończyła tego nawet prawna sekularyzacja państw. Dla tych, których religią jest kapitalizm, herezją jest socjalizm. Dla tych, których religią jest komunizm, herezją jest kapitalizm. To, w jakim zakresie herezje są tolerowane lub jak bardzo prześladowane, zawsze w większej mierze zależało od zagrożenia, jakie stwarzały one dla dominującej kultury, niż od odmienności ich wierzeń. Historia herezji ukazuje nam, co się dzieje, gdy strach przesłania rozum. Okropności, do jakich wtedy dochodzi, powinny być dla nas wszystkich ostrzeżeniem. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Stanisław Bylina, Ruchy heretyckie w średniowieczu. Studia, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1991. Heretycy. Panorama dziejów myśli kacerskiej i ruchu dysydenckiego w chrześcijaństwie, red. Adolf Holi, tłum. Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, Wydawnictwo URAEUS, Gdynia 1997. Jean Duvernoy, Religia katarów, tłum. Joanna Gorecka-Kalita, Platan, Kraków 2000. Malcolm Lambert, Średniowieczne herezje, tłum. Jan Wacław Popowski, Marabut i Volumen, Gdańsk-Warszawa 2002. Fernand Niel, Albigensi i katarzy, tłum. Maria Zerańska, Marabut i Volumen, Gdańsk-Warszawa 2002. Heresy and Literacy 1000-1530, red. Peter Biller i Anne Hudson, Cambridge UP, Cambridge 1994. Jeffrey Burton Russell, Dissent and Reform in the Early Middle Ages, University of California Press, Berkeley 1965. Heresis of the Middle Ages, tłum. i red. Walter L. Wakefield, Austin P. Evans, Columbia UP, New York 1969, 1991. IZYDA Izyda była jedną z najpopularniejszych bogiń w świecie starożytnym. Najpierw przez tysiące lat czczono ją w Egipcie, potem jej kult przejęli Grecy, a następnie Rzymianie. W mitologii egipskiej Izyda była siostrą i żoną Ozyrysa, wraz z którym utożsamiała siły natury, niebo, ziemię i wodę, konieczne do stworzenia i podtrzymywania życia [*Walter Burkert, Ancient Mystery Cults, Harvard UP, Cambridge 1987, s. 82 [wyd. pol.: Walter Burkert, Starożytne kulty misteryjne, tlum. Krzysztof Bielawski, Homini, Bydgoszcz 2001].]. Ozyrys został zamordowany przez boga Seta, który pociął jego ciało na czternaście części i rozrzucił po całym Egipcie. Izyda wraz ze swoim synkiem Horusem, jeszcze niemowlęciem, wyruszyła na poszukiwanie szczątków Ozyrysa. W niektórych wersjach tego mitu udaje jej się potem ożywić męża, w innych buduje świątynie wszędzie tam, gdzie upadły kawałki jego ciała. Śmierć nie powstrzymuje Ozyrysa, który wraca, by wyszkolić syna na obrońcę Egiptu. Rzym nie od razu zaakceptował kult Izydy. Ostro występował przeciwko niemu senat, który robił wszystko, by go stłumić. Możliwe, że postawa senatorów wynikała z obawy przed swobodą, na jaką kult Izydy pozwalał kobietom. Trudno powiedzieć, w jakiej mierze jest to prawda. Opowieści o Izydzie przedstawiają ją jako boginię postępującą według własnego uznania, ale zarazem dobrą matkę i żonę. Jednak po przyjęciu jej kultu w Rzymie rola kobiet natychmiast została ograniczona. „Wydaje się, że niektóre nowe kulty, zwłaszcza w okresie przejściowym, zanim zostały zaakceptowane przez patrycjat, dawały kobietom dużo więcej możliwości zajmowania — równorzędnie w stosunku do mężczyzn — stanowisk związanych z praktykowaniem kultu niż starsze religie państwowe”. To samo, moim zdaniem, odnosiło się do kobiet w epoce wczesnego chrześcijaństwa. Izyda była zbyt potężnym bóstwem, żeby można było stłumić jej kult, ale po przeniesieniu z Egiptu do Rzymu uległ on zmianie. W obejmującej wszystkie aspekty życia religii świata grecko-rzymskiego Izydę zaczęto kojarzyć z innymi boginiami matkami, jak na przykład z grecką Demeter, boginią plonów i matką Persefony. Utożsamiano ją także z księżycem i Wielką Macierzą. Chore dzieci często zanoszono do świątyni Izydy i podobno zdarzały się cudowne uzdrowienia. Wiąże się ją jednak także ze śmiercią i żałobą. Izyda karmiąca Horusa © Scala/Art Resource, NY Kult Izydy miał charakter misteryjny, zgodnie z pierwotnym znaczeniem greckiego słowa mystes — „wtajemniczony”. Podobnie jak w wypadku kultu Mitry, wyznawcy Izydy przechodzili różne stopnie wtajemniczenia, ale ceremonie inicjacji, w przeciwieństwie do mitraistycznych, odbywały się publicznie i stawały się okazją do świętowania. Nie ulega wątpliwości, że wiele posągów Izydy z małym Horusem stało się wzorcem dla posągów przedstawiających Madonnę z Dzieciątkiem. Nie powinno to nikogo dziwić ani szokować. Ludzie, którzy nawracają się na jakąś religię, zwykle przenoszą do niej ulubione symbole z odrzuconego wyznania. Nie ma nic niezwykłego w tym, że gdy chrześcijaństwo rozprzestrzeniało się wśród pogan, którzy byli przyzwyczajeni do łatwej „wymiany” bóstw, nowi wyznawcy nadawali Dziewicy Maryi cechy swojej ulubionej bogini. Nie znaczy to, że Maria jest Izydą lub Demeter w przebraniu. Tym, co ludzie przenieśli do nowej religii, było pragnienie pociechy i ochrony, a wraz z nim wyobrażenie istoty boskiej, która nie jest niedosiężna jak absolut, ale po ludzku potrafi zrozumieć ich lęki i smutki. Co z tego wynika? Ano to, że wszyscy potrzebujemy matki. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Walter Burkert, Starożytne kulty misteryjne, tłum. Krzysztof Bielawski, Homini, Bydgoszcz 2001. Eva Cantrella, Pandora’s Daughters, przekł. ang. Maureen B. Fant, Johns Hopkins UP, Baltimore-London 1987. Walter Burkert, Ancient Mystery Cults, Harvard UP, Cambridge 1987. KABAŁA Istnieje kilka form żydowskiego mistycyzmu, a kabała jest jedną z nich. W języku hebrajskim słowo qabbâld znaczy po prostu „tradycja”. Co nie oznacza, że Skrzypek na dachu jest sztuką kabalistyczną. Kabała to jedna z wielu nici, z których utkany jest kobierzec judaizmu. W judaizmie mistyczny, wizjonerski nurt występował od samego początku, o czym wie każdy, kto przeczytał Księgę Ezechiela. W postaci zwanej kabałą narodził się w południowej Francji pod koniec XII wieku, ale największym ośrodkiem myśli kabalistycznej była Hiszpania. Przyczyny jej rozkwitu w tym właśnie okresie są przedmiotem sporów, ale ja przychylam się do opinii Elliota Wolfsona, że nałożyły się tu na siebie tradycja literatury hagadycznej, wcześniejsze formy mistycyzmu opartego na Księdze Ezechiela oraz rozpowszechnienie filozofii neoplatońskiej, która w dwunastowiecznej Europie zyskiwała coraz większą popularność. W Kodzie Leonarda da Vinci wspomina się, że Raszi (Salomon ben Izaak, ok. 1040-1105), sławny autor komentarzy do Tory, prowadził szkołę kabały w swoim domu w Szampanii na północy Francji [*Brown w istocie powtarza (jak podejrzewam) błąd zawarty w książce Święty Graal, Święta Krew Michaela Baigenta, Richarda Leigh i Henry’ego Lincolna [przekł. pol. Robert Sudoł, Książka i Wiedza, Warszawa 1994]]. To niemożliwe. Raszi żył prawie sto lat wcześniej, nim pojawiły się pierwsze wzmianki o kabale, a co ważniejsze, był znany jako czołowy rzecznik jasnych i oczywistych interpretacji Biblii. Wątpię, by pochwalał podejście kabalistyczne. W judaistycznym nauczaniu wyróżnia się cztery sposoby interpretacji tekstu: pszat — dosłowny, drasz — homiletyczny, rezmez — alegoryczny i sod — mistyczny. Rzecz jasna, kabała preferuje ten ostatni, Raszi zaś zdecydowanie obstawał za pierwszym. Istnieje wiele ksiąg kabały. Jedną z najwcześniejszych jest Seferjecira, czyli Księga Stworzenia. Ten traktat, powstały gdzieś między II a IV wiekiem n.e., nie był początkowo używany do mistycznych studiów kabalistycznych, dopiero później został do nich zaadaptowany. Innymi ważnymi dziełami kabalistycznym była zredagowana w Prowansji Sefer ha-Bahir, czyli Księga Jasności, oraz Sefer ha-Zohar — Księga Blasku. Księga Stworzenia zawiera wiele elementów, które można znaleźć w nie żydowskiej mistyce zachodniej. Jej tekst jest ujęty w szereg zagadkowych akapitów, które można odczytywać na wiele sposobów. Tradycyjna interpretacja polega na układaniu liter alfabetu hebrajskiego i znaków zodiaku w pewne wzory oraz wyjaśnianiu otrzymanych symboli. Przykładem niech będzie fragment Księgi Stworzenia: Uczynił królem znak kaf, nałożył mu koronę, stopił jedno z drugim i uformował w nim Słońce w świecie, trzeci dzień tygodnia w roku i prawe ucho w istocie, Wielu kabalistów uważało, że jest to rodzaj szyfru stanowiącego klucz do zrozumienia wszechświata, i tworzyło niezwykle skomplikowane diagramy w celu jego odcyfrowania. Choć wszystkie główne księgi kabały zostały przetłumaczone na angielski, są one tak mocno osadzone w języku hebrajskim, że bez jego dobrej znajomości głębsze studia nad nimi są niemożliwe. Zrozumienie kabały utrudnia też to, że duża część tej wiedzy jest przekazywana ustnie. Co gorsza, nauczyciele kabały uważają, że potrzebną do jej przyjęcia dojrzałość osiąga się dopiero po czterdziestce. Jako że rozpoczynałam jedne studia w wieku dwudziestu dwóch, a drugie czterdziestu lat, skłonna byłabym się przychylić do tego stanowiska. Oznacza to jednak także, że wielu mistrzów nie doczekało chwili, w której uczeń przekraczał próg owej dojrzałości. Ludzie podejmują studia kabalistyczne z różnych powodów. Niektórzy pragną ją wykorzystać do uprawiania magii i wróżbiarstwa. Inni traktują ją jako ćwiczenie intelektualne i matematyczne. Jeszcze inni próbują z jej pomocą zburzyć barierę między światem ludzkim a boskim. W niektórych kulturach oznacza to całkowitą jedność z bogiem. W kulturze żydowskiej — jak również chrześcijańskiej — takie podejście uważa się za bluźnierstwo. W tych religiach wierni mogą mieć co najwyżej nadzieję na komunię — dotknięcie umysłu Boga i dopuszczenie przed jego mistyczny tron [*Patrz Idei, Wolfson i Scholem Gershon, jak również inne pozycje z zestawienia literatury uzupełniającej zamieszczonego na końcu tego rozdziału]. Wśród pierwszych kabalistów znaleźli się tacy, których uznano za kogoś w rodzaju żydowskich gnostyków i rzeczywiście wiele tekstów z Nag Hammadi przypomina mi księgi kabalistyczne, które przeczytałam. Nie znaczy to, że wywodzą się z tego samego źródła, choć w tradycji ustnej mógł przetrwać ślad zaginionych ksiąg. Dla mnie wynika stąd wniosek, że niezależnie od epoki, w każdym środowisku znajdą się tacy, którzy będą się starali wyjść poza świat realny. Jedni osiągają to przez medytację, post i modlitwę, inni prowadzą swoje poszukiwania, zgłębiając szyfry, liczby i moc słowa. Studiujący kabałę i poszukiwacze świętego Graala mają więcej ze sobą wspólnego, niżby im się mogło wydawać. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Ireneusz Kania, Opowieści Zoharu, Oficyna Literacka, Kraków 1994. Gershom Scholem, Mistycyzm żydowski i jego główne kierunki, tłum. Ireneusz Kania, Czytelnik, Warszawa 1997. Gershom Scholem, Kabała i jej symbolika, tłum. Ryszard Wojnarowski, Znak, Kraków 1996. Roland Goetschel, Kabała, tłum. R. Gromacka, Agade, Warszawa 1994. Amir D. Aczel, Tajemnica alefów. Matematyka, kabała i poszukiwania nieskończoności, tłum. Tomasz Hornowski, Rebis, Poznań 2002. Księgajecirah, klucz kabały, przekł. ze starohebr. Mariusz Prokopowicz, Pico, Warszawa 1994. Sefer Jecirah czyli Księga Stworzenia, przekł. z hebr. i oprać. Wojciech Brojer, Jan Doktór, Bogdan Kos, Tikkun, Warszawa 1995. KLEMENS V PAPIEŻ Papież ów, który zapisał się w historii tym, że przewodniczył procesowi przeciwko templariuszom, znany jest również z przeniesienia stolicy papieskiej do Awinionu. Od wstąpienia na Tron Piotrowy nigdy nie postawił nogi w Rzymie. Urodził się w Gaskonii, południowo-zachodniej części dzisiejszej Francji, jako Bertrand de Got (około 1250 roku). W trzynastym wieku Gaskonia była jednym z ostatnich terytoriów we Francji znajdujących się pod panowaniem Anglii i królowie obydwu krajów wciąż toczyli o nią zaciekłe boje. Przyszły papież pochodził z niezbyt majętnej rodziny szlacheckiej. Włości jego ojca, Bérauta, nie przynosiły wystarczających dochodów, aby dać utrzymanie jedenaściorgu dzieciom, dlatego dwóch synów oddał on Kościołowi. Jeden jako archidiakon był w służbie u stryja, biskupa Agen, a w końcu doszedł do stanowiska arcybiskupa Lyonu i umarł jako kardynał w 1297 roku. Droga Bertranda do wysokich stanowisk kościelnych była dłuższa. Najpierw studiował prawo w Orleanie, a potem w Bolonii. Ukończywszy studia, wyjechał z wujem do Rzymu, gdzie zasłynął jako wybitny znawca niuansów prawa angielskiego i francuskiego. Dzięki tej swojej wiedzy co najmniej dwukrotnie uczestniczył w negocjacjach między władcami obu państw. Gdy zmarł Benedykt XI, który na tronie papieskim zasiadał tylko przez rok, pojawiły się pogłoski, że został otruty przez Guillaume’a (Wilhelma) de Nogaret, bliskiego doradcę Filipa IV, króla Francji. Filip był w ostrym konflikcie z poprzednikiem Benedykta na Stolicy Piotrowej, Bonifacym VIII, i posunął się nawet do tego, że go wtrącił do więzienia, gdzie czterdziestoośmioletni papież zmarł. Jego następca musiał ułożyć sobie stosunki z królem Francji oraz uporać się z delegacją włoskich kardynałów toczących ze sobą rodzinne waśnie 3. Kolegium kardynałów, liczące ich wówczas jedynie dwunastu, przez kilka miesięcy nie mogło wyłonić spośród siebie następnego papieża. W końcu kompromisowym kandydatem okazał się Bertrand de Got, arcybiskup Bordeaux, który nie był kardynałem. Bertrand przyjął imię Klemensa V. Zamiast pojechać na konsekrację do Włoch, Klemens postanowił wybrać na miejsce swojej sakry Lyon . Właściwie to chciał, żeby ceremonia odbyła się w Vienne, aie byłoby to zbyt niewygodne dla Filipa IV. Początek pontyfikatu Klemensa V nie był zbyt fortunny. W niedzielę, 14 listopada 1305 roku, w obecności króla Francji i wielu dostojników z całej Europy, włożył na głowę tiarę papieską. Kiedy jego orszak wracał z ceremonii, ciągnący się wzdłuż drogi mur „zachwiał się pod ciężarem tłumu ludzi, jacy się nań wspięli, i z wielkim hukiem runął znienacka na dostojników, tak że spadł na księcia Bretanii i go zabił, a królewskiego brata, Karola, ciężko ranił”. Wgniotła się strącona na ziemię tiara. Nie był to szczęśliwy znak dla nowego papieża. Zanim Filip opuścił Lyon, poprosił Klemensa, aby pozwolił mu nałożyć podatek na francuski kler i zdobyć tym sposobem pieniądze na wojnę we Flandrii. Papież wyraził zgodę. Podniósł również osiemnastu biskupów do rangi kardynałów, zapewne po to, aby dotychczasowi kardynałowie nie mogli wybrać spośród siebie już ani jednego papieża więcej. Rzecz jasna, kilku nowych purpuratów było jego krewnymi — Klemens dbał o rodzinę. W końcu ogłosił bullę Rex gloriae („Chwała królowi”), w której stwierdził, że w sporze z papieżem Bonifacym nie było „złej woli i winy” Filipa, i oddawał mu pełnię władzy nad Francją. Przez następne lata oprócz kontredansów z Filipem, Klemens musiał jeszcze co nieco zrobić, ale większości z tych dokonań nie uznano za godne uwagi. W Rzymie wybuchł pożar, który strawił bazylikę Świętego Jana na Lateranie, a w Niemczech koronowano nowego zwierzchnika Świętego Cesarstwa Rzymskiego, lecz Klemensa nie było przy żadnym z tych wydarzeń. Pochłaniały go sprawy Francji. Filip domagał się, żeby Klemens potępił pośmiertnie papieża Bonifacego, odwołał jego zakaz zabraniający władzy świeckiej ściągać daniny z dóbr kościelnych, oddalił oskarżenia przeciwko osobom, które go uwięziły, cofnął ekskomunikę nałożoną na ministra Filipa, Guillaume’a de Nogaret... aha, i jeszcze, żeby pomógł mu zniszczyć templariuszy. Czy można się dziwić, że Klemens miał wieczne kłopoty z żołądkiem? Kiedy nie spełniał zachcianek Filipa, większość czasu przesiadywał w wychodku. Oczywiście choroba mogła być tylko wymówką. Kiedy we wrześniu 1307 roku Filip zażądał, aby Klemens zwołał sobór, który zbadałby zarzuty przeciwko templariuszom, żołądek papieża znowu się zbuntował. Klemens oświadczył, że musi wypróbować nowe lekarstwo na przeczyszczenie i wróci do sprawy, gdy tylko poczuje się lepiej. Filip oczywiście nie zamierzał czekać. 13 października 1307 roku wydał rozkaz aresztowania wielkiego mistrza zakonu, Jacques’a (Jakuba) de Molay, i wszystkich Rycerzy Świątyni, jakich tylko uda się złapać. Bez pomocy papieża nie mógł jednak dosięgnąć braci przebywających poza granicami Francji. Królowie Hiszpanii, Anglii i Szkocji, do których Filip słał listy w tej sprawie, nie chcieli mu wierzyć i odmówili wszczęcia jakichkolwiek działań przeciwko templariuszom. Monarchowie ci nie zamierzali nic przedsiębrać bez wyraźnego rozkazu papieża. Nie jest do końca pewne, czy Klemens wierzył w zarzuty stawiane templariuszom. 27 października wysłał do Filipa utrzymany w ostrym tonie list, w którym wyrzucał mu, że wystąpił przeciw nim bez jego pełnomocnictwa: „Pogwałciłeś (...) wszystkie zasady i zagarnąłeś dobra i ludzi templariuszy. (...) Twój pochopny uczynek jest postrzegany przez wszystkich, i słusznie, jako akt pogardy wobec nas i Kościoła Katolickiego”. Templariusze byli pod opieką papieża i to on miał obowiązek przeprowadzić dochodzenie, aby więc odzyskać panowanie nad sytuacją, Klemens wydał bullę, w której rozkazał aresztować templariuszy oraz zająć ich dobra we wszystkich krajach Europy do czasu rozpatrzenia sprawy. Skłoniło go do tego także to, że Jacques de Molay wkrótce po uwięzieniu przyznał się do stawianych mu zarzutów. W lutym 1308 roku Klemens zawiesił inkwizytorów, którzy kwestionowali uwięzienie templariuszy. Tymczasem de Molay odwołał przed przedstawicielem papieża swoje przyznanie się do winy, a wielu braci z innych państw stanęło w obronie zakonu. Pomimo kampanii oszczerstw rozpętanej przez Filipa, Klemens upierał się, że templariusze jako zakonnicy są poddanymi papieża i mogą być sądzeni tylko przez sąd papieski. Filip wybrał wtedy i wysłał kilku templariuszy, aby złożyli zeznania przed Klemensem. Wszystkie zachowane relacje z ich zeznań, choć bardzo różnią się między sobą, zawierają oskarżenia zakonu o herezję, bluźnierstwo i zmuszanie do uprawiania stosunków homoseksualnych. W 1308 roku Filip powołał wreszcie komisję do zbadania oskarżeń przeciwko zakonowi, która miała przedstawić swoje wnioski podczas soboru w Vienne w 1310 roku. Jednak do 1311 roku sobór się nie zebrał, a tymczasem okazało się, że znalazło się wystarczająco dużo świadków, by oczyścić zakon ze wszystkich zarzutów. Zniecierpliwiony tym przeciąganiem sprawy Filip rozkazał spalić na stosie jako heretyków wszystkich templariuszy, których więził w Paryżu i którzy wycofali swoje przyznanie się do winy. W efekcie, jak można się było spodziewać, drastycznie spadła liczba templariuszy spoza Francji gotowych zeznawać w obronie zakonu. Po wielu przepychankach, dopiero gdy pod Vienne pojawiła się armia prowadzona przez Filipa, jego dwóch braci i trzech synów, sobór zdecydował o kasacie Zakonu Rycerzy Świątyni. Klemens zdołał jednak przeprowadzić jedną sprawę po swojej myśli. Choć zakon zlikwidowano, nigdy nie został on potępiony. Mimo że część templariuszy przyznała się do różnych przestępstw, zakon jako taki nie został obarczony odpowiedzialnością za ich winy. Stąd bracia przebywający poza Francją stracili zajęcie, ale nie wolność. Małe zwycięstwo papieża po wielu porażkach. Tak czy owak, Klemensa V nie można zaliczyć do wybitnych papieży. Na niemal wszystkich frontach dał się wymanewrować Filipowi IV Przeniósł stolicę papieską do Awinionu, rozpoczynając niemal stuletni okres „niewoli babilońskiej”. Kilku krewnych powołał na wysokie stanowiska kościelne. Być może nie spiskował przeciwko templariuszom, ale z pewnością nie stanął w ich obronie. Klemens V umarł 20 kwietnia 1314 roku. Niewielu go opłakiwało. Kardynał Napoleone Orsini, który odprawiał nabożeństwo podczas jego inwestytury, stwierdził w liście, że Klemens był „jednym z najgorszych papieży, przez których Rzym, Państwo Kościelne i Italia popadły w ruinę”. Jacques de Molay mógłby dodać, że jego słabość doprowadziła do ruiny templariuszy i tym samym przekreśliła ostatnią nadzieję na odzyskanie przez Rzym Jerozolimy. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Malcolm Barber, The Trial of the Templars, Cambridge UP, Cambridge 1978. KOBIETY W EPOCE WCZESNEGO CHRZEŚCIJAŃSTWA Nie trzeba sięgać do ewangelii apokryficznych, by uzmysłowić sobie, że od samego początku chrześcijaństwa kobiety we wspólnotach łączących ludzi tej wiary cieszyły się szacunkiem i swobodą poczynań, na jakie nie mogły liczyć w ówczesnym społeczeństwie. Opuszczały dom i rodzinę, by pójść za Jezusem tak samo jak mężczyźni. Szczególne zasługi miały dla Jezusa kobiety noszące imię Maria. Jedna przyjęła go w gościnę, gdy odmówił mu jej mężczyzna. To wprawdzie należało do kobiecych obowiązków, ale ten wypadek nie był typowy: dom nie należał do niej. Maria z Betanii wybrała „najlepszą cząstkę” słuchanie nauk — zamiast usługiwania do stołu. I oczywiście Maria Magdalena towarzyszka Jezusa, jego zaufana uczennica i pierwsza, która go ujrzała zmartwychwstałego i powiadomiła o tym innych. W Dziejach Apostolskich i Listach świętego Pawła często jest mowa o uczynkach kobiet, jednak w kanonicznym Nowym Testamencie kobiety zostały sprowadzone do roli służebnic. Natomiast święty Paweł w Liście do Rzymian wymienia kobietę diakona (nie diakonisę) o imieniu Febe, która jego zdaniem zasługuje na wyróżnienie. Mówiąc o małżeństwie i czystości, jednoznacznie stwierdza, że małżeństwo zawierają równi sobie, a czystość jest ideałem, do którego mają dążyć tak kobiety, jak i mężczyźni. Jednakże gdy dochodzi do kwestii miejsca kobiety w społeczności, święty Paweł zaczyna wysyłać sprzeczne sygnały. „Podobnie też mężczyzna nie został stworzony dla kobiety, lecz kobieta dla mężczyzny” (1 Kor 11,9), ale trzy wiersze dalej mówi: „Zresztą u Pana ani mężczyzna nie jest bez kobiety, ani kobieta nie jest bez mężczyzny. Jak bowiem kobieta powstała z mężczyzny, tak mężczyzna rodzi się przez kobietę” (1 Kor 11,11-12). Potem następuje ów kawałek o tym, że kobietom nie wolno odzywać się w zgromadzeniach świętych (1 Kor 14,34-36), i polecenie: „żony niechaj będą poddane swym mężom” (Ef 5,22). Czy ktoś skrytykował go za zbyt radykalne opinie, czy też może chciał on podsunąć ludziom zgłębiającym Biblię powód do sporów? Przypuszczam, że to pierwsze. Kiedy święty Paweł mówi o wdowim stanie, podkreśla, że kobiety, które nie ukończyły sześćdziesiątego roku życia, powinno się zachęcać do powtórnego wyjścia za mąż, „żeby stronie przeciwnej nie dawały sposobności do rzucania potwarzy”(l Tm 5,14). Święty Paweł chciał nawrócić „pogan” — Greków i Rzymian — których niezależność kobiet chrześcijanek oburzała, dlatego starał się ich nie zniechęcić, dopóki nie wysłuchają jego przesłania. Z drugiej strony musiał wiedzieć, że to właśnie kobiety są najbardziej otwarte na nową religię. Ciągłe powtarzanie w listach apostolskich, nie tylko przez Pawła, ale też przez Piotra i Jakuba, że niewolnicy muszą podporządkować się swojemu panu, to jeszcze jedna wskazówka, jakie były motywy postępowania apostołów usiłujących zadowolić bogatych Rzymian, których chcieli przeciągnąć na swoją stronę. Sprzeczność tę przedstawiają Dzieje Pawła i Tekli. Chociaż nie zostały włączone do Biblii, były dobrze znane w średniowieczu. Greczynka Tekla pochodziła z dobrej rodziny; jak nakazywał zwyczaj, nie opuszczała domu rodzinnego, lecz pewnego razu usłyszała przez okno nauczającego Pawła. W końcu postanowiła przystąpić do chrześcijan i pójść za apostołem ku niezadowoleniu rodziców i narzeczonego. Tenże narzeczony, Thamyris, poskarżył się ludowi, który orzekł: „Precz z czarnoksiężnikiem, który znieprawił nasze żony!” Pawła wtrącono do więzienia, a Tekla go odwiedzała. Później go wychłostano i wypędzono z miasta. Teklę natomiast skazano na spalenie. Ocaliła ją cudownie zesłana gwałtowna ulewa. Dziewczyna wyruszyła na poszukiwanie Pawła, a gdy go odnalazła, błagała, żeby ją ochrzcił, on jednak odmówił, tak to motywując: „Lękam się, że (...) przyjdzie na ciebie pokusa (...) i nie zdzierżysz jej, a w obłędzie będziesz szukać mężczyzn”. Mimo to zabrał ją ze sobą do Antiochii, gdzie napadnięta musiała się sama bronić przed niedoszłym gwałcicielem. Podczas szamotaniny podarła mu płaszcz i strąciła z głowy kapelusz, a ponieważ napastnik był człowiekiem wpływowym, Teklę osądzono i skazano na rzucenie lwom na pożarcie. Pawła w tej części opowieści nie widać. Teklę do czasu wykonania kary przygarnęła pewna mieszkanka Antiochii, egzekucja nie doszła jednak do skutku, bo lwica — kierując się siostrzanymi uczuciami — nie tylko nie chciała rzucić się na Teklę, ale i odganiała od niej inne bestie. Następnie opisana jest sytuacja dość trudna do uwierzenia. Otóż Tekla — a rzecz dzieje się ciągle na arenie — nie mogąc liczyć na Pawła, postanawia sama się ochrzcić. Rzuca się więc do basenu z ludożerczymi fokami, które oczywiście nie robią jej krzywdy. Na koniec wszystkie mieszkanki Antiochii się nawracają, a Tekla zostaje uwolniona. Z jakiegoś powodu wciąż chce odnaleźć Pawła, więc ścina włosy, przebiera się w męski strój i rusza w drogę. Odnajduje go w Myrze. Paweł ulega jej prośbom i mówi: „Idź i głoś Słowo Boże”. Odtąd Tekla wiele lat nauczała, a umarła śmiercią naturalną. Opowieść o Tekli jest ważna z kilku powodów. Podkreśla znaczenie siostrzanych więzów, które sięgają poza granice religii, kultur, a nawet gatunków. Ukazuje również Teklę jako osobę niezależną, chociaż ustępującą władzy, gdy domaga się od Pawła, żeby pozwolił jej nauczać. I wreszcie nawiązuje do pewnego aspektu kobiecości w chrześcijaństwie, który był następnie stale obecny przez ponad 1500 lat: żeby móc podróżować i nauczać, Tekla musi przynajmniej wyglądać jak mężczyzna. Nawet ewangelie apokryficzne nie akceptują kobiety jako kobiety. W Ewangelii Tomasza pada wyraźne stwierdzenie, że aby Maria mogła osiągnąć rangę równą innym apostołom, musi stać się mężczyzną, a Jezus to zapowiada: „Oto poprowadzę ją, aby uczynić ją mężczyzną, aby stała się sama duchem żywym, podobnym do was, mężczyzn. Każda kobieta, która uczyni siebie mężczyzną, wejdzie do królestwa niebios”. Od I wieku naszej ery pisarze i nauczyciele chrześcijańscy podkreślali wartość dziewictwa jako najwyższego stopnia czystości cielesnej i zalecali cnotliwość, choćby jego zachowanie było niemożliwe. Chociaż stosowało się to zarówno do mężczyzn, jak i kobiet, to przed kobietami stawało kolejne wyzwanie. Gdy już ślubowały zachowanie czystości, musiały „stać się mężczyzną”. Pochodząca z III wieku opowieść o męczeństwie świętej Perpetui ukazuje, jak mogła tego dokonać niedziewica. Perpetuę, matkę niemowlęcia, która nie chciała się wyrzec swej wiary, pojmano i razem z innymi skazano na śmierć na arenie. Kilka dni przed wykonaniem wyroku miała sen, który zapisała. W tym śnie widziała siebie jako gladiatora o nagim, muskularnym, lśniącym od oliwy ciele, gotowego stanąć do walki w imię Chrystusa. Żywot Perpetui, podobnie jak opowieść o Tekli, przez wiele stuleci cieszył się niezwykłą popularnością. Między chrześcijańskimi pisarzami III stulecia nie było zgody nie tylko co do roli kobiety w Kościele, ale i w społeczeństwie w ogóle. Tertulian, najlepiej znany ze swej diatryby przeciwko płci odmiennej, w której nazywa kobietę „bramą piekieł”, napisał też dwa czułe listy do żony na temat tego, co powinna zrobić, jeśli on umrze przed nią. Nazywa ją „najbardziej umiłowaną towarzyszką i służką w Panu”. Z kontekstu wynika jasno, że przywykł uzgadniać z nią wszystkie sprawy, a to, że do niej pisał, oznacza, że zapewne umiała czytać. Przykład Tertuliana wskazuje na swego rodzaju pęknięcie w podejściu do kobiet, który to rozdźwięk ma zasadnicze znaczenie dla zrozumienia trwałości patriarchatu. „Kobiety nigdy nie stały się «rzeczami», nie były też tak postrzegane”. Mężczyźni (i kobiety) mogli mieć teoretyczne wyobrażenie na temat natury i miejsca kobiety, ale związki łączące poszczególnych ludzi postrzegano jako leżące poza teorią. Przypuszczalnie jest to jeden z powodów, dla których w początkach chrześcijaństwa jedne kobiety potrafiły zdobyć władzę w Kościele, a inne nie, zwłaszcza od kiedy Kościół znalazł się w obrębie świata rzymskiego. W III i IV wieku wiele kobiet prowadziło życie pustelnicze. Niektóre żyły w niewielkich wspólnotach, inne w całkowitej samotności. Jeszcze inne goliły głowy i wstępowały do męskich klasztorów w przebraniu eunuchów. Święty Hieronim, chociaż wychwalał dziewictwo i wyzbycie się próżności, odrzucał ze wstrętem takie postępowanie: „Zmieniają odzienie i przyjmują wygląd mężczyzny, wypierając się, że są tym, kim się narodziły — kobietami. Obcinają sobie włosy i nie wstydzą się, że wyglądają jak eunuchy”. Ów zwyczaj wysyłania sprzecznych sygnałów nie ustał po śmierci Pawła. Zważywszy, jakie kłopoty sprawiały świętemu Hieronimowi sny o tańczących dziewczętach, powinien być on wdzięczny, że przynajmniej niektóre kobiety nie próbowały go uwieść. Hieronim uważał, że kobieta powinna być równa mężczyźnie, ale jedynie poprzez wyrzeczenie się zdeterminowanych seksualnie ról małżonki i matki. „Tak długo, jak kobieta żyje po to, by rodzić, i dla dzieci, tak długo między nią a mężczyzną jest taka sama różnica jak między ciałem a duszą; jeżeli jednak zapragnie służyć Chrystusowi bardziej niż światu, przestanie być kobietą i nazwę ją mężczyzną”. To było, oczywiście, w oczach świętego Hieronima najwyższe wyróżnienie. Mimo że pisarze chrześcijańscy tamtego okresu nie potrafili się zdecydować, jakie winno być miejsce kobiety, w większości chwalili znane sobie kobiety za ich odwagę, hojność i za to, że są pobożniejsze niż mężczyźni. Hieronim cenił sobie kobiety, które wspierały go finansowo i intelektualnie. Znał też wartość wzorów żeńskich ról ukształtowanych w przeszłości. Jeśli zachowasz czystość do końca życia — pouczał pewną dziewicę — to w niebie powitają cię wszystkie sprawiedliwe niewiasty: „I Tekla z radością na skrzydłach przybędzie, by cię wziąć w ramiona!” Jeśli kobieta nie mogła pozostać dziewicą, najlepiej jej było w stanie wdowim. Wdowy miały w początkach chrześcijaństwa wielkie poważanie, w głównej mierze z uwagi na to, że mogły same dysponować swoim majątkiem i wspierać Kościół. Jak to widać na przykładzie kobiet opisanych w dziejach Tekli, wiele wdów miało silne poczucie siostrzanej więzi pozwalające przełamywać bariery społeczne. A kobiety skrępowane ciasnymi więzami małżeństwa lub wyniszczone licznymi ciążami zachowanie czystości w imię religii uważały za wybawienie fizyczne i duchowe. Wdowy przyjmowały w społecznościach chrześcijańskich wiele ról, które później rezerwowano wyłącznie dla mężczyzn. Przygotowywały katechumenów do chrztu. Rozsyłały chleb eucharystyczny obłożnie chorym i nie poruszającym się o własnych siłach. Prowadziły też nauczanie kobiet izolowanych z mocy prawa rzymskiego, do których nie można było dotrzeć żadnym innym sposobem. Nie ulega kwestii, że kobiety odegrały wielką rolę w rozwoju chrześcijaństwa. W wyższych warstwach społecznych to one pierwsze się nawracały i to w ich domach powstawały pierwsze wspólnoty chrześcijańskie. Wiemy to z listu świętego Pawła, w którym dziękował on niejakiej Nimfie za to, że pozwała zbierać się w swoim domu takiej wspólnocie [*Wbrew temu, co sugeruje autorka, nie ma podstaw, by uznać Nimfasa za Nimfę, choć tego próbowano (przyp. red.).]. Nie kolidowało to z rzymskim patriarchalnym porządkiem społecznym, gdyż dom był w Rzymie terytorium kobiecym. „Uważano, że modlitwy wdów, które żyją cnotliwie, mają szczególną moc, dlatego ludzie płacili im za modlitwę”. Przekonanie to przetrwało ponad tysiąc lat jako jedna z podwalin żeńskich wspólnot zakonnych. Dopiero pod koniec XII wieku, kiedy zaczęto wyświęcać na kapłanów znacznie więcej mnichów, wierni woleli płacić za odprawienie mszy niż za modlitwę. Zmiana ta poważnie wpłynęła na stan finansów zakonów żeńskich i obniżyła status mniszek. Niektórzy czytelnicy pewnie się zdziwią, gdy powiem, że większość chrześcijańskich zgromadzeń zakonnych założyły kobiety. Pierwsze zakony rozwinęły się w I i II wieku z poszerzonych wspólnot domowych. W III stuleciu kobiety skupiały się wokół ammy, czyli „matki pustelniczki”, których najwięcej było w Egipcie. Córka Konstantyna Wielkiego założyła zakon dla siebie, swych kuzynek i sług. Nie należy mylić tej formy odosobnienia z nowożytną ideą zamykania kobiet za wysokimi murami. Te pierwsze, prywatne zakony dawały kobietom niezależność i uwalniały od męskiego nadzoru. Nie znalazłam żadnego dowodu na to, by kobiety kiedykolwiek wyświęcano na kapłanów. Nauczanie, prorokowanie, przygotowanie do chrztu i pomoc przy jego udzielaniu — to cały zakres czynności, którym oddawały się one w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Kobiety zepchnięto na margines, zanim jeszcze ta religia została zalegalizowana i uznana przez państwo i zanim państwo zaczęło ją wspierać materialnie. Całkiem prawdopodobne, że Jezus uznawał mężczyzn i kobiety za równych. Jeśli tak, to byłoby to podejście rewolucyjne, które mogłoby zmienić świat. Lecz tysiące lat panowania patriarchatu i podporządkowania kobiet władzy mężczyzn było zbyt wielką przeszkodą do przezwyciężenia. Patriarchat sięga korzeniami prahistorii. Gerda Lerner uważa, że zaczął się wtedy, kiedy człowiek przeszedł z etapu łowiectwa i zbieractwa na etap rolnictwa [*Lerner, s. 53. Od czasu opublikowania przed dwudziestu laty jej teorii podważono niektóre jej tezy, ale moim zdaniem w zasadniczej części pozostała trafna.]. Jest tworem społecznym, na który w odległej przeszłości przystali zarówno mężczyźni, jak i kobiety ze względu na obopólną korzyść. I mimo że ową korzyść przestał już przynosić, sama struktura pozostała. Chrześcijaństwo nie wymyśliło patriarchatu, po prostu przyjęło go jako element świata, w którym starało się przetrwać. Nowa religia dała kobiecie szansę niezależności, aczkolwiek tylko w ramach struktury, która z upływem lat narzucała coraz więcej ograniczeń. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Deborah F. Sawyer, Kobiety i religie w początkach naszej ery, tłum. Karolina Ciekot, Wydawnictwo Astrum, Wrocław 1999. Kobieta w starożytności chrześcijańskiej, praca zbiorowa („Studia Antiquitatis Christianae” 14), UKSW, Warszawa 1999. The Apocryphal New Testament, red. J. K. Elliot, Clarendon Press, Oxford 1993. Virginia Burris, Chastity as Autonomy: Women in Stories of Apocryphal Acts, Edwin Mellon, Lewiston 1987. Elizabeth Clark, Jerome, Chrysostom, and Friends, Edwin Mellon, Lewiston 1979. Stevan L. Davies, The Revolt of the Widows: The Social World of the Apocryphal Acts, Southern Illinois UP, Carbondale 1980. Jean LaPorte, The Role of Women in Early Christianity, Edwin Mellon, Lewiston 1982. Maud Burnett Mclnerney, Eloquent Virgins: From Thecla to Joan of Arc, Palgrave 2003. Joyce Salisbury, Church Fathers, Independent Virgins, Verso, London 1991. Laura Swan, The Forgotten Desert Mothers, Paulist Press, New York 2001. Ben Witherington III, Women and the Genesis of Christianity, Cambridge UP, Cambridge 1990. Ben Witherington III, Women and the Earliest Churches, Cambridge UP, Cambridge 1988. KONSTANTYN WIELKI Mówiąc o Konstantynie Wielkim, władcy Imperium Rzymskiego, założycielu Konstantynopola i propagatorze chrześcijaństwa, należy zacząć od tego, że był dobrym synem. Urodził się w latach osiemdziesiątych III wieku w Naisuss (obecnie Nisz) w Mezji Górnej, prowincji leżącej na terenach dzisiejszej Serbii. Jego matka, Helena, pochodziła z Drepanum w Bitynii, które Konstantyn nazwał później Helenopolis. Nawet pisarze chrześcijańscy podają, że była karczmarką, toteż można się założyć, że pochodziła z nizin społecznych. Zapewne nigdy nie wzięła ślubu z ojcem Konstantyna, mimo to żyła z nim przez dwadzieścia lat, a on uznał syna za prawowitego potomka. Konstantyn Wielki © Erich Lessing/Art Resource, NY Ojciec Konstantyna, Konstancjusz Chlorus, był żołnierzem. Przypuszczalnie pochodził ze średnio zamożnego rodu wywodzącego się z obszaru dzisiejszych Bałkanów. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy urodził się Konstantyn, został wysłany do Syrii. Kolejnym szczeblem w jego karierze wojskowej było stanowisko trybuna, a od 288 roku prefekta pretorianów w służbie cesarza Maksymiana. W połowie trzeciego stulecia cesarz Dioklecjan uznał, że cesarstwo jest za duże, by jeden człowiek mógł sprawnie nim zarządzać, dlatego wprowadził tak zwaną tetrarchię: państwo zostało podzielone na część wschodnią, w której mówiono po grecku, i zachodnią, w której panowała łacina. Każdą połową rządzić miał cesarz (august), któremu pomagałby cezar, czyli ktoś w rodzaju cesarza praktykanta. Dioklecjan objął rządy na wschodzie, a Konstancjusz aspirował do tytułu cezara zachodu u Maksymiana. Sęk w tym, że musiał się w tym celu wżenić w jego rodzinę. Odsunął więc Helenę i ożenił się z Teodorą, przyrodnią córką Maksymiana [*Lub przyrodnią córkę, źródła nie są co do tego zgodne. Tak czy owak, była dostatecznie bliską krewną cesarza, żeby pomóc Konstancjuszowi w karierze.]. Nie jest jasne, gdzie wtedy przebywał Konstantyn. Przez pewien czas był na służbie u cesarzy wschodu, najpierw u Dioklecjana, a potem u jego następcy Galeriusza [*Mógł być także przetrzymywany jako zakładnik, co powstrzymywałoby jego ojca przed próbą obalenia cesarzy rządzących na wschodzie. Patrz: Ramsey McMullen, Constantine, Harper & Row, New York 1969, s. 32.]. W ten sposób trafił do Mezopotamii, Syrii, nad Dunaj i przypuszczalnie do Rzymu. W lecie 305 roku wyjechał do Brytanii, aby dołączyć do ojca, który stacjonował w Eboracum, dzisiejszym Yorku. Tam Konstancjusz zmarł, a Konstantyn został przez wojsko obwołany cesarzem. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Yorku, zejdźcie do podziemi tamtejszej katedry, w których można obejrzeć zamienione na muzeum stanowisko archeologiczne z ruinami Eboracum. Być może staniecie w miejscu, w którym Konstantyn rozpoczął swoją cesarską karierę. Nie ma dowodów, że był wówczas chrześcijaninem, ale przypuszczalnie jego matka już się nawróciła. Dołączyła ona do syna na dworze cesarskim w Trewirze nad Mozelą, mieście, niedaleko którego przebiega dziś granica między Niemcami a Luksemburgiem. W Trewirze wciąż stoi rzymska brama, Porta Nigra, termy z czasów Konstantyna i katedra, być może wzniesiona na fundamentach domu Heleny, który przekazała Kościołowi. W Trewirze zachowała się także aula palatina, czyli sala audiencyjna Konstantyna, dzisiaj służąca jako kościół [*Byłam w Trewirze i mogę powiedzieć, że to miasto naprawdę warto zobaczyć. I wcale nie ujmuje mu wartości to, że jest centrum jednego z najlepszych regionów winiarskich w Niemczech.]. Konstantyn nie pozostał tam jednak długo. Jego wybór na cesarza nie spotkał się z powszechną aprobatą, władca wschodniej części Imperium Rzymskiego, Galeriusz, stwierdził, że Konstantyn nie ma prawa nazywać się augustem i może używać jedynie tytułu cezara. Na pewien czas Konstantyn musiał się więc tym zadowolić, ale liczył na to, że wywalczy sobie władzę zwierzchnią na polu bitwy, gdyż od pewnego czasu tetrarchowie znajdowali się w konflikcie. Aby wzmocnić swoje prawa do godności augusta, Konstantyn ożenił się z córką Maksymiana, Fausta. Jeśli się pogubiliście, przypomnę wam, że była ona przyrodnią siostrą jego macochy. Aby doprowadzić do tego małżeństwa, musiał jednak postąpić tak jak ojciec, czyli odsunąć pierwszą żonę, Minerwinę, z którą miał syna Kryspusa. Przez następnych kilka lat Konstantyn torował sobie drogę na szczyty władzy. W 312 roku stanął z wojskiem pod Rzymem, gdzie zainstalował się inny pretendent do tytułu augusta, Maksencjusz. Doradcy ostrzegali Maksencjusza, że jeśli opuści Rzym, to umrze. Kiedy jednak Konstantyn zbliżył się do miasta, Maksencjusz postanowił zasięgnąć rady w księgach sybillińskich. Przepowiednia, jaką otrzymał, brzmiała: „Tego dnia sczezną wrogowie Rzymian”. Przekonany, że oznacza to jego zwycięstwo, Maksencjusz zagrodził drogę Konstantynowi na moście Mulwijskim, ale został pokonany i utonął w Tybrze. KONWERSJA KONSTANTYNA Niejeden las by ocalał, gdyby wśród uczonych panowała zgoda co do tego, jaki Konstantyn miał stosunek do chrześcijaństwa. Myślę, że nigdy się nie dowiemy, jak głęboka była jego wiara i co spowodowało, że przeszedł na chrześcijaństwo. Znamy jedynie jego czyny, nie wiemy natomiast, co czuł w głębi serca. Czytając tę opowieść, pamiętajcie o tym zastrzeżeniu. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Maksencjusz zasięgał rady wyroczni, Konstantyn we śnie otrzymał polecenie, by na tarczach swoich żołnierzy umieścił znak krzyża. Najwcześniejszą wzmiankę na ten temat można znaleźć u Laktancjusza, który miał to wydarzenie świeżo w pamięci. Oto, co napisał: „[Konstantyn] usłuchał głosu i za pomocą pochyłej litery X, wygiętej na czubku, uczynił na ich tarczach znak Chrystusa”. Następnego dnia wojska Konstantyna starły się z oddziałami Maksencjusza na moście Mulwijskim i odniosły zwycięstwo. Wiele lat później Konstantyn, relacjonując to wydarzenie swojemu biografowi, Euzebiuszowi z Cezarei, powiedział, że on i jego żołnierze zobaczyli na niebie jaśniejący znak krzyża oraz słowa (po grecku) En touto nika — „Pod tym znakiem zwyciężysz”. Ponieważ żaden z żołnierzy nigdy tego nie potwierdził, można tę historię zaliczyć do kategorii „opowieści starego wiarusa”. W pierwszej relacji sporządzonej przez Euzebiusza wkrótce po bitwie nie ma żadnej wzmianki ani o śnie, ani o wizji. Niezależnie od przyczyny, faktem jest, że od 312 roku Konstantyn zaczął faworyzować chrześcijan, którymi do niedawna pogardzał. Wydał edykt tolerancyjny, którym brał ich w opiekę. Nie ma w tym jednak nic niezwykłego, gdyż nie był pierwszym cesarzem, który to zrobił. Jego przeciwnik, Maksencjusz, również ogłosił, że chrześcijanie mogą spokojnie wyznawać swoją wiarę, zrobił to także na łożu śmierci Galeriusz. Konstantyn posunął się jednak o wiele dalej. Przyznał biskupom fundusze na budowę nowych świątyń i ogłosił, że odtąd jest koinos epikopos (opiekunem [całej] wspólnoty), to znaczy powszechnym nadzorcą i arbitrem w sprawach Kościoła”. Być może się nie spodziewał, że biskupi skwapliwie chwycą go za słowo. Jeszcze przez soborem nicejskim poproszono go, by zwołał naradę wszystkich biskupów, aby rozsądzili konflikt w Kościele kartagińskim. Sobór ów, któremu przewodniczył Konstantyn, zebrał się w Arles, w Galii. Zadecydowano tam między innymi o celibacie księży, ustanowiono sposób wyznaczania święta Wielkiej nocy oraz rozstrzygnięto, czy chrześcijanom wolno służyć w wojsku. Konstantyn mógł odetchnąć z ulgą, że te sprawy zostały załatwione, i wrócić do podbijania reszty cesarstwa. Wkrótce miał się jednak przekonać, że dyskusjom wśród chrześcijan nie ma końca. Widomym znakiem poparcia Konstantyna dla chrześcijan były jego przedsięwzięcia budowlane. W Rzymie podarował papieżowi Milcjadesowi na siedzibę pałac laterański. Został on odebrany rodzinie Lateranów przez Nerona, a Konstantyn otrzymał go jako część posagu Fausty. Obok wybudował świątynię z baptysterium. Kościół ten, obecnie San Giovanni in Laterano, był pierwszym, jaki zbudowano w układzie bazyliki — z nawą główną, nawami bocznymi i apsydą — wcześniej stosowanym w budownictwie świeckim. W 324 roku w miejscu pochówku świętego Piotra rozpoczął budowę kolejnego kościoła. Został on tak usytuowany, że grób Piotrowy znalazł się na skrzyżowaniu transeptu z nawą główną. Z rodziny cesarskiej nie tylko Konstatyn był fundatorem świątyń chrześcijańskich. Jego córka, Konstantyna, zbudowała kościół przy Via Nomentana. Helena, która właśnie wróciła z pielgrzymki do Ziemi Świętej, ofiarowała ziemię pod budowę kościoła Świętego Krzyża, gdzie miało znaleźć schronienie jej cudowne znalezisko — narzędzie męki Jezusa. Wszystkie te budowle świadczą, że Konstantyn i jego rodzina poważnie wspierali chrześcijaństwo, przynajmniej gdy chodziło o jego zewnętrzne przejawy. Postępowali podobnie jak wielkie antyczne rody rzymskie stawiające świątynie wybranemu bóstwu. Choć Konstantyn dokonał wyboru i mówił o sobie, że jest chrześcijaninem, warto zwrócić uwagę, że nie postawił żadnego kościoła w sercu starego Rzymu ani nie kazał zniszczyć żadnej świątyni pogańskiej. Senatorowie zachowali silne wpływy i zdecydowanie opowiadali się za starymi bogami. Choć chrześcijaństwo zostało objęte ochroną państwa, musiało upłynąć jeszcze trochę czasu, nim w 380 roku, ponad czterdzieści lat po śmierci Konstantyna, uznano je za oficjalną religię imperium. Konstantyn powoływał także chrześcijan na wysokie stanowiska w administracji, a swojemu najstarszemu synowi, Kryspusowi, przydał za nauczyciela chrześcijanina Laktancjusza, autora traktatu Divinae institutiones, w którym przedstawił chrześcijaństwo w sposób zrozumiały dla Rzymian przywiązanych do starych bogów. Laktancjusz posłużył się metaforą słońca jako obrazu Chrystusa, dzięki czemu być może Konstantyn i inni nie czuli tak wielkiej różnicy między kultem Mitry czy Apollina a nową religią. Co do tego nie mamy jednak całkowitej pewności. PODBÓJ WSCHODU Przez jakiś czas Konstantyn zajmował się umacnianiem swoich zdobyczy w zachodniej części imperium. Cesarstwem wschodnim władał wówczas Licyniusz. Nie był chrześcijaninem, ale tolerował nową religię. Jego żona, Konstancja — nie przypadkiem przyrodnia siostra Konstantyna — była pobożną chrześcijanką przestrzegającą nauk Ariusza oraz przyjaciółką biskupa Euzebiusza z Cezarei. Nie powstrzymało to Konstantyna przed najazdem na ziemie wschodniego cesarstwa, podczas którego pokonał Licyniusza. Początkowo posłuchał siostry, która błagała go, żeby darował życie jej mężowi, jednak kilka miesięcy później, w 325 roku, Licyniusz został stracony, a wkrótce potem taki sam los spotkał jego młodego syna, także Licyniusza. Konstancja ocalała i nawet zachowała wysoką pozycję na dworze brata. Wzięła udział w soborze nicejskim, a kiedy umierała, Konstantyn był przy niej. Nie, ja też tego nie mogę pojąć. Komuś, kto nie żył w tamtych czasach, trudno to zrozumieć. Pozbywszy się ostatniego poważnego rywala, Konstantyn postanowił na nowo założyć tysiącletnie miasto Bizancjum i przenieść do niego z Rzymu ośrodek władzy państwowej. Jeśli o to chodzi, motywy jego postępowania także nie do końca są jasne. Wielu uczonych sądzi, że przyczyną był konflikt chrześcijańskiego cesarza z pogańskimi senatorami. Mnie argument ten trafia do przekonania, ale nie ulega wątpliwości, że na decyzję Konstantyna wpłynęło wiele czynników. Stolicą Imperium Rzymskiego stał się więc Konstantynopol, bo taką nazwę nadał Bizancjum cesarz, i pozostał nią do 1453 roku, kiedy to zdobyli go Turcy. OSTATNIE LATA PANOWANIA Kwestia chrztu Konstantyna, który cesarz przyjął dopiero na łożu śmierci, nie przestaje budzić kontrowersji. Nie wiemy, dlaczego zwlekał z tym tak długo, ale można się pokusić o sformułowanie kilku przypuszczeń. Choć część chrześcijan starała się chrzcić swoje dzieci tuż po urodzeniu, co wynikało z wysokiej śmiertelności niemowląt, panowało powszechne przekonanie, że mimo iż sakrament ów zmywa wszystkie grzechy, nie obejmuje to tych, które wierny popełni po jego przyjęciu. Idea pokuty, która przywraca Bożą łaskę, dopiero się kształtowała. „Z powodu wysokich wymagań, jakie przed wiernymi stawiał Kościół, zwłaszcza w sferze moralności seksualnej, chrześcijanie, którzy chcieli żyć bez grzechu, wystawiani byli na ciężkie próby. W IV wieku (...) wielu z nich przez całe życie pozostawało katechumenami, odkładając przystąpienie do chrztu, żeby zapewnić sobie zbawienie w ostatniej chwili”. Jeśli Konstantyn uważał, że po ochrzczeniu będzie musiał wieść życie doskonałe, to nic dziwnego, że z tym zwlekał. Cesarz jednak mógł uzasadnić każdy swój czyn, co przemawia przeciw tej teorii. W przyszłości innych władców i polityków to, że byli chrześcijanami, nie powstrzymywało przed kłamstwem, oszustwami i skazywaniem ludzi na śmierć. Być może Konstantyn traktował groźbę potępienia poważniej. Skazywanie ludzi na śmierć może być poważną przeszkodą w przyjęciu chrztu. Niedługo po soborze nicejskim Konstantyn kazał zamordować swojego najstarszego syna, Kryspusa, a kilka miesięcy później również swoją żonę, Faustę. Dlaczego? Nie wiadomo. Źródła milczą na temat ich przewin. Nie mamy także dowodów oziębienia stosunków między Konstantynem a żoną i synem. Oczywiście ktoś dociekliwy mógłby zasugerować, że tych dwoje być może miało romans. Ale to czysta spekulacja. Konstantyn umarł w 337 roku, pozostawiając imperium trzem synom. Rzym już nigdy nie miał się stać jego stolicą. Cesarzowi Julianowi Apostacie nie udało się w latach sześćdziesiątych IV wieku przywrócić na dłużej pogańskich kultów, gdyż chrześcijaństwo zakorzeniło się już zbyt głęboko, aby można je było zniszczyć. