Sarah Dunant Narodziny Wenus (The Birth of Wenus) Przekład Barbara Przybyłowska Prolog Nikt nie widział jej nagiej aż do śmierci. Reguła zakonu zabraniała siostrom patrzeć na ludzkie ciało, tak na własne, jak i na cudze. Ścisłe przestrzeganie tego zakazu pozwalało im się wystrzegać wielu złych myśli. Pod fałdzistym habitem każda siostra nosiła długie bawełniane giezło, którego nie zdejmowała nigdy, nawet do mycia, i które służyło jej jako ręcznik i jako nocna koszula. Giezło to zmieniały raz na miesiąc; nieco częściej w lecie, kiedy obficie się pociły w nieruchomym toskańskim upale. Musiały przy tym przestrzegać dokładnych przepisów postępowania. Miały je z siebie ściągać ze wzrokiem utkwionym w krucyfiks wiszący nad łóżkiem. Jeżeli któraś pozwoliła sobie kiedyś spuścić oczy i zerknąć w dół, jej grzech pozostawał tajemnicą konfesjonału i nigdy nie podawano go do publicznej wiadomości. Chodziły wieści, że kiedy siostra Lukrecja wstępowała do klasztoru, wraz ze swoim powołaniem wniosła do niego pewne przedmioty zbytku (powiadano, że jej wiano dla kościoła zawierało bogato zdobioną wyprawną skrzynię małżeńską wypełnioną księgami i malowidłami godnymi uwagi Urzędu Kontroli Luksusu). W tamtych czasach siostry były jeszcze skłonne do pławienia się w zbytkach, ale po reformie reguły zakonu stały się znacznie surowsze. Żadna z obecnych jego mieszkanek nie sięgała już pamięcią tamtego okresu, prócz wielebnej matki przełożonej, która stała się oblubienicą Chrystusa w tym samym mniej więcej czasie co siostra Lukrecja, ale od dawna już się odwróciła od wszelkich światowych uciech. Co do samej siostry Lukrecji, ta nigdy nie wspominała o przeszłości. Przez ostatnie kilka lat mało się w ogóle odzywała. Była bez wątpienia bardzo bogobojna. Im mocniej wiek ją pochylał ku ziemi, tym ścisłej łączyła skromność z pobożnością. W pewien sposób było to naturalne. Nawet gdyby zachowała w sobie resztki próżności, to gdzież by mogła znaleźć wizerunek swojego oblicza? W klasztorach nie było zwierciadeł, w oknach nie było szyb i nawet zarybione stawy w ogrodach miały pośrodku fontanny, tryskające nieustannym deszczem spadających kropli, by zapobiec narcystycznemu przyglądaniu się własnemu odbiciu w ich powierzchni. Oczywiście nie da się uniknąć naruszenia nawet najściślej przestrzeganych zakazów, zdarzało się więc niekiedy, że przyłapywano co bardziej przemyślne nowicjuszki, jak się przyglądają ukradkiem swemu zminiaturyzowanemu odbiciu w źrenicach starszych zakonnic. Ale w miarę jak obraz naszego Pana nabierał wyrazistości w ich duszach, zdarzało się im to coraz rzadziej. Siostra Lukrecja chyba już od lat nikomu nie patrzyła prosto w oczy. Spędzała natomiast coraz więcej czasu w swojej celi na pobożnych rozmyślaniach, a jej oczy zachodziły coraz gęstszą mgłą ze starości i z miłości do Boga. Ponieważ coraz ciężej chorowała, została zwolniona ze wszelkich zajęć i, podczas kiedy inne siostry pracowały, można ją było znaleźć siedzącą w kwiatowym ogrodzie lub obok grządek z ziołami, które ongiś sama uprawiała. Na tydzień przed jej śmiercią natknęła się tam na nią pewna młoda nowicjuszka. Siostra Karmila przeraziła się na widok starszej zakonnicy, która zamiast siedzieć na ławce, leżała na gołej ziemi. Jej habit ciasno opinał ciało wzdęte od rozrastającego się na piersi guza, kwef odrzuciła na bok, a twarz miała zwróconą ku promieniom późnego popołudniowego słońca. Taki nieład w ubiorze był jaskrawym naruszeniem wszelkich przepisów, ale wtedy choroba już tak głęboko wgryzła się w jej ciało, a cierpienie jej tak było dotkliwe, że wielebna matka przełożona nie mogła zdobyć się na to, by ją skarcić. Później, kiedy przeorysza już odeszła, a siostrę Lukrecję wyniesiono, Karmila przy stole w refektarzu ze szczegółami opowiadała o tym spotkaniu, wspominając, że niesforne włosy zakonnicy, uwolnione spod kwefu, błyszczały wokół jej głowy niczym popielata aureola, a twarz jaśniała szczęściem. Tyle że uśmiech igrający na jej ustach był raczej uśmiechem triumfu niż błogostanu. W ostatnim tygodniu jej życia, kiedy przypływy bólu wciągały ją coraz głębiej w odmęty zatraty, korytarz przed jej celą zaczął cuchnąć śmiercią, zgniłym odorem, jakby jej ciało już ulegało rozkładowi. Jej guz rozrósł się i był tak wrażliwy, że nie mogła już usiąść. Sprowadzono do niej kościelnego medyka, a nawet doktora z Florencji (wolno było odsłonić ciało, jeśli miało to służyć uldze w cierpieniu), ale ona odmówiła spotkania z nimi i umierała samotnie. Nie tylko ukrywała guz pod habitem, ale też długo trzymała jego istnienie w tajemnicy. Lato było wtedy w całej pełni, klasztor prażył się w słońcu w dzień i buchał parnym gorącem w nocy, ale ona wciąż leżała pod prześcieradłem całkowicie ubrana. Nikt nie wiedział, jak długo choroba toczyła jej ciało. Obszerność habitu miała ukrywać nawet najlżejszy zarys kobiecego ciała. Pięć lat temu w klasztorze wydarzył się największy skandal, nie licząc oczywiście tych z dawnych złych czasów. Czternastoletniej nowicjuszce ze Sieny tak się udało ukryć pod zakonnym ubraniem dziewięciomiesięczny przyrost swej objętości, że rzecz się wydała dopiero wtedy, kiedy siostra kuchenna natknęła się w kącie piwnicy na łożysko i obawiając się, że są to wnętrzności jakiegoś na poły pożartego zwierzęcia, póty węszyła wokół, póki nie natrafiła na drobne martwe ciałko przygniecione worem mąki w miejscu, gdzie przechowywano mszalne wino. Po samej dziewczynie wszelki ślad zaginął. Upały miały się już ku końcowi, kiedy siostra Lukrecja zemdlała po raz pierwszy podczas jutrzni. Zapytana o stan swego zdrowia, wyznała, że od jakiegoś czasu pojawił się na jej lewej piersi guz dający o sobie znać złośliwym pulsowaniem niczym grożący wybuchem mały wulkan. Od samego początku była najgłębiej przekonana, że nic na to nie można poradzić. Po spotkaniu w wielebną matką przełożoną, za którego przyczyną ta spóźniła się na nieszpory, więcej nie poruszano tej sprawy. Śmierć była przecież jedynie chwilowym przystankiem w długiej podróży, i czymś, czego w domu Bożym oczekiwano zarówno z utęsknieniem, jak i z lękiem. W ostatnich godzinach szalała z bólu i gorączki. Najmocniejsze napary z ziół nie przynosiły jej żadnej ulgi. Podczas kiedy poprzednio dzielnie znosiła swoje cierpienia, teraz słyszano ją, jak wyje nocą niczym zwierzę, wydając rozpaczliwe odgłosy, które wprawiały w przerażenie obudzone ze snu nowicjuszki w przyległych celach. Wraz z wyciem dobiegały do nich sporadyczne słowa, czasem wykrzykiwane staccato, a czasem szeptane niczym frazy żarliwie odmawianego pacierza, wyrazy łacińskie, greckie i toskańskie układające się w dziwaczny zlepek. W końcu pewnego poranka, kiedy świtał nowy duszny dzień, Pan powołał ją przed swoje oblicze. Kapłan, który pojawił się, by dopełnić ostatniego obrządku, odszedł, a ona pozostała sama z jedną z pielęgnujących ją dotąd sióstr, która opowiadała potem, że w chwili, kiedy uleciała jej dusza, twarz siostry Lukrecji uległa tajemniczej zmianie: rysy wykrzywione przez ból złagodniały, a skóra stała się gładka i niemal przejrzysta. W tamtej chwili przypominała tę młodziutką nowicjuszkę, która trzydzieści lat temu stanęła u bram klasztornych. O jej śmierci obwieszczono podczas jutrzni. Z powodu upału (przez ostatnie kilka dni z gorąca topiło się masło w klasztornej spiżarni) uznano, że należy pochować ciało tego samego dnia. Było klasztornym obyczajem, by godnie wyprawiać na tamten świat zgasłą siostrę. Z ciałem tak czystym, jak nieskalanie czysta jest jej dusza, przebraną w nowiutki habit, ślubny strój panny młodej, aby mogła się zjednoczyć nareszcie ze swoim boskim oblubieńcem. Obrzędu tego dokonywała siostra Magdalena, która prowadziła aptekę i wydzielała lekarstwa (obdarowana szczególną dyspensą na oglądanie ludzkiego ciała przy tej najbardziej zbożnej czynności). Pomagała jej młodsza siostra Maria, która w ostateczności mogła sama wykonywać to zadanie. Wspólnie myły i ubierały ciało, a potem składały je w kaplicy, gdzie miało pozostać jeden dzień, by cały klasztor mógł je odwiedzić i uczcić modlitwą. Ale tym razem nie potrzebowano ich usług. Jak się okazało, siostra Lukrecja wyraziła przed śmiercią specjalne życzenie. Prosiła, by jej ciało pozostawiono nietknięte, odziane w ten sam habit, w którym przez tyle lat służyła Panu. Było to, określając rzecz najzwięźlej, czymś niezwykłym – szeptało się między siostrami, że można by to uznać za akt nieposłuszeństwa – ale matka przełożona uszanowała tę wolę i nikt by jej nie podważył, gdyby nie wieści, które nadeszły tego ranka o wybuchu zarazy w okolicy. Klasztor był oddalony od wioski o dobry kawał drogi, nawet jak na końskie nogi. Ale prędkość, z jaką szerzył się mór, nie ustępowała szybkości końskich kopyt. Zaraza dała o sobie znać trzy dni przedtem, kiedy syn jednego z gospodarzy dostał wysokiej gorączki, a całe ciało pokryły mu jątrzące się, nabiegłe ropą wrzody. Zmarł dwa dni później. W tym czasie zachorował jego młodszy brat i piekarz z sąsiedztwa. Okazało się, że chłopiec był w poprzednim tygodniu w klasztorze z dostawą mąki i jarzyn. Powstało podejrzenie, że diabelska zaraza stamtąd pochodzi, a siostra, która właśnie zmarła, była jej nosicielką. Chociaż matka przełożona nie miała czasu na głupie plotki i słusznie rozumowała, że skoro mór rozchodzi się tak szybko, musiałaby już zachorować następna siostra, to jednak w jej interesie było utrzymać dobre stosunki z wioską, od której klasztor był zależny pod wieloma względami. Faktem niezaprzeczalnym było też to, że siostra Lukrecja umarła w bólach i trawiona gorączką. Powszechnie wierzono, że jeśli zaraza tkwi w ubraniu, to potem przenika przez ziemię z głębi grobu i truje dalej. Straciwszy osiem sióstr w czasie epidemii przed ośmiu laty, wielebna matka – mając na uwadze nie tylko swoje dobre imię, ale także obowiązki wobec powierzonego jej stadka – z żalem pogwałciła ostatnią wolę Lukrecji. Kazała zdjąć z niej odzież i spalić ją, a zwłoki odkazić przed złożeniem ich do poświęconej ziemi. Ciało siostry Lukrecji leżało wyciągnięte na łóżku. Śmiertelna sztywność zdążyła już ogarnąć jej członki. Dwie siostry w ogrodowych rękawiczkach, jedynej osłonie przed morem, jaką klasztor mógł im zaoferować, pracowały przy niej z nerwowym pośpiechem. Odpięły jej kwef i wyciągnęły welon spod szyi. Włosy zmarłej były zlepione potem, ale twarz miała ciepły odcień brzoskwini, pozostały po owym popołudniu spędzonym w zielnym ogródku. Zsunęły habit z ramion i rozcięły go na przodzie, odciągając na boki materiał przesiąkły potem cierpienia. Zachowały szczególną ostrożność w miejscach wokoło jej guza, gdzie habit i noszone pod nim giezło niemal przylgnęły do skóry. W czasie choroby ta część jej ciała była tak wrażliwa, że siostry, mijając ją w klasztornych korytarzach, trzymały się z daleka, by jej przypadkiem nie dotknąć, gdyż reagowała na to bolesnym okrzykiem. Dziwnie było widzieć ją teraz tak spokojną i cichą, kiedy pociągały niezręcznie za przemokłe wybrzuszenie wielkości małego melona i miękkie w dotyku. Ubranie nie odchodziło łatwo. W końcu siostra Magdalena, która mimo podeszłego wieku miała niemało sił w swoich kościstych palcach, szarpnęła mocno i materiał oderwał się od ciała razem z tym, co wyglądało na narośl. Stara zakonnica sapnęła zaskoczona, kiedy masa tłustej tkanki znalazła się na jej pokrytej rękawiczką dłoni. A kiedy spojrzała na ciało, jej zadziwienie jeszcze wzrosło. W miejscu, gdzie rozrastał się guz, skóra była całkiem zdrowa – żadnej rany ani śladu krwi czy ropy, niczego. Złośliwe schorzenie toczące siostrę Lukrecję pozostawiło jej skórę nienaruszoną. To na pewno cud. I gdyby nie nieznośny smród rozchodzący się w małej celce, padłyby na kolana w obliczu tego znaku nieskończonej Bożej łaskawości. Niemniej faktem było, że z chwilą oderwania guza smród zdawał się jeszcze wzmagać. Zwróciły więc większą uwagę na samą złośliwą narośl. Oddzielona od ciała, leżała teraz na ręce siostry Magdaleny jak wypchany czymś worek, z którego – niczym z gnijących odpadów – sączyła się ciemna posoka. Zupełnie jakby wnętrzności dobrej siostry Lukrecji przeniknęły jakoś z jej ciała do tego wrzodu. Magdalena jęknęła cicho. Worek wyśliznął się z jej palców, spadł na kamienną posadzkę i pękł, rozlewając strumień czarnej cieczy na podłogę celi. Wewnątrz wypełniającej go masy mogły teraz rozróżnić poszczególne kształty: czarne kawałki zakrzepłej krwi, jelita, resztki jakichś narządów, mięsne odpady. Choć minęło już wiele lat od czasów, kiedy starsza z zakonnic pracowała w kuchni, to widziała dosyć rozebranego na części mięsa, by umieć odróżnić resztki ludzkie od zwierzęcych. Świątobliwa siostra Lukrecja nie zmarła, jak na to wyglądało, z powodu guza, ale za przyczyną umocowanego przez nią samą na jej ciele pęcherza ze świńskimi wnętrznościami. To odkrycie było już samo w sobie dostatecznie wstrząsające, ale po nim przyszło następne. Dokonała go Maria. Dostrzegła na skórze nieboszczki srebrną smugę wychodzącą spoza ramienia, pogrubiała w okolicy obojczyka i ginącą pod tym, co pozostało z jej giezła. Tym razem młodsza siostra przejęła inicjatywę, zdzierając jednym szarpnięciem resztkę odzieży i obnażając leżące na łóżku ciało. Z początku nie mogły rozpoznać tego, co ukazało się ich oczom. Wystawione teraz na pokaz ciało Lukrecji było marmurowo białe, jak skóra Madonny w bocznym ołtarzu w kaplicy. Ciało to było postarzałe, brzuch i piersi zwiotczały z wiekiem, ale nie pokryły się nadmiarem tłuszczu, więc cała postać zachowała dawne młodzieńcze proporcje. Namalowana smuga, poszerzająca się obok obojczyka, nabrała znaczenia, okazała się ogonem węża o srebrzystozielonej barwie, oddanego tak prawdziwie, że kiedy się prześlizgiwał nad piersią, można by przysiąc, że widać, jak kurczą mu się mięśnie pod skórą. Obok prawego sutka zwijał się w pociemniały pierścień, potem ześlizgiwał się w dół i pełzł po brzuchu. Dalej, w okolicy pachwin, kształt się spłaszczał, by przejść w zarys wężowej głowy. Wiek przerzedził to, co było niegdyś gęstwiną włosów łonowych, z której pozostało jedynie kilka sztywnych kłaczków. A zatem to, co mogło niegdyś być widoczne tylko dla najbardziej upartego poszukiwacza, teraz stało się jawne. W miejscu, gdzie wężowe ciało wieńczy głowa, zamiast płaskiej gadziej czaszki rysował się miękko zaokrąglony kształt męskiej twarzy. Głowa była odrzucona do tyłu, oczy przymknięte niczym w uniesieniu, a długi wężowy język wysuwał się z ust, kierując się ku przyrodzeniu siostry Lukrecji. Część I Klasztor świętej Vitelli Loro Ciufenna sierpień 1528 Przedśmiertne zapiski siostry Lukrecji I Kiedy rozmyślam o tym teraz, widzę, że to raczej z pychy niż z dobroci serca mój ojciec przywiózł ze sobą tamtej wiosny z Północy młodego malarza. Kaplica w naszym pałacu była już ukończona i od kilku miesięcy szukał właściwej pary rąk do wykonania fresków nad ołtarzem. Tak jakby Florencja nie miała dosyć własnych artystów. Powietrze w mieście przesycał zapach farby i rozlegało się w nim skrzypienie piór podpisujących kontrakty. Były to czasy, kiedy nie można było przejść ulicami bez obawy, że się wpadnie w jakiś dół lub wdepnie w błoto pozostawione po nieustannej budowie. Każdy, kto tylko miał pieniądze, pragnął uczcić Boga i republikę, starając się przyczynić do powstania dzieła sztuki. To, co, jak słyszę, opisuje się dzisiaj jako Złoty Wiek, było po prostu okresową modą. Ale ja byłam wtedy młoda i jak wielu innych zaślepiona odświętnym blaskiem. Najświetniejsze były kościoły. Bóg był na każdym kawałku tynku położonym na ścianach i przygotowanym do wymalowania na nim fresku. Dla każdego, kto miał oczy do patrzenia, ucieleśniały się sceny z Ewangelii. Ale ci, którzy umieli patrzeć, dostrzegali także coś innego. Nasz Pan żył i umarł w Galilei, ale Jego życie zostało odtworzone we Florencji. Anioł Gabriel zwiastował Pannie Marii pod łukami lodżii Brunelleschiego, Trzej Królowie ciągnęli pochodem przez Toskanię, Chrystus dokonywał swoich cudów na murach miasta, gdzie grzesznicy i chorzy byli ubrani według florenckiej mody, a tłumy świadków miały rysy dobrze znanych twarzy. Cały zastęp wielkonosych dostojników o ciężkich podbródkach patrzył z fresków na tych z pierwszych ław, co pozowali do ich portretów. Miałam dziesięć lat, kiedy Domenico Ghirlandaio ukończył swoje freski dla rodziny Tornabuoni w środkowej kaplicy kościoła Santa Maria Novella. Pamiętam to dobrze, bo matka powiedziała wtedy do mnie: – Powinnaś zapamiętać tę chwilę, Alessandro. Te malowidła przyniosą wielką chwałę temu miastu. I wszyscy, którzy je oglądali, sądzili, że tak będzie. Bogactwo mego ojca powstawało wtedy w parujących kadziach z farbą do barwienia tkanin na bocznych uliczkach Santa Croce. Zapach koszenili przypomina mi dotąd jego powroty z warsztatu do domu z okruchami sprowadzanych z daleka czerwi tkwiącymi w fałdach jego ubrania. Kiedy sprowadził się do nas tamten malarz, w roku 1492 – pamiętam datę, bo tej wiosny umarł Lorenzo de’Medici – zamiłowanie mieszkańców Florencji do płomiennie czerwonych strojów przynosiło nam fortunę. Nasz świeżo ukończony pałac wznosił się w środku miasta, między wielką katedrą pod wezwaniem Santa Maria del Fiore a kościołem Sant Ambrogio. Czteropiętrowy budynek okalał dwa wewnętrzne dziedzińce wraz z przyległym otoczonym murami ogrodem i posiadał na dole pomieszczenia dla zakładów mojego ojca. Zewnętrzne mury zdobił nasz znak herbowy i chociaż dobry smak mojej matki stawiał tamy zbytnim popisom nowobogactwa, wiedzieliśmy dobrze, że jest tylko kwestią czasu, kiedy i my także zaczniemy pozować do portretów w scenach z Ewangelii. Choć te miały być jedynie na nasz prywatny użytek, niewystawiane na widok publiczny. Wieczór, kiedy pojawił się u nas malarz, ostro wbił mi się w pamięć. Jest zima i kamienne balustrady pokrywa warstewka szronu, kiedy moja siostra i ja przepychamy się na schodach, by dojrzeć konie zajeżdżające na dziedziniec. Późna pora sprawiła, że dom pogrążył się już we śnie, ale przyjazd ojca to powód do uroczystych powitań. Nie tylko z radości, że szczęśliwie powrócił do domu, ale dlatego, że pośród koszy z próbkami towarów był zawsze jeden specjalny z tkaninami przeznaczonymi dla rodziny. Plautilla wychodziła wprost ze skóry z niecierpliwości, ale ona była już wtedy zaręczona i myślała tylko o swoim posagu. Z drugiej strony dawała się zauważyć nieobecność moich braci. Mimo poważania, jakim otoczona była nasza rodzina, i mimo iż chodzili wystrojeni, Tomaso i Luca żyli raczej jak dzikie koty niż godni obywatele, śpiąc za dnia i udając się na łowy w nocy. Nasza domowa niewolnica Erila, źródło wszelkich plotek, twierdziła, iż istnieją powody, dla których przyzwoite kobiety nie powinny się pokazywać na ulicach po zapadnięciu zmroku. W każdym razie gdyby mój ojciec zauważył, że o tej porze nie ma ich w domu, oznaczałoby to poważne kłopoty. Ale tymczasem nie grożą nam one. Bo teraz wszyscy przeżywamy tę cudowną chwilę. Płomienie pochodni oświetlają dziedziniec, na którym stajenni uspokajają konie. Od ich raźnego parskania unosi się para w marznącym powietrzu. Ojciec już zsiadł z wierzchowca. Twarz ma wymazaną brudem podróży i macha do nas ręką, uśmiechając się szeroko. Potem odwraca się ku naszej matce, która w czerwonej aksamitnej szacie ciasno przewiązanej na piersiach, z rozpuszczonymi włosami spływającymi jej złocistą rzeką na plecy, schodzi ze schodów, aby go przywitać. Zewsząd rozlegają się głosy, jest jasno i panuje radosny nastrój z powodu bezpiecznego powrotu do domu. Ale nie każdy go podziela. Na ostatnim koniu siedzi okrakiem wysoki chudy młodzieniec owinięty peleryną niczym zwojem tkaniny, z zimna i ze zmęczenia podróżą niebezpiecznie kiwający się w siodle. Pamiętam, że kiedy stajenny zwrócił się do niego, chcąc wziąć lejce, ten nagle się ocknął i zacisnął na nich mocno ręce, jakby w obawie przed atakiem, a mój ojciec musiał do niego podejść, by go uspokoić. Zbyt byłam wtedy przejęta własnymi uczuciami, by zdać sobie sprawę, jak to wszystko musiało być dla niego obce. Nie doszły do mnie dotąd słuchy, jak inna jest Północ. Jak słońce, jeśli prześwieca przez wilgotną mgłę, wszystko odmienia, od świetlistości powietrza do świetlistości duszy. Nie wiedziałam też oczywiście, że jest on malarzem. Dla mnie był po prostu jeszcze jednym sługą. Ale mój ojciec traktował go od samego początku bardzo troskliwie. Mówił do niego łagodnym głosem, przypilnował go, kiedy zsiadał z konia i wyznaczył mu na mieszkanie osobny pokój wychodzący na tylny dziedziniec. Później, kiedy ojciec rozpakowywał flamandzkie gobeliny dla matki, a dla nas zwoje mlecznobiałej haftowanej bawełnianej tkaniny („Kobiety z Ren-nes omal nie oślepły, by się przyczynić do piękności moich córek”), opowiedział nam, jak go odnalazł, sierotę wychowanego w klasztorze nad brzegiem północnego morza, gdzie woda wdziera się w ląd. Kiedy się okazało, że jego talent do rysunku wziął górę nad powołaniem religijnym, mnisi wysłali go na naukę do pewnego mistrza malarskiego, a kiedy powrócił, z wdzięczności pokrył malowidłem nie tylko swoją celę, ale także cele wszystkich innych mnichów. Te jego malunki zrobiły na ojcu tak wielkie wrażenie, że postanowił z miejsca zaproponować mu pracę nad uświetnieniem naszej kaplicy. Powinnam tu jednak dodać, że mój ojciec, chociaż znał się na materiałach, nie był wielkim znawcą sztuki. Podejrzewam, że na jego decyzji zaważyły pieniądze, bo zawsze miał zmysł do interesów. A co do malarza? No tak. Jak powiedział ojciec, nie miał już więcej cel do zamalowania, a sława Florencji jako nowego Rzymu czy nowych Aten musiała niewątpliwie zachęcić go, by ją obejrzeć na własne oczy. I w taki sposób malarz zamieszkał w naszym domu. Następnego ranka udaliśmy się do Santissima Annunziata, by podziękować Bogu za bezpieczny powrót ojca do domu. Kościół stoi obok Ospedale degli Innocenti, szpitala dla podrzutków, gdzie młode kobiety kładą swoje nieślubne dzieci na kole, oddając je pod opiekę zakonnic. Przechodząc obok, wyobrażam sobie krzyk noworodków, kiedy koło się obraca w murze i pochłania je na zawsze, ale ojciec mówi, że jesteśmy miastem wielkiego miłosierdzia i że na dzikiej Północy znajduje się dzieci na śmietnikach albo spływające jak wyrzucone odpadki w dół rzeki. Zasiadamy razem w głównej ławie. Nad naszymi głowami wisi wielki model okrętu ufundowany przez tych, którzy przeżyli katastrofę morską. Mój ojciec także przeżył kiedyś rozbicie się statku, choć wówczas nie był dość bogaty, by obstalować coś dla kościoła na pamiątkę tego zdarzenia. Przy ostatniej podróży zaś cierpiał jedynie na zwykłą chorobę morską. Siedzą teraz oboje z matką sztywno wyprostowani i można wyczuć, że z całym przejęciem dziękują Bogu za Jego szczodrobliwość. My, dzieci, jesteśmy mniej oddani pobożnym uczuciom. Plautilla wciąż nie może oderwać myśli od swoich podarunków, a Tomaso i Luca wyglądają tak, jakby marzyli teraz o łóżku, choć trzyma ich na wodzy obawa przed karcącym wzrokiem ojca. Kiedy wracamy, w całym domu pachnie od świątecznych przysmaków. Apetyczny zapach pieczonego mięsiwa i korzennych sosów spływa po schodach z kuchni na piętrze aż na dziedziniec. Kiedy popołudnie skłania się już ku wieczorowi, zasiadamy do posiłku. Najpierw składamy dzięki Bogu, a potem pałaszujemy gotowanego kapłona, pieczonego bażanta, pstrągi i świeżo pieczone ciastka podane do szafranowego budyniu i kremu jajecznego polanego karmelem. Wszyscy zachowują się wzorowo. Nawet Luca posługuje się widelcem, jak należy, choć widać, że swędzą go palce, by wbić sztućce w kawałek chleba i umoczyć w sosie. A ja ledwie mogę ukryć swoje podniecenie na myśl o naszym nowym gościu. Flamandzkich malarzy gorąco się podziwia we Florencji za precyzję ich pędzla i za urok ich uduchowienia. – A więc będzie nas wszystkich malował, ojcze? Będziemy musieli mu pozować? – Istotnie. Po części po to tu przyjechał. Wierzę, że wspaniale upamiętni wesele twojej siostry. – Wobec tego mnie pierwszą będzie malował! – Plautilla jest tak uradowana, że odrobina budyniu wypada jej z ust na obrus. – Potem pójdzie Tomaso jako najstarszy, potem Luca, a następnie Alessandra. O Boże, Alessandro, jeszcze bardziej wyrośniesz do tego czasu. Luca podnosi oczy znad talerza i uśmiecha się szeroko, jakby to był najlepszy dowcip, jaki kiedykolwiek słyszał. Ale ja właśnie wyszłam z kościoła i jestem pełna zbożnych uczuć do całej swojej rodziny. – W każdym razie niech nie zwleka z tym zbyt długo. Słyszałam, że jedna z synowych w rodzinie Tornabuoni umarła przy porodzie, zanim Ghirlandaio odsłonił fresk, na którym ją odmalował. – Z tobą nie ma o to obawy. Najpierw musiałby się ktoś z tobą ożenić. – Siedzący obok mnie Tomaso mamroce swoją obraźliwą uwagę tak cicho, że słyszę ją tylko ja. – Co tam mówisz, Tomaso? – głos matki jest spokojny, ale surowy. Tomaso przybiera najbardziej anielski wyraz twarzy. – Powiedziałem, że okropnie chce mi się pić. Przysuń mi dzban z winem, droga siostrzyczko. – Oczywiście, braciszku. – Chwytam dzban i kiedy przesuwam go w jego kierunku, wymyka się mi z rąk, a rozchlapane wino spryskuje jego nową bluzę. – Mamo! – wybucha. – Ona to zrobiła umyślnie! – Ależ nie! – Ona... – Dzieci... dzieci... Wasz ojciec jest zmęczony, a wy oboje zachowujecie się tak głośno. Wyraz „dzieci” przywołuje do porządku Tomasa, który zapada w ponure milczenie. W ciszy niezmiernie głośno rozlega się mlaskanie Luki. Matka porusza się niespokojnie w fotelu. Nasze maniery głęboko ją rażą. Tak jak w miejskiej menażerii pogromca lwów używa bata, by zapanować nad zachowaniem bestii, tak nasza matka udoskonaliła w tym celu swoje spojrzenie. Kieruje je teraz na Lukę, który jednak jest tak pochłonięty przyjemnością jedzenia, że muszę go dopiero kopnąć pod stołem, by coś zauważył. Jesteśmy dziełem jej życia, jej dziećmi, a tyle ma z nami kłopotów. – Ale przecież – mówię, kiedy, jak się wydaje, wolno mi się znów odezwać – nie mogę czekać tak długo, by go poznać. Jakżeż on musi być ci wdzięczny, ojcze, że go tu przywiozłeś. Tak jak i my wszyscy jesteśmy ci za to wdzięczni. Będzie to dla nas zaszczytem i obowiązkiem chrześcijańskiej rodziny zadbać o niego i sprawić, by się poczuł w naszym wielkim mieście jak w domu. Ojciec ściąga brwi i wymienia szybkie spojrzenie z matką. Dawno go nie było w domu i niewątpliwie już zapomniał, że jego młodsza córka musi zawsze powiedzieć wszystko, co jej przyjdzie do głowy. – Sądzę, że on potrafi sam zadbać o siebie, Alessandro – stwierdza krótko. Odczytuję ostrzeżenie, ale idzie o sprawę tak ważną, że nie mogę się teraz powstrzymać. Biorę oddech. – Słyszałam, że Lorenzo Wspaniały tak zabiega o swego artystę Botticellego, że sadza go ze sobą przy wspólnym stole. Zapada chwila napiętej ciszy. Tym razem spojrzenie mamy pada na mnie. Spuszczam oczy i znów skupiam uwagę na swoim talerzu. Kątem oka dostrzegam triumfalny uśmieszek Tomasa. Tak, to najprawdziwsza prawda. Sandro Botticelli zasiada przy stole Lorenza de’Medici. A rzeźbiarz Donatello paradował po mieście w szkarłatnej szacie*[* Panowały wtedy ścisłe zasady dotyczące strojów, jakie noszono. Najpiękniejsze kolory (w tym szkarłat) oraz materiały przysługiwały jedynie szlachetnie urodzonym.] ofiarowanej mu przez Cosimę, dziada Lorenza, za zasługi dla republiki. Matka często mi opowiadała, że jako młoda dziewczyna widywała, jak go wszyscy pozdrawiali, ustępując mu z drogi – choć mogło to pozostawać w związku nie tyle z jego talentem, ile z przykrym charakterem. Ale jest smutnym faktem, że choć Florencja obfituje w malarzy, ja żadnego nigdy nie spotkałam. Choć w naszej rodzinie nie obowiązują tak ścisłe rygory jak w innych, szanse, by niezamężna córka znalazła się w towarzystwie jakichkolwiek mężczyzn, nie mówiąc już o artystach, są doprawdy znikome. Co mi oczywiście nie przeszkadzało spotykać ich w wyobraźni. Każdy mieszkaniec Florencji wie, że są w niej takie miejsca, gdzie istnieją pracownie sztuki. Sam Lorenzo założył jedną z nich i napełnił jej sale i ogrody rzeźbami oraz obrazami ze swoich własnych klasycznych zbiorów. Wyobrażam sobie budynek pełen światła, wiszący w powietrzu zapach farb niczym woń duszonego mięsiwa, przestrzeń tak nieskończoną jak wyobraźnia artystów. Co do moich własnych rysunków, to jak dotąd skrobię tylko pracowicie rylcem w drewnie albo robię szkice węglem na papierze, jeżeli mogę go zdobyć. Większość z nich zniszczyłam, jako nic niewarte, a najlepsze dobrze schowałam (wcześnie dano mi do zrozumienia, że rysunki mojej siostry są znacznie lepsze od moich). Nie mam więc pojęcia, czy umiem malować, czy nie. Jestem jak Ikar bez skrzydeł. Ale pragnienie latania jest we mnie bardzo silne. Chyba zawsze oczekiwałam Dedala. Jak wiecie, byłam wtedy bardzo młoda, miałam przy najbliższych urodzinach wejść w piętnasty rok życia. Proste obliczenia arytmetyczne wskazują, że zostałam spłodzona podczas letnich upałów, w czasie niepomyślnym dla poczęcia dziecka. Podobno podczas ciąży, kiedy po spisku Pazzich wybuchły w mieście rozruchy, moja matka widziała na ulicach rozlew krwi i przemoc. Podsłuchałam kiedyś, jak jedna służąca mówiła, że mój upór może być wynikiem tamtych jej przeżyć. A może to chodziło o mleczną matkę, której mnie oddano. Tomaso, który zawsze rąbał prawdę w oczy, jeżeli tylko mógł nią komuś dokuczyć, powiadał, że później oddała się prostytucji, więc kto wie, jakie skłonności do rozpusty wyssałam z jej piersi. Chociaż Erila mówi, że to tylko złośliwa gadanina, sposób, w jaki mi się odpłacał za tysiące uszczypliwości, rodził sprzeczki w pokoju dziecinnym. Jakiekolwiek były tego przyczyny, jako czternastolatka byłam szczególnym dzieckiem, bardziej oddanym nauce i rozważaniu teoretycznych problemów niż obowiązkom domowym. Moja siostra, starsza ode mnie o szesnaście miesięcy, która już w ubiegłym roku zaczęła miesiączkować, została zaręczona z młodzieńcem z pewnej dobrej rodziny i mówiło się o poszukiwaniu równie świetnego związku dla mnie (w miarę wzrostu fortuny rosły również wymagania mego ojca co do wyboru małżonka), mimo iż było coraz bardziej widoczne, że nie odznaczam się urodą. Przez kilka tygodni po przybyciu malarza matka miała mnie na oku. Pilnowała, bym siedziała w zamknięciu nad książkami lub pomagała w przygotowaniu wyprawy ślubnej dla Plautilli. Ale potem wezwano ją do Fiesole do jej siostry, która wydała na świat przerośnięte dziecko i tak ucierpiała przy porodzie, że potrzebowała porady doświadczonej kobiety. Przed wyjazdem zostawiła dokładne wskazówki, że mam się uczyć i postępować dokładnie tak, jak mi każą moi nauczyciele i starsza siostra. A ja przyrzekłam, że będę im posłuszna, nie mając jednak zamiaru dotrzymać obietnicy. Już wiedziałam, gdzie go odnaleźć. Tak jak w źle rządzonej republice, nasz dom publicznie wychwala cnotę, ale prywatnie wynagradza występek, a plotka zawsze była w cenie, choć w tym przypadku Erila dostarczyła jej za darmo. – ...mówi się, że jakby nikogo tam nie było. Nikt nic nie wie. Siedzi sam, je w swoim pokoju i do nikogo się nie odzywa. Maria jednak twierdzi, że widziała, jak w środku nocy przechodzi przez dziedziniec. Jest popołudnie. Przygotowując mnie do odpoczynku, Erila wyjęła mi szpilki z włosów i zaciągnęła zasłony w oknach. Już ma wyjść, kiedy się odwraca i patrzy mi prosto w oczy. – Obie dobrze wiemy, że nie wolno ci go odwiedzić, prawda? Kiwam głową ze wzrokiem wbitym w rzeźbione drewno mojego łoża, w różę o tak wielu płatkach, jak liczne są moje kłamstewka. Zapada chwila ciszy, kiedy chciałabym wierzyć, że patrzy przychylnie na mój bunt przeciwko temu zakazowi. – Wrócę, by cię obudzić za dwie godziny. Odpocznij sobie. Czekam, aż cały dom się wycisza w słonecznym blasku, potem cichutko schodzę ze schodów i przemykam się przez tylny dziedziniec. Upał rozprażył już kamienie i drzwi jego mieszkania są otwarte, pewnie po to, by wpuścić nieco przewiewu. Cicho wślizguję się do środka. Wnętrze jest mroczne. W smugach dziennego światła wirują w powietrzu cząsteczki kurzu. Jest to ponura izdebka, w której mieści się stół, krzesło i kilka wiader w kącie pod ścianą. Drzwi prowadzące do wewnętrznej mniejszej alkowy są uchylone. Popycham je, by otworzyć je szerzej. Panuje tam głęboka ciemność i raczej mogę coś usłyszeć, niż zobaczyć. Jego oddech jest powolny i równy. Leży na sienniku przy ścianie, ręka mu zwisa nad rozsypanymi papierami. Jedynymi mężczyznami, jakich widywałam pogrążonych we śnie, byli moi bracia, a oni okropnie chrapią. Już sam spokój jego oddechu wprawia mnie w pomieszanie. Na ten dźwięk ściska mnie w żołądku, czuję się tu jak intruz, którym istotnie jestem, i wycofuję się, zamykając za sobą drzwi. W porównaniu z mrokiem alkowy ta zewnętrzna izba wydaje się teraz jaśniejsza. Na blacie stołu sterta wystrzępionych papierów – rysunki planów kaplicy, wzięte od budowniczych, podarte i pobrudzone przez murarzy. Na bocznej ścianie wisi drewniany krucyfiks wyrzeźbiony prymitywnie, ale wstrząsający, z ciałem Chrystusa osuwającym się tak bezwładnie z krzyża, że wyczuwa się jego ciężar zwisający na gwoździach. Pod nim leży kilka szkiców, ale kiedy je podnoszę, mój wzrok pada na przeciwległą ścianę. Coś jest na niej narysowane, wprost na łuszczącym się tynku. Dwie na poły wykończone postacie. Na lewo smukły anioł o świetlistych pierzastych skrzydłach wzbijających się za nim niczym słup dymu, a po drugiej stronie Madonna, niezwykle wysoka i szczupła, unosząca się jak duch wysoko nad ziemią. Przysuwam się bliżej, by lepiej się przyjrzeć temu malowidłu. Podłoga jest zasłana ogarkami świec tkwiącymi w kałużach stopionego wosku. Czy on sypia w dzień, a pracuje nocą? Mogłoby to wyjaśnić wyszczuplenie postaci Madonny, jej wydłużenie w świetle mrugających świec. Ale miał dosyć światła, by ożywić jej twarz. Ma rysy kobiety z Północy, włosy, mocno ściągnięte do tyłu, odsłaniają jej szerokie czoło, a cała jej głowa doskonałością kształtu przypomina mi jajo. Patrzy szeroko otwartymi oczami na anioła i mogę w niej wyczuć zaniepokojenie i podniecenie. Jest jak dziecko, które otrzymało jakiś wspaniały dar i nie umie jeszcze pojąć swego szczęścia. Jeżeli nawet może, nie powinna zachowywać się tak śmiele wobec Bożego wysłańca, tyle jest radości w jej postawie, że staje się ona niemal zaraźliwa. Każe mi to pomyśleć o moim własnym szkicu sceny zwiastowania i oblewam się rumieńcem wstydu z jego niezdarności. Dźwięk, jaki słyszę za sobą, jest raczej warknięciem niż słowem. Musiał po cichu wstać ze swego barłogu, bo podczas kiedy kręciłam się po jego izbie, on stanął w jej progu. Co pamiętam z tej chwili? Wysoki i chudy, w pogniecionej i wystrzępionej koszuli, ma szeroką twarz pod plątaniną długich ciemnych włosów i jest wyższy, niż mi się wydał tamtego pierwszego wieczoru, i niejako bardziej dziki. Na twarzy ma resztki snu, a jego ciało wydziela zapach zjełczałego potu. Przywykłam do życia w domu, w którym powietrze jest nasycone zapachem róż i pomarańczowego kwiecia. On śmierdzi ulicą. Chyba naprawdę aż do tamtej chwili wierzyłam, iż artyści pochodzą prosto od Boga i dlatego są raczej duchami niż ludźmi. Wstrząs wywołany jego fizycznością pozbawia mnie resztek odwagi. On stoi, mrugając od światła, potem nagle rzuca się ku mnie, wyrywając mi z ręki papiery. – Jak śmiesz? – krzyczę, kiedy odpycha mnie na bok. – Jestem córką twojego chlebodawcy, Paola Cecchiego! Wydaje się nic nie słyszeć. Rzuca się do stołu, chwytając pozostałe szkice i mamrocąc cicho cały czas: – Noli tangere... Noli tangere... *[(łac.) – nie dotykać.] Oczywiście. Jest coś, o czym ojciec zapomniał nam powiedzieć. Nasz malarz dorastał pośród mnichów i jeśli jego oczy pozwalają mu tu pracować, to jego uszy są dla nas zamknięte. – Niczego nie dotykałam – warczę mu w odpowiedzi. – Tylko się przyglądałam. A jeśli chcesz być tu uznany, musisz się nauczyć naszego języka. Łacina to język księży i uczonych, nie malarzy. Moja replika, a może przekonująca siła mojej płynnej łaciny uspokoiła chłopaka. Zamarł w bezruchu, trzęsąc się na całym ciele. Trudno stwierdzić, które z nas było w tej chwili bardziej przerażone. Byłabym uciekła, gdybym nie dostrzegła, że pokojowa mojej matki właśnie wyszła z pomieszczeń gospodarskich i idzie przez dziedziniec. Chociaż miałam sojuszników wśród służących, miałam także i wrogów i już od dawna wiedziałam, że na lojalność Angeliki nie mam co liczyć. Gdyby mnie tu nakryto, trudno opisać, jaka by wybuchła awantura. – Bądź pewien, że nie uszkodziłam twoich rysunków – powiedziałam pospiesznie, chcąc uniknąć jego nowego wybuchu. – Interesuje mnie kaplica. Przyszłam tu po prostu zobaczyć, jak postępują twoje prace. Znowu coś mamroce. Czekam, aż to powtórzy. Trwa to długą chwilę. Wreszcie podnosi oczy, by spojrzeć na mnie i kiedy mu się przyglądam, po raz pierwszy zauważam, jaki jest młody – starszy ode mnie, tak, ale na pewno niewiele – i jak jasna i wyblakła jest jego skóra. Wiem, oczywiście, że ludzie w obcych krajach mają różne kolory skóry. Moja Erila opaliła się na czarno w pustynnych piaskach północnej Afryki, skąd pochodzi. Na miejskich targach można spotkać ludzi o wszelkich odcieniach skóry. Florencja niczym złote runo przyciągała przedstawicieli przemysłu i handlu z całego świata. Ale białość jego skóry jest jakaś inna, nasuwająca myśl o mokrym kamieniu i bezsłonecznym niebie. Jeden dzień pod florentyńskim słońcem, a niewątpliwie ogorzeje ta jego delikatna powłoka. Wreszcie się odzywa, przestawszy się trząść, ale ten wysiłek wiele go kosztuje. – Maluję w służbie bożej – mówi, a wygląda przy tym jak nowicjusz odmawiający litanię, której się wyuczył, ale w pełni jej nie pojmuje. – I nie wolno mi rozmawiać z kobietami. – Naprawdę? – mówię pogardliwie. – To mogłoby wyjaśnić, dlaczego tak kiepsko je malujesz. – Zerkam na wydłużoną postać Madonny na ścianie. Nawet w panującym tu mroku mogę dostrzec, jak go zraniły moje słowa. Przez chwilę myślę, że znów się na mnie rzuci albo, łamiąc zasady, coś mi odpowie, ale on, tuląc do siebie swoje papiery, odwraca się na pięcie, wpada do alkowy i zatrzaskuje za sobą drzwi. – Twoje nieokrzesanie jest równie wielkie jak twoja ignorancja, mój panie – wołam, żeby pokryć zmieszanie. – Nie wiem, czego was tam uczą na Północy, ale tu we Florencji naszych artystów uczy się czcić ludzkie ciało jako obraz Bożej doskonałości. Dobrze by było, gdybyś zapoznał się ze sztuką tego miasta, nim zaczniesz gryzmolić na jego murach. I w głębokim przekonaniu własnej słuszności wychodzę z izby na rozsłoneczniony dziedziniec, nie wiedząc, czy mój głos dotarł do niego poprzez drzwi. II – ...siedem, osiem, obrót, krok, ukłon... Nie, nie, Alessandro... Nie trzymasz się rytmu muzyki. Nie cierpię mojego nauczyciela tańca. Jest niskiego wzrostu, złośliwy jak szczur i chodzi tak, jakby coś przytrzymywał między kolanami. Choć należy przyznać, że na posadzce salonu, kiedy występuje w tańcu w kobiecej roli, jest lepszy niż ja, jego kroki są zgoła doskonałe, a dłonie trzepotliwe niczym motyle skrzydła. Moje upokorzenie i tak jest dostatecznie dotkliwe, a pogłębia je jeszcze fakt, że w lekcjach przygotowujących nas do wesela Plautilli i mnie towarzyszą nasi bracia, Tomaso i Luca. Mamy opanować szeroki repertuar tańców i są nam potrzebni jako partnerzy, bo inaczej jedna z nas musiałaby występować w roli mężczyzny. Nie nadaję się nawet do tego, chociaż jestem wyższa, bo mam dwie lewe nogi i ze mną nasz nauczyciel ma najwięcej roboty. Na szczęście Luca jest równie niezdarny jak ja. – Luca, nie możesz tak tkwić jak kołek. Masz ją wziąć za rękę i poprowadzić wokół siebie. – Nie mogę. Ona ma palce poplamione atramentem. A i tak jest dla mnie za wysoka – brat uskarża się na mnie, jakby to była moja wina. Chyba znów urosłam. Jeżeli nie w rzeczywistości, to w jego wyobraźni. I musi wszystkim zwrócić na to uwagę, żeby mogli wyśmiewać się z tego, jak niezgrabnie poruszam się w tańcu. – To nieprawda. Jestem dokładnie tego samego wzrostu co w zeszłym tygodniu. – Luca ma rację. – Tomaso nigdy nie przepuszcza okazji, by mnie użądlić jakimś słówkiem. – Ona jeszcze urosła. To tak, jakby się musiało tańczyć z żyrafą. Luca parska śmiechem, co zachęca Tomasa do dalszych złośliwości. – Naprawdę. Nawet oczy ma jak żyrafa, popatrz, takie głębokie czarne sadzawki z rzęsami jak bukszpanowy żywopłot. I chociaż brzmi to obraźliwie, jest także zabawne, tak że nawet nauczycielowi tańca, któremu się płaci za to, żeby był wobec nas uprzejmy, trudno powstrzymać się od śmiechu. Gdyby nie chodziło o mnie, sama bym się śmiała, bo to, co powiedział, jest trafne. Wszyscy oczywiście widzieliśmy żyrafę. To najbardziej egzotyczne zwierzę znajdujące się w posiadaniu naszego miasta, dar jakiegoś sułtana dla wielkiego Lorenza. Zamieszkała obok lwów w menażerii za pałacem Signorii*[* rząd renesansowej Florencji składający się z ośmiu priorów, wybieranych po dwóch z każdej z czterech dzielnic tego miasta.], ale można ją było oglądać w świąteczne dni, kiedy ją oprowadzano po żeńskich klasztorach, żeby pobożne niewiasty poślubione Bogu mogły podziwiać Jego dzieło. Nasza ulica znajdowała się na jej szlaku, kiedy zmierzała do klasztorów położonych w obrębie miasta, i niejeden raz staliśmy w oknie na parterze, by obejrzeć to wprawiające w podziw zwierzę, jak kroczy niczym na szczudłach, potykając się na bruku. Muszę przyznać, że jej oczy istotnie nieco przypominają moje. Głęboko osadzone i czarne, zajmujące zbyt wiele miejsca na jej pyszczku i otoczone gęstwiną rzęs. Ale przecież ja nie jestem ani tak dziwaczna, ani tak wysoka, żeby mnie z nią porównywać. Były czasy, kiedy taka zniewaga mogła doprowadzić mnie do płaczu. Ale w miarę jak dorastałam, robiłam się bardziej odporna. Taniec jest jedną z wielu umiejętności, które powinnam opanować, ale nie udało mi się tego zrobić. Inaczej niż Plautilli. Moja siostra potrafi wprost płynąć po posadzce salonu i jak ptaszek zanucić muzyczną frazę, podczas kiedy ja, która umiem szybciej przetłumaczyć tekst grecki czy łaciński niż ona czy moi bracia potrafią go przeczytać, mam w tańcu nogi jak drewniane kołki i głos jak u wrony. Choć przysięgam, że gdybym miała namalować muzyczną gamę, zrobiłabym to w mgnieniu oka. Lśniące złote liście dla najwyższych nut, opadające poprzez ochrę i różne odcienie czerwieni w najgłębszy błękit. Ale dzisiaj jestem wybawiona od dalszej udręki. Kiedy nauczyciel tańca zaczyna nucić pierwsze takty, wydając przez nos wibrujące dźwięki stanowiące skrzyżowanie jęku harfy z brzęczeniem rozwścieczonych pszczół, rozlega się gromki łomot do wejściowych drzwi na dole, potem słychać jakieś podniecone głosy i stara Lodovica wpada do salonu cała w uśmiechach. – Czy jest tu moja pani Plautilla? Przywieziono ślubną cassone*[*(wł.) – skrzynia]. Wasza matka wzywa natychmiast ciebie i twoją siostrę Alessandrę. Teraz moje żyrafie nogi poniosły mnie szybciej niż jej nóżki gazeli. Ma się jednak pewne korzyści, jak się jest tyczkowatego wzrostu. Wszystko tu tchnie bezładem i zamieszaniem. Na pierwszym planie kobieta na tle tłumu wychyla się do tyłu i wyciąga przed siebie rękę, jakby dla zachowania równowagi. Jest na poły rozebrana, przejrzysta szata spowija jej nogi, bosa lewa stopa opiera się na ziemi. Natomiast mężczyzna obok niej jest w pełni ubrany. Ma piękne nogi i bogato haftowany brokatowy kaftan. Jeśli się dobrze przyjrzeć, można dojrzeć perły połyskujące na jego ubraniu. Twarz trzyma blisko jej twarzy, a jego ramiona opasują ją ciasno w talii. Ma mocno splecione palce, by lepiej utrzymać jej ciężar. Choć w jego pozie jest gwałtowność, nie jest ona pozbawiona wdzięku, jakby to była tylko figura wykonywanego wspólnie tańca. Po prawej stronie skupiła się grupka strojnych kobiet. Mężczyźni już się do nich dobierają. Któryś położył rękę na sukni, inny tak przybliża usta do ust jednej z nich, że widać, iż się całują. Rozpoznaję w jej spódnicy przetykaną złotem tkaninę mojego ojca i doceniam modny krój rękawów. Wracam do dziewczyny na froncie. Jest zbyt ładna, żeby to mogła być Plautilla (i doprawdy, chyba nie odważyłby się jej rozebrać?), ale jej rozpuszczone włosy są jaśniejsze niż innych, a Plautilla chętnie by życie oddała, byle uzyskać taki kolor. Może ten mężczyzna ma być Mauriziem. Jeżeli tak, to ten portret jest jawnym pochlebstwem dla jego nóg. Przez chwilę żadna z nas nic nie mówi. – To dzieło robi wrażenie – głos mojej matki, kiedy się wreszcie odzywa, jest spokojny, ale stanowczy, nie zachęca do sprzeciwu. – Wasz ojciec będzie zadowolony. Przynosi zaszczyt naszej rodzinie. – Och, jest wspaniały – radośnie ćwierka Plautilla u jej boku. Ja nie jestem o tym przekonana. Uważam, że to wszystko jest dość wulgarne. Począwszy od wyprawnej skrzyni, która jest za duża i przypomina sarkofag. Sam malunek odznacza się pewną delikatnością pędzla, ale obramienie i ornamentacja są zbytnio przeładowane – każdziutki centymetr przestrzeni jest pokryty płatkami złota – co nie pozwala radować się w pełni samą sztuką. Dziwię się, że matka tak dała się zwieść, choć później zdaję sobie sprawę, że jej oko jest równie wrażliwe na niuanse statusu społecznego jak na walory estetyczne. – Zastanawiam się, czy nie powinniśmy wynająć do wykończenia kaplicy Bartolommea Giovanniego. Jest znacznie bardziej doświadczony – rozważa. – I znacznie droższy – mówię. – A ojciec mógłby się uważać za szczęśliwca, gdyby ujrzał ten ołtarz wykończony jeszcze za swego życia. Jak słyszę, ledwie mu się udało zdążyć z tą skrzynią. A i tak malowali ją głównie jego uczniowie. – Alessandro! – piszczy moja siostra. – Przyjrzyj się tylko dobrze, Plautillo. Zobacz, ile kobiet przyjmuje dokładnie taką samą pozę. To jasne, że uczniowie się tu wprawiali w malowaniu postaci. Chociaż później uznałam, że Plautilla dobrze się ze mną obchodziła w dzieciństwie, wówczas, cokolwiek powiedziała, wydawało mi się banalne i głupie, było więc rzeczą naturalną, że starałam się jej dokuczyć, i równie naturalne było, że ona się tym denerwowała. – Jak mogłaś? Jak mogłaś to powiedzieć, Alessandro? Ach! A jeżeli nawet to prawda, to nie mogę sobie wyobrazić, by ktokolwiek prócz ciebie potrafił to zauważyć. Mama ma rację, to bardzo dobry obraz. Z pewnością podoba mi się znacznie bardziej, niż gdyby to miała być scena z historii Nastagia degli Onesti. Nie znoszę, jak tę dziewczynę dopadają psy. Ale kobiety są bardzo ładne. I mają śliczne suknie. Ta dziewczyna na pierwszym planie jest wprost wspaniała. Nie sądzisz? Słyszałam, że na każdej skrzyni wyprawnej, jaką robi Bartolommeo, jest jedna postać wzorowana na narzeczonej. Myślę, że to bardzo wzruszające, iż ona zdaje się niemal tańczyć. – Tylko że ona nie tańczy. Ona jest gwałcona. – Dobrze o tym wiem, Alessandro. Ale jeżeli przypominasz sobie historię o Sabinkach, zostały zaproszone na ucztę, która potem dopiero zamieniła się w gwałt. A one przyjęły to z rezygnacją. Taki jest sens tego obrazu. Z kobiecego poświęcenia zrodził się Rzym. Już miałam jej odpowiedzieć, ale uchwyciłam wzrok mamy. Mówił wyraźnie, że nawet kiedy jesteśmy same, tylko do pewnych granic będzie znosić nasze kłótnie. – Jakikolwiek jest temat tego obrazu, możemy się chyba zgodzić, że malarz wykonał wspaniałą pracę. Dla całej rodziny. Tak, nawet dla ciebie, Alessandro. Dziwię się, że jeszcze nie odnalazłaś własnej podobizny na tym obrazie. Spojrzałam na skrzynię. – Moja podobizna? Gdzie mnie tu widać? – Ta dziewczyna stojąca na boku, pogrążona w poważnej rozmowie z młodym człowiekiem. Podziwiam, jak jej rozprawa o filozofii zdaje się go zajmować – powiedziała matka pojednawczo. W rozumieniu jej intencji pochyliłam głowę. Siostra, zapomniawszy już w wszystkim, wpatrywała się w obraz. – A więc postanowiłyśmy – głos matki zabrzmiał czysto i mocno. – To szlachetne dzieło. Musimy mieć nadzieję i modlić się o to, żeby protegowany waszego ojca choć w połowie tak dobrze się przysłużył naszej rodzinie. – A jak się ma ten malarz? – zapytałam po chwili. – Nikt go nie widział od czasu, kiedy tu przyjechał. Spojrzała na mnie bacznie, a ja pomyślałam o jej pokojowej przechodzącej wtedy przez dziedziniec. Na pewno nie o to chodzi. Minęło już kilka tygodni. Gdyby mnie wtedy zobaczyła, dowiedziałabym się o tym wcześniej. – Sądzę, że to nie jest dla niego łatwe. Miasto razi go swoim ochrypłym głosem po ciszy klasztoru. Zapadł na jakąś chorobę z wysoką gorączką, ale doszedł już do siebie i prosił, by mu pozwolić obejrzeć miejscowe kościoły i kaplice, nim się zabierze do dalszych rysunków. Spuściłam oczy, by nie dostrzegła w nich iskierki zainteresowania. – Zawsze może udać się razem z nami na mszę – powiedziałam możliwie najbardziej obojętnym tonem, jakby nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia. – Z naszego miejsca będzie miał lepszy widok na pewne freski. W odróżnieniu od niektórych rodzin, które chodziły na nabożeństwo tylko do jednego kościoła, byliśmy znani z tego, że obdzielamy naszymi łaskawymi względami różne świątynie. Ojcu stwarzało to okazję obejrzenia, ilu obywateli Florencji ubiera się w jego najnowsze tkaniny, a matce pozwalało radować oczy sztuką i porównywać jakość kazań. Chociaż wątpię, czy któreś z nich by się do tego przyznało. – Alessandro, dobrze wiesz, że to nie przystoi. Postarałam się już o to, by mógł zwiedzać miasto na własną rękę. Ponieważ temat tej rozmowy nie wiązał się z jej ślubem, Plautilla nie okazała zainteresowania nią i usiadła na łóżku, przebierając rękami po różnobarwnych tkaninach, zarzucając je na piersi albo na kolana, żeby obejrzeć, jak się mienią. – Och, och, ten niebieski materiał musi być na płaszcz. Koniecznie. Zgodzisz się, mamo? Odwróciłyśmy się ku Plautilli, obie na swój sposób równie zadowolone ze zmiany tematu. Był to rzeczywiście niezwykły odcień niebieskiego, przetkany czymś, co wyglądało jak metaliczne lśniące niteczki. Choć nieco bledszy, przypominał mi ultramarynę, której używają malarze na szatę Matki Boskiej, barwnik uzyskiwany z niemałym trudem z lapis lazuli. Barwnik tej tkaniny jest mniej cenny, ale ma dla mnie szczególne znaczenie ze względu na swoją nazwę: aleksandryna. Jako córka kupca tekstylnego wiedziałam bardzo wiele o tych sprawach i byłam ich ciekawa. Podobno kiedy miałam pięć czy sześć lat, ubłagałam ojca, by zabrał mnie w to miejsce „skąd dochodzą zapachy”. Było to latem – tyle pamiętam – obok wielkiego kościoła i placu nad rzeką. Budy farbiarzy tworzyły tu jakby własne miasteczko, ulice były ciemne i zatłoczone ruinami chylącymi się do upadku na brzegu wody. Wszędzie było pełno półnagich dzieciaków, ochlapanych błotem i wymazanych farbą pryskającą z kadzi. Nadzorca w warsztatach ojca wyglądał jak sam diabeł. Część twarzy i ramiona miał pokryte bliznami po oparzeniach gotującą się wodą. Inni, jak pamiętam, wycinali sobie na skórze różne wzory, a potem wcierali sobie w rany rozmaite barwniki tak, że ich ciała były jaskrawo oznakowane. Wyglądali jak jakieś plemię z pogańskiego kraju. Chociaż dzięki ich trudowi miasto się mieniło wszelkimi kolorami, byli to najbiedniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek widziałam. Klasztor Santa Croce, od którego ta dzielnica wzięła nazwę, należał do franciszkanów, którzy zawsze wybierają najuboższe, najbardziej upośledzone miejsca, by tam budować swoje przybytki. Nigdy nie wiedziałem, jaki jest do tego stosunek mojego ojca. Choć umiał być dosyć surowy wobec moich braci, nie był człowiekiem twardym. W księgach handlowych jego firmy można było zawsze znaleźć zapisy, że w imię Boże przekazuje hojny dar na cele dobroczynne, a w ostatnich latach ufundował dwa witraże dla naszego kościoła pod wezwaniem Sant Ambrogio. Z pewnością płace u niego nie były gorsze niż u innych przedsiębiorców. Ale niesienie ulgi w nędzy nie było jego zadaniem. W naszej dostojnej republice człowiek zdobywał fortunę dzięki łasce boskiej i swojej własnej ciężkiej pracy, a jeśli innym mniej się poszczęściło, to ich sprawa, nie jego. A jednak podczas tych odwiedzin musiało do mnie dotrzeć coś z ich rozpaczliwego położenia, bo choć wciąż tęskniłam za kolorami, jakimi mieniła się farbiarnia, wspominałam te kadzie i unoszącą się z nich gorącą parę jako piekielne kotły, w których gotuje się grzeszników. I nie prosiłam, by mnie tam znowu zabrano. Mojej siostrze wspomnienie takich obrazów nie mąciło radości, z jaką się stroiła. W tej chwili głównie zajęta była tym, w jaki sposób ten błękit może uwydatnić wypukłość jej piersi. Myślę niekiedy, że gdy dojdzie do jej nocy poślubnej, bardziej będzie się cieszyć swoją nocną koszulą niż ciałem męża. Zastanawiałam się, czy nie zakłóci to przyjemności Maurizia. Widziałam go tylko raz. Wydał mi się krzepkim jegomościem, wesołym i silnym, ale na myśliciela bynajmniej nie wyglądał. To oczywiście dla niego lepiej. Cóż ja wiem? Chyba są nawzajem z siebie zadowoleni. – Plautillo, zostaw to teraz – powiedziała spokojnie matka, z lekkim westchnieniem odsuwając na bok tkaninę. – Tego popołudnia jest szczególnie ciepło, a trochę słońca mogłoby ślicznie rozjaśnić twoje włosy. Czemu nie wyjdziesz z robótką na dach? Moja siostra spojrzała na nią ze zdumieniem. Wiadomo było, że młode modnisie regularnie wystawiają swoje móżdżki na słońce w daremnych próbach rozjaśnienia ciemnych włosów, ale sądzą, że ich matki nic nie wiedzą o tych przejawach próżności. – No, nie patrz na mnie z takim zdziwieniem. Skoro będziesz to robić bez względu na to, co ja o tym myślę, to lepiej będzie, jeżeli ci udzielę swego błogosławieństwa. Wkrótce już nie będziesz miała za wiele czasu na błahostki. Matka nabrała ostatnio zwyczaju mówić takie rzeczy. Tak jakby normalne życie Plautilli miało się skończyć wraz z jej wyjściem za mąż. Samej Plautilli widoki na życie małżeńskie wydawały się raczej podniecające, choć muszę przyznać, że we mnie budziło ono taki strach jak przed ogniem piekielnym. Pisnęła z radości i frunęła po pokoju w poszukiwaniu swego kapelusza przeciwsłonecznego. Kiedy go wreszcie znalazła, zajęło jej mnóstwo czasu wyciąganie włosów przez otwór w denku tak, żeby się upewnić, iż twarz będzie się znajdowała w cieniu, a każde pasemko zostanie wystawione na słońce. Potem zebrała w garść swoje spódnice i poleciała. Gdyby się miało odmalować jej wyjście, należałoby narzucić na nią unoszone wiatrem jedwabne pasy lub obłoki gazy, tak jak robią to niektórzy artyści. Albo dać jej ptasie skrzydła. Patrzyłyśmy w ślad za nią. Miałam wrażenie, że matka posmutniała. Siedziała nieruchomo przez chwilę, nim odwróciła się ku mnie, więc zbyt późno uchwyciłam błysk jej oczu. – Chyba pójdę do niej. – Wstałam z krzesła. – Nie bądź śmieszna. Nie znosisz słońca, Alessandro, a i tak nic ci nie pomoże, bo masz kruczoczarne włosy. Mogłabyś je sobie jedynie ufarbować, jeśli masz na to ochotę, ale wątpię. Zauważyłam, że jej wzrok pada na moje poplamione atramentem palce i zacisnęłam je szybko. – A kiedy ostatnio zadbałaś o swoje ręce? – Moja powierzchowność była jedną z wielu dotyczących mnie spraw, nad którymi troskliwie czuwała. – Och, jesteś nieznośna. Poślę do ciebie Erilę po południu. Masz je doprowadzić do porządku, nim pójdziesz spać, słyszysz? A teraz zostań, chcę z tobą pomówić. – Ale, mamo... – Zostań! III Przygotowałam się na kazanie. Ileż razy przedtem musiałam ich wysłuchiwać! Tak było między nami od zawsze. O mało nie umarłam, kiedy mnie urodziła. I ona o mało nie umarła, wydając mnie na świat. W końcu po dwóch dniach bólów porodowych wyciągnięto mnie kleszczami, krzyczącą razem z nią. Uszkodzenie, jakiego wówczas doznała, oznaczało, że nie będzie miała więcej dzieci. Co oznaczało z kolei, że kochała mnie zarówno dlatego, że byłam taka malutka, jak i za swoją utraconą płodność oraz że istniały między nami silne więzi na długo przedtem, nim zaczęła dostrzegać we mnie coś z siebie. Zapytałam ją raz, dlaczego nie umarłam, tak jak umarło tyle innych dzieci, o których słyszałam. Odpowiedziała, że Bóg tak chciał. A ponieważ dał mi ciekawość życia i ducha, który pozwolił mi przeżyć, tak widać miało się stać. – Alessandro, powinnaś wiedzieć, że twój ojciec zaczął już rozmowy z ewentualnymi kandydatami do twojej ręki. Poczułam, że na te słowa coś mi się kurczy w żołądku. – Jak to? Ja przecież jeszcze nawet nie krwawię. Zmarszczyła brwi. – Jesteś pewna? – Jak mogłabym nie wiedzieć? Maria sprawdza moją bieliznę. Przecież nie jest to rzecz, którą mogłabym zataić. – Tak jak inne sprawy – jej głos był spokojny. Podniosłam oczy. Nic nie wskazywało na to, że posunie się dalej. – Wiesz, że chroniłam cię przez długi czas, ale nie mogę tego robić zawsze. Tyle było powagi w jej głosie, że się niemal przestraszyłam. Spojrzałam na nią, żeby się zorientować, w jakim kierunku potoczy się rozmowa, ale nie dała mi żadnego znaku. – No dobrze – powiedziałam ze smutkiem. – Wydaje mi się, że jeżeli nie chcieliście, żebym była taka, jaka jestem, nie powinniście na to pozwolić. – A cóż mieliśmy zrobić? – powiedziała cicho. – Trzymać cię z dala od książek, zabrać ci pióro? Wybić ci to z głowy? Byłaś zbytnio kochana, ciężko byś odczuła takie traktowanie. A zresztą zawsze byłaś uparta. I w końcu wydawało się, że będzie łatwiej czymś cię zająć, powierzając cię nauczycielom twoich braci – westchnęła. Musiała się już wtedy zorientować, że to rozwiązanie okazało się równie kłopotliwe jak sam problem moich wrodzonych skłonności. – Okazałaś się taka pilna w porównaniu z nimi. – Wątpię, czy są mi za to wdzięczni. – To dlatego, że nie nauczyłaś się jeszcze pokory – powiedziała, tym razem już ostrzej. – Mówiłyśmy już o tym nieraz, jak jej brak ciąży na młodej kobiecie. Może gdybyś spędzała tyle czasu na modlitwie ile na nauce... – A czy ty tak postępowałaś, mamo? Roześmiała się krótko. – Nie, Alessandro. W moim przypadku rodzina postawiła tamę wszelkim próbom próżności... Rzadko wspominała swoje dzieciństwo, ale znaliśmy jego dzieje. Dzieci, chłopcy i dziewczęta, kształciły się razem na rozkaz ojca nauczyciela oddanego nowej wiedzy. Jej najstarszy brat sam został wielkim uczonym, popieranym przez Medyceuszy i żyjącym pod ich patronatem, co pozwoliło jego siostrom dobrze powychodzić za mąż za kupców, którzy pogodzili się z ich niezwykłym wychowaniem, kiedy je osłodzono szczodrym posagiem. – Kiedy miałam twoje lata, nie było przyjęte, żeby młoda kobieta odebrała takie wykształcenie. Gdyby gwiazda mojego brata nie wzniosła się tak wysoko, miałabym trudności ze znalezieniem męża. – Ale, jeżeli Bóg chciał, żebym się urodziła, musiało od zawsze być ci przeznaczone, żebyś poślubiła tatę. – Och, Alessandro, dlaczego zawsze tak robisz? – Co robię? – Sięgasz myślą dalej niż trzeba i niż powinnaś. – Ale to jest logiczne. – Nie, dziecino. W tym cała rzecz. To nie jest logiczne. To, co robisz, jest najwyższym zuchwalstwem. Próbujesz zbadać w naturze Boga sprawy tak głębokie i mądre, że ludzka logika tam nie sięga, nie jest zdolna ich pojąć. Nie odpowiedziałam. Burza, która nie była dla mnie niczym niezwykłym, szybciej minie, jeśli rzecz przemilczę. – Nie sądzę, byś się nauczyła tego od swoich nauczycieli – westchnęła, a ja poczułam, że doprowadzam ją czymś do rozpaczy, choć wciąż nie wiedziałam, co to może być. – Powinnaś wiedzieć, że Maria znalazła pod twoim łóżkiem pudło z rysunkami. Więc o to chodzi. Niewątpliwie natknęła się na nie, kiedy poszukiwała splamionych krwią szmatek. Przejrzałam w myśli zawartość tego pudła, próbując przewidzieć, co mogło obudzić jej gniew. – Ona jest przekonana, że chodziłaś po mieście bez przyzwoitki. – Och! Ależ to niemożliwe! Jakże bym mogła? Ona niemal nie spuszcza ze mnie oka. – Mówi, że są tam szkice budynków, których ona nigdy nie widziała. I obrazy lwów pożerających jakiegoś chłopca na Piazza delia Signoria. – Ach tak? Poszłyśmy tam razem w święta. Wiesz o tym. Obie widziałyśmy lwy. Nim zabiły cielę, pogromca wszedł do ich klatki, a one go nie tknęły. Potem ktoś nam opowiadał, może to była Erila, że w zeszłym roku, kiedy już wszyscy rozeszli się do domów, jakiś mały chłopiec dostał się do nich, a lwy poturbowały go na śmierć. Chyba Maria musi to pamiętać? Zemdlała na wieść o tym wypadku. – Może nawet tak było. Ale faktem jest, iż ona wie, że nie mogłaś tego narysować tam na miejscu. – Ależ oczywiście. Zrobiłam później kilka szkiców. Ale były okropne. W końcu musiałam przerysować lwy z obrazka w moim modlitewniku. Chociaż jestem pewna, że ich łapy wyglądają inaczej. – Co to był za rozdział? – Co? – Rozdział. W modlitewniku... w którym była ilustracja lwów? – No... no... chyba o Danielu – powiedziałam. – Pamiętasz obrazek, a nie pamiętasz rozdziału. Och, Alessandro! – pokręciła głową. – A co z tymi budynkami? – One są rysowane z pamięci. Kiedyż bym mogła je narysować? – odparłam spokojnie. – Zapamiętałam niektóre fragmenty i złożyłam je razem w jedną całość. Wpatrywała się we mnie przez chwilę i nie jestem pewna, czy któraś z nas wiedziała, co naprawdę czuje. Ona pierwsza odkryła moje zdolności do rysunku, kiedy byłam jeszcze tak mała, że sama nie umiałam ich rozpoznać. Uczyłam się rysować, kopiując wszystkie święte obrazy w naszym domu i przez całe lata to moje namiętne upodobanie było naszą wspólną tajemnicą. Bo dla mojego ojca zupełnie czym innym było się cieszyć, że jego wcześnie rozwinięte dziecko wykonało obrazek Matki Boskiej, a czym innym pozwolić, by jego dorosłą córkę tak owładnęła namiętność do rysowania, że zakrada się do kuchni po kości kapłona, by zemleć je na proszek do wypolerowania bukszpanowego klocka, albo po gęsie skrzydła, by zdobyć sobie nowe pióra. Sztuka może być drogą do Boga, może być oznaką prestiżu przedsiębiorcy, ale w żaden sposób nie może stanowić zajęcia dla młodej kobiety z dobrej rodziny. Ostatnio Erila stała się wspólniczką moich podstępów. Nie miałam jednak pojęcia, co sądzi o tym moja matka. Dwa lata temu, kiedy zmagałam się ze sztuką drzeworytu – z rylcem tak cienkim i ostrym, iż nie można było sobie pozwolić na najmniejszy błąd ręki czy oka – powiedziała, że chce zobaczyć te moje próby. Przyglądała się im przez chwilę, potem oddała mi je bez słowa. Po tygodniu w mojej szafce przy łóżku znalazłam egzemplarz Rzeczy o malarstwie Cenniniego. Od tego czasu moja ręka stała się znacznie pewniejsza, ale żadna z nas nigdy nie napomknęła o tym darze. Westchnęła. – No dobrze. Nie będziemy już o tym mówić – urwała. – Mam co innego do omówienia. Malarz prosił, by mógł cię narysować. A ja poczułam, że gdzieś wewnątrz mnie wybucha płomień. – Jak powiedziałam, zwiedza kościoły. I w wyniku tego, co zobaczył, jest gotów do dalszej pracy. Już wykonał podobiznę twojego ojca. Ja jestem teraz zbyt zajęta przygotowaniami do ślubu Plautilli, żeby tracić czas dla niego, więc musi się zająć młodszym pokoleniem. Prosił, żebyś ty była pierwsza. Jak sądzę, nie masz pojęcia dlaczego. Spojrzałam jej prosto w oczy i potrząsnęłam głową. Może to zabrzmieć dziwnie, ale nie przyszło mi łatwo to bezsłowne kłamstwo. – Urządził sobie tymczasową pracownię w kaplicy. Mówi, że musi cię zobaczyć późnym popołudniem, kiedy jest właściwe światło. Bardzo na to nalega. A ty weźmiesz ze sobą Marię i Lodovikę. – Ależ... – Nie ma o czym mówić, Alessandro. Weźmiesz ze sobą obie. Nie będziesz tam, by go zabawiać ani dyskutować z nim o subtelnych zagadnieniach filozofii Platona. Mogłyby być przy tym temacie, jak sądzę, pewne trudności z powodu różnicy językowej. I choć słowa jej były surowe, ale wypowiedziała je już łagodniejszym tonem, więc znów poczułam się przy niej swobodnie. Co oczywiście znaczyło, że nie doceniam ryzyka. Ale z kim innym mogłabym o tym pomówić teraz, kiedy sprawa staje się tak paląca? – Wiesz, mamo, miewam czasem taki sen... Śniło mi się to ostatnio pięć albo sześć razy. – Mam nadzieję, że to nic zdrożnego. – O tak, na pewno. Śni mi się... no śni mi się, choć może dziwnie to zabrzmi, że wcale nie wychodzę za mąż. Że ty i tato postanowiliście, że mam pójść do klasztoru. – Och, nie mów głupstw, Alessandro. Nie nadajesz się do klasztoru. Nie potrafiłabyś się poddać jego regułom. Z pewnością musisz dobrze o tym wiedzieć. – Nie... tak... ale... ale widzisz, ten klasztor w moim śnie jest inny. W tym klasztorze zakonnice czczą Boga na rozmaite sposoby, robiąc... – Nie, Alessandro Cecchi. Nie będę tego słuchać. Jeżeli sądzisz, że zmusisz nas swoim zachowaniem do zmiany naszych planów co do twego zamążpójścia, to jesteś w wielkim błędzie. A jednak do tego doszło. Rozgniewała się na mnie. Jej gniew wybuchł jak strumień gorącej wody spod ziemi. – Jesteś upartym, często bardzo nieposłusznym dzieckiem i mimo tego, co powiedziałam, żałuję, że tego wcześniej nie ukróciłam, bo dla żadnej z nas nie wyniknie z tego nic dobrego – westchnęła. – Niemniej jednak znajdziemy wyjście. Użyję słowa, które wymawiałyśmy często. Obowiązek. Twój obowiązek wobec rodziny. Twój ojciec jest obecnie bogatym człowiekiem, wielce zasłużonym wobec republiki. Ma pieniądze na posag, co przyniesie naszej rodzinie wiele zaszczytu i umocni jej znaczenie. Kiedy znajdzie właściwego człowieka, ty go poślubisz. Czy to jasne? To największa rzecz, jakiej może dokonać kobieta. Wyjść za mąż i mieć dzieci. Już niedługo się o tym dowiesz. Wstała. – No, dziecko, dość już tego. Mam dużo roboty. Ojciec o tym z tobą porozmawia, kiedy dokonamy wyboru. Potem przez jakiś czas nic się nie zdarzy. Przez jakiś czas – powtórzyła cicho. – Ale powinnaś wiedzieć, że nie mogę sprawić, żeby ciągle tylko prowadził rozmowy. Uchwyciłam łapczywie gałązkę oliwną. – Spraw zatem, żeby wybrał kogoś, kto przynajmniej coś rozumie – powiedziałam i spojrzałam jej prosto w oczy. – Och, Alessandro... – potrząsnęła głową. – Nie jestem pewna, czy to możliwe. IV Siedziałam nadąsana przy kolacji, nie odzywając się za karę do Marii. Wcześnie też poszłam do swego pokoju, gdzie przysunęłam krzesło do drzwi i zaczęłam grzebać w skrzyni z ubraniem. Ważne jest, by trzymać swoje skarby rozproszone w różnych miejscach. Wtedy, jeżeli nawet coś wpadnie w obce ręce, reszta pozostaje. Na dnie skrzyni, przykryty manatkami, znajdował się rulon barwionego papieru z moim rysunkiem wykonanym piórem i atramentem. Za temat swojej pierwszej poważniejszej pracy obrałam moment zwiastowania. Najświętsza Panienka jest zaskoczona pojawieniem się anioła, a jej lęk i zmieszanie widać w tym, jak wyciąga drżące dłonie, a górną częścią ciała odwraca się od niego niczym w ucieczce. Jest tak, jakby ich oboje, ją i Gabriela, niewidzialne siły przyciągały do siebie, a zarazem odpychały. Jest to popularny temat, głównie dlatego, że wymowa ich ruchów stanowi niemałe wyzwanie dla artysty. Ale ja go wybrałam ze względu na to, że tak dobrze wyczuwałam niepokój Najświętszej Panienki, chociaż moi nauczyciele wskazywali na to, iż w moich rozmyślaniach o zwiastowaniu powinnam się skupić na innym jego aspekcie. Na pokorze, z jaką przyjęła spływającą na nią łaskę. Jako tłem posłużyłam się naszym wielkim salonem, z ramą okienną z tyłu, dla ukazania perspektywy. Był to, jak sądzę, dobry wybór. O pewnej porze dnia słońce załamuje się tam przez szyby tak pięknie, że naprawdę można by uwierzyć, iż w jego promieniach kryje się Bóg. Przesiadywałam tam niegdyś godzinami z zamkniętymi oczami i duszą rozgrzaną światłem, czując, jak strużki świętości spływają mi na powieki, pełna oczekiwania, że objawi się mi tu sam Duch Święty. Ale miast boskiego objawienia czułam jedynie, jak wali mi serce i uporczywe swędzenie w miejscu, gdzie ukłuł mnie komar. Tkwiłam tam jednak uparcie – wspominam to teraz z pewnym wzruszeniem – nie doznawszy błogosławieństwa. Ale moja Madonna jest bardziej godna objawienia. Zrywa się z siedzenia, ręce jej wzbijają się w górę jak przestraszone ptaki, broni się przed porywem wiatru towarzyszącego ukazaniu się Boga. Prawdziwie niewinne dziewczątko zaskoczone przy modlitwie. Szczególnie starannie zajęłam się ubraniem obu postaci (chociaż nie miałam dostępu do wielu spraw tego świata, to jednak tkaniny i mody mogłam poznawać do woli). Gabriel jest ubrany w długą koszulę z najdroższego cienkiego płótna ze składów mojego ojca, spływającą z jego ramion tysiącem drobnych fałdek i przepasaną luźno w talii. Tkanina jest tak lekka, że nie krępuje jego szybkich mchów. Matkę Boską ubrałam według ostatniej mody, w szatę o podniesionej talii, z rękawami rozciętymi do łokcia, spod których wyziera rąbek koszuli. Fałdy jedwabnej spódnicy owijają się wokół jej nóg i opadają na ziemię. Kiedy ukończę szkic rysunku, zabiorę się do położenia świateł i cieni, używając do tego różnych odcieni rozpuszczonego w wodzie atramentu i nakładanej pędzlem rozwodnionej bieli ołowiowej. W tym stadium pracy niełatwo naprawić poczynione błędy i ręka już mi się trzęsie ze zdenerwowania. Teraz znacznie lepiej rozumiem położenie uczniów terminujących w warsztacie Bartolommea. Żeby odwlec tę chwilę, zabieram się do ćwiczeń z perspektywy, do rysowania kafelków posadzki biegnącej w głąb przedstawionego przeze mnie salonu, kiedy porusza się klamka u drzwi, a ich skrzydło trzaska o zastawiające je krzesło. – Jeszcze nie! – Chwyciłam prześcieradło z łóżka i rzuciłam je na rysunek. – Jestem... rozebrana. Kiedyś, kilka miesięcy temu, Tomaso przyłapał mnie tutaj i niby to niechcący przewrócił butelkę z olejem lnianym, którego używam do sporządzania kalki, tak że jej zawartość wylała się do moździerza z białym proszkiem ołowiowym, zdobytym dla mnie w aptece przez Erilę. Jego milczenie kupiłam sobie za cenę przekładu poematu Owidiusza, z którym nie umiał sobie poradzić. Ale tym razem to nie był Tomaso. Po co ma tracić czas na to, by mi dokuczać, jeśli może go lepiej zużyć, strojąc się dla upadłych ulicznych kobiet, ściągających na siebie uwagę młodych ludzi brzękiem dzwoneczków i stukotem wysokich obcasów. Słyszałam, jak na górnym piętrze trzeszczą deski podłogi, kiedy bez wątpienia kręci się przed lustrem, dobierając kolor spodni do nowej bluzy właśnie dostarczonej przez krawca. Odsunęłam krzesło od drzwi i wsunęła się przez nie Erila z miską w jednej ręce i ze stosem migdałowych ciasteczek w drugiej. Nie patrząc na rysunek – chociaż jest moją wspólniczką, lepiej dla niej, żeby udawała, że o niczym nie wie – usiadła na łóżku, podzieliła się ze mną ciasteczkami, przyciągnęła do siebie moje dłonie i nałożyła na nie grubą warstwę maści z cytryny i cukru. – Co się stało? Czy Maria doniosła na ciebie? – Raczej nakłamała. Aj! Ostrożnie... Mam tu skaleczenie. – Oj, to niedobrze. Twoja matka mówi, że jeżeli do niedzieli nie wybielisz sobie rąk, każe ci przez tydzień nosić zamszowe rękawiczki. Pozwoliłam jej przez chwilę zająć się moimi rękami. Lubię to uczucie, kiedy jej palce mocno ujmują moją dłoń, a jeszcze bardziej lubię ten bajeczny kontrast, jaki stanowi jej czarna jak smoła skóra z moją, i zawsze sprawdzam, czy mam dostateczny zapas węgla, kiedy się zabieram do rysowania jej. Mówi, że nic nie pamięta ze swego ojczystego kraju w północnej Afryce, prócz tego, że słońce było tam większe, a pomarańcze miały słodszy smak. Jej dzieje mogłyby stanowić temat dla współczesnego Homera. Kiedy miała, jak sądzi, pięć albo sześć lat, przywieziono ją razem z matką do Wenecji i sprzedano na targu niewolników pewnemu kupcowi z Florencji, który zbankrutował, gdy zatonęły mu trzy statki wracające z Indii. Mój ojciec przejął ją w zamian za jego długi. Kiedy pojawiła się u nas, była jeszcze dzieckiem, więc czasem powierzano jej opiekę nad Plautillą i nade mną, co było łatwiejsze niż fizyczna praca, która by ją wyniszczyła. Była obdarzona bystrą inteligencją połączoną ze zdrowym rozsądkiem i od najwcześniejszych lat umiała zarówno mną kierować, jak i bawić się ze mną. Myślę, że moja matka, kiedy przyszło do kształtowania osobowości jej kłopotliwej córki, dojrzała w Erili spełnienie swoich modłów, a zatem służąca niemal od początku należała do mnie. Ale tak naprawdę nikt nie miał jej na własność. Chociaż zgodnie z prawem należała do mojego ojca, który mógł z nią postępować według swojej woli, zachowała kocią tajemniczość i niezależność, wędrując po mieście, znosząc z niego plotki jak świeże owoce i zarabiając na ich odprzedaży. Odkąd mogę sięgnąć pamięcią, była moją najlepszą przyjaciółką w całym domu oraz moimi oczami i uszami w tych wszystkich miejscach, do których nie mogłam się dostać. – No i co? Dowiedziałaś się czegoś? – Może tak, a może nie. – Och, Erila! – wiedziałam jednak, że lepiej jej nie naciskać. Uśmiechnęła się. – Mam całkiem smakowity kąsek. Powiesili dziś pewnego mężczyznę na Porta di Gustizia. Mordercę. Porąbał na kawałki kochanka swojej żony. Kiedy już powisiał jakieś pół godziny, odcięli go i położyli na wózku dla trupów, a wtedy on usiadł, uskarżając się na wielki ból gardła i domagając się wody. – Naprawdę? I co z nim zrobili? – Zawieźli do szpitala, gdzie karmią go chlebem nasączonym mlekiem, aż będzie mógł przełykać. A wtedy znowu go powieszą. – A jak zachował się tłum? Wzruszyła ramionami. – Krzyczeli i pozdrawiali go. Ale potem napatoczył się jakiś tłusty dominikanin z gębą chropawą jak pumeks z kazaniem o tym, jak to Florencja jest piekielną otchłanią, tak przepełnioną złem, że zepsuci rozkwitają, a dobrzy cierpią. – A jeśli to nie było zło? Jeżeli jego ocalenie jest znakiem nieskończonej Bożej łaskawości nawet wobec największych grzeszników? Och, chciałabym tam być i to zobaczyć. Co ty o tym myślisz? – Ja? – roześmiała się. – Ja myślę, że kat źle zawiązał sznur. No, skończone. – Uniosła w górę moje ręce, przyglądając się swojemu dziełu. Po raz pierwszy od wielu dni wyglądały czysto, paznokcie były różowe i błyszczące, ale trudno powiedzieć, czy skóra bardzo mi wybielała. – Masz. Wyciągnęła z kieszeni buteleczkę atramentu (ilość wystarczającą do odrabiania lekcji moim braciom przez miesiąc, ja zużywałam do moich rysunków przez tydzień) i mały pędzelek z włosia gronostaja, dostatecznie delikatny, by położyć nim światła na twarzy i szacie Matki Boskiej. Zarzuciłam jej ręce na szyję. – Hm. Masz szczęście. Dostałam to tanio. Ale nie używaj atramentu do niedzieli, bo to się na mnie skrupi. Po jej wyjściu położyłam się i rozmyślałam o tym człowieku, o pętli i o tym, skąd można wiedzieć, czy to akt Bożego miłosierdzia, czy błąd w zawiązaniu węzła. A może to jest jedno i to samo? Prosiłam Boga o przebaczenie, jeżeli takie myśli są grzeszne, a potem pomodliłam się do Matki Boskiej o wstawiennictwo w mojej sprawie, bym miała pewniejszą rękę i potrafiła dobrze przedstawić jej dobroć na rysunku. Jeszcze nie spałam, kiedy Plautilla rozsunęła moskitierę i wdrapała się do łóżka, ociekając oliwą, którą obficie nasmarowała sobie włosy, by zapobiec ich zbytniemu wysuszeniu przez słońce. Jednym tchem odklepała pacierz, szybką litanię słów, w które nie wkładała żadnego uczucia. Zrobiła jednak, co należy, a potem się położyła, odpychając mnie na bok, żeby zagarnąć dla siebie więcej miejsca. Zaczekałam, aż zacznie równo oddychać, by ją odepchnąć. Po chwili usłyszałam bzyczenie komara. Po pokoju rozchodził się zapach oliwy, będący dla komarów tym, czym miód dla pszczół. Tłumił woń żarzącej się ziołowej maści zawieszonej u sufitu. Sięgnęłam po fiolkę z olejkiem cytronelowym, którą trzymałam pod poduszką, i wysmarowałam sobie nim ręce oraz twarz. Bzzz... bzzz... bzzz... Komar usiadł na pulchnej białej ręce mojej siostry. Patrzyłam, jak się na niej mości, a potem przekłuwa skórę. Wyobraziłam sobie, jak wysysa krew i wypija jak długi łyk wody, potem odrywa się od Plautilli, wylatuje z bzyczeniem przez okno i leci nad miastem do domu Maurizia, gdzie w sypialni znajduje jego odsłoniętą nogę i wpija się głęboko w skórę, przy czym natychmiast łączy się krew dwojga kochanków. Było to wyobrażenie nieznośnie wyraziste, nawet jeśli chodziło tu tylko o takie bezduszne istoty jak Plautilla i Maurizio. Ale jeżeli taka rzecz jest możliwa – a przyglądając się komarom, wydaje mi się, że musi tak być – to czym jest nasza krew? Kiedy się je zabije wieczorem, pozostaje po nich jedynie czarna plama, ale później w nocy rozpryskują się w najczerwieńszą maź. Jeżeli taka rzecz jest możliwa, może też stać się dziełem przypadku. W mieście są tysiące okien. Ciekawa jestem, ilu złożonych niemocą starców pomieszało swoją krew z moją. Każe mi to znów pomyśleć o tym, że gdybym miała mieć męża, nie chciałabym, żeby się pojawił przede mną strojny w perły, brokat i o pięknych nogach, ale w postaci łabędzia bijącego dziko skrzydłami, niczym burzowa chmura, tak jak Zeus Ledzie. A wtedy mogłabym pokochać go na zawsze. Pod warunkiem, że pozwoliłby się potem narysować. Jak to często bywa nocami, takie myśli odegnały mi sen i wreszcie wydostałam się spod prześcieradeł, wstałam z łóżka i wyszłam z sypialni. Kocham nasz dom w ciemnościach. Tak jest w nim czarno i jego topografia jest tak złożona, że musiałam nauczyć się jej na pamięć, by potrafić odnaleźć drzwi i wiedzieć, pod jakim kątem mam skręcić, aby się nie natknąć na jakiś mebel czy stopień. Czasami, kiedy się przemykam z pokoju do pokoju, wyobrażam sobie, że wyszłam na miasto i rozwiązuję w duchu, jak zadania matematyczne, sieć jego alei i zaułków. Mimo podejrzeń matki nigdy sama nie chodziłam po mieście. Były oczywiście chwile, kiedy wymykałam się spod nadzoru przyzwoitki, by skręcić w boczną uliczkę lub zatrzymać się chwilę przy jakimś stoisku na targu, ale nigdy na długo i zawsze w biały dzień. Kilka naszych wieczornych wypraw na festiwale albo na późne msze ukazywało Florencję wciąż w pełni życia. Nie miałam pojęcia, jak się zmienia jego atmosfera, kiedy gasną pochodnie. Erila była niewolnicą, a wiedziała więcej o moim mieście, niż ja się kiedykolwiek dowiem. Mam takie same szanse na samotny spacer po jego ulicach jak odbycia podróży na Wschód. Ale mogę sobie pomarzyć. Główny dziedziniec na dole był pogrążony w ciemnościach. Zeszłam ze schodów. Jeden z domowych psów, kiedy go mijałam, zerknął na mnie zaspanym okiem, ale już od dawna przywykł do moich nocnych wędrówek. Bardziej należało się obawiać pawi mojej matki w ogrodzie. Nie tylko miały wrażliwszy słuch, ale ich krzyki były jak chór potępionych dusz w piekle. Obudzić je to postawić na nogi cały dom. Otworzyłam pchnięciem drzwi do salonu zimowego. Kafelki pod moimi stopami były gładkie i śliskie. Nowe zasłony zwisały jak wielkie cienie, a wielki dębowy stół, radość i duma mojej matki, był nakryty jakby w oczekiwaniu na odwiedziny duchów. Skuliłam się na kamiennym parapecie i ostrożnie uchyliłam okno. Dom wychodził z tej strony na ulicę, więc mogłam usiąść i przyglądać się nocnemu życiu. Front budynku oświetlały pochodnie osadzone na murach w wielkich żelaznych koszach. Była to oznaka zamożności sąsiedztwa, dowód, że okoliczne domy są dość bogate, by oświetlać spóźnionym przechodniom drogę do domu. Słyszałam opowieści o tym, jak w biedniejszych dzielnicach ginęli ludzie, wpadając w dziury w bruku czy tonąc w rozlanych kałużach. Choć główną przyczyną ich nieszczęść była zapewne nie tyle ciemność, ile nadmiar wypitego wina. Niewątpliwie moi bracia także doznawali podobnych zaburzeń wzroku. Zamącenie widzenia rekompensowali sobie wtedy wszczynaniem hałasów. Ich pijackie śmiechy odbijały się echem od bruku i niosły się aż do górnych okien. Niekiedy ojciec budził się od ich wybuchów. Ale tej nocy nie było żadnych ekscesów i już zaczęły mi opadać senne powieki, kiedy dostrzegłam coś na dole. Z bocznego skrzydła naszego domu wynurzyła się na główną ulicę jakaś postać, oświetlona na chwilę przez żarzące się pochodnie. Był to wysoki i chudy mężczyzna, ciasno owinięty w płaszcz, ale z gołą głową. W mgnieniu oka dostrzegłam białość jego twarzy. Nasz malarz wychodzi w noc. Nie zobaczy wiele dzieł sztuki o tej porze. Co takiego powiedziała moja matka? Że to miasto razi go swoim ochrypłym głosem po ciszy klasztoru. Może w ten sposób chce je chłonąć w ciszy, chociaż w jego ruchach, w spuszczonej głowie, w tym, jak ochoczo zanurzał się w ciemność, było coś, co mówiło, że udaje się gdzieś w jakimś celu, a nie po to, by się napawać atmosferą miasta. Pożerała mnie ciekawość i zazdrość. Czy to aż takie proste? Owinąć się w płaszcz, odnaleźć właściwe drzwi i wkroczyć w noc? Gdyby szedł szybko, mógłby dojść do katedry Santa Maria del Fiore w dziesięć minut. Potem obok Baptysterium przechodzi się na drugą stronę ulicy i można iść albo na zachód do Santa Maria Novella, albo na południe ku rzece, gdzie dają się słyszeć małe dzwoneczki kobiet. Inny