11764

Szczegóły
Tytuł 11764
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11764 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11764 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11764 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Sarah Dunant Narodziny Wenus (The Birth of Wenus) Przekład Barbara Przybyłowska Prolog Nikt nie widział jej nagiej aż do śmierci. Reguła zakonu zabraniała siostrom patrzeć na ludzkie ciało, tak na własne, jak i na cudze. Ścisłe przestrzeganie tego zakazu pozwalało im się wystrzegać wielu złych myśli. Pod fałdzistym habitem każda siostra nosiła długie bawełniane giezło, którego nie zdejmowała nigdy, nawet do mycia, i które służyło jej jako ręcznik i jako nocna koszula. Giezło to zmieniały raz na miesiąc; nieco częściej w lecie, kiedy obficie się pociły w nieruchomym toskańskim upale. Musiały przy tym przestrzegać dokładnych przepisów postępowania. Miały je z siebie ściągać ze wzrokiem utkwionym w krucyfiks wiszący nad łóżkiem. Jeżeli któraś pozwoliła sobie kiedyś spuścić oczy i zerknąć w dół, jej grzech pozostawał tajemnicą konfesjonału i nigdy nie podawano go do publicznej wiadomości. Chodziły wieści, że kiedy siostra Lukrecja wstępowała do klasztoru, wraz ze swoim powołaniem wniosła do niego pewne przedmioty zbytku (powiadano, że jej wiano dla kościoła zawierało bogato zdobioną wyprawną skrzynię małżeńską wypełnioną księgami i malowidłami godnymi uwagi Urzędu Kontroli Luksusu). W tamtych czasach siostry były jeszcze skłonne do pławienia się w zbytkach, ale po reformie reguły zakonu stały się znacznie surowsze. Żadna z obecnych jego mieszkanek nie sięgała już pamięcią tamtego okresu, prócz wielebnej matki przełożonej, która stała się oblubienicą Chrystusa w tym samym mniej więcej czasie co siostra Lukrecja, ale od dawna już się odwróciła od wszelkich światowych uciech. Co do samej siostry Lukrecji, ta nigdy nie wspominała o przeszłości. Przez ostatnie kilka lat mało się w ogóle odzywała. Była bez wątpienia bardzo bogobojna. Im mocniej wiek ją pochylał ku ziemi, tym ścisłej łączyła skromność z pobożnością. W pewien sposób było to naturalne. Nawet gdyby zachowała w sobie resztki próżności, to gdzież by mogła znaleźć wizerunek swojego oblicza? W klasztorach nie było zwierciadeł, w oknach nie było szyb i nawet zarybione stawy w ogrodach miały pośrodku fontanny, tryskające nieustannym deszczem spadających kropli, by zapobiec narcystycznemu przyglądaniu się własnemu odbiciu w ich powierzchni. Oczywiście nie da się uniknąć naruszenia nawet najściślej przestrzeganych zakazów, zdarzało się więc niekiedy, że przyłapywano co bardziej przemyślne nowicjuszki, jak się przyglądają ukradkiem swemu zminiaturyzowanemu odbiciu w źrenicach starszych zakonnic. Ale w miarę jak obraz naszego Pana nabierał wyrazistości w ich duszach, zdarzało się im to coraz rzadziej. Siostra Lukrecja chyba już od lat nikomu nie patrzyła prosto w oczy. Spędzała natomiast coraz więcej czasu w swojej celi na pobożnych rozmyślaniach, a jej oczy zachodziły coraz gęstszą mgłą ze starości i z miłości do Boga. Ponieważ coraz ciężej chorowała, została zwolniona ze wszelkich zajęć i, podczas kiedy inne siostry pracowały, można ją było znaleźć siedzącą w kwiatowym ogrodzie lub obok grządek z ziołami, które ongiś sama uprawiała. Na tydzień przed jej śmiercią natknęła się tam na nią pewna młoda nowicjuszka. Siostra Karmila przeraziła się na widok starszej zakonnicy, która zamiast siedzieć na ławce, leżała na gołej ziemi. Jej habit ciasno opinał ciało wzdęte od rozrastającego się na piersi guza, kwef odrzuciła na bok, a twarz miała zwróconą ku promieniom późnego popołudniowego słońca. Taki nieład w ubiorze był jaskrawym naruszeniem wszelkich przepisów, ale wtedy choroba już tak głęboko wgryzła się w jej ciało, a cierpienie jej tak było dotkliwe, że wielebna matka przełożona nie mogła zdobyć się na to, by ją skarcić. Później, kiedy przeorysza już odeszła, a siostrę Lukrecję wyniesiono, Karmila przy stole w refektarzu ze szczegółami opowiadała o tym spotkaniu, wspominając, że niesforne włosy zakonnicy, uwolnione spod kwefu, błyszczały wokół jej głowy niczym popielata aureola, a twarz jaśniała szczęściem. Tyle że uśmiech igrający na jej ustach był raczej uśmiechem triumfu niż błogostanu. W ostatnim tygodniu jej życia, kiedy przypływy bólu wciągały ją coraz głębiej w odmęty zatraty, korytarz przed jej celą zaczął cuchnąć śmiercią, zgniłym odorem, jakby jej ciało już ulegało rozkładowi. Jej guz rozrósł się i był tak wrażliwy, że nie mogła już usiąść. Sprowadzono do niej kościelnego medyka, a nawet doktora z Florencji (wolno było odsłonić ciało, jeśli miało to służyć uldze w cierpieniu), ale ona odmówiła spotkania z nimi i umierała samotnie. Nie tylko ukrywała guz pod habitem, ale też długo trzymała jego istnienie w tajemnicy. Lato było wtedy w całej pełni, klasztor prażył się w słońcu w dzień i buchał parnym gorącem w nocy, ale ona wciąż leżała pod prześcieradłem całkowicie ubrana. Nikt nie wiedział, jak długo choroba toczyła jej ciało. Obszerność habitu miała ukrywać nawet najlżejszy zarys kobiecego ciała. Pięć lat temu w klasztorze wydarzył się największy skandal, nie licząc oczywiście tych z dawnych złych czasów. Czternastoletniej nowicjuszce ze Sieny tak się udało ukryć pod zakonnym ubraniem dziewięciomiesięczny przyrost swej objętości, że rzecz się wydała dopiero wtedy, kiedy siostra kuchenna natknęła się w kącie piwnicy na łożysko i obawiając się, że są to wnętrzności jakiegoś na poły pożartego zwierzęcia, póty węszyła wokół, póki nie natrafiła na drobne martwe ciałko przygniecione worem mąki w miejscu, gdzie przechowywano mszalne wino. Po samej dziewczynie wszelki ślad zaginął. Upały miały się już ku końcowi, kiedy siostra