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Sławomir Bralewski, Konstantyn Wielki, WAM, Kraków 2001. Aleksander Krawczuk, Konstantyn Wielki, Wiedza Powszechna, Warszawa 1987. H. A. Drake, Constantine and the Bishops, Johns Hopkins UP, Baltimore 2000. Eusebius, The Life of Constantine, różne wydania. A. H. M. Jones, The Later Roman Empire 284-602, Vol. IL, Johns Hopkins UP, Baltimore 1990 (wznowienie). Ramsey McMullen, Constantine, Harper & Row, New York 1969. LEONARDO DA VINCI Urodził mi się wnuk, syn mojego syna Piera, 15 kwietnia [1452 roku], w sobotę o trzeciej nad ranem. Nadano mu imię Lionardo. Ochrzcił go ksiądz Piero di Bartolomeo z Vinci”. Tak oficjalnie zostały ogłoszone narodziny jednego z największych i najbardziej tajemniczych geniuszy wszech czasów, Leonarda da Vinci. Był on dzieckiem nieślubnym, lecz rodzina ojca go zaakceptowała i gdy ukończył cztery lata, wzięła na wychowanie. Kilka miesięcy po tym, jak przyszedł na świat, każde z rodziców Leonarda zawarło małżeństwo z innym partnerem. Jego macocha, podobnie jak ojciec, bardzo go jednak kochała, tak że nawet gdy był już dorosły, pisał do niej „Kochana matko”. Leonardo da Vinci (autoportret) © HlP/Scala/Art Resource, NY O jego dzieciństwie wiemy bardzo niewiele. Kiedy miał około piętnastu lat, ojciec zabrał go do Florencji, gdzie został uczniem Andrei del Verrocchia, rzeźbiarza, brązownika, projektanta strojów oraz malarza. W pracowni Verrocchia Leonardo znalazł idealne warunki, by rozwijać swoje talenty. Pozostał tam do czasu, aż ukończył dwadzieścia lat, w którym to wieku większość uczniów zaczynała pracować na własny rachunek. Leonardo miał już wtedy opinię genialnego, ale niesolidnego artysty. Ciągnęła się ona za nim przez całe życie, gdyż często brał zlecenia, ale nie kończył pracy lub nawet w ogóle jej nie zaczynał. W 1476 roku wraz z trzema innymi mężczyznami został oskarżony o zmuszanie do stosunków analnych siedemnastoletniego modela Jacopa Saltarellego. Choć sprawa trafiła do sądu, oskarżenie przeciwko niemu zostało oddalone. To jedyna wzmianka na ten temat. Leonardo nigdy nie wspomniał o tej sprawie w swoich notatkach, a więcej plotek na temat jego życia seksualnego już nie było. Jednak jego notatniki zawierają uwagi, które zdają się wskazywać, że niezbyt interesował się seksem: „Wysiłek intelektualny tłumi namiętność”, pisał. Albo: „Zmysły są ziemskie; rozum dystansuje się od nich podczas medytacji”. I wreszcie: „Akt płciowy i wszystko, co z nim się łączy, jest tak ohydny, że ludzie wymarliby szybko, gdyby nie był on uświęconym zwyczajem i gdyby nie istniały ładne twarze i zmysłowe dyspozycje” [*Notebooks, s. 97 [cyt. za: Zygmunt Freud, Leonarda da Vinci wspomnienie dzieciństwa, w: tenże, Poza zasada przyjemności, tłum. Jerzy Prokopiuk, PWN, Warszawa 1976, ss. 367; są to słowa Leonarda przytoczone przez Freuda za Edmondem Solmim — przyp. tłum.].]. Nie brzmi to jak wyznanie człowieka, który odczuwa pociąg czy to do mężczyzn, czy kobiet. Przypadek w sam raz dla Freuda, który zresztą zawarł analizę Leonarda w artykule Leonarda da Vinci wspomnienie dzieciństwa. Na jej podstawie można się przekonać, jak niewiele Leonardo ujawnił na swój temat. Taka tajemniczość pozostawia wiele miejsca na domysły. Pod koniec życia Leonardo związał się jednak blisko z pewnym poznanym w Mediolanie młodzieńcem, Franceskiem Melzim, którego przyjął na ucznia. Nigdy nikomu nie zdradzili, jaka jest natura ich związku. Melzi był przy swoim mistrzu do końca jego życia. Leonardo zapisał pieniądze przyrodnim braciom, z którymi był skłócony, Melziemu natomiast zostawił wszystkie zapiski. Na starość Leonardo przygarnął także chłopca o imieniu Gian Giacomo de Caprotti, którego nazywał Salai, czyli „diabełek”. W 1497 roku sporządził listę ubrań, które kupił dla Salaia. Na koniec napisał: „Salai ukradł mi parę soldów [ówczesne monety]”. Choć chłopiec nie okazał cienia skruchy, Leonardo dawał mu pieniądze, ubrania i schronienie w swoim domu, a kiedy Salai podrósł, zatrudniał go jako posłańca. Nigdy nie powiedział, dlaczego właściwie przyjął go pod swój dach. Nic dziwnego, że Freud uznał Leonarda za intrygującego człowieka. W żadnym z liczących tysiące stron notatników Leonarda, które pisał przez całe życie, nie znajdziemy wzmianki o jego stanie ducha czy życiu codziennym. Zawarł w nich przede wszystkim informacje o obserwacjach i wynikach eksperymentów. Sporządził je pismem lustrzanym, być może dlatego, że chciał je zachować w tajemnicy, ale bardziej prawdopodobne jest wyjaśnienie, że leworęcznemu Leonardowi było po prostu wygodniej pisać od prawej do lewej. Nic nie wskazuje, żeby to był jakiś szyfr. Leonardo wyraźnie zaznaczył, że chciałby, aby jego notatniki zostały kiedyś opublikowane. Wiele razy zwraca się w nich wprost do czytelnika. Duża część zapisków dotyczących anatomii lub malarstwa ma formę wskazówek dla studiujących medycynę lub sztukę. W jednym miejscu wyraża nawet życzenie pod adresem przyszłego malarza: „Uczę metod jego powielania [rysunku anatomicznego], abyś ty, który przyjdziesz po mnie, i o to cię błagam, nie skąpił na nim”. Możliwe, że Leonardo zamierzał sam opublikować wyniki swojej pracy, ale na przeszkodzie stanęła mu skłonność do przeskakiwania z tematu na temat i nie kończenia rozpoczętych prac. Nigdy nie zredagował swoich notatek tak, aby nadawały się do druku. Panuje przekonanie, że liczne dzieła Leonarda powstały na zamówienie papieży, ale to nieprawda. Chyba jedyną pracą, jakiej podjął się dla głowy Kościoła katolickiego, było opracowanie dla Leona X koncepcji osuszenia bagien wokół Rzymu. Spędził też parę miesięcy w Rzymie jako gość tegoż papieża, który umożliwił mu kontynuowanie badań nad anatomią człowieka, zezwoliwszy na przeprowadzanie sekcji zwłok w pewnym rzymskim szpitalu. Większość życia Leonardo spędził w Mediolanie, pracując dla księcia Lodovica Sforzy, a potem dla króla Francji. W Mediolanie namalował portret kochanki Lodovica, Cecylii, znany jako Dama z łasiczką. Przez większość czasu zajmował się jednak budowaniem fortyfikacji i machin wojennych dla księcia. Sporządził wówczas także projekt domu publicznego „z korytarzami załamującymi się pod kątem prostym i trzema osobnymi wejściami, aby klienci byli mniej narażeni na ryzyko krępujących spotkań”. Nie wiem, czy ów przybytek kiedykolwiek został zbudowany. Wiele pomysłów Leonarda zakończyło żywot na kartach jego notatników. Parę rzeczy udało mu się jednak ukończyć. Właśnie w Mediolanie stworzył pierwszą wersję Madonny wśród skał. Tutaj także otrzymał od księcia Lodovica zlecenie na namalowanie Ostatniej wieczerzy na ścianie refektarza klasztoru Santa Maria delie Grazie. Kiedy Francuzi pokonali Sforzów i zajęli Mediolan, Leonardo wykonał dla nich kilka prac, a następnie przyjął propozycję Cesare Borgii, syna papieża Aleksandra VI i brata Lucrezii. Cesare chciał, żeby Leonardo zajął się projektowaniem fortyfikacji i kanałów. Praca artysty dla Borgii nie trwała długo. W 1503 roku był już we Florencji. Znalazł jednak czas, by zaprzyjaźnić się z człowiekiem równie jak on cynicznym — Niccolem Machiavellim, który załatwił dla niego zlecenie na malowidło ścienne do sali Wielkiej Rady florenckiego ratusza. Dekorację drugiej ściany powierzono Michałowi Aniołowi. Ani jeden, ani drugi artysta nie ukończyli pracy. Leonardo najwyraźniej stracił zainteresowanie projektem. Przed zwrotem pieniędzy florenckim rajcom uratowało go zaproszenie od króla Francji. Leonardo zamieszkał niedaleko królewskiego zamku w Amboise nad Loarą, w rezydencji Cloux, w której dożył swych dni. Młody król Franciszek I nie wymagał od niego wiele. Chciał jedynie móc z nim rozmawiać — o dowolnej porze dnia i nocy — no i poprosił go, żeby zrobił mu kilka zabawek na uroczystości dworskie, takich jak na przykład mechaniczny lew, który zdawał się rzucać na Franciszka, gdy ten do niego podchodził. Do Francji Leonardo zabrał tylko trzy obrazy: Św. Annę Samotrzeć, Monę Lizę oraz jedną z wersji Jana Chrzciciela. Wszystkie trzy znajdują się obecnie w Luwrze. Ostatni z wymienionych przedstawia Jana jako młodego, niemal pozbawionego zewnętrznych cech płciowych mężczyznę z tajemniczym uśmieszkiem na ustach. Choć nie ma na to żadnych dowodów, zawsze mnie zastanawiało, czy nie jest to portret Salaia. Jan bardziej wygląda na czarującego łotra niż na świętego. W ostatnich latach życia Leonardo szkicował w notatniku wielką powódź, która miała przynieść zagładę światu. Jego świat skończył się 2 maja 1519 roku. W domu w Cloux mieści się obecnie muzeum, w którym można obejrzeć makiety niektórych wynalazków Leonarda. W Kodzie Leonardo jest przedstawiony jako przeciwnik religii, zwłaszcza katolicyzmu. Jednak z jego dzieł nic takiego nie wynika. Zapiski Leonarda w niewielkim stopniu odnoszą się do kwestii religijnych. Podobnie jak większość ludzi jego epoki, odrazą napawało go odpuszczanie grzechów za pieniądze (coś w rodzaju „przepustki z piekła”). Żartował sobie z franciszkanów, ale ich także chwalił. Miał wśród nich dobrego przyjaciela, ojca Luce Paciolego, matematyka. Leonardo wykonał ryciny do jego książki zatytułowanej O boskiej proporcji, który to temat był bliski jego sercu. Wszystko wskazuje na to, że Leonardo był dość niefrasobliwym chrześcijaninem, zadbał jednak, żeby odprawiono za niego mszę po śmierci, i zamówił też mszę za duszę swojej gospodyni, Katarzyny. W jego zapiskach roi się od odniesień do Boga, zwłaszcza w sprawach natury i stworzenia. Jeden z dwóch cytatów z Leonarda, o których jest mowa w Kodzie Leonarda da Vinci, dotyczących rzekomo Biblii, pochodzi z diatryby przeciwko nekromancji lub czarnej magii [*Cytat z Kodu Leonardo da Vinci: „Wielu kupowało i sprzedawało omamy i fałszywe cuda, oszukując głupią tłuszczę”.]. Drugi — „Zaślepia nas ignorancja i wiedzie na manowce. O! Przeklęci śmiertelnicy, otwórzcie wreszcie oczy” — jest równie namiętną krytyką, tym razem tych, którzy nie studiują matematyki. Trudno mi uwierzyć, żeby ktoś wpadł na pomysł, by wybrać Leonarda na przywódcę jakiegoś stowarzyszenia, zwłaszcza tak rzekomo ważnego i tajnego jak Zakon Syjonu. Gdyby do tego doszło, Leonardo spędziłby sześć miesięcy na projektowaniu sali spotkań, czyniąc przy okazji różne dygresje na temat drewna oraz najlepszych sposobów tynkowania ścian i może dokonałby przy okazji sekcji kilku korników, po czym straciłby zainteresowanie całą sprawą i zabrał się do czegoś innego. Leonardo był geniuszem, człowiekiem tajemniczym i skrytym, przy czym brakowało mu konsekwencji i trudno było na nim polegać. Współcześni wiedzieli o tych wadach i zaletach, więc ci, którzy powierzyliby mu kierowanie jakimś przedsięwzięciem, musieliby zaryzykować — i szybko by tego pożałowali. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Alessandro Vezzosi, Leonardo da Vinci. Genialny wizjoner, tłum. Alicja Choińska, Gruener Jahr Polska, Warszawa 2002. Michael White, Leonardo da Vinci — pierwszy uczony, tłum. Magdalena i Krzysztof Karaś, Amber, Warszawa 2000. Ernst Ullmann, Leonardo da Vinci, tłum. Aniela Maria Konopacka, Arkady, Warszawa 1984. Serge Bramly, Leonardo: Discovering the Life of Leonardo Da Vinci, przekł. ang. Sian Reynolds, Edward Burlingame Books, New York 1991. Kenneth Clark, Leonardo da Vinci, Viking, London 1998. Leonardo da Vinci, The Notebooks of Leonardo Da Vinci, red. i przekł. ang. Edward MacCurdy; Konecky and Konecky, Old Saybrook 2003. (Są też inne tłumaczenia notatników Leonarda, wiele z reprodukcjami i rycinami. Oprócz Codex Leicester nie znalazłam jednak żadnego, w których zachowano by oryginalną kolejność zapisków autora. Redaktorzy czuli potrzebę zaprowadzenia w nich porządku. Ja wolałabym śledzić, jak jego umysł przeskakiwał z tematu na temat.) LA LINGUA PURA Jedna z wiadomości w Kodzie Leonarda została napisana po angielsku, co budzi zdziwienie Langdona. Dopiero Teabing przypomina mu, że angielski to „Ja lingua pura”. Langdon uważa, że jest on językiem nie skażonym wpływami łaciny, a tym samym wolnym od wpływów Watykanu. To bardzo zastanawiające. Z pewnością ludzie z takim wykształceniem jak Langdon i Teabing powinni znać historię języka angielskiego. Jednym ze źródeł jego bogactwa jest to, że wymieszały się w nim języki plemion germańskich — Anglów, Sasów i Jutów — oraz romańskie — łacina i francuski. Angielskie słowo language („język”) pochodzi od łacińskiego lingua, którego germańskim odpowiednikiem jest tongue („język”). Zatem z powodu tej leksykalnej podwójności angielszczyzny ludzie, dla których jest ona językiem macierzystym, mają do dyspozycji dwa zupełnie inaczej brzmiące słowa na określenie tego samego przedmiotu. Łacina wkraczała do angielskiego dwukrotnie. Za pierwszym razem w VII wieku, kiedy plemiona anglosaskie na terenie Anglii poddane zostały chrystianizacji. To wtedy weszły w użycie takie wyrazy jak bishop („biskup”), pochodzący od łacińskiego episcopus. Jednak najwięcej słów wywodzących się z łaciny pojawiło się wraz z normańskimi najeźdźcami po roku 1066. To wówczas Anglicy odkryli, że owca pasąca się na pastwisku (sheep) na talerzu występuje jako mutton („baranina”). Do dziś w języku angielskim zachowały się nawet słowa, które we Francji dawno wyszły z użytku, jak na przykład bacon („boczek”). „Zgodnie uważa się, że we współczesnej angielszczyźnie jest dwa razy więcej słów pochodzących z łaciny i francuskiego niż tych, które mają źródłosłów germański, chociaż te ostatnie są w dużo szerszym użyciu”. Gdyby tajne stowarzyszenia chciały używać naprawdę czystego języka europejskiego, to proponuję baskijski, który nie należy do żadnej ze znanych grup językowych. Tajna wiadomość skreślona lustrzanym pismem po baskijsku najlepszego kryptologa skłoni do zastanowienia. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Albert C. Baugh, A History of the English Language, Routledge, London 1963. G. L. Brook, A History of the English Language, Norton, New York 1964. Robert Clairborne, Our Marvelous Mother Tongue, the Life and the Times of the English Language, Crown Publishing, New York 1983. LUWR W skład wywierającego tak wielkie wrażenie, przeogromnego kompleksu Luwru, który dzisiaj znamy jako siedzibę muzeów, wchodzi wiele różnych budowli. Pod częścią centralną, zwaną skrzydłem Sully’ego, znajdują się pozostałości wieży obronnej zbudowanej około 1200 roku przez króla Francji Filipa II Augusta (1180-1223). W pamięci potomnych zapisał się on tym, że wyruszył na wyprawę krzyżową z Ryszardem Lwie Serce, podjudzał go i jego braci do wojny przeciwko ich ojcu, królowi Anglii Henrykowi II, i pokonał w bitwie pod Bouvines brata Ryszarda, króla Jana. A przecież był też jednym z pierwszych władców tego okresu, którzy podjęli modernizację Paryża — kazał położyć w mieście chodniki i otoczyć gród murami. Już za murami, na prawym brzegu Sekwany, postawił wysoki na trzydzieści dwie stopy donżon otoczony głęboką fosą, który nazwano po prostu wieżą Paryża. Wokół niego wyrosły wkrótce wysokie mury z basztami. Już przed Filipem miejsce to zwało się Luwrem. Istnieje kilka hipotez na temat pochodzenia tej nazwy. Według jednej z nich oblegający w 885 roku Paryż Normanowie założyli tu umocniony obóz nazywany przez nich z saska leovar. Najeźdźcy się wycofali, ale słowo pozostało. W innej hipotezie źródłosłowem jest łaciński lupus, „wilk”. W starofrancuszczyźnie istnieje słowo louverie oznaczające wilcze legowisko i jest prawdopodobne, że w okolicach Paryża wilki były plagą, choć nie natrafiłam na żadną wzmiankę o nich z czasów Filipa Augusta. Mam własną teorię na temat nazwy Luwru, którą wywiodłam z lektury starofrancuskiej Opowieści o Renarde. We fragmencie tej trzynastowiecznej fablieux, gdzie jest mowa o tym, jak to lis Renart zwabia w pułapkę i porywa wilczycę Hersent, występuje wyrażenie louverie użyte na określenie żeńskich organów płciowych. Opowieść o Renarde powstała znacznie później niż nazwa zamku, ale niewykluczone, że cień wieży kładł się na jakieś stare miejsce schadzek, być może zwane legowiskiem wilków. Na nic z tego nie ma dowodów, ale przyjemnie prowadzić takie dociekania. Król Filip wykorzystywał wieżę jako więzienie, w którym przez lata trzymał księcia Flandrii. W bitwie pod Bouvines książę stanął po niewłaściwej stronie i po klęsce króla Jana dostał się do niewoli. Donżon służył też Filipowi do przechowywania dokumentów. Jego potomek Filip IV Piękny (1268-1314) umieścił tam swój skarbiec. Praprawnukiem Filipa Augusta był Ludwik Święty, czyli król Ludwik IX (1226-1270), który rozbudował Luwr od strony zachodniej, dodając część mieszkalną i kaplicę. Luwr w XV wieku, iluminacja z Godzinek księcia de Berry © Réunion des Musées Nationaux/Art Resource, NY Dopiero w połowie XIV wieku Luwr przekształcił się z fortecy w rezydencję. Za panowania Karola V (1338-1380) zwanego Mądrym miasto się rozrosło i Luwr znalazł się w obrębie jego murów. Król rozbudował go i uczynił siedzibą dworu. Wygląd zamku z tego czasu znamy z iluminacji braci Limbourg w rękopisie zwanym Les tr?s riches heures du Duc de Berry (Godzinki księcia de Berry). Zamek przetrwał angielską okupację podczas wojny stuletniej, ale coraz bardziej popadał w ruinę, aż w 1527 roku król Franciszek I postanowił go odbudować. Zaczął od zburzenia donżonu, który po wejściu w użycie artylerii przestał spełniać funkcję obronną. Wielką Galerię, gdzie obecnie wisi Mona Liza, zaczęła budować pod koniec XVI wieku Katarzyna Medycejska (1519-1589), królowa regentka znana bardziej z udziału w masakrze francuskich protestantów w noc świętego Bartłomieja, 24 sierpnia 1572 roku [*Katarzyna założyła także przy Luwrze ogrody i sprowadziła do Francji balet i krem zabaglione. Niektórzy uważają, że te zasługi są ważniejsze niż ta „drobna” masakra, i dość ją lubią.]. W XVII wieku Luwr zaczął już przypominać tę budowlę, którą znamy — z jedną zasadniczą różnicą. Jego korpusem nie był, jak dziś, krótki budynek z dwoma długimi skrzydłami, lecz zamknięty czworobok z wewnętrznym ogrodem. Mieszkała w nim rodzina królewska, ale mieściła się też mennica oraz drukarnia. Rewolucję francuską, w przeciwieństwie do szlachty i arystokracji, Luwr przetrwał nienaruszony. 27 lipca 1793 roku został przemianowany na muzeum, a w Wielkiej Galerii zaczęto wystawiać dzieła sztuki ze zbiorów królewskich. Mimo ciągłych zmian na scenie politycznej w XIX wieku muzeum nieprzerwanie się rozrastało, zarówno jeśli chodzi o kolekcję, jak i budynki. W 1866 roku skrzydła Luwru rozbudowano w stronę Tuileries i do kompleksu włączono ogrody tuileryjskie, po przeszło sześciu stuleciach ogłaszając zakończenie prac budowlanych. Jednak wkrótce okazało się, że przedwcześnie. 23 maja 1871 roku trzech mężczyzn podłożyło ogień pod wschodnie skrzydło pałacu, które spłonęło doszczętnie wraz z fragmentem skrzydła północnego, mieszczącego bibliotekę. Za czasów III Republiki rozebrano ruiny pałacu Tuileries i pozostawiono otwartą przestrzeń ogrodów. Od tamtego czasu największą — i budzącą największe kontrowersje — zmianą wprowadzoną do kompleksu pałacowego było wybudowanie nowego głównego wejścia do muzeum — piramidy. Przez kilkanaście lat Luwr zasłaniały rusztowania, a wszystko pokrywał pył z budowy. Prace zakończono w lipcu 1993 roku. Zwiedzałam Luwr wielokrotnie, ciesząc się spokojem sal w skrzydle Richelieu, w którym wystawione są zabytki sztuki średniowiecznej, ale zbierając informacje do tej książki, odważyłam się zapuścić w samo serce skrzydła Denona, by wraz setkami żądnych wrażeń turystów zobaczyć Nike z Samotraki, Venus z Milo i oczywiście Monę Lizę. Zanim wyruszyłam w tę podróż, zrobiłam spis różnych miejsc w muzeum w takiej kolejności, jak zostały wymienione w Kodzie Leonarda. Moje wysiłki, by je odnaleźć, niemal od razu spełzły na niczym. Nie odnalazłam służbowej windy i musiałam wjechać do Denona ruchomymi schodami. Następnie, kierując się opisem Dana Browna, próbowałam znaleźć biuro pana Sauni?re’a, aie kiedy się odwróciłam, zamiast na prowadzące do niego drzwi, trafiłam na okno wychodzące na dziedziniec. Możliwe, że mam zaburzenia orientacji, ale przypuszczam raczej, że na potrzeby swej książki Dan Brown dodał Luwrowi kilka elementów. Wielka Galeria jest bardzo długa, a jej podłoga wyłożona jest parkietem, który strasznie zniszczyły miliony depczących go butów. Podczas zwiedzania wielokrotnie przystawałam, udając, że oglądam jakiś obraz, a w rzeczywistości pozwalałam odpocząć nogom. Monę Lizę zamknięto w osobnej salce za pleksiglasową osłoną. Święta Anna Samotrzeć Leonarda (mój ulubiony obraz) zwykle wisiała na lewo od Giocondy, ale przeniesiono ją z powrotem do galerii. Jeśli będziecie w Luwrze, poświęćcie trochę czasu i obejrzyjcie dzieła średniowieczne oraz cudowną marmurową posadzkę w salach skrzydła Denona, gdzie eksponowane są zabytki greckie i rzymskie. A jeśli poczujecie zew przygody, zajrzyjcie do podziemi skrzydła Sully’ego, gdzie wciąż stoją fundamenty donżonu Filipa Augusta. Zasługują na szacunek. W końcu dźwigają osiem wieków historii. MADONNA WŚRÓD SKAŁ Wziąwszy pod uwagę, ilu obrazów Leonardo da Vinci nigdy nie ukończył, zadziwienie bierze, że jeden z nich namalował dwa razy. Madonna wśród skał powstała w Mediolanie na zamówienie księcia Lodovica Sforzy dla Bractwa Niepokalanego Poczęcia. Leonardo przyjął zlecenie w kwietniu roku 1483. Bractwo nie było zadowolone z jego dzieła i przez dwadzieścia pięć lat prowadziło z nim spór, aż w październiku 1508 roku otrzymało drugą wersję, którą opisuje się nieco zmienionym tytułem [*W j. ang. pierwsza wersja czasami jest nazywana Virgin of the Rocks, druga — Madonna of the Rocks, stąd to rozróżnienie, gdyż oryginalny tytuł w j. wł. w obu wypadkach brzmi La Vergine delie rocce. W j. pol. la Vergine (Dziewica, czyli Niepokalana) tłumaczy się jako „Maria Panna” lub „Madonna”, jeśli jednak, jak na obu tych obrazach, występuje z Dzieciątkiem, nazywana jest Madonną lub Matką Boską (przyp. tłum.).]. Składając zamówienie, bractwo określiło swoje wymagania wobec tematu Niepokalanego Poczęcia, zwykle przedstawianego jako moment zstąpienia na Marię Pannę Ducha Świętego symbolizowanego przez gołębicę. Zamawiający najwyraźniej oczekiwali czegoś nie tak bardzo symbolicznego, ponieważ powiedzieli Leonardowi, by ukazał Boga w działaniu. Określili też, jakich ma użyć kolorów: „Płaszcz Marii Panny pośrodku [ma] być ze złotego brokatu i błękitu ultramarynowego. (...) Także Bóg Ojciec [ma] mieć płaszcz ze złotego brokatu i błękitu ultramarynowego”. Chcieli również, by Madonna i Dzieciątko stali między dwoma aniołami i dwoma prorokami. Leonardo jednak — oczywiście — zrobił, jak chciał. Madonna wśród skał, Luwr © Scala/Art Resource, NY Madonna wśród skał, National Gallery w Londynie © Scala/Art Resource, NY Porównanie obydwu obrazów daje pewne wskazówki, dlaczego bractwo odmówiło przyjęcia pierwszej wersji, ale nie dysponujemy żadnym dokumentem zawierającym spis konkretnych zastrzeżeń. Na drugim obrazie anioł już nie unosi dłoni z wycelowanym przed siebie palcem. Widocznemu po lewej stronie Janowi Chrzcicielowi przybył atrybut, czyli krzyż [*Lecz nadal pozostają wątpliwości. Atalay twierdzi, że to Jezus przedstawiony jest z krzyżem, a Jan w geście błogosławienia. To byłoby jeszcze dziwniejsze, jeśli chodzi o ikonografię, ale z Leonardem nigdy nie wiadomo.]. Jezusowi, Janowi i Madonnie dodano aureole. Czy to tylko dlatego, że bractwo żądało wyraźnego określenia postaci? Płaciło za obraz religijny. Przypuszczalnie jego członkowie chcieli mieć pewność, że nie dostają świeckiego wizerunku dwóch kobiet z małymi dziećmi. Wymiary malowidła — 198 na 122 cm — dają stosunek wysokości do szerokości równy 1,62, czyli odpowiadający liczbie; fi. Jeśli chodzi o ukrytą wymowę obrazu, to każdy sam musi sobie odpowiedzieć na nasuwające się pytania. Dlaczego w pierwszym obrazie anioł wskazuje na Jana? Czy Madonna wyciąga rękę nad głową syna w geście błogosławieństwa, ochrony czy drapieżnego zawłaszczenia? Leonardo nic o tym nie wspomniał. Barwy w zasadzie odpowiadają temu, czego żądało bractwo, ale czy nie znaczyły czegoś więcej dla Leonarda? I czy w fantastycznym skalistym tle ukryte są symbole prawdziwej wiary Leonarda? Mamy więc dwie wersje. Co o tym myślicie? MALLEUS MALEFICARUM Malleus maleficarum tłumaczy się zwykle jako Młot na czarownice. Jednak chodzi tu o coś więcej niż o narzędzie eliminacji złych kobiet. Jest to tytuł książki napisanej w 1487 roku przez dwóch inkwizytorów, dominikanów Heinricha Kraemera i Jacoba Sprengera, którzy wyszczególnili w niej wszystkie rodzaje czarów oraz podali sposoby ich rozpoznawania. Jak można się spodziewać, zyskała ona dużą popularność i służyła pomocą katolikom i protestantom w polowaniach na czarownice. Można ją także nazwać „podręcznikiem dla polujących na czarownice”, gdyż zawierała listę pytań, które należało zadać osobom podejrzanym o wchodzenie w konszachty z diabłem, jak również opisy rytuałów związanych z uprawianiem czarnej magii. Młot dzieli się na trzy części. W pierwszej znajdują się opisy dowodów na istnienie czarownic oraz magii, jaką czarownice uprawiają za podszeptem diabła, w drugiej wyliczenie rodzajów czarownic oraz ich niecnych czynów, w trzeciej zaś objaśnienia, przed jakim trybunałem należy je stawiać — kościelnym czy świeckim. Sądzeniem czarownic nie zawsze zajmował się Kościół, w każdym razie jeśli chodzi o kraje katolickie. Wynikało to z tego, że domeną inkwizycji były jedynie oskarżenia o herezję. Jeśli czarownice mają być sądzone przez inkwizytorów, to muszą je oni oskarżyć o herezję, jednak jest oczywiste, że uczynki czarownic nie muszą być herezją. Gdy wdepczą w błoto Ciało Chrystusa, to choć czyn ten jest okropny, może być popełniony bez żadnego błędu i stąd bez herezji. Jest całkiem możliwe, że ktoś może wierzyć, że to jest Ciało Pana, a mimo to wrzucić je w błoto, aby zadowolić diabła (...). Tak więc, gdy nie ma odstępstwa od wiary, to uczynki czarownic, niezależnie od tego, jak wielki byłby ich grzech, nie podlegają sądzeniu przez inkwizycję, ale przez właściwych dla nich sędziów. Dalej autorzy w podobnym stylu wyjaśniają różnice między heretykiem, czarownicą a żydem, który przeszedł na chrześcijaństwo, po czym wrócił do judaizmu. Widocznie w tamtych czasach władze świeckie wolały, by oskarżeniami o czary zajmowali się inkwizytorzy, eksperci w tych sprawach, gdyż Kraemer i Sprenger jeszcze raz podkreślają: „Zajmowanie się czarownicami należy do kompetencji sądów świeckich, a nie kościelnych”. Mimo to uważano, że objaśnienia podane w Malleus maleficarum nie są wystarczająco dokładne, by pozwoliły choćby określić, czy w sprawie o czary można się dopatrzyć herezji. „W 1538 roku hiszpańska inkwizycja ostrzegała swoich sędziów, żeby nie wierzyli we wszystko, co jest napisane w Malleus”. Pomimo tych ostrzeżeń, Młot na czarownice zyskał dużą popularność: w latach 1487-1669 wydano go dwadzieścia dziewięć razy. Choć jego autorzy byli katolikami, polowanie na czarownice dotyczyło wszystkich religii — także na terenach nowo powstałych państw protestanckich, w których działalność inkwizycji, jako instytucji Kościoła rzymskokatolickiego, została zakazana. Uprawianie czarów także uznano tam za zagrożenie dla społeczeństwa i oskarżenia o czary kierowano do odpowiedniego sądu cywilnego lub kościelnego. Malleus był zbyt użyteczny, aby z niego zrezygnować. Dla mnie najciekawsze i najbardziej przerażające w tej książce jest to, że wydaje się ona bardzo przekonująca. Autorzy wymieniają jeden za drugim przykłady postępków czarownic poparte zeznaniami świadków, którzy podają czas i miejsce zdarzeń oraz skutki uroków rzucanych przez oskarżone. Jeśli ktoś zabierał się do lektury Młota, wierząc, że czarownice istnieją i mogą na człowieka rzucić urok, łatwo mógł to wziąć za dobrą monetę. Co gorsza, przyjęte reguły postępowania nadawały procesowi sądowemu pozory uczciwości. Sędzia powinien był być szanowaną osobą. Należało sprawdzić, czy adwokat nie jest uprzedzony do oskarżonej (prawie zawsze były to kobiety) albo przekupny. Trzeba było również sprawdzić, czy świadkowie są wiarygodni. Za krzywoprzysięstwo groziły surowe kary. Anonimowe skargi wolno było przyjmować tylko wtedy, gdy oskarżyciele potrafili udowodnić, że ich życie znalazłoby się w niebezpieczeństwie, jeśliby się ujawnili, i gdy adwokat miał możliwość sprawdzenia ich zarzutów. Na papierze wygląda to tak, jakby dokładano wszelkich starań, żeby zapewnić oskarżonym uczciwy proces. Autorzy Młota ustosunkowują się nawet do często stawianego pytania, że skoro czarownice mają taką moc, to dlaczego nie uciekają z więzienia: „Dobrze wiadomo, że w więzieniu czarownice tracą swoją moc”. Jeśli ktoś wychodził z założenia, że czarownice istnieją i czynią zło, to wszystko, co przeczytał w Malleus maleficarum, trafiało mu do przekonania. Dla niego nie był to podręcznik zawierający wskazówki, jak prześladować bezbronne kobiety, ale poradnik służący obronie społeczeństwa przed realnym zagrożeniem. Wszystko zależy do punktu widzenia. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Jakub Sprenger, Henryk Instytor [Kraemer], Młot na czarownice, tłum. Stanisław Ząbkowic, Wyspa, Kraków 1992. Kurt Baschwitz, Czarownice. Dzieje procesów o czary, PWN, Warszawa 1971. Heinrich Kramer, James Sprenger, Malleus Maleficarum, przekł. ang. Montague Summers, Dover Publications, Mineola 1971. MARIA MAGDALENA KTÓRA MARIA? Szukanie prawdziwej Marii Magdaleny wygląda trochę jak szukanie prawdziwego króla Artura. Historyczne postacie obrosły tyloma mitami i legendami, a informacji na ich temat z pierwszej ręki zachowało się tak niewiele, że trudno dociec, co jest prawdą, a co nie. Jeśli chodzi o Artura, to o ile się nie mylę, mamy do czynienia z jedną postacią. Co się zaś tyczy Marii, to w Nowym Testamencie wspomina się o wielu kobietach tego imienia. Czy ich rodzice nie mogli być bardziej oryginalni? Pierwszą Marią jest, rzecz jasna, matka Jezusa. Możemy być pewni, że ona i Maria Magdalena to dwie różne osoby. Maria Magdalena nie jest też tą samą Marią co matka Jakuba, Józefa i Salome, gdyż autorzy ewangelii Mateusza, Marka i Łukasza wspominają, że obie kobiety poszły razem do grobu Jezusa. Zostają więc nam Maria Magdalena, która w ewangeliach synoptycznych (Mateusza, Marka i Łukasza) występuje jako uczennica Jezusa, oraz Maria z Betanii. Stąd bierze się całe zamieszanie. Opowiadając o kobiecie z alabastrowym flakonikiem, która namaszczała stopy Jezusowi, Mateusz, Marek i Łukasz nie wymieniają jej imienia. Marek twierdzi, że pochodziła ona z Betanii. Łukasz opowiada o Marii, siostrze Marty, i o kobiecie z alabastrowym flakonikiem, ale z jego opowieści wynika, że między tymi kobietami nie było żadnego związku. O Marii Magdalenie pisze zaś, że to kobieta, którą Jezus uwolnił od siedmiu złych duchów. Moim zdaniem winnym całego zamieszania jest Jan. W jego ewangelii ani razu nie pada imię Marii Magdaleny. Przytacza za to opowieść o Marii, Marcie i Łazarzu, potem wspomina, że cała trójka mieszka w Betanii, i wreszcie mówi, że kobieta, która namaściła nogi Jezusa olejkiem nardowym, także miała na imię Maria. Jan jest również najmniej przychylny Marii Magdalenie i ani razu nie napomyka, że to ona pierwsza zobaczyła Jezusa po tym, jak zmartwychwstał. Wszystko zaczęło się od tego, że Jan połączył w jedną dwie kobiety, które w innych ewangeliach występują jako różne osoby. Teraz był już tylko mały krok do scalenia Marii Magdaleny z innymi Mariami. Moim zdaniem chodziło o trzy różne kobiety, które w późniejszych opowieściach i komentarzach uznano za jedną. Zwróćcie przy okazji uwagę, że w Nowym Testamencie nie ma żadnej wzmianki o tym, iżby któraś z Marii była ladacznicą. MARIA W APOKRYFACH Przez dwieście lat po śmierci Jezusa krążyło wiele opowieści o nim i jego dziele. Niektóre włączono później do Nowego Testamentu. Inne, które zbiorczo nazywa się apokryfami Nowego Testamentu, odnoszą się do wydarzeń nie opisanych w biblijnym kanonie. W kilku z nich jest mowa o Marii Magdalenie. Ewangelie kanoniczne wspominają jedynie, że Maria Magdalena była uczennicą Jezusa, że to jej pierwszej ukazał się on po zmartwychwstaniu i że apostołowie jej nie uwierzyli, kiedy ich o tym powiadomiła. Jednak autorzy wielu ewangelii apokryficznych mają więcej do powiedzenia o jej związku z Jezusem. Najbardziej prowokacyjny opis znajduje się w Ewangelii Filipa, którą znamy jednak tylko we fragmentach. Najczęściej cytuje się następujący ustęp: „I towarzyszką [...] Maria Magdalena. [... kochał?] ją bardziej niż [...] innych apostołów i [...] całował ją w [...]” 6. W co? Większość ludzi ma skojarzenia seksualne i dopowiada sobie: „usta”. Ale równie dobrze mogło to być czoło, policzek, mały palec u stopy, a niewykluczone, że chodziło o to, iż całował ją „w urodziny”. Nie sposób się dowiedzieć, jak było naprawdę. W dalszym ciągu tego fragmentu reszta apostołów narzeka, że Jezus kocha ją bardziej niż ich. Na co on odpowiada: „Ślepy z widzącym, przebywając w ciemnościach, nie różnią się od siebie. Kiedy nastanie światłość, wówczas widzący ujrzy światłość, ślepiec pozostanie w ciemności”. Fragment ten można różnie interpretować, ale wydaje mi się, że według Filipa Jezus kochał Marię, gdyż była najpojętniejsza z jego uczniów. W innym miejscu tej ewangelii stwierdza: „To przez pocałunek istota doskonała staje się brzemienna i rodzi. Dlatego się całujemy. Poczęcie dokonuje się dzięki łasce, która jest w każdym z nas”. Przypuszczam, że taki asceta jak Filip mógł nie przywiązywać wagi do realiów prokreacji i że owo poczęcie z pocałunku ma sens duchowy, symboliczny. Inne ewangelie apokryficzne, które wspominają o Marii, różnie opisują jej rolę, niemniej wynika z nich, że była ona ważną postacią początków chrześcijaństwa. O jej bliskim związku z Jezusem świadczy to, że głównie do niej kierował swoje mądrości i objawienia, a ona przekazywała je innym jego uczniom. MARIA EGIPCJANKA W trzech stuleciach po śmierci Jezusa spisywano żywoty opowiadające o doświadczeniach osób właśnie nawróconych na chrześcijaństwo. Jedną z nich była Maria, nierządnica z Aleksandrii, którą ciekawiły wszystkie opowieści dotyczące nowej religii. Obiecała pewnemu kapitanowi statku, że mu się odda, jeśli zgodzi się ją zawieźć do Jerozolimy. Gdy tam dotarła, poszła do kościoła Grobu Świętego, aby zobaczyć przechowywaną w nim relikwię prawdziwego krzyża. Jednak jakaś niewidzialna siła nie pozwoliła jej przekroczyć progu sanktuarium. Wtedy poczuła żal, że dotąd prowadziła grzeszne życie, i zaczęła się modlić o przebaczenie. Gdy następnego dnia znowu tam przyszła, mogła już wejść. Po powrocie do Egiptu trzydzieści lat żyła samotnie na pustyni, bez odzienia, osłaniając nagość długimi włosami. To właśnie historia tej Marii dodała pikanterii dziejom Marii Magdaleny. Choć obie Marie często były mylone, Maria Egipcjanka zachowała własne miejsce w liturgii. „W piątą niedzielę Wielkiego Postu Kościół obchodzi święto Marii Egipcjanki jako symbolu skruchy”. MARIA I PAPIEŻ W średniowieczu żywa była tradycja Marii grzesznicy, najczęściej jednak podkreślano jej skruchę i życie ewangeliczne. Najpopularniejsza ówczesna opowieść o niej, nosząca tytuł Apostolskie życie Marii Magdaleny, poświęcona została głównie jej działalności kaznodziejskiej i cudom, które czyniła. Nie była to więc kobieta, którą później obsadzono w roli drugoplanowej. Uważa się, że pierwszy nazwał Marię nierządnicą Grzegorz Wielki (540-604). Sprawdziłam odnośny cytat i okazało się, że papież ten nic takiego nie powiedział. Mówiąc o Marii, użył on słowa peccatrix, co znaczy „grzesznica”. Gdyby chciał ją nazwać nierządnicą, powiedziałby o niej meretrix. Następnie przeczytałam od początku całą homilię dwudziestą piątą poświęconą odpowiedniemu ustępowi Ewangelii Jana(20,11-18), z której to homilii pochodzi ów cytat. Mówiąc o Marii siedzącej u grobu Chrystusa, Grzegorz stwierdził: „Trzeba wziąć pod uwagę stan umysłowy tej kobiety, którą rozpalała wielka miłość. (...) Szukała go, szlochała, ale nie mogła znaleźć. Rozpalała ją miłość, płonęła z tęsknoty za tym, który, jak sądziła, odszedł na zawsze”. Dalej Grzegorz Wielki rozwodzi się nad spotkaniem Marii ze zmartwychwstałym Chrystusem i nad nowiną, którą ogłasza ona apostołom. „Tak oto wina rodzaju ludzkiego została odesłana tam, gdzie powstała. W raju bowiem kobieta ściągnęła śmierć na mężczyznę, a teraz od grobu kobieta ogłasza mężczyznom życie, swoimi słowy opowiadając, co rzekł jej Ożywiciel, tak jak wcześniej Ewa powtarzała niosące śmierć słowa węża”. Jak widać, trudno się doszukać w tej wypowiedzi Grzegorza Wielkiego pogardy. Uznał przecież Marię za „nową Ewę”, jak nazywano niemal wyłącznie Maryję Dziewicę. Moim zdaniem nie są to słowa mężczyzny, który chce wyrugować kobiecość z chrześcijaństwa. Nie udało mi się dokładnie ustalić, w jakim okresie Marię uważano tylko za skruszoną grzesznicę i nic więcej. Podejrzewam, że jest to jedna z tych wieści przekazywanych z ust do ust. Kanoniczny Nowy Testament wspomina, że Marię opanowały jakieś duchy. To ona miała być grzesznicą, która opłakiwała i namaściła ciało Jezusa. Ludowa wyobraźnia dopowiedziała, co to były za grzechy. Uważam jednak, że z czasem Kościół coraz bardziej pomniejszał jej rolę „apostołki apostołów”. Było to częścią walki, jaką w nim toczyli zwolennicy autorytetu ze zwolennikami indywidualnego objawienia. Gdy chrześcijaństwo przeobrażało rzymskie społeczeństwo i tradycje, starało się marginalizować wszystkich, którzy mogli zagrozić ustalonej hierarchii. Dotyczyło to także kobiet, których miejsce, zdaniem rzymskich mężczyzn, było w domu. MARIA MAGDALENA W GALII Jak i kiedy doszło do tego, że zaczęto wierzyć, iż Maria osiedliła się na południu Galii, czyli dzisiejszej Francji? Według tradycji greckiej Maria została pochowana w Efezie, w Azji Mniejszej, a w 886 roku jej szczątki przeniósł do Konstantynopola cesarz Leon. Taką wersję powtarza Grzegorz z Tours, którego kroniki są głównym źródłem dotyczącym dziejów dynastii Merowingów. Po śmierci Karola Wielkiego (zmarł on w roku 814) imperium, które stworzył, zaczęły rozdzierać walki toczone przez jego spadkobierców oraz najazdy muzułmanów na południu i wikingów na północy. Zniszczeniu uległy instytucje religijne, które wcześniej stały na straży więzi z rzymską przeszłością, co doprowadziło do zerwania zarówno z dziedzictwem prawnym, jak i religijnym. Jerozolima dostała się pod panowanie muzułmanów, co utrudniło pielgrzymowanie do miejsc związanych z życiem Jezusa. W X wieku pojawiły się legendy o ważnych postaciach epoki wczesnego chrześcijaństwa, którym udało się dotrzeć na Zachód. Z tego samego okresu pochodzi pierwsza wzmianka dotycząca świętego Jakuba, który został ścięty w Jerozolimie, a mimo to udało mu się dotrzeć do Composteli w Hiszpanii, gdzie jest czczony do dziś. Wówczas także mnisi z leżącego na północ od Paryża opactwa Saint-Denis uznali, że ich święty to Dionizy Areopagita, uczeń świętego Pawła. Taki był kontekst pojawienia się Marii Magdaleny w Prowansji. Maria Magdalena okryta włosami, wokół sceny z jej życia: obmywanie stóp Jezusowi, spotkanie z Jezusem Zmartwychwstałym, Maria jako eremitka w otoczeniu aniołów, spotkanie z biskupem, Maria nauczająca, przybycie anioła w chwili jej śmierci, pogrzeb Marii; XIII wiek. © Scala/Art Resource, NY Według najstarszej wersji legendy o Marii, towarzyszyła jej siostra Marta, brat Łazarz, święty Maksyminus i wiele innych osób. Tak to właśnie przedstawiają Dzieje życia apostolskiego Marii Magdaleny napisane na początku XI wieku. Postać Marii jest już w nich kompilacją Marii Egipcjanki — skruszonej ladacznicy — oraz dwóch pozostałych Marii Magdalen. W Dziejach Apostolskich, a także w jej średniowiecznych żywotach, wyraźnie się mówi, że głęboko miłowała Jezusa oraz że była apostołką Galii. W dwunastowiecznym opisie jej życia można wyczytać, że „Maria, wyższą będąc od proroków, dowiodła, iż równa się Janowi Chrzcicielowi (...). Nie miała sobie równych w cudownym nawracaniu na wiarę Chrystusa i niebywałej bliskości z Jezusem, czczona na całym świecie (...). Tylko Królowa Niebios może się równać z Marią Magdaleną i ją przewyższać”. Legendy mówią, że Maria i jej towarzysze opuścili ziemię Izraela po śmierci Dziewicy i męczeństwie Jakuba oraz innych apostołów. Przybywszy do Galii, rozproszyli się po kraju i poczęli głosić kazania, czynić cuda i ewangelizować. Autor pewnego tekstu z XII wieku próbował wyjaśnić, że Maria Magdalena i Maria Egipcjanka to dwie różne osoby, ale w tym czasie owo utożsamienie już zbyt głęboko zapadło w ludową świadomość. Ten sam tekst przedstawia także Marię jako mistyczkę: „Ona, która wcześniej trzymała się ziemi, teraz jako duch spaceruje wśród aniołów w przestronnych chórach niebieskich”. Około 1260 roku dominikanin Jacopo da Voragine, późniejszy arcybiskup Genui, napisał książkę Legenda sanctorum, czyli „Żywoty świętych” [*Legenda (łac.) oznacza coś do przeczytania, co się powinno poznać. Jednak w takim kontekście w języku polskim używa się określenia „żywoty” (przyp. tłum.).]. Zawierała ona szereg natchnionych, ale w większości zmyślonych opowieści dotyczących życia Jezusa i świętych. Książka ta stała się tak popularna, że zaczęto ją nazywać Legenda aurea, później zaś, po przetłumaczeniu przez kogoś niezbyt biegłego w łacinie, Złota legenda, ale nic złego się nie stało, bo opowieści w niej zawarte są właśnie legendami. Takie opowieści zostają dłużej w pamięci ludzi niż wszystkie kazania, jakich w życiu wysłuchali. Do dziś zachowało się ponad tysiąc manuskryptów Złotej legendy, co jest liczbą doprawdy niesamowitą. Książka ta ukształtowała nasze współczesne spojrzenie na Marię Magdalenę. Przedstawia ją ona jako kobietę bogatą, piękną i tak oddaną przyjemnościom życia, że zyskała przydomek jawnogrzesznicy. Jednak kierowana „boskimi wskazówkami” trafiła do domu Szymona Trędowatego, gdzie spotkała Jezusa i namaściła go olejkiem, który ze sobą przyniosła. Została jego najbardziej oddaną i umiłowaną uczennicą. Opowieść kończy się jej przybyciem na tereny dzisiejszej Francji, gdzie naucza, czyni cuda, a na koniec wraca na pustynię i tam umiera. We wszystkich wczesnych żywotach podkreśla się działalność misyjną Marii Magdaleny. Mimo że w większości z nich mowa o tym, że w młodości była grzesznicą, jeśli nie nierządnicą, to ten okres w jej życiu jest przedstawiany jako drugorzędny w stosunku do życia po nawróceniu na chrześcijaństwo. W średniowieczu niemało ludzi, zwłaszcza kobiet, bardzo się utożsamiało z Marią. Poświęcono jej wiele wierszy i pieśni, które wykonywali nie tylko minstrele. Gdy jednak pojawiła się Złota legenda, stało się coś dziwnego. We wczesnych opowieściach Maria działa samodzielnie i odpowiada tylko przed Panem. Voragine pisał jednak swoją książkę w czasie postępującej centralizacji władzy religijnej i świeckiej, toteż nic dziwnego, że umieścił w niej scenę, w której to święty Piotr nakazuje Marii głosić słowo Boże. Jednemu z nowo nawróconych mężczyzn wydaje się to tak niewiarygodne, że jedzie do Rzymu, do Piotra, by się co do tego upewnić. To zupełnie nowy element w opowieści o Marii Magdalenie. Moim zdaniem był to nie tylko przejaw spychania kobiet na margines Kościoła, ale także napomnienie dla wszystkich chrześcijan, by nikt, mężczyzna czy kobieta, nie prowadził działalności misyjnej bez zgody biskupa. Była to reakcja na wydarzenia rozgrywające się w trzynastowiecznej Europie, ale także sygnał zaostrzenia rygorów w życiu społecznym, co doprowadziło między innymi do narzucania kobietom różnego rodzaju ograniczeń. Podobnie jak w VI wieku, także w tym okresie pragnienie porządku społecznego wzięło górę nad świadectwem indywidualnego objawienia. MARIA MAGDALENA W VÉZELAY Od ponad tysiąca lat mnisi z opactwa w Vézelay w Burgunda utrzymują, że w ich klasztorze znajdują się relikwie Marii Magdaleny. Twierdzą, że ponieważ na Prowansję, gdzie Maria została pochowana, najechali muzułmanie, Gerard de Rousillon, założyciel opactwa, sprowadził w VIII wieku jej szczątki do Vézelay, by je tam bezpiecznie przechować. Pierwsza pewna wzmianka o pielgrzymce do jej grobu pochodzi z 1037 roku. Popularność Marii Magdaleny rosła przez całe średniowiecze. W Vézelay Bernard z Clairvaux wezwał do drugiej wyprawy krzyżowej. Tam też zatrzymali się na modły Ryszard Lwie Serce, król Anglii, i Filip August, król Francji, zanim udali się na trzecią krucjatę. Również Ludwik Święty przybył do Vézelay przed wyruszeniem na wyprawę krzyżową. Podobno Maria Magdalena z Vézelay otacza szczególną opieką więźniów. Nie mam pojęcia dlaczego. W wielu opowieściach o jej cudach występują mężczyźni zakuci w kajdany, którzy modlą się do niej. Są wśród nich rycerze, prości ludzie, a nawet przestępcy. Tak gorąco modlą się do Marii, że pękają ich kajdany. Ponoć całe rusztowanie ołtarza po benedyktyńskiego kościoła w Vézelay wykonano z żelaza pochodzącego z kajdan ofiarowanych Marii przez tych, których uwolniła. W żadnym z żywotów Marii ani w żadnej ewangelii apokryficznej nie ma nic o tym, że Jezus i Maria się pobrali lub że mieli dziecko, tylko w Złotej legendzie jest wzmianka, że Maria była zaręczona z apostołem Janem. Wygląda to jednak na stosunkowo późny dodatek. Mnie najbardziej interesuje, dlaczego w XV i XVI wieku całkowicie zanikł jej kult, a gdy się odrodził, nie uznawano jej już za ewangelizatorkę, jak w starożytności i średniowieczu, lecz jedynie za grzesznicę i prostytutkę. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Elżbieta Adamiak, Milcząca obecność. O roli kobiety w Kościele, Więź, Warszawa 2005. Św. Grzegorz Wielki, Homilie na Ewangelie, Viator, Warszawa 1998. Jakub Voragine, Złota legenda, tłum. Leopold Staff, Zielona Sowa 2003. Kalina Wojciechowska, Tajemnice Mani Magdaleny, w: www.pinezka.pl Ann Graham Brock, Mary Magdalene the Fint Apostle; the Struggle for Authority, Harvard Theological Studies, Harvard UP, Cambridge 2003. Gregory the Great, Forty Gospel Homilies, przekł. ang. David Hurst, Cistercian Publications, Kalamazoo 1990. The Life of Saint Mary Magdalene and of Her Sister Saint Martha, tłum. Mycoff David, Cistercian Publications, Kalamazoo 1989. MEROWINGOWIE Kiedy za czasów Konstantyna Wielkiego granice imperium rzymskiego przesunęły się na wschód, rozpoczął się długi okres upadku jego części zachodniej. Nastąpił szereg kolejnych najazdów różnych plemion germańskich i słowiańskich, które pod koniec IV wieku opanowały nawet miasto Rzym. Wśród plemion germańskich Europy Północnej, które w tym czasie urosły w siłę, byli Frankowie zajmujący tereny rozciągające się od dzisiejszych Niemiec przez Holandię do Belgii. Frankijscy wojownicy walczyli w armii rzymskiej jeszcze przed Konstantynem, zachowały się także przekazy na temat frankijskich piratów grasujących na wybrzeżu Afryki około 260 roku. Po zetknięciu się z kulturą rzymską Frankowie wyprowadzili dla siebie linię genealogiczną sięgającą starożytności. Twierdzili, że wywodzą się od Priama, króla Troi, któremu udało się uciec ze zdobytego przez Greków miasta i dotrzeć na Zachód. Ta legenda przetrwała wśród nich do średniowiecza — Roman de Troie, czyli Powieść o Troi, była w tym czasie bardzo popularna, dawała im bowiem poczucie przynależności do świata antycznego. Pod koniec V wieku coraz większe wpływy wśród Franków zaczął zdobywać ród Merowingów, którego nazwa pochodziła od jego legendarnego protoplasty, Meroweusza. Tworzył on obok Trojan drugą gałąź drzewa genealogicznego Franków. Według pochodzącego z VII wieku historyka Fredegara matkę Meroweusza uwiódł w kąpieli morski potwór Quinotaur. Z tego związku swój początek wywodziła dynastia Merowingów, a przynajmniej tak głosiła tradycja. Pierwszym Merowingiem znanym ze źródeł historycznych był syn Meroweusza, Childeryk, którego grób odkryto w 1632 roku. Zmarł on w 482 roku, a jego syn, Chlodwig, został pierwszym królem chrześcijańskim. Chlodwig ożenił się z córką brata władcy Burgundów, Klotyldą, która przekonała go, by przyjął chrześcijaństwo w wersji rzymskiej, zamiast arianizmu wyznawanego przez Wizygotów. Podobno Chlodwig początkowo nie chciał zmienić religii, ale w końcu obiecał żonie, że da się ochrzcić, gdy wygra wojnę z Alemanami. Jak widać, Konstantyn Wielki nie był jedynym władcą, który znalazł drogę do Boga na polu bitwy. Kilka lat później Chlodwig zaatakował króla Wizygotów Alaryka II, który był arianinem, i zmusił go do wycofania się z Prowansji na teren dzisiejszej Hiszpanii. „Pokonawszy i zabiwszy Alaryka, przeniósł się do Bordeaux na zimę”. Kronikarze piszą, że zrobił to z nienawiści do ariańskiej herezji. Nie miało to nic wspólnego z kiepską pogodą, jaka zimą panuje na północy Francji. Chlodwigowi przypisuje się także przeniesienie stolicy królestwa do Paryża. Pierwsze, co zrobił Chlodwig po podbiciu Prowansji, to zwołanie soboru do Orleanu. Dokonał tam kilku nominacji na stanowiska kościelne, na które nie było chętnych wśród duchownych. Najważniejszym źródłem dotyczącym życia i czynów Chlodwiga oraz jego potomków jest kronika Galo-Rzymianina biskupa Grzegorza z Tours. Zachowały się jeszcze inne dokumenty, ale nie dorównują kronice Grzegorza, który był urodzonym dziejopisarzem. Nie wiem, czy Merowingowie rzeczywiście zachowywali się tak skandalicznie, jak on to opisuje, ale nie mam wątpliwości, że z takim talentem mógłby dziś pisać opery mydlane. Niewykluczone jednak, że relacjonował po prostu to, co się naprawdę wydarzyło. A oto, co się wydarzyło. Dzieje Merowingów po śmierci Chlodwiga to nieustanne walki między jego synami i synami jego synów o zagarnięcie jak największych połaci królestwa. Na stojące im na drodze przeszkody mieli jeden sposób — morderstwo. A ród był liczny, gdyż wciąż uprawiano poligamię. Merowingowie jako chrześcijanie mogli mieć tylko jedną żonę, ale zwykle ignorowali to przykazanie, a synom konkubin przyznawali takie same prawa jak dzieciom z prawego łoża. Spośród wnuków Chlodwiga Sigebert został zamordowany przez zabójców nasłanych przez drugą żonę brata, Chilperyka zabito podczas polowania (jedna z ulubionych metod), a Gundobałd zginął w zasadzce. Zaiste miła rodzinka. Następne pokolenie było jeszcze lepsze. Chilperyk, zanim go zamordowano, zdążył spłodzić z trzema żonami dwanaścioro dzieci. Sigebert miał przynajmniej pięcioro z żoną Brunhildą. Walka Brunhildy z morderczynią jej męża, Fredegundą, o władzę w rodzie miała wymiar zaiste epicki. Fredegunda kazała zamordować jednego ze swoich pasierbów, inny popełnił samobójstwo. Próbowała także zabić własną córkę — kazała jej poszukać czegoś w skrzyni, a potem spuściła jej na głowę wieko. DRZEWO GENEALOGICZNE MEROWINGÓW (DAGOBERTÓW I PEPINÓW) To uproszczone drzewo genealogiczne. Mam jednak nadzieję, że wyraźnie widać, iż Pepin z Heristalu jest Merowingiem w takiej samej mierze jak każdy z hipotetycznych potomków każdego z Dagobertów. Brunhilda jeszcze lepiej nadaje się na pierwowzór Szekspirowskich czarnych charakterów. Grzegorz z Tours starał się ją przedstawić w lepszym świetle, gdyż była jego protektorką, ale i on nie potrafił całkowicie ukryć jej udziału w zamordowaniu nie darzących jej zbytnią estymą biskupów i kilku wrogów politycznych. Grzegorz zmarł przed Brunhildą, dlatego koniec jej życia znamy z mniej dla niej przychylnych relacji. Siedemdziesięcioletnia Brunhilda, która większość życia intrygowała, żeby zapewnić tron swojej rodzinie, wpadła w końcu w ręce syna Fredegundy, Chlotara II, który wydał ją na tortury, a następnie kazał rozerwać końmi. Tradycję hurtowego mordowania przeciwników podtrzymało następne pokolenie Merowingów. Dagobert II był tylko jednym z wielu przedstawicieli tego rodu, którzy nie umarli śmiercią naturalną. Merowingowie płodzili jednak tyle dzieci, że bardzo prawdopodobne, iż każdy, kto ma przodków wywodzących się z Europy Zachodniej, mógłby się wśród nich doszukać przynajmniej jednego króla z tej dynastii. Co nie znaczy, że każdy chciałby się przyznać do takiego pokrewieństwa. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Gustav Faber, Merowingowie i Karolingowie, tłum. Zbigniew Jaworski, PIW, Warszawa 1994. Paul-Marie Duval, Życie codzienne w Galii w okresie pokoju rzymskiego, tłum. Eligia Bąkowska, PIW Warszawa 1967. Charles Lelong, Zycie codzienne w Galii Merowingów, tłum. Eligia Bąkowska, PIW, Warszawa 1967. Albert Grenier, Historia Galów, tłum. Agnes Delahaye, Maria Hoffman, Marabut, Volumen, Gdańsk 2002. Paul Fouracre, Richard A. Gerberding, red., Late Merovingian France, History and Hagiography 640-720, Manchester UP, Manchester-New York 1966. Patrick Geary, Before France and Germany: The Creational Transformation of the Merovingian World, Oxford UP, Oxford 1988. Yitzhak Hen, Culture and Religion in Merovingian Gaul AD 481- -751, E.J. Brill, Leiden-New York-Köln 1995. Edward James, The Franks, Blackwell, Oxford 1988. J. M. Wallace-Hadrill, The Long-Haired Kings, Methuen & Co., London 1962 (wznowienie 1982). Wszyscy, którzy chcą się zajmować Merowingami, zaczynają od lektury tej książki. Klasyczna pozycja bibliograficzna. Ian Wood, The Merovingian Kingdoms 450-751, Longman, London 1994. MINSTRELE Słowo „minstrel” pochodzi od łacińskiego minister oznaczającego „sługę”, którego przeciwieństwem jest magister, czyli „pan”. W języku angielskim termin minister w znaczeniu religijnym odnosi się do pastora, sługi Bożego. Minstrelami nazywano śpiewaków i muzyków wędrujących od dworu do dworu w poszukiwaniu jakiegoś możnego pana, który dałby im stałe zatrudnienie. Większość języków ma własne określenie minstrela. W niemieckim jest to Minnesinger, składające się z dwóch wyrazów: minne, oznaczającego „miłość” oraz singer, czyli „śpiewak”. Francuzi mają swoich troubadours (zwanych także trouveres lub trouveritz w wypadku kobiet). Określenie to pochodzi od słowa trouver oznaczającego „znajdować” lub „wymyślać”. Na południu Francji oraz w Hiszpanii funkcjonują terminy jongleur i jongleuse, od których wywodzi się nazwa innej umiejętności wędrownych artystów, mianowicie „żonglerka”. Owi pieśniarze i poeci w swych utworach często upamiętniali wielkie wydarzenia najświeższej daty lub opiewali czyny bohaterów takich jak Gotfryd z Bouillon . Opowiadali także historie osnute wokół postaci legendarnych, na przykład króla Artura, lub historycznych, lecz obrosłych legendą, takich jak Wilhelm Orański czy Karol Wielki, oraz własne wersje klasycznych poematów, jak Iliada i Odyseja. Ich pozycja społeczna pod wieloma względami odpowiadała statusowi gwiazd Hollywoodu. Jak można się domyślić ze znaczenia słowa Minnesinger, minstrele mieli także w swoim repertuarze pieśni o miłości. Nawet szlachcice próbowali swoich sił w tym gatunku. Dziad Eleonory Akwitańskiej, Wilhelm z Poitou, był znanym poetą, podobnie jak hrabina Dia. Wiele zupełnie świeckich poematów zawierało elementy religijne. W epickich opowieściach o wojnie i zdradzie często następowała przerwa, aby bohater mógł uczynić wyznanie wiary. Czasem trudno stwierdzić, czy poemat miłosny jest hołdem złożonym prawdziwej kobiecie, czy Dziewicy Maryi. Na drugim biegunie znajdowały się bardzo popularne utwory satyryczne piętnujące rozpustę kleru. W tym nurcie należałoby też umieścić parodie pieśni religijnych, pisane zarówno przez minstreli, jak i niektórych duchownych. Istnieją dziesiątki poematów i pieśni sławiących Marię Magdalenę. W Kodzie Leonarda da Vinci można przeczytać, że składały się one na liturgię tajnego Kościoła Marii Magdaleny. Tyle że trubadurzy wcale nie musieli recytować czy śpiewać ich po kryjomu, gdyż w owym czasie Maria z Magdali otoczona była wielką i powszechną czcią [*Patrz hasło Maria Magdalena.]. Są już dobre przekłady pieśni średniowiecznych, lepiej jednak przeczytać je lub ich posłuchać w oryginale. Poniżej podaję tytuły dwóch płyt zawierających nagrania utworów z repertuaru minstreli we współczesnym wykonaniu. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Brewiarz Miłości. Antologia liryki staroprowansalskiej, oprac, i tłum. Zofii Romanowiczowej, Biblioteka Narodowa, Ossolineum, Wrocław 1963. Claudie Duhamel-Amado, Genevi?ve Brunel-Lobrichon, Życie codzienne w czasach trubadurów, tłum. Anna Loba i Jacek Kowalski, Moderski i S-ka, Poznań 2000. Marcia J. Epstein, red. i tłum., Prions en chantant, Devotional Songs of Troubadours, Toronto UP, Toronto 1997. Linda M. Patterson, The World of Troubadours, Cambridge UP, Cambridge 1993. Helen Waddell, The Wandering Scholars, Penguin, Hammondsworth, Middlesex 1954. NAGRANIA MUZYCZNE Judith Cohen, Dized’Ay, Trobadores! Technosaga, Madrid 1984. New Orleans Musica da Camera, The Cross of Red: Music of Love and Warfrom the Time of the Crusades, Centaur CRC 2373. MITRA Kult Mitry dziś nazwalibyśmy „religią misteryjną”, to znaczy taką, której wyznawcy przechodzą kolejne stopnie wtajemniczenia. W naszych czasach rzadko się zdarza, by samą religię utrzymywano w sekrecie, ale tak właśnie było z mitraizmem i innymi starożytnymi kultami. CO WIEMY O MITRAIZMIE? Mitrę czczono od początku I wieku naszej ery. Szczególnie popularny był wśród żołnierzy rzymskich. Mitrea, czyli miejsca, gdzie wierni się modlili, a kapłani odprawiali obrzędy, znajdowały się w jaskiniach lub grotach. Spotyka się je od Bliskiego Wschodu przez dolinę Dunaju aż po Brytanię. We wszystkich mitreach znajdowały się posągi lub malowidła ścienne przedstawiające tę samą scenę: Mitrę opierającego kolano na grzbiecie byka i wbijającego weń krótki miecz lub nóż. Pies i wąż zlizują krew byka, a jego genitalia kąsa skorpion — siła złego na jednego. Mitra, w charakterystycznym nakryciu głowy zwanym czapką frygijską, wzrok ma zawsze skierowany w dal i nie pa- trzy na to, co robi. Często obok niego stoją dwie postacie ze skrzyżowanymi nogami. Jedna trzyma miecz wzniesiony do góry, a druga — skierowany w dół [*W literaturze przedmiotu częściej niż o mieczach jest mowa o pochodniach; w wypadku tych i innych nieścisłości pór z literaturą polską (przyp. tłum.).]. Na licznych przedstawieniach obok Mitry widnieją symbole zodiakalne i odniesienia do bóstwa solarnego. Na niektórych Mitrze towarzyszy postać identyfikowana z Solem, za którą to identyfikacją przemawiają sceny wspólnego ucztowania za stołem. Często przedstawiano Mitrę wyłaniającego się ze skały, która czasem wygląda jak jajko. Ma to chyba nawiązywać do opowieści o jego narodzinach. Nie są mi znane opisy śmierci Mitry, pogrzebania go w jaskini czy jego zmartwychwstania, o czym wspomina się w Kodzie Leonarda da Vinci. Mitra zabijający byka © Erich Lessing/Art Resource, NY Z pisanych przekazów wiemy, że wyznawcy mitraizmu przechodzili kolejne stopnie inicjacji: kruka (Corax), poczwarki (Nymphus), żołnierza (Miles), lwa (Leo), Persa (Perses), posłańca Słońca (Heliodromos) i ojca (Pater). Kult Mitry dopuszczał do wtajemniczenia mężczyzn ze wszystkich warstw społecznych, nawet niewolników, ale nie kobiety. Mitra nie był zaborczy. Jego wyznawcy mogli czcić także inne bóstwa. NIEMITRAIŚCI O MITRAIZMIE Nie zachowały się żadne księgi ani teksty liturgiczne mitraizmu — jakaś mitrajska biblia czy kazania. Wszystkie sekrety religii wyznawcy przekazywali sobie ustnie, dlatego możemy się tylko domyślać znaczenia wizerunków czy posągów. Charakter rytuałów wciąż pozostaje dla nas tajemnicą. Zachowały się jednak przekazy zawierające komentarze wyznawców Mitry na temat swojej religii. Mitra był utożsamiany z bóstwem solarnym, i to nie tylko dlatego, że wizerunki obu bogów wisiały w mitreach. Nazywano go także Sol Invictus, czyli „Słońce Niezwyciężone”. To imię kazał bić Konstantyn Wielki na swoich monetach. Nie wiemy, czy miał na myśli Mitrę, ale tak zapewne uważało wielu jego poddanych. Chrześcijanie podejrzewali, że mitraizm zapożyczył swoje obrzędy z ich religii. To możliwe, gdyż obie religie powstały mniej więcej w tym samym czasie, a wyznawcy Mitry zapewne nie widzieli nic złego w wykorzystaniu chrześcijańskich ceremoniałów. Na pewno jednak bardzo irytowało to niektórych chrześcijańskich teologów. Już w 160 roku Justyn Męczennik pisał o ceremonii Eucharystii: „Demony naśladują ten obrzęd w misteriach Mitry, przedstawia się tam bowiem chleb i kielich z wodą i wymawia jakieś formuły, które znają lub których muszą się nauczyć”. Sto lat po Justynie, w III wieku, chrześcijański pisarz i teolog Orygenes stwierdził, że „w misteriach Mitry (...) wywodzących się z Persji (...) występuje symbol złożony z dwóch orbit niebiańskich, z których jedna odpowiada gwiazdom stałym, a druga planetom i wędrówce po nich duszy (...). Jest też drabina z siedmioma szczeblami i ósmym na szczycie”. Misteria Mitry opisał też niechrześcijanin Apulejusz. W średniowieczu dużą popularność zyskała jego satyra Złoty osioł, która zresztą czytana jest do dziś. Apulejusz opisuje w niej swoje wtajemniczenie w rytuały ku czci lzydy. „Gdy skończyłem orację do tej wielkiej bogini, podszedłem i objąłem wielkiego kapłana Mitrę, odtąd mojego ojca duchowego”. Związek z Izydą zasługuje na szczególną uwagę, gdyż w niektórych jej świątyniach rytualnie zabijano byka podobnego do przedstawianego na wizerunkach Mitry. Następnie odcinano zwierzęciu genitalia (przypatrzcie się skorpionowi na rysunku, jeśli potraficie go dostrzec) i je palono. Gdzieś wyczytałam, że zastąpiło to wcześniejszy obrzęd rytualnej kastracji arcykapłana. Domyślam się, że znacznie temperowało to ambicje młodszych kapłanów. MITRA ZDANIEM UCZONYCH Starożytni pisarze uważali, że Mitra wywodzi się z Persji. Do niedawna zdanie to podzielali współcześni uczeni, uważając, że różnice między Mitrą perskim a rzymskim wynikają z odmienności kulturowych, które odcisnęły się na jego kulcie, gdy przesuwał się on na zachód. Ostatnio jednak zmienili zdanie i próbują analizować wizerunki Mitry, nie uciekając się do perskiej optyki. Wyniki tych rozważań są interesujące, choć często także kontrowersyjne. Skupiając się wyłącznie na wizerunkach znajdujących się w mitreach, jeden z badaczy stwierdził: „Zastanawiające jest, że tyle uwagi poświęcono genitaliom umierającego byka (...), nasieniu ściekającemu do krateru [rodzaj naczynia używanego w starożytności, słowo „krater” ma ten sam rdzeń co Graal], skorpionowi kąsającemu genitalia i ogonowi zamieniającemu się w kłosy zboża. Zdaje się to nawiązywać do motywów zapłodnienia, kastracji i cudownych narodzin, o których nie mamy żadnego świadectwa pisanego”. Na pewno lepiej rozumielibyśmy świat Rzymu, gdybyśmy mieli takie świadectwo. Według jednej z teorii wizerunek Mitry zabijającego byka oznacza koniec perskiej ery Byka i początek ery Barana, czemu jednak przeczy to, że początek mitraizmu przypadł na erę Ryb. Astrologiczne wyjaśnienie pasuje jednak do symboliki tego kultu na wiele sposobów. Skorpion, Wąż i Pies to nazwy konstelacji, przez które przechodzi Słońce po opuszczeniu znaku Byka między przesileniem zimowym a wiosennym. Na wielu wizerunkach Mitry, który jest utożsamiany z bogiem-Słońcem, można znaleźć zodiak. Być może o to właśnie chodziło w mitraizmie. Na razie jednak jest to tylko teoria. Aby zdobyć pewność, musielibyśmy odkryć jakąś ewangelię według Mitry. Z tego też powodu nie możemy z całą pewnością twierdzić, że mitraizm naśladował chrześcijaństwo lub że było na odwrót, czy też może obie religie wyrosły niezależnie od siebie z tych samych potrzeb społeczno-emocjonalnych. Mitraizm przetrwał przynajmniej do V wieku. Wyznawcą Mitry był cesarz Julian Apostata, który panował w drugiej połowie IV wieku. W końcu jednak ten kult wygasł samoistnie albo został stłumiony. Przypuszczam, i na razie są to tylko przypuszczenia, że wraz z upadkiem armii rzymskiej mitraizm stracił najważniejszą grupę wyznawców. To oraz udzielenie przez władzę świecką wyłącznego poparcia chrześcijaństwu spowodowało, że misteria Mitry pewnie na zawsze pozostaną dla nas tajemnicą. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Danuta Musiał, Antyczne korzenie chrześcijaństwa, Wyd. Trio, Warszawa 2001. Walter Burkert, Starożytne kulty misteryjne, tłum. Krzysztof Bielawski, Homini, Bydgoszcz 2001. Walter Burkert, Ancient Mystery Cults, Harvard UP, Cambridge 1987. David Ulansey, The Origins of the Mithraic Mysteries: Cosmology and Salvation in the Ancient World, Oxford UP, New York-Oxford 1989. MONA LIZA Twarz z obrazu Leonarda Mona Liza to przypuszczalnie najbardziej znana twarz na świecie. Ta biedaczka jest na wszystkim: od koszulek po papier toaletowy. Co tak rozsławiło to płótno, że trzeba je trzymać za pancerną szybą oplecione alarmami, gdy wszystkie inne obrazy Leonarda z tego samego muzeum wiszą sobie spokojnie? Kim była Mona Liza? Jedyna wzmianka na temat kobiety pozującej Leonardowi do tego portretu pochodzi z jego biografii pióra Giorgia Vasariego. Vasari spisał dzieje życia da Vinciego trzydzieści lat po jego śmierci i nie odczuwał potrzeby — jak większość historyków tamtej epoki, niefrasobliwie podchodzących do faktów — dociekania sedna sprawy, zwłaszcza gdyby miało to zaszkodzić opowieści. Wspomniał, że obraz ten jest wizerunkiem Lisy, żony kupca bławatnego nazwiskiem Francesco di Bartolomeo di Zanobi del Giocondo. Z powodu tego ostatniego składnika nazwiska Włosi nazywają ją la Gioconda. Na podstawie przeprowadzonych badań stwierdzono, że żył w tamtych czasach mężczyzna o tym nazwisku, który miał żonę Lisę. Tak więc Vasari mógł mieć rację. Mona Liza © Scala/Art Resource, NY Jednak nie tylko ową Lisę obsadza się w roli modelki pozującej do tego portretu. Wśród jej „rywalek” jest kochanka pewnego Medyceusza i sam Leonardo (podobieństwa z nim doprawdy nie umiem się dopatrzyć). Freud uważał, że może to być portret matki Leonarda, Cateriny . Powoływał się na symboliczną analizę traumy Leonarda przeprowadzoną na podstawie notatek artysty. W swym notatniku Leonardo opisał, jak to nadleciał sęp i usiadłszy na kołysce, „otworzył mi usta ogonem i kilkakroć uderzył nim w wargi”. Ponieważ egipski hieroglif przedstawiający sępa oznaczał matkę, a w mitologii rzymskiej i symbolice wczesnochrześcijańskiej sępy były wyłącznie rodzaju żeńskiego i zapładniał je wiatr, Freud uznał, że Leonardo bardzo pragnął matczynej piersi. Jestem pewna, że czytelnik się domyśla, co oznacza ogon. Freud doszedł też do wniosku, że uśmiech Mony Lizy musi mieć coś wspólnego z matką Leonarda. „Toteż — podobnie jak to czynią wszystkie niezaspokojone matki — na miejsce męża przyjęła swego małego syna i w ten sposób, doprowadziwszy do przedwczesnej dojrzałości jego erotykę [sic!], pozbawiła go części jego męskości. (...) Kiedy Leonardo w pełni swego życia ponownie spotkał ów błogi i ekstatyczny uśmiech, który niegdyś igrał wokół ust obsypującej go pieszczotami matki, od dawna już pozostawał pod władzą zahamowania, które nie pozwalało mu pragnąć takich pieszczot od kobiet. (...) [I dlatego] starał się odtworzyć ten uśmiech za pomocą pędzla i dawał go postaciom na wszystkich swych obrazach”. Tak się dzieje, kiedy ktoś pozwala, by zawładnęły nim symbole, które przywołuje. To one stanowią tutaj prawdziwy problem. Bardzo mało prawdopodobne jest, żeby da Vinci znał hieroglify trzysta lat przed odczytaniem kamienia z Rosetty. Poza tym jego matka dość szybko po tym, jak go urodziła, wyszła za mąż, zatem jej łoże nie było puste. I na dodatek Freud posłużył się kiepskim przekładem notatek Leonarda. Ptak ze snu Leonarda nie był sępem, ale jastrzębiem albo kanią. Freud nie wziął też pod uwagę, że Leonardo zapisał to wspomnienie na tej samej karcie, na której zanotował kilka uwag o lataniu. Niewykluczone, że Leonardo żywił wobec matki sprzeczne uczucia, ale moim zdaniem Freud za bardzo to wyolbrzymił. Wróćmy do faktów. Niezależnie od tego, kim była osoba sportretowana i kto ów portret zamówił, Leonardo nie rozstał się z Moną Lizą. Zabrał ją ze sobą do Francji wraz z obrazem Jana Chrzciciela, któremu także błąka się na ustach zagadkowy uśmiech. Być może dlatego, że tego dzieła nie ukończył (skądś to znamy, nieprawdaż?) lub że uważał je za swoje najlepsze płótno i nie chciał nikomu oddać. Co nie znaczy, że Monę Lizę ukrył. Widziało ją wielu artystów i niemal zaraz po jej ukończeniu spod pędzli malarzy wyszło kilka jej wariantów. Płótno znał i podziwiał Rafael, na którego Damę z jednorożcem bezpośredni wpływ musiała mieć Gioconda. Powstały też akty Mony Lizy, co dało asumpt do przypuszczeń, że Leonardo namalował dwie wersje. Najbardziej zastanawiający w tym obrazie jest uśmiech Mony Lizy. Próbowano go wyjaśnić na wszelkie sposoby, od braków w uzębieniu modelki, przez brzemienność i przewlekłą chorobę aż po grzeczną reakcję na kiepskie dowcipy Leonarda. Vasari napisał, że pozując, słuchała muzyki. Tego też się nigdy nie dowiemy. Innym tematem fascynującym badaczy twórczości Leonarda jest widniejący za modelką krajobraz. Rzut oka wystarczy, by stwierdzić, że prawa strona nie przystaje do lewej. W notatnikach Leonarda uderza jego zauroczenie dzikością przyrody. Pełno w nich burz i ostrych skał. Zawierają też liczne wskazówki, jak należy malować przyrodę. „O, malarzu, kiedy przedstawiasz góry, zauważ, że ich podstawy są zawsze jaśniejsze od szczytów, a im bardziej oddalonymi jedną od drugiej je malujesz, uczyń podstawy proporcjonalnie jaśniejsze, a im bardziej są wyniosłe, tym bardziej powinny ukazywać się w całej postaci i barwie”. W swoich wskazówkach dla malujących krajobrazy uwzględnił różnice w sposobie przedstawiania mgły, dymu, światła o różnych porach dnia, efektów spowodowanych wiatrem, a nawet zacienieniem przez listowie. Przeczytawszy je, doszłam do wniosku, że Leonardo namalował na tym obrazie krajobraz wymyślony, co pozwoliło mu wypróbować niektóre ze swych pomysłów. Najwyraźniej sprawiło mu to przyjemność. Mona Liza miała ciężkie życie. Po śmierci Leonarda przeszła na własność króla Francji. Po rewolucji francuskiej zawisła w sypialni Napoleona. W 1804 roku umieszczono ją w Luwrze. Miała już wtedy obcięte boki, przez co prawie całkowicie z malowidła zniknęły dwie kolumny. W 1911 roku ukradziono ją i wywieziono do Florencji, gdzie przeleżała do roku 1913. W 1956 roku pewien turysta rzucił w nią kamieniem, przez co odprysnęła farba. W 1963 roku obraz wystawiano w Stanach Zjednoczonych i Japonii. Był też w Związku Radzieckim w roku 1974. Czas przydał mu żółtego zabarwienia, pod którym znikły szczegóły. Mniej znane dzieło można oddać do konserwacji, ale któż miałby odwagę naruszyć ten uśmiech? Dzisiaj Mona Liza trzymana jest w Wielkiej Galerii Luwru za kuloodporną szybą. Większość ludzi najpierw zwraca uwagę na jej niewielkie wymiary. Trzeba stanąć bardzo blisko, by móc dobrze się jej przyjrzeć. To wzmaga wrażenie intymnego kontaktu i tajemniczości. Kim jest Mona Liza? Nazywa się ją boginią, świętą, florencką mieszczką, prostytutką, symbolem androginii i „esencją kobiecości”. Jej wizerunek się kopiuje, zniekształca i ośmiesza. Dlaczego się uśmiecha? Pewnie ją bawimy. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Donald Sassoon, Mona Liza. Historia najsłynniejszego obrazu, tłum. Janusz Margański, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2004. NAG HAMMADI, TEKSTY Z Podobnie jak zwoje znad Morza Martwego, tak zwaną bibliotekę z Nag Hammadi odkryli przypadkowo w 1945 roku wieśniacy z okolic egipskiej wioski Nag Hammadi leżącej nad brzegiem Nilu. Z tysięcy kawałków papirusów zrekonstruowano kilka ksiąg. Spisano je niegdyś w języku koptyjskim, ale wiadomo, że zostały przetłumaczone z greckiego. Większość z nich to pisma chrześcijańskie. Przeważająca ich część ma charakter gnostycki. Powstały w końcu IV stulecia, co znaczy, że są około trzysta lat młodsze od zwojów znad Morza Martwego. Księgi z Nag Hammadi miały formę kodeksów, a nie zwojów, czyli tak jak dzisiejsze książki składały się z zapisanych po obu stronach i oprawionych razem kart. Papirus, z którego je wykonano, mimo suchego pustynnego klimatu uległ dużym zniszczeniom. Zachowały się tylko kawałki, niektóre wielkości paznokcia. Złożenie ich wymagało benedyktyńskiej cierpliwości i nie było to zajęcie dla alergików. Jedno kichnięcie i cały rok pracy poszedłby na marne. Ale choć nie doszło do takiej katastrofy, i tak w wielu stronach zieją dziury, a brakujących słów w dużej mierze nie sposób nawet odgadnąć. Biblioteka z Nag Hammadi zawiera wiele ewangelii apokryficznych i komentarzy do Biblii. Znalazł się tam również rozdział z Państwa Platona, który trudno uznać za tekst gnostycki, oraz kilka tekstów wyglądających na całkowicie pogańskie. Nie wiemy, dlaczego dołączono je do tego zbioru, ale nie ma w tym niczego niezwykłego — na przykład w wielu średniowiecznych klasztorach także przechowywano dzieła świeckich autorów, jak Platon, Cyceron czy Wergiliusz. Nie wiemy jednak, jak właściciele tych tekstów je interpretowali. Niektóre teksty z Nag Hammadi były znane wcześniej tylko ze wzmianek innych autorów, ale ponieważ w większości mieli oni krytyczny stosunek do gnostyków, powątpiewano, czy ich opisy są rzetelne . Część pism zachowała się w późniejszych kopiach, które jednak różniły się od oryginałów, czego przykładem jest Ewangelia Marii. Znalezisko z Nag Hammadi pozwoliło uczonym porównać teksty i poznać różnice między nimi. Wiele ksiąg, podobnie jak Ewangelia Marii, zawiera słowa Jezusa. Dialog Zbawcy, choć prawie żadne zdanie nie zachowało się w nim w całości, tylko nieznacznie przypomina ewangelie kanoniczne. Z drugiej strony w Ewangelii Tomasza znajdujemy szereg rozpoznawalnych sentencji: „Jeśli ślepiec prowadzi ślepego, zazwyczaj obaj wpadają do dołu” albo „Wy zaś stańcie się przebiegłymi jak węże i czystymi jak gołębie”. „Nie wiemy, czy w pismach tych pomieszczono — a jeśli tak, to w których — autentyczne nauki Jezusa i jego apostołów, ale nasza niewiedza w tym wypadku nie jest większa niż pewność, z jaką możemy powiedzieć, które z wypowiedzi Jezusa zawartych w Nowym Testamencie są autentyczne, a które nie”. Dla większości uczonych od poszukiwania odpowiedzi na tak postawioną kwestię ważniejsza jest jednak możliwość badania na podstawie tekstów z Nag Hammadi mało znanej kultury z IV wieku. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Teksty z Nag-Hammadi, z koptyjskiego tłum. Albertyna Dembska, ks. Wincenty Myszor, Akademia Teologii Katolickiej, Warszawa 1979. The Nag Hammadi Library, red. James M. Robinson, wyd. 3, Harper&Row, San Francisco 1990. NEWTON, IZAAK Izaak Newton przyszedł na świat w Boże Narodzenie 1642 roku w rodzinie średnio zamożnych chłopów, która zdążyła dorobić się niewielkiego majątku w Woolsthorpe w południowo-wschodniej Anglii. Jego ojciec, także Izaak, zmarł trzy miesiące po narodzinach syna, zostawiwszy w spadku dobrze prosperującą posiadłość. Później Newton odziedziczył także majątek po matce, Hannah, i ojczymie, proboszczu Barnabasie Smithie, księdzu anglikańskim, który zmarł osiem lat po ślubie z Hannah, osierocając trójkę dzieci. Newton nie dorastał jednak razem z przybranym rodzeństwem, ponieważ jego matka, po raz drugi wychodząc za mąż, zostawiła trzyletniego Izaaka na wychowanie swojej rodzinie. Nie wydaje się, by z synem łączyły ją szczególnie bliskie stosunki, choć regularnie go odwiedzała i zapisała mu swój majątek. Wielu uczonych analizowało wpływ tego wydarzenia na psychikę Newtona, sugerując nawet, że było ono powodem zaburzeń emocjonalnych i trudności w nawiązywaniu bliskich kontaktów z ludźmi, zwłaszcza kobietami. Z przekazów wiemy, że matka ostro sprzeciwiła się nauce syna i zażądała nawet, by wrócił do pracy na gospodarstwie, a gdy jej nie posłuchał, obcięła mu kieszonkowe. Newton © Giraudon/Art Resource, NY Dzieciństwo Newtona przypadło na okres wojny domowej w Anglii, w wyniku której rojaliści wierni Karolowi I zostali pokonani przez wojska purytanina Olivera Cromwella. Newton dorastał w środowisku skrajnie purytańskim i do końca życia pozostał zagorzałym protestantem, pomimo restauracji monarchii. Z jego prywatnych zapisków wiemy, że podzielał biblijną wiarę, iż ludzkość pierwotnie wyznawała religię monoteistyczną, ale na skutek podłości duszy zaczęła czcić wielu bożków. Nauczyciele szybko poznali się na wybitnych zdolnościach Newtona. W 1661 roku, pomimo sprzeciwu matki, wstąpił na Uniwersytet w Cambridge. Choć jego opiekun naukowy rzadko bywał w college’u, Newton zaczął uczęszczać na wykłady i nabrał zwyczaju zapisywania w notatniku wyników swoich doświadczeń oraz spostrzeżeń dotyczących wszystkiego, co wiązało się z jego pracą akademicką. Z lektury tych notatników wynika, że był niezwykle dociekliwy i że z zapałem studiował matematykę, której znajomość miała mu się przydać w późniejszej pracy. Jednak matematyki nie było wśród przedmiotów, które zdawał na egzaminie dyplomowym. Studia w Cambridge ukończył w 1665 roku z dość słabym wynikiem, który jednak wystarczył do pozostania na uczelni. Zanim jednak zdążył się urządzić w college’u, w Anglii wybuchła epidemia dżumy, która trwała do 1666 roku. Newton spędził ten czas w Woolthorpe, dokąd zaraza nigdy nie dotarła. Podobno właśnie tam wpadł na pomysł teorii ciążenia. Koledzy Newtona musieli się poznać na jego talencie, gdyż w 1668 roku wybrali go na członka Trinity College, nadając mu stopień magistra. 29 października otrzymał stanowisko profesora matematyki w katedrze Lucasa, które dziś zajmuje Stephen Hawking. Prace Newtona z matematyki i fizyki są dobrze znane. Podczas studiów przeczytałam jego książkę The Opticks („Optyka”) i było to jedyne dzieło z nauk ścisłych, przez które udało mi się przebrnąć. Jego Philosophiae naturalis principia mathematica („Matematyczne zasady filozofii przyrody”) stanowią podstawę współczesnej fizyki. Współcześni uważali go za geniusza i pewnie dlatego biografowie mieli kłopoty z odmalowaniem wyważonego obrazu jego osoby. Często pomijali lub wręcz zatajali, że Newton interesował się też alchemią [*We wszystkich nowych opracowaniach dotyczących Newtona wątek ten już się pojawia. Najlepszy jego opis można znaleźć w książce Betty Jo Teeter Dobbs The Foundation of Newton’s Alchemy or the Hunting of the Greene Lyon, Cambridge UP, Cambridge 1975.]. Wśród celów poszukiwań alchemików najbardziej znany jest oczywiście kamień filozoficzny, czyli substancja, która pozwalałaby zmienić jeden pierwiastek w inny zwłaszcza ołów w złoto. Newton całe lata strawił na szukaniu własnego kamienia filozoficznego. Nie był on jedynym nowożytnym uczonym, który interesował się — i to wręcz obsesyjnie — alchemią. Należał do ich grona także chemik Robert Boyle, który „zajmował się tak chemią, jak i alchemią i wykorzystywał wiele ezoterycznych aspektów tej drugiej, by poszerzyć teoretyczne granice pierwszej”. Obaj uczeni się znali, gdyż należeli do niedawno utworzonego Towarzystwa Królewskiego. Przypuszczalnie Newton uważał, że zgłębianie alchemii jest mu niezbędne do osiągnięcia ostatecznego celu jego badań. Za integralną ich część uważał także religię, a zwłaszcza studiowanie Księgi Daniela i Apokalipsy. W doświadczeniach alchemicznych i analizach Pisma Świętego stosował te same metody co w matematyce i fizyce eksperymentalnej. Z jego zapisków wynika, że każdy przedmiot badań analizował z równą dokładnością. „Poszukując kryterium prawdy, Newton nie robił rozróżnienia między nauką a teologią. Wszędzie stosował to samo podejście, które umożliwiło mu przekroczenie barier między matematyką a fizyką, geometrią i optyką a filozofią oraz między materią a duchem”. Newton był o wiele bardziej tajemniczy niż Leonardo da Vinci. Kiedy w listach pisał o swoich odkryciach, używał skomplikowanych anagramów, zwłaszcza zwracając się do takich ludzi, jak Leibniz, którego podejrzewał o kradzież swoich pomysłów. Miał rzadkie szczęście, że za życia doczekał się uznania dla swojej pracy i uwielbienia dla swej osoby ze strony ludzi spoza kręgów akademickich. Jednak z wszystkich opisów, łącznie z notatkami Newtona, wyłania się obraz człowieka opętanego pracą, który poza nią świata nie widzi. Principia przyniosły mu sławę poza murami Cambridge. Rewolucyjne były nie tylko idee, które w nich zaprezentował, ale także metoda wyciągania wniosków, oparta na dowodach matematycznych. Jakie były poglądy religijne Newtona? Wiemy, że był zdeklarowanym antykatolikiem. Tylko raz zaangażował się w politykę, kiedy król Jakub II starał się, by na studia do Cambridge przyjęto pewnego księdza katolickiego, nie wymagając od niego obowiązkowej przysięgi na wierność Kościołowi anglikańskiemu. Newton ostro się temu sprzeciwił, choć sam nigdy takiej przysięgi nie złożył. „Papiści i protestanci nie będą razem pracować na jednym uniwersytecie ani szczęśliwie, ani długo”. Newton przegrał tę potyczkę, ale w 1688 roku Jakub II stracił tron na rzecz swej córki Marii — protestantki. Pod nowymi rządami Newton został nawet na rok członkiem parlamentu. Przypuszczalnie nigdy nie zabrał głosu w trakcie obrad, ale zrobił podczas nich mnóstwo notatek. Zaczął też częściej pokazywać się w towarzystwie, a nawet bywał zapraszany na obiady u nowego króla, Wilhelma Orańskiego. Nie wiadomo, dlaczego w 1693 roku przeżył swego rodzaju załamanie nerwowe. Zwiastowały je irracjonalne listy do Samuela Pepysa i Johna Locke’a. W tym samym czasie Newton pracował nad traktatem alchemicznym Praxis, w którym zamierzał ujawnić wyniki swoich poszukiwań kamienia filozoficznego. Wydaje się, że był przekonany, iż dokonał w tej dziedzinie jakiegoś odkrycia, gdyż napisał: „W ten sposób można zwielokrotnić każdy kamień cztery razy, ale nie więcej, a wtedy nabierze oleistego połysku w ciemności i będzie się nadawać do celów magicznych”. Newton nigdy nie skończył tej książki i jego marzenia o znalezieniu kamienia filozoficznego się nie spełniły. Lecz nie chęć zdobycia nieopisanych bogactw pchnęła go do tych poszukiwań. Przyświecał mu cel, którym później kierował się w swojej pracy Einstein: znalezienie prawa opisującego całą naturę. Cel ten, zwany obecnie Jednolitą Teorią Pola, można by nazwać świętym Graalem nauk ścisłych. Po załamaniu nerwowym Newton doszedł do siebie, lecz jego przyjaciele uznali, że życie uniwersyteckie jest dla niego zbyt stresujące. W 1695 roku dzięki wstawiennictwu jednego z nich otrzymał stanowisko nadzorcy mennicy państwowej. W 1696 roku na zawsze opuścił Cambridge. Choć Newton nigdy nie nauczył się przemieniać ołowiu w złoto, udało mu się całkowicie zmienić zasady bicia monet w Anglii. Dzięki swoim zdolnościom matematycznym udoskonalił maszyny mennicze, dzięki zdolnościom organizacyjnym doprowadził do wycofania z obiegu starych monet i wprowadzenia doń nowych, ale z powodu niewzruszonych zasad moralnych wdał się w konflikt z pracownikami mennicy, którzy oszukiwali skarb państwa. W tym czasie już nie poświęcał się pracy naukowej. Resztę życia spędził na dyskusjach w Towarzystwie Królewskim oraz na walce z Leibnizem o pierwszeństwo w odkryciu rachunku różniczkowego. W 1704 roku zebrał wyniki swoich wcześniejszych badań nad światłem i opublikował je w książce The Opticks. Pod koniec życia został kuratorem mennicy. Zmarł 20 marca 1727 roku w wieku osiemdziesięciu jeden lat. Pochowano go w Opactwie Westminsterskim, a jego pogrzeb zgromadził największych uczonych z Anglii i innych krajów Europy. Przybył nawet Wolter, którego nigdy nie poznał. Mowę pogrzebową wygłosił Alexander Pope, który napisał o nim: Natura i natury prawa skrywała ciemność. Rzekł Bóg: „Niechaj stanie się Newton!” I stała się jasność. Jak się zdaje, z powodu skomplikowanej osobowości Newtona pochwały Pope’a nie były jednoznaczne. Po jego śmierci Pope uwiecznił go w swym pełnym goryczy poemacie na temat kondycji ludzkości: Ledwie Śmiertelnika ujrzały Istoty wyższe, Jak prawa natury umysłom czyni bliższe, Jęły podziwiać tę mądrość obleczoną w kształty Ziemskie, na NEWTONA wskazując, tak jak my na Małpy. Czy Newton mógł być przywódcą tajnego stowarzyszenia? Być może, ale nie ma na to jasnych i przekonujących dowodów. Jego poglądy religijne, choć nonkonformistyczne, opierały się przecież na chrześcijaństwie. Sam siebie określał jako arianina. Gdyby biskupi, którzy tysiąc trzysta lat wcześniej uczestniczyli w soborze nicejskim, mogli się o tym dowiedzieć, z pewnością rwaliby włosy z głowy, gdyż uważali, że sprawę arianizmu załatwili raz na zawsze. Newton był bez wątpienia geniuszem. Nic dziwnego, że miał przy tym skomplikowaną osobowość i z równą pasją podchodził do badania tajemnic religii, jak do studiowania praw natury. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Frank E. Manuel, Portret Izaaka Newtona, tłum. Stefan Amsterdamski, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998. I. Bernard Cohen, Robert E. Schoefield, red., Isaac Newton’s Letters andPapers on Natural Philosophy, Harvard UP, Cambridge 1978. Betty Jo Teeter Dobbs, The Foundation of Newton’s Alchemy or the Hunting of the Greene Lyon, Cambridge UP, Cambridge 1975. Richard Samuel Westfall, Never at Rest: A Biography of Isaac Newton, Cambridge UP, Cambridge 1983. Michael White, Isaac Newton. The Last Sorcerer, Perseus Books, Reading 1997. NODIER, CHARLES Charles Nodier (1780-1844), dziecko rewolucji francuskiej, już jako dziesięciolatek brał udział w dyskusjach na temat praw człowieka, które toczyły się w jego rodzinnym domu w Besançon. Ojciec Charles’a, Antoine, był prawnikiem, a matka, Suzanne, prowadziła dom jego ojcu. Kiedy zaszła w ciążę, oboje się stamtąd wyprowadzili i w końcu się pobrali. Antoine Nodier był gorącym zwolennikiem rewolucji. Kiedy został sędzią lokalnego trybunału rewolucyjnego, chlubił się tym, że sądzi „wrogów państwa”. Kilku z nich posłał na gilotynę, a jego dwunastoletni syn przyglądał się egzekucjom. Charles pobierał nauki pod kierunkiem ojca. Uchodził za małego geniusza — w wieku ośmiu lat czytał po łacinie, a gdy skończył dwanaście, napisał pierwsze opowiadanie. Nie spędzał jednak wiele czasu z rówieśnikami ani nie uprawiał żadnych sportów. Cierpiał na chorobę, którą wówczas uważano za epilepsję, ale dziś przypuszcza się, że była to raczej pierwotna niewydolność kory nadnerczy, czyli choroba Addisona. Kiedy Charles skończył osiemnaście lat, ojciec załatwił mu pracę w bibliotece, jednak młody Nodier sam chciał pisać książki. Zaczął pić alkohol i palić opium, żeby pobudzić wyobraźnię. Od dzieciństwa fascynował się mistycyzmem. Na studiach założył tajne stowarzyszenie, w którym przyjęto symbole i powitalne gesty wzorowane na rytuałach wolnomularskich. Później, gdy mieszkał w Paryżu, interesował się teozofią i różokrzyżowcami. Kiedy miał czterdzieści cztery lata, poznał młodego Victora Hugo, na którego wywarł duży wpływ. W odróżnieniu od wielu innych wielkich mistrzów Zakonu Syjonu z listy Plantarda, Nodier prowadził się dość przyzwoicie. Uzyskał stanowisko dyrektora Biblioteki Arsenału w Paryżu i był jednym z pierwszych pisarzy, którzy zostali członkami Akademii Francuskiej. Przypuszczam, że na liście wielkich mistrzów Zakonu Syjonu znalazł się z dwóch powodów. Po pierwsze, był mentorem Victora Hugo, który występuje na niej zaraz po nim, a Plantard zapewne chciał, by poszczególnych mistrzów coś ze sobą łączyło. Po drugie, Nodier z rewolucjonisty stał się zagorzałym rojalistą, Plantard marzył zaś o restauracji monarchii, siebie samego widząc w królewskiej koronie. W przeciwieństwie do Victora Hugo, Nodier ma dziś niewielu czytelników. ODAN ODAN (Opus Dei Awareness Network), czyli Sieć Ostrzegania przed Opus Dei, została założona w 1991 roku przez niezwykłą osobę — Dianne Di Nicole. Jej córka, Tammy, została zwerbowana przez Opus Dei na pierwszym roku studiów. Rodzice Tammy, choć byli katolikami, nigdy wcześniej nie słyszeli o tej organizacji. Kiedy dziewczyna, która w ciągu kilku miesięcy zamknęła się w sobie i bardzo zmieniła, powiedziała im, że zamierza wstąpić do Opus Dei i jako numerariuszka żyć w celibacie, postanowili zasięgnąć informacji o Dziele Bożym. To, czego dowiedzieli się o strukturze Opus Dei, jego filozofii i sposobach werbowania członków, bardzo ich zaniepokoiło. Poprosili Tammy, żeby porozmawiała z psychoterapeutą, który na zasadzie dobrowolności spotyka się członkami podejrzanych sekt i ich rodzinami. Nie należy mylić takich terapeutów z ludźmi pomagającymi uwolnić się od wpływu jakiejś sekty osobom, które nie potrafią — bo na przykład zostały do niej wcielone pod przymusem lub nie chcą jej opuścić. Terapeuta i rodzice powiedzieli Tammy, że bardzo się o nią martwią, i poprosili, by opowiedziała o tym, jak widzi Opus Dei i swoją w nim rolę. Tammy przyznała, że wiele z tego, co usłyszała w tej organizacji, okazuje się nie mieć sensu, gdy się nad tym dobrze zastanowić. „Poczułam się tak, jakby przez uchylone drzwi wpadł promyk słońca, a ja próbowałam te drzwi otworzyć szerzej. Udało mi się i nagle zobaczyłam, jak ludzie z Opus Dei oszukiwali mnie i manipulowali mną”. Tammy opuściła Dzieło Boże, wyszła za mąż i ma dzieci. Nadal aktywnie działa w swojej parafii. Wkrótce po tym doświadczeniu Dianne Di Nicola i jej mąż, Carlo, powołali do życia Sieć Ostrzegania przed Opus Dei, aby udzielać informacji i wsparcia rodzinom byłych i obecnych członków Dzieła Bożego. Choć ODAN ma niewielki budżet, a jej siedzibą jest prywatny dom, utrzymuje stronę internetową oraz wydaje biuletyny i ulotki dla rodziców. Ostatnio opublikowała wywiad z Miguelem Fisakiem, jednym z pierwszych członków Opus Dei, który opuścił je dwadzieścia lat temu. Publikuje też relacje innych byłych członków Dzieła Bożego opisujących swoje życie w jego szeregach. OPUS DEI Opus Dei (łac. Dzieło Boże) jest organizacją zrzeszającą katolików świeckich, którzy przestrzegają zasad postępowania ustalonych w latach trzydziestych XX wieku przez jej założyciela, hiszpańskiego księdza Josemarie Escrive. Organizacja ta ma charakter międzynarodowy i znajduje się pod bezpośrednią opieką papieża — nie odpowiada przed biskupami, z których diecezji wywodzą się jej członkowie. Zasady, na których opiera się Opus Dei, są skrajnie konserwatywne. Zbieranie informacji o Dziele Bożym okazało się jednym z najtrudniejszych zadań, z jakimi kiedykolwiek miałam do czynienia. Odniosłam wrażenie, że nikt, kto pisze na ten temat, nie jest obiektywny. Dla mnie, historyka, było to wyzwanie z jednej strony frustrujące, z drugiej zaś — fascynujące. Motto, które umieściłam we wstępie do tej książki, szczególnie dobrze pasuje do tego przypadku. To, co sądzi się o Dziele Bożym, całkowicie zależy od początkowego nastawienia i osobistych doświadczeń. Ponieważ jako mediewistka spotkałam się z podobnym problemem w wypadku źródeł z XII wieku, zdecydowałam się tu zastosować tę samą technikę, za pomocą której wyciągałam prawdę z ludzi żyjących osiemset lat temu. Wszystkie źródła zgodnie stwierdzają, że Opus Dei założył hiszpański ksiądz Josemaria Escrivá, który przyszedł na świat 9 stycznia 1902 roku w Barbastro. Jego ojciec, José Escrivá, był właścicielem sklepu z tekstyliami i niewielkiej cukierni. Josemaria miał kilkoro rodzeństwa, ale tylko jedna siostra i jeden brat dożyli wieku dorosłego. Światopogląd Escrivy ukształtowały, jak się zdaje, dwa wydarzenia z dzieciństwa. Pierwszym była choroba, na którą zapadł w wieku dwóch lat. Dostał wysokiej gorączki i jego życie zawisło na włosku, a wtedy jego matka, Dolores, obiecała Matce Boskiej, że jeśli dziecko wyzdrowieje, pójdzie z nim na pielgrzymkę do kapliczki Maryi w Torreciudad. Drugie wydarzenie pozwala zrozumieć, dlaczego Opus Dei nie gardzi bogatymi katolikami. W 1915 roku ojciec Josemarii zbankrutował i rodzina, która musiała się przeprowadzić do innego miasta, żyła odtąd dużo skromniej. „Dzięki temu doświadczeniu [Escrivá] poznał znaczenie cierpienia, a jego charakter, z natury radosny i ekspansywny, dojrzał”. Wydaje się także, że nabrał wtedy szacunku dla ludzi, którzy umieją obracać pieniędzmi. W 1925 roku Escrivá otrzymał święcenia kapłańskie. Przez kilka miesięcy był proboszczem w małej parafii, ale wcześniej rozpoczął studia prawnicze i wkrótce postanowił na nie wrócić. W 1927 roku otrzymał tytuł magistra i uzyskał od przełożonych zgodę na kontynuowanie studiów doktoranckich w Madrycie. W 1928 roku Escrivá uczestniczył w rekolekcjach dla księży. 