świat. Ale nie chciałam myśleć, że tam się udał, pamiętając jego Najświętszą Panienkę, tak pełną łaski i świetlistą, że lewie mogła się utrzymać przy ziemi i unosiła się w powietrzu. Postanowiłam, że będę czekać na jego powrót, ale mniej więcej po godzinie poczułam, że ogarnia mnie senność i nie chcąc ryzykować, że znajdą mnie tu rano, wróciłam na górę do swojego pokoju. Wśliznęłam się pod prześcieradło, zauważając ze złośliwą satysfakcją, jak na przegubie ręki Plautilli puchnie miejsce, gdzie ukąsił ją komar. Zwinęłam się w kłębek obok jej ciepłego ciała. Prychnęła tylko krótko jak koń i spała dalej. V W swoim surowym stanie to pomieszczenie ma w sobie mało Boga. Malarz wydzielił dla siebie niewielką część nawy, na którą przez boczne okno pada szeroką złotą smugą światło słońca. On sam siedzi w cieniu przy małym stoliku, na którym leżą papier, pióro i atrament oraz kilka świeżo wyostrzonych słupków węgla do rysowania. Wchodzę powoli, za plecami mając tylko starą Lodovikę. Maria niestety cierpi na ostry atak niestrawności. Musicie mi wierzyć, że choć gorąco pragnęłam, by się rozchorowała akurat dziś, to nie ja przyczyniłam się do tego, że tak się objadła, aż chwyciły ją boleści. Kiedy o tym myślę, muszę podziwiać dziwne sposoby działania Pana Boga. Bo jak uwierzyć, że tak jak w przypadku pętli kata, nie był to przykład Jego interwencji? Widząc nas w wejściu, wstaje i spuszcza oczy. Podeszły wiek Lodoviki sprawia, że posuwamy się bardzo wolno i od razu proszę, by ustawiono dla niej opodal wygodny fotel. O tej porze dnia jest tylko kwestią czasu, kiedy zapadnie w drzemkę, a potem na pewno zapomni, że zasnęła. Stanowi więc dla mnie nieocenioną asystę. Jeżeli nawet malarz pamięta nasze ostatnie spotkanie, to nie daje tego po sobie poznać. Wskazuje mi niewielkie oświetlone słońcem podium z drewnianym fotelem o wysokich poręczach, ustawionym pod takim kątem, że nasz wzrok nie może się spotkać. Wchodzę na nie, zakłopotana swoim wysokim wzrostem. Chyba oboje jesteśmy zmieszani. – Czy mam usiąść? – Jeśli łaska – mamroce, nie patrząc na mnie. Przybieram pozę, jaką widziałam na kobiecych portretach w kaplicy. Wyprostowane plecy, uniesiona głowa, ręce splecione na podołku. Nie jestem pewna, co mam zrobić z oczami. Przez chwilę patrzę wprost przed siebie, ale widok jest tak nudny, że spuszczam wzrok i kieruję go na lewo, a wtedy dostrzegam dolną część jego ciała. Zauważam, że skóra, jaką wykończono u dołu jego spodnie, jest okropnie wytarta, ale nogi ma kształtne, choć może nieco za długie. Tak jak moje. Do miejsca, w którym siedzę, dociera jego zapach, tym razem znacznie silniejszy niż wtedy, coś niby woń ziemi zmieszana z jakimś zakwasem, coś niby smród zgnilizny. Zastanawiam się, co on takiego robił poprzedniej nocy, że unosi się wokół niego taki zaduch. Na pewno nie myje się zbyt starannie – słyszałam, jak ojciec mówił to o cudzoziemcach – ale gdybym zwróciła mu uwagę, straciłabym wszelkie szanse na wdanie się z nim w rozmowę. Postanawiam zostawić to Plautilli. Ten smród na pewno doprowadzi ją do wściekłości. Mija czas. Jest mi ciepło na słońcu. Zerkam na Lodovikę. Przyniosła ze sobą jakąś robótkę i położyła ją sobie na kolanach. Odkłada na bok igłę i przez chwilę patrzy na nas, ale nigdy, nawet kiedy miała jeszcze dobry wzrok, nie ciekawiła jej sztuka. Liczę powoli do pięćdziesięciu i już przy trzydziestu dziewięciu słyszę, jak oddech zaczyna burczeć w jej piersi. W ciszy kaplicy rozlega się jak mruczenie wielkiego kocura. Odwracam się, by na nią spojrzeć, a potem zerkam na niego. W świetle dziennym mogę mu się lepiej przyjrzeć. Jak na kogoś, kto spędził noc, włócząc się po mieście, prezentuje się całkiem dobrze. Włosy ma wyszczotkowane i jeżeli nawet są za długie jak na obecną florentyńską modę, to wyglądają na gęste i zdrowe. Przy ich obfitości jego cera wydaje się jeszcze bledsza. Jest wysoki i chudy, tak jak ja, ale u mężczyzny to niewielka wada. Ma szerokie kości policzkowe, a jego oczy wykrojem przypominają migdały i zdają się mienić różnymi kolorami. To są szare, to zielone z czarnymi cętkami na źrenicach, tak że mają w sobie coś kociego. Nie jest podobny do żadnego mężczyzny, jakiego dotąd widziałam. Nie wiem nawet, czy jest przystojny, choć może to dlatego, że zachowuje się tak, jakby krył się przede mną w głąb siebie. Prócz moich braci i nauczycieli jest pierwszym mężczyzną, z którym mam tak blisko do czynienia, i czuję, jak serce wali mi w piersi. Kiedy siedzę, przynajmniej nie przypominam tak bardzo żyrafy. Choć nie jestem pewna, czy on to zauważa. Gdy na mnie patrzy, wydaje się, że wcale nie jest świadom mojej obecności. Światło przesuwa się po podium, słychać tylko przerywane skrobanie węgla przesuwanego po papierze, a każda kreska prowadzona jest rozważnie, z namysłem, jako wynik szczególnego zjednoczenia oka i ręki. Wokół panuje dobrze mi znana rozedrgana cisza. Myślę o tych wszystkich godzinach, które spędziłam z palcami zaciśniętymi na kawałku węgla, próbując przelać na papier zarys głowy psa śpiącego na schodach albo dziwną brzydotę swojej własnej obnażonej stopy, a to sprawia, że jestem bardziej cierpliwa, niż mogłabym być, nie mając takich doświadczeń. – Moja matka mówi, że miałeś gorączkę – odzywam się wreszcie, jakbyśmy byli krewnymi, którzy właśnie rozmawiali ze sobą przez godzinę i zamilkli na chwilę. Kiedy staje się jasne, że nie ma zamiaru odpowiedzieć, zastanawiam się, czyby go nie zagadnąć o jego nocne wędrówki, ale nie wiem, jak o to spytać. Nadal rozlega się poskrzypywanie węgla trącego o papier. Odrywam wzrok od malarza i przyglądam się murom kaplicy. Cisza jest teraz tak głęboka, że myślę, iż będziemy tu tak trwać na zawsze. A przecież Lodovica wreszcie się obudzi, a wtedy będzie za późno. – Czy wiesz, malarzu, że jeżeli masz tu zdobyć powodzenie, musisz się czasem odezwać. Nawet do kobiet. Zerka na mnie kątem oka, tak że wiem, iż moje słowa dotarły do niego, ale w chwili, kiedy je wymawiam, wydają się mi tak grubiańskie, że czuję się nimi zawstydzona. Po chwili zaczynam się wiercić w moim fotelu, zmieniając pozę. Przerywa, czekając, aż się uspokoję. Robię przy tym trochę szumu. Im bardziej się staram siedzieć nieruchomo, tym bardziej mi niewygodnie. Przeciągam się. On znowu czeka. Tylko że tym razem jestem gotowa spłatać mu figla. Jeśli nie zechce ze mną porozmawiać, ja nie będę mu pozowała jak należy. Moszczę się na swoim siedzeniu i unoszę lewą rękę przed twarzą, umyślnie zasłaniając mu widok. Ręce. One są zawsze trudne. Takie kościste, a zarazem umięśnione. Nawet najwięksi z naszych malarzy mają z nimi kłopoty. Jednak on natychmiast zaczyna rysować. Tym razem skrobanie węgla jest tak natężone, że na jego dźwięk zaczynam tęsknić za kawałkiem papieru. Po chwili nudzi mnie ten wybryk i znowu kładę rękę na podołku, wyginając palce do dołu, tak że sterczą nad moją spódnicą jak nogi monstrualnego pająka. Przyglądam się, jak bieleją mi kłykcie i nabrzmiewa żyła pod skórą. Jakie dziwne jest ciało, jak całe jest ze sobą zestrojone. Kiedy byłam młodsza, mieliśmy tatarską niewolnicę, zadziorną dziewczynę, która cierpiała na padaczkę. Kiedy przychodził atak, padała sztywna na ziemię z głową odrzuconą do tyłu, przy czym szyja jej się tak napinała i rozciągała, że wyglądała całkiem jak końska, a wygięte jak szpony palce wbijały się w podłogę. Kiedyś z jej ust zaczęła się toczyć piana i musieliśmy włożyć jej coś między zęby, żeby nie przygryzła sobie języka. Luca, który, jak mi się teraz zdaje, zawsze bardziej się interesował diabłem niż Bogiem, uważał, że opętał ją demon, ale matka powiedziała, iż ona jest chora i że powinno się jej dać dojść do siebie. Ojciec później ją sprzedał, choć wcale nie jestem pewna, czy całkiem uczciwie uprzedził nabywcę o stanie jej zdrowia. Nawet jeśli to była choroba, to łatwo mogła uchodzić za opętanie. Gdyby się miało malować Chrystusa wyganiającego szatana, byłaby znakomitą modelką do takiego obrazu. Lodovica głośno pochrapuje. Trzeba by było grzmotu, żeby ją obudzić. Teraz albo nigdy. Wstaję. – Czy mogę zobaczyć, co ze mnie zrobiłeś? Czuję, jak sztywnieje całym ciałem. Widzę, że chce schować papier, ale jednocześnie wie, że byłoby to niewłaściwe. Co może zrobić? Chwycić cały swój rynsztunek i uciec? Znowu mnie zwymyślać? Gdyby tak zrobił, wkrótce znalazłby się na mule w drodze na północne pustkowia. A mimo całego jego milczenia nie sądzę, żeby był głupi. U skraju stolika opuszcza mnie odwaga. On jest tak blisko, że widzę ciemny zarost na jego twarzy, a jego słodkawy zjełczały odór jest teraz mocniejszy. Przywodzi na myśl rozkład i śmierć. Przypominam sobie jego gwałtowność podczas tamtego spotkania. Patrzę nerwowo na drzwi. Co będzie, jeżeli ktoś teraz wejdzie? Być może on myśli o tym samym. Jednym niezgrabnym ruchem popycha deskę z przypiętym na niej papierem przez stół tak, że mogę go obejrzeć, nie zbliżając się już bardziej. Karta była wypełniona szkicami: studium mojej głowy, potem poszczególnych części twarzy, oczami, półspuszczonymi powiekami, ni to w onieśmieleniu, ni to filuternie. Nie schlebiał mi, jak czasem postępuję z Plautillą, kiedy chcę, żeby spokojnie mi pozowała do rysunku. Jestem tu prawdziwa, żywa, zarówno psotna, jak zdenerwowana. Jakbym nie mogła mówić, ale także nie mogła usiedzieć cicho. Już wie o mnie więcej niż ja o nim. I są także na tej karcie szkice moich rąk trzymanych przy twarzy, dłoni od zewnątrz i od wewnątrz, palców okrągłych jak małe kolumienki żywego ciała. To wszystko przeniesione z natury na papier. Jego zdolności mnie oszołomiły. – Och! – jęknęłam, a w moim głosie był zarówno ból, jak i podziw. – Kto cię tego nauczył? Patrzę znowu na własne ręce, te prawdziwe i te narysowane. I ponad wszystko w świecie chcę wiedzieć, jak on to robi. Przyjrzeć się każdemu znakowi, jaki stawia na papierze. Już tylko dla tego samego zaryzykowałabym, aby podejść bliżej. Patrzę na jego twarz. To nie z powodu buty, to z nieśmiałości jest taki milczący. Jak to jest być tak nieśmiałym, że aż trudno się odezwać? – Musi ci być trudno tu żyć – mówię cicho. – Na twoim miejscu tęskniłabym chyba za swoim krajem. A ponieważ nie oczekuję, że mi odpowie, odczuwam mały wewnętrzny dreszcz, kiedy słyszę jego głos, łagodniejszy niż pamiętam, choć ciemniejszy niż jego oczy. – To sprawa koloru. Tam, skąd pochodzę, wszystko jest szare. Czasem nie można odróżnić, gdzie kończy się niebo, a gdzie zaczyna się morze. Kolor wszystko odmienia. – Och, we Florencji jest na pewno tak jak tam, w Ziemi Świętej, gdzie żył nasz Pan. Wszystko w słońcu. Tak nam mówili krzyżowcy. Tam kolory muszą być tak samo świetliste jak u nas. Powinieneś kiedyś obejrzeć magazyny mojego ojca. Kiedy bele materiałów są gotowe i ułożone obok siebie, to jest tam tak, jakby się chodziło po tęczy. – Przychodzi mi do głowy, że to było zapewne najdłuższe przemówienie, jakie kiedykolwiek usłyszał od kobiety. Czuję, że znów popada w popłoch i przypominam sobie, jak wtedy ogarnęła go wściekłość, jak trząsł się przede mną na całym ciele. – Nie musisz się mnie obawiać – rzucam. – Wiem, że za dużo mówię, ale ja mam tylko czternaście lat, jestem więc raczej dziewczynką niż kobietą i nie mogę ci zrobić nic złego. A poza tym kocham sztukę tak samo jak ty. Wyciągam obie ręce, kładę je spokojnie na stoliku między nami, rozsuwając palce, tak że w ich ułożeniu jest zarówno napięcie, jak swoboda. – Skoro się ćwiczysz w szkicowaniu rąk, to może byś chciał narysować je w spoczynku? To łatwiejsze niż wtedy, kiedy je trzymam na podołku – mówię i myślę, że mojej matce spodobałby się ton pokory w moim głosie. Stoję bardzo spokojnie, ze spuszczonymi oczami i widzę, jak deska z przypiętym rysunkiem ześlizguje się ze stołu i znika z niej słupek węgla. Kiedy słyszę, jak suwa nim po papierze, ośmielam się podnieść wzrok. Mogę spojrzeć na kartkę tylko z ukosa, ale to wystarczy, by zobaczyć, jak dzieło przybiera kształt. Tuziny płynnych kresek pokrywają arkusz z szybkością niedającą chwili czasu na namysł, na przerwę w najściślejszym współdziałaniu oka i ręki. To jest tak, jakby odczytywał kształt mojej ręki spod skóry, tworząc jej obraz niejako od wnętrza. Pozwalam mu pracować przez chwilę. Cisza między nami jest teraz łatwiejsza do zniesienia. – Mama mówi, że zwiedzasz nasze kościoły. Odpowiada ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy. – Które freski najbardziej ci się spodobały? Jego ręka się zatrzymuje. Patrzę mu w twarz. – Żywot świętego Jana Chrzciciela – odpowiada zdecydowanie. – Ghirlandaia. O tak. Jego Capella Maggiore jest jednym z cudów tego miasta. Milczy przez chwilę. – I jeszcze jedna kaplica za rzeką. – Santo Spirito? Santa Maria del Carmine? Kiwa głową na tę drugą nazwę. Oczywiście. Kaplica Brancaccich w klasztorze Carmine. Moja matka dobrze nim pokierowała, wykorzystując bez wątpienia swoje stosunki i jego pozycję jako świeckiego zakonnika, by umożliwić mu dostęp do miejsc zamkniętych dla innych. – Freski z życia świętego Piotra. Och, one są także wysoko cenione. Wiesz, że Masaccio umarł, nim zdążył je wykończyć. Miał wtedy dwadzieścia siedem lat. – Widzę, że ten fakt zrobił na nim wrażenie. – Zabrali mnie tam kiedyś, kiedy byłam mała, ale ledwie to pamiętam. Który fresk najbardziej ci się podobał? Ściąga brwi, jakby to było dla niego trudne pytanie. – Są tam dwie sceny z rajskiego ogrodu. W drugiej, kiedy Adam i Ewa zostają wygnani, oboje płaczą... nie, więcej... zanoszą się płaczem, że ich wypędzono. Nigdy nie widziałem takiej rozpaczy po utracie łaski Bożej. – A co przed upadkiem? Czy są tak samo radośni, jak później zrozpaczeni? Potrząsa głową. – Ich radość nie jest tak wielka. Wyszła spod ręki innego malarza. A wąż zwisający z drzewa ma głowę kobiety. – O tak, tak – kiwam głową. Nasze oczy się spotykają, ale za chwilę znów patrzy w bok. – Matka mi o tym opowiadała. Chociaż wiesz, że w Piśmie Świętym nie ma żadnej wzmianki, która by pozwalała na takie wyobrażenie. Ale wzmianka o szatanie tkwiącym w kobiecie sprawia, że znów zamyka się w sobie i milknie. Ponownie słyszę skrzypienie węgla przesuwanego po papierze. Zerkam na kartę. Skąd się bierze taki talent? Czy naprawdę jest darem boskim? – Czy zawsze to umiałeś, malarzu? – pytam cicho. – Nie pamiętam – odpowiada szeptem. – Ojciec, który mnie uczył, powiadał, że urodziłem się, mając Boga w rękach, jako zadośćuczynienie za brak rodziców. – Och, jestem pewna, że miał rację. Wiesz, że my tu we Florencji wierzymy, iż wielka sztuka jest poszukiwaniem Boga w naturze. Taki jest pogląd Albertiego, jednego z naszych największych uczonych. Także wielkiego artysty Cenniniego. Ich traktaty o malarstwie są powszechnie czytane. Mam ich egzemplarze po łacinie i gdybyś zechciał... – I chociaż wiem, że popisuję się teraz przed nim swoją wiedzą, nie mogę się powstrzymać. – Alberti twierdzi, że piękno ludzkich kształtów jest odzwierciedleniem piękna Boga. Choć oczywiście zaczerpnął częściowo ten pogląd od Platona. Ale pewno Platona także nie czytałeś. Jeżeli chcesz być zauważony tu we Florencji, nie możesz go nie poznać. Choć nic nie wiedział o Chrystusie, ma wiele do powiedzenia o ludzkiej duszy. Istnienie pojęcia Boga u starożytnych jest jednym z naszych największych florentyńskich odkryć. Gdyby tu była matka, chwyciłaby się za głowę z powodu mojego zadufania zarówno w siebie samą, jak i w moje miasto, ale wiedziałam, że on mnie słucha. Poznałam to po tym, że jego ręka się zatrzymała. Myślę, że coś by powiedział, gdyby Lodovica nie chrapnęła nagle głośno, co oznaczało, że się budzi. Zamarliśmy oboje. – Może powinniśmy skończyć na dziś – powiedziałam szybko, cofając się od stolika. – Ale mogę przyjść znowu i będziesz mógł się ćwiczyć w rysowaniu rąk, jeśli zechcesz. Ale kiedy położył swoją deskę i spojrzałam na rysunek, zdałam sobie sprawę, że nie musi dalej ćwiczyć, że osiągnął już wszystko, czego mu potrzeba. VI Wyciągnęłam ze skrzyni egzemplarze Albertiego oraz Cenniniego i położyłam je na łóżku. Nie mogłam się rozstać z Cenninim. Radziłam się go we wszystkim, począwszy od układu fałd draperii do kolorów, których nie należy ze sobą zestawiać. Ale Albertiego mogłam mu dać. Próbowałam przekupić Erilę czerwoną jedwabną szarfą, by została moją posłanką. – Nie. – Jak możesz mi powiedzieć „nie”? Kochasz ten kolor. I tak ci w nim ładnie. – Nie. – Ale dlaczego? Po prostu pójdziesz i mu to oddasz. Wiesz, gdzie mieszka, równie dobrze jak ja. – A jeśli twoja matka się o tym dowie? – Nie dowie się. – A jeżeli tak, to będzie wiedziała, że to od ciebie. I będzie wiedziała, że to za moim pośrednictwem. Och, miałabym się z pyszna! – To nieprawda! Ona... – szukałam słowa – ona zrozumie, że nam obojgu chodzi o sztukę. Że nasza znajomość ma jedynie zbożny cel. – Oho! Nie tak o tym mówi stara Lodovica! – O czym ty mówisz? Ona spała. Nic nie mogła zauważyć. – Wyskoczyłam z tym zbyt gwałtownie i Erila zaczyna się uśmiechać. – Nabierasz mnie, Erilo. Ona nic nie powiedziała. – Ona nie. Ale ty właśnie powiedziałaś. – Mówiliśmy o sztuce, Erilo. O kaplicach, kościołach i o kolorach w świetle słońca. Powiadam ci, on ma Boga w swoich palcach. – Urwałam. – Ale jego maniery są nie do zniesienia. – Właśnie to mnie martwi. Macie ze sobą zbyt wiele wspólnego. Ale Albertiego zabrała. Następne dni były zupełnie zwariowane. Podczas kiedy moja matka i jej pokojowe przygotowywały garderobę Plautilli, ona sama spędzała długie godziny na przygotowaniu się do ślubu, rozjaśniając włosy i wybielając cerę, aż zaczęła wyglądać raczej jak upiór niż panna młoda. Następnej nocy, kiedy dostałam się do okna, było już późno. Pamiętam to, gdyż Plautilla była w stanie takiego podniecenia, że długo nie mogła zasnąć i słyszałam, jak dzwony od Sant Ambrogia wybijają godziny. Malarz pojawił się niemal natychmiast, okryty tym samym spowijającym go płaszczem, przemykając się w mrok tym samym zdecydowanym krokiem. Ale tym razem ja byłam równie zdecydowana, by na niego czekać. Była to jasna wiosenna noc, a niebo mieniło się gwiazdami, więc kiedy później rozległ się grzmot, wydawało się, że padł znikąd. Błyskawica, która ukazała się po nim, zakreśliła na niebie gigantyczny zygzak. – Huu! – Jeee! Zobaczyłam ich, kiedy wyłonili się zza rogu, moich braci i ich towarzyszy, wyglądających jak banda piratów źle trzymających się na nogach na stałym lądzie, poklepujących się wzajem i obejmujących się ramionami, kiedy się zataczali po ulicy. Odsunęłam się od okna, ale Tomaso ma jastrzębi wzrok i usłyszałam jego bezczelny gwizd, taki, jakim się wzywa psa. – Hej, siostrzyczko! – Jego głos odbijał się od ulicznego bruku. – Siostrzyczko! Wysunęłam głowę przez okno i syknęłam na niego, żeby się uciszył. Ale zbyt był pijany, aby na to zareagować. – Huu... Spójrzcie na nią, chłopaki. Mózg ma tak wielki jak wnętrze Santa Maria del Fiore, a gębę jak psia dupa. Jego przyjaciele zawyli radośnie z zachwytu nad jego dowcipem. – Bądź cicho, bo ojciec cię usłyszy – odparłam, wściekła za jego zniewagi. – Jak się obudzi, ty oberwiesz bardziej niż ja. – Gdzieście byli? – Zapytaj lepiej Lukę. – Ale ten miał kłopoty z utrzymaniem się bez pomocy na nogach. – Znaleźliśmy go, jak opierał ręce o kamienne cycki świętej Katarzyny i rzygał jej na stopy. Gdybyśmy go w porę nie dopadli, pewnie by go aresztowano za świętokradztwo. Nagle rozświetlił niebo następny blask błyskawicy, tak że zrobiło się jasno jak w dzień. Grom uderzył gdzieś blisko, rozległy się nie jeden, ale dwa trzaski, ten drugi naprawdę ogłuszający, jakby rozstąpiła się ziemia. Oczywiście wszyscy wiedzieliśmy, że może się to czasem zdarzyć, że ziemia się rozstępuje, a szatan chwyta kilka zagubionych dusz i wciąga je w rozpadlinę. Przerażona skoczyłam na równe nogi, ale już było po wszystkim. Ci na dole byli równie strwożeni, ale pokrywali swój lęk wrzaskami i błazenadą. – Ojej! Trzęsienie ziemi! – krzyczał Luca. – Nie, to kanonada artyleryjska – śmiał się Tomaso. – To armia francuska przekracza Alpy w drodze na podbój Neapolu. Cóż za wspaniałe widoki na przyszłość! Pomyśl, siostrzyczko. Gwałt i rabunek. Słyszę, że nieokrzesani Francuzi aż się palą do tego, by porwać kilka dziewic z Nowych Aten. Z ogrodu na tyłach domu pawie podniosły taki krzyk, że mogłyby obudzić umarłego. Zobaczyłam, że wzdłuż ulicy otwierają się okna, a gdzieś w kierunku katedry pojawiła się łuna. Malarz będzie musiał zaczekać z powrotem do domu. Zeskoczyłam na podłogę i w kilka sekund przebiegłam schody. Kiedy pakowałam się do łóżka, usłyszałam dochodzący z dołu gniewny głos ojca. Następnego rana dom aż huczał od nowinek. Opowiadano, jak w głębi nocy piorun uderzył w latarnię na szczycie wielkiej kopuły Santa Maria del Fiore, odłupał blok marmuru, i strącił go w dół z taką siłą, że jego połowa przebiła się przez dach a druga połowa uszkodziła sąsiedni dom, gdzie szczęśliwie nie ucierpiała jednak żadna rodzina. Ale zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Gdyż tej samej nocy Lorenzo Wspaniały, uczony, dyplomata, polityk oraz najszlachetniejszy obywatel Florencji i jej dobroczyńca, leżał w swojej willi w Careggi, cierpiąc na gościec i bóle brzucha. Kiedy usłyszał, co zdarzyło się w mieście, wysłał posłańca, by się wywiedział, w którą stronę potoczył się kamień, a kiedy mu to powiedziano, zamknął oczy i rzeki: – To nadeszło stamtąd. Umrę tej nocy. I rzeczywiście umarł. Wiadomość ta uderzyła w miasto mocniej niż grom. Następnego rana moi bracia i ja siedzieliśmy w dusznym pokoju szkolnym, gdzie nasz nauczyciel greki, potykając się, odczytywał nam słowa mowy pogrzebowej Peryklesa, oblewając łzami specjalnie sporządzony rękopis. I choć później wyśmiewaliśmy się z jego żałobnego tonu, wiem, że nawet Luca był wówczas do głębi poruszony. Ojciec zamknął tego dnia swój zakład i słyszałam, jak z pokojów służby dochodzi głośne biadolenie Marii i Lodoviki. Jeszcze zanim się urodziłam, Lorenzo de’Medici był pierwszym obywatelem Florencji i jego śmierć spadła jak ciężki cios na nas wszystkich. Ciało jego złożono na noc w klasztorze San Marco, gdzie wolno było je odwiedzić co dostojniejszym obywatelom miasta. Należała do nich nasza rodzina. W głębi kaplicy trumna była umieszczona tak wysoko, że ledwie mogłam coś zobaczyć. Zwłoki były odziane skromnie, jak przystoi na członka rodu, który choć rządził Florencją, starał się nie okazywać tego publicznie. Jego twarz wyglądała tak spokojnie, bez żadnych oznak agonii w bólach brzucha, na które, jak powiadano, cierpiał do końca (i na które, według plotek przyniesionych przez Tomasa, jego lekarz przepisał mu sproszkowane perły i diamenty; później przeciwnicy Lorenza opowiadali, że umarł połknąwszy wszystko, co pozostało z jego osobistego bogactwa, aby nic się nie dostało miastu). Ale głównie zapamiętałam, jaki był brzydki. Choć musiałam oglądać jego profil na dziesiątkach medalionów, w naturze było to jeszcze bardziej uderzające. Jego spłaszczony nos niemal sięgał górnej wargi, a podbródek sterczał mu jak przylądek na skalistym wybrzeżu. Kiedy stałam, wpatrując się w niego, Tomaso szeptał mi do ucha, że ta jego brzydota służyła mu jako afrodyzjak, budząc dzikie pożądanie w kobietach, a jego wiersze miłosne rozpalały nawet najzimniejsze niewieście serca. Jego widok przywiódł mi znowu na myśl ten dzień w Santa Maria Novella, kiedy matka zwróciła uwagę, jak wielka kaplica Ghirlandaia tworzy historię. A ponieważ teraz była właśnie taka historyczna chwila, odwróciłam się, by jej poszukać w tłumie, i zobaczyłam ją, nieświadomą, że na nią patrzę, z wielkimi lśniącymi jak kryształy łzami w oczach. Nigdy przedtem nie widziałam jej plączącej i wstrząsnęło to mną mocniej niż widok trupa. Klasztor San Marco, gdzie złożono ciało, był ulubionym schronieniem dziadka Lorenza i ród wydał poważną fortunę na jego wyposażenie. Ale jego nowy przeor odznaczał się niezależną myślą i ostro potępiał Medyce-uszy za to, że dają pierwszeństwo dziełom pogańskich mędrców przed słowem Bożym. Powiadali niektórzy, że odmówił Lorenzowi rozgrzeszenia na łożu śmierci, ale ja osobiście sądzę, że to karczemne plotki, jakie szerzą się wśród tłumów jak ogień w gorące popołudnie. Tego dnia przeor Girolamo Savonarola z pewnością ograniczył się do słów wyrażających najwyższe uszanowanie. Wygłosił płomienne kazanie o doczesności ludzkiego życia w porównaniu z wiecznością Bożej łaski i wzywał nas, byśmy co dzień patrzyli na życie pod aspektem śmierci, tak byśmy się nie dali skusić ziemskimi rozkoszami, ale zawsze byli gotowi na nadejście naszego Zbawiciela. Przytakiwano mu gorliwie w ławkach, choć podejrzewam, że ci, którzy w nich zasiadali, natychmiast po powrocie do domów zabrali się do obfitego jadła i oddali się wygodom dostatniego życia. Wiem, że z nami tak właśnie było. Ponieważ zarówno nasza rodzina, jak i przyszła rodzina Plautilli była dobrze znana jako stronnicy Medyceuszy, odłożono wesele. Moja siostra, która nigdy nie godziła się łatwo z przeciwnościami i której system nerwowy był w strzępach i u skraju wyczerpania, krążyła po domu z twarzą białą jak prześcieradło i w nastroju tak czarnym jak diabeł skąpany w wodzie święconej. Ale to jeszcze nie było najgorsze ze wszystkiego. W następnych tygodniach Erila znosiła z miasta wszelkiego rodzaju przerażające opowieści. Jak w dniu poprzedzającym jego śmierć dwa spośród lwów, stanowiących symbol naszej świetności, rzuciły się na siebie i pozagryzały wzajem na śmierć w swoich klatkach za placem Signorii. I jak w dzień po jego śmierci pewna kobieta oszalała podczas mszy w Santa Maria Novella i pobiegła wzdłuż nawy z krzykiem, że napada na nią byk z ognistymi rogami i grozi, że zawali cały gmach na głowy zgromadzonych. Długo potem, kiedy już ją zabrano, ludzie mówili, że słyszą jej krzyk odbijający się echem po nawie. Ale najgorsza była opowieść o trupie młodej dziewczyny odnalezionym tydzień później przez nocne straże Santa Croce w bagnisku między kościołem a rzeką. Erila opowiedziała nam to ze wszystkimi szczegółami, kiedy siedziałyśmy z Plautillą z robótkami w rękach w cieniu pergoli, a złociste wiosenne światło wokół nas i zapachy rozkwitłego bzu i lawendy nie potrafiły przytłumić obrzydłego odoru unoszącego się nad tą opowieścią. – ...ciało już było w stanie takiego rozkładu, że mięśnie odchodziły od kości. Strażnicy musieli pozatykać sobie nosy chustami nasyconymi kamforą, by je wyciągnąć. Mówili, że leżała tam martwa od tamtej nocy, kiedy uderzył grom. Ktokolwiek ją zabił, nawet nie przysłonił zwłok. Leżała tam w kałuży własnej krwi i dobrały się już do niej szczury i psy. Wyżarły jej brzuch do połowy i na całym ciele miała ślady ukąszeń. Proklamacja, którą później odczytano na rynku, mówiła, że dziewczyna została brutalnie zgwałcona. Wzywano sprawców, by się ujawnili dla dobra ich własnych dusz i dla dobrego imienia republiki. Było smutną prawdą, z którą miasto musiało się pogodzić, że młode dziewczęta są gwałcone, a niekiedy także od tego umierają. Szatan opanowywał wielu mężczyzn poprzez ich lędźwie i takie gwałty dowodziły jedynie, jak celowa jest tradycja, która aż do czasu małżeństwa kazała szacownym mężczyznom i szacownym kobietom trzymać się od siebie z daleka. Ale ta zbrodnia była inna. Gdyż według słów Erili ktoś znęcał się nad nią tak okrutnie, wycinając i rozszarpując jej narządy płciowe, że nie można było mieć zupełnej pewności, czy uczynił to człowiek, czy jakaś bestia. Mimo całej zgrozy tego wydarzenia, nikogo naprawę nie zdziwiło, kiedy po miesiącu zawiadomienia o nim spadły z tablic informacyjnych i zostały rozmyte przez deszcz i zadeptane przez świnie i kozy, i nikt się nie przyznał do gwałtu, co zostawiło poważną plamę na duszy miasta. VII Wesele Plautilli, kiedy się wreszcie odbyło, stało się świadectwem jakości tekstyliów mojego ojca i dobrobytu całej rodziny. Kiedy myślę o mojej siostrze, zawsze ją widzę taką, jaka była tamtego dnia. Siedzi w naszym salonie, ubrana w ślubną suknię. Jest wcześnie, oblewają łagodne światło. Wezwano do niej malarza, by zrobił ostatnie szkice do przyszłych fresków, które mają udekorować ściany naszego pałacu. Powinna być zmęczona (mimo pigułek nasennych, jakie dała jej matka, niemal nie zmrużyła oka przez całą noc), a jednak wygląda, jakby właśnie spłynęła z Pól Elizejskich. Twarz ma miękko zaokrągloną, cerę bajecznie bladą, choć rumieniec podniecenia zabarwia jej policzki. Oczy jej lśnią jasnym blaskiem, rzęsy ani za gęste, ani zbyt czarne, w niczym nie przypominają bukszpanowego żywopłotu, a jej brwi, gęste pośrodku, zwężają się ku nosowi i uszom w cienkie kreseczki. Usta ma małe i wykrojone w łuk Kupidyna, a jej włosy, a raczej to, co z nich widać spod kwiatów i klejnotów zdobiących jej głowę, ukazują jej skłonności do leniwego wylegiwania się na popołudniowym słońcu. Jest ubrana według najnowszej mody: głęboki dekolt wykończony ząbkami odsłania jej pulchne ciało okryte sprowadzoną przez ojca piękną flamandzką tkaniną, na którą już istnieje szalone zapotrzebowanie. Jej halki są fałdziste i miękkie jak anielskie skrzydła, a kiedy przechodzi obok, słychać, jak szeleszczą, suwając się po posadzce. Na widok jej sukni chce się wprost płakać z zachwytu. Jest uszyta z najcieńszego żółtego jedwabiu o odcieniu najjaśniejszych krokusów uprawianych specjalnie dla uzyskania z nich barwnika w okolicach San Gimignano, a jej dół pokryto haftem, nie takim krzykliwym, jaki się widuje niekiedy na sukniach w kościele, mogącym iść w zawody z haftem ornatów, ale tak delikatnym, że kwiaty i ptaki zdają się same wyłaniać spomiędzy ściegów. W tym stroju moja siostra jest tak śliczna, że gdyby wierzyć Platonowi, powinna promieniować samą dobrocią. I z pewnością w swoim radosnym uniesieniu stara się być tego ranka milsza niż zwykle. Ale chociaż zależy jej na utrwaleniu własnej podobizny, jest zbyt niecierpliwa, by spokojnie pozować. Ponieważ wszyscy w domu są zajęci, to ja muszę jej towarzyszyć jako przyzwoitka i ją zabawiać, podczas kiedy po drugiej stronie pokoju ręka naszego malarza niestrudzenie pracuje nad kartą papieru. Oczywiście jestem znacznie bardziej zainteresowana jego osobą niż nią. Każdy z domowników dla uczczenia tego dnia otrzymał nowe ubranie, a jemu jest w nim do twarzy, choć widać, że nie czuje się szczególnie swobodnie. Upłynęło już kilka tygodni od chwili, kiedy posłałam mu Albertiego, ale on nie dał mi znaku życia. Nieco przytył (nasza kuchnia została odnowiona) i może tak mi się tylko wydaje, ale trzyma wyżej głowę. Kiedy wchodzę, nasze oczy się spotykają i chyba się nawet lekko uśmiechnął, ale tego dnia musi się zachować szczególnie pokornie. Jedyne, co się w nim nie zmieniło, to jego ręka, pracująca z takim samym skupieniem jak zawsze, z każdą kreską przydająca wizerunkowi Plautilli więcej życia i oznaczająca numerkami tkaniny, tak żeby potem wiedzieć, w jakim je oddać kolorze. Wciąż nie mam pojęcia, co robi nocami na mieście, kiedy wychodzi z domu. Nawet moja królowa plotek nie ma mi nic do powiedzenia. Wśród domowników jest nadal samotny, stroni od ich towarzystwa, tylko że teraz oni widzą, iż jest raczej pyszałkowaty niż chory. Ma się za kogoś lepszego od nich, z czym zresztą, zważywszy na jego pozycję rodzinnego artysty, oczywiście wszyscy się godzą. Dopiero znacznie później zdaję sobie sprawę, że on jest taki milczący nie z pyszałkowatości, tylko dlatego, iż nie wie, co powiedzieć. Dzieci wychowywane w klasztorach w towarzystwie jedynie dorosłych lepiej poznają siłę samotności i surową dyscyplinę, która im pozwala rozmawiać tylko z Panem Bogiem. Chwytam jego wzrok i zdaję sobie sprawę, że jego ręka kreśli mnie, choć nie polecono mu przecież wykonywać mojej podobizny. Jego zwrócona na mnie uwaga sprawia, że oblewam się rumieńcem. Jest sprawą ważną, bym ja jako młodsza siostra w niczym nie przyćmiła panny młodej, na co zresztą mam nikłe szanse. Tak jak Plautilla ma jasną cerę, moja, mimo wszystkich maści matki, pozostaje ciemna, a ostatnio moje żyrafie ciało zaczęło się tak rozrastać, że nie potrafiły tego ukryć ani umiejętności Erili, która mnie ściskała sznurówką, ani obfite fałdy mojej sukni. Malarz nie zdążył wykończyć mojego rysunku. Do salonu wtargnęli nagle ludzie i wyprowadzili nas stamtąd. Na dziedzińcu pod nami otwarto główne wrota i patrzymy obie z Erilą, jak sadzają Plautillę na białym rumaku, a jej suknia powiewa za nią jak złocisty obłok. Stajenni biorą na ramiona jej wyprawną skrzynię (Erila mówi, że tyle samo mężczyzn dźwigało trumnę Lorenza) i pochód wyrusza do domu przyszłych teściów. Kiedy paradujemy przez ulice, zbierają się tłumy, co szczególnie raduje mojego ojca, bo wie, że jego fortuna wyrasta z gorącego kobiecego pożądania wciąż nowych tkanin, a w domu Maurizia przywita nas wiele zasobnych florentyńskich rodzin, każda z nich płonąca pragnieniem nowych strojów. Fasadę pałacu obwieszono ozdobnymi draperiami, specjalnie wypożyczonymi na tę okazję. Na wewnętrznym dziedzińcu nakryto długie stoły na kozłach do uczty weselnej. Tak jak mój ojciec jest mistrzem tekstyliów, teść mojej siostry jest mistrzem w dziedzinie kulinarnej. Na terenach łownych wokół Florencji nie ma zwierzęcia, które by nie straciło kogoś z krewnych, obróconego tego dnia na pieczyste. Największym przysmakiem są pieczone języki pawi, ale ze względu na skrzekliwe wrzaski ich kuzynów w naszym domu nie mogę jakoś wzbudzić w sobie do nich litości. Bardziej mi żal turkawek i saren – i jedne, i drugie znacznie gorzej prezentują się martwe niż żywe, choć woń ich przyprawionego korzeniami mięsiwa sprawia, że starszym panom cieknie ślinka i plami ich aksamitne kaftany. Wraz z dziczyzną podają drób – gotowane kapłony i kurczęta – po czym idzie cielęcina, młoda sztuka upieczona w całości, potem rybny pasztet doprawiony pomarańczami, gałką muszkatołową, szafranem i daktylami. Jest tyle dań, że po chwili czuć w powietrzu nie tylko zapach jadła, ale i odbekiwania. Takie kulinarne wybryki spotykają się oczywiście z oficjalnym potępieniem. Florencja, tak jak wszystkie zacne chrześcijańskie miasta, ma prawa ograniczające nadmierne zbytki. Ale tak jak wszyscy wiedzą, że posażne skrzynie służą do ukrycia przed władzami nadmiaru biżuterii i bogatych tkanin, tak wszyscy uznają uczty weselne za czysto prywatną sprawę. W istocie nierzadko się widuje, jak ludzie, których postawiono na straży prawa, dają przy takich okazjach upust żarłoczności, nie myśląc o tym, co by powiedział o takiej obłudzie i o takim zepsuciu nowy przeor klasztoru San Marco. Po uczcie następują tańce. Plautilla jest w tej chwili prawdziwą panną młodą, z taką subtelną zalotnością odpowiada skinieniem ręki na zaproszenie, że moja własna niezdarność wprawia mnie w czarną rozpacz. Kiedy razem z Mauriziem prowadzą Bassa Danza Lauro, utwór napisany przez Lorenza (korzystając z jego przyzwolenia, by wolno było tańczyć wkrótce po jego śmierci), trudno oderwać od niej wzrok. Ja, przeciwnie, mam obie nogi lewe. Przy każdym bardziej skomplikowanym obrocie zupełnie się gubię i ratuje mnie dopiero mój partner przy następnej figurze, który, kiedy się mijamy, szepce mi do ucha, jakie są następne kroki. Udaje mi się wreszcie odnaleźć rytm, a mój wybawca, jakiś starszy mężczyzna, nie spuszcza ze mnie wzroku przy następnej figurze i kieruje mną, a kiedy po raz ostatni mijamy się w tańcu – z pewną elegancją, muszę stwierdzić – skłania ku mnie głowę i cicho pyta: – Proszę mi powiedzieć, co jest łatwiejsze: znakomicie opanować grekę czy taniec? – A potem odwraca się na pięcie i skłania przed stojącą obok panną. Ponieważ tylko najbliższa rodzina tak dobrze zna moje braki, widać, że moi bracia złośliwie je rozpowszechniają. Zalewa mnie nagle fala wstydu. Moja matka oczywiście śledziła niczym jastrząb tę całą scenę. Spodziewam się nagany w jej oczach, ale tylko patrzy na mnie przez chwilę i odwraca wzrok w inną stronę. Uroczystości trwają długo w noc. Ludzie tak się obżerają, że ledwie mogą chodzić, a wino płynie jak Arno w czasie przyboru wód, tak że mężczyźni zaczynają być od niego zadziorni i kłótliwi. Ale nie dowiem się, co takiego mówią między sobą, gdyż teraz z dwiema grubymi przyzwoitkami i gronem młodych dziewczyn wysyłają mnie do jednego z pokojów na górnym piętrze pałacu. Jest powszechnie uznanym zwyczajem, że w takich chwilach oddziela się młode panny od reszty towarzystwa (kwiatki jeszcze w pączkach należy chronić przed przedwczesnym wtargnięciem lata), ale ostatnio przepaść między innymi dziewczętami a mną wydaje mi się głębsza, niż może to sprawiać jedynie różnica wieku, i kiedy tej nocy oglądam zebrane tu towarzystwo, przysięgam sobie, że po raz ostatni występuję raczej jako widz niż główna uczestniczka uroczystości. I miałam rację, choć musiałam jeszcze się dowiedzieć, jakim to odbywa się kosztem. Ku swemu zdziwieniu tęskniłam za Plautillą. Z początku sprawiało mi przyjemność, że mogę korzystać z całej szerokości prześcieradła i że objęłam w niepodzielne władanie przestrzeń, która przedtem była naszym wspólnym pokojem. Ale wkrótce łóżko bez niej zaczęło się wydawać za szerokie. Nie słyszałam jej pochrapywania ani nie nużyła mnie już swoją paplaniną. Szmer jej słów, chociaż banalnych i drażniących, towarzyszył tak długo mojemu życiu, że teraz nie mogłam sobie wyobrazić, jak to jest żyć w ciszy. Dom zaczął rozbrzmiewać echem moich kroków. Ojciec znowu wyjechał za granicę, a podczas jego nieobecności moi bracia częściej wychodzili, by się wałęsać po ulicach. Nawet malarz się przeniósł do pracowni przy Santa Croce, gdzie mógł się ćwiczyć w sztuce malowania afresco, tzn. na świeżym, jeszcze wilgotnym tynku, co było mu potrzebne przy naszym ołtarzu. Mając odpowiedniego nauczyciela i wsparcie w kiesie mojego ojca, mógł sobie zakupić wstęp do cechu lekarzy i aptekarzy, bez czego żaden malarz nie mógł oficjalnie pracować w naszym mieście. Sama myśl o takim jego wyniesieniu napełniała mnie bolesną tęsknotą. Jeżeli chodzi o moją przyszłość, matka dotrzymała słowa i nie mówiłyśmy już więcej o małżeńskich pertraktacjach. Ojciec po powrocie był zajęty innymi sprawami. Nawet ja mogłam zauważyć, że po śmierci Lorenza zaczął się zmieniać układ wpływów w mieście. W całej Florencji aż huczało od rozważań, czy Piero de’Medici zdoła dorównać swemu ojcu, a jeśli nie, to czy wrogowie ich rodu potrafią, po tylu latach ucisku, zdobyć dostateczne poparcie, by przechylić szale wagi na swoją stronę. Chociaż niewiele wiedziałam wówczas o polityce, nie sposób było nie dostrzec jadu tryskającego z ambony Santa Maria del Fiore. Przeor Savonarola przerósł ostatnio ciasne ramy klasztoru San Marco i teraz głosił swoje tygodniowe kazania w coraz bardziej zatłoczonej katedrze. Świętobliwy zakonnik pozostawał, jak się zdaje, w ścisłym kontakcie z Panem Bogiem i kiedy razem patrzyli z góry na Florencję, widzieli miasto zepsute przez przywileje i pustkę intelektualną. Po tylu latach spędzonych na przesypianiu kazań pełnych cytatów z Pisma Świętego, ale pozbawionych żaru, uznałam, że potok jego słów jest wprost porywający. Gdy grzmiał przeciwko Arystotelesowi czy Platonowi jako poganom, których dzieła podważają prawdziwe nauki Kościoła, podczas kiedy ich dusze smażą się w piekielnym ogniu, potrafiłam wprawdzie znaleźć argumenty na ich obronę, ale dopiero potem, kiedy jego głos już nie brzmiał w moich uszach. Jego namiętność wyglądała na nawiedzenie i tak odmalowywał obrazy piekieł, że ludziom skręcały się wnętrzności od smrodu siarki. Trudno powiedzieć, jakie to mogło mieć znaczenie dla mojego przyszłego małżeństwa, chociaż z pewnością musiałam wyjść za mąż. W ponurej wizji Savonaroli tego splugawionego miasta, dziewice były obecnie bardziej narażone na niebezpieczeństwo niż kiedykolwiek przedtem – pomyśleć tylko o tej nieszczęsnej dziewczynie, której ciało padło ofiarą lubieżnej chuci i zostało rzucone psom na pożarcie na brzegu Arno. Moi bracia, którzy, odebrawszy po drodze cnotę Bóg wie ilu służącym, mieli pozostać kawalerami do trzydziestki, kiedy to, jak sądzili, dostatecznie się ustatkują, by się ożenić, uznali teraz za swoje ulubione zajęcie obrzydzać mi instytucję małżeństwa. Pamiętam jedną naszą utarczkę, która się zdarzyła w lecie po ślubie Plautilli. W domu znów było pełno ludzi. Ojciec załatwiał interesy związane z jego ostatnią podróżą, a malarz, wróciwszy właśnie do domu po krótkim okresie terminowania, zabarykadował się w swoim pokoju, zajęty planowaniem malowideł w kaplicy. Siedziałam w pokoju z otwartą książką na kolanach, szukając pomysłu, w jaki sposób mogłabym go odwiedzić, gdy zobaczyłam przez otwarte drzwi Tomasa i Lukę, wybierających się do miasta. Obaj byli odświętnie ubrani. Nowy krój bluz sięgających im powyżej ud uwydatniał zgrabność nóg Tomasa, ale Luca nosił stroje z pięknych tkanin ojca z elegancją wołu zaprzężonego do karety. Tomaso, przeciwnie, bardzo przestrzegał przepisów mody i od najmłodszych lat nosił się tak, jakby mówił światu: „Patrzcie i podziwiajcie”. Jego próżność była tak widoczna, że chciało mi się z niego śmiać, ale wiedziałam, że lepiej z nim nie zadzierać. Zbyt wiele razy zranił mnie w przeszłości do żywego. – Alessandro najdroższa – powiedział, zginając się przede mną w szyderczo głębokim ukłonie. – Luca, popatrz, nasza siostra czyta jeszcze jedną książkę! Jakie to urocze! A jaka skromniutka poza! Musisz uważać, bo mężowie lubią żony, które łagodnie schylają główki, a ty będziesz musiała niekiedy podnieść na swego męża oczy. – Przepraszam, nie rozumiem. Coś ty powiedział? – Powiedziałem, że ty będziesz następna. Prawda, Luca? – Następna do czego? – Czy ja jej mam powiedzieć, czy ty powiesz? Luca wzruszył ramionami. – Do tarzania się i ciupciania w łóżku – powiedział, co zabrzmiało jak słowa służby kuchennej. Chociaż gramatyka grecka z trudem wchodziła moim braciom do głowy, mieli talent do przyswajania sobie w mig gwary ulicznej, którą się porozumiewali, ilekroć nie mogła ich usłyszeć matka. – Tarzać się i ciupciać? Co to jest? Powiedz, Luca. – To, co robiła Plautilla – wyszczerzył zęby w uśmiechu, nawiązując do wiadomości, która właśnie postawiła cały dom na nogi, że nasza siostra zaszła w ciążę i oczekuje potomka. – Biedna mała siostrzyczka. – Współczucie Tomasa jest gorsze niż jego złośliwości. – Nie powiedziała ci, jak to jest? No to spróbujmy. Mogę mówić tylko od strony mężczyzny. Jeżeli melon jest dojrzały, to jest tak, jakby się wysysało z niego pierwszy sok. – A co robicie ze skórką? Roześmiał się. – To zależy od tego, jak długo chcesz, by to trwało. Choć może powinnaś zadać to pytanie swojemu nieocenionemu malarzowi. – A cóż on ma z tym wspólnego? – Nie wiesz? Och, droga Alessandro, myślałem, że ty wiesz wszystko. Tak zawsze mówili nam nasi nauczyciele. – To tylko w porównaniu z wami – palnęłam, nim ugryzłam się w język. – Coś ty powiedział o tym malarzu? Zbyt gorączkowo rzuciłam to pytanie i daje mu to nade mną przewagę. Przez chwilę zwleka z odpowiedzią. – Powiedziałem, że nasz na pozór tak pobożny artysta spędza noce, włócząc się po florenckich ruderach. I bynajmniej nie maluje tam obrazków. Prawda, Luca? Mój starszy brat przytakuje z głupawym uśmiechem. – Skąd wiecie? – Bośmy go spotkali! – Kiedy? – Ostatniej nocy, jak się przemykał po starym moście. – Rozmawialiście z nim? – Tak. Spytałem go, gdzie był. – I co? – Miał minę, jakbyśmy go przyłapali na gorącym uczynku i powiedział, że wyszedł, by „zaczerpnąć nocnego powietrza”. – Może to prawda. – Och, siostrzyczko. Nie masz o tym zielonego pojęcia. Ten facet był cały upaprany. Twarz jak u upiora, plamy na ubraniu. Cały cuchnął smrodem taniej piczki. – Choć nigdy przedtem nie słyszałam tego słowa, z tonu, jakim to wypowiedział, wiedziałam, że to musi być coś wstrętnego. I chociaż postanowiłam tego nie okazać, wstrząsnęła mną pogarda w jego głosie. – Więc lepiej uważaj. Następnym razem, jak będzie cię malował, owiń się ciasno płaszczem, bo może zechcieć zrobić coś więcej niż tylko zdjąć twoją podobiznę. – Czy powiedziałeś o tym komu? Uśmiecha się. – Masz na myśli, czy doniosłem na niego? A po co? Myślę, że on chyba lepiej maluje, jak się napije dobrego soczku jakiej dziwki, niż gdyby miał pościć na ewangelicznej diecie. Którego to artystę tak kochasz? Tego, co to się ciupciał z zakonnicą, która mu pozowała do Madonny? – Fra Filippo – powiedziałam. – Ona była bardzo piękna. A potem przyrzekł się z nią ożenić. – Tylko dlatego, że Medyceusz kazał mu tak postąpić. Założę się, że stary Cosimo potrącił sobie coś z ceny za to ołtarzowe malowidło. Było jasne, że Tomaso odziedziczył po ojcu coś z jego zmysłu do interesów. – Coście utargowali u malarza w zamian za wasze milczenie, Tomaso? Roześmiał się. – A jak myślisz? Kazałem mu przyrzec, że da nam na malowidle zgrabne nogi i szerokie czoła. Przekaże nasze piękno potomności. A ciebie namaluje z zajęczą wargą i z jedną krótszą nogą, żeby było jasne, dlaczego tak tańczysz. Choć oczywiście powinnam być na to przygotowana, jego okrucieństwo wciąż mną wstrząsa. Zawsze w naszych sporach dochodzi do tego, że musi mnie ukarać za swoje upokorzenia doznane w szkolnym pokoju i za to, że nie daję się zgnieść. Czasem mi się zdaje, że bieg całego mojego życia wyznaczają potyczki z Tomasem. Za każdym razem je wygrywam, ale zarazem coś przy tym tracę. – Och, nie mów, że zraniłem twoje uczucia. Gdybyś tylko wiedziała... Czynimy ci tylko przysługę. Prawda, Luca? Niełatwo jest znaleźć męża dla dziewczyny, która cytuje Platona, ale potyka się o własne nogi. Wszyscy wiedzą, że będziesz potrzebowała do tego wszelkiej pomocy. – Lepiej uważajcie, jeden z drugim – powiedziałam ponuro obniżonym głosem, ukrywając, jak bardzo czuję się dotknięta. – Sądzicie, że możecie wyprawiać, co wam się tylko spodoba. Pozwalają wam na to pieniądze ojca i nasz herb. Ale gdybyście otworzyli oczy, zobaczylibyście, że sprawy się zmieniają. Miecz gniewu Bożego zawisł nad miastem. Bóg kroczy nocami po waszych śladach i widzi całe zło, jakie czynicie. – Jejku! Mówisz zupełnie tak jak on! – roześmiał się nerwowo Luca. Umiem nieźle naśladować cudze głosy, jak się o to postaram. – Teraz się śmiejesz – zwróciłam się do niego, wpijając się weń świdrującym wzrokiem, tak jak widziałam, że robi to Savonarola z ambony. – Ale wkrótce będziesz płakał. Pan ześle zarazę, potop, wojnę i głód, by ukarać bezbożnych. Ci, których przybiera szata prawości, zostaną uratowani, a cała reszta udusi się w oparach siarki. Przysięgłabym, że na chwilę nawet moi rozłajdaczeni bracia poczuli żar piekielnych otchłani. – Nie słuchaj jej, Luca. – Tomaso trudniej daje się wystraszyć. – To wariat. Każdy to wie. – Nie każdy, Tomaso. Umie mówić kazania i dobrze cytuje Pismo Święte. Powinieneś go kiedyś posłuchać. – Ach, próbowałem... ale natychmiast zaczęły mi ciążyć powieki. – To dlatego, że zbyt długo się włóczyłeś poprzedniej nocy. Obejrzyj się wokół siebie i zobacz, jakie on robi wrażenie na tych, którzy spędzili noc w swoich łóżkach. Mają oczy tak wielkie jak hostie. I wierzą mu. – Widzę, że teraz Luca uważnie się mi przysłuchuje. – Wojna? Głód? Potop? Widzimy co roku, jak wylewa Arno, a jak będą złe zbiory, ludzie będą znowu głodować. To wcale nie musi być wolą boską. – Tak, ale jeśli on coś przepowie, a potem się to spełni, ludzie zaraz to ze sobą skojarzą. Pomyśl o papieżu. – Co? On nam mówi, że pewien stary chory człowiek umrze, a kiedy tak się stanie, wszyscy go nazywają prorokiem. Sądziłbym, że trzeba czegoś więcej, by cię przekonać. W każdym razie ty powinnaś się bardziej martwić niż większość z nas. Jeśli jest podejrzliwy wobec wykształconych mężczyzn, to uważa zgoła, że w kobietach zamieszkuje szatan. Sądzi nawet, że kobiety nie powinny się odzywać... Gdyż, jak zapewne pamiętasz, droga siostrzyczko, to słowami Ewa skusiła Adama... – Dlaczego, jeśli ktoś podnosi głos w tym domu, to zawsze jesteście wy dwaj? – Do pokoju wkracza nasza matka, ubrana do podróży. Maria i jeszcze jedna służąca niosą za nią jej skórzane torby. – Awanturujecie się jak jacyś ulicznicy. Wydzieracie się, aż uszy bolą. Ty, mój panie, nie powinieneś dręczyć swojej siostry, a ty, Alessandro, przynosisz wstyd swojej płci. Wszyscy składamy jej ukłon. W nachyleniu chwytam spojrzenie Tomasa. Chyba rozumie, o co mi chodzi. Są takie chwile, kiedy potrzeba niesienia sobie wzajemnej pomocy jest większa niż rozdźwięki między nami. – Kochana mamo, przebacz nam, dyskutowaliśmy tylko na temat religii – mówi Tomaso z wdziękiem, który mógłby rozbroić wiele kobiet, ale ostatnią z nich byłaby nasza matka. – W jakiej mierze mamy brać sobie do serca ostatnie kazania tego zacnego mnicha? – Och! – wyrzuca z siebie gniewnie matka. – Spodziewałabym się, że moje dzieci będą spełniać wolę Bożą nawet bez słów Savonaroli. – Ale z pewnością nie zgadzasz się z nim, mamo – stwierdziłam z naciskiem. – Chodzi mi o to, że on uważa studiowanie starożytnych pisarzy za zdradę prawd Chrystusowych. Zatrzymuje się i patrzy na mnie, ale jej myśl jest już zaabsorbowana innymi sprawami. – Co dzień się modlę, Alessandro, żebyś znalazła drogę do zadowolenia, mniej pytając, a więcej przyjmując na wiarę. A co do Girolama Savonaroli, no tak, to świętobliwy człowiek, które wierzy w królestwo niebieskie. – Zmarszczyła brwi. – A jednak dziwię się, że Florencja musiała sobie znaleźć zakonnika z Ferrary, by trzymał lustro, w którym mogłaby przejrzeć się jej dusza. Jeżeli się już musi słuchać złych wiadomości, to lepiej, jak pochodzą od własnej rodziny. Tak jak teraz – westchnęła. – Muszę jechać do Plautilli. – Do Plautilli? Dlaczego? – Są jakieś problemy z dzieckiem. Prosiła, bym pojawiła się u niej. Prawie na pewno zostanę u niej na noc. Prześlę wiadomość przez Angelikę. Alessandro, przestań się lenić i przygotuj się do lekcji tańca. Twój nauczyciel widać jeszcze wierzy, że może się zdarzyć cud. Ty, Luca, masz się zabrać do nauki, a ty, Tomaso, zostaniesz w domu i porozmawiasz z ojcem, jak wróci. Jest teraz na zebraniu Rady Bezpieczeństwa w Signorii i być może wróci późno. – Ależ, mamo... – Cokolwiek planowałeś na dzisiejszy wieczór, musisz odłożyć to do powrotu ojca. Czy to jasne? I mój śliczny braciszek, który zawsze ma na wszystko odpowiedź, tym razem przyjmuje ten rozkaz w milczeniu. VIII Zasiedziałam się wieczorem do późna i zgłodniałam, więc poszłam do spiżarki, by podkraść trochę mlecznego budyniu – nasz kucharz uwielbiał mnie za dobry apetyt i taka kradzież stanowiła dla niego wyraz uznania dla jego talentów kulinarnych – potem zasiadłam do partii szachów z Erilą, żeby wysłuchać jej plotek. Była to jedyna gra, w której miałam nad nią przewagę. W kości i karty grała mistrzowsko, choć podejrzewam, że równie mistrzowsko umiała oszukiwać. Na ulicach pewnie zarobiłaby fortunę, choć uprawianie hazardu było jednym z tych występków, przeciwko którym grzmiał z ambony Savonarola. Kiedy znużyła nas już gra, kazałam Erili pomóc mi w przygotowaniu różnych roztworów atramentu, a potem pozować w szacie Madonny do mojego Zwiastowania. Ustawiłam lampę na lewo od niej, tak żeby cienie przez nią rzucane najbardziej przypominały cienie w świetle dziennym. Wszystkiego, co wiem o tej technice, dowiedziałam się od Cenniniego. Chociaż od dawna nie żyje, był jedynym nauczycielem, na jakiego mogłam się zdobyć i studiowałam go z tak nabożnym skupieniem jak nowicjuszka studiuje Pismo Święte. Idąc za jego wskazówkami dotyczącymi draperii, użyłam najciemniejszego roztworu atramentowego, by oddać najgłębszy cień, a potem stopniowo kładłam coraz jaśniejszą farbę, idąc aż do grzbietu fałdy, gdzie położyłam pasemko bieli, tak że wydawało się, iż w tym miejscu materiał lśni w świetle. Ale choć dodawało to szacie Najświętszej Panienki pewnej wypukłości, sama widziałam, jakie to nieporadne, bardziej oszustwo pędzla niż ukazanie prawdy. Moja niezdarność doprowadzała mnie do rozpaczy. Póki będę sama dla siebie nauczycielem i uczniem zarazem, będzie mnie gubił mój brak doświadczenia. – Och, stój spokojnie. Nie mogę uchwycić tej fałdy, gdy się tak wiercisz. – Powinnaś spróbować postać tak jak kamień. Już tak mnie bolą ramiona, że same mi opadają. – To od tego, że tak szybko przesuwałaś szachy. Gdybyś pozowała dla prawdziwego malarza, musiałabyś tkwić jak posąg całymi godzinami. – Gdybym pozowała dla prawdziwego malarza, miałabym sakiewkę ciężką od florenów. Uśmiechnęłam się. – Dziwię się, że cię nie porywają z ulicy. Tak się świecisz, kiedy pada na ciebie słońce. – Ha! A do jakiej sceny mógłby pasować ktoś z taką skórą? Kiedy myślę o tym teraz, żałuję, że zabrakło mi odwagi, by z niej uczynić moją Madonnę, po prostu po to, by uchwycić lśnienie jej czarnej jak węgiel skóry. Byli w tym mieście tacy, którzy uważali jej skórę za dziwną. Kiedy wracałyśmy razem z kościoła, oglądali się za nią i wpatrywali się w nią po części z zachwytem, po części z odrazą. Ale ona miała to za nic, wytrzymując ich spojrzenia, aż sami odwracali wzrok. Niekiedy z trudem się powstrzymywałam przed przeciągnięciem pędzlem z białą farbą po jej ramieniu, by nasycić oczy kontrastem między światłem a czernią. – A co z naszym malarzem? Matka mówi, że freski w kaplicy będą przedstawiały żywot świętej Katarzyny z Aleksandrii. Będzie tam dosyć miejsca także i dla ciebie. Nigdy cię nie prosił, byś mu pozowała? – Co, ten chudzielec miałby mnie malować? – Spojrzała na mnie uważnie. – Co ci przychodzi do głowy? – Ja... ja nie wiem. Myślę, że on potrafi dostrzec piękno. – Ale ten młody mnich również się go boi. Dla niego jestem tylko kolorem, który by chciał odmalować. – Sądzisz więc, że on jest nieczuły na kobiety? Parsknęła śmiechem. – Jeżeli tak jest, to jest on pierwszym takim mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Ale ten jest samą czystością. – To dlaczego tak mnie pilnujesz, bym się trzymała od niego z dala? Patrzyła na mnie przez chwilę. – Bo niewinność potrafi niekiedy zastawić więcej pułapek niż doświadczenie. – To tylko świadczy o tym, jak niewiele wiesz – powiedziałam triumfalnie, dumna, że przynajmniej raz moje wiadomości są świeższe niż jej. – Jak słyszę, spędza noce z kobietami o duszach czarniejszych od twojej skóry. – Kto ci to powiedział? – Moi bracia. – Phi, oni nie umieją odróżnić tyłka od łokcia. Tomaso jest zbyt sam w sobie rozkochany, a Luca zna się na kobietach jak kura na pieprzu. – Tak mówisz, ale ja pamiętam okres, kiedy Luca patrzył na ciebie łakomym okiem. – Luca!– zaśmiała się głośno. – Jego kusi do grzechu, kiedy ma już dobrze w czubie. Kiedy jest trzeźwy, jestem dla niego tworem szatana. – Bo istotnie jesteś. Stój spokojnie. Jak mogę odmalować przyzwoicie cienie, kiedy tak się wiercisz? Później, kiedy już sobie poszła, zaczęło mnie co parę chwil kręcić w brzuchu, chyba od nadmiaru tego budyniu mlecznego, trudno powiedzieć. Od letniego upału mózg warzył mi się w czaszce. Pomyślałam o Plautilli. A może to są jej bóle, które odczuwam? Jest dopiero w czwartym czy piątym miesiącu ciąży. Co to znaczy? Dzięki plotkom Erili i sprośnym odzywkom moich braci wiedziałam zapewne więcej o sprawach płci niż większość troskliwie chronionych dziewcząt w moim wieku, ale konkretów w tej dziedzinie byłam całkowicie nieświadoma, a jednym z nich był rozwój dziecka. Z niepokoju mojej matki mogłam odczytać, że dzieje się coś niedobrego. Znów chwyciły mnie bóle, jakby ktoś uciskał pięścią moje wnętrzności. Wstałam i zaczęłam się przechadzać, żeby spróbować je uśmierzyć. Nie mogłam sobie wybić z głowy tego malarza. Myślałam o jego talencie, o tym, jak mu się udało uchwycić moje ręce w spoczynku, jakie na jego rysunku były spokojne i pełne wyrazu. Potem zobaczyłam go, jak chwiejnym krokiem przemierza Ponte Veccio, gdzie natyka się na bandę moich braci i ich towarzyszy. I w żaden sposób nie mogłam pogodzić ze sobą tych dwóch obrazów. Cokolwiek mówiła na ten temat Erila, już sam fakt, że tam się znalazł, był obciążający. Okolice starego mostu miały fatalną reputację. Pełno tam było sklepów rzeźniczych i wytwórni świec o ciemnych i ciasnych wnętrzach, a w powietrzu unosił się zapach topionego wosku i odór psującego się mięsa. Za dnia snuli się tam żebracy i wałęsały psy węszące za jakimś ochłapem, a nocą miasto po obu stronach mostu stawało się labiryntem uliczek, gdzie ciemności kryły wszelkie rodzaje występków. Same prostytutki zachowywały się dosyć ostrożnie. Istniały przepisy dotyczące ich zachowania. Dzwoneczki, które przy sobie nosiły i rękawiczki, które musiały mieć na rękach, były nie tylko oznaką posłuszeństwa prawu, ale także zaproszeniem dla klientów. Ale i tu także prawo nie było przestrzegane ze zbytnią surowością. Tak jak w przypadku oddziałów policji do walki ze zbędnym bogactwem powszechnie się godzono z różnicą między duchem a literą prawa. Erila wciąż znosiła do domu opowieści, jak kobiety zatrzymywane przez pracowników policji za noszenie futer czy srebrnych kolczyków wymigiwały się od grzywny sprytnymi wykrętami: – O nie, panie, to nie jest futro, to jest taki materiał, który wygląda jak futro. – A to? – To nie są kolczyki, niech pan zobaczy, to są raczej klipsy. – Klipsy? – Tak, klipsy. Musiał pan o nich słyszeć. Florencja jest z pewnością cudem świata, jeżeli widuje się w niej takie nowości. Ale sądząc z tego, co się słyszało, pewni nowi urzędnicy nie dawali się nabierać na takie wybiegi. Czystość wracała do mody, a ślepe oczy władzy zaczęły odzyskiwać możność widzenia. Ja sama tylko raz widziałam pewną kurtyzanę. Ponte delie Grazie był podmyty przez powódź i zamknięty dla ruchu, więc musiałyśmy przejść przez Ponte Veccio. Zapadał zmrok. Przed Plautillą i mną szła Lodovica, a Maria strzegła tyłów. Przechodziłyśmy obok otwartych drzwi, jak pamiętam, wytwórni świec. Jej wnętrze było ciemne, ale okno z tyłu wychodziło na rzekę, za którą zachodziło słońce. Na tle okna rysowała się sylwetka kobiety. Piersi miała obnażone, a u jej stóp klęczał mężczyzna z głową ukrytą w jej spódnicy, jakby w akcie uwielbienia. Była ładna, ciało jej oświetlało zachodzące słońce. W tej chwili odwróciła głowę, by spojrzeć na ulicę, i jestem pewna, że zobaczyła, jak się jej przyglądam. Uśmiechnęła się i wyglądała na... no właśnie... pewną siebie. Byłam tak podniecona i zmieszana, że musiałam odwrócić oczy. Zastanawiałam się później nad jej niezaprzeczalną urodą. Jeżeli Platon miał rację, to jak to jest możliwe, żeby kobieta wyzuta z wszelkich cnót tak wyglądała? Kochanka Filippa Lippi, kiedy została powołana do tego, by się stać jego Madonną, była przynajmniej zakonnicą służącą Bogu. I w pewien sposób służyła Bogu i potem, skoro jej obraz wzywał ludzi do modlitwy. Ależ ona była piękna! Jej twarz jaśnieje na dziesiątkach jego obrazów. Jasnooka, spokojna, dźwigająca swoje brzemię z wdzięcznością i urokiem. Wolałam ją niż Madonnę Botticellego. Chociaż brat Filippo był jego nauczycielem, obrał sobie inną modelkę, kobietę, o której wszyscy wiedzieli, że jest nałożnicą Giuliana de’Medici. Kiedy się już raz rozpoznało tę twarz, spotykało się ją wszędzie, w jego nimfach, jego aniołach, jego klasycznych heroinach, nawet w świętych. Madonna Botticellego, czuło się to, może należeć do każdego, kto na nią patrzy. Madonna brata Filippa należała tylko do Boga i do siebie samej. Znów poczułam w brzuchu dźgnięcie bólu. Matka trzyma w apteczce w swojej garderobie butelkę likworu przeciw niestrawności. Może uśmierzy moje dolegliwości, jeżeli się go napiję. Wyszłam z pokoju i cicho schodziłam po schodach, ale kiedy spojrzałam w kierunku komnat mojej matki, coś przyciągnęło moją uwagę. Było to pasemko światła wydobywającego się spod progu drzwi wiodących na lewo do kaplicy. Służba tam nie wchodziła, a skoro nie było w domu ani ojca, ani matki, mogła się tam znajdować tylko jedna osoba. Już nie pamiętam, czy na tę myśl się zatrzymałam, czy przyspieszyłam kroku. Wewnątrz migotliwe płomyki świec oświetlają tylną ścianę, przy której stoi ołtarz, ale natychmiast światło przygasa, a potem, wraz z nakryciem kapturkiem ostatniej świecy, całkowicie gaśnie. Czekam, stojąc tuż przy drzwiach, których zawiasom umyślnie pozwoliłam zaskrzypieć, nim je głośno zatrzasnęłam. Kimkolwiek jestem, znów na zbyt wiele sobie pozwalam wobec niego. Przez długi czas stoimy naprzeciw siebie w takiej ciszy, że kiedy przełykam ślinę, to dźwięk tego rozlega się mi w uszach. W końcu tam, gdzie stały świece, ukazuje się iskierka światła. Patrzę, jak zapala się jeden knot, potem drugi i dalsze, aż całą tylną ścianę znów zalewa światło pomarańczowych języków ognia i z półkręgu płonących świec wyłania się z mroku wysoka, chuda postać. Robię pierwszy krok w jego stronę. Mam bose stopy i przywykłam do chodzenia po nocy. On chyba także. Podnosi nagłym ruchem głowę, jak zwierzę, które nocą zwietrzyło jakiś zapach. – Kto tu jest? – Jego głos brzmi tak ostro, że na chwilę staje mi serce, choć wiem, że więcej w nim przestrachu niż gniewu. Podchodzę do skraju światła. Blask świec rzuca mu cienie na twarz, a oczy żarzą się w ciemności niczym u kota. Oboje jesteśmy tak ubrani, że nie możemy się pokazać cudzym oczom. On nie ma na sobie bluzy, a jego koszula jest rozchylona na piersi. Widzę jego obojczyki i gładkie nagie ciało pod nimi, połyskujące perłowo w świetle świec. Ja przedstawiam sobą nieruchomą niezdarną postać w wygniecionej koszuli, z rozpuszczonymi włosami opadającymi na plecy. W ciężkim powietrzu wokół nas unosi się ten sam przykry zapach, który pamiętam z pozowania mu do portretu. Tylko że teraz wiem, skąd on pochodzi. Jak to nazwał mój brat? Smród taniej piczki? Ale jeżeli Erila ma rację, to jak może mężczyzna, który tak boi się kobiet, dać się wciągnąć w takie praktyki? A co, jeśli tu przyszedł na spowiedź? – Zobaczyłam z korytarza światło. Co ty tu robisz? – Pracuję – mówi ochryple. Teraz dostrzegam za nim karton przytwierdzony do wschodniej ściany ołtarza, naturalnej wielkości rysunek fresku z konturami tak wykropkowanymi, żeby można je było za pomocą węgla nanieść na ścianę. To, o czym ja wiem tak wiele w teorii, on potrafi w praktyce. Zbiera mi się na płacz na widok jego nowej umiejętności. Wiem, że nie powinnam tu być. Czy jest rozpustnikiem, czy nie jest, gdyby nas tu nakryto razem, nigdy byśmy się już więcej nie spotkali. Ale moja ciekawość przemaga strach i podchodzę do niego, by się bliżej przyjrzeć rysunkowi. Wciąż jeszcze mam go przed oczami – wspaniałość Florencji zaklęta w setkach zręcznych pociągnięć pióra. Na pierwszym planie dwie grupy ludzi zebranych po dwóch stronach obrazu wpatrują się w mary, na których leży dziewczęce ciało. Ci widzowie są cudowni, jakby żywcem przeniesieni na obraz mężczyźni i kobiety tego miasta, ze wszystkimi cechami charakteru odmalowującymi się na ich twarzach, z ich dobrocią i pogodą czy też dla odmiany z zaciekłym uporem. Jego uduchowione pióro dotyka teraz ziemskich spraw. Najlepiej to widać po tej dziewczynie. Natychmiast przyciąga oko. Nie dlatego, że znajduje się w środku kompozycji, ale z powodu jej niezwykłej delikatności. Mając wciąż w uszach sprośne opowieści Tomasa, nie mogę się nadziwić, skąd on wziął taką modelkę. Może on chodzi po mieście tylko po to, by ich szukać, a potem je malować? Czy prawdziwe prostytutki są takie młodziutkie? Jest oczywiste, że ta tutaj to raczej dziewczynka niż kobieta. Pod jej koszulą rysują się ledwie pączkujące piersi, a całe ciało ma w sobie coś z niezdarnej kanciastości, jakby jej kobiecość miała się dopiero wkrótce objawić. Ale najbardziej osobliwe w tym ciele jest to, że jest tak całkowicie pozbawione życia. – Och! – wyrywa mi się mimo woli. – Dużo się nauczyłeś w naszym mieście. Jak ty to robisz? Od razu można poznać, że ona nie żyje, kiedy na nią patrzę, wydaje się to całkiem jasne. Ale które kreski na to wskazują? Pokaż mi. Ilekroć rysuję ludzi, nie umiem odróżnić snu od śmierci. Często nawet z zamkniętymi oczami wyglądają, jakby wcale nie spali. No właśnie. Nareszcie to wypowiedziałam. Czekam, że mi się roześmieje w twarz albo okaże swoją pogardę w jakikolwiek inny sposób. Cisza narasta, a ja jestem tak wylękniona jak wtedy, kiedy oboje znaleźliśmy się w ciemnościach. – Powinnam ci powiedzieć, mój panie, że nie jest to wyznanie w obliczu Boga, bo On już o tym wie – mówię cicho. – Ale jest to wyznanie przed tobą, więc może mógłbyś coś na to odpowiedzieć. Patrzę poprzez niego w mrok kaplicy. Takie samo dobre miejsce jak inne. Te ściany z pewnością w przyszłości usłyszą gorsze rzeczy. – Rysujesz? – pyta cicho. – Tak. Tak. Ale chcę więcej. Chcę malować. Tak jak ty. – Nagle mi się wydaje, że to była najważniejsza rzecz na świecie, jaką mu miałam do powiedzenia. – Czy to takie straszne? Gdybym była chłopcem i miała talent, już bym terminowała u któregoś mistrza. Tak jak ty. Wtedy ja także umiałabym ozdobić te ściany malowidłami. A zamiast tego muszę tkwić w domu, podczas gdy moi rodzice szukają dla mnie męża. W końcu kupią dla mnie kogoś o dobrym nazwisku i będę musiała się przenieść do jego domu, prowadzić mu gospodarstwo, rodzić mu dzieci i zniknąć w tkance jego życia jak wyblakła nić w gobelinie. Tymczasem miasto będzie pełne artystów tworzących na chwałę Boga. I nigdy się nie dowiem, czy mogłabym robić to samo co oni. Nawet jeżeli nie mam twojego talentu, malarzu, to mam takie same pragnienia. Musisz mi pomóc. Proszę. I wiem, że zrozumiał. Nie śmieje się ani mnie nie odtrąca. Ale cóż może mi powiedzieć? Co ktokolwiek może mi powiedzieć? Nawet będąc w rozpaczy, domagam się zbyt wiele. – Jeżeli potrzebujesz pomocy, proś o nią Boga. To jest sprawa między tobą a Nim. – Ależ prosiłam. A on zesłał mi ciebie. – Odwraca głowę, tak że w świetle świec nie mogę dostrzec wyrazu jego twarzy. Ale jestem zbyt młoda i zbyt podekscytowana, bym mogła długo znieść jego milczenie. – Czy nie rozumiesz, że ty i ja jesteśmy sprzymierzeńcami. Gdybym chciała cię skrzywdzić, mogłabym opowiedzieć rodzicom, jaką mi zrobiłeś awanturę przy pierwszym spotkaniu tamtego popołudnia. – Tylko że i ty przekroczyłaś granice przyzwoitości tego dnia, tak samo jak ja – mówi spokojnie. – Tak jak robimy to teraz, będąc tu razem. – I zaczyna zbierać swoje rzeczy i przystępuje do gaszenia świec, a ja widzę, że wymyka mi się z rąk. – Dlaczego mnie odtrącasz? Czy dlatego, że jestem kobietą? – Biorę oddech. – Bo zdaje mi się, że wiele się od nich nauczyłeś w innych sprawach. – Zatrzymuje się, nie odwraca głowy ani w żaden inny sposób nie potwierdza, że moje słowa do niego dotarły. – Mam na myśli... mam na myśli tę dziewczynę na marach. Ciekawa jestem, ile jej zapłaciłeś, żeby się dla ciebie położyła... – Teraz się odwraca i patrzy na mnie, a w świetle świec wydaje się, że w jego twarzy nie ma ani kropli krwi. Ale nie ma odwrotu. – Wiem, co robisz nocami, mój panie, widziałam, jak wychodzisz z domu. Rozmawiałam z moim bratem Tomasem. Myślę, że ojciec byłby mocno zasmucony, gdyby się dowiedział, że malarz jego kaplicy spędza noce, łajdacząc się gdzieś po spelunkach. Wydawało się, że jest bliski płaczu. Choć może być, że Bóg zamieszkał w czubkach jego palców, on sam jest zupełnie bezradny wobec chytrych podstępów tego miasta. Jakiegoż musiał doznać rozczarowania, odkrywając, że te Nowe Ateny, do których przybył, to tylko siedlisko pokus zwodzących z drogi cnoty. Może Savonarola ma mimo wszystko rację. Może naprawdę zbyt mocno daliśmy się pochłonąć sprawom doczesnym, żeby nam to mogło wyjść na dobre. – Nic nie rozumiesz – powiedział głosem pociemniałym od bólu. – Proszę jedynie, byś spojrzał na moje rysunki. Powiedz mi szczerze, co o nich myślisz. Jeżeli to zrobisz, nie szepnę słowa. Co więcej, będę cię chroniła przed moim bratem. On może być znacznie bardziej szkodliwy niż ja. I... Oboje to słyszymy. Skrzyp otwieranych pod nami na dole drzwi wejściowych do domu. Oboje nas przejmuje ta sama zgroza i co tchu zaczynamy gasić wokół siebie świece. Gdyby tak teraz ktoś tu wszedł! Co ja sobie myślałam, podejmując takie ryzyko?! – Mój ojciec – szepcę w pochłaniających nas ciemnościach. – Był do późna na posiedzeniu w Signorii. Usłyszałam następnie jego głos rozlegający się na schodach, a potem trzask otwierających się gdzieś bliżej drzwi. Tomaso musiał zasnąć, czekając na niego. Ich głosy się mieszają ze sobą, a potem zamykają się jeszcze jedne drzwi. Robi się cicho. Tuż obok żarzy się w ciemności jak robaczek świętojański czerwona iskierka knota do zapalania świec. Stoimy tak blisko siebie, że czuję jego oddech na swoim policzku. Otacza mnie jego zapach, ostry i kwaśny, i czuję nagłe mdłości w żołądku. Gdybym wyciągnęła rękę, mogłabym dotknąć skóry na jego piersiach. Cofam się, jakby mnie oparzył i przewracam świecę na kamienną posadzkę. Hałas jest okropny. Chwila wcześniej a... – Ja wyjdę pierwsza – mówię, kiedy już odzyskałam równowagę. Mój głos brzmi ochryple ze strachu. – Zostań tu, póki nie usłyszysz, że zamknęłam drzwi. Mruczy coś potakująco. Obok iskierki knota ukazuje się teraz język płomienia świecy, który oświetla jego twarz. Podnosi świecę i wkłada mi ją do ręki. Nasze oczy spotykają się w jej świetle. Czy zawarliśmy umowę? Nie mam pojęcia. Szybko biegnę do drzwi. Stojąc już przed nimi, oglądam się za siebie i widzę na ścianie powiększony cień jego postaci, jak zdziera papier z muru przy ołtarzu, rozciągając ramiona niczym ukrzyżowany człowiek. IX Kiedy już jestem w swoim pokoju, słyszę, jak z gabinetu na dole poprzez kamienne schody rozlegają się podniesione głosy ojca i brata. Ból wierci mi znów tak ostro w brzuchu, że ledwo mogę stać prosto. Czekam, aż skończy się ta wymiana zdań, a potem znów schodzę ze schodów, postanawiając, że tym razem sięgnę do apteczki mamy po tamto lekarstwo. Ale nie tylko ja jedna znajduję się w miejscu, w którym nie powinno mnie być. Tomaso schodzi ze schodów, stąpając z lekkością rannego byka. Ale przynajmniej stara się iść cicho. Tak jest na tym skupiony, że wpada prosto na mnie, a kiedy się prostuje, ma skruszoną minę. – Alessandra! Aleś mnie przestraszyła – mówi ochrypłym szeptem. – Co ty tu robisz? – Słyszałam, że kłócicie się z ojcem – kłamię gładko. – To mnie obudziło. Dokąd idziesz? To już prawie rano. – Muszę się z kimś zobaczyć. – Co powiedział ojciec? – Nic. – Czy miał jakieś wiadomości o Plautilli? – Nie, nie, nie ma od niej żadnych wieści. – To o czym rozmawialiście? – Jego wargi zaciskają się jeszcze ciaśniej. – Tomaso? – pytam z lekką pogróżką w głosie. – O czym rozmawialiście z ojcem? Obrzuca mnie chłodnym spojrzeniem, jakby chciał mi pokazać, że choć rozumie, iż zawarliśmy pewien układ, na to ustępstwo idzie bez szczególnego oporu. – Są niepokoje w mieście. – Co za niepokoje? Chwilę milczy. – Stało się coś złego... Nocni strażnicy z Santo Spirito znaleźli dwa ciała. – Ciała? – Mężczyzny i kobiety. Zostali zamordowani. – Gdzie? Wziął głęboki oddech. – W kościele. – W kościele? Jak to możliwe? – Nikt nie wie. Znaleziono ich tego ranka. Leżeli pod ławkami. Podcięto im gardła. – Och! Ale było w tym coś więcej. Poznałam to po jego oczach. Moje myśli mimo woli powędrowały do ciała tamtej młodej kobiety rozszarpanej przez psy. – Co jeszcze? – Oboje byli nadzy. A jej coś wepchnięto w usta – rzekł ponuro i urwał, jakby powiedział już dosyć. Zmarszczyłam brwi na znak, że nie rozumiem. – To był jego kogut. Zobaczył moje zmieszanie, potem uśmiechnął się obleśnie i chwycił się za krocze. – Teraz rozumiesz? Ktokolwiek ich zabił, odciął mu potem koguta i wsadził jej w gębę. – Och! Kto mógł coś takiego zrobić? – Wiem, że musiało to zabrzmieć dziecinnie, ale w tej chwili poczułam się dzieckiem. – W Santo Spirito! Ale oboje znaliśmy odpowiedź. Ten sam szaleniec, który zmasakrował ciało tamtej dziewczyny znalezionej w bagnie obok kościoła Santa Croce. – To o tym obradowano w Signorii i na Radzie Bezpieczeństwa. Postanowiono przenieść te ciała. – Przenieść je? To znaczy... – Tak, żeby znaleziono je za miastem. – O tym powiedział ci ojciec dziś w nocy? Kiwnął głową. Ale dlaczego ojciec to zrobił? Jeżeli chce się utrzymać taką potworną rzecz w tajemnicy, to się o niej nie opowiada. A już szczególnie takim młodym ludziom jak Tomaso, którzy pół życia spędzają na ulicach miasta. Ale przecież tacy ludzie sami się mogą znaleźć w niebezpieczeństwie, jeśli nie zmienią swego zachowania... Ból brzucha najwyraźniej zmącił mi umysł. – Ale po co by mieli te ciała przenosić? Jeśli je tam znaleziono, to chyba powinny... – Co się z tobą dzieje, Alessandro? Czy ty głupiejesz w nocy? – westchnął. – Tylko pomyśl. Taka profanacja wywołałaby rozruchy. Miał rację. Istotnie by tak było. Przed paru tygodniami przyłapano jakiegoś wyrostka, jak obtłukuje kamienne posągi w niszach wokół starego kościoła Orsanmichele i tłum rzucił się na niego, tak że ledwie uszedł z życiem. Erila mówiła, że to jakiś obłąkaniec, ale Savonarola uwrażliwił to miasto na wszelkie rodzaje świętokradztwa i w trzy dni po wyroku sądu doraźnego kat wykonał na nim, wprawdzie niezbyt widowiskową, egzekucję. Świętokradztwo takie jak to dostarczyłoby przeorowi dodatkowej amunicji. Jak to powiedział o Florencji? „Kiedy szatan panuje nad miastem, rządzi wraz z nim jego niekoronowana małżonka – rozpusta, a stąd szerzy się takie zło, że pozostaje tylko plugastwo i rozpacz”. Musiałam jakoś ukryć mój wstrząs i przerażenie. – Tomaso – powiedziałam z uśmieszkiem – są bracia, którzy by się starali chronić swoje siostry przed takimi opowieściami. – I są siostry, które uwielbiają swoich braci. – Ale czy to by ciebie bawiło, przyznaj – powiedziałam cicho. – Szybko byś się tym znudził. Po raz pierwszy popatrzyliśmy na siebie i pomyślałam, jak inne byłoby nasze życie, gdybyśmy ze sobą nie wojowali. Wzruszył lekko ramionami i próbował mnie wyminąć. – Nie możesz teraz wychodzić. Teraz, kiedy się tego dowiedziałeś. To może być niebezpieczne. Nie odpowiedział. – To o to była ta kłótnia z ojcem, prawda? Zabronił ci wychodzić? Przytaknął głową. – Ale ja muszę wyjść, Alessandro. Jestem umówiony. Zaczerpnęłam głęboki oddech. – Kimkolwiek ona jest, musi poczekać. Popatrzył na mnie posępnie przez chwilę, a potem się uśmiechnął. – Nie rozumiesz, siostrzyczko. Nawet gdybym ja mógł poczekać, ona nie może. A zatem dobranoc – powiedział spokojnie i ruszył do wyjścia. Położyłam mu rękę na ramieniu. – Uważaj. Pozwolił, by tam spoczywała przez chwilę, potem ostrożnie się od niej uwolnił. Chciał coś do mnie jeszcze powiedzieć albo tak tylko mi się wydawało. Nagle się cofnął o krok. – O Boże, Alessandra, co się stało? Czy się skaleczyłaś? – Co takiego? – Spójrz na siebie. Ty krwawisz. Spojrzałam na swoją koszulę nocną. Istotnie na jej przodzie była świeża ciemna plama. I nagle wszystko stało się zrozumiałe. To nie bóle Plautilli czułam, ale swoje własne. To nadeszło. Chwila, przed którą najbardziej w życiu się wzdragałam. Zalała mnie wielka fala wstydu i gorący rumieniec wystąpił mi na twarzy. Zacisnęłam palce na koszuli nocnej tak, żeby nie było widać tej plamy. A wtedy poczułam ciepły strumyczek spływający w dół między udami. Tomaso oczywiście zauważył to wszystko i poczułam się jeszcze bardziej zbolała z przerażenia, że teraz zechce się na mnie odegrać. A jednak zrobił coś, czego nigdy nie zapomnę. Pochylił się ku mnie i dotknął mojego policzka. – A więc teraz chyba oboje mamy swoje sekrety – powiedział łagodnie. – Dobranoc, siostrzyczko. Minął mnie i zbiegł ze schodów. Usłyszałam, jak cicho się zamykają za nim drzwi. Wróciłam do łóżka i czułam, jak wycieka ze mnie krew. X Matka wróciła do domu wcześnie rano, kiedy wszyscy jeszcze spali. Zamknęli się z ojcem w pokoju. O dziesiątej obudziła mnie Erila, mówiąc, że ojciec wzywa mnie do swego gabinetu. Kiedy zobaczyła krew, uśmiechnęła się do mnie ze zrozumieniem, zmieniła mi prześcieradło i przyniosła kawałek szmatki na podpaskę. – Nikomu ani słowa o tym – powiedziałam. – Rozumiesz? Nikomu, póki ja sama nie powiem. – Musisz się więc z tym pospieszyć. Maria natychmiast to wywęszy. Erila szybko mnie ubrała i zeszłam na dół. Przy stole zastałam Lukę ze zmętniałym wzrokiem, napychającego się chlebem i galaretą z wieprzowiny. Zbyt mi było niedobrze, bym mogła jeść. Na mój widok wykrzywił się, a ja mu odpowiedziałam taką samą miną. Ojciec i matka czekali. Tomaso pojawił się chwilę później. Mimo że się przebrał, wyglądał na kogoś, kto wcale się nie kładł do łóżka. Gabinet ojca znajdował się w tym skrzydle pałacu, gdzie schodziły się damy ze swymi krawcowymi, by sobie dobrać którąś z najnowszych tkanin – na tyłach sali wystawowej. Pachniało tu kamforą i jakimiś innymi substancjami mającymi przepędzać mole. Całe wnętrze było nasycone zapachami. Dzieciom, a szczególnie Plautilli i mnie, nie wolno było tam wchodzić i dlatego bardzo lubiłam to miejsce. Z tego ciasnego, zawalonego pergaminowymi papierzyskami biura ojciec zarządzał swoim imperium, prowadząc handel z całą Europą i z częścią Wschodu. Prócz wełny z Anglii sprowadzał wiele barwników o wszelkich kolorach tęczy: cynober i realgar z Morza Czerwonego, koszenilę i oricello z Morza Śródziemnego, galasy z Bałkanów i ałun z Morza Czarnego, służący do utrwalania koloru. Kiedy tkanina była już wykończona, jeśli nie odpowiadała potrzebom florentyńskiej mody, jej bele wędrowały na statki i zasilały rynek luksusowych towarów w zamorskich krajach. Kiedy dziś to wspominam, myślę, że ojciec musiał czuć na swoich barkach ciężar całego świata, bo chociaż w zasadzie dobrze mu się wiodło, były okresy, kiedy przychodziły złe wieści. Gdy po stracie statku w czasie burzy albo po pirackim napadzie zamykał się nocą w swoim pokoju, a matka następnego dnia kazała nam chodzić na palcach, żeby go nie obudzić. Pozostał mi na zawsze w pamięci pochylony nad swymi księgami handlowymi albo nad listami, obliczający swoje zyski lub straty i wysyłający wiadomości do kupców, agentów i do tkackich manufaktur działających w miastach, których nazw nie potrafiłam poprawnie wymówić, a niekiedy nawet w krajach, gdzie nie wierzono, że Jezus Chrystus jest synem Bożym, chociaż palce i pogańskie oczy ich mieszkańców umiały rozpoznać jakość i piękno beli tkaniny. Takie listy co dzień wyfruwały z naszego domu jak gołębie pocztowe, podpisane, opatrzone pieczęcią i opakowane w materiał nieprzepuszczający wody dla ochrony przed zalaniem, a przed wysyłką skrupulatnie kopiowane na wypadek, gdyby jakimś zrządzeniem losu oryginał miał w drodze zaginąć. Trudno się dziwić, że ojciec, mając tyle spraw na głowie, mało zajmował się domem. Ale tego ranka wyglądał na szczególnie znużonego i twarz miał bardziej pooraną zmarszczkami niż zwykle. O piętnaście lat starszy od matki musiał mieć wtedy około pięćdziesiątki. Był bogaty, cieszył się poważaniem i dwukrotnie wybrano go na pomniejszego urzędnika państwowego, a ostatnio został członkiem Rady Bezpieczeństwa. Gdyby się posłużył wpływami, jakimi rozporządzał, mógłby na tej drodze awansować szybciej, ale mimo iż miał zmysł do interesów, był prostym człowiekiem, lepiej znającym się na przewozie towarów niż na polityce. Wierzę, że kochał nas i potrafił dać nauczkę Tomasowi i Luce, jeśli tego wymagało ich zachowanie, ale chyba lepiej się czuł w swojej wytwórni niż w domu. Odebrał wykształcenie wystarczające do tego, by – tak jak jego ojciec – zajmować się handlem, ale nie miał takiej wiedzy jak nasza matka ani nie umiał się tak pięknie wyrażać jak ona. Potrafił natomiast na pierwszy rzut oka określić, czy bela materiału jest równo ufarbowana i zawsze wiedział, jaki odcień czerwieni spodoba się damom w blasku słońca. A zatem mowa, jaką wygłosił do nas tego ranka, była jak na niego długa i głęboko przemyślana, jak podejrzewam, nie bez udziału matki. – Po pierwsze, mam dla was dobrą wiadomość. Plautilla czuje się lepiej. Matka została u niej na noc i wasza siostra doszła już do siebie. Matka siedziała wyprostowana z rękami złożonymi na podołku. Już od dawna doszła do doskonałości w sztuce kobiecego spokoju. Gdyby się jej nie znało, można by pomyśleć, że jest całkiem nieczuła. – Ale są inne nowiny, o których i tak dowiedzielibyście się z pogłosek, uznaliśmy więc, że powinniście usłyszeć o nich najpierw w domu. Zerknęłam na Tomasa. Czy naprawdę ojciec nam opowie o nagiej kobiecie z członkiem w ustach? Na pewno nie. – Signoria miała tej nocy posiedzenie z powodu zagranicznych wydarzeń, które naruszają nasze bezpieczeństwo. Król Francji na czele armii pojawił się na północy, by wyegzekwować swoje roszczenia do księstwa Neapolu. Zniszczył w Genui neapolitańską flotę i zawarł traktaty z Mediolanem i Wenecją. Ale by posunąć się dalej na południe, musi przejść przez Toskanię, więc wysłał do nas poselstwo z prośbą o poparcie jego roszczeń i o bezpieczny przemarsz jego armii. Z uśmieszku Tomasa, którym mnie obrzucił, poznałam, że wiedział więcej, niż mi wczoraj powiedział. Ale kobiety oczywiście nie mają głowy do polityki. – Więc będziemy się bić? – Oczy Luki zalśniły jak złote medaliony. – Słyszałem, że Francuzi to zawzięci wojownicy. – Nie, Luca. Nie będziemy się bić. Pokój przynosi więcej chwały niż wojna – powiedział poważnie ojciec, niewątpliwie świadom, jak podczas konfliktu zmniejsza się zapotrzebowanie na dobre tkaniny. – Za radą Piera de’Medici Signoria ogłosi neutralność, ale nie poprze żadnych francuskich roszczeń. Okażemy w ten sposób siłę, ale i rozwagę. Gdyby imię Piera zostało wymówione sześć miesięcy temu, uspokoiłoby to zapewne nas wszystkich, ale nawet ja wiedziałam, jak podupadła jego reputacja od śmierci jego ojca. Powiadano o nim, że bez jęków i wpadania w złość nie potrafi nawet wciągnąć butów. Jakże się zdobędzie na urok i spryt w pertraktacjach z królem, który wcale nie musi się liczyć z naszym państwem-miastem i może do niego po prostu wkroczyć i je stratować? – No, jeżeli pokładamy w nim nasze nadzieje, to równie dobrze możemy otworzyć bramy przed Francuzami i pokornie ich przywitać. Ojciec westchnął. – A jakiż plotkarz ci to opowiedział, Tomaso? Ten wzruszył ramionami. – Mówię ci, że Signoria wierzy w potęgę nazwiska Medyceuszy. Nie ma nikogo, kto by się cieszył takim szacunkiem u obcego króla. – A ja nie sądzę, byśmy musieli pozwolić im na przemarsz. Myślę, że powinniśmy się z nimi bić – oświadczył Luca, jak zwykle nie słuchając tego, co się do niego mówi. – Nie, nie będziemy z nimi walczyć. Spróbujemy się z nimi dogadać i ustalić warunki, Luca. Ich wojna nas nie dotyczy. Będzie to ugoda między równymi stronami. Możliwe, że nawet coś nam za to dadzą w zamian. – Co? Myślisz, że Karol będzie z nami dyskutował i przekaże Pizę w nasze ręce? – Nigdy przedtem nie widziałam, żeby Tomaso tak aroganckim tonem odzywał się do ojca. Mama patrzyła na niego surowym wzrokiem, ale on tego nie zauważał albo nie chciał zauważać. – On zrobi z nami, co zechce. Wie, że wystarczy, iż nam zagrozi, a nasza wielka republika rozsypie się jak domek z kart. – A ty jesteś tylko niedorosłym chłopcem, udającym mężczyznę i robiącym sobie z tego zabawę – powiedział ojciec. – Póki nie dorośniesz do tych spraw, lepiej by było, żebyś się powstrzymał od takich zdradzieckich opinii. Nie chcę ich słyszeć w tym domu. Zapadła chwila ciszy, a ja odwróciłam wzrok od obu. Wtedy Tomaso powiedział pokornie: – Dobrze, proszę ojca. – A gdyby jednak przyszli – obstawał przy swoim Luca – to czy wejdą do miasta? Czy ich wpuścimy? – O tym się postanowi, kiedy będziemy wiedzieli więcej. – A co z Alessandrą?