Lukrecja zemdlała po raz pierwszy podczas jutrzni. Zapytana o stan swego zdrowia, wyznała, że od jakiegoś czasu pojawił się na jej lewej piersi guz dający o sobie znać złośliwym pulsowaniem niczym grożący wybuchem mały wulkan. Od samego początku była najgłębiej przekonana, że nic na to nie można poradzić. Po spotkaniu w wielebną matką przełożoną, za którego przyczyną ta spóźniła się na nieszpory, więcej nie poruszano tej sprawy. Śmierć była przecież jedynie chwilowym przystankiem w długiej podróży, i czymś, czego w domu Bożym oczekiwano zarówno z utęsknieniem, jak i z lękiem. W ostatnich godzinach szalała z bólu i gorączki. Najmocniejsze napary z ziół nie przynosiły jej żadnej ulgi. Podczas kiedy poprzednio dzielnie znosiła swoje cierpienia, teraz słyszano ją, jak wyje nocą niczym zwierzę, wydając rozpaczliwe odgłosy, które wprawiały w przerażenie obudzone ze snu nowicjuszki w przyległych celach. Wraz z wyciem dobiegały do nich sporadyczne słowa, czasem wykrzykiwane staccato, a czasem szeptane niczym frazy żarliwie odmawianego pacierza, wyrazy łacińskie, greckie i toskańskie układające się w dziwaczny zlepek. W końcu pewnego poranka, kiedy świtał nowy duszny dzień, Pan powołał ją przed swoje oblicze. Kapłan, który pojawił się, by dopełnić ostatniego obrządku, odszedł, a ona pozostała sama z jedną z pielęgnujących ją dotąd sióstr, która opowiadała potem, że w chwili, kiedy uleciała jej dusza, twarz siostry Lukrecji uległa tajemniczej zmianie: rysy wykrzywione przez ból złagodniały, a skóra stała się gładka i niemal przejrzysta. W tamtej chwili przypominała tę młodziutką nowicjuszkę, która trzydzieści lat temu stanęła u bram klasztornych. O jej śmierci obwieszczono podczas jutrzni. Z powodu upału (przez ostatnie kilka dni z gorąca topiło się masło w klasztornej spiżarni) uznano, że należy pochować ciało tego samego dnia. Było klasztornym obyczajem, by godnie wyprawiać na tamten świat zgasłą siostrę. Z ciałem tak czystym, jak nieskalanie czysta jest jej dusza, przebraną w nowiutki habit, ślubny strój panny młodej, aby mogła się zjednoczyć nareszcie ze swoim boskim oblubieńcem. Obrzędu tego dokonywała siostra Magdalena, która prowadziła aptekę i wydzielała lekarstwa (obdarowana szczególną dyspensą na oglądanie ludzkiego ciała przy tej najbardziej zbożnej czynności). Pomagała jej młodsza siostra Maria, która w ostateczności mogła sama wykonywać to zadanie. Wspólnie myły i ubierały ciało, a potem składały je w kaplicy, gdzie miało pozostać jeden dzień, by cały klasztor mógł je odwiedzić i uczcić modlitwą. Ale tym razem nie potrzebowano ich usług. Jak się okazało, siostra Lukrecja wyraziła przed śmiercią specjalne życzenie. Prosiła, by jej ciało pozostawiono nietknięte, odziane w ten sam habit, w którym przez tyle lat służyła Panu. Było to, określając rzecz najzwięźlej, czymś niezwykłym – szeptało się między siostrami, że można by to uznać za akt nieposłuszeństwa – ale matka przełożona uszanowała tę wolę i nikt by jej nie podważył, gdyby nie wieści, które nadeszły tego ranka o wybuchu zarazy w okolicy. Klasztor był oddalony od wioski o dobry kawał drogi, nawet jak na końskie nogi. Ale prędkość, z jaką szerzył się mór, nie ustępowała szybkości końskich kopyt. Zaraza dała o sobie znać trzy dni przedtem, kiedy syn jednego z gospodarzy dostał wysokiej gorączki, a całe ciało pokryły mu jątrzące się, nabiegłe ropą wrzody. Zmarł dwa dni później. W tym czasie zachorował jego młodszy brat i piekarz z sąsiedztwa. Okazało się, że chłopiec był w poprzednim tygodniu w klasztorze z dostawą mąki i jarzyn. Powstało podejrzenie, że diabelska zaraza stamtąd pochodzi, a siostra, która właśnie zmarła, była jej nosicielką. Chociaż matka przełożona nie miała czasu na głupie plotki i słusznie rozumowała, że skoro mór rozchodzi się tak szybko, musiałaby już zachorować następna siostra, to jednak w jej interesie było utrzymać dobre stosunki z wioską, od której klasztor był zależny pod wieloma względami. Faktem niezaprzeczalnym było też to, że siostra Lukrecja umarła w bólach i trawiona gorączką. Powszechnie wierzono, że jeśli zaraza tkwi w ubraniu, to potem przenika przez ziemię z głębi grobu i truje dalej. Straciwszy osiem sióstr w czasie epidemii przed ośmiu laty, wielebna matka – mając na uwadze nie tylko swoje dobre imię, ale także obowiązki wobec powierzonego jej stadka – z żalem pogwałciła ostatnią wolę Lukrecji. Kazała zdjąć z niej odzież i spalić ją, a zwłoki odkazić przed złożeniem ich do poświęconej ziemi. Ciało siostry Lukrecji leżało wyciągnięte na łóżku. Śmiertelna sztywność zdążyła już ogarnąć jej członki. Dwie siostry w ogrodowych rękawiczkach, jedynej osłonie przed morem, jaką klasztor mógł im zaoferować, pracowały przy niej z nerwowym pośpiechem. Odpięły jej kwef i wyciągnęły welon spod szyi. Włosy zmarłej były zlepione potem, ale twarz miała ciepły odcień brzoskwini, pozostały po owym popołudniu spędzonym w zielnym ogródku. Zsunęły habit z ramion i rozcięły go na przodzie, odciągając na boki materiał przesiąkły potem cierpienia. Zachowały szczególną ostrożność w miejscach wokoło jej guza, gdzie habit i noszone pod nim giezło niemal przylgnęły do skóry. W czasie choroby ta część jej ciała była tak wrażliwa, że siostry, mijając ją w klasztornych korytarzach, trzymały się z daleka, by jej przypadkiem nie dotknąć, gdyż reagowała na to bolesnym okrzykiem. Dziwnie było widzieć ją teraz tak spokojną i cichą, kiedy pociągały niezręcznie za przemokłe wybrzuszenie wielkości małego melona i miękkie w dotyku. Ubranie nie odchodziło łatwo. W końcu siostra Magdalena, która mimo podeszłego wieku miała niemało sił w swoich kościstych palcach, szarpnęła mocno i materiał oderwał się od ciała razem z tym, co wyglądało na narośl. Stara zakonnica sapnęła zaskoczona, kiedy