2 października, w dniu Świętych Aniołów Stróżów, podczas medytacji doznał objawienia — Jezus powiedział mu, że musi rozpocząć dzieło, które później stało się Opus Dei. Miał wtedy dwadzieścia sześć lat. Ujawniono to dopiero po jego śmierci. Za życia nigdy nie mówił publicznie, co spowodowało, że podjął budowę Opus Dei. Dzieło, do którego stworzenia Escrivá czuł się powołany, miało polegać na zachęcaniu osób świeckich do organizowania wspólnot religijnych w laickim świecie. Praca jest integralną częścią misji Opus Dei. „Pracuj!” — powtarzał Escrivá. — „Gdy prawdziwie przejmiesz się pracą zawodową, umocni się twe życie duchowe”. Pierwsze niewielkie społeczności Opus Dei były wspólnotami, nad którymi opiekę sprawowały matka Escrivy i jego siostra. Z początku należeli do nich sami mężczyźni, po części przyjaciele Josemarii z dzieciństwa. Dzieło, które wciąż jeszcze nie miało nazwy, rozwijało się powoli. W 1936 roku wybuchła w Hiszpanii wojna domowa i Escrivá znalazł się w części kraju kontrolowanej przez antykościelny Front Ludowy, luźną koalicję różnych ugrupowań lewicowych. Duchownych szczególnie okrutnie traktowali anarchiści. Torturowali i zabijali biskupów i księży. Escrivá zrzucił sutannę i zaczął nosić obrączkę matki. W końcu uciekł do Andory i powrócił do Hiszpanii dopiero po zwycięstwach generała Franco. Gdy władzę przejęli frankiści, rozpoczął się dla Opus Dei okres szybkiego rozwoju. Escrivá zawsze podkreślał, że Dzieło Boże nie interesuje się polityką, ale stanowczo opowiadał się za Hiszpanią silną i katolicką. Z pewnością poparłby każdy rząd antykomunistyczny. Poza tym jego niezachwiana wiara w edukację i możliwość osiągnięcia sukcesu w wybranej dziedzinie dobrze wpisywała się w światopogląd społeczny czasów Franco. Podczas II wojny światowej Opus Dei rozszerzyło działalność na całą Hiszpanię. W 1934 roku Escrivá napisał przewodnik dla swoich wyznawców pod tytułem Droga. Składał się on z kilkuset zasad i przykazań, według których powinni żyć członkowie Dzieła Bożego. W 1950 roku Escrivá sformułował swoistą konstytucję Opus Dei, ustalając w niej różne rodzaje członkostwa i strukturę organizacji. Początkowo jej członkami mogli zostać jedynie bezżenni mężczyźni, później także niezamężne kobiety, aż w 1944 roku dopuszczono do członkostwa osoby żonate i zamężne, od których nie wymagano życia w celibacie. Członkowie dzielą się na dwie podstawowe kategorie: numerariuszy, którzy mieszkają w ośrodkach prowadzonych przez organizację pod jej ścisłym nadzorem, prawie jak mnisi, oraz supernumerariuszy, którzy mieszkają we własnych domach i stosują się w życiu do nauk Escrivy. Wszyscy członkowie Dzieła Bożego mają kierownika duchowego, który jest osobą świecką. W 1943 roku utworzono stowarzyszenie duchownych Opus Dei pod nazwą Stowarzyszenie Kapłańskie pod wezwaniem Świętego Krzyża. Dzięki temu członkowie Opus Dei nie muszą przyjmować sakramentów z rąk księży spoza organizacji. To dążenie do korzystania z usług własnych kapłanów często spotka się z krytyką innych zgromadzeń Kościoła katolickiego. Większość z moich źródeł potwierdza powyższe informacje. Choć zwolennicy i przeciwnicy Opus Dei inaczej oceniają motywy przyświecające tej organizacji, to jednak istnieją pisemne świadectwa jej poczynań. Odchodząc od nich, wypływamy na bardzo mętne wody. DZIEŁO BOŻE W DZIAŁANIU Jedną z przeszkód utrudniających poznanie wewnętrznej struktury i funkcjonowania Opus Dei jest zakaz mówienia o życiu organizacji, dotyczący wszystkich jej członków. Mieszkający poza ośrodkami Opus Dei supernumerariusze nawet nie chcą się przyznać, że do niego należą. Escrivá cały rozdział swojego przewodnika Droga poświęcił dyskrecji. „Nie ujawniaj zbyt łatwo szczegółów swej pracy apostolskiej. Czyż nie widzisz, że świat jest pełen egoistycznych nieporozumień?” (punkt 643) lub „Jeśli będziesz milczał, twoje poczynania apostolskie będą skuteczniejsze (...) i unikniesz niebezpieczeństwa próżności” (648). Tajemniczość jest również przyczyną podejrzliwości, z jaką spotyka się cała organizacja. Krąży wiele opowieści o akcjach prowadzonych przez Opus Dei wśród studentów: nawiązywaniu fałszywych przyjaźni z wybranymi osobami, urządzaniu im prania mózgu i przyciąganiu ich do organizacji. Gdy do niej wstąpią, indoktrynacja trwa nadal, aż uwierzą, że członkowie Opus Dei są ich jedynymi przyjaciółmi. Czy to prawda? W Opus Dei istnieje specjalna misja działająca wśród studentów. „Nauka, formacja zawodowa, jest dla nas niezmiernie ważnym obowiązkiem” (Droga, 334). W Stanach Zjednoczonych jest ponad sześćdziesiąt ośrodków Opus Dei, w większości zlokalizowanych w pobliżu uniwersytetów. Organizacja ta ma również pięć szkól wyższych, dwie dla mężczyzn i trzy dla kobiet. Członkowie Opus Dei muszą mieć świeckiego kierownika duchowego i mogą się spowiadać tylko przed księżmi należącymi do organizacji. Namawia się ich, żeby niczego nie ukrywali przed swoimi przełożonymi, i zachęca do bezgranicznego posłuszeństwa. „Bądźcie posłuszni tak, jak posłuszne jest narzędzie w rękach artysty — nie zatrzymuje się, aby się zastanowić nad tym, co czyni i dlaczego — miejcie pewność, że nigdy nie powierzy się wam zadania, które nie byłoby słuszne i ku większej chwale Bożej” [Droga, 617]. W tym samym czasie Escrivá udzielał wielu wywiadów, w których podkreślał, że osoby należące do Dzieła Bożego mają całkowitą swobodę postępowania. „Wszyscy członkowie w momencie wstąpienia do Opus Dei znają dobrze zakres swojej wolności osobistej (...). Szacunek dla wolności członków Opus Dei jest podstawowym warunkiem jego istnienia”. Czy to prawda? Niektórzy byli członkowie organizacji mówią, że poddawano ich ogromnej presji emocjonalnej. „Nikomu nie życzę tego, przez co musiałem przejść po odejściu od nich”, mówi jeden z nich. Ci, którzy akceptują założenia i cele organizacji, twierdzą, że żyją tak jak chcą i w każdej chwili mogą ją opuścić bez żadnych przykrych konsekwencji. Członków Opus Dei zachęca się do prowadzenia werbunku wśród studentów, co wzbudza niepokój rodziców oraz duszpasterzy akademickich nie należących do Opus Dei. Ojciec Warner, nadzorujący działalność duszpasterską na Uniwersytecie Notre Dame, powiedział w wywiadzie udzielonym w 1995 roku: „Spotkałem wiele osób (...), na których wywarło to bardzo niekorzystny wpływ i które uważały, że znalazły się pod zbyt dużą presją [Opus Dei]”. W Drodze Escrivá przykazuje swoim zwolennikom, by wciąż szukali nowych członków: „Mała jest twoja miłość, jeśli nie budzi w tobie żarliwości o zbawienie wszystkich dusz. — Nędzna jest twoja miłość, jeśli nie budzi w tobie pragnienia, aby swym szaleństwem zarazić innych apostołów” (796). A także „Wypłyń na głębię! — Pozbądź się tego pesymizmu, który z ciebie czyni tchórza (...). I zarzućcie sieci na połów (...). Jezu, w imię Twoje rozpocznę poszukiwanie dusz” (792). Metody szukania dusz, owe „wyprawy na ryby”, zostały opisane w szczegółach przez kilku byłych członków Opus Dei. W wewnętrznym biuletynie Opus Dei, „Chronica”, dostępnym tylko dla numerariuszy, Escrivá poszedł w tej sprawie jeszcze dalej niż w Drodze. „Żadne z moich dzieci nie może spocząć w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, jeśli co roku nie zdobędzie czterech lub pięciu szczerych wyznawców”. Jedna z byłych numerariuszek opowiada, że dostała do wypełnienia formularz, w którym musiała ocenić, czy wszyscy jej przyjaciele są dobrymi kandydatami na członków organizacji. Były tam rubryki dotyczące wykształcenia (dobry kandydat powinien ukończyć przynajmniej koledż), sytuacji rodzinnej, a następnie „cech charakteru, zalet”, upodobań, a na koniec „norm moralnych, wartości, podejścia do zwierzchników, posłuszeństwa, uległości, pracowitości, pogody ducha, czystości, skłonności do poświęceń i dyskrecji” [*Wg formularza Opus Dei, dzięki uprzejmości Ann Schweninger z ODAN.]. Po wypełnieniu formularza i rozmowie z kierownikiem duchowym na temat poszczególnych osób dowiedziała się, z którymi z nich może podtrzymywać przyjaźń, a z którymi nie. UMARTWIANIE CIAŁA W związku z Dziełem Bożym często porusza się sprawę umartwiania ciała. Josemaria Escrivá rzeczywiście biczował się i zachęcał wszystkich członków Opus Dei, aby go naśladowali. Podobno ściany jego łazienki były upstrzone plamami krwi znaczącymi jego codzienne praktyki umartwiania. „Gdzie nie ma umartwienia, tam nie ma cnoty” [Droga, 180). „Jeżeli się nie umartwiasz, nigdy nie będziesz człowiekiem modlitwy” (Droga, 172). Członkowie Opus Dei codziennie przez dwie godziny noszą cilicium, a raz na tydzień poddają się chłoście. Escrivá nie widział w tych praktykach kary czy środka służącego studzeniu żądz cielesnych, ale sposób na przeżywanie fizycznych cierpień Chrystusa. Jednak z niektórych jego nauk wynika, że uczniowie mogą się także umartwiać na inne sposoby, jeśli uważają, że potrzebują dodatkowej pokuty [*Zwłaszcza punkt 202: „Zamierzasz wymierzyć sobie dobrowolnie karę za słabość i brak wielkoduszności? — Dobrze, ale niech to będzie pokuta dyskretna, jakbyś ją wymierzał wrogowi, który zarazem jest naszym bratem”.]. Nie jestem psychologiem, powstrzymam się więc od komentarza. OPUS DEI A KOBIETY Początkowo członkami Dzieła Bożego mogli zostać tylko mężczyźni. Jednak w dzień Świętego Walentego 1930 roku „podczas udzielania komunii Escrivá oświadczył, że Bóg przykazał mu utworzyć w jego wciąż jeszcze nie nazwanym dziele osobną część przeznaczoną dla kobiet”. Siedziba Opus Dei w Nowym Jorku, wejście dla mężczyzn © Bjorg Magma Escrivá, zwolennik fundamentalistycznego nurtu chrześcijaństwa, uważał, że kobieta powinna przede wszystkim wyjść za mąż i zajmować się rodziną. Członkini Opus Dei żyjąca w czystości „może spełnić swą misję, ze wszystkimi charakterystycznymi cechami swej kobiecości, również macierzyńskiej uczuciowości, w różnych kręgach poza własną rodziną”. Na przykład wykonując prace domowe w ośrodkach Opus Dei, które mają osobne wejścia dla kobiet i mężczyzn. Escrivá uważa, że „cechy kobiece” przydają się kobietom udzielającym się w biznesie i polityce, z czego można wnioskować, że istnieją supernumerariuszki związane ze światem biznesu. Ale trudno to stwierdzić na pewno, gdyż nie wolno im się przyznawać, że należą do Opus Dei. W punkcie 946 Drogi Escrivá mówi między innymi, że „kobiety nie potrzebują być uczone, wystarczy, że będą rozsądne”. Dzieło Boże oczywiście sprzeciwia się jakimkolwiek formom kontroli urodzin oraz rozwodom. Nie znalazłam jednak w Drodze żadnych reguł, które nakazywałyby kobiecie posłuszeństwo mężowi, jak uczą niektórzy księża fundamentaliści. Wynika z nich raczej, że ważniejsze są polecenia duchowego kierownika niż to, co mówią członkowie rodziny. Po lekturze publikacji Opus Dei dochodzę do wniosku, że kobiety, które pragną odegrać przewodnią rolę w Kościele, muszą w tym względzie poszukać sojuszników gdzie indziej. OPUS DEI A WATYKAN Jako instytucja katolicka Opus Dei ma oczywiście związki z Watykanem. W 1946 roku Escrivá przeniósł się do Rzymu. Oświadczył, że robi to, aby rozszerzyć Dzieło Boże które do tej pory było organizacją przede wszystkim hiszpańską — na cały świat. Krytycy Opus Dei uważają, że chodziło mu o zdobycie wpływów w otoczeniu papieskim i obsadzenie członkami swojej organizacji decydujących stanowisk w Watykanie. Podobnie jak inne tego rodzaju insynuacje, bardzo trudno to udowodnić. W 1947 roku Opus Dei zostało oficjalnie uznane za katolicką organizację świecką. Jej główna siedziba mieści się obecnie w Rzymie. Wiadomo, że papież Jan Paweł II podzielał skrajnie konserwatywne poglądy Opus Dei. Inni członkowie Kościoła katolickiego, a zwłaszcza jezuici oraz ci, którym zależy na kontynuowaniu reform zapoczątkowanych przez papieża Jana XXIII, nie są nią tak zachwyceni. To, że Josemaria Escrivá został beatyfikowany (beatyfikacja jest pierwszym krokiem na drodze do kanonizacji) ledwie kilkanaście lat po śmierci, jest widomym znakiem łask, jakimi Opus Dei cieszy się w Watykanie. 6 października 2002 roku nastąpiła jego kanonizacja. Zwykle cały proces trwa znacznie dłużej. Co dziwniejsze, w procesie kanonizacyjnym nie powołano „adwokata diabła”, czyli osoby wyznaczonej do badania i obalania twierdzeń o świętości kandydata. Taka procedura obowiązywała przez stulecia. Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych nie pozwoliła zeznawać wielu świadkom, którzy mogliby wydać negatywną opinię na temat Escrivy, między innymi jego siostrzeńca i sekretarza. Te nieprawidłowości procesu kanonizacyjnego za pontyfikatu Jana Pawła II sprawiły, że zaczęto podejrzewać, iż wpływy Opus Dei sięgają szczytów władzy w Kościele. Opus Dei często wykorzystuje swoje związki z papiestwem, by udowodnić, że w jego działalności nie ma niczego nieortodoksyjnego. „Mamy poparcie Stolicy Apostolskiej! Nie jesteśmy sektą!” Dla wielu ludzi, w tym katolików, oznacza to jedynie, że Stolica Apostolska popełniła błąd. Zastanawia mnie duża liczba krytycznych wobec Opus Dei artykułów w prasie katolickiej. Nie ulega wątpliwości, że spora grupa duchownych uważa, iż należy przyjrzeć się bliżej temu, co robi ta organizacja, i zreformować ją. DZIAŁALNOŚĆ FINANSOWA OPUS DEI Czy Opus Dei dopuszcza się nadużyć w bankowości? Pojawiają się takie pogłoski i część z nich nie jest bezpodstawna. Członkowie Opus Dei byli zamieszani w międzynarodowe oszustwa bankowe i pranie brudnych pieniędzy. Wysuwano także zarzuty o udziale Opus Dei w bankowych skandalach we Włoszech i Hiszpanii. Najpoważniejszy był przypadek Jose Marii Ruiza-Mateosa, założyciela hiszpańskiego koncernu przemysłowego Rumasa. Po jego bankructwie i przejęciu przez państwo Ruiz- Mateos uciekł z kraju. Później wyszło na jaw, że przekazał on ponad trzydzieści milionów dolarów Opus Dei. Siedziba Opus Dei w Nowym Jorku © Bjorg Magnea Krążyły także plotki, że w 1974 roku, kiedy Instytut Dzieł Religijnych, czyli bank watykański, znalazł się w tarapatach, Opus Dei zaoferowało mu sześćdziesiąt milionów dolarów pożyczki na pokrycie strat. Niektórzy twierdzą, że oferta została przyjęta, inni, że nie. Jak dotąd dziennikarze nie znaleźli żadnych dokumentów dotyczących tej sprawy. Wiąże się z tym jednak kolejne pytanie. Jeśli członkowie Opus Dei rzeczywiście brali udział w nieuczciwych operacjach bankowych, to czy działali w imieniu organizacji lub za jej namową, czy nie? Trudno to stwierdzić, gdyż Opus Dei otacza swoje finanse taką samą tajemnicą jak każdą inną sferę swej działalności. Nie publikuje żadnych sprawozdań finansowych ani list swoich darczyńców. Ale nawet jeśliby się okazało, że pewne banki lub przedsiębiorstwa zostały założone przez Opus Dei, to czy od razu oznaczałoby to jakiś spisek? Często jest tak, że firmy zakładane są przez przyjaciół wyznających podobne poglądy. Gdy otwierana jest nowa restauracja, zazwyczaj nie ogłasza się, że jej właściciele należą do jednej partii lub że wszyscy są leworęcznymi saksofonistami. Panuje dziś jednak powszechne przekonanie, że wieloma ogromnymi międzynarodowymi koncernami zarządzają ludzie, o których nic nie wiemy i którzy działają z jakichś ukrytych pobudek. Otaczanie swojej działalności tajemnicą, tak jak robi Opus Dei, umacnia ludzi w przekonaniu, że dzieje się tu coś niedobrego. Skandal szpiegowski, w który zamieszany był Robert Hanssen, agent FBI oskarżony o sprzedawanie tajemnic państwowych, znów zwrócił uwagę świata na Opus Dei. Hanssen należał do tej organizacji i podobno jego spowiednik sugerował mu, by dużą część pieniędzy zarobionych na szpiegostwie przekazał na Dzieło Boże. Na to także jednak nie mamy żadnych dowodów. Szacuje się, że Opus Dei ma na całym świecie około stu tysięcy członków. Katolików jest około miliarda. Wydaje się, że bogaci i dobrze wykształceni członkowie Opus Dei mają nieproporcjonalnie duże wpływy w administracji papieskiej. Jedni twierdzą, że to dobrze, inni — że źle. Historia pokaże, kto ma rację. OSTATNIA WIECZERZA LEONARDA DA VINCI Najważniejsza teza Kodu Leonarda odnosi się do malowidła Leonarda da Vinci Ostatnia Wieczerza, w którym miejsce apostoła Jana zajmuje jakoby Maria Magdalena. To bardzo ciekawa teza, która rodzi liczne pytania. Jeśli na malowidle znajduje się Maria, to gdzie jest Jan? Poszedł szukać macy? [*Zdaje się, że jest to wieczerza paschalna. Można zauważyć, że Leonardo przedstawił apostołów spożywających chleb na zakwasie, tak jak mnisi, którzy zamówili malowidło.] A żona i teściowa Piotra? Zajmują się gotowaniem? Tego rodzaju są to pytania. Żadna z ewangelii, które znamy, nawet apokryficzne, nie mówi, by do wieczerzy zasiadła Maria lub ktokolwiek inny poza Jezusem i apostołami. W moim przekonaniu tak naprawdę problem ten ma charakter nie tyle teologiczny, ile logiczny. Jeśli miejsce zarezerwowane dla Jana zajmowałaby Maria Magdalena, to dlaczego przez pięćset lat nikt tego nie zauważył? Ostatnia Wieczerza to najczęściej studiowane i kopiowane ze wszystkich dzieł Leonarda — i to odkąd powstało. Pierwszy wziął się do tego w 1503 roku Bramantino. Leonardo da Vinci, Ostatnia Wieczerza, stan po konserwacji © Alinari/Art Resource, NY Byłoby lepiej, gdyby Leonardo wyraźnie opisał w swoich notatnikach, co robi. Jednakże jego uwagi na temat Ostatniej Wieczerzy są nadzwyczaj skąpe. Pozostawił kilka szkiców (por. niżej) i parę uwag o rozmieszczeniu apostołów. „Ten, który pił, stawia kielich na swem miejscu i zwraca głowę ku mówcy. (...) Inny z rękoma otwartemi pokazuje dłonie, wznosi ramiona ku uszom i otwiera w podziwie usta. Inny mówi coś do ucha następnemu, a ten, który go słucha, zwraca się ku niemu i nachyla doń ucho, trzymając w jednej ręce nóż, a w drugiej chleb w pół rozkrojony tym nożem”. To zdaje się odnosić do Piotra, który znajduje się na prawo od Jezusa i pochyla się ku Janowi, jak mówi ewangelia Janowa (J 21,20): „Piotr obróciwszy się zobaczył idącego za sobą ucznia, którego miłował Jezus, a który w czasie uczty spoczywał na Jego piersi i powiedział: «Panie, kto jest ten, który Cię zdradzi?»„, w innym zaś miejscu (J 21,24): „Ten właśnie uczeń daje świadectwo o tych sprawach i on je opisał. A wiemy, że świadectwo jego jest prawdziwe” [*Dziękuję dr Wright, że zwróciła mi na to uwagę. [Cyt. z Ewangelii Jana za Biblią Tysiąclecia, wyd. IV — przyp. tłum.].]. Leonardo da Vinci, Ostatnia Wieczerza, strona lewa © Scala/Art Resource, NY Nóż, który trzyma Piotr, jest skierowany ostrzem na zewnątrz, jakby apostoł nie chciał nikogo skaleczyć. Być może Leonardo, wkładając mu w dłoń ten nóż, nawiązał do zdarzenia, do którego doszło po wieczerzy, kiedy to Piotr obciął ucho jednemu z żołnierzy, którzy przyszli pojmać Jezusa. A teraz, pamiętając, że Jan nosi niebieską szatę wierzchnią, a na niej czerwony płaszcz, czyli jego ubiór jest kolorystycznie przeciwstawiony Jezusowej czerwonej szacie wierzchniej i błękitnemu płaszczowi, przyjrzyjmy się drugiej, prawej stronie malowidła. Ten sam błękit i czerwień pojawiają się w ubiorze dwóch innych apostołów, szczególnie młodego bezbrodego Filipa, który ma w sobie coś kobiecego, jak mi się wydaje, bardziej nawet niż Jan, może dlatego, że jest tłustawy. Leonardo da Vinci, Ostatnia Wieczerza, strona prawa © Scala/Art Resource, NY Po konserwacji Ostatniej Wieczerzy wyraźniej widać, że Jan także wygląda kobieco. Jednak w sztuce włoskiego odrodzenia pełno jest męskich postaci, które wyglądają kobieco, a w najlepszym razie dość androginicznie. Głowa świętego Jakuba ze szkicu Leonarda przypomina kobiece głowy malarzy wczesnego renesansu. Jego Jan Chrzciciel z obrazu zabranego przez mistrza do Francji jest z całą pewnością młodym mężczyzną, ale ma długie kręcone włosy i delikatne rysy twarzy. Rafael, podobnie jak wielu innych malarzy tej epoki, także przedstawiał młodych mężczyzn o cechach androginicznych. Leonardo da Vinci, Szkic do postaci apostoła Jakuba © Scala/Art Resource, NY W przedstawieniach Ostatniej Wieczerzy Jan zwykle ukazywany jest jako śpiący młodzieniec, często z głową opartą na piersi Jezusa. Czasami Jezus otacza go ramieniem. Nie wiem, skąd się to wzięło. Wiem za to, jak długo trwa wieczerza sederowa, i że dzieci zwykle zasypiają, nim się skończy. Leonardo wykorzystał ten motyw w jednym ze szkiców. Z pewnego listu mecenasa Leonarda, Lodovica Sforzy, księcia Mediolanu, wynika, że po ukończeniu Ostatniej Wieczerzy Leonardo miał wykonać więcej malowideł na ścianach refektarza Santa Maria delie Grazie. Książę wiedział już, że ma on skłonność do zwlekania z realizacją zamówień. „Zmuś go do podpisania umowy własną ręką, by go to zobowiązało do zakończenia [prac] na czas, na który się ugodzimy”. Sforza wysłał ten list w czerwcu 1497 roku. Leonardo zaczął malowidło cztery lata wcześniej. Domenico Ghirlandaio (1448-1494), Ostatnia Wieczerza. Uwagę zwraca śpiący święty Jan, usadowiony pomiędzy Jezusem a świętym Piotrem. To jeden z wielu takich przykładów. We wszystkich Jan jest przedstawiany jako młodzieniec © Nicola Orsi Battaglini/Art Resource, NY Ostatnia Wieczerza zaczęła niszczeć niemal natychmiast po tym, jak została namalowana. W ciągu kolejnych stuleci wielokrotnie próbowano ją ratować lub odnawiać. Ostatnie prace konserwatorskie zakończono w roku 1997. Podczas tej konserwacji usuwano po kolei niezdarne przemalowania i dzieło Leonarda zaczęło się ukazywać w pierwotnej formie. Znacznie zmieniła się postać Jana: włosy, które przypominały „bezkształtny filc w kolorze brązu z plamami niedorzecznego różu”, nabrały „ciepłego rudawego odcienia kasztanu”; szata wierzchnia okazała się jasnobłękitna, a płaszcz, który wyglądał na czerwony, podczas wcześniejszej konserwacji został tak mocno zniszczony, że nie udało się ustalić, jaki kolor miał pierwotnie. O Ostatniej Wieczerzy napisano wiele książek i artykułów, lecz z tego, co wiem, Dan Brown pierwszy przypisał malowidłu tematykę Graala. Bohaterowie Kodu Leonarda zdają się zaskoczeni tym, że każdy siedzący przy stole ma własny kielich, gdyż są przekonani, że na stole powinna być tylko jedna czara. Dziwniejsze byłoby, gdyby Jezus i apostołowie na wieczerzy sederowej mieli tylko jeden puchar, ponieważ ceremonia wymaga, by każdy z uczestników wypił cztery kielichy — nie wszystkie od razu, spieszę dodać. W trzech ewangeliach kanonicznych jest mowa o tym, że Jezus wziął kielich, przypuszczalnie swój, błogosławił i podał uczniom, ale to nie znaczy, że apostołowie nie mieli własnych kielichów. Pojedynczy puchar byłby całkowicie nie na miejscu. W rzeczywistości na malowidle jest jedenaście kielichów. Policzyłam dwa razy. Nie wiem, co to oznacza. Mimo to nie ma powodu przypuszczać, że cała kompozycja czy poszczególne elementy przedstawienia stanowią jakieś znaczące odstępstwo od obowiązującej wykładni teologicznej tematu. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Leonardo, the Last Supper, Pinin Brambilla Barcilon, Piętro C. Marani i in., przekł. ang. Harlow Tighe, University of Chicago Press, Chicago 2001. Leo Steinberg, Leonardo’s Incessant Last Supper, Zone Books, New York 2001. PAPIESTWO/WATYKAN l Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduje Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. Powyższy fragment Ewangelii Mateusza, w którym Jezus nazywa apostoła Szymona nowym imieniem Piotr, czyli Skała, stał się podstawą roszczeń biskupów Rzymu do przyznania im najwyższej rangi w Kościele katolickim. Roszczenia te doprowadziły do schizmy między Kościołem wschodnim a zachodnim i do długotrwałych konfliktów, gdyż papieże nie przestali dążyć do odzyskania kontroli nad życiem religijnym wszystkich chrześcijan. Watykan to oczywiście suwerenne państwo leżące w obrębie Rzymu, ale określa się tak również papiestwo w sensie ogólnym. Będę więc posługiwała się tą nazwą w obu znaczeniach, choć warto podkreślić, że państwo Watykan istnieje dopiero od 1929 roku. PIERWSI BISKUPI RZYMU Wedle tradycji sukcesję apostolską zapoczątkował apostoł Piotr, którego uważa się za pierwszego papieża. Tak jednak nie było. Wprawdzie zarówno ewangelie kanoniczne, jak i apokryficzne są zgodne, że Piotr wyróżniał się wśród apostołów, jego zadaniem było jednak szerzenie nauk Jezusa, a nie budowanie administracji kościelnej. Nie on nawet założył Kościół rzymski, choć nie ulega wątpliwości, że Rzym był miejscem jego męczeństwa. Ze wszystkich najstarszych ośrodków nowej religii Rzym nie był wcale najważniejszy. Antiochia (gdzie gminę chrześcijańską założył Piotr), Aleksandria i Jerozolima, nawet po jej zniszczeniu przez Rzymian w 79 roku, miały wyższą rangę. „Wszystkie Kościoły narodowe przez stulecia (...) zachowywały niezależność od Rzymu (...). Indagowany przez biskupa Rzymu Tertulian (ok. 160-210) przeczytał wspomniany fragment ewangelii (...), ale przytoczył go, zaznaczając, że wyróżnia on jedynie samego Piotra, nie jest zaś podstawą do utworzenia kościelnego urzędu ani jego prawa do prymatu czy zwierzchnictwa nad chrześcijaństwem”. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa Rzym zyskał znaczenie jako miejsce męczeństwa zarówno świętego Piotra, jak i świętego Pawła. Co ciekawe, z wielu względów bardziej ceniono listy i nauki Pawła, którego nazywano po prostu Apostołem, mimo że nigdy nie spotkał Jezusa. Ujrzał go jedynie w wizji, po której się nawrócił. Oto jeden z paradoksów chrześcijaństwa. Paweł nie tylko niezmordowanie nauczał nowej religii, ale także starał się nadać jej wymiar społeczny. To on pierwszy określił wymogi stawiane kandydatowi na biskupa, a mianowicie, że powinien on mieć jedną żonę i wychowywać dzieci w posłuszeństwie wobec rodziców, „jeśli ktoś bowiem nie umie stanąć na czele własnego domu, jakżeż będzie się troszczył o Kościół Boży?” Mimo że na powstałej później liście biskupów Rzymu wymienieni są oni w nieprzerwanym ciągu, począwszy od świętego Piotra, to nie wiadomo, czy przed II wiekiem choć jeden z nich rzeczywiście został wybrany. A przecież Rzym był jedynym biskupstwem Kościoła apostolskiego w zachodniej części cesarstwa. W miarę narastania rozdźwięków między greckim Wschodem a łacińskim Zachodem, dla chrześcijan zachodnich coraz większego znaczenia nabierał prymat ich biskupstwa. Pod koniec II wieku biskup Lyonu Ireneusz uznał, że Rzymowi należy się pierwszeństwo. „To z tym Kościołem z powodu jego wielkiego autorytetu ma być w zgodzie każdy Kościół, a zatem wierni, którzy są wszędzie. Albowiem w nim została zachowana tradycja apostolska przez tych, którzy są wszędzie”. Działo się to na długo przed uzyskaniem przez Rzym statusu zbliżonego do tego, jaki ma on dziś w społeczności chrześcijańskiej. Wpływy pogańskie były w Rzymie silniejsze niż na wschodzie cesarstwa i w Afryce. Na początku III wieku w Kościele rzymskim nastąpił rozłam wywołany różnicami poglądów w sprawie przyjmowania z powrotem do wspólnoty chrześcijańskiej tych, którzy pod przymusem wrócili do pogaństwa. Przez pewien czas w Rzymie urzędowało dwóch biskupów — jeden uznawał wszystkich, którzy nazywali siebie chrześcijanami, a drugi tylko tych, którzy podczas prześladowań wytrwali w wierze. Zgadnijcie, który zgromadził więcej owieczek. Gdy Konstantyn Wielki ustanowił chrześcijaństwo religią państwową, poprawiło to sytuację w Kościele rzymskim, ale biskupi Rzymu jeszcze długo po soborze nicejskim nie dopominali się o przywilej pierwszeństwa. „Bezpośrednim skutkiem rozporządzenia Konstantyna w sprawie Kościoła rzymskiego — podobnie jak w wypadku każdego innego Kościoła w cesarstwie rzymskim — było uzyskanie przez niego osobowości prawnej w rozumieniu prawa rzymskiego”. Kościół rzymski znalazł się pod wpływem znakomitej rzymskiej biurokracji. Gdy zachodnie cesarstwo zalały kolejne fale najeźdźców Wandalów, Wizygotów, Longobardów i Franków — cesarze Wschodu utracili możliwość rządzenia i zapewniania ochrony ludom Italii i reszty Zachodu. W 410 roku Rzym wpadł w ręce wodza Wizygotów, Alaryka. Choć Wizygoci zdobyli Rzym, nie potrafili zarządzać tak skomplikowaną machiną, jaką było to miasto. Powstałą próżnię wypełnili biskupi Rzymu. To oni zapoznawali barbarzyńskich królów z powinnościami władców chrześcijańskich i szukali u nich opieki dla całego Kościoła. DWA MIECZE PAPIEŻA Dopiero pod koniec V wieku, a więc długo po podboju Rzymu przez Wizygotów, papieże zaczęli się upominać o zwierzchnictwo nad władzą świecką. Coś takiego było nie do pomyślenia w cesarstwie wschodnim, którego władcy nie pozwalali ani na piędź podważyć swej pozycji suwerena. Mimo to niektórzy papieże próbowali narzucić im swoją zwierzchność. Nie lada śmiałością wykazał się Gelazy I, który w 494 roku napisał do cesarza: „Rządy nad światem sprawują dwa miecze: święta władza biskupów i doczesna królów. Z nich dwóch większa odpowiedzialność ciąży jednakowoż na biskupach, bo to oni będą odpowiadać za władców ludzi na Sądzie Bożym”. Odpowiedź cesarza się nie zachowała. Przypuszczalnie była zbyt krótka i dosadna, by kronikarze mogli ją wyretuszować. W połowie V wieku papież Leon Wielki stworzył koncepcję władzy papieskiej, na której do dziś się ona opiera. Choć papieże nie mogą się uważać za potomków świętego Piotra, to niejako za jego pośrednictwem otrzymują swój urząd od Chrystusa. Sam papież jest jedynie „niegodnym dziedzicem” Piotra. Stąd „wiarygodność papieskich ustaw lub dekretów (...) nie zależy od świętości czy prawości (...) papieża, ale jedynie od tego, czy jego decyzja lub dekret były zasadne i zgodne z prawem, który to warunek można zmierzyć w sposób obiektywny”. Powszechna zgoda na takie oddzielenie osoby od urzędu w dużej mierze przyczyniła się do przetrwania papiestwa. Podobna zasada dotyczy prezydenta Stanów Zjednoczonych. Niezależnie od tego, kto jest lokatorem Białego Domu, sam urząd darzony jest szacunkiem. Choć po okresie pontyfikatu Leona Wielkiego Italia ponownie dostała się pod władzę cesarstwa wschodniorzymskiego, większość VI wieku upłynęła na walkach z najeżdżającymi ją Ostrogotami. Zawarty wreszcie z nimi pokój przetrwał zaledwie kilka lat, do najazdu Longobardów. Przez następne dwieście lat papiestwo nadal pełniło funkcję zarządu miasta. „Lateran przejął odpowiedzialność za organizację widowisk publicznych oraz życia w mieście, poczynając od zaopatrzenia w wodę, po opiekę zdrowotną i wywóz śmieci”. Papieże stali się więc władcami świeckimi z braku innych chętnych. Zmienił się także sposób ich elekcji. Początkowo wszystkich biskupów wybierało zgromadzenie wiernych diecezji. Grzegorza Wielkiego w 590 roku wybrali „duchowni, senat i obywatele”. Sto lat później w roli elektorów wystąpili rzymscy arystokraci i wojskowi. Było to oczywistym znakiem przejęcia przez papiestwo starych zwyczajów rzymskich. Cesarze mieli status władców świeckich, ale w oczach poddanych — również półbogów. Kiedyś wynosiła ich do władzy armia i najważniejsze rzymskie rody, papieże uznali więc za naturalne, że mają prawo być wybierani w taki sam sposób. Na nieszczęście zwyczaj ten utrzymał się przez stulecia i wywołał szereg konfliktów między papieżami a władcami reszty Europy Zachodniej. Urząd papieski nazbyt często okazywał się przedmiotem rozgrywek między bogatymi rzymskimi rodami. Typowym przykładem z czasów odrodzenia była rywalizacja Borgiów i Medyceuszów. I chociaż niektórzy papieże byli skorumpowani i zdeprawowani, papiestwo przetrwało i do reformacji cieszyło się szacunkiem. W średniowieczu rzadko kwestionowano prawo papieża do wydawania ostatecznych wyroków we wszystkich sprawach dotyczących religii. Jednak świecka władza biskupów Rzymu zaczęła sięgać poza Wieczne Miasto, a to nie mogło się podobać królom i arystokracji zachodniej. Najpierw Konstantyn Wielki, a następnie inni panujący oddawali papieżom we władanie liczne majątki ziemskie, miasta, a nawet całe kraje. Ziemie te, które w większości znajdowały się na terenie dzisiejszych Włoch, zaczęto nazywać zbiorczo Państwem Kościelnym. Płynące z nich dochody stanowiły główne źródło utrzymania administracji papieskiej. Możliwe, że niektórzy papieże widzieli siebie jako spadkobierców w takiej samej mierze Konstantyna Wielkiego, co świętego Piotra. W drugiej połowie VIII wieku pojawił się sfałszowany dokument zwany Darowizną Konstantyna, z którego wynikało, że cesarz ów z chwilą przeniesienia stolicy imperium do Konstatynopola rzekomo oddał papieżowi władzę nad zachodnim cesarstwem, a zwłaszcza nad Rzymem. To ciekawy dokument, przede wszystkim dlatego, że w czasie, gdy powstał, papieże się na niego nie powoływali. Być może trzymali go w rezerwie na wypadek, gdyby świeccy władcy państw Europy Zachodniej zbyt urośli w siłę. Również nie powołał się na niego papież Leon III, kiedy w dzień Bożego Narodzenia 800 roku koronował króla Franków, Karola, na cesarza. Wcześniej Leon złożył Karolowi hołd lenny z ziem papieskich, które Karol podbił. Frankijski król, który został cesarzem Karolem, zyskał później przydomek Wielki. Wydarzenie to spowodowało zaangażowanie papieży w politykę nowego cesarstwa na zachodzie w stopniu, którego sobie nawet nie wyobrażali. Tak więc głównie w rezultacie braku silnego centralnego przywództwa w zachodniej części dawnego Imperium Rzymskiego biskupi Rzymu zaczęli dzierżyć zarówno miecz władzy duchowej, religijnej, jak i doczesnej — jako władcy Państwa Kościelnego. REFORMY WEWNĘTRZNE I ZMIANY ZEWNĘTRZNE Między początkiem IX a połową XI wieku papiestwo wciąż było politycznie związane z miastem Rzym, a papieży nie wybierali przedstawiciele całego Kościoła. Oznaczało to, że interesy Rzymu często przeważały nad interesami Kościoła powszechnego. Historię chrześcijaństwa cechowało nieustanne ścieranie się dwóch tendencji. Jedną reprezentowali pragnący oczyszczenia od podstaw i zreformowania całego Kościoła, w tym także papiestwa, a drugą zwolennicy jedynie pewnych ustępstw z jego strony. Spór ten trwa zresztą do dziś. Podejmowano wiele prób głębokiego zreformowania Kościoła. Na kolejnych soborach wciąż potępiano duchownych zawierających związki małżeńskie, kupujących urzędy i wykorzystujących swoje stanowiska do osiągania osobistych korzyści. Bez wielkiego powodzenia. Największe zmiany wprowadził papież Grzegorz VII. Pochodził on z Toskanii, ale wychował się w Rzymie. Jakiś czas spędził także w klasztorze benedyktynów w Cluny we Francji. Wieści o jego talentach i inteligencji szybko dotarły do papieża Leona IX, który wezwał go do Rzymu i powierzył stanowisko skarbnika Kościoła rzymskiego (ale nie papiestwa jako całości). Grzegorz, gdy został papieżem, postanowił Kościół zreformować. Za najgorszą plagę uważał to, że europejscy władcy posługiwali się urzędami kościelnymi, aby wzmocnić swoją władzę. Sami mianowicie decydowali o obsadzie biskupstw na terenach, którymi władali. Praktykę tę, istniejącą od stuleci, nazywano inwestyturą świecką. W wielkich możnowładczych rodach europejskich był zwyczaj, że przynajmniej jednego z młodszych synów przeznaczano do stanu duchownego. Na przykład w XII wieku brat króla Anglii Stefana, Henryk, został biskupem Winchesteru. Przeważnie odbywało się to z korzyścią dla wszystkich. Ludzie ci zdobywali wykształcenie i znajomości we właściwych kręgach, co powodowało, że stosunki między państwem a Kościołem układały się gładko. Niektórzy z nich naprawdę chcieli prowadzić życie duchownych. Jednak władcy świeccy zaczęli przy mianowaniu biskupów kierować się własnymi potrzebami politycznymi, nie zawracając sobie głowy elekcyjnymi procedurami. Cesarze, gdy tylko nadarzała się okazja, sami decydowali, kto zostanie papieżem. W roku 1059 postanowiono, że „duchowieństwo i lud Rzymu” utraci prawo wyboru papieża i że wyłączna decyzja w tej sprawie będzie należała do kardynałów. Miało to na celu udaremnienie kandydatom na papieży przekupywanie rzymian w celu pozyskania ich głosów. To także stanowiło element walki papieży o wyzwolenie się spod władzy świeckiej. W 1075 roku Grzegorz VII ogłosił dekret, w którym stwierdzał między innymi, że „papieżowi wolno sądzić wszystkich, ale on nie może być sądzony przez nikogo ani przez żaden synod. (...) Jedynie jemu samemu wolno wydawać prawa obowiązujące w całym Kościele, (...) a bez jego woli żaden dekret synodu nie ma mocy powszechnej”. Dokument ten znany jest jako Dictatus papae. Gdyby papieże rzeczywiście byli tak potężni i mieli przemożny wpływ na Europę, to takie obwieszczenie nie powinno przysporzyć im większego kłopotu. Sęk w tym, że europejscy władcy i ich poddani mieli w tej sprawie inne zdanie, uznawali bowiem papieża za autorytet w sprawach religii i najwyższą instancję odwoławczą w pewnych kwestiach prawnych, nie zgadzali się jednak, żeby wtrącał się w wewnętrzne sprawy ich królestw, w tym także do mianowania biskupów. Ówczesny władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Henryk IV, odpowiedział na Dictatus papae zwołaniem własnego synodu, by na nim usunąć Grzegorza z urzędu i wybrać nowego papieża. Z kolei Grzegorz ekskomunikował cesarza. Oznaczało to, że Henryk nie mógł przyjmować sakramentów, innym chrześcijanom nie wolno było się z nim zadawać, a co najgorsze, poddani mogli mu wypowiedzieć posłuszeństwo. Był to pierwszy przypadek, gdy ekskomunika została nałożona na władcę nie za grzechy wobec Boga, ale za przeciwstawienie się papieżowi. Henryk szybko się zorientował, że popełnił błąd polityczny. Udał się więc do Canossy, gdzie przebywał papież, i stojąc boso na śniegu, błagał go o przebaczenie. Wygląda na to, że papież wygrał, prawda? Niektórzy historycy też tak uważają, ale większość jest zdania, że Henryk ukorzył się jedynie na pokaz. Cesarz nie zaprzestał bowiem mianowania biskupów, a godząc się z Grzegorzem, liczył na jego pomoc w walce z niemieckimi książętami, którzy chcieli odebrać mu koronę i wybrać „antykróla”. Kiedy papież nie okazał się skory do pomocy, Henryk wrócił do starych zwyczajów. W roku 1080 Grzegorz znowu obłożył go klątwą, a Henryk zwołał synod własnych biskupów, by zdjęli papieża z urzędu. Tym razem cesarz wykorzystał swoją przewagę militarną i wkroczył do Rzymu, zmuszając Grzegorza do ucieczki. Następnie przeprowadził wybór antypapieża, Klemensa III, który w Wielkanoc 1084 roku koronował go w Rzymie na cesarza. Grzegorz zmarł następnego roku „opuszczony dosłownie przez wszystkich”. I to ma być instytucja, o której przyszłe pokolenia historyków mówiły, że panowała nad umysłami całego chrześcijaństwa? Przecież papież nie miał nawet wpływu na cesarza, którego koronował. W społeczeństwie średniowiecznym religia odgrywała główną rolę, ale papieże już nie. Ten ciągły spór między papieżami a władcami świeckimi trwał do końca średniowiecza. Przez następne dwa stulecia papieże często ekskomunikowali królów Francji czy Anglii, ale ci traktowali to jedynie jako drobną niedogodność. Z obawy o swe życie prawie każdy papież przebywał głównie poza Rzymem. Przez pewien okres Kościół miał papieża i antypapieża, a ten, który dla jednych był papieżem, dla drugich był antypapieżem. W 1130 roku w Rzymie na papieża wybrano Pietra Pierleoniego z wpływowej rodziny nawróconych na chrześcijaństwo Żydów, który przyjął imię Anakleta II. Europa Północna wolała swojego papieża, czyli Innocentego II, który swój cały pontyfikat (lub raczej antypontyfikat) spędził we Francji i w północnych Włoszech. Choć Anakleta dziś wymienia się wśród antypapieży, Rzymianie uważali go za prawidłowo wybranego biskupa Rzymu. Trzeba też oczywiście wspomnieć o konflikcie króla Francji Filipa IV Pięknego z papieżem Bonifacym VIII, który zakończył się śmiercią tego ostatniego, wyborem na papieża Klemensa V i tak zwaną niewolą awiniońską. Przez ponad siedemdziesiąt lat papieże kierowali Kościołem nie z Rzymu, ale z Awinionu na południu Francji i znajdowali się pod silnym wpływem francuskich królów. Kiedy mniej więcej wszystko wróciło do normy, pierwszy wybrany w Rzymie papież, Urban VI, okazał się niedołęgą. Niektórzy kardynałowie uważali wręcz, że jest on niepoczytalny, i opuściwszy miasto, usunęli go z urzędu (coś nam to przypomina, prawda?) i wybrali innego papieża — Klemensa VII. Różnica między tą schizmą a poprzednimi polegała na tym, że obu papieży wybrało to samo kolegium kardynalskie. Skąd zwykły człowiek miał wiedzieć, który papież jest tym właściwym? „W rezultacie w niektórych klasztorach było dwóch opatów i przeorów, część parafii miała dwóch proboszczów itd. Europa podzieliła się na dwie części”. Królowie zwracali się do uniwersytetów z prośbą o wykładnię w tej sprawie, co mi się nawet podoba, ale na niewiele się to zdało. Sprawę ostatecznie załatwił w 1415 roku sobór konstancjański, kiedy jednocześnie urzędowało już czterech papieży, a każdy miał swoich zwolenników. Sobór ten nie tylko zdołał wybrać jednego papieża, Marcina V (1417-1431), ale dokonał czegoś znacznie ważniejszego. Przez kilkaset lat papieże walczyli o to, by uzyskać pozycję monarchów absolutnych. Na soborze w Konstancji przyjęto, ze papież ma odpowiadać przed Kościołem powszechnym w osobach kardynałów, biskupów i przeorów. „Każdy człowiek niezależnie od stanu, nawet papież, ma być jemu [soborowi] posłuszny we wszystkich sprawach dotyczących wiary”. Wydawało się, że władza papieża została nieodwołalnie ograniczona. Niepewność co do tego, kto jest głową Kościoła, jeszcze bardziej umocniła niektórych w przekonaniu, że lepiej na własną rękę zająć się czytaniem Biblii i rozstrzyganiem spraw wiary. Poglądy przypisujące dużą wagę objawieniu jednostkowemu — choć tłumione, wciąż obecne w chrześcijaństwie — znów doszły do głosu, i to z wielką siłą. A papiestwo nie potrafiło powstrzymać tej fali. Sobór w Konstancji próbował położyć jej tamę, potępiając czeskiego reformatora Jana Husa i nauki Wycliffe’a, ale było już za późno. Wieczne Miasto znalazło się w gorszej sytuacji niż papiestwo. Plądrowane podczas walk, było zrujnowane. Marcin V postanowił je podnieść z upadku, do czego zatrudnił tysiące budowniczych i rzemieślników. Próbował też zakończyć wojnę między Anglią a Francją, która toczyła się już dziewięćdziesiąt lat. Podjął także rozmowy z Konstantynopolem na temat zjednoczenia Kościoła wschodniego i zachodniego. Potępił księży, którzy w kazaniach występowali przeciwko Żydom, winiąc ich za epidemię dżumy, oraz zakazał chrzczenia żydowskich dzieci siłą. Pomimo że władza papieży doznała w Konstancji pewnego uszczerbku, wyglądało na to, że mogą oni z optymizmem patrzeć w przyszłość. Po pontyfikacie Marcina znów jednak pojawili się antypapieże i taki stan trwał do wyboru w 1447 roku Mikołaja V Rozpoczął on reformy w Kościele, dążąc przede wszystkim do ukrócenia takich praktyk, jak czerpanie dochodów z kilku parafii przez księży, którzy w żadnej z nich nie dopełniali obowiązków duszpasterskich. Kontynuował także odbudowę Rzymu i był zapalonym zbieraczem ksiąg. Jego księgozbiór, w którym znajdowały się także dzieła autorów greckich przetłumaczone na łacinę, stał się zaczątkiem Biblioteki Watykańskiej. Mimo reformatorskich wysiłków Mikołaja V, po jego śmierci jeszcze wiele pozostało w Kościele do zrobienia. Jak na ironię, najbardziej zachłanni i niemoralni papieże przyczynili się do powstania najwspanialszych dzieł sztuki epoki odrodzenia. Być może wynika to stąd, że szczerze pobożny papież prędzej rozdałby pieniądze biednym, niż wydał je na dzieła sztuki. To właśnie w tej epoce Sykstus IV (1471-1484) wykorzystywał swoją pozycję, aby wżenić swoje dzieci w wysokie rody arystokratyczne. Sprzedawał także urzędy w kurii tym, którzy dawali najwięcej. Sztuka, która przydawała świetności jemu oraz jego rodzinie, znaczyła dla niego więcej niż dobroczynność. Niedługo potem papieżem został, pod imieniem Aleksandra VI (1492-1503), Rodrigo Lanzol Borja z Hiszpanii, który przeprowadziwszy się do Włoch, zmienił nazwisko na Borgia. To on był ojcem Lukrecji i Cesarego. Interesował go głównie seks, mordowanie przeciwników i sztuka. Papieże często celowali w nepotyzmie, ale XVI wiek przyniósł pod tym względem nowe rekordy. Papieskich synów, bratanków i siostrzeńców wynoszono do godności biskupich i kardynalskich, gdy byli jeszcze dziećmi. Spod tej reguły wyłamali się jedynie Pius II (1458-1464) oraz Juliusz II (1503-1513), który połowę pontyfikatu spędził na czele swych wojsk, walcząc przeciw Borgiom, a drugą — poganiając Michała Anioła pracującego nad sklepieniem Kaplicy Sykstyńskiej. W tym samym czasie, gdy Luter i Kalwin w proteście przeciwko nadużyciom kleru zrywali z Rzymem, w Kościele rzymskokatolickim także pojawili się zwolennicy reform, ale przeprowadzanych drogą soborów i egzekwowania już istniejących praw, „ponieważ papiestwo miało (...) przede wszystkim charakter państwa, czyli było instytucją ustanawiającą prawa obowiązujące poddanych, to znaczy wiernych”. Papieże często marginalizowali stronę duchową w codziennym kierowaniu Kościołem. Reformacja zmusiła w XVI wieku papiestwo do ponownego zastanowienia się nad duchowymi korzeniami chrześcijaństwa. Sobór trydencki, który obradował na trzech sesjach między 1545 a 1563 rokiem, zajął się wieloma sprawami ignorowanymi przez papieży zajętych rozgrywkami politycznymi. Pod pewnymi względami był to jakby powrót do Nicei. Potępiono też panujące w Kościele nadużycia, a zwłaszcza handel odpustami. Z jednego Kościół nie mógł ustąpić: w Trydencie powtórzono, że Kościół „prowadzony przez Ducha Świętego” ma wyłączne prawo interpretowania Biblii. Biskupi doprecyzowali także doktrynę Kościoła w sprawach grzechu pierworodnego, czyśćca i sakramentów, jednoznacznie stwierdzając, że eucharystia jest ciałem i krwią Chrystusa. Zamknęli tym samym trwający przez całe średniowiecze proces formowania tej doktryny. W ten sposób na soborze trydenckim wytyczono granicę między różnymi odłamami protestantyzmu a wyznaniem rzymskokatolickim. Aby ortodoksyjne nauczanie dotarło do wiernych, sobór trydencki wprowadził szereg reform na wszystkich szczeblach Kościoła. Wśród proboszczów panował analfabetyzm, dlatego biskupi otrzymali polecenie sprawdzania, czy wszyscy oni głoszą w niedzielę kazania i czy wiedzą, co mają mówić. W celu kształcenia młodych księży powołano do życia pierwsze seminaria duchowne. Sobór ten nakazał ponadto, żeby na nowo przełożono Biblię na łacinę oraz by komentarze dotyczące doktryny Kościoła publikowano w językach, którymi mówią wierni. Panująca wówczas w Kościele atmosfera oblężonej twierdzy sprawiła jednak, że wielu hierarchów uległo paranoi. Paweł IV (1555-1559) był równie cięty na protestantów, jak Joseph McCarthy na komunistów. Doprowadził do wzmocnienia władzy inkwizycji i oskarżył lojalnych kardynałów o herezję. Za jego pontyfikatu sporządzono — po raz pierwszy — listę ksiąg, których katolikom nie wolno czytać. Doszedł on także do wniosku, że rzymscy żydzi wspierają protestantów, i kazał ich zamknąć w getcie oraz zmusił do noszenia specjalnych kapeluszy. Choć wprowadził je już w 1215 roku Sobór Laterański IV, niewielu Żydów je nosiło. Przez stulecia istnienia chrześcijaństwa nigdy nie mówiono rzymskim Żydom, gdzie mają mieszkać. Jakby dla równowagi Paweł nienawidził także Hiszpanów, którymi władali najbardziej pobożni katoliccy monarchowie Europy. Niemal żadne z posunięć Pawła IV nie spodobało się ludowi Rzymu, ale niestety wiele z nich go przeżyło. „Po jego śmierci lud dał upust swojej nienawiści do niego i jego rodziny; podczas zamieszek tłum zniszczył siedzibę inkwizycji (...) oraz przewrócił i rozbił posąg papieża znajdujący się na Kapitolu”. Sobór trydencki zakończył się wreszcie w 1563 roku. Choć zajął się wieloma kwestiami podnoszonymi przez protestantów, jego reformy były spóźnione i zbyt ograniczone, by zapobiec tworzeniu się Kościołów chrześcijańskich nie uznających zwierzchnictwa Rzymu. Mimo to ich istnienie także wywarło wpływ na katolicyzm. Choć papieże wybierani w następnym stuleciu mieli liberalne poglądy i byli bardziej tolerancyjni niż ich poprzednicy, samo papiestwo stało się bardziej purytańskie i arbitralne. U podłoża wojen religijnych, które wtedy wybuchały, leżały względy narodowe i polityczne. Papieże nie byli w nich stroną. Zamiast tego skoncentrowali się w XVII wieku na wewnętrznych sprawach Kościoła oraz na szerzeniu wiary w Nowym Świecie, Indiach i Chinach. Na tym polu szczególnie mocno zaangażowali się jezuici. Powołani początkowo do zwalczania protestantyzmu, z czasem zajęli się działalnością edukacyjną i misyjną. Konkwistadorzy hiszpańscy i portugalscy przyjęli ich w Ameryce wrogo, gdyż zakonnicy ci głosili, że rdzenni mieszkańcy kontynentu są istotami ludzkimi i przysługują im wszystkie wynikające z tego prawa. Poza tym naśladowali pierwszych misjonarzy i przystosowywali lokalne wierzenia do nauczania chrześcijańskiego. Ortodoksyjni katolicy nie zaakceptowali takiego podejścia. Między papieżami a zwierzchnikami Kościoła katolickiego w poszczególnych krajach istniał ciągły konflikt w sprawie zakonu. Oskarżenia rzucane na jezuitów przypominały nagonkę na templariuszy. Choć w końcu wszystkie one zostały oddalone, w 1773 roku na skutek nacisku katolickich monarchów papież Klemens XIV (1769-1774) był zmuszony rozwiązać zakon. To właśnie ten konserwatywny potrydencki Kościół większość osób ma na myśli, gdy mowa jest o papieżach i Watykanie. Papiestwo w końcu uświadomiło sobie, że straciło wszelkie szanse na rządzenie światem jako państwem chrześcijańskim. Ważniejsze stało się ustalenie ścisłych praw dla tych wiernych, którzy pozostali przy Kościele katolickim. U świeckich władców, nawet katolickich, groźba ekskomuniki mogła wywołać tylko uśmiech. Jedyną władzą, jaka pozostała Kościołowi, był wpływ na masy wiernych. Wydawało się, że rewolucja francuska zniweczyła nawet tę nadzieję. Jak można się było spodziewać, papież Pius VI (1775-1799) potępił Deklarację Praw Człowieka i Obywatela i ciepło powitał rojalistycznych uchodźców, ale gdy do władzy doszedł Napoleon, Rzym został przez niego podbity, a papież uwięziony. Wydawało się, że wraz ze śmiercią Piusa VI nastąpi także koniec papiestwa. W XIX wieku papieże stracili wszystkie ziemie z wyjątkiem skrawka terytorium, na którym leżał Watykan. Państwo Kościelne przestało istnieć w 1870 roku — w tym samym, w którym został ogłoszony dogmat o nieomylności papieża. W odpowiedzi na tendencje deistyczne i ateistyczne, które pojawiły się na początku XIX wieku, papiestwo obrało kurs bardziej konserwatywny. Kościół wyraził „przekonanie, że jego znaczenie dla świata leży w odświeżeniu i udoskonaleniu doktryny i dążeń do dyscyplinowania wiary rzymskiej”. Papieże postanowili nic nie zmieniać, oferując wiernym oparcie w strukturze i tradycji kościelnej. Gdy papiestwo chyliło się ku upadkowi, katolicyzm zaczął się odradzać. W państwach protestanckich katolikom pozwolono praktykować swoje wyznanie. Poeci i artyści epoki romantyzmu, szukając w przeszłości wytchnienia od świata ogarniętego industrializacją, znaleźli ujście dla swoich emocji w duchowości katolickiej. Co ciekawe, ciemne strony uprzemysłowienia pomogły papiestwu odzyskać szacunek klasy robotniczej. W 1891 roku papież Leon XIII wydał encyklikę, w której nawoływał chrześcijańskich pracodawców do godziwego wynagradzania pracowników, by zarobki pozwalały im na utrzymanie rodzin. Piętnował zachłanność i egoizm pracodawców prowadzące do powstawania „nielicznych olbrzymich fortun i skrajnego zubożenia mas”. Warto przypomnieć, że w tamtych czasach wyzyskiwanie pracowników w Europie i Ameryce było na porządku dziennym, a podatek dochodowy nie istniał. Wzrost nastrojów socjalistycznych i towarzyszącej im anarchii sprawił jednak, że następni papieże woleli się nie angażować w te sprawy. Wraz z dojściem do władzy we Włoszech faszystów papieże mogli wreszcie wynegocjować to, o czym od dawna marzyli — powstanie własnego państwa. Wcześniej państwo papieskie nigdy nie było w pełni suwerenne. Zależało to od państw włoskich, to od Francji, to od Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. W 1929 roku papież Pius XI (1922-1939) podpisał z Mussolinim układ potwierdzający suwerenność Watykanu. To od tego momentu uprawnione jest używanie zamiennie terminów „papiestwo” i „Watykan”. Pius uważał, że porządek jest ważniejszy niż demokracja, dlatego nie potępiał włoskich faszystów. Mniej mu się podobał nazizm, który według niego był nie do pogodzenia z wiarą katolicką. Jednak z różnych powodów przyjął wobec nazistów postawę ugodową. W końcu w 1937 roku w odpowiedzi na zastraszanie katolików i ataki na Kościół w Niemczech Pius XI ogłosił po niemiecku encyklikę Mit brennender sorge („Z wielką troską”) nawołującą katolików niemieckich do zachowania wiary mimo prześladowań ze strony nazistów. Zdążył jeszcze przygotować projekt następnej encykliki potępiającej rasizm we wszystkich jego formach, ale zmarł, zanim zdążył ją opublikować. Jego następca, kardynał Eugenio Pacelli, przyjął imię Piusa XII. Jako doradca swojego poprzednika stanowczo wypowiadał się przeciwko otwartemu krytykowaniu Hitlera. Z tego powodu zyskał nawet przydomek „papieża Hitlera”. Obrońcy Piusa XII twierdzili, że dzięki swojej neutralnej postawie ocalił on katolików niemieckich i mógł udzielić licznym uchodźcom żydowskim bezpiecznego schronienia w Watykanie. Czy coś by to zmieniło, gdyby zdecydowanie wystąpił przeciwko nazistom? Jaki wpływ na świat miało papiestwo? Nie czuję się kompetentna do udzielenia odpowiedzi na te pytania. Po Piusie XII (1939-1958) na Tronie Piotrowym zasiadł Jan XXIII (1958-1963), najbardziej ukochany papież dwudziestego wieku. Urodził się jako Angelo Giuseppe Roncalli. Ten wielki chłopski syn był kapelanem podczas I wojny światowej, historykiem oraz wysłannikiem papieża do Turcji i Grecji, gdzie podczas II wojny światowej robił, co mógł, aby zapobiec deportacjom Żydów i prześladowaniom Greków. Uważano, że będzie papieżem „przejściowym”, ponieważ miał siedemdziesiąt siedem lat, kiedy go wybierano. Kardynałów czekała jednak niespodzianka. Jan XXIII złapał za miotłę reform i rozpoczął porządkowanie Kościoła. Zwiększył liczbę kardynałów z siedemdziesięciu do osiemdziesięciu siedmiu, powołując na ten urząd biskupów spoza Europy. Wyciągnął pojednawczo rękę w stronę państw komunistycznych [*Ale też np. ekskomunikował Fidela Castro (przyp. red. nauk.).]