– spytała spokojnie moja matka. – Moja droga, gdyby mieli tu przyjść Francuzi, Alessandrę wraz z innymi młodymi dziewczynami wyśle się do klasztoru. Już to zostało omówione. – Nie! – wykrzyknęłam. – Alessandro... – Nie chcę, żeby mnie wysłano do klasztoru! Jeżeli... – Zrobisz to, co ja uznam za stosowne – powiedział ojciec, teraz już naprawdę gniewnym głosem. Nie przywykł do takiej buntowniczości w rodzinie, a przy tym chyba zapomniał, jak bardzo już wyrośliśmy. Matka, bardziej pragmatyczna i mądrzejsza, spojrzała po prostu na swoje złożone na podołku ręce i powiedziała cicho: – Myślę, że nim powiemy tu coś więcej, powinniście wiedzieć, że wasz ojciec ma dla was jeszcze jedną nowinę. Popatrzyli na siebie, a ona lekko się uśmiechnęła. On z wdzięcznością przyjął jej pokierowanie rozmową. – Ja... możliwe, że w najbliższej przyszłości otrzymam zaszczytny urząd priora. Jeden z Rady Ośmiu. To istotnie zaszczyt, nawet jeśli fakt, że ojciec przedwcześnie wie o tym wyróżnieniu, świadczy o korupcji mechanizmu jej powoływania. Wspominając tę chwilę, nadal wyczuwam dumę w jego głosie, kiedy o tym mówi. Dumę tak wielką, że byłoby zgoła niestosowne pomyśleć, iż w tak krytycznym momencie lepiej, gdyby naszemu miastu służyli bardziej światli i doświadczeni ludzie. Bo gdyby ojciec miał zająć takie stanowisko, należałoby zarazem stwierdzić, że w naszym państwie źle się dzieje, a nie sądzę, by ktokolwiek z nas, nawet Tomaso, chciał się w swoich osądach posuwać tak daleko. – Ojcze – powiedziałam, widząc, że żaden z braci nie zamierza zabrać głosu – to przynosi wielki zaszczyt naszej rodzinie. – Wstałam z miejsca, podeszłam do niego, przyklękłam i ucałowałam jego rękę. Znów byłam jego posłuszną córką. Matka zerknęła na mnie z uznaniem. – Dziękuję ci, Alessandro – powiedział ojciec. – Zapamiętam to, jeżeli pewnego dnia zostanę członkiem rządu. Ale kiedy tak uśmiechaliśmy się wzajem do siebie, nie mogłam przestać myśleć o tych trupach i o krwi rozlanej pod ławkami w Santo Spirito, i o tym, jak Savonarola może się nimi posłużyć w swoich napaściach na miasto, które w obliczu zagrożenia obcą inwazją może go uznać za jeszcze większego proroka. Matka siedzi w swoim pokoju przy oknie. Przez chwilę myślę, że może się modli. Odkąd pamiętam, zwykła przebywać w milczeniu sama ze sobą, jakby nieobecna duchem. Nie widziałam, czy się wtedy zwraca do Boga, czy tylko jest pogrążona w rozmyślaniach, i nie śmiałam o to zapytać. Patrząc na nią od strony drzwi, zauważam, jaka wciąż jest piękna, choć dawno już minęła jej młodość, a ostre światło poranka nie sprzyja uwydatnieniu urody. Jak to jest, jak ona musi się czuć, kiedy rodzina wymyka się jej z rąk, a starsza córka ma zostać matką? Czy ma uczucie triumfu, że udało się ją przeprowadzić przez wody pomiędzy Scyllą a Charybdą, czy też zastanawia się, co zrobi sama ze sobą teraz, kiedy ona odeszła. Szczęściem dla niej zostałam jeszcze ja, więc ma się o kogo troszczyć. Czekam, aż mnie zauważy. Nie odwracając się, wie, że to ja. – Jestem bardzo zmęczona, Alessandro – powiedziała cicho. – Jeżeli to nie jest nic bardzo ważnego, wolałabym odłożyć to na później. Biorę głęboki oddech. – Chciałam, żebyś wiedziała, że nie pójdę do klasztoru. Ściągnęła chmurnie brwi. – Decyzja jeszcze nie zapadła. Ale jeżeli do tego dojdzie, zrobisz to, co ci się każe. – Ale przecież sama powiedziałaś... – Nie! Nie będę teraz o tym mówić. Słyszałaś, co powiedział ojciec. Jeżeli przyjdą Francuzi, co bynajmniej nie jest jeszcze pewne, to miasto nie będzie bezpieczne dla młodych kobiet. – Ale powiedział, że oni tu nie wejdą jako wrogowie. Jeżeli zawrzemy z nimi rozejm... – Posłuchaj – rzekła ostro, odwracając się wreszcie ku mnie. – Znać się na polityce to nie jest kobieca sprawa. A ty szczególnie tylko pogorszysz swoją sytuację, jeżeli okażesz, że się na niej znasz. Ale to nie znaczy, żebyś sama dla siebie miała się w niej nie orientować. Żadna armia nie okupuje miasta, nie roszcząc sobie do niego pewnych praw. A kiedy żołnierze są na wojnie, to nie są już zwykłymi ludźmi, tylko najmitami, i stanowią największe zagrożenie dla młodych dziewczyn. Pójdziesz do klasztoru. Zaczerpnęłam powietrza. – A gdybym była zamężna? Gdybym nie była już dziewicą i znajdowała się pod opieką swego męża? Czy wtedy byłabym bezpieczna? Popatrzyła na mnie. – Ale ty nie chcesz wychodzić za mąż. – Nie chcę, żeby mnie stąd odesłano. Westchnęła. – Jesteś jeszcze taka młoda. – Tylko w latach – odparłam. Dlaczego, pomyślałam, zawsze muszą być te dwa rodzaje rozmów. Jeden, który toczą kobiety w obecności mężczyzn, i drugi, kiedy jesteśmy ze sobą same. – Pod innymi względami jestem starsza od nich wszystkich. Jeżeli po to, żeby tu zostać, muszę wyjść za mąż, to tak zrobię. – Och, Alessandro, to nie jest dostatecznie dobry powód. – Mamo – powiedziałam – i tak się wszystko zmieniło. Plautilla odeszła, z Tomasem ciągle wojuję, a Luca żyje jakby w gęstej mgle. Nie mogę wiecznie studiować. Może to znaczy, że jestem gotowa. – I przez chwilę wydawało mi się, że naprawdę w to wierzę. – Przecież wiesz, że nie jesteś gotowa. – Teraz już jestem – oświadczyłam. – Zaczęłam krwawić ostatniej nocy. – Och! – Uniosła ręce, a potem znów je opuściła na podołek, tak jak zawsze robiła, kiedy chciała się uspokoić. – Och! – A wtedy się roześmiała i wstała z fotela, a ja zobaczyłam, że płacze. – Och, moje drogie dziecko – powiedziała, biorąc mnie w ramiona – moja droga, kochana dziecinko! XI Kiedy Karol ze swoją armią pojawił się u granic Toskanii, w mieście zaczęła się szerzyć panika i cała Florencja udała się do kościoła. Tej niedzieli zebrało się tyle ludzi w Santa Maria del Fiore, że tłum wylewał się na schody. Matka powiedziała, że było to największe zgromadzenie, jakie kiedykolwiek widziała na nabożeństwie, a ja miałam wrażenie, że czekamy na dzień Sądu Ostatecznego. Patrząc na kościelną kopułę, poczułam jak zawsze nagły zawrót głowy, jakby sama jej wielkość zakłócała równowagę umysłu. Ojciec powiada, że o tym cudzie Brunelleschiego mówi się w całej Europie – jak mogła powstać taka wielka struktura bez pomocy podtrzymujących ją przypór? Nawet teraz, kiedy wyobrażam sobie koniec świata, myślę o Santa Maria del Fiore i widzę, jak wypełnia się tłumem bogobojnych powstałych z grobów i jak pod jej kopułą biją z szelestem anielskie skrzydła. Mam jednak nadzieję, że w dniu Sądu Ostatecznego będzie tu lepiej pachniało, bo tamtego dnia od tylu ciał wisiał tu w powietrzu ciężki zaduch niczym opar jakiegoś smrodliwego kadzidła. Już zemdlało sporo biedniejszych kobiet, bo co pobożniejsze zaczęły pościć, by na rozkaz Savonaroli przywrócić miasto Bogu. Bogatsze jeszcze nie doszły do takiego stanu, by mdleć, choć zauważyłam, że były ubrane znacznie skromniej. To nie pora, by się narażać na zarzut próżności. Kiedy wchodził na kazalnicę, w całym kościele aż szumiało od pobożnych westchnień, ale kiedy się na niej pojawił, zapadła śmiertelna cisza. Była to największa ironia tego wieku, że najbrzydszy człowiek Florencji był zarazem najbardziej oddany Bogu. Świadczy jednak o sile jego wymowy fakt, że kiedy głosił kazanie, zapominało się o jego skarlałym ciele, świdrujących oczkach i haczykowatym niczym orli dziób nosie. Ta głowa, obok głowy jego najbardziej zaciętego wroga, Lorenza, mogłaby służyć jako model do kamiennego rzygacza. Można było sobie łatwo wyobrazić dyptyk przedstawiający dwa profile naprzeciw siebie, z nochalami tak potężnymi jak ich osobowości, na tle Florencji, stanowiącej pole ich walki. Ale kto by zechciał teraz podjąć ryzyko takiego malowidła? Kto by się ośmielił je zamówić? Jego wrogowie opowiadali, że jest taki niski, iż aby wydawać się wyższym, staje na książkach, przekładach z Arystotelesa i innych starożytnych, które sporządzili mu jego mnisi, aby mógł je podeptać. Inni utrzymywali, że staje na stołku zabranym ze swojej celi, jednym z nielicznych mebli, na które sobie pozwala w swoim skrajnie ascetycznym życiu. Powiadano, że jego cela to jedyna w San Marco, w której nie ma religijnych malowideł, tak się obawia, że potęga sztuki może podkopać czystość wiary, i że uśmierza wszelkie cielesne pożądania, biczując się co dzień. Chociaż zawsze byli tacy, którzy znajdowali upodobanie w samobiczowaniu, był to jednak wyszukany typ udręki, który nie do wszystkich przemawiał. Patrząc na to teraz, myślę, że nas, Florentyńczyków, zawsze bardziej pociągały uciechy niż ból, choć w czasach kryzysu strach rodził pragnienie wymierzenia sobie kary za grzechy. Stał przez chwilę w milczeniu z rękami zaciśniętymi na kamiennej balustradzie, mierząc wzrokiem zebrany wokół tłum. – Jest zapisane, że przeor winien pozdrowić swoje stado. Ale dziś was nie pozdrawiam. – Niemal to wysyczał, ale z każdym następnym słowem jego głos stawał się coraz bardziej donośny, aż wypełnił całą katedrę i wzbił się ku sklepieniu. – Gdyż dzisiaj zgromadziliście się w domu Bożym tylko ze strachu. Rozpacz liże wasze stopy jak płomienie ognia piekielnego i tęsknicie za odkupieniem. Przychodzicie więc do mnie, do człowieka, którego nicość dorównuje jedynie wspaniałomyślności Boga. Ale to On uczynił ze mnie swego rzecznika. Tak, sam Bóg okazuje mi się, błogosławi mnie swoim objawieniem i odsłania przede mną przyszłość. Ta armia, która czeka u naszych granic, została przepowiedziana. To jest miecz, który widziałem zawieszony nad miastem. Nie masz gniewu ponad gniew Boga. „Srebro swoje porzucą na ulice, a złoto ich upodobni się do nieczystości. Ich srebro i złoto nie zbawi ich w dzień gniewu Pana”. A Florencja leży jak padlina, nad którą roją się muchy, na płomiennej ścieżce Jego pomsty. Nawet tym, którzy dobrze znali Pismo Święte, trudno było się dopatrzyć logicznego związku w jego słowach. Okrył się potem i odrzuciwszy do tyłu kaptur, kiwał swoim wielkim nosem niczym dziobem. Powiadano, że na początku, kiedy zaczynał swoje kazania, jego głos był cienki i zadyszany, że stare kobiety zasypiały wtedy, a psy wyły u kościelnych drzwi. Ale teraz wyrobił sobie głos tak, że rozbrzmiewał jak grzmot. Grecy mogli to nazywać demagogią, ale było w tym coś więcej. On mówił do każdego. W oczach sługi Bożego grzech wszystkich zrównywał i pogrążał władzę oraz bogactwo. Umiał wykorzystać do swojej misji ferment polityczny. To dlatego uprzywilejowani tak się go obawiali. Ale były to rozważania, które nastąpiły później. Tymczasem się go słuchało. Z fałd swojej szaty wyciągnął małe lusterko. Skierował je na tłum. W pewnym ustawieniu odbiło się w nim światło świec i jego blask przemknął po całym kościele. – Czy widzisz, Florencjo? Postawiłem twoją duszę przed lustrem i co się ukazało? Rozkład i zgnilizna. To, co było niegdyś zbożnym miastem, rozlewa teraz więcej paskudztwa po swoich ulicach niż Arno w czasie powodzi. „Nie wstępuj na ścieżkę grzeszników, nie wchodź na drogę złych ludzi”. Ale Florencja zatkała sobie uszy na głos Pana. Kiedy zapada noc, bestia wyrusza i zaczyna się walka o jej duszę. Poczułam, że obok mnie Luca wierci się na swojej ławce. W naszym szkolnym pokoju jedynymi tekstami, które wydawały mu się interesujące, były te mówiące o wojnie i rozlewie krwi. Jeżeli walka miała być zacięta, to kimkolwiek był nieprzyjaciel, on chciał tam się znaleźć. – W każdej ciemnej ulicy, gdzie zgaszono światło Boże, panuje grzech i przemoc. Pamiętacie sponiewierane ciało tamtej młodej czystej kobiety. To był gwałt i sodomia. Wypal ich nieczystość, Panie, i niech ich dusze wyrzekną się grzechu w męce wieczystego ognia. To rozpusta, to cudzołóstwo. „Bo miód wycieka z warg obcej [kobiety], podniebienie jej gładkie jak olej, lecz w końcu będzie gorzka niby piołun i ostra jak miecz obosieczny. Jej nogi zstępują ku śmierci, do Szeolu zmierzają jej kroki, byś nie ujrzał drogi życia, jej ścieżki wiją się niedostrzegalnie”. Nawet Tomaso słuchał teraz uważnie. Ten zepsuty, rozpuszczony Tomaso, którego widok tak działał na kobiety, jak na ćmy płomień świec. Kiedyż on pomyślał o piekle? Ale myśli o nim teraz. To widać po jego oczach, bo przy całej jego zwykłej beztrosce gnębi go teraz myśl o tamtych zmasakrowanych ciałach i o groźbie wojsk francuskich u bram miasta. Zaciekawiona tym nowo zrodzonym w nim niepokojem, spojrzałam na niego. Wyczuł moje spojrzenie i robiąc do mnie krzywą minę, spuścił głowę. Wtedy wśród ławek po przeciwnej stronie przyciągnęła moją uwagę inna twarz. Jakiś mężczyzna z jasnym blaskiem w oczach wpatrywał się we mnie. Natychmiast mi się wydał znajomy, ale dopiero po chwili sobie uświadomiłam, gdzie go spotkałam. Oczywiście, na weselu Plautilli. To ten mężczyzna, który wspomniał o mojej znajomości greki i pomagał mi w krokach tańca. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, skłonił głowę i wydało mi się, że lekki uśmiech przebiegł przez jego twarz. Zmieszała mnie ta jawnie ku mnie skierowana uwaga i odwróciłam się do ambony. – Spytajcie siebie sami, mężowie i niewiasty Florencji, dlaczego Bóg nasłał na nas francuskie wojsko? Po to, aby nam ukazać, że to miasto zapomniało o nakazach Chrystusa. Miasto, które dało się olśnić blaskiem fałszywego złota, które przedłożyło wiedzę nad pobożność, pogańską rzekomą mądrość nad słowo Boże. Podczas gdy z ambony lały się na nas potoki gniewnych słów, z wnętrza kościoła rozległy się cichym jękiem chóralne głosy rozpaczy. – „Ponieważ prosiłem, lecz wyście nie dbali, rękę podałem, a nikt nie zważał, gardziliście każdą mą radą, nie chcieliście moich upomnień, więc i ja waszą klęskę wyszydzę, zadrwię sobie z waszej bojaźni, gdy bojaźń nadciągnie jak burza, a wasza zagłada jak wicher, gdy spotka was ucisk i boleść. Wtedy będą mnie prosić – lecz ja nie odpowiem, i szukać – lecz mnie nie znajdą”. O Florencjo, kiedy otworzysz oczy i wejdziesz na drogi Pańskie? Ten lament narastał, rozlegał się coraz głośniej, słyszałam nawet jego dźwięki wydobywające się z krtani Luki. Znów zerknęłam na tamtego mężczyznę. Nie słuchał Savonaroli. Wciąż patrzył na mnie. XII Cztery dni później za murami miasta w gaju oliwnym, obok drogi wiodącej z Florencji do wioski Impruneta znaleziono zmasakrowane ciała mężczyzny i kobiety. Upał panował już tak długo, że plonom zagrażała klęska suszy i duchowieństwo zorganizowało procesję z cudowną statuą Matki Boskiej z Im-pruety do miasta, gdzie miano odprawić modły. Jeśli Bóg rozgniewał się na Florencję, to może złagodzi swój gniew za wstawiennictwem Naszej Pani. A ponieważ procesja w swojej drodze do bram miasta gromadziła coraz liczniejsze tłumy, ludzie schodzili z utartego szlaku na pola. I tak pewien chłopiec, idący brzegiem winnicy, natknął się pod pędami winorośli na krwawą plamę. Na miejscu ojca, gdybym tak jak on zasiadała w Radzie Bezpieczeństwa, próbowałabym ustalić, jakiż to głupiec pozwolił umieścić te ciała w miejscu tak widocznym, ale oczywiście nikt nie podniósł tej sprawy. Ponieważ zbrodni dokonano poza murami miasta, nie była to sprawa czysto florentyńska, nie ogłoszono więc o niej na ratuszowym placu. A jednak wieść o morderstwie szerzyła się jak zaraza. Kobieta była prostytutką, a mężczyzna jej klientem. Ich trupy cuchnęły i w ranach roiło się od robactwa. Mieszkańcy naszego miasta nie byli zbyt przeczuleni. Kiedy karano kobietę za rozwiązłość, zbierały się potężne tłumy, by oglądać, jak jej obcinają nos. Ci sami ludzie przyglądaliby się pewnie, jak w imię sprawiedliwości wywleka się wnętrzności z człowieka, ale bluźniercza kara za występek wymierzona w tak okrutny sposób poruszyła ludzkie umysły i przypomniała ponure przepowiednie przeora. Kto mógł tego dokonać? Był to pokaz takiego znieprawienia, że można go odczytać jako akt odwetu. Sam szatan wydostał się z piekieł i przechadza się ulicami, upominając się o swoją własność. W domu ojciec zebrał nas razem, by nam opowiedzieć, jak przybyli i wyjechali francuscy posłańcy, przywożąc ze sobą dary i ucukrowane obietnice neutralności, niezapewniające jednak bezpieczeństwa. Czy one wystarczą, czy Karol ośmieli się wkroczyć do Toskanii? Jedyne, co mogliśmy teraz zrobić, to czekać. A upał trwał nadal. Jak się zdaje, wstawiennictwo Matki Boskiej niewiele pomogło. Siedziałam w swoim pokoju. Skończyłam malować Zwiastowanie, ale nie byłam z niego zadowolona. Dość dobrze uchwyciłam zaniepokojenie Matki Boskiej, a i ruch anioła został oddany z życiem, ale ich świat był jednobarwny, a moje palce wprost tęskniły za kolorem. W przeszłości robiłam, co mogłam, gospodarczym sposobem. Używałam wykradzionych z kuchni żółtek (kucharz wiedział, jak przepadam za merengami, do których się bierze same białka) i po ich zmieszaniu z bielą ołowiową otrzymywałam kolor zbliżony do koloru ludzkiej skóry. Wytwarzałam czerń ze spalonych łupinek migdałów i z sadzy zebranej z olejowej lampy, a kiedyś udało mi się nawet uzyskać niezły odcień śniedzi, kiedy nalałam octu do miedzianej miseczki. Ale kiedy ją potem znaleziono, poplamioną i powyginaną, w kuchni wybuchła awantura, a farba w ten sposób uzyskana okazała się blada. A zresztą, jakąż historię można zilustrować, używając jedynie czerni, bieli i zieleni? Minął prawie tydzień od czasu, kiedy spotkaliśmy się z malarzem w kaplicy. Robotnicy zaczęli już wznosić rusztowanie, by mógł zacząć pracę. Nie mogłam dłużej czekać. Zawołałam Erilę. Odkąd się dowiedziała o mojej miesiączce, ogarnęło ją podniecenie. Skoro zostanie wybrany dla mnie mąż, znajdzie się w domu, którego panią zostanie jej panienka, a wtedy jej wpływy nie będą miały żadnych granic. Miała znacznie większy apetyt na życie niż wielu niewolników. Ale też nie było ono dla niej tak okrutne jak dla innych. W innym domu zapewne zostałaby wykorzystana – w mieście roiło się od brzuchatych niewolnic, które służyły swoim panom zarówno w pokojach jadalnych, jak w sypialniach – ale mój ojciec nie był taki, i choć Luca próbował u niej szczęścia, odprawiła go ostro. Tomaso, o ile wiem, nigdy się wokół niej nie kręcił. Zbyt był próżny, by wdawać się w sprawy, gdzie nie mógł być pewien zwycięstwa. – A kiedy znajdę malarza, to co mam mu powiedzieć? – Zapytaj go, kiedy mogę mu to dostarczyć. Będzie wiedział, co to znaczy. – A ty wiesz? – spytała ostro. – Erila, proszę, zrób to dla mnie. Nie zostało już dużo czasu. I chociaż spojrzała na mnie surowo, to jednak poszła, a kiedy potem wróciła i powiedziała, że jutro rano będzie na mnie czekał w ogrodzie, podziękowałam jej i oświadczyłam, że pójdę tam sama. Obudziłam się o świcie. W powietrzu unosił się zapach świeżego pieczywa i żołądek aż mi się skręcał z głodu. Ogród w tylnym dziedzińcu był największą radością mojej matki. Był jeszcze młody, założony przed niespełna sześciu laty, ale ojciec obsadził go roślinami przywiezionymi z jego podmiejskiej willi, więc miał już dojrzały wygląd. Rosło tam młode drzewko figowe, drzewa rodzące granaty i włoskie orzechy, bukszpanowy żywopłot oplatał pachnący mirt, a grządki dostatecznie bogato obsiano ziołami, by dostarczyć do kuchni wystarczające ilości szałwii, mięty, rozmarynu i bazylii. Kwietne rabaty zmieniały tam barwy z każdą porą roku. Moja matka, rozmiłowana w naukach Platona, uważała, że ogrody są bliskie Bogu i zawsze wychwalała zbawienne oddziaływanie kontemplacji na młody umysł. Ja korzystałam z tego ogrodu głównie po to, by szkicować krzaczki i kwiaty, których rozmaitość była tak wielka, że można było nimi ozdobić cały tuzin obrazów zwiastowania czy narodzin Pańskich. Ogród ten miał jednak pewną ujemną stronę. Do roślin moja matka dodała ptactwo: gołębie z podciętymi skrzydłami i swoje ukochane pawie, dwa samce i trzy samice. Dla niej jednej zachowywały szacunek, a nawet okazywały jej przywiązanie. Rozpoznawały z daleka jej kroki, a ponieważ zawsze przychodziła do nich z torbą ziarna, samce pędziły jej na spotkanie. Kiedy już się najadły, odchodziły godnie, rozpościerając przed nią wachlarze swoich ogonów. Nienawidziłam ich zarówno za ich próżność, jak i za złośliwość. Kiedyś, gdy byłam młodsza, zachwycona ich kolorami, próbowałam jednego z nich pogłaskać, a one mnie podziobały i odtąd ich dzioby często się pojawiają w moich nocnych koszmarach. Kiedy myślałam o tych trupach znalezionych w winnicy czy o ciele młodej dziewczyny poszarpanym przez zwierzęta, nie mogę się opędzić od wyobrażenia, co dzioby tych pawi zrobiłyby z ich oczami. Ale tego ranka znalazły sobie inną ofiarę. Malarz siedział na kamiennej ławce, mając obok siebie zestaw pędzli i tuzin małych miseczek z różnymi farbami. Przed nim stały pawie, wydziobujące rozsypane ziarno, ze stulonymi i ciągnącymi się za nimi ogonami, a on uważnie im się przyglądał. Ale kiedy zobaczyły mnie, jeden z ptaków wydał przenikliwy, rozdrażniony krzyk i zwrócił się do mnie z pogróżką, rozwijając, jakby w nagłym wybuchu, cały wachlarz swego barwnego upierzenia. – Ach... nie ruszaj się – powiedział, chwytając za pędzle. Jego ręce tylko śmigały nad miseczkami; już w wyobraźni, nim palce dotknęły farb, zestawiał ze sobą kolory. Ale ja stałam jak sparaliżowana. – Proszę – powiedziałam. Teraz to on widział mnie w potrzebie. Wpatrywał się we mnie przez chwilę z przygotowanym pędzlem, zastygły jednak w pół ruchu na widok mojej paniki, potem wyjął garść ziarna ze swojej sakiewki i wyciągnął rękę, wydając jakieś dziwne przywołujące dźwięki z głębi krtani. Ptak szarpnął głową, jakby na znak wdzięczności, i przybliżył się do jego wyciągniętej dłoni. – Nie ma się co ich bać. Są zupełnie nieszkodliwe. – To ty tak sądzisz. Dotąd mam na ręce bliznę, która dowodzi czego innego. Stałam, przyglądając się mu. Trzeba pewnej odwagi, by pozwolić ptakowi jeść z własnej ręki. Moja matka i on to byli jedyni ludzie, jakich znałam, którym się to udawało. – Jak ty to robisz? To niesprawiedliwe, że Bóg dał ci nie tylko palce Fra Angelica, ale także dotknięcie świętego Franciszka. Wciąż wpatrywał się w ptaka. – W klasztorze moim zajęciem było karmienie zwierząt. – Ale nie takich – wymamrotałam. – Nie – powiedział ze wzrokiem utkwionym w nastroszonego ptaka. – Nigdy przedtem nie widziałem takich stworów. Chociaż o nich słyszałem. – Dlaczego chcesz je malować? Święta Katarzyna chyba nie obcowała ze zwierzętami. – Anielskie skrzydła – odpowiedział. Okrutny dziób wciąż wybierał ziarna z jego dłoni. – Do Zwiastowania nad ołtarzem. Potrzebuję do nich piór. – Musisz wobec tego uważać, żeby twoje anioły nie wyglądały świetniej niż sam Bóg. – Mówiąc to, pomyślałam, jak łatwo się nam teraz rozmawia, jakby poranne słońce wypaliło rozdźwięk między nami wyczuwalny w ciemnościach kaplicy. – A czyje pióra dawałeś twoim aniołom tam na Północy? – Gołębi... gęsi, łabędzi. – Oczywiście. Twój biały Gabriel. – I znowu zobaczyłam puszyste skrzydła na surowym fresku na ścianie jego pokoju. Ale teraz nauczył się biegle posługiwać kolorem. Widać to było po jego rękach. Co bym dała za to, żeby móc upaprać sobie ręce czerwienią w tak wielu odcieniach! Paw, wydziobawszy do czysta ziarna z jego dłoni, odszedł sobie wolnym krokiem, wręcz obraźliwie nie zwracając uwagi na moją obecność. Stałam o kilka kroków od malarza w świetlistym porannym powietrzu i poczułam dojmującą tęsknotę, świeżą jak rosa na liściach. On znowu wziął pędzel do ręki. Przysunęłam się bliżej. – Kto ci sporządza farby, malarzu? – Ja sam. – Czy to trudne? – Na początku być może. Ale teraz już nie. Poczułam, że palce tak mnie swędzą, by dotknąć tych farb, iż musiałam zacisnąć dłonie w pięści. – Umiem nazwać każdy odcień koloru na wszystkich murach Florencji i znam przepisy na uzyskanie wielu farb. Ale nawet gdybym mogła zdobyć odpowiednie składniki, to nie mam pracowni, gdzie mogłabym je wymieszać, ani czasu dla siebie, bo wciąż jestem pod czyimś nadzorem. – Urwałam. – Tak mam już dosyć piór i atramentu. Cień w ten sposób uzyskany nie ma życia i wszystko, co narysuję, wygląda jakoś smutno. Tym razem podniósł głowę i nasze spojrzenia się spotkały. I tak jak w kaplicy, poczułam, że mnie zrozumiał. Zwój rysunków palił mi dłoń. Było w nim moje Zwiastowanie i z tuzin innych, które uznałam za bardziej ambitne czy udane. Teraz albo nigdy. Poczułam, jak ze strachu pocą mi się ręce. To ze strachu byłam wobec niego bardziej szorstka, niż zamierzałam. Wyciągnęłam rulon ku niemu. – Nie chcę żadnych uprzejmości. Rozumiesz? Chcę prawdy. Nie poruszył się i po ciszy, jak zapadła po moich słowach, zrozumiałam, że zepsułam coś, co zaczęło powstawać między nami, ale zbyt byłam zdenerwowana, by umieć się zachować inaczej. – Przykro mi, ale nie mogę oceniać twoich rysunków – oświadczył spokojnym tonem. – Mogę jedynie wykonywać swoją pracę. Choć nie powiedział tego niegrzecznie, jego słowa były jak dźgnięcie pawiego dzioba w moją duszę. – A zatem mój ojciec pomylił się co do twojego talentu. I zawsze będziesz tylko terminatorem, a nigdy mistrzem. – Moja ręka była wciąż wyciągnięta. Wypuściłam z niej papiery, które spadły obok niego na ławkę. – Twoja ocena albo dobre imię. Nie zostawiasz mi wyboru, malarzu. – A jaki ty wybór pozostawiasz mnie? – Tym razem nie odwrócił spojrzenia. Mierzył mnie długo wzrokiem, dłużej niż grzeczność na to pozwala, aż wreszcie to ja musiałam spuścić oczy. Na końcu ogrodu ukazała się Erila. Dla zachowania pozorów zdziwiłam się na jej widok, choć wiedziałam, że cały czas nie spuszcza nas z oka. – Co tu robisz? – spytałam po włosku. – Szpiegujesz mnie? – Och, panienko, proszę, nie gniewaj się na mnie – powiedziała potulnie z wyraźnie udawaną pokorą. – Twoja matka cię szuka. – Matka? O tej porze? Coś jej powiedziała? – Że jesteś w ogrodzie i rysujesz liście. – Och! – zwróciłam się do niego. – Musisz iść – powiedziałam po łacinie. – Szybko. Nie może cię zastać ze mną. – A co z twoimi liśćmi? Najwidoczniej coraz lepiej sobie radził z włoskim. Wziął do ręki kawałek węgla. Spod jego palców wyrósł pomarańczowy krzew mojej matki o owocach tak ciężkich, że czuło się, iż lada moment opadną. Kiedy wręczył mi rysunek, nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Zebrał pędzle i włożył je do leżącej obok torby, potem wziął rulon moich rysunków i także je tam wsunął. – Wszystko jedno, co o nich powiesz! – krzyknęłam za nim. – Tylko nie kłam. Bardzo mi smakował świeży chleb upieczony przez naszego kucharza z konfiturą z pigwy. Zjadłam go za dużo, podczas gdy matka, jakoś dziwnie zdenerwowana, popijała tylko wino rozcieńczone wodą. Wcześnie rano przyszedł posłaniec z listem, choć musiała zapewne już uprzednio o nim wiedzieć. Plautilla zaprasza rodzinę i przyjaciół na małe przyjęcie. Dziecko ma się urodzić za kilka tygodni i właśnie przyszła pora, by pochwalić się śliczną bielizną i ubrankami przygotowanymi na jego przyjście. Niezbyt szczególnie mnie to obchodziło, ale matka, przeciwnie, zdawała się myśleć wyłącznie o tym. Kazała Erili uczesać mnie i przygotować suknie, bym mogła sobie dobrać którąś z nich. – Jeżeli nie chcesz się na niego zgodzić, to musisz szybko znaleźć jakiś dobry powód – powiedziała Erila, trzymając w zębach szpilki i zaczesując mi włosy do tyłu, podpięła je ciężkimi grzebieniami wysadzanymi perłami. – O czym ty mówisz? – O czym mówię? A kiedyż to chodziłaś taka wysztafirowana w odwiedziny do twojej siostry? Ściągnęła drugi lok z gorących szczypiec i patrzyłyśmy w lustrze, jak się wije z boku mojej twarzy. Przez chwilę oba utrzymywały się w doskonałej symetrii, potem lewy osunął się zdecydowanie niżej niż jego partner. Kiedy matka mnie zobaczyła, nawet nie próbowała ukryć swego zaniepokojenia. – O Boże, twoje włosy są takie ciemne. Może powinnyśmy były jednak je ufarbować. Za to na pewno uda nam się dobrać ci odpowiednią suknię. Popatrzmy. Tkaniny przetykane złotem wciąż są w modzie, ale sądzę, że twój ojciec wolałby cię widzieć w jakichś barwniejszych jedwabiach. Przy twojej cerze będzie ci dobrze w czerwieni z Indii Zachodnich. Mój ojciec, choć wierzył w skuteczny wpływ mody na jego interesy, odkąd pamiętam, nigdy nie zwracał najmniejszej uwagi na to, jak jestem ubrana. – Czy nie sądzisz, że ta suknia jest nieco za strojna? – spytałam. – Nie chcielibyśmy powodować gniewu pobożnego ludu na ulicach. – Ten kaznodzieja jeszcze nie rządzi miastem – rzuciła moja matka, a ja pomyślałam, że po raz pierwszy usłyszałam w jej głosie nutę pogardy do niego. – Wciąż jeszcze możemy się ubierać, jak się nam podoba, jeżeli chodzi o naszą rodzinę. Dobrze ci w tym kolorze. I zrób coś ze swoją twarzą. Może ją przypudruj, żeby rozjaśnić sobie cerę. Erila ci to zrobi, jeśli nie będzie marnować zbyt wiele czasu na plotki. – Mamo – powiedziałam – jeżeli tu przypadkiem chodzi o jakiegoś mężczyznę, to najlepiej wybrać takiego, który jest ślepy. Nie będzie wtedy widział braków mojej urody. – Ależ mylisz się, moja droga. Jesteś śliczna. Śliczna. Masz w sobie tyle blasku i świeżości. – Jestem zdolna – powiedziałam kwaśno. – A to nie to samo, jak powtarzano mi wiele razy. – Kto ci to powiedział? Nie Plautilla. Ona nie jest taka okrutna. Zawahałam się. – Nie, nie Plautilla. – Tomaso? Wzruszyłam ramionami. – Twój brat ma ostry język. Może lepiej by było, żebyś nie robiła sobie z niego wroga. – To nie ja zaczynam – powiedziałam ponuro. – To on lubi ze mną zadzierać. – No, mniejsza o to. Jeżeli dochodzi do ważnych spraw, krew jest zawsze gęstsza niż woda – powiedziała twardo. – No to pomyślmy teraz o pantoflach. XIII Plautilla była jak statek pod pełnymi żaglami. Nawet twarz zrobiła się jej pulchna. Jakby tonęła w obfitości własnego ciała. Jej włosy straciły swój czarodziejski odcień. Nie miała teraz czasu, by je rozjaśniać. Z tym brzuchem nie może się już pewnie wdrapać na dach. I zdawało się, że jej na tym nie zależy. Była gruba i łagodna jak zwierzę u wodopoju. Za ciężka, by się poruszać. A przy tym było tak gorąco. My przybyliśmy pierwsi. Matka przyniosła ze sobą cukierki i migdały w lukrze, a Plautilla oprowadziła nas po świeżo urządzonej sypialni. Na ścianach wisiały nowe gobeliny, a na łóżkach leżała ręcznie haftowana pościel, ozdobiona monogramami i wzorzyście oblamowana. Obok stała dziecięca kołyska pokryta adamaszkową kołderką ze złotymi i srebrnymi frędzelkami. Poczesne miejsce w pokoju zajmowała wypraw-na skrzynia, ale tańczące na niej Sabinki zdawały się zbyt pełne życia jak na taki duszący upał. Czy w okresie upałów słabnie męska żądza? Z pewnością dziecko poczęte w pełni lata ma w sobie coś podejrzanego, coś, co ma związek z podwójnym żarem – powietrza i pożądania. Ale wtedy nie byłam jeszcze dosyć dorosła, by móc wiedzieć o tajnikach tej sprawy. Bez wątpienia miałam się tego dopiero nauczyć. Słyszałam od Tomasa, że Maurizio zrobił zakład, stawiając trzydzieści florenów przeciw czterystu, że urodzi mu się córka. Jeśli wygra, zrekompensuje sobie w ten sposób zawód, że to nie syn, ale wątpię, czy ta wygrana pokryłaby mu poniesione wydatki. Wszystko było według ostatniej mody: znakomite białe wino dla przyszłej matki i młode gołębie, aby miała co jeść po porodzie, bo ich mięso jest łatwo strawne. Z dziedzińca na dole dobiegało gruchanie ptaków nieświadomych swego losu. Zaangażowano już położną, by czekała w pogotowiu, i właśnie poszukiwano odpowiedniej mamki. Pokój był gustownie umeblowany, obwieszony małymi obrazkami o treści religijnej i obstawiony figurkami tak, aby Plautilla mogła patrzeć na piękno rzeczy i w ten sposób kształtować piękno i dobry charakter swojego dziecka. Wywarło to na mnie duże wrażenie. Należy przyznać, że Maurizio zrobił, co mógł, żeby jego pulchna gołąbeczka miała wszystko, czego zapragnie. – Mama mówi, że malarz wykonał piękną tacę na prezent urodzinowy – rzuciła zadyszana, kiedy skończyliśmy obchód jej włości. – Twierdzi, że jest cudowna. Prosiłam, żeby po jednej stronie był na niej ogród miłości, a po drugiej szachownica. Maurizio lubi grać w szachy – powiedziała, a potem zachichotała dziewczęco ze swoich słów. Czy ja też będę mówiła takie rzeczy, kiedy zostaną mężatką? Patrzyłam na swoją grubą szczęśliwą siostrę z rodzajem przerażenia. Wie o tyle więcej niż ja. Czy jednak zdobędę się na to, by ją wypytać? – Nie martw się – powiedziała, trącając mnie ukradkiem w ramię. – Teraz, kiedy już masz miesiączkę, wkrótce to wszystko poznasz. – Zrobiła figlarną minę. – Chociaż muszę ci powiedzieć, że to wcale nie jest takie jak czytanie książek. A więc jakie? – chciałam zapytać. Powiedz mi. Powiedz mi wszystko, myślałam. – Czy to boli? – wyrwało mi się mimowolnie. Wydęła wargi i spojrzała na mnie, delektując się swoją przewagą. – Oczywiście – odparła. – Po tym można poznać, że jesteś czystą dziewicą. Ale to mija. A potem nie jest tak źle. Naprawdę. A ja, patrząc na nią, pomyślałam, że istotnie tak sądzi i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że moja głupiutka siostra chyba odnalazła właśnie coś, co jej pozwoli dobrze przejść przez życie. Byłam z tego rada dla niej i tym bardziej przerażona swoją przyszłością. Przerwałyśmy rozmowę, bo przyszli nowi goście, przyjaciele rodziny, przynoszący ze sobą małe podarki. Plautilla kręciła się wokół nich, śmiejąc się i radując. A potem pojawił się tamten nieznajomy. Miał na sobie aksamitny kaftan koloru wina, bardziej elegancki niż ten, w którym był w kościele i który z pewnością spodobałby się mojemu ojcu. Wyglądał starzej niż wtedy, gdy go widziałam, ale światło dzienne jest bardziej okrutne niż blask świec czy lampy oliwnej. Zauważył mnie natychmiast, ale najpierw złożył wyrazy uszanowania mojej matce. Widziałam, jak podała mu rękę i potraktowała z całą uwagą. Spotkali się chyba nie pierwszy raz. Czy byłam zaskoczona? Dotąd nie jestem pewna. Ktoś mi kiedyś, znacznie później, powiedział, że gdy się spotyka ludzi, którzy mają zaważyć na naszym życiu, poznaje się to od pierwszego spojrzenia. Nawet kiedy się nam wcale nie podobają. A ja go rozpoznałam i on rozpoznał mnie. Boże, miej nas w swojej opiece! Przyłapałam gdzieś w kącie salonu Plautillę i przyparłam ją do ściany tak mocno, jak na to mi pozwalał jej brzuch. – Kto to jest? – Kto? – Plautilla, nie mogę cię uszczypnąć jak dawniej, bo boję się, że zaczniesz rodzić, a ja nie będę mogła znieść twoich krzyków. Ale jak twoje dziecko już przyjdzie na świat, będę mogła cię szczypać bezkarnie, bo upłyną całe lata, nim ono weźmie mi to za złe. – Alessandra! – No więc kto to jest? Westchnęła. – Nazywa się Cristoforo Langella. Pochodzi ze szlacheckiej rodziny. – Z pewnością – powiedziałam. – Więc dlaczego się mną interesuje? Ale nie było czasu na dalsze rozmowy. On odszedł już od matki i zmierzał w naszą stronę. Plautilla odsunęła się ode mnie i cała w uśmiechach przewędrowała przez salon. Ja stałam zesztywniała, przyglądając się swoim stopom, w postawie sprzecznej z wszelkimi wymogami wdzięku i kobiecości. – Pani – powiedział, skłoniwszy się lekko przede mną – nie byliśmy sobie chyba formalnie przedstawieni. – Nie – mruknęłam, zerkając na niego. Miał koło oczu wyraźnie zarysowane kurze łapki. Potrafi się przynajmniej śmiać, pomyślałam. Ale może także naśmiewać się ze mnie. Znów wbiłam wzrok w podłogę. – Jak dzisiaj z pani nogami? – zapytał po grecku. – Może niech pan sam je zapyta? – odpowiedziałam tonem dziecięcego nadąsania. Czułam, że matka mnie obserwuje, życząc sobie, żebym się należycie zachowała. Chociaż nie mogła dosłyszeć, co między sobą mówimy, dość dobrze mnie znała, by rozpoznać z mojej miny kpiącą postawę, jaką wobec niego przyjęłam. Znów się przede mną skłonił, tym razem znacznie niżej, i zwrócił się do rąbka mojej sukni: – Jak się macie, stopki? Musicie się cieszyć, że tu nie ma muzyki. – Urwał. Potem spojrzał na mnie z uśmiechem. – Widzieliśmy się w kościele. Co pani myśli o kazaniu? – Myślę, że gdybym była grzesznicą, kazałby mi powąchać, jak pachnie wrzący olej. – No to ma pani szczęście, że nie jest grzesznicą. Czy sądzi pani, że wielu z tych, co go słuchają, nie czuje tego zapachu? – Niewielu. Ale sądzę, że gdybym była biedna, słyszałabym przede wszystkim potępieńcze krzyki tych wyżej postawionych. – Hm. Sądzi pani, że on głosi bunt? Zastanowiłam się nad tym. – Nie. Ale myślę, że głosi groźbę. – To prawda. Słyszałem, że on wylewa swoją złość na wszystkich, nie tylko na bogaczy. I nie tylko ich straszy. Odnosi się bardzo krytycznie do Kościoła. – A może Kościół na to zasługuje? – Istotnie. Wie pani, że nasz obecny papież nad wejściem do swojej sypialni zawiesił sobie obraz Madonny? Tylko że ta Madonna ma rysy jego kochanki. – Naprawdę? – szepnęłam, natychmiast urzeczona taką wspaniałą plotką. – O tak. Opowiadają, że jego stół tak się ugina pod ciężarem pieczonych ptaków śpiewających, iż w lasach wokół Rzymu panuje cisza, i że jego dzieci są przyjmowane w papieskiej rezydencji, jakby grzech nie był grzechem. Ale czy nie powiedziałaby pani, że błądzić jest rzeczą ludzką? – Nie wiem. Sądzę, że po to jest konfesjonał. Roześmiał się. – Czy zna pani freski Andrei Oregni w refektarzu Santa Croce? Potrząsnęłam głową. – Na jego przedstawieniu Sądu Ostatecznego diabły trzymają w zębach głowy zakonnic, a szatan wygląda, jakby cierpiał na niestrawność, tak się objadł kapeluszami kardynalskimi. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. – Powiedz mi zatem, Alessandro Cecchi, czy podoba ci się sztuka naszego zacnego miasta. – Och, uwielbiam ją – powiedziałam. – A panu? – Ja też ją uwielbiam. I dlatego moja dusza nie drętwieje ze strachu od słów Savonaroli. – Nie jest pan grzesznikiem? – zapytałam. – Wręcz przeciwnie, często grzeszę. Ale wierzę w moc miłości i piękna jako odmiennej drogi do Boga i zbawienia. – Tak jak starożytni. – Tak – powiedział teatralnym szeptem – ale nie mów o tym nikomu, bo definicja herezji rozszerza się z minuty na minutę. Choć wiedziałam, że to naiwne, poczułam się poruszona tym jego konspiracyjnym szeptem. – Dochowam pańskiej tajemnicy – powiedziałam. – Wiedziałem, że tak będzie. Niech więc mi pani powie, jakie można powziąć środki obrony, kiedy nasz oszalały mnich naucza, że niepiśmienne stare baby wiedzą więcej o sprawach wiary niż wszyscy greccy i rzymscy myśliciele razem wzięci. – Powinno się mu dać egzemplarz Obrony poezji Boccaccia. Klasyczne mity w jego przekładzie stanowią obraz najbardziej chrześcijańskich cnót i prawd moralnych. Cofnął się o krok i spojrzał na mnie. Chyba nie mogę się mylić, że dojrzałam podziw w jego oczach. – Słyszałem, że jest pani nieodrodną córką swojej matki. – Nie powinno to być dla mnie zbyt wielką pociechą, mój panie. Mój brat lubi wszystkim opowiadać, że kiedy była ze mną w ciąży, była świadkiem aktów przemocy na ulicach i coś się we mnie od tego pokręciło w jej łonie. – Twój brat jest więc okrutny. – Ale może być także prawdomówny. – Jednak w tym przypadku się myli. Lubisz się uczyć. Nie ma w tym nic złego. Czy czytujesz tylko klasyków, czy lubisz także naszych pisarzy? – Myślę, że Dante Alighieri jest największym poetą, jakiego wydała Florencja. – I kiedykolwiek wyda. Jesteśmy co do tego zgodni. Umiesz na pamięć Boską komedię? – Nie całą – powiedziałam. – Ja mam dopiero piętnaście lat. – I tak dobrze. Gdybyś umiała całą, byłby to chyba koniec świata. – Popatrzył na mnie przez chwilę. – Słyszałem, że rysujesz. – Ja... Kto panu powiedział? – Nie musisz się mnie obawiać. Ja ci zawierzyłem mój sekret, pamiętasz? Wspominam o tym, bo jestem pod wrażeniem. To niezwykłe. – Nie zawsze tak było. W dawnych czasach... – Wiem. W dawnych czasach córka Varrona, Maria, wsławiła się swoją sztuką – uśmiechnął się. – Nie tylko ty czytujesz Albertiego. Chociaż on nie mógł wtedy wiedzieć, że nasz Paolo Uccello miał córkę, która pracowała w jego warsztacie. Nazywano ją Wróbelkiem. – Urwał. – Może mogłabyś mi kiedyś pokazać swoje rysunki. Chętnie bym je obejrzał. U jego boku pojawił się służący, częstując go słodyczami i korzennym winem. Wziął kielich i podał go mnie. Ale czar prysł. Staliśmy obok siebie w milczeniu, każde z nas patrzyło w inną stronę. Milczenie się przeciągało. Potem zapytał spokojnym tonem, jakim mówił do mnie wtedy w tańcu: – Wiesz, Alessandro, dlaczegośmy się tu dziś spotkali? Poczułam ucisk w żołądku. Powinnam była oczywiście odpowiedzieć: „nie”, tak jak uczyła mnie moja matka. Ale prawdą jest, że wiedziałam. Jak bym mogła nie wiedzieć? – Tak – powiedziałam. – Chyba tak. – Czy gotowa jesteś na to się zgodzić? Spojrzałam na niego. – Nie wiedziałam, że moje uczucia zostaną wzięte pod uwagę. – Tak. Dlatego cię o to pytam. – Bardzo pan uprzejmy. – Poczułam, że się rumienię. – Nie. To nie o to chodzi. Ale chciałbym sądzić, że zachowuję się uczciwie. Oboje jesteśmy dziwnymi rybami w tym morzu. Zbliża się ku końcowi czas samotnej walki. Pomów z matką. Niewątpliwie wkrótce się zobaczymy. Odszedł ode mnie i za chwilę opuścił całe zgromadzenie. XIV Wiele za nim przemawia, Alessandro. Jego ojciec i matka nie żyją, więc będziesz panią u siebie. Jest wykształcony. Pisze wiersze, jest znawcą i mecenasem sztuki. Matka była zbyt podniecona, by trzymać ręce splecione na podołku. Miałam za sobą dzień i noc wzrastającego niepokoju. – To brzmi tak, jakby był najlepszą partią w mieście. Dlaczego się dotąd nie ożenił? – Chyba coś pisał i temu poświęcał wszystkie siły. Niedawno umarli dwaj jego bracia, obaj bezpotomnie. Chodzi mu o przekazanie nazwiska. – Potrzebuje syna. – Tak. – I do tego potrzebna mu żona. – Tak. Ale myślę, że on po prostu chce mieć żonę. – Przedtem nie chciał. – Ludzie się zmieniają, Alessandro. – On jest stary. – Tak, ma swoje lata. Ale to nie zawsze jest wadą. Myślałam, że właśnie ty powinnaś to rozumieć. Siedziałam, utkwiwszy wzrok w rzeźbionym oparciu ławy. Było wczesne popołudnie i reszta domowników spała. Nasza letnia lodżia na szczycie domu, otwarta na lekki przewiew, jaki mogła nam zaoferować pogoda, miała ściany pomalowane na najzimniejszy zielony kolor, by przypominała naturę. Ale nawet i tu było za gorąco, by myśleć. O tej porze roku zazwyczaj bywaliśmy na wsi, w posiadłości ojca. Nasza obecność w mieście była jeszcze jedną oznaką jego obywatelskiego zaniepokojenia. – Co o nim myślisz, mamo? – Niewiele wiem, Alessandro. Pochodzi z dobrej rodziny i pod tym względem będzie to najbardziej godna partia. Co do reszty, jedyne, co mogę powiedzieć, to że zobaczył ciebie na weselu Plautilli i parę tygodni temu zwrócił się do twego ojca. Nie należy do naszego kręgu. Słyszałam o nim, że ponieważ oddaje się wiedzy, nie zajmuje się polityką. Ale jest kulturalny i poważny, a jeżeli weźmie się pod uwagę napięcia obecnego okresu, może się to okazać całkiem rozsądne. Poza tym jest dla mnie kimś równie nieznanym jak dla ciebie. – A jakie krążą o nim plotki? Co mówi Tomaso? – Twój brat mówi źle o wszystkich. Chociaż, ciekawa rzecz, kiedy teraz o tym myślę, o nim nigdy nie powiedział złego słowa. Nie jestem pewna, czy go zna. Ale, Alessandro, on ma czterdzieści osiem lat. Będzie żył dalej tak jak dotąd. To nie ulega wątpliwości. – Mężczyźni żyją, kobiety czekają. – Och, Alessandro, jesteś za młoda, by głosić takie dojrzałe sentencje – powiedziała takim samym tonem, jakim uspokajała tysiące moich wybuchów. – To nie taka tragedia. Będziesz umiała urządzić sobie życie. On może się cieszyć swoim własnym towarzystwem, tak jak ty swoim. – Będzie to więc małżeństwo oparte na trzymaniu się z dala od siebie? – Niemniej jednak dające z tego powodu zadowolenie. Wiesz, że są sprawy, których dotąd nie rozumiesz, choć trudno ci będzie w nie uwierzyć. Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Pakt między nami został zawarty już dawno. Odpuszczała mi po cichu brak takich cnót, jak potulność, posłuszeństwo, skromność, nieśmiałość – długa była ich lista – póki nie musiała się za mnie wstydzić publicznie. Wychowywała mnie, jak umiała. A ja się starałam. Naprawdę. Zastanawiałam się, czy to jest taka rozmowa, jaką winna przeprowadzić matka z córką przed wydaniem jej za mąż, a jeżeli tak, to kiedy dojdziemy do nocy poślubnej. Próbowałam przeskoczyć wielką przepaść we własnej świadomości. Zobaczyłam siebie, jak się budzę w nieznanym łóżku, obok obcego mi mężczyzny, otwierając ramiona na powitanie nowego dnia. – Chcę, żeby Erila stanowiła część mojego posagu – powiedziałam. – Będziesz ją miała. A on będzie miał własnych niewolników. Ale jestem pewna, że zechce, żebyś ty się czuła u niego jak we własnym domu. Kiedy ojciec z nim rozmawiał, wyraził takie właśnie życzenie. Zapadła długa cisza. Było tak gorąco. Włosy miałam wilgotne od potu, a skórę jakby spryskaną ciepłą wodą. Mówiono już na mieście, że to także jest karą Bożą. Savonarola przestał już wygłaszać kazania, żeby okazać cały ogrom swego niezadowolenia. Jedyne, czego chciałam, to wziąć kąpiel, położyć się na łóżku i rysować mojego kota, jak leży wyciągnięty na kołdrze, zbyt rozleniwiony, by się poruszyć. Za moim własnym przyzwoleniem życie miało mi się rozpaść, a ja byłam chyba zbyt zmęczona, by mnie to głębiej obchodziło. – Więc czy wyrażasz zgodę, Alessandro? – zapytała cicho matka. – Nie wiem. To się dzieje tak szybko. – To twoja decyzja. Ojciec mówi, że jeśli Francuzi natrą, będą tu w ciągu miesiąca. Będzie zatem mało czasu na przygotowanie ślubnych uroczystości. – Sądziłam, że to małżeństwo ma posłużyć temu, by pokazać naszą pozycję społeczną reszcie Florencji. Teraz nie będzie na to zbyt wiele czasu. – To prawda. Choć przy obecnym klimacie twój ojciec uważa, że to wcale nieźle się składa. Trudno mi uwierzyć, byś istotnie zechciała paradować po ulicach, kiedy wszyscy na ciebie patrzą, całe tygodnie wcześniej szorowana i przygotowywana do ślubu. A ja pomyślałam przez chwilę, jak strasznie będzie mi żyć bez jedynej osoby, która zna mnie niemal tak dobrze, jak ja znam samą siebie, nawet jeśli nie zawsze może się do tego przyznać. – Och, mamo. Gdyby to ode mnie zależało, wolałabym zostać w domu, czytać książki, malować obrazki i umrzeć panną. Ale... – powiedziałam twardo – wiem, że nie mogę tego zrobić, a skoro muszę kogoś wziąć, to chcę właśnie jego. Myślę, że będzie... – szukałam słowa – myślę, że będzie dla mnie uprzejmy. A jeżeli się okaże, że się mylę, to on jest stary i wkrótce może umrzeć, a ja pozostanę wolna. – Och, nie życz sobie tego nawet żartem – powiedziała wzburzona. – On nie jest jeszcze taki stary, a ty powinnaś wiedzieć, że nie ma żadnej wolności we wdowieństwie. Lepiej się przyzwyczajaj do myśli o klasztorze. Popatrzyłam na nią. Czy kiedykolwiek takie było jej życzenie? – Wiesz, że ciągłe mi się to śni – westchnęłam. – Takie miejsce... gdzie będzie mi wolno robić to, co chcę. Wychwalając czasem Boga za tę łaskę. – Gdyby istniał taki klasztor, Alessandro, połowa kobiet w tym mieście chciałaby się w nim znaleźć – powiedziała cierpko. – A więc postanowione? Dobrze. Powiem to twojemu ojcu. Wierzę, że twój przyszły mąż również będzie przygotowany na przyspieszenie uroczystości. Nie zdążymy obstalować skrzyni na wyprawę, to znaczy, że musimy ci kupić coś z drugiej ręki albo może znaleźć jaką starą w pamiątkach rodzinnych. Jeżeli o to zapyta, to co byś chciała mieć na niej wymalowane? Zastanowiłam się nad tym. – Wszystko mi jedno, byle to nie była ta smutna dziewczyna z opowieści o Nastagiu, ścigana i rozszarpana przez psy. Niech to tylko będzie prawdziwa sztuka, żeby było na co patrzeć. – Znów wróciłam w myślach do nieznanej sypialni w obcym domu i nagle cała moja odwaga gdzieś prysła. – Kiedy wyjdę za mąż i się stąd wyniosę, to z kim będę rozmawiała? – zapytałam i usłyszałam, jak łamie się mi przy tym głos. Spojrzała na mnie, zaskoczona, i wiedziałam, że ją także to zabolało. – Och, moja droga Alessandro, będziesz rozmawiać z Bogiem. Na pewno musisz z nim rozmawiać. A przyjdzie ci to łatwiej tam, bo będziesz sama. A On cię wysłucha. Tak jak zawsze. Tak jak wysłuchał mnie. On ci pomoże porozumieć się z twoim mężem. Tak się staniesz dobrą żoną i dobrą matką. I nie będzie ci to sprawiać bólu. Obiecuję. – Urwała. – Nie pozwolę, by to się z tobą stało. – I sądzę, że wierzyła w to tak mocno, jak tylko potrafiła. Zatem porozmawiała z ojcem jeszcze tego wieczoru, a pod koniec tygodnia podpisano kontrakt między dwiema rodzinami, z klauzulą, że posag zostanie złożony w ciągu miesiąca, a małżeństwo zawarte i skonsumowane tego samego dnia. Akurat z tym zdążono, bo w pięć dni po naszej rozmowie Karol VIII odpowiedział Florencji na jej propozycję neutralności. Przekroczywszy granicę Toskanii, zdobył warownię Fivizzano, zrabował miasto i wybił do nogi cały garnizon. W katedrze lud jęczał do wtóru słowom Savonaroli: – Patrz oto, Florencjo. Spadł na ciebie bicz Boży. Proroctwa się spełniły. To nie ja, ale sam Bóg wam to przepowiedział. Bóg, który prowadzi swoje zastępy. Miecz spada... Już spada na wasze głowy. Już. Teraz. XV Nie widziałam mojego przyszłego męża aż do poranka w dniu naszego ślubu. Były to straszne czasy. Rząd stał na skraju upadku, a nad miastem zawisły ciężkie burzowe chmury zwiastujące nieszczęście. Piero de’Medici wzywał do obrony, ale teraz opuszczali go nawet najbliżsi sojusznicy, otwarcie mówiąc o pertraktacjach z nieprzyjacielem. Ojciec oczekiwał w napięciu, ale wezwanie do rządu nie nadchodziło. Wpływy Medyceuszy topniały tak szybko, że sojusz z nimi mógłby okazać się zgubą. W końcu pod koniec października Piero opuścił miasto i z garstką świty udał się do obozu francuskiego. W szkolnym pokoju nauczyciel kazał nam się modlić o jego szczęśliwy powrót, a Savonarola z ambony otwarcie witał Karola jako Boże narzędzie mające służyć zbawieniu duszy Florencji i oskarżał o tchórzostwo Piera, którego rodzina zniszczyła naszą zbożną republikę. Miasto dygotało w niepokoju oczekiwania. Trzy dni przedtem ojciec przyszedł do domu z wiadomością o obwieszczeniu Signorii, mówiącym o tym, że jeśli Francuzi wejdą do miasta, niektóre domy zostaną przeznaczone na ich kwatery. Urzędnicy oznaczyli białymi krzyżykami zakreślonymi kredą tak wiele drzwi, że wyglądało to, jakby znowu na miasto padła zaraza. I tak jak bywa z zarazą, bogactwo ani wpływy nie mogły od niej ochronić. I mój stary, i nowy dom zostały w ten sposób oznakowane. Gdyby przyszli Francuzi, byliby pierwszymi gośćmi, wobec których miałabym pełnić rolę pani domu. Co dzień się słyszało, że jakaś rodzina wysłała swoje córki, a niekiedy także żony, do bezpiecznego schronienia w klasztorach. Choć słyszałam pewnego dnia, kiedy szczególnie się nasiliły paniczne nastroje, jak moja matka mruczy sama do siebie: – A kiedyż to najeźdźcy uszanowali świętość klasztornych murów? Dzień mojego ślubu, szesnasty listopada, wypadał za niespełna dwa tygodnie. Upał wreszcie się skończył i spadł deszcz. Siedziałam przy oknie, pośród rozłożonych wokół manatków, patrząc, jak rynsztokami spływa błoto i rozważając, czy to także Boże zamierzenie, by zmyć miasto do czysta. Erila pomagała mi w pakowaniu mojej skrzyni. – Wszystko to się dzieje tak szybko. – Tak – powiedziałam, spotykając jej spojrzenie. – Czy to cię martwi? Wzruszyła lekko ramionami. – Może nie powinnaś była brać sobie pierwszego, którego ci zaproponowali. – Och, istotnie. Jakoś nie zauważyłam kolejki stojącej pod naszym domem. A może byś” wolała widzieć, jak przebieram palcami paciorki różańca w jakiejś wilgotnej celi gdzieś na pustkowiu w głębi kraju? Mogłabym poprosić, żeby mi pozwolono zabrać tam także ciebie. Nie odpowiedziała. – Erilo! On będzie teraz również twoim panem. Jeżeli wiesz o czymś, czego ja nie wiem, lepiej powiedz mi o tym teraz. Potrząsnęła głową. – Teraz obie jesteśmy sprzedane. Musimy sobie jakoś radzić. Czułam, że moje życie ucieka jak piasek w klepsydrze i że wkrótce będę musiała umieć się rozliczyć z każdej swojej chwili. Malarz się nie odzywał. Jego milczenie sprawiało mi ból, o którym próbowałam zapomnieć, ale czasami w łóżku, kiedy nieznośnie dokuczał mi upał, dawał znać o sobie. A wtedy znów powracał do mnie chłód kaplicy, widok jego skóry połyskującej w świetle świec albo świeżość ogrodu, gdzie patrzyłam na jego palce ścigające po kartce, urzeczona tym, jak pod jego dotknięciem wyrastają anielskie skrzydła. W takie noce źle spałam i budziłam się zlewana na przemian zimnym i gorącym potem. Uznałam, że najlepszą metodą stworzenia złudnych pozorów będzie gra w otwarte karty. Poprosiłam moją matkę o pozwolenie odwiedzenia kaplicy, bym mogła ją obejrzeć, jako że wkrótce wynoszę się z domu. Zbyt była zajęta, by pójść tam ze mną i oczywiście teraz już mniej potrzebowałam przyzwoitki. Wystarczy Erila. Kaplica była odmieniona. Ołtarz przedstawiał sobą coś, co było na poły placem budowy, a na poły jaskinią czarownika. Na jego miejscu wznosiło się sięgające szczytu murów rusztowanie z przełożonymi przez nie belkami tworzącymi na różnych wysokościach przejścia i platformy, a na środku małe ognisko napełniało dymem powietrze. Nad nim wznosiła się rozpięta pod sufitem krata z czegoś, co wyglądało jak gruby czarny drut. Rzucała ona cień na sklepienie oświetlone płomieniem ogniska. Malarz, zawieszony na pasach, unosił się gdzieś wysoko w przestrzeni, tuż pod sufitem, i był zajęty odrysowywaniem na nim linii tworzonych przez cień. Kiedy skończył jedną kratę, wołał do pomocników na dole, by popuścili lub zacieśnili linę, która go przesuwała w tę czy inną stronę żaru bijącego z ogniska. Erila i ja stałyśmy i patrzyłyśmy jak porażone. Był tak skupiony na swojej pracy i tak zwinny jak pająk snujący swoją prostą, ale doskonałą geometrycznie sieć. Poruszał się szybko, by uniknąć bijącego z dołu żaru. Jedna ściana ukazywała kontury postaci namalowane czerwoną glinką i była już gotowa do położenia na niej tynku. Na ziemi jakiś chłopak, pewnie nie starszy ode mnie, pracował przy stole nad moździerzem z tłuczkiem w ręku, ucierając pastę do malowania konturów. Kiedy praca nad freskami rozpocznie się na dobre, będzie potrzeba więcej niż tylko jednego pomocnika, ale tymczasem on sam wystarczał. Malarz zawołał coś do niego z góry. Chłopak spojrzał w naszą stronę i zostawił swoją robotę, by podejść do nas. Ukłonił się przed nami. – Mistrz mówi, że nie może teraz przerwać. Ogień podpali sufit, jeśli będzie zbyt długo płonąć, więc musi skończyć kratę tego popołudnia. – Co on robi?– wyszeptała Erila, wyraźnie przerażona tym widowiskiem. – Maluje kratę na suficie, żeby mieć punkty odniesienia dla fresku – odpowiedział skwapliwie chłopiec. Spojrzałam na niego. Twarz miał poważną, ale oczy mu lśniły. W jakim wieku poczuł owo swędzenie w palcach? Erila wzruszyła ramionami, tak zmieszana jak przedtem. – Wygięcie sklepienia jest zwodnicze, kiedy się je zamalowuje – wyjaśniłam. – Nie można właściwie uchwycić perspektywy. Linie kraty pomogą mu skopiować pierwotny rysunek. Nakreśli jak na mapie taką samą kratę na swoim szkicu, tak żeby móc dokładnie przenieść cały obraz, kawałek po kawałku. Chłopiec zerknął na mnie. Odpowiedziałam mu spojrzeniem prosto w oczy, które mówiło: nie kłóć się ze mną, czytałam i wiem więcej, niż ty będziesz kiedykolwiek o tym wiedział, nawet jeśli to ty, a nie ja ostatecznie pokryjesz nasz sufit niebiańskimi wizjami. – Powiedz więc twemu mistrzowi, że poczekamy tu na niego – powiedziałam spokojnie. – Może byś mógł nam tu przynieść jakieś krzesła. Wyglądał na nieco przestraszonego, ale bez słowa pobiegł za ołtarz, by poszukać tam odpowiednich krzeseł. Kiedy ciągnął po podłodze dwa siedziska, malarz zawołał do niego, a on zatrzymał się na chwilę, rozdarty między dwoma rozkazami. Z przyjemnością zobaczyłam, że rozkaz malarza przeważył. Zostawił krzesła na środku podłogi, by powrócić do swojej roboty. Erila je przyniosła. Upłynęła dobra godzina, nim spuścił się na dół. Jako podpałka służyła słoma, tania, ale zwodnicza, mogąca w każdej chwili wybuchnąć wysokim płomieniem. Krzyknął raz czy drugi, kiedy ogień sięgał za wysoko, i robotnicy przygaszali go wodą, co sprawiało, że zanosił się kaszlem od dymu. Dobiegały mnie wtedy jego ciężkie przekleństwa, a umiejętności tych, co go dźwigali na linie, musiały być tak wielkie jak umiejętności samego malarza. W końcu dał im znak, by go opuścili. Lina się zwijała i skręcała, kiedy spuszczał się po niej. Niemal wypadł ze swoich pasów i runął na ziemię, zanosząc się kaszlem i krztusząc się flegmą, którą wypluwał z siebie wielkimi grudami, z trudem łapiąc oddech. Jak kobiety zdołałyby zrobić coś podobnego? Córka Uccella mogła sobie malować fragmenty draperii w Domu Marii Magdaleny, ale nigdy nie znalazła się zawieszona pod sufitem. Mężczyźni działają, a kobiety ich podziwiają. Zaczynałam tracić wiarę w siebie. Savonarola nawoływał z ambony, by nas odesłać z powrotem do domów. Rozchodziły się pogłoski, że wkrótce będzie wygłaszał kazania tylko do mężczyzn, gdyż jeżeli przyjdą Francuzi, te kobiety, które nie schroniły się w klasztorze, mają się ukrywać za zamkniętymi na klucz drzwiami. Niech nas wtedy Bóg ma w swojej opiece! Usiadł, ukrywszy głowę w dłoniach, potem rozejrzał się po kaplicy i spostrzegł, że wciąż na niego czekamy. Wstał, wygładzając najstaranniej, jak mógł, swoje ubranie i podszedł do nas. Wydawał się jakiś inny, jak gdyby zmężniał od tych swoich pajęczych wyczynów, a jego nieśmiałość znikła gdzieś przy tej pracy. Erila wstała na jego powitanie, tworząc natychmiast zaporę między nim a mną. Jego twarz była czarniejsza niż jej, pachniał potem i spalenizną, jakby było w nim coś diabelskiego. – Nie mogę teraz przerwać – głos miał ochrypły od dymu. – Potrzebuję zarówno dziennego światła, jak i ognia. – Jesteś szalony – powiedziałam. – Zrobisz sobie krzywdę. – Nie zrobię, jeżeli będę pracował dostatecznie szybko. – Ojciec ma lustra, które wzmagają światło świec, jeżeli musi pracować w nocy. Poproszę, żeby ci przysłał jedno. Skłonił głowę. – Dziękuję. Pracownik stojący przy ołtarzu o coś go spytał, a on odpowiedział w czystym dialekcie. – Twój włoski się poprawia. – Ogień jest skutecznym nauczycielem. – Na jego umazanej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Zapanowała cisza. – Erilo – powiedziałam. – Czy mogłabyś nas zostawić na chwilę samych? Spojrzała na mnie zadziornie. – Proszę. – Nie wiedziałam, co innego mogę jej powiedzieć. Spojrzała na niego, potem spuściła oczy i poszła w kierunku ołtarza, kołysząc się nonszalancko w biodrach, jak robiła czasami, kiedy chciała ściągnąć na siebie wzrok mężczyzn. Chłopak nie mógł od niej oderwać oczu, ale malarz nawet tego nie zauważył. – Obejrzałeś je? Skinął lekko głową, ale jego oczy były tak przekrwione od dymu, że nic w nich nie mogłam wyczytać. Rzucił pospieszne spojrzenie na ogień. – Więc jeżeli nie teraz, to kiedy? Wyprowadzam się za kilka dni. – Wyprowadzasz się? Dokąd? Było jasne, że o niczym nie słyszał. – Wychodzę za mąż. Nie wiesz o tym? – Nie. – Zamilkł na chwilę. – Nie wiedziałem. Jego odosobnienie było tak całkowite, że nie docierały do niego nawet plotki służby. – Może także nie słyszałeś, że naszemu miastu grozi inwazja obcych wojsk? I że diabeł grasuje po naszych ulicach, mordując i masakrując ciała? – Coś słyszałem o tym, tak – wybąkał, a jego pewność siebie opuściła go chyba w tym momencie. – Chodzisz do kościoła, prawda? Więc chyba znasz jego kazania? Tym razem, kiedy kiwał potakująco głową, nie patrzył mi w oczy. – Powinieneś uważać. Ten mnich chciałby zastąpić twój pędzel książką do nabożeństwa. Ja... Ale Erila znów stała przy mnie, cmokając językiem ze zniecierpliwienia. Jej zadaniem było dostarczyć mnie czystą do małżeńskiego łoża i żadne moje konszachty z jakimś rzemieślnikiem nie mogły jej w tym przeszkodzić. Wzięłam głęboki oddech. – No więc kiedy, malarzu? Dziś wieczorem? – Nie – jego głos zabrzmiał szorstko. – Nie. Nie mogę dziś wieczorem. – Może masz spotkanie z kim innym? – Pozostawiłam to pytanie zawieszone w powietrzu. – Więc jutro? Zawahał się. – Pojutrze. Skończę wtedy tę kratę i wygasi się ogień. Ktoś zawołał na niego od ołtarza. Skłonił się i odszedł. W miejscu, w którym stałyśmy, czułyśmy ciepło płomieni. XVI Oczywiście czekałam na niego. Wyszedł późno, kiedy już wygasły pochodnie. Gdybym nie otworzyła okna, mogłabym nie usłyszeć skrzypnięcia bocznych drzwi i nie dostrzec go, jak zanurza się w ciemności. Ileż razy szlam w ślad za nim w wyobraźni! Było to łatwe. Znałam każdy krok i każdy brukowy kamień aż do katedry i w odróżnieniu od większości dziewcząt w moim wieku nie bałam się ciemności. Co złego może się przydarzyć komuś, kto ma kocie oczy, takie jak ja? Przez cały wieczór dręczyły mnie zuchwałe pokusy. Umyślnie nie przebrałam się do snu, by popchnąć samą siebie do krawędzi ryzyka. Za kilka dni zostanę związana z życiem innego człowieka, zamknięta w domu i w dzielnicy miasta, których rozkładu nie będę znała na pamięć, i tak się skończy moja ukochana nocna wolność. Na parapecie okiennym obok mnie leżał jeden z kapeluszy Tomasa, który mu wykradłam z jego garderoby. Przymierzałam go całymi godzinami i umiałam tak go włożyć, żeby nie sposób było rozpoznać pod nim mojej twarzy. Oczywiście wchodziły tu w grę także moje spódnice, ale mogłam je ukryć pod jednym z długich płaszczy ojca, a jeśli będę szybko szła, w ciemnościach mogę zostać rozpoznana tylko wtedy, jeżeli się natknę... na co? Na światło? Na kogoś innego? Na bandę mężczyzn? Położyłam kres tym rozmyślaniom. Była to dobrze opracowana gra, pakt zawarty z samą sobą. Jeżeli mam być wydana za mąż i żywcem pogrzebana, to przynajmniej nie umrę, nie obejrzawszy przedtem mojego egzotycznego świata. Tyle mi się należało. A jeżeli tam na ulicach grasuje diabeł, to z pewnością ma cięższych grzeszników do ukarania niż dziewczynę, która okazała się nieposłuszna wobec swoich rodziców i wyszła, by odetchnąć nocnym powietrzem oraz zachować w sobie pamięć wolności. Zeszłam ze schodów i przekroczyłam tylny dziedziniec, z którego drzwi przeznaczone dla służby wychodziły na boczną uliczkę. Zazwyczaj o nocnej porze były zaryglowane od wewnątrz, a on podejmował pewne ryzyko, kiedy wychodził, pozostawiając je z odsuniętym ryglem. Gdyby ktoś się obudził i to odkrył, to... Zdałam sobie sprawę, że mogłabym zmarnować mu życie, po prostu zasuwając rygiel. Nie zrobiłam tego jednak, tylko wyszłam za nim. Postąpiłam krok na zewnątrz. Drzwi za mną stały otworem. Zatrzasnęłam je, a potem spróbowałam, czy dają się otworzyć. Stałam przez chwilę, czekając, aż przestanie mi walić serce. Kiedy się nieco uspokoiłam, zrobiłam kilka kroków w ciemności. Drzwi za mną rozpłynęły się w czerni. Ale moje oczy zaczęły już lepiej widzieć. Cienki rożek księżyca na niebie rzucał dosyć światła, bym mogła dostrzec kamienie bruku pod stopami. Zmusiłam się, by pójść dalej. Zrobiłam piętnaście, dwadzieścia kroków. Potem trzydzieści. Do końca ulicy, gdzie zaczyna się następna. Cisza była jeszcze głębsza niż ciemność. Już niemal doszłam do następnego rogu, kiedy usłyszałam jakiś szmer i coś przebiegło pod rąbkiem mojej spódnicy. Nie mogłam złapać tchu z przerażenia, choć wiedziałam, że to zwykły szczur. Jak to mówił tamten przeor? Że pod płaszczem nocy lęgnie się robactwo tego miasta. Że żądza jak trucizna wlewa się wtedy w męskie żyły. Ale dlaczego? Chociaż nocą daje się ukryć różne ludzkie plugastwa przed oczami innych, ale Boże oko widzi je równie jasno w ciemnościach. Czy nikomu to nie przychodzi do głowy? A może prostytutki to zwyczajne kobiety, które zbyt długo w noc pozostają poza domem? Śmieszny pomysł. A jednak czułam drżenie lęku koło serca. Wzięłam kilka głębokich oddechów. Zapach wolności mieszał się z kwaśnym odorem moczu i gnijącej żywności. Florentyńczycy zostawiali za sobą, jak siusiające koty, ślady na ulicach. Savonarola wzywał do czystości myśli. li, a wszędzie wokół nas panował brud i rozkład. Ale i tak nie byłam dostatecznie wystraszona, by się zatrzymać. Moi bracia, którzy są prymitywni i głupi, co noc harcują w ciemnościach miasta i nic im się złego nie dzieje. A ja po prostu, naśladując ich pewność siebie, przejdę się do Duomo, a stamtąd do rzeki. Potem wrócę. Nie pójdę za daleko, żeby nie zabłądzić, ale dość daleko, żebym kiedy moje córki przyjdą do mnie z rojeniami o wolności, mogła im powiedzieć, że ani nie ma się czego bać, ani nic się nie traci. To po prostu to samo miasto, tyle że nieoświetlone. Ulica była teraz szersza. Szłam szybciej, klapiąc butami po nierównych kamieniach bruku i omiatając ojcowskim płaszczem grunt wokół siebie. Gdzie, zastanawiałam się, może być teraz malarz? Odczekałam chwilę, nim wyszłam za nim. Na pewno już dawno przeszedł most. Ile czasu zajmie mu spacer tam i z powrotem? To zależy od tego, co robi w tym czasie. Ale nie chciałam o tym teraz myśleć. Kiedy skręciłam za róg, na końcu ulicy objawił się przede mną wielki masyw katedry, sklepienie jej olbrzymiej kopuły czarniejszej niż noc. Im bardziej się do niej zbliżałam, tym bardziej nieprawdopodobny stawał się jej rozmiar, jakby całe miasto leżało skulone w jej cieniu. Niemal mogłam sobie wyobrazić, jak na moich oczach odrywa się od ziemi i niczym wielki czarny ptak unosi się nad domami i wzbija ku niebiosom. Wniebowstąpienie cegły i kamienia, ostateczny znak cudu jej konstrukcji. Kiedy ze spuszczoną głową przecinałam plac, trzymałam swoją fantazję na wodzy. Za Baptysterium poszłam ulicą na południe, mijając kościół Orsanmichele, którego święci patrzyli na mnie ze swoich nisz kamiennymi oczami. Za dnia był tu rynek pełen handlarzy odzieżą i pokrytych zielonym suknem stołów bankierów i lichwiarzy, których podniesione głosy mieszały się ze stukotem liczydeł. Kiedy mój ojciec zaczynał swoją działalność handlową, miał tu stragan. Przyszłam tu kiedyś z matką, by go odwiedzić, zadziwiona panującą tu krzątaniną i hałasem. Był taki rozradowany, kiedy mnie zobaczył, a ja wtuliłam twarz w zwały aksamitu, córka ambitnego kupca, raz dumnego ze swoich osiągnięć, raz ponoszącego straty. Ale teraz to miejsce było opustoszałe i cisza aż dzwoniła w uszach, a pod arkadami słały się czarne plamy cienia. – Tak późno wyszedłeś z domu, paniczyku. Czy twoi rodzice wiedzą, gdzie jesteś? Zamarłam. Ten głos, ociekający słodyczą jak melasa, rozległ się gdzieś z głębi ciemności. Gdybym zawróciła, mogłabym za chwilę być w Baptysterium. Ale uciekać znaczyłoby okazać strach. Zobaczyłam wynurzającą się z mroku postać mnicha, wielkiego mężczyzny w ciemnym dominikańskim habicie z głową okrytą kapturem. Przyspieszyłam kroku. – Nie możesz się ukryć nigdzie, gdzie by Bóg cię nie widział, mój panie. Zdejmij kapelusz i pokaż mi swoją twarz. – Teraz jego głos był szorstki. Ale ja już byłam niemal na rogu ulicy, a jego słowa goniły za mną, kiedy zanurzałam się w ciemnościach: – No właśnie. Biegnij do domu, chłopcze. I koniecznie przyjdź w tym kapeluszu do konfesjonału, żebym wiedział, komu zadaję pokutę za grzechy. Raz po raz przełykałam ślinę napływającą mi do ust. Usiłowałam skupić całą swoją uwagę na planie miasta, jaki miałam w głowie, ale się zgubiłam. Skręciłam w lewo, a potem znów w lewo. Znalazłam się w wąskim zaułku wśród wysokich domów. Musiałam znów być gdzieś blisko katedry, kiedy usłyszałam śmiechy i zauważyłam ciemne sylwetki dwóch mężczyzn wyłaniających się z mroku na wprost mnie. Krew we mnie zlodowaciała. Szli objąwszy się ramionami, tak sobą wzajem zajęci, że przez chwilę nie zauważali nawet mojej obecności. Gdybym zawróciła, natknęłabym się na tamtego zakonnika, a między nimi a mną nie było żadnego skrętu w boczną ulicę. Im szybciej będę szła, tym szybciej ich minę. Jeden z nich zauważył mnie wcześniej niż drugi. Wypuścił z objęcia swego towarzysza i uczynił krok w moją stronę. Za chwilę ten drugi poszedł jego śladem, aż obaj ruszyli ku mnie płynnym krokiem, oddaleni od siebie tylko o kilkanaście centymetrów. Spuściłam głowę tak, żeby kapelusz To-masa całkowicie zasłaniał mi twarz i ciaśniej otuliłam się płaszczem. Raczej słyszałam, niż widziałam, że zbliżają się do mnie. Nie mogłam oddychać i krew huczała mi w uszach. Nim zdążyłam pomyśleć, już byli obok mnie, po obu stronach. Chciałam uciekać, ale bałam się, że to ich tylko sprowokuje do pogoni. Skuliłam ramiona i w duszy liczyłam kroki. Kiedy podeszli do mnie, usłyszałam ich szepty syczące i groźne, niczym odgłosy jakiego zwierzęcia poruszającego się obok. – Czuk, szuk, hass, czuk, szuk, szuk, hass... – A potem wybuch niemal dziewczęcego chichotu. Jedyne, co mogłam zrobić, to powstrzymać się od krzyku. Kiedy mnie mijali, poczułam, że ich ciała ocierają się o mnie. Potem odeszli tak nagle, jak się pojawili. Usłyszałam tylko, jak rozlega się ich śmiech, ochrypły i bezczelny, nabrzmiały złośliwością. A kiedy obejrzałam się za siebie, zobaczyłam, że znów zeszli się razem, splótłszy ramiona, zapomniawszy o tej całej zabawie, zajęci swoimi własnymi sprawami. Byłam ocalona, ale resztki mojej odwagi uleciały gdzieś pod wpływem napięcia. Odczekałam, aż znikną mi z oczu, potem zawróciłam i pobiegłam do domu. Mniej pewnie stawiałam teraz kroki, w pośpiechu potykałam się o kamienie i o mało nie upadłam. Wreszcie ukazała się przede mną rustykowana fasada naszego pałacu z jego narożną kapliczką Marii Panny witającej znużonych podróżnych i podbiegłam ostatni kawałek do wejścia. Kiedy zamknęły się za mną drzwi, poczułam, że uginają się pode mną nogi. Głupia, głupia dziewczyna! Przeszłam kilka ulic i przybiegłam do domu, przerażona pierwszymi oznakami nocnego życia miasta. Nie mam odwagi, brak mi ducha. Zasługuję na to, by żyć w zamknięciu. Lekkomyślnego może porwać diabeł, ale człowiek poczciwy z pewnością umrze z nudów. Z nudów i z rozgoryczenia. Poczułam, że łzy mi napływają do oczu, że zdenerwowanie miesza się we mnie z wściekłością. Podźwignęłam się z ziemi i już byłam w połowie drogi przez dziedziniec, kiedy usłyszałam, że drzwi za mną otwierają się znowu. Schowałam się w cieniu. To musi być on. Drzwi zamknęły się, tym razem cicho, i usłyszałem dźwięk rygla zasuwanego od wewnątrz. Przez kilka sekund trwała cisza, potem rozległy się kroki na dziedzińcu. Czekałam, aż znajdzie się niemal na wprost mnie. Ciężko dyszał. Może i on także biegł. Gdybym się nie odezwała, minąłby mnie i poszedł w swoją stronę. Dlaczego to zrobiłam? Czy dlatego, że okazałam się takim tchórzem? Żeby dowieść samej sobie, że jestem zdolna nie tylko do gadania? A może było w tym coś bardziej niegodziwego – potrzeba zobaczenia, że ktoś jest bardziej wystraszony niż ja. – Dobrze się bawiłeś? Mówiąc te słowa, zastawiłam mu drogę. Z wrażenia stanął jak wryty, a ja usłyszałam, że coś upadło, że jakiś twardy przedmiot uderzył o ziemię. Zdawał się bardziej przejęty tą utratą niż moją obecnością i przysiadł na ziemi, rozpaczliwie macając rękami wokół siebie. Ale ja byłam pierwsza. Zacisnęłam palce na grubej okładce książki. Nasze dłonie się spotkały. On natychmiast cofnął swoją, jakby oparzony moim dotykiem. Popchnęłam książkę ku niemu, a on ją uchwycił. – Co tu robisz? – wysyczał przez zęby. – Obserwuję ciebie. – Dlaczego? – Już ci mówiłam. Potrzebuję twojej pomocy. – Nie mogę ci pomóc. Nie rozumiesz? – usłyszałam lęk w jego głosie. – Dlaczego? Co się tu dzieje? Co widziałeś? – Nic. Nic. Odejdź ode mnie. Odepchnąwszy mnie na bok, podniósł się i odszedł chwiejnym krokiem. Ale narobiliśmy zbyt wiele hałasu, i gdzieś z ciemności z pobliskiego dziedzińca odezwał się jakiś głos: – Cicho tam. Idźcie się chędożyć gdzie indziej. Siedziałam przykucnięta w ciemnościach. Głos ucichł i po kilku sekundach usłyszałam oddalające się czyjeś kuśtykanie. Odczekałam chwilę, aż wszystko ucichło i podniosłam się, odpychając się ręką od ziemi. Pod palcami coś wyczułam obok siebie. Była to kartka papieru, która musiała wypaść z książki. Schwyciłam ją w garść, cicho przebiegłam przez dziedziniec do wejścia dla służby i tamtędy dostałam się do domu. Już bezpieczna w swoim pokoju, zapaliłam lampkę oliwną. Zabrało to dobrą chwilę, nim zapaliła się tak żywym blaskiem, że było coś widać. Położyłam kartkę na łóżku i rozprostowałam jej zagniecenia. Była przedarta na pół, tak że widać było tylko połowę rysunku, ale to wystarczało, by rozpoznać, co się na nim znajduje. Widniała tam część ciała mężczyzny, jego nagie nogi i większa część korpusu. W miejscu, gdzie powinna być szyja, papier był oddarty. Był to surowy szkic węglem, najwidoczniej wykonany w pośpiechu, ale to, co przedstawiał, wstrząsnęło mną do głębi. Od obojczyka po lędźwie ciało mężczyzny było rozprute jednym cięciem noża. Brzegi cięcia rozchylały się tak, jak u zwierzęcia zaszlachtowanego przez rzeźnika, a z brzucha wylewały się na wierzch wnętrzności. Podniosłam ręce do ust, by stłumić jęk przerażenia i wtedy zauważyłam, że moje palce jakoś dziwnie pachną. Był to ten sam słodkawy odór rozkładu, którym zalatywało jego ciało w dniu, gdy mu pozowałam w kaplicy, kiedy to, jak pamiętam, poprzedniej nocy także wyprawił się na miasto. I tak się dowiedziałam, że to, co nasz bogobojny artysta robi nocami, łączy się raczej ze śmiercią niż z rozpustą. XVII Upłynęło ledwie kilka godzin, kiedy obudziły mnie jakieś krzyki z ulicy. Zasnęłam na łóżku całkowicie ubrana z tą kartką papieru w ręce. Lampa olejna jeszcze się paliła, a na niebie pojawiły się pierwsze różowe smugi. Ktoś gwałtownie dobijał się do głównego wejścia do pałacu. Narzuciłam szlafrok na suknię i wybiegłam z pokoju. W połowie schodów spotkałam zbiegającego na dół ojca. – Wracaj do łóżka – rzucił krótko. – Co się dzieje? Nie odpowiedział mi. Na dziedzińcu na dole służący już siodłał jego konia. Ujrzałam na podeście schodów matkę w szlafroku. – Mamo? – Ojciec otrzymał wezwanie. Piero de’Medici wrócił do Signorii. Oczywiście nie dało się już potem zasnąć. Ponieważ nie miałam gdzie bezpiecznie schować tego papieru, ukryłam go pośród swoich rysunków już zapakowanych w wyprawnej skrzyni. Miałam później pomyśleć, co z nim zrobić. Bo teraz były pilniejsze sprawy. Tomaso i Luca stali już na dole, gotowi do wyjścia na miasto. Spotkałam matkę i poszłam za nią do jej pokoju, by się czegoś od niej dowiedzieć, choć wiedziałam, że niewiele-wskóram. – Powiedziałaś mi kiedyś, że należy dostrzegać ważne momenty historyczne. Stałyśmy wtedy razem w kaplicy Ghirlandaia, a ty powiedziałaś do mnie te słowa. A teraz dzieje się w naszym mieście coś jeszcze bardziej doniosłego. Czy nie wolno nam w tym uczestniczyć? – Nie ma mowy. Ojciec mówi, że Piero wrócił z mieczem w ręku i ze swymi ludźmi u boku. Poleje się krew i zapanuje przemoc. Kobiety nie powinny oglądać takich rzeczy. – To co mamy robić? Siedzieć i haftować sobie całuny? – Nie bądź taka melodramatyczna, Alessandro. To ci nie przystoi. Tak, możesz sobie szyć, jeśli zechcesz. Choć lepiej by było, żebyś się pomodliła. Za siebie i za miasto. Co można na to powiedzieć? Już nie wiedziałam, co jest słuszne. Wszystko, co dawniej wydawało się takie pewne i bezpieczne, teraz rozpadało się na naszych oczach. Medyceusze rządzili miastem od pięćdziesięciu lat. Ale nigdy przez cały ten czas nie obrócili broni przeciw państwu. W najlepszym wypadku Piero jest złym politykiem, w najgorszym zdrajcą. Tomaso ma rację. Republika rozpada się jak domek z kart. Gdzie się to wszystko podziało? Cała chwała, bogactwo i uczoność? Czy może to być, by Savonarola miał rację? Cała sztuka świata nie może zatrzymać armii najeźdźców. Czy to nasze grzechy i nasza pycha doprowadziły nas do tego? Matka poszła zająć się domowymi sprawami. W połowie schodów spotkałam Erilę zamierzającą wymknąć się z domu. – Mówi się o rozlewie krwi na ulicach – powiedziałam. – Powinnaś uważać. Mama twierdzi, że nie jest to teraz miejsce dla kobiet. – Zapamiętam to sobie – odpowiedziała z uśmiechem, otulając głowę kołnierzem płaszcza. – Zabierz mnie ze sobą – szepnęłam, kiedy odchodziła. – Proszę... Wiem, że mnie usłyszała, bo zawahała się przez chwilę, nim szybko ruszyła w stronę drzwi. Czuwałam przy swoim oknie w salonie. Minęło południe i zaraz potem zaczął bić wielki dzwon Signorii. Nigdy przedtem go nie słyszałam, ale natychmiast wiedziałam, że to on. Jak go nazywali moi nauczyciele? La Vacca, Krowa, bo głos miał niski i żałosny. Ale choć nosił śmieszną nazwę, jego dźwięk oznaczał koniec świata. Dzwonił tylko w chwilach najgłębszych przełomów, wzywając obywateli Florencji, by zebrali się na Piazza delia Signoria, gdyż rząd znalazł się w niebezpieczeństwie. Do salonu wbiegła matka i stanęła obok mnie przy oknie. Ludzie już wylewali się tłumnie na ulicę. Teraz ona była równie poruszona jak ja. Myślałam przez chwilę, że jest chora, wyglądała, jakby zrobiło się jej słabo. – Co się stało? – zapytałam. Nie odpowiedziała. – Co się stało? – powtórzyłam. – Już od tak dawna go nie słyszałam. – Pokręciła głową, jakby chciała się otrząsnąć od swoich myśli. – Bito w ten dzwon w dniu, kiedy zamordowano Giuliana i kiedy dokonano zamachu na Lorenza w katedrze. W mieście zapanował zgiełk. Ludzie wrzeszczeli i nawoływali się... – urwała i czułam, że walczy za sobą, by móc mówić dalej. Przypomniałam sobie nagle jej łzy nad zwłokami Lorenza. Kim ona wtedy była? – Ja... ja byłam wtedy z tobą w ciąży i w chwili, kiedy zaczął bić ten dzwon, poczułam, że gwałtownie się we mnie poruszasz. Chyba także chciałaś na to popatrzeć... – I uśmiechnęła się lekko. – Co wtedy zrobiłaś? – zapytałam, przypominając sobie szeptane ukradkiem opowieści o jej wykroczeniu. Przymknęła oczy. – Podeszłam do okna, tak jak ty. – I co dalej? – I widziałam, jak tłum wlecze ulicami na szubienicę jednego z zabójców, księdza de Bagnone. Krwawił z miejsca, gdzie przedtem go wykastrowano. – Och! A więc to była prawda. Ze zgrozy i przerażenia obróciłam się w jej łonie. Niemal bezmyślnie odwróciłam się od okna. – I to od tego wstrząsu wyrosłam tak okropnie brzydka. – Nie. Nie jesteś okropnie brzydka, Alessandro. Tylko ciekawa. I młoda. Taka, jaka ja wtedy byłam – umilkła na chwilę. – Jeżeli masz poczuć się od tego lepiej, to wyznam ci, że byłam nie tyle wstrząśnięta i przerażona, ile ogarnięta głębokim dla niego współczuciem. Że też ktoś musi znosić taki ból i poniewierkę... Wiem, co inni mówili, ale wiele o tym myślałam od tamtego dnia i sądzę, że jeżeli przekazałam ci coś z siebie, kiedy jeszcze byłaś w moim łonie, to współczucie wobec ludzkiego cierpienia. Usiadłam obok niej, a ona objęła mnie ramieniem. – Co z nami będzie, mamo? – spytałam po chwili. Westchnęła. – Nie wiem. Obawiam się, że Piero nie ma dość rozumu ani siły, aby uratować rząd, może jednak ocalić swoje życie. – A Francuzi? – Ojciec mówi, że nadchodzą. Piero przystał na upokarzające warunki, dając im wolny wstęp do miasta, warownię w Pizie i wielką pożyczkę, zasilającą kasę wojenną Karola. – Aż tyle! Jak mógł to zrobić? Kiedy tu wejdą? – To sprawa kilku dni. – Spojrzała na mnie, jakby mnie widziała po raz pierwszy. – Chyba nie ma rady. Będziemy musieli przyspieszyć twój ślub, Alessandro. Tak jak zawsze, i tym razem to Erila była zwiastunem nowych wiadomości. Zrobiło się już późno i myślę, że matka nawet się o nią niepokoiła i nie miała serca, by odesłać mnie do mego pokoju. – Piero uciekł, proszę pani. Zabrał swoich ludzi i opuścił miasto. Kiedy Signoria dowiedziała się o warunkach, jakie przyjął, kazali mu ustąpić ze stanowiska. Ale on odmówił. Oznajmił, że się nie ruszy, a jego ludzie wyciągnęli broń. Wtedy uderzyli w dzwon. Szkoda, że nie widziała pani tych tłumów. W kilka minut pojawiło się tam pół Florencji. Przegłosowano natychmiastowe utworzenie nowego rządu. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, to skazał Piera na wygnanie i nałożył na jego głowę cenę trzech tysięcy florenów. Wróciłam przez Via Tornabuoni. Pałac Medyceuszy jest oblężony. Toczy się tam prawdziwa wojna. Okazało się zatem, że Savonarola miał rację. Miecz zawisł nad naszymi głowami. Obudziłam się o szóstej rano. Nie dopuściłam do siebie Marii, przynajmniej tego dnia wolno mi było rozporządzać sobą. Erila ubrała mnie i przystroiła mi włosy. Obie byłyśmy wyczerpane. Dla mnie była to już druga bezsenna noc. Na dziedzińcu stajenni zaprzęgali konie, a ludzie mojego ojca, zatrudnieni jako straż, posilali się w kuchni. Połowa miasta wyległa na ulice i mówiło się o złupieniu pałacu Medyceuszy. Mój ślub nikogo nie obchodził. Przejrzałam się w lustrze. Mój przyszły mąż nie zdążył mi przysłać, jak to było w zwyczaju, nowej sukni, więc musiało mi wystarczyć coś z własnej garderoby. Ostatnio wyrosłam już z mojej najlepszej karmazynowej sukni z brokatu, ale jakoś się w nią wcisnęłam. Ledwie mogłam się poruszać, tak mnie piły rękawy. Żadnych powiewnych jedwabi mojej siostry, nic we mnie nie przypominało jej bladej cery. Nie miałam ani urody, ani wdzięku. Ale też nie był to czas na robienie dumnych rodzinnych portretów. I dobrze. Jak mogłabym spokojnie siedzieć przed człowiekiem, który nocą rysuje poćwiartowane ciała i wywalone na wierzch kiszki? Na samą myśl o tym robiło się mi niedobrze. – Nie kręć się, Alessandro, nie mogę ci wpleść kwiatów jak należy, kiedy tak się wiercisz. Ale to nie dlatego, że się wierciłam, miała z tym kłopoty, to kwiaty były już przywiędłe. Wczorajsze kwiaty dla dzisiejszej panny młodej. Uchwyciłam jej spojrzenie w lustrze. Nie uśmiechała się i wiem, że także była wystraszona. – Erila?... – Cśś... Nie czas na to teraz. Będzie nam dobrze. Małżeństwo to nie grób. Pamiętaj, że sama wolałaś wyjść za mąż niż pójść do klasztoru. Sądzę, że była wobec mnie taka szorstka, by siebie samą podtrzymać na duchu. Gdy zobaczyła moje łzy, objęła mnie, a kiedy skończyła moją fryzurę, zaproponowała, że skoczy i przyniesie mi wina oraz trochę pieczonych kasztanów. Ledwie wyszła, przypomniałam sobie malarza i to, że jestem z nim umówiona. Powiem mu... Ale co mam mu do powiedzenia? Że odchodzę z domu mojego ojca, podczas gdy on spędza noce wśród zaduchu śmierci i krwawych wyprutych jelit. Powiem mu, że już za późno. I tak właśnie jest. Zaraz po jej wyjściu otworzyły się drzwi i w progu stanął Tomaso, jakby bojąc się podejść do mnie bliżej. Był wciąż w swoim wieczorowym ubraniu. – Jak jest na mieście, braciszku? – powiedziałam spokojnie do lustra. k. – Jakby już nastąpiła inwazja. Zrywają herby Medyceuszy ze wszystkich budynków, a w ich miejsce malują znaki republiki. – Czy jesteśmy bezpieczni? – Nie wiem. Zdjął płaszcz i otarł sobie nim twarz. – Chyba nie jesteś już ubrany na mój ślub? – spytałam, niemal rada, że mogę się z nim nieco pokłócić. – Taki upaprany błotem nie dokonasz zbyt wielu podbojów. Choć myślę, że ze względu na okoliczności lista gości będzie raczej skromna. Wzruszył lekko ramionami. – Twój ślub – powiedział cicho. – Chyba tylko ja jeden nie złożyłem ci jeszcze gratulacji. – Wszedł głębiej do pokoju i spojrzeliśmy na swoje odbicia w lustrze. – Wyglądasz... całkiem przystojnie. Nawet tak skromniutki komplement w jego ustach wydał mi się czymś tak niespodziewanym, że nie umiałam się powstrzymać od śmiechu. – Masz na myśli, że wystarczająco dobrze, by przetaczać się po łóżku i ciupciać? Ściągnął brwi, jakby go dotknęła moja wulgarność. Podszedł bliżej, żeby spojrzeć na mnie bezpośrednio, a nie poprzez odbicie w lustrze. – Wciąż nie wiem, dlaczego to zrobiłaś. – Co zrobiłam? – Zgodziłaś się go poślubić. – Oczywiście, żeby pozbyć się ciebie – powiedziałam lekkim tonem, ale on znów nie zareagował. – Ponieważ w klasztorze umierałabym powolną śmiercią, a i tutaj nie jest mi lekko. Może z nim będzie mi się jakoś żyło. Chrząknął, jakby ta odpowiedź mu nie wystarczyła. – Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa. – Naprawdę? Zawahał się. – To kulturalny człowiek. – Tak o nim mówią. – Myślę... myślę, że da ci wolność, której tak pragniesz. Ściągnęłam brwi. To podobne do tego, co powiedziała matka. – Dlaczego tak uważasz? Wzruszył ramionami. – Znasz go, prawda? – Trochę. Potrząsnęłam głową. – Nie, sądzę, że nie tylko trochę. – Oczywiście. Nie przemyślałam tylu spraw dotyczących mojego przyszłego męża. Skąd by miał wiedzieć o moich studiach i o moich malunkach? Kto inny mógłby go zaopatrzyć w taką broń? – To ty opowiadałeś mu o mnie, prawda? O mojej grece, rysunkach i o tym, jak tańczę. – Twój taniec mówi sam za siebie, a twoja wiedza, siostrzyczko... no tak, twoja wiedza jest wprost legendarna. – Znów odezwał się w nim dawny Tomaso, niepomijający żadnej okazji, by mnie wykpić. – Powiedz mi, Tomaso, dlaczego my musimy wciąż ze sobą wojować? – Bo... bo... już nie pamiętam. Westchnęłam. – Jesteś starszy ode mnie, masz znacznie więcej wolności, więcej możesz i nawet tańczysz lepiej. I jesteś znacznie ode mnie ładniejszy. – Urwałam. – A z pewnością znacznie częściej niż ja zaglądasz do lustra – dodałam ze śmiechem, gdy nic nie odpowiedział. Powinien był się także roześmiać. Była po temu okazja. Ale on milczał. – No dobrze – powiedziałam łagodnie. – Może lepiej będzie, jeśli nie zawrzemy teraz pokoju. Byłby to dla nas zbyt wielki wstrząs, a świat i tak jest już pełen wstrząsów. Nie było nic więcej do powiedzenia, ale on wciąż ociągał się z wyjściem. – Ja naprawdę tak uważam, Alessandro. Wyglądasz bardzo korzystnie. – Wyglądam na przygotowaną – poprawiłam go. – Choć wcale nie jestem pewna, czy istotnie jestem... Kiedy się spotkamy następnym razem, ja już będę żoną, a Florencja będzie okupowanym miastem. Tymczasem lepiej nie włócz się po ulicach. Jakiś Francuz może cię nadziać na ostrze swego miecza. – Wobec tego będę przychodził w odwiedziny do ciebie. – Będziesz zawsze mile widziany w moim domu – odpowiedziałam stereotypową formułą uprzejmości. Ciekawe, jak długo takie słowa będą dziwnie brzmieć w moich ustach. – W takim razie będę często przychodził. – Zamilkł. – Przekaż mężowi wyrazy mojego szacunku. – Przekażę. Teraz już oczywiście wiem, że ta rozmowa była dla niego bardziej krępująca niż dla mnie. Nie przypominało to ślubnego pochodu. Jechałam na koniu niemal niewidoczna zza otaczającej mnie straży. Nikt nie przystawał na ulicy, by podziwiać mój strój. Miasto było niespokojne. Grupy mężczyzn zbierały się na rogach ulic, a kiedy zbliżaliśmy się do katedry, zatrzymano nas i skierowano w boczną ulicę, gdyż plac od frontu świątyni otoczony był kordonem. Ale kordon nie był dość ścisły i w jego przerwie miałam otwarty widok. Ktoś leżał bezwładnie na stopniach Baptysterium, pod połyskliwymi drzwiami rzeźbionymi przez Ghirlandaia. Głowę miał okrytą płaszczem, kapelusz leżał u jego stóp, a sądząc z kolorów jego odzieży, musiał to być młody człowiek. Gdyby nie kałuża krwi sączącej się spod niego, można by pomyśleć, że zasnął tu po nocnym pijaństwie. Stajenny odciągnął konia w drugą stronę, ale zapach krwi musiał dotrzeć do jego nozdrzy, bo nagle odmówił posłuszeństwa, parskając i bijąc kopytami o bruk. Utrzymałam się na siodle, wciąż wpatrując się w trupa. A wtedy płaszcz się osunął i zobaczyłam krwawą pokiereszowaną twarz, głowę niemal odciętą od korpusu i otwartą jamę w miejscu, gdzie przedtem był nos. Nad nim rzeźby na drzwiach opowiadały dzieje Izaaka. Ale tutaj nie dokonał się żaden akt zmiłowania. Jeszcze jeden zmasakrowany trup w jeszcze jednym kościele. Savonarola miał rację. Florencja jest w wojnie sama ze sobą i diabeł przebiega miasto w godzinie ciemności. Stajenny wreszcie odciągnął głowę konia i ruszyliśmy w dalszą drogę. XVIII Pałac mojego męża był stary i hulały po nim przeciągi, a z kamieni bił zapach wilgoci. Moje przewidywania co do listy gości okazały się słuszne. Nie tylko dziejące się właśnie wydarzenia przerzedziły ich szeregi, ale także poczucie niepewności, czy należy podtrzymywać dawne związki. Przy zmianie rządu nie było wskazane pokazywać się na ślubie córki kogoś ze starej gwardii, a mój ojciec, choć może nie zajmował tak wybitnej pozycji, jakiej by sobie życzył, z pewnością do niej należał. Nie mogę powiedzieć, by mnie to martwiło. Na cóż nam byli widzowie? Ceremonia zaślubin była prosta i krótka. Notariusz, bardziej przejęty niż my, oglądał się za siebie za każdym razem, kiedy z ulicy dobiegał jakiś krzyk czy hałas. Ale zrobił swoje, pilnując złożenia przez nas podpisów pod kontraktem i wymiany obrączek. W panującym rozgardiaszu mojemu mężowi nie starczyło czasu na złożenie w zamian za posag prezentów ślubnych mojej rodzinie, ale robił, co mógł, i myślę, że matka była wzruszona małą bursztynową broszką (odziedziczył ją po swojej matce), którą jej ofiarował. Luca dostał flaszkę jakiegoś alkoholu, a Tomaso srebrny pas, dosyć ładny, jak uznałam, razem z przyrzeczeniem, że dostaną coś jeszcze. Podczas gdy miastem wstrząsał kryzys, wewnątrz starego domostwa Cristofora panowały cisza i wytworność. On sam miał w sobie spokój i podczas całej ceremonii okazywał mi uprzejme względy, odnosząc się do mnie raczej jak do znajomej niż do żony. Zresztą tym właśnie dla niego byłam. Pokrzepiło to mnie nieco, gdyż stanowiło dowód zarówno jego uczciwości, jak i dobrej woli. Staliśmy obok siebie, a on był dostatecznie wysoki, żebym nie musiała się przy nim garbić, by nie urażać jego dumy – co często robiłam przy innych mężczyznach. Wyglądał bardzo dobrze, trzeba przyznać, że lepiej niż ja. Kiedy był młodszy, musiał być niezwykle przystojnym mężczyzną i mimo zmarszczek oraz przywiędłej cery dotąd było w nim jakieś piękno przyciągające oczy. Po ceremonii zaślubin odbył się skromny posiłek, składający się z zimnych mięs, wieprzowej galarety i pieczonego szczupaka nadziewanego rodzynkami. Niewiele jak na ucztę weselną, ale sądząc po twarzy mojego ojca, wina z tutejszej piwnicy były znakomite. Po posiłku przeszliśmy do zimowego salonu na tańce i muzykę. Plautilla zadyszała się i spociła po paru okrążeniach sali, a jej wdzięk lekkiej gazeli gdzieś się ulotnił przy spęcznieniu jej brzucha. Po chwili usiadła i tylko przyglądała się, jak inni się bawią. Kiedy mój mąż poprowadził mnie do Belli Rostsboli, nie wypadłam z rytmu i nie pogubiłam się w krokach w żadnym tańcu. Moja matka przyglądała się spokojnie. Ojciec, siedzący obok niej, udawał pewne zainteresowanie tym, co się działo wokół, ale myślami był gdzie indziej. Próbowałam spojrzeć na świat jego oczami. Całe życie pracował nad podnoszeniem godności rodziny i chwały państwa. Teraz jego córki wyniosły się z domu, synowie włóczą się po ulicach, republika w niebezpieczeństwie, a armia francuska o dzień drogi od miasta. A tymczasem my tu sobie tańczymy, jakby nie było nic lepszego do roboty. Zabawa skończyła się wcześnie, jeszcze przed wygaszeniem wieczornych świateł na ulicach. Moja rodzina zbierała się do wyjścia, uściskawszy najpierw mnie, a potem mojego męża. Matka uroczyście ucałowała mnie w czoło i sądziłam, że coś mi powie, ale nie spojrzałam jej w oczy. Byłam teraz zdenerwowana i gotowa obwiniać każdego prócz siebie za to, że znalazłam się w kłopotliwej sytuacji. – Musisz być dzielna – powiedziała mi pospiesznie, kiedy przyszła sprawdzić, jak wyglądam, nie mając czasu na pełne wtajemniczenie mnie. – On wie, że jesteś młodziutka i będzie na to zważał. Noc poślubna może sprawić nieco bólu. Ale to wkrótce minie. To wielka przygoda, Alessandro. Zmieni twoje życie i wierzę, że jeśli potrafisz się oddać małżeństwu, da ci spokój i zadowolenie, którego mogłaby ci nie dać inna przyszłość. Nie jestem pewna, czy w to wierzyła. Jeżeli chodzi o mnie, byłam wtedy tak roztargniona, że nawet nie słuchałam jej uważnie. – A więc, Alessandro Langella, co będziemy teraz robić, ty i ja? Stał, ogarniając wzrokiem nieporządek pozostały po gościach. Cisza, jaka zapanowała po muzyce, wprawiała mnie w panikę. – Nie wiem. Wiedziałam, że musi wyczuwać moje zdenerwowanie. Nalał sobie jeszcze jeden kielich wina. Och, proszę, nie upijaj się, pomyślałam. Choć byłam słabo uświadomiona, tyle wiedziałam, że mąż nie powinien się rzucać na swoją oblubienicę z niepohamowaną żądzą (co wyraźnie mi nie groziło – od ceremonii zaślubin dotknął mnie jedynie podczas tańca) ani przychodzić do niej po pijanemu. Co do innych niewskazanych zachowań, to niewątpliwie się o nich dowiem w czasie naszego wspólnego pożycia. – Może powinniśmy wybadać nasze wspólne upodobania. Chciałabyś obejrzeć kilka dzieł sztuki? – O tak! – wykrzyknęłam i twarz chyba tak mi się rozjaśniła, że roześmiał się z mojego zapału, tak jak się człowiek śmieje z entuzjazmu dziecka. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, iż on musi być dobrym człowiekiem i że teraz, kiedy już jesteśmy mężem i żoną, możemy znowu tak rozmawiać ze sobą jak wtedy w domu Plautilli i spędzać nasz wolny czas, siedząc obok siebie, czytając i dyskutując o problemach intelektualnych, jak między braćmi, których nigdy naprawdę nie miałam. A w ten sposób, choć państwo wokół nas się wali, zachowamy w sobie coś z dawnej Florencji i z całej tej zgrozy może jednak wyniknąć coś dobrego. Kiedy wchodziliśmy po schodach na górę, poczułam, że robi mi się zimno. Jego zbiór rzeźb znajdował się na piętrze. Przeznaczył na nie całą salę. Było tam pięć posągów: dwa satyry, Herkules z mięśniami nabrzmiałymi pod marmurową skórą i niezapomniany Bachus, który, choć z kamienia, wyglądał bardziej na istotę z krwi i kości niż ja sama. Ale najpiękniejszy był atleta. Nagi młodzieniec oparty całym ciężarem ciała na odstawionej do tyłu nodze, z wygiętym torsem, gotujący się do wyrzucenia dysku trzymanego w prawej ręce. Wszystko w tym ciele było płynnością i wdziękiem, jakby Meduza spojrzała na niego właśnie w chwili, kiedy myśl przemienia się w czyn. Na pewno nawet Savonarola zachwyciłby się nim. Choć wyrzeźbiony na długo przed Chrystusem, miał coś boskiego w swojej doskonałości. – Podoba ci się? – O tak! – westchnęłam. – Ogromnie. Z jakiego okresu pochodzi? – On jest współczesny. – Nie. On jest... – ...starożytny? Wiem, że łatwo się pomylić. On jest dowodem mojej ignorancji. – To znaczy? – Kupiłem go w Rzymie od człowieka, który się zaklinał, że przed dwoma laty wykopał go na Krecie. Na torsie miał jeszcze ślady zanieczyszczenia ziemią i zagrzybienia. Popatrz, ma odłupane palce lewej ręki. Zapłaciłem za niego majątek. Potem, kiedy przywiozłem go do Florencji, pewien mój przyjaciel, dobrze znający ogrodową kolekcję rzeźb Medyceuszy, powiedział mi, że to dzieło tutejszego artysty. Kopia rzeźby będącej własnością Cosimy. Najwyraźniej nie po raz pierwszy zdarzyło się takie oszustwo. Przyjrzałam się bliżej młodzieńcowi. Można było sobie łatwo wyobrazić, że zwraca ku nam głowę i uśmiecha się, widząc, że odkryto jego podstęp. Byłby to jednak czarujący uśmiech. – I co zrobiłeś? – Pogratulowałem artyście i zatrzymałem sobie posąg. Myślę, że mimo wszystko jest wart pieniędzy, które za niego zapłaciłem. Chodź, mam tu coś, co cię zainteresuje jeszcze bardziej. Zaprowadził mnie do mniejszego pomieszczenia. Z kredensu wyciągnął bogato rzeźbioną malachitową czarę i dwie wazy z agatu, oprawione przez florentyńskiego złotnika w specjalne złocone podstawy z wygrawerowanym jego nazwiskiem u dołu. Potem wysunął małą inkrustowaną szufladkę, zawierającą zbiór rzymskich monet i klejnotów. Ale przedmiot swojej prawdziwej dumy zachował na koniec. Była to duża teka, którą ostrożnie położył przede mną na stole. – To są ilustracje do pewnego tekstu oczekujące na oprawienie ich w książce. Czy wyobrażasz sobie, jaką przyniosą chwałę, kiedy to się dokona? Przeglądałam je jedna po drugiej, aż chyba tuzin ich ułożonych w kolejności leżał przede mną na stole. Pergamin był dość cienki, bym mogła dostrzec pismo na jego odwrocie, ale nie musiałam go czytać, żeby wiedzieć, co to za książka. Szkice piórkiem ukazywały rzut oka na raj: uduchowiona, subtelna Beatrice trzyma Dantego za rękę i prowadzi go przez roje drobnych duchów do samego Boga. – Raj. – Istotnie. – A czy jest także Czyściec i Piekło! – Oczywiście. Przeglądałam je wstecz, pieśń po pieśni. Kiedy rysunki doszły do przedstawień piekła, stały się bardziej złożone i rozszalałe. Niektóre z nich rojące się od nagich postaci dręczonych przez demony, inne ukazywały ludzi zaklętych w drzewa czy gwałconych przez węże. Chociaż znałam Dantego, nigdy sobie nie wyobrażałam, że jego słowa mogą wyzwolić tak wzburzoną rzekę obrazów. – Kto to robił? – Nie poznajesz jego ręki? – Nie widziałam tylu dzieł sztuki, co ty – odparłam spokojnie. – Spójrz na to. – Przebiegł palcami po stosie rysunków i wyciągnął jeden z którejś pieśni Raju, na którym pasmo włosów Beatrice wije się wokół twarzy, jakby miotane tym samym powiewem, który owija wokół ciała fałdy jej szaty. W jej twarzy, pogodnej i jakby onieśmielonej, dojrzałam coś, co nasuwało myśl o przemyślnej kochance, która odciąga pragnienia wszystkich mężczyzn od ich żon. – Alessandro Botticelli? – Bardzo dobrze. Ona naprawdę jest jego Beatrice, nie sądzisz? – Ale... ale kiedy on to narysował? Nie wiedziałam, że zilustrował Boską komedię. – Och, nasz Sandro niemal tak samo uwielbia Dantego jak samego Boga. Choć słyszałem, że to się zmienia pod chłostą słów Savonaroli. Wykonał te rysunki kilka lat temu, kiedy powrócił z Rzymu. Na początku było to dzieło raczej wyrosłe z miłości niż wykonywane na obstalunek, choć zawsze miał swojego mecenasa. Zabrało mu ono wiele czasu i jak widzisz, pozostało nieukończone. – Skąd je masz? – Ach, niestety jestem tylko strażnikiem tych rysunków. Przechowuję je dla swego przyjaciela, który zaangażował się w politykę i obawia się, że jego kolekcja może być narażona na rabunek najeźdźcy. Byłam ciekawa, kim jest ten jego przyjaciel, ale nie powiedział nic więcej. Pomyślałam o matce i ojcu, i o tym, że choć ona jest od niego pod wieloma względami znacznie mądrzejsza, on nie dzieli się z nią wielu sprawami, a ona o nic nie pyta. Niewątpliwie wkrótce się dowiem, gdzie leży granica, której nie powinnam przekraczać. Wróciłam do szkiców. Podróż przez Raj była pełna uroku i skłaniająca do głębokich myśli, ale moją uwagę przyciągało głównie Piekło. Strony pełne cierpienia i żalu. Ciała pławiące się w rzece krwi, zastępy zatraconych dusz ścigane przez wieczność piekielnymi płomieniami, podczas kiedy Dante i Wergiliusz, na niektórych ilustracjach ubrani w jaskrawo barwne szaty, idą nad brzegiem przepaści po zimnych kamieniach lizanych przez płomienie. – Powiedz mi, Alessandro – odezwał się mój mąż, zaglądając mi przez ramię – dlaczego, jak sądzisz, piekło wydaje się bardziej fascynujące niż niebo? Przypomniałam sobie obrazy i freski, które widziałam, pouczające w swojej zgrozie. Przykucnięte diabliki o skrzydłach nietoperza oraz szponach wpijających się w ciało i kruszących kości. Albo samego szatana o grubym włochatym zwierzęcym ciele, pakującego sobie do pyska krzyczących grzeszników, jakby to były marchewki. Jak to porównać z tym, co zapamiętałam sobie z obrazów raju? Zastępy uszczęśliwionych świętych i aniołów, ustawionych w równych szeregach, pogrążonych w niewyrażalnym spokoju. – Może dlatego, że wszyscy odczuwamy ból – powiedziałam. – Podczas gdy trudniej nam zrozumieć wzniosłość. – Ach tak? Widziałabyś więc jako przeciwstawienie bólu wzniosłość. A co z przyjemnością? – Myślę... myślę, że przyjemność to za słabe słowo do określenia zjednoczenia z Bogiem. Przyjemność to niewątpliwie doczesne pojęcie, to coś, co się rodzi, kiedy się ulegnie pokusie. – Właśnie tak – roześmiał się. – A zatem piekielny ból przypomina nam o ziemskich przyjemnościach. Czy nie sądzisz, że to potężne skojarzenie? Bo przypomina nam o życiu. – Choć powinno także przypominać nam o grzechu – powiedziałam poważnie. – Niestety tak – westchnął. – O grzechu. – Choć nie wydawał się zbyt przygnębiony tą myślą. – Jedno i drugie splata się razem jak bluszcz i drzewo, wokół którego się owija. – Więc dokąd chciałby pan pójść? – zapytałam, ale powaga już gdzieś znikła i zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy następnym razem użyję słowa „mąż”. – Ja? Och, pójdę tam, gdzie będę mógł znaleźć najlepsze towarzystwo. – Po to, by plotkować czy rozprawiać o filozofii? Uśmiechnął się. – Oczywiście rozprawiać o filozofii. Dajcie mi na wieczność towarzystwo starożytnego mędrca. – Ależ tu się pan wykazał swoją niewiedzą! Bo ci wielcy myśliciele znajdują się w piekielnej otchłani, gdyż urodzili się przed nadejściem prawdziwego Zbawiciela. A chociaż nie doznają bólu, są w rozpaczy, nie mając żadnej nadziei wydostania się z tej przepaści. Nawet czyściec jest dla nich zamknięty. Roześmiał się. – Słusznie. Choć muszę ci powiedzieć, że spostrzegłem tę pułapkę i uczyniłem ci tę uprzejmość, że dałem się w nią złapać. – Po tych słowach poczułam, że sama rozmowa z nim sprawia mi przyjemność i pomyślałam sobie, w jakiej mierze, jeśli on ma rację, już to samo prowadzi do grzechu. – Choć chciałbym dodać – ciągnął dalej – że gdyby Dante miał być naszym Wergiliuszem po zaświatach, jestem pewien, iż oboje się zgodzimy, że w piekle są takie miejsca, gdzie można znaleźć dobre towarzystwo do dyskusji. Grzesznicy w przerwach między torturami ucinają sobie całkiem wnikliwe rozmówki. Staliśmy teraz bliżej siebie, mając pod czubkami palców tysiące nagich ciał. Piekło Dantego ma w sobie elegancką metafizyczną symetrię. Każdemu grzechowi odpowiada określona tortura, stanowiąca jego przeciwieństwo. Obżartuchy cierpią zatem wieczysty głód, złodzieje, którzy nie umieli odróżnić swojej własności od cudzej, widzą, jak ich ciała przekształcają się w węże i żmije, a grzesznicy trawieni lubieżnym żarem uciekają przed podmuchami wichru niosącego płomienie i żadne drapanie poparzonych miejsc nie przynosi im najmniejszej ulgi. I oto oglądaliśmy ich, mąż i żona, których pożądanie zostało uświęcone aktem zaślubin. Fizyczne zespolenie między nami mogło być raczej krokiem ku boskości niż grzechem. Oboje czytaliśmy Marsilia Ficina Vinculum Mundi – miłość wiążąca w jedność całe boskie stworzenie, radosne połączenie nauk Platona i chrześcijaństwa. A zatem akt fizycznej miłości między mężczyzną a kobietą jest pierwszym szczeblem drabiny, która może prowadzić do ekstatycznego zjednoczenia z Bogiem. Ja, która tak często marzyłam o transcendencji, poczułam teraz jakiś skurcz w swoim łonie, bolesny, ale stanowiący zapowiedź rozkoszy. Może jednak Bóg nad tym wszystkim czuwa. Jeżeli mój mąż przedkładał dotąd chuć nad miłość, to na pewno moja czystość może przynieść nam obojgu zbawienie. Poprzez nasze umysły możemy odnaleźć nasze ciała, a poprzez nasze ciała możemy dążyć do Boga. – Gdzie poznałeś mojego brata? – spytałam, ponieważ jeśli nasze dusze mają się spotkać, musiałam to wiedzieć. Milczał chwilę. – Sądzę, że wiesz gdzie. – W tawernie? – Czy bardzo cię to gorszy? – Nie bardzo – odparłam. – Zapominasz, że od urodzenia żyłam z nim pod jednym dachem i wiem, że spędza w takich miejscach znaczną część życia. – On jednak jest młody. – Zamilkł na chwilę. – Ja nie mogę się tym tłumaczyć. – To nie moja sprawa, co pan przedtem robił. – Byłam z siebie zadowolona, że potrafiłam się zdobyć na taką łagodność. – Jak ładnie to wyraziłaś – uśmiechnął się do mnie. Tak, pomyślałam, kobiety muszą uznawać, że jest pociągający. Choć jest taki przystojny, nie ugania się za nimi. Jeżeli się zważy, że niektórych mężczyzn dręczy nieustanny pociąg seksualny, to, co widzę, jest chyba jego własną subtelną metodą uwodzenia. Zamilkliśmy. Chyba oboje wiedzieliśmy, że nadszedł czas. Wbrew całej układności jego zachowania, chciałam, żeby mnie dotknął. Oczekiwałam jakiegoś zwykłego kontaktu fizycznego, otarcia o siebie naszych ubrań, muśnięcia rąk nad pergaminową kartą. Choć mogłam sobie życzyć, by nie okazał się zepsuty, czułam teraz potrzebę zbliżenia. Ziewnęłam. – Jesteś zmęczona? – zapytał natychmiast. – Trochę. To był długi dzień. – Wobec tego udamy się na spoczynek. Wezwę twoją niewolnicę. Jak ona ma na imię? – Erila. – Erila. Pomoże ci się przygotować. Kiwnęłam głową. Tak miałam ściśnięte gardło, że trudno mi było wymówić słowo. Kiedy dzwonił po służbę, odsunęłam się na bok, przyglądając się obrazom, ciałom potępieńców, skręcających się w dzikim wspomnieniu rozkoszy. Tuż obok siebie znajdę obnażonego mężczyznę. Jako jego żona skorzystam z lat jego doświadczeń. Tak, mogłam trafić gorzej. Najpierw ściągnęła ze mnie pantofle, wyciągając z jednego z nich złotego florena, który włożyła weń moja matka, by zapewnić mojemu związkowi bogactwo i płodność. Kiedy wzięłam go do ręki, przez chwilę obawiałam się, że się rozpłaczę, tak bardzo mi przypominał utracony dom. Potem rozwiązała mi sznurówkę. Suknia i koszula opadły ze mnie i stanęłam przed nią naga. Moja ślubna koszula nocna leżała na łóżku. W pokoju było tak chłodno, że cała dygotałam, pokryta gęsią skórką. Stała z koszulą nocną w ręku, przyglądając się mi badawczo. Ubierała mnie od dzieciństwa i rok po roku oglądała zachodzące we mnie zmiany. Teraz obie się dziwiłyśmy, skąd się u mnie wzięły takie zaokrąglone biodra i kiełkująca kępka włosów łonowych. – O pani – zwróciła się żartobliwie do mnie, usiłując okazać wesołość. – Spójrz na siebie. Cóż za dojrzała brzoskwinia! Roześmiałam się mimo woli. – Raczej tłuścioch. Jestem rozdęta jak chory pęcherz. – To ciało, które wzbiera przy księżycu, a potem opada. Ale dobrze ci z tym. Jesteś gotowa. – Och, nie dokuczaj mi choć ty, Erilo. Już dosyć wycierpiałam tego od Tomasa. Jedyne, co się we mnie zmieniło, to to, że teraz krwawię jak zarzynane prosię. Pod innymi względami jestem taka sama jak dawniej. Uśmiechnęła się. – Niezupełnie taka sama. Zapamiętaj moje słowa. Znów zapragnęłam, żeby ona była moją matką. Żebym mogła ją zapytać o te wszystkie sprawy, o których nie wiedziałam, co mogłoby zachować mi życie, a przynajmniej godność w najbliższych godzinach. Ale już było za późno. Chwyciłam koszulę i wciągnęłam ją na siebie przez głowę. Jej jedwabne fałdy spłynęły aż na podłogę. Dar mojego ojca pieścił teraz moje nagie biodra i nogi. Wyglądałam w niej nieomal wdzięcznie. Usiadłam, a ona rozpuszczała mi włosy. Były tak gęste i niesforne, że kiedy wyjęła z nich szpilki, opadły mi ciężko na plecy. – Są jak rzeka czarnej lawy – powiedziała, kiedy zaczęła je szczotkować i rozplątywać zmierzwione pasma. – Raczej jak pole pełne skrzeczących wron. Wzruszyła ramionami. – W kraju, z którego pochodzę, ten kolor uznaje się za piękny. – Och! Czy mogłabym więc tam pojechać i zamieszkać? Albo mam jeszcze lepszy pomysł. – Napotkałam jej wzrok w lustrze. – A może byś tak poszła do niego tej nocy zamiast mnie? Naprawdę. Będzie ciemno, więc nas nie odróżni. Wymieniliśmy ze sobą dotąd tylko koło dwudziestu słów. Nie, przestań się śmiać. Naprawdę tak myślę. Jesteś niemal tak samo pulchna jak ja. Póki nie zacznie z tobą mówić po grecku, wszystko będzie proste. Jej śmiech zawsze był zaraźliwy i przez chwilę nie mogłyśmy przestać. Co on sobie myśli, jeżeli nas słyszy? Wzięłam głęboki oddech i zamknęłam oczy. Kiedy je znów otworzyłam, uśmiechała się do mnie. – Czy nie sądzisz, że jestem na to za młoda? – zapytałam z niepokojem. – Jesteś już wystarczająco dorosła. – Kiedy to się stało u ciebie? Wydęła wargi. – Nie mogę sobie przypomnieć. – Naprawdę? – Nie. – Zamilkła na chwilę. – Pamiętam. Westchnęłam. – Daj mi przynajmniej kilka wskazówek. Proszę. Powiedz mi, co mam robić. – Nic. Inaczej wydasz mu się za bardzo doświadczona, pomyśli, że robiłaś to już przedtem i zażąda anulowania kontraktu. Znów roześmiałyśmy się obie. Zabierając się do uporządkowania pokoju, wzięła do ręki moją ślubną suknię i przyłożyła ją do siebie przed lustrem, ze skrytym uśmieszkiem zamiatając falbanami. Lepiej jej w niej było niż mnie. Kiedy uzyska wolność albo zdobędzie męża, cokolwiek się zdarzy najpierw, dam jej tę suknię w posagu. Będzie w niej wyglądała majestatycznie ze swoją aksamitną skórą i grzywą kręconych włosów. Niech Pan Bóg ma jej męża w swojej opiece! – Co takiego mi kiedyś powiedziałaś? Przed ślubem Plautilli... Że nie jest to takie okropne jak wyrwanie zęba, ale może być tak słodkie... – ...jak dźwięk najwyższej struny w lutni. Roześmiałam się. – Któryż poeta to powiedział? – Ten – wskazała między nogi. – A może to jest jak pierwszy kęs soczystego melona? – Co? – Tak to określił Tomaso. Wzruszyła ramionami. – Twój brat nic o tym nie wie – powiedziała z powagą. – Choć wcale nieźle udaje. Ale teraz skończyła z żartami. – No dość już tego – powiedziała, wygładzając mi koszulę i kończąc mnie czesać. – Twój mąż na ciebie czeka. – A gdzie ty będziesz? – spytałam nieco spłoszona. – Na dole z innymi niewolnikami. Muszę ci powiedzieć, że jest tam wilgotno i zimniej niż w domu twojego ojca. Nie tylko ty sama będziesz potrzebowała jakiegoś sposobu, by się rozgrzać w twoim nowym domu. – Zrobiło się jej mnie żal. – Wszystko będzie dobrze – powiedziała i pogładziła mnie po policzku. – To cię nie zabije. Przestań o tym myśleć. Mądre kobiety od tego nie umierają. Pamiętaj. XIX Wśliznęłam się między świeże haftowane prześcieradła, uważając, żeby mi się nie podwinęła nocna koszula. Mój mąż jeszcze się nie pojawił. Czekałam. Do wczoraj nawet nie wiedziałam, jak wygląda wnętrze jego domu. W najbliższej godzinie miałam się dowiedzieć wszystkiego o tym, co nie było mi znane. Czy godzina wystarczy? Choć zawsze dawałam ucha wszystkim pokątnym szeptom, tak naprawdę nic nie wiedziałam. Otworzyły się drzwi. Był jeszcze ubrany. Wyglądał raczej, jakby wybierał się gdzieś na miasto, a nie do łóżka. Podszedł do stolika, na którym stała butelka wina i nalał dwa kieliszki. Przez chwilę nie byłam nawet pewna, czy mnie zauważył. Zbliżył się do łóżka i usiadł. – Hej! – powiedział, a ja poczułam, że jego oddech pachnie winem. – Jak się czujesz? – Dobrze. Może jestem trochę znużona. – Jak powiedziałaś, to był długi dzień. – Pociągnął łyk wina i wręczył mi drugi kielich. Potrząsnęłam głową. – Powinnaś wypić – powiedział. – To cię odpręży. Pomyślałam w tej chwili, że już jestem odprężona. A przynajmniej tak, jak tylko potrafię. Ale zrobiłam, co mi polecił. Smak trunku był inny, mocniejszy niż wino, do którego przywykłam. Niewiele jadłam przy kolacji i było to już dobrych parę godzin temu. Trunek palił mnie w gardło. Poczułam się nieco oszołomiona. Zerknęłam na niego znad kieliszka. Patrzył w podłogę, jakby myśl miał zajętą czymś zupełnie innym. Odstawił kieliszek. Z pewnością czuł się trochę niepewnie. Jeśli nie byłam jego pierwszą dziewicą, to na pewno byłam jego pierwszą dziewiczą żoną. – Jesteś gotowa? – spytał. – Tak, proszę pana. – Wiesz, co teraz się stanie, prawda? – Tak – powiedziałam, spuszczając oczy i rumieniąc się mimo woli. – Dobrze. Przysunął się bliżej i ściągnął ze mnie prześcieradło, składając je starannie w nogach łóżka. Siedziałam w swojej jedwabnej strojnej koszuli, spod obrąbka której sterczały mi palce nóg. Z jakiegoś powodu pomyślałam o Beatrice, o jej nagich nogach wzbijających się ku Bogu, nakreślonych radosnym pociągnięciem pióra Botticellego. Ale Dante zbyt ją kochał, by sięgnąć po nią cieleśnie. Oczywiście nie bez znaczenia był fakt, że już była czyjąś żoną. Co powiedziała Erila? Przestań myśleć... Mądre kobiety od tego nie umierają. Położył rękę na mojej nodze, dotykając mnie poprzez jedwab, a jego dotyk był jakiś lepki. Zostawił ją tam przez chwilę. Potem obiema rękami uniósł materiał mojej nocnej koszuli i ostrożnie go odwinął, odsłaniając mi nogi aż do zbiegu ud. Teraz, kiedy jego dłoń powędrowała do mojej łydki, napotkała nagie ciało. Przełknęłam, śledząc raczej jego palce niż twarz i usiłując nie sztywnieć pod jego dotykiem. Pociągnął palcem powyżej mojego kolana i wzdłuż uda do skraju podwiniętej koszuli, potem posunął go wyżej, aż zaczął się ukazywać krzaczek moich włosów, jeszcze czarniejszych niż te na głowie. Czy Plautilla także je rozjaśniała? Teraz już na wszystko za późno, myślałam gorączkowo. Odruchowo chciałam się zasłonić. Za długo nauczano mnie skromności, bym nagle mogła o niej zapomnieć. Cofnął rękę i siedział, wpatrując się we mnie. Coś chyba było nie w porządku. Coś mu się nie podobało. Ale nie wiedziałam, czy to było we mnie, czy w nim. Pomyślałam o jego posągach, o tych gładkich marmurowych ciałach, tak doskonałych, tak młodzieńczych. Może zmieszał się niedoskonałością mojego nieporadnego ciała i własnym wiekiem? – Nie rozbierze się pan? – zapytałam. Ku mojemu zakłopotaniu, zabrzmiało to całkiem dziecinnie. – To nie będzie konieczne – odparł niemal sztywno. Nagle stanął mi przez oczami obraz tamtej kurtyzany i mężczyzny kryjącego głowę na jej łonie. Zrobiło mi się mdło. Byłam ciekawa, czy mnie teraz pocałuje. Na pewno to jest odpowiednia chwila. Ale mnie nie pocałował. Zamiast tego przysunął się bliżej do brzegu łóżka i zaczął rozpinać swoją kamizelę. Kiedy uwolnił się od niej, zanurzył rękę w spodniach i wyciągnął na wierzch swój członek, który leżał teraz bezwładnie na jego dłoni. Usiadłam, zamarła z przerażenia, nie wiedząc, czy mam na niego patrzeć, czy odwrócić oczy. Widywałam oczywiście przedtem męskie przyrodzenia na posągach. I jak wszystkie dziewczęta byłam zarówno zadziwiona ich mizerną brzydotą, jak i zmieszana myślą, że coś tak wiotkiego i niewielkiego może do tego stopnia stwardnieć i urosnąć, by móc wniknąć w głąb kobiecego łona. Teraz, chociaż nie powinnam na to patrzeć, nie mogłam oderwać od niego oczu. Dlaczego się nie kładzie do łóżka? Erila mówiła mi, że mężczyzna i kobieta mogą to robić na wiele sposobów, ale takiego nie znałam. Ujął swój członek w garść i zaczął go masować, poruszając rytmicznie dłonią naprzód i w tył. Jego druga ręka wciąż leżała na mojej nodze. Patrzyłam na to w przerażeniu. Wydawało się, że zapada w jakiś trans. Już nie patrzył na mnie. Zdawał się zapatrzony wewnątrz siebie, z półprzymkniętymi oczami, z rozchylonymi ustami, z których wydobywały się jakieś ciche postękiwania. Po chwili zdjął rękę ze mnie, by nią także wspomóc się w trudzie. Zerknął raz na mnie, ale jego oczy były zamglone i choć chyba chciał się do mnie uśmiechnąć, to tylko w dziwnym grymasie wyszczerzył zęby. Próbowałam także uśmiechnąć się do niego, ale narastała we mnie panika, więc nie jestem pewna, czy udało mi się to i czy mógł to dostrzec. Poczułam, że mocno zaciskam nogi. Pracował teraz usilniej i pod jego palcami członek zaczął pęcznieć. – Ach, ach... – zaczerpnął triumfalnie kilka oddechów i spojrzał w dół. – Tak jest lepiej – wyszeptał, robiąc głęboki wydech. Przysunął się teraz do mnie bliżej, cały czas masując swój członek, by zachować jego sztywność. Uwolnił jedną rękę, by coś wyciągnąć ze stojącej obok szafki. Był to słoiczek z niebieskiego szkła. Mocował się chwilę z jego pokrywką, potem zanurzył w nim palec, wyciągając zeń jakąś przejrzystą substancję. Natarł się nią, a potem znów zanurzył rękę i wyciągnął ją ku mnie. Skuliłam się mimo woli. – Nie ruszaj się – powiedział ostro. Zamarłam. Jego palce sięgnęły do kępki moich włosów łonowych, gmerając w nich, by znaleźć wejście. Maść była tłusta i lodowato zimna. Tak zimna, że krzyknęłam. – To nie może boleć – powiedział zadyszany. – Jeszcze nic nie zrobiłem. Drżąc, potrząsnęłam głową. – To jest zimne – powiedziałam. – To jest zimne. Starałam się nie rozpłakać. Roześmiał się głośno. Ja także zaśmiałam się z samego przerażenia. – O Boże, nie śmiej się teraz, bo cały mój trud pójdzie na nic – powiedział pospiesznie i znów zaczął się masować. Śmiech zamarł mi w krtani. – Jesteś dziewicą? – Tak. – Więc przerwę ci błonę. Będzie łatwiej, jeżeli wepchnę się wewnątrz ciebie. Rozumiesz? Kiwnęłam głową. Jakich to nauk udziela się młodym kobietom? „Cnota jest większym posagiem niż pieniądze”. Ale teraz w takiej radzie nie było żadnej pociechy. Nic, czego bym się mogła uchwycić w tym okropnym ogarniającym mnie zmieszaniu. Zaczął mi wpychać do wnętrza dwa palce. Ale nim to zrobił, zobaczyłam, że dreszcz przebiegł po jego twarzy. Nie potrafił ukryć wstrętu. Krzyknęłam, gdy poczułam je w sobie. To bolało. Był to parzący, rozdzierający ból, jakby ktoś mi zadał ranę. Pomyślałam o wyrywaniu zębów, ale nic w tym nie było ze słodkiego dźwięku lutni. – Dobra dziewczynka – zamruczał. – Dobra dziewczynka. Tak. – Popchnął palcami jeszcze raz i znowu jęknęłam, ale ciszej, bo tym razem mniej już bolało. – Dobra dziewczynka – powtórzył. Było to tak, jakby mówił do suki albo kotki w połogu. Odsunął ode mnie rękę i zobaczyłam na jego palcach smużki krwi. Zauważyłam także, że jego członek zaczął wiotczeć. – Do diabła – zaklął i użył obu rąk do jego ugniatania. – Do diabła. – Był na mnie teraz niemal zły. Kiedy znów go przywrócił do życia, położył się na mnie tak, żeby jego przyrodzenie znalazło się naprzeciw mojego łona i próbował go we mnie wepchnąć. Kiedy tylko mnie dotknął, członek zaczął mu mięknąć, ale on go usztywnił palcami i w końcu udało mu się wepchnąć go we mnie razem z nimi. Ale choć moja błona dziewicza została przerwana, byłam zbyt ciasna i za mało wilgotna, by go swobodnie w sobie pomieścić. Nieopatrzność mojej matki jakoś mnie jednak zdeformowała, więc znowu krzyknęłam, tylko tym razem nie mogłam przestać krzyczeć. Wepchnął się we mnie głębiej. Zacisnęłam mocno oczy jak dziecko, które chce w ten sposób przeczekać niebezpieczeństwo i czułam, jak zalewa mnie ciemna fala wstydu. Ale teraz on był zbyt pochłonięty sam sobą, by mnie zauważać. Mocno się trudził, miotając się we mnie. Postękiwał i klął cicho pod nosem. – Do diabła! Do diabła! I nawet mimo bólu czułam, że coś wewnątrz mnie nabrzmiewa. Wyciągnął palec i rzucił się jeszcze parę razy. Jego oddech przeszedł w ciężkie sapanie, niczym u konia ciągnącego pod górę ciężki ładunek. Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą jego twarz z zaciśniętymi powiekami, wykrzywioną śmiertelnym grymasem, o mięśniach tak napiętych, jakby miały za chwilę pęknąć z trzaskiem. Potem nagle nastąpił wielki spazm. Wydał z siebie okrzyk i poczułam, jak zwiotczał i we mnie, i nade mną. Kiedy wysunął się ze mnie, strumień ciepłej cieczy spłynął mi po nogach, a on przetoczył się ciężko na drugą stronę łóżka, łapiąc powietrze, jak ktoś, kto przed chwilą o mało co nie utonął. Leżał, odzyskując oddech, na pół się śmiejąc, na pół dysząc. Było już po wszystkim. Zostałam zdeflorowana. Erila miała rację. Nie umarłam od tego. Ale też nie miało to nic wspólnego z Vinculum Mundi. Po chwili zwlókł się z łóżka i przeszedł przez pokój. Sądziłam przez chwilę, że chce wyjść. Ale podszedł do stołka, na którym stał dzban z wodą i leżał ręcznik. Stanął przy nim półodwrócony do mnie, wytarł się i wsunął sobie członek do spodni. Wyglądało na to, że już o mnie zapomniał. Ciężko westchnął, jakby zepchnąwszy to wszystko w niepamięć. Kiedy się odwrócił, jego twarz była znowu spokojna i wydawał się zadowolony z siebie. Musiał go jednak przerazić mój wygląd. Wciąż płakałam. Zbyt mnie w środku bolało, bym mogła zewrzeć nogi, więc obciągnęłam na sobie koszulę i cała rozdygotana schyliłam się, by podnieść prześcieradło. Zauważyłam wtedy pode mną rozlewającą się różową plamę, znak mojego pohańbienia. Przyglądał mi się przez chwilę, potem nalał jeszcze dwa kieliszki, z jednego pociągnął długi łyk i podszedł do łóżka, drugi podając mnie. Potrząsnęłam głową. Nie mogłam na niego spojrzeć. – Wypij – powiedział. – To ci pomoże. Wypij. – A jego głos, choć teraz już uprzejmy, był stanowczy i nie dopuszczał sprzeciwu. Wzięłam kieliszek i łyknęłam. Ale napój zmieszał się ze łzami i zakrztusiłam się. Czekał, aż kaszel ustanie. – Jeszcze. Zrobiłam, jak kazał. Ręka tak mi drżała, że rozchlapałam trochę płynu na prześcieradło. Wszędzie coraz więcej czerwonej krwi. Ale tym razem napój podziałał, rozlał się strugą ciepła po gardle i po żołądku. Stał, przyglądając mi się bacznie. Po chwili powiedział: – Wystarczy. Odebrał ode mnie kieliszek i postawił go na bocznym stoliku. Znów opadłam na poduszki. Popatrzył na mnie, potem usiadł na łóżku. Chyba musiałam się wzdrygnąć. – Nic ci nie jest? – zapytał po chwili. Kiwnęłam głową. – Dobrze. Może byś przestała płakać? Nie sprawiłem ci zbytniego bólu prawda? Potrząsnęłam głową. Powstrzymałam narastające mi w piersi łkanie. Udało mi się je zdławić. Kiedy już byłam pewna, że je opanowałam, zapytałam: – Czy teraz... czy teraz będę miała dziecko? – O Boże! Miejmy nadzieję – zaśmiał się. – Bo nie mogę sobie wyobrazić, by któreś z nas chciało znowu przejść coś takiego. – I chyba zobaczył teraz wyciekającą ze mnie krew, bo śmiech zamarł mu w gardle i spojrzał na mnie z uwagą. – Alessandro? Wciąż nie mogłam mu spojrzeć w oczy. – Alessandro – powiedział teraz już spokojniej. Chyba zdał sobie wtedy sprawę, że stało się coś złego. Nawet gorszego niż to, co się odbyło między nami. – Ja... Czy chcesz mi powiedzieć, że nie wiedziałaś? – Nie wiedziałam czego? – zapytałam i ku swemu przerażeniu znowu zaczęłam szlochać – Nie wiem, o czym pan mówi. – Mówię o sobie. Pytam, czy wiedziałaś o mnie. – Co miałam wiedzieć o panu? – Na Boga! – Ukrył głowę w rękach, pochyliwszy ją tak nisko, że ledwie mogłam dosłyszeć jego słowa. – Sądziłem, że wiesz. Sądziłem, że wiesz o wszystkim. – Spojrzał na mnie. – On ci nie powiedział? – Jaki on? Nie wiem, o czym pan mówi – powtórzyłam bezradnie. – Ach! – Był teraz zły. Ogarnął go gwałtowny gniew, którego się przestraszyłam. – Czy panu nie dogodziłam? – spytałam, zdziwiona, że tak cichutko zabrzmiał mój głos. – Och, Alessandro! – jęknął. Pochylił się nade mną i zrobił taki ruch, jakby chciał mnie wziąć za rękę. Ale trzęsłam się cała i cofnęłam ją. Nie próbował tego więcej. Siedzieliśmy obok siebie przez chwilę, zjednoczeni w zmieszaniu i rozpaczy. Potem powiedział spokojnie, ale zdecydowanie: – Posłuchaj mnie. Musisz to usłyszeć. Słuchasz? I nagle wszystko się stało takie ważne. Kiwnęłam głową, nie przestając się jednak trząść. – Jesteś wspaniałą młodą kobietą. Masz umysł tak pełen blasku jak świeżo wybity floren i miękkie młode ciało. I gdyby tym, czego pragnę, były miękkie kobiece ciała, niewątpliwie pragnąłbym ciebie. – Urwał. – Ale tak nie jest. Westchnął. – Czternasta pieśń: „...Spostrzegam miałkie piaskowe zatopy... Zgraje dusz nagich ujrzałem; nędzarze płaczem żałosnym wszyscy zawodzili, różnymi kształty w jednej cierpiąc karze. Ci na wznak w piasku położeni wyli... Ci ustawicznie tam i sam chodzili. Liczniejszy był tłum na chody skazany... Na step piaskowy płomienistym miotem padały żaru rozszczepione kiście... Nędzne ramiona młyńcem bez wytchnienia trzepią się, bronią ciała złudnej kory od kąsań zawsze świeżego płomienia...” Słuchając tych słów, przypomniałam sobie ilustrację do nich: strącone w otchłań męskie ciała torturowane wiecznie parzącym je płomieniem. – Wolę Dantego od Savonaroli – powiedział. – Ale ten mnich może wyraża się jaśniej, mówiąc, że sodomici będą gnić w piekle, które jest za dobre dla nich, gdyż ich przewrotność obraca się przeciw samej naturze. – Zamilkł na chwilę. – Czy teraz rozumiesz? Przełknęłam ślinę i kiwnęłam głową. Skoro zostało to już powiedziane, to co tu pozostaje do zrozumienia? Oczywiście, słyszałam o tym. Któż nie słyszał? Grubiańskie opowieści i okrutne żarty. Ale te sprawy jeszcze bardziej niż zwykły nierząd były ukrywane przed dziećmi, jako najcięższe z ludzkich grzechów. Samo nazwanie po imieniu tego zboczenia kalałoby czystość rodziny i honor uczciwego państwa. A więc mój mąż jest zboczeńcem. Mężczyzną, który odtrąca z pogardą kobiety na rzecz szatana obleczonego w ciała mężczyzn. Ale jeżeli to prawda, to wszystko było pozbawione wszelkiego sensu. Dlaczego zechciał zrobić to, co właśnie zrobił? Dlaczego by miał narażać się na przeżycie takiego wstrętu, jaki widziałam wyraźnie na jego twarzy? – Nie rozumiem – powiedziałem. – Jeżeli pan jest taki, to dlaczego... – Dlaczego się z tobą ożeniłem? – Tak. – Och, Alessandro. Użyj twojego bystrego młodego rozumu. Czasy się zmieniają. Słyszałeś te jadowite słowa, jakie padają z ambony. Dziwię się, że nie zauważyłaś skrzynek z donosami w kościołach. Były czasy, kiedy można w nich było znaleźć jedynie kilka nazwisk, z których większość była już znana policji obyczajowej. Jeżeli tylko wystarczająca suma pieniędzy przechodziła z ręki do ręki, wszystko było darowane i zapomniane. Na pewien sposób jesteśmy zbawcami tego miasta. Państwo pełne młodych ludzi oczekujących na wejście w związki małżeńskie musi przejawiać pewną tolerancję wobec tego rodzaju rozpusty, z której się nie rodzi zalew niechcianych dzieci w szpitalach dla podrzutków. A bądź co bądź, czyż Florencja nie stała się nowymi Atenami Zachodu? Ale już tak nie jest. Lada moment wszetecznicy będą paleni żywym ogniem tu na ziemi, na długo przedtem, nim będą płonąć w piekle. Młodzi ludzie niech się lepiej ukrywają, a starszych będzie się wytykać palcami i okrywać hańbą, niezależnie od ich bogactwa i pozycji społecznej. Savonarola przejął to pouczenie od świętego Bernarda. Mówił on, że kiedy widzi się dorosłego zdrowego mężczyznę, który nie jest żonaty, trzeba uznać to za zły znak. – I potrzebował pan żony, żeby odciągnąć od siebie uwagę – powiedziałam spokojnie. – Tak jak ty potrzebowałaś męża, żeby uzyskać wolność. Wydawało mi się, że to uczciwa wymiana. On mi powiedział... – On? – Serce we mnie stanęło na to słowo. Popatrzył na mnie. – Tak. On. Czy chcesz mi powiedzieć, że jeszcze nie wiesz? Ale ja, oczy wiście, już wiedziałam. Było to, podobnie jak wszędzie w naszym godnym, uczciwym mieście, rodzinną tajemnicą. Tomaso. Mój przystojny, głupi brat. Dotąd to ja byłam ta głupia. Tomaso, który tak lubił wystrojony paradować nocami po ulicach miasta, który tak często wracał do domu wyczerpany przyjemnościami podbojów seksualnych! Były czasy, kiedy myślałam o nim, że przy całej swojej kokieterii budzi więcej pożądania, niż sam odczuwa. Jakżeż byłam zaślepiona! Mężczyzna, który mówił o ciupcianiu i tawernach, miał kobiety w takiej pogardzie, że ledwo umiał z siebie wydusić słowo „dziwka”, tak więzło mu w gardle. Tomaso, mój śliczny, przymilny braciszek, któremu nigdy nie brakło nowych strojów, a nawet dostał srebrny pas z okazji mojego małżeństwa. I zobaczyłam go, jak patrzy na mnie w lustrze tego ranka – czy to naprawdę było dzisiaj? – raz przynajmniej czując się czymś zmieszany i nie mogąc się zdobyć na to, by wyznać mi prawdę. – Nie – odparłam. – Nie powiedział mi o tym. – Ale on... – Myślę, że może pan nie docenia, jak bardzo mój brat mnie nie lubi. Westchnął, pocierając sobie twarz ręką. – Chyba nie tyle nie lubi, ile boi się ciebie w pewien sposób. Myślę, że może się obawiać twojej inteligencji. – Biedactwo – powiedziałam. Zdawało mi się, że posłyszałam diabelską nutę w moim głosie. Oczywiście, odkąd się dowiedziałam prawdy, coraz więcej spraw znajdowało wyjaśnienie. Kiedy Cristoforo po raz pierwszy ze mną tańczył, miał informacje zarówno o mojej niezdarności, jak i o znajomości greki. Uciecha Tomasa tego wieczoru, gdy zauważył krew na mojej koszuli i dostrzegł w tym zarówno sposób uratowania kochanka, jak i odpłacenia się swojej siostrze za doznane upokorzenia. Tamten ranek w kościele, kiedy pochylił głowę pod oskarżeniami Savonaroli, a ja spotkałam skierowany we mnie wzrok Cristofora. Tyle że on się wpatrywał nie tylko we mnie. Promienny uśmieszek zachwytu przesyłał mojemu bratu. Mojemu głupiemu, ślicznemu, przymilnemu, próżnemu, wulgarnemu, grzesznemu bratu. Znów zaczęłam płakać. Miał dla mnie dostatecznie dużo współczucia, by nie próbować powstrzymać moich łez. Siedział, patrząc na mnie, po chwili wyciągnął rękę i tym razem pozwoliłam mu położyć ją na swojej dłoni. – Tak mi przykro. To nie miało tak być. – Nie powinien pan mu zawierzyć, że mi powie – powiedziałam, kiedy już mogłam złapać dech. – Co za kłamstwa naopowiadał panu o mnie? – Tylko tyle, że będzie to z korzyścią dla nas obojga. Że ty pragniesz bardziej niż męża wolności i niepodległości. I że zrobisz wszystko, by je uzyskać. – Miał rację – powiedziałam cicho. – Choć nie zrobiłabym wszystkiego. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Z głębi nocy dobiegł nas dźwięk strzałów, męskich kroków biegnących po ulicy, potem ostry krzyk bólu i przypomniałam sobie okropny widok młodego człowieka leżącego w kałuży własnej krwi przed drzwiami Baptysterium. Florencja obróciła się teraz przeciw samej sobie i bezpieczeństwo przepadło na zawsze. – Mimo moich grzechów, powinnaś wiedzieć, Alessandro, że nie jestem złym człowiekiem – powiedział po chwili. – A jak to wygląda w oczach Boga? Czy się pan nie boi rozżarzonych piasków i nacierających płomieni? – Jak już powiedzieliśmy, w piekle jest przynajmniej wspomnienie przyjemności. – Zamilkł. – Byłabyś zdumiona, gdybyś wiedziała, ilu nas jest. Największe cywilizacje starożytności znajdowały transcendentalne doznania w męskim tyłku. Wzdrygnęłam się. – Wybacz mi moje grubiaństwo, Alessandro. Ale lepiej, żebyś mnie poznała. Bo będziemy teraz spędzać czas razem. Wstał, aby znowu napełnić sobie kieliszek. Śledziłam go wzrokiem, kiedy przechodził przez pokój. Teraz jego przywiędła uroda i wytworność wydały się mi niemal dręczące. Dlaczego przedtem tego nie zauważyłam? Czy tak byłam zamknięta w sobie, że nie umiałam rozpoznać znaków wokół siebie? – A co do dnia sądu – ciągnął dalej – zdam się na łaskę losu. W tych samych płonących piaskach znajdą się bluźniercy oraz lichwiarze i to dla nich są przeznaczone najsroższe męki. Sądzę, że nawet gdybym nigdy nie miał skłonności do młodych chłopców, i tak nie trafiłbym do raju. A tak będę miał przynajmniej tę pociechę, że smażę się w tych płomieniach wraz z bliźnimi grzesznikami. A będzie to pobożne towarzystwo. Wierz mi, gdyby zastępy homoseksualistów nie musiały się nieustannie ukrywać, zapewniam cię, że dostrzegłabyś w ich szeregach wiele głów noszących tonsurę. – Nie! Uśmiechnął się. – Jak na taką mądralę, Alessandro, jesteś czarująco naiwna. Ale już nie na długo, pomyślałam. Spojrzałam na niego. Teraz minęło mu już poczucie niesmaku i powracał dobry humor oraz werwa. Wbrew sobie samej poczułam, że jednak znowu trochę go lubię. – Przynajmniej nie będzie pan mógł utrzymywać, że popchnął go do tego opór żony – powiedziałam spokojnie. Chyba go to ubawiło. – Czy rozpustnik, z którym Dante rozmawia w pieśni XVI, nie mówi czegoś takiego? Nie pamiętam, jak się nazywa. – Oczywiście. Jacopo Rusticucci. To jednak człowiek bez żadnych szczególnych zasług. Mówi się o nim, że był raczej kupcem niż uczonym. Uśmiechnął się. – Tomaso mi powiedział, że znajdzie mi żonę, która tak dobrze zna Boską komedię jak ja. – Spuściłam oczy. – Przepraszam. Boli cię, jak słyszysz jego imię. – Jakoś to przeżyję – powiedziałam spokojnie. Ale poczułam, jak łzy mnie pieką pod powiekami. – Mam nadzieję. Nie chciałbym być przyczyną śmierci tak uroczego intelektu. – Zęby już nie wspomnieć o doskonałym sposobie na ukrycie własnych perwersji. Roześmiał się. – Znów jesteś sobą! Witaj! Bardziej mi się podoba twój dowcip niż rozczulanie się nad sobą. Wiesz, jesteś niezwykłą młodą kobietą. Popatrzyłam na swego męża i pomyślałam sobie, co by to było, gdyby jego komplementy tak rozgrzewały moje ciało, jak rozgrzewają mi umysł. – A zatem powinniśmy w przyszłości ze sobą rozmawiać. Jak ci powiedziałem, ten dom jest teraz twój. Jego biblioteka, zbiory sztuki. Z wyjątkiem mojego gabinetu możesz nim dysponować, jak zechcesz. Taki był punkt naszego układu. – A co z panem? – Nie będę często ci się narzucał. Publicznie możemy pokazywać się razem na niektórych uroczystościach państwowych, jeżeli będzie jeszcze jakieś państwo i zostanie mu dość niezależności, by urządzać fety. Poza tym zwykle wiele czasu spędzam poza domem. To wszystko, co musisz wiedzieć. – Czy on będzie tu przychodził? Spojrzał na mnie z uwagą. – To twój brat. W rodzinie to całkiem naturalne. – Uśmiechnął się wypowiadając ostatnie słowo. – Prawda, że w mieście nie jest już tak bezpiecznie jak dawniej. – Zastanowił się. – Powiedzmy, że czasem może się tu pojawiać. Ale tymczasem nie. – Dyplomata z pana – powiedziałam. Wzruszył ramionami. – Człowiek musi rządzić swoimi niewolnikami jak tyran, swoimi dziećmi jak król, a... – ...swoją żoną jak polityk – zakończyłam tę sentencję za niego. – Nie jestem pewna, czy to właśnie Arystoteles miał na myśli. Roześmiał się. – Istotnie. A co do reszty, pozostawiam to tobie. Do twojego wyboru. Ale nie pozwól, by ci to zrujnowało życie, Alessandro. Byłabyś zdumiona, gdybyś wiedziała, co się dzieje w sypialniach naszego zbożnego miasta. Takie małżeństwa zdarzały się i przedtem. A przecież nie chciałabyś być taka jak inni. Gdyby moje względy obarczyły cię tuzinem dzieci, utonęłabyś w ich zalewie. Daj mi tylko jednego dziedzica, a dam ci spokój na zawsze. – Urwał.-A co do twojej własnej satysfakcji... To już twoja sprawa. Jedyne, o co proszę, to o zachowanie dyskrecji. Wpatrywałam się w swoje ręce. Bolało mnie w środku już mniej niż przedtem, choć pozostało jeszcze jakieś palące uczucie w głębi brzucha. Skąd można wiedzieć, że w łonie znajduje się dziecko? Moja własna satysfakcja? Czego pragnęłam najbardziej w życiu? – Pozwoli mi pan malować? Wzruszył ramionami. – Powiedziałem. Możesz robić, co zechcesz. Kiwnęłam głową. – I chcę zobaczyć Francuzów – powiedziałam stanowczo. – To znaczy obejrzeć ich na własne oczy. Kiedy tu wkroczy armia Karola, chcę stać na ulicy i być świadkiem, jak dokonują się dzieje. – Bardzo dobrze. Tak zrobisz. Będzie to bez wątpienia triumfalne wkroczenie. – Czy pójdzie pan ze mną? – Beze mnie nie byłabyś chyba bezpieczna. Zapadło między nami milczenie, ale tamto imię zawisło w powietrzu. – A co z Tomasem? – Ty i ja jesteśmy mężem i żoną. Jest rzeczą właściwą, by nas widywano razem. – Zawahał się. – Pomówię z Tomasem. On zrozumie. Spuściłam oczy, by nie dojrzał iskierki satysfakcji, która się w nich zapaliła. – Czy masz jeszcze jakieś żądania, żono? – Nie... – zawiesiłam głos – mężu. – Dobrze. – Podniósł się z łóżka. – Czy mam ci teraz przysłać twoją niewolnicę? Potrząsnęłam głową. Pochylił się nade mną i przez sekundę myślałam, że mnie pocałuje w czoło, ale on tylko musnął lekko palcem mój policzek. – Dobranoc, Alessandro. – Dobranoc. Zostawił mnie samą i po paru chwilach usłyszałam, jak się otwierają główne drzwi wejściowe domu, a potem zatrzaskują. Poczucie pieczenia między nogami nieco ustąpiło i wstałam, żeby się doprowadzić do porządku. Trochę mnie bolało, kiedy chodziłam i w tym miejscu, gdzie na udach wyschła już ciecz, jaką mnie oblał, na skórze zrobiła się skorupa. Ale jego zapobiegliwość uchroniła od poplamienia koszulę, która opływała mnie miękko, kiedy szłam. Obmyłam się ostrożnie, zbyt wylękniona, by się obejrzeć. Ale kiedy spuściłam koszulę, przesunęłam rękami po ciele, aby poczuć dotyk jedwabiu na skórze. A od piersi i bioder przebiegłam palcami w dół do krocza. Co on właściwie we mnie rozerwał tam, gdzie jest teraz nieuleczalna rana? I moja matka, i jej siostra zostały rozdarte przy porodzie zbyt dużych dzieci. Czy może się to stać także i ze mną? Zawahałam się, a potem przesunęłam rękę jeszcze dalej, rozsuwając palce i nim się spostrzegłam, wetknęłam środkowy palec głęboko pomiędzy uda. Jego czubek natknął się na coś, co było jakby małym mięsistym wzgórkiem, a kiedy go dotknęłam, wstrząsnął mną dreszcz. Zaczęłam szybciej oddychać, ostrożnie cofnęłam palec, a potem znów na to natrafiłam. Nie umiałam określić, czy było to uczucie przyjemności, czy bólu, ale z trudem łapałam powietrze i cała od tego drżałam. Czy to w taki sposób uszkodził mnie jego członek? Odsłaniając jakieś zakończenie nerwowe w moim narządzie płciowym? Kogo mogłam zapytać? Kto mógłby mi powiedzieć, co właściwie zaszło między nami? Szybko cofnęłam dłoń i oblałam się rumieńcem na wspomnienie przeżytego wstydu. Ale moja ciekawość była większa niż ból i tym razem uniosłam koszulę, nim mój palec znów powędrował w tamto miejsce. Po wewnętrznej stronie uda spłynął mi strumyczek wodnistej krwi, różowej jak niebo o świtaniu. Śledziłam wstecz jego bieg aż do kępki włosów łonowych i czułość mojej własnej pieszczoty napędziła mi łzy do oczu. Zagięłam palec i kiedy znów natrafiłam na tamto miejsce, wydało mi się wilgotniejsze. Wymacałam wrażliwy punkt i lekko go ugniotłam, nastawiając się na wzmożony ból. Zdawał się pęcznieć pod moim dotykiem i zalała mnie taka fala rozkoszy, że głośno chwytałam powietrze i skuliłam się wpół. Znów popchnęłam palec. I znowu, i znowu, aż przebiegały po mnie te fale jak zmarszczki po powierzchni wody. Musiałam się przytrzymać stojącego obok stolika, by nie stracić równowagi, tak się zatraciłam w radosnym doznawaniu tego bólu. Kiedy skończyłam, nogi pode mną były tak słabe, że musiałam usiąść na łóżku. Miałam dziwne poczucie utraty, że już tego nie doznaję i ku swemu zdziwieniu zauważyłam, że znowu płaczę, choć nie całkiem wiedziałam dlaczego, bo to, co czułam, nie było już chyba smutkiem. Ale za chwilę znów ogarnął mnie niepokój. Co, na Boga, stanie się teraz ze mną? Opuściłam swój dom, moje miasto ogarnął zamęt, a ja zostałam świeżo poślubiona człowiekowi, który nie może znieść widoku mojego ciała, ale omdlewa na myśl o moim bracie. Gdyby to miało się stać moralną opowieścią, powinnam się zapewne stać ofiarą, umierając ze wstydu i żalu, aby przywieść mojego męża do żalu za grzechy i przywrócić go Bogu. Podeszłam do swojej olbrzymiej skrzyni posażnej, która ongiś należała do matki mojego męża. Przeniesiono ją do mojego domu, a tego popołudnia wróciła tutaj (ku zadowoleniu mojego ojca była tak samo ciężka jak skrzynia Plautilli, choć jej ciężar stanowiły głównie książki, nie zaś jedwabie i aksamity). Z jej wnętrza wyciągnęłam teraz modlitewnik mojej matki, z którego przy niej, gdy zaledwie umiałam mówić, uczyłam się pierwszych liter. Co takiego mi powiedziała w dniu, kiedy upadł rząd? Że kiedy się znajdę sama w domu swojego męża, łatwiej mi będzie rozmawiać z Bogiem. I że te rozmowy sprawią, iż zostanę dobrą żoną i dobrą matką. Uklękłam przy łóżku i otworzyłam modlitewnik. Ale ja, której słowa zawsze przychodziły tak łatwo, nie wiedziałam teraz, jakich wyrazów mam użyć. Co mieliśmy sobie z Bogiem do powiedzenia? Mój mąż jest rozwiązłym rozpustnikiem. To nie moja arogancja przywiodła mnie do tego, że dla dobra jego i mojej duszy mam obowiązek postawić go w obliczu sprawiedliwości. Niemniej jeśli go wydam, pociągnie to za sobą upadek jego domu i chociaż mogłam nienawidzić swego brata, jakżebym mogła zniszczyć w taki sposób swoją rodzinę? Taka hańba na pewno zabiłaby mojego ojca. Nie. Prawdą jest, że wzięłam to na siebie i chociaż ich karą będzie to, że nie dostąpią zbawienia, moją – to, że będę musiała z tym żyć. Odłożyłam modlitewnik z powrotem do skrzyni. Zabrakło słów porozumienia między Bogiem a mną. Popłakałam jeszcze trochę, ale tej nocy przelałam już wszystkie łzy i po chwili poszukałam sobie pewnej pociechy, grzebiąc w skrzyni głębiej pod książkami i odzieżą, gdzie schowałam swoje rysunki, pióra i atrament. I tak spędziłam resztę mojej nocy poślubnej, oddając się sztuce. Tym razem pociągnięcia mojego pióra, choć niezbyt szybkie, były płynne, przychodziły mi z łatwością i darzyły mnie cichą radością. Choć ten, kto by obejrzał obraz wychodzący spod mojej ręki, mógłby stwierdzić, że już on sam jest oznaką mojego odwrócenia się od Boga. Na papierze przede mną młoda kobieta leżała spokojnie w swoim małżeńskim łożu, przyglądając się, jak mężczyzna u jej boku siedzi w rozpiętym kubraku i trzyma w rękach swój obnażony członek. Na jego twarzy maluje się coś pomiędzy bólem a ekstazą, jakby w tej chwili ogarnęło go poczucie boskości i znajdował się na skraju transcendencji. Był to, muszę to sama przyznać, najwierniejszy rysunek, jaki udało mi się wykonać od pewnego czasu. Część II Karol VIII wkroczył ze swoją armią do Florencji 17 listopada 1494 roku. Chociaż historia zapamiętała go jako dzień hańby republiki, ulice przedstawiały sobą obraz raczej okazałego blichtru niż poniżenia. Droga z Porta San Frediano przez rzekę obok katedry Santa Maria del Fiore z jej wielką kopuła była zatłoczona ludźmi. A pośród tych, którzy się tam znaleźli jako widzowie tej wielkiej chwili, była świeżo poślubiona para: Cristoforo Langella, uczony humanista i członek możnego rodu oraz jego czuła małżonka Alessandra, najmłodsza córka rodziny Cecchich, która świeżo po swoich zaślubinach, wsparta na ramieniu męża, szła przez narastający tłum z oczyma błyszczącymi jak rżnięte szkło, chłonąc zmienne barwy ulic wokół siebie. Wreszcie dotarli do placu przed katedrą, gdzie mąż musiał trzymać ją ciasno przy sobie, kiedy się przedzierał przez stłoczone ludzkie masy ku drewnianej trybunie, pospiesznie wzniesionej pod odległym murem. Potem wręczył dwa floreny mężczyźnie stojącemu pod nią (bezwstydna cena, ale Florencja była miastem, gdzie nawet w chwilach kryzysu robi się interesy) i oboje, mąż i żona, wspięli się na jej szczyt, gdzie zasiedli, mając na wprost siebie widok nie tylko na fasadę katedry, ale także na drogę poniżej, gdzie zaledwie za godzinę Florencja miała po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni w swoich dziejach, oglądać wkroczenie obcej armii. W ten oto sposób mój mąż dotrzymał danego mi słowa. XX Wrócił do domu rano, kiedy razem w Erilą rozpakowywałyśmy moje rzeczy, przerywając od czasu do czasu to zajęcie, by wyjrzeć przez okno na ludzką falę napływającą na plac. Chociaż nie pojawił się u mnie natychmiast, dał mi znać przez służącego, że nie muszę się o nic martwić. Niczego nie tracę, miał wieści od władz, że król i jego armia są tak znużeni, iż wprost wloką się do miasta i pojawią się tu dopiero przed zachodem słońca. Jego wiadomości były tak świeżej daty, że na Erili wywarło to duże wrażenie. Dobrze to nam zrobiło, bo obie czułyśmy się nieco zagubione w naszych nowych rolach pani domu i jej służącej w tym szarym, pełnym przeciągów budynku. Od mojej nocy poślubnej niewiele ze sobą rozmawiałyśmy. Rysowałam aż do świtu i spałam długo w dzień. Nic dziwnego, że uznała to za oznakę wyczerpania wyczynami w nocy. Kiedy mnie spytała, jak się czuję, odpowiedziałam, że dobrze i spuściłam oczy, dając jej tym do zrozumienia, iż nie chcę o tym mówić nic więcej. Och, oddałabym wszystko na świecie, by móc się jej zwierzyć. Rozpaczliwie potrzebowałam zaufanej przyjaciółki. Dotąd zawsze opowiadałam jej wszystko, co mnie spotykało. Ale sekrety, jakie powierzałam jej kiedyś, miały zataić jedynie przejawy nieposłuszeństwa, mogące zaszkodzić tylko mnie samej. A chociaż żyłyśmy ze sobą w wielkiej zażyłości, ona była niewolnicą i musiałam wziąć pod uwagę to, że pokusa szerzenia plotek może się okazać u niej silniejsza niż poczucie lojalności. W każdym razie takie znalazłam dla siebie wytłumaczenie, kiedy się obudziłam koło południa w swoim ślubnym łożu pośród porozrzucanych dookoła rysunków. Ale prawda była chyba taka, że nie mogłam się zmusić do wspominania tego, co się zdarzyło, nie mówiąc już o tym, by komuś o tym opowiadać. Kiedy więc wszedł Cristoforo i zastał nas, jak układając bieliznę, siedzimy przy oknie, wyglądając na przechodzące pod nim tłumy, od razu powzięła pewne podejrzenia. Wstała i nawet nie spojrzawszy na niego, wyszła. On, nim się odezwał, odczekał, aż zamknęły się za nią drzwi. – Jesteś zżyta z tą niewolnicą, prawda? Potaknęłam głową. – Bardzo się cieszę. Będzie ci towarzyszyć. Ale chyba nic jej nie powiedziałaś? Choć wypowiedziane pytającym tonem, to zdanie było zarazem stwierdzeniem. – Nie, nie powiedziałam. W ciszy, jaka zapadła, nadal układałam swoje rzeczy, z oczyma utkwionymi pokornie w podłodze. Uśmiechnął się, jakbym naprawdę była jego ukochaną nowo poślubioną żoną i podał mi ramię. W ten sposób zeszliśmy razem ze schodów i wyszliśmy na ulicę, by wmieszać się w tłum. Gdybym była królem Francji, byłabym bardzo rada z wrażenia, jakie wywarło moje wkroczenie na obywatelach nowo poddanego mi państwa. Choć może udzieliłabym nagany swoim generałom za to, że nie rozpoczęli swojego triumfalnego marszu wcześniej, bo kiedy on sam we własnej osobie pojawił się na placu przed katedrą, słońce już niemal zaszło, co oznaczało, że tylko resztki jego blasku oświetlały pozłacaną zbroję i wielki złoty baldachim niesiony nad jego głową przez rycerzy i straż przyboczną. To, że słońce schowało się za horyzontem, oznaczało także, że kiedy zsiadł z konia i wspinał się po schodach katedry, był słabo widoczny dla zgromadzonych tłumów, chociaż podejrzewam, że ze względu na to, iż jak na króla okazał się nieoczekiwanie niskiego wzrostu, szczególnie kiedy zsiadł ze swego rosłego czarnego rumaka, umyślnie wybrano taką porę, żeby w mroku mógł wydawać się wyższym, niż był w rzeczywistości. Z pewnością był to jedyny moment, kiedy zmienni w nastrojach Florentyńczycy w pełnym pokory entuzjazmie pozdrawiali swego zdobywcę. W znaczącym stopniu przyczynił się do tego fakt, że kiedy mizernej postury król zaczął wkraczać na stopnie naszej wielkiej katedry, okazało się, że utyka jak człowiek ułomny, jakim w istocie był, mając stopy nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do reszty ciała. A niebawem cała Florencja już wiedziała, że Zdobywca, zesłany nam po to, by odpuścić nam nasze grzechy, jest w istocie karłem, mającym po sześć palców u stóp. Miło mi się przyznać, że należałam do tych, którzy tego dnia szerzyli takie wieści wśród tłumów. I w ten sposób dowiedziałam się także, jak tworzy się historia – że choć niekoniecznie musi dokładnie oddawać prawdę, to zawsze można uczestniczyć w jej powstawaniu. Mimo tej pogłoski nie sposób było nie podziwiać widowiska. Całe godziny potem, kiedy król, przy rozbrzmiewających za nim jak pieśń wieczorna chóralnych okrzykach: Viva Francia!, opuścił plac i znalazł bezpieczne schronienie w pałacu Medyceuszy, Florencja wciąż jeszcze wrzała z podniecenia na widok nadciągającej piechoty i kawalerii. Było tyle koni, że powietrze zrobiło się ciężkie od zapachu nawozu, wbijanego w bruk przez koła ciągniętych armat. Ale największe wrażenie robili łucznicy i kusznicy, całe tysiące zbrojnych chłopów. Było ich tak wielu, że zmartwiłam się, iż na straży Francji musiały teraz pozostać jedynie kobiety, póki mój mąż mi nie powiedział, że większość z tych ludzi to wcale nie Francuzi, tylko najemnicy wynajęci do tej kampanii. Dość sowicie wynagradzani, jeśli idzie o Gwardię Szwajcarską, i znacznie tańsi wojownicy szkoccy. Rada byłam, że nie zostali zakwaterowani u nas, bo nigdy nie oglądałam nikogo do nich podobnego. Olbrzymy z Północy o wielkich grzywach włosów koloru słomy i brodach czerwonych jak barwniki mojego ojca, chłopiska tak obrośnięte brudem, że można było tylko się dziwić, że łuki się do nich nie przylepiają, kiedy z nich strzelają. Inwazja trwała jedenaście dni. Oddział zakwaterowany u nas sprawował się dosyć dobrze. Byli to dwaj rycerze z Tuluzy ze służbą i świtą. Wieczorem po ich przyjeździe zjedliśmy razem kolację przy stole zastawionym najlepszą porcelaną i srebrami mego męża – choć nie umieli się posługiwać widelcami leżącymi przy ich nakryciach. Odnosili się do mnie z należytym uszanowaniem, całując mnie w rękę i rozwodząc się nad moją urodą, po czym poznałam, że są albo ślepcami, albo kłamcami, ale skoro mogli dostrzec stojącą przed nimi butelkę wina, łatwo mogłam dojść do wniosku, że raczej kłamią. Słyszałam później od Erili, że ich służący mieli podobnie świńskie maniery, ale łapy trzymali przy sobie. Musiano wydać wojsku ścisłe zalecenia w tym względzie, bo po dziewięciu miesiącach nie wybuchła epidemia podrzucania małych Francuzików na kole Ospedale degli Innocenti, choć później mieliśmy odkryć, że ich przygodne zaloty zostawiły nam inny dar, który przyczynił nam więcej zmartwień niż pojawienie się na tej ziemi kilku dodatkowych duszyczek. Po kolacji rozprawiali gorąco o swoim wielkim królu i o chwale jego wyprawy, ale kiedy lepiej sobie podchmielili, wyznali nam, że tęskno im za krajem i że są już znużeni i zatroskani myślą o tym, jak daleko ich zaniesie ta wojenna wyprawa. Ich ostatecznym celem była Ziemia Święta, ale można było dostrzec, że bardziej palą im się oczy na myśl o urokach Neapolu, gdzie jak słyszeli, kobiety są przymilne w ciemnościach nocy, a ich dobra do wzięcia. Co do wielkości Florencji, no tak, lepiej się znają na wojnie niż na sztuce, i chociaż galeria posągów mojego męża zrobiła na nich pewne wrażenie, bardziej byli zainteresowani tym, gdzie można sobie kupić nowe ubranie (dowiedziałam się później, że należeli do tych, co na inwazji dorobili się pewnych fortun, poświęcając swój patriotyzm na rzecz własnych kieszeni). Żeby jednak oddać im sprawiedliwość, jeden nich mówił z zachwytem o katedrze i wydawał się zainteresowany, kiedy mu powiedziałam, że może znaleźć pozłacaną statuę świętego Ludwika, patrona jego rodzimego miasta, dłuta naszego wielkiego Donatella nad drzwiami fasady Santa Croce. Ale nie wiem, czy jej poszukał, czy nie. Wiem tylko, że dużo jedli i pili przez te jedenaście dni, bo kucharz zapisywał, jaką ilość jadła i napojów spożyto, gdyż ustalono w układzie pokojowym, że wojsko zapłaci za swoje utrzymanie. Zrazu miasto chciało się pokazać od jak najlepszej strony swoim zdobywcom. W Santa Felice wystawiono specjalne przedstawienie Zwiastowania i mojemu mężowi udało się zdobyć dla nas miejsca, co było istotnym wyczynem, zważywszy na to, że nie mogłam znaleźć żadnych popleczników Medyceuszy w kongregacji. Zabrano mnie kiedyś jako dziecko na takie przedstawienie do klasztoru Carmine, gdzie, jak sobie przypominam, nad kościelną nawą było rozpięte coś niczym pajęcza sieć i w pewnej chwili ukazał się chór zawieszonych na niej małych chłopczyków przebranych za aniołki, a jeden z nich był bardzo przerażony i kiedy wszyscy inni zaczęli śpiewać, ten tak się darł, że trzeba go było spuścić na dół. Tego dnia w Santa Felice także był chór chłopięcych aniołków, ale żaden z nich nie krzyczał. Kościół był odmieniony. Nad główną nawą zbudowano i zawieszono na belkach sklepienie niczym drugi dach. Jego wnętrze zostało pomalowane najgłębszym błękitem i obwieszone setkami małych lampek, tak że wyglądało jak nocne niebo z gwiazdami na firmamencie. Wokół jego podstawy w niebiosach, na małych cokołach stało dwanaście jaśniejących małych aniołków. Ale tego było jeszcze mało. Bo kiedy nadeszła chwila zwiastowania, zniżyła się druga obrotowa sfera, niosąca ośmiu aniołów, tym razem już starszych chłopców, a potem wyłoniła się z niej jeszcze jedna, zawierająca już samego, starszego od tamtych, archanioła Gabriela. A ten, kiedy opuszczał się na dół, poruszał skrzydłami, zapalając wokół siebie miliardy mrugających światełek, jakby zniósł ze sobą wszystkie gwiazdy z niebios. Kiedy siedziałam tam, bardziej zdumiona niż sama Maria, mój mąż polecił mi, bym znów spojrzała w górę i zwróciła uwagę, że widok tych sfer niebieskich można uznać za poglądową lekcję perspektywy. To, co największe, jest u dołu, i zmniejsza się stopniowo, idąc ku górze. Możemy na tej podstawie docenić nie tylko wielkość Bożej chwały, ale także doskonałość praw natury i mistrzostwo naszych artystów w ich opanowaniu. Powiedział mi także, że to skomplikowane urządzenie sceniczne było wynalazkiem samego słynnego Brunelleschiego, a jego sekret przekazywano z rąk do rąk poprzez lata, jakie upłynęły od jego śmierci. Choć nie ma żadnych przekazów, co myślał o tym wszystkim król Francji, wiem, że Florentyńczycy byli bardzo dumni i przejęci. Ale kiedy dzisiaj to wspominam, nie potrafię oddzielić radości z tego widowiska od uczucia cichej przyjemności, że mój mąż jest takim erudytą i potrafi mnie nauczyć, jak patrzeć głębiej na rzeczy i dostrzegać sprawy, których inaczej chyba bym nie zauważyła. Kiedy wieczorem wracaliśmy do domu przez zatłoczone ulice, prowadził mnie pod rękę i przemykaliśmy się jak dwie śmigłe rybki w rozkołysanym morzu. Po powrocie usiedliśmy przy stole, rozmawiając przez chwilę o tym, czego byliśmy świadkami, potem odprowadził mnie do mojego pokoju, pocałował w policzek, dziękując za towarzystwo, i udał się do siebie. Kiedy leżałam w łóżku, rozmyślając o tym wszystkim, co widziałam, niemal uwierzyłam, że moja wolność jest warta tych poświęceń, jakie dla niej poniosłam. I że Cristoforo, cokolwiek może zrobić w przyszłości, zaczął się uczciwie wywiązywać z naszego układu. W następnych dniach rząd był zajęty składaniem hołdów królowi i ratyfikacją traktatu, na którego podstawie okupacja miała być wynikiem naszego zaproszenia, a królowi udzielono znacznej pożyczki na cele wojenne, przypuszczalnie w podzięce za to, że nie złupił miasta. Podczas kiedy czynniki urzędowe świadczyły sobie uprzejmości, atmosfera na ulicach stawała się coraz bardziej napięta i co zapalczywsza młodzież zaczęła obrzucać kamieniami najeźdźców, którzy w odwecie wyciągnęli broń. W ten sposób zginęło kilkunastu Florentyńczyków. Nie była to masakra ani jakiś chwalebny ruch oporu, ale przypomnienie, że nie całkiem utraciliśmy ducha. Świadom, że nie jest tu całkiem dobrze widziany, za radą Savonaroli (twierdzącego, że Bóg będzie z Francuzami, jeśli szybko się stąd wyniosą), Karol zebrał swoje wojska i wymaszerowali pod koniec listopada, znacznie mniej uroczyście, niż tu wkraczały i bez wiwatujących na jego cześć tłumów – do czego być może przyczynił się fakt, że wojsko odeszło, nie popłaciwszy swoich rachunków – łącznie z naszymi zacnymi szlachcicami z Tuluzy. Okazali się w końcu kłamcami. Dwa dni później mój mąż, który był tak szlachetny, że dla bezpieczeństwa swojej żony przez cały ten czas sypiał w domu, także się gdzieś wyniósł. Bez niego i stojących u nas kwaterą gości pałac wydał się nagle zimny i ponury. Pokoje były ciemne, drewniane odrzwia poplamione ze starości, gobeliny zjedzone przez mole, a okna zbyt małe, by wpuścić wiele światła. A ponieważ obawiałam się, że samotność może mnie wtrącić w użalanie się nad sobą, następnego dnia obudziłam Erilę o świcie i wyruszyłyśmy na miasto, by posmakować wolności mojego nowego małżeńskiego życia. XXI Zwłoki mężczyzny na moście Santa Trinita mówiły tyleż o szaleństwie, ile o krwiożerczości oprawcy. Zwisały ze słupa obok niewielkiej kapliczki i kiedy mnisi je odnaleźli, ciało było już na pół pożarte przez psy. Erila powiedziała, że całym szczęściem musiał już nie żyć, kiedy wywlekano z niego kiszki, choć trudno mieć pewność, że tak właśnie było, bo nawet gdyby próbował krzyczeć, kiedy rozpruwano mu brzuch, jego głos tłumiłby knebel w ustach. Padlinożercze bestie musiały się tam pojawić tuż po dokonaniu morderstwa, bo kiedyśmy się tam dostały – wiadomości dotarły na rynek o pierwszym świcie i jedyne, co mogłyśmy zrobić, to podążać za tłumem – to, co pozostało z jego wnętrzności, było wywleczone na bruk. Strażnicy odgonili już wtedy psy, choć najbardziej zażarte z nich, ze spuszczonymi głowami, z brzuchami przywartymi do ziemi, udając obojętność (choć niecierpliwie przebierały łapami), wciąż czyhały w pobliżu. W pewnej chwili, gdy już zebrał się tłum, jedno ze zwierząt wyskoczyło z boku i uchwyciło w zaciśnięte szczęki kawałek ochłapa, nim wyrzucone potężnym kopniakiem w górę, wylądowało opodal mostu, skowycząc, ale nie wypuszczając zdobyczy z zębów. Strażnicy byli niemal tak samo bezwzględni wobec tłumu, ale ludzi nie dało się powstrzymać. Erila, ująwszy mnie mocno za ramię, zatrzymała nas w tyle. Postąpiła tak raczej dlatego, że uznała moją ciekawość za niebezpieczną i nie chciała popaść w żadne tarapaty, niż ze względu na własną wrażliwość. Gdyby była tu sama, już by się przepchnęła do przodu. Co do mnie, na widok tego zmasakrowanego ciała oczywiście przewracał się we mnie żołądek – tak byłam chroniona w rodzicielskim domu, że nigdy nie widziałam nawet publicznej egzekucji – ale zmusiłam się do opanowania. Nie po to zaszłam tak daleko w poszukiwaniu wolności, by teraz na pierwszy ślad krwi i przemocy wracać z jękiem przerażenia do domu. Zresztą, mimo słabości przyrodzonej własnej płci, byłam naprawdę ciekawa, jeżeli „ciekawa” to odpowiednie słowo. – Patrz, Erilo – szepnęłam do niej, rozgorączkowana. – To już piąty. – Co za piąty? – To już piąty trup od śmierci Lorenza. – Co masz na myśli? – spytała, cmokając językiem. – Co dzień ludzie giną na ulicach. Tylko ty jesteś zbyt zatopiona w książkach, by to zauważyć. – Wcale nie. Tylko pomyśl: dziewczyna w Santa Croce, tamtych dwoje w Santo Spirito, których zwłoki przeniesiono do Imprunety i chłopak pod Baptysterium trzy tygodnie temu. Wszyscy zabici obok jakiegoś kościoła i wszyscy okropnie zmasakrowani. To musi mieć ze sobą jakiś związek. Roześmiała się. – A co, jeżeli jest nim grzech? Dwie nierządnice, jeden klient korzystający z ich usług, jeden zboczeniec seksualny oraz rajfur. Może oni wszyscy szli właśnie do spowiedzi. W każdym razie ktokolwiek załatwił tego tutaj, oszczędził mnichowi ciekawych wyznań. – O czym ty mówisz? Znasz go? – Wszyscy go znają. A jak sądzisz, dlaczego tu są takie tłumy? To Marsilio Trancolo. Może zdobyć dla ciebie wszystko, co zechcesz. A raczej mógł. Wino, kości do gry, kobiety, mężczyzn, młodych chłopców – miał to wszystko na podorędziu za godziwą cenę. Najwybitniejszy dostawca Florencji. Jak słyszałam, był przez ostatnie dwa tygodnie ciężko zapracowany, zaopatrując cudzoziemców. No to jest teraz w piekle w dobrym towarzystwie, to pewne. Hej! – wykrzyknęła, zamachnąwszy się na jakiegoś mężczyznę, który nas popchnął, chcąc się przedostać do przodu. – Uważaj, gdzie trzymasz łapy, prostaku! – To zabierz z drogi swoje czarne cielsko – odkrzyknął. – Suka! Nie potrzebujemy tu na ulicach kobiet diabelskiego koloru. Uważaj na siebie, bo możesz następna się dostać pod jego nóż. – Ale przedtem twoje jaja zawisną obok herbów Medyceuszy – wymruczała, wypychając mnie na tyły tłumu. – Ależ, Erilo... – Żadnego ale... Powiedziałam ci, to nie jest miejsce dla damy. – Była teraz zła, choć trudno powiedzieć, czy to z troski o mnie, czy ze strachu o własną skórę. – Gdyby twoja matka nas przyłapała, powiesiłaby mnie na słupie obok niego. Zeszłyśmy z mostu. Tłum stojący wzdłuż rzeki przerzedził się, ale znów się zagęścił, kiedy doszłyśmy do Piazza delia Signoria. Od kiedy wyszli Francuzi, plac roił się od obywateli pragnących głosować za nowym rządem z Savonarolą na czele. Teraz jego zwolennicy zasiadali w ratuszu, wymyślając nowe ustawy, dzięki którym mieli nadzieję zamienić bezbożne miasto w państwo poddane prawom Bożym. Z okien izby obrad mieli widok jak z lotu ptaka na most Santa Trinita. Mając tak wyraźnie przed oczyma pouczenie o diabelskiej karze, mogli wspaniale się skupić na stojącym przed nimi zadaniu. W następnych dniach Erilę zniecierpliwiła moja nienasycona chęć wychodzenia na miasto. – Nie mogę w każdej chwili dnia włóczyć się z tobą po ulicach. Mam co robić w domu. A także i ty, jeżeli masz się stać jego panią. Oczywiście była wciąż na