masa tłustej tkanki znalazła się na jej pokrytej rękawiczką dłoni. A kiedy spojrzała na ciało, jej zadziwienie jeszcze wzrosło. W miejscu, gdzie rozrastał się guz, skóra była całkiem zdrowa – żadnej rany ani śladu krwi czy ropy, niczego. Złośliwe schorzenie toczące siostrę Lukrecję pozostawiło jej skórę nienaruszoną. To na pewno cud. I gdyby nie nieznośny smród rozchodzący się w małej celce, padłyby na kolana w obliczu tego znaku nieskończonej Bożej łaskawości. Niemniej faktem było, że z chwilą oderwania guza smród zdawał się jeszcze wzmagać. Zwróciły więc większą uwagę na samą złośliwą narośl. Oddzielona od ciała, leżała teraz na ręce siostry Magdaleny jak wypchany czymś worek, z którego – niczym z gnijących odpadów – sączyła się ciemna posoka. Zupełnie jakby wnętrzności dobrej siostry Lukrecji przeniknęły jakoś z jej ciała do tego wrzodu. Magdalena jęknęła cicho. Worek wyśliznął się z jej palców, spadł na kamienną posadzkę i pękł, rozlewając strumień czarnej cieczy na podłogę celi. Wewnątrz wypełniającej go masy mogły teraz rozróżnić poszczególne kształty: czarne kawałki zakrzepłej krwi, jelita, resztki jakichś narządów, mięsne odpady. Choć minęło już wiele lat od czasów, kiedy starsza z zakonnic pracowała w kuchni, to widziała dosyć rozebranego na części mięsa, by umieć odróżnić resztki ludzkie od zwierzęcych. Świątobliwa siostra Lukrecja nie zmarła, jak na to wyglądało, z powodu guza, ale za przyczyną umocowanego przez nią samą na jej ciele pęcherza ze świńskimi wnętrznościami. To odkrycie było już samo w sobie dostatecznie wstrząsające, ale po nim przyszło następne. Dokonała go Maria. Dostrzegła na skórze nieboszczki srebrną smugę wychodzącą spoza ramienia, pogrubiała w okolicy obojczyka i ginącą pod tym, co pozostało z jej giezła. Tym razem młodsza siostra przejęła inicjatywę, zdzierając jednym szarpnięciem resztkę odzieży i obnażając leżące na łóżku ciało. Z początku nie mogły rozpoznać tego, co ukazało się ich oczom. Wystawione teraz na pokaz ciało Lukrecji było marmurowo białe, jak skóra Madonny w bocznym ołtarzu w kaplicy. Ciało to było postarzałe, brzuch i piersi zwiotczały z wiekiem, ale nie pokryły się nadmiarem tłuszczu, więc cała postać zachowała dawne młodzieńcze proporcje. Namalowana smuga, poszerzająca się obok obojczyka, nabrała znaczenia, okazała się ogonem węża o srebrzystozielonej barwie, oddanego tak prawdziwie, że kiedy się prześlizgiwał nad piersią, można by przysiąc, że widać, jak kurczą mu się mięśnie pod skórą. Obok prawego sutka zwijał się w pociemniały pierścień, potem ześlizgiwał się w dół i pełzł po brzuchu. Dalej, w okolicy pachwin, kształt się spłaszczał, by przejść w zarys wężowej głowy. Wiek przerzedził to, co było niegdyś gęstwiną włosów łonowych, z której pozostało jedynie kilka sztywnych kłaczków. A zatem to, co mogło niegdyś być widoczne tylko dla najbardziej upartego poszukiwacza, teraz stało się jawne. W miejscu, gdzie wężowe ciało wieńczy głowa, zamiast płaskiej gadziej czaszki rysował się miękko zaokrąglony kształt męskiej twarzy. Głowa była odrzucona do tyłu, oczy przymknięte niczym w uniesieniu, a długi wężowy język wysuwał się z ust, kierując się ku przyrodzeniu siostry Lukrecji. Część I Klasztor świętej Vitelli Loro Ciufenna sierpień 1528 Przedśmiertne zapiski siostry Lukrecji I Kiedy rozmyślam o tym teraz, widzę, że to raczej z pychy niż z dobroci serca mój ojciec przywiózł ze sobą tamtej wiosny z Północy młodego malarza. Kaplica w naszym pałacu była już ukończona i od kilku miesięcy szukał właściwej pary rąk do wykonania fresków nad ołtarzem. Tak jakby Florencja nie miała dosyć własnych artystów. Powietrze w mieście przesycał zapach farby i rozlegało się w nim skrzypienie piór podpisujących kontrakty. Były to czasy, kiedy nie można było przejść ulicami bez obawy, że się wpadnie w jakiś dół lub wdepnie w błoto pozostawione po nieustannej budowie. Każdy, kto tylko miał pieniądze, pragnął uczcić Boga i republikę, starając się przyczynić do powstania dzieła sztuki. To, co, jak słyszę, opisuje się dzisiaj jako Złoty Wiek, było po prostu okresową modą. Ale ja byłam wtedy młoda i jak wielu innych zaślepiona odświętnym blaskiem. Najświetniejsze były kościoły. Bóg był na każdym kawałku tynku położonym na ścianach i przygotowanym do wymalowania na nim fresku. Dla każdego, kto miał oczy do patrzenia, ucieleśniały się sceny z Ewangelii. Ale ci, którzy umieli patrzeć, dostrzegali także coś innego. Nasz Pan żył i umarł w Galilei, ale Jego życie zostało odtworzone we Florencji. Anioł Gabriel zwiastował Pannie Marii pod łukami lodżii Brunelleschiego, Trzej Królowie ciągnęli pochodem przez Toskanię, Chrystus dokonywał swoich cudów na murach miasta, gdzie grzesznicy i chorzy byli ubrani według florenckiej mody, a tłumy świadków miały rysy dobrze znanych twarzy. Cały zastęp wielkonosych dostojników o ciężkich podbródkach patrzył z fresków na tych z pierwszych ław, co pozowali do ich portretów. Miałam dziesięć lat, kiedy Domenico Ghirlandaio ukończył swoje freski dla rodziny Tornabuoni w środkowej kaplicy kościoła Santa Maria Novella. Pamiętam to dobrze, bo matka powiedziała wtedy do mnie: – Powinnaś zapamiętać tę chwilę, Alessandro. Te malowidła przyniosą wielką chwałę temu miastu. I wszyscy, którzy je oglądali, sądzili, że tak będzie. Bogactwo mego ojca powstawało wtedy w parujących kadziach z farbą do barwienia tkanin na bocznych uliczkach Santa Croce. Zapach koszenili przypomina mi dotąd jego powroty z warsztatu do domu z okruchami sprowadzanych z daleka czerwi tkwiącymi w fałdach jego ubrania. Kiedy sprowadził się do nas tamten malarz, w roku 1492 – pamiętam datę, bo tej wiosny umarł Lorenzo de’Medici – zamiłowanie mieszkańców Florencji do płomiennie czerwonych strojów przynosiło nam