. Jednak do jego największych osiągnięć należy zwołanie w 1962 roku Soboru Watykańskiego II. Nie doczekał się wprawdzie jego wyników, ale to za jego namową wprowadzono w Kościele katolickim wiele zmian w praktyce religijnej i zasadach wiary. Sobór Watykański II wprowadził do liturgii języki narodowe, co było widomym znakiem fundamentalnych zmian tego, jak Watykan postrzegał resztę świata. Po raz pierwszy na soborze dał się słyszeć głos biskupów z Afryki, Azji i Ameryki Południowej, którzy domagali się poszanowania dla swoich kultur. Delegaci z Afryki wskazywali, że pierwsi chrześcijanie wywodzili się z Egiptu, Grecji i Palestyny, a pierwsi święci, wbrew temu, co pokazuje Hollywood, nie byli blondynami o błękitnych oczach. Papież Jan podzielał te opinie. Chciał, aby obok zmian w liturgii, w Kościele nastąpiły głębsze przekształcenia, które obudzą poczucie braterstwa nie tylko wśród katolików, ale także między katolikami a wyznawcami innych religii. Jan XXIII zmarł kilka miesięcy po otwarciu obrad soboru. Do tego czasu nie podjęto jeszcze żadnych wiążących decyzji. Kierunek, w jakim miał dalej podążać Kościół, znalazł się w rękach kolegium kardynalskiego. O schedę po Janie XXIII ubiegało się dwóch głównych konkurentów. Konserwatyści popierali Ildebranda Antoniuttiego. Znane były jego związki z Opus Dei i wszystko wskazywało na to, że będzie on dążył do zatrzymania radykalnych zmian. Drugim konkurentem był Giovanni Montini, którego podejrzewano o skłonności lewicowe. W szóstym głosowaniu konklawe wybrało na papieża Montiniego. Jako Paweł VI (1963-1978) stanął przed trudnym zadaniem dokończenia reform rozpoczętych przez Jana XXIII. Wznowiwszy obrady soboru, przypomniał biskupom, że celem, do którego mają dążyć, jest odnowa Kościoła i nawiązanie dialogu ze światem współczesnym. Zdumiewającym zerwaniem z tradycją była jego decyzja o podzieleniu się z biskupami ciężarem rządzenia Kościołem. Paweł VI gorliwie popierał Organizację Narodów Zjednoczonych i ogłosił bullę potępiającą antysemityzm, na co nigdy się nie zdobył Pius XII. Wydał także oświadczenie o prawach i powinnościach ludzi wobec bliźnich. Wielu upatrywało w tym poparcia papieża dla teologii wyzwolenia, popularnego zwłaszcza w Ameryce Południowej ruchu głoszącego, że w walce klas Kościół musi się opowiedzieć po stronie prześladowanych. Przy całym swoim liberalizmie Paweł VI wzbraniał się przed zmianami w dwóch zasadniczych kwestiach stanowiących kość niezgody w Kościele: kontroli urodzin i celibatu księży. W pierwszej sprawie orzekł, że jakakolwiek forma zapobiegania ciąży jest niedozwolona, a w drugiej że należy bezwzględnie egzekwować celibat księży. Wiele osób zarówno w Kościele, jak i poza nim bardzo to rozczarowało. Nie ulega jednak wątpliwości, że katolicyzm zawdzięcza mu wielkie, do dziś odczuwane zmiany. Wydaje się, że jego następca Jan Paweł I chciał pójść w ślady swoich wielkich poprzedników. Pontyfikat rozpoczął od tego, że sprzedał papieską tiarę i rozdał pieniądze na cele dobroczynne. Niestety, od wstąpienia na Tron Piotrowy w sierpniu 1978 roku żył tylko miesiąc, co wywołało plotki, że został zamordowany, by nie wyszedł na jaw skandal związany z bankiem watykańskim. Możliwe, że tak było, ale jest bardziej prawdopodobne, że zmarł na zawał serca. Wreszcie dochodzimy do Jana Pawła II, który jest głową Kościoła katolickiego, gdy piszę tę książkę. Akcja Kodu Leonarda da Vinci rozgrywa się jednak w nieokreślonym momencie w przyszłości za pontyfikatu następnego papieża. Jan Paweł II jest obecnie zarówno wychwalany pod niebiosa, jak i ostro krytykowany. Odbył mnóstwo podróży niemal do każdego zakątku świata i wielce się przyczynił do nawiązania dialogu z przedstawicielami innych religii. W encyklikach podkreślał, że podstawą światowego ładu gospodarczego nie powinien być ani kapitalizm, ani komunizm, ale poszanowanie każdej istoty ludzkiej. Jednak jego podejście do kontroli urodzin, celibatu, rozwodów, aborcji, homoseksualizmu i miejsca kobiet w Kościele nacechowane jest twardym konserwatyzmem, większym nawet niż u innych papieży. Także jego poparcie dla Opus Dei i niezwykle szybka kanonizacja założyciela Dzieła Bożego, Josemarii Escrivy, wzbudziły wiele pytań dotyczących wpływu tej fundamentalistycznej organizacji na papieża. Ten skrótowy przegląd dwóch tysięcy lat papiestwa miał pokazać, że mimo wysiłków wielu papieży, nigdy nie udało im się doprowadzić do tego, aby Kościół miał wszechmocną pozycję. Każdy papież wstępował na Tron Piotrowy z jakimś bagażem doświadczeń (a niejeden z hordą krewniaków na karku) i starał się realizować własne cele. Teza, że „Watykan” prowadzi od tysiąca lat jakąś nieustającą wendetę, jest mało przekonująca. Jedyną naprawdę trwałą cechą papiestwa była walka o wzmocnienie władzy i zmuszenie biskupów oraz królów chrześcijańskich, by się jej podporządkowali. Często jednak to papieże musieli się podporządkować. Martwi mnie, że tak wielu ludzi ochoczo obciąża tę instytucję winą za wszelkie zło przeszłości. To takie łatwe, takie wygodne. Trzeba przyznać, że różni papieże mają na sumieniu okrutne prześladowania bogu ducha winnych ludzi, ale stwarzając wrażenie, że za zbrodnie inkwizycji, palenie czarownic, tłumienie wolności słowa i inne krzywdy wyrządzone niewinnemu światu odpowiada złowrogie papiestwo, nie tylko ignorujemy prawdę historyczną, ale i sugerujemy, że w przeszłości ludzie nie potrafili kierować swoim życiem — że byli głupi i łatwowierni. Nie wierzę w to. Papiestwo było wytworem rzymskiego świata Europy Zachodniej, a jego historia nierozerwalnie splata się z wydarzeniami politycznymi i religijnymi, które rozgrywały się w ciągu dwóch tysiącleci. Z urzędu papieskiego wychodziły zarówno zachęty do reform, jak i prześladowań. Papieże nawoływali i do krucjat, i do zaprowadzenia Pokoju Bożego w Europie. Choć potępiali heretyków, próbowali także chronić bezbronnych, kobiety, dzieci, biedaków i słabych. Tak jak napisałam we wstępie, historia jest często zagmatwana, a dzieje papiestwa są szczególnie skomplikowane. Papiestwo nigdy nie było monolitem, nie zachowywało przez wieki nie zmienionej postaci. Było i jest odbiciem otaczającego go świata. Z tego tylko względu należy badać jego dzieje, tak jak każdej innej podlegającej zmianom instytucji, nie kierując się osobistymi wyobrażeniami i uprzedzeniami. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA William J. La Due, Na tronie św. Piotra. Historia papiestwa, tłum. Maria Miecielica, Łukasz Tabaka, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2004. Christopher M. Bellitto, The General Council: A History of the Twenty-One Church Councils from Nicaea to Vatican II, Paulist Press, New York 2002. Uta-Renate Blumenthal, The Investiture Controversy, Church and Monarchy from the Ninth to the Twelfth Century, University of Pennsylvania Press, Philadelphia 1991. Frank J. Coppa, The Modern Papacy Since 1789, Longman, London 1998. G. Mollat, The Popes at Avignon, przekł. ang. Janet Love, Thomas Nelson and Sons Ltd., London 1963. Peter Nichols, The Politics of the Vatican, Pall Mall Press, London 1968. Thomas F. X. Noble, The Republic of St, Peter: The birth of the Papal State 680- 825, University of Pennsylvania Press, Philadelphia 1984. John A. F. Thompson, Popes and Princes 1417-1517: Politics and Polity in the Late Medieval Church, George Allen & Unwin, London 1980. Walter Ullmann, A Short History of the Papacy in the Middle Ages, Routledge, London 1972. PEI, IEOH MING Architekt Ieoh Ming Pei, projektant głównego wejścia do Luwru w kształcie piramidy, urodził się w 1917 roku w Kantonie w rodzinie bankiera. Dorastał w Szanghaju. Uczył się w szkole prowadzonej przez misjonarzy protestanckich, gdzie poznał podstawy angielskiego. W 1935 roku podjął studia w Stanach Zjednoczonych, choć ojciec wolał, by studiował w Oksfordzie. Jednak młody Pei, wielbiciel amerykańskich filmów, chciał zobaczyć kraj, w którym je kręcono. Początkowo studiował architekturę na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, a następnie przeniósł się na MIT. W 1942 roku Pei poślubił Chinkę Eileen Loo, świeżo upieczoną absolwentkę Wellesley, która zamierzała studiować dalej architekturę krajobrazu na Harwardzie. Pei uznał, że także dla niego harwardzka Graduate School of Design będzie dobrą uczelnią. Zapisał się na Uniwersytet Harwarda, ale lata 1943-1945 spędził w Princeton, nie zajmując się projektowaniem budynków, lecz szukaniem na zamówienie armii USA coraz lepszych sposobów ich niszczenia. Po powrocie na Harward studiował architekturę u Waltera Gropiusa, założyciela słynnego Bauhausu. Po ukończeniu studiów Pei przez krótki czas po wojnie wykładał na macierzystej uczelni, po czym przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie pracował dla Williama Zeckendorfa przy realizacji zamówień rządowych na budynki mieszkalne. Wkrótce jego projekty stały się bardzo znane, zwłaszcza te, w których stosował ściany z setek szklanych tafli. Jedną z najefektowniejszych budowli jego projektu jest bostońska Biblioteka J. F. Kennedy’ego z olbrzymim dziedzińcem. W 1983 roku Peiowi zaproponowano wykonanie najbardziej kontrowersyjnego projektu w jego karierze — przebudowy Luwru. W tym czasie skrzydło Richelieu od strony rue de Tivoli zajmowało francuskie Ministerstwo Finansów. Muzeum mieściło się w skrzydle Denona i skrzydle Sully’ego, a jedyne wejście prowadziło przez pierwsze z wymienionych. Dziedzińce zewnętrzne służyły za parkingi. „W roku 1983 Luwr stanowił zaporę [nie do pokonania]. (...) Porośnięty krzakami i krzewami Cour Napoleon czynił go niebezpiecznym, zwłaszcza w nocy. Zaproponowaliśmy przekształcenie tego dziedzińca z owej zapory w główną atrakcję” — powiedział Pei. Jednak to, co zaproponował Pei, mianowicie zbudowanie ogromnego podziemnego węzła komunikacyjnego i przykrycie go od góry szklaną piramidą, powitany został z wściekłością i oburzeniem. Prasa francuska nazwała go potwornością. Architekta poparł jednak prezydent Francji François Mitterand oraz Claude Pompidou, wdowa po prezydencie Georges’u Pompidou. Pewnie darzyła Peia sympatią, bo podzielał jej niechęć do niedawno ukończonego Centre Pompidou — budynku, który nosi charakter eksperymentu w nie mniejszym stopniu niż pokazywana w nim sztuka. Pei wybrał formę piramidy, a następnie przedstawił swój projekt Mitterandowi i przewodniczącemu Publicznego Komitetu Wielkiego Luwru, Emile’owi Biasiniemu. Biasini był w stałym kontakcie z Peiem i musiał poradzić sobie z biurokracją rządową. Powody, dla których postanowił nadać wejściu kształt piramidy, Pei wyłuszczył następująco: „Ujmując rzecz od strony formy, [piramidę] najlepiej można pogodzić z architekturą Luwru, zwłaszcza z łamanymi płaszczyznami dachów. Jej kształt należy do najbardziej stabilnych, co pozwala uzyskać przezroczystość konstrukcji stosunkowo małym kosztem, a to było głównym celem projektu. (...) Nie ze względu na kampanię Napoleona w Egipcie. (...) Piramidy egipskie są z kamienia. (...) Nie ma związku między kamienną piramidą a naszą piramidą szklaną, tamta została zbudowana dla zmarłych, ta — dla żyjących”. Ieoh Ming Pei ciągle tworzy budynki dla żyjących. PIRAMIDA PEIA/PIRAMIDA ODWRÓCONA Burza w kręgach politycznych i poruszenie opinii publicznej, które wywołał projekt Peia przebudowy Cour Napoléon i nadania wejściu do Luwru kształtu piramidy, były niczym w porównaniu z trudnościami technicznymi, które musiał pokonać architekt podczas budowy. Przede wszystkim Luwr położony jest bardzo blisko Sekwany, a w projekcie przewidziano umieszczenie wejścia i prowadzących do niego ciągów komunikacyjnych głównie pod ziemią. Wymagało to zabezpieczenia ich przed zalaniem. Poza tym, jak w wypadku większości rozpoczynanych w Europie inwestycji budowlanych, trzeba było przeprowadzić prace archeologiczne [*W podziemiach skrzydła Sully’ego znajduje się obecnie wystawa przedmiotów znalezionych podczas wykopalisk, a także resztki fundamentów donżonu króla Filipa II Augusta.]. Podstawowe dane dużej piramidy są następujące: wysokość — 20,9 m, grubość szkła — 21 mm, liczba tafli szklanych — 673 (nie zaś 666, cóż), w tym 603 romboidalnych i 70 trójkątnych, ciężar szkła — 105 ton. Dość nieprzyjemnie mi się zrobiło, gdy się dowiedziałam, ile to wszystko waży. Ilekroć wchodzę do Luwru, nie przestaję myśleć o tych tonach szkła nad moją głową. Piramida Peia © Réunion des Musées Nationaux/Art Resource, NY Oczywiście teraz nic mnie nie powstrzyma. Należałam do tych, którzy uważali, że to okropny pomysł, żeby postawić szklaną piramidę na dziedzińcu flankowanym barokowymi budowlami. Dzisiaj ją uwielbiam. Kiedy ponurym dniem wchodzi się tunelem przez skrzydło Richelieu od ulicy Rivoli, piramida połyskuje w deszczu i nawet w pełnym słońcu nie błyszczy oślepiająco, lecz przypomina sztych na tle nieba. Jest też, rzecz jasna, praktyczna. Zbudowana niedawno stacja metra łączy się bezpośrednio z przestrzenią recepcyjną, co znaczy, że w czasie deszczu bądź w skwarne sierpniowe dni nie trzeba wyczekiwać pod gołym niebem w kolejce po bilety. Przynajmniej jeśli o to chodzi, jestem zadowolona z tego, że tradycjonaliści przegrali batalię i piramida Peia została zbudowana. PIRAMIDA ODWRÓCONA Znajduje się ona pod ziemią na drodze prowadzącej pod skrzydłem Richelieu’go do stacji metra. Jest piękna nawet w deszczowy dzień. Pei powiedział, że nie chciał, by ludzie czuli się uwięzieni pod ziemią. Piramida przepuszcza tyle światła, że wystarczy nie tylko do chodzenia, ale i do tańca. Piramida odwrócona © Fot. Sharan Newman A jednak to miejsce wcale nie ma uroczystego charakteru. Wokół piramidy rozmieszczono sklep z płytami, butik, restaurację i kino. Może wyglądać na to, że się czepiam, ale gdybym miała znaleźć jakieś odpowiednie otoczenie dla relikwii, to na pewno nie wybrałabym przejścia w samym środku centrum handlowego. POPE, ALEXANDER Aexander Pope, poeta, krytyk literacki i wielbiciel Izaaka Newtona, przyszedł na świat w katolickiej rodzinie 21 maja 1688 roku, tego samego, w którym „chwalebna rewolucja” obaliła katolika Jakuba II i wyniosła na tron Anglii jego córkę Marię oraz jej męża Wilhelma Orańskiego. Alexander był nad wiek rozwiniętym dzieckiem. Wcześnie nauczył się czytać, a w wieku jedenastu lat pisał już wiersze. Gdy miał lat dwanaście, zapadł jednak na tak zwaną chorobę Potta, czyli „gruźlicze zapalenie kręgosłupa powodujące zapadanie się kręgów, osłabienie kręgosłupa i deformację ciała”. Choroba zmieniła jego życie. Głowę i ramiona miał normalnych rozmiarów, ale nogi krótkie jak u dziecka. Przez resztę życia musiał nosić płócienny kaftan usztywniający kręgosłup. Wyrósł zaledwie na 135 centymetrów. Dzięki błyskotliwemu umysłowi potrafił jednak przezwyciężyć ułomności ciała i dostał się do londyńskiej elity intelektualnej. Pewnie jako antidotum na ciekawskie spojrzenia i okrutne dowcipy pod swoim adresem Pope wyrobił sobie cięty dowcip, który cechuje wiele jego utworów. Podczas studiów przeczytałam jego najbardziej znany poemat Pukiel włosów ucięty, ale byłam za młoda, aby go docenić. Jest on oparty na prawdziwym zdarzeniu: jeden z towarzyszy Pope’a ukradkiem uciął pukiel włosów kobiecie, którą kochał. Dla upamiętnienia tego zdarzenia Pope napisał poemat heroikomiczny. Nieznajomość tła wydarzeń była jedną z przyczyn, że utwór ten i zawarta w nim parodia za pierwszym razem nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Szukając informacji do hasła różokrzyżowcy, przeczytałam gdzieś, że Pukiel włosów ucięty zawiera mnóstwo odniesień do tego tajnego stowarzyszenia, co mogłoby oznaczać, że Pope był jego członkiem. W dedykacji czytamy, że Pope zainspirował się „francuską książką Le comte de Gabałis” opartą na „Doktrynie Ducha Różokrzyżowca”. W tamtym czasie we Francji była to dość popularna powieść. Opowiada ona o świecie współistniejących z nami nadprzyrodzonych stworzeń, o wiedzy tajemnej i mędrcu starającym się zgłębić Tajemnicę, mimo że jej poznanie grozi mu śmiercią. To chyba wszystko, co Pope wiedział na temat różokrzyżowców, ale już samo to, że wybrał taki temat i zakładał, że czytelnicy zrozumieją, do czego się odnosi w tym poemacie, świadczy, jak popularne były wówczas opowieści o różokrzyżowcach i innych tajnych stowarzyszeniach. W przeciwieństwie do wielu innych poetów, Pope’owi powiodło się w sferze materialnej. Zanim zabrał się do tłumaczenia Iliady, oświadczył wydawcy, że musi on znaleźć tysiąc chętnych, którzy z góry zapłacą po gwinei za książkę. Plan się powiódł i Iliada przyniosła im spory zysk. Wydaje się, że Pope nie należał do żadnego ze stowarzyszeń mistycznych czy naukowych, jakie powstawały masowo na przełomie XVI i XVII wieku. Z pewnością obracał się w innych kręgach niż Newton. „Podziwiał to, jak Newtonowi udało się usystematyzować wiedzę o wszechświecie, ale niepokoiła go droga, którą obrała w naszych czasach ludzkość”. Dlaczegóż więc zgodził się przemawiać na pogrzebie Newtona? Newton był najznakomitszym angielskim uczonym, a Pope najsłynniejszym poetą, więc organizatorzy pogrzebu najęli go, aby godnie pożegnać wielkiego człowieka. Pomimo kłopotów zdrowotnych Pope dożył pięćdziesięciu czterech lat. Umarł 21 maja 1744 roku i został pochowany w katolickim kościele niedaleko swego domu w Twickenham. ROSSLYN CHAPEL Kaplica roslyńska, którą właściwie należałoby nazywać kolegiatą [*Kościołem kolegiackim w rozumieniu przepisów Kościoła szkockiego (przyp. tłum.).], nie tylko istnieje, ale ma też swoją stronę internetową (http://www.rosslyn-chapel.com/index.htm), na której można obejrzeć zdjęcia z architektonicznymi detalami opisanymi w Kodzie Leonarda da Vinci, słuchając średniowiecznej muzyki. Kościół stoi w hrabstwie Lothian nad rzeką Esk, osiem mil na południe od Edynburga, na skraju wioski Roslin (niegdyś Rosslyn). Nazwa „Rosslyn” pochodzi z języka gaelickiego (szkockiego) i składa się z dwóch słów: ross, które znaczy „skalisty cypel” i lynn, czyli „wodospad”. Właśnie w takim miejscu, z pięknym widokiem na rozciągający się w dole wąwóz Rosslyn, wzniesiono kościół (nie ma pod nim jaskiń, a drążenie korytarzy w ich poszukiwaniu doprowadziłoby do zawalenia się budowli). Rosslyn Chapel zaczął wznosić około 1450 roku William Sinclair, hrabia Orkney. Świątynia ta najwyraźniej miała być znacznie większa, ale ukończono jedynie prezbiterium. Jeśli chodzi o plan i bryłę, przypomina ona inne kolegiaty powstałe w tym czasie, ale bogactwo ornamentyki jest absolutnie niezwykłe. Kiedy pierwszy raz weszłam do środka, odniosłam wrażenie, że wzorowano ją na kościołach hiszpańskich, które kiedyś zwiedzałam, ale historycy sztuki nie podzielają tej opinii. Ich uwagę przyciąga nie tyle charakter ornamentyki, ile jej obfitość. Miliony rzeźbionych szczegółów dają efekt oszałamiający i zaskakujący, przywodząc na myśl właścicielkę pięknej biżuterii, która postanowiła włożyć całą swą kolekcję. „Żebra sklepień, kapitele, gzymsy i ościeża ostrołukowych okien — wszystko pokrywają rzeźbione ornamenty roślinne, a na sklepieniach i wspornikach między oknami znajdują się inne przedstawienia”. Ten sam autor pisze dalej, że wszędzie, „tak jak w innych miejscach w Roslin, dążąc do osiągnięcia efektu bogactwa, posunięto się znacznie dalej, niż można by oczekiwać”. Drewniane tablice z planami architektonicznymi Rosslyn Chapel zaginęły podczas reformacji. Nie ma żadnych dokumentów, z których można by wywnioskować, dlaczego hrabia William postanowił wykorzystać każdy cal powierzchni budowli na dekoracje. Jedyny ślad projektu znajduje się na ścianie krypty, która przypuszczalnie jest najstarszą częścią kościoła. Wciąż widoczny jest tu wydrapany rysunek żebra, pinakla, fragmentu sklepienia i dwóch kół. Przetrwał prawdopodobnie dlatego, że wkrótce po ukończeniu budowy ściana została otynkowana. Brak dokumentów jest katastrofą dla historyka, ale daje szansę pisarzowi, który ma w takiej sytuacji wolną rękę i może wymyślać, co tylko chce. Chyba właśnie dlatego jestem i historyczką, i pisarką. W powieści mogę posunąć się w domysłach tak daleko, jak nie mogłabym w pracy naukowej. Rosslyn Chapel Rys. Lisa Newman Misternej roboty kamieniarkę Rosslyn Chapel osnuwa wiele legend. Zanim je omówię, przyjrzymy się postaci Williama Sinclaira, żeby na tej podstawie odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego postanowił wznieść ten kościół i dlaczego nigdy nie został on ukończony. Hrabia William z rodu Sinclairów był czwartym hrabią Orkney, terytorium podległego za jego czasów królowi Danii. Panowie na Rosslyn posiadali także ziemie w Szkocji i ta podwójna zależność mocno doskwierała Sinclairom. Mieli jednak znaczne dochody z Orkadów i uznali, że warto znosić takie niedogodności. W tamtym czasie szkoccy arystokraci najczęściej nie umierali śmiercią naturalną, toteż własność rzadko trwała przy jednym rodzie dłużej niż pokolenie. W 1437 roku został zamordowany pierwszy król Szkocji z dynastii Stuartów, Jakub I, który pozostawił siedmioletniego syna, Jakuba II, na łasce różnych frakcji walczących o władzę. Najpotężniejszym wrogiem króla był klan Douglasów. William Sinclair poślubił córkę czwartego hrabiego Douglasa, ale gdy zmarła tuż przed osiągnięciem przez Jakuba II pełnoletniości w 1451 roku, postanowił zawrzeć sojusz z królem. Mniej więcej w tym czasie zaczął on budować kościół w Rosslyn. Wydaje się, że posiadanie własnej kolegiaty uchodziło za symbol wysokiej pozycji społecznej wśród earlów szkockich. Tego rodzaju kościołami administrowali księża kanonicy, którzy mieli jedynie odprawiać msze za dusze arystokratów i ich rodzin. Kościoły kolegiackie zbudowali lord Dunbar w 1444 roku oraz lord Chrichton w roku 1449. Żaden z tych przybytków nie jest jednak tak wyszukany jak Rosslyn Chapel. Krótkotrwały sojusz Williama z królem Jakubem II dał mu jeszcze większą władzę i bogactwo. W latach 1454-1456 sprawował urząd kanclerza i odzyskał hrabstwo Caithness, które jego rodzina utraciła przed stu laty. Król Szkocji miał jednak chętkę na dochodowe hrabstwo Orkney i rozpoczął negocjacje z królem Danii, Chrystianem I, by zagarnąć je dla siebie. Pozbawiłoby to Williama Sinclaira ważnego źródła dochodów i krążyły pogłoski, że usiłował on udaremnić spotkanie królów. Z pewnością czuł, że popadł w niełaskę. „Williamowi (...) pewnie ulżyło, gdy usłyszał, że młody król zginął pod Roxburgh, co przerwało negocjacje”. Następny król, Jakub III, kontynuował zabiegi ojca o pozyskanie Orkadów i w 1470 roku William został zmuszony do zrzeczenia się hrabstwa na rzecz Korony. Musiał przeczuwać, że sprawa jest przesądzona, gdyż w poprzednich latach intensywnie skupował ziemie na Orkadach. Jednak to nie zrekompensowało mu dochodów, jakie przynosiło hrabstwo. Niewykluczone, że właśnie dlatego Rosslyn Chapel nigdy nie została ukończona. William nie tylko utracił źródło dochodów, ale na dodatek jego najstarszy syn, William zwany Marnotrawnym, okazał się tak nieodpowiedzialny, że hrabia go wydziedziczył, pozostawiając Rosslyn drugiemu synowi, Oliverowi, który doprowadził budowę kościoła do końca. I to właściwie wszystko, co wiemy o Williamie Sinclairze, czwartym i ostatnim hrabim Orkney. Oryginały przywileju lokacyjnego oraz planów kościoła zaginęły. Pozostał jedynie wspaniały budynek z kończącą się ślepo ścianą wystającą po obu stronach nawy. NARODZINY LEGENDY Losy Rosslyn Chapel były związane z rodem Sinclairów, któremu przez dwieście lat niezbyt sprzyjało szczęście. Opowiedzieli się po stronie, która przegrała walkę o władzę w Szkocji, i pozostali katolikami, gdy reszta kraju przeszła na protestantyzm. Kaplica najpierw podupadła, po czym mimo długiego oporu innego lorda Williama Sinclaira (obawiam się, że oni wszyscy nosili imię William), usunięto z niej ołtarz. Związki rodziny Sinclairów z cechem murarskim, a później z ruchem wolnomularskim, sięgają początków XVII wieku. Cechy murarskie podlegały „mistrzowi robót”, który zazwyczaj nie był murarzem, ale miał dobre pochodzenie. W 1583 roku tytuł ten przypadł Williamowi Schawowi z rodziny właścicieli ziemskich z Sauchie. Choć rodzina była katolicka, nie przeszkodziło to Williamowi w robieniu kariery na dworze. Był dyplomatą i służył Koronie za granicą, mimo że na liście „szkockiego odpowiednika tajnej policji” figurował jako „prawdopodobnie jezuita”. Kiedy został mistrzem robót, zajął się organizacjami murarskimi, opracowując dla nich statuty. Około 1600 roku uznał, że murarze potrzebują lorda protektora. Nie wiadomo dlaczego, ale wybrano Williama Sinclaira, ówczesnego pana na Rosslyn. Być może dlatego, że był katolikiem, a może ze względu na starania Sinclairów, aby zachować w kaplicy „wizerunki i zabytki kultu religijnego”. Sinclair niezbyt nadawał się na patrona murarzy. Ciągano go po lokalnych sądach za cudzołóstwo i w końcu przeniósł się z kochanką, córką młynarza, do Irlandii, zostawiwszy hrabstwo synowi, także Williamowi. Kolumna ucznia Fot. Sharan Newman, za zgodą Rosslyn Church Trust Kolumna mistrza Fot. Sharan Newman, za zgodą Rosslyn Church Trust. Ten Sinclair byl już wzorowym poddanym i choć tymczasem zmarł Schaw, opracowano statut, który ustanawiał Williama oficjalnym patronem murarzy. Kopię tego dokumentu można dziś oglądać w miejscowym muzeum mieszczącym się nad sklepem z pamiątkami. Nie miało to jeszcze nic wspólnego z wolnomularstwem. Ów statut był rodzajem umowy między panem na Rosslyn a cechem. Niemniej jednak właściciele Rosslyn należeli do pierwszych szkockich wolnomularzy i w 1667 roku „mieli prawo do otrzymywania Słowa Masońskiego”. Od tej pory zaczynają się mnożyć legendy o Rosslyn. Opowieści o dwóch kolumnach — „mistrza” i „ucznia” odnoszą się także do innych świątyń w Szkocji, na przykład do kościoła klasztornego z dwunastowiecznego opactwa Dunfermline, choć uważa się, że w tym wypadku dziełem mistrza jest bardziej wyszukana z kolumn. Stare podanie mówi o uczniu, który został zabity, gdyż przewyższył biegłością mistrza. Ponoć głowy mistrza i ucznia znajdują się wśród głów umieszczonych w rogu sklepienia Rosslyn Chapel. Widać tam w ogóle sześć głów. Jedna z nich jest kobieca, inna zaś przedstawia jakiegoś demona. Historię tę po raz pierwszy opisał w 1677 roku angielski podróżnik Thomas Kirk. Dodam jeszcze, że nie mogłam dostrzec na podłodze kościoła pentagramu wspomnianego w Kodzie Leonarda da Vinci. Może jest zbyt mały. W przeciwieństwie do kościołów na kontynencie, w kaplicy rosslyńskiej ławki są przymocowane do posadzki, na której zdołałam wypatrzyć jedynie dwa prostokąty. Z templariuszami Rosslyn Chapel zaczęto łączyć dość późno. Być może wzięło się to stąd, że Walter Scott wymienił panów na Rosslyn w Pieśni ostatniego barda, choć nie wiązał ich z templariuszami. Nagonka na zakon rozproszyła rycerzy i niektórzy z nich mogli znaleźć azyl w Szkocji, ale źródła nic o tym nie mówią, zwłaszcza w odniesieniu do Rosslyn Chapel. O związkach templariuszy i świętego Graala z tą kaplicą nie znalazłam żadnej wzmianki, która pochodziłaby sprzed XIX wieku. Skąd się wzięła legenda o Rosslyn? Z przypadkowej wizyty w niezwykłej tamtejszej kaplicy, gdy ktoś zauważył dziwne kamienne rzeźbienia, które przypominają inne, a wyobraźnia łączy je z jeszcze innymi. Wystrój kaplicy stanowi zagadkę. Pewnie nigdy się nie dowiemy, dlaczego William Sinclair postanowił ją zbudować i czemu wybrał dla niej taki wystrój — fantastyczny, bogaty i nastrojowy. Nic dziwnego, że kaplica dostąpiła zaszczytu występowania w mitach cywilizacji zachodniej. ROYAL HOLLOWAY Sophie Nevue wybrała szkołę znakomitą zarówno pod względem poziomu edukacji, jak i znaczenia historycznego. Royal Holloway College założył w 1879 roku Thomas Holloway, idąc za radą swojej żony, Jane. Była to jedna z pierwszych szkół brytyjskich dla kobiet. W 1886 roku zyskała monarszą aprobatę i królowa Wiktoria dokonała jej oficjalnego otwarcia [*O szkole Royal Holloway można poczytać na stronie internetowej http://www.rhul.ac.uk]. Thomas Holloway dorobił się majątku na sprzedaży opatentowanych przez siebie Pigułek Hollowaya, które reklamował jako lek na wszystko — od „bólu głowy” po „rozstrój nerwowy” [*Reprodukcja reklamy prasowej Pigułek Hollowaya z 25 marca 1864 na: http://www.uvic.ca/vv/stuclent/meclicine/holloway.htm]. Pigułki zawierały aloes, mirrę i szafran, zatem nie mogły przynajmniej nikomu zaszkodzić. Sprzedawano je na całym świecie. Działo się to oczywiście przed powołaniem do życia FDA [*Food and Drug Administration — amerykański urząd dopuszczający do obrotu leki i żywność (przyp. tłum.).]. Budynek, w którym do dziś mieści się szkoła, naśladuje stylem zamek Chambord w dolinie Loary. „Wzniesiony na planie dwóch czworokątów, do dziś robi wrażenie, choć nie tyle swoją wielkością, ile skomplikowaną linią dachu z wieloma wieżyczkami”. Leży w Surrey, dziewięćdziesiąt mil na południowy wschód od Londynu. W 1900 roku Royal Holloway uzyskał status wydziału edukacji Uniwersytetu Londyńskiego. W 1965 roku, a więc na wiele lat przed rozpoczęciem nauki przez Sophie, szkoła zaczęła też przyjmować mężczyzn. W 1985 roku Royal Holloway połączono z innym szacownym żeńskim koledżem, Bedford. Choć dziś oficjalna nazwa szkoły brzmi Royal Holloway, University of London, to biblioteka dawnego Bedford College, a zwłaszcza jego Centrum Historii Kobiet, wciąż jest jej integralną częścią. RÓŻA, SYMBOLIKA Róża jest symbolem tak wieloznacznym, że nikt nie może sobie rościć do niego prawa wyłączności. Piękno samego kwiatu i jego zapach wywołują niezliczone skojarzenia. Tak jest dzisiaj, tak było przed tysiącami lat. Najstarsze odmiany tych kwiatów nie miały przepysznych, pełnych główek, jak dzisiejsze róże. Mogły się pochwalić ledwie czterema lub pięcioma płatkami. Prawdą jest, jak powiedziano w Kodzie Leonarda da Vinci, że łacińskie wyrażenie sub rosa — czyli „pod różą” — oznacza, że coś znajduje się lub robione jest w tajemnicy. „Harpokrates, bóg milczenia, jest niekiedy przedstawiany z wieńcem różanym na głowie, wskutek czego róża została uznana za symbol milczenia i tajemnicy”. (Harpokrates to grecka wersja egipskiego określenia Hor pa hered — „Horus dziecko”). W literaturze średniowiecznej Marię Pannę często przyrównywano do róży i nazywano rosa mundi, czyli „różą świata”. Na przeciwnym krańcu całego spektrum znaczeń znalazła się róża z drugiej części Powieści o Róży pióra Jeana de Meung: rosnąca w samym środku ogrodowego labiryntu obarczona była konotacjami zdecydowanie seksualnymi. Róża o pięciu płatkach, najpowszechniejsza w średniowieczu © Rys. Lisa Newman Anglia miała Wojnę Dwóch Róż, którą toczyły dwie zwaśnione gałęzie rodu Plantagenetów [*Ciekawe, że słowo plantagenet wywodzi się od planta genista, czyli łacińskiej nazwy żarnowca, którego gałązkami Godfryd hrabia Andegawenii, pierwszy Plantagenet, lubił przystrajać kapelusz.]. Jedna z nich Yorkowie — miała w herbie różę białą, druga — Lancasterowie — czerwoną. Przyjęło się, że symbolem mitycznego Zakonu Syjonu jest róża, również kobiety należące do Opus Dei używają róży jako swojego znaku. To ostatnie ma korzenie w przeżyciach założyciela Opus Dei, Josemarii Escrivy. Podczas wojny domowej w Hiszpanii Escrivá wyczekiwał od Boga znaku, że jego postępowanie zostało zaakceptowane. Tym znakiem miała być róża rozkwitła późną jesienią. Wkrótce Escrivá znalazł w zbombardowanym mieście, w ruinach kościoła, wyrzeźbioną w drewnie różę. Odtąd ten kwiat miał dla niego wielkie symboliczne znaczenie. Miasto, w którym mieszkam, Portland, zwane jest Miastem Róż (tak, wiem, Pasadena też), dlatego co roku w czerwcu odbywa się w nim święto tych kwiatów. Nie przypuszczam, by miało ono jakiś okultystyczny podtekst — zdarza się, że róże kwitną w chłodnym, wilgotnym klimacie. Lecz mając trochę czasu, posłużywszy się wyobraźnią, prawdopodobnie wysnułabym jakiś wiarygodny mistyczny powód ustanowienia tego święta. Kiedy spotykam się z przedstawieniem róży w sztuce, nie zakładam automatycznie, że jego twórca należy do jakiegoś tajemnego stowarzyszenia. Jak powiedziała Gertruda Stein, czasami „róża jest różą jest różą”. RÓŻOKRZYŻOWCY Coś wisiało w powietrzu w Europie na początku XVII wieku. W Szkocji arystokraci zastanawiali się, czy skupieni w lożach i wierni swojej Starej Regule wolnomularze znają jakieś okultystyczne tajemnice, które mogliby wyjawić. W Anglii i Holandii poważni uczeni zajmowali się obok nauki także alchemią, mając nadzieję, że dzięki niej odkryją prawa natury. A w Niemczech anonimowo dali o sobie znać różokrzyżowcy. Początki tego nurtu religijno-okultystycznego należą do najdziwniejszych, jakie zna historia. W 1614 roku ukazała się anonimowa broszurka Die Reformation der Ganzen Weiten Welt („Reformacja całego szerokiego świata”) [*Arthur Edward Waite, Real History of the Rosicrucians, George Redway, London 1887, s. 35. Waite był tłumaczem tekstów różokrzyżowców.], która opowiada, jak to Apollo oceniał propozycje kilku rzymskich i greckich mężów stanu dotyczące zreformowania świata. W istocie była to niemiecka wersja starszego tekstu włoskiego. Broszurka przypominała liczne średniowieczne komentarze na tematy społeczne, w których powoływano się na autorytet bogów świata antycznego. Choć nie miała ona wiele wspólnego z ideami, które różokrzyżowcy głosili w swoich manifestach, często wydawano ją razem z nimi. Dwa lata później ukazała się ponownie wraz z Fama Fraternitatis. Tytuł ten można przełożyć na kilka sposobów. Fraternitatis znaczy „bractwo”, fama zaś „sława”, ale też „plotka” czy „pogłoska”. Fama Fraternitatis opowiadała o tajnym stowarzyszeniu, które założył w XV wieku niejaki C.R.C. (Christian Rosenkreutz, łac. Christianus Roseae Crucis). Przez większość życia podróżował on podobno po świecie, zgłębiając wiedzę Arabów i mieszkańców Afryki, którzy w przeciwieństwie do mędrców z jego kraju, bez oporów dzielili się z nim swoją wiedzą. Po powrocie do Niemiec „C.R.C.” założył „Bractwo Róży i Krzyża — początkowo liczące zaledwie cztery osoby, które stworzyły magiczny język i jego piśmiennictwo”. Członkowie tego stowarzyszenia wyznaczyli sobie zadanie podróżowania po świecie i leczenia chorych oraz spełniania, w tajemnicy, dobrych uczynków. Każdy miał także wychować sobie ucznia, który po jego śmierci kontynuowałby dzieło bractwa. Ostatni nałożony na nich obowiązek polegał na utrzymaniu istnienia ich organizacji w tajemnicy przez sto lat. Fama Fraternitatis oraz następny manifest, Confesio Fraternitatis, w którym bardziej szczegółowo wyjaśniano idee stowarzyszenia, wywołały niesłychany oddźwięk najpierw w Niemczech, a później w innych krajach Europy. Confesio rozpoczyna się od potępienia papieża i Mahometa za „bluźnierstwa przeciwko Panu Naszemu Jezusowi Chrystusowi”, co określiło różokrzyżowców jako grupę zdecydowanie protestancką. Autor tego manifestu ostrzegał ponadto czytelników, że żyją w Czasie Ostatecznym, ostatnich dniach świata. Niektórzy potrafią rozpoznać i zrozumieć świadczące o tym znaki, które Bóg umieścił w niebiosach, Naturze i Biblii. Confesio Fraternitatis daje do zrozumienia, że bractwo zna sposób na przedłużenie życia, ale jego głównym celem jest gruntowna odnowa świata i zrzucenie z tronu papieża, „tego rzymskiego uzurpatora, który teraz otwarcie wypowiada bluźnierstwa przeciwko Chrystusowi (...) Miara jego grzechów się przebrała i zasłużył na to, by położyć głowę pod topór”. Papieżem był wtedy Paweł V, urodzony w Sienie jako Camillo Borghese. Choć jego pontyfikat zawsze będzie wiązany z procesem przeciwko Galileuszowi, Paweł V należał do papieży reformatorów starających się utrzymać katolicyzm w jak największej części Europy. Po opublikowaniu Fama i Confessio Fraternitatis ludzie zaczęli szukać sposobu wstąpienia do Bractwa Róży i Krzyża, w owych manifestach znalazła się bowiem deklaracja, że organizacja ta ma wprawdzie pozostać w ukryciu, ale przyjmuje nowych członków. Gościńce zaroiły się od śmiałków liczących na to, że szczęśliwym trafem odnajdą główną siedzibę różokrzyżowców. Zaczęły się ukazywać broszury zarówno chwalące, jak i krytykujące bractwo. Ci, którzy je chwalili, często po swojemu interpretowali wiedzę tajemną, wzbogacając ją o elementy alchemii. Ich najwybitniejszym przedstawicielem był lekarz Michael Maier (1568-1622). Wiadomo, że jego książki miał w swej bibliotece Izaak Newton. Po kilku latach zaczęto się jednak dziwić, dlaczego nie można trafić na żaden ślad Bractwa Róży i Krzyża. W końcu okazało się, że nie ma żadnego takiego stowarzyszenia. Postać Christiana Rosenkreutza przypuszczalnie wymyślił luterański pastor Johann Valentin Andreae [*Jak się można spodziewać, wymieniany jako wielki mistrz Zakonu Syjonu.]