mnie zła, że jej nie wtajemniczyłam w przebieg mojej nocy poślubnej i odgrywała się na mnie na swój sposób, niby to nieznacznie, ale jednak dokuczliwie. Nie była w tym odosobniona. Służba patrzyła na mnie teraz jakoś dziwnie. W pierwszych dniach mojego małżeństwa próbowałam grać rolę żony, sprawdzając rachunki i wydając rozkazy każdemu, kto mnie słuchał. Ale zdradził mnie mój brak pewności siebie i gospodarstwo, które od lat obywało się bez pani domu, nie poddało się łatwo mojemu nieudolnemu wtrącaniu się w jego sprawy. Niekiedy mogłam słyszeć, jak wyśmiewają się z mnie za moimi plecami, jak gdyby wiedzieli o tej tandetnej komedii, jaka się tu rozgrywa na rzecz reputacji mojego męża. Aby uciec przed rozpaczą, schroniłam się w bibliotece. Usytuowany pod lodżią na górnym piętrze, osłonięty przed możliwością zalania, był to jedyny pokój w całym domu, gdzie mogłam znaleźć prawdziwą pociechę. Stało tam blisko sto tomów, niektóre z nich pochodzące nawet z początków wieku. Najbardziej z nich niezwykły był egzemplarz pierwszego przekładu Platona dokonanego przez Marsilia Ficina na zamówienie samego Lorenza de’Medici. Cenny także dlatego, że znalazłam w nim słowa, zapisane wykwintnym charakterem pisma: Dla Cristofora, którego umiłowanie wiedzy jest niemal tak wielkie jak umiłowanie piękna. Zapis ten nosił datę 1477, a zatem było to na rok przed moim urodzeniem. A ponieważ pismo samo w sobie stanowiło dzieło sztuki, czyjeż mogło być, jak nie samego Lorenza? Siedziałam, wpatrując się w atramentowe litery. Gdyby Lorenzo żył, byłby teraz w wieku mojego męża. A on lepiej znał dwór Medyceuszy, niż sobie to uświadamiałam. Jeżeli kiedy wróci do domu, moglibyśmy o tym ciekawie porozmawiać. Przeczytałam kilka rozdziałów książki, ale muszę wyznać ze wstydem, że jeśli parę miesięcy temu olśniłaby mnie jej mądrość, teraz te filozoficzne tomiska pachniały dla mnie starzyzną. Były szacowne, ale straciły swoją siłę wymowy w świecie, który tak daleko poszedł naprzód. Porzuciłam książki i zwróciłam się ku sztuce. Chciałam znaleźć jakąś inspirację w Botticellowskiej interpretacji Dantego. Ale wielka szafa, w której mój mąż trzymał tę tekę, była zamknięta, a kiedy zażądałam od służącego, by dał mi do niej klucz, powiedział, że nie wie, gdzie jest. Czy mi się tylko tak wydawało, czy istotnie uśmiechnął się kpiąco przy tych słowach? Godzinę później przyszedł do mnie, oznajmiając: – Ma pani gościa. – Kto to jest? Wzruszył ramionami. – Jakiś mężczyzna. Nie podał nazwiska. Czeka na dole. Mój ojciec? Brat? Malarz? To malarz! Zerwałam się w radosnym podnieceniu. – Zaprowadź go do salonu. Stał przy oknie, patrząc na wieżę po drugiej stronie wąskiej uliczki. Nie widzieliśmy się od wieczoru w przeddzień mojego ślubu i jeżeli nawiedzała mnie kiedy myśl o nim, tłumiłam ją szybko, tak jak się gasi po mszy świecę przy ołtarzu. Ale teraz, znów mając go przed sobą, kiedy odwrócił się ku mnie, poczułam, że cała drżę. Nie wyglądał dobrze. Znowu wychudł, a jego twarz, zawsze blada, teraz wydała mi się niemal przezroczysta, z sinymi obwódkami pod oczami. Ręce miał poplamione jakąś ciemną farbą i trzymał w nich zwój papierów owiniętych w płótno. Moje rysunki! Nie mogłam złapać tchu. – Witaj – powiedziałam, sadowiąc się w jednym z drewnianych rzeźbionych foteli mojego męża. – Może usiądziesz? Mruknął coś, co musiało być odmową, bo stał nadal. Co takiego w nas było, że oboje stawaliśmy się tak spięci w swoim towarzystwie, jedno równie zmieszane jak drugie? Co takiego powiedziała mi kiedyś Erila o zagrożeniu niewinności przez poznanie? Tylko że ja już nie byłam niewinna. A kiedy przypomniałam sobie jelita wypływające z rozprutego brzucha mężczyzny na jego robionym nocą szkicu, wiedziałam, że tak czy inaczej, on także nie jest niewinny. – Jesteś mężatką – powiedział wreszcie z posępną nieśmiałością, jakby kryjąc się za nią. – Tak, jestem. – Mam nadzieję, że wobec tego ci nie przeszkadzam. Wzruszyłam ramionami. – W czym miałbyś mi przeszkadzać? Robię teraz, co chcę. – Ale nie mogłam oderwać oczu od zwoju w jego ręku. – Jak tam kaplica? Już zacząłeś? Wymamrotał coś, czego nie dosłyszałam, a potem rzucił: – Przyniosłem ci to. Niezręcznym ruchem wyciągnął rulon przed siebie. Kiedy położyłam na nim rękę, by go od niego wziąć, poczułam, że lekko drży. – Obejrzałeś te rysunki? Przytaknął głową. – No i co? – Zrozum, nie jestem żadnym sędzią... ale uważam... uważam, że masz zarówno dobre oko, jak i pióro. Jest w nich jakaś prawda. Żołądek podskoczył mi z szaleńczej radości i choć wiedziałam, że świętokradztwem jest nawet pomyśleć coś takiego, poczułam się przez chwilę jak Najświętsza Panienka podczas zwiastowania, słysząc wiadomość tak niezwykłej doniosłości, że budzi zarówno przestrach, jak radość. – Och!... Tak myślisz!... Więc pomożesz mi? – Ja... – Czy nie widzisz? Jestem teraz mężatką. A mój mąż, któremu zależy na tym, żebym się dobrze miała, pozwala, byś mnie uczył, pokazał mi różne techniki. Może nawet mogłabym ci asystować w kaplicy. Ja... – Nie, nie. – Jego przerażenie było równie ogromne jak moje podniecenie. – To niemożliwe. – Dlaczego nie? Umiesz tyle rzeczy. Ty... – Nie, nie rozumiesz. – Uderzyła mnie jego gwałtowność. – Nie mogę cię nauczać. – Z jego słów biło taką zgrozą, jakbym mu zaproponowała coś wielce nieprzyzwoitego. – Nie możesz czy nie chcesz? – zapytałam chłodno, patrząc mu prosto w oczy. – Nie mogę – wymamrotał, a potem powtórzył, oddzielając wyraźnie każde słowo, jakby mówił to zarówno do siebie, jak do mnie. – Nie mogę ci pomóc. Odebrało mi oddech. Żeby mi tyle ofiarować, a potem odebrać! – No tak, rozumiem. – Podniosłam się na nogi, zbyt dumna, by mu okazać całą głębię mojego rozczarowania. – Na pewno masz swoje sprawy do załatwienia. Zwlekał przez chwilę, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, potem się odwrócił i ruszył ku drzwiom. Ale zatrzymał się przed nimi. – Ja... jest coś jeszcze. Czekałam. – Tamtej nocy... przed twoim ślubem, kiedy... kiedy byłaś na dziedzińcu... Choć wiedziałam, co ma mi do powiedzenia, zbyt byłam na niego zła, by mu teraz pomóc. – No i co z tego? – Zgubiłem wtedy coś... kawałek papieru. Szkic. Byłbym wdzięczny, gdybym go dostał z powrotem. – Szkic? – słyszałam chłód w swoim głosie. Skoro on zawiódł moje nadzieje, to teraz mogę mu się odwzajemnić. – Obawiam się, że nie pamiętam. Może jeśli mi przypomnisz, co przedstawiał... – To był... och, nic. To znaczy... nic ważnego. – Chyba było to dość ważne, jeżeli chcesz go odzyskać. – Tylko dlatego że... wykonał go mój przyjaciel. I muszę mu go oddać. Było to tak oczywiste kłamstwo – pierwsze i być może jedyne, jakie kiedykolwiek od niego usłyszałam – że nie śmiał, mówiąc te słowa, spojrzeć na mnie. Stanął mi przed oczyma tamten oddarty kawałek papieru: męskie ciało rozprute nożem od szyi po pachwinę i wywleczone z niego wnętrzności, zwisające jak na haku rzeźnika. Tylko że teraz temu obrazowi towarzyszył w moich myślach inny wizerunek: trup najbardziej znanego w mieście rajfura zwisający ze słupa przy kaplicy i psy rozszarpujące jego wnętrzności. Choć rysunek tamtego ciała pochodził sprzed paru tygodni, wyszarpnięcie na wierzch kiszek było niemal identyczne. Przypomniały mi się słowa mojego brata: „Ten facet był cały upaprany. Twarz jak u upiora, plamy na ubraniu”. Wybladła twarz i nabiegłe krwią oczy mogą oznaczać, że ktoś nie tylko włóczy się nocami po ulicach, ale nie może spać, nawet kiedy zostaje w domu. – Przykro mi. – Odpłaciłam mu chłodno jego własnymi słowami. – Nie mogę ci pomóc. Przez chwilę zamarł w bezruchu, potem się odwrócił i usłyszałam trzask zamykających się za nim drzwi. Siedziałem ze zwojem swoich rysunków na kolanach. Potem wstałam i rzuciłam nim z wściekłością przez cały pokój. XXII Miałam bardzo mało czasu, by o tym rozmyślać. Parę dni potem zjawił się mój mąż, chłodno wykalkulowawszy porę swego powrotu. Następnego poranka miały się rozpocząć kazania bożonarodzeniowe Savonaroli i wiernych powinno się widzieć, jak udają się do kościoła z łóżek swoich żon, nie zaś kochanków. Zadbał nawet o to, by tego samego wieczoru wziąć mnie ze sobą na spacer, tak żebyśmy się pokazali publicznie razem. Już od tak dawna było to moje marzenie: przechadzać się ulicami o tej magicznej godzinie między zmierzchem a mrokiem, kiedy życie miasta oświetla zachodzące słońce. Ale choć światło było piękne, ulice jakoś pozbawione były blasku. Spotkałam na nich mniej ludzi, niż to sobie wyobrażałam, a wszystkie kobiety, które mijałam, miały zawoalowane twarze i jak na moje oko, przywykłe do świetnych tkanin mojego ojca, były okropnie ubrane. Te nieliczne, które znalazły się samotnie na ulicy, szły ze spuszczonymi głowami, zmierzając pospiesznie do swoich domów. W pewnej chwili pod lodżią na Piazza Santa Maria Novella minęliśmy jakiegoś zawadiackiego młodzieńca w modnym płaszczu i w kapeluszu z piórami, który, jak mi się wydawało, próbował ściągnąć na siebie uwagę mego męża. Ale Cristoforo natychmiast spuścił oczy i skierował mnie w bok, tak że zaraz zostawiliśmy go za sobą. Kiedy już po ciemku wracaliśmy do domu, ulice były niemal puste. Nałożenie ograniczeń na umysły działało jak każde nowe prawo. Była w tym jakaś wielka ironia losu, że wytargowałam sobie wolność w czasie, kiedy nie było już tej Florencji, którą chciałam poznać. Wieczorem siedzieliśmy razem w przewiewnym salonie, ogrzanym palącym się drewnem mirtowym, rozmawiając o sprawach państwa. Choć czułam się zraniona i chciałam go ukarać za jego nieobecność, moja ciekawość była zbyt żywa, a jego towarzystwo zbyt interesujące, bym mogła się długo opierać. Myślę, że obojgu nam rozmowa sprawiała przyjemność. – Musimy dotrzeć tam wcześnie, żeby zapewnić sobie dobre miejsca. Założyłbym się, Alessandro, oczy wiście, jeżeli i to także nie jest teraz nielegalne, że katedra będzie jutro przepełniona. – Czy idziemy tam, żeby to obejrzeć, czy żeby nas obejrzano? – Podejrzewam, że tak jak wielu, z obu tych powodów. Czyż to nie dziwne, że Florentyńczycy stali się nagle tacy pobożni? – Nawet pederaści? – powiedziałam dumna, że mam odwagę wymówić to słowo. Uśmiechnął się. – Zdaje mi się, że czerpiesz buntowniczą przyjemność z wymawiania głośno tego wyrazu. Choć radziłbym ci je wykreślić ze swojego słownika. Ściany mają uszy. – Co? Sądzisz, że służący zdradzają teraz swoich panów? – Sądzę, że jeśli niewolnikom oferuje się wolność w zamian za donosy na swoich panów, to Florencja stała się miastem inkwizycji. Tak. – Czy tak orzeka nowe prawo? – Między innymi. Zaostrzono kary za nierząd. A jeszcze więcej za sodomię. Dla młodszych – chłosta i kastracja, dla starszych, bardziej zatwardziałych grzeszników – stos. – Stos! Miły Boże! A skąd to rozróżnienie? – Bo, żono, młodych mężczyzn uważa się za mniej odpowiedzialnych za swoje postępowanie. Tak jak zdeflorowane dziewice obarcza się mniejszą winą niż ich uwodzicieli. A zatem kuszące zabiegi mojego brata mniej zasługują na potępienie niż ciche pożądanie, które żywi do niego mój mąż. Było okrutną prawdą, że mimo więzów krwi mniej mi zależało na bezpieczeństwie brata niż człowieka, który go pożądał. – Musisz uważać – powiedziałam. – Będę robił, co tylko można. Twój brat pyta, jak się czujesz – dodał, jakby czytając w moich myślach. – Co mu powiedziałeś? – Żeby sam cię zapytał. Ale on się chyba obawia spotkania z tobą. To dobrze, pomyślałam, mam nadzieję, że się trzęsie ze strachu, leżąc w twoich ramionach. Nagle wstrząsnął mną ten obraz, którego dotąd do siebie nie dopuszczałam. Tomaso w ramionach mojego męża. A zatem mój brat jest teraz jego żoną. A ja... kim ja jestem? – Tak było tu cicho i spokojnie, jak ciebie nie było – odezwałam się wreszcie. Milczał chwilę. Oboje wiedzieliśmy, co się stanie. Policja Savonaroli może nocą patrolować miasto, ale jedyne, co tym zdziała, to wpędzi grzeszników w głębsze ukrycie. – Jeżeli wolisz, możesz się z nim nie spotykać – powiedział spokojnie. – To mój brat. Jeżeli przyjdzie do naszego domu, byłoby dziwne, gdybym się z nim nie widziała. – To prawda. Wpatrywał się w ogień, wyciągnąwszy przed siebie nogi. Był wykształconym, kulturalnym człowiekiem, który miał więcej rozumu w małym palcu niż mój brat w całym swoim zalotnym ciele. Co z nim zrobiła jego żądza, jeżeli gotów jest wszystko zaryzykować dla jej zaspokojenia? – Nie sądzę, byś miała dla mnie jakieś wiadomości – powiedział po chwili. Och, miałam. Tego popołudnia czułam dotkliwe bóle w dole brzucha, ale nie było to poronienie, choć buchnęły ze mnie strugi krwi. Nie wiedziałam, jak mam mu to powiedzieć, więc po prostu potrząsnęłam głową. – Nie, żadnych wieści. Przymknęłam oczy i znów zobaczyłam przed sobą swoje rysunki z nocy poślubnej. Kiedy podniosłam powieki, przyglądał się mi uważnie i przysięgam, że w jego politowaniu nade mną było coś z cieplejszego uczucia. – Słyszałem, że w czasie mojej nieobecności korzystałaś z biblioteki. Mam nadzieję, że ci się spodobała. – Tak – odparłam, odczuwając ulgę powrotu na twardy grunt wiedzy. – Znalazłam tam tom Platona w przekładzie Ficina z dedykacją w środku. – Ach tak. Wychwalającą moje umiłowanie piękna i nauki – roześmiał się. – Trudno sobie wyobrazić, że były kiedyś czasy, kiedy rządzący wierzyli w takie rzeczy. – A więc to był Lorenzo Wspaniały? Znałeś go wtedy? – Trochę. Jak wskazuje ta dedykacja, lubił, żeby jego dworzanie byli ludźmi o dobrym guście. – Czy on... czy on wiedział o tobie? – O mojej pederastii, jak lubisz to nazywać? Niewiele było spraw w jego otoczeniu, o których Lorenzo by nie wiedział. Był znawcą ludzkich dusz, tak jak i umysłów. Byłabyś zachwycona jego intelektem. Dziwię się, że twoja matka ci o nim nie opowiadała. – Moja matka? – Tak, kiedy jej brat był na dworze, przychodziła czasem go odwiedzić. – Naprawdę? Znałeś ją wtedy? – Nie... ehm... zajmowałem się wtedy czym innym. Ale widziałem ją kilka razy. Była bardzo piękna. I miała w sobie coś z dowcipu i erudycji swego brata. Pamiętam, że cieszyła się wielkim poważaniem. Nie opowiadała ci o tym? Potrząsnęłam głową. Przez całe moje życie nie powiedziała mi o tym ani słowa. Ukrywać to w sekrecie przed własną córką? Przywołało mi to na myśl jej opowieść, jak się przyglądała zabójcy Medyceusza, wleczonemu ulicami, zbroczonemu krwią własnej kastracji. Nic dziwnego, że ze zgrozy obróciłam się wtedy w jej łonie. – A zatem mam nadzieję, że z niczym się nie wygadałem. Podobno prosiłaś o klucz do szafy. Przykro mi sprawić ci zawód, ale myślę, że wkrótce ten manuskrypt ode mnie wywędruje. – Wywędruje? Dokąd? – Z powrotem do swego właściciela. – Kto to jest? – A kiedy mój mąż mi nie odpowiedział, dorzuciłam: – Jeżeli sądzisz, że nie potrafię dotrzymywać twoich tajemnic, mój panie, to źle sobie wybrałeś żonę. Uśmiechnął się na ten mój wywód. – Nazywa się Piero Francesco de’Medici, niekiedy patronuje Botticellemu. Oczywiście, kuzyn Lorenza Wspaniałego i jeden z pierwszych, który uciekł do obozu francuskiego. – Mam go za zdrajcę – powiedziałam twardo. – Wobec tego jesteś głupsza, niż sądziłem – jego głos zabrzmiał szorstko. – Powinnaś być bardziej oględna w słowach, nawet tutaj. Zapamiętaj, niedługo ci, którzy popierali Medyceuszy, będą się lękać o swoje życie. Poza tym znasz tylko połowę prawdy. Miał dostateczne powody dla swojej nielojalności. Kiedy zamordowano jego ojca, dobra syna przeszły pod opiekę Lorenza, który po upadku banku Medyceuszy czerpał z nich dochody. Trudno się więc dziwić, że Piero Francesco miał do niego pretensje. Ale to nie jest zły człowiek. W istocie jako opiekuna sztuki historia może go postawić obok samego Lorenza. – Nie widziałam niczego, co by dał miastu. – Bo tymczasem zatrzymuje wszystko dla siebie. Ale jego willa w Cafaggiolo ma malowidła Botticellego, których sam artysta mógłby mu pozazdrościć. Jest tam obraz, na którym Mars leży zwyciężony przez Wenus, z wyrazem takiego rozmarzenia, że trudno orzec, czy podbiła jego duszę, czy ciało. A sama Wenus wyłania się naga z fal morskich, stojąc na muszli. Słyszałaś kiedy o niej? – Nie. – Matka opowiadała mi kiedyś o serii obrazów przedstawiających historię Nastagia, które namalował na czyjeś wesele, i że wszyscy się zachwycali, jak są żywe w każdym szczególe. Ale, tak samo jak moja siostra, nie chciałam nawet słuchać o dziewczynie rozszarpywanej przez psy, choćby ją namalował nie wiadomo jaki artysta. – Jaka jest ta Wenus? – No cóż, nie jestem znawcą kobiet, ale przypuszczam, że ty dostrzegłabyś w niej całą przepaść, jaka dzieli Platońską wizję sztuki od wyobrażeń Savonaroli. – Czy jest piękna? – Tak, jest piękna. Ale ma w sobie coś więcej. Łączy w sobie klasyczność z chrześcijaństwem. Jej nagość jest skromna, a jej powaga żartobliwa. Kusi i opiera się zarazem. Nawet jej wiedza o miłości wydaje się niewinna. Choć wyobrażam sobie, że większość mężczyzn, patrząc na nią, myśli raczej o zabraniu jej do łóżka niż do kościoła. – Och, dałabym wszystko, żeby ją zobaczyć! – Powinnaś mieć nadzieję, że tymczasem nikt jej nie będzie oglądał. Gdyby się rozeszły wieści o niej, nasz pobożny braciszek wraz ze swoimi grzesznikami najpewniej postaraliby się ją zniszczyć. Miejmy nadzieję, że sam Botticelli nie poczuje się zobowiązany, by ją wydać w ręce wroga. Z tego, co słyszę, już się poważnie skłania ku Partii Strażników Czystości. – O nie! – O tak! Byłabyś zdumiona, gdybyś wiedziała, jak wiele naszych znaczących postaci do niej wstępuje. I to nie tylko artyści. – Ale dlaczego? Nie rozumiem. Tworzymy tutaj Nowe Ateny. Jak oni mogą znieść, że to wszystko upada? Wpatrzył się w ogień, jakby w nim chciał znaleźć odpowiedź. – Ponieważ na ich miejsce – odezwał się wreszcie – ten szalony i sprytny mnich oferuje im wizję czegoś innego. Czegoś, co przemawia bezpośrednio do wszystkich ludzi, a nie tylko do bogatych i wykształconych. – Co to takiego? – Zbudowanie Nowej Jerozolimy. Mój mąż, który zdawał się zawsze wiedzieć, że jego przeznaczeniem jest piekło, był w tej chwili niemal zasmucony. Wiedziałam, że ma rację. XXIII Tak wiele służby prosiło, by wolno im było nazajutrz wysłuchać kazania, że nie pozostał niemal nikt, by pilnować domu. Tak było w całym mieście. Sprytny złodziej mógłby się dobrze obłowić tego dnia, choć musiałby chyba nie bać się piekła, żeby teraz grzeszyć – korzystać z ciemności, jakie zapadły po ukrzyżowaniu Chrystusa, do plądrowania sakiewek w tłumie. Podczas gdy biedacy na taką okazję wkładali swoje najlepsze ubranie, bogacze, by nie naruszać nowego prawa o nadmiernym dostatku, obracali do wewnątrz futrzane kołnierze i sprawdzali, czy ich biżuteria jest dobrze ukryta. Nim wyszliśmy, Erila i ja sprawdziłyśmy u siebie wzajem, czy jakaś ozdoba, coś, co mogłoby budzić wątpliwości, nie wystaje nam spod płaszczy. Ale nasza ostrożność okazała się niedostateczna. Kiedy przechodziliśmy przez plac, zmierzając ku katedrze, było jasne, że dzieje się coś złego. Miejsce zalane było ludźmi i rozlegały się tu gniewne głosy, nad którymi górowały krzyki kobiet. Ledwie weszliśmy na schody, zastąpił nam drogę ponury drab w prostej odzieży. – Ona nie może wejść – powiedział szorstko do mojego męża. – Kobietom to zabronione. W jego głosie było tyle agresji, że przez chwilę pomyślałam, iż może coś o nas wie i krew mi zamarła w żyłach. – A to dlaczego? – spytał chłodno mój mąż. – Przeor ma kazanie o budowie Państwa Bożego. Te sprawy nie są dla ich uszu. – Ale jeżeli państwo jest Boże, to co takiego mógłby powiedzieć, co uraziłoby nasze uszy? – spytałam głośno. – Kobietom wstęp jest zabroniony – powtórzył, ignorując mnie i zwracając się do mego męża. – Rządy to męska sprawa. Kobiety są słabe i niemądre, mają być trzymane w posłuszeństwie, czystości i milczeniu. – Ależ, panie – powiedziałam – jeśli kobiety są istotnie... – Moja małżonka jest naczyniem przykładnej cnoty. – Palce Cristofora uszczypnęły mnie lekko w nadgarstek pod rękawem płaszcza. – Nie ma nic takiego, o czym by ją mógł pouczyć nawet nasz najbardziej gorliwy Savonarola, czego by już nie stosowała sama z siebie w praktyce. – A zatem lepiej, żeby poszła teraz do domu, pilnowała gospodarstwa i dała mężczyznom zająć się swoimi sprawami – powiedział nieznajomy. - A ten jej welon nie powinien mieć żadnych koronek, tylko porządnie zakrywać twarz. Tak teraz ma wyglądać prawdziwa cnota, a nie według jakichś tam wymysłów bogaczy. Sześć miesięcy temu wychłostano by go za tak obraźliwe słowa, ale teraz był bezczelnie pewny siebie i nic nie można mu było zrobić. Kiedy się obejrzałam, zobaczyłam, że na schodach wokół nas rozgrywają się podobne sceny. Wybitni obywatele są poniżani przez nowy zryw nieliczącej się z niczym pobożności. Łatwo było dostrzec, jak to działa – kiedy bogacze są skromnie ubrani, biedacy nie mają powodu, by czuć się gorsi. I uderzyło mnie to, zresztą nie po raz ostatni, że jeżeli istotnie jest to początek Nowej Jerozolimy, to pachnie on czymś więcej niż tylko duchowym przewrotem. Mój mąż, który postrzegał tę sytuację tak samo jak ja, przezornie postanowił nie wdawać się w dalsze spory. Odwrócił się do mnie z uśmiechem. – Moja droga żono – powiedział ze sztuczną słodyczą w głosie – idź z Bogiem do domu i pomódl się za nas. Kiedy wrócę, zdam ci sprawę z tego, co by ewentualnie miało ciebie dotyczyć. Złożyliśmy sobie ukłony i rozeszliśmy się jak aktorzy w kiepskim przedstawieniu Dekameronu, a on zginął w przepastnym wnętrzu świątyni. U stóp schodów znalazłyśmy się z Erilą w morzu kobiet rozdartych między uczuciem pobożnej pokory a oburzeniem na ich wykluczenie. Rozpoznałam kilka pań, które moja matka mogłaby uznać za równe sobie, kobiety zamożne i dobrze ułożone. Po chwili pojawiła się grupa chłopaków o krótko ostrzyżonych włosach, ubranych raczej jak więźniowie niż zwykli młodzieńcy. Zaczęli nas przepędzać na skraj placu. Miałam wrażenie, że swoje oddanie świętej sprawie uznali za świetną okazję, by móc nas poszturchiwać i poniżać, na co nigdy by sobie przedtem nie mogli pozwolić. – Tędy! – Erila chwyciła mnie za rękę i odciągnęła na bok. – Jeżeli będziemy tu stać, nigdy nie dostaniemy się do środka. – Ale jak? Wszędzie są straże. – Tak, ale nie wszystkie wejścia są dla bogaczy. Na szczęście przy drzwiach dla prostych ludzi ustawili mniejszych zbirów. Wydostałyśmy się z tłumu i poprowadziła mnie wzdłuż boku katedry, aż znalazłyśmy drzwi, gdzie ludzka rzeka była mniej rozległa, ale prąca naprzód z taką siłą, że kościelnym u wejścia nie udawało się sprawdzić każdego, kto się wdzierał do środka. Kiedy pchałyśmy się naprzód, słyszałyśmy dochodzący z wewnątrz katedry wznoszący się szum głosów. Savonarola chyba się już pojawił przed ołtarzem i nagle ścisk zrobił się jeszcze większy i tłum przesunął się szybciej, bo zaczęto zamykać drzwi katedry. Wewnątrz Erila szybko pociągnęła mnie do tyłu, tak że mogłyśmy się wepchnąć w przestrzeń między drugimi bocznymi drzwiami a kościelnym murem. Chwilę wcześniej, a ktoś nas mógł rozpoznać, chwilę później, a nie dostałybyśmy się do środka. Rozejrzałam się po masie ciał i stwierdziłam, że nie byłyśmy jedynymi kobietami, które przedarły się przez zapory, bo za chwilę na lewo od nas powstało wielkie poruszenie i wyrzucono za drzwi starszą kobietę. Mężczyźni posykiwali na nią, kiedy ją prowadzono. Spuściłyśmy głowy, kryjąc się w mroku kościoła. Kiedy podczas mszy nadszedł moment kazania, mnich o nędznej posturze wszedł na ambonę. Chociaż chyba nie korzystał z żadnego podwyższenia (wprawdzie z mojego miejsca nie mogłam tego dojrzeć), wyraźnie wstąpiła w niego jakaś wyższa siła. A może to istotnie zdziałał sam Bóg. Mówił o Nim z taką zażyłością. – Witaj, ludu Florencji. Spotykamy się dzisiaj w wielkiej sprawie. Tak jak Najświętsza Panna udała się do Betlejem, przygotowując się na nadejście Zbawiciela, tak i nasze miasto poczyniło pierwsze kroki na drodze wiodącej do odkupienia. Raduj się, ludu Florencji, bo oto już świta. Przez tłum przeszedł szmer uznania. – Podróż już się zaczęła. Statek zbawienia już odbił od brzegu. Byłem w tych dniach u Pana, szukając Jego rady, błagając Go o łaskawość. Nie opuszczał mnie dniem i nocą, a ja leżałem u jego stóp, oczekując Jego rozkazów. O Boże! – wołałem. Obarcz tym obowiązkiem kogo innego! Niech Florencja sama się przedziera przez to burzliwe morze, a mnie pozwól powrócić do mojego samotnego portu. To niemożliwe – odparł Pan. – Ty jesteś żeglarzem i masz wiatr w żaglach. Już nie ma powrotu. Znowu podniósł się szum, głośniejszy tym razem, mocniej na niego napierający. Nie mogłam się opędzić od myśli o Juliuszu Cezarze, który ilekroć odtrącał rzymską koronę, podżegał tłum do tego, by mu ją znów ofiarował, z jeszcze większym naleganiem. – Panie, Panie – mówiłem do Niego. Będę głosił kazania, jeśli muszę. Ale po co mam się mieszać do rządów Florencji? Jestem tylko prostym mnichem. A wtedy Pan powiada grzmiącym głosem: – Zważ na moje słowa, Girolamo. Jeśli chcesz uczynić Florencję świętym miastem, jej pobożność musi być zbudowana na mocnych fundamentach. Na rządach prawdziwej cnoty. To jest twoje zadanie. I choć możesz się tego lękać, ja jestem z tobą. Kiedy przemawiasz, to moje słowa płyną z twoich ust. I w ten sposób rozświetlone zostaną ciemności, tak że żaden grzesznik nie znajdzie miejsca, gdzie by mógł się ukryć. Ale nie wolno wam nie doceniać ciężkich trudów tej podróży. Sam szkielet jest zgniły, przegryziony robactwem żądzy i chciwości. Nawet tych, którzy mają siebie samych za sprawiedliwych, należy postawić przed obliczem sprawiedliwości. Mężczyzn i kobiety Kościoła, tych, którzy piją moją krew ze złotych i srebrnych kielichów i baczą bardziej na te naczynia niż na mnie, należy nauczyć, co znaczy pokora. Tym, którzy czczą fałszywych bogów w obcych językach, należy zapieczętować usta. Tym, którzy płoną cielesnym pożądaniem, należy te żądze wypalić ogniem... A tym, którzy spoglądają we własne twarze, a nie w moją, należy roztrzaskać lustra i zwrócić ich wzrok w głąb siebie, by dostrzegli plamy na swoich duszach. A w tym wielkim dziele mają przewodzić mężczyźni. Bo zepsucie człowieka zaczęło się od zepsucia kobiety, więc ich próżność i płochość należy mocną ręką trzymać na uwięzi. Prawdziwie zbożnym państwem jest takie, w którym kobiety pozostają za zamkniętymi drzwiami, a ich zbawienie polega na posłuszeństwie i milczeniu. Tak jak kwiat chrześcijaństwa udaje się na wojnę dla odzyskania Ziemi Świętej, tak wspaniała młodzież Florencji wylegnie na ulicę, by wdać się w bój z grzechem. Będą armią ludzi oddanych Bogu. Sama ziemia będzie śpiewać pod ich stopami. A na grzesznych, na hazardzistów, rozpustników, rozwiązłych zboczeńców, na tych wszystkich, którzy otwarcie gwałcą moje prawa, spadnie mój gniew – tako rzecze do mnie Pan. I będę Mu posłuszny. Chwała Jego imieniu. Tak na niebie, jak i na ziemi. Chwała naszemu wielkiemu dziełu wzniesienia Nowej Jerozolimy! I przysięgam, jeżeli to nie Bóg, to już nie wiem sama, co w nim było, bo istotnie wydawał się nawiedzony. Poczułam, jak przechodzi mnie dreszcz i przez chwilę zechciałam podrzeć swoje rysunki i prosić Boga o przebaczenie, choć ta chęć mną owładnęła raczej ze strachu niż z tęsknoty za zbawieniem. Jednak gdy widziałam, jak całe zgromadzenie powstało i wychwalało go jednym głosem, nie mogłam się powstrzymać od wspomnienia głosów, które się rozlegają na placu Santa Croce w dniu, kiedy miasto urządza tam doroczne rozgrywki piłki, a mężczyźni krzyczą z zachwytu na widok każdego popisu zręczności i agresji. Odwróciłam się, by zobaczyć, czy Erila jest równie przejęta jak ja. Uniosłam nieco głowę właśnie w chwili, kiedy mężczyzna przede mną się podniósł, żeby mieć lepszy widok na kościół. Kątem oka spostrzegł mnie i od razu wiedziałam, że nasza obecność została odkryta. Wokół nas rozległy się szepty i Erila, bardziej niż ja wprawiona w umykaniu przed męską przemocą, chwyciła mnie za rękę i pociągnęła przez tłum, aż dotarłyśmy do uchylonych drzwi, przez które wypadłyśmy na zewnątrz, bezpieczne już, ale trzęsące się w zimnym słonecznym blasku pogodnego grudniowego poranka w Nowej Jerozolimie. XXIV Podczas kiedy Savonarola nadal roztaczał z kazalnicy wizje swojego zbożnego państwa, my z Erilą wędrowałyśmy po ulicach. Zimno mi się robiło na samą myśl, że mam żyć za zamkniętymi drzwiami, mając za jedyne towarzystwo samotność i pobożność. Nawet bez plamy grzechów mojego męża, nie przeszłabym żadnej próby, jakiej by mnie poddał Bóg Savonaroli i zbyt wiele bym ryzykowała, gdybym miała się teraz pokornie dać pogrążyć w tych ciemnościach. Niemal każdego dnia wychodziłyśmy na targ. Kobiety na ulicach mogą wodzić na pokuszenie, ale przecież trzeba coś gotować i kupować, a jeśli welon jest dość gęsto tkany, trudno odróżnić, która wychodzi z domu z ciekawości, a która z obowiązku. Nie wiem, jak teraz wygląda florencki Mercato Vecchio, Stary Rynek, ale wtedy to było istne cudo, pokaz wszelkiego rodzaju sensacji. Jak wszystko w naszym mieście, nosił na sobie ślady mętów życia, ale też nadawał mu rozmach i styl. Wewnątrz placu były eleganckie, przewiewne lodzie, zbudowane i ozdobione stosownie do rodzaju towarów, jakie się w nich sprzedawało. A więc pod medalionami z wizerunkami zwierząt handlowali rzeźnicy, pod wyobrażeniem ryb handlarze owocami morza, współzawodnicząc na zapachy o przyciągnięcie do siebie klientów z piekarzami, sprzedawcami owoców i setką stoisk, nad którymi unosiły wonne opary smakowitych dań, przy których można było kupić sobie wszystko, od duszonego węgorza czy smażonego szczupaka prosto z rzeki do soczystych plastrów wieprzowiny przyprawionej rozmarynem. Pachniało tam wszystkim – drożdżami, gotowaniem, śmiercią i rozkładem – jakby wrzucono je razem do ogromnego kotła. Dla mnie był to świat nieporównywalny z niczym, co dotąd znałam, i podczas tych pierwszych ciemnych zimowych dni Królestwa Bożego we Florencji zdawało mi się, że za tym właśnie tęskniłam i to boję się utracić. Każdy miał tu coś do sprzedania, a ci, którzy nic nie mieli, sprzedawali owo nic. Nie było tam wydzielonego stoiska dla żebraków, ale mieli swoje stałe miejsca na stopniach czterech kościołów, które stały jak wartownicy wokół placu. Erila mówiła, że odkąd Savonarola doszedł do władzy, powiększyła się liczba żebraków. Ale trudno było stwierdzić, czy to dlatego, że życie stało się cięższe, czy raczej wzrosła ludzka pobożność, a zatem można było liczyć na większe miłosierdzie. Najbardziej urzekł mnie pewien zapaśnik. Stał na słupku obok zachodniego wejścia na plac, a wokół niego gromadziły się tłumy. Erila mówiła, że zna go od dawna i że nim zaczął występować na targu, był zawodowym pięściarzem podejmującym się walki z każdym na bagniskach nad rzeką. Miał wtedy zwierzchnika, który przyjmował zakłady na niego i zawsze, kiedy walczył, otaczały go tłumy, pobudzające krzykami zmagających się ze sobą, stękających, przewalających się w czarnym piachu zawodników, aż obaj się z niego podnosili, wyglądając jak czarne diabły. Opowiadała mi później, że raz widziała, jak wcisnął głowę jakiegoś mężczyzny tak głęboko w błoto, że tamten tylko wymachiwaniem ręki mógł dać znać, że się poddaje. Ale takie widowiska łączyły się z hazardem, więc w świetle nowych praw nie pozostawało mu nic innego, jak tylko zrobić jakiś inny użytek ze swego wspaniałego ciała. Był nagi do pasa, a na zimnie wyglądał tak, jakby z każdym oddechem wyrzucał z siebie kłęby dymu. Jego tors miał w sobie coś bardziej zwierzęcego niż ludzkiego. Mięśnie były tak wypukłe i grube, że jego szyja przypominała byczy kark. Przywoływał mi na myśl Minotaura, atakującego z rykiem Tezeusza w głębi labiryntu. Ale przedstawiał sobą jeszcze jedną osobliwość. Skórę miał naoliwioną do połysku, a wzdłuż jego ramion i wokół piersi wił się namalowany wielki wąż (jak się trzymała farba na tak natłuszczonej skórze?). A kiedy napinał mięśnie, wprawiając je w falowanie, zielone i czarne skręty tego węża lśniły i zdawały mu się prześlizgiwać po ramieniu i w poprzek piersi. Stanowiło to przerażający i magiczny widok. Byłam tak oczarowana, że przepchnęłam się do przodu, by znaleźć się tuż przed nim. Dostatni ubiór ściągnął jego uwagę na mój mieszek i pochylił się ku mnie. – Przyjrzyj mi się dokładnie, paniusiu – powiedział. – Możesz podnieść swój welon, by lepiej obejrzeć to cudo. Uniosłam woal, a on wyszczerzył do mnie zęby, ukazując szparę między nimi szerokości Arno. Potem wyciągnął ku mnie ramię w taki sposób, że tym razem wąż podpełzł tak blisko, iż niemal mogłam go dotknąć. – Wąż to diabeł. Strzeż się grzechu ukrytego w radości uścisku męskich ramion. Erila szarpała mnie za rękaw, aleją odtrąciłam. – Jak to zrobiłeś na swoim ciele? – zapytałam gorączkowym szeptem. – Jakich farb użyłeś? – Włóż srebrną sztukę do pudełka, to ci powiem. – Wąż prześliznął się na jego drugie ramię. Pogrzebałam w mieszku i rzuciłam mu do pudełka pół florena. Zalśnił w nim srebrzyście pośród zwykłych miedziaków. Erila westchnęła żałośnie nad moją łatwowiernością i wyrwawszy mi sakiewkę z ręki, wetknęła ją sobie za stanik. – Powiedz mi więc – prosiłam. – To nie może być namalowane zwykłą farbą. A zatem to musi być jakiś inny barwnik. – Barwnik i krew – powiedział ponuro, przykucając. Był teraz tak blisko, że mogłam go dotknąć, tak blisko, że widziałam warstewkę potu i oliwy na jego skórze, że czułam kwaśnawy zapach jego ciała. – Najpierw nacina się skórę, małe nacięcia, ciach, ciach, ciach, a potem zapuszcza się barwnik. – Och! A czy to boli? – Ach, wrzeszczałem jak dziecko. Ale, jak się raz zaczęło, trzeba było skończyć. A teraz mój wąż z każdym dniem staje się piękniejszy i bardziej gibki. Szatański wąż ma twarz kobiety. Żeby kusić mężczyzn. Następnym razem, jak dam się naciąć, poproszę, żeby nadali jej twoje rysy. – O tak! Słuchaj tych jego pochlebstw! – głos Erili był nabrzmiały pogardą. – Po prostu chce od ciebie jeszcze więcej pieniędzy. Ale ja odsunęłam ją na bok. – Wiem, kto to zrobił – powiedziałam szybko. – Jeden z tych farbiarzy w Santa Croce. Czy ty też jesteś farbiarzem? – Byłem – odparł i przyjrzał mi się uważniej. – Skąd wiesz? – Widziałam ich malowidła na skórze. Byłam tam niegdyś jako dziecko. – Z ojcem kupcem tekstylnym – powiedział. – Tak! Tak! – Pamiętam cię. Byłaś mała i chciałaś się tam rządzić. Wtykałaś nos we wszystko. Roześmiałam się głośno. – Naprawdę? Rzeczywiście mnie pamiętasz? Erila głośno się niecierpliwiła. – Już dostałeś od niej pieniądze, cymbale jeden. Nie ma więcej srebrników dla ciebie. – Nie potrzebuję twoich pieniędzy, paniusiu – zagrzmiał na nią. – Więcej zarabiam, wymachując rękami, niż ty możesz zarobić na ulicach nocą, kiedy jest tak ciemno, że nie widać, jak jesteś czarna. – I znów zwrócił się ku mnie. – Tak, pamiętam cię. Byłaś ładnie ubrana i miałaś brzydką zaciętą buzię. Tak, nie bałaś się niczego. Jego słowa były dla mnie jak dźgnięcie nożem... Chyba cofnęłam się o krok, ale on jeszcze bardziej pochylił się nade mną. – Coś ci powiem. Nie sądziłem, że jesteś brzydka. Wcale nie. Sądziłem, że jesteś rozkoszna. – A kiedy mówił te słowa, wąż ociężale przesunął się po jego ciele w moim kierunku, a on sam wysunął język spomiędzy zaciśniętych warg i pomachał do mnie jego czubkiem. Był to gest tak jawnie erotyczny, że poczułam, jak żołądek mi się przewraca z mdlącego podniecenia. Odwróciłam się szybko i przepchnęłam między ludźmi do Erili, która już wydostała się z tłumu, a kiedy odchodziłam, usłyszałam za sobą jego chrapliwy śmiech. Tak była zła za moje nieposłuszeństwo, że przez chwilę nie odzywała się do mnie. Ale kiedy tłum się przerzedził, zatrzymała się i zapytała: – No i jak się czujesz? – Dobrze – odpowiedziałam, choć podejrzewam, że było jasne, iż wcale się tak dobrze nie czuję. – Może teraz zrozumiesz, po co damy, wychodząc na ulice, biorą ze sobą przyzwoitki. Nie trap się nim. Jego dni są policzone. Jak dobierze się do niego nowa armia, to powieszą go tak szybko, że oba jego cenne węże sflaczeją ze strachu. Ale ja nie mogłam się otrząsnąć z wrażenia, jakie na mnie wywarło zarówno piękno jego ciała, jak i prawdziwość spostrzeżenia na temat mojego braku urody. – Erila? – Znów ją zatrzymałam. – O co chodzi? – Czy ja naprawdę jestem taka brzydka, że mnie zapamiętał po tylu latach? Parsknęła z oburzenia i przycisnęła mnie do siebie szybkim uściskiem. – On zapamiętał nie twoją brzydotę, ale twoją odwagę. Daj Boże, byś nie miała większych zmartwień niż twoja powierzchowność. I pociągnęła mnie wąską uliczką w stronę domu. Ale tej nocy nie mogłam się opędzić od wspomnienia jego skóry. Źle spałam, skręty węża zamieniały mój sen w koszmar, aż próbując się uwolnić z jego oplotów, obudziłam się zlana potem. Było mi zimno w przylgniętej do ciała koszuli. Zdjęłam ją z siebie i pokuśtykałam do mojej skrzyni z ubraniem, by znaleźć sobie inną. W przyćmionym świetle pochodni docierającym z ulicy dojrzałam w zawieszonym na ścianie lustrze odbicie górnej części swojego ciała. Widok mojej nagości zatrzymał mnie przed nim na chwilę. Na twarzy kładły mi się gęste cienie, a mrok ścielący się pod piersiami wydobywał ich zaokrąglenie. Pomyślałam o swojej siostrze w dniu jej ślubu, tak promiennej pewnością własnej urody, i nagle nie mogłam znieść, że tak się od niej różnię. Tamten szarlatan miał rację. Nie było we mnie nic, co by radowało oko. Byłam tak brzydka, że mężczyźni pamiętali mnie tylko z tego powodu. Tak nieatrakcyjna, że mój mąż uznał mnie za wstrętną. Pamiętam, jak malarz opisywał Ewę w chwili wygnania z raju, gdy z płaczem uciekała w ciemność, nagle zawstydzona swoją nagością. Także została uwiedziona przez węża, który swoim rozwidlonym językiem pozbawiał ją niewinności, a jego zwoje wyciskały życie z ofiary. Znów wdrapałam się na łóżko i skuliłam się w kłębek. Po chwili mój palec powędrował ku mojej płci, w poszukiwaniu pociechy, jaką mogło mi dać własne ciało, skoro nikt inny mi jej nigdy nie udzieli. Ale teraz cała noc stała się jednym wielkim grzechem i moje palce zlękły się rozkoszy, którą mogły wywołać, więc w końcu usnęłam, wyczerpana płaczem nad swoim osamotnieniem. XXV Przez następne kilka dni Bóg i szatan walczyli ze sobą na ulicach miasta. Savonarola co dzień prawił kazania, a bandy młodych bojowników nowego Kościoła karały Florentyńczyków za brak pobożności i odsyłały kobiety do domów, by tam siedziały, nie wtrącając się do niczego. Moja siostra Plautilla, zawsze lubiąca się popisywać, wybrała sobie ten właśnie moment, by pokazać, co potrafi. W dniu Bożego Narodzenia Erila obudziła mnie o świcie, przynosząc mi wiadomość. – Był posłaniec od twojej matki. Tej nocy twoja siostra urodziła dziewczynkę. Matka jest teraz u niej, a wracając do domu, wstąpi do ciebie. Matka. Nie widziałam jej od sześciu tygodni, od dnia mojego ślubu. Chociaż były czasy, kiedy mimo że mnie kochała, a może właśnie z powodu owej miłości, narzucała mi surowe i nieubłagane rygory, nie miałam w swoim życiu nikogo, kto by tak jak ona rozumiał moje wybryki i taką mnie otaczał opieką. Jednak właśnie ona miała przeszłość, która łączyła ją z moim mężem, i syna, który przyczynił się w tak znacznym stopniu do zrujnowania życia własnej siostry. Kiedy pojawiła się u mnie tego popołudnia, niemal się jej bałam. Nie umniejszał mojego zatrwożenia fakt, że Cristoforo wyszedł z domu poprzedniego wieczoru i dotąd nie wrócił. Powitałam ją w salonie, jak przystało na dobrą panią domu, chociaż był to pokój zimny i nieprzytulny w porównaniu z tym, który ona umeblowała z takim smakiem. Wstałam, gdy weszła, aby ją uściskać. Kiedy usiadłyśmy, przyglądała mi się bacznie swoim sokolim okiem. – Twoja siostra cię pozdrawia. Jest dumna jak paw i w świetnym nastroju. Dziecko też ma potężny głosik. – Chwała Bogu! – powiedziałam. – Istotnie. A ty, Alessandro? Wyglądasz zdrowo. – Jestem zdrowa. – A twój mąż? – Także ma się dobrze. – Przykro mi, że go nie zastałam. – Tak... Jestem pewna, że wkrótce wróci. Milczała przez chwilę. – No tak. Sprawy między wami układają się... – ...wspaniale – powiedziałam stanowczo. Przyglądałam się, jak przyjęła moją odmowę zwierzeń, a ona znów zaczęła: – W tym domu jest tak cicho. Jak tu spędzasz czas? – Modlę się – powiedziałam – tak jak mi radziłaś. A żeby odpowiedzieć na twoje następne pytanie: nie jestem dotąd w ciąży. Rozbawiła ją moja naiwność. – No, ja bym się tym nie martwiła. Twoja siostra pod tym względem okazała się szybsza niż inne. – Czy dziecko urodziło się łatwo? – Łatwiej niż ty – powiedziała cicho, a to odwołanie się do trudu urodzenia mnie było, jak wyczuwałam, próbą złagodzenia mojej postawy. Ale nie udało jej się to. – Maurizio będzie dziś bogaty. – Istotnie. Choć bez wątpienia wolałby chłopaka. – A jednak wygrał zakład o czterysta florenów o dziewczynkę. Nie ma dziedzica, ale zdobył za to dobrą sumkę na posag. Muszę powiedzieć Cristoforowi, żeby zrobił to samo, kiedy przyjdzie czas na mnie. Bardzo byłam zadowolona z tego zdania, bo zabrzmiało tak, jak według mnie powinno zabrzmieć w ustach dobrej żony. Matka spojrzała na mnie. – Alessandro? – Tak? – spytałam żywo. – Czy wszystko jest w porządku, moje dziecko? – Oczywiście. Możesz się już o mnie nie martwić. Pamiętaj, że jestem mężatką. Zamilkła na chwilę, ale widziałam, że speszyła ją ta siedząca przed nią pogodna, opanowana kobieta. Pozwoliłam, by to milczenie się przedłużyło. – Jak długo byłaś na dworze, mamo? – Co? – Mój mąż podzielił się ze mną kiedyś swoimi wspomnieniami z czasów Lorenza Wspaniałego. Opowiedział mi, jak cały dwór wyśpiewywał hymny na cześć twojej urody i rozumu. Sądzę, że gdybym ją popchnęła lub w inny sposób użyła siły, nie byłaby tak zaskoczona. Na pewno nie widziałam nigdy przedtem, by tak walczyła o dobór słów. – Ja... nie... Ja nigdy nie byłam na dworze. Tylko czasem go odwiedzałam... parę razy... kiedy byłam młoda. Mój brat mnie ze sobą zabierał, ale... – Więc nie znałaś mojego męża? – Nie, nie... To znaczy... jeżeli tam był, mogłam go widywać, ale go nie poznałam. Ja... To było tak dawno. – A jednak jestem zdumiona, że nigdy o tym nie mówiłaś. Ty, której tak na tym zależy, by dać świadectwo historii. Czy nie sądzisz, że mogłoby to nas zaciekawić? – To było tak dawno – powtórzyła. – Byłam bardzo młoda, niewiele starsza niż ty teraz jesteś. Tyle że w tej chwili poczułam się bardzo stara. – Czy ojciec także bywał na dworze? Czy to tam się poznaliście? Bo wydaje mi się jasne, że gdyby nasz ojciec choćby się otarł o te wielkości, to my, jego dzieci, słuchalibyśmy o tym bez końca. – Nie – odparła i odczułam zmianę w jej głosie, jakby odzyskała swoją zwykłą postawę. – Nasze małżeństwo nastąpiło później. Wiesz, Alessandro, chociaż należy podziwiać twoje zainteresowanie przeszłością, myślę, że lepiej by było, gdybyśmy pomówiły o teraźniejszości... Twój ojciec źle się czuje. – Źle się czuje? Co mu jest? – To... przemęczenie. Inwazja i zmiany w losach Florencji ciężko się na nim odbiły. – Sadziłam, że zrobił na tym dobry interes. Jak słyszałam, jedynym towarem, za który Francuzi chętnie płacili, były materiały na ubrania. – Tak. Tylko twój ojciec nie chciał im ich sprzedawać. – Kiedy to usłyszałam, pokochałam go jeszcze mocniej. – Boję się, żeby ta odmowa nie naznaczyła go piętnem opozycjonisty. Mam nadzieję, że nie ściągnie to na nas żadnych przykrości. – Musi jednak wiedzieć, że nie może się już spodziewać, iż zostanie powołany do Signorii. Odtąd nasza wielka sala rządowa będzie wypełniona przedstawicielami Czyścicieli – powiedziałam, używając żargonowego określenia sojuszników Savonaroli. Matka wydała się zgorszona. – Nie obawiaj się, nie mówię w ten sposób publicznie. Mój mąż mnie informuje o zmianach w mieście. Słyszałam, tak jak ty, o nowych prawach przeciw hazardowi i nierządowi. – Urwałam. – Przeciw pederastii. Znów moje słowa odebrały jej dech w piersiach. Czułam to. Zapadła cisza między nami. To przecież niemożliwe, żeby moja własna matka do tego dopuściła... – Przeciw pederastii – powtórzyłam. – To taki wielki grzech, że dopiero teraz zrozumiałam, na czym on polega. Sądzę, że moja edukacja w tej dziedzinie miała poważne braki. – Nie ma potrzeby zwracać uwagi na takie sprawy w porządnych rodzinach – powiedziała. Była teraz tak samo spięta jak ja. Po tych słowach poznałam bezmiar jej zdrady i choć ledwie mogłam w to uwierzyć, ogarnęła mnie taka wściekłość, że trudno mi było pozostawać z nią w tym samym pokoju. Wstałam, tłumacząc się, że mam coś do roboty. Ale ona się nie poruszyła. – Alessandro – powiedziała. Patrzyłam na nią obojętnie. – Moje drogie dziecko, jeśli jesteś nieszczęśliwa... – Nieszczęśliwa? Dlaczego? Co takiego mogłoby być w moim małżeństwie, żebym stała się nieszczęśliwa? – Nadal się w nią wpatrywałam. Wstała, pokonana przez moją wrogość. – Twój ojciec chce, żebyś przyszła nas odwiedzić. Jest ostatnio bardzo przygnębiony stanem naszych interesów. Nie tylko my znaleźliśmy się w trudnościach. Za wiele polityki szkodzi handlowi. Myślę, że trochę się oderwie od czarnych myśli, jeżeli go odwiedzi jego ulubiona córka – powiedziała łagodnie. – A ja także się ucieszę. – Naprawdę? A ja myślałam, że teraz, kiedy staliśmy się surowsi wobec szaleństw młodych ludzi, moi bracia więcej przesiadują w domu. – No tak, Luca się zmienił – powiedziała. – Obawiam się, że Savonarola zdobył sobie twojego brata. Musisz mieć tego świadomość, jak się z nim spotkasz. A Tomaso... – tu przerwała i znów dostrzegłam w niej lęk. – Nie widujemy się ostatnio zbyt często z Tomasem. Myślę, że jest to jeszcze jedna sprawa, która trapi twojego ojca. – Spuściła oczy. Doszła już do drzwi, a ja wciąż milczałam. Nagle odwróciła się. – Och, byłabym zapomniała! Coś ci przyniosłam. Od malarza. – Od malarza? – Poczułam znany mi rozkoszny ból i ściśnięcie żołądka. Choć pośród dramatycznych napięć naszego życia od jakiegoś czasu o nim nie myślałam. – Tak. – Wyciągnęła ze swojej torby paczkę owiniętą białym muślinem. – Dał mi to dziś rano. To jego ślubny podarek. Myślę, że może czuł się urażony, że nie zleciliśmy mu wymalowania twojej wyprawnej skrzyni, chociaż twój ojciec wyjaśnił mu, że nie było na to czasu. – Jak on się miewa? Wzruszyła lekko ramionami. – Zaczął malować freski. Ale nie chcemy ich oglądać, póki nie skończy malować. W dzień pracuje razem ze swoimi pomocnikami, a w nocy sam. Wychodzi z domu tylko na nabożeństwo. To dziwny młody człowiek. Przez cały ten czas, kiedy jest u nas, nie zamieniłam z nim więcej niż pięćdziesiąt słów. Myślę, że chyba jest lepiej przystosowany do życia w klasztorze niż w naszym pełnym światowych uciech mieście. Ojciec jednak w niego wierzy. Musimy mieć nadzieję, że jego freski będą miały w sobie taką samą siłę wyrazu, jak silna jest jego wiara. Urwała. Może się spodziewała, że w oczekiwaniu dalszych wieści przerwę swoje milczenie. Ale nie zrobiłam nic, by jej pomóc, więc uściskała mnie krótko i wyszła. W ogarniającym mnie nowym poczuciu osamotnienia pokój wydał mi się jeszcze zimniejszy niż przedtem. Nie chciałam dopuścić do siebie myśli o tym, czego się dowiedziałam, bo wpadłabym w otchłań bólu, z której nie umiałabym się nigdy więcej wydostać. Zajęłam się więc prezentem od malarza. Ostrożnie odwinęłam muślin. Pod nim była namalowana na desce wielkości dużego kościelnego mszału podobizna Matki Boskiej. Obraz wibrował rozsłonecznionym kolorytem Florencji, a w jego tle widniały różne elementy krajobrazu naszego miasta: wielka kopuła, rozległe perspektywy jego lodżii i placów oraz obfitość kościołów. W środku siedziała Najświętsza Panienka, z rękami (tak pięknie wymalowanymi rękami) złożonymi spokojnie na swoim łonie i ze świetlistą aureolą z listków złota, objawiającą światu, że jest matką Boga. To było pewne. Mniej pewne jednak było, w jakiej chwili jej życia przedstawił ją malarz. Była uderzająco młoda, a ze sposobu, w jaki jej wzrok wyraźnie się mijał ze spojrzeniem widza, wynikało jasno, że na kogoś patrzy. Nie było jednak na obrazie żadnego znaku, że stoi przed nią anioł wieszczący jej ochoczo radosną nowinę, ani żadnej pląsającej lub śpiącej dzieciny, niosącej jej radość. Jej twarz była pociągła i pełna, zbyt pełna, by mogła być piękna, a jej cera bynajmniej nie była tak jasna, by mogła sprostać wymogom mody, ale jednak było w niej coś, jakaś powaga, jakieś usilne skupienie, które kazało jej się ponownie przyjrzeć. A to ponowne spojrzenie odsłaniało coś więcej. Maria nie tyle o coś prosiła, ile czegoś dociekała. W jej oczach było pytanie, jakby musiała przedtem wystarczająco dobrze zrozumieć, nim zgodzi się na to, czego się od niej żąda. A bez zrozumienia może nawet okazać się nieposłuszna. Krótko mówiąc, było w niej coś na kształt buntu, coś, czego nigdy dotąd nie widziałam na podobiznach Madonny. Jednak mimo jej przemienienia dobrzeją znałam. Bo miała moją twarz. XXVI Tej nocy długo nie mogłam zasnąć, miotając się myślą między przewinieniem mojej matki a postępkiem malarza. Jak ona mogła zdobyć się na czyn tak zdradziecki? Co on sobie myślał, tworząc takie dzieło? Siedziałam w swojej sypialni, patrząc przez okno na miasto, które teraz bardziej było dla mnie zakazane niż wtedy, kiedy byłam panną w ojcowskim domu i rozmyślałam o tym, jak daleką przebyłam drogę w moim życiu od wielkich nadziei do bezdennej rozpaczy. Wtedy zobaczyłam za oknem wyłaniające się z ciemności pierwsze płatki śniegu. Śnieg był rzadkością w naszym mieście, więc mimo woli wstałam, by mu się przyjrzeć, urzeczona jego widokiem. I tak oto byłam świadkiem pojawienia się wielkiej śnieżnej zamieci. Szalała przez dwa dni i dwie noce, a wzbijany wiatrem śnieg padał tak gęsto, że za dnia nie można było dostrzec nic, co znajdowało się po drugiej stronie ulicy. Kiedy wreszcie śnieżyca się skończyła, pozostawił po sobie całkiem odmienione miasto. Ulice wyglądały jak krajobraz wiejski z zapadlinami i zaspami, które przysłaniały niektóre domy aż do górnych pięter. Deszcze, które potem spadły, zmieniły się w lodowe sople zwisające z florentyńskich dachów i wyglądały, jakby zawieszono na nich zasłony ze spadających kaskad kryształów. Było to tak piękne, że mogłoby być niemal Bożym dziełem, zjawiskiem mającym uczcić naszą nową czystość. Choć znaleźli się tacy, co powiadali, że jest to znak, iż Pan jest w przymierzu z Savonarolą i skoro Mu się nie udało wypalić grzechu upałem, teraz próbuje go z nas wymrozić. Przez jakiś czas pogoda decydowała o naszym życiu. Rzeka zamarzła tak głęboko, że dzieciaki mogły rozniecać ogniska na jej powierzchni, a kiedy Florentyńczycy nauczyli się chodzić po lodzie, przewoźnicy zaczęli głodować. Przed laty, kiedy byłam dzieckiem, śnieg także pokrył miasto i ludzie wychodzili na ulice, żeby robić śnieżne rzeźby, a jeden z uczniów ze szkoły rzeźbiarskiej Lorenza wykonał w ogrodzie pałacowym Medyceuszy postać lwa, będącego symbolem Florencji. Był wprost jak żywy i Lorenzo rozkazał otworzyć bramy dla obywateli miasta, żeby go mogli obejrzeć. Ale teraz nie było żadnych widowisk. Co wieczór, kiedy zapadał zmrok, miasto stawało się ciche i można było pomyśleć, że ludzie zamarzli w tym krajobrazie. Po domu mojego męża hulały takie przeciągi, że równie dobrze jak w nim można by siedzieć na ulicy. Choć rozumiem, że nie powinnam mówić w ten sposób, bo zdarzało się, że ludzie naprawdę zamarzali na śmierć w swoich domach, podczas kiedy u nas były przynajmniej kominki, przy których można było sobie ogrzać nogi od przodu, choć plecy nam srogo marzły. W drugim tygodniu śnieg zamienił się w czarną gołoledź i na ulicach zrobiło się tak niebezpiecznie, że nikt, kto nie musiał, nie wychodził z domu. Zimowy mrok zaczął nasączać nasze dusze i zdawało się, że trwa od zawsze. Dni niosły ze sobą niewiele światła, nieznośnie się natomiast ciągnęły. Zniecierpliwienie mojego męża tak długą rozłąką z moim bratem stało się całkiem jawne i po pewnym czasie jego tęsknota za nim przeważyła nad uprzejmością wobec mnie, zaczął unikać mojego towarzystwa i nocami zamykał się na długo w swoim gabinecie. Jego nieobecność przygnębiała mnie bardziej, niż chciałam się do tego przyznać. Potem pewnego rana, nie zważając na pogodę, wyszedł z domu i nie powrócił do zmroku. Ale skoro on mógł wyjść, mogłam także i ja. Zostawiając kartkę dla Erili, poszłam następnego dnia odwiedzić swoją siostrę. Na dworze było tak zimno, że dało się jedynie płytko oddychać, bo zatykało w nosach od mrozu. Ludzie chodzili powoli, skupiając całą swoją uwagę na tym, gdzie postawić nogę. Niektórzy nieśli ze sobą torby z piaskiem albo żwirem i rozsiewali go przed sobą. Lepsza byłaby sól, ale było to zbyt cenne dobro, by je sobie sypać pod stopy. Ja nic przy sobie nie miałam, więc droga okazała się nader zdradziecka i choć odległość między naszymi domami nie była wielka, nim przebyłam owe sto metrów, spódnice miałam uszargane i pokryte czarną skorupą. Plautilla powitała mnie ze zdziwieniem, ale z otwartymi ramionami, posadziła przy kominku i rozgdakała się na temat zuchwalstwa i głupoty swojej nieprzezornej młodszej siostry. Jej dom tak się różnił od mojego. Nie był wielki i zbudowano go niedawno, więc mniej było w nim szpar, przez które dostawało się zimno. Znalazłam tu także więcej rozpalonych kominków i tej rodzinnej krzątaniny, którą tak czule wspominam z czasów dzieciństwa. W przeciwieństwie do mojego zaczerwienionego nosa i zapadłej twarzy ona wyglądała, jakby jej się żyło ciepło i wygodnie, choć należy stwierdzić, że była niemal tak gruba jak wtedy, kiedy nosiła w sobie dziecko. Mimo iż jej także zdarzył się cud, bo wydała na świat dziecko w dniu Bożego Narodzenia, moja siostra rodziła w warunkach znacznie mniej opłakanych niż Najświętsza Panienka. Na jej obronę można powiedzieć, że ponieważ jej rozwiązanie przypadło na okres inwazji, Plautilla przez dłuższy czas nie wychodziła z domu i nie dotarł do niej nikt z wiadomościami, jak wiele się zmieniło. Niemniej gdyby agenci mający zwalczać zbędne bogactwo zechcieli odwiedzić pokój dziecinny w jej domu, musieliby skonfiskować dziecku większość ubranek i mebli. Na szczęście, jeszcze nie doszliśmy do tego. Na razie. Dała mi potrzymać rozryczaną pomarszczoną siostrzeniczkę, która wciąż krzyczała w moich ramionach, póki nie wzięła jej ode mnie jej mamka i nie przystawiła do piersi, do której mała przyssała się jak jagniątko, tak że słychać było tylko jej pożądliwe mlaskanie. Plautilla, pełna triumfu, siedziała w pogodnym milczeniu. – Teraz już wiem, że po to są stworzone kobiety – westchnęła. – Choć wolałabym, żeby Ewa wybawiła nas od trudów porodu. Nie masz pojęcia, jak to boli. Myślę, że to gorsze niż strappado*[*(wł.) – rodzaj ówczesnych tortur, nazwa pochodzi od słowa „strappore” – wyrywać, wydzierać.]. Bóg okazał wielką łaskę Matce Boskiej, że jej oszczędził tej męki. – Wetknęła sobie do ust następny cukierek. – Ale popatrz tylko na nią! Czyż nie są śliczne te kremowe powijaczki z materiału od taty? Ciebie także to powinno spotkać. Ona jest znacznie większym dziełem niż te wszystkie twoje bazgrały. Nie uważasz? Przyznałam jej rację, choć, skoro podczas mojej wizyty Plautilla tylko trzy czy cztery razy wzięła dziecko na ręce, resztę czasu poświęcając układaniu rzeczy, które niania z dzieckiem, wyjeżdżając za tydzień na wieś, miały zabrać ze sobą, nie byłam całkiem przekonana, że istotnie zaszła jakaś znacząca zmiana w jej życiu. Co do Maurizia, z którym się spotkałam tylko na kilka chwil, to wydawał się tym wszystkim znudzony. Ale teraz mężczyźni zajmowali się ważniejszymi sprawami niż niemowlęta. A ona była tylko córką. – Matka mówi, że masz się dobrze, ale spokorniałaś. Muszę powiedzieć, że wyglądasz mizernie. – Być może – powiedziałam. – Ale cały świat tak wygląda. Dziwię się, że tego nie zauważyłaś. – Och, a po cóż miałabym wychodzić z domu? Mam tu wszystko, czego mi potrzeba. – A kiedy dziecko wyjedzie, co będziesz robiła? – Zrobię porządki, a kiedy wypocznę, zabierzemy się do robienia nowego malca – powiedziała ze skrywanym uśmiechem. – Maurizio nie spocznie, póki nie będziemy mieli całego zastępu chłopaków, by miał kto stanąć na czele nowej republiki. – Daj mu Boże – powiedziałam. – Jak się pospieszycie, mogą zostać nowymi bojownikami Boga. – Tak. A co do bojowników, czy widziałaś ostatnio Lukę? Potrząsnęłam głową. – Muszę przyznać, że się zmienił. Przyszedł dwa dni temu obejrzeć Uluminatę. Czy to nie śliczne imię? Jak nowe światło na niebie. Powiedział, że to odpowiednie imię na nasze czasy i że błogosławiony jest owoc mojego żywota. – Roześmiała się. – Wyobraź sobie naszego Lukę, przemawiającego takim językiem. Ale wyglądał okropnie. Nos mu posiniał, tak zmarzł podczas patrolowania ulic. Ściął sobie włosy jak jaki mnich. Choć słyszałam, że są pośród nich także tacy młodzieńcy, którzy naprawdę wyglądają jak anioły. Choć założę się, że tarmoszą się między sobą jak diabły, pomyślałam, przypominając sobie grupę chłopaków na placu. Zerknęłam na niańkę, która miała wzrok wbity w Illuminatę, a ta także wpatrywała się w nią. Czy ona również jest zwolenniczką nowego państwa? Trudno było określić, co można teraz powiedzieć i w czyjej obecności. – Nie obawiaj się – szepnęła Plautilla, zauważywszy moje spojrzenie. – Ona pochodzi spoza Florencji. Ledwie nas rozumie. Ale ja zauważyłam błysk w jej półprzymkniętych oczach, który kazał mi sądzić, że jest inaczej. – Zgadnij, co mi dał na prezent na jej urodzenie? Książkę z kazaniami Savonaroli. Coś takiego! Prosto z drukarni. Wyobraź sobie, drukują je teraz. Otworzyli w ostatnich miesiącach trzy nowe drukarnie przy Via dei Libri, jak powiedział, wszystkie przeznaczone do tego, by szerzyć nowe słowo. Czy pamiętasz, jak mama mówiła, że to wulgarne kupować książki, które wyszły spod urządzeń mechanicznych. Że piękno słów tkwi... – zająknęła się. – ...w połowie w pociągnięciach pióra, które je przepisywało – dokończyłam. – Bo kopiści dodawali do oryginalnego tekstu swoją miłość i oddanie. – Oj, jak ty wszystko dobrze pamiętasz. Ale już tak nie jest. Nawet najlepiej urodzeni kupują teraz drukowane książki. Taka przyszła moda. Pomyśl tylko. Ledwie on coś powie, a już masz jego słowa w swoich rękach. A tym, którzy nie znają liter, może je przeczytać kto inny. Nic dziwnego, że ma tylu oddanych zwolenników. Choć tak łatwo dawała się pochłonąć modnymi fatałaszkami, moja siostra była całkiem niegłupia i sądzę, że gdyby bywała w kościele i wysłuchała jego namiętnych słów, ona także by poczuła nie tylko podziw, ale także i strach. Ale radości małżeństwa i macierzyństwa przytępiły jej umysł. – Masz rację – powiedziałam spokojnie. – Ale sporo czasu upłynie, nim będziesz mogła je czytać Illuminacie. Zobaczyłam, że mamka zerknęła lekko w bok i na chwilę oderwała dziecko od piersi. Jego pełen oburzenia krzyk natychmiast przerwał naszą rozmowę. Do końca mojego u niej pobytu nie poruszałam więcej tego tematu. Kiedy po paru dniach wróciłam do domu, lód już zaczął się topić. Na rogu naszej ulicy odwilż odsłoniła półzamarzłe ścierwo psa z rozciętym brzuchem, do którego czarnych wnętrzności wracało życie, bo robakom udało się przetrwać mróz. Nie umiałam powiedzieć, czy panował tu zaduch życia, czy śmierci. Mój dom także pachniał inaczej. Jakby wtargnęło do niego jakieś obce zwierzę. Ale może to dlatego, że na dziedzińcu natknęłam się na konia Tomasa uwiązanego obok konia Cristofora. Stajenny oderwał się od swoich zajęć, by mnie powitać szybkim skłonieniem głowy. Oddałam mu pozdrowienie. Z jakiegoś powodu poczułam pewność, że w ten sposób oporządzał oba zwierzęta już wiele razy wcześniej. Erilę spotkałam, nim dostałam się do mojego pokoju. Oczekiwałam, że będzie zrzędzić za moją nieobecność, ale powitała mnie niemal przesadnie wesoło. – Jak się ma twoja siostra? – Jak pączek w masie – powiedziałam. – I to pod każdym względem. – A dziecko? – Trudno powiedzieć. Było całe zarzygane mlekiem. Ale głos ma potężny. Sądzę, że przeżyje. – Twój brat Tomaso jest tutaj. – Może mi się tylko tak wydało, a może naprawdę spojrzała na mnie ze współczuciem. – Naprawdę? – powiedziałam obojętnie. – Kiedy przyjechał? – Następnego dnia po tym, kiedy ty wyszłaś z domu – oświadczyła, z równie udawaną obojętnością jak moja. A więc ona również wiedziała? Od kiedy? Czy wszyscy wiedzieli prócz mnie? – Gdzie teraz są? – Właśnie wrócili z konnej przejażdżki. Ja... teraz są chyba w salonie. – Może im powiesz, że jestem w domu. Nie... nie... lepiej będzie, jak pójdę do nich sama. Wyminęłam ją i nim utraciłam odwagę, szybko wbiegłam po schodach, czując jej wzrok na swoich plecach. Już następnego dnia po moim wyjściu. Wstyd mi było za mego męża i jego niczym nieosłoniętą żądzę. A także za siebie. Spokojnie popchnęłam skrzydło drzwi. Świetnie się tu zadomowili. Stół był jeszcze nakryty po kolacji, stała na nim otwarta flaszka dobrego wina, a w powietrzu unosił się zapach przypraw. Wyglądało na to, że kucharz im dogodził. Stali przy otwartej kracie kominka, blisko ognia, a jeszcze bliżej siebie, choć się nie dotykali. Dla nieuprzedzonego oka mogli wyglądać jak dwaj przyjaciele grzejący się przy kominku, ale ja wyczuwałam napięcie między nimi przeskakujące jak iskra z jednego polana drewna na drugie. Tomaso był teraz mniej strojnie ubrany, najwidoczniej mając na uwadze nowe przepisy, choć wydało mi się, że jego przystojna twarz zrobiła się nieco zbyt okrągła od tłuszczu. Skończy niebawem dwadzieścia lat. Nie jest jeszcze wprawdzie dojrzałym mężczyzną, ale na tyle dorosłym, by ponosić cięższe kary. Nie dalej jak wczoraj Plautilla opowiadała, że w Wenecji młodym ludziom przyłapanym na praktykach homoseksualnych obcina się nosy. To kara dla prostytutek, stosowna dla wyzutego z męskości statusu i zadająca ostateczny cios próżności. Rozumiałam od razu, co znaczyło okaleczenie chłopaka, którego zwłoki leżały w dniu mojego ślubu na stopniach Baptysterium. Przez całe lata sporów z Tomasem nigdy nie żywiłam w sercu okrutnych życzeń wobec niego i teraz się przestraszyłam, że jemu także może się to przydarzyć. On pierwszy mnie zobaczył znad ramienia mojego męża. Spędziliśmy nasze życie na utarczkach, brat jak rozwierzgany muł darzył mnie potężnymi kopniakami, a ja jak komar odpowiadałam mu na każde kopnięcie kilkoma bolesnymi ukłuciami, zostawiającymi po sobie czerwone bąble. – Hej, siostro! – powiedział, a ja przysięgłabym, że dosłyszałam w jego triumfalnie brzmiącym głosie nutkę strachu. – Dzień dobry, Tomaso! – Wiedziałam, że mój głos musiał zabrzmieć jakoś dziwnie, bo nie mogłam zaczerpnąć dosyć powietrza, żeby właściwie wymówić jego imię. Mój mąż obejrzał się, natychmiast odsunął się od swego kochanka i posuwiście ruszył ku mnie. – Moja droga! Witaj w domu! Jak się ma twoja siostra? – Jak pączek w maśle, pod każdym względem. – Dzięki Bogu, zapamiętałam tę udaną formułkę. Nastąpiła bezładna dreptanina, kiedy rozmieszczaliśmy się w pokoju. Cristoforo zasiadł na jednym fotelu, ja na drugim, a Tomaso obok na małej kozetce. Mąż, żona i szwagier, urocza grupka rodzinna należąca do florentyńskiej elity kulturalnej. – A jak dziecko? – Świetnie. – Potem zapadła cisza. Jakąż to wielką mądrość dotyczącą kobiet głosi Savonarola? Zaraz po posłuszeństwie największą cnotą żony jest milczenie. Ale przecież po to, żeby być prawdziwą żoną, trzeba mieć prawdziwego męża. – Plautilla tęskni za tobą – powiedziałam do Tomasa. – Mówi, że ty jeden jej nie odwiedziłeś. Spuścił oczy. – Wiem. Byłem zajęty. Niewątpliwie stroszeniem falbanek swojego nowego ubranka, pomyślałam, a wtedy zauważyłam, że ma na sobie srebrny pas otrzymany z okazji mojego ślubu. Odczułam to jak uderzenie pięścią w brzuch. – Dziwię się, że tak często wychodziłeś. Myślałabym, że to miasto nie jest ostatnio zbyt zachęcające. – No... – rzucił krótkie spojrzenie na Cristofora. – Ja w istocie nie... – ciągnął z małym wzruszeniem ramion, najwyraźniej posłuszny wskazówkom, jakie otrzymał, że ma się starać mnie zjednać. Znowu zapadła cisza. Spojrzałam na mojego męża. On spojrzał na mnie. Uśmiechnęłam się, ale on nie całkiem mi się odwzajemnił. – Tomaso opowiada, jak oni oczyszczają klasztory – powiedział powoli. – Usuwają z nich każde dzieło sztuki niezgodne z pojęciem przyzwoitości tego mnicha, wszystkie ozdoby i zbyt bogate szaty. – Co on zrobi ze skonfiskowanymi dobrami? – spytałam. – Nikt tego nie wie. Ale nie zdziwiłbym się zbytnio, gdybyśmy wkrótce poczuli swąd dymu. – Chyba się nie odważy?! – To nie jest sprawa odwagi. Póki ma za sobą lud, może robić, co mu się spodoba. – A co z resztą kolekcji Medyceuszy? – spytałam. – Tego chyba nie zniszczy. – Nie. Raczej będzie chciał ją zlicytować. – A potem zrobić sobie spis tych, co ją wykupią – powiedziałam cierpko. – Musisz trzymać na wodzy twoje potrzeby nabywania pięknych rzeczy, Cristoforo, bo zostaniemy napiętnowani z innych przyczyn. Skinął lekko głową, wyrażając uznanie dla logiki mojego rozumowania. Spojrzałam na Tomasa. – A jakie jest twoje zdanie o stosunku naszego mnicha do renesansu? – spytałam, chcąc wykazać jego płytkość. – Jestem pewna, że musisz wciąż o tym rozmyślać. Spojrzał na mnie kwaśno. Nie strój tu do mnie min, pomyślałam. Więcej wyrządziłeś krzywd w swoim życiu, niż sam ich doznałeś. – No tak – ciągnęłam dalej, kiedy już było wiadomo, że on się nie odezwie. – Słyszałam, że Luca został Bożym wojownikiem. Miejmy nadzieję że nie zrobiłeś sobie z niego wroga. – Luca? Nie. On po prostu lubi wojsko. Dawniej nigdy się go nie widywało na ulicach. Nasz brat lubi burdy. Jeżeli nie może zwalczać Francuzów, to zwalcza grzeszników. Sprawia mu to przyjemność. – Każdy czerpie przyjemność z czego innego. – Urwałam. – Matka mówi, że cię nigdy nie ma w domu. – Znowu zamilkłam, tym razem na dłużej. – Ona wie o tobie? Prawda? Spojrzał na mnie, zaniepokojony. – Nie. Skąd ci to przyszło do głowy? – Bo robi takie wrażenie, jakby wiedziała. Może Luca odczuł nagłą potrzebę wyznań na twój temat? – Powiedziałem ci. On by mnie nie zdradził – stwierdził ponuro. – Zresztą on nie wie zbyt wiele. Podczas kiedy ja wiem, pomyślałam. Zaczynało się robić gorąco między nami. Poczułam się tak, jakby zbierało mi się na wymioty. Wiedziałam także, że po drugiej stronie pokoju mój mąż... nasz mąż jest coraz bardziej spięty. Tomaso rzucił mu znowu spojrzenie, bardziej wymowne tym razem. Było w nim rozleniwienie i wyrażało ukryty związek między nimi, żar i pożądanie. Podczas kiedy ja roztkliwiałam się nad niemowlakiem i zmieniałam mu pieluchy, oni się tu tarzali po łóżku, uszczęśliwieni moją nieobecnością. Choć to teraz mój dom, w tej chwili byłam w nim intruzem. Ból doprowadzał mnie do szaleństwa. – Musisz jednak przyznać, że istnieje tu pewna symetria. Jeden syn oddaje się Bogu, drugi szatanowi. Szczęściem dla obojga rodziców, córki są zamężne. Jakżeż musieli być zachwyceni, kiedy podsunąłeś konkurenta dla mnie, Tomaso – powiedziałam spokojnie, choć złośliwie. – A ty oczywiście jesteś taka nieskazitelna – odpalił szybko niczym magnes chwytający opiłki metalu. – Może gdybym miał milszą siostrzyczkę, sprawy mogłyby potoczyć się inaczej. – Ach – odwróciłam się, żeby nie musieć oglądać ostrzegawczych znaków dawanych przez mojego męża. – A więc to było tak. Urodziłeś się z czystą duszyczką gotową wzbić się do Boga, a potem pojawiła się ta nikczemna dziewczyna i tak cię poniżała za to, że nie chciałeś zadać sobie trudu, by się czegoś nauczyć, że nabrałeś wstrętu do wszystkich kobiet i w ten sposób popchnęła cię do pederastii. – Alessandro! – głos Cristofora za mną był spokojny i cichy. Mogłam go nawet nie dosłyszeć. – Mówiłem ci, to nie ma sensu – powiedział gorzko Tomaso. – Ona nigdy nie wybacza. Potrząsnęłam głową. – Sądzę, że jesteś bardziej winien tego grzechu niż ja, mój panie – oświadczyłam lodowato i poczułam, że tracę nad sobą panowanie. – Wiesz, że rozmawiamy o tobie z Cristoforem? Nie powiedział ci o tym? Nawet bardzo często. O tym, jaki jesteś ładny. I jaki głupi. Usłyszałam, że mój mąż wstaje z fotela. – Alessandro! – powiedział, tym razem ostrzejszym tonem. Ale ja już nie mogłam się powstrzymać. Jakby jakaś tama przerwała się we mnie. Zwróciłam się także do niego. – Oczywiście nie nazywamy rzeczy po imieniu. Prawda, Cristoforo? Ale za każdym razem, kiedy zamiast głupio trzepotać rzęsami, sprawiam, że się zastanawiasz nad jakąś moją uwagą na temat nauki czy dzieła sztuki albo się z niej śmiejesz... za każdym razem widzę w twoich oczach przyjemność, jaką ci sprawia taka rozmowa i że przy niej zapominasz na chwilę o jego ciele... A ja wtedy sądzę, że odniosłam jednak jakieś małe zwycięstwo. Jeżeli nie dla Boga, to przynajmniej dla ludzkości. Wcale nie chciałam, żeby się to tak odbyło. Wyobrażałam to sobie całkiem inaczej. Miałam być uprzejma i dowcipna. Miałam się uśmiechać i wprawić ich w nastrój uspokojenia. I tak krok za krokiem wciągnąć ich obu w rozmowę, w której bym mogła delikatnie, spokojnie wykazać w całej okazałości płytkość mojego brata, podczas kiedy oczy mojego męża zalśnią z dumy z mojej inteligencji i dowcipu. Ale nie umiałam tego zrobić. Może z powodu zbyt zagorzałej nienawiści. A może to była miłość, właśnie taka miłość? Widziałam, jak się wpatrują we mnie z mieszaniną politowania i pogardy w oczach, i nagle opadło ze mnie to wszystko: brawura, odwaga, przerażające zadufanie w sobie płynące z rany, którą, teraz już to wiedziałam, zadałam sama sobie. To, co miało być hańbą dla nich, stało się moim udziałem. Myślę, że w tamtej chwili dołączyłabym nawet do Partii Czyścicieli, gdyby w zamian za to coś mogło złagodzić mój ból. Podniosłam się z fotela i poczułam, że cała się trzęsę. Oczy mojego męża patrzyły na mnie chłodno i uderzyło mnie, że nagle się postarzał, a może był to po prostu wynik kontrastu z młodością Tomasa. – Przepraszam, mężu – powiedziałam, patrząc prosto na niego. – Chyba zapomniałam o warunkach naszego układu. Wybacz mi. Pójdę do siebie. Wszystkiego dobrego, bracie. Mam nadzieję, że będziesz się cieszył pobytem u nas. Odwróciłam się i poszłam do drzwi. Cristoforo patrzył w ślad za mną. Nie odprowadził mnie. Mógłby coś powiedzieć Ale się nie odezwał. Kiedy zamknęłam drzwi, wyobraziłam sobie, jak wydają razem długi oddech ulgi i jak splatają się i stapiają ze sobą jak Dantejskie węże ze złoczyńcami, tak że już nie umiałabym rozróżnić mojego brata od mojego męża. I sprawiałam sama sobie udrękę przez siłę i wyrazistość tego wyobrażenia. XXVII Otworzyła drzwi i stanęła na progu. Nawet w moim napadzie histerii zauważyłam, że się boi wejść. Zlękłam się, bo nigdy się mnie nie bała, nawet kiedy jako dziecko zachowywałam się okropnie wobec niej. – Idź stąd, Erilo – krzyknęłam, chowając twarz pod kołdrą. Ale to ją tylko ośmieliło. Przeszła przez pokój, wsunęła się do łóżka obok mnie i mocno mnie objęła. Odepchnęłam ją. – Idź sobie. Ale ona została. – Wiedziałaś. Wszyscy wiedzieli, a ty mi nie powiedziałaś. – Nie! – Tym razem przywarła do mnie tak mocno, że musiałam na nią spojrzeć. – Nie. Czy gdybym wiedziała, dałabym ci to zrobić? Oczywiście, że nie. Wiedziałam, że to rozpustnik. Że używa sobie, gdzie tylko może. Tyle wiedziałam. Ale dla mężczyzn w potrzebie dobra jest każda dziurka, jak nic innego nie mają pod ręką. Wszyscy zdają sobie z tego sprawę, twoja matka i ja postępowałyśmy niesłusznie, tak cię chroniąc, żeś ty nic o tym nie wiedziała. Ci sami mężczyźni bez mrugnięcia okiem przechodzą od jednego do drugiego. Tak! Jak nie mają kobiety, będą się obłapiać z mężczyznami. Tak właśnie jest. To nie po bożemu, ale tak właśnie jest. – W pasji, z jaką wypowiadała te słowa, było coś, co mnie pokrzepiło. A przynajmniej sprawiło, że słuchałam. – Ale najczęściej to wszystko się kończy, kiedy się żenią. Tracą pociąg do chłopców i zaczynają gustować w kobietach. Przynajmniej po to, żeby mieć dzieci. Więc myślałam, a może chciałam myśleć, że tak będzie i z nim. A w takim razie po co ci o tym mówić? To by ci tylko utrudniło twoją pierwszą noc. Ta pierwsza noc. Mądre kobiety od tego nie umierają. Ale nie będziemy teraz do tego wracać. – A Tomaso? – zapytałam, tłumiąc łkanie. – Wiedziałaś o nim? Westchnęła. – Chodziły o nim takie pogłoski. Ale twój brat to szelma. To mogły być tylko jego gierki. Może powinnam była uważniej słuchać. Ale żeby oni obaj razem... Nie, nic o tym nie wiedziałam. Gdyby były na ten temat jakieś plotki, na pewno coś by do mnie dotarło, a tak nigdy nic nie słyszałam. – A co z moją matką? – Och, broń Boże, twoja matka nie wiedziała. – Ależ wiedziała! Znała za młodych lat Cristofora z dworu Lorenza. Powiedział mi, że ją tam widywał. – No i co z tego? Ona była młodą dziewczyną. Mogła wiedzieć o tych sprawach jeszcze mniej niż ty. Jak mogłaś nawet pomyśleć o niej coś podobnego? To by jej złamało serce. Tymczasem złamało moje. – No dobrze, jeżeli nie wiedziała tego wtedy, to wie teraz. Przynajmniej o Tomasie. Poznałam to po jej twarzy. Erila potrząsnęła głową. – Wiele tajemnic przestało już nimi być. Czyściciele węszą wokół i roznoszą wiadomości. Jak słyszałam, nawet konfesjonały nie chronią już tajemnicy spowiedzi. Najpewniej Luca, nowy zwiastun Boga, coś powiedział. Znakomity sędzia charakteru Tomasa, pomyślałam. – Ale... jeżeli nikt o tym nie wiedział... to skąd ty cię dowiedziałaś? – Pamiętaj, że ja tu mieszkam – wskazała ręką na ściany. – Czy oni wszyscy tutaj wiedzą? – Oczywiście. Wierz mi, gdyby im tak dobrze nie płacił, nie tylko oni by wiedzieli. Oni go lubią. Nawet za jego grzechy. – Urwała. – Ty także. I to jest najgorsze ze wszystkiego. Została ze mną, póki nie zasnęłam. Ale moje sny nadal były przepojone męką i tej nocy znów mnie dręczyły wężowe zwoje. Lubieżnie patrzące oko szarlatana było szatańską gębą i wysuwał się z niego wąż mieniący się kolorami i syczący z wściekłości, który mnie oplatał i dusił, aż obudziłam się z krzykiem, choć krzyczałam chyba tylko we śnie, bo w całym domu panowała wokół mnie śmiertelna cisza. Posłanie Erili obok drzwi było puste. Ciemność wyostrzyła mój słuch. Mogłam niemal słyszeć szelest węża wewnątrz siebie. Ze strachu byłam zlana potem. Zostałam porzucona w siedlisku grzechu i przyszedł po mnie diabeł, by mnie ze sobą zabrać. Zmusiłam się do tego, by wstać i zapalić lampę. Cienie słały się po kątach pokoju, rozkołysane jak wznosząca się fala. Rozpaczliwie grzebałam w mojej skrzyni, wyciągając z jej dna moje rysunki, węgiel i pióra. Można się modlić na wiele sposobów. Jeżeli sny sprowadziły do mnie szatana, a grzechy mojego męża odebrały mi słowa, to będę czuwać i modlić się do Boga za pomocą mojego pióra, zaklinając Matkę Boską na jej podobiźnie, by wstawiła się za mną. Ręce mi się trzęsły, kiedy wzięłam do nich kawałek węgla. Już od tygodni go nie używałam i jego koniec był stępiony. Znalazłam brzytwę, owinęłam ją kawałkiem materiału i zaczęłam go temperować, a chrzęst obskrobywania wydał mi się mile znajomy. Ale w półmroku moje wilgotne palce okazały się niezdarne. Ostrze brzytwy raptem się osunęło i przecięło mi długim cięciem skórę od przegubu aż do wnętrza dłoni. Krew trysnęła natychmiast, jaskrawa na tle mojej żółtawej skóry, o takim natężeniu koloru, jakiego nie można uzyskać za pomocą żadnego barwnika. Stałam jak urzeczona, kiedy coraz szerszą strugą spływała mi po ramieniu, aż zaczęła kapać na podłogę. Co to za historię opowiadał mi kiedyś Tomaso? Jak pewien szaleniec w więzieniu otworzył sobie żyły, żeby krwią zapisać na ścianie celi świadectwo swojej niewinności. A kiedy już raz zaczął, nie mógł skończyć i znaleziono go następnego rana, wykrwawionego, skulonego w kącie, pod ścianą pokrytą poczerniałym napisem. Jakież historie ja mogłabym teraz opowiedzieć, gdybym tylko znalazła dla nich odpowiedni kolor? Zadrżałam na tę myśl Krew płynęła teraz obficiej. Powinnam ją zatamować, tak jak uczyła mnie Erila, ale jeszcze nie teraz. Chwyciłam glinianą miseczkę, w której zazwyczaj się trzyma suszone zioła dla utrzymania zapachu lata, i ustawiłam ją pod raną. Krople krwi spływały mi po ramieniu, a potem spadały do miseczki, aż utworzyły płytką kałużę. Płyn życia. Boży atrament. Zbyt cenny, bo go użyć na papierze. Zaraz pojawi się ból. Będę potrzebowała opaski, by ucisnąć ramię. Ale ten kawałek materiału, którym owinęłam brzytwę, okazał się za mały, a moje ubrania są zbyt cenne. Ściągnęłam z siebie przez głowę koszulę nocną. Jej użyję. Zaraz... Najpierw muszę dobrać sobie pędzel, ten z najgrubszego ogonka gronostaja, tępo zakończony. W lśniącej powierzchni lustra ujrzałam odbicie swojego ciała. Znów zobaczyłam węża wijącego się wzdłuż naoliwionych ramion szarlatana, to w jaki sposób lśnią w słońcu jego zwoje. W świetle lampki widziałam, jak pot perli mi się na skórze. Mój mąż i mój brat trwają teraz spleceni uściskiem, w pożądaniu rozkoszy. Nigdy nie doznam tego, czego oni doznają. Moje ciało pozostanie dla mnie obcą krainą, nieodkrytą i niezbadaną. Nikt nie będzie pieścił mojej skóry ani zachwycał się jej pięknością. Zanurzyłam pędzel we krwi i zamaszystym ruchem pociągnęłam chłodną wilgotną krechę od lewego barku w dół poprzez piersi. Wyglądała jak szkarłatna opasująca mnie wstęga. – Na miłość boską! Dopadła do mnie jednym skokiem. Miseczka spadła na podłogę i krew się rozprysła. – Zostaw mnie! Wyrwała mi pędzel z ręki, ściskając mi ramię powyżej łokcia i podnosząc do góry. Jej palce uchwyciły je niczym imadło i mocno ucisnęły, by zahamować upływ krwi. – Zostaw mnie, Erilo! – krzyknęłam gniewnym głosem. – Nie zostawię. Wciąż jesteś pod wpływem jakiegoś złego snu. Tak się rzucałaś i jęczałaś, że poszłam przynieść ci coś na uspokojenie. – Drugą ręką chwyciła moją nocną koszulę i owinęła nią mocno ranę. – Ach, to boli! Zostaw mnie! Mówię ci, nic mi nie jest! – O tak! Nic ci nie jest, tylko zachowujesz się jak wariatka! I rzeczywiście nie wyglądało na to, żeby wszystko było ze mną w porządku, bo nagle obie usłyszałyśmy mój śmiech, choć doprawdy nie miałam z czego się śmiać. Zobaczyłam jej oczy szeroko otwarte z przerażenia. Przytuliła mnie do siebie tak mocno, że ledwie mogłam oddychać. – Nic mi nie jest, nic mi nie jest – powtarzałam w kółko, aż śmiech zamienił się w łzy, a w zranionej ręce odezwał się palący ból, jakby ją przypiekano rozżarzonym żelazem. Musiałam się teraz bronić przed czymś bardziej dotkliwym niż litość nad sobą. XXVIII Po tej nocy przez pewien czas byłam chora. Erila tak się o mnie bała, że zabrała mi ostre przedmioty i pędzle, póki mi nie minęło szaleństwo. Dużo spałam i nie chciało mi się ani jeść, ani żyć. Rana była opuchnięta i zaropiała, w następstwie czego dostałam gorączki. Erila mnie pielęgnowała, poiła ziołami i zmieniała mi opatrunki, aż wreszcie rana zaczęła się goić, choć pozostawiła po sobie bliznę, miejscami zjadliwie czerwoną, miejscami białą, którą mam dotąd. Przez cały czas czuwała nade mną, strzegąc dostępu do mnie jak zły pies przy bramie tak, że kiedy pierwszego dnia pojawił się mój mąż, by zapytać o stan mojego zdrowia, usłyszałam tylko podniesione głosy za drzwiami, ale nie mogłam się domyślić, które z nich było górą w tej utarczce. Później, kiedy tak się już uspokoiłam, że odzyskałam jej zaufanie i powróciło mi dosyć poczucia humoru, by słuchać jej żarcików, zapytałam ją, co zaszło między nimi, a ona ku mojej uciesze odegrała przede mną całą scenę. On, ten łajdak, najpierw prosi, potem żąda i grozi – a ona, półwiedźma, czarna niewolnica snuje przed nim rozdzierające opowieści o nagłym poronieniu połączonym z krwotokiem. Było to tak rażące kłamstwo, że poczułam się nim niemal ubawiona. – Nie powiedziałaś mu tego! – A dlaczego nie? On chce mieć dziecko. Już czas, by zdał sobie sprawę z tego, że nie będzie go miał z ciupciania twego brata. – Ale... – Żadnych ale. Z tego, co mówisz, wynika, że zawarł z tobą pewien układ. Pozwalasz mu trwać przy nim. Jeżeli lubi smród tyłka, to jego sprawa. Tomaso jest zwykłą dziwką u jego boku. Ty jesteś panią domu. I on tak właśnie powinien cię traktować. – Co on na to powiedział? – Och... że nie miał o tym pojęcia, że mu bardzo przykro... i takie tam ple ple. Oni nigdy nie wiedzą, co powiedzieć na temat kobiecych spraw. Na pierwszą o nich wzmiankę nawet najbardziej zatwardziali kurwiarze dostają coś w rodzaju wyrzutów sumienia. – Erila! – roześmiałam się. – Masz bardziej niewyparzony język niż Tomaso. Wzruszyła ramionami. – Ale przynajmniej zachowuję się lepiej. Wy, damy, niewiele o tym wiecie. Powinnyście kiedy posłuchać, co o was mówią. Albo nosicie aureole i wznosicie oczy do nieba, albo stroicie do nich przymilne minki i rozchylacie przed nimi nogi. Nie jestem nawet pewna, jakie oni wolą. Najlepsze, co możecie zrobić, to dokonać wyboru, w jaką się przebrać szatkę. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Moja matka mówiła, że w naszym kraju jest dostatecznie wielu bogów, by kobieta miała któregoś po swojej stronie, podczas kiedy w waszej religii jest trzech w jednym, a wszyscy oni to mężczyźni. Nawet ten ptak. Było to tak niezwykłe określenie Ducha Świętego, że omal się nie roześmiałam. – Mam nadzieję, że nie głosiła takich bluźnierstw publicznie. Wzruszyła ramionami. – A jeżeli nawet, to co z tego? Zapominasz, że według prawa o niewolnikach nie miała duszy, którą miałaby zbawić. – Jak to? Umarła jako poganka? – Umarła w niewoli. I to jedno miało dla niej znaczenie. – Ale ty przecież chodzisz do kościoła, Eriko – powiedziałam. – Znasz pacierz tak samo jak ja. Chcesz powiedzieć, że przez cały ten czas nie wierzysz? Spuściła wzrok. – Wyrosłam w innym języku – powiedziała. – Pod innym słońcem. Wierzę w to, w co muszę wierzyć, żeby sobie jakoś radzić. – A gdybyś była wolna? Czy to by coś zmieniło? – Pomówimy o tym, kiedy tak się stanie. Obie jednak wiedziałyśmy dobrze, że sojusz ze mną przeciwko mojemu mężowi nie przyspieszy obdarowania jej wolnością. – Myślę jednak – powiedziałam – że jakiekolwiek sekrety kryjesz w swoim sercu, Bóg je widzi i wie, że jesteś dobrym człowiekiem, więc spojrzy na ciebie łaskawie. Zerknęła na mnie. – Ale który Bóg? Twój czy tego mnicha? I miała rację. Kiedy byłam dzieckiem, wszystko wydawało się takie proste. Był jeden Bóg, który kiedy był rozgniewany, przemawiał głosem grzmotów, ale także miał w sobie dosyć miłości, by mnie ogrzać wieczorem, kiedy się do niego zwracałam. Albo tak mi się przynajmniej zdawało. I im więcej się uczyłam, im bardziej złożony i niezwykły stawał się dla mnie świat, tym większa zdawała mi się Jego skłonność, by uznać moją wiedzę i połączyć się ze mną. Bo cokolwiek człowiek osiągnie, pochodzi to przede wszystkim od Niego. Ale już nie wierzyłam, że to prawda. Teraz największe ludzkie osiągnięcia wydawały się być bezpośrednim przeciwieństwem Boga, albo przynajmniej tego Boga, który rządził obecnie Florencją. Ten Bóg był tak owładnięty myślą o szatanie, że nie pozostawało Mu już chyba czasu na piękno albo cud. Całe nasze obcowanie ze sztuką zostało potępione, gdyż było to jeszcze jedno miejsce, gdzie zagnieździło się zło. A ja już nie umiałam odróżnić, który Bóg jest prawdziwy. Wiedziałam tylko, który przemawia najgłośniej. – Jestem pewna jednego, nie chcę żyć z Bogiem, który wyśle mnie albo nawet mojego męża do piekła, nie wysłuchawszy nas przedtem – powiedziałam spokojnie. Spojrzała na mnie z czułością. – Zawsze byłaś miękka, nawet jako dziecko, kiedy próbowałaś być twarda. Dlaczego masz tak dbać o niego? – Ponieważ... Bo w jakiś sposób sądzę, że on nie może nic na to poradzić. I dlatego, że... – Zamilkłam. Czy naprawdę wierzyłam w to, co chciałam powiedzieć? – Bo myślę, że na swój sposób mu na mnie zależy. Potrząsnęła głową, jakbyśmy naprawdę należały do innego ludzkiego gatunku, a ona nic z tego nie mogła pojąć. – Może nawet masz rację. Chociaż to nie jest żaden powód, żeby mu wybaczyć – stwierdziła, a potem wstała i podała mi rękę. – O co chodzi? – Jest coś, co powinnaś zobaczyć. Czekałam na tę chwilę. Wyprowadziła mnie z mojej mrocznej sypialni przez kamienny podest do niewielkiego pokoiku, który w innym domu nadawałby się na pokój dziecinny. Wyciągnęła z kieszeni klucz, wsunęła go w ciężki zamek i otworzyła drzwi. Ujrzałam przed sobą nowo urządzoną pracownię. Biurko, z boku kamienny pojemnik z kilkoma wiaderkami, na stoliku przy oknie rząd butelek, skrzynek i małych miękkich paczuszek opatrzonych naklejkami, a obok komplet pędzli rozmaitych wielkości. Była tam także płyta szlifierska do ostrzenia kawałków węgla czy kredy i dwie duże drewniane deski, gotowe do zagruntowania i malowania. – Zgromadził to wszystko, kiedy byłaś chora. A ja przyniosłam to tutaj z twojej skrzyni. – Wskazała na mój wystrzępiony egzemplarz podręcznika Cenniniego, nad którego kartami wylałam tyle gorzkich łez, bo dawał mi wiedzę bez możliwości zastosowania jej w praktyce. – Dobrze zrobiłam, prawda? Kiwnęłam w zamroczeniu głową i podeszłam do stolika. Otwierałam pokrywki pudełek i wtykałam palec w proszki. Głęboka czerń, ognista żółtość toskańskich krokusów, a w kamiennym pojemniku głęboka zieleń zapowiadająca możliwość namalowania setek drzew i roślin. Wstrząs na widok tylu barw był jak pierwszy promień słońca nad miastem zamarzłym po śnieżycy. Czułam, że się uśmiecham, ale także, że napływają mi do oczu łzy. Skoro nie możemy się kochać, mój mąż i ja, to możemy przynajmniej uprawiać alchemię. Na dworze topniały lody i zbliżała się wiosna, a ja poplamionymi palcami, stwardniałymi od ucierania proszków, przygotowywałam sobie ucztę z farb. Wiele musiałam się nauczyć. Erila mi pomagała, odmierzając i mieszając proszki oraz przygotowując powierzchnię desek. Nikt nam nie przeszkadzał. Dom wokół nas żył własnym życiem i jeżeli nawet plotkowano po kątach, to plotki na mój temat na pewno był mniej szkodliwe niż te szerzące się już poważnie o grzesznym życiu. Zajęło mi niemal pięć tygodni przenoszenie mojego Zwiastowania na deskę. Byłam całkowicie pochłonięta układem fałd szaty Matki Boskiej (wciąż mi brakowało lapisu, ale uzyskałam niezły odcień błękitu z pomieszania indygo z bielą ołowiową), odmalowaniem głęboką ochrą kafelków podłogi czy złotymi listkami aureoli mojego Gabriela, co miało stanowić świetlisty kontrast dla ciemnej ramy okiennej w głębi obrazu. Z początku moja ręka była mniej wprawna we władaniu pędzlem niż piórem i moja nieudolność wprawiała mnie niekiedy w rozpacz, ale powoli wzrastało poczucie pewności siebie, tak że kiedy tylko skończyłam jedno, natychmiast chciałam zabierać się do dalszej pracy. I w ten sposób zapomniałam o swoim bólu, o szaleństwie mojego brata i męża i zostałam uleczona. Powróciła mi wreszcie moja ciekawość świata i zaczęłam się buntować przeciwko dobrowolnie narzuconemu sobie wygnaniu. Erila wspierała mnie w tym dzielnie, znosząc mi smakowite plotki, jak ptasia matka, która ładuje kąski w pisklęce dzioby, póki maleństwa nie urosną i nie potrafią same zdobyć sobie żywności. A jednak nasze pierwsze wspólne wyjście na miasto wstrząsnęło mną. Była późna wiosna, ale ogarnięte pobożnością miasto wyglądało ponuro. Stukot obcasów prostytutek zastąpił teraz grzechot przebieranych w palcach paciorków różańca, a jedynymi chłopcami na ulicach byli ci, którzy wszelkimi środkami dążyli do zbawiania dusz swoich bliźnich. Minęłyśmy ich maszerujący zastęp na placu: ośmio– czy dziewięciolatki w służbie Pana Boga, zachęcani do niej przez rodziców, którzy, jak mówiła Erila, wykupywali całe bele białego materiału, by im uszyć anielskie szaty. Także bogacze zaczęli się ubierać inaczej. Znikła gdzieś bogata paleta kolorów i miasto stało się jakieś wyblakłe i jednobarwne. Cudzoziemcy, którzy w sprawach handlowych przyjeżdżali do Florencji, byli zdumieni tymi zmianami, choć nie potrafili określić, czy naprawdę oglądają Boże Królestwo na ziemi, czy może coś znacznie bardziej ponurego. Papież jednak, jak się zdaje, nie miał takich wątpliwości. Podczas kiedy Florencja stanęła do walki o czystość, jak głosiły wieści znoszone mi przez Erilę, Borgia zasiadający na papieskim tronie wprowadził swoją metresę do Pałacu Watykańskiego i rozdawał swoim dzieciom kapelusze kardynalskie niczym kandyzowane owoce. Kiedy skończył uprawiać miłość, zaczął wojować. Król francuski ze swoją armią, napasioną w Neapolu i zbyt znużoną, by wyruszyć na podbój Ziemi Świętej, wycofywali się na północ. Ale Aleksander VI nie był papieżem, który by umiał ścierpieć upokorzenie drugiej, choćby przejściowej, okupacji i zebrał armię z ligi państw- miast, by zmusić wroga do sromotnej ucieczki do swego kraju. Z jednym wszakże wyjątkiem. Savonarola z kazalnicy w katedrze ogłosił, że Florencja nie podlega temu obowiązkowi. Czymże zresztą był Watykan, jak nie bogatszą i bardziej zepsutą odmianą tych zgromadzeń i klasztorów, które on zaprzysiągł oczyścić ze zgnilizny? Podczas tych długich wieczorów, kiedy miasto było skute lodem i póki żądze Cristofora nie odsunęły go ode mnie, rozmawialiśmy wiele na temat tego konfliktu. O tym, że napastliwa pobożność Savonaroli nie tylko zagraża sposobowi życia papieża, ale samej tkance Kościoła. O chwale Boga świadczy nie tylko liczba zbawionych dusz, ale także wpływ wywierany przez Kościół, potężna wymowa wznoszonych przez niego budowli i tworzonych dla niego dzieł sztuki, nabożny podziw, z jakim obcokrajowcy patrzą na malowidła w Kaplicy Sykstyńskiej. Ale takie cuda potrzebują nakładów na ich utrzymanie, a żaden garbaty, krogulczonosy przeor, znajdujący upodobanie w samobiczowaniu, nie będzie ich na to przeznaczał. Było to jedyne wyzwanie, które mogłoby go powstrzymać. W ostatnich miesiącach opozycja rozsypała się jak gliniane domki zalane powodzią. Ledwie mogłam w to uwierzyć. Jak łatwo dał się zmieść dawny ład. Cristoforo powiedział wtedy coś mądrego, że tak jak są teraz ludzie, którzy się boją Savonaroli i go nienawidzą, ale nie występują przeciw niemu, bo ma zbyt wielką siłę za sobą, tak przedtem byli tacy, którzy to samo odczuwali wobec Medyceuszy. Ludzie, którzy szczerze wierzyli, że łagodna dyktatura – mimo jej świetności, a może właśnie z tego powodu – pozbawia Florencję jej republikańskiej siły i czystości. Kiedy państwo jest zbyt zadufane w sobie, wybiera sobie szaleńców i głupców, by się jawnie sprzeciwili stanowi rzeczy. A sprzeciw jest sztuką – wywodził – którą najlepiej uprawia się w cieniu. Ale teraz nawet cienie zanikły. Akademia Platońska, ongiś duma i radość nowej nauki, upadła. Jeden z jej największych przedstawicieli, Pico delia Mirandola, stał się zwolennikiem Savonaroli i właśnie miał przywdziać habit dominikański, a Erila mówiła, że chodzą pogłoski, iż członkowie rodów tak dotąd lojalnych wobec Medyceuszy jak rodzina Rucellaich byli skłonni zamknąć się w celach San Marco. Takie wieści kazały mi myśleć o własnej rodzinie. Nowa moda na biel odbierała pracę farbiarzom w Santa Croce. Przypomniałam sobie dzieciaki nad rzeką o skórach pomalowanych w barwne wzorki. Odebrać kolor ubraniu to odebrać żywność tamtym ludziom. Savonarola może głosić równość, ale chyba nie umie sobie wyobrazić, w jaki sposób biedacy mogliby się wzbogacić bez miłosierdzia możnych tego świata. To także była uwaga mojego męża. Muszę wyznać, że niekiedy w czasie naszych rozmów przychodziło mi do głowy, ile dobrego mógłby zrobić dla państwa, gdyby bardziej się interesował polityką niż zarysem chłopięcych pup. I oto patrzcie – w moim rozgoryczeniu nauczyłam się posługiwać językiem mojego brata. Ale to, co działało na niekorzyść farbiarzy, szkodziło także mojemu ojcu. Bo choć mógł żyć dostatniej od nich, to nawet jego zasoby nie mogły wystarczyć na zawsze. „Twój ojciec chciałby, żebyś go odwiedziła. Jest ostatnio bardzo przygnębiony stanem swoich interesów... Myślę, że go to trochę rozerwie, jak go odwiedzi jego ulubiona córka”, tak powiedziała moja matka, kiedy mnie odwiedziła. Nawet jeżeli wyrządził mi krzywdę, nie mogłam zapomnieć swojego ojca. A kiedy tylko zaczęłam myśleć o rodzinie, pomyślałam oczywiście także i o malarzu. I o tym, że znacznie więcej moglibyśmy mieć sobie do powiedzenia teraz, kiedy zaczęłam władać pędzlem... XXIX Stare służące powitały nas, jakbym była marnotrawną córką powracającą na łono rodziny. Nawet Maria ze swoimi oczami jak paciorki i z ptasim móżdżkiem była zadowolona, że mnie znowu ogląda. Bez wątpienia w domu, odkąd go opuściłam, było teraz znacznie spokojniej. Może wnosiłam do niego zamieszanie, ale także i życie. Ja również musiałam się jakoś zmienić. Każdy, kto mnie zobaczył, powtarzał to samo. Moja twarz wyglądała inaczej od czasu choroby, kiedy opadły mi policzki, zaczął się wyłaniać jej nowy kształt. Ciekawa byłam, co powie ojciec na to, że jego najmłodsza córka ma już twarz raczej kobiety niż dziewczynki. Ale musiałam poczekać, żeby się tego dowiedzieć. Oboje, ojciec i matka, byli u gorących źródeł, biorąc kąpiele i zapewne nie wrócą wcześniej niż za kilka tygodni. Powinnam była przysłać im wiadomość, że się do nich wybieram. Dom wydał mi się jakiś dziwny, jak coś, co odwiedziłam kiedyś jedynie we śnie. Maria powiedziała mi, że Luca jest w domu i je drugie śniadanie. Spytała, czy chcę się z nim spotkać. Podeszłam do drzwi pokoju stołowego. Siedział przygarbiony nad talerzem i coś pałaszował. Jak na anioła wyglądał okropnie. Plautilla miała rację. To była istna zgroza, jak był ostrzyżony. Jego twarz, poznaczona śladami po ospie, wyglądała teraz jak wielka bryła porowatej skały. Coś przeżuwał z otwartymi ustami i słyszałam jego mlaskanie. Przeszłam przez pokój i usiadłam obok niego. Czasem dobrze jest poznać swojego wroga. – Witaj, bracie – powiedziałam. – Ubierasz się teraz inaczej. Nie jestem pewna, czy ci dobrze w szarym kolorze. Nachmurzył się. – Jestem w mundurze, Alessandro. Powinnaś wiedzieć, że jestem teraz w armii Boga. – Och, to wielka sprawa! Chociaż myślę, że może mógłbyś się kiedyś umyć. Jeśli biel zbyt się ubrudzi, może się upodobnić do czerni. Siedział, przez chwilę zastanawiając się nad tymi słowami, próbując wydobyć ich sens. Gdybym dostawała florena za mój czas stracony na lekcjach, kiedy czekałam, aż Luca dotrze do miejsca, które ja właśnie opanowałam, by postąpić dalej, bylibyśmy znacznie bogatszą rodziną, niż jesteśmy obecnie. – Wiesz co, Alessandro? Za wiele mówisz. To będzie twoja zguba. Nasze życie jest jedynie krótkim marszem ku śmierci, a ci, którzy raczej słuchają dźwięku swego własnego głosu niż słów Chrystusa, będą smażyć się w piekle. Czy twój mąż przyszedł z tobą? Pokręciłam głową. – Więc i ciebie nie powinno tu być. Znasz prawa naszego zbożnego państwa równie dobrze jak ja. Żony bez mężów są naczyniem pokusy i muszą tkwić za zamkniętymi drzwiami. – Och, Luca – powiedziałam – gdybyś umiał tak łatwo zapamiętywać istotnie ważne sprawy. – Pilnuj swego języka, siostro. W twojej fałszywej wiedzy tkwi diabeł i on cię wrzuci w płomienie piekielne szybciej niż jaką biedaczkę, która zna jedynie Ewangelię. Twoi szacowni starożytni są teraz kastą wyrzutków. Nigdy przedtem nie słyszałam, by mój brat był tak wymowny i żeby aż mu się paliło do zamiany słowa w czyny. Widziałam, jak zaciska pięści pod stołem. W dzieciństwie częściej niż Tomaso znęcał się nade mną fizycznie. I na pewien sposób bardziej przebiegle. Matka rzadko go przyłapywała na gorącym uczynku, a sińce ukazywały się później. Tomaso miał rację. On zawsze był zbirem. Tylko teraz mniej się musiał liczyć ze swoim starszym bratem. Czas miał ukazać, co może dla nas wyniknąć z tej zmiany. Wstałam od stołu z wzrokiem wbitym w podłogę. – Wiem – powiedziałam potulnie. – Przepraszam, bracie. Kiedy wrócę do domu, pójdę do spowiedzi. Będę prosiła Boga o przebaczenie. Wpatrywał się we mnie zbity z tropu tą moją nagle obudzoną potulnością. – Hm, bardzo dobrze. Jak się przed Nim prawdziwie ukorzysz, to ci wybaczy. Zanim zdążyłam dojść do drzwi, znów pochylił się nad talerzem. Kiedy zapytałam Marię o malarza, wydała się spłoszona. – Nie widujemy go. Zamieszkał w kaplicy. – Co to znaczy, że zamieszkał w kaplicy? Lekko wzruszyła ramionami. – To znaczy... to znaczy, że teraz tam siedzi. Cały czas. Nigdy nie wychodzi. – A co z freskami? Czy są już skończone? – Nikt nie wie. W zeszłym miesiącu zwolnił wszystkich pomocników. – Urwała. – Chyba chętnie odeszli. – Ale... Sądziłam, że on chodzi do kościoła. Że się stał wyznawcą nauk Savonaroli. Tak mi powiedziała matka. – Ja... Ja nic o tym nie wiem. Chyba chodził do kościoła. Ale nie teraz. Nie wychodził z kaplicy od odwilży. – Od odwilży?! Ależ to było już wiele tygodni temu! Dlaczego ojciec czegoś z tym nie zrobi? – Twój ojciec? – Zamilkła na chwilę. – Twój ojciec nie jest już sobą. – O czym ty mówisz? Spojrzała na Erilę. – Nie... nie mogę powiedzieć nic więcej. – A matka? – No tak... dogląda go. A przecież są jeszcze Tomaso i Luca. Ona nie ma nawet czasu na pertraktacje z kupcami. Maria, tak jak i Lodovica, nie była nigdy zwolenniczką wprowadzenia sztuki pod dach naszego pałacu. Tyle gadaniny o tych kolorowych gryzmołach. Lepiej odmówić pacierz z zamkniętymi oczami i nie rozpraszać swojego skupienia jakimiś obrazkami. – Ciekawe, dlaczego nie poprosiła mnie o pomoc – spytałam spokojnie. Ale już znałam odpowiedź. Poprosiła, ale tak byłam na nią wściekła, że ją odtrąciłam. Maria patrzyła na mnie, czekając, co zrobię. Wszyscy dotąd patrzyli na mnie jak na dziecko, może przedwcześnie rozwinięte, ale ledwie zdolne zadbać samo o siebie, a cóż dopiero o innych. Co takiego się stało, że się zmieniłam? Chyba sama nie wiedziałam. – Chcę go zobaczyć – powiedziałam. – Gdzie są klucze? – Na nic się zdadzą. On zamknął drzwi na zasuwę od środka. – A co z innym wejściem? Tym od zakrystii? – To samo. – A co z jedzeniem? – Raz dziennie stawiamy mu talerz przed drzwiami. – Przed głównym wejściem czy od zakrystii? – Od zakrystii. – Skąd on wie, że ma tam jedzenie? – Stukamy do niego. – A on wychodzi? – Nie wychodzi, póki ktoś tam jest. Kucharz raz czekał. Ale on nie wyszedł. Teraz już nikt się tym nie przejmuje. Mamy coś lepszego do roboty. – A więc nikt go nie widział? – Nie. Choć czasem w nocy go słychać. – Co to znaczy? – No, ja nie wiem, ale Lodovica źle sypia i mówi, że słyszała go, jak krzyczał. – Krzyczał? Wzruszyła ramionami jakby na znak, że nie ma nic więcej do powiedzenia. – A moi bracia? Czy oni nie próbowali? – Panicza Tomasa niemal nigdy nie ma w domu, a panicz Luca... myśli, że on jest w kościele. To miejsce było chyba swego rodzaju kościołem. W kuchni na piętrze kucharz nie przejmował się całą sprawą. Jak człowiek nie chce jeść, to niech nie je. Przez ostatnie cztery dni jedzenie pozostało nietknięte. Może Bóg go żywi. Przecież Jan Chrzciciel przez czterdzieści dni odżywiał się szarańczą i miodem. – Założę się, że nie było to tak smaczne jak twój pasztet z gołębi – powiedziałam. – Ty zawsze lubiłaś dobrze zjeść, panienko Alessandro – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Tak się tu zrobiło cicho bez ciebie. Usiadłam obok niego na chwilę, przyglądając się, jak sieka tuzin grubych ząbków czosnku szybciej niż lichwiarz wylicza monety. Zapachy i smaki tej kuchni to był świat mojego dzieciństwa. Czarny i czerwony pieprz, imbir, goździki, szafran, kardamon i rozkoszny zapach naszej własnej, hodowanej w ogródku bazylii. Całe imperium światowego handlu na kuchennej desce. – Przygotuj mu coś szczególnego – powiedziałam. – Coś, na zapach czego ślinka sama napływa do ust. Może dziś okaże się głodny. – Może już nie żyje. Nie powiedział tego z okrucieństwa, tylko stwierdził taką możliwość. Przypomniałam sobie poszanowanie, z jakim tamtego wiosennego wieczoru, kiedy pojawił się u nas tak dawno temu, odnosił się do malarza ojciec. Pamiętam, jak wszyscy byliśmy poruszeni. Prawdziwy żywy artysta zamieszka wśród nas, pod naszym własnym dachem, by utrwalić naszą rodzinę dla potomności. Widzieliśmy w tym oznakę prestiżu naszego rodu, potwierdzenie wysokiej pozycji społecznej, zapowiedź świetnej przyszłości. Teraz to wszystko było już przeszłością. Zostawiłam Erilę z innymi służącymi w kuchni na plotkach z kucharzem, a sama zeszłam ze schodów i przecięłam tylny dziedziniec, zmierzając do mieszkania malarza. Nie miałam pojęcia, czego tam szukam. Widziałam siebie samą z tamtego dnia, jak w upale w czasie sjesty wymykam się z głównego skrzydła budynku, by z bezgranicznym entuzjazmem i ciekawością spotkać nowo przybyłego w jego ponurej norze. Gdybym teraz spotkała tamtą dziewczynę, co bym jej poradziła? Nie potrafiłam się zorientować, w którym momencie wszystko poszło na opak. Drzwi do jego izdebki były zamknięte, ale nie na klucz. Wewnątrz zionęło pustką i zaniedbaniem. Z olbrzymich postaci anioła i Marii na ścianie zewnętrznej izby odpadał źle przygotowany tynk i wyglądały jak zabytki z minionych wieków. Blat stołu, na którym trzymał swoje rysunki, był teraz pusty, a ze ściany zniknął krzyż. W tylnej izdebce na jego pryczy leżał tylko zwał zmierzwionej słomy i rzucony na nią brudny łachman. Cały jego skromny dobytek powędrował razem z nim do kaplicy. Nie jestem pewna, czy zwróciłabym uwagę na kubeł, gdybym nie zauważyła nad nim plam z okopcenia dymem. Kiedy już się odwróciłam do wyjścia, zobaczyłam go w kącie i zrazu pomyślałam, że te plamy są czymś w rodzaju malunku. Masa kłębiących się cieni wspinających się po ścianie do sufitu. Ale kiedy podeszłam bliżej i położyłam na nich rękę, ubrudziłam ją sadzą, więc zajrzałam do stojącego poniżej kubła. Płomień nie zdołał strawić krucyfiksu. Przełamano go na pół, a drewno było ledwie osmalone i trudno był stwierdzić, czy krzyż najpierw został złamany, a potem podpalony, czy ktoś rozzłoszczony bezsilnością płomieni wyciągnął go z ognia i roztrzaskał o ścianę. Krucyfiks był spękany w wielu miejscach i odłamały się nogi Chrystusa z gwoźdźmi sterczącymi ze stóp. Reszta ciała boleśnie zwisała z ramion krzyża. Wzięłam go ostrożnie do rąk. Nawet tak uszkodzona rzeźba wyrażała cierpienie. Nie spalił się po części dlatego, że ogień rozniecony w kuble nie był dość silny. Zasilano go papierem, ale niedbale. Zbyt mocno zgniecione razem kartki nie dopuszczały dosyć powietrza. Czuło się pośpiech sprawcy tego czynu, jakby coś albo ktoś deptał mu po piętach. Zanurzyłam rękę w kuble i wyciągnęłam zwęglone resztki. Kartki z dna rozsypały mi się w palcach na ulotny popiół unoszący się płatkami w powietrzu jak szary śnieg, na zawsze utraciwszy swoją treść. Ale kartki leżące wyżej były ledwie nadpalone, a niekiedy tylko osmalone po brzegach. Wyniosłam je do frontowej izby, gdzie było nieco jaśniej, i ułożyłam pieczołowicie na biurku. Dzieliły się na dwa rodzaje: rysunki zwłok i rysunki przedstawiające mnie. Te przedstawiające mnie były wszędzie, robocze szkice do Madonny, moja twarz powtarzana kilkanaście, kilkadziesiąt razy, odmiany tego samego poważnego, zagadkowego spojrzenia, którego nie umiałam rozpoznać jako własnego, chyba dlatego, że nigdy nie umiałam tak spokojnie i cicho pozować sama sobie. Poszukiwał właściwego kąta pochylenia mojej głowy, właściwego umieszczenia przedmiotu mojego zainteresowania poza ramą obrazu, a także rysował mnie, kiedy patrzę prosto w oczy widza. Była to sprawa tylko przesunięcia o kilka stopni kierunku mojego wzroku, ale efekt był ogromny. Ta młoda kobieta wydawała się – nie wiem, jak to określić – tak agresywna, jakby chciała raczej rzucić wyzwanie temu, który ją ogłada, niż go pozdrowić. Myślę, że gdyby to nie była moja własna twarz, osądziłabym, że jej spojrzenie ma w sobie coś nieprzyzwoitego. Potem przyszły zwłoki. Najpierw tego mężczyzny z rozprutym brzuchem, które już widziałam, kilka dalszych szkiców z wywalonymi na zewnątrz wnętrznościami. Potem inne ciało. Ten był uduszony, leżał płasko na ziemi, jakby go właśnie odcięto od sznura, z jego śladem wciąż odciśniętym na szyi, z obrzękłą i posiniaczoną twarzą i ze śladem czegoś, co mogło być jego odchodami skapującymi mu spomiędzy nóg. Dalej były kobiety. Jedna z nich stara, naga, z pomarszczonym, obwisłym brzuchem leżała na boku z jednym ramieniem uniesionym nad głową, jakby próbowała się bronić przed zabójcą. Była cała poraniona, a jej drugie ramię był dziwnie wykręcone, jak u połamanej lalki. Ale najbardziej przeraziła mnie młodsza. Leżała obnażona na wznak, i ją także już przedtem widziałam. Był to trup tej dziewczyny z rysunku do fresku, która tam leżała na marach, oczekując boskiego cudu wskrzeszenia jej ze zmarłych. Ale tu nie mogło być mowy o żadnym wskrzeszeniu. Bo na tych szkicach wyglądała nie tylko na martwą, ale także ciężko okaleczoną. Jej twarz wykrzywiał ból i przerażenie, cały dół brzucha rozcięto i otwarto, a pośród zwałów skrwawionych wnętrzności widniał wyraźnie rozpoznawalny kształt wczesnego płodu. – Kucharz mówi, że posiłek jest gotowy, panienko Alessandro. Na głos Marii serce zakołatało mi żywiej w piersi. – Ja... już idę – powiedziałam, chowając zwinięte arkusiki za spódnicę. Maria i Erila czekały na mnie na rozsłonecznionym dziedzińcu. Erila spojrzała na mnie podejrzliwie. Nie chciałam teraz patrzeć jej w oczy. – Co takiego tam znalazłaś? – spytała, kiedy wspinałyśmy się na wąskie schody wiodące do drzwi zakrystii. Szła pierwsza, niosąc tacę zjedzeniem. – Tylko parę rysunków, nic więcej. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – powiedziała szorstko. – Połowa służby uważa, że on jest pomylony. Mówią, że większą część zimy spędził na rysowaniu ścierwa, które one wyrzuciły na śmietnik. W kuchni twierdzą, że jego spojrzenie zrobiło się diabelskie. – Może i tak – powiedziałam. – Mimo wszystko nie powinnyśmy mu dać umrzeć z głodu. – Musisz wiedzieć, że nie wejdziesz tam sama. – Przecież nic mi nie zrobi. – A jeżeli zrobi? – powiedziała twardo, odwracając się do mnie, kiedy weszłyśmy już na górę. – A jeżeli coś mu się przewróciło w głowie? Widziałaś ich na ulicach. Mózg dostaje gorączki, jak jest w nim zbyt wiele Boga. To, że cię urzekł swoimi malunkami, jeszcze nie znaczy, że nie jest niebezpieczny. Wiesz, co myślę? Myślę, że to nie twoja sprawa. Masz teraz swój własny dom, a w nim dość kłopotów, by zatrudnić do ich zwalczenia całą armię. Zostaw to komu innemu. To tylko malarz. Oczywiście bała się o mnie, pamiętając tę noc mojego szaleństwa, kiedy użyłam swojej krwi jako farby. A ponieważ moja Erila wcale nie jest głupia, wzięłam pod uwagę to, co powiedziała. Oczywiście męka i zgroza na twarzy tamtej młodej kobiety wpiły mi się w mózg. Nie ulegało wątpliwości, że i ona, i ci wszyscy inni byli rysowani z natury. Ale nasuwało się istotne pytanie, gdzie on był, kiedy następowała ich śmierć. Znów pomyślałam o jego popłochu połączonym z łagodnością. Przypomniałam sobie, jak go zaatakowałam tamtego pierwszego dnia i jak niezdarnie mi się odgryzał. Przypomniałam sobie także, jak powoli i nieśmiało się przede mną otwierał, kiedy mi opowiadał, że Bóg już w dzieciństwie wszedł w jego palce. Miałam głębokie poczucie, że choć może być zagubiony i zwariowany, nie zrobi mi żadnej krzywdy. A co do mojego domu? Nie znajdę już tam żadnego ciepła. Byłam w nim kimś obcym. W tym osamotnieniu dobrze by było znaleźć sobie podobnie czującego towarzysza niedoli. – Wiem, co robię, Erilo – powiedziałam stanowczo. – Zawołam cię w razie potrzeby, przyrzekam. Cmoknęła językiem, co bardzo lubię, bo ten dźwięk tak wiele znaczy, choć mówi tak niewiele, i już wiedziałam, że puści mnie samą. Położyła tacę przed drzwiami, tak żeby woń świeżo pieczonego mięsa mogła przedostać się pod progiem. Przyniosło mi to echo wspomnień owych tysięcy poranków, kiedy szłam na czczo na mszę z poczuciem winy, iż mniej mnie podnieca nadzieja, że za chwilę poczuję na swoim języku Ciało Pańskie, niż myśl o smakowitej woni pieczonego mięsiwa rozchodzącej się z kuchni, kiedy wrócę do domu. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy się poczuje taki zapach po całych dniach bez jedzenia. Stanęłam z tylu i dałam jej znak. Zastukała głośno. – Masz tu coś do jedzenia – powiedziała gromkim głosem. – Kucharz mówi, że jak tego nie zjesz, to nic więcej ci nie przyśle. Jest tu pieczony gołąbek, jarzyny z przyprawami i butelka wina. – Ponownie zastukała. – Twoja ostatnia szansa, malarzu. Dałam jej znowu znak i zaczęła schodzić ze schodów, głośno tupiąc po kamiennych stopniach. Na dole zatrzymała się i spojrzała na mnie. Czekałam. Przez chwilę nic się nie zdarzyło. Wreszcie usłyszałam jakiś szelest za drzwiami. Zachrobotał zamek i drzwi się uchyliły. Wyłoniła się z nich wynędzniała postać i schyliła się, by podnieść tacę. Wyszłam z cienia, podobnie jak tamtej nocy, kiedy rozsypał przeze mnie swoje rysunki na ziemi. Przestraszył się mnie tak samo jak wtedy. Cofnął się w głąb pokoju i próbował zamknąć drzwi, ale trzymał przed sobą tacę pod dziwnym kątem i nie mógł sobie ze wszystkim naraz poradzić. Wsunęłam nogę w szparę i zaczęłam się wpychać do środka. Zaparł sobą drzwi, ale choć byłam świeżo po chorobie, miał mniej sił niż ja i ustąpiły pod moim ciężarem. Zatoczył się do tyłu tak, że taca z całą swoją zawartością wypadła mu z rąk, a czerwone wino oblało ścianę. Drzwi za mną zatrzasnęły się. Znaleźliśmy się razem w środku. XXX Zostawił tacę tam, gdzie upadła w ciemnościach i popełzł jak karaluch przez zakrystię do kaplicy. Podniosłam drewniany talerz i uratowałam, co mogłam zjedzenia. Wino było utracone, zaplamiło tylko ścianę. Potem poszłam za nim. We wnętrzu panował obrzydliwy smród moczu i kału. Nawet jeśli się nie je, człowiek musi siusiać i wypróżniać się, przynajmniej przez jakiś czas. Bojąc się postawić przed sobą stopę, by w coś nie wdepnąć, wahałam się, póki moje oczy nie przyzwyczaiły się do mroku. Ołtarz był odgrodzony, rusztowanie wciąż stało na dawnym miejscu, ale wszędzie porozwieszano płócienne płachty. Na stołach wszystko leżało w roboczym porządku: sproszkowane farby, tłuczki i moździerze oraz pędzle przygotowane do pracy. Obok stało wklęsłe lustro, podobne do tego, które ojciec trzymał w swoim gabinecie, by odbijało resztki dziennego światła, kiedy już wzrok mu nie dopisywał. W dalszym rogu stał kubeł z prowizoryczną drewnianą pokrywą. Miałam wrażenie, że to stamtąd rozchodzi się smród. Było tu chłodniej niż w domu. I wilgotno tym rodzajem wilgoci, która zdaje się sączyć z kamieni, kiedy nie ma w pobliżu żadnych ludzkich ciał, które by mogły je ogrzać. Wychował się pośród kamieni i w chłodnym świetle. Co powiedział o nim ojciec? Że zamalował wszystko wokół siebie, aż nie pozostał pusty żaden kawałek ściany. Ale nie teraz, nie tutaj. Tu, prócz odgrodzonego ołtarza nie było nic. Znów się zaciekawiłam, co jest za tymi płachtami. Zobaczyłam go. Siedział przycupnięty w kącie przy ścianie. Nie patrzył na mnie. Wydawało się, że nie patrzy na nic. Był jak zwierzę przyparte do muru przez nagonkę. Podeszłam do niego powoli. Mimo moich zuchwałych słów, byłam wylękniona. Erila miała rację. Przy tej szerzącej się religijności wciąż rosła liczba pobożnych szaleńców. Ludzie, którzy tak wiele obcowali z Bogiem, nie umieli już obcować z innymi ludźmi. Widywało się ich niekiedy na ulicach, jak w rozedrganej wokół nich aurze bezbronnej wrażliwości mówią sami do siebie, śmieją się, płaczą. Przeważnie byli to poczciwcy, jacyś zagubieni samotnicy. Ale nie wszyscy. Kiedy Bóg wywoływał w nich wzburzenie, mogli być bardzo niebezpieczni. Zatrzymałam się o kilka kroków przed nim. Między nami tkwiła Madonna z moją twarzą i zwłoki z wyprutymi jelitami. Kiedy otworzyłam usta, jeszcze nie wiedziałam, jakie słowa z nich padną. – Czy wiesz, jak cię nazywają w kuchni? Uccellino, ptaszek. Jako malarza, w uszanowaniu dla twojego talentu, ale także dlatego, że się ciebie lękają. Myślą, że czekasz, aż zapadnie noc, a potem wyfruwasz przez okno. Kucharz jest przekonany, że to dlatego nie chcesz jeść jego jedzenia. Bo znajdujesz gdzie indziej coś lepszego. Jest urażony, jak byliby na jego miejscu wszyscy dobrzy kucharze. Nie dał żadnego znaku, że mnie słyszy. Lekko się kiwał, oplótłszy się ramionami z dłońmi zaciśniętymi w pięści i wsuniętymi pod pachy, z zamkniętymi oczami. Przysunęłam się do niego bliżej. Nie wydało mi się właściwe tak nad nim górować. Usiadłam na podłodze, czując przez fałdy spódnicy chłód kamienia. Wyglądał na samotnego i opuszczonego. Chciałam go rozgrzać swoimi słowami. – Kiedy dorastałam i tyle się mówiło o pięknie naszego miasta, opowiadano o artyście, który pracował dla Cosimy de’Medici. Nazywał się Fra Filippo – mówiłam teraz spokojnym cichym głosem, tak jak Erila, kiedy mnie usypiała jako dziecko. – Widziałeś jego dzieła. Malował Madonny tak pogodne, jakby maczał pędzel w samym Duchu Świętym. Był zresztą zakonnikiem. Ale naszego zacnego braciszka wypełniały cielesne żądze i odrywał się od malowania, by co noc włóczyć się po mieście i zaczepiać każdą kobietę, która mu na to pozwoliła. Wielki Cosimo de’Medici tak się na niego rozgniewał, chyba tyleż za to, że jego obrazy pozostawały nieukończone, co za jego grzeszne życie, że postanowił zamknąć go w nocy w jego pracowni. Ale kiedy przyszedł do niego następnego rana, zastał w pokoju otwarte okno, powiązane prześcieradła, a Filippa nie było. Potem zwrócił mu klucz. Nawet jeśli tego nie rozumiał i nie pochwalał, godził się na wszystko, czego potrzebował Filippo dla swojej sztuki. Zamilkłam. Choć na oko nic się w nim nie zmieniło, wiedziałam, że mnie słucha. Mogłam to wyczuć. – Niekiedy musi być bardzo trudno mieć w sobie taki żar. Chyba dlatego zachowujesz się w sposób, który ty sam ledwie rozumiesz. Kiedy wyczyniałam najgorsze rzeczy, później zastanawiałam się, dlaczego to zrobiłam. Chyba tylko dlatego, że wtedy wydało mi się to konieczne. A ja nie mam żadnego talentu. Nic w porównaniu z tobą. Zobaczyłam, że drży całym ciałem. Był czas – jak to pierwsze popołudnie spędzone razem w tym miejscu – kiedy jego fizyczna bliskość mnie także wprawiała w drżenie, ale nie takie. Był to inny rodzaj lęku. Postawiłam przed nim resztki kolacji i podsunęłam ku niemu talerz. – Może byś coś zjadł – powiedziałam. – To dobre. Potrząsnął odmownie głową, ale otworzył oczy. Jeszcze nie. Zerknęłam na jego twarz. Jego skóra miała w sobie biel ceramiki Della Robii. Przypomniałam sobie, jak pełzał niczym pająk pod sufitem, zarumieniony od żaru płomieni, rysując kratę, na której miał powstać obraz raju. Miał wtedy dość siły i wyobraźni. Co się stało z jego rajem? – Rozmawiałam z tobą chyba więcej niż ktokolwiek inny w tym domu – powiedziałam – a nawet nie znam twego imienia. Tak długo byłeś dla mnie „malarzem”, że wciąż tak o tobie myślę. Nic o tobie nie wiem. Prócz tego, że masz boskość w palcach. Masz jej więcej, niż ja kiedykolwiek będę miała. Tak ci zazdrościłam, że chyba mogłam nie zauważyć, iż sprawiam ci ból. Jeżeli tak było, przepraszam. Czekałam. Wciąż nic. – Czy jesteś chory? Wróciła ci gorączka? – Nie – odpowiedział tak cicho, że ledwie mogłam go dosłyszeć. – Nie czuję gorączki. Jest mi zimno. Tak strasznie zimno. Wyciągnęłam rękę, by go dotknąć, ale szarpnął się gwałtownie do tyłu. Grymas bólu przebiegł mu po twarzy. – Nie rozumiem, co się z tobą stało – powiedziałam łagodnie. – Ale cokolwiek by to było, mogę ci pomóc. – Nie. Nie możesz mi pomóc. Nikt mi nie może pomóc. – Znowu cisza, a potem szept: – Jestem opuszczony. – Opuszczony? Przez kogo? – Przez Niego. Przez Boga. – O czym ty mówisz? Ale on tylko potrząsnął głową i mocniej zacisnął wokół siebie ramiona. Potem ku mojemu przerażeniu zaczął płakać. Siedział nieruchomo, a łzy spływały ciurkiem po jego twarzy, jak u cudownego posągu Marii Panny, płaczącego krwawymi łzami, żeby przywieść do wiary wątpiących. – Och, tak mi przykro. Teraz po raz pierwszy spojrzał prosto na mnie, a kiedy patrzyłam w jego oczy, wydało mi się, że gdzieś przepadł ten malarz, nieśmiały młodzieniec z Północy, a w jego miejsce pojawiła się otchłań smutku i przerażenia. – Powiedz mi, proszę – nalegałam. – Nawet coś najstraszniejszego można powiedzieć. Za moimi plecami otworzyły się drzwi i usłyszałam ciche kroki. To musi być Erila. Siedzę tu za długo, a ona nie może już znieść niepokoju o mnie. – Nie teraz – mruknęłam, nie ruszając się z miejsca. – Ale... – Nie teraz. – Zaraz wracają twoi rodzice. Było to zręczne kłamstwo, dobre zarówno jako ostrzeżenie dla niego, jak i pomoc dla mnie. Spojrzałam na nią i odczytałam radę w jej oczach. Kiwnęłam lekko głową na znak, że zrozumiałam. – Wróć wtedy po mnie, proszę. Odwróciłam się. Jej kroki się oddaliły i usłyszałam, jak trzasnęły za nią drzwi. Wciąż siedział nieporuszony. Podjęłam ryzyko. Wyciągnęłam zza paska spódnicy jego rysunki i rozłożyłam kilka z nich na ziemi obok talerza, tak że ludzkie wnętrzności sąsiadowały z pieczonym mięsem. – Już od dawna wiedziałam – szepnęłam cicho. – Byłam w twoim pokoju. Widziałam je wszystkie. Czy to o tym nie możesz powiedzieć? Przeszedł go nagły dreszcz. – To nie jest tak, jak myślisz! – warknął. – Ja im nic nie zrobiłem, nikomu nic nie zrobiłem... Teraz podeszłam do niego i nie mnie sądzić, czy to było właściwe, czy nie. Żyłam w świecie, w którym mąż szturcha żonę, jakby była krową, a mężczyźni ściskają się i spółkują ze sobą z taką namiętnością i oddaniem, że święci, kiedy na to patrzą, oblewają się rumieńcem ze wstydu. Nie ma już nic takiego jak właściwe zachowanie. Łagodnie objęłam go ramieniem. Wydał głośny jęk, ale nie umiałam powiedzieć, czy był to jęk bólu, czy rozpaczy. Był zimny, zesztywniały jak trup i tak wychudzony, że pod jego skórą dało się wyczuć każdą kosteczkę. – Powiedz mi, malarzu. Powiedz mi... Przemówił wreszcie cichym, przerywanym głosem skruszonego grzesznika, starającego się dobrać właściwe słowa. – On powiedział, że ludzkie ciało jest najwspanialszym tworem Boga i żeby to zrozumieć, trzeba się dostać pod skórę. Tylko w ten sposób można się dowiedzieć, jak mu nadać życie. Ja nie byłem w tym sam. Było nas sześciu czy siedmiu. Spotykaliśmy się nocą w pewnej sali w szpitalu Santo Spirito obok kościoła. Zwłoki należą do miasta, powiedział. To ludzie, którzy nie mają rodziny, albo przestępcy z szubienicy. Powiedział, że Bóg to zrozumie, bo Jego chwała będzie żyć w naszej sztuce. – On? Co to za on? – Nie poznałem jego imienia. Był młody, ale umiał narysować wszystko. Raz przynieśli nam chłopca. Mógł mieć piętnaście, szesnaście lat. Umarł na coś, co miał w mózgu, ale jego ciało stanowiło doskonałość. On powiedział, że jest za młode, by je zniszczyć. Powiedział, że chłopiec będzie naszym Jezusem. Chciałem go umieścić na fresku, ale nim zdążyłem go namalować, on przyszedł ze swoim Ukrzyżowanym. Wyrzeźbił Go w białym drewnie cedrowym. Oddał ciało tak doskonale, tak żywo, że można było w nim wyczuć każdy mięsień, każde ścięgno. Byłem pewien, że to Chrystus. Nie mogłem... Znów przerwał. Puściłam go i usiadłam przed nim tak, żeby móc na niego patrzeć. Zobaczyłam, z jaką trudnością dobiera słowa. – I im więcej boskości spływało na niego, tym bardziej ty się czułeś jej pozbawiony – powiedziałam cicho. – Czy tak właśnie się stało? Potrząsnął głową. – Nie rozumiesz... nie rozumiesz. Nie powinienem się tam nigdy znaleźć. To wszystko było kłamstwem. To nie Bóg był w tamtej sali, ale coś innego. Moc pokuszenia. Po przyjściu wojska on odszedł. Zniknął gdzieś. Zwłoki przestały się pojawiać. Sala została zamknięta. Mówiło się o trupach znajdowanych w mieście. Dziewczyna z rozciętym łonem, ta para, mężczyzna z wypartymi jelitami. Nasze zwłoki... nie wiedzieliśmy... to znaczy... ja nie wiedziałem... – potrząsnął głową. – To nie Bóg był w tamtej sali – powtórzył, tym razem gniewnie. – To diabeł. Czy nie widzisz? Ten mnich mówi, że im częściej malujemy człowieka, a nie Boga, tym bardziej ujmujemy Mu boskości. Ciało ludzkie jest Jego tajemnicą, Jego tworem. Nie jest naszą sprawą je zrozumieć, choćby po to, by je czcić. Uległem pokusie poznania. Nie byłem Mu posłuszny, a teraz On mnie opuścił. – O nie, nie... To są słowa Savonaroli, a nie twoje własne – powiedziałam. – On chce, żeby ludzie byli przerażeni, żeby sądzili, że Bóg ich opuścił. W ten sposób trzyma ich w garści. Tamten malarz, kimkolwiek był, miał rację. Jak może być złe to, że się chce zrozumieć cud Boży? Nie odpowiedział. – A nawet gdyby to było złe, Bóg by cię za to nie opuścił – ciągnęłam dalej, przestraszona, że znów zamknie się w sobie. – Twój talent jest dla Niego zbyt cenny. – Nie rozumiesz – odezwał się znowu, mocno zacisnąwszy powieki. – Przepadło, przepadło... Patrzyłem w słońce, a ono wypaliło mi oczy. Nie mogę więcej malować. – To nieprawda – powiedziałam cicho, kładąc swoją dłoń na jego ręce. – Widziałam te rysunki. Mają w sobie zbyt wiele prawdy, by mogły być bezbożne. Jesteś samotny, zagubiony i rozpaczliwie wystraszony. Musisz tylko uwierzyć, że znów będziesz widział, a tak się stanie. Twoje ręce dokonają reszty. Podaj mi je, malarzu. Podaj mi ręce. Nadal się kiwał, pociągając przez chwilę nosem, potem powoli wysunął je spod pach i wyciągnął do mnie z dłońmi obróconymi w dół. Ujęłam je, a on wydał ostry bolesny jęk, jakby mój dotyk go oparzył. Chwyciłam zimne jak lód końce jego palców i łagodnie odwróciłam dłonie wnętrzem do góry. Och! Nawet najlżejsze dotknięcie musiało się okazać dla niego nie dość delikatne. Wewnątrz jego dłoni były dwie wielkie rany, ciemne otwory pełne zakrzepłej krwi, o obrzękłych brzegach, gdzie wdała się infekcja. Dziury, które mogły być przebite gwoździami. Pomyślałam o świętym Franciszku budzącym się w kamiennej celi, pełnym zachwytu dla Boga, o moim własnym upojeniu tej nocy, kiedy ból fizyczny wydał mi się niemal ulgą dla bólu mojej duszy. Ale moje samookaleczenie było czymś przypadkowym. Nie było tak głębokie i groźne jak to. – Dobry Boże! – westchnęłam. – Dobry Boże! Coś ty sobie zrobił? Mówiąc to, poczułam, że znów powleka go jakaś trucicielska mgła, wypełniająca mu usta, oczy i uszy, dławiąca go swoim oparem. I teraz naprawdę się przestraszyłam, bo już nie byłam pewna, czy nie ogarnie ona także mnie. Słyszałam oczywiście opowieści o melancholii. Jak nawet pobożni ludzie błądzą niekiedy na swojej drodze ku Bogu i by ulżyć bólowi, uciekają się do samozniszczenia. Jeden z moich wczesnych nauczycieli wpadł w taką otchłań, marniał z braku nadziei, utraciwszy sens życia, aż nawet moja dobra matka musiała go odprawić, obawiając się wpływu jego przygnębienia na młode umysły. Kiedy ją o niego zapytałam, powiedziała mi, że niektórzy uważają, iż takie przygnębienie jest dziełem szatana, ale ona sądzi, że jest to choroba umysłowa. I chociaż zazwyczaj nie prowadzi do śmierci, może sparaliżować duszę na dłuższy czas i nie ma dla niej łatwego ratunku. – Masz rację – powiedziałam, odsuwając się od niego, powodowana raczej instynktem niż myślą. – Zgrzeszyłeś. Ale nie tym, co masz na myśli. To nie jest prawda, to rozpacz. A rozpacz jest grzechem. Nie widzisz, bo zgasiłeś swoje wewnętrzne światło. Nie możesz malować, bo dałeś się skusić samozniszczeniu. Wstałam. – Kiedy to sobie zrobiłeś? Jak daleko posunąłeś się z freskami? – zapytałam ostrym głosem. Siedział chwilę ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Jak mi nie powiesz, sama zobaczę. Pociągnęłam go, by się podniósł na nogi. Szorstko. Wiedziałam, że go to zabolało. – Jesteś zbyt samolubny, malarzu. Kiedy miałeś talent, nie chciałeś się nim dzielić. Teraz go nie masz i jesteś niemal z tego dumny. Nie tylko popadłeś w rozpacz, zgrzeszyłeś przeciwko nadziei. Wpadłeś w szpony diabła. Przeprowadziłam go przez kaplicę do ściany po lewej stronie ołtarza. Szedł bez oporu, jakby uznał, że przejęłam nad nim władzę. Czułam, jak wali mi serce w piersi. Płachty pokrywające ściany i sklepienie były przymocowane, każda oddzielnie, do podwójnych lin biegnących do słupa na podłodze. – Chodź, pokaż mi to twoje zakazane dzieło – powiedziałam. – Chcę je zobaczyć. Przez chwilę patrzył prosto na mnie. I w tym momencie dostrzegłam pod jego rozpaczą coś na kształt uznania, jakby pojął, że skoro nie ma nikogo innego, to ja będę musiała mu wystarczyć. Potem odwrócił się do słupa i rozwiązawszy węzeł lin, spuścił w dół pierwszą płachtę. Nie było zbyt jasno tego dnia. Trudno mi więc wyjaśnić dokładnie, dlaczego zrobiło to na mnie tak wielkie wrażenie. Oczekiwałam oczywiście czegoś innego. Czegoś nieudanego, złego albo plugawego i przygotowywałam się na tego rodzaju wstrząs. Tymczasem powaliło mnie piękno. Na ścianie widniał świeżo namalowany fresk – życie świętej Katarzyny przedstawione na ośmiu obrazach. Jej smukła, jaśniejąca, pogodna postać przewijająca się w rozedrganych barwach przez sceny z jej młodych lat, z domu jej ojca, i cudów, jakie sprawiała. Tak jak z Najświętszej Panny na ścianie i z niej także bił nie tylko boży spokój, ale niezwykła ludzka łagodność. Spojrzałam na niego, ale on unikał mojego wzroku. Krótki moment porozumienia minął i znów znalazł się pod władzą demonów. Podeszłam sama. do słupa i rozwiązałam następną linę, spuszczając powoli płachtę na podłogę. Na drugiej ścianie przedstawiona była jej droga od triumfów do śmierci. I tu zaczęła się wkradać herezja. Jak każda dobra Florentynka znałam życiorysy tysiąca świętych, czytałam przypowieści o drogach wiodących ich na pokuszenie, o ich dzielności i o ostatecznym męczeństwie. Przyjmowali je bardziej lub mniej chętnie. Nie wszyscy uśmiechali się błogo, kiedy obejmowały ich płomienie albo ostrzono na nich noże, niemniej z wszystkich w jakiś sposób w chwili śmierci promieniowała pewność, że ich cierpienie wiedzie ich w niebiosa. Ale święta Katarzyna zdawała się nie być pewna niczego. Kiedy siedziała w swojej celi, oczekując na wykonanie wyroku, nie było już w niej spokojnej pogody, ale głębokie poruszenie. A w scenie końcowej, gdy po zniszczeniu koła, na którym miano ją łamać, ciągną ją pod katowski miecz, na jej twarzy zwróconej oskarżycielsko w stronę widzów maluje się wyraźnie strach, przypominający mi przerażenie tamtej dziewczyny z rysunku. Ostatnia płachta zakrywała zarówno ołtarz, jak i sklepienie nad nim. Kiedy podeszłam do lin, które ją podtrzymywały, poczułam, że poci mi się kark. Kiedy opadła, uniosłam głowę. Tylna ściana przedstawiała zastęp aniołów z rozpostartymi w całej ich pierzastej okazałości skrzydłami z piór gołębi, pawi i tysiąca urojonych rajskich ptaków, a oczy anielskie były zwrócone ku Ojcu naszemu, który jest w niebie. To pewne, że to nie On zasiadał na środku sufitu na złotym tronie, błyszczący chwałą i uwielbiony, otoczony świętymi pełnymi podniosłej światłości – to szatan rozpierał na swoim siedzisku czarne włochate ciało, a z jego szyi wyrastały trzy głowy otoczone aureolą ze skrzydeł nietoperzy. Szponami wpychał sobie w pysk postaci Chrystusa i Marii, które sterczały spomiędzy jego psich zębów. XXXI Zabrałyśmy go do powozu mojego ojca. Nie stawiał oporu. Opuściła go wszelka chęć walki i wydawał się wdzięczny za każdy przejaw dobroci. Myślę, że Maria, kiedy się zorientowała, co robimy, chciała mnie powstrzymać, ale wtedy już nie miała nade mną dawnej władzy i mogła tylko stać i zżymać się. Kiedy mnie wypytywała, jak zawsze to robiła, co się stało, powiedziałam jej to samo, co napisałam do mojej matki w pozostawionym do niej liście – że zastałam malarza chorego i że zabieram go do domu, by się nim zaopiekować. Była to zresztą prawda. Kiedy pomagałyśmy mu wyjść z kaplicy i zejść na dół na dziedziniec, dla każdego, kto na niego spojrzał, było jasne, że jest na coś chory. Zdawało się, że się kuli pod promieniami słońca, trząsł się cały i tak szczękał zębami, że można by pomyśleć, iż mu się od tego roztrzęsą kości czaszki. W połowie drogi zemdlał i trzeba go było znieść z ostatniego odcinka schodów. Owinęłyśmy go w koce i ostrożnie umieściłyśmy w tyle powozu. Nim wyprowadziłyśmy go z kaplicy, Erila i ja za pomocą korby zawiesiłyśmy płachty na dawne miejsca, zamknęłyśmy oboje drzwi i schowałyśmy oba zestawy kluczy do kieszeni. Jeżeli nawet coś sobie pomyślała o tym, co widziała na ścianach i na suficie, nic na ten temat nie powiedziała. Kiedy wyjeżdżałyśmy z bramy, zrobiło się już niemal ciemno. Siedziałam w tyle wozu, a Erila powoziła. Była zdenerwowana, chyba pierwszy raz ją widziałam w takim stanie. – To niedobry moment – powiedziała – żeby pokazywać się na ulicy. O zmroku wychodzili na miasto młodzi bojownicy Savonaroli, by pilnować narzuconej godziny policyjnej oraz przeganiać mężczyzn i kobiety, ludzi niekiedy dwa razy od nich starszych i trzymać ich z dala od ulicznych pokus. A że sami decydowali o tym, kto jest na takie pokusy odporny, a kto im uległy, i tym ostatnim brutalnie pomagano dostać się do domów, należało na wszelki wypadek mieć na podorędziu jakąś wiarogodną historyjkę, tłumaczącą naszą obecność na ulicy o tej porze. Wyszli na nas, kiedy skręciłyśmy przy wielkim skrzydle pałacu Strozzich, budynku, który byłby najokazalszym pałacem miasta, gdyby nie to, że po śmierci Filippa Strozziego pozostał nieukończony. Śmiercią tą często posługiwał się Savonarola w swoich kazaniach dla ukazania nonsensu przedkładania bogactwa nad obietnicę wiecznego życia. Tymczasem miasto tak już przywykło do na pół ukończonej fasady pałacu, że trudno było sobie wyobrazić, jak by wyglądała, gdyby doprowadzono pracę przy niej do końca. Ich chwilowym posterunkiem był wielki kamień narożny. Było ich ponad dwudziestu, rozsypali się poprzez ulicę i w swoich brudnych tunikach słabo przypominali aniołów. Starszy z nich wystąpił naprzód (czy taką rolę odgrywał wśród nich Luca?) i wyciągnął do nas rękę. Erila ściągnęła lejce i zatrzymała wóz tak blisko niego, że para z końskiego pyska owiała mu twarz. – Dobry wieczór, pobożne florentyńskie niewiasty. Co was trzyma na ulicach po zmroku? Erila pochyliła nisko głowę, jak zawsze robiła, kiedy odgrywała rolę niewolnicy. – Dobry wieczór, panowie. Brat mojej pani jest chory i zabieramy go do domu na leczenie. – Tak późno i bez przyzwoitki? – Stangret mojego pana jest na mieście na modłach połączonych z postem. Wyjechałyśmy, kiedy było jeszcze jasno, ale koło wozu utkwiło w koleinie i musiałyśmy czekać, aż ktoś nas wyciągnie. Już jesteśmy tuż obok domu. – Gdzie jest ten wasz chory? Wskazała mu gestem tył powozu. Przywódca dał znak paru członkom bandy i podeszli bliżej do miejsca, gdzie siedziałam, trzymając na kolanach głowę owiniętego w koce malarza. Jeden z nich ściągnął z niego przykrycie, a inny dźgnął go trzymaną w ręku pałką. Ten w przerażeniu wyrwał się z moich ramion i gorączkowo chroniąc się przed nimi, rzucił się w tył wozu. – Nie zbliżajcie się! Nie zbliżajcie się do mnie! Mam w sobie szatana. On trzyma Chrystusa w zębach i was także pochłonie! – Co on gada? – Chłopak o nosie tak długim jak jego pałka szykował się do nowego szturchnięcia. – Nie umiecie zrozumieć języka świętych, kiedy go słyszycie – powiedziałam opryskliwie. – On mówi po łacinie o łasce Chrystusa i o miłości do Zbawiciela. – A co powiedział o szatanie? Oczywiście, dzięki Savonaroli jego imię ostatnio rozbrzmiewało częściej niż imię Boga. – On mówi, że łaska Chrystusa i Jego miłość z pomocą Bożego ludu przepędzą szatana z Florencji. Ale nie możemy tracić czasu. Mój brat poszedł śladem tego mnicha. Ma przywdziać szaty zakonne w San Marco. Obłóczyny mają się odbyć w przyszłym tygodniu. Dlatego musimy go zabrać do domu i wyleczyć przed tą uroczystością. Chłopak chwilę się zawahał. Potem podszedł bliżej, wetknął swój długi nos do środka powozu i zauważył zaniedbany wygląd malarza. – Pfuj! On mi wcale nie wygląda na zakonnika. Spójrzcie na niego, jaki brudny i zawszony! – On nie jest chory, tylko pijany – powiedział inny, a ich przywódca ruszył ku nam. – Przytrzymaj go tam – zabrzmiał ostro i głośno głos Erili. – Jak się ruszy, mogą mu pęknąć wrzody. A ropą bardzo łatwo się zarazić. – Wrzody? On ma wrzody? – Chłopak z pałką szybko się cofnął o kilka kroków. – Dlaczego nie powiedziałyście tego od razu? – wystąpił teraz najstarszy z nich, wydając rozkazy, jak na dobrego dowódcę przystało. – Trzymajcie się od niego wszyscy z daleka. A wy, kobiety, zabierajcie go stąd. I niech się nie zbliża do żadnego klasztoru, póki się nie wyleczy. Erila potrząsnęła lejcami i powóz ruszył naprzód, a z lęku przed zakażeniem rozstąpiła się przed nami ludzka zapora. Malarz znów skulił się pod kocami i się uskarżał, że tak wolno jedziemy. Odczekałam, aż znikną nam z oczu i wdrapałam się na miejsce na koźle. – Pilnuj, pilnuj dobrze swojej skóry – powiedziała, kiedy usiadłam obok niej. – Nie chcę tej ropy mieć na sobie. – Wrzody? – zaśmiałam się. – Od kiedy nasza pobożna armia tak się boi paru wrzodów? – Od kiedy przyszła zaraza – odpowiedziała Erila, szczerząc zęby w uśmiechu. – Cała bieda z tobą, że za mało bywasz na mieście. Ale zważ, że ci, którzy bywają, zaczynają tego żałować. Nikt nie wie, skąd to się wzięło. Powiadają, że to Francuzi zostawili ją w dziurkach, gdzie wsączyli swoje soki. Zaczęło się od prostytutek, ale szerzy się już wszędzie. Gdyby tylko kobiety na to cierpiały, byłoby wiadomo, że to diabelska choroba, ale teraz także wierni zaczynają pokrywać się bąblami i mówi się, że Bóg wypróbowuje ich cierpliwość jak... Na którego to biblijnego męża Bóg spuścił zarazę? – Na Hioba – powiedziałam. – Tak, na Hioba. Choć założę się, że Hiob nigdy nie miał nic takiego jak francuskie wrzody. Wielkie rozpalone ropiejące guzy, bolesne jak wszyscy diabli i zostawiające głębokie blizny. Jednak z tego, co słyszę, trzyma to cierpiących na tę chorobę bardziej w ryzach niż wszelkie nauki Savonaroli. – Och, Erilo – roześmiałam się – twoje plotki są wręcz nieocenione. Powinnaś mi pozwolić nauczyć cię lepiej pisać, a przysięgam, że mogłabyś napisać taką historię Florencji, że mogłaby konkurować z historią Grecji spisaną przez Herodota. Wzruszyła ramionami. – Jeżeli będziemy ze sobą dostatecznie długo, ja będę ci opowiadać, a ty możesz to spisywać. Mam nadzieję, że dojdzie do tego. Zależy to tylko od ciebie, zważywszy na to, co teraz robisz – powiedziała, wskazując na tył powozu i strzelając lejcami nad głową konia tak, że przyspieszył kroku. Najwyższy czas było znaleźć się w domu, bo nad miastem zapadała już ciemność. Na dziedzińcu nie było koni Tomasa i Cristofora, a w jego pokoju nie paliła się lampa. Kazałam stajennym zanieść malarza do mojej pracowni obok sypialni, gdzie zrobiłyśmy dla niego posłanie, a im wyjaśniłyśmy, że jest to złożony niemocą świętobliwy członek mojej rodziny, który rozchorował się podczas nieobecności moich rodziców. Dojrzałam ostre spojrzenie Erili, ale się nim nie przejęłam. Jedynym innym wyjściem było zakwaterowanie go ze służbą, ale podczas gdy jego bredzenie po łacinie tutaj niczym mu nie groziło, lepiej aby nie słuchały go uszy wierzących, gdyby zaczął majaczyć w dialekcie toskańskim o potędze szatana. Kiedy już wprowadziłyśmy go do pracowni, wezwałyśmy starszego brata jednego ze stajennych, by się nim zaopiekował. Był to krzepki młody człowiek, głuchy na skutek wrodzonego uszkodzenia bębenków w uszach. Z tego powodu wydawał się bardziej ślamazarny i głupszy, niż był w rzeczywistości. Ale to upośledzenie przydało mu pewnej łagodności i dzięki temu był jedynym ze służących mojego męża, który zjednał sobie względy Erili. Przez te miesiące, odkąd tu zamieszkałyśmy, nauczyła się dostatecznie dobrze porozumiewać z nim na migi, by stał się jej oddanym sługą (choć nigdy nie pytałam, jak mu płaciła za jego pomoc). Teraz dała mu znać, by nim ściągniemy z malarza ubranie, zabrał się do przygotowywania dla niego kąpieli. Erila przyniosła ze swojego pokoju woreczek z lekami, który otrzymała od swojej matki. Pamiętałam z dzieciństwa jego egzotyczny zapach. Czy jej matka umiała równie dobrze leczyć rany duszy jak rany na rękach? – Powiedz mu, że teraz umyjemy i opatrzymy jego ręce – rzuciła szybko Erila. – Upewnij się, że zrozumiał. Siedział na krześle, tak jak go posadziłyśmy, pochylony, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Podeszłam do niego i przykucnęłam u jego boku. – Jesteś teraz bezpieczny – powiedziałam. – Zaopiekujemy się tobą. Wyciągnij ręce i odpręż się. Nic złego ci się tutaj nie stanie. Rozumiesz? Nie odpowiedział. Spojrzałam na Erilę. Gestem wskazała mi drzwi. – Co będzie, jeśli... – ...jeżeli narobi hałasu? Wtedy dam mu w łeb. Ale tak czy inaczej musimy go wymyć i nakarmić, nim znów podejdziesz do niego. A tymczasem wymyśl sobie jakąś historyjkę dla twego męża. Bo nie sądzę, by przemówiły do niego te brednie o chorym świętobliwym krewnym. I z tymi słowami wypchnęła mnie z pokoju. Najgorsze były pierwsze dni. Wprawdzie wszyscy wokół chodzili na palcach, ale za to plotki były głośniejsze niż stukot kroków. Malarz leżał w otępieniu, milczący, ale na swój sposób zbuntowany. Choć pozwolił Erili i Filippowi, by go wykąpali i opatrzyli mu ręce, wciąż odmawiał jedzenia. Jej diagnoza była zwięzła i celna: – Może poruszać palcami, co znaczy, że będzie mógł znowu malować, choć nikt już mu nie powróży z linii rąk. A co do innych schorzeń, nie znam takich ziół ani maści, które by mogły go wyleczyć. Jak dalej nie będzie jadł, zabije go to szybciej niż utrata Boga. Przez cały wieczór leżałam, nie śpiąc i słuchając. Ciemną nocą rozległ się jego głośny płacz, pełen tak bezbrzeżnej rozpaczy, jakby zebrał się w nim cały ból świata. Erila i ja spotkałyśmy się przed jego drzwiami, ale jego zawodzenie obudziło innych, więc nie pozwoliła mi wejść do niego. – Ale on tak cierpi. Myślę, że potrafię mu pomóc. – Pomóż lepiej sama sobie – sarknęła na mnie. – Co innego, kiedy mąż łamie zasady przyzwoitości, a całkiem co innego, jeżeli robi to żona. Tu jest jego służba. Nie mieli ani czasu, ani ochoty pokochać cię za twoją samowolę. Zdradzą cię i wybuchnie skandal jak pożar, który strawi was oboje. Wracaj do łóżka. Ja go dopatrzę, nie ty. A ponieważ przestraszyły mnie jej słowa, zrobiłam, jak mi kazała. Następnej nocy płacz, który dobiegał z jego pokoju, był już znacznie cichszy. Nie spałam, czytając jakąś książkę, więc usłyszałam go natychmiast, ale pomna na słowa Erili, czekałam, aż ona się pojawi. Ale albo była zbyt zmęczona, albo spała zbyt głęboko. Bojąc się, że jego głos może znów postawić na nogi cały dom, wymknęłam się z pokoju, by sprawdzić, co się dzieje. Podest był pusty. Filippo, nie słysząc hałasu, drzemał pod drzwiami. Wyminęłam go ostrożnie i weszłam do pokoju. Było to szaleństwo, ale jedno, co mogę powiedzieć, to że dotąd nie żałuję tego, co zrobiłam. XXXII Pokój oświetlała mała lampka oliwna. Jej łagodny blask przypomniał mi światło świec tamtej nocy w kaplicy. Pachniało tu farbą i przyborami do mojej pracy. On leżał na łóżku, wpatrzony w przestrzeń, osamotniony, pogrążony w smutku. Podeszłam i uśmiechnęłam się do niego. Policzki miał jeszcze mokre od łez, ale jego płacz już ustał. – Jak się czujesz, malarzu? – spytałam łagodnie. Jego oczy patrzyły na mnie, ale jakby mnie nie widziały. Usiadłam na brzegu łóżka. Dawniej by się wzdrygnął przed moją bliskością, ale teraz się nie poruszył. Nie umiałam określić, czy jego bezwład płynie z osłabienia, czy z porażenia rozpaczą. Pomyślałam o sobie, jak podczas nocy poślubnej runął mój cały świat i rozbił się na drobne kawałki, a kiedy mózg przestał mi pracować, jego funkcję przejęły moje palce. Ale on umyślnie zniszczył jedyne narzędzie swego wybawienia. Jego ręce w nieskalanie czystych bandażach leżały bezwładnie na kołdrze. Nie wiedziałam, czy jeszcze będą mogły chwycić za pióro. Jeżeli nie można się wypowiedzieć obrazem, jedyne, co pozostaje, to słowa. – Przyniosłam ci coś – powiedziałam. – Jeżeli ma cię pochłonąć diabeł, to możesz posłuchać, jak inni toczyli z nim podobną walkę. Pokazałam mu książkę, którą właśnie czytałam, kiedy wstrząsnął mną jego płacz. Chociaż nie zdobiły jej ilustracje Botticellego, już sama czynność zapisania tylu słów na papierze była aktem najgłębszej miłości. Teraz dodałam do niej swoją miłość, czytając powoli i przekładając natchnione strofy z dialektu włoskiego na łacinę, siląc się na znalezienie odpowiednich słów, które by mogły do niego przemówić. W życia wędrówce na połowie czasu, Straciwszy z oczu szlak nieomylnej drogi, W głębi ciemnego znalazłem się lasu. Jak ciężko słowem opisać ten srogi Bór, owe stromych gór pustynne dzicze, Co mię dziś jeszcze nabawiają trwogi. Gorzko – śmierć chyba większe zna gorycze... Czytałam mu pierwsze strofy Piekła, opisujące lasy rozpaczy i dzikie zwierzęta trwogi, wciąż prowadzące do tego pierwszego spojrzenia na oświetlone słońcem wzgórza i ślady nadziei. Była to właśnie chwila na zaraniu: Wschodziło słońce z onym gwiazd orszakiem, Co w nim świeciły, gdy w pierwozadrganiu Świata Pramiłość wiecznym pchnęła szlakiem Przepiękne twory; więc ta pora świeża I wiosny bliskość były dla mnie znakiem, Ze przecież ujdę... Kiedy musiałam zaczerpnąć oddechu, spojrzałam na niego i zobaczyłam, że zamknął oczy. Wiedziałam, że nie śpi. – Nie jesteś sam. Wiesz o tym – powiedziałam. – Myślę, że wiele ludzi w jakiejś chwili swego życia czuje ciemność wokół siebie, jakby wypadli z Bożej dłoni, wymknęli Mu się z palców i spadli na skały na dole. Dante chyba to właśnie czuł. A jego wielki talent sprawiał, że było to dla niego jeszcze trudniejsze niż dla innych. Skoro został tak hojnie obdarzony, więcej od niego oczekiwano. Ale jeśli on znalazł drogę powrotu, to i my także możemy ją znaleźć. Mówiąc prawdę, tak jak i mój mąż, zawsze uważałam, że piekło jest mi jakoś bliższe niż raj. Ale miewałam chwile, kiedy światło ogrzewało moją duszę. Teraz pragnęłam znów doznać takiej chwili, w nadziei że może to światło ogrzeje także i jego. – Kiedy byłam mała – powiedziałam, by przerwać ciszę, wciąż poszukując w sobie owego ciepła – myślałam, że Bóg to światło. To znaczy... mówiono mi, że On jest wszędzie, a ja nigdy Go nie widziałam. A jednak tych, którzy byli Jego pełni, zawsze przedstawiano ze złotą świetlistą aureolą nad ich głowami. Gdy Gabriel przemawiał do Marii, jego słowa docierały do niej w strudze światła. Kiedy byłam dzieckiem, lubiłam patrzeć, jak o pewnych porach dnia słońce wpada przez okno. Przyglądałam się, jak jego światło się załamuje, przenikając przez szyby i rozsypuje jasne plamki po podłodze. Myślałam o tym, że to sam Bóg przemienił się w ulewę świetlistości i że każda drobina światła zawiera w sobie cały świat i Boga, tak jak i samą siebie. Pamiętam, że takie myśli wprawiały mnie w drżenie. Później, kiedy czytałam Dantego, znalazłam w Raju pewne wersy, które chyba mówią o tym samym. Wciąż na niego patrzyłam, kiedy się odezwał. – Nie ma światła – powiedział spokojnie. – Nie było dla mnie światła. Moje palce zatrzymały się na stronicy książki. – To było zimno. – Umilkł. – Zimno? Jak to? Wziął głęboki oddech, pierwszy raz od dłuższego czasu, a potem nic nie mówiąc, wypuścił powietrze z piersi. Czekałam. Spróbował znowu i tym razem popłynęły słowa. – Było zimno. W klasztorze. Czasem od morza wiał lodowaty wiatr. Można sobie było od niego odmrozić twarz. Pewnej zimy śnieg był tak głęboki, że drzwiami nie dało się wyjść do drewutni. Jeden mnich wyskoczył przez okno. Zanurzył się w zaspie i długo trwało, nim się go stamtąd wyciągnęło. Tej nocy pozwolono mi spać przy piecu. Byłem mały, chudy jak szczapa. Ale potem piec zgasł... Ojciec Bernard wziął mnie do swojej celi. To on pierwszy dał mi papier i kredę do ręki. Był tak stary, że jego oczy wyglądały, jakby wciąż płakał. Ale on nigdy nie był smutny. W zimie używał mniej koców niż inni. Mówił, że mu ich nie potrzeba, bo Bóg go grzeje. Usłyszałam, jak z trudem przełyka, bo zaschło mu w gardle od mówienia. Erila przygotowała dla niego na bocznym stoliku trochę słodzonego wina. Nalałam mu szklaneczkę i pomogłam mu popić. – Ale tamtej nocy nawet ojcu Bernardowi było zimno. Położył mnie na łóżku obok siebie, owinął zwierzęcą skórą, a potem objął ramionami. Opowiadał mi o Jezusie. Jak Jego miłość mogła wskrzeszać umarłych i jak, kiedy się Go ma w sercu, można ogrzać świat... Kiedy się obudziłem, było już jasno. Śnieg przestał padać i było mi ciepło. Ale on był zimny. Oddałem mu swoje skórzane okrycie, ale on był sztywny. Nie wiedziałem, co robić. Wyciągnąłem więc z jego skrzynki stojącej pod łóżkiem kawałek papieru i narysowałem go, jak tak leżał. Miał uśmiech na twarzy. Wiedziałem, że Bóg był tutaj, kiedy on umierał. Że teraz jest we mnie, a za sprawą ojca Bernarda będzie mi zawsze ciepło. Znów próbował przełknąć ślinę, i jeszcze raz. Przechyliłam szklaneczkę do jego ust. Upił mały łyk, a potem położył się na wznak i zamknął oczy. Siedzieliśmy przez chwilę razem w tamtej mnisiej celi, czekając, aż śmierć znowu obróci się w życie. Pomyślałam o tej skrzynce pod łóżkiem ojca Bernarda i z mojego roboczego stołu przyniosłam papier i kawałek kredy specjalnie wyostrzonej na chwilę, kiedy jego palce znów będą mogły pracować. Położyłam mu to na kocu. – Chciałabym wiedzieć, jak on wyglądał – powiedziałam stanowczo. – Narysuj go. Narysuj dla mnie tego mnicha. Spojrzał najpierw na papier, a potem na swoje ręce. Patrzyłam, jak porusza końcami palców. Podciągnął się na łóżku. Wyciągnął prawą rękę po kredę i próbował ją uchwycić. Widziałam, jak skrzywił się z bólu. Położyłam mu na kolanach książkę, aby miał co podłożyć pod kartkę papieru. Spojrzał na mnie. Na jego twarzy znów była rozpacz. Ale ja byłam wobec niego bezlitosna. – On cię ogrzał, malarzu. To ostatnie, co możesz dla niego zrobić, nim umrzesz. Zaczął przesuwać ręką po kartce. Pojawiła się na niej kreska i nagle się urwała. Kreda wymknęła mu się z palców i upadła na podłogę. Podniosłam ją i znowu włożyłam między palce. Łagodnie objęłam dłonią jego rękę i ostrożnie, by nie urazić rany, splotłam swoje palce z jego palcami, wspomagając go własną siłą, kiedy zaczął posuwać kredę. Westchnął głęboko. Wykonałam razem z nim parę pierwszych kresek, poddając się jego prowadzeniu. Powoli, mozolnie zza naszych kresek zaczęła wyłaniać się twarz. Po chwili poczułam, że jego palce nabierają siły i cofnęłam rękę. Patrzyłam, jak mimo bólu wykonuje rysunek. Na kartce ukazała się twarz starca z zamkniętymi oczami i półuśmiechem na ustach. Nawet jeśli nie biła z niej żarliwa miłość do Boga, to w każdym razie nie była pozbawiona ciepłego wyrazu. Kosztowało go to wiele wysiłku i kiedy skończył, kreda wypadła mu z ręki, a jego twarz poszarzała z bólu. Wzięłam ze stolika kawałek chleba, zanurzyłam go w winie i wsunęłam mu do ust. Przeżuwał powoli, pokasłując. Czekałam, aż przełknie, potem podałam mu drugi kawałek. Powoli, kęs po kęsie, łyk po łyku. Wreszcie potrząsnął głową. Już za dużo i może go zemdlić. – Zimno mi – powiedział z zamkniętymi oczami. – Znowu mi zimno. Weszłam do jego łóżka i położyłam się obok niego. Podłożyłam mu ramię pod głowę, a on odwrócił się ode mnie, kuląc się jak dziecko. Przytuliłam się do niego, a on rozgrzewał się w moich ramionach. Po chwili usłyszałam jego równy oddech i poczułam bezwład jego przywartego do mnie ciała. Byłam spokojna i bardzo szczęśliwa. Gdybym się nie obawiała, że ja także mogę zasnąć, myślę, że mogłabym tak leżeć do rana, byle zdążyć się stąd wymknąć, nim cały dom się obudzi. Zaczęłam się ostrożnie poruszać, wyciągając łagodnie ramię spod jego głowy, by móc się wygodnie położyć. Ale ten ruch zakłócił jego sen i jęknął cicho, odwracając się, przygniatając mnie ciężarem swoich barków i głowy do łóżka i obejmując ramieniem. Czekałam, aż się ułoży, nim znowu spróbowałam się uwolnić od jego oplotu. W świetle lampki oliwnej widziałam jego twarz tuż koło mojej. Chociaż głód wyostrzył mu rysy, jego skóra wydawała się niemal przejrzysta, raczej dziewczęca niż chłopięca. Policzki mu się zapadły, ale, co dziwne, wargi miał pełne. Mogłam wyczuć wznoszenie się i opadanie jego piersi po cieple oddechu na twarzy. Erila i Filippo dobrze się wywiązali ze swego zadania. Skóra pachniała mu rumiankiem i innymi ziołami, a w jego oddechu można było wyczuć zapach słodkiego wina. Patrzyłam na jego usta. Mój mąż cmoknął mnie raz w policzek, żegnając się ze mną na progu domu. Był to jedyny pocałunek mężczyzny w moim życiu. Będzie mnie tak pobudzał i prowokował, póki mu nie dam dziedzica, ale jeżeli chodzi o zaznanie czułości czy namiętności, pozostanę dziewicą. Albo, by przytoczyć słowa mojego męża, doznanie rozkoszy będzie moją własną sprawą. Pochyliłam się nad nim i przybliżyłam do niego swoją twarz. Owiewały ją cieple fale jego oddechu. Tym razem bliskość naszych ciał nie wprawiała mnie w drżenie. Przeciwnie, dodała mi śmiałości. Był tak wysuszony, że widziałam spękania na jego skórze. Włożyłam palce do ust, by je zwilżyć. Moja ślina była lepka i gorąca. Opuszkami wilgotnych palców przeciągnęłam po jego wargach. Dotknięcie go wywołało ostry wstrząs w moim łonie, przejęło mnie dreszczem. Było to uczucie podobne do tego, jakiego doznałam, kiedy odkryłam skaleczenie wewnątrz siebie. Słyszałam łopot swego serca, jak wtedy, kiedy szukałam Boga w słonecznych promieniach i nie mogłam Go odnaleźć. Nie każde ciepło niesie w sobie objawienie. Niekiedy trzeba go poszukać samemu. Przesunęłam palcami po jego twarzy, a potem po piersi. Koszula, jaką dla niego znaleźli, była za obszerna dla jego wynędzniałego ciała i wyglądały spod niej jego nagie barki. Moje palce były jak najdelikatniejsze pędzelki. Przypomniałam sobie, jak mnie uradowała ta jaskrawa krecha namalowana własną krwią w ciemnościach tamtej nocy i wyobraziłam sobie, jak spływają na niego ze mnie różne barwy, jak moje palce zostawiają na nim smugi błękitu, indygo i ostrej żółci szafranu. Jego ciało było gorące. Coś mruczał pod moim dotykiem, poruszając się we śnie. Moje palce zatrzymały się, uniosły, a potem znów go dotknęły. Szafran przemienił się w ciepłą ochrę, potem w głęboką purpurę. Wkrótce cały będzie się mienił kolorami. Przysunęłam do niego bliżej usta. A jeżeli ktoś ma co do tego jakieś wątpliwości, to zapewniam, że doskonale wiedziałam, co robię. I nie byłam wylękniona. Położyłam usta na jego ustach i kiedy poczułam ich cielesność, coś mną szarpnęło. Przysunął się do mnie, a kiedy otworzył usta i poczuł, jak się w nich porusza mój język, wydał cichy jęk. Był tak wychudzony, że trzymałam go w objęciach jak dziecko. Przylgnęłam do niego całym ciałem i poczułam między udami, jak podnosi się jego członek. Gdzieś we mnie zapaliła się. iskra i zaczęła rosnąć w płomień. Próbowałam przełknąć, ale nie miałam w ustach dosyć śliny. Próbowałam nabrać tchu i teraz od tego zależało moje życie. Kiedy już nabiorę powietrza, co nim zrobię? Znowu go pocałuję czy spożytkuję je na to, by go odepchnąć od siebie? Nie podjęłam tej decyzji. On to zrobił, wciągając się na mnie i wnikając w moje usta łakomym i niezdarnym językiem, którego smak poczułam. Nagle spletliśmy się w jedno, tarzając się bez tchu po pościeli. Czułam płomień wewnątrz siebie, całą swoją skórę jak obnażony nerw i jego palce, pożądliwe i niedoświadczone. A kiedy wreszcie odnalazł drogę do mojego łona, to, co nastąpiło, stało się tak szybko, że nie mogę powiedzieć, czy doznałam wstrząsu rozkoszy, choć wiem, że krzyknęłam tak głośno, że się zlękłam, iż ktoś może nas usłyszeć. Wiem, że kiedy ściągnęłam z siebie koszulę i pomagałam mu wniknąć w swoje wnętrze, on po raz pierwszy otworzył oczy i przez krótką chwilę patrzyliśmy na siebie, nie mogąc już udawać, że nie dzieje się między nami to, co się dzieje. A w tym spojrzeniu był wyraz tak usilnej tęsknoty, że pomyślałam sobie, iż choć może zboczyliśmy z prostej drogi, nie może to być złe i nawet jeśli człowiek nie mógłby nam przebaczyć, jest zupełnie pewne, że Pan Bóg może. I wciąż w to wierzę, tak jak wierzę, że Erila miała rację, że niewinność może być tak samo niebezpieczna jak skosztowanie owocu z drzewa wiadomości złego i dobrego, choć wielu by powiedziało, że takie myśli dowodzą tylko głębi mojego zatracenia. Kiedy już było po wszystkim, a on leżał na mnie, zbierając siły, by wykorzystać daną mu szansę powrotu do życia, obejmowałam go jak dziecko i mówiłam mu o wszystkim i o niczym, byle odegnać od niego lęki. Kiedy szukałam w myślach, co by mu powiedzieć, złapałam się na tym, że recytuję mu zapamiętane strofy z ostatniej pieśni Dantego, starając się nie zważać na to, jaką herezję mogą zawierać: O hojna Łasko, przez którą zuchwale Ku nieśmiertelnej zbliżam się potędze I wszystek się w niej rozprzęgam i palę! W jej łonie widzę wszystkich bytów przędzę: Kochanie wiąże jednolitym splotem To, co oddzielnie stoi w świata księdze. Treść i przejawy rzeczy z ich przymiotem, Złożone razem w takie pełne dziwo, Że z mojej mowy trudno sądzić o tym. XXXIII Wróciłam do swego pokoju i umyłam się. Miałam do przemyślenia milion spraw, ale zabrakło mi na to czasu. – Gdzie byłaś? Odwróciłam się. – O Boże! Erila! Przestraszyłaś mnie! – To dobrze. – Nigdy nie widziałam jej tak wściekłej. – Gdzie byłaś? – Ja... no... Malarz się obudził... Myślałam, że śpicie... więc... poszłam do niego zobaczyć, jak się czuje. Patrzyła na mnie z wyraźną pogardą. Włosy miałam rozczochrane i wiedziałam, że mam wypieki na twarzy. Odłożyłam ręcznik i spuściłam koszulę, ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Ja... no... udało mi się go namówić na trochę chleba z winem. Teraz śpi. Skoczyła ku mnie, chwyciła mnie za ramiona i tak mocno potrząsała, że krzyknęłam. Nigdy przedtem, jak długo pamiętam, nie uczyniła mi żadnej krzywdy. Choć skończyła mną trząść, wciąż trzymała mnie za ramiona, wpijając mi palce w skórę. – Spójrz na mnie! – Znowu mną potrząsnęła. – Spójrz na mnie! Spojrzałam, a ona wpatrywała się we mnie, jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom. – Erilo – powiedziałam. – Ja nie... – Nie kłam. Urwałam w pół zdania. Znowu mną potrząsnęła, a potem nagle puściła. – Czy nie słyszałaś nic z tego, co ci mówiłam? Co? Jak myślisz, czy ja robię to wszystko dla własnego dobra? Chwyciła flanelową szmatkę, która upadła obok miednicy i zanurzyła ją w wodzie. Ściągnęła ze mnie koszulę nocną i zaczęła nią przecierać całe moje ciało, piersi, brzuch, nogi i między udami, nawet krocze, tak szorstko i boleśnie jak matka rozgniewana na niegrzeczne dziecko. Po chwili zaczęłam płakać ze strachu i z bólu, ale to jej nie powstrzymało. Kiedy wreszcie skończyła, wrzuciła flanelę do miednicy i podała mi ręcznik. Przyglądała mi się, jak się wycieram, pochlipując, łykając łzy i starając się nie odczuwać wstydu. – Wrócił twój mąż. – Co? O Boże! Kiedy? – Obie usłyszałyśmy przerażenie w moim głosie. – Przed godziną. Nie słyszałaś koni? – Nie. Parsknęła krótko. – Dobrze zatem, że ja usłyszałam. Pytał o ciebie. – Co mu powiedziałaś? – Że jesteś zmęczona i śpisz. – Opowiedziałaś mu wszystko? – A po co? Nie, nic mu nie powiedziałam. Ale jestem pewna, że służba powie, jeżeli już mu nie powiedzieli. – No dobrze. – Starałam się, żeby mój głos zabrzmiał pewnie. – Jutro z nim porozmawiam. Wpatrywała się we mnie przez chwilę. Potem potrząsnęła z desperacją głową. – Nie rozumiesz? Miły Boże, jak to możliwe, że ani twoja matka, ani ja nie nauczyłyśmy cię tego. Kobiety nie mogą postępować tak samo jak mężczyźni. To nie jest tak. Oni je wtedy niszczą. Przelękłam się teraz i nagle poczułam, że kto nie jest ze mną, jest przeciwko mnie. – On powiedział, że moje życie należy do mnie – rzuciłam gniewnie. – To był jeden z punktów naszej umowy. – Och, Alessandro, jak możesz być taka głupia? Ty nie masz żadnej wolności, nie taką, jaką on ma. On może się chędożyć z kim chce i kiedy chce. Nikt go nigdy za to nie potępi. Ale ciebie tak. Starałam się opanować. – Ja... ja nic... – Nie. Nie próbuj. Nie okłamuj mnie znowu. Podniosłam na nią oczy. – To się właśnie stało – powiedziałam spokojnie. – To się właśnie stało! Ho, ho! – parsknęła po części śmiechem, a po części wściekłością. – No tak. Zawsze tak się dzieje. – Ja nie... to znaczy, nikt nie musi wiedzieć. On nikomu nie powie. Ty także. Westchnęła ze złością, jakby miała do czynienia z dzieckiem, któremu już sześćset razy powtarzała to samo. Odwróciła się na pięcie i zaczęła przemierzać pokój tam i z powrotem, jakby chcąc rozładować zaniepokojenie. Wreszcie się zatrzymała i odwróciła do mnie. – Czy on doszedł? – Co? – Czy on doszedł? – Potrząsnęła głową. – Gdybyś wiedziała tyle o zwykłym życiu, ile wiesz o tych wszystkich twoich mądrościach, mogłabyś rządzić tym miastem, Alessandro. Czy wpuścił ci do środka swój płyn? – Ja... no... Nie jestem pewna. Może być. Chyba tak. – Kiedy miałaś ostatnią miesiączkę? – Nie wiem. Dziesięć dni temu, może dwa tygodnie... – Kiedy ostatnio spałaś z mężem? Spuściłam głowę. – Alessandro! – Rzadko kiedy zwracała się do mnie po imieniu, a teraz powtarzała je raz po raz. – Ja muszę wiedzieć. Podniosłam na nią oczy i znowu się rozpłakałam. – Ani razu... ani razu od nocy poślubnej. – O słodki Jezu! Lepiej, żeby to zrobił. Szybko. Możesz to jakoś urządzić? – Chyba tak. Nie mówiliśmy o tym tymczasem. – No to pomówcie. Załatw to. Masz odtąd nie wchodzić do pokoju malarza bez przyzwoitki. Słyszysz? – Ale... – Żadnych ale... Wy dwoje byliście sobie przeznaczeni od pierwszego spojrzenia, tylko byłaś za młoda, by o tym wiedzieć. Twoja matka nigdy nie powinna była go wpuszczać do domu. Teraz już za późno. Ty to przeżyjesz, a on, jeśli potrafił dobrać się do ciebie, to trzeba się spodziewać, że powróci do zdrowia. Ucieczka przez śmiercią często rodzi podobne apetyty u mężczyzn. – Och, Erilo, nic nie rozumiesz. To wcale nie było tak. – Nie tak? A więc jak? Prosił cię o pozwolenie czy sama mu to zaproponowałaś? – Tak – powiedziałam zdecydowanie. – Ja to zaczęłam. To moja wina. – I co? A on nic nie robił? – Myślę, że jej nieco ulżyło, kiedy stwierdziła, że wracam powoli do siebie. Wzruszyłam lekko ramionami. Spojrzała na mnie ponuro raz jeszcze. Potem podeszła, objęła mnie szorstko ramionami i mocno przytuliła do siebie, gdacząc nade mną jak kwoka nad pisklęciem. Wiedziałam, że gdyby kiedykolwiek mnie opuściła, utraciłabym całą swoją odwagę. – Idiotka, głupia dziewucha – szeptała mi do ucha czułe zniewagi. Potem odsunęła się ode mnie na długość ramienia i odgarnęła kosmyki włosów z moich policzków, by móc mi się lepiej przyjrzeć. – A więc – powiedziała cicho – zrobiłaś to? I jak to było? Czy słyszałaś słodki głos lutni? – Ja... chyba nie – szepnęłam, choć wiedziałam, że czułam coś w tym rodzaju. – No tak, po to trzeba to zrobić nie tylko jeden raz. Mężczyźni uczą się powoli. Oni szaleją i okropnie się spieszą. Większość z nich nie potrafi nic więcej. Po prostu się miotają. Ale czasami zdarzają się tacy, którzy mają dość pokory, by się uczyć. Póki nie dasz im do zrozumienia, że to ty ich uczysz. Ale przede wszystkim musisz znaleźć w tym swoją własną przyjemność. Czy to potrafisz? Roześmiałam się nerwowo. – Nie wiem... Chyba tak... Nie rozumiem, Erilo. O czym ty mówisz? – Mówię o tym, że jeżeli masz łamać zasady, to musisz się nauczyć robić to lepiej niż inni... lepiej niż każdy inny, kto się ich trzyma. Tylko wtedy będziesz mogła ich pokonać w tej grze. – Nie wiem, czy potrafię... jeżeli mi nie pomożesz. Roześmiała się. – A kiedyż ci nie pomagałam? Idź teraz do łóżka i zaśnij. Będziesz potrzebowała jutro całego swojego sprytu. Tak jak my wszyscy. XXXIV Siedział przy stole, czytając i popijając wino. Był dopiero wczesny ranek, ale już zrobiło się bardzo gorąco. Nie widzieliśmy się od wielu tygodni. Nie wiedziałam, jak bardzo mogłam się przez ten czas zmienić, choć tego ranka, kiedy przeglądałam się w lustrze, nie zauważyłam w sobie znaczniejszej różnicy. On natomiast się zmienił. Pogłębiły się mu zmarszczki wokół ust, nadając jego twarzy wyraz stałego skwaszenia, jego cera była przekrwiona. Obcowanie z moim bratem mogłoby wyczerpać nawet młodszy organizm, a cóż dopiero kogoś w jego wieku. Usiadłam naprzeciwko niego. Nie miałam pojęcia, co sobie myśli. – Witaj, żono! – powiedział. – Witaj, mężu. – Dobrze spałaś? – Tak, dziękuję. Przykro mi, że wczoraj nie wyszłam cię przywitać. Zrobił lekceważący ruch ręką. – Czy już zupełnie wyzdrowiałaś ze swojej... depresji? – Tak – odparłam. – Maluję – dodałam po chwili. Podniósł na mnie wzrok i przysięgłabym, że ujrzałam zadowolenie w jego oczach. – To dobrze. – Znów wrócił do swoich papierów. – Czy mój brat jest tu z tobą? Zerknął na mnie. – Dlaczego pytasz? – Chciałabym... no... chciałabym się z nim przywitać, jeżeli jest tutaj. – Nie, nie. Pojechał do domu. Jest niezdrów. – Mam nadzieję, że to nic poważnego. – Chyba nie. Ma trochę gorączki. Nie nadarzy mi się lepsza okazja. – Mam ci coś do powiedzenia. – Tak? – Mamy gościa w domu. Tym razem uniósł głowę. – Słyszałem o tym. Przedstawiłam mu sytuację, przybierając ją w słowa o pięknie i sztuce, nadmieniając o cudach, które ten malarz mógłby stworzyć, i o lęku, że może już nic więcej nie namalować. Chyba potrafiłam dobrze rozegrać tę sprawę, choć wiem, że nie całkiem udało mi się ukryć swoje zdenerwowanie. Nie odrywał ode mnie wzroku, nawet kiedy skończyłam i zapadła między nami cisza. – Alessandro... pamiętasz naszą pierwszą rozmowę, prawda? Podczas naszej nocy poślubnej? – Tak. – Powinnaś więc pamiętać, że prosiłem cię wtedy o kilka rzeczy, na które ty się zgodziłaś. A jedną z tych rzeczy była dyskrecja. – Tak, ale... – Czy naprawdę sądzisz, że to było dyskretne zachowanie? Wieźć nocą w powozie tego obłąkanego mężczyznę przez pół miasta do domu