fortunę. Nasz świeżo ukończony pałac wznosił się w środku miasta, między wielką katedrą pod wezwaniem Santa Maria del Fiore a kościołem Sant Ambrogio. Czteropiętrowy budynek okalał dwa wewnętrzne dziedzińce wraz z przyległym otoczonym murami ogrodem i posiadał na dole pomieszczenia dla zakładów mojego ojca. Zewnętrzne mury zdobił nasz znak herbowy i chociaż dobry smak mojej matki stawiał tamy zbytnim popisom nowobogactwa, wiedzieliśmy dobrze, że jest tylko kwestią czasu, kiedy i my także zaczniemy pozować do portretów w scenach z Ewangelii. Choć te miały być jedynie na nasz prywatny użytek, niewystawiane na widok publiczny. Wieczór, kiedy pojawił się u nas malarz, ostro wbił mi się w pamięć. Jest zima i kamienne balustrady pokrywa warstewka szronu, kiedy moja siostra i ja przepychamy się na schodach, by dojrzeć konie zajeżdżające na dziedziniec. Późna pora sprawiła, że dom pogrążył się już we śnie, ale przyjazd ojca to powód do uroczystych powitań. Nie tylko z radości, że szczęśliwie powrócił do domu, ale dlatego, że pośród koszy z próbkami towarów był zawsze jeden specjalny z tkaninami przeznaczonymi dla rodziny. Plautilla wychodziła wprost ze skóry z niecierpliwości, ale ona była już wtedy zaręczona i myślała tylko o swoim posagu. Z drugiej strony dawała się zauważyć nieobecność moich braci. Mimo poważania, jakim otoczona była nasza rodzina, i mimo iż chodzili wystrojeni, Tomaso i Luca żyli raczej jak dzikie koty niż godni obywatele, śpiąc za dnia i udając się na łowy w nocy. Nasza domowa niewolnica Erila, źródło wszelkich plotek, twierdziła, iż istnieją powody, dla których przyzwoite kobiety nie powinny się pokazywać na ulicach po zapadnięciu zmroku. W każdym razie gdyby mój ojciec zauważył, że o tej porze nie ma ich w domu, oznaczałoby to poważne kłopoty. Ale tymczasem nie grożą nam one. Bo teraz wszyscy przeżywamy tę cudowną chwilę. Płomienie pochodni oświetlają dziedziniec, na którym stajenni uspokajają konie. Od ich raźnego parskania unosi się para w marznącym powietrzu. Ojciec już zsiadł z wierzchowca. Twarz ma wymazaną brudem podróży i macha do nas ręką, uśmiechając się szeroko. Potem odwraca się ku naszej matce, która w czerwonej aksamitnej szacie ciasno przewiązanej na piersiach, z rozpuszczonymi włosami spływającymi jej złocistą rzeką na plecy, schodzi ze schodów, aby go przywitać. Zewsząd rozlegają się głosy, jest jasno i panuje radosny nastrój z powodu bezpiecznego powrotu do domu. Ale nie każdy go podziela. Na ostatnim koniu siedzi okrakiem wysoki chudy młodzieniec owinięty peleryną niczym zwojem tkaniny, z zimna i ze zmęczenia podróżą niebezpiecznie kiwający się w siodle. Pamiętam, że kiedy stajenny zwrócił się do niego, chcąc wziąć lejce, ten nagle się ocknął i zacisnął na nich mocno ręce, jakby w obawie przed atakiem, a mój ojciec musiał do niego podejść, by go uspokoić. Zbyt byłam wtedy przejęta własnymi uczuciami, by zdać sobie sprawę, jak to wszystko musiało być dla niego obce. Nie doszły do mnie dotąd słuchy, jak inna jest Północ. Jak słońce, jeśli prześwieca przez wilgotną mgłę, wszystko odmienia, od świetlistości powietrza do świetlistości duszy. Nie wiedziałam też oczywiście, że jest on malarzem. Dla mnie był po prostu jeszcze jednym sługą. Ale mój ojciec traktował go od samego początku bardzo troskliwie. Mówił do niego łagodnym głosem, przypilnował go, kiedy zsiadał z konia i wyznaczył mu na mieszkanie osobny pokój wychodzący na tylny dziedziniec. Później, kiedy ojciec rozpakowywał flamandzkie gobeliny dla matki, a dla nas zwoje mlecznobiałej haftowanej bawełnianej tkaniny („Kobiety z Ren-nes omal nie oślepły, by się przyczynić do piękności moich córek”), opowiedział nam, jak go odnalazł, sierotę wychowanego w klasztorze nad brzegiem północnego morza, gdzie woda wdziera się w ląd. Kiedy się okazało, że jego talent do rysunku wziął górę nad powołaniem religijnym, mnisi wysłali go na naukę do pewnego mistrza malarskiego, a kiedy powrócił, z wdzięczności pokrył malowidłem nie tylko swoją celę, ale także cele wszystkich innych mnichów. Te jego malunki zrobiły na ojcu tak wielkie wrażenie, że postanowił z miejsca zaproponować mu pracę nad uświetnieniem naszej kaplicy. Powinnam tu jednak dodać, że mój ojciec, chociaż znał się na materiałach, nie był wielkim znawcą sztuki. Podejrzewam, że na jego decyzji zaważyły pieniądze, bo zawsze miał zmysł do interesów. A co do malarza? No tak. Jak powiedział ojciec, nie miał już więcej cel do zamalowania, a sława Florencji jako nowego Rzymu czy nowych Aten musiała niewątpliwie zachęcić go, by ją obejrzeć na własne oczy. I w taki sposób malarz zamieszkał w naszym domu. Następnego ranka udaliśmy się do Santissima Annunziata, by podziękować Bogu za bezpieczny powrót ojca do domu. Kościół stoi obok Ospedale degli Innocenti, szpitala dla podrzutków, gdzie młode kobiety kładą swoje nieślubne dzieci na kole, oddając je pod opiekę zakonnic. Przechodząc obok, wyobrażam sobie krzyk noworodków, kiedy koło się obraca w murze i pochłania je na zawsze, ale ojciec mówi, że jesteśmy miastem wielkiego miłosierdzia i że na dzikiej Północy znajduje się dzieci na śmietnikach albo spływające jak wyrzucone odpadki w dół rzeki. Zasiadamy razem w głównej ławie. Nad naszymi głowami wisi wielki model okrętu ufundowany przez tych, którzy przeżyli katastrofę morską. Mój ojciec także przeżył kiedyś rozbicie się statku, choć wówczas nie był dość bogaty, by obstalować coś dla kościoła na pamiątkę tego zdarzenia. Przy ostatniej podróży zaś cierpiał jedynie na zwykłą chorobę morską. Siedzą teraz oboje z matką sztywno wyprostowani i można wyczuć, że z całym przejęciem dziękują Bogu za Jego szczodrobliwość. My, dzieci, jesteśmy mniej oddani pobożnym uczuciom. Plautilla wciąż nie może oderwać myśli od swoich