. Jego ojcem był jeden z czołowych przywódców reformacji, a owdowiała matka uzyskała stanowisko nadwornego aptekarza Fryderyka I, księcia Wirtembergii. Andreae studiował na Uniwersytecie w Tybindze, został diakonem i się ożenił. Dużo pisał, bardzo często na temat utopijnego społeczeństwa chrześcijańskiego. W swojej autobiografii przyznał się do autorstwa najbardziej mistycznego tekstu różokrzyżowców, Chemicznego wesela Christiana Rosenkreutza. To klasyczny przykład marzenia sennego, w którym śniący zostaje uwięziony na zamku i musi pomyślnie przejść szereg prób, aby udowodnić swoją wartość. Chemiczne wesele zdradza wpływ średniowiecznych niemieckich legend arturiańskich i opowieści o Graalu. Nie ma pewności, czy autorem innych tekstów różokrzyżowców także był Andreae, ale styl i zaprezentowane w nich poglądy na to wskazują. Przypuszczalnie on i jego przyjaciele mieli nadzieję, że tym sposobem zainicjują ruch przemian społecznych. Kiedy sprawa się wydała, zainteresowanie różokrzyżowcami przygasło. Historyczka Frances Yates, uważa, że próba oparcia społeczeństwa na ich wskazaniach nie powiodła się wskutek wybuchu wojny trzydziestoletniej, a zwłaszcza bitwy pod Białą Górą w 1620 roku. Przez następne sto lat o różokrzyżowcach było cicho, choć niektóre ich idee przeniknęły do wolnomularstwa spekulatywnego. „Dwaj przedstawiciele tego nurtu masonerii, sir Robert Moray (ok. 1600-1675) i Elias Ashmole (1617-1692), byli (...) głęboko zainteresowani rozokrzyżostwem”. Gdy około 1710 roku znowu wypłynęło ono na powierzchnię, przyjęło zupełnie inną formę, niż miało w luterańskich manifestach z XVII wieku. Skupiło się bardziej na alchemii niż na religii, dzięki czemu otworzyło się też na katolików. Różokrzyżowcy najbardziej podatny grunt znaleźli teraz w Ameryce. Podobno już w 1694 roku w Pensylwanii osiedliła się społeczność niemiecka wywodząca się z tych kręgów. Amerykańskim różokrzyżowcem był urodzony w 1825 roku Paschal Beverly Randolph, który napisał o różokrzyżostwie, że „zrodziło się u mnie w duszy i chyba ani jedna moja myśl (...) nie została zapożyczona od tych, którzy w przeszłości określali się tą nazwą”. W 1880 roku grupa wolnomularzy powołała do życia stowarzyszenie różokrzyżowców, które skupiało wyłącznie mistrzów masońskich. Podobne bractwa, które wyrosły z lóż wolnomularskich, stały się z czasem niezależne. Dziś w Stanach Zjednoczonych działa kilka organizacji różokrzyżowców. Najpotężniejszą z nich jest Pradawny i Mistyczny Zakon Róży i Krzyża (AMORC) z siedzibą w San Jose w Kalifornii. Poszczególne stowarzyszenia kierują się różnymi zasadami, choć w przeważającej mierze dalekimi od wizji społecznej utopii, o jakiej marzył Johann Andreae. Większy nacisk kładzie się dziś na wiedzę tajemną i mistyczną. Nie ma jednak powrotu do czystych źródeł, skoro pierwsze stowarzyszenia opierały się na czymś, co okazało się oszustwem. „Różokrzyżostwo często zmieniało barwy i kształt, by dostosować się do panujących warunków, ale wciąż pozostawało rozpoznawalne. Samozwańczy mistrzowie bractwa głosili różne dziwne rzeczy, wiedząc, że nikt ich nie podważy, gdyż nikt nie mógł o sobie powiedzieć, że wie, na czym polega «prawdziwe» różokrzyżostwo”. Nie chodzi mi o to, że różokrzyżowcy na czele z Johannem Andreae nie wierzyli i nie wierzą w to, co głoszą. Ani że dzisiejsi członkowie organizacji przekształcili ją w jakąś oszukańczą sektę. Różokrzyżostwo nigdy nie było religią, tylko modelem doświadczenia mistycznego i zbiorem wskazówek życiowych. Większość ludzi potrzebuje takiego modelu. Niektórzy znajdują go w swoim zawodzie, inni w zorganizowanych formach religii, a jeszcze inni w stowarzyszeniach społecznych. Większość z nas sama go sobie tworzy z różnych elementów swojego życia. Różokrzyżostwo, niezależnie od tego, jakie były jego początki, jest dla swoich zwolenników ważną częścią takiego systemu. Znaczenie, jakiego nabierają symbole, w większej mierze zależy więc od jednostki niż od jakiejś tradycji. SAINT-SULPICE Kościół Saint-Sulpice, czyli pod wezwaniem Świętego Sulpicjusza, znajduje się w szacownej VI Dzielnicy Paryża. Po drugiej stronie ulicy, przy której stoi, przecznicę dalej, mieści się moja ulubiona księgarnia Picard et Fils, a dokładnie naprzeciwko niej znajduje się budynek urzędu dzielnicowego z posterunkiem policji. Na placu przed kościołem rośnie kilka drzew i tryska duża fontanna. Dwie przecznice dalej stoi przyklasztorny kościół Saint- Germain-des-Prés, wzniesiony w średniowieczu, przebudowany jednak w połowie XVII wieku. Kościół pod wezwaniem Świętego Sulpicjusza stanął we wspomnianym miejscu na początku XII wieku. Przypuszczalnie już w VII wieku mieszkali tam jacyś zakonnicy, ale nie potwierdzają tego żadne źródła. Choć u schyłku cesarstwa rzymskiego bardzo dużą popularność zyskał kult egipskiej bogini Izydy, nie ma dowodów, że wcześniej była tu jej świątynia. Wprawdzie podczas wykopalisk natrafiono obok na pozostałości domów z czasów rzymskich, ale pod samym kościołem nie znaleziono nic oprócz średniowiecznych fundamentów. Kościół Saint-Sulpice Fot. Sharan Newman Sam święty Sulpicjusz był biskupem Bourges za panowania królów Chlotara II i Dagoberta z dynastii Merowingów. Pochodził ze szlachetnego rodu i choć od dziecka pragnął zostać mnichem, jego rodzice widzieli dla niego miejsce u boku króla. Sulpicjusz przebywał na dworze aż do ukończenia czterdziestu lat, kiedy to dzięki wstawiennictwu biskupa Bourges mógł zrealizować dziecięce marzenie i zostać księdzem. Ze względu na to stał się patronem tych, którzy późno dojrzeli do stanu duchownego, oraz tych, którzy postanawiają spróbować sil w nowym zawodzie. Zmarł w 647 roku w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat. Budowę obecnego kościoła rozpoczął w 1646 roku proboszcz Jean-Jacques Olier, przerażony opłakanym stanem średniowiecznej świątyni, który rzucał się w oczy zwłaszcza w porównaniu ze znajdującym się obok wspaniałym Pałacem Luksemburskim ukończonym w 1615 roku przez Marię Medycejską. Kamień węgielny pod budowę nowej świątyni położył ośmioletni król Ludwik XIV Trzy lata później utworzono obok seminarium duchowne, ale żaden budynek nie przylega do kościoła. Obelisk w kościele Saint-Sulpice © Aviva Casbmira Kakar Z powodu kłopotów finansowych budowa została ukończona dopiero w 1780 roku, w sam raz na rewolucję francuską. W lewym ramieniu transeptu znajduje się zwieńczony kulą marmurowy obelisk. Przez jego środek aż do podłogi i dalej w posadzce przez niemal całą długość transeptu biegnie miedziany pasek. Ów obelisk oraz pasek kazał tam umieścić proboszcz Languet de Gergy (1675-1750), by służyły za gnomon pokazujący czas wiosennego zrównania dnia z nocą i pozwalający prawidłowo określić datę Wielkanocy. W dniu przesilenia wiosennego promień słońca wpadający przez mały otwór w oknie w drugim ramieniu transeptu oświetla linię południka. Sam gnomon nie jest ani trochę bardziej pogański niż młotek. To zwykłe narzędzie, a nie obiekt religijny. U podstawy obelisku wyryto słowa: Kogo prócz Ciebie mam w niebie? Gdy jestem z Tobą, nie cieszy mnie ziemia. [...] Bóg jest opoką mego serca i mym udziałem na wieki [psalm 73 (72)]. Oto wymierzyłeś moje dni tylko na kilka piędzi i życie moje jak nicość przed Tobą [psalm 39 (38)]. Niedaleko kościoła Saint-Sulpice znajduje się Obserwatorium Paryskie, którego niegdysiejszy dyrektor, Jacques Cassini, namówił proboszcza de Gergy do umieszczenia gnomonu w kościele. Miał on posłużyć uczonym do pomiaru zmian prędkości obrotowej Ziemi. Pracami kierował astronom Pierre-Charles Lemonnier (1715-1799). Miedziany pasek — wbrew temu, co można wyczytać w Kodzie Leonarda da Vinci — nigdy nie był nazywany różą. Gnomon w kościele Saint-Sulpice biegnie około stu metrów od Południka Paryskiego. Od tysięcy lat gnomony wykorzystywano do określania dat świąt religijnych związanych z porami roku. Ponieważ zarówno Wielkanoc, jak i Pascha są świętami ruchomymi, których data zależna jest od przesilenia wiosennego, dokładne wyznaczenie ich daty było sprawą niezwykle ważną dla chrześcijan i żydów. Gnomony można znaleźć w wielu kościołach w całej Europie, na przykład w katedrze w Bolonii, gdzie w XVI wieku przeprowadzano pomiary w związku z reformą kalendarza podjętą przez papieża Grzegorza XIII [*Prywatny list od Michaela Rougégo z parafii Saint-Sulpice z 25.5.2004 r. Jestem mu bardzo wdzięczna za przeczytanie i uwagi do tego hasła, ale wszystkie błędy są wyłącznie moimi błędami.]. Choć Południk Paryski nigdy nie stał się najważniejszym południkiem, wykorzystano go do zdefiniowania metra. W 1795 roku francuskie Zgromadzenie Narodowe przyjęło, że „metrem będzie się nazywać «jedną dziesięciomilionową część (...) odległości między biegunem północnym arównikiem na południku przechodzącym przez Paryż»„. Do dziś przy kościele Saint-Sulpice działa seminarium duchowne, ale klasztor już zlikwidowano. Choć za dnia w kościele posługuje zakonnica, „mało prawdopodobne, by ktoś ją poprosił, aby w nim nocowała i go pilnowała (...). Gdyby komuś miano powierzyć takie obowiązki, byłby to sprawny fizycznie zakrystian”. Kościół ma jedynie wikariusza, który mieszka w pobliżu. Na potrzeby akcji Dan Brown wymyślił scenę, w której siostra Sandrine Biele stoi przyczajona na emporze prezbiterium. Tylko że w kościele Saint-Sulpice nie ma empor. Z zewnątrz wydaje się, że budynek jest dwukondygnacyjny, ale to tylko fasada sprawia takie wrażenie. Od wewnątrz mury nie mają podziałów. Poniżej górnych okien ciągnie się co prawda żelazna poręcz, ale służy ona przypuszczalnie do celów konserwatorskich i jest stanowczo zbyt wąska, żeby ktoś mógł się na niej przyczaić. Naprzeciwko prezbiterium znajdują się zbudowane w 1961 roku przez Aristide’a Cavaillégo-Colla wspaniałe organy z piszczałkami umieszczonymi w drewnianej obudowie wykonanej w poprzednim stuleciu, ozdobionej kolumnami korynckimi i posągami. Zajmują one niemal całą ścianę. Warto ich posłuchać podczas mszy albo koncertu. Podobnie jak w większości europejskich kościołów katolickich, w Saint-Sulpice nie ma ławek. Do niedawna podczas mszy wierni musieli stać lub klęczeć. Teraz wstawiono dla nich drewniane krzesła z wiklinowymi siedzeniami. W kościele nie ma też klęczników. Choć Kod Leonarda da Vinci o tym nie wspomina, jednym z powodów, dla których jego autor powiązał kościół Saint-Sulpice z Zakonem Syjonu, są litery „p” i „s” [*Zakon Syjonu to po ang. Priory of Sion (przyp. tłum.).], które można znaleźć w środku. Nawiązują one do imion Piotra i Sulpicjusza, jego świętych patronów. Przykro mi, że kościół Saint-Sulpice z książki Dana Browna tak bardzo różni się od prawdziwego. Jednak ten prawdziwy jest niezwykle piękny i też zasługuje na uwagę. Gdy następnym razem będę w Paryżu, znowu do niego zajrzę — rzecz jasna, gdy wyjdę z księgarni. SAUNI?RE, JACQUES Jacques Sauni?re, zamordowany historyk sztuki z Kodu Leonarda da Vinci, zawdzięcza swoje nazwisko Françoisowi Bérengerowi Sauniere’owi (1852-1917), tajemniczemu wikariuszowi z leżącej na południe od Carcassone, u podnóża Pirenejów, parafii Rennes-le-Château. Z życiem owego księdza wiąże się legenda, w której za każdym razem, gdy jest opowiadana, pojawia się coś nowego. Jej początki są równie dziwne jak ona sama. François Bérenger Sauni?re urodził się w miejscowości Montazels niedaleko Rennes-le-Château. Jego ojciec był tam merem i zarządcą młyna. François miał dziesięcioro rodzeństwa, spośród którego przeżyło siedmioro. Jego starszy brat Alfred także został księdzem. François uzyskał święcenia kapłańskie w czerwcu 1879 roku w Narbonne. Najpierw był wikariuszem w miejscowości Aletles-Bains, a później proboszczem w Le Clat. Najwyraźniej jednak naraził się czymś przełożonym i 1 czerwca 1885 roku zesłano go jako wikariusza do kompletnego zaścianka — parafii Rennes-le-Château, której kościół wymagał niezwłocznego remontu. Sauni?re należał do zagorzałych monarchistów w epoce, gdy Francja ponownie stała się republiką. Ponieważ w kazaniach dawał wyraz swoim przekonaniom politycznym, naraził się na reprymendę zwierzchnika i obniżenie pensji. Wysłano go też na rok do pracy w seminarium duchownym w Narbonne. Szczęśliwym dlań zbiegiem okoliczności o jego losie dowiedziała się hrabina Chambord, wdowa po pretendencie do tronu Francji z rodu Burbonów, i ofiarowała mu pewną sumę. Kiedy wrócił do Rennes-le-Château, mógł przekazać radzie parafialnej 518 franków na remont kościoła Świętej Marii Magdaleny. Przenosząc się na własną plebanię, Sauni?re zabrał ze sobą Marię, osiemnastoletnią córkę gospodarzy, u których wcześniej mieszkał. Pracowała ona u niego jako gospodyni do końca jego życia. Różne darowizny pozwoliły Sauni?re’owi przez kilka następnych lat prowadzić dalej remont kościoła. W 1891 roku zdarzyło się jednak coś, co sprawiło, że nie tylko dokończył remont, ale także sfinansował bogaty wystrój kościoła, zbudował okazały dom gościnny i zaczął żyć na wysokiej stopie. Co odmieniło jego los? Pierwsza hipoteza na ten temat pojawiła się dopiero w 1967 roku. Według niej podczas prac renowacyjnych Sauni?re odkrył w jednej z podtrzymujących ołtarz kolumn skrytkę ze starymi pergaminami. To właśnie na nie powoływał się Pierre Plantard w napisanych przez siebie także w 1967 roku — Dossiers secrets. Plantard utrzymywał, że Sauni?re zawiózł pergaminy do paryskiego seminarium Saint-Sulpice, gdzie poddano je badaniom. W Paryżu Sauni?re zaprzyjaźnił się z artystami, uczonymi i śpiewakami operowymi. Po powrocie kontynuował remont, a jakiś czas później natrafił na ukryty pod ołtarzem głównym złoty skarb. Niestety, nie ma na to żadnych dowodów. Do roku 1967 nie było o tym żadnej wzmianki. Jednak i bez skarbu Sauni?re’a otacza jakaś tajemnica. Znikał z domu na wiele dni, zostawiając gospodyni listy, które miała wysyłać dopytującym się o niego osobom. Nie ma żadnych pewnych informacji, a nawet poszlak, w jakim celu wyjeżdżał. Pewnego razu postanowił, że należy zlikwidować cmentarz parafialny, a kości umieścić w ossuarium lub na cmentarzu komunalnym. Często się tak robi, gdy nie można powiększyć terenu cmentarza, na którym grzebie się zmarłych od wielu pokoleń. Co jakiś czas likwiduje się najstarsze groby, by zrobić miejsce dla kolejnych nieboszczyków. Mieszkańcom Rennes-le-Château niezbyt się to podobało i złożyli skargę do prefekta. W 1895 roku Sauni?re’owi nakazano przerwać ekshumację. Z tej jego działalności narodziła się plotka, że ksiądz przekopywał cmentarz w poszukiwaniu skarbów. Prawdą jest jednak, że od 1896 roku Sauni?re miał mnóstwo pieniędzy. Przyspieszył odbudowę kościoła, wzmocnił strop piwnicy, otynkował ściany i zamówił u malarza oraz rzeźbiarza z Tuluzy „terakotowe figurki świętych, płaskorzeźby i malowidła z ludźmi w naturalnych barwach, strojach z epoki, na tle domów i wiejskich krajobrazów”. Do dziś można je podziwiać w kościele. W przemowie wygłoszonej do biskupa Carcassonne, który przybył do Rennes-le- Château na wizytację, Sauni?re oświadczył, że remont kościoła został sfinansowany dzięki „moim parafianom (...), mojej gospodarności i poświęceniu oraz szczodrości kilku dobrych dusz spoza tej parafii”. W latach 1901-1908 Sauni?re prowadził też inne prace budowlane: postawił willę w stylu Ludwika XV oraz pseudośredniowieczną wieżę zwaną Tour Magdala, w której urządził sobie biuro i bibliotekę. Skąd wziął pieniądze nie tylko na to, ale i na bardzo dostatnie życie? Jego przełożeni podejrzewali, że nieuczciwie sprzedaje msze, zamieszczając ogłoszenia w czasopismach katolickich. Przyjmowanie przez księdza datków na kościół w zamian za określoną liczbę odprawionych przezeń mszy za dusze bliskich lub inne posługi religijne jest normalną praktyką, ale każda msza powinna być odprawiona w jednej intencji. Zarzucono Sauni?re’owi, że brał pieniądze za odprawienie nawet trzystu mszy dziennie, co jest fizycznie niewykonalne. 15 października 1910 roku otrzymał polecenie, by „udał się do domu rekolekcyjnego i spędził tam dziesięć dni na modlitwach”. Sędziowie orzekli, że choć istnieją poszlaki wskazujące na jego winę, brak jest „niezbitych dowodów”. Gdyby takie znaleziono, Sauni?re musiałby zrzucić sutannę. On jednak utrzymywał, że jest niewinny i że odprawił każdą mszę, za jaką otrzymał zapłatę, a wszystkie pieniądze od anonimowych darczyńców przekazywał na odnowienie kościoła Marii Magdaleny. A mimo to w 1911 roku zakazano mu odprawiania mszy. Od tego czasu zaczęły się jego kłopoty finansowe. Złożył wniosek o kredyt, ale ponieważ wszystko, co miał, zapisał na swoją gospodynię, bank odrzucił jego podanie. W styczniu 1917 roku zmarł na zawał serca. Wiele lat później historię tę usłyszał Pierre Plantard i tak narodziły się Dossiers secrets. Ale to był dopiero początek popularności Rennes-le-Château, które z czasem stało się francuskim Roswell. Budynki wzniesione przez Sauni?re’a zainteresowały poszukiwaczy skarbów templariuszy i katarów, grobu Chrystusa, linii geomantycznych i kosmicznego przymierza z Syriuszem [*Nie mam pojęcia, skąd się tutaj wzięła Psia Gwiazda.]. A wszystko to przez księdza, który znalazł sobie jakieś tajemnicze źródło dochodów. Skąd brał pieniądze? Nie mam pojęcia. Odwołując się do brzytwy Ockhama, tej uroczej średniowiecznej zasady, najprostszym wyjaśnieniem byłoby to, że rzeczywiście sprzedawał niezliczone msze, a poza tym przyjmował darowizny. Niczego mu jednak nie udowodniono. Kościół, willa i wieża stoją do dziś i stanowią niemałą atrakcję turystyczną. Ludzie wciąż poszukują skarbów, kierując się „wskazówkami” wypatrzonymi w kościele, konfiguracją okolicznych wzgórz i oczywiście gwiazdami. Poczułabym dreszcz emocji, gdyby ktoś coś znalazł, ale na razie pozostanę przy najprostszym wyjaśnieniu. Myślę, że François Bérenger Sauni?re byłby zdziwiony, a nawet przerażony tą mistyczną aurą wokół swojej działalności. Z jego notatek i listów wyłania się obraz pobożnego i konserwatywnego księdza. Trudno mi uwierzyć, by mógł mieć coś wspólnego z geomancją czy katarami. Pewnie jednak by się ucieszył, że ci wszyscy poszukiwacze skarbów mają o nim takie wielkie mniemanie. I wcale nie muszą się mylić. Udało mu się wygodnie urządzić w życiu i pozostawić po sobie tajemnicę, której najprawdopodobniej nie uda się wyjaśnić. SOBÓR NICEJSKI W 313 roku Konstantyn Wielki wydał edykt zwany mediolańskim, zapewniający swobodę wyznania chrześcijanom w tych częściach Imperium Rzymskiego, nad którymi panował. Władzę nad całym cesarstwem zdobył w 324 roku, kiedy pokonał wschodniorzymskiego cesarza Licyniusza, który także, chociaż był poganinem, wydał dekret zapewniający chrześcijanom wolność wyznania w swojej części imperium”. Rok później, w czerwcu 325 roku, Konstantyn zwołał radę wszystkich biskupów chrześcijańskich z całego świata rzymskiego. Odbyła się ona w Nicei na terenie dzisiejszej Turcji. Nie był to pierwszy sobór chrześcijański, nawet nie pierwszy, w którym uczestniczył Konstantyn, ale największy z dotychczasowych. Aby zrozumieć, jakie miał on znaczenie, należy go umieścić na tle epoki. A zatem trzymajcie się mnie, bo obejrzycie w ekspresowym tempie panoramę chrześcijaństwa i polityki rzymskiej IV wieku. CO TO ZNACZY BYC CHRZEŚCIJANINEM? Na początku IV wieku chrześcijaństwo rozprzestrzeniło się na wszystkie kraje imperium i pomimo niezliczonych prześladowań rosło w siłę. W tamtych czasach nie istniał jednak jeden Kościół chrześcijański. Ludzie nawracali się przeważnie pod wpływem wędrownych kaznodziejów, bodźcem bywały też indywidualne objawienia, nie podparte znajomością doktryny nowej wiary. Powszechna zgoda panowała zresztą tylko w sprawach absolutnie podstawowych: że Jezus był Synem Bożym, że poniósł śmierć na krzyżu, by odkupić ludzkie grzechy, że zmartwychwstał i że ci, którzy w niego wierzą, będą cieszyli się życiem wiecznym po śmierci. W II i III wieku chrześcijanie starali się nie rzucać w oczy. Panowała opinia, że jest to religia dla biedaków i osób bez praw obywatelskich — robotników, niewolników i kobiet. Celsjusz, pisarz niechrześcijański, tak opisuje starania głosicieli Dobrej Nowiny: „Mogą (...) oni przekonać tylko głupców, ludzi niegodnych czci i szacunku, niewolników, kobiety oraz małe dzieci”. Chrześcijanie mieli wówczas taką opinię jak wiele dzisiejszych hermetycznych grup religijnych. Swoje obrzędy otaczali tajemnicą. Nie pozwalali na małżeństwa z wyznawcami innych religii. Nie obchodzili rzymskich świąt i nie wpuszczali do domu obcych. U prostych ludzi wzbudzało to podejrzenia, że są uwikłani w różne niecne praktyki, od rozpasanych orgii po kanibalizm. Ale władze rzymskie uważały chrześcijan za zagrożenie dla państwa głównie dlatego, że podobnie jak żydzi, nie uznawali oni bogów rzymskich i, co ważniejsze, boskości cesarza. Większość Rzymian uważała to za zdradę, oznakę chęci doprowadzenia do upadku imperium. A zatem pobożni chrześcijanie albo siedzieli cicho, albo godzili się na męczeńską śmierć. Oczywiście byli także beztroscy chrześcijanie, którzy nie przeżywali rozterek, kiedy musieli pójść na ustępstwa wobec państwa, zwłaszcza gdy trzeba było wybierać między zapaleniem kadzidła na ołtarzu a występem na arenie z lwami. Kiedy prześladowania się zakończyły, byli oni traktowani z niechęcią przez tych, którzy w złych czasach stracili rodziny, przyjaciół i majątek. Niektórzy z nich głosili, że w żadnym razie nie można pozwolić, by ci „upadli” bracia kiedykolwiek wrócili do wspólnoty wiernych. Inni uważali, że mogą wrócić, pod warunkiem że publicznie okażą skruchę za wyparcie się wiary. Sprawa ta dzieliła gminy chrześcijańskie, nawet jeśli zgadzały się we wszystkich innych punktach doktryny. W czasie, gdy odbywał się sobór nicejski, było dwóch biskupów Rzymu — jeden, który przyjmował „upadłych” z powrotem na łono Kościoła, i drugi, który się na to nie zgadzał. Podobnie było w innych miastach. Najważniejsza kwestia miała jednak związek z istotą wiary. Czy to, że Jezus jest Synem Bożym, oznacza, że mamy dwóch Bogów? Czy mężczyzna Jezus był człowiekiem, w którego wstąpił Bóg? Czy też był on bogiem w ludzkiej postaci, ale niezdolnym do ludzkich uczuć i cierpienia? I co to właściwie jest Duch Święty? Poza Modlitwą Pańską oraz rytuałem chleba i wina nie obowiązywała jednolita liturgia. O życiu Jezusa i działalności apostołów opowiadano na wiele różnych sposobów. W różnych miejscach przestrzegano różnych przykazań. Jeśli religia miała przetrwać, przywódcy chrześcijańscy, biskupi, musieli w tych sprawach dojść do porozumienia. DLACZEGO KONSTANTYN TAM BYŁ? Przewodnicząc obradom soboru nicejskiego, Konstantyn poszedł w ślady poprzednich cesarzy, którzy zgodnie z tradycją obejmowali patronat nad wybraną świątynią. Nie istniało wtedy jeszcze pojęcie rozdziału Kościoła od państwa. Bóstwa, które nie stały po stronie Rzymu, należało zniszczyć. Postanowiwszy poprzeć swoim autorytetem i pieniędzmi chrześcijan, Konstantyn zażądał od soboru uzgodnienia czegoś w rodzaju ujednoliconej formuły przedmiotu wiary, zwłaszcza w odniesieniu do natury Chrystusa. (Więcej na ten temat znajdziecie pod hasłem herezja.) Innym celem było ustalenie hierarchii władzy w obrębie Kościoła. Aby dopasować chrześcijaństwo do wzorca religii rzymskich, potrzebni byli pewnego rodzaju rzecznicy. Konstantyn postanowił wykorzystać w tym celu autorytet biskupów, który w ich przekonaniu był oparty na sukcesji ustanowionej przez pierwszych apostołów. Stąd wywodzi się termin „Kościół apostolski”. Tym sposobem na lodzie zostali gnostycy, którzy swój autorytet opierali na indywidualnym objawieniu. Należy zauważyć, że wszyscy duchowni, którzy uczestniczyli w soborze, byli mężczyznami. Nie znalazłam żadnej wzmianki, by w ogóle rozważano udział kobiet w podejmowaniu tych decyzji. Światy grecki i rzymski, podobnie jak żydowski, były zdecydowanie patriarchalne. Kobiety w społecznościach wczesnochrześcijańskich niemal od samego początku były na marginesie. Przypomina mi to narodziny konstytucji Stanów Zjednoczonych, kiedy pomimo prośby Abigail Adams, by „pamiętano o kobietach”, prawo głosu przyznano tylko wolnym, białym i majętnym mężczyznom. CO TAM SIĘ WYDARZYŁO? Przenieśmy się teraz na obrady soboru. Między zgromadzonych z wielką pompą wchodzi cesarz. Na początek oznajmia delegatom, że wezwał ich tu, do Nicei, aby położyć kres kłótniom i wypracować doktrynę wiary, która byłaby do przyjęcia dla wszystkich. Podobnie jak bywa podczas innych takich zgromadzeń, spośród uczestników soboru wyłoniły się dwa skrajne skrzydła oraz najliczniejsze centrum, które można było przeciągnąć na swoją stronę argumentami odwołującymi się do rozumu lub instynktu samozachowawczego. Skrajne poglądy reprezentowali dwaj kapłani, Ariusz i Atanazy. Żaden z nich nie był biskupem, dlatego nie mogli głosować. Wiedzieli jednak, jak nagłośnić swoje poglądy. Obaj pochodzili z Egiptu, co każe mi się zastanawiać, co w tamtych czasach zawierały wody Nilu. Ariusz był aleksandryjczykiem. Miał znakomite wykształcenie, a główny przedmiot jego rozważań stanowiła kwestia relacji Boga Jedynego do Trójcy Świętej. Doszedł do wniosku, że Bóg Ojciec stworzył Chrystusa (Logos, czyli „Słowo”) oraz że Ojciec istniał przed Synem i mógł istnieć bez Syna. Posługiwał się językiem ówczesnych filozofów i jego argumenty trafiały słuchaczom do przekonania. Choć wygnano go z Aleksandrii, znalazł zwolenników w Cezarei i Nikomedii, także wśród tamtejszych biskupów. Oponentem Ariusza był inny kapłan, młody mężczyzna o imieniu Atanazy, sekretarz biskupa Aleksandrii. Przekonany o swojej racji ów dwudziestoparolatek energicznie agitował za przyjęciem swoich poglądów i oskarżał zwolenników Ariusza nie tylko o to, że się mylą, ale że wręcz oszukują zebranych. „Są oni równie zmienni i niestali w swoich opiniach, jak kameleon w swoim ubarwieniu”. Atanazy twierdził, że zdanie „Na początku było Słowo” (Jan 1,1) brzmi całkowicie jednoznacznie. Trzy osoby Trójcy Świętej były wiecznie tym samym. Jak się wydaje, Konstantyna Wielkiego tak naprawdę mało obchodziło, która strona wygra. Zależało mu przede wszystkim na jedności Kościoła. Przypuszczalnie nawet nie wszyscy biskupi rozumieli istotę tego sporu. Tak czy owak, zwolennicy Atanazego przekonali większość do przyjęcia swojego stanowiska. Sformułowano credo nicejskie, którego nie podpisali tylko dwaj biskupi. Zostali oni wraz z Ariuszem wykluczeni ze wspólnoty i skazani na wygnanie, ale choć to brzmi groźnie, nie była to bardzo dotkliwa kara. Całą trójkę Kościół przyjął później z powrotem. Jeden z nich, Euzebiusz z Nikomedii, został nawet przyjacielem Konstantyna i to on ochrzcił go na łożu śmierci. Atanazy zaś spędził resztę życia na wygnaniu i powrotach z wygnania, przypuszczalnie dlatego, że był nieprzejednany w swoich przekonaniach. Tkwił jak cierń w boku Konstantyna, który w końcu zesłał go na trzy lata do Trewiru w Germanii. Później jako biskup Aleksandrii przez kilka lat zachowywał się spokojnie, ale za panowania następnych cesarzy także popadał z nimi w konflikty. Zmarł w 373 roku. CREDO NICEJSKIE Oto credo, czyli wyznanie wiary, które przyjęto na soborze w Nicei: Wierzymy w jednego Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. I w jednego Pana Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, zrodzonego z Ojca, jednorodzonego, to jest z istoty Ojca, Boga z Boga, Światłość ze Światłości, Boga prawdziwegoż Boga prawdziwego, zrodzonego, a nie uczynionego, współistotnego Ojcu, przez którego wszystko się stało, co jest w niebie i co jest na ziemi, który dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił i przyjął ciało, stał się człowiekiem, cierpiał i zmartwychwstał trzeciego dnia, wstąpił do nieba, przyjdzie sądzić żywych i umarłych. I w Ducha Świętego. Tych, którzy mówią: „był kiedyś czas, kiedy go nie było” lub „zanim się narodził, nie był”, lub „stał się z niczego”, lub pochodzi z innej hipostazy, lub z innej substancji [niż Ojciec], lub że Syn Boży jest zmienny i przeobrażany, tych wszystkich powszechny i apostolski Kościół wyłącza. Widać tu wyraźnie, w jakiej sprawie biskupi byli najbardziej stanowczy. Nie wypowiedzieli się w kwestii życia i śmierci Jezusa, ledwie wspomnieli o Trójcy Świętej, ale pokazali, że kolega Ariusz nie będzie im mieszał szyków! Zarówno Ariusz, jak i Atanazy zgadzali się, że Jezus był i Bogiem, i człowiekiem — cierpiał jak człowiek, ale także doznawał innych uczuć związanych z człowieczeństwem. Tak więc nie istniały przeszkody, by mógł się ożenić lub przynajmniej związać z kobietą. Jednak wszyscy chrześcijanie w tym okresie, łącznie z gnostykami, wierzyli, że Jezus umarł na krzyżu, zmartwychwstał i wstąpił do nieba. Bez owych trzech prawd nie byłoby tej religii. CO JESZCZE POSTANOWIONO NA SOBORZE? W Nicei przyjęto również listę tak zwanych kanonów dyscyplinarnych, czyli reguł kierowania Kościołem. W myśl pierwszego kanonu żadnemu duchownemu nie wolno pozbawiać się męskości przez wzgląd na Boga, niezależnie od tego, co powiedział święty Paweł. Jeśli kogoś spotkał przykry wypadek lub został wykastrowany jako niewolnik przez pana, to może zostać księdzem, jednak ludzie Kościoła muszą w sobie znaleźć siłę, by zachować czystość bez uciekania się do skrajności. Nie wiem, jak częste były takie skrajne sytuacje — nie wykluczam, że i w tym wypadku wody Nilu zaszkodziły biskupom. Z kanonu tego wynika, że już wtedy istniał silny ruch na rzecz utrzymania przez księży celibatu, który stał się normą dopiero kilkaset lat później. W innym kanonie określono zasady wyświęcania księży i biskupów, a w jeszcze innym proponowano, by przed wyświęceniem przedstawić mężczyźnie (jak zwykle tylko mężczyźnie), na co się godzi. Większość z pozostałych kanonów dotyczy praw i obowiązków biskupów. Niektóre odnoszą się do przyjmowania z powrotem na łono Kościoła tych, których uznano za heretyków, o ile mu się podporządkują, a także żołnierzy, którzy walczyli po stronie poganina Licyniusza przeciwko Konstantynowi, jeśli odbyli pokutę. W kanonie III zapisano, że duchowny nie może mieszkać razem z kobietą, chyba że jest to jego „matka, siostra, ciotka lub inna osoba stojąca poza wszelkimi podejrzeniami”. Wygląda to na przykład kołtuńskiej pedagogiki, która miała powstrzymać księży przed życiem z konkubinami. Ale był to podstęp (moim zdaniem) mający doprowadzić do zerwania z praktyką, że kobiety i mężczyźni, którzy złożyli śluby czystości, pracują razem dla Kościoła. W ten sposób udaremniono kobietom pełnienie jakichkolwiek funkcji sakralnych. Chciałabym również wspomnieć o kanonie IX, który najwyraźniej został w późniejszych wiekach uchylony, choć nie wiem dlaczego. Stwierdza się w nim między innymi, że święcenia duchownych, którzy przed ich przyjęciem popełnili przestępstwo, są nieważne, „Kościół powszechny chce bowiem ludzi o nieskazitelnej opinii”. Większość z tych kanonów była powtórzeniem zasad, które przyjęto na poprzednich soborach. Potwierdzano je także na późniejszych. Jednak dyskusje nad nimi nigdy nie wygasły. Marzenie Konstantyna o jedności nigdy nie miało się spełnić. CZEGO NA SOBORZE NIE ZAŁATWIONO Wielu spraw na soborze nicejskim nie załatwiono. Po pierwsze, nie rozwiązano raz na zawsze wszystkich kwestii, gdy chodzi o naturę Chrystusa. Pomimo powtarzających się w credo stanowczych zaklęć, biskupi po powrocie do domu znów zaczęli się kłócić. Zwolennicy Ariusza zostali misjonarzami i działali zwłaszcza wśród Wizygotów, którzy wkrótce mieli podbić Europę. Wizygoci, którzy ostatecznie osiedli w Hiszpanii, przez następne dwieście lat byli wyznawcami Kościoła ariańskiego. Nie ustalono, które teksty powinno się włączyć do Biblii. Pierwsza taka kompilacja powstała pięćdziesiąt lat później, a i dziś różne odłamy chrześcijaństwa mają nieco inne Biblie. Oprócz jednego wymienionego wyżej kanonu dotyczącego zamieszkiwania duchownych pod jednym dachem z kobietą, o kobietach w ogólnie nie wspomniano. To smutne, ale mężczyźni najwyraźniej uważali, że znając położenie kobiet, nie odpowiadają za nie. Sprawę tę omawiam w innym miejscu książki. W przeciwieństwie do Konstantyna Wielkiego, który władał Rzymem, Kościół rzymski w tamtych czasach nie był ważnym graczem. Po pierwsze, z powodu różnicy zdań na temat powrotu na łono Kościoła zbłąkanych owieczek Rzym miał dwóch biskupów. Po drugie, kongregację tworzyli w większości wierni wywodzący się z niższych klas. Wielkie rody senatorskie nie interesowały się nową religią. Wreszcie, mimo że Rzym nie bez powodu rościł sobie pretensje do nadrzędnej pozycji w Kościele, gdyż to tam ponieśli śmierć święci Piotr i Paweł, inne miasta miały większe prawo do tego tytułu. Antiochia, Aleksandria i Cezarea były ośrodkami starszymi i lepiej rozwiniętymi, w Konstantynopolu rezydował cesarz. Choć Jerozolima została całkowicie zniszczona przez Rzymian w 70 roku n.e., to jednak wciąż w jej ruinach mieszkała mała wspólnota chrześcijańska, a Patriarcha miasta cieszył się wielkim szacunkiem. Stary biskup Rzymu Sylwester nawet nie przyjechał do Nicei. W zamian przysłał na sobór dwóch legatów z listem, w którym usprawiedliwiał swoją nieobecność. O CO W TAKIM RAZIE TYLE HAŁASU? Sobór nicejski miał tak duże znaczenie, ponieważ był najliczniejszym zgromadzeniem biskupów od początku dziejów i co ważniejsze, jego obradom przewodniczył sam cesarz. W tamtym czasie wydawało się to całkiem naturalne. Większość chrześcijan była bardzo zadowolona, że ma cesarza po swojej stronie. Jednak w ten sposób powstał precedens, który na wschodzie wykorzystywano aż do upadku Konstantynopola w 1453 roku, a na zachodzie jeszcze przez wieki po tym, jak cesarze utracili resztki władzy nad Europą Zachodnią. Dzieje Kościoła wieków średnich to w przeważającej mierze wałki biskupów i papieży o niezależność polityczną i starania o utrzymanie wpływu na władców świeckich. Ponadto, przyjmując zaproszenie Konstantyna na sobór, chrześcijanie, przypuszczalnie nieświadomie, postawili się w pozycji nie tych, którzy zmieniają świat, ale tych, którzy mu ulegają. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Klaus Schatz SJ, Sobory powszechne — punkty zwrotne w historii Kościoła, tłum. ks. Jerzy Zakrzewski SJ, Wydawnictwo WAM, Kraków 2001. ŚWIĘTA/BOSKA KOBIECOŚĆ Termin „święta kobiecość” ma tyle znaczeń, ile jest osób, które się nim posługują. Na przykład w systemie panteistycznym może oznaczać kult bogini. Może się także odnosić do współistnienia w boskiej istocie lub boskiej zasadzie pierwiastka męskiego i żeńskiego. Może wreszcie być oznaką czci dla przyrody jako z natury kobiecej. Może nawet oznaczać, że w każdej kobiecie jest coś boskiego. Autor Kodu Leonarda da Vinci nie używa tego terminu konsekwentnie. Z jednej strony zdaje się sugerować, że w czasach przedchrześcijańskich w Rzymie panowała religia matriarchalna, której wyznawcy oddawali cześć świętej kobiecości, i że Stolica Piotrowa celowo dążyła do tego, żeby chrześcijaństwo stało się religią ściśle patriarchalną. Z drugiej strony w jego książce można znaleźć wątek, który podkreśla współistnienie pierwiastków męskiego i kobiecego jednoczących się w symbolicznym akcie seksualnym. Podobno był to kult przedchrześcijański i jak matriarchat został on stłumiony. Chodzi tu o dwie różne sprawy, które trzeba omówić oddzielnie. W dziejach religii monoteizm pojawił się późno. Wygląda na to, że trudniej sobie wyobrazić jednego boga, który tworzy wszechświat i panuje nad nim, niż wielu bogów, z których każdy ma określony zakres władzy. W początkach swoich dziejów, około trzech tysięcy lat temu, nawet Hebrajczycy mieli boginię matkę zwaną Aszerą. „Czasem uważano ją za małżonkę Baala, a czasem za żonę Jahwe” [*Informacji tej udzieliła mi 29.8.2004 r. w prywatnej rozmowie prof. Barbara Newman.]. Jej kult zanikł tuż przed okresem niewoli babilońskiej, czyli około 500 roku p.n.e. Rozbudowany panteon bogów rzymskich wchłaniał różne bóstwa pochodzące z innych kultur, z którymi stykali się Rzymianie. Wśród tych bóstw wiele było kobiecych. Zwykle pod ich postacią czczono żeński aspekt płodności, który przejawiał się w corocznym nadejściu wiosny czy narodzinach dziecka. Inne boginie, takie jak Minerwa czy Diana, były z kolei ucieleśnieniem cnót lub zjawisk przyrodniczych. W ich świątyniach posługę pełniły zarówno kapłanki, jak i kapłani. Czy to oznacza, że w starożytnym Rzymie kobiety były równe mężczyznom? Niestety, nie. „Społeczeństwa Grecji i Rzymu od samych swoich początków — takich, jak je rozumiemy — były społeczeństwami patriarchalnymi”. Zarówno greckie, jak i rzymskie prawa i zwyczaje spychały kobiety do sfery życia prywatnego. Kobieta mogła posiadać nieruchomości jedynie za pośrednictwem swojego „opiekuna”. Zarówno chłopcy, jak i dziewczęta podlegali władzy ojca, ale chłopcy po ukończeniu czternastu lat mogli sami decydować o sobie, dziewczęta zaś pozostawały pod tym względem dziećmi przez całe życie. Kobiety miały swój udział w życiu religijnym. Do ich obowiązków w rodzinie należało składanie ofiar bogom domowym. Kapłankami niektórych kultów były kobiety, aczkolwiek zazwyczaj wymagało to od nich całkowitego wyrzeczenia się seksu, jak na przykład w wypadku najbardziej znanego kultu Westy. Westalki — Dziewice Westy miały dużo więcej swobody niż inne rzymskie kobiety, nawet te należące do rodziny cesarskiej, ale musiały za to zapłacić dochowaniem absolutnej czystości. Każda westalka mogła być pewna, że przyłapana na współżyciu z mężczyzną zostanie niezwłocznie zamurowana żywcem i umrze z głodu. Tak więc westalki, podobnie jak później dziewice chrześcijańskie, poświęciły swoją funkcję rozrodczą na rzecz wolności społecznej w dość ograniczonej sferze. „Energia seksualna Dziewic Westy (...) mogła być iskierką, która powiodła Rzym do wspaniałej przyszłości i niezliczonych zwycięstw (...). W ten sposób patriarchat zawładnął kobiecą energią i skierował ją na zdobycie potęgi wojskowej i politycznego zwierzchnictwa”. Z bogiń zadomowionych w Rzymie zachowania dziewictwa nie wymagała od swych kapłanek Kybele, czyli Wielka Macierz. Rzymskie warstwy rządzące odnosiły się do jej kultu podejrzliwie. Uważano, że uroczystości ku czci Kybele, obchodzone głównie wiosną, stwarzają okazję do nieprzyzwoitego zachowania, gdyż odbywały się podczas nich szalone tańce i samobiczowanie. Kult Kybele obejmował również jej małżonka, Attisa, który był śmiertelnikiem. Zakochał się on w bogini, a ona odwzajemniła jego uczucie, kiedy jednak odkryła, że ją zdradza, sprowadziła na niego szał, w którym Attis dokonał samokastracji, po czym umarł. Można sobie wyobrazić, jak atrakcyjny ów kult musiał się wydawać rzymskim kobietom, i aż dziw bierze, że całkowicie zanikł. Mogło się do tego przyczynić gorliwe naśladowanie Attisa przez jego kapłanów. Właśnie to, bardziej nawet niż rozwiązłe zachowanie kobiet, musiało denerwować statecznych rzymskich senatorów. W swoim czasie wiele szumu robiono wokół udziału kobiet w orgiastycznych rytuałach ku czci Dionizosa. Ich uczestniczki zwane bachantkami włóczyły się jakoby po dzikich ostępach odziane w skóry jeleni, owinięte żywymi wężami i gołymi rękami rozszarpywały zwierzęta na strzępy. Mocna wizja, prawda? Nie ma jednak pewności, czy kiedykolwiek taki kult istniał. Pierwszą wzmiankę na jego temat można znaleźć nie w tekstach historycznych, ale w sztuce wielkiego tragika Eurypidesa z 405 roku p.n.e.. Wiemy co prawda, że w późniejszym czasie pewne kobiety nazywały siebie bachantkami, ale powstaje pytanie, czy życie naśladowało sztukę, czy też Eurypides opisał wcześniej istniejący rytuał? Moim zdaniem to bez znaczenia: najwyraźniej istniało zapotrzebowanie na taki kult. To bezpruderyjne święto zostało zakazane w Rzymie w 186 roku p.n.e. Ci, którzy brali w nim udział, tłumaczyli swoje zachowanie tym, że opętał ich boski „szał”. Twierdzili, że to rodzaj emocjonalnego oczyszczenia. Niewiele im to pomogło. Liwiusz pisze, że wielu wyznawców Bachusa zostało uwięzionych i skazanych na śmierć. Prześladowania dotknęły zarówno kobiety, jak i mężczyzn. „Kobiety przekazywano rodzinom, aby wykonały na nich wyrok”. Wyroki oczywiście wykonywano, gdyż kobieta stanowiła własność męskich krewnych. Mniej kontrowersji wzbudzał w Rzymie kult Bona Dea (Dobrej Bogini), zapewne dlatego, że był głównie kobiecy. Poza tym jego obrzędy odprawiano w domach, które uważano za terytorium kobiece. Plutarch pisze, że w tych obrzędach nie wolno było uczestniczyć mężczyznom. „Pan domu wychodził i zabierał ze sobą wszystkich mężczyzn, a pieczę nad domem przejmowały kobiety, które dekorowały go i przygotowywały do uroczystości. Wiele obrzędów celebrowano w nocy, a towarzyszył im nastrój zabawy i radosna muzyka”. W opracowaniu dotyczącym pozycji kobiet w greckim i rzymskim społeczeństwie Eva Cantarella stwierdza: „Najwyższego bóstwa kobiecego nie można uznać za dowód, że kobiety miały jakąś władzę społeczno-polityczną. Co najwyżej można założyć, że było ono oznaką wysokiej pozycji, jaką społeczeństwo nadawało funkcji macierzyńskiej”. Z jakiegoś powodu uważa się, że istnienie prostytutek świątynnych w różnych kultach świadczy o tym, że czczono świętą kobiecość. Nigdy nie mogłam tego zrozumieć. Czy mężczyzna nie mógł wielbić świętej kobiecości, która czekała na niego w domu? Kiedyś natknęłam się na informację o męskich świątynnych prostytutkach i przez krótką chwilę myślałam naiwnie, że to znaczy, iż kobieta mogła tam pójść i wybrać sobie dobrze zbudowanego młodzieńca, który zjednoczyłby się z jej boskością. Wyobraźcie sobie moje rozczarowanie, gdy przeczytałam, że byli oni także na usługach mężczyzn. W zachodnim świecie świętą kobiecość, jakkolwiek rozumianą, należy traktować jako zjawisko religijne, które miało niewielki — o ile w ogóle jakiś — wpływ na społeczną i prawną pozycję kobiet. Z całą pewnością pojawienie się i rozpowszechnienie kultu Dziewicy Maryi w chrześcijaństwie przeczy tezie, że w głównym nurcie Kościoła kult Matki Boskiej tłumiono. Najświętsza Maria Panna, jak również mnóstwo świętych kobiet, często zajmowała miejsce bogiń lokalnych, którym zawdzięcza też swoje atrybuty. Była matką przedstawianą w ten sam sposób jak bogini Izyda i królową niebios, jak Junona. Uosabiała jeden z aspektów surowego Boga Ojca, mianowicie łaskawość. Była także „nową Ewą”, która naprawiła grzech pierworodny. A co ze współistnieniem męskiego i kobiecego pierwiastka w jednej boskiej istocie? Czy jest ono obce filozofii chrześcijańskiej? Kiedy w początkach chrześcijaństwa zastanawiano się nad naturą Trójcy Świętej, to mówiąc o Duchu Świętym, używano formy żeńskiej i nie wzbudzało to kontrowersji. Oczywiście, po części wynikało to z reguł gramatycznych, na przykład konieczności używania odpowiednich zaimków, w tym wypadku żeńskich. Jednak zwłaszcza na Zachodzie Duch Święty szybko stracił swoją żeńską desygnację. Skoro zachowanie dziewictwa i czystości mogło zmienić kobietę w mężczyznę, jak w wypadku Dziewic Westy, to mogło również obdarzyć mężczyzn cechami typowo kobiecymi, takimi jak opiekuńczość. Jeszcze w średniowiecznych komentarzach i kazaniach o Jezusie mówi się, że opiekował się wiernymi. Średniowieczni filozofowie i poeci odwoływali się w swoich dziełach do pogańskich bogiń i kobiecych personifikacji cnót. W trzynastowiecznej Powieści o Silence występują dwie postacie kobiece, Natura i Karmicielka, które zastanawiają się, czy Silence, wychowywanej tak, jakby była chłopcem, uda się przezwyciężyć to, że przypadkiem urodziła się kobietą, i stanie się mężczyzną, a także czy powinna do tego dążyć. W XIII i XIV wieku kobiecą duchowość postrzegano poprzez doświadczenia licznych mistyczek, których wizje, zapisywane i upowszechniane, cieszyły się ogromnym poważaniem. W Niderlandach szerzył się pośród świeckich religijny ruch o dążeniach wspólnotowych. Beginki i begardzi, bo o nich to mowa, chcieli żyć jak pierwsi chrześcijanie. Beginki mieszkały — i mieszkają, bo ruch ten wciąż istnieje — w zorganizowanych domach wspólnotowych, a pracowały poza nimi, tworzyły też dzieła oparte na osobistych objawieniach. „Kobieca boskość, kobiece przywództwo i apokaliptycyzm są ideami, których nie łączy teoretyczna logika, ale wspólny los: wszystkie trzy zostały szybko odrzucone przez główny nurt Kościoła. Jednak wszystkie one mogą znaleźć dla siebie pewne oparcie w Biblii i (...) wszystkie zdają się odpowiadać na nie zaspokojone potrzeby ludzkiej psychiki”. Beginki oskarżano niekiedy o herezje, ale udało im się przetrwać. Im bliżej renesansu, tym bardziej pogarszała się pozycja kobiet w życiu religijnym, a największe sekty zbliżone do nurtów reformatorskich dążyły do stłumienia wszystkich kobiecych aspektów chrześcijaństwa należących do pobożności ludowej. Żeńskie święte, mistyczki, a nawet samą Marię Pannę podciągnięto pod kategorię „papieskich przesądów”. Protestanckie kazania, w których wskazywano niebezpieczeństwa grożące ze strony kobiet, przewyższały mizoginizmem wszystko, co kiedykolwiek napisał Tertulian. To właśnie w tym okresie, w XVI i XVII wieku, strach przed kobiecością, świętą czy nie, sięgnął szczytu, doprowadzając do procesów i wydania na śmierć tysięcy kobiet oskarżonych o czary [*List prywatny Jeffreya Burtona Russella. Prof. Russell prosił, żebym przypomniała czytelnikom, iż na śmierć skazano wtedy także wielu mężczyzn.]. Wciąż nie wiem, co w Kodzie Leonarda da Vinci ma oznaczać „święta kobiecość”. Wiem jednak, że dotyczy problemu trudnego i złożonego, który najprawdopodobniej nie stanie się łatwiejszy, jeśli wszyscy zaczniemy uprawiać seks rytualny. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Deborah F. Sawyer, Kobiety i religie w początkach naszej ery, tłum. Karolina Ciekot, Wydawnictwo Astrum, Wrocław 1999Kobieta w starożytności chrześcijańskiej, praca zbiorowa, („Studia Antiquitatis Christianae” 14), UKSW, Warszawa 1999. Carolyn Walker Bynum, Jesus as Mother, University of California Press, Berkeley 1982. Eva Cantarella, Pandora’s Daughters: The Role and Status of Women in Greek and Roman Antiquity, tłum. Maureen B. Fant, Johns Hopkins UP, Baltimore 1987. Mary B. Lefkowitz, Maureen B. Fant, Women’s Life in Ancient Greece & Rome: A Source Book in Translation, Johns Hopkins UP, Baltimore 1992. Barbara Newman, God and Goddesses: Vision, Poetry and Belief in the Middle Ages, University of Pennsylvania Press, Philadelphia 2003. Tova Rosen, Unveiling Eve: Reading Gender in Medieval Hebrew Literature, University of Pennsylvania Press, Philadelphia 2003. ŚWIĘTY GRAAL Czym jest Graal i komu służy? Takie pytanie powinien był zadać Parsifal, ale nie zadał. Ludzie wciąż szukają na nie odpowiedzi. W pierwszej opowieści o Graalu, którą pod koniec XII wieku napisał poeta Chretien de Troyes, mowa jest o młodym rycerzu Parsifalu, który nocą przybywa do pewnego zamku. Pan owego zamku, choć złożony niemocą, wita Parsifala i proponuje, by przenocował u niego. Gdy wspólnie spożywają wieczerzę, przez komnatę przechodzi dziwna procesja. Prowadzi ją mężczyzna z włócznią, z której grotu spływa kropla krwi, aż zatrzymuje się na dłoni niosącego. Za mężczyzną podążają dwaj słudzy ze świecznikami. Za nimi idzie piękna dziewczyna, która trzyma w dłoniach „graala”, złote naczynie wysadzane drogocennymi kamieniami. Pochód zamyka jeszcze jedna dziewczyna niosąca srebrny półmisek. Roman de Tristan, fragment iluminacji z przedstawieniem świętego Graala, druga połowa XV wieku © Giraudon/Art Resource, NY Pomimo zdziwienia Parsifal nie zapytał gospodarza, cóż to za dziwny pochód, gdyż nauczono go, że takie dopytywanie jest niegrzeczne. Następnego dnia opuścił zamek. Gdy ujechał kawałek, spotkał młodą kobietę siedzącą pod dębem i opłakującą kochanka, któremu tego dnia odrąbano głowę. Na widok Parsifala przerwała na chwilę łkanie, by mu powiedzieć, że spędził noc na zamku Króla Rybaka, który został ranny w bitwie. Nie mogła uwierzyć, że rycerz nie zapytał króla, dlaczego włócznia krwawi ani dokąd zmierza procesja z tym drogocennym naczyniem. Gdyby to zrobił, król by wyzdrowiał. Parsifal zmartwił się, że zmarnował okazję do uzdrowienia króla, ale ruszył w dalszą drogę, podczas której przeżywał kolejne przygody. Następnie bohaterem opowieści staje się Gawejn, a Parsifal i Graal już się w niej więcej nie pojawiają. Nie wiemy, skąd Chretien zaczerpnął materiał do swojej opowieści o Parsifalu. Napisał ją dla Filipa Alzackiego, hrabiego Flandrii, który był kuzynem Henryka II, króla Anglii. Henryk i jego żona, Eleonora Akwitańska, przepadali za legendami arturiańskimi. Eleonora pojechała nawet do opactwa Glastonbury, gdzie w 1191 roku odkopano dwa ciała — jakoby Artura i Ginewry. Motyw Graala mógł pochodzić z jakiejś legendy bretońskiej, a nawet walijskiej, gdyż Parsifal w poemacie Chrétiena de Troyes stamtąd właśnie się wywodzi. Walijski zbiór Mabinogion zawiera opowieść Culhwch i Ofwen, której bohater musi znaleźć czarę należącą do Llywra: „Trunki szlachetne w brzuścu swoim kryje; próżno lepszego w całym świecie szukać”. Następnie musi przynieść „kosz, którym włada Gwyddno Długa Noga: choćby dwudziestu siedmiu mężów wygłodniałych dokoła niego wespół siąść zechciało, każdy z nich mógłby najeść się do syta, te wszystkie w koszu potrawy znachodząc, które szczególną w nim budzą oskomę”. Takich i innych niewykonalnych zadań musi się podjąć Culhwch, aby zdobyć rękę Olwen. Magiczna czara i kosz należą do tej samej kategorii co róg obfitości. Mało prawdopodobne, aby Chrétien znał walijski, ale — jak utrzymują różni badacze — temat Parsifala wywodzi się z tradycji, która musiała być odbiorcom znana 3. Myślę, że w niektórych partiach swojego poematu Chrétien próbuje wyjaśniać, o co chodzi w tej legendzie, lecz tak naprawdę jej nie rozumie, jak na przykład wtedy, gdy kobieta, którą Parsifal spotka pod dębem, tłumaczy mu, że pan zamku zwany jest Królem Rybakiem, bo lubi łowić ryby. Gdyby Chretien wyjaśnił czytelnikom, czym według niego był Graal, zapewne nie stałby się on tak tajemniczym przedmiotem i nie budziłby tylu domysłów. Dzięki temu jednak opowieść ta rozpaliła wyobraźnię poetów, którzy przez następne pięćdziesiąt lat napisali wiele historii o Graalu, przeważnie łącząc je z legendami arturiańskimi. Słowo graal było we Francji w tych czasach powszechnie używane. Oznaczało ono misę lub puchar. Wkrótce jednak w opowieściach o Graalu zaczęło oznaczać tylko kielich. Określenie „święty” pojawiło się w XIII wieku, gdy legendę o nim zaczęto wiązać z historią Józefa z Arymatei, który w zbudowanym dla siebie grobie złożył ciało Jezusa. Według późnochrześcijańskiego apokryfu Józef miał też zebrać do naczynia krew umierającego na krzyżu Jezusa [*Ten dodatek jest późniejszy. Na razie nie udało mi się znaleźć o nim najwcześniejszej wzmianki]. Według jeszcze późniejszej legendy Józef, Maria Magdalena oraz Jakub, patriarcha Jerozolimy, znaleźli schronienie w Europie, w tym wypadku w Anglii. Ponieważ legendy krążą obok siebie, niewiele było trzeba, aby historia o Graalu jako naczyniu, w które zebrano krew Chrystusa, i historia Józefa stopiły się z legendami arturiańskimi. W trzynastowiecznej wersji opowieści o Parsifalu Józef z Arymatei zyskał bratanka, także Józefa, który „jest dobrym rycerzem, trwa w cielesnej czystości i ma mężne, szczodre serce”. Człowiek ten stał się Królem Rybakiem strzegącym „włóczni, którą zraniono Jezusa, i czary, do której Jego wyznawcy (...) zebrali krew, która płynęła mu z ran, gdy umierał na krzyżu”. W średniowiecznych romansach francuskich Graal stał się chrześcijańską relikwią, przedmiotem kojarzonym z przeistoczeniem wina w krew podczas mszy. W kilku z nich z wizją Graala związane jest dziecko lub Jezus na krzyżu [*Ciekawe, że największą popularnością legendy te cieszyły się w pierwszej połowie XIII wieku, w czasie największego nasilenia krucjaty przeciwko katarom (wspomina o tym Barber) i wzrostu nastrojów antysemickich przejawiających się rzucaniem na Żydów oszczerstw, że kradną i bezczeszczą hostię. Ale to zupełnie inny temat i nie będę go tu rozwijała.]