podarunków, a Tomaso i Luca wyglądają tak, jakby marzyli teraz o łóżku, choć trzyma ich na wodzy obawa przed karcącym wzrokiem ojca. Kiedy wracamy, w całym domu pachnie od świątecznych przysmaków. Apetyczny zapach pieczonego mięsiwa i korzennych sosów spływa po schodach z kuchni na piętrze aż na dziedziniec. Kiedy popołudnie skłania się już ku wieczorowi, zasiadamy do posiłku. Najpierw składamy dzięki Bogu, a potem pałaszujemy gotowanego kapłona, pieczonego bażanta, pstrągi i świeżo pieczone ciastka podane do szafranowego budyniu i kremu jajecznego polanego karmelem. Wszyscy zachowują się wzorowo. Nawet Luca posługuje się widelcem, jak należy, choć widać, że swędzą go palce, by wbić sztućce w kawałek chleba i umoczyć w sosie. A ja ledwie mogę ukryć swoje podniecenie na myśl o naszym nowym gościu. Flamandzkich malarzy gorąco się podziwia we Florencji za precyzję ich pędzla i za urok ich uduchowienia. – A więc będzie nas wszystkich malował, ojcze? Będziemy musieli mu pozować? – Istotnie. Po części po to tu przyjechał. Wierzę, że wspaniale upamiętni wesele twojej siostry. – Wobec tego mnie pierwszą będzie malował! – Plautilla jest tak uradowana, że odrobina budyniu wypada jej z ust na obrus. – Potem pójdzie Tomaso jako najstarszy, potem Luca, a następnie Alessandra. O Boże, Alessandro, jeszcze bardziej wyrośniesz do tego czasu. Luca podnosi oczy znad talerza i uśmiecha się szeroko, jakby to był najlepszy dowcip, jaki kiedykolwiek słyszał. Ale ja właśnie wyszłam z kościoła i jestem pełna zbożnych uczuć do całej swojej rodziny. – W każdym razie niech nie zwleka z tym zbyt długo. Słyszałam, że jedna z synowych w rodzinie Tornabuoni umarła przy porodzie, zanim Ghirlandaio odsłonił fresk, na którym ją odmalował. – Z tobą nie ma o to obawy. Najpierw musiałby się ktoś z tobą ożenić. – Siedzący obok mnie Tomaso mamroce swoją obraźliwą uwagę tak cicho, że słyszę ją tylko ja. – Co tam mówisz, Tomaso? – głos matki jest spokojny, ale surowy. Tomaso przybiera najbardziej anielski wyraz twarzy. – Powiedziałem, że okropnie chce mi się pić. Przysuń mi dzban z winem, droga siostrzyczko. – Oczywiście, braciszku. – Chwytam dzban i kiedy przesuwam go w jego kierunku, wymyka się mi z rąk, a rozchlapane wino spryskuje jego nową bluzę. – Mamo! – wybucha. – Ona to zrobiła umyślnie! – Ależ nie! – Ona... – Dzieci... dzieci... Wasz ojciec jest zmęczony, a wy oboje zachowujecie się tak głośno. Wyraz „dzieci” przywołuje do porządku Tomasa, który zapada w ponure milczenie. W ciszy niezmiernie głośno rozlega się mlaskanie Luki. Matka porusza się niespokojnie w fotelu. Nasze maniery głęboko ją rażą. Tak jak w miejskiej menażerii pogromca lwów używa bata, by zapanować nad zachowaniem bestii, tak nasza matka udoskonaliła w tym celu swoje spojrzenie. Kieruje je teraz na Lukę, który jednak jest tak pochłonięty przyjemnością jedzenia, że muszę go dopiero kopnąć pod stołem, by coś zauważył. Jesteśmy dziełem jej życia, jej dziećmi, a tyle ma z nami kłopotów. – Ale przecież – mówię, kiedy, jak się wydaje, wolno mi się znów odezwać – nie mogę czekać tak długo, by go poznać. Jakżeż on musi być ci wdzięczny, ojcze, że go tu przywiozłeś. Tak jak i my wszyscy jesteśmy ci za to wdzięczni. Będzie to dla nas zaszczytem i obowiązkiem chrześcijańskiej rodziny zadbać o niego i sprawić, by się poczuł w naszym wielkim mieście jak w domu. Ojciec ściąga brwi i wymienia szybkie spojrzenie z matką. Dawno go nie było w domu i niewątpliwie już zapomniał, że jego młodsza córka musi zawsze powiedzieć wszystko, co jej przyjdzie do głowy. – Sądzę, że on potrafi sam zadbać o siebie, Alessandro – stwierdza krótko. Odczytuję ostrzeżenie, ale idzie o sprawę tak ważną, że nie mogę się teraz powstrzymać. Biorę oddech. – Słyszałam, że Lorenzo Wspaniały tak zabiega o swego artystę Botticellego, że sadza go ze sobą przy wspólnym stole. Zapada chwila napiętej ciszy. Tym razem spojrzenie mamy pada na mnie. Spuszczam oczy i znów skupiam uwagę na swoim talerzu. Kątem oka dostrzegam triumfalny uśmieszek Tomasa. Tak, to najprawdziwsza prawda. Sandro Botticelli zasiada przy stole Lorenza de’Medici. A rzeźbiarz Donatello paradował po mieście w szkarłatnej szacie*[* Panowały wtedy ścisłe zasady dotyczące strojów, jakie noszono. Najpiękniejsze kolory (w tym szkarłat) oraz materiały przysługiwały jedynie szlachetnie urodzonym.] ofiarowanej mu przez Cosimę, dziada Lorenza, za zasługi dla republiki. Matka często mi opowiadała, że jako młoda dziewczyna widywała, jak go wszyscy pozdrawiali, ustępując mu z drogi – choć mogło to pozostawać w związku nie tyle z jego talentem, ile z przykrym charakterem. Ale jest smutnym faktem, że choć Florencja obfituje w malarzy, ja żadnego nigdy nie spotkałam. Choć w naszej rodzinie nie obowiązują tak ścisłe rygory jak w innych, szanse, by niezamężna córka znalazła się w towarzystwie jakichkolwiek mężczyzn, nie mówiąc już o artystach, są doprawdy znikome. Co mi oczywiście nie przeszkadzało spotykać ich w wyobraźni. Każdy mieszkaniec Florencji wie, że są w niej takie miejsca, gdzie istnieją pracownie sztuki. Sam Lorenzo założył jedną z nich i napełnił jej sale i ogrody rzeźbami oraz obrazami ze swoich własnych klasycznych zbiorów. Wyobrażam sobie budynek pełen światła, wiszący w powietrzu zapach farb niczym woń duszonego mięsiwa, przestrzeń tak nieskończoną jak wyobraźnia artystów. Co do moich własnych rysunków, to jak dotąd skrobię tylko pracowicie rylcem w drewnie albo robię szkice węglem na papierze, jeżeli mogę go zdobyć. Większość z nich zniszczyłam, jako nic niewarte, a najlepsze dobrze schowałam (wcześnie dano mi do zrozumienia, że rysunki mojej siostry są znacznie lepsze od moich). Nie mam więc pojęcia, czy umiem malować, czy nie. Jestem jak Ikar bez skrzydeł. Ale pragnienie latania jest we mnie bardzo silne. Chyba zawsze oczekiwałam Dedala. Jak wiecie, byłam wtedy bardzo młoda, miałam przy najbliższych urodzinach wejść w piętnasty rok życia. Proste obliczenia arytmetyczne wskazują, że zostałam spłodzona podczas letnich upałów, w czasie niepomyślnym dla poczęcia dziecka. Podobno podczas ciąży, kiedy po spisku Pazzich wybuchły w mieście rozruchy, moja matka widziała na ulicach rozlew krwi i przemoc. Podsłuchałam kiedyś, jak jedna służąca mówiła, że mój upór może być wynikiem tamtych jej przeżyć. A może to chodziło o mleczną matkę, której mnie oddano. Tomaso, który zawsze rąbał prawdę w oczy, jeżeli tylko mógł nią komuś dokuczyć, powiadał, że później oddała się prostytucji, więc kto wie, jakie skłonności do rozpusty wyssałam z jej piersi. Chociaż Erila mówi, że to tylko złośliwa gadanina, sposób, w jaki mi się odpłacał za tysiące uszczypliwości, rodził sprzeczki w pokoju dziecinnym. Jakiekolwiek były tego przyczyny, jako czternastolatka byłam szczególnym dzieckiem, bardziej oddanym nauce i rozważaniu teoretycznych problemów niż obowiązkom domowym. Moja siostra, starsza ode mnie o szesnaście miesięcy, która już w ubiegłym roku zaczęła miesiączkować, została zaręczona z młodzieńcem z pewnej dobrej rodziny i mówiło się o poszukiwaniu równie świetnego związku dla mnie (w miarę wzrostu fortuny rosły również wymagania mego ojca co do wyboru małżonka), mimo iż było coraz bardziej widoczne, że nie odznaczam się urodą. Przez kilka tygodni po przybyciu malarza matka miała mnie na oku. Pilnowała, bym siedziała w zamknięciu nad książkami lub pomagała w przygotowaniu wyprawy ślubnej dla Plautilli. Ale potem wezwano ją do Fiesole do jej siostry, która wydała na świat przerośnięte dziecko i tak ucierpiała przy porodzie, że potrzebowała porady doświadczonej kobiety. Przed wyjazdem zostawiła dokładne wskazówki, że mam się uczyć i postępować dokładnie tak, jak mi każą moi nauczyciele i starsza siostra. A ja przyrzekłam, że będę im posłuszna, nie mając jednak zamiaru dotrzymać obietnicy. Już wiedziałam, gdzie go odnaleźć. Tak jak w źle rządzonej republice, nasz dom publicznie wychwala cnotę, ale prywatnie wynagradza występek, a plotka zawsze była w cenie, choć w tym przypadku Erila dostarczyła jej za darmo. – ...mówi się, że jakby nikogo tam nie było. Nikt nic nie wie. Siedzi sam, je w swoim pokoju i do nikogo się nie odzywa. Maria jednak twierdzi, że widziała, jak w środku nocy przechodzi przez dziedziniec. Jest popołudnie. Przygotowując mnie do odpoczynku, Erila wyjęła mi szpilki z włosów i zaciągnęła zasłony w oknach. Już ma wyjść, kiedy się odwraca i patrzy mi prosto w oczy. – Obie dobrze wiemy, że nie wolno ci go odwiedzić, prawda? Kiwam głową ze wzrokiem wbitym w rzeźbione drewno mojego łoża, w różę o tak wielu płatkach, jak liczne są moje kłamstewka. Zapada chwila ciszy, kiedy chciałabym wierzyć, że patrzy przychylnie na mój bunt przeciwko temu zakazowi. – Wrócę, by cię obudzić za dwie godziny. Odpocznij sobie. Czekam, aż cały dom się wycisza w słonecznym blasku, potem cichutko schodzę ze schodów i przemykam się przez tylny dziedziniec. Upał rozprażył już kamienie i drzwi jego mieszkania są otwarte, pewnie po to, by wpuścić nieco przewiewu. Cicho wślizguję się do środka. Wnętrze jest mroczne. W smugach dziennego światła wirują w powietrzu cząsteczki kurzu. Jest to ponura izdebka, w której mieści się stół, krzesło i kilka wiader w kącie pod ścianą. Drzwi prowadzące do wewnętrznej mniejszej alkowy są uchylone. Popycham je, by otworzyć je szerzej. Panuje tam głęboka ciemność i raczej mogę coś usłyszeć, niż zobaczyć. Jego oddech jest powolny i równy. Leży na sienniku przy ścianie, ręka mu zwisa nad rozsypanymi papierami. Jedynymi mężczyznami, jakich widywałam pogrążonych we śnie, byli moi bracia, a oni okropnie chrapią. Już sam spokój jego oddechu wprawia mnie w pomieszanie. Na ten dźwięk ściska mnie w żołądku, czuję się tu jak intruz, którym istotnie jestem, i wycofuję się, zamykając za sobą drzwi. W porównaniu z mrokiem alkowy ta zewnętrzna izba wydaje się teraz jaśniejsza. Na blacie stołu sterta wystrzępionych papierów – rysunki planów kaplicy, wzięte od budowniczych, podarte i pobrudzone przez murarzy. Na bocznej ścianie wisi drewniany krucyfiks wyrzeźbiony prymitywnie, ale wstrząsający, z ciałem Chrystusa osuwającym się tak bezwładnie z krzyża, że wyczuwa się jego ciężar zwisający na gwoździach. Pod nim leży kilka szkiców, ale kiedy je podnoszę, mój wzrok pada na przeciwległą ścianę. Coś jest na niej narysowane, wprost na łuszczącym się tynku. Dwie na poły wykończone postacie. Na lewo smukły anioł o świetlistych pierzastych skrzydłach wzbijających się za nim niczym słup dymu, a po drugiej stronie Madonna, niezwykle wysoka i szczupła, unosząca się jak duch wysoko nad ziemią. Przysuwam się bliżej, by lepiej się przyjrzeć temu malowidłu. Podłoga jest zasłana ogarkami świec tkwiącymi w kałużach stopionego wosku. Czy on sypia w dzień, a pracuje nocą? Mogłoby to wyjaśnić wyszczuplenie postaci Madonny, jej wydłużenie w świetle mrugających świec. Ale miał dosyć światła, by ożywić jej twarz. Ma rysy kobiety z Północy, włosy, mocno ściągnięte do tyłu, odsłaniają jej szerokie czoło, a cała jej głowa doskonałością kształtu przypomina mi jajo. Patrzy szeroko otwartymi oczami na anioła i mogę w niej wyczuć zaniepokojenie i podniecenie. Jest jak dziecko, które otrzymało jakiś wspaniały dar i nie umie jeszcze pojąć swego szczęścia. Jeżeli nawet może, nie powinna zachowywać się tak śmiele wobec Bożego wysłańca, tyle jest radości w jej postawie, że staje się ona niemal zaraźliwa. Każe mi to pomyśleć o moim własnym szkicu sceny zwiastowania i oblewam się rumieńcem wstydu z jego niezdarności. Dźwięk, jaki słyszę za sobą, jest raczej warknięciem