. W niemieckiej wersji opowieści napisanej przez Wolframa von Eschenbacha Graal jest kamieniem strzeżonym przez templariuszy. Ma on magiczną moc: daje zdrowie i wieczną młodość. To brzmi zdecydowanie pogańsko. Moc kamieniowi nadaje jednak „biały opłatek”, który co roku w Wielki Piątek przynosi gołębica. „Dzięki niemu kamień otrzymuje całe dobro, które na tej ziemi, w charakterze jadła i napoju, niesie zapach doskonałości Raju”. Pomimo częściowo ludowego rodowodu, żadna z opowieści o Graalu nie pozostawia wątpliwości, że jej autor jest chrześcijaninem. Nie dziwi mnie, że Wolfram strażnikami Graala uczynił templariuszy. W jego czasach, w XIII wieku, wciąż panowało przekonanie, że templariusze chronią pielgrzymów zmierzających do Jerozolimy. Jednak tylko on jeden ze wszystkich autorów opowieści o Graalu przydał templariuszom rolę jego opiekunów. Z pewnością nie należało to do rdzenia tradycji. Choć wszystkie opowieści o Graalu mają pewien wątek wspólny, to akcenty rozkładają się różnie, ponieważ każda opowieść jest fikcją literacką, a nie relacją kronikarza. Podobnie jak inne legendy arturiańskie, opowieści o Graalu są odbiciem czasów, w których żyli ich autorzy. Do schyłku XV wieku, kiedy to angielską wersję legendy o królu Arturze napisał Thomas Malory, opowieści te ograniczały się do wyliczania przygód i powinności rycerzy chrześcijańskich. Większość ich odbiorców rozumiała, że magiczne wędrówki w poszukiwaniu Graala to nic innego jak fantazje, i lubiła je tak samo, jak dzisiejsi czytelnicy lubią literaturę SF. Jednak wkrótce po tym, jak Malory napisał Le Morte d’Arthur, opowieści o królu Arturze i Graalu straciły popularność. W przekazie, który niósł Graal, było zbyt wiele odniesień do liturgii katolickiej, toteż temat ów został odrzucony przez protestantów. Wraz z przeobrażeniami religijnymi zmieniły się też gusta literackie. „Nadejście reformacji spowodowało, że Graal przestał oddziaływać na wyobraźnię poetów”. Dwieście lat później pojawił się jednak ponownie w zupełnie innej formie. Przypuszczalnie spowodowane to było reakcją na idee egalitarystyczne, które doprowadziły do rewolucji francuskiej i amerykańskiej. Albo niespełnionymi nadziejami związanymi z racjonalizmem i oświeceniem. Naprawdę nie wiem. Faktem jest jednak, że takie stowarzyszenia jak różokrzyżowców i wolnomularzy swoje symbole zapożyczały z ksiąg tajemnych i traktatów mistycznych powstałych w średniowieczu oraz starożytności i tylko nadawały im nowe znaczenie. Jednym z takich symboli był Graal. Doszło do tego, jak się zdaje, dzięki wysiłkom Austriaka Josepha von Hammera- Purgstalla, który w roku 1818 potępił masonów jako organizację bezpośrednio związaną z templariuszami i gnostykami. „W konkluzji stwierdził, że religia pogańska przetrwała w katolicyzmie do czasów średniowiecza, a pod płaszczykiem wolnomularstwa jeszcze na początku XIX wieku wciąż stanowiła zagrożenie dla Kościoła”. W tym samym czasie, gdy mistyczne aspekty Graala zyskiwały nowy wymiar, dziewiętnastowieczni pisarze i malarze romantyczni tworzyli swoje wersje opowieści na jego temat. W krajach anglojęzycznych bez wątpienia najpopularniejszy był poemat Tennysona Idyllys of the King. W Niemczech Wagner w operach Lohengrin i Parsifal połączył zainteresowanie początkami swego narodu z własną wizją chrześcijaństwa. Dopiero jednak w XX wieku legenda Graala zawędrowała na nie zbadane dotąd terytorium. Główne postacie Artur, Ginewra, Lancelot, Parsifal czy Galahad — nie straciły na znaczeniu, ale pojawiły się w zupełnie nowej formie. Graal stał się pogańskim naczyniem, jak w Mgłach Avalonu Marion Zimmer Bradley, lub pretekstem do wyjścia z domu, jak w książce Marka Twaina Jankes na dworze Króla Artura. W filmie Monty Python i święty Graal był on powodem bezcelowej wędrówki. Templariuszy i Graala w pamięci całego pokolenia połączył na zawsze Steven Spielberg filmem z cyklu o Indianie Jonesie. Sama także spróbowałam sił w tej dziedzinie i napisałam książkę Guinevere Evermore. Po dwudziestu latach widzę, że starałam się dotrzeć tylko do tych, którzy zrezygnowali z egoistycznej pogoni za karierą, gdyż byłam rozczarowana materializmem lat osiemdziesiątych, który porównywałam z moim dość naiwnym idealizmem początku lat siedemdziesiątych. Nie obchodziło mnie, czym w istocie był Graal, starałam się jedynie wyrazić przekonanie, że szybko tego nie odkryjemy. I tak wracam do pytania: Czym jest Graal i komu służy? Odpowiedź brzmi, że Graal to wiara — symbol, który dla każdego ma inne znaczenie. Nigdy się nie zdarzyło, by dwie osoby zgodziły się w pełni co do wyglądu Graala, nie mówiąc już o jego istocie. Dziś Graala osadza się we wszystkich możliwych kontekstach. Na przykład jest Nagroda Świętego Graala w Siatkówce Plażowej. Jako obiekt kolekcjonerski święty Graal należy do tych rzadkich okazów, które podobno istnieją, ale nikt nigdy ich nie widział. Jest celem, którego nie można osiągnąć. Dobrze to podsumował Dan Brown pod koniec Kodu Leonarda da Vinci: „Graal chyba jest po prostu wspaniałą ideą... Pełnym chwały, nieosiągalnym skarbem, który nawet w naszym świecie pełnym chaosu daje nam natchnienie”. W swoim znakomitym studium dotyczącym legendy Graala Richard Barber podaje, ile razy termin „święty Graal” pojawiał się w największych zachodnich gazetach od roku 1978 do 2002. W 1978 roku szesnaście razy, w tym piętnaście w „Washington Post”, a w 2002 aż 1082 razy. A zatem czym jest Graal? Tym, czym chcemy. Komu służy? Każdemu. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Jenifer Weston, Graal. Od starożytnego obrzędu do romansu średniowiecznego, przeł. A. H. Bogucka-Eisler, Wydawnictwo Wrocławskie, Wrocław 1998. Roger Sherman Loomis, Graal. Od celtyckiego mitu do chrześcijańskiego symbolu, przeł. Jadwiga Piątkowska, Znak, Kraków 1998. Chretien de Troyes, Percewal z Walii czyli Opowieść o Gralu, przeł. A. Tatarkiewicz, w: Arcydzieła francuskiego średniowiecza, PIW Warszawa 1968. Wolfram von Eschenbach, Pieśni, Parsifal, Titurel, tłum. Andrzej Lam, Unia Wydawnicza „Verum”, Warszawa 1996. Mabinogion — Pani na Źródlech jako też inne historie z pradawnej Walii rodem, przeł. Elżbieta Nogieć i Andrzej Nowak, Oficyna Literacka, Kraków 1997. Myles Dillon, Nora Chadwick, Ze świata Celtów, przeł. Zygmunt Kubiak, PIW Warszawa 1975. Barry Cunliffe, Starożytni Celtowie, tłum. Ewa Klekot, PIW, Warszawa 2003. TAROT Wszystko wskazuje na to, że początkowo kart tarota używano do gry przypominającej współczesnego brydża. Podobnie jak w brydżu, w grze tej występowały karty atutowe, a samo określenie „tarot” wywodzi się z włoskiego słowa tarocco, „triumf”. Z kolei to słowo tarocco pochodzą od łacińskiego terminu triumphi oznaczającego triumfy, czyli atuty. Talia tarota dzieli się na Duże i Małe Arkana. Łacińskie słowo arcana znaczy „tajemnice”. Małe Arkana składają się z czterech kolorów: pucharów, monet, pałek i mieczy. Używa się także wielu innych określeń, takich jak czary, kotły, romby, dyski, gwiazdy, dzwonki, różdżki, liście, sztylety, włócznie i żołędzie. Duże Arkana to dwadzieścia jeden ponumerowanych kart przedstawiających różne symboliczne sceny, postacie lub pojęcia, którym przypisane zostały na stałe odpowiednie tytuły, między innymi Głupiec, Mag, Gwiazda, Księżyc, Sąd Ostateczny, Cesarz, Papieżyca i Wisielec. Papieżyca, karta tarota z talii Visconti-Sforza © The Pierpont Morgan Library/Art Resource, NY Pierwsze wzmianki o kartach tarota pochodzą z końca XIII wieku, ale najstarszą zachowaną talią jest tak zwana talia Visconti-Sforza, należąca do syna księcia Mediolanu i jego narzeczonej Bianki z Viscontich, wykonana około 1450 roku. Na podstawie analizy niektórych jej kart można z grubsza ustalić czas i miejsce pojawienia się tarota jako gry. Chodzi tu o kartę Papieżycy — la Papessa która przedstawia kobietę w stroju zakonnym, z potrójną papieską tiarą na głowie. Przez długi czas sądzono, że nawiązuje ona do legendy o niejakiej Joannie żyjącej w X wieku, która męskim przebraniem zwiodła kardynałów i została wybrana na papieża. Badaniom historyka sztuki Gertrude Moakley zawdzięczamy dziś hipotezę, że na karcie tej przedstawiono autentyczną postać, Maifredę da Pirovano, daleką krewną Viscontich [*Informacje na temat sekt humiliatów i guglielmitów pochodzą z: Barbara Newman, From Virile Woman to Woman Christ, University of Pennsylvania Press, Philadelphia 1995, ss. 183-215. Na stronach tych mowa o alternatywnej Trójcy Świętej, w której Duch Święty jest kobietą. W średniowieczu takie wierzenia należały do dość powszechnie występującego, choć podziemnego, nurtu religijnego.]. Maifreda żyła we Włoszech na przełomie XIII i XIV wieku. Należała do powstałej w Mediolanie „niewielkiej sekty heretyckiej” humiliatów. W sekcie tej czczono kobietę imieniem Guglielma, która zmarła w klasztorze cysterskim w 1281 roku. Humiliaci uznali ją za wcielenie Ducha Świętego, a Maifredę — której dawali prawo celebrowania mszy — za prawdziwego papieża. Jak można się spodziewać, Maifredę w końcu pojmano i spalono na stosie, ale pamięć o niej przetrwała w przedstawieniu Papieżycy, które pojawiało się w taliach tarota wykonywanych w jej rodzinnych stronach. Niezależnie od tego, jakie pochodzenie przypiszemy kartom tarota, musimy uznać, że dopiero w XVIII wieku zaczęto się w nich doszukiwać symboliki okultystycznej, choć do celów wróżebnych używano ich we Włoszech już 1527 roku. Uważa się, że modę na okultystyczną interpretację tarota zapoczątkowali dwaj Francuzi, Antoine Court de Gébelin (1725-1784), protestancki duchowny i wolnomularz, oraz jego przyjaciel, hrabia de Melle. Court de Gébelin twierdził, że karty mają związek z tajemnicami starożytnego Egiptu, de Melle zaś do tej teorii o egipskim pochodzeniu tarota dodał inne elementy, między innymi kartom atutowym przypisał litery alfabetu hebrajskiego. Tak to owi „pomysłowi symboliści” zapoczątkowali cały system mitologiczny, który z czasem wyrósł wokół tarota. Nie ma żadnego dowodu na związek tarota z Egiptem bądź judaizmem. Pod koniec XVIII wieku Egipt był ostatnim krzykiem mody i wszyscy, w tym także pierwsi wolnomularze, usiłowali odczytać hieroglify egipskie, przypisując im fantazyjne znaczenia. Ów szał wygasł wraz z odkryciem podczas egipskiej wyprawy Napoleona kamienia z Rosetty, który okazał się kluczem do pisma staroegipskiego. Z drugiej strony, od średniowiecza zachodni czarnoksiężnicy uważali język hebrajski za magiczny. To naturalne, że ludzie, którzy chcieli przydać wartości swoim przekonaniom, doszukując się ich starodawnego pochodzenia, sięgali po któreś z tych dwóch wyjaśnień. Pierwotna symbolika poszczególnych kart tarota już się zatarła. Przypuszcza się, że niektóre przedstawiały wydarzenia lub ludzi — na przykład Maifredę — epoki odrodzenia we Włoszech. Niewykluczone, że służyły do porozumiewania się członkom tajnych stowarzyszeń. Wciąż jest to zagadką. Przez wiele stuleci pojawiły się tysiące wyjaśnień. Dzisiaj używa się kart tarota do odgadywania przyszłości, do medytacji albo po prostu do zabawy. Mam jedną talię, którą dostałam na studiach. Chciałabym wiedzieć na pewno, skąd się wzięły karciane symbole i co oznaczają, ale raczej nie będzie mi to dane. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Rafał T. Prinke, Tarot. Dzieje niezwykłej talii kart, Wydawnictwo Głodnych Duchów, Warszawa 1991. Raymond Buckland, The Fortune Telling Book, Visible Ink Press, Canton 2003. Ronald Decker, Thierry Depaulis, Michael Dummett, A Wicked Pack of Cards: The Origins of Tarot Occultism, Duckworth, London 1996. Mark Patrick Hederman, Tarot: Talisman or Taboo?, Currach Press, Dublin 2003. TEABING, LEIGH Nazwisko Leigha Teabinga, brytyjskiego historyka królewskiego, który w Kodzie Leonarda da Vinci bada dzieje Graala, powstało ze złożenia dwóch innych nazwisk: Richarda Leigha i anagramu nazwiska Baigent. Michael Baigent i Richard Leigh to autorzy książki Holy Blood, Holy Grail [*Święty Graal, Święta Krew; przekł. pol. Robert Sudoł, Książka i Wiedza, Warszawa 1994, książka kilkakrotnie wznawiana (przyp. tłum.).] opartej na Dossiers secrets i życiorysie Bérengera Sauni?re’a. Dan Brown sam przyznał, że wiele z niej zaczerpnął, pisząc Kod Leonarda da Vinci. Nie polecam jej. Nie przekonały mnie w niej przypisy. Jest to typowy przykład niezłej fabuły, która wzięła górę nad rzetelną analizą historyczną. Za to jest znakomitym punktem wyjścia do powieści. Pewien brytyjski kolega poprosił mnie, bym nie omieszkała wspomnieć, że nie ma czegoś takiego jak tytuł brytyjskiego historyka królewskiego — i że powinno być. TEMPLARIUSZE Odkąd powstał, czyli od około 1119 roku, Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona w Jerozolimie, później zwanych templariuszami, wzbudzał kontrowersje i podejrzenia. Na owe czasy idea zakonu rycerskiego była rewolucyjna. Mnisi mieli się modlić w klasztorze, a nie nosić miecze czy ujeżdżać konno po świecie. Sługom Bożym nie wolno było przelewać krwi, nawet krwi niewiernych. Kim w takim razi byli owi rycerze zakonni — templariusze? Jak doszło do powstania zakonu? W jaki sposób udało im się zgromadzić tyle ziem, pieniędzy i władzy? I przede wszystkim: czemu zawdzięczają to, że niemal od razu zagościli w literaturze i legendach? TŁO HISTORYCZNE Pierwsza krucjata przyczyniła się do powstania kilku państw, które założyli zachodni chrześcijanie na terenie dzisiejszego Izraela, Syrii, Turcji i Jordanii. Były to twory dość niestabilne, a ich władcy zazwyczaj kontrolowali obszar niewiele wykraczający poza granice miast, które podbili: Edessy, Antiochii, Trypolisu, Tortosy, Tyru i przede wszystkim Jerozolimy. Niemniej ich utworzenie wystarczyło, by mieszkańcy Europy Zachodniej uwierzyli, iż miejsca dla chrześcijan święte są bezpieczne, i by skutkiem tego ruszył do nich strumień pątników [*O wyprawach krzyżowych zob. Steven Runciman, A History of the Crusades Vol 11, Cambridge UP, Cambridgel951 [wyd. pol.: Steven Runciman, Dzieje wypraw krzyżowych, tłum. Jerzy Schwakopf, PIW Warszawa 1987], Jonathan Riley-Smith, red. The Oxford Illustrated History of the Crusades, Oxford UP, New York 2001, oraz The First Crusaders, Cambridge UP, Cambridge 1998.]. Szybko jednak okazało się, że jerozolimscy królowie i książęta nie potrafią zapewnić bezpieczeństwa przeważnie nie uzbrojonym pielgrzymom wędrującym od jednego świętego miejsca do drugiego. Masakra z 1118 roku, w której poniosło śmierć ponad trzystu pielgrzymów, unaoczniła potrzebę przedsięwzięcia jakichś środków zaradczych, by takie sytuacje się nie powtarzały. Szczególnie dotyczyło to Jerozolimy, gdyż pątnicy stanowili główne źródło dochodów króla Baldwina I. Jeszcze przed pierwszą krucjatą pobożni włoscy kupcy założyli w Jerozolimie szpital — czyli schronisko — dla pielgrzymów, którzy nie obawiali się podróżować do krajów muzułmańskich. Pozwolenie na jego budowę wydał egipski namiestnik Jerozolimy. Założyciele szpitala przyjęli regułę benedyktyńską i odpowiadali przed władzami zakonu benedyktynów w Palestynie. Rządził nimi mistrz, a na patrona wybrali sobie biskupa Aleksandrii z VII wieku, świętego Jana Jałmużnika. Mniej więcej przez czterdzieści lat, nie licząc okresu oblężenia Jerozolimy, mnisi służyli pielgrzymom za przewodników i opiekunów. Po podboju Jerozolimy przez chrześcijan joannici uzyskali nowe posiadłości i obowiązki. W 1118 roku mistrzem został Rajmund de Puy, który postanowił, że mnisi nie mogą się ograniczać tylko do karmienia pielgrzymów, ale muszą im także zapewnić ochronę. W tym celu przekształcił bractwo w zakon rycerski mający sprawować opiekę nad szpitalem. Nosili oni białe krzyże na płaszczach zarzuconych na zbroje i zyskali miano Rycerzy Szpitalników. Być może to oni stanowili wzorzec dla przyszłych templariuszy. PIERWSI TEMPLARIUSZE Mniej więcej w tym samym czasie, gdy powstawał Zakon Szpitalników, do władcy Królestwa Jerozolimskiego, Baldwina II, zwrócił się rycerz z Szampanii, Hugon de Payns, z prośbą o zgodę na założenie normalnego zakonu, w którym wymaga się od braci składania ślubów ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Trudno powiedzieć, za czyją namową Hugon i jego współtowarzysze zmienili zdanie i zamiast zostać zwykłymi mnichami, poświęcili się obronie pielgrzymów. Król Baldwin oddał im jedno skrzydło swojego pałacu w dawnym meczecie znajdującym się przy Świątyni Pańskiej, skąd wzięła się ich nazwa: Ubodzy Rycerze Chrystusa i Świątyni w Jerozolimie. Jak głosi podanie, na początku było ich dziewięciu, ale nie dysponujemy żadnym dokumentem z tamtych czasów, który by to potwierdzał. Bardziej prawdopodobna jest liczba trzydziestu, jaką podaje w swojej o czterdzieści lat późniejszej kronice syryjski patriarcha Antiochii Michał [*To, że liczba braci była niewielka, nie znaczy, że taka też była siła zbtojna zakonu. Na pole bitwy pod Legnicą dziewięciu braci templariuszy przywiodło oddział liczący pięciuset ludzi (przyp. red.).]. Na temat pierwszych lat istnienia zakonu nie mamy prawie żadnych informacji. Wiemy jedynie, że w 1120 roku w zakonie przebywał Fulko V Andegaweński, przyszły król Jerozolimy i dziad króla Anglii Henryka II ze strony ojca. Później zapisał on zakonowi w darze trzydzieści liwrów rocznie. Fulko miał duże wpływy i najprawdopodobniej rozpuścił wieści o mnichach rycerzach walczących w imię Boga. Znajdujące się na Wschodzie dokumenty templariuszy w dużej części uległy zniszczeniu, gdy w 1571 roku armia turecka zajęła komandorię (preceptorię) zakonu na Cyprze, ale z licznych zachowanych na Zachodzie nadań i dokumentów potwierdzających prawa własności zakonu do jego dóbr wynika, że do 1126 roku templariusze weszli w posiadanie szeregu majątków ziemskich na terenach francuskojęzycznych. Położenie zakonu w Palestynie było jednak dość niepewne. Braci nie przybywało, a co gorsza, zakon wciąż nie miał swojej reguły. Rycerzom, którzy w większości nie znali łaciny, trudno było podołać zwyczajowym mnisim obowiązkom, takim jak odmawianie modlitw sześć razy na dzień, w tym dwa razy w środku nocy. Ponadto skromne wyżywienie, na które składały się dwa prawie bezmięsne posiłki dziennie, nie wystarczało mężczyznom spalającym dziennie tysiące kalorii podczas ćwiczeń i walki. W 1126 roku Hugon wraz z Andrzejem z Montbard i kilkoma innymi templariuszami wrócili do Europy, aby werbować nowych braci oraz zabiegać o fundusze i akceptację papieża dla swego zakonu i zarazem zatwierdzenie reguły zakonnej. Dzięki swoim koneksjom zdołali oni uzyskać audiencje u najpotężniejszych władców Europy Zachodniej, wśród których były dzieci i wnuki przywódców pierwszej krucjaty wychowane na opowieściach o zdobyciu Antiochii i Jerozolimy. Jedna z pierwszych finansowego wsparcia udzieliła zakonowi Matylda, królowa Anglii i hrabina Boulogne. Była ona siostrzenicą bohatera krucjaty, Gotfryda z Bouillon, i jego brata, króla jerozolimskiego Baldwina I. Jej mąż, król Stefan, był synem Stefana z Blois, który poległ w Palestynie. W 1128 roku w Londynie została założona pierwsza komandoria templariuszy w Europie. Komandorie były skrzyżowaniem klasztoru z biurem werbunkowym. Gdy pierwsza londyńska komandoria spłonęła, na jej miejscu w 1185 roku wybudowano następną. To o kościele z tej komandorii, Temple, wspomina się w Kodzie Leonarda da Vinci. W ciągu następnych dwudziestu lat templariusze założyli kilkanaście komandorii w Anglii, Francji, Hiszpanii, Włoszech i na terenach obecnej Portugalii. Największe ich skupisko znajdowało się na południu Francji, gdzie w tamtym czasie istniały udzielne hrabstwa nie należące ani do Korony francuskiej, ani do królestw Aragonii i Kastylii. W tych pionierskich czasach komandorie zajmowały się głównie werbowaniem nowych członków i zarządzaniem majątkami oraz datkami, które otrzymywał zakon. W Hiszpanii i Portugalii templariusze aktywnie włączyli się w rekonkwistę. W XII wieku nasiliły się walki z muzułmanami o Półwysep Iberyjski. Ta krucjata przyniosła dużo więcej korzyści niż wyprawy krzyżowe do Palestyny, a dla templariuszy oznaczała przypływ bogactw i zaszczytów. Kiedy w 1307 roku król FrancjiFilip IV wysunął oskarżenia przeciwko Rycerzom Świątyni, w Hiszpanii i Portugalii nie dano im wiary. Pięć lat po kasacie zakonu, która nastąpiła w 1312 roku, król Aragona Jakub II założył Zakon Rycerzy Matki Boskiej z Montesy, a król Portugalii Dionizy dwa lata później — Zakon Rycerzy Chrystusa. Oba były wzorowane na templariuszach, odziedziczyły jego mienie i przyjęły wielu byłych rycerzy zakonnych i ich giermków. CZASY ŚWIETNOŚCI Punkt zwrotny w dziejach templariuszy nastąpił w 1129 roku wraz z synodem w Troyes. Zakon zdobył wówczas zainteresowanie i szacunek, a zawdzięczał je wysiłkom jednego człowieka: cystersa Bernarda z Clairvaux. Bernard przyszedł na świat w 1090 roku w Szampanii w rycerskiej rodzinie z Fontaine-les-Dijon. Hugon, hrabia Szampanii, pojechał walczyć do Ziemi Świętej i w 1120 roku wstąpił do zakonu Rycerzy Świątyni, powierzając rządy w Szampanii swojemu siostrzeńcowi, Tybaldowi. Gdy Hugon z Payns i Andrzej z Montbard wrócili w 1126 roku do Francji, zatrzymali się po drodze właśnie w Szampanii. Tam spotkali się z hrabią Tybaldem i opatem Bernardem, którzy bardzo chcieli wspomóc nowy zakon. Tybald ofiarował mu pomoc finansową i objął nad nim patronat, ale to Bernard, siostrzeniec Andrzeja z Montbard, najbardziej przyczynił się do sukcesów templariuszy. On sformułował regułę zakonu i zabiegał o poparcie dla niego duchowieństwa. W tamtym czasie opat Bernard należał do najbardziej wpływowych ludzi w świecie chrześcijańskim. Słynął ze swoich tekstów, kazań i wrogości wobec heretyków. Pięć lat wcześniej doprowadził do upokorzenia Pierre’a Abélarda na synodzie w Soissons, na którym prace sławnego filozofa potępiono jako heretyckie. Z jego zdaniem liczyli się przywódcy zarówno świeccy, jak i religijni. Tak więc w styczniu 1129 roku w Troyes w Szampanii zebrał się synod biskupów, aby formalnie ustanowić regułę zakonu i uzyskać dla niego błogosławieństwo papieża. Co prawda papież Honoriusz II nie był obecny, ale przysłał legata, Mateusza z Albano. Najważniejsze jednak, że w synodzie uczestniczył Bernard z Clairvaux oraz sześciu innych opatów, dwóch arcybiskupów, a także hrabiowie Szampanii i Nevers. Pod kierownictwem Bernarda opracowano łacińską regułę zakonu, która nakazywała braciom ubóstwo, pokorę, czystość i posłuszeństwo. Mieli się ubierać skromnie i unikać zwłaszcza noszenia modnych w tamtych czasie długich włosów i tunik oraz trzewików ze spiczastymi noskami. Z typowych rycerskich zajęć w grę wchodziło jedynie polowanie na lwy, natomiast wszelkich innych łowów, w tym polowań z sokołem, im zabroniono. W przeciwieństwie do innych mnichów mogli mieć giermków do zajmowania się końmi i rynsztunkiem. Ponieważ nie znali liturgii łacińskiej, uczestnicząc w godzinkach, musieli odmawiać określoną liczbę ojczenaszów, zamiast zwyczajowego śpiewania psalmów. Reguła wyraźnie zakazywała Rycerzom Świątyni kontaktów z kobietami. Nie mogli nawet całować matek i sióstr. To przyczyniło się do oskarżenia ich później o homoseksualizm. Myślę, że ten surowy zakaz wprowadził sam Bernard, który chciał, by templariusze wolni byli od jakichkolwiek podejrzeń o nie zachowywanie ślubów czystości. Czytając dzieła Bernarda, zawsze miałam wrażenie, że stara się on za wszelką cenę zapanować nad swoimi cielesnymi żądzami, najwyraźniej z powodzeniem. Ale z własnego doświadczenia wiedział, jakie to jest trudne. Po zatwierdzeniu przez synod reguły zakonu i uzyskaniu dla niego papieskiego błogosławieństwa Bernard uczynił dla rycerzy jeszcze jedno. W formie listu do Hugona z Payns, znanego jako „Pochwała nowego rycerstwa” (De laude novae militae), dał im zachętę do działania, z jednej strony wzywając rycerzy do walki z niewiernymi, z drugiej zaś usprawiedliwiając ich wojenne czyny. Jest to zadziwiający dokument, który trudno było zaakceptować nawet współczesnym Benardowi. W zawartej w nim pochwale wypraw krzyżowych chodziło o to, że zabicie niewiernego dla oswobodzenia Ziemi Świętej jest szlachetnym uczynkiem, a śmierć w walce daje całkowite odpuszczenie grzechów i zmywa wszelkie winy. Bernard posunął się nawet dalej, ogłaszając, że „Rycerze Chrystusa mogą bez trwogi walczyć orężem w obronie Pana, nie lękając się grzechu, gdy zabijają wrogów (...), ani potępienia, jeśli sami polegną. (...) W śmierci w imię Chrystusa nie ma nic występnego. W jednym wypadku służy Chrystusowi, w drugim pozwala dotrzeć do samego Chrystusa”. Z błogosławieństwem papieża i Bernarda templariusze wzięli się ostro do pracy, nie ograniczając się już tylko do obrony pielgrzymów, ale rozpoczynając podbój wrogów Chrystusa. ZIARNO ZAGŁADY Z perspektywy czasu widać, że w idei zakonu rycerskiego tkwiło zbyt wiele sprzeczności, aby templariusze mogli przetrwać. Nawet wielu współczesnym Hugonowi de Payns i Bernardowi z Clairvaux pomysł rycerzy w habitach wydawał się niedorzeczny. Jan z Salisbury w swoim dziele Policraticus z 1157 roku napisał: „Jest to sprzeczne z zasadami Ojców Kościoła i wzbudza nasze zdziwienie. Rycerze Świątyni z aprobatą papieża roszczą sobie prawo zarządzania kościołami i zajmują je poprzez swych namiestników i ci, dla których zwykłym zajęciem jest rozlew krwi ludzkiej, w pewien sposób ośmielają się rozporządzać Krwią Chrystusa”. Dalej potępia przywilej otrzymany przez templariuszy, który pozwalał im raz do roku otwierać kościoły na terenach obłożonych interdyktem. Interdykt był karą nakładaną przez papieża, polegającą na przykład na zakazie udzielania sakramentów na określonym terenie. W ten sposób nakłaniano poddanych „grzesznego” pana, aby zmusili go do ugody z papiestwem, często z dobrym skutkiem. Templariusze dostali zgodę na otwieranie raz do roku kościołów w parafiach objętych interdyktem, żeby wierni mogli przystąpić do sakramentów, wziąć ślub albo ochrzcić dzieci. „To niegodziwe”, pisze Jan, „że wiedzeni miłością do pieniądza, mogą oni otwierać kościoły zamknięte przez biskupów”. Od samego początku mnożyły się skargi na templariuszy, że są aroganccy, chciwi i wolą napadać na warownie muzułmańskie, niż chronić pielgrzymów, bo to jest bardziej opłacalne, ale trzeba przyznać, że mimo hojnych dotacji z Zachodu, musieli zdobywać dodatkowe środki, gdyż utrzymanie zakonu pochłaniało ogromne sumy. Konie (po trzy na rycerza), zbroje, uprząż, miecze i inna broń — takich pozycji nie miały inne zakony w swoich budżetach. Jednak mimo skarg na chciwość templariuszy, powszechnie chwalono ich odwagę w boju. Reguła nakazywała im, by pierwsi ruszali do ataku i ostatni opuszczali pole bitwy. Dowodem mogą być ogromne straty, czasem sięgające dziewięćdziesięciu procent, jakie ponosiły ich oddziały. Inny problem stanowiły bezowocne — wyjąwszy Półwysep Iberyjski — krucjaty. W 1187 roku krzyżowcy utracili Jerozolimę i templariusze musieli się przenieść do Akki. Próbę odbicia Świętego Miasta podjął Ryszard Lwie Serce, który stanął na czele następnej wyprawy, ale skończyła się ona niepowodzeniem, podobnie jak kolejne. W końcu templariusze musieli się całkowicie wycofać z Palestyny i osiąść na Cyprze. Już podczas drugiej krucjaty Rycerze Świątyni zaczęli robić interesy z królem Francji. Myślę, że początkowo wcale nie mieli takiego zamiaru, ale Ludwik VII i jego żona, Eleonora Akwitańska, którzy wyruszając na swoją pechową wyprawę krzyżową, mieli dwadzieścia parę lat, szybko zorientowali się, że nie wzięli ze sobą dość gotówki. Król Francji do swojego regenta, opata Sugera, słał listy brzmiące jak prośby studenta, któremu pod koniec semestru zabrakło pieniędzy i szuka pomocy u rodziców. „Wasza Wielebność wie na pewno o stałej potrzebie pieniędzy, które są nam niezbędne dla zaspokojenia codziennych potrzeb. Prosimy i żądamy, byście przysłali nam tyle, ile możecie, i to niezwłocznie”. Ludwik skarży się Sugerowi, że musi pożyczać pieniądze od templariuszy, i nakazuje opatowi, by jak najszybciej zwrócił im dług. Tak to powstał precedens, który bez wątpienia przyczynił się do finansowego uzależnienia Korony francuskiej od templariuszy i w końcu do upadku zakonu. W Kodzie Leonarda da Vinci można przeczytać, że templariusze byli pierwszymi bankierami Europy. To nie do końca jest prawdą. Przynajmniej sto lat przed założeniem zakonu kupcy żydowscy stworzyli własny system przekazywania pieniędzy, a niewiele później, bo już na początku XII wieku, we włoskich miastach-państwach, takich jak Piza, Genua czy Wenecja, powstały prywatne domy bankowe. Jednak na ich tle templariusze wyróżniali się ze względu na swoje związki z Koroną. Co prawda wcześniej istniał już precedens dla tego rodzaju działalności instytucji religijnych. Klasztory często służyły jako miejsce przechowania ważnych dokumentów oraz kosztowności i choć lichwa była zabroniona, mnisi często pożyczali pieniądze pod zastaw ziem i dobytku. Templariusze podnieśli jednak tę działalność do rangi sztuki. Nie tylko przyjmowali depozyty, ale także realizowali przez sieć komandorii transfery gotówkowe i występowali jako egzekutorzy majątków rycerzy, którzy wstąpili do zakonu. Choć na wszystkim zarabiali, nie zgromadzili legendarnego bogactwa. Większość pieniędzy zebranych w Europie szła na Bliski Wschód na utrzymanie zakonu. Część przekazywano też na fundusz, z którego wypłacano pensje weteranom oraz zapomogi dla rodzin rycerzy, którzy polegli w boju. Zakon ponosił także straty, zwłaszcza w interesach z arystokracją. Pożyczka, której templariusze udzielili Ludwikowi VII podczas drugiej krucjaty, niemal doszczętnie opróżniła ich skarbiec, podobnie jak okup zapłacony za jego prawnuka, Ludwika IX. Mimo to bank templariuszy w Paryżu nie narzekał na brak klientów. Chętnie korzystali z niego królowie z dynastii Kapetyngów, ale to właśnie w największej mierze przyczyniło się do zguby zakonu. KONIEC ZAKONU Po upadku Akki w 1291 roku łacińskie królestwo w Ziemi Świętej przestało istnieć. Jak wspomniałam, templariusze przenieśli swoją główną siedzibę na Cypr, gdzie stacjonowali także szpitalnicy. Czas krucjat dobiegł końca, choć w następnych latach podejmowano jeszcze próby zorganizowania kolejnych kampanii. Lecz mimo że zabrakło celu, dla którego zakon powołano do istnienia, to działał on jeszcze aktywnie przez następne sto siedemdziesiąt lat, znajdując dla siebie nowe obowiązki. Mieli ogromne posiadłości, świadczyli usługi bankowe rycerstwu francuskiemu oraz angielskiemu i wciąż brali udział w walkach z muzułmanami w Hiszpanii. Ponieważ jednak Ziemia Święta została utracona, padła propozycja, by połączyć zakony templariuszy i szpitalników. Właśnie w tej sprawie wielki mistrz Jakub de Molay udał się w 1307 roku z Cypru do Paryża. Wiózł ze sobą całą listę racji dowodzących, dlaczego templariusze powinni zachować niezależność. Nie miał pojęcia, co go czeka. Od czasu procesu templariuszy stale powraca kwestia ich winy bądź niewinności. Dla mnie jest to dziwne, gdyż panowała powszechna — nie licząc oficjalnych protokołów z procesu — opinia, że oskarżenia przeciwko nim zostały w całości sfabrykowane. Ludzie tak różni jak duchowny Adam z Murimuth i genueński kupiec Christian Spinola pisali, że templariusze padli ofiarą chciwości króla Francji, Filipa IV Dante wyraźnie stwierdził, że Filipowi chodziło wyłącznie o zagarnięcie bogactw zakonu. Można podać wiele dowodów potwierdzających tę tezę. Wcześniej, w 1306 roku, Filip IV wygnał z Francji Żydów i przywłaszczył sobie ich majątki. Stale zresztą poszukiwał sposobów na napełnienie swojego skarbca. Na początku panowania stoczył kilkuletnią walkę z papieżem Bonifacym VIII o prawo do opodatkowania dóbr i dochodów kościelnych, by zdobyć środki na wojnę z królem Anglii Edwardem I (Edward zrobił to samo). Kierował się jednak także swoiście pojmowaną pobożnością i chciał uzasadnić swoje poczynania względami religijnymi. Jest to szczególnie interesujące w wypadku templariuszy, gdyż zarzuty, jakie im stawiano, były niemal identyczne z oskarżeniami wysuniętymi w marcu 1303 roku na soborze w Paryżu przeciwko papieżowi Bonifacemu. Obwiniono ich o herezję, bałwochwalstwo, czarną magię, sodomię i inne przestępstwa, podobnie jak uznanych za heretyków katarów, których ruch rozprzestrzenił się na południu Francji. Dwóch inkwizytorów specjalnie oderwano od sprawy katarskiej, by prowadzili przesłuchania templariuszy. Czyni to oskarżenia przeciwko nim jeszcze bardziej podejrzanym. Niezależnie od tego, czy Filip zagiął parol na templariuszy dlatego, że nie chcieli się połączyć ze szpitalnikami, czy dlatego, że pożądał ich bogactw, czy może uważał ich za heretyków, 13 października 1307 roku kazał uwięzić wszystkich rycerzy zakonnych przebywających we Francji. Liczył, że nowy papież, Francuz Klemens V, do którego wyboru Filip walnie się przyczynił, da mu wolną rękę. Ale mógł się obejść i bez jego zgody. Templariusze przebywający we Francji byli w większości zbyt starzy, aby się bronić, gdyż rycerze zdolni do walki przebywali na Wschodzie. W sieć zastawioną przez Filipa wpadł jednak wielki mistrz i kilku innych wysokich rangą braci, akurat przybyłych do Paryża. Na torturach przyznali się oni do większości stawianych im zarzutów. To wystarczyło, by 22 listopada 1307 roku papież Klemens wydał zgodę na uwięzienie innych templariuszy poza granicami Francji. Królowie Anglii i Aragonii przyjęli te oskarżenia z niedowierzaniem i niewiele zrobili, by pojmać któregoś z nich. Wydaje się, że decyzja o aresztowaniu templariuszy zapadła na tajnym spotkaniu w królewskim klasztorze w Maubuisson. Wkrótce potem strażnik królewskiej pieczęci, biskup Narbonne, nagle zrezygnował ze swojego stanowiska, gdyż prawdopodobnie odmówił złożenia pieczęci na rozkazie. Jego miejsce zajął Guillaume de Nogaret, przez wielu uważany za złego ducha króla Francji. Spalenie na stosie templariuszy, manuskrypt z XIV wieku © Snark/Art Resource, NY Pomimo nacisków Filipa, papież przez pięć lat zwlekał z ogłoszeniem bulli (dekretu papieskiego) rozwiązującej zakon templariuszy i nawet wtedy nie pozwolił, by jego majątek przejęła Korona francuska. Większość dóbr przypadła szpitalnikom, na których spadł także obowiązek płacenia pensji weteranom i osobom na ich utrzymaniu. Tylko rycerze zakonni służący we Francji zostali uznani winnymi herezji. Resztę oczyszczono z wszelkich zarzutów. To Filip wydał rozkaz, by 12 maja 1310 roku spalić na stosie pięćdziesięciu czterech templariuszy, ale nie za przyznanie się do herezji, lecz za wycofanie złożonych zeznań. Logika tego rozumowania jest dla mnie niepojęta, ale zasadniczo chodziło o to, że jeśli ktoś się przyzna do herezji, a potem wyrazi z tego powodu skruchę, musi odbyć jakąś formę pokuty, ale nie może być skazany na śmierć. Ci jednak, którzy przyznali się do winy, ale później to odwołali, uważani byli za odszczepieńców. Oznaczało to, że wciąż są heretykami i muszą być ukarani. Dla wielu było to niezrozumiałe. Nawet we Francji. Gotfryd z Paryża napisał: „Nie wiem, czy templariusze mieli rację, czy nie, ale nie ulega wątpliwości, że królestwo Francji ich wszystkich oszukało”. Wydaje się, że w odniesieniu do Francji, która obejmowała wtedy dużo mniejszy obszar niż dziś, jest to prawda. W 1312 roku synod papieski uznał, że templariusze poza Francją nie są winni zarzutów wysuniętych przeciwko nim przez króla Filipa. Zakon rozwiązano, ale rycerzy oszczędzono. W 1317 roku na zjeździe we Frankfurcie pozwolono niemieckim templariuszom wstąpić do szpitalników. W całej Europie weterani i wdowy po templariuszach otrzymywali pensje. Dobra zakonu skonfiskowano, ale niewykluczone, że niektórzy bracia wzięli sobie coś na pamiątkę z komandorii. Możliwe także, że nadal się spotykali, żeby podtrzymywać w jakiś sposób istnienie zakonu. Nie ma jednak na to dowodów. Większość byłych templariuszy albo „przeszła na emeryturę”, albo wstąpiła do innych zakonów. Sześć lat po aresztowaniu, 11 marca 1314 roku, Jacques de Molay, który także przyznał się do winy, a potem to odwołał, został spalony na stosie w Paryżu. Choć musiało minąć jeszcze wiele lat, zanim uporządkowano wszystkie sprawy finansowe zakonu, śmierć wielkiego mistrza zamykała dzieje templariuszy, ale oznaczała narodziny legendy. NARODZINY LEGENDY Dla ich współczesnych templariusze byli imponującymi postaciami. Ich reguła ustanawiała wysokie, niemal nie do spełnienia standardy w zakresie odwagi, czystości i pobożności. Nawet ich wrogowie niekiedy przyznawali, że niektórym rycerzom udawało się sprostać tym wymogom, zwłaszcza na początku istnienia zakonu, kiedy większość czasu spędzali na polu bitwy. Na niemieckim poecie Wolframie von Eschenbachu, który odwiedził Ziemię Świętą w 1218 roku, templariusze zrobili tak wielkie wrażenie, że w swoim poemacie Parzival uczynił ich strażnikami zamku Graala. Obraz wiernych rycerzy w białych płaszczach z czerwonymi krzyżami przemawiał do romantycznej wyobraźni, nic więc dziwnego, że mimo ich smutnego końca, przetrwał osiemset lat. Ceremonia inicjacji templariusza, manuskrypt z XIII wieku © The Pierpont Morgan Library/Art Resource, NY Zalążkiem legendy templariuszy stała się puszczona w obieg krótko po śmierci Jacques’a de Molay pogłoska, że stojąc na stosie, rzucił on na papieża Klemensa i króla Filipa klątwę, za której sprawą mieli nie przeżyć go dłużej niż o rok. Klemens zmarł po miesiącu, a Filip siedem miesięcy później. Oczywiście pierwsze wzmianki o klątwie pochodzą z okresu po ich zgonie, ale wieść o niej szybko się rozeszła i dołączyła do innych tajemnic otaczających zakon. Przez długi czas wroga propaganda Filipa skutkowała. W czternastowiecznej literaturze i sztuce templariuszy atakowano i wyszydzano. Zamieszczona obok drastyczna ilustracja przedstawiająca obsceniczny pocałunek inicjacyjny pokazuje, jak nisko upadli templariusze w powszechnym odbiorze. Legenda Rycerzy Świątyni przygasła na trzysta lat, gdy przez Europę przetaczały się dżuma, wojna stuletnia i reformacja, lecz na początku XVIII wieku wraz z pojawieniem się ruchu wolnomularzy odżyła z nową siłą. Na powiązania masonów z templariuszami pierwszy powołał się pochodzący ze Szkocji Andrew Michael Ramsey (1696-1743), kanclerz Wielkiej Loży Francji. Uważał on, że to ze Szkocji właśnie wywodziło się tajemne stowarzyszenie średniowiecznych rycerzy, którzy przyłączali się do krzyżowców i wyruszali do Ziemi Świętej. Ludzie ci byli „zarówno budowniczymi, jak i wojownikami chrześcijańskiej sprawy”. Później masoni niemieccy, przypuszczalnie mający w pamięci opowieść o Parsifalu, do legendy o templariuszach włączyli Graala. Odtąd legenda rozrastała się i rozprzestrzeniała, często dzięki masonom, wśród których było wielu pisarzy i kompozytorów. W XX wieku zarówno książka, jak i film Indiana Jones i ostatnia krucjata ugruntowały obraz templariuszy jako odwiecznych strażników świętego Graala. W Kodzie Leonarda da Vinci Dan Brown wykorzystuje tę legendę, dodając do niej własny element dotyczący natury samego Graala. To jest właśnie zabawne w takich legendach. Można je bez końca zmieniać i przykrawać do oczekiwań nowych pokoleń. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Marion Melville, Dzieje templariuszy, tłum. Anna Jędrychowska, IW PAX, Warszawa 1991. Helen Nicholson, Rycerze templariusze, tłum. Piotr Chojnacki, Bellona, Warszawa 2005. Malcolm Barber, Templariusze, tłum. Robert Sudoł, PIW Warszawa 2000. Régine Pernoud, Templariusze, tłum. Iwona Badowska, Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 2002. Malcolm Barber, The New Knighthood: A History of the Order of the Temple, Cambridge UP, Cambridge 1994. Malcolm Barber, The Trial of Templars, Cambridge UP, Cambridge 1978. Malcolm Barber, Keith Bate, The Templars: Selected Sources translated and annotated, Manchester UP, Manchester 2002. Edward Burnam, The Templars, Knights of God, Destiny Books, Rochester 1986. Peter Partner, The Murdered Magicians: The Templars and Their Myth, Oxford UP, New York 1982. TEMPLE W LONDYNIE Na ciasnym dziedzińcu za Temple Bar nad brzegiem Tamizy stoi jeden z najstarszych kościołów w Londynie — Temple. Konsekrował go w 1185 roku Herakliusz, patriarcha Jerozolimy. Tę okrągłą świątynię otaczały niegdyś kwatery mieszkalne, stajnie, sale spotkań i magazyny składające się na ośrodek działalności templariuszy w Anglii. Dziś trzeba kluczyć między kancelariami prawniczymi, zanim się znajdzie kierujący do niego niewielki drogowskaz. Wnętrze Temple Fot. Sharan Newman Jest to właściwie nowe Temple. Pierwszy kościół zbudowano około 1128 roku, wkrótce po wizycie w Londynie Hugona z Payns, który odbywał wielką podróż po Europie, żeby nadać rozgłos sprawie powołania do życia zakonu. Stara świątynia — „z ogrodem, oranżerią, fosą, cmentarzem i pierwszą rotundą” — znajdowała się w Holborn w Londynie. Większość świątyń templariuszy budowano w formie rotundy, nawiązując do okrągłego kościółka Grobu Świętego w Jerozolimie wzniesionego za czasów Konstantyna Wielkiego. Angielscy monarchowie, zwłaszcza król Stefan z Blois (1135-1154), przychylnym okiem patrzyli na krucjaty. Stefan był synem krzyżowca, a jego żona Matylda — siostrzenicą Gotfryda z Bouillon. Para królewska dokonała szczodrych donacji na rzecz templariuszy. Zakon przeniósł się do nowej siedziby położonej między Fleet Street a Tamizą w 1161 roku i zaczął tam budować kościół. W 1185 roku służył on już królowi jako skarbiec. Po rozwiązaniu zakonu templariuszy w 1313 roku wszystkie jego dobra miały być przekazane szpitalnikom. Jednak król Anglii Edward II podarował świątynię Williamowi Marshallowi, hrabiemu Pembroke i późniejszemu hrabiemu Lancaster, który wynajął ją grupie profesorów i studentów prawa. Dzięki łaskawości następnych królów, mimo że w 1340 roku szpitalnicy w końcu przejęli Temple, prawnikom pozwolono w nim zostać. Dotyczyło to także byłych sług templariuszy, którym Edward II wypłacał pensje i emerytury. W XVI wieku w kościele — między jedną mszą a drugą prawnicy naradzali się z klientami, a towarzyszyły im w tych spotkaniach leżące na posadzce posągi rycerzy z wyprostowanymi bądź skrzyżowanymi nogami. Podczas reformacji ściany kościoła zostały pobielone, a posadzka zasypana „ziemią zwiezioną na setkach wozów”. W 1840 roku Temple odrestaurowano, oczyszczono posadzkę, a rozbite płyty i posągi nagrobne odnowiono. Postacie z wyprostowanymi nogami nie przedstawiają templariuszy, ale członków „stowarzyszonych”, czyli arystokratów, którzy wspierali zakon, ale do niego nie wstąpili. Chowano ich na cmentarzach templariuszy i upamiętniano płytami nagrobnymi. Postacie ze skrzyżowanymi nogami przedstawiają rycerzy, którzy wzięli udział w krucjacie albo złożyli przysięgę, że to zrobią. Jeden z rycerzy z wyprostowanymi nogami to prawdopodobnie William Marshall, pierwszy hrabia Pembroke, który uchodził za wzór cnót rycerskich. Wierny, dzielny i waleczny, bohater wielu poematów, budził zainteresowanie biografów, między innymi słynnego francuskiego historyka Georges’a Duby’ego. Choć William Marshall nie należał do zakonu, templariusze byliby dumni, gdyby mieli go w swoich szeregach. Temple przetrwało nietknięte do 1941 roku, kiedy to zbombardowali je Niemcy. Sklepienie ocalało, ale kolumny popękały z gorąca i trzeba je było wymienić. Trudno sobie wyobrazić ten kościół w pierwotnym otoczeniu. Dziś ze wszystkich stron otaczają go ceglane kamienice, początkowo jednak stał on na trawiastym placu, a później wśród zabudowań komandorii. Rycerze odmawiali w nim godzinki za dnia i w nocy, przy świecach. Wiatr przynosił zapach rzeki lub stajen, zapewne ich ulubiony. Przychodzili tu najpotężniejsi panowie i najbogatsi kupcy, by zdeponować swoje skarby albo błagać o pożyczkę. Tam, gdzie kiedyś było gwarno, rojno i kolorowo, dziś stoi mały, samotny kościółek. TUILERIES Do znajdującego się między skrzydłami Luwru Place du Carrousel przylegają ogrody Tuileries. Niegdyś stanowiły otoczenie pałacu królowej Marii Medycejskiej, za której panowania wzniesiono również Pałac Luksemburski. Jednakże na długo przed założeniem ogrodów i ustawieniem w nich rzeźb były w tym miejscu kamieniołomy, w których wydobywano wapień. To prawda, że przedstawione w tak zwięzłej wersji dzieje ogrodów Tuileries nie wydają się zbyt intrygujące, w przeciwieństwie do innej, z której wynikałoby, że powstały na miejscu pogańskiej świątyni, w której odbywały się dziwaczne rytuały seksualne. W I wieku n.e. obywatele rzymscy potrafiliby jednak taką informację docenić, Paryż bowiem, ówcześnie noszący nazwę Lutecji, zbudowany został w przeważającej części z wapienia. Co ważniejsze, z wapienia wykonywano niskie okrągłe słupki podtrzymujące podłogę, pod którą przepływało ciepłe powietrze ogrzewające pomieszczenia mieszkalne, co było wynalezionym przez Rzymian odpowiednikiem naszego centralnego ogrzewania, nazywanym hypocaustum. Słupki nazywały się tuiles. Można je dzisiaj zobaczyć w Musée de Cluny przy Boulevard Saint Michel po przeciwnej stronie Ogrodów Luksemburskich. Zachowane fragmenty rzymskich fundamentów są fascynujące i wraz z niewielkim muzeum znajdującym się tuż przed wejściem do Notre Dame należą do nielicznych miejsc dających wyobrażenie o tym, jak wyglądał Paryż w epoce galo-rzymskiej. Kamieniołomy te przez całe średniowiecze dostarczały budulca na domy i materiału na pokrycie dachów. W końcu, po zbudowaniu Luwru, zostały zasypane. Mniej więcej w tym samym czasie król Filip II nakazał rzeźnikom przenieść się z okolic Hal w miejsca bardziej oddalone od pałacu. Dworowi nie było w smak wdychać smrodu zarzynanych zwierząt ani wapiennego pyłu przeciskającego się przez okna. Podczas rewolucji francuskiej w Tuileries uwięziony został na krótko Ludwik XVI z rodziną. Po pożarze w 1871 roku rozebrano jedno ze skrzydeł pałacu, otwierając w ten sposób dziedziniec, który dzisiaj łączy się z Luwrem. VILLETTE, CHÂTEAU DE Pałac de Villette, położony na samym brzegu Sekwany, o pół godziny jazdy samochodem lub kolejką na północny zachód od Paryża, stał się z woli Dana Browna domem brytyjskiego historyka królewskiego Leigha Teabinga. Château jest wciąż prywatną własnością, ale można go wynająć na wakacje, wesele lub inną okazję. Można też spędzić tu tydzień samemu, robiąc sobie wycieczki szlakiem Kodu Leonarda, zgłębiając tajniki francuskiej kuchni lub sztuki, grając w tenisa czy golfa, zwiedzając Paryż, Wersal, ogród Moneta w Giverny w Normandii albo inne atrakcje turystyczne. Rezydencję tę zbudowano dla Jeana Dyela, księcia Aufflay, ambasadora Ludwika XIV w Wenecji, według projektu Françoisa Mansarta (1598-1666). Najsłynniejszą budowlą tego architekta jest Château de Maisons-Laffitte w pobliżu Saint-Germain-en-Laye, w którym urodził się Ludwik XIV Wybudowanie tego pałacu zlecił Mansartowi René de Longueil, późniejszy markiz, dając mu wolną rękę w zakresie projektu. Mansart wzniósł tę budowlę z charakterystycznym dla siebie, noszącym nazwę od jego nazwiska, dachem mansardowym. Uważana jest ona za jedną z najpiękniejszych w całej Francji. Château de Villette Fot. z archiwum Olivii Decker. Mansart zmarł przed rozpoczęciem budowy Château de Villette, dlatego prowadził ją według jego planów cioteczny wnuk i spadkobierca, Jules Hardouin Mansart (1646- 1708). W tym samym czasie Jules Hardouin Mansart, pierwszy architekt Ludwika XIV, pracował również dla tego króla w znajdującym się około szesnastu mil na południowy wschód od Villette Wersalu, gdzie zaprojektował między innymi Grand Trianon, Schody Królowej i cudowną Galerię Zwierciadlaną. Biblioteka w Chateau de Villette Fot. z archiwum Olivii Decker Wielki salon w Château de Villette Fot. z archiwum Olivii Decker. Chateau de Villette zajmuje 185 akrów, na których znajdują się między innymi dwa czworoboczne stawy oraz imponująca fontanna w ogrodach zaprojektowanych przez André Le Nôtre’a, architekta ogrodów w Vaux-le-Vicomte, Wersalu i Chantilly. Na terenie posiadłości znajdują się też liczne mniejsze budynki, takie jak kaplica, szklarnia, trzynastowieczna tłocznia win i stajnie. W samym pałacu jest osiemnaście pokoi, a wszystkie z nowoczesnymi łazienkami, czyli czymś, czego w XVII wieku próżno by szukać. Wystrój wnętrz nie jest tak cudaczny, jakby wynikało z opisu rezydencji sir Leigha Teabinga. Odpowiada całkowicie pięknemu stylowi epoki. W bibliotece wyłożonej boazerią i wyposażonej w kominek mogłyby być drzwi prowadzące do ukrytego przejścia. Można by schować w niej tajemniczą paczkę pod sofą. Doskonale też nadawałaby się do tego, by ukryć się tu przed światem w deszczowy wieczór z jakąś książką. Jak widać na zdjęciu, Wielki Salon nie został zamieniony w gabinet, gdzie prowadzi się studia nad historią Graala. Nie umiałabym wymyślić lepszego miejsca na elegancką rezydencję zamożnego naukowca. Niechby każdy z nas miał takie mieszkanie! Nawet bez jednego zabytku wiążącego się z Graalem. WESTMINSTERSKIE, OPACTWO Kiedy pierwsi mnisi przybyli do miejsca, gdzie obecnie wznosi się Opactwo Westminsterskie, zobaczyli bagnisty ostrów na Tamizie, który Sasi nazywali Thorne Ey, czyli Ciernistą Wyspą. Na podstawie wykopalisk archeologicznych wiadomo, że znajdowała się tu osada rzymska, ale brak jest źródeł pisanych, które by to potwierdzały. Prawdopodobnie już w VIII wieku stał tu kościół parafialny — minster — ale i tym razem nie mamy na to innego dowodu, jak tylko nazwę: West Minster. Wiemy jednak, że około 970 roku święty Dunstan ufundował opactwo pod wezwaniem Świętego Piotra, w którym osadzono mnichów z klasztoru w Glastonbury. W tym czasie teren, na którym leży opactwo, i sąsiadujący z nim Parlament, opływały strumienie zwane poetycko Mill Ditch (Kanał Młyński), Long Ditch (Długi Kanał) i Merseflete (od którego wzięła nazwę Fleet Street). Wkrótce po założeniu opactwa zaczęła krążyć legenda o pierwszym kościele na Thorne Ey, który jakoby został poświęcony przez samego świętego Piotra. Podanie głosi, że w wieczór poprzedzający konsekrację pewien biedny rybak przewiózł łodzią na wyspę obcego. W chwili, kiedy mężczyzna wszedł do ciemnej, pustej świątyni, ze wszystkich okien trysnęło oślepiające światło, a wokół dały się słyszeć anielskie głosy i rozszedł się zapach kwiatów oraz kadzideł. Kiedy obcy wrócił z wyspy, zobaczył, że rybak przejęty widzeniem nie wypłynął na połów. Kazał mu zarzucić sieci, a one w jednej chwili napełniły się rybami, wśród których był łosoś niespotykanej wielkości. Obcy powiedział rybakowi, by zaniósł łososia biskupowi w imieniu Piotra, który przybył pobłogosławić świątyni wybudowanej na jego chwałę. Rybak opowiedział o tym, co się wydarzyło, biskupowi i wręczył mu łososia, pokazał też w kościele ślady po świecach i kadzidle. „Uznawszy te święte znaki, odprawili mszę dziękczynną, po czym zasiedli do wieczerzy, na którą był ów łosoś”. Od początku swego istnienia opactwo znajdowało się pod opieką królów saskich i duńskich, a na Wielkanoc 1043 roku było świadkiem koronacji Edwarda Wyznawcy. Jednak nie odbyła się ona w imponującej kolegiacie, którą oglądamy dzisiaj, ale w dużo mniejszej świątyni. Edward musiał widzieć, że jego królestwo zasługuje na coś bardziej okazałego. Wychowany we Francji, postanowił sprowadzić stamtąd opata i wybrał Roberta z Jumi?ges, którego uczynił biskupem Londynu. Jego francuskie opactwo zostało przebudowane w stylu romańskim, Edward zaś chciał, by Westminster je prześcignął. Ironią losu prace nad przebudową Jumi?ges finansował Wilhelm książę Normandii, którego wkrótce świat poznał jako Wilhelma Zdobywcę. Z kościoła Edwarda niewiele zostało. Znamy go jedynie z Tkaniny z Bayeux, którą wykonano dla upamiętnienia zwycięstwa Wilhelma. Był większy, jak chciał Edward, od kościoła w Jumi?ges: miał 98,2 m długości i był pierwszą w Anglii świątynią na planie krzyża łacińskiego. Wszystkie wcześniejsze kościoły saskie miały formę prostych czworoboków. Świątynię konsekrowano na Boże Narodzenie 1065 roku. Jedenaście dni później Edward zmarł i jako pierwszy król został pochowany w nowym sanktuarium. Władcą obrano jego szwagra Harolda, jak się okazało — na krótko. W święta Bożego Narodzenia 1066 roku w Westminsterze koronowano na króla Wilhelma Zdobywcę. Odtąd opactwo pełniło funkcję sanktuarium koronacyjnego, gdy zaś normandzcy władcy Anglii utracili Normandię, również nekropolii królewskiej. Edward Wyznawca został kanonizowany w roku 1161, a jego grób, znajdujący się tuż za ołtarzem głównym, kolejni królowie otaczali wielką czcią. W połowie XIII wieku król Henryk III wzniósł Edwardowi jeszcze okazalszy grobowiec, który później kilka razy był rozbudowywany. Kościół gotycki, który stoi do dzisiaj, powstał właśnie za panowania Henryka III, tak gorliwego propagatora kultu Edwarda Wyznawcy, że wybrał go na patrona dla swego najstarszego syna, późniejszego Edwarda I. Motorem dążenia Henryka do wzniesienia nowocześniejszego i wspanialszego kościoła była nie tylko jego pobożność, ale i trwająca od dawna rywalizacja między Anglią a Francją. Ludwik IX Święty przywiózł właśnie z wyprawy krzyżowej Koronę Cierniową i rozpoczął w Paryżu budowę cudownej Sainte- Chapelle, która miała się stać kaplicą pałacową, gdzie zamierzał złożyć relikwię. Edward nie mógł być gorszy. Od tego czasu w kolegiacie ważniejsze prace budowlane podjęto tylko dwukrotnie: Henryk VII na początku XVI wieku od strony wschodniej dobudował kaplicę do Kaplicy Wyznawcy, a w wieku XVIII ukończono wieże zachodnie. Jednak nawet opieka królów nie uchroniła opactwa przed wszystkimi skutkami angielskiej reformacji. Henryk VIII potwierdził większość przywilejów własności, z których mnisi czerpali dochody. Księgi inwentarza ruchomego zawierają takie pozycje, jak „niespora skrzynka sreber i (innych) pozłotnych i baryłka z włosiemi Maryi Magdaleney”. Nie udało mi się stwierdzić, co się z nimi stało. Przez jakiś czas opactwo stało zamknięte na cztery spusty, po czym przeszło w posiadanie protestantów i jako klasztor funkcjonowało do 1553 roku, kiedy to Maria I, córka Henryka VIII, która była katoliczką, odnowiła jego konsekrację. Po jej śmierci w 1558 roku Elżbieta I z powrotem oddała opactwo w ręce Kościoła anglikańskiego. Przez następne trzysta lat co roku świętowano to wydarzenie. W XVII wieku opactwo raz jeszcze ucierpiało, tym razem z rąk Oliwiera Cromwella i rządu purytanów. Trącące „papizmem” wyposażenie i elementy wystroju — posągi, naczynia liturgiczne, ołtarze i relikwiarze, nawet organy zniszczono. Uchwałą parlamentu usunięto wszystkie witraże. Kościół wprawdzie się ostał, ale zaniedbany niszczał coraz bardziej, aż do przywrócenia monarchii w roku 1660. Kolegiata św. Piotra w Westminsterze Nagrobek Newtona w Westminsterze © Dean and Chapter of Westminster Jednym ze sposobów zdobywania funduszy na utrzymanie opactwa (i kościelnych) była sprzedaż miejsc pochówku w samym kościele. Przywilej spoczywania tutaj mieli zawsze członkowie rodziny monarszej, ale u schyłku XVII wieku grób w Westminsterze stał się oznaką pozycji i politycy, wysocy rangą wojskowi oraz liczni przedstawiciele arystokracji zabiegali o ten zaszczyt. Najsłynniejszym skupiskiem grobowców jest w opactwie Zaułek Literacki po wschodniej stronie południowego ramienia transeptu, choć większość z nich to nie prawdziwe groby, tylko tablice upamiętniające pisarzy: Keatsa, Shelleya, Dylana Thomasa, Szekspira, Oscara Wilde’a, T. S. Eliota, Jane Austin, Chaucera, Charlotte Brontë, Williama Blake’a i innych. Jednak niektórzy — Robert Browning, Alfred Tennyson, Ben Jonson (w pozycji pionowej) i, co dziwne, zagorzały purytanin John Milton — znaleźli tutaj spoczynek. Leżą też tu nieliczni wybitni aktorzy, między innymi David Garrick (XVIII wiek) i Laurence Olivier (pochowany w 1981 roku). W nawie głównej za ołtarzem znajduje się grobowiec Izaaka Newtona (zob. zdjęcie). Nagrobek, wzniesiony w stylu klasycystycznym, przedstawia Newtona odzianego w rzymską togę i z wieńcem laurowym na głowie, opartego o ułożone w stos księgi swego autorstwa: Divinity, Chronology, Opticks, Philosophiae naturalis principia mathematica. Obok widoczne są dwa putta [*Termin putto l. mn. putti, używany jest w sztuce w odniesieniu do motywu małego dziecka, cherubinka lub anioła; pochodzi od łacińskiego słowa putus oznaczającego chłopczyka.] trzymające zwój z fragmentem ostatniego z tych dzieł. Na płaskorzeźbie poniżej widnieje grupa chłopców z przyrządami naukowymi. Na globie powyżej postaci uczonego przedstawiony został zodiak oraz konstelacje gwiezdne i obliczona przez Newtona trajektoria komety, która miała się pojawić 24 grudnia 1680 roku, a także obliczenia dat podróży Argonautów. Łacińska inskrypcja u dołu wylicza wszystkie jego dokonania, zarówno na niwie nauki, jak i religii. Na globie spoczywa Urania, muza astronomii i matematyki oraz patronka alchemii. Zanim zaczęłam pisać tę książkę i z tego powodu pojechałam do Westminsteru, byłam w opactwie wiele razy. Nawet w zimie jest w nim dużo ludzi. Z racji swego podwójnego zawodu — pisarki i mediewistki — zwiedzałam jedynie grobowce królów i królowych, z ukłonem w stronę pisarzy. Tym razem dokładnie obejrzałam opactwo. Nigdy wcześniej nie zauważyłam smutnych malutkich grobowców córeczek Jakuba II, nie zdawałam też sobie sprawy, że jest tu grób mieszczący znalezione w Tower kości, które uważa się za szczątki zaginionych książąt Edwarda i Ryszarda, o których nieznanych losach napisano tak wiele opowieści. Opactwo warte jest zobaczenia — i to nie jeden raz. Co prawda, trzeba płacić za wstęp, ale nie ma wykrywaczy metali. Nie wolno wprawdzie robić zdjęć, lecz wybierając się tam następnym razem, wezmę lornetkę, by móc się przyjrzeć umieszczonym wysoko nad głową arcydziełom, których nie zmogły stulecia zeświecczenia i upadku. WOLNOMULARZE/MASONI Dziś na całym świecie działają tysiące lóż masońskich. Każda z nich ma własne zwyczaje i rytuały, które różnią się także w zależności od kraju. Liczbą dorównują liczbie opowieści o początkach ruchu masońskiego i jego roli w historii. Przyczyną tej różnorodności jest między innymi mit o starożytnych korzeniach ruchu wolnomularskiego i jego tradycjach, który stworzyli osiemnastowieczni masoni. Większość z tych opowieści dziś uważa się za wyssane z palca. Masoni szerzyli mity na swój temat z tego samego powodu, z jakiego powtarzali je inni, mianowicie z uwagi na to, że bracia nadzwyczaj pilnie strzegli swoich tajemnic, zwłaszcza dotyczących inicjacji. Pewien dziewiętnastowieczny mason ujął to tak: „W tajemnych stowarzyszeniach (...) istnieje pewien rodzaj wiedzy przekazywanej tylko tym, którzy przejdą inicjację. Masoni, z aurą egzotyki otaczającą ich ukrywane przed światem życie i działanie, zajmują szczególne miejsce wśród tajnych zrzeszeń”. Związek dzisiejszego ruchu masońskiego z dawnymi cechami murarskimi wciąż nie jest do końca poznany. Zwyczaj zrzeszania się pracowników, zwłaszcza rzemieślników, w celu obrony swoich praw pojawił się u schyłku cesarstwa rzymskiego. Związek taki mógł przybierać różne nazwy, ale najczęściej występował pod mianem collegium. Takie collegia pełniły zarówno funkcje społeczne, jak i gospodarcze, między innymi negocjowały z władzą przyznanie monopolu w jakiejś dziedzinie. Kolegia kupców szczególnie ważnych dla państwa, na przykład handlujących zbożem, otrzymywały różne przywileje, jak ulgi podatkowe i celne, urządzały także uroczystości na cześć bóstwa będącego ich patronem w dni jemu poświęcone. Członkami owych kolegiów byli nie tylko pracownicy, ale także prominentni obywatele, którzy patronowali określonemu rzemiosłu i „służyli im swoimi wpływami w państwie w zamian za społeczny prestiż, jaki dawał tytuł patrona”. To wyjaśniałoby pojawienie się później lóż wolnomularskich, w których nie było czynnych zawodowo murarzy. Geometria murarska, karta z wzornika Villarda de Honnecourt (ok. 1225-1250) © Foto Marburg/Art Resource, NY W czasach Konstantyna Wielkiego członkostwo wielu kolegiów, zwłaszcza zrzeszających piekarzy, było dziedziczne i obowiązkowe. Niezależne korporacje zawodowe znikły, uchowały się tylko te, które kontrolowało państwo. Cały zysk z przywilejów, jakie im pozostawiono, pochłaniały nałożone przez państwo ciężary. Nie zachowało się zbyt dużo przekazów o działalności rzymskich kolegiów po okresie najazdów plemion gockich i germańskich. Między VI a IX wiekiem wiele miast w cesarstwie się wyludniło i nie było w nich dość rzemieślników, aby tworzyć zorganizowane grupy zawodowe. Kiedy takie zrzeszenia znowu się pojawiły, nadano im germańską nazwę gildii, która przypuszczalnie ma taki sam źródłosłów jak niemieckie słowo gelt, „pieniądze”. W średniowieczu początek gildiom zawodowym skupiającym pracowników tej samej specjalności dały zrzeszenia pogrzebowe. Tkacze, bednarze, snycerze, a nawet prostytutki chciały, aby po śmierci nie tylko wyprawiono im chrześcijański pogrzeb, ale także, by odmówiono modlitwę i odprawiono mszę za ich duszę. Gildie takie rosły w siłę, aż stały się stowarzyszeniami, w których wyłącznej gestii był nabór do zawodu. Powstała też hierarchia stopni zawodowych: od ucznia przez czeladnika do mistrza. Każda gildia miała swojego patrona i urządzała ucztę w dzień jego święta. Patronem murarzy był święty Jan Ewangelista, którego święto przypadało na 27 grudnia. Przyjmowany do cechu uczeń musiał złożyć przysięgę, że będzie strzegł tajemnic swojego rzemiosła. Uważa się, że murarze dodawali do niej rodzaj tajnego hasła, które służyło jako znak rozpoznawczy członków gildii. Wynikałoby to z charakteru pracy murarzy, którzy musieli wędrować z miejsca na miejsce, by znaleźć pracę przy budowie kościoła lub zamku. Mistrz murarski kierujący budową chciał być pewny, że zatrudnia wykwalifikowanych pracowników. Umożliwić mu to miało właśnie takie tajne hasło. Do XVI wieku nie ma jednak na ten temat żadnych wzmianek w źródłach. NARODZINY WOLNOMULARSTWA Nowożytny ruch wolnomularski wiele ze swoich zasad i rytuałów zawdzięcza szkockim cechom murarskim. Podobnie jak w innych krajach, w Szkocji murarze w miastach łączyli się w grupy, tworzyli też jednak ściślejsze związki w ramach tymczasowych siedzib zwanych lożami (od ang. słowa lodge oznaczającego domek), w których zamieszkiwali podczas wznoszenia kolejnej budowli. To sprzyjało wykształcaniu się ściślejszych więzi w porównaniu do innych cechów, których członkowie spędzali ze sobą tylko część dnia, a resztę czasu przebywali z rodzinami i przyjaciółmi wykonującymi inne zawody. W średniowieczu europejskie rody szlacheckie tworzyły dla siebie wymyślone genealogie. Rycerze różnych nacji wywodzili swoje korzenie od bohaterów wojny trojańskiej, króla Artura lub jakiegoś świętego. Podobnie postępowały cechy murarskie w Szkocji, tworząc legendy swojego zawodu zwane Old Charges (Stara Reguła), na które składały się elementy zaczerpnięte z Biblii, apokryfów i podań ludowych. Szkockie Old Charges początek murarstwa, utożsamianego z geometrią, wiążą z synami biblijnego Lamecha, którzy wyryli tajniki swojego rzemiosła, geometrii oraz innych nauk na kamiennych kolumnach. Po potopie jeden z wnuków Noego, Hermarius, odnalazł owe kolumny i przekazał tę wiedzę budowniczym Wieży Babel. Później Abraham, przebywając w Egipcie, nauczył geometrii Euklidesa, który rozpowszechnił ją w Grecji. W końcu murarze dotarli do Jerozolimy, gdzie zbudowali Świątynię Salomona. Po jej ukończeniu rozjechali się we wszystkie strony świata. Jeden udał się do Francji, gdzie najął się do pracy u Karola Młota, dziada Karola Wielkiego. Inny, święty Alban, upowszechnił sztukę murarską w Brytanii. Ostatecznie murarze otrzymali wsparcie od księcia Edwina, nie występującego w innych źródłach syna anglosaskiego króla Atheistana. Edwin był tak rozmiłowany w rzemiośle murarskim, że został wyzwolony na murarza. To właśnie mityczny Edwin przyczynił się do spisania Old Charges. W innej legendzie znajdujemy budowniczych Świątyni Salomona i Hirama z Tyru, Mistrza Budowniczego. Jak mówi apokryficzna Mądrość Salomona, Hiram nadzorował budowę świątyni i sam zbudował dwie mosiężne kolumny zwane Jakin i Boaz. Hirama rzekomo zamordowali dwaj inni murarze, którzy chcieli, aby im wyjawił Słowo Masońskie. Jeszcze w 1851 roku podręczniki wolnomularskie stwierdzały, że założycielami stowarzyszenia byli Salomon i Hiram, ten drugi określany w nich jako „Król Tyru” Owe legendy składały się na dzieje wolnomularstwa „operatywnego”, czyli cechów zrzeszających osoby faktycznie wykonujące rzemiosło murarskie. Jednak wiele z nich weszło do tradycji i symboliki wolnomularstwa „spekulatywnego”, czyli lóż, które tworzyli ludzie innych zawodów. Ale jak doszło do tego, że typowo zawodowa korporacja legła u podstaw organizacji zrzeszającej tylu artystów, magnatów, prezesów koncernów przemysłowych czy przywódców państwowych? SZKOCJA, WILLIAM SCHAW I PANOWIE NA ROSSLYN Pod koniec XVI wieku Szkocją rządził król Jakub VI, syn Marii Stuart, który wkrótce miał zostać królem Anglii jako Jakub I. Istniał wtedy królewski urząd Mistrza Robót Budowlanych, piastowany przez osobę szlachetnie urodzoną, do której obowiązków należało sprawowanie nadzoru nad finansami i organizacją wszystkich prac budowlanych. W 1583 roku nominację na to stanowisko otrzymał William Schaw. Schaw był katolikiem. W kraju od niedawna protestanckim pozostał wierny swemu wyznaniu, choć mogło to być nie w smak pewnym osobom na dworze. W 1598 roku ukazały się tak zwane Statuty Schawa, które miały obowiązywać „wszystkich mistrzów murarskich w królestwie”. Statuty te, na które zgodę wyrazili mistrzowie murarscy, regulowały głównie warunki przyjmowania uczniów do cechu oraz obowiązującą w lożach hierarchię. Odnotowano w nich niektóre ze znaków mistrzowskich i po raz pierwszy wspomniano o Słowie Masońskim, czyli systemie symboli, po których rozpoznawali się murarze. W następnym roku ukazały się rozszerzone Statuty Schawa z nakazami nakładającymi na mistrzów murarskich obowiązek szkolenia uczniów nie tylko w zakresie rzemiosła, ale także „sztuki pamięci i nauki”. Wynika z tego, że wymagano nie tylko „zakuwania” pewnej wiedzy, ale także umiejętności kojarzenia faktów. Nie wiadomo do końca, dlaczego Schaw dążył do wprowadzenia jednolitych statutów dla wszystkich cechów murarskich. Wydaje się, że zależało mu na uporządkowaniu organizacji niezależnych lóż. Sądził też, że podobnie jak rzymskim kolegiom, przydałby im się wpływowy patron [*Choć wątpliwe, by Schaw znal rzymską tradycję w tym zakresie.]. Wybrał do tej roli lorda Williama Sinclaira (St Claira) z Roslin. To dość zagadkowe posunięcie. Lord William był potomkiem hrabiego, który zbudował Rosslyn Chapel i być może Schaw poczuwał się do wdzięczności za zlecenie skomplikowanej budowy murarzom. Jednak ów William był rozpustnikiem, a na dodatek katolikiem, który nie chciał wyjawić lokalnym duchownym protestanckim, czy ochrzcił swojego ostatniego bękarta, choć przynajmniej jednego z nich ochrzcił w obrządku katolickim w Rosslyn Chapel. Zdecydowanie też odmawiał lokalnym władzom zniszczenia jej dekoracji. Choć zatrudnił murarzy także do budowy swojego domu, niezbyt się nadawał na obrońcę interesów lóż przed sądami. Mimo to w 1601 sporządzono statut powołujący Williama Sinclaira na patrona murarzy. Egzemplarz tego statutu jest przechowywany w Rosslyn Chapel, gdzie miałam okazję go przeczytać. Wynika z niego, że murarze, prosząc Williama, by został ich patronem, nie powołują się na jakiś utrwalony zwyczaj, ale na mgliste wspomnienie o opiece, jaką sprawował nad nimi jeden z poprzednich lordów. Nie wydaje się, by murarze mieli jakiś pożytek z lorda Williama. Jednak jego syn, także William, poważniej potraktował swoje obowiązki. Doprowadził do sporządzenia nowego statutu, który nadawał mu władzę sądowniczą nad murarzami. Od 1697 roku panowie na Rosslyn uzyskali prawo do wtajemniczenia w Słowo Masońskie. Od lóż operatywnych zrzeszających murarzy do zrytualizowanych spotkań oświeconych intelektualistów była jeszcze daleka droga. Do wyłonienia się z cechów murarskich ruchu wolnomularskiego doprowadziło zapewne nałożenie się na siebie szeregu procesów społeczno-politycznych. W XVII wieku w Szkocji murarze do swoich lóż zaczęli przyjmować przedstawicieli wyższych sfer. Zapewne liczyli na wystawne uczty z okazji ich inicjacji albo podobało im się, że będą obracać się w lepszym towarzystwie. Po pewnym jednak czasie moda ta przeminęła. Stevenson sugeruje, że wstępujący do lóż arystokraci spodziewali się zyskania jakiejś ezoterycznej, magicznej wiedzy, ale się rozczarowali. W każdym społeczeństwie zawsze znajdzie się grupa ludzi, którzy mają obsesję na punkcie odkrywania starożytnych tajemnic. Jednak, jak się wydaje, między 1580 a 1750 rokiem takich poszukiwaczy było szczególnie dużo. Był to czas intensywnych dociekań intelektualnych dotyczących zarówno religii, jak i świata przyrody. Reformacja i kontrreformacja sprawiły, że wielu ludzi zwątpiło, czy jakakolwiek religia może być źródłem wiedzy. Ubocznym skutkiem fali procesów o czary był wzrost liczby osób szukających boskiego natchnienia, lecz niekoniecznie w chrześcijaństwie. Skoro Szatan może być źródłem mocy, to musi istnieć także inny, nie tak skrajny jak sprzedawanie własnej duszy, sposób na poznanie tajemnic wszechświata. Był to również czas, gdy pojawiły się w obiegu księgi różokrzyżowców, a tacy ludzie jak Izaak Newton czy Robert Boyle zajmowali się chemią i alchemią, nie robiąc między nimi zdecydowanego rozróżnienia. Nawet brytyjskie Towarzystwo Królewskie wzięło swój początek od potajemnych spotkań grupy przyjaciół rozprawiających o alchemii. W takiej oto atmosferze powstawały na początku XVIII wieku pierwsze loże masońskie w Anglii. Choć nawiązywały one do symboliki i mitów dotyczących początków murarstwa, szybko wprowadziły rytuały oparte na elementach zaczerpniętych z alchemii oraz filozofii neoplatońskiej i nauk hermetycznych. W 1720 roku loże wolnomularskie pojawiły się we Francji, a nieco później także w Niemczech i innych krajach Europy. „Zamiast mówić, że wolnomularstwo wyłoniło się z Gildii Murarzy, lepiej powiedzieć, iż ludzie uczeni, którzy chcieli razem pracować i wymieniać poglądy, przyjęli symbolikę i organizację cechów murarskich”. SYMBOLE MASOŃSKIE Najbardziej rozpowszechnionymi symbolami masońskimi są cyrkiel i węgielnica — podstawowe narzędzia pracy dawnych budowniczych. W każdej loży znajdują się także kolumny świątynne. Uważa się, że ich nazwy, Jakin i Boaz, były pierwotnym Słowem Masońskim. Amerykański ryt Yorku zakłada, że kolumny te są puste w środku i znajduje się w nich schowek na dokumenty. Ciekawe, że podobno Dossiers secrets również zostały znalezione w pustej kolumnie kościoła Rennes-le-Château. Według mnie oznacza to, że autor Dossiers znał symbolikę masońską. Choć równie dobrze może to być przypadek. Bez dowodów trudno to jednoznacznie stwierdzić. Innym symbolem wspólnym dla wszystkich lóż masońskich są trzy kolumny oznaczające mądrość, siłę i piękno. W powszechnym użyciu są także fartuszek i rękawice. W tradycji masońskiej symboliczne znaczenie mają także rośliny, między innymi akacja, róża, lilia czy drzewo oliwne. Masoni często używają gwiazdy i pentagramu. W gruncie rzeczy wszystko mogą odczytywać jako symbol. „Rytuał pierwszego stopnia inicjacji, czyli Przyjętego Ucznia, głosi: «Tutaj wszystko jest symbolem»”. Symbole masońskie według dziewiętnastowiecznej ryciny © Erich Lessing/Art Resource, NY WSPÓŁCZESNY RUCH MASOŃSKI Dzisiaj mason może wyznawać niemal każdą religię, w tym katolicyzm (choć w XVIII wieku Kościół katolicki zabronił wiernym przystępować do masonerii), albo żadnej. Istnieją loże, do których wstępować mogą zarówno kobiety, jak i mężczyźni, lecz są też takie, w których wciąż hołduje się rozdziałowi płci. Nawiasem mówiąc, kobiety po raz pierwszy przyjęto do masońskiej organizacji pomocniczej we Francji około 1740 roku. Lista słynnych masonów byłaby książką samą w sobie. Zawierałaby nazwiska większości prezydentów amerykańskich, królów angielskich, szwedzkich i władców innych państw. Znajdowałby się na niej Winston Churchill, Tomas Garrigue Masaryk, Wolter, Goethe, Kipling, Mark Twain, Davy Crockett, Duke Ellington i Houdini, by wymienić tylko kilku. Pełna odniesień do symboli masońskich jest opera Mozarta Czarodziejski flet. Mozart został pochowany w zbiorowym grobie i przez wiele lat uważano, że jego kości pomieszały się z innymi. Dopiero niedawno odkryto, że wkrótce po tym, jak zmarł, jego czaszka znalazła się w posiadaniu masonów. Podobnie jak templariuszy czy Opus Dei, masonów oskarża się o wywrotową działalność w rodzaju wpływania na wyniki wyborów lub o eliminowanie wrogów. Być może kiedyś podejrzenia takie byłyby uzasadnione. Trudno je potwierdzić lub obalić ze względu na specyfikę samej organizacji. Stowarzyszenia inicjacyjne otaczające tajemnicą swoją działalność zwykle budzą u osób postronnych najgorsze podejrzenia. Co się tyczy mojej rodziny, to jeśli nawet są w niej jacyś masoni, pewnie wstydzą mi się o tym powiedzieć, gdyż zawsze mówiłam, że ich rytuały wydają mi się okropnie głupie. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Roberto Gervaso, Bracia przeklęci. Historia masonerii, tłum. Katarzyna Kościelak, Wydawnictwo Twój Styl, Warszawa 2005. Tadeusz Cegielski, Sekrety masonów. Pierwszy stopień wtajemniczenia, Agencja „Omnipress”, Warszawa 1992. WREN, CHRISTOPHER Christopher Wren, architekt, który przebudował Londyn po wielkim pożarze z 1666 roku, urodził się 20 października roku 1632 w rodzinie anglikańskich duchownych. Jego stryj Matthew był biskupem Ely. Ojciec, również Christopher, piastował wysokie urzędy dworskie i był kawalerem Orderu Podwiązki. Młody Wren dorastał na dworze Karola I w poczuciu przynależności do klasy bogatych i uprzywilejowanych. Skończyło się to wraz ze zdetronizowaniem Karola przez purytanów pod przywództwem Oliwiera Cromwella. Rodzina Wrenów nie wyrzekła się przekonań monarchistycznych i z tego powodu doznała wielu prześladowań po uwięzieniu i ścięciu króla 30 stycznia 1649 roku. Oczywiście ta gwałtowna zmiana nie pozostała bez wpływu na życie Wrena. Jego stryj został wtrącony do Tower, w zawierusze wojennej rodzina straciła dom i większość posiadłości. Okres wojny domowej i rządów protestantów Wrenowie spędzili w niełasce i ciągłej niepewności losu. Jednakże jeśli chodzi o wykształcenie, Christopher radził sobie prawdopodobnie nie gorzej, niż gdyby jego życie toczyło się bez takich problemów. Początkowo pobierał nauki w Westminster School, gdzie miał za kolegów między innymi Johna Locke’a, późniejszego filozofa, i Johna Drydena, przyszłego poetę. W szkole panowała atmosfera wierności monarchii, co skłaniało Christophera do przejęcia schedy po ojcu i stryju. Po śmierci króla droga ta jednak się dla niego zamknęła. W pierwszym okresie wojny Karol I założył swoją kwaterę główną w Oksfordzie, który był miastem rojalistów. Kanonik Wren wraz z rodziną znalazł się w otoczeniu króla, a Christopher miał okazję poznać wielu uczonych wypędzonych z Londynu i Cambridge. Mógł też czerpać z ich wiedzy. Zetknął się dzięki nim z najnowszymi teoriami naukowymi i metodami doświadczalnymi, sam wykazując talent do matematyki i mechaniki. Wykonał rysunek wszy pod mikroskopem. Zaprojektował też zegar, który zapisywał „zmiany prędkości wiatru i temperatury w nocy”. Większość czasu spędzał ze starszymi mężczyznami, którzy przyjęli na siebie rolę nauczycieli. Zaprzyjaźnił się też na całe życie z Robertem Hooke’iem, którego ojciec poległ za sprawę rojalistów. Pominięty przy przyznawaniu godności uniwersyteckich za czasów Cromwella, Wren został nagrodzony za wierność monarchii po powrocie Karola II z wygnania w roku 1660. Śródmieście londyńskie, w tym katedra Świętego Pawła, w której żołnierze Cromwella urządzili stajnie, uległo zniszczeniu. Wren przedstawił projekt odbudowy tego kościoła, który od dawna wymagał naprawy. Wprawdzie jeszcze za panowania Karola I Inigo Jones przeprowadził jego częściową modernizację, ale mury się osuwały, a trafiona w 1561 roku piorunem wieża nigdy nie została wyremontowana. Wren nie był jedynym, który miał pomysł na przebudowę Londynu i katedry. Ponieważ nie zdobył jeszcze żadnego doświadczenia jako budowniczy, a jego dokonania ograniczały się do projektowania, przypuszczalnie nie otrzymałby tak poważnego zamówienia. W niedzielę 2 września 1666 roku w piekarni przy Moście Londyńskim wybuchł pożar. Z początku wydawało się, że ogień opanowano, ale podniósł się wiatr i rzucił iskrę na stóg siana. Od siana zapaliły się składy i nabrzeża „zapełnione smołą, cukrem, brandy i olejem, (...) drewnem i węglem”. Zanim po pięciu dniach ogień ugaszono, zdążył on doszczętnie strawić ogromną połać miasta, w tym także katedrę Świętego Pawła. Tak więc miasto trzeba było odbudować, a plany przebudowy kościoła odłożyć do szuflady. Musiał teraz powstać projekt całego śródmieścia z szerokimi ulicami i domami z cegły, w których znalazłoby się miejsce na sklepy. Wrenowi zaproponowano nadzór nad budową. Do tego czasu zdążył złożyć i zrealizować projekt Sheldonian Theatre w Oksfordzie, więc mógł się pochwalić czymś konkretniejszym niż same pomysły. Ze swym przyjacielem Robertem Hooke’iem Wren przyłożył ręki do przebudowy kilkudziesięciu kościołów parafialnych w Londynie, ale Święty Paweł pozostaje jego arcydziełem. Stał się symbolem miasta, a podczas nalotów na Londyn w okresie II wojny światowej ochotnicy nieprzerwanie ryzykowali życie, by go bronić. Budowniczy katedry znalazł w niej miejsce wiecznego spoczynku. Temple nie ucierpiało w pożarze, co jest dziwne, gdyż znajdowało się na drodze płomieni. Wren je odnowił, ale był to jego jedyny związek z tą świątynią. Christopher Wren należał do założycieli Towarzystwa Królewskiego, grupującego uczonych i myślicieli, które zawiązało się w Oksfordzie w czasach Cromwella jako Niewidzialne Kolegium, tajne ugrupowanie rojalistów. Należeli do niego także Robert Boyle i Izaak Newton. Przez wiele lat pełnił funkcję przewodniczącego utworzonego na jej zrębach Królewskiego Towarzystwa Londyńskiego Krzewienia Wiedzy Naturalnej. Był też jednym z pierwszych wolnomularzy spekulatywnych. Został przyjęty do ich grona w roku 1691, w dużej mierze za zasługi w przebudowie miasta. W I669 roku Wren został mianowany głównym inspektorem dzieł królewskich i pełnił tę funkcję przez czterdzieści pięć lat. Był aktywny do śmierci. Zmarł w wieku 91 lat, 25 lutego 1723 roku. Wrena można zaliczyć do tych myślicieli przełomu XVII i XVIII wieku, którzy nie wiedzieli, co to granice ciekawości. Podobnie jak Newton i Boyle, miał szerokie zainteresowania. Przeprowadzał doświadczenia z fizyki, astronomii i fizjologii, projektował całkiem praktyczne maszyny, takie jak na przykład siewnik. W przeciwieństwie do innych członków Towarzystwa Królewskiego nie wykazywał zainteresowania alchemią ani innymi mistycznymi kierunkami filozoficznymi. Święty Paweł stoi do dziś, podobnie jak wiele innych budowli zaprojektowanych przez Wrena. Jego plany przebudowy Londynu obejmowały też budowę szerokich ulic i skrzyżowań na planie koła, czego nie zrealizowano. Dopiero sto trzydzieści lat później na jego wizji oparli swe projekty Pierre L’Enfant i Thomas Jefferson, podejmując budowę Waszyngtonu — nowej stolicy nowego państwa. ZAKON SYJONU Zakon Syjonu istniał stosunkowo krótko. Był prawicowym ugrupowaniem założonym we wschodniej Francji w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku: zarejestrowano go w podprefekturze Saint-Julien-en-Genevois 20 lipca 1956 roku. Wśród członków zarządu znajdujemy Pierre’a Plantarda, twórcę Dossiers secrets. Zakon Syjonu sam określał się jako Chevalerie d’Institution et R?gle Catholique & d’Union Indépendante Traditionaliste, czyli Rycerstwo Instytucji i Reguły Katolickiej oraz Niezależnego Tradycjonalistycznego Związku. Jego celem było „odrodzenie dawnego rycerstwa, gromadzenie wiedzy i hołdowanie zasadzie solidarności”. Do organizacji tej mógł należeć każdy katolik, który zgadzał się z jej celami i wpłacił pięćset franków. Członkowie zakonu wydawali biuletyn pod tytułem „Circuit”, w którym przede wszystkim narzekali na lokalnych polityków i urzędy państwowe. Ugrupowanie nie zdołało rozszerzyć swojej działalności poza region, w którym powstało. W 1984 roku Pierre Plantard wystąpił z zakonu, niezadowolony, że niektórzy bracia zbyt się zaprzyjaźnili z Anglikami i Amerykanami. Oficjalnie podał inny powód swojej rezygnacji: „Martwiło mnie publikowanie w prasie, książkach i broszurach dokumentów na mój temat wciągniętych do katalogu Biblioth?que nationale jako FAŁSZYWE lub SFAŁSZOWANE”. O ile mi wiadomo, jedynymi dokumentami, o które mogło mu chodzić, były Dossiers secrets. Czyżby Plantard chciał się od nich zdystansować, gdy okazało się, że wykorzystano je w książce Święty Graal, Święta Krew? Nie wiem, czym się kierował, ale wkrótce po jego odejściu z zakonu organizacja zaczęła podupadać. Zupełnie czymś innym jest legendarny Zakon Syjonu. Według autora Kodu Leonarda da Vinci, który większość informacji zaczerpnął z książki Święty Graal, Święta Krew, była to tajna organizacja założona w 1099 roku przez Gotfryda z Bouillon, hrabiego Flandrii i księcia Dolnej Lotaryngii, przed wyruszeniem na podbój Jerozolimy. Ponoć Gotfryd chciał w ten sposób chronić swój ród wywodzący się od Jezusa i Marii Magdaleny oraz jego tajemnicę. Potem zakon przyczynił się do powstania templariuszy, którym powierzył misję szukania dowodów takiego pokrewieństwa ukrytych pod Świątynią Salomona. Autor Kodu Leonarda da Vinci dodał do tego kult bogini, która przerażała niezwykle pobożnego Gotfryda — syna świętego i krewnego papieża. Na górze Syjon w Jerozolimie stał klasztor, ale to dla nikogo nie jest tajemnicą. Przed 1964 rokiem, kiedy pojawiły się Dossier secrets, nie było żadnych dowodów istnienia Zakonu Syjonu. Fascynująca jest za to lista wielkich mistrzów owego wymyślonego tajnego stowarzyszenia, gdyż świadczy, że jej twórca wiedział o zainteresowaniach okultystycznych łączących wiele osób, które spotkał ten zaszczyt, że znalazły się na niej — zupełnie nieświadomie. ZWOJE ZNAD MORZA MARTWEGO Wiosną 1947 roku pewien arabski pasterz natrafił na starożytny schowek z dokumentami, które przeszły do historii pod nazwą zwojów znad Morza Martwego. Miejsce ich ukrycia znajdowało się na zachodnim brzegu morza, około ośmiu mil na południe od Jerycha, które należało wówczas do Jordanii. Pasterz zaniósł swoje znalezisko Khalilowi Iskanderowi Shahinowi, chrześcijaninowi z Syryjskiego Kościoła Ortodoksyjnego. To dzięki niemu świat dowiedział się o tych zwojach. Dalsze ich dzieje mogą stanowić przyczynek do studiów nad interesownością i skrytością uczonych i pretendować do tytułu najlepszej historii szpiegowskiej. Potajemne spotkania, przemycanie dokumentów, niebezpieczne wyprawy na teren wroga, zaciekła rywalizacja i gorzkie rozczarowania — wszystko to zdążyło się wydarzyć, zanim jeszcze odczytano owe teksty. Pewną rolę odgrywał tu czas znalezienia zwojów: tuż przed powstaniem państwa izraelskiego i pierwszą wojną arabsko-izraelską. Jednak największą winę za niezdrową atmosferę wokół tego znaleziska ponoszą uczeni, którym powierzono jego zbadanie i którzy nie chcieli go nikomu pokazać przed opublikowaniem wyników swoich badań. Nie chodziło tu o względy religijne, lecz raczej o zawodową reputację. Obecnie teksty ze zwojów są już opublikowane i przetłumaczone na różne języki, ale to nie zakończyło wiążących się z nimi konfliktów. Zwoje zawierają między innymi regułę, czyli przepisy organizujące życie w nieznanej wcześniej osadzie żydowskiej, która zajmowała ten teren od I wieku p.n.e. do I wieku n.e. Są tam także modlitwy i pieśni liturgiczne oraz, co najważniejsze, wszystkie księgi Biblii hebrajskiej, oprócz Księgi Estery. Wiele dokumentów jest dużo starszych od samej osady. Pięcioksiąg ze zwojów to najstarszy zachowany zapis Tory. Znajdują się na nich również liczne księgi apokryficzne, które znamy z innych źródeł. Są to jednak apokryfy żydowskie, a nie chrześcijańskie. Choć osada, której mieszkańcy przechowywali te zwoje, istniała za czasów Jezusa, nie ma w nich o nim żadnej wzmianki, tak samo jak o jakichkolwiek elementach nowej religii. Ze zwojów dowiadujemy się trochę o świecie, w którym żył Jezus. Wynika też z nich, że choć Stary Testament nie przybrał jeszcze ostatecznego kształtu, to składające się na niego święte teksty już istniały. Są w nich też fragmenty, które mówią o nadejściu Mesjasza. Dla niektórych ludzi oznacza to, że zwoje są w istocie wczesnymi tekstami chrześcijańskimi. Nie sądzę, żeby tak było. W żadnym z dotychczas przetłumaczonych dokumentów nie ma wzmianki o tym, że Mesjasz już przybył. Mowa jest w nich tylko, że nadejdzie w przyszłości w nadziei autorów jak najbliższej. Ważniejsze jest użyte w nich sformułowanie: „Syn Boży, będą mówili o nim. Synem Najwyższego będą go nazywać”. Fragment ten pokazuje, że ludzie mieli już pewne wyobrażenie, jaki będzie obiecany Mesjasz. Największy spór wśród uczonych wywołała jednak sprawa dostępu do zwojów. Zgodnie z przestrzeganym w świecie nauki niepisanym prawem nikomu nie wolno „żerować” na cudzym dorobku. Wkrótce po odkryciu zwojów powołano więc zespół, który miał skopiować zapisane na nich teksty i przygotować je do publikacji. Prace te finansował rząd jordański, który wówczas sprawował pieczę nad znaleziskiem. Reszta biblistów musiała poczekać. Mijały lata. W 1959 roku jeden z autorytetów w tej dziedzinie, John Allegro, opublikował swoje wnioski dotyczące najbardziej tajemniczego tekstu wyrytego na cienkim arkuszu miedzianej blachy. Treść tego zwoju nie ma nic wspólnego z religią, ale najbardziej chyba podziałała na wyobraźnię, jako że zawiera ni mniej, ni więcej, tylko spis miejsc, gdzie ukryto skarby Świątyni Jerozolimskiej. Wywołało to burzliwy spór między uczonymi i niezwykłe zainteresowanie wczesną teologią żydowską. Allegro uzyskał fundusze od innej uczelni i wyruszył na poszukiwanie skarbów. Niczego jednak nie znalazł. Z niewiadomych powodów oskarżył Watykan, że doprowadził do przerwania jego poszukiwań. Zwój Miedziany jest obecnie przechowywany w Ammanie w Jordanii. Tymczasem powolność grupy tłumaczącej teksty irytowała biblistów i archeologów z całego świata. Jej szef, brat Roland de Vaux, kierował również pracami wykopaliskowymi w miejscowości Qumran, w pobliżu której znaleziono zwoje. Według jego ustaleń odkopana wówczas budówla została wzniesiona przez sektę żydowskich ascetów zwanych esseńczykami, uznał więc, że to oni napisali i ukryli zwoje. Tłumaczenia zapisanych na nich tekstów ukazały się już w 1956 roku, ale wydanie oryginałów wciąż się opóźniało. Inni uczeni sami chcieli zbadać teksty źródłowe. W 1992 roku profesor Michael Wise z Uniwersytetu w Chicago przeprowadził analizy komputerowe, czego nie mogli zrobić pierwsi badacze, i zrekonstruował zawartość zwojów na podstawie egzemplarza należącego do Biblioteki Huntingtona w Pasadenie. Nie miała to być ostateczna wersja, ale substytut, którym będzie się można posługiwać, zanim uda się przekonać zespół z Qumran, żeby udostępnił wyniki swoich prac. Publikacja Wise’a spowodowała w kręgach akademickich burzę, która do dziś nie ucichła. O ile wiem, Allegro był jedyną osobą, która kojarzyła Watykan ze zwojami lub z opóźnianiem ujawnienia światu ich zawartości. To, że od odnalezienia zwojów do ich opublikowania minęło tak dużo czasu, wynikało zapewne z wewnętrznych akademickich rozgrywek i z polityki rządów Jordanii i Izraela. Dotychczas w okolicy Qumran na północno-zachodnim wybrzeżu Morza Martwego znaleziono ponad osiemset zwojów. Niewykluczone, że dużo więcej kryje się na wzgórzach Judei, ale obecna sytuacja polityczna uniemożliwia spokojne prowadzenie tam prac archeologicznych. Wielka szkoda, gdyż to, co już znaleziono, daje rzadką okazję przyjrzenia się kilku wiekom świata żydowskiego na przełomie er. Zwoje zawierają najstarsze zapisy wielu ksiąg Starego Testamentu, jak również pieśni liturgicznych, modlitw i reguł, którymi kierowała się żydowska społeczność. Fragment Księgi Izajasza © Erich Lessing/Art Resource, NY Dla Żydów są one portretem ich przodków, dla chrześcijan obrazem świata, w jakim żył Jezus, a dla wszystkich — informacją, która wzbogaca wiedzę na temat człowieka i tym samym wiedzę na temat nas samych. Zwoje znad Morza Martwego znajdują się obecnie w specjalnie dla nich utworzonym muzeum w Jerozolimie. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Jonathan Campbell, Zwoje znad Morza Martwego rozszyfrowane, tłum. Agnieszka Kowalska, Amber, Warszawa 2004 (lub wcześniejsze). Zdzisław J. Kapera, Półwiecze sporu o zwoje znad Morza Martwego, The Enigma Press, Kraków 1996. Hershel Shanks, Tajemnica i znaczenie zwojów znad Morza Martwego, tłum. Olga Zienkiewicz, Książka i Wiedza, Warszawa 2002. Norman Golb, Who Wrote the Dead Sea Scrolls?, Scribner, New York 1995. Hershel Shanks, The Mystery and Meaning of the Dead Sea Scrolls, Random House, New York 1998. Geza Vermes, The Dead Sea Scrolls in English, Penguin Books, London 1962. Al Walters, The Copper Scrolls; Overview, Test and Translation, Sheffield Academic Press, Sheffield 1996. Michael Wise, Martin G. Abegg Jr., Edward M. Cook, The Dead Sea Scrolls: A New Translation, Harper & Row, San Francisco 1996. Eusebius, The History of Church, przekl. ang. G. A. Williams, Penguin Books, New York 1965, s. 424 [Euzebiusz, Historia eccksiastica, w: Synapsa łacińsko-polska czterech Ewangelii, opr. E. Dąbrowski, Poznań 1955]. Po angielsku zwrot ten — red herring — w przenośni oznacza temat zastępczy (przyp. tłum.). Origen, Commentary on Mathew, cyt. za Hendrik F. Stander, Christmas, w: Encyclopedia of Early Christianity, red. Everett Ferguson et al., Garland Publishing, New York 1990, s. 206 [Orygenes, Komentarz do Ewangelii według Mateusza, tłum. K. Augustyniak, wstęp i opr. E. Stanula, WAM, Kraków 1998]. Wszystkie informacje do tego hasła, oprócz opatrzonych osobnymi przypisami, pochodzą z raportu Obserwatorium Watykańskiego za rok 1999 pod red. Elisabeth J. Maggio. Istnieje ogromna literatura dotycząca katarów, w większości o niewielkiej wartości naukowej. Z książek wydanych po angielsku najlepsza jest The Cathars. Dualist Heretics in Languedoc in the Middle Ages Malcolma Barbera z 2000 r. [wyd. pol. Malcolm Barber, Katarzy, tłum. Robert Sudoł, PIW; Warszawa 2004]. Biblioth?que Nationale de France. Tak się składa, że pałac w Maisons-Laffitte został w dużej mierze zaprojektowany przez Mansarda, który jest też autorem planów architektonicznych Chateau Villette. Zob. hasło Depozytowy Bank Zurychu. Jeffrey Burton Russell, Witchcraft in Medieval Europe, Cornell University Press, Ithaca 1981, s. 16. Chciałabym podziękować profesorowi Russellowi za uwagi do tego hasła. Wiem, że się czepiam, ale doprowadza mnie to do szału. Wicca jest rodzaju męskiego, a wiece — żeńskiego, ale oba słowa Sasi wymawiali jak „witcha”. Ludzie mogą sobie myśleć, co chcą, ale niech się nie upierają, że mówiło się „wieka”. Dziękuję, ulżyło mi. Darrel W. Amundsen, Medicine, Society and Faith in the Ancient and Medieval Worlds, Johns Hopkins UP, Baltimore 1996. Można tu znaleźć szerokie omówienie tego zagadnienia. Dan Brown, Kod Leonarda da Vinci, tłum. Krzysztof Mazurek, Albatros/Sonia Draga, Warszawa 2005, s. 64. Leonardo da Vinci, The Notebooks of Leonardo da Vinci, red. i przekl. ang. Edward MacCurdy; Konecky & Konecky, Old Saybrook 2003 (wznowienie), s. 213 [przekl. pol. za: Ernst Ullmann, Leonardo da Vinci, tłum. Aniela Maria Konopacka, Arkady, Warszawa 1984, s. 88]. Drzewo genealogiczne znajdziecie pod hasłem Merowingowie. Czyżby odpowiednik podarowania dziecku roweru w państwie Franków? Zachodnia część państwa Merowingów, dziś jest to obszar leżący między Paryżem a Burgundią. Skutecznie, na dowód czego mamy w USA miasto St. Louis. Aux Grenons znaczy „z bardzo dużymi wąsami”. Istnieje bogaty material źródłowy dotyczący pierwszej krucjaty, na który składają się zarówno relacje naocznych świadków, jak i późniejsze kroniki. Dla wygody informacje dotyczące tego okresu życia Gotfryda zaczerpnęłam z książki Pierre’a Aube’a, Godefroy de Bouillon, Fayard, Paris 1985. Pewnie ciekawi was, czemu nie chciał pojechać do Rzymu. To długa historia związana z rzymską polityką. Od wielu lat papieże nie pojawiali się w Rzymie. Było to dla nich zbyt niebezpieczne. Heinrich Kramer, James Sprenger, Malleus maleficarum, przekl. ang. Montague Summers, Dover Publications, Mineola 1971. La Chanson d’Antioche, La Chanson de Jerusalem, Les Chétifs, Les Enfances Godefroi itp. Wątpię, by któraś z nich została przetłumaczona na angielski lub nawet na współczesny francuski, ale w XII i XIII wieku były to bardzo popularne utwory. No cóż, sława przemija. [Fragmenty eposów rycerskich i pieśni dworskich zostały przetłumaczone na polski, niestety, znajdują się w rozproszonych wydaniach — przyp. tłum.] Sigmunt Freud, Eine Kindheitserinnerung des Leonardo da Vinci, Franz Dautiche, Leipzig 1910, Fisher, Frankfurt 1995 [wyd. pol.: Zygmunt Freud, Leonarda da Vinci wspomnienie dzieciństwa, w: tenże, Poza zasadą przyjemności, tłum. Jerzy Prokopiuk, PWN, Warszawa 1976, ss. 359-446]. W II wieku dużo na ten temat pisali zwłaszcza Tertulian i Ireneusz, a Epifaniusz, biskup Cypru, w IV wieku sporządził listę tekstów gnostyckich, o których wyrażał się bardzo ostro. Większość przytoczonych tu informacji pochodzi z: Malcolm Barber, The New Knighthood: A History of the Order of the Temple, Cambridge UP, Cambridge 1994 [wyd. pol.: Malcolm Barber, Templariusze, tłum. Robert Sudoł, PIW Warszawa 2000]. Sharan Newman PRAWDZIWA HISTORIA W KODZIE LEONARDA DA VINCI - 273 -