niż słowem. Musiał po cichu wstać ze swego barłogu, bo podczas kiedy kręciłam się po jego izbie, on stanął w jej progu. Co pamiętam z tej chwili? Wysoki i chudy, w pogniecionej i wystrzępionej koszuli, ma szeroką twarz pod plątaniną długich ciemnych włosów i jest wyższy, niż mi się wydał tamtego pierwszego wieczoru, i niejako bardziej dziki. Na twarzy ma resztki snu, a jego ciało wydziela zapach zjełczałego potu. Przywykłam do życia w domu, w którym powietrze jest nasycone zapachem róż i pomarańczowego kwiecia. On śmierdzi ulicą. Chyba naprawdę aż do tamtej chwili wierzyłam, iż artyści pochodzą prosto od Boga i dlatego są raczej duchami niż ludźmi. Wstrząs wywołany jego fizycznością pozbawia mnie resztek odwagi. On stoi, mrugając od światła, potem nagle rzuca się ku mnie, wyrywając mi z ręki papiery. – Jak śmiesz? – krzyczę, kiedy odpycha mnie na bok. – Jestem córką twojego chlebodawcy, Paola Cecchiego! Wydaje się nic nie słyszeć. Rzuca się do stołu, chwytając pozostałe szkice i mamrocąc cicho cały czas: – Noli tangere... Noli tangere... *[(łac.) – nie dotykać.] Oczywiście. Jest coś, o czym ojciec zapomniał nam powiedzieć. Nasz malarz dorastał pośród mnichów i jeśli jego oczy pozwalają mu tu pracować, to jego uszy są dla nas zamknięte. – Niczego nie dotykałam – warczę mu w odpowiedzi. – Tylko się przyglądałam. A jeśli chcesz być tu uznany, musisz się nauczyć naszego języka. Łacina to język księży i uczonych, nie malarzy. Moja replika, a może przekonująca siła mojej płynnej łaciny uspokoiła chłopaka. Zamarł w bezruchu, trzęsąc się na całym ciele. Trudno stwierdzić, które z nas było w tej chwili bardziej przerażone. Byłabym uciekła, gdybym nie dostrzegła, że pokojowa mojej matki właśnie wyszła z pomieszczeń gospodarskich i idzie przez dziedziniec. Chociaż miałam sojuszników wśród służących, miałam także i wrogów i już od dawna wiedziałam, że na lojalność Angeliki nie mam co liczyć. Gdyby mnie tu nakryto, trudno opisać, jaka by wybuchła awantura. – Bądź pewien, że nie uszkodziłam twoich rysunków – powiedziałam pospiesznie, chcąc uniknąć jego nowego wybuchu. – Interesuje mnie kaplica. Przyszłam tu po prostu zobaczyć, jak postępują twoje prace. Znowu coś mamroce. Czekam, aż to powtórzy. Trwa to długą chwilę. Wreszcie podnosi oczy, by spojrzeć na mnie i kiedy mu się przyglądam, po raz pierwszy zauważam, jaki jest młody – starszy ode mnie, tak, ale na pewno niewiele – i jak jasna i wyblakła jest jego skóra. Wiem, oczywiście, że ludzie w obcych krajach mają różne kolory skóry. Moja Erila opaliła się na czarno w pustynnych piaskach północnej Afryki, skąd pochodzi. Na miejskich targach można spotkać ludzi o wszelkich odcieniach skóry. Florencja niczym złote runo przyciągała przedstawicieli przemysłu i handlu z całego świata. Ale białość jego skóry jest jakaś inna, nasuwająca myśl o mokrym kamieniu i bezsłonecznym niebie. Jeden dzień pod florentyńskim słońcem, a niewątpliwie ogorzeje ta jego delikatna powłoka. Wreszcie się odzywa, przestawszy się trząść, ale ten wysiłek wiele go kosztuje. – Maluję w służbie bożej – mówi, a wygląda przy tym jak nowicjusz odmawiający litanię, której się wyuczył, ale w pełni jej nie pojmuje. – I nie wolno mi rozmawiać z kobietami. – Naprawdę? – mówię pogardliwie. – To mogłoby wyjaśnić, dlaczego tak kiepsko je malujesz. – Zerkam na wydłużoną postać Madonny na ścianie. Nawet w panującym tu mroku mogę dostrzec, jak go zraniły moje słowa. Przez chwilę myślę, że znów się na mnie rzuci albo, łamiąc zasady, coś mi odpowie, ale on, tuląc do siebie swoje papiery, odwraca się na pięcie, wpada do alkowy i zatrzaskuje za sobą drzwi. – Twoje nieokrzesanie jest równie wielkie jak twoja ignorancja, mój panie – wołam, żeby pokryć zmieszanie. – Nie wiem, czego was tam uczą na Północy, ale tu we Florencji naszych artystów uczy się czcić ludzkie ciało jako obraz Bożej doskonałości. Dobrze by było, gdybyś zapoznał się ze sztuką tego miasta, nim zaczniesz gryzmolić na jego murach. I w głębokim przekonaniu własnej słuszności wychodzę z izby na rozsłoneczniony dziedziniec, nie wiedząc, czy mój głos dotarł do niego poprzez drzwi. II – ...siedem, osiem, obrót, krok, ukłon... Nie, nie, Alessandro... Nie trzymasz się rytmu muzyki. Nie cierpię mojego nauczyciela tańca. Jest niskiego wzrostu, złośliwy jak szczur i chodzi tak, jakby coś przytrzymywał między kolanami. Choć należy przyznać, że na posadzce salonu, kiedy występuje w tańcu w kobiecej roli, jest lepszy niż ja, jego kroki są zgoła doskonałe, a dłonie trzepotliwe niczym motyle skrzydła. Moje upokorzenie i tak jest dostatecznie dotkliwe, a pogłębia je jeszcze fakt, że w lekcjach przygotowujących nas do wesela Plautilli i mnie towarzyszą nasi bracia, Tomaso i Luca. Mamy opanować szeroki repertuar tańców i są nam potrzebni jako partnerzy, bo inaczej jedna z nas musiałaby występować w roli mężczyzny. Nie nadaję się nawet do tego, chociaż jestem wyższa, bo mam dwie lewe nogi i ze mną nasz nauczyciel ma najwięcej roboty. Na szczęście Luca jest równie niezdarny jak ja. – Luca, nie możesz tak tkwić jak kołek. Masz ją wziąć za rękę i poprowadzić wokół siebie. – Nie mogę. Ona ma palce poplamione atramentem. A i tak jest dla mnie za wysoka – brat uskarża się na mnie, jakby to była moja wina. Chyba znów urosłam. Jeżeli nie w rzeczywistości, to w jego wyobraźni. I musi wszystkim zwrócić na to uwagę, żeby mogli wyśmiewać się z tego, jak niezgrabnie poruszam się w tańcu. – To nieprawda. Jestem dokładnie tego samego wzrostu co w zeszłym tygodniu. – Luca ma rację. – Tomaso nigdy nie przepuszcza okazji, by mnie użądlić jakimś słówkiem. – Ona jeszcze urosła. To tak, jakby się musiało tańczyć z żyrafą. Luca parska śmiechem, co zachęca Tomasa do dalszych złośliwości. – Naprawdę. Nawet oczy ma jak żyrafa, popatrz, takie głębokie czarne sadzawki z rzęsami jak bukszpanowy żywopłot. I chociaż brzmi to obraźliwie, jest także zabawne, tak że nawet nauczycielowi tańca, któremu się płaci za to, żeby był wobec nas uprzejmy, trudno powstrzymać się od śmiechu. Gdyby nie chodziło o mnie, sama bym się śmiała, bo to, co powiedział, jest trafne. Wszyscy oczywiście widzieliśmy żyrafę. To najbardziej egzotyczne zwierzę znajdujące się w posiadaniu naszego miasta, dar jakiegoś sułtana dla wielkiego Lorenza. Zamieszkała obok lwów w menażerii za pałacem Signorii*[* rząd renesansowej Florencji składający się z ośmiu priorów, wybieranych po dwóch z każdej z czterech dzielnic tego miasta.], ale można ją było oglądać w świąteczne dni, kiedy ją oprowadzano po żeńskich klasztorach, żeby pobożne niewiasty poślubione Bogu mogły podziwiać Jego dzieło. Nasza ulica znajdowała się na jej szlaku, kiedy zmierzała do klasztorów położonych w obrębie miasta, i niejeden raz staliśmy w oknie na parterze, by obejrzeć to wprawiające w podziw zwierzę, jak kroczy niczym na szczudłach, potykając się na bruku. Muszę przyznać, że jej oczy istotnie nieco przypominają moje. Głęboko osadzone i czarne, zajmujące zbyt wiele miejsca na jej pyszczku i otoczone gęstwiną rzęs. Ale przecież ja nie jestem ani tak dziwaczna, ani tak wysoka, żeby mnie z nią porównywać. Były czasy, kiedy taka zniewaga mogła doprowadzić mnie do płaczu. Ale w miarę jak dorastałam, robiłam się bardziej odporna. Taniec jest jedną z wielu umiejętności, które powinnam opanować, ale nie udało mi się tego zrobić. Inaczej niż Plautilli. Moja siostra potrafi wprost płynąć po posadzce salonu i jak ptaszek zanucić muzyczną frazę, podczas kiedy ja, która umiem szybciej przetłumaczyć tekst grecki czy łaciński niż ona czy moi bracia potrafią go przeczytać, mam w tańcu nogi jak drewniane kołki i głos jak u wrony. Choć przysięgam, że gdybym miała namalować muzyczną gamę, zrobiłabym to w mgnieniu oka. Lśniące złote liście dla najwyższych nut, opadające poprzez ochrę i różne odcienie czerwieni w najgłębszy błękit. Ale dzisiaj jestem wybawiona od dalszej udręki. Kiedy nauczyciel tańca zaczyna nucić pierwsze takty, wydając przez nos wibrujące dźwięki stanowiące skrzyżowanie jęku harfy z brzęczeniem rozwścieczonych pszczół, rozlega się gromki łomot do wejściowych drzwi na dole, potem słychać jakieś podniecone głosy i stara Lodovica wpada do salonu cała w uśmiechach. – Czy jest tu moja pani Plautilla? Przywieziono ślubną cassone*[*(wł.) – skrzynia]. Wasza matka wzywa natychmiast ciebie i twoją siostrę Alessandrę. Teraz moje żyrafie nogi poniosły mnie szybciej niż jej nóżki gazeli. Ma się jednak pewne korzyści, jak się jest tyczkowatego wzrostu. Wszystko tu tchnie bezładem i zamieszaniem. Na pierwszym planie kobieta na tle tłumu wychyla się do tyłu i wyciąga przed siebie rękę, jakby dla zachowania równowagi. Jest na poły rozebrana, przejrzysta szata spowija jej nogi, bosa lewa stopa opiera się na ziemi. Natomiast mężczyzna obok niej jest w pełni ubrany. Ma piękne nogi i bogato haftowany brokatowy kaftan. Jeśli się dobrze przyjrzeć, można dojrzeć perły połyskujące na jego ubraniu. Twarz trzyma blisko jej twarzy, a jego ramiona opasują ją ciasno w talii. Ma mocno splecione palce, by lepiej utrzymać jej ciężar. Choć w jego pozie jest gwałtowność, nie jest ona pozbawiona wdzięku, jakby to była tylko figura wykonywanego wspólnie tańca. Po prawej stronie skupiła się grupka strojnych kobiet. Mężczyźni już się do nich dobierają. Któryś położył rękę na sukni, inny tak przybliża usta do ust jednej z nich, że widać, iż się całują. Rozpoznaję w jej spódnicy przetykaną złotem tkaninę mojego ojca i doceniam modny krój rękawów. Wracam do dziewczyny na froncie. Jest zbyt ładna, żeby to mogła być Plautilla (i doprawdy, chyba nie odważyłby się jej rozebrać?), ale jej rozpuszczone włosy są jaśniejsze niż innych, a Plautilla chętnie by życie oddała, byle uzyskać taki kolor. Może ten mężczyzna ma być Mauriziem. Jeżeli tak, to ten portret jest jawnym pochlebstwem dla jego nóg. Przez chwilę żadna z nas nic nie mówi. – To dzieło robi wrażenie – głos mojej matki, kiedy się wreszcie odzywa, jest spokojny, ale stanowczy, nie zachęca do sprzeciwu. – Wasz ojciec będzie zadowolony. Przynosi zaszczyt naszej rodzinie. – Och, jest wspaniały – radośnie ćwierka Plautilla u jej boku. Ja nie jestem o tym przekonana. Uważam, że to wszystko jest dość wulgarne. Począwszy od wyprawnej skrzyni, która jest za duża i przypomina sarkofag. Sam malunek odznacza się pewną delikatnością pędzla, ale obramienie i ornamentacja są zbytnio przeładowane – każdziutki centymetr przestrzeni jest pokryty płatkami złota – co nie pozwala radować się w pełni samą sztuką. Dziwię się, że matka tak dała się zwieść, choć później zdaję sobie sprawę, że jej oko jest równie wrażliwe na niuanse statusu społecznego jak na walory estetyczne. – Zastanawiam się, czy nie powinniśmy wynająć do wykończenia kaplicy Bartolommea Giovanniego. Jest znacznie bardziej doświadczony – rozważa. – I znacznie droższy – mówię. – A ojciec mógłby się uważać za szczęśliwca, gdyby ujrzał ten ołtarz wykończony jeszcze za swego życia. Jak słyszę, ledwie mu się udało zdążyć z tą skrzynią. A i tak malowali ją głównie jego uczniowie. – Alessandro! – piszczy moja siostra. – Przyjrzyj się tylko dobrze, Plautillo. Zobacz, ile kobiet przyjmuje dokładnie taką samą pozę. To jasne, że uczniowie się tu wprawiali w malowaniu postaci. Chociaż później uznałam, że Plautilla dobrze się ze mną obchodziła w dzieciństwie, wówczas, cokolwiek powiedziała, wydawało mi się banalne i głupie, było więc rzeczą naturalną, że starałam się jej dokuczyć, i równie naturalne było, że ona się tym denerwowała. – Jak mogłaś? Jak mogłaś to powiedzieć