podczas nieobecności męża, a potem umieścić go w pokoju sąsiadującym z własną sypialnią? – On był chory... – przerwałam mu. Wiedziałam, że to nie ma znaczenia. Według przedstawionych mi przez Erilę zasad, straciłam wszelkie poczucie tego, co jest dopuszczalne, a co nie. – Przepraszam – powiedziałam. – Teraz widzę, że mogłoby cię to skompromitować. Nawet jeżeli on nie... – Nie o to chodzi, Alessandro, kim on jest czy nie jest. Chodzi o to, jak to jest postrzegane. To tym teraz, moja droga, zajmuje się całe miasto. Nie tym, jak się rzeczy naprawdę mają, ale tym, jakimi się je widzi. Jesteś dosyć mądra, by wiedzieć o tym równie dobrze jak ja. Zamilkł i zapadła między nami długa cisza. – On nie może tu zostać – odezwałam się po chwili, raczej stwierdzając tę prawdę, niż pytając. – Nie, nie może. – Ja... no... Zdaje mi się, że w każdym razie już ma się lepiej. Słyszałam od Erili, że dziś rano przyjął jakiś posiłek. Będzie zatem chciał jak najszybciej wrócić do domu moich rodziców. Musi tam dokończyć swoją pracę. To wspaniały malarz, Cristoforo. Kiedy zobaczysz jego malowidła w kaplicy, sam to ocenisz. – Z pewnością. – Pociągnął łyk wina. – Nie będziemy więcej o tym mówić. – Postawił ostrożnie kielich na stole i siedział przez chwilę, wpatrując się we mnie. – Teraz ja mam ci coś do powiedzenia. Wczoraj aresztowano dwóch moich znajomych pod zarzutem rozwiązłości. Oskarżono ich na skutek donosu złożonego w skrzynce w Santa Maria Novella. Nieważne, kto to jest, choć wkrótce o nich usłyszysz, bo są to ludzie z dobrych rodzin. – Zamilkł i po chwili dodał: – Choć nie z tak dobrych jak nasze. – Co się z nimi stanie? – Będą przepytywani i poddani torturom, dla potwierdzenia oskarżeń i wydobycia od nich nazwisk współwinnych. Żaden z nich nie ma najmniejszego powodu, by mnie w to wciągać, ale... jak się pociągnie za nitkę, to można bardzo szybko spruć całe ubranie. Nic dziwnego, że moje wykroczenie tak go rozgniewało. Z drugiej strony, gdybym była Erilą, z pewnością zaczęłabym szukać w takiej chwili własnych szans w tym całym nieszczęściu. – Wobec tego, mój mężu, może powinniśmy poszukać jakiegoś sposobu, żeby lepiej cię ochronić. – Urwałam. – Czy ciężarna żona mogłaby uratować twoją reputację? Uśmiechnął się krzywo. – Na pewno by to nie zaszkodziło. Ale ty nie jesteś w ciąży, jeżeli dobrze zrozumiałem słowa twojej niewolnicy. A ona wyraziła się chyba całkiem jasno. – Nie – powiedziałam, przypominając sobie kłamstwo Erili. – Nie jestem. Ale mogę przecież znów począć. – Pozwoliłam, by cisza zawisła między nami. – To dla mnie odpowiednia chwila. – Ach tak. A ty... czy byś tego chciała? Spojrzałam mu prosto w oczy. – Tak – powiedziałam. – Chciałabym. Wstałam, powoli pochyliłam się ponad stolikiem i lekko pocałowałam go w czoło, a potem wyszłam z pokoju i wróciłam do siebie. Nie będę tu zanudzać opisem naszego drugiego stosunku. Moja wstrzemięźliwość nie oznacza, bym chciała podrażniać czyjąś ciekawość. Gdybym miała coś więcej do powiedzenia, niż miałam za pierwszym razem, chętnie bym to ujawniła. Im jestem starsza, tym większej pewności nabieram, że milczenie w tej materii rodzi tylko wątpliwości i nieporozumienia. Ale między nami żadnych nieporozumień nie było. Było to załatwienie partnerskiego interesu między mężem a żoną. Odbyło się z okazaniem mi dostatecznie dużego szacunku i dbałości, bym mogła nareszcie poczuć się mu równa. Inaczej niż za pierwszym razem, nie wyszedł natychmiast potem z mojego pokoju. Usiedliśmy sobie wygodnie, popijając coś dla ochłody i rozmawiając o sztuce, o życiu i o sprawach państwa. I tak, odprężeni, znaleźliśmy znowu obopólną przyjemność w naszym połączeniu, choć płynęła ona raczej z pieszczoty słów niż ciał. – Kiedy to usłyszałeś? Jeszcze się o tym powszechnie nie mówi. – Nie? No to zaraz zacznie się mówić. Takich rzeczy nie da się długo utrzymać w tajemnicy. – Czy Savonarola posłucha? – Postaw się na jego miejscu, Alessandro. Jesteś niewątpliwym przywódcą tego miasta. Florencja wsłuchuje się w każde twoje słowo. Z ambony łatwiej rządzić niż z sali posiedzeń Signorii. A tu twój wróg papież zabrania ci kazań pod groźbą klątwy. Co byś zrobiła? – To zależy od tego, czyjego osądu bałabym się bardziej, papieża czy Boga. – Czy nie sądzisz, że to herezja odróżniać jeden od drugiego? – Pewnie tak. Ale jako Savonarola muszę używać jego argumentów. A on nie czyni takich rozróżnień. Bóg jest dla niego najważniejszy. Choć... – przerwałam – on wcale nie jest szaleńcem, jeśli chodzi o sprawy państwa. Ale papież także. – To może zainteresuje cię wiadomość, że jest w tym kij i marchewka. – Co nią jest? – Kapelusz kardynalski, jeśli posłucha. – Och! – Pomyślałam chwilę. – Nie, nie przyjmie go. Może oszalał na punkcie Boga, ale on nie jest hipokrytą. On pogardza korupcją Kościoła. Kapelusz kardynalski byłby czymś takim jak owe trzydzieści srebrników za zdradę Chrystusa. – No, zobaczymy. – Cristoforo, skąd ty o tym wiesz? – spytałam z podziwem. Milczał chwilę. – Nie spędzam całego mojego wolnego czasu z twoim bratem. Poczułam się zaskoczona. – Nie sądziłam, że jesteś zamieszany w takie sprawy – powiedziałam, przypominając sobie, co mówiła o nim moja matka. – W czasach takich jak te najlepszym sposobem mieszania się w sprawy jest słuchać, co ludzie mówią. Nie sądzisz? Najbezpieczniejsza opozycja to taka, która nie istnieje... aż do odpowiedniej chwili. – Jeżeli tak, to musisz uważać na tego, co ci to powiedział. – Uważam – powiedział, bystrze wpatrując się we mnie. – Czy myślisz, że popełniłem jakiś błąd? – Nie – odparłam stanowczo. – To dobrze. – W każdym razie musisz być ostrożny. To czyni cię wrogiem politycznym, tak jak i moralnym. – To prawda. Choć podejrzewam, że ogień, który pode mną podpalą, nie będzie karą za moją działalność polityczną. – Nie mów tak – powiedziałam. – To się nie zdarzy. Choć jest taki potężny, nie może ciągle sprzeciwiać się papieżowi. Znajdzie się wielu pobożnych Florentyńczyków, którzy będą się czuć nieswojo, słuchając kazań ekskomunikowanego księdza. – Masz rację. Choć papież będzie musiał wybrać sobie odpowiednią chwilę. Jeśli się zbytnio pospieszy, tylko podnieci rebelię. Musi poczekać, aż ukażą się jakieś pęknięcia. – Należy mu zatem życzyć długiego żywota – powiedziałam. – Nie widzę żadnych pęknięć. – Wobec tego nie przyglądasz się dość dokładnie, żono. – Powinieneś być na ulicach wtedy, kiedy aniołowie Savonaroli przyłapali nas z malarzem... – Zobaczyłam, jak twarz mu spochmurniała. – Nie martw się. Nie mieli pojęcia, kim jesteśmy. Erila wpadła na pomysł, by ich wystraszyć francuskimi wrzodami. – Ach, wrzody. A zatem, jak się okazuje, nasi wybawiciele Francuzi przynieśli nam coś więcej niż tylko obywatelską wolność. – Tak, ale to nie wystarczy, by podważyć jego władzę. – Nie jego władzę. Nie. Ale co będzie, jeżeli lato okaże się tak upalne, jak zima była sroga? Jeżeli nie będzie deszczu i nie udadzą się plony? Jesteśmy teraz zbyt pobożni, by uganiać się za dochodami, a miasto nie ma takich zasobów, by z nich żyć, jak dawniej żyło. A mimo całej tej jego bogobojnej armii, grasuje po mieście jakiś szaleniec używający ludzkich jelit jako naszyjnika. – Znaleziono jakieś nowe zwłoki? Wzruszył ramionami. – Jeszcze to nie doszło do powszechnej wiadomości. Strażnicy w Santa Felicita znaleźli wczoraj rano za ołtarzem zmasakrowane ludzkie szczątki. – Och! – Ale kiedy potem wrócili, by je zabrać, już ich nie było. – Myślisz, że jego stronnicy pozbyli się ciała? – Jakiego ciała? Rzeczywistość jest taka, jaką się ją postrzega. Pamiętasz? Kiedy był w opozycji, takie zbezczeszczenie byłoby dla niego darem niebios. Teraz jest przedsmakiem anarchii. Albo czymś jeszcze gorszym. Pomyśl o tym. Jeżeli Florencja jest oddana Bogu, a Bóg jest dla niej okrutny, jest tylko sprawą czasu, kiedy jego stronnicy zaczną otwarcie się zastanawiać, czy jego pobożność jest właściwą pobożnością. – Tak się domyślasz czy coś o tym wiesz? – spytałam. Bo nawet nieistniejąca opozycja musi się wsłuchiwać w głos opinii publicznej. Uśmiechnął się. – Zobaczymy. A teraz powiedz mi, Alessandro, jak się czujesz. Jak się czułam? W ciągu ostatnich kilku godzin spałam z dwoma mężczyznami. Jeden zasilił moje ciało, drugi umysł. Gdyby Savonarola istotnie był posłańcem Boga na ziemi, już powinnam czuć płomienie liżące moje stopy. Ja natomiast byłam zadziwiająco spokojna. – Czuję się... nasycona – powiedziałam. – Słyszałem, że początek lata jest odpowiednim okresem poczęcia, jeżeli mąż i żona połączą się w pełnej uszanowania miłości, a nie z czystej żądzy. – Zamilkł. – Módlmy się więc o przyszłość. Wczesnym rankiem następnego dnia malarz opuścił nasz dom. Nim odszedł, spotkała się z nim Erila. Opowiadała mi później, że był spokojny i uprzejmy dla niej, a chociaż wciąż bardzo osłabiony, zjadł dostatecznie dużo, by nabrać sił. Wyglądało na to, że powraca mu życie. Przy pożegnaniu dała mu klucze do kaplicy. Moich rodziców miało nie być w domu jeszcze przez kilka tygodni – ostatnie wiadomości głosiły, że ojciec u wód dochodzi do zdrowia. Albo malarz odnajdzie w sobie chęć i siły do przemalowania fresków, albo nie. Nic więcej nie mogłam dla niego zrobić, by mu pomóc. Kiedy odchodził, leżałam w swoim pokoju, rozmyślając, jakiego dziecka bardziej bym chciała. Uzdolnionego do polityki czy do malarstwa. Część III XXXV Okazało się w czasie następnych miesięcy, że mój mąż miał w wielu sprawach rację. Także w kwestii pogody. Lato ciężko dyszało, parne i cuchnące jak koński oddech, a miasto jełczało w jego zaduchu. Na tych samych ulicach, po których przed dwoma laty, po wiosennych deszczach ławki wypłukane z kościoła Santa Croce spływały w dół ku katedrze, teraz, kiedy przejechał jakiś wóz, podnosiły się kłęby kurzu niczym burza pyłowa. Na wsi zalążki na drzewach oliwnych były wysuszone jak bydlęce łajno, a ziemia tak twarda – jakby ściął ją mróz. Kiedy przez sierpień i wrzesień upał jeszcze się wzmagał, zaczęto mówić nie tylko o suszy, ale i o widmie głodu. Nie mając wody, by doprać swoją biel, anioły Savonaroli zaczęły pachnieć mniej świeżo. Ale też i nie miały czego pilnować. Było za gorąco, by grzeszyć. Było za gorąco nawet na to, by się modlić. Papież zrobił dokładnie to, co przewidział mój mąż. Zabronił Savonaroli wygłaszać kazania. Ten odrzucił złożoną mu po cichu ofertę kardynalskiego kapelusza. Powszechnie szeptano, że bardziej odpowiedni dla niego byłby inny odcień czerwieni niż kardynalska purpura, kolor krwi. W każdym razie Savonarola miał dość zmysłu politycznego, by wycofać się do swojej celi i prosić Boga, aby nad nim czuwał. Nawet mój mąż przyklaskiwał jego przezorności. Ale nie można było odgadnąć, czy to był wybieg polityczny, czy działanie wynikłe ze szczerego serca. Gdyż ów święty mąż miał w sobie osobliwe pomieszanie pokory z arogancją. Pogoda, starcie się dwóch władz – to wszystko przewidział mój mąż. Miał także rację w sprawie początku lata. Okazał się odpowiednim okresem na poczęcie dziecka. Leżałam w zaciemnionym pokoju dniem i nocą, wyrzucając zawartość swego żołądka do miednicy stojącej przy łóżku. Nigdy w życiu nie czułam się tak chora. Zaczęło się to w dwa tygodnie potem, kiedy nie dostałam menstruacji. Obudziłam się pewnego ranka i chciałam wstać z łóżka, ale nogi ugięły się pode mną, a wymioty rzuciły mi się najpierw do ust, a potem na podłogę. Nie mogłam nawet dojść do drzwi. Erila znalazła mnie potem wymiotującą śliną, bo już nie miałam czego z siebie wyrzucać. – Gratulacje! – Ja umieram. – Wcale nie umierasz. Jesteś w ciąży. – To nie może być. To nie dziecko, to jakaś choroba. Roześmiała się. – Powinnaś się cieszyć. Tak silne wymioty oznaczają, że ciąża jest mocna. Kobiety, które nic takiego nie doznają, często ronią przed końcem trzeciego miesiąca. – A te szczęśliwe? – spytałam między jednym zrywem a drugim. – Jak długo u nich to trwa? Potrząsnęła głową, przecierając mi czoło mokrą szmatką. – Dziękuj Bogu, że jesteś tak silnie zbudowana – powiedziała wesoło. – Bardzo ci się to przyda. Mdłości zupełnie mnie wyczerpały. Były takie dni, kiedy niemal nie mogłam mówić, tyle śliny zbierało mi się w ustach. Miało to swoje dobre strony. Nie myślałam o malarzu, o tym, co namalował na ścianie, ani nie wspominałam dotyku jego ciała. Nie czułam już podziwu dla męża, a nawet żalu do brata. I po raz pierwszy w życiu nie tęskniłam za wolnością. Dom był teraz dla mnie zbyt wielkim światem. Mój stan uczynił cuda w moich stosunkach ze służbą. Przedtem byłam wobec nich butna i pewna siebie, a teraz ledwie mogłam chodzić. Przestali teraz szeptać za moimi plecami i zaczęli rozstawiać po całym domu miedniczki, na wypadek, gdyby tu właśnie zebrało mi się na wymioty. Przychodzili nawet do mnie z dobrymi radami. Jadłam czosnek, żułam imbir, piłam różne napary z ziół. Erila w poszukiwaniu lekarstw przeczesywała wszystkie apteki w mieście. Spędzała tak wiele czasu w sklepie Landucciego obok pałacu Strozzich, że nawiązała bliższe stosunki z jego właścicielem, gadułą i takim samym plotkarzem jak ona. Dostała od niego jakieś ziołowo- zwierzęce kataplazmy na brzuch. Cuchnęły jeszcze bardziej niż moje wymioty, ale na kilka dni przyniosły mi chyba ulgę. Jednak tylko na kilka dni. Mój mąż, który zajmował się teraz bardziej niż kiedykolwiek indziej sprawami, które ponoć nie istniały, tak się o mnie zaniepokoił, że sprowadził lekarza. Ten przepisał mi jakąś miksturę, po której rzygałam jeszcze bardziej. W połowie września byłam już taka chora, że nawet Erila przestała robić dobrą minę w mojej obecności. Sądzę, że bała się, iż mogę umrzeć. Byłam wyczerpana do tego stopnia, że niekiedy wzdychałam do śmierci jak do wybawienia. Od cierpień ogarniały mnie ponure myśli. – Czy nie dziwi cię czasem to dziecko? – spytałam pewnej nocy, kiedy siedziała na moim łóżku, wachlując mnie w okropnym upale, który oblepiał mi ciało jak wilgotny koc. – Czym ma mnie dziwić? – Czy moja choroba nie jest rodzajem kary? Znakiem? Może ono jest naprawdę dzieckiem diabła? Roześmiała się. – Jeżeli tak jest, to jakim cudem zdążyłaś tamtej nocy spółkować z diabłem? – Chodzi o to, Erilo... Ty... – Słuchaj. Wiesz, co najgorszego mogłoby ci się przydarzyć? Żeby twoje życie stało się spokojne i ciche i nie dawało ci nic do myślenia. Jak psie ścierwo ściąga muchy, tak ty ściągasz na siebie różne dramatyczne przeżycia. I jeśli się nie mylę, zawsze tak z tobą będzie. Można cię za to podziwiać, ale też w tym tkwi twoja bieda. Ale co do dziecka diabła... to nie zawracaj mi głowy. Gdyby chciał spłodzić sobie dziedzica w tym mieście, znalazłby tysiąc godniejszych od ciebie kandydatek. Tego tygodnia odwiedziła mnie moja siostra. Wieści o moim kiepskim stanie musiały się widać rozejść szeroko. – Och, popatrz na siebie! Wyglądasz okropnie! Strasznie zmizerniałaś! Ale przecież zawsze lubiłaś ściągać na siebie uwagę. – Znowu była w ciąży i jadła za dwoje. Ale uściskała mnie dostatecznie mocno, by okazać, że się o mnie martwi. – Biedactwo – powiedziała. – Ale to nic nie szkodzi. Niedługo będziesz popijała słodkie wino i zajadała pieczone gołąbki. Nasz kucharz ma przepis na przepyszny sos śliwkowy. Poczułam w ustach przypływ śliny i zważywszy na to, że w tych dniach wymiotowałam, gdzie popadnie, zastanawiałam się, czy mam obrzygać jej podołek, czy pantofle. – Jak się ma Illuminata? – spytałam, by odgonić myśli od takiej pokusy. – Wprost tryska zdrowiem tam na wsi. – Nie tęsknisz za nią? – Widziałam ją w sierpniu. Ale ona lepiej rośnie z dala od miasta, niżby miała przebywać tutaj w tym skwarze i kurzu. Nie masz pojęcia, ile dzieci umiera przy takiej pogodzie. Na ulicach widzi się pełno małych trumienek. – Widziałaś się z braćmi? – Nie wiesz? Luca został dowódcą. – Co to znaczy? Wzruszyła ramionami. – Nie mam pojęcia. Ale ma pod swoim dowództwem trzy tuziny aniołów i widział się nawet z przeorem. – Wiedziałam, że ktoś w rodzinie wreszcie dostąpi zaszczytów – powiedziałam. – A Tomaso? – Och, Tomaso! Nie słyszałaś? Pokręciłam głową. – Byłam ostatnio nieco niedysponowana. – Jest chory. – Mam nadzieję, że nie jest w ciąży – powiedziałam słodziutko. – Och, Alessandro! Tak się roześmiała, że aż zatrzęsły się jej policzki. Może i ja będę taka tłusta przez całe tygodnie, pomyślałam. Plautilla westchnęła afektowanie. – No tak, kiedy mówię „chory”, mam naprawdę na myśli... – ściszyła głos do dramatycznego szeptu: – On ma wrzody. – Och, naprawdę? – Tak, naprawdę. Powinnaś go zobaczyć. Cały jest nimi pokryty. Pfuj! Zamknął się w domu i nie chce się z nikim widzieć. A ja przysięgam, że po raz pierwszy od dwóch miesięcy poczułam się nieco lepiej. – Ale ciekawe, skąd mu się to wzięło. Spuściła oczy. – Wiesz, co się mówi, prawda? – Nie – odparłam. – O nim? – Co takiego? – Och, nie mogę się zmusić nawet do wymówienia tego słowa. Wystarczy, jeżeli powiem, że tacy, których się o to oskarża, po skończonym procesie sądowym tracą nosy i obdziera się im skórę z pleców. Czy możesz uwierzyć, że mężczyźni robią takie rzeczy? – Myślę, że jest to grzech, za który jedynie Bóg może udzielić przebaczenia. – Biedna nasza mama. Wraca ze wsi po miesiącach trudów przywracania ojca do zdrowia, a tu się dowiaduje, że jej własny syn jest... No, jedyne, co mogę powiedzieć, to że dzięki Bogu są w naszej rodzinie tacy, którzy poszli właściwą drogą. – Tak, istotnie, dzięki Bogu. – A ty, czy się cieszysz, żeś obrała słuszną drogę? – Z całego serca – odparłam cicho. – Powiedziałaś, że kiedy wróciła matka? Tego samego popołudnia wysłałam Erilę do mojej matki z prośbą, by do mnie przyszła. Nasza wojna trwała już zbyt długo i niezależnie od tego, czy wiedziała, czy nie wiedziała, potrzebowałam teraz jej zdrowego rozsądku. To, że może przynieść mi jakieś wieści o malarzu, przysięgam, przyszło mi do głowy dopiero później. Przygotowałam się do jej odwiedzin. Erila mnie ubrała i kazałam jej ustawić dwa fotele w galerii rzeźb. W wielkim pokoju zawsze panował przeciąg i pomyślałam, że ona doceni piękno kamienia, który pozostaje chłodny nawet w dręczącym upale. Przypomniałam sobie dzień, kiedy siedziałyśmy w domu w sypialni, omawiając sprawę mojego małżeństwa. Wtedy także było gorąco. Ale nie tak jak teraz. Erila wprowadziła ją do galerii i stałyśmy, patrząc na siebie. Postarzała się przez te miesiące, które upłynęły od naszego ostatniego spotkania. Jej nienagannie wyprostowane plecy nieco się przygarbiły i choć nadal była piękną kobietą, zdawało mi się, że trochę przygasł blask jej oczu. – Który to tydzień ciąży? – spytała, niewątpliwie wstrząśnięta moim widokiem. – Ostatnią miesiączkę miałam na początku lipca. – Jedenasty tydzień. No tak. Czy próbowałaś mandragory i gorzkiej pomarańczy? – Nie. To chyba jedyne, czego nie próbowałam. – Poślij po nie zaraz Erilę. Sama przyrządzę napój. Dlaczego nie dałaś mi znać wcześniej? Nie miałam sił wracać do tego, co zaszło między nami. – Nie... nie chciałam cię niepokoić. Okazała więcej odwagi niż ja. – Nie, to nie dlatego. Byłaś na mnie oburzona. Nie zmuszałam cię, byś go poślubiła, wiesz o tym. Nachmurzyłam się. – Nie, trzeba to sobie powiedzieć. Jeżeli tego nie zrobimy, nie ma dla nas żadnej przyszłości. Przyznaj. Nawet gdybym wiedziała... a nie wiedziałam... ale nawet gdyby tak było, czyby cię to powstrzymało? Tak bardzo pragnęłaś zdobyć sobie wolność. Nie pomyślałam o tym wcześniej. Jak mogłabym zareagować, gdybym się dowiedziała? – Nie wiem – powiedziałam. – A ty naprawdę nie wiedziałaś? – Och, moje dziecko, oczywiście, że nie. – Ale widywałaś go na dworze. I tak dziwnie zareagowałaś, kiedy cię o to zapytałam. Ja... – Alessandro – przerwała mi stanowczo – nie wszystko jest takie, jak na to wygląda. Byłam wtedy bardzo młoda. I mimo całego mojego wykształcenia bardzo naiwna. Nie orientowałam się w wielu sprawach. Tak jak ja, pomyślałam. Więc jednak nie wiedziała. – A kiedy się dowiedziałaś? – spytałam cicho. – O twoim bracie? – westchnęła. – Chyba wiedziałam i nie wiedziałam przez długi czas. O twoim mężu? Trzy dni temu. Tomasowi zdawało się, że umiera. Nie umiera, ale kiedy tak urodziwy mężczyzna wygląda tak szpetnie, to uważa to za koniec świata. Chyba nareszcie zaczął pojmować konsekwencje swojego postępowania. Szaleje z bólu i strachu. Na początku tego tygodnia poprosił o spowiednika, by uzyskać rozgrzeszenie. A potem wyznał wszystko mnie. – Przed kim się wyspowiadał? – spytałam zaniepokojona, przypomniawszy sobie opowieści Erili o księżach donosicielach. – To przyjaciel rodziny. Jesteśmy bezpieczni. A przynajmniej tak bezpieczni, jak można być w obecnych czasach. Siedziałyśmy przez chwilę w milczeniu, przeżywając to, co jedna od drugiej usłyszała. Przyglądałam się jej znużeniu. Jak to ją wspominał mój mąż? Uroda, rozum i wykształcenie. Czy ufność w swoje siły zawsze musi być grzechem? Czy Pan Bóg zawsze może zechcieć nas jej pozbawić? – No więc jak, moje dziecko? Przebyłyśmy długą drogę od naszego ostatniego spotkania. Jak to jest? – Między nim a mną? Jak widzisz. Dopełniliśmy naszego małżeńskiego dzieła. – Tak. Widzę. Rozmawiał ze mną, zanim tu przyszłam. On jest... Nie wiem. On jest... – Dobrym człowiekiem – powiedziałam. – Wiem o tym. Dziwne, co? Od tak dawna chciałam porozmawiać z matką jak kobieta z kobietą, jak z kimś, kto przebył przede mną podobną drogę, nawet jeżeli nie wiodła ona dokładnie tym samym szlakiem co moja. – A co z ojcem? – Czuje się trochę lepiej. Nauczył się godzić z rzeczywistością. I już to samo jest uzdrowieniem. – Czy on wie o Tomasie? Pokręciła przecząco głową. – Ale Plautilla wie i jest zgorszona. – Och, kochana Plautilla! – Po raz pierwszy zobaczyłam, że się uśmiecha. – Ona zawsze lubiła się gorszyć, nawet jako dziecko. Teraz przynajmniej ma do tego powody. – A ty, mamo? Co ty o tym myślisz? Potrząsnęła głową. – Wiesz, Alessandro, przyszły teraz takie trudne czasy. Myślę, że Bóg patrzy na wszystko, co robimy i osądza nas nie tyle po tym, co udaje się nam osiągnąć, ile po tym, jak ciężko walczymy z naszymi trudnościami. Czy modlisz się, jak ci przykazałam? I czy chodzisz regularnie do kościoła? – Tylko wtedy, kiedy jestem pewna, że w nim nie zwymiotuję – odpowiedziałam z uśmiechem. – Ale się modlę, tak. Nie kłamałam. Modliłam się stale przez te ostatnie miesiące, kiedy kładłam się do łóżka z przewracającym się we mnie żołądkiem, błagając o łaskę, by moje dziecko było zdrowe i wolne od klątwy, nawet jeżeli mnie samej nie mogło to być dane. Były chwile, kiedy ogarniał mnie taki lęk, że nie umiałam określić, czy nęka mnie choroba ciała, czy duszy. – Będziesz zatem wysłuchana, moje dziecko. Wierz mi, On słyszy wszystko, co się do Niego mówi, nawet wtedy, kiedy się wydaje, że nie słucha. Jej słowa były jak chwilowa ulga w gorączce. Bóg, który teraz rządził Florencją, miał nas oboje, mnie i moje dziecko, wiecznie szarpać za wnętrzności. Ten Bóg, którego dostrzegałam w oczach mojej matki, uznawał przynajmniej gradację przewinień. Brakowało mi jej błyskotliwej inteligencji bardziej, niż ośmielałam się do tego przyznać. – Wiesz o malarzu? – spytałam po chwili. – Tak. Maria mi opowiedziała. Według niej zachowałaś się najbardziej odpowiedzialnie. Roześmiałam się. – Ja? Wyobraź sobie. Jak on się ma? – I po raz pierwszy od miesiąca pozwoliłam sobie zobaczyć go przed sobą. – Dobrze, choć wciąż jest niezbyt rozmowny, ale chyba już wydobrzał ze swoich dolegliwości. Wzruszyłam ramionami. – Nie były takie ciężkie. Myślę, że się załamał od samotności i nadmiaru pracy. – Hm – mruknęła. Zawsze wydawała z siebie taki dźwięk, kiedy jeszcze byłam dzieckiem, a ona nie była całkiem pewna, czy ma mi wierzyć, czy nie. – A kaplica? – Kaplica? Och, kaplica jest cudowna. To światło w naszych ciemnościach. Zwiastowanie na sklepieniu zapiera dech w piersiach z zachwytu. Uderzająca jest twarz Marii Panny. – Zamilkła na chwilę. – Dla tych, którzy dobrze znają naszą rodzinę – dorzuciła. Spojrzałam na podłogę, żeby nie dostrzegła, że zalewa mnie rumieniec z radości. – No, na szczęście ona jest bardzo wysoko. A zresztą, kto by mnie teraz rozpoznał? Nie gniewasz się? – Trudno się gniewać na piękno – powiedziała po prostu. – Ona ma w sobie tyle niezwykłego wdzięku, a tak jak powiedziałaś, niewielu dostrzeże w niej to, co my widzimy. Chociaż twoja siostra oczywiście... – ...będzie zgorszona. – Obie się uśmiechnęłyśmy. – A więc to już skończone? – Nie całkiem. Chociaż on nas zapewnia, że wszystko będzie gotowe na pierwszą mszę. – A kiedy ona będzie? – Luca nie może się już doczekać, Tomaso tym razem jest uwięziony w domu, a Plautilla bardzo się na to cieszy. Jeżeli mandragora i gorzka pomarańcza pomogą, to możemy chyba to zaplanować na początek przyszłego miesiąca. Dobrze będzie znów się spotkać całą rodziną, prawda? XXXVI Chociaż przyjemnie by było powiedzieć, że lekarstwa mojej matki odniosły cudowny skutek, to prawdą jest, że nie pomogły mi bardziej niż wszystkie inne. A może po prostu trzeba było dłużej poczekać na ich efekty. Byłam już w czwartym miesiącu ciąży i tak wychudłam, że wyglądałam raczej na ofiarę klęski głodowej niż na brzemienną, kiedy wymioty ustały tak nagle, jak wystąpiły. Obudziłam się pewnego rana i już pochyliłam się nad miską, by wyrzucić coś z mojego pustego żołądka, kiedy zdałam sobie sprawę, że wcale mnie nie mdli. W głowie mi się nie kręciło, a soki żołądkowe zachowywały się spokojnie. Położyłam się na wznak na poduszce i położyłam rękę na wybrzuszeniu, które dotąd tylko ja mogłam wyczuć. – Dziękuję – powiedziałam. – I witaj! Mama prosiła, żebyśmy przyszły dzień wcześniej, aby Erila mogła pomóc w przygotowaniach, a rodzina mogła spędzić trochę czasu razem. Lato minęło, a wraz z nim ustąpił nieco niemiłosierny skwar, ale susza pozostała. Wszędzie unosił się kurz, chmury pyłu wzbijały się spod kół wozów i kopyt końskich, zasypując i dławiąc przechodniów. Niektórzy ludzie, których mijałyśmy, byli niemal tak wychudzeni jak ja. Stragany na targu śmieciły pustkami, bo plony były bardzo skąpe, a owoce malutkie i niewydarzone. Nie było śladu człowieka z wężem. Jedynymi ludźmi, którzy robili dobre interesy, byli lichwiarze i aptekarze. Wrzody wywarły swoje piętno. Nawet ci, którzy z nich wyzdrowieli, nosili po nich blizny. Cały dom wyległ na nasze powitanie. Oczywiście z wyjątkiem jego – przecież zawsze trzymał się na uboczu – ale uściskały mnie Maria i Lodovica, no i cała reszta. Wszyscy, którzy mnie witali, byli wstrząśnięci moim wyglądem, choć nieudolnie starali się tego nie okazywać. Matka ucałowała mnie w oba policzki i zaprowadziła do gabinetu ojca, gdzie spędzał cały swój czas. Siedział przy stole założonym stosem ksiąg rachunkowych, mając parę szkieł powiększających na nosie. Nie usłyszał naszego wejścia i stałyśmy przez chwilę w progu, przyglądając się mu, jak wodzi palcem wzdłuż kolumny cyfr, poruszając ustami przy liczeniu, a potem notując coś na marginesie. Wyglądał raczej na ulicznego lichwiarza niż na zasobnego kupca. Ale może już nie był taki zasobny. – Ach, Alessandra! – powiedział na mój widok, a moje imię zabrzmiało, jakby je wysapał ze swojej piersi. Wstał i był znacznie niższy, niż go pamiętałam, jakby coś się w nim w środku zapadło, a całe ciało się skurczyło, by chronić powstałą w nim jamę. Uściskaliśmy się tak mocno, że aż zachrzęścily nam kości. – Siadaj, siadaj, moje dziecko. Mamy tyle do omówienia. Ale kiedy wymieniliśmy parę żarcików, pogratulował mi z powodu dziecka i zapytał o zdrowie mojego męża, nie było wiele więcej do powiedzenia i zaczął strzelać okiem w kierunku kolumn cyfr w swoich księgach. Te księgi, skrupulatnie prowadzone, były jego dumą i radością, pisemnym dowodem naszego wzrastającego bogactwa. Teraz, jak na to wyglądało, odnajdywał w nich błędy, cmokając gniewnie językiem, kiedy zamaszyście je podkreślał i gryzmolił inne cyfry na marginesie. Matka po chwili przyszła mi z pomocą. – Co on robi? – spytałam, kiedy na palcach wyszłyśmy z jego gabinetu. – On... on dogląda swoich interesów. Jak zawsze to robił – odpowiedziała żywo. – Ale jest jeszcze coś, co powinnaś zobaczyć. I zaprowadziła mnie do kaplicy. Był to istotnie zadziwiający widok. Tam, gdzie w zimnym świetle były tylko chłodne kamienie, teraz biegły dwa rzędy ławek ze świeżego orzechowego drewna, bogato rzeźbione i politurowane u obu swoich końców. Ołtarz stał na swoim miejscu, zawierając w środku delikatny malunek na desce, przedstawiający scenę narodzenia Pańskiego, oświetlony rzędem wielkich świec w wysokich srebrnych świecznikach, a ich płomienny blask kierował oczy ku freskom na ścianach. – Och! Moja matka się uśmiechnęła, kiedy podeszłam do ołtarza i zostawiła mnie samą. Po chwili usłyszałam, jak zamykają się za nią drzwi. Prócz małego kawałka zasłoniętego płachtą u dołu lewej ściany po lewej stronie, freski były skończone, współgrające ze sobą, piękne. – Och! – westchnęłam znowu. Święta Katarzyna przyjmowała męczeństwo z dostojeństwem i spokojem. Jej tortury były jedynie przejściowym epizodem w drodze ku światłości, jej twarz płonęła taką samą niemal dziecięcą radością, jaką zapamiętałam na twarzy pierwszej Marii Panny na ścianie jego izby. Mój ojciec został sportretowany po lewej stronie ołtarza, a matka po drugiej. Byli ujęci z profilu, ciemno ubrani i klęczeli ze wzrokiem pełnym nabożnego oddania. Jak na człowieka, który zaczynał jako sprzedawca towarów łokciowych, było to znaczne wyniesienie, ale uwagę głównie przyciągała moja matka. Nawet z profilu miała bystre oko i czujną postawę. Moja siostra była przedstawiona w postaci cesarzowej odwiedzającej świętą w jej celi. Miała na sobie wiernie odtworzony swój weselny strój o tak żywych barwach, że niemal przyćmiewała spokojną urodę świętej. Luca znalazł się pośród jej rozmówców, a jego grube rysy i surowe spojrzenie tchnęły poczuciem własnej ważności, choć on sam nazwałby to pewnie powagą nadanej mu władzy. A Tomaso... tak, jemu spełniły się najskrytsze życzenia. Widniał tam pośród najwybitniejszych uczonych dworu, na użytek potomności uleczony ze swoich obecnych oszpeceń. Silny i wytworny, mężczyzna o żywym umyśle i o wrodzonej elegancji. Dziewczętom z rodów przyszłych generacji, które będą tu przychodzić na nabożeństwo, tęsknota za tym młodzieńcem odwróci ich uwagę od modlitwy. Jak mało będą o nim wiedziały... A ja? Tak jak powiedziała mi matka, ja byłam w niebie, tak wysoko, że trzeba było mieć młode oczy i narazić się na naciągnięcie mięśni szyi, żeby docenić całe podobieństwo tej postaci do mnie. Ale żeby naprawdę pojąć zakres przeobrażenia, należało zobaczyć to, co było tam namalowane przedtem. Szatan został przegnany ze swego tronu, znikły wszelkie oznaki kanibalizmu i grozy. Na jego miejscu widniała Matka Boska, nie tyle piękna, ile uduchowiona, bez żadnych oznak żyrafiej niezdarności, nareszcie uradowana tym, czego od niej zażądano. Stałam z głową zadartą do góry, obracając się na wszystkie strony, żeby obejrzeć wszystkie ściany aż do wysokości sufitu, aż mnie zamroczyło i freski zaczęły wirować mi przed oczami, jakby ich postacie same się poruszały. Ogarnęła mnie radość, jakiej dawno już nie zaznałam. A kiedy znów się odwróciłam, on stał przede mną. Był pięknie ubrany i dobrze odżywiony. Gdybyśmy teraz leżeli obok siebie, jego ciało zajmowałoby więcej miejsca niż moje. Nieustanne mdłości trzymały moją tęsknotę na uwięzi, ale gdyby nie to, mogłabym się obawiać, że umysł mam równie zamroczony jak ciało. – Co o tym sądzisz? – Jego włoski miał teraz mniej obcego akcentu. – Och, to jest piękne! – Poczułam, że się uśmiecham tak, jakbym była przepełniona szczęściem, które musi się przelać przez brzegi. – To jest... takie florentyńskie. – Urwałam. – A ty... jak się czujesz? Kiwnął głową. Wzrok miał wciąż utkwiony w moich oczach, jakby chciał z nich coś wyczytać. – Już nie jest ci zimno? – Nie – powiedział cicho. – Już nie jest mi zimno. Ale ty... – Wiem – rzuciłam szybko. – Wszystko w porządku... Już czuję się lepiej. Musisz mu powiedzieć, myślałam. Musisz mu powiedzieć, jeżeli nikt inny mu nie powie. Ale nie mogłam. Kiedy wybrzmiały słowa, staliśmy naprzeciw, wciąż w siebie wpatrzeni. Gdyby ktokolwiek teraz wszedł, natychmiast poznałby prawdę. Gdyby ktokolwiek wszedł... Przypomniałam sobie, ile razy miałam tę samą myśl. Przy pierwszym spotkaniu w jego izdebce, nocą w kaplicy, w ogrodzie... Co takiego powiedziała mi kiedyś Erila? Że niewinność może zastawiać więcej pułapek niż wiedza. Ale w naszej niewinności zawsze tkwiła wiedza. Teraz było to dla mnie jasne. Tak bardzo chciałam go dotknąć, że aż bolały mnie ręce. – A zatem – powiedziałam tonem lekkim niczym piana ubita z białek na puchową masę – twoja kaplica jest skończona. – Nie. Jeszcze nie. Jest jeszcze coś do zrobienia. Teraz nareszcie wyciągnął do mnie rękę. Kiedy wzięłam ją w swoją, przeciągnęłam palcami po zgrubiałej skórze wewnątrz dłoni, ale blizny były jeszcze tak świeże, że nie jestem pewna, czy wyczuł mój dotyk. Podprowadził mnie do lewej ściany, gdzie spuścił na dół pozostały kawałek płachty. Pod nią było we fresku niewielkie puste miejsce, wypełnione jedynie zarysem siedzącej kobiety w fałdzistej spódnicy z twarzą zwróconą ku oknu, w którego obramieniu widnieje wpatrzony w nią biały ptak. Święta Katarzyna jako młodziutka dziewczyna przygotowująca się do opuszczenia ojcowskiego domu. Tynk na jej jeszcze nieistniejącym wizerunku był całkiem świeży. – Twoja matka mi powiedziała, że będziesz tu dziś rano. Tynkarze właśnie skończyli pracę. Ona jest twoja. – Ależ... ja... nie mogę... Odebrało mi głos. Patrzyłam, jak się uśmiecha. – Czego nie możesz? Nie możesz namalować młodej dziewczyny, rzucającej wyzwanie swoim rodzicom i światu, by pójść za głosem swego powołania? – Podniósł z ziemi pędzel i podał mi go. – W szkicach swojej siostry potrafiłaś oddać, że materiały twego ojca opływają ją jak woda. Mur jest tłem trudniejszym niż papier, ale ty nie masz potrzeby się go obawiać. Stałam, wpatrując się w miejsce, gdzie miała być święta Katarzyna. Mrowienie przeszło całe moje ciało. On ma rację. Znałam ją. Dokładnie wiedziałam, co wtedy czuła, znałam owo zderzenie podniecenia z drżeniem lęku. W swojej wyobraźni już ją namalowałam. – Przygotowałem ochrę, kolory cieliste i dwie różne czerwienie. Powiedz mi, jakich jeszcze farb potrzebujesz. Wzięłam od niego pędzel i już nie wiedziałam, czy zawrót głowy, jaki mnie ogarnął, był z powodu grożącego nam niebezpieczeństwa, czy wyzwania rzuconego mi przez świętą Katarzynę. Widok mieniącej się tęczowo farby pozostawionej przez pierwsze pociągnięcia pędzla pozwolił mi przemóc zalęknienie. Patrzyłam, jak moja ręka się porusza, jak włada pędzlem, w jaki sposób zamysł i wykonanie nieomylnie się ze sobą łączą. Wszystko to było takie namacalne: dokładność każdego pociągnięcia pędzlem, konsystencja farby w zetknięciu z tynkiem, sposób, w jaki się ze sobą wiążą i scalają, radość, kiedy pod palcami rośnie obraz i nabiera wyrazu... Och, gdybym była Fra Filippo, nigdy bym nie chciała opuszczać swojej celi. Przez długi czas nie odzywaliśmy się do siebie. Pracował obok mnie, przygotowując farby i czyszcząc pędzle. I tak powstawała święta Katarzyna w swojej szacie, o mocnych nogach, wyraźnie zarysowanych, ale ukrytych pod spódnicą. A jej wyraz, kiedy zaczął się wyłaniać, mówił, jak mam nadzieję, o odwadze, którą czerpała od Boga, i o wdzięku, jaki roztaczała. Wreszcie palce mi zdrętwiały od napięcia, z jakim trzymałam pędzel. – Muszę odpocząć – powiedziałam, odsuwając się od ściany. A kiedy się wyprostowałam, żeby zaczerpnąć powietrza, poczułam, że tracę równowagę. Chwycił mnie za ramię. – Co ci jest? Wiedziałem. Jesteś chora! – Nie – zapewniłam go. – Nie, nie jestem... – Wiedziałam, co powinnam teraz powiedzieć, ale nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Staliśmy, znów patrząc sobie w oczy. Zabrakło mi tchu. Nie miałam pojęcia, co mam teraz zrobić. Może już nigdy w życiu nie będziemy ze sobą sam na sam. W tej kaplicy odbyliśmy nasze zaloty, choć żadne z nas nie wiedziało, czym to w istocie jest. – Janie... – Chciałem... Jego głos przeważył nad moim. – Chciałem cię zobaczyć. Nie wiedziałem... To znaczy, kiedy nie przychodziłaś, zacząłem myśleć... Jego ramiona mnie objęły, a jego ciało było mi tak bliskie i dobrze znane, jakbym zawsze miała w duszy jego żywą kopię. I poczułam, jak pożądanie – bo teraz wiem, że to było właśnie to – wytryska jak gorące źródło w moich wnętrznościach. Na skrzyp otwieranych drzwi do zakrystii odskoczyliśmy od siebie tak szybko, że możliwe, iż nas nie zobaczył tak blisko siebie. Ze sposobu, w jaki szedł, można było poznać, że jest zbolały, choć uczucie, jakie się odmalowało na jego twarzy, było raczej wściekłością niż cierpieniem. Nic dziwnego. W porównaniu z nim byłam jak połączenie Wenus i Adonisa w jednej osobie. Wrzody zasiedliły się na jego twarzy. Było ich trzy, jeden na lewym policzku, drugi na podbródku, a trzeci pośrodku czoła, tak że wyglądał jak oko cyklopa. Były nabrzmiałe i ropiejące. Przykuśtykał bliżej. Najwyraźniej miał je także między udami. To schorzenie nie uszkodziło jednak jego wzroku. Mieliśmy się o tym niebawem przekonać. – Tomaso! – powiedziałam, podchodząc szybko do niego. – Jak się czujesz? Jak z twoją chorobą? – I przysięgam, że nie było cienia triumfu w moim głosie, gdyż cierpienie wywołuje współczucie w każdym z nas. – Nie jest tak chwalebna jak twoja. – Patrzył na mnie uważnie. – Jednak Plautilla miała racje. Wyglądasz jak straszydło. Stanowimy teraz godną siebie parę – parsknął. – Kiedy rozwiązanie? – No... na wiosnę. Kwiecień, maj. – A więc Cristoforo będzie miał dziedzica, co? Dobrze się sprawiłaś. Nie myślałem, że to potrafisz. Poczułam, że malarz zesztywniał u mojego boku. Zerknęłam na niego. – Pewnie wiesz – powiedziałam radosnym tonem – będę miała dziecko. Ale byłam od tego chora, więc jeszcze nic nie widać. – Dziecko? – Wpatrywał się we mnie. Arytmetyka nie jest trudna, nawet dla chłopca z klasztoru. Spojrzałam na niego. Jeśli kocha się mężczyznę za jego szlachetność, nie można się gniewać, kiedy ją okazuje. Tomaso wpatrywał się w nas oboje. – A więc, Tomaso, czy widziałeś kaplicę? – powiedziałam, zwracając się do niego płynnym ruchem, na którego widok nasz nauczyciel tańca zapłakałby z radości. – Nie sądzisz, że jest cudowna? – Hm, bardzo ładna. – Ale wciąż na nas patrzył. – Twoja podobizna jest wprost... – Pochlebna – skończył szorstko. – Zrozumieliśmy się wtedy, malarz i ja, prawda? Ciekawe, co mogą zdziałać tajemne porozumienia. Słyszałem, że to moja siostra ci pomogła podczas twojej... niefortunnej choroby. Kiedy to było? W początkach lata. Ile to miesięcy temu? – Skoro mowa o tajemnicach – powiedziałam słodziutko, co było zawsze nieomylnym znakiem, że chętnie bym go oblała w tej chwili witriolem – mama mi powiedziała, że byłeś u spowiedzi. Skrzywił się niechętnie. – Tak... jakże miło z jej strony, że cię poinformowała. – Ona wie, jak dbam o twoje zdrowie duchowe. Choć musiałeś przeżyć niezły wstrząs, kiedy się dowiedziałeś, że mimo wszystko nie umrzesz. – Tak, ale mówię ci, siostrzyczko, to ma także swoje dobre strony. – Przymknął oczy, jakby delektując się chwilą. – Jako naprawdę skruszony grzesznik, jestem bezpieczny. Co, jak możesz sobie wyobrazić, stanowi dla mnie wielką pociechę. Choć, muszę stwierdzić, czyni mnie znacznie mniej tolerancyjnym dla grzechów innych ludzi. – I znów wbił wzrok w malarza. – Powiedz mi więc, jak się ma Cristoforo? – Świetnie. Nie widziałeś się z nim? – Nie. Ale, jak widzisz, nie jestem już dobrym kompanem. Spojrzałam na niego. Dojrzałam teraz lęk pod jego wściekłością. Jakie to dziwne, że w sercu człowieka, który był tak kochany, brakowało czułości. – Wiesz, Tomaso – powiedziałam – nie sądzę, żeby on darzył cię przyjaźnią tylko za twoją urodę. – I na sekundę odsłoniłam się przed nim. – Jeżeli może cię to pocieszyć, ja także mało się z nim widuję. Jest ostatnio zajęty innymi sprawami. – Tak, z pewnością. – Z jego nabrzmiałego goryczą tonu łatwo było rozpoznać, że jest to dla niego jak dotknięcie otwartej rany. Myślałam, że się rozpłacze. – Porozmawiamy innym razem – powiedział szorstko. – Teraz zająłem ci już zbyt wiele czasu. – Wskazał ręką na niemal już ukończony fresk. – Proszę, wracaj do... do tego, co robiliście, nim wam przeszkodziłem. Patrzyliśmy za nim, jak kuśtyka do drzwi. Kiedy jego wrzody pękną, ile goryczy może z nich wypłynąć wraz z ropą, pomyślałam. Niewątpliwie zależy to od tego, jak bardzo zostanie oszpecony przez blizny, jakie po nich pozostaną. Ale jeśli będę się martwić jego podejrzeniami, stanę się przez to słabsza, kiedy przyjdzie mi z nimi walczyć. Odwróciłam się do malarza. Czy zaczął rozumieć, w co został zamieszany? Nie miałam słów ani odwagi, by mu powiedzieć. – Muszę wykończyć tę spódnicę – rzuciłam szorstko. – Nie. Ja muszę... – Proszę. Proszę, nie pytaj mnie o nic. Ty czujesz się już dobrze, kaplica jest skończona, ja oczekuję dziecka. Jest za co dziękować Bogu. I tym razem to ja odwróciłam od niego wzrok. Wzięłam pędzel i ruszyłam ku ścianie. – Alessandro! Na dźwięk jego głosu zatrzymałam rękę. Chyba przez cały czas od chwili naszego poznania nigdy nie wymówił mojego imienia. Odwróciłam si?. – Nie możemy tego tak zostawić. Wiesz o tym. – Nie. Wiem tylko, że mój brat jest zbyt niebezpieczny, by go lekceważyć, i że jesteśmy teraz zdani na jego łaskę. Nie widzisz? Musimy się zachowywać jak obcy sobie ludzie. Ty jesteś malarzem, a ja zamężną córką twojego chlebodawcy. Tylko w ten sposób będziemy mogli się uratować. Odwróciłam się znów do ściany, ale pędzel zbyt mocno drżał mi w dłoni, bym mogła nim wykonać pierwsze pociągnięcie. Ścisnęłam go mocniej i zmusiłam rękę do uspokojenia, łatwiej niż serce. Czułam, jak mnie otacza jego pragnienie. Jedyne, co mogłam teraz zrobić, to odwrócić się do ściany i dać się nim otulić. Pociągałam pędzlem po murze i tak wyrażałam swoją tęsknotę. Po chwili dołączył do mnie i kiedy przyszła do kaplicy moja matka, by mnie zabrać, zastała nas, jak malowaliśmy obok siebie. I choć nic nie powiedziała, tej nocy odesłała Erilę do pokoju służbowego i spała razem ze mną w moim dawnym pokoju, gdzie była tak czujna, że nawet ja, która zawsze miałam odwagę, by się wybierać na nocne spacery, nie podjęłabym takiego ryzyka pod jej półprzymkniętym okiem. XXXVII Poświęcenia kaplicy dokonał biskup, który zatrzymał się potem u nas na krótką chwilę, pojadł sobie, popił i odszedł ze zwojem wspaniałego sukna oraz srebrnym kielichem mszalnym. Zapewne musiał to wszystko dobrze ukryć, bo gdyby aniołowie się dowiedzieli o takim darze, odebraliby mu go z jego pałacu i wywieźli na swoim wózku, nim zdążyłby odmówić zdrowaśkę. Ksiądz, który odprawił potem mszę, spowiadał Tomasa. Był z dawien dawna przyjacielem rodziny mojej matki. To on nauczał mnie katechizmu i wysłuchiwał moich dziecięcych spowiedzi. Bóg jedyny wie, jakie grzechy sobie wymyślałam, by sprawić mu przyjemność. Już wtedy miałam skłonności do dramatyzowania i czasami chciałam się wydać bardziej winna, niż w istocie byłam, bo sądziłam, że Pan Bóg zwróci wtedy na mnie więcej uwagi. Ponieważ nigdy porządnie się nie wyspowiadałam, można powiedzieć, że ciążyła na mnie klątwa już od dzieciństwa, ale Bóg, z którym wyrastałam, był dla mnie zawsze bardziej miłosierny niż mściwy i byłam dość mocno kochana, by wierzyć, że i dalej się taki okaże. Jakżeż wielu rodzinom musiał się zatrząść grunt pod nogami przy przejawach jego nowo ujawnionej surowości. Chociaż kiedy się widziało kieszenie biskupa wypchane zapłatą za coś, co było bądź co bądź służbą Bogu, łatwo było dojrzeć, którędy przebiega linia walki. Ksiądz wygłosił krótkie kazanie o zasługach i męczeństwie świętej Katarzyny, potędze modlitwy, bogactwie fresków i radości wyrażonego w nich Słowa Bożego, choć jego zachwyt nad nimi miarkowała obecność Luki który siedział w drugiej ławce z nader kwaśną miną. Mój brat mocno przytył w służbie mnicha – słyszałam, że groźba głodu wywołała w ostatnich tygodniach znaczny przypływ ochotników do aniołów Savonaroli – i miał wygórowane poczucie własnej wartości. Wymieniliśmy ze sobą kilka zdawkowych, ale przyjaznych zdań, póki nie poruszyłam tematu klątwy papieskiej i zamieszania, jakie musiała wzbudzić wśród stronników mnicha Wtedy Luca wybuchł wściekłym gniewem, twierdząc, że Savonarola jest bojownikiem o sprawę ludu, co oznacza, że jedynie Bóg ma prawo nie dopuścić go do ambony i że będzie dalej wygłaszał kazania, gdzie i kiedy zechce, nie zważając na żadne rozkazy od właściciela największego rzymskiego burdelu. Elokwentny wywód mojego brata o zepsuciu tradycyjnego Kościoła wyrażał tak skrajne poglądy, uzasadnione jasno i żarliwie – co samo w sobie można uznać za zasługę człowieka, który go tego nauczył – że wszelki kompromis między dwiema stronami wydawał się niemożliwy Jednak gdyby Savonarola dalej wygłaszał kazania, papież nie mógłby znieść takiego zagrożenia dla swojej władzy i powagi. Czy użyje siły, by zmiażdżyć przeciwnika? Na pewno nie. Skończyłoby się to czymś w rodzaju nowej schizmy. Chociaż nie mogłam znieść myśli o Kościele wypowiadającym wojnę sztuce i pięknu, czy miało to oznaczać, że się godzę na sprzedaż odpustów czy pochwalam fakt, że biskupi i papieże przepompowują bogactwa kościelne do kieszeni swoich nieślubnych dzieci? Jednak rozłam był nie do pomyślenia. Jedna ze stron musiała się poddać. Rozejrzałam się po reszcie mojej rodziny. Matka i ojciec siedzieli w pierwszej ławce; jej wyprostowane plecy skłaniały, jego, by trzymał się prościej. Była to chwila, o której marzył. Choć może ubywało nam bogactwa głowy trzymaliśmy podniesione, prócz Tomasa, który siedział osobno pogrążony w ubolewaniach nad sobą, bardziej przejęty swoją brzydotą niż dawniej swoją urodą. Obok siedzieli Plautilla i Maurizio, krzepki i bez wyrazu a dalej mój mąż i ja. Zwykła florentyńska rodzina. Ha! Gdyby się dobrze wsłuchać, można było usłyszeć chóralny syk naszych grzechów i zakłamania wydobywający się z naszych dusz. Malarz stał z tyłu i czułam na sobie jego wzrok. Spędziliśmy ten ranek jak dwa strumienie zdążające do jednej rzeki, zbliżające się do siebie, ale ani na chwilę niepołączone. Tomaso śledził nas jastrzębim wzrokiem, ale zapomniał o nas, kiedy pojawił się Cristoforo. Spotkali się na krótko na dziedzińcu, przy stole uginającym się od napojów i zakąsek, obaj napięci jak konie wyścigowe. Udawałyśmy z matką, że niczego nie zauważamy. Prawie ze sobą nie rozmawiali, a kiedy nas wezwano do kaplicy, Tomaso się zerwał, odwrócił na pięcie i niemal biegiem wypadł z dziedzińca. Wolałam nie śledzić wzroku mojego męża, ale nie mogłam nie zauważyć wyrazu twarzy Luki, kiedy go mijali. Przypomniałam sobie uwagę matki o Tomasie, jaką rzuciła już dawno temu: krew jest gęstsza niż woda. Ale czy jest gęstsza niż wiara? – Miałaś rację co do tego malarza. – Po powrocie do swego domu siedzieliśmy z mężem w zaniedbanym ogródku, patrząc, jak zapada zmrok, oboje nie bardzo wiedząc, o czym mamy mówić. – On ma talent. Choć zważywszy na atmosferę tego miasta, powinien raczej udać się do Rzymu lub Wenecji, by znaleźć sobie następne zamówienie. – Urwał. – Dobrze, że nie przewróciło ci się od tego w głowie. Długo mu pozowałaś? – Przez kilka popołudni – powiedziałam. – Ale to było dawno temu. – Tym bardziej należy go pochwalić. Uchwycił w tobie zarówno dziecko, jak i kobietę. Co się stało, że tak brutalnie się okaleczył? No tak. Mój mąż został dokładnie poinformowany. – Utracił chwilowo wiarę – powiedziałam spokojnie. – Och, biedna duszyczka! A ty mu pomogłaś ją odnaleźć? No tak, coś w ten sposób uratowałaś, Alessandro. Jest w nim wiele słodyczy. Szczęściem, miasto go nie zepsuło. – Zamilkł na chwilę. – Musimy teraz o czymś pomówić... jeżeli jeszcze o tym nie wiesz. Zakażenie, na które cierpi Tomaso... jest zaraźliwe. – Czy chcesz mi powiedzieć, że jesteś chory? – Poczułam, że żołądek mi się ściska ze strachu. – Nie. Chcę ci powiedzieć, że oboje możemy być chorzy. – W takim razie skąd on się tego nabawił? – spytałam szorstko. Roześmiał się, choć w jego śmiechu nie zabrzmiała wesołość. – Moja droga, nie ma po co pytać. Zakochałem się do szaleństwa w twoim bracie, kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy trzy lata temu w jakiejś szulerskiej melinie nieopodal starego mostu. Miał wtedy piętnaście lat i był dziarski jak młody źrebak. Pewnie to niemądre z mojej strony żywić nadzieję, że takie zauroczenie może na zawsze pozostać wzajemne. – No tak, mogłam ci o tym powiedzieć – rzuciłam. – Kiedy się o tym dowiemy? Wzruszył ramionami. – Ta choroba jest czymś nowym dla nas wszystkich. Jedyna nadzieja, że jak się zdaje, ludzie od niej nie umierają. Nic o niej nie wiadomo i nie pomagają na nią żadne lekarstwa. Tomaso zapadł na nią szybko, ale może zaraził się nią już wcześniej. Nikt nie wie. Pomyślałam o tym rajfurze wiszącym na moście Świętej Trójcy z wnętrznościami wywleczonymi na ziemię i o tym, że miała to być kara między innymi za dostarczanie Francuzom czego tylko zapragnęli. I znów zadziwił mnie morderca. Jakiż tkwi w nim przymus wymierzania sprawiedliwości. I jaka wściekłość! – Ale jest jeszcze gorzej – powiedział cicho. – Nowa zaraza pojawiła się w mieście. Spojrzałam na niego, a on spuścił oczy. – O dobry Jezu! Nie! Kiedy? – Jakiś tydzień temu, może dawniej. Pierwsze ofiary przywieziono do kostnicy przed kilku dniami. Władze będą próbowały to zataić, póki się da, ale wkrótce będzie o tym głośno. I choć żadne z nas nie wypowiedziało tego słowa, zawisło ono w powietrzu, wślizgiwało się pod drzwiami i między ramy okienne, na ulice i do każdego domu w obrębie murów miasta, a strach przed nim był jeszcze bardziej zaraźliwy niż sama choroba. Czyżby Boga tak poruszyła florentyńska pobożność, że postanowił oddanych sobie wyznawców powołać bezpośrednio do siebie, czy też... Nie, o innym „czy” strach nawet pomyśleć. XXXVIII Zaraza pojawiła się tak samo jak zawsze, ni stąd, ni zowąd, bez żadnego uprzedzenia, zapowiedzi, jakie szkody może wyrządzić ani jak długo będzie szaleć. Była jak pożar, który może zniszczyć pięć albo pięć tysięcy domów, w zależności od tego, skąd powieje wiatr. Miasto jeszcze nosiło blizny po wielkim pomorze, który się wydarzył półtora wieku temu i wytracił niemal połowę jego mieszkańców. Pomarło wtedy tak wielu mnichów, którzy padali w swoich celach jak muchy, że spowodowało to swoisty kryzys wiary, i dotąd w kościołach i klasztorach pozostało pełno malowideł z tamtych czasów przedstawiających wizje Sądu Ostatecznego i bliskość piekieł. Ale przecież obecna Florencja była inna. Było to Boże Państwo rządzone przez wielkiego kaznodzieję i strzeżone przez anielską armię. Jeżeli wrzody można było uważać za zasłużoną karę dla grzeszników, nawet za publiczne wyznanie rozwiązłości swego życia, to z zarazą była całkiem inna sprawa. Jeżeli istotnie była ona pokaraniem boskim, to co takiego uczyniliśmy, by na nią zasłużyć? Na to pytanie Savonarola musiał dać odpowiedź. Wieści o jego powrocie na ambonę szerzyły się równie szybko jak zaraza. Dałabym wszystko, żeby usłyszeć jego kazanie, ale choć zaraza w istocie zrównuje wszystkich, okazuje wyraźną łaskawość wobec słabych. Gdyby chodziło jedynie o mnie, podjęłabym ryzyko, by zaspokoić swoją nienasyconą ciekawość, ale teraz musiałam myśleć także o dziecku, i w końcu poszłam na ustępstwo, towarzysząc w powozie Cristoforowi w drodze do kościoła, by przyjrzeć się tłumom, a potem, kiedy on wszedł do środka, wracając do domu. Dla wszystkich było widoczne, że tłum się przerzedził. Były po temu oczywiście dobre racje – lęk przed zakażeniem, a nawet sama choroba. Byłoby nieostrożnością stwierdzić, że to może zanikają wpływy samego kaznodziei. Po powrocie z kościoła mój mąż powiedział, że zapał Savonaroli nie przygasł i że wszyscy, którzy go wysłuchali, poczuli bez wątpienia, jak znów w ich brzuchach płonie boski ogień. Ale na ulicach, gdzie nie docierał jego głos, nie wszyscy byli chorzy. Niektórzy wydawali się znużeni i cierpiący na inne bóle brzucha, tym razem z głodu. Trudno było odróżnić jedno cierpienie od drugiego. Prawdą było, że chociaż miasto nadal kochało tego mnicha, podziwiało jego odwagę i cieszyło się swoją bliskością Boga, to jednak chciało także jeść. Albo przynajmniej poczuć się trochę mniej nieszczęśliwe. Mój mąż rozwinął przede mną elegancki wywód na ten temat. Kiedy Medyceusze byli u władzy, powiadał, skoro nie mieli bliższego niż inni dostępu do Boga (choć mieli znacznie więcej pieniędzy), zastosowali prostą taktykę, by zdobyć sobie ludzi. Jeśli nie mogli dać im zbawienia, mogli przynajmniej zaofiarować im widowisko, coś, co sprawiało, że nawet najbiedniejsi mogli poczuć się lepiej, być dumni ze swego miasta, dumni z jego barwnego widoku, choćby owa barwność nie wykraczała poza samą uroczystość. A nie było przy tym w tych wydarzeniach nic bezbożnego. W najmniejszym stopniu. Rozumiano je jako wyraz wdzięczności do Boga i oddanie Mu chwały. Tak odczuwali je wszyscy. Na turniejach, zawodach i paradach wszyscy mieli szczęśliwe twarze, było głośno, wesoło, a nawet rozpustnie. A cokolwiek mogło się zdarzyć podczas takich uciech, zawsze skłaniało do spowiedzi następnego dnia. W ten sposób ludzie na krótko zapominali o tym, czego nie mają, i póki na dłuższą metę działo się im coraz lepiej (a przynajmniej nie gorzej), to chyba im to wystarczało. Panowanie tego rodu było tak barwne i napawało taką ufnością, że ludzie czuli, iż pod Medyceuszami żyje się im pełną piersią, co oznaczało coś innego niż tylko przygotowywanie się do śmierci. Takie świeckie obchody były oczy wiście nie po myśli Savonaroli. W Nowej Jerozolimie miało nie być żadnych karnawałów ani turniejów. I choć namiętnie mówił o radości pochodzącej od Boga, to ponieważ jego Bóg był tak surowym nadzorcą, jednego i drugiego zaczęto kojarzyć z cierpieniem. A chociaż cierpienie oczyszcza, po jakimś czasie staje się czymś ponurym. A kiedy człowiek staje się ponury, zaczyna rozmyślać coraz głębiej o swoich zgryzotach, a wtedy sprawy wydają się jeszcze gorsze, niż są w rzeczywistości. Jak zatem można lepiej przegnać ponurość niż przez widowisko religijne, wydarzenie, które mówi o Bogu, ale także służy rozjaśnieniu codziennej ciężkiej do zniesienia egzystencji? Uczynieniu jej mniej ponurą. Muszę przyznać, że Palenisko Próżności to był natchniony pomysł. A Savonarola ogłosił go z ambony w nieodparcie przekonujący sposób. Jeżeli Florencja cierpi, to dlatego iż Bóg ją wybrał spośród wszystkich innych i jej droga do Niego stała się przedmiotem Jego osobistej troski. Tak jak on, Savonarola, biczuje i nęka głodem swoje ciało, by stało się doskonałym naczyniem Pańskim, tak i miasto musi zechcieć się poświęcić i złożyć ofiary godne Jego wielkiej miłości. Pozbycie się zbędnych dóbr przyniesie niezmierzone błogosławieństwo. Cóż nam zresztą po wszystkich śmieciach tego świata? Kosmetyki i perfumy, teksty pogańskie, gry hazardowe, nieprzyzwoite dzieła sztuki, wszystko to tylko odciąga naszą uwagę od Boga i umniejsza nasze Jemu oddanie. Oddajcie to wszystko na pastwę płomieni! Niech nasza próżność i opór przeciwko Jego woli do szczętu spłoną i ulecą z dymem. A na ich miejsce przyjdzie łaska. I choć jestem pewna, że sam mnich nigdy nie sięgał myślą tak daleko, takie oczyszczenie mogłoby pomóc w przyniesieniu ulgi biedakom, gdyż tak jak nauczy pokory tych, którzy mieli za dużo, tak tym, którzy nie mieli nic, przyniesie pociechę, że nikt inny nie posiądzie tych dóbr. Przez następne tygodnie przedmioty zbytku zgromadzone przez aniołów utworzyły wielki ośmioboczny stos na środku Piazza delia Signoria. Erila i ja przyglądałyśmy się mu z mieszaniną podziwu i przerażenia. Nie można było zaprzeczyć, że miasto znów ożyło. Wzniesienie tego stosu dostarczyło pracy ludziom, którzy inaczej przymieraliby głodem. Ludzie mieli teraz o czym mówić, był temat do plotek i powód do podniecenia. Mężczyźni i kobiety przeglądali swoje garderoby. Dzieci swoje zabawki. Tak jak dawniej popisywaliśmy się posiadanymi dobrami, tak teraz poznawaliśmy uroki wyrzeczenia. Oczywiście nie wszyscy się tym zachwycali w takim samym stopniu. W istocie było wielu takich, którzy gdyby się mogli kierować swoimi własnymi przekonaniami, woleliby nie uczestniczyć w tej akcji. Ale u takich pojawiali się aniołowie, co było zresztą samo w sobie zręcznym posunięciem, gdyż młodociana armia Pana Boga ostatnio raczej się rozpróżniaczyła, niewiele mając do roboty w mieście nękanym głodem i chorobą. Niektórzy mieli większą siłę przekonywania niż inni. Savonarola podczas swoich rządów zapalił niektóre młode duszyczki do uprawiania krasomowstwa i można było spotkać takich, których słowa olśniewały jak złoty napis wychodzący z ust archanioła Gabriela w scenie zwiastowania. Kiedyś widziałam jednego, który namówił pewną elegancką kobietę, by mu oddała swoją złotą bransoletę i przyznała się, że nosi podkładkę ze sztucznych włosów pod kokiem. Rozeszli się potem oboje radzi z tego spotkania. Aniołowie przetaczali wózki ulicami, a na wierzchu pierwszego z nich widniała urocza statuetka Donatella przedstawiająca małego Jezusa. Śpiewali hymny i odwiedzali po kolei każdy dom i każdą instytucję, pytając, czego by chciano się wyrzec. Wytworzył się nawet w niektórych miejscach pewien rodzaj snobizmu, kiedy jedna rodzina chciała w wyrzeczeniach prześcignąć inne. W innych ich odwiedziny wyglądały niemal jak interwencja inkwizycji. Aniołowie wykonywali swoje zadania, wybierając co bogatsze rodziny, by dały dobry przykład, Jeśli dano im dosyć, dziękowali i szli dalej. Jeśli nie, wchodzili do środka, by się rozejrzeć. Oczywiście pozbywanie się dostatków było dobrowolne, ale kiedy młodzi chłopcy się spieszą, to przecież mogą się zdarzyć takie przypadki jak rozbicie kryształowego wazonu z Murano czy podarcie gobelinu, a lęk przed nimi skłaniał wiele rodzin do większej, niżby się chciało, szczodrobliwości. Nawet podczas inwazji na Florencję nasi wrogowie zachowywali się oględniej, a jednak nie było takiego zucha, który by się odważył wymówić słowo „grabież” w ich obecności. Tego rana, kiedy przyszli do naszego domu, siedziałam przy oknie na piętrze, oglądałam ich przemarsz przez ulicę i słuchałam ochrypłych śpiewów – zbyt wiele fałszywych głosów mąciło te anielskie pienia – z towarzyszeniem perkusji skrzypiących kół ich wózków. Zasady, według których uznawano dzieła sztuki za nieprzyzwoite, były dobrze znane. W domach, gdzie są młode dziewczęta, nie może być żadnych wyobrażeń nagich mężczyzn i kobiet. A ponieważ w większości domów były młode kobiety, choćby służące, można było bardziej lub mniej bezwzględnie to prawo stosować. Zgodnie z tymi normami galeria rzeźb mojego męża będzie uznana za nieprzyzwoitą. Teraz drzwi do niej zostały zamknięte na klucz, który on miał przy sobie, a na dziedzińcu stała już przygotowana skrzynia z ofiarami: jakieś strojne, a wyszłe już z mody ubrania, jakieś karty do gry, różne bibeloty i ogromne brzydkie lustro w pozłacanych ramach, świadczące raczej o złym guście niż o złej wierze. Obawiałam się, że to może nie wystarczy (zrobiłam się w czasie ciąży bardziej lękliwa), ale Cristoforo zachował zimną krew. Chociaż wśród tych, co są obecnie przy władzy, dowodził mi, są tacy, którzy niewątpliwie wiedzą o jego zbiorach, nie będą się z tego zwierzać byle komu. W tak niepewnej atmosferze jak obecna, powiedział, losy szybko się zmieniają, a przezorni politycy zawczasu wywęszą zalążki niezgody na obecny stan rzeczy. Kiedy pojawili się przed naszym domem, otworzyliśmy im na oścież bramę, a podczas kiedy Filippo dźwigał przygotowane dla nich skrzynie, Erila wyniosła im tacę z napojami. Na wierzchu wozu siedział siedemnastoletni, może osiemnastoletni chłopak, po kolana zanurzony w książkach i ubraniach, układający te skarby, żeby zrobić miejsce na nowe. Patrzyłam, jak odrzuca na bok malowany na desce obraz przedstawiający nagie nimfy i satyrów tak brutalnie, że pękł i osypała się farba z jego powierzchni. Powiadano, że nie tylko opiekunowie i miłośnicy sztuki wyzbywali się jej dzieł, ale także sami artyści, z Fra Bartolommeo i Sandro Botticellim na czele. Botticelli był już oczywiście starcem i bardziej mu mogło zależeć na zaskarbieniu miłości Pana Boga niż jakiegokolwiek mecenasa, chociaż mój mąż nadmienił, że jeśli chce się dostać do raju, to powinien się wyspowiadać z czegoś więcej niż tylko z cielesnych grzechów z kobietami. Co do mnie, nie mogłam zapomnieć opisu Cristofora jego Wenus zrodzonej z morskiej fali i cieszyłam się, że takie obrazy są ukryte gdzieś na prowincji. Przynajmniej na tych nimfach i satyrach leżących na wózku historia nic nie straci – kobiece nogi były za krótkie w stosunku do ich korpusów, a ich ciała wyglądały jak niewypieczone ciasto. – Hej, paniusiu, czy masz coś do spalenia? Jakiś koralowy naszyjnik albo wachlarz z piór? Był to przystojny chłopak w dość czystej szacie i o starannie przystrzyżonych włosach. W tamtej dawnej Florencji po pijackiej nocy spędzonej w mieście wyśpiewywałby serenady pod moim oknem. Szczególnie, że ze swojego miejsca w żaden sposób nie mógł dostrzec wielkości mojego brzucha. Pokręciłam głową, ale nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu. Może ze zdenerwowania. – A te grzebienie we włosach? Chyba widzę tam perły na ich brzegach. Dotknęłam czubka głowy. Erila upięła mi włosy dziś rano, ale nie mogłam sobie przypomnieć, jaką zrobiła mi fryzurę. Na pewno nic szczególnie rzucającego się w oczy. Niemniej jednak wyciągnęłam te grzebienie i uwolnione włosy opadły mi na plecy. Patrzył na to, szczerząc do mnie zęby w uśmiechu. Jego uśmiech okazał się zaraźliwy. Może nawet aniołowie nużą się cnotliwością. Rzuciłam mu grzebienie, a on je chwycił z podskoku. Jego towarzysze na dole rozprawiali, czy mają wejść do środka, by poszukać czegoś więcej. – Chodźmy już – krzyknął, rzucając mi jeszcze jeden szybki uśmiech. – Jak będziemy tak tracić czas w każdym domu, to nie zdążymy na ognisko. Kiedy wózek potoczył się dalej, przysięgłabym, że widziałam, jak wsuwa grzebienie do swojej kieszeni. Następnego dnia stos był tak wielki jak gmach. O północy podpalono pęki otaczającego go chrustu i obwieszczono tę chwilę całemu miastu dźwiękami fanfar, biciem w kościelne dzwony i zbiorowym śpiewem wielkich zgromadzonych na placu tłumów. Ale nie wszystkich głosy wzbijały się do nieba. Chociaż plac był pełen ludzi, byli wśród nich tacy jak my, którzy przyszli pogapić się na gapiów, a nie po to, by uczcić to wydarzenie. Kiedy stałyśmy tam wepchnięte w tłum, zobaczyłyśmy z Erilą coś, co napełniło nas rozpaczą. Przed paru dniami pewien wenecki kolekcjoner wysłał posłańca do Florencji, oferując jej sumę dwudziestu tysięcy florenów za uratowanie od płomieni dzieł sztuki. Odpowiedzią dla niego była teraz przedstawiająca go kukła umieszczona na samym wierzchu stosu. Wystrojono ją w najlepsze ubranie, głowę pokryto tuzinem sztucznych podkładów pod kobiece włosy i nafaszerowano ją fajerwerkami. Kiedy dosięgły jej płomienie, sztuczne ognie po kolei wybuchały, a sama kukła podrygiwała ku uciesze ryczącego tłumu. Słyszałam później ludzi, którzy się zaklinali, że czuli swąd palonych włosów. A wzbudziło to taką wesołość i takie podniecenie, że łatwo było przewidzieć, iż jest to tylko sprawą czasu, a zaczną się palić także ludzkie ciała. Prowadzone przez dominikanów i anioły śpiewy i modły rozlegały się przez cały dzień. Ale każdy, kto miał oczy do patrzenia, mógł dostrzec, że wśród wiwatujących nie ma pewnych przedstawicieli Kościoła, franciszkanów. Widząc, że zjednywanie sobie szerokich mas przez Savonarolę podważa ich tradycyjne wpływy wśród ubogich, zaczęli się sprzeciwiać jego władzy. Ale w niczym nie osłabili jego triumfu. Ognisko płonęło długo w noc. W następnych dniach popioły naszych dostatków opadły szarym śniegiem na miasto, pokrywając listwy okienne, brudząc nam ubrania i napełniając nasze nozdrza przykrym zapachem zwęglonej sztuki. I wtedy, jak się dowiedzieliśmy, papież rzucił klątwę na mnicha. XXXIX Kiedy dekret papieski dotarł do Savonaroli, ten wziął bicz oraz modlitewnik i zamknął się w swojej celi w San Marco. Nic nie będzie robił ani się nie odezwie, póki Bóg do niego bezpośrednio nie przemówi. Tak jak przedtem niemal wszyscy wierzyli w jego posłannictwo, tak teraz odezwały się szmery przeciw niemu. Papież, jakkolwiek może błądzić, jest jednak namiestnikiem Boga na ziemi, a bez należytego szacunku do władzy, jak może być bezpieczne jakieś państwo lub rząd? Podczas kiedy on się modlił, zaraza wytracała wiernych. Nie oszczędziła nawet jego klasztoru, gdzie szerzyła się tak gwałtownie, że dotknęła wielu mnichów. W tym czasie wyznawcy idei Nowej Jerozolimy działali ze wzmożoną gorliwością, szukając wszędzie wrogów. Pederastów, latem zatrzymanych i osadzonych w więzieniu, wodzono teraz po ulicach i publicznie batożono i okaleczano na głównym placu miasta. Jeden z tych mężczyzn, jak mówił mój mąż, jego znajomy, teraz poznany z nazwiska jako Salvi Panizzi, został uznany za chronicznego przestępcę i skazany na stos. Ale kiedy już miał być poddany męce strappado, w ostatniej chwili miasto się zlękło takiego publicznego pohańbienia i zamieniono mu karę na grzywnę i dożywotnie zamknięcie w domu wariatów. Na Boże Narodzenie Savonarola dał wyzywającą odpowiedź papieżowi, odprawiając uroczystą mszę w katedrze. Był tak wychudzony, że wyglądał jak szkielet przybrany w ornat, a jego nos był tak ostry jak kosa śmierci. Ale głos miał jak armatnia kanonada, był w nim ogień i siła. Papież szybko zareagował. Wysłał poselstwo do Signorii i zażądał, żeby albo sama uwięziła tego „syna niegodziwości”, albo odesłała go w łańcuchach do Rzymu. W razie nieposłuszeństwa całe miasto poczuje jego gniew. Podczas gdy rząd się wykręcał od spełnienia rozkazów papieskich, Savonarola odpowiedział jednocześnie obu stronom. Jego słowa, które padły z ambony, rozniosły się po całym mieście, powtarzane z ust do ust: „Powiedzcie tym wszystkim, którzy pragną się wywyższyć, że już się dla nich przygotowują miejsca – w piekle. I powiedzcie im także, że jeden z nich ma już w piekle zapewnione miejsce”. Nie ma żadnych świadectw, co odpowiedział na to papież. Nie potrafię sobie już przypomnieć dokładnej chronologii wypadków następnych miesięcy. Niekiedy zgryzoty i nieszczęścia spadają z taką siłą, że człowiek się ugina pod ich ciężarem i sam już nie wie, co się z nim dzieje. Wiem jednak, że zaraza spadła na nasz dom rankiem Nowego Roku. Pierwszą jej ofiarą stała się młodsza córeczka kucharza. Było to siedmio-czy ośmioletnie maleństwo i choć robiliśmy wszystko, co można, umarła po trzech dniach. Następny był Filippo. Ten umierał dłużej i ogromnie było mi go żal, bo ani nie mógł słyszeć naszych słów pociechy, ani nam powiedzieć o swoich cierpieniach. Leżał półomdlały, coraz słabszy, przez dziesięć dni i wreszcie umarł w nocy, kiedy nikogo przy nim nie było. Kiedy Erila przyniosła mi tę wiadomość następnego rana, wybuchnęłam płaczem. Tego dnia po raz pierwszy posprzeczałam się z moim mężem. Chciał wysłać mnie z miasta do wód na południe albo w góry na wschód, gdzie, jak mówił, powietrze będzie czystsze. Co dzień zażywałam przeciw zakażeniu podawaną mi przez Erilę dawkę aloesu, mirry oraz szafranu i nabrałam sił, kiedy skończyły się wymioty, ale wciąż jeszcze nie doszłam do siebie i mimo całej swojej ciekawości, chyba dałabym się mu przekonać, gdyby nie zaskoczyły nas nowe wypadki. Siedzieliśmy jeszcze zamknięci w pokoju omawiając tę sprawę, kiedy przyszedł posłaniec z domu moich rodziców. Kartka była zapisana ręką mojej matki: Mała llluminata umarła na gorączkę. Chciałabym pojechać do Plautilli, ale Twój ojciec jest chory i obawiam się przenoszenia zarazy z jednego domu do drugiego. Jeżeli jesteś zdrowa i czujesz się zdolna do niej pojechać, to zrób to. Twoja siostra Cię teraz potrzebuje. Nie mam nikogo innego, kogo bym mogła o to poprosić. Dbaj o siebie i o to maleństwo, które w sobie nosisz. Plautilla, odkąd niemal rok temu wysłała Illuminatę z mamką na wieś, niezbyt często ją widywała. To nie pierwszy ani ostatni raz dziecko nie przeżywało odstawienia od piersi, a moja siostra, która, o ile wiem, przez całe życie znacznie bardziej się przejmowała sprawami powierzchownymi niż głębokimi, już miała następne w drodze. Muszę zatem ze wstydem przyznać, że nie byłam przygotowana na to, co zastałam. Gdy tylko wysiadłyśmy z powozu, dobiegły nas odgłosy jej boleści. Na twarzy jej pokojowej, która zbiegła ze schodów, by nas powitać, obie z Erilą dostrzegłyśmy przerażenie. Kiedy weszłyśmy na górny podest, otworzyły się drzwi do sypialni, z których wynurzył się patrzący błędnym wzrokiem Maurizio. Za nim to wznosił się, to opadał jęk zawodzenia Plautilli. – Dzięki Bogu, żeś przyjechała – powiedział. – Tak jest od chwili, kiedy dziś rano przyszła ta wiadomość. Jest niepocieszona. Obawiam się, że może się rozchorować i stracić także i to dziecko. Weszłyśmy z Erilą po cichu do pokoju. Siedziała na podłodze z rozpuszczonymi włosami, w rozchełstanej na piersiach sukni obok pustej kołyski, już przygotowanej dla nowego dziecka. Brzuch miała większy niż mój, a twarz zalaną łzami. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek ją widziała tak zaniedbaną i rozczochraną. Usiadłam ciężko obok niej, w spódnicy zadartej do góry na sterczącym brzuchu, tak że wyglądałyśmy obie jak ptaszyska z nastroszonymi piórami. Ale kiedy wyciągnęłam do niej rękę, odwróciła się ode mnie i krzyknęła piskliwie: – Nie dotykaj mnie! Nie dotykaj mnie! Wiem, że to on po ciebie posłał, a ja nie chcę, by mnie pocieszano. Wiedziałam, że tamta kobieta ją zabije. Miała takie dziwne oczy. Maurizio musi do niej pojechać i przywieźć ciało. Nie pozwolę, by nas oszukała, wydając nam jakiegoś nędznego trupka ze wsi, a sama miała zachować Illuminatę dla siebie. Och, gdybyśmy oddali więcej rzeczy na spalenie. Mówiłam mu, że to nie dosyć. Że Bóg nas ukarze za nasze skąpstwo. – Och, Plautillo, to nie ma nic wspólnego z Paleniskiem Próżności, to zaraza... Ale ona zatkała sobie uszy dłońmi i gwałtownie potrząsała głową. – Nie, nie! Nie chcę cię słuchać. Luca powiedział, że będziesz próbowała mną zachwiać swoimi słowami. Nic nie wiesz. Rozum mówi swoje, a dusza cierpi. Dziwię się, że On cię jeszcze ciężej nie doświadczył. Luca mówi, że to tylko sprawa czasu. Powinnaś patrzeć na dziecko, jak z ciebie się wydostaje. Jeśli nie będzie zdrowe, nie ma lekarstwa, które by mogło je uratować. Zerknęłam na Erilę. Będąc tak mocno przywiązana do mnie, nigdy nie znajdowała wiele czasu dla mojej siostry i mogłam wyczuć, jak źle teraz znosi jej histerię. Jeśli nie da się jej opanować, przemawiając do rozumu, musimy znaleźć jakiś inny sposób. Tyle jej przekazałam wzrokiem. Kiwnęła głową i cicho wyszła z pokoju. – Plautillo, posłuchaj mnie – powiedziałam i choć mój głos nie był bynajmniej tak donośny jak jej, z pewnością go usłyszała. – Jeżeli to naprawdę jest z Bożego wyroku, to twój żal sam w sobie jest próżny. Jak będziesz się dalej tak zachowywać, to możesz poronić i przyczynić się do jeszcze jednej śmierci. – Nic nie rozumiesz. Wydaje ci się, że rzeczy są takie, jak ty je widzisz. Myślisz, że wszystko wiesz. Ale tak nie jest. Nigdy nie wiedziałaś i nie wiesz teraz. – Znów podniosła głos do gniewnego krzyku. Pozwoliłam jej szlochać przez chwilę, zmieszana namiętnością jej napaści na mnie i jej cierpieniem. – Posłuchaj – powiedziałam łagodniej, kiedy jej łkania na chwilę przycichły. – Jedno, co wiem, to że ją kochałaś. Ale nie możesz się o nic winić. Nie mogłaś nic zrobić, by ją uratować. – Nie... Mylisz się. – Urwała. – Och, nie powinnam była schować swoich pereł. Już byłam gotowa je oddać, ale... takie są śliczne. Luca mówi, że wyznanie naszych słabości zbliża nas do Boga. Ale czasami nie wiem, czego On od nas chce. Modlę się co wieczór i spowiadam się ze swoich grzechów, ale... ja nie jestem stworzona do takich poważnych spraw. Te perły nie są nawet najlepszego gatunku... I nie sądzę, bym mniej kochała Boga, kiedy je noszę... Czyż nie wolno nam zabiegać o to, co nam się podoba? Nie rozumiem. Teraz już płakała ze złości i kiedy wyciągnęłam do niej rękę, nie odtrąciła jej niechętnie. Odsunęłam z jej twarzy pasmo wilgotnych włosów. Skóra jej błyszczała od potu i łez, ale wciąż wyglądała... no tak... bardzo ładnie. – Masz rację, Plautillo. Nie wiem wszystkiego. Żyję za bardzo głową, a za mało sercem. Wiem o tym. Ale wydaje mi się, że jeśli Bóg nas kocha, to nie chce, byśmy się czołgali przed Nim w prochu. Ani przymierali głodem. Ani nawet się oszpecali dla Niego. On chce, żebyśmy do Niego przyszli i nie zamyka nam do siebie drogi. To nie twoje samolubstwo zabiło Illuminatę. Ona umarła na zarazę. Jeżeli Pan zechciał zabrać ją do siebie, to nie dlatego, by cię ukarać, ale dlatego, że tak ją ukochał. Masz prawo ją opłakiwać, ale nie tak bardzo, by sobie samej zaszkodzić. Milczała przez chwilę. – Naprawdę tak sądzisz? – Tak. Tak właśnie sądzę. Myślę, że to, co się teraz z nami dzieje, to jakaś pomyłka. Myślę, że to napełnia nas raczej strachem niż miłością. Pokręciła głową. – Ja... ja nie wiem. Zawsze byłaś taka wygadana. Gdyby tu był Luca, powiedziałby... – Często się widujesz z Luką? Wzruszyła ramionami. – Przechodzi tędy ze swoimi chłopakami. Nie myślę, by się dobrze czuł w domu... A poza tym on zawsze był dla mnie milszy niż ty i Tomaso. Chyba nie czujemy się tacy głupi, kiedy jesteśmy razem. Jej słowa zraniły mnie głębiej niż całe lata jej gniewów i złości na mnie. Ile krzywdy wyrządziłam swoją arogancją mojej rodzinie! – Przykro mi, Plautillo – powiedziałam. – Nie byłam dla ciebie dobrą siostrą. Ale jeżeli mi pozwolisz, to od teraz spróbuję to nadrobić. Pochyliła się ku mnie i zetknęłyśmy się brzuchami. Wyobraziłam sobie Marię i Elżbietę, dwie młode brzemienne kobiety, stykające się brzuchami, kiedy stoją razem w podziwie dla tajemniczych dróg Pańskich – scena przedstawiana na wielu malowidłach ściennych w całym mieście. W pewien sposób miałam rację. Drogi Pańskie są tajemnicze. I chociaż ani Plautilla, ani Alessandra nie poczęły ze świętego nasienia, było w nas jednak pewne ciche objawienie powstałe z miłości, jaką poczułyśmy jedna do drugiej. Siedziałyśmy tak razem, póki nie przyszła Erila z naparem. Plautilla przyjęła teraz go od niej i siedziałyśmy przy niej, póki nie zapadła w sen. A we śnie jej buzia była jeszcze ładniejsza. – Nie wierzę, że tego chce od nas Bóg – powiedziałam, kiedy obie czuwałyśmy nad nią. – Rozdzielać i skłócać rodziny. Ten człowiek niszczy to miasto. – Już nie. – Erila potrząsnęła głową. – Teraz niszczy samego siebie. XL Miało się już dobrze ku wieczorowi, kiedy wyruszyłyśmy do domu. Maurizio chciał, żebyśmy zostały na noc – myślę, że się obawiał, iż sobie nie poradzi z odmienioną żoną – ale obie chciałyśmy wracać do siebie i grzecznie odmówiłyśmy. Miasto wyglądało inaczej niż tamtej nocy, kiedy wiozłyśmy do domu malarza. Mżył drobny kapuśniaczek, a ziąb pogłębiał wrażenie ciemności. Ale taka była pora roku. Nie tylko pogoda się zmieniła. W ostatnich tygodniach, od czasu papieskiej ekskomuniki, dawała o sobie znać opozycja. Mając za sobą potęgę papieża, stronnicy Medyceuszy poczuli się dostatecznie umocnieni, by znów występować publicznie, i młodzi ludzie z rodzin, które skorzystałyby na zmianie, zaczęli znów się pojawiać grupkami na ulicach. Dochodziło nawet do potyczek między nimi a aniołami. Mówiło się, że to oni byli sprawcami tego incydentu w katedrze, kiedy ktoś w nocy wymazał smalcem ambonę, z której następnego rana miał wygłosić kazanie Savonarola. A potem, podczas kazania, spadła na środek nawy wielka skrzynia, rozbijając się na kamiennej podłodze i budząc panikę wśród zgromadzonych. Tym razem głos oporu rozległ się bardziej donośnie niż jego. Aby dostać się do domu z miejsca, gdzie mieszkała moja siostra, musiałyśmy minąć wielki kamienny front pałacu Medyceuszy, teraz splądrowanego i zabitego deskami, potem pojechać na południe od Baptysterium, a później skręcić w Via Porta Rossa. Ulica była pusta, ale w jej połowie dojrzałam przysadzistą postać jakiegoś dominikanina wynurzającego się z jednej z przecznic. Kaptur miał spuszczony, a ręce wsunięte w rękawy. W swoim ciemnym habicie niemal wtapiał się w mrok. Kiedy podjechałyśmy bliżej, zamachał rękami, by nas zatrzymać. Przygotowałyśmy się w duchu na śledztwo. – Dobry wieczór, Boże córy. Pochyliłyśmy głowy. – Jesteście o tak późnej porze na ulicy, zacne siostry. Jestem pewien, że wiecie, iż jest to zabronione przez naszego szlachetnego Savonarolę. Czy jesteście same? – Jak widzisz, ojcze. Ale dokonywałyśmy aktu miłosierdzia – powiedziała szybko Erila. – Siostra mojej pani utraciła dziecko od zarazy. Niosłyśmy jej pociechę i modlitwy. – Skoro tak, wasze przestępstwo nie jest tak wielkie – wymruczał, wciąż kryjąc twarz pod kapturem. – I Bóg was tu zesłał, byście dokonały jeszcze jednego aktu miłosierdzia. Tu blisko jest okaleczona kobieta. Znalazłem ją na progu kościoła. Potrzebuję pomocy, by ją zawieźć do szpitala. – Oczywiście – powiedziałam. – Proszę pojechać z nami i pokazać, gdzie ona jest. Potrząsnął głową. – Ta uliczka jest za wąska na wasz powóz. Wysiądźcie z niego, pójdziemy razem i przyniesiemy ją tutaj. Wysiadłyśmy i uwiązałyśmy konia. Ulica za nami była teraz pusta, a w alejce, na którą wskazał, było czarno jak w studni. Powszechnie panował taki niepokój, że nawet jego habit nie napawał mnie ufnością. Ale zdławiłam w sobie lęk. Szedł szybko przed nami w spuszczonym na oczy kapturze, w habicie przemoczonym deszczem. Jeszcze nie tak dawno dominikanie chodzili po ulicach tak pewnie, jakby do nich należały, ale teraz wyglądało na to, że on niemal się boi, iż go ktoś zobaczy. Niewątpliwie czasy się zmieniły. Z ulicy nieopodal usłyszałam jakiś krzyk. Zdumienia, a może bólu. Potem wybuch śmiechu. Zerknęłam niespokojnie na Erilę. – Jak to jeszcze daleko, ojcze? – spytała, kiedyśmy skręcili w Via delie Termę tylko po to, by się znowu zanurzyć w mrok jakiejś wąskiej uliczki. – To już tutaj, moje dziecko, tu w Santi Apostoli. Czy nie słyszycie jej krzyków? Ale ja nic nie słyszałam. Przed nami na lewo zamajaczyło wejście do kościoła. Jego ciężkie drzwi były zatrzaśnięte. Przed nimi mogłyśmy rozpoznać jakąś pogrążoną w mroku leżącą na schodach kobiecą postać, jej głowa była schylona nisko na pierś, jakby była zbyt zmęczona, by ją podnieść. Erila doskoczyła do niej pierwsza i przykucnęła obok. Podniosła rękę, dając mi znak, bym się nie zbliżała. – Ojcze – powiedziała szybko – ona nie jest chora. Ona nie żyje. Tu wszędzie wokół niej jest krew. – Och, nie, nie. Przecież jeszcze się ruszała, kiedy od niej odchodziłem. Próbowałem zatamować jej krew. – Uniósł w górę ramiona, a spod opadłych rękawów habitu mimo ciemności dostrzegłam na nich krwawe plamy. Przykląkł przy niej. – Biedne dziecko. Biedna droga dziecina. Przynajmniej jest już u Boga. Może jest już u Boga, ale musiała to być bolesna podróż. Poprzez ramię Erili mogłam dostrzec krwawą miazgę na jej piersi. Po raz pierwszy od paru miesięcy poczułam napływ śliny do ust. Erila szybko zerwała się na nogi. Widziałam, że także jest wstrząśnięta. Mnich spojrzał na nas obie. – Musimy się za nią modlić. Choćby nie wiadomo jak nędzne było jej życie, naszymi śpiewami i modlitwami zapewnimy jej zbawienie. I zaczął śpiewać ochrypłym głosem. Nagle dojrzałam w nim coś znajomego. Ten ciemny płaszcz i echo głosu w innej chwili ciemności, kiedy także oblewałam się potem ze strachu. Cofnęłam się mimo woli. Przerwał śpiew. – No, siostry – a tym razem jego głos zabrzmiał ostro – obie na kolana! Ale Erila ustawiła się zdecydowanie między nim a mną. – Przykro mi, ojcze. Nie możemy tu zostać. Moja pani jest brzemienna i jeżeli jej zaraz nie zabiorę do domu, to się przeziębi. To nie jest odpowiednia pogoda dla ciężarnej, by przebywała poza domem. Spojrzał na mnie, jakby mnie zobaczył dokładnie po raz pierwszy. – Brzemienna? A czy ze zbożnego poczęcia? – Kiedy to mówił, opadł mu kaptur i teraz dostrzegłam jego bladą szeroką twarz pokrytą dziobami po ospie. Jak pumeks, pomyślałam. Dominikanin z twarzą jak pumeks, który uważa Florencję za ściek wszelkiego zła. Jak dawno już Erila mi o nim opowiadała. Wiedziałam, że ona to także pamięta. – Istotnie, z jak najbardziej zbożnego – odpowiedziała za mnie i odepchnęła mnie nieco do tyłu. – I jest już bliska rozwiązania. Wyślemy pomoc z naszego domu. To jest całkiem blisko. Wpatrywał się w nią przez chwilę, potem spuścił głowę i zajął się zwłokami. Położył rękę na piersiach kobiety, w najbardziej krwawym miejscu, i zaczął znowu śpiewać. Potykając się, podążyłyśmy do powozu. W nieprzeniknionych ciemnościach Erila mocno trzymała mnie za rękę. Nasze dłonie były lepkie, tak się spociłyśmy ze strachu. – Co tam się stało? – spytałam zadyszana, kiedy weszłyśmy do powozu i koń ruszył pod uderzeniem bata. – Nie wiem. Ale powiem ci jedno. Ta kobieta nie żyła już od pewnego czasu. A on ociekał jej krwią. Kiedy dotarłyśmy do domu, zastałyśmy otwartą bramę, a Cristoforo ze stajennym czekali na nas na dziedzińcu. – Wróciłyście, dzięki Bogu! Gdzieście były? – Przepraszam – powiedziałam, kiedy pomagał mi wygramolić się z powozu. – Miałyśmy pewną zwłokę... – Już wysłałem ludzi, by cię szukali po mieście. Nie powinnaś tak późno przebywać poza domem. – Wiem. Przepraszam – powtórzyłam i wyciągnęłam do niego rękę. Wziął ją i mocno uścisnął. Czułam, jak przepływają przez niego fale niepokoju. – Ale już wróciłyśmy. Bezpieczne. Usiądźmy sobie gdzieś w cieple, a ja ci opowiem, co widziałyśmy dziś wieczorem. – Nie ma teraz na to czasu. – Stajenny siodłał za nim konia. Odczekał chwilę, aż się oddalił. Obok stała Erila. Wyczułam jego wahanie i dałam jej znak, by odeszła. – Co? Co się stało? Powiedz mi? – Jest źle. – Źle? Co może być gorszego niż śmierć i możliwość morderstwa? Ale nie jestem pewna, czy mnie słyszał. – Tomasa aresztowano. – Co? Kiedy? – Zabrano go dziś po południu. – Ale kto... Oczywiście, Luca... Urwałam i w świetle pochodni patrzyliśmy na siebie. Dopiero po chwili mogłam się odezwać. – To na pewno jest tylko ostrzeżenie – szepnęłam. – On jest taki młody. Oni pewnie chcą go tylko wystraszyć. – Nie odpowiedział. – Wszystko będzie dobrze. Tomaso nie jest głupcem. Jeżeli nie starczy mu sił, to na pewno okaże się sprytny. Uśmiechnął się smutno. – To nie jest sprawa siły, Alessandro, to tylko sprawa czasu. – Zamilkł na chwilę. – Nie dość poświęciłem mu uwagi w ostatnich miesiącach. – Powiedział to tak cicho, że nie jestem pewna, czy takie właśnie były jego słowa. – Nie czas teraz na to – powiedziałam z naciskiem. – Może nikt z nas nie poświęcał innym dosyć uwagi. Może to dlatego to wszystko się stało. Ale to nie czas, by się poddawać. Sam tak powiedziałeś. Nie tylko jego głos rozlega się teraz w mieście. Nie odważą się przyjść po ciebie. Twoje imię jest za dobre, a przeciwko nim wznosi się już nowa fala. No, wejdźmy do domu i pogadajmy. Siedzieliśmy razem długo w noc, wpatrując się w ogień kominka, tak jak w te miłe tygodnie po naszym ślubie, póki nie zaczął się we mnie sączyć jad zazdrości. Teraz to on potrzebował pomocy i choć bardzo się starałam, niewiele mogłam zdziałać. Za każdym razem, kiedy zapadał w milczenie, wiedziałam, o czym myśli. Jak to jest, kiedy się wie, że ktoś, kogo się kocha, jest na torturach? Kiedy choćby nie wiadomo jak mocno zatkało się sobie uszy, wciąż się słyszy jego krzyk? Choć nie mogłam uczciwie wyznać, że kocham mojego brata, na myśl, co się może z nim stać, coś aż mi się skręcało w środku. O ileż musiało to być cięższe dla mojego męża, który uwielbiał jego doskonałe ciało i trzymał je w ramionach. Kiedy przejdzie przez strappado, już nie będzie takie doskonałe. – Porozmawiaj ze mną, Cristoforo. Rozmowa ci pomoże. Powiedz mi. Przecież musiałeś myśleć o takiej chwili. Co każdy z was zrobi, jeśli do tego dojdzie. Potrząsnął głową. – Tomaso nigdy się nie martwił o przyszłość. Miał talent do życia teraźniejszością. Potrafił uczynić każdą chwilę tak nasyconą, że można było uwierzyć, że się nigdy nie skończy. – Więc teraz się czegoś nauczy. Nikt nie wie, jak się kto zachowa w godzinie próby. Może zaskoczyć nas oboje. – On się boi bólu. – A któż się go nie boi? Często rozmyślałam o strappado. Chyba każdy musiał o nim myśleć. Kiedy się latem przechodziło pod Bargiello i upał zmuszał do otwarcia okien w kazamatach, można było uchwycić uchem echo krzyków bólu dobiegających z ich wnętrza. A wtedy przyspieszało się kroku i krzepiło przekonaniem, że nie jest to nikt znajomy, że to krzyczy jakiś zbrodniarz lub inny przestępca i że nic się na to nie da poradzić. Ale pozostaje wyobraźnia. Celem tej tortury jest złamanie woli przez pognębienie ciała. Chociaż są miliony innych sposobów – szczypce, ogień, liny i batogi – to rany się uleczą, a blizny zarosną. Ale po strappado, jeśli się je właściwie wykona, nie ma już ratunku. Kiedy się człowiekowi mocno skrępuje ramiona z tyłu, dźwignie się go za nie w górę, a potem opuści ze znacznej wysokości, i znowu, i znowu, to jest tylko sprawą czasu, kiedy popękają mu ścięgna i naderwą się mięśnie, i kości wyskoczą ze stawów. Niektórzy uważają, że to jest godna tortura, gdyż stanowi jakby echo ukrzyżowania. Sposób, w jaki ramiona naszego Pana rozdzierał ciężar Jego ciała zwisającego z krzyża. Różnica jednak jest taka, że od tego się nie umiera. Najczęściej pozostaje się przy życiu. Potem, kiedy się taką ofiarę odcina, podobno pada na ziemię jak szmaciana kukła. Widuje się niekiedy na ulicach takich, co to przeżyli – ludzi z rodzajem porażenia, trzęsących się i wlokących się z trudem, o rozedrganych członkach i kulejących na obie nogi. Bóg obdarzył człowieka ciałem pięknym, ale kruchym. Czytamy w Biblii, że przed wygnaniem z raju nie było bólu, że nasze cierpienia są skutkiem nieposłuszeństwa Ewy. Trudno uwierzyć, że Bóg zesłał taką karę za jedno jedyne przewinienie, chociaż było ono ciężkie. Ból z pewnością istnieje po to, by nam przypominać o przemijalności i niedoskonałości naszego ciała w przeciwieństwie do świetności naszej duszy. Ale i tak wydaje się czymś bardzo okrutnym. – Alessandro! – Och, przepraszam. Zamyśliłam się, patrząc w ogień i nie usłyszałam, co mówisz. – Jesteś zmęczona. Może byś się położyła? Nie ma sensu, byśmy czuwali oboje. Pokręciłam odmownie głową. – Zostanę z tobą. Czy masz jakieś pojęcie, jak długo to może potrwać? – Nie. Jeden z mężczyzn, których ujęli w lecie... widziałem go przed jego wygnaniem... powiedział mi, jak z nim było. Powiedział, że niektórzy od razu sypią nazwiskami, żeby uniknąć tortur. Ale zeznań bez tortur nie uważa się za wiarogodne. – Zeznają zatem dwa razy, przedtem i potem – powiedziałam. – Ciekawe, czy są to zawsze te same nazwiska. Wzruszył ramionami. – Zobaczymy. Zostałam więc z nim razem jeszcze przez jakiś czas, ale tak jak Piotrowi czuwającemu nad Chrystusem w Ogrodzie Oliwnym powieki robiły mi się coraz cięższe. To był bardzo długi dzień i to raczej moje dziecko decydowało o tym, kiedy mam spać, a kiedy czuwać, niż ja sama. – Chodź. Podniosłam oczy, a on stał nade mną. Podałam mu rękę. Zaprowadził mnie do mojego pokoju i pomógł się położyć. – Czy mam zawołać Erilę? – Nie. Niech śpi. Polezę sobie przez chwilę. Następną rzeczą, jaką pamiętam, to że kładzie się obok mnie na łóżku, przysuwając się blisko do mnie tak, że leżeliśmy bok przy boku jak kamienna rzeźba małżonków na sarkofagu w kaplicy. Starał się przy tym mnie nie obudzić, więc mu nie okazałam, że jednak się obudziłam. Po chwili położył rękę na moim brzuchu, a jego dłoń jakby próbowała stwierdzić obecność dziecka. Pomyślałam o Plautilli i jej utraconej córeczce, o mnichu i zakrwawionym brzuchu tamtej kobiety, a wreszcie o Najświętszej Panience, tak cichej i tak jaśniejącej łaską Bożą nad tym wszystkim. A wtedy poczułam, jak dziecko się we mnie porusza. – Och – powiedział cicho. – Przygotowuje się do wyjścia na świat. – Mhm – mruknęłam śpiąco. – Mocno mnie kopnął. – Ciekaw jestem, jakie ono będzie. Jak się mu da dobrych nauczycieli, będzie miało umysł tak błyskotliwy jak świeżo wybity floren. – I tak wyrobione oko, że będzie umiało odróżnić nową grecką rzeźbę od starożytnej. – Czułam na swoim wzdętym brzuchu ciepło jego dłoni. – I sądzę, że łatwiej mu będzie kochać zarówno Boga, jak i sztukę, jawnie i bez lęku. Chciałabym sobie wyobrazić, że w przyszłej Florencji będzie miejsce i dla Boga, i dla sztuki. – Tak. I ja bym tego chciał. Leżeliśmy cisi. Wyciągnęłam rękę i objęłam go. Przyszli o świtaniu, podnosząc cały dom na nogi kołataniem w bramę. We wszystkich opowieściach złe wieści przychodzą o świcie, jakby sam dzień nie mógł się pojawić, nim nie rozwieje fałszywych nadziei. Kiedy hałas mnie obudził, mój mąż już od dawna był na nogach. Dziecko było teraz we mnie tak duże, a ja czułam się taka zmęczona, że zajęło mi to dobrą chwilę, nim wstałam i zeszłam ze schodów. Kiedy dotarłam na dziedziniec, główna brama była już na oścież otwarta i stał w niej posłaniec. Erila także wstała, ale wieści w takich czasach prześlizgują się przez niewidoczne szpary. Spodziewałam się żołnierzy albo, Boże, zachowaj, Luki z jego brygadą. Ale stał tam tylko jeden stary człowiek. – Pani Alessandra! – Rozpoznałam go dopiero po dobrej chwili. Był to mąż Lodoviki, nagle postarzały od nadmiaru wrażeń. – Andrea? Co się stało? Patrzył na mnie tak rozpaczliwym wzrokiem, że pomyślałam, iż wydarzyło się coś najgorszego. – Ojciec? – spytałam. – Chodzi o ojca? Nie żyje? – Nie, nie. Pani ojciec ma się dobrze. – Przerwał. – Wysłała mnie pani matka. Powiedziała, że mam panią zawiadomić, iż żołnierze wrócili nad ranem. I zabrali malarza. A więc jednak Tomaso przebiegle wybronił się od bólu. XLI Nie było żadnego ruchu w moim łonie. Położyłam rękę na brzuchu i obmacywałam go, aż mogłam wyczuć kawałek nóżki i tyłeczek ciasno przylegający do mojego ciała. Ugniatałam brzuch dalej, ale nie było żadnej reakcji. Starałam się nie wpaść w popłoch. Sen może niekiedy przypominać śmierć, nawet jeśli człowiek jeszcze się nie urodził. – Alessandro! – Na dźwięk jej głosu otworzyłam oczy. Moja wierna Erila stała nade mną, bacznie się mi przyglądając. Za nią stał Cristoforo z głową w aureoli porannego słońca. Znów zwróciłam wzrok na Erilę. Uważaj, mówiły jej oczy, każdy nieprzemyślany krok może narazić teraz twoje życie na niebezpieczeństwo, a ja nie będę mogła ci pomóc. Uśmiechnęłam się do niej. Nic dziwnego, że umie wróżyć z linii rąk i ze sposobu, w jaki rozsypują się na ziemi nasiona słonecznika. Chciałam, żeby mogła pozostać przy mnie na zawsze i nauczyć mnie tych umiejętności i żebym ja z kolei mogła je przekazać swojemu dziecku. Rozumiem, powiedziałam jej milcząco, zrobię, co tylko mogę. – Hej! – mój głos dobiegał jakby z oddali. – Co się stało? – Już wszystko dobrze. Na chwilę straciłaś przytomność. To wszystko. – W głosie mojego męża można było wyczuć wyraźną ulgę. – A dziecko? – Śpi, jestem pewna – wtrąciła się Erila. – I ty także powinnaś zasnąć. W takim okresie nadmiar wrażeń może zaszkodzić wam obojgu. – Wiem o tym. – Przeciągnęłam się, ujęłam szybko dłoń Erili i lekko ją uścisnęłam. – Dziękuję, Erilo. Możesz nas teraz zostawić samych. Kiwnęła głową i wyszła, nie oglądając się na mnie. Śledziłam ją wzrokiem, jak odchodzi ze wzburzonymi kędziorami unoszącymi się nad jej głową jak rój rozzłoszczonych much. – Nie zabrali ciebie. – Uśmiechnęłam się do męża. – Ulga okazała się dla mnie zbyt wielka. – Ale mówiąc to, poczułam, jak podchodzi mi pod gardło fala mdłości. Teraz już wiem, pomyślałam, już wiem, co czułeś. Ten ślepy strach płynący z wyobrażenia, co się może z nim stać, który cię ogarnia nawet teraz na samą myśl o tym. Przełknęłam i odezwałam się znowu: – Wiesz, Plautilla mówi, że poród jest tak straszny jak strappado. A ja w to nie wierzę, bo poród niesie ze sobą życie i na pewno się to rozumie, kiedy przychodzą bóle. – Twoja siostra nic nie wie o tych sprawach – rzucił krótko. – Tak. Cristoforo... – usłyszałam, że głos mi zadrżał. – Słucham. – Cristoforo, taka jestem szczęśliwa, że to nie ty. Taka szczęśliwa... – Urwałam. – Ale ty wiesz, że to nienawiść Tomasa do mnie... On... – Znów urwałam, ujrzawszy przed sobą oczy Erili. – Mógł wymienić kilkanaście innych nazwisk. On wie o mojej wielkiej miłości do sztuki i ile zawdzięczam zachętom tego malarza. – Trudno mi było znieść jego wzrok. – Jego także wezmą na tortury, prawda? Kiwnął głową. – Jeżeli został wymieniony, to tak. Takie jest prawo. – Ależ on o niczym nie wie. I nie zna nikogo. Nie będzie im mógł więc podać żadnych nazwisk. Ale oni nie będą chcieli tego słuchać. Wiesz, co się stanie, Cristoforo. Wiesz, co oni zrobią. Będą go męczyć i męczyć, aż zacznie mówić, a w ten sposób wywichną mu ramiona ze stawów. A wtedy... – Ja wiem, Alessandro. Wiem. – Jego głos zabrzmiał teraz ostro. – Ja wiem, co się tu dzieje. – Przepraszam. – I mimo iż chciałam zachować ostrożność, otwarcie się teraz rozpłakałam. – Przepraszam. Ja wiem, że to nie twoja wina. – Zaczęłam podnosić się z sofy. – Ja muszę pójść do nich. Podszedł do mnie. – Nie wygłupiaj się. – Nie, nie! Muszę iść. Muszę im powiedzieć. Jak mi nie uwierzą, to mogą mnie wziąć na badania. Prawo zabrania tortur wobec ciężarnych kobiet, więc będą musieli uznać moje słowa. – No to już całkowite głupstwo! Wcale nie zechcą ciebie słuchać. Narobisz tylko więcej zła niż dobra i wplączesz nas w ten ich cholerny występek. – Ich występek? Ależ... – Posłuchaj mnie. – To nie jest ich występek. To jest... – Na Boga! Już wysłałem... Nasze głosy przebijały się wzajem gniewnie i wyobraziłam sobie Erilę stojącą w przerażeniu za drzwiami i starającą się pojąć, co rozpętało taką burzę między nami. Zamilkłam na chwilę. – Co powiedziałeś? – Powiedziałem, jeżeli możesz się uspokoić i mnie wysłuchać, że posłałem już do więzienia... – Kogo? – Kogoś, kogo mogą wysłuchać. Możesz sobie myśleć, co chcesz o swoim bracie, i poniekąd ja także, ale musisz uwierzyć, że nie pozwolę, by ktoś niewinny cierpiał za mnie. – Przecież chyba się nie przyznałeś? Roześmiał się gorzko. – Taki dzielny nie jestem. Ale znalazłem sposób, by dotrzeć do tych, którzy decydują o takich sprawach. Przespałaś kilka doniosłych godzin. Historia toczy się szybciej niż nurt Arno w czasie powodzi i zmienia się nawet teraz podczas naszej rozmowy. – Co masz na myśli? – Że władza Savonaroli jest poważnie zagrożona. – W jaki sposób? – Wczoraj przeor franciszkanów otwarcie go zaatakował, oświadczając, że nie jest on żadnym prorokiem, ale sprowadzonym na manowce obłąkańcem i że miasto, poddając się jego władzy, naraża się na zgubę. A żeby tego dowieść, wyzwał go na próbę ognia. – Co? – Obaj mają przejść przez płomienie, by dowieść, że Savonarola jest istotnie pod ochroną Boga. – Matko Boska! Co się z nami dzieje? Staliśmy się barbarzyńcami! – Istotnie. Ale to jest widowisko, a w takich czasach widowisko zastępuje myślenie. Już wznosi się stos z nasączonego drewna na Piazza delia Signoria. – A jeżeli Savonarola zwycięży? – Nie bądź naiwna, Alessandro. Żaden z nich nie zwycięży. To tylko po prostu podnieci tłum. Ale on już przegrał. Dziś rano oświadczył, że praca dla Boga jest ważniejsza niż takie próby i wyznaczył innego mnicha na swoje miejsce. – Ależ on się w ten sposób okazuje oszustem i tchórzem! – On sam tak siebie nie widzi, ale ludzie tak to zrozumieją. Co ważniejsze... Signoria już nie musi obradować w jego obecności. Czekali na to od czasu jego ekskomuniki. – A więc myślisz, że... – Myślę, że teraz to wszystko może się odwrócić. Tak. Nikt, choćby na najbardziej podległym stanowisku, nie chce iść za przywódcą skazanym na zagładę. W takich czasach zbyt łatwo jest się przemienić z zadającego tor tury na poddawanego torturom. Dawniej kary za takie przestępstwa były przedmiotem pertraktacji przy użyciu wpływów i zawartości kieszeni. Musimy mieć nadzieję i modlić się o to, by znów móc załatwiać swoje sprawy w ten sposób. – A więc chcesz ich wykupić z więzienia? – Jeżeli to tylko możliwe, tak. – O Boże! – I znów się rozpłakałam, nie mogąc powstrzymać łez. – O Boże! Żyjemy w całkowitym obłędzie! Co się z nami stanie? – Co się z nami stanie? – Pokręcił smutno głową. – Zrobimy, co będziemy mogli. Będziemy żyli takim życiem, jakie jest nam dane, i będziemy się modlić, by się okazało, że Savonarola się myli i że Bóg w swojej nieskończonej łaskawości może kochać zarówno świętych, jak i grzeszników. XLII Dzień wlókł się nieznośnie, aż przemienił się w wieczór, a ten w noc. Około północy przyszła wiadomość. Cristoforo nagle wyjechał. Miasto nie spało. Jak za dawnych dni wrzało do późna w noc. Przez otwarte okna słychać było wrzawę dobiegającą z ulic. By znaleźć jakąś pociechę, poszłyśmy do mojej pracowni. Wciąż przychodził mi na myśl tamten ranek przed moim ślubem, kiedy dzwonił wielki dzwon Vacca, a mama nie chciała mnie wypuścić na miasto, bym mogła obejrzeć, co się dzieje. Tak jak ona, nosząc mnie w swoim łonie, była świadkiem znęcania się nad Pazzim, tak teraz ja, tuż przed rozwiązaniem, miałam być blisko krwawych wydarzeń. By uciszyć lęk, próbowałam malować, ale nawet barwy wydały mi się teraz mniej soczyste i nie potrafiły odegnać myśli kołaczących się mi po głowie. Tuż po świcie otworzyła się frontowa brama i usłyszałyśmy jego kroki na schodach. Erila, która zasnęła, zerwała się w mgnieniu oka. Kiedy wszedł do pokoju, byłam już na nogach i byłabym do niego podbiegła, gdyby nie zatrzymało mnie jej ostrzegawcze spojrzenie. – Witaj w domu, mężu – powiedziałam spokojnie. – Jak się masz? – Wypuszczono twojego malarza! – Och! – Kiedy odruchowo podniosłam rękę do ust, zmitygował mnie wzrok Erili. – A... co z Tomasem? Milczał przez kilka sekund. – Nie znaleźliśmy śladu Tomasa. Nie ma go już w więzieniu. Nikt nie wie, gdzie jest. – Ale... ale to znaczy, że gdziekolwiek się znajduje, jest bezpieczny. Znajdziesz go. – Musimy mieć nadzieję, że tak. Oboje wiedzieliśmy, że to wcale nie jest takie pewne. Nie byłby pierwszym więźniem, który znika bez śladu z więzienia. Ale to przecież Tomaso! Jego życie było zbyt barwne, by miało się skończyć gdzieś w tyle wozu pod prowizorycznym całunem. – Co jeszcze? Spojrzał na Erilę. Już ruszyła do wyjścia, ale ja położyłam rękę na jej ramieniu. – Cristoforo, ona wie o wszystkim, co się dzieje między nami. Zawierzyłabym jej własne życie. W tej chwili sądzę, że powinna usłyszeć resztę. Patrzył na nią przez chwilę, jakby ujrzał ją pierwszy raz. Skłoniła przed nim pokornie głowę. – Więc co jeszcze chcecie wiedzieć? – zapytał znużonym tonem. – Czy oni... To znaczy... – Macie szczęście. Ci oprawcy byli bardziej zainteresowani nowinkami dnia niż swoją codzienną pracą. Znaleźliśmy go, nim stało się z nim najgorsze. – Chciałam go wypytać dalej, ale nie wiedziałam jak. – Nie martw się, Alessandro. Twój cenny malarz będzie mógł utrzymać pędzel w palcach. – Dziękuję – powiedziałam. – Może powinnaś poczekać chwilę z podziękowaniami. Nie usłyszałaś jeszcze wszystkiego. Choć go zwolniono, nadal ciąży na nim oskarżenie. Jako cudzoziemca skazano go na wygnanie. Z natychmiastowym skutkiem. Rozmawiałem z twoją matką i napisałem list polecający do pewnego mojego znajomego w Rzymie. Tam będzie bezpieczny. Jeśli nadal ma taki talent, to tam zrobią z niego stosowny użytek. Już go wysłano. Już go wysłano! O czym pomyślałam? Że nie ma ceny za jego wolność. Już wysłany. Świat mi się zatrząsł na kilka sekund pod stopami i nagle zobaczyłam, jak życie może nagle przez szczeliny przeznaczenia wepchnąć człowieka w rozpacz, ale nie mogłam teraz dopuścić do tego, by tak się ze mną stało. Zobaczyłam, że mój mąż nie spuszcza ze mnie wzroku, i dojrzałam w jego oczach smutek, jakiego nigdy przedtem nie widziałam. Przełknęłam z trudem. – Co jeszcze możesz zrobić w sprawie Tomasa? Wzruszył ramionami. – Wciąż go szukamy. Jeżeli jest we Florencji, to go znajdziemy. – Och, jestem pewna. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Na stole stał flakon wina. Przyniosłam mu kielich, schylając się nad nim tak nisko, jak tylko mi pozwalał na to mój brzuch. Pociągnął długi łyk, potem odchylił głowę na oparcie fotela. Wydawało mi się, że skóra mu pożółkła i zwiotczała od nocnych trosk, tak że wyglądał teraz jak stary człowiek. Położyłam mu rękę na dłoni. Spojrzał na nią, ale nie odpowiedział mi żadnym poruszeniem. – A co się dzieje w mieście? – zapytałam. – Czy odbędzie się sąd boży? Potrząsnął głową. – To już się staje zupełną farsą. Teraz tamten franciszkanin oświadczył, że nie będzie przechodził przez płomienie z nikim innym jak tylko z Savo-narolą. Więc na jego miejsce także musiano wyznaczyć innego mnicha. – To nie ma żadnego sensu. – Najmniejszego. Prócz przeprowadzenia dowodu, że ogień parzy. Równie dobrze mogliby przejść przez Arno, by sprawdzić, który z nich zamoczy sobie nogi. – To dlaczego Signoria nie położy temu kresu? – Bo gawiedź tego pożąda i odwołanie takiego widowiska spowodowałoby zamieszki. Jedyne, co mogą zrobić, to próbować ograniczyć szkody i studzić zacietrzewienie mnichów, jeżeli zechcą słuchać. Oni są jak szczury na tonącym okręcie, gotowe wyskoczyć, ale bojące się wody. A jednak, kiedy płomienie zaczną lizać tych mnichów, będą mieli uprzywilejowane miejsca przy oknach na tym widowisku. Były czasy, kiedy takie wiadomości mogły wzbudzić we mnie dreszcz podniecenia i przerażenia, kiedy mogłam sobie knuć w głowie, jak tu się wymknąć wszelkim przyzwoitkom i zanurzyć się w tłum, by uczestniczyć w tworzeniu się dziejów. Ale nie teraz. – Nie mogę ścierpieć, że upadliśmy tak nisko. Pójdziesz to obejrzeć? – Ja? Nie. Mam coś lepszego do roboty w moim życiu niż się przyglądać poniżeniu mojego miasta. – Zwrócił się do Erili. – A ty? Jak słyszę, lepiej wiesz co się dzieje we Florencji niż większość jej rządu. Pójdziesz to oglądać? Wytrzymała chłodno jego spojrzenie. – Nie lubię zapachu przypalonego mięsa – powiedziała spokojnie. – To dobrze. Możemy jedynie mieć nadzieję, iż Bóg sprawi, że poczujemy Jego rękę w tym wszystkim. I Bóg to sprawił. Nie jest to może znana sprawa. We Florencji stała się teraz legendą. Mnisi okryli się hańbą, wykłócając się między sobą i obrzucając wyzwiskami, póki Pan Bóg nie spuścił gromu z nieba i nie zakończył całej sprawy. Jeżeli się rozpatruje ludzkie grzechy, to pierwszym, jaki przychodzi na myśl, jest pycha. A gdyby się miało kogo o nią oskarżać, to przede wszystkim winno się mówić o dominikanach. Sąd boży był wyznaczony na wczesne popołudnie następnego dnia, w przeddzień Niedzieli Palmowej. Pod niebem zaciągniętym ołowianymi chmurami franciszkanie pojawili się punktualnie, zachowując się, według ich zwolenników, pokornie i pobożnie. Ich rywale natomiast, nauczeni przez swego przywódcę, jaką siłę mają wystąpienia teatralne, przyszli obraźliwie spóźnieni, wkraczając wreszcie na plac w widowiskowej procesji, niosąc przed sobą wielki krzyż i otoczeni szeregami wiernych, wyśpiewujących hymny pochwalne i psalmy. A na samym końcu ukazał się sam Savonarola, dumny i wyzywający, unosząc do góry poświęconą hostię. Tego franciszkanom było za wiele. Zażądali, by natychmiast ją zabrać z jego wyklętych rąk. Sprawa jątrzyła się dalej, póki wyznaczony przez Savonarolę jego zastępca, Fra Domenico, nie oświadczył, że zamierza przenieść zarówno krzyż, jak hostię przez płomienie. Wtedy franciszkanin odmówił przejścia z nim razem. Wreszcie po burzliwych negocjacjach – podczas których coraz wyżej biły w górę płomienie ogniowego korytarza – Fra Domenico zgodził się zostawić krzyż, ale upierał się, że będzie niósł ze sobą hostię. Kłócili się między sobą jak dzieci, kiedy Pan Bóg, najwidoczniej mając już dosyć ich hałasów i arogancji, otworzył niebiosa i spuścił na nich potężną burzę z piorunami, potokami wody gasząc płomienie i napełniając cały plac duszącym dymem i zamętem, tak że z zapadnięciem zmroku Signoria, niezmiernie uradowana, że kto inny podjął za nią decyzję, ogłosiła fiasko całej imprezy i kazała ludziom rozejść się do domów. Tej nocy Florencja kipiała w trucicielskich sokach wstydu i rozczarowania. XLIII Wstawaj! – Co się stało? – Ze strachu natychmiast otrzeźwiałam. – Sza, cicho. – Erila pochylała się nade mną, gotowa do wyjścia nie pytaj. Wstań i ubierz się. Szybko. I żadnych hałasów. O nic. Zrobiłam, co mi kazała, choć dziecko było teraz tak duże, że wszystko zajmowało mi sporo czasu. Czekała na mnie u dołu schodów. Była czarna noc. Kiedy otworzyłam usta, położyła na nich palec i przycisnęła go do moich warg. Potem wzięła mnie za rękę, lekko ją uścisnęła i poprowadziła mnie na tyły domu, gdzie otworzyła drzwi kuchenne. Wymknęłyśmy się na ulicę. Było chłodno. Resztki zimy wciąż wisiały w powietrzu. – Posłuchaj mnie, Alessandro. Musimy iść. Dobrze? Czy możesz? – Nie, jeśli mi nie powiesz, dokąd idziemy. – Nie. Powiedziałam ci. Żadnych pytań. Lepiej, żebyś nie wiedziała. Tak sądzę. Zawierz mi. Nie mamy wiele czasu. – To przynajmniej mi powiedz, jak to daleko. – Tędy. Do Porta di Giustizia. Brama miasta z szubienicą? Zaczęłam coś mówić, ale ona już znikła w ciemnościach. Nie byłyśmy same. Miasto po nieoczekiwanym zakończeniu dnia pełne było band młodych ludzi poszukujących rozrywki. Okryłyśmy sobie szczelnie głowy i poszłyśmy bocznymi uliczkami, gdzie było najciemniej. Dwa czy trzy razy Erila nagle się zatrzymywała, odciągając mnie do tyłu i słuchając, i jestem pewna, że raz usłyszałam coś czy kogoś za nami. Cofnęła się o kilka kroków, by sprawdzić, co to było, potem podążyła naprzód szybszym krokiem, ciągnąc mnie za sobą. Minęłyśmy resztki wzniesionych za dnia barykad, ale ominęłyśmy plac, i idąc na północ w pobliżu domu mojego ojca, a potem skrótem za Santa Croce, doszłyśmy do Via de Malcontenti, tej smutnej, posępnej ulicy, którą muszą przebywać skazańcy w towarzystwie ubranych na czarno mnichów. Dziecko się obudziło i zaczęło się wiercić. Czułam, jak jego łokieć, a może kolano przesuwa się tuż pod powierzchnią mojego brzucha. – Erila, zatrzymaj się. Proszę. Nie mogę iść tak szybko. Ale ona się niecierpliwiła. – Musisz. Nie będą na nas czekać. Dzwony Santa Croce wybiły zmianę straży o trzeciej w nocy. Z tych ulic roztaczał się teraz szerszy widok, po obu stronach ciągnęły się ogrody i tereny klasztorne, a przed nami widać było bramę i tuż obok niej wielkie mury miasta. Pamiętam, jak Tomaso mi opowiadał, że w lecie jest to dobre miejsce do uciech dla tych, którzy chcą się bawić. Wyobrażałam sobie wtedy młode, zalotnie uśmiechnięte kobiety, ale on niewątpliwie co innego miał na myśli. Ale teraz był czas innego rodzaju występków i udeptana droga do bramy była pusta. – Dobry Boże, mam nadzieję, że nie jesteśmy spóźnione – mruknęła Erila. Popchnęła mnie w cień wielkiego drzewa. – Nie ruszaj się stąd – zarządziła. – Zaraz wracam. Znikła w mroku, a ja oparłam się o pień drzewa. Ciężko dyszałam ze zmęczenia i trzęsły się pode mną nogi. Usłyszałam, że na lewo ode mnie coś się porusza i szybko odwróciłam w tym kierunku głowę, ale nic tam nie było. Przy bramie powinni być żołnierze – o trzeciej jest zmiana warty. Dlaczego ta godzina miałaby być taka ważna? – Erila – szepnęłam po chwili. Wokół panowała głęboka cisza i ciemność budząca tu większy lęk niż na ulicach. Uczułam ostre szarpnięcie bólu w dole brzucha, ale czy to było ze strachu, czy odezwało się dziecko, trudno powiedzieć. Zobaczyłam, jak z ciemności wyłania się jakaś postać. Pół biegnąc, pół idąc, zbliżała się do mnie Erila. Kiedy do mnie dotarła, chwyciła mnie za rękę. – Alessandro, musimy wracać. Natychmiast. Wiem, że jesteś zmęczona, ale musisz ruszać się szybko. – Ale... – Żadnego ale. Powiem ci, przyrzekam, tylko nie w tej chwili. Teraz, proszę, tylko idź. Przerażenie w jej głosie, jakiego nigdy przedtem u niej nie słyszałam, wstrzymało moje protesty. Trzymała mnie za rękę, a kiedy już brakło mi tchu, podtrzymywała mnie pod łokieć. Z porosłej krzakami dzielnicy wydostałyśmy się znów do śródmieścia. Erila rozglądała się na wszystkie strony, próbując przebić wzrokiem ciemność. Kiedy doszłyśmy do Piazza Santa Croce i zamajaczyła przed nami wielka ceglana fasada, stanęłam. – Muszę się zatrzymać, bo inaczej upadnę – powiedziałam głosem drżącym z wyczerpania. Kiwnęła głową, wciąż bacznie się rozglądając. W przyćmionym świetle księżyca plac był szarym jeziorem, a jedyna rozeta na wielkim kościele patrzyła na nas w dół jak oko cyklopa. – No, powiedz mi. – Później ci powiem. – Nie. Teraz. Bo inaczej się stąd nie ruszę. – O Jezu! Nie ma teraz na to czasu! – A więc zostaję tutaj. Wiedziała, że postawię na swoim. – No dobrze. Dziś wieczorem, kiedy już zasnęłaś, a ja siedziałam u siebie, twój mąż przyszedł do pokoju służbowego i rozmawiał z jednym ze swoich ludzi. Słyszałam wszystko, co mówili. Powiedział mu, że musi dziś w nocy dostać się do Porta di Giustizia. Powiedział, że to pilne, że jest tam ktoś, jakiś malarz, który wyjeżdża z miasta o trzeciej w nocy i będzie potrzebował przepustki przez granicę. – Zacisnęła mocno powieki. – Przysięgam ci, że tak właśnie powiedział. To dlatego cię tam zaprowadziłam. Myślałam... – Myślałaś, że go tam spotkam. Więc gdzie on jest? – Nie było go tam. Ani jego, ani tego służącego. Nie było nikogo. – Więc to była nie ta brama. Musimy iść... – Nie. Nie. Posłuchaj. Dobrze wiem, co usłyszałam. – Urwała. – Myślę teraz, że miałam to usłyszeć. – O czym ty mówisz? – Myślę, że twój mąż... – Nie... O Boże, nie! Cristoforo nie wie. Skąd by mógł wiedzieć? Nikt nie wie, prócz ciebie i mnie. – A czy nie sądzisz, że twój brat się domyślił? – spytała gniewnie. – Tego dnia, kiedy cię zastał w kaplicy? – Myślę, że coś podejrzewał, ale nie miał czasu, by coś powiedzieć Cristoforowi. Przyglądałam się im bacznie, kiedy byli razem. Nie powiedział mu. Ja wiem. A od tego czasu się nie widzieli, bo Tomaso gdzieś przepadł. – Wpatrywała się we mnie, a potem spuściła oczy. – Przecież przepadł? – A kiedy to powiedziałam, poczułam, że strach jak wymioty podchodzi mi do gardła. – O słodki Jezu! Jeżeli masz rację... to pułapka... – Słuchaj, już o niczym nie myślę. Jedyne, co wiem, to że jeżeli zaraz nie dostaniemy się do domu, to nas nakryją. Czułam, że ogarnia ją strach. Moja Erila nie przywykła się mylić i nie było już czasu na wahania. – Posłuchaj mnie – powiedziałam zadzierżyście. – Jestem rada, że to zrobiłaś. Rozumiesz? Nie martw się? – Teraz ja z kolei musiałam dodać jej sił. – Czuję się dobrze. Chodźmy. Szłyśmy szybko, wracając tą samą drogą w ciemnościach nocy. Gdyby ktoś nas śledził, na pewno byśmy to zauważyły. Dziecko zachowywało się teraz spokojnie, chociaż wysiłek dawał o sobie znać, bo poczułam narastający powoli miażdżący ból w dole brzucha. Wokół nas rozlegały się jakieś krzyki. Na południe od katedry natknęłyśmy się na grupę młodzieży, uzbrojonej i rozwrzeszczanej, zmierzającej na plac katedralny. Erila szybko wepchnęła mnie w cień, kiedy nas mijali. Wczesnym świtem (była akurat Niedziela Palmowa) odbędzie się w katedrze uroczysta msza i choć sam Savonarola nie wygłosi kazania, to miejsce na ambonie zajmie któryś z jego uczniów. W mieście, w którym gry hazardowe mogą wkrótce powrócić na ulice, nie założyłby się, że się posunie aż do tego, by sam wygłosić kazanie. Kiedy szłyśmy dalej ulicą, poczułam dźgnięcie w dole pleców i wydałam z siebie krótki stek bólu. Erila się odwróciła i dojrzałam w jej oczach odbicie swego własnego przerażenia. – Wszystko dobrze, wszystko dobrze – powiedziałam, próbując się roześmiać, ale nie udało mi się wydobyć z siebie właściwego dźwięku. – To tylko kurcz. – O Boże! – usłyszałam jej szept. Ujęłam jej rękę i mocno ją ścisnęłam. – Powiedziałam ci, że wszystko ze mną w porządku. Zawarliśmy ze sobą układ, moje dziecko i ja. Nie urodzi się w mieście rządzonym przez Savonarolę. A on jeszcze nie odszedł. Chodź. Już jesteśmy niedaleko, choć może mogłybyśmy iść trochę wolniej. Dom był pogrążony w ciszy i w ciemności. Wemknęłyśmy się przez kuchenne drzwi i weszłyśmy po schodach na górę. Drzwi pokoju mojego męża były zamknięte. Byłam tak znużona, że nie mogłam się sama rozebrać. Erila mi pomogła, a potem położyła się w ubraniu na sienniku przy drzwiach. Wiedziałam, że się martwi moimi bólami. Wyjęła jakieś krople z lekarskiego woreczka swojej matki i podała mi je. Nim zapadłam w sen, położyłam rękę na brzuchu, ale nie wyczułam już pod palcami wzgórka wznoszącego się wysoko tuż pod żebrami, dziecko osunęło się niżej w moim łonie, uciskając mi pęcherz. Według obliczeń kalendarzowych miało się urodzić za trzy tygodnie. W tym czasie mamka i położna miały się już na dobre u nas zadomowić. – Bądź cierpliwe, maleństwo – szepnęłam. – To już niedługo. I miasto, i dom będą gotowe na przyjęcie ciebie. A dziecko, posłuszne mojej prośbie, pozwoliło mi zasnąć. XLIV Kiedy się obudziłam, Erili nie było, a w domu panowała cisza. Byłam zaspana. Jej napój dobrze mi zrobił. Leżałam przez chwilę, próbując się zorientować po świetle, jaka to pora dnia. Chyba jest już po południu i wszyscy odbywają sjestę. Powrócił szarpiący ból, jakby ktoś przeciągał ostrą szczotką po dole mojego łona. Dowlokłam się do drzwi i zawołałam na Erilę. Żadnej odpowiedzi. Włożyłam szlafrok i powoli zeszłam ze schodów. Kuchnia i pokoje dla służby były puste. Obok spiżarni był mały magazynek, gdzie przechowywano worki mąki i wisiały połcie marynowanego mięsa. Kiedy go mijałam, usłyszałam tam jakiś szmer. Otworzyłam drzwi. Wewnątrz siedziała na podłodze starsza córeczka kucharza, mając przed sobą kupkę czegoś, co wyglądało jak rodzynki. Rozdzielała je na mniejsze kupki i pakowała sobie do ust. Silniejsza niż jej młodsza siostra, przeżyła zarazę, ale ciało miała bardziej rozwinięte niż umysł i czegoś w jej głowie brakowało. W jej wieku recytowałam z pamięci Dantego i odmieniałam greckie czasowniki. Ale takie umiejętności były teraz mało przydatne. – Tancja? – Podskoczyła na dźwięk mojego głosu i szybko przykryła rodzynki spódnicą. – Gdzie jest twój ojciec? – Mój ojciec?... Poszedł na wojnę. – Jaką wojnę? – Na wojnę z mnichem – powiedziała, a zabrzmiało to tak, jakby to miała być wielka zabawa. – A co z innymi służącymi? Wzruszyła ramionami. Wymieniłyśmy ze sobą dotąd tylko kilka słów i chyba się mnie teraz przelękła. Z rozczochranymi włosami i olbrzymim wydętym brzuchem musiałam przedstawiać sobą straszny widok. – Odpowiedz mi. Czy jest tu ktoś? – Pan powiedział, że wszyscy mogą pójść – powiedziała głośno. – Ale mnie nie pozwolili. – Czy moja niewolnica także poszła? Patrzyła na mnie tępo. – Ta czarna kobieta – powiedziałam, zniecierpliwiona. – Erila. Czy ona także poszła? – Nie wiem. Wtedy dopadł mnie pierwszy atak bólów. Metalowa obręcz ścisnęła mnie w dole brzucha tak mocno, że wydawało mi się, iż trzewia wypadną ze mnie na podłogę. Ach! Odebrało mi dech tak, że musiałam się przytrzymać drzwi, by ustać na nogach. Kurcz trwał może dziesięć, może piętnaście sekund, a potem minął. Nie teraz, dobry Boże, byle nie teraz. Nie jestem gotowa! Kiedy mogłam już złapać powietrze, ona wpatrywała się w mój brzuch. – Dziecko jest już duże. – Tak, tak. Duże. Tancja, posłuchaj – powiedziałam do niej powoli i dobitnie. – Musisz coś dla mnie zrobić. Musisz przenieść przez miasto kartkę do domu mojej matki obok Piazza Sant Ambrogio. Rozumiesz? Wpatrywała się we mnie, a potem się cicho roześmiała. – Nie mogę. Nie wiem, gdzie to jest, i pan powiedział, że inni mogą pójść i popatrzeć na wojnę, ale ja mam tu zostać. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Proszę, Boże, jeżeli mam teraz rodzić, daj mi przynajmniej Erilę. Nie zostawiaj mnie w domu samej jedynie z przygłupiastą dziewczynką. To nie może się stać. Nie może. To jeszcze za wcześnie. Po prostu byłam zmęczona i wystraszona. Wrócę do łóżka i zasnę. A kiedy się obudzę, w domu znów będzie ruch i wszystko będzie dobrze. Ostrożnie wspięłam się na schody. Kiedy doszłam do pierwszego piętra, usłyszałam jakiś dźwięk, szurnięcie krzesłem albo skrzyp zawiasów okiennicy. Dochodził z galerii Cristofora. Powoli przeszłam wzdłuż korytarza, podtrzymując rękami brzuch i otworzyłam drzwi. Wewnątrz wczesne wiosenne słońce zalewało złocistym światłem marmurowe płyty podłogi i posągi. Ciało dyskobola wygrzewało się w jego cieple. – Dzień dobry, żono. Teraz to ja z kolei doznałam wstrząsu. Odwróciłam się i zobaczyłam go siedzącego w drugim końcu pokoju z książką leżącą na kolanach, na tle figury spitego do nieprzytomności Bachusa, niemal osuwającego się z cokołu. – Cristoforo! Przestraszyłeś mnie. Co się dzieje? Gdzie są wszyscy? – Poszli oglądać na własne oczy historię. Na czym kiedyś i tobie zależało. Tego rana tłum się wdarł do katedry i przerwał nabożeństwo. Dominikanie uciekli do San Marco i teraz są oblężeni w swoim klasztorze. – Dobry Boże! A Savonarola? – Jest tam w środku. Signoria wydała nakaz jego aresztowania. To tylko sprawa czasu. A więc istotnie jego czas dobiegał końca. Znów poczułam szarpiący ból w łonie. To dziecko, jak się wydaje, ma głowę do polityki. Na pewno, mimo wszystko, jest mojego męża. – A Erila? Czy ona także poszła się przyjrzeć? – Erila? Nie mów mi, że twoja wierna Erila cię porzuciła? Myślałem, że ona jest zawsze u twego boku, dokądkolwiek pójdziesz. – Zbyt późno zdałam sobie sprawę z tego, co oznaczają te słowa. – Spałaś do późna, Alessandro. Musiałaś długo nie spać w nocy. A to dlaczego? – Ja... jestem zmęczona i myślę, że dziecko może przyjść na świat wcześniej, niż sądziliśmy. – Wobec tego powinnaś wrócić do łóżka. Jego obojętna, chłodna uprzejmość nie pozostawiała już żadnych wątpliwości. Od kiedy to się zaczęło? Czy tak samo mnie traktował, kiedy wrócił do domu z wiadomością o uwolnieniu malarza? Doznałam wtedy takiej ulgi, że mimo ostrzeżeń Erili nie zwróciłam większej uwagi na jego zachowanie. – Czy są jakieś wiadomości o Tomasie? – Dlaczego pytasz? – Ja... ja właśnie się modliłam o jego odnalezienie. Odwrócił ode mnie głowę i rozejrzał się po posągach. Gdyby dyskobol nie był tak skupiony na tym, co robi, można by niemal pomyśleć, że się nam przysłuchuje. – Wiesz, że się mówi, iż wielcy artyści w swoich dziełach mogą wyrażać tylko prawdę. Zgadzasz się z tym, Alessandro? – Ja... nie wiem. No chyba tak. – A czy określiłabyś dziecko jako boskie dzieło sztuki? – Z pewnością. – Wobec tego chyba nie jest możliwe w dziecku odkryć kłamstwo? Poczułam, że skóra robi mi się zimna i lepka. – Nie wiem, o czym mówisz – powiedziałam lekko drżącym głosem. – Nie? – Zamilkł na chwilę. – Twój brat jest bezpieczny. – Och, dzięki Bogu! Co z nim? – Jest... odmieniony. To chyba właściwe słowo. – Czy oni... – Co oni mu zrobili? Czy wydusili z niego prawdę? Zawsze tak trudno coś o nim powiedzieć. Czasami łatwiej mu uwierzyć, kiedy kłamie, niż kiedy mówi prawdę. We wszystkich sprawach. Przełknęłam. – Może dobrze by było przypomnieć, że dawniej wierzyłeś we wszystko, co mówi – powiedziałam cicho. – Może. A może to właściwość całej rodziny Cecchich. Spojrzałam mu w oczy. – Nigdy ci nie skłamałam, Cristoforo. – Naprawdę? – Nadal wpatrywałam się w niego. – Czy ja jestem ojcem twojego dziecka? Wzięłam głęboki oddech. Nie ma odwrotu. – Nie wiem – powiedziałam. Przez chwilę wytrzymał moje spojrzenie, potem odłożył książkę i wstał. – Dziękuję ci przynajmniej za uczciwość. – Cristoforo... To nie jest tak, jak myślisz... – Ja nic nie myślę – powiedział chłodno. – Dziecko było przedmiotem naszej umowy. O ile sobie przypominam, warunkiem była raczej dyskrecja niż wierność. Błędem było samo nasze małżeństwo. Powinienem o tym wiedzieć, sądząc po przeszłości twojej matki. Teraz wybacz. Mam coś do załatwienia. – O jakiej przeszłości mojej matki mówisz? – Ale on już był przy drzwiach. – Nie. Nie odchodź! Cristoforo, proszę. To także nieprawda! – Zamilkłam. Cóż mogłam mu powiedzieć? Jakie słowa mogłyby wyrazić zarówno czułość, jaką dla niego żywiłam, jak i udrękę współżycia z nim? – Musisz wiedzieć, że uważałyśmy... – Znów poczułam, jak w głębi moich trzewi zaczyna mnie ściskać tamta obręcz, tym razem mocniej. Musiałabym odetchnąć pełną piersią, by zapanować nad bólem. – Ach!... Dziecko... Proszę, błagam, byś został... póki nie wróci Erila. Nie mogę teraz być sama. Spojrzał na mnie. Może widział w tym po prostu jeszcze jedno kłamstwo. A może moje ciało, które budziło w nim obrzydzenie, nawet kiedy było jeszcze nietknięte, teraz rodziło w nim jedynie wizję kobiecych upławów i krwi. – Przyślę ci kogoś – powiedział, odwrócił się i wyszedł. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, ból się rozszalał, miażdżył mnie stalowy pierścień mięśni. Pomyślałam o wężu w rajskim ogrodzie, szepcącym do ucha Ewy, a potem, kiedy już mu uległa, owijającym się wokół jej brzucha i poty ją ściskającym, póki się z niej nie wyśliznął nieszczęsny płód. I tak urodziły się jednocześnie grzech i ból. Tym razem ból zgiął mnie wpół i musiałam się oprzeć o kamienne ciało Bachusa, póki skurcz nie przeminął. Był dłuższy i głębiej sięgający. Doliczyłam do dwudziestu, potem do trzydziestu, dopiero przy trzydziestu pięciu chwycił mnie znowu i potem ustąpił. Jeżeli dziecko dotrzymuje warunków swojej ze mną umowy, to niewątpliwie musieli już ująć Savonarolę. Oczywiście słyszałam wiele opowieści o porodach. Któraż ciężarna kobieta od czasów Ewy ich nie słuchała? Wiedziałam, że poród zaczyna się od powtarzających się rytmicznie coraz mocniejszych bólów, kiedy rozszerza się ujście kobiecego łona, by dać dziecku się z niego wynurzyć. Ale jeżeli będę prawidłowo oddychać i trzymać nerwy na wodzy, mogę znaleźć sposób, by nad nimi zapanować, skoro wiem, że nie będzie to wiecznie trwało. Potem nadchodzi chwila, kiedy główka dziecka zaczyna się przepychać, a wtedy jedyne, co można zrobić, to przeć i modlić się, żeby Bóg dał ci ciało dość wytrzymałe, by się nie rozdarło, jak to się stało z moją matką i ciotką. Ale nie chciałam teraz o nich myśleć. Przede wszystkim musiałam się dostać do swojego pokoju. Byłam już w połowie podestu, kiedy chwycił mnie następny skurcz. Tym razem byłam na niego przygotowana. Uchwyciłam się kamiennej balustrady i próbowałam liczyć do końca jego trwania, ale kiedy starałam się odetchnąć, wyrwało się ze mnie kilka cichych jęków. Ból pojawiał się, narastał, potem trzymał, a potem zaczynał odpływać. To można wytrzymać, myślałam. To można wytrzymać. A jednak mój jęk musiał być głośniejszy, niż sądziłam, bo na dole dojrzałam Tancję, wbitą w kąt i patrzącą na mnie oczami szeroko otwartymi z przerażenia. – Tancja! Ja... Nie skończyłam zdania. Kiedy się wyprostowałam, poczułam pilną potrzebę oddania moczu. Rozpaczliwie próbowałam się powstrzymać, ale ciśnienie było zbyt wielkie. Obie usłyszałyśmy trzask, niczym uderzenie bicza o ścianę, jakby coś we mnie pękło i nagle kamienne schody pode mną zalał krwawy płyn. Chlustały ze mnie jego całe fale, spływając mi strumieniami po nogach i po podeście schodów, skapując na dół. Tancja krzyknęła z przerażenia i uciekła. Nie pamiętam, jak się dostałam do swojego pokoju. Następny napad bólu był tak wielki, że łzy mi napłynęły do oczu. Upadłam na kolana, przytrzymując się brzegu łóżka. Ból się rozpanoszył po całym ciele, był wszędzie, w lędźwiach, plecach, głowie. Cała się stałam jednym wielkim bólem, paraliżującym mi myśli i wszystko inne we mnie. Tym razem trwał w nieskończoność. Próbowałam głęboko oddychać, ale tylko płytko chwytałam powietrze, i kiedy po pewnym czasie jego uścisk zelżał, usłyszałam siebie samą, jak krzyczę ze strachu. Usiadłam i próbowałam zebrać myśli. Kiedyś w życiu widziałam morze, wybrzeże nieopodal Pizy, gdzie przybijały do portu statki z tkaninami zakupionymi przez mego ojca. Musiałam być wtedy jeszcze bardzo mała, bo jedyne, co zapamiętałam, to nieskończenie daleki horyzont i szum fal oraz to, że każda z nich jakby żyła własnym życiem, po swojemu marszcząc się i załamując, wynurzając się z brzucha oceanu i narastając, póki, pokryta pianą, nie rozbije się o brzeg, zalewając z szelestem piasek plaży. Ojciec mi opowiadał, że jako młody człowiek był kiedyś na statku, który się rozbił w pobliżu lądu, i kiedy płynął do brzegu, by uratować swoje cenne życie, nauczył się posługiwać falami, wzbijając się wraz z nimi w górę i dając się im unosić, a kiedy raz zatracił ich rytm, fala go zalała, nałykał się wody i o mało nie utonął. Wiedziałam, że teraz ja także płynę, by uratować swoje życie. Tylko w tym morzu unosiłam się na falach bólu, a każda z nich była groźniejsza od poprzedniej. Moją jedyną nadzieją było to, że doniosą mnie wkrótce do brzegu, bo inaczej zaleją mnie i utonę. Kiedy nadeszła następna fala, zacisnęłam oczy i wyobraziłam sobie, że się na niej unoszę... – Alessandro! Głos pochodził z bardzo, bardzo daleka. Ale nie mogłam go słuchać, bo woda wciągnie mnie wtedy w głębinę. – Wytrzymaj, dziecko. Stań na czworakach. – Głos był teraz bliższy, głośniejszy, nakazujący. – To ci pomoże. Odważyłam się, by go posłuchać. Kiedy dotknęłam rękami podłogi, poczułam u dołu pleców łagodny, ale zdecydowany ucisk jej dłoni. Fala się wznosiła, pokrywała pianą... – Oddychaj... Wdech... wydech... O tak. Dobra dziewczynka. I znowu... wdech... wydech... – A kiedy fala zalała nabrzeżny piasek i powoli spływała z powrotem do morza, usłyszałam cichy dźwięk, który musiał być moim jękiem. Kiedy spojrzałam na nią i ujrzałam w jej oczach lęk zmieszany z dumą, wiedziałam, że wszystko będzie dobrze. Przyszła do mnie mama. Przypadłam do niej. – Ja... – Nie trać energii. Jak często masz skurcze? Potrząsnęłam głową. – Co pięć, co cztery minuty... ale teraz już częściej... Podtrzymywała mnie najmocniej, jak mogła, ściągając z łóżka poduszki i układając je na podłodze, abym mogła się o nie oprzeć. – Posłuchaj mnie – powiedziała spokojnie. – Erila poszła szukać położnej, ale całe miasto wyległo na ulice. Przyjdą, ale przez jakiś czas musisz to wytrzymać sama. Czy jest kto jeszcze w domu? – Tancja, córka kucharza. – Pójdę po nią. – Nie, nie zostawiaj mnie samej. Ale ona już wyszła i jej rozkazujący głos rozlegał się z podestu schodów, donośny niczym dzwon kościelny. Ta dziewczynka mogła nie zważać na mnie, ale z pewnością nie może nie posłuchać mojej matki. Kiedy wróciła, znów chwyciły mnie bóle. Tym razem ona była przy mnie od samego początku i z całych sił masowała dół moich pleców, by rozluźnić ściskającą mnie stalową obręcz. – Alessandro, posłuchaj mnie – nakazała. – Musisz znaleźć jakiś sposób, by poradzić sobie z bólem. Pomyśl o męce Pańskiej na krzyżu. Bądź z Chrystusem, a On ci pomoże. Ale ja zbyt ciężko zgrzeszyłam, by teraz Chrystus miał mi pomóc. To moja kara i będzie już trwała na zawsze... – Nie mogę. – Możesz – jej głos był teraz niemal gniewny. – Skup się. Spójrz na swoją wyprawną skrzynię. Znajdź na niej jakąś twarz albo postać i skup się na niej, kiedy oddychasz. No, dziecko, użyj wszystkich sił twojego wielkiego umysłu, żeby sobie poradzić z bólem. Teraz oddychaj. Kiedy potem opadłam na poduszki, zobaczyłam stojącą w drzwiach Tancję. Gdy moja matka wydawała jej polecenia, poczułam, że ogarnia mnie wściekłość, większa niż strach, i usłyszałam własny skowyt i rzucane przekleństwa, jakby mnie coś opętało. Obie zamarły i wpatrywały się we mnie. Tancja chybaby znów uciekła, gdyby matka nie zatrzasnęła przedtem drzwi. – Czy chce ci się przeć? Czy to właśnie czujesz? – Nie wiem. Nie wiem – rzuciłam. – Co teraz będzie? Jak ja to zrobię? Zaskoczyła mnie w tym przerażeniu, bo na jej twarzy pojawił się uśmiech. – Tak samo, jak zrobiłaś to dziecko. Rób po prosu to, co ci każe twoje ciało. Bóg i natura dokonają reszty. A wtedy nagle coś się we mnie zmieniło. Z mojego wyczerpania zrodziła się nieodparta potrzeba parcia, wypchnięcia czegoś z siebie. Próbowałam się powstrzymać, ale nie mogłam. – O, już idzie, czuję to... Chwyciła mnie pod ramię. – Podnieś się. Na podłodze będzie gorzej. Podejdź tu, dziewczyno. Podnieś swoją panią. Podłóż jej pod pachę swój łokieć. No tak, dobrze. Teraz podeprzyj jej plecy. No zbierz się w sobie, dźwignij ją. Teraz. Mała może była głupia, ale nie brakło jej siły. Zwisałam jej z ramion, trzęsąc się całym ciałem, ze spódnicą zarzuconą na ramiona, z szeroko rozstawionymi nogami, z wielkim brzuchem wznoszącym się przede mną, podczas kiedy moja matka przykucnęła u moich stóp. Teraz, kiedy poczułam potrzebę, parłam i wytrzymałam to parcie, aż zbrakło mi tchu, aż poczułam, że twarz mi nabiega krwią i z wysiłku łzawią oczy. Zdało się, że rozdzierają mi się odbytnica i otwór łonowy. – I znowu. Przyj! Już widać główkę. Już zaraz wyjdzie. Ale ja nie mogłam. Nagle ten przymus parcia mi minął i opadłam bez sił, trzęsąc się w jej ramionach, kobieta zdjęta z koła męczarni, drżąca z bólu i strachu. Czułam, że łzy spływają mi po twarzy i że kapie mi z nosa, i byłabym szlochała, gdybym się zbyt nie obawiała, że mi to odbierze siły. Nie zdążyłam ich zebrać, kiedy to przyszło znowu, ta okrutna potrzeba, by wycisnąć, wydusić, wytłoczyć to dziecko z siebie. Tylko że nie mogłam tego zrobić. Z każdą próbą parcia zdawało mi się, że wybuchnę. Coś szło okropnie źle. Główka jest zniekształcona, tak wielka, że nigdy się nie przeciśnie. Jego grzeszne poczęcie odzywa się teraz przy jego urodzeniu i będziemy tak trwać na zawsze, ono i ja, w wiecznej męce, kiedy ono będzie usiłowało wydrzeć się z mojego ciała. – Nie mogę... Nie mogę! – usłyszałam przerażenie w swoim głosie. – Jestem za wąska. To kara boska za moje grzechy. Głos mojej matki był mocny, taki sam, jaki był przez siedemnaście lat, niosący wsparcie i ukojenie. – Co? Ty myślisz, że Bóg ma czas zajmować się twoimi grzechami? Właśnie teraz Savonarolę wzięli na męki za jego herezję i zdradę. Jego krzyki słychać na całym placu. Jakież są twoje winy w porównaniu z jego zbrodniami? Zatrzymaj siły dla dziecka. Teraz przyj, przyj z całych sił. No, tak. I znowu parłam. – Tak, tak, jeszcze raz! Już jest! Już prawie wychodzi! Czułam, że się wysilam do ostateczności, ale ciągle na próżno. – Nie mogę – westchnęłam, chwytając oddech. – Boję się. Tak się boję. Tym razem nie krzyknęła na mnie, ale uklękła obok, ujęła moją twarz w swoje ręce i otarła ją z wilgoci. Ale chociaż jej ręce były łagodne, głos brzmiał stanowczo. – Posłuchaj mnie, Alessandro. Masz najmocniejszego ducha, jakiego kiedykolwiek widziałam u dziewczyny i nie po to go zdobyłaś, by umrzeć teraz na podłodze swojej sypialni. Popchnij raz jeszcze. Jeszcze raz, a ono wyjdzie. Ja ci pomogę. Tylko mnie słuchaj i rób, co ja ci powiem. Znów nadchodzi? Tak? Weź teraz głęboki wdech. Największy wdech w twoim życiu. Tak, właśnie tak. Dobrze. Zatrzymaj powietrze. Teraz przyj. Przyj! Zatrzymaj się. I znowu. Przyj! – Aaach! – I kiedy w pokoju się rozległo moje wycie, usłyszałam także inny dźwięk, jakby ciało mi się rozdarło i pozwoliło główce wyjść na zewnątrz. – Tak! Tak! – To nie jej głos mi o tym powiedział. Wyszło! Poczułam to, olbrzymią szybko wypychającą je ze mnie siłę i ulgę, jakiej nigdy dotąd nie zaznałam. – Och, jest! Och, spojrzyj na nie! Tylko popatrz! Kiedy razem z Tancją opadłyśmy na podłogę, zobaczyłam u swoich stóp mała istotkę, skuloną, pokrytą krwią i śluzem. – Och, to dziewczynka – powiedziała cichutko moja matka. – Śliczna mała dziewczyneczka. Podniosła za nóżki kleiste ciałko i obróciła je główką w dół. Dziecko się dławiło, jakby nos i płuca miało wypełnione wodą, póki nie dała mu klapsa w tyłeczek, a potem wydało gniewny, przenikliwy krzyk, pierwszy protest przeciwko szalonemu i złemu światu, na którym się pojawiło. Ponieważ nie miała pod ręką noża ani nożyczek, matka własnymi zębami odcięła pępowinę. Potem położyła mi dziecko na brzuchu, ale ja tak się trzęsłam, że nie mogłam go wziąć do rąk i Tancja musiała je przytrzymać, by się nie osunęło na podłogę. Ale potem wzięłam córeczkę i podczas kiedy moja matka zajmowała się odejściem łożyska, ja leżałam na podłodze, trzymając w ramionach tę ciepłą, śliską, pomarszczoną istotkę. Tak oto urodziła się moja córka. Kiedy obie ją obmyły i owinęły w pieluszki, a mleczna matka dotąd się nie pojawiła, znów mi ją podały i patrzyłam z rodzajem nabożnego podziwu, jak niczym ślepy robaczek podpełza do mojej piersi, przywierając dziąsełkami do sutka i ssąc malutkimi żuchwami z tak niespodziewaną siłą, że poczułam z rozkosznym bólem, iż mleko zaczyna spływać do jej buzi. I dopiero kiedy po zaspokojeniu swoich żądań, niczym kleszcz opity świeżą krwią, odpadła mi od piersi, raczyła zasnąć i pozwolić mi, bym także zasnęła. XLV W ciągu następnych paru dni poczułam się głęboko, śmiertelnie, nieodwracalnie zakochana. I gdyby mój mąż ją zobaczył, niewątpliwie jego także by podbiła cudownością swoich paznokietków, powagą spojrzenia i jakąś nieziemską światłością, która najwyraźniej od niej biła. Podczas kiedy mój świat ograniczył się do źrenic jej oczu, na zewnątrz toczyły się dzieje. Moja matka miała rację, mówiąc o naszej wspólnej męce. Podczas kiedy moje wnętrzności skręcały się i rozciągły, by wydać z siebie owo życie, Savonarola, kiedy zrywały mu się ścięgna pod ciężarem strappado, słyszał echo swoich własnych krzyków. Wraz z porannym oblężeniem klasztoru San Marco skończyło się jego panowanie nad Nową Jerozolimą. Chociaż wierni mu mnisi walczyli jak żołnierze – wiele się mówiło o szaleńczej sile niejakiego ojca Brunetta Datto, olbrzymiego dominikanina o skórze jak pumeks, który ze szczególnie dziką radością władał nożem – w końcu zostali pokonani. Tłum wdarł się do środka i zastał Savonarolę pochylonego w modlitwie na stopniach ołtarza. Zaprowadzono go stamtąd w łańcuchach do wieży pałacu Signorii, gdzie sześćdziesiąt lat temu przetrzymywano wielkiego Cosima de’Medici pod takim samym zarzutem zdrady stanu. Ale podczas kiedy Cosimo rozporządzał wystarczającymi środkami, by zjednać sobie i przekupić swoich nadzorców, nic nie mogło pomóc mnichowi Girolamo. Najpierw poddano go strappado, a następnie rozciągano na kole tortur. Przy każdym kolejnym nadwerężeniu swego ciała przyznawał się do różnych win: fałszywych proroctw, herezji i zdrady. Mówił swoim oprawcom wszystko, co chcieli usłyszeć, póki nie przestali zadawać mu cierpień. Aż wreszcie odcięto go i zaprowadzono do celi. Ale kiedy ból ustał, odwołał swoje zeznania, krzycząc, że to, co powiedział nie było prawdą, że zmusiły go do tego tortury, i zaklinał na Boga, by go wyprowadzić znów na światło. Jednak przy pierwszej próbie rozciągania znów się przyznał i tym razem poddawano go męce tak długo, że zabrakło mu nie tylko głosu, ale i odwagi, by ponownie się zaprzeć. Florencja uwolniła się w ten sposób od tyranii człowieka, który postanowił doprowadzić ją do Boga, a w końcu musiał stwierdzić, że On go opuścił. Ale choć miałam poważne powody, by go nienawidzić, litowałam się nad nim. Siedząca u mojego łóżka Erila wyśmiewała się z mojego współczucia i mówiła, że powszechnie wiadomo, iż poród rozmiękcza umysł kobiety. I tak minęły dwa dni, a mój mąż nie dawał znaku życia. Rankiem trzeciego dnia obudził mnie blask słońca i zobaczyłam u drzwi moją matkę rozmawiającą w podnieceniu z Erilą. – Co się stało? – zapytałam. Odwróciły się do mnie, wymieniając szybkie spojrzenia. Matka podeszła i stanęła przy łóżku. – Moje drogie dziecko... Są wiadomości... Musisz być dzielna. – Cristoforo? – Bo oczywiście przez cały czas spodziewałam się czegoś. – Tu chodzi o Cristofora, prawda? Podeszła jeszcze bliżej, ujęła moje ręce w swoje dłonie i patrząc mi w oczy, by móc odczytać malujące się w nich uczucia, opowiedziała mi, co się działo w ostatnich dniach. Jak miasto po szturmie na San Marco ogarnęła żądza krwi – załatwiało się dawne porachunki i ścigało wrogów. Ale nie wszystkie te akty przemocy były słusznym wymiarem sprawiedliwości, znaleziono także ciała ludzi pomordowanych z innych przyczyn, wśród nich jedno w alei La Bocca obok starego mostu, w miejscu znanym z tego, że wywieziono kiedyś stamtąd pod osłoną nocy zwłoki kobiety i mężczyzny. I tam właśnie w porannym świetle ktoś rozpoznał po szlachetnych rysach twarzy i eleganckim ubraniu, kim jest zamordowany. Siedziałam skamieniała, jak jeden z jego posągów. Zrobiło mi się zimno na jej słowa. – Musisz być dzielna, Alessandro – powtórzyła matka, a dźwięk jej głosu przypomniał mi czasy, kiedy byłam mała, a ona uczyła mnie, jak rozmawiać z Bogiem, jakby był zarówno moim ojcem, jak i Panem. – Tak się rzeczy mają. Taka jest Jego wola i nie jest naszą sprawą jej się sprzeciwiać. – Przytuliła mnie do siebie na chwilkę, a potem, uspokojona, że się nie załamałam od tego wstrząsu, powiedziała cicho: – Moja droga, twój mąż nie ma rodziny. Jeżeli masz dosyć sił, byłoby pożądane, żebyś poszła i rozpoznała zwłoki. Jeżeli poród łagodzi uczucia, to także porządkuje wspomnienia, sprawiając, że jedne z nich pozostają na zawsze, a inne nikną niemal natychmiast. Chociaż znaleziono już mamkę, wzięłyśmy ze sobą dziecko, bo nie mogłam znieść nawet na krótko rozłąki z moją córeczką. Pamiętam, że kiedy wychodziłyśmy z domu, na lewo od drzwi stała służba ze spuszczonymi oczami, po otrzymaniu tej wieści zatrwożona o swoją przyszłość. Po drodze wstąpiłyśmy do Baptysterium. Po śmierci męża nie było nikogo, kto by mógł zgłosić urodzenie dziecka, a według przepisów należało tego dokonać w ciągu sześćdziesięciu godzin od jego przyjścia na świat. Wrzucało się białą gałkę, jeśli to była dziewczynka, a czarną, jeśli chłopiec. Pod złoconą kopułą wyłożoną połyskliwą mozaiką, przedstawiającą sceny z życia Jezusa, w skrzynce do rejestracji urodzeń zachrobotał znak nowego życia. Na ulicach było brudno po ostatnich zamieszkach, wszędzie leżały porozrzucane kije i wyrwane z bruku kamienie, w rynsztokach poniewierały się strzępy ubrań, a to wszystko oświetlało oślepiające słońce. Ale choć pogoda była radosna, nastrój panował ponury. Już nie byliśmy Państwem Bożym i nikt do końca nie wiedział, jak bardzo się mamy z tego cieszyć. Zaraza pochłonęła tak wiele ofiar, że trzeba było założyć tymczasową kostnicę po drugiej stronie rzeki, w pomieszczeniach szpitala Santo Spirito. Kiedy nas prowadzono przez labirynt uliczek na tyłach kościoła, myślałam o moim malarzu, jak spędzał tu noce, utrwalając na papierze widok zmasakrowanych ludzkich ciał. Przytuliłam do siebie mocniej córeczkę i sama szłam jak dziecko siadem matki, mając tuż za sobą swoją pokojową. Urzędnik u wejścia był prostakiem, zalatywało od niego skwaśniałym piwem. W prowizorycznej księdze odnotowywał koślawym pismem kolumny cyfr, a przy niektórych z nich nazwiska. Moja matka opowiedziała, w jakiej sprawie przychodzimy, a zrobiła to tak jak zawsze, godnie i jasno. Ludzie przysłuchiwali się jej słowom. Kiedy skończyła, dźwignął się ze swego krzesła i poszedł z nami. Tak można było sobie wyobrazić pole bitwy po przejściu armii. Na ziemi leżały pokotem ciała owinięte w brudne płócienne płachty. Na niektórych z nich było tyle krwi, że można się było obawiać, że zwalono tu tych ludzi jeszcze żywych, by resztki życia wyciekły z nich i wsiąkły w ich prowizoryczne całuny. Trup mojego męża był złożony na desce w końcu sali. W innych chwilach historii można by było oczekiwać więcej uszanowania dla tych o najświetniejszych nazwiskach, ale teraz Florencja wykrwawiała się na śmierć i każde miejsce dla zwłok było równie dobre. Stanęłyśmy przy nogach. Mężczyzna spojrzał na mnie. – Jest pani gotowa? Podałam dziecko matce. Uśmiechnęła się do mnie. – Działa tu większa siła niż my obie. Mężczyzna się pochylił i uniósł całun. Zamknęłam oczy, a potem znów je otworzyłam, by zobaczyć zakrwawioną twarz człowieka w średnim wieku, którego nigdy przedtem nie widziałam. Erila u mojego boku wydała zdławiony okrzyk: – O mój panie, mój panie, kto mógł ci to wyrządzić? – Kiedy się odwróciłam do niej, padła mi w ramiona, tuląc się do mnie i wołając: – O moja biedna pani, nie patrz, nie patrz, to zbyt okropne. Co teraz z nami będzie? Próbowałam ją odepchnąć, ale przywarła do mnie jak pijawka. – Czyś ty oszalała? – szepnęłam za zgrozą. – To nie jest Cristoforo. – Ale ona zawodziła dalej. Spojrzałam bezradnie na matkę, która natychmiast do nas podeszła. Mężczyzna bacznie się nam przyglądał. Bez wątpienia widywał, do czego są zdolne kobiety ogarnięte wielką boleścią. Moja matka spojrzała na ciało, a potem na mnie. Miała baczny wzrok. – O moja droga córko – powiedziała głośno. – Wiem, co musisz teraz czuć. Jak trudno jest widzieć, że Bóg dopuścił do czegoś takiego, że zabrał człowieka, którego tak kochałaś... Opłakuj go, opłakuj twojego Cristofora i niech odpoczywa w spokoju. Przeniósł się już do lepszego świata. Kiedy tak stałam z ustami otwartymi od niemego wstrząsu, odezwała się we mnie moja kobiecość i pomogła mi zapłakać. Te grube łzy, które mi nareszcie popłynęły, były przecież nakazem prawa. To całe poruszenie obudziło dziecko, które także zaczęło kwilić i stałyśmy tam jak obraz nieutulonej kobiecej boleści, a mężczyzna ujął pióro i zaznaczył gruby krzyżyk obok nazwiska mojego męża. Po powrocie, kiedy zasiadłyśmy w nieprzytulnym, niewygodnym saloniku, Erila, której łzy wyschły natychmiast po opuszczeniu gmachu szpitala, przyniosła nam korzenne wino i namówiła mnie, bym łyknęła jakiś lek z podręcznej apteczki jej matki, a potem mnie uściskała i wyszła, zamykając dokładnie drzwi za sobą. Dziecko leżało w moich ramionach, zerkając na mnie, kiedy zwróciłam się do matki. – No i gdzie on jest? – wybąkałam pytanie. – Wyjechał. – Dokąd? – Na wieś. Z Tomasem. Tego rana, kiedy ty rodziłaś, przyszedł do mnie i opowiedział o wszystkim, co zaszło między wami. Kiedy już się na to zdecydował, postanowił, że przy jego zwłokach ma być znaleziona kartka zapisana jego pismem, aby władze mogły go zidentyfikować. Przykro mi, że sprawiło ci to bolesny wstrząs. Nie powiedziałam ci prawdy, bo się obawiałam, że przy swoim osłabieniu nie będziesz umiała przekonująco udawać. – Mówiła to tak rzeczowo jak polityk, którego zadaniem jest podejmować ważkie decyzje i wyjaśniać je wystraszonej ludności. Ale ja nie miałam jej równowagi ducha. – Ja... ja nie rozumiem. Dlaczego? Czy to takie ważne, że dziecko nie jest jego? Bo przecież... – Bo przecież mogłoby być jego... Nie martw się, Alessandro. Wiem o wszystkim. I nie jestem tu po to, by cię osądzać. Jest na to inny sąd i myślę, że staniemy przed nim kiedyś razem, ty i ja – westchnęła. – Tu nie chodziło o dziecko. Uważał... No, nie będę mówić za niego. Prosił, żeby kiedy już wszystko się ujawni, oddać to tobie. Myślę, że byłoby roztropnie potem tę kartkę zniszczyć. I wyciągnęła zza stanika list. Wzięłam go drżącymi rękami. Dziecko zakwiliło w moich ramionach. Ukołysałam je, aż ucichło i złamałam pieczęć. Jego charakter pisma był taki wytworny. Cóż za kontrast z gryzmołami w księdze rejestrów w Santo Spirito. Sam jego widok sprawiał mi przyjemność i rodził uznanie. Moja droga Alessandro! Kiedy będziesz czytała te słowa, nas już tu nie będzie. A Ty, z wolą Bożą, urodzisz zdrowe dziecko. Tomaso mnie potrzebuje. Jest okrutnie poszkodowany i teraz, kiedy utracił urodę, a w dodatku poturbowano go na ciele, tym bardziej jestem mu potrzebny. Nie mogę się pozbyć oskarżycielskich myśli, że to moje pożądanie ściągnęło na niego nieszczęście i jest moim obowiązkiem pielęgnować go w cierpieniu. To moja powinność. A także moje pragnienie. Gdybyśmy Ty i ja zostali ze sobą razem, do końca życia bym nad tym ubolewał i byłbym zgorzkniałym towarzyszem dla Ciebie i dziecka. Skoro umarłem, otwiera się przed Tobą nowa przyszłość. Ponieważ nie mam rodziny która mogłaby zgłosić żądania co do moich dóbr, pozostawiam testament, w którym zapisuję Tomasowi dosyć pieniędzy, by zapewnić nam skromne wygody do końca życia, i który przyznaje Tobie resztę moich zasobów. Ten testament jest dość niezwykły i mogą się znaleźć tacy którzy będą go próbowali podważyć, ale jest to dokument legalny i wiążący i winien być honorowany. Sama postanowisz o swojej przyszłości. Jesteś dostatecznie młoda, by powtórnie wyjść za mąż. Możesz także powrócić do swojej rodziny albo, jeśli Ci się tak spodoba, żyć samotnie. Chociaż sądzę, że Twoja matka o tym pomyśli, a Ty posłuchasz jej rad. Proszę, byś mi wybaczyła moje szorstkie słowa w galerii. Mimo mojego postanowienia, czuję się mocniej do Ciebie przywiązany, niż zdawałem sobie z tego sprawę i Twoja zdrada głęboko mnie zraniła. Podobnie jak Ciebie raniło moje przeniewierstwo. Chcę, żebyś wiedziała, że czuję do Ciebie tak wiele, na ile tylko mnie stać. I zawsze będę to czuł. Klucz dołączony do tego listu otwiera szafę z rękopisami w moim gabinecie. Będziesz zdumiona jej zawartością. Jestem świadom, że jeden z nich może wyglądać na złodziejski łup, ale skoro oboje wiemy, że inaczej mógłby paść ofiarą tej wojny – spłonąć w ogniu – wolałem, żeby się dostał w Twoje ręce niż czyjekolwiek inne. Ty rozumiesz naszą wielką sztukę jak żaden znany mi mężczyzna. Twój ojciec może być z Ciebie dumny. Twój kochający mąż Cristoforo Langella Zacisnęłam mocno rękę na kluczu i przeczytałam list jeszcze raz. A potem po raz trzeci. Po chwili matka musiała go mi odebrać, bo od moich łez atrament zaczął z niego spływać czarnymi strumykami. Erila miała rację. Poród przemienia kobiecy umysł w mleczarnię. W takim stanie kobieta pokocha każdego, nawet jeśli ją opuścił i zdradził. Wydawało się teraz, że będę musiała wychowywać moją córkę sama, bez męża i nawet jej rodzony dziadek się o nią nie zatroszczy. „Twój ojciec może być z Ciebie dumny”. Jak łatwo za pomocą paru słów można wywrócić świat do góry nogami. Kiedy wreszcie spojrzałam w oczy mojej matce, spotkałam się z jej spojrzeniem. Z pewnością nie napisałby takiego listu, gdyby przedtem z nią nie pomówił. – Czy wiesz, co w nim jest? – spytałam, kiedy już mogłam wydobyć z siebie głos. – Omawiał ze mną to, co dotyczy twojej przyszłości i mojej przeszłości, nim napisał ten list. Cała reszta to jego osobiste słowa do ciebie. I wciąż nie odwracała ode mnie spojrzenia. Przez całe moje życie promieniowała cichą, łagodną zdolnością zrozumienia wszystkiego, dzięki której potrafiła uspokajać moje burze oraz bunty i odpowiadać na moje pytania. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że może i ona także przechodziła przez takie burze i że jej pogodzenie się z wolą Bożą i wiara w Jego nieskończoną łaskawość wyrosły z jej dawnego wewnętrznego rozdarcia. Ale teraz wiem, że niełatwo jest córkom myśleć o swoich matkach jako o odrębnych istotach, których życie i pragnienia nie są wyłącznie im podporządkowane. I tak jak już wybaczyłam podobne uchybienie mojej córce, tak na pewno matka wybaczyła mnie. Należy jej oddać sprawiedliwość, że tego dnia nie uchylała się od moich pytań ani nie uciekała się do żadnych kłamstw. Myślę, że może nawet przyniosło jej to ulgę, że mogła o tym mówić po tak długim czasie milczenia. – No więc – powiedziałam wreszcie – dedykacja Lorenza Medyceusza na księdze, którą ofiarował mojemu mężowi, nosi datę 1478. To jest rok mojego poczęcia. Ale ty nie byłaś już wtedy na jego dworze, prawda? Twój brat miał dość wysoką pozycję, by cię wydać za dobrego męża. Tak nam to zawsze opowiadałaś? – Tak – odpowiedziała spokojnie. – Byłam już wtedy mężatką. A skoro już o tym mowa, to powinnaś wiedzieć, że cokolwiek o tym myślisz, nie był to nieszczęśliwy związek. Przyniósł mi już wtedy trójkę zdrowych dzieci, które Bóg w swojej wielkiej łaskawości zachował od chorób i wczesnej śmierci. Czułam się naprawdę szczęśliwa. Ale to, co ty mówisz o tym roku, Alessandro, nie jest pełną prawdą. Tak jak byłam niedługi czas na dworze przedtem, tak wtedy powróciłam tam na krótko. Ale nie w tym sensie, jak to się powszechnie rozumie. Zamilkła. Czekałam. Nawet powietrze wokół nas zamarło. – Mój brat miał takich wielkich przyjaciół – odezwała się wreszcie ze znużonym uśmiechem. – Dwór był pełen mądrych i głęboko myślących mężczyzn. Dla dziewczyny nauczonej myśleć i dzielić się swoimi myślami był to istny raj przed dniem Sądu Ostatecznego. I chociaż koncepcja platońska nie dopuszcza kobiet do rozważań filozoficznych, istniały jednak florentyńskie wy znawczynie Platona, a zatem nawet najwięksi z owych wspaniałych mężczyzn dawali się oczarować pięknu, kiedy szło w parze z talentem naukowym, który, tak jak ty, kiedyś miałam. Choć, jak i dla ciebie, był dla mnie zarazem powodem do chwały, jak i ciężarem. Mój brat, który rozumiał niebezpieczeństwo tak doskonałej czystości, jaką się odznaczałam, zadbał o to, by dla uniknięcia ryzyka wydać mnie za mąż. Ale nawet on nie mógł zapobiec temu, by znów mnie wezwano. Lorenzo ze swoim dworem spędzał lato 1478 roku w swojej willi w Careggi. Byłam tam jednym z zaproszonych gości. Jak to już dawno temu... – Zamilkła na chwilę i myślałam, że nic więcej nie powie, że istotnie się przymusiła, by o tym zapomnieć. Wzięła oddech. – Była tam muzyka, sztuka, natura... ogrody niczym raj na ziemi. O pięknie ciała mówiło się tam wtedy tyleż co o pięknie umysłu. I jedno, i drugie uważano za stopnie wiodące do Bożej miłości. Nie byłam wychowana na kokietkę. Byłam tak samo poważna i w pewien sposób równie niewinna jak ty. Ale tak jak na tobie, na mnie także wywierały wrażenie inteligencja, wiedza i sztuka. I chociaż dawniej się temu oparłam, tego lata zakochałam się zbyt głęboko, by umieć się zatrzymać. Znów ujrzałam jej łzy sprzed tak wielu lat nad martwym ciałem Lorenza w kaplicy San Marco. Przypomniałam sobie słowa, jakie szepnął mi do ucha Tomaso tego dnia, że mimo całej jego brzydoty jego poezja miłosna mogła rozpalić najzimniejsze z serc. Westchnęłam, spoglądając na promiennie spokojną twarzyczkę w moich ramionach. Trudno powiedzieć, jak tępy może mieć nosek, kiedy urośnie, ani jak ostry podbródek. Będzie to niewątpliwie zależało od jej ojca. Ktokolwiek nim jest. – No to przynajmniej wiem, dlaczego jestem taka brzydka – powiedziałam spokojnie. – Och, Alessandro, nie jesteś brzydka. Masz w sobie tyle piękna, że omal nie zawróciłaś w głowie pewnemu pederaście. Zachwyciło mnie, że to występne słowo sprawiło jej widoczną przyjemność, tak zresztą jak mnie. Siedziałyśmy więc dalej razem w tym wyblakłym, niemodnie urządzonym pokoju w popołudniowej ciszy zmąconej jedynie miłym szybkim oddechem mojej córeczki, w spokojnym przeświadczeniu, że nie ma już tajemnic między nami. – A więc – odezwałam się w końcu – co teraz będzie? Milczała przez chwilę. – Wiesz, jaki masz wybór, równie dobrze jak ja. – Nie wyjdę ponownie za mąż – powiedziałam stanowczo. – Drugie małżeństwo pozbawiłoby praw to dziecko, a ja nie chcę tego. – To prawda – powiedziała spokojnie. – I nie mogę wrócić do domu. Muszę mieć teraz swoje własne życie. Więc sądzę, że powinnam samotnie założyć sobie dom. – Alessandro, ja myślę, że byłoby to bardzo niemądrze. Nasze miasto jest okrutne dla wdów. I ty, i dziecko stałybyście się wyrzutkami, samotne i pogardzane. – Będziemy przecież miały ciebie. – Nie na zawsze. Myśl o tym przejęła mnie chłodem. – Więc co mogę zrobić? – Nie omówiłyśmy jeszcze jednego wyjścia. – Jej głos zabrzmiał powagą. – Poślubienia się Bogu. – Mam się poślubić Bogu? Ja? Wdowa z pędzlem malarskim, czarną niewolnicą i z dzieckiem? A jakiż klasztor, powiedz, mamo, może mnie przyjąć? Zobaczyłam, że na jej twarzy pojawia się powoli mały uśmieszek. – Oczywiście taki, o jakim zawsze marzyłaś, Alessandro. XLVI W dniu 10 maja roku Pańskiego 1498 opuściłyśmy Florencję – wdowa z pędzlem malarskim, czarna służąca i dziecko. Nie tylko dla nas był to dzień pożegnania. Na wielkim placu przed Signorią od paru tygodni wznoszono wielki stos. Savonarola i dwóch wiernych mu dominikanów mieli zostać uduszeni i spaleni. Florencja miała wreszcie poczuć zapach pieczonego ludzkiego mięsa. Moja Erila aż się paliła, by to obejrzeć, choćby po to, by widzieć, jak się dopełnia historia, ale jej zabroniłam. Świat był tak świetlisty i nowy dla mojej córeczki, że nie chciałam, by był obok niej nawet najmniejszy siad cierpienia. Wyjeżdżałyśmy, mijając rzekę ludzi zmierzających na plac, ale mało w nich było radosnego podniecenia. Ten mnich, choć znienawidzony, był także kochany, a w atmosferze gwałtów i przemocy, szerzącej się po jego aresztowaniu, sądzę, że wielu zaczynało żałować, że przeminęły czasy Nowej Jerozolimy, choć lśniła większym blaskiem w zamierzeniach niż w ich urzeczywistnieniu. A jednak jego wrogowie występowali twardo przeciwko niemu. W dniach poprzedzających rozprawę sądową rozeszły się po mieście, jak gryzący dym niesiony wiatrem, dalsze pogłoski o jego przewrotności. A w szczególności krążyła opowieść, która wydostała się z więzienia, że jego najbardziej oddanego wspólnika, ojca Brunetta Datto, mnicha, który walczył z taką żądzą krwi w ostatniej batalii i który miał umrzeć razem z nim na stosie, uznano za oszalałego z pobożności i że przyznał się na torturach do wszelkiego rodzaju grzechów: do przebicia nożem dziewczyny, spotkanej po zmroku na ulicy i spróbowania zębami smaku jej ciała, do zgromadzenia genitaliów prostytutek i ich klientów w kościele Santo Spirito, nawet do stosunku z młodym pederastą przez wepchnięcie weń swojej szpady. Jednak prawdziwe przerażenie budziły nie jego zeznania, ale uciecha, z jaką je składał, chlubiąc się, że Bóg go użył jako swego posłańca, by zawrócić grzeszników na drogę prawości. Aż wreszcie jego oprawcom obrzydły te bluźnierstwa, wpakowali mu szmatę w otwarte usta i zagrozili, że ją podpalą, jeśli nie przestanie wygadywać tych obrzydliwości. W dniu, kiedy Erila przyniosła mi te opowieści, widziałam ją po raz pierwszy i jedyny wstrząśniętą jakąś pogłoską. Tak bardzo się tym przejęła, że kiedy siedziała na brzegu łóżka, a leżące obok dziecko wpatrywało się w nią poważnym wzrokiem, opowiedziała mi, jak ten mnich, nim go wreszcie uciszyli, udzielił wskazówek, gdzie można odnaleźć ostatnie ciało, zwłoki młodej prostytutki z odciętymi piersiami, poddane rozkładowi w krypcie Santi Apostoli. Przypomniałam sobie wtedy ochrypły głos, który mnie wygnał spod arkad w noc przed moim ślubem i wielkiego zwalistego zakonnika z zakrwawionymi rękami. Zrozumiałam, że choć czasem mogłam się czuć tak, jakby Pan mnie pozbawił swojej łaski, w istocie zawsze pozostawałam pod Jego możną opieką. I ta świadomość pozwoliła mi przywrócić w sobie bardziej czuły stosunek do Pana Boga. Jednak tego popołudnia nie mogłyśmy w mojej sypialni zbyt długo się rozwodzić nad tymi sprawami. Zabrałyśmy się natomiast do pakowania, po raz drugi wypełniając moją wyprawną skrzynię rysunkami i książkami i, co najważniejsze, chowając w niej pośród koszul i aksamitnych ubrań nie-oprawiony rękopis wyjęty ze schowka mojego męża. Krótko przed odjazdem odwiedziłyśmy mój dawny dom rodzinny przy Sant Ambrogio. Luca, którego anielskie oblicze było jeszcze posiniaczone po jednej z ostatnich potyczek wojennego okresu, miał ponurą minę i trzymał się na uboczu (zresztą tak samo jak dawniej). Nim się powlókł do swego pokoju, zdobył się jednak na to, by mi życzyć wszystkiego dobrego. Plautilla, teraz z ogromnym brzuchem, tak się zapłakiwała, że aż jej mąż ostro ją zrugał i dopiero wtedy umilkła. A ojciec... ojciec dał mi zwój swego ulubionego szkarłatnego płótna do przystrojenia mojego nowego domu. Ucałowałam go i życzyłam mu wszystkiego dobrego, robiąc wszystko, co można, by go pozostawić w stanie jego niewiedzy. Wtedy wziął moją matkę za rękę i dał się jej zaprowadzić do swoich ksiąg handlowych. Tak ich widziałam po raz ostatni, jak razem wchodzili do jego gabinetu, ginąc za zamkniętymi drzwiami. I tak pewnego majowego dnia wyjechałyśmy z miasta ze stajennym mojego męża i jego niewolnikami służącymi nam za przewodników i ochronę, radośnie ożywionymi obietnicą wolności u końca podróży. Ranek był ciepły i słoneczny, a mgiełka unosząca się w powietrzu zapowiadała wielki upał. Wyjechałyśmy przez Porta di Giustizia, a kiedy przekraczałyśmy granice miasta, usłyszałyśmy coś jakby trzask gromu. Wiedziałyśmy, że to wybuch prochu mający wzniecić ogień na placu przed Signorią i że kat dokonał swego i trójka uduszonych zostanie zaraz oddana na pastwę płomieni. Przeżegnałyśmy się i odmówiłyśmy pacierz za tych, którzy właśnie stają przed Bogiem, prosząc Go o łaskę dla wszystkich grzeszników, żywych i umarłych. A kiedy powoli wspinaliśmy się z doliny na wzgórza rysujące się przed nami, mogłyśmy dojrzeć z oddali słup dymu wznoszący się nad morzem dachów i ginący w wonnym letnim powietrzu. Część IV XLVII Moje drugie małżeństwo – małżeństwo siostry Lukrecji z Bogiem – choć z prawnego punktu widzenia bigamiczne, okazało się znacznie bardziej udane niż pierwsze. Cóż można powiedzieć o miejscu, w którym się znalazłam? Kiedyśmy tam przyjechały, był to prawdziwy raj na ziemi. Klasztor Santa Vitella jest położony na zapadłej prowincji toskańskiej daleko na wschód od Florencji. Widok falistych zadrzewionych wzgórz o łagodnych stokach pokrytych winnicami i gajami oliwnymi dowodził niezbicie, że Bóg jest największym ze wszystkich artystą. Wewnątrz warownych murów klasztoru kwitło wówczas życie w powszechnej wspólnocie: dwa klasztorne budynki (większy z arkadami zdobionymi przez Lukę delia Robbia: trzydzieści dwie niebieskie i białe ceramiczne głowy świętych, a każda z nich cudownie subtelnie różniąca się od sąsiedniej), wspaniałe ogrody, zarówno stanowiące chlubę klasztoru, jak i dające mu praktyczne korzyści, gdyż dostarczały mu większości pożywienia, oraz refektarz i kaplica, niewielka, kiedy tam przybyłam, ale w miarę upływu lat rozbudowana i upiększona. I wszystko to prowadzone przez kobiety. Republika oparta jeśli nie na kobiecej cnocie, to na kobiecej sile twórczej. Jednak tak wiele z nas, kobiet, nie było stworzonych do tego miejsca. Były to te, które tak samo mocno jak Boga kochały życie, ale zostały z niego usunięte i zamknięte w klasztornych murach. Wyhodowało nas nowe wzbogacenie się miast (im większa suma posażna, tym mniej rodzin mogło się na nią zdobyć) i dodała nam odwagi nowo zdobyta wolność pogłębiania wiedzy. Ale świat nie był gotowy zgodzić się na nas i wiele z nas kończyło w takim miejscu jak Santa Vitella. I choć nie można nas było uznać za bogaczki, nasze posagi, kiedy się je złożyło razem, stanowiły taką sumę, że można było nią okupić naszą wolność. W końcu był to prosty rachunek, liczby zaczęły przeważać nad regułami. Erila i ja miałyśmy szczęście. Pojawiłyśmy się potem, kiedy ten moment już nastąpił. Każda z nas przychodziła tu już ukształtowana. Niektóre ze wspomnieniami wytwornych sukien, które nas stroiły, książek, któreśmy przeczytały, czy młodych ludzi, z którymi wymieniałyśmy pocałunki lub przynajmniej za tym tęskniły. Za zamkniętymi wrotami, chociaż czciłyśmy Boga i częstośmy się do Niego modliły, wędrowałyśmy w wyobraźni w setki różnych kierunków. Oczywiście niektóre były bardziej oddane światowym uciechom niż inne. To takie, które zamieniały swoje cele w skład upiększających maści i toników do przecierania cery, a swój wolny czas spędzały na świergotaniu o fatałaszkach i przerabiając kwefy i habity tak, by pokazać jakieś pasemko ufryzowanych włosów albo pozwolić rzucić okiem na nóżkę powyżej stopy. Ich największą przyjemnością było wsłuchiwanie się we własne głosy wybijające się z kaplicznego chóru i uprawianie sztuki rozrywki, a chociaż mury były wysokie, a wrota zamknięte, niekiedy można było usłyszeć, jak nocą rozlegają się ich śmiechy zmieszane z niższymi męskimi głosami. Ale nie wszystkie nasze grzechy były grzechami ciała. Była wśród nas kobieta z Werony, tak pochłonięta sztuką słowa, że siedziała cały dzień, pisząc sztuki teatralne, historie naszpikowane moralnością i męczeństwem, z wplecionymi w nie wątkami nieodwzajemnionej miłości i romansu. Wystawiałyśmy te sztuki w klasztorze. Najlepsze szwaczki szyły do nich kostiumy, a występowały w nich (w rolach zarówno kobiecych, jak i męskich) te z nas, które najbardziej lubiły wystawiać się na pokaz. Była tu także pewna zakonnica z Padwy, której umiłowanie wiedzy było jeszcze większe niż moje i która przez całe lata sprzeciwiała się swoim rodzicom, nie chcąc wyjść za mąż. Kiedy sobie w końcu zdali sprawę, że nie da się z niej wybić jej zamiłowania do nauki, przywieźli ją na dalsze studia do nas. W przeciwieństwie do jej rodziców, otoczyłyśmy ją największą opieką. Jej cela stała się pokojem bibliotecznym, a jej umysł naszym najcenniejszym skarbem. W pierwszych latach mojego tu pobytu spędzałam wiele wieczorów na rozmowach z nią o Bogu i o Platonie, o drodze od ludzkości do boskości i niekiedy bardziej mnie skłaniała do głębokich przemyśleń niż moi nauczyciele. Była naszą własną uczoną i kiedy Plautilla wyrosła, została jej – a także i moją – nauczycielką. Plautilla. W pierwszym miesiącu moja córka nie miała imienia. Ale kiedy przyszła wiadomość z Florencji, że moja siostra umarła, wydając na świat krzepkiego syna, najpierw zapłakałam, a potem nadałam jej imię mojemu dziecku. W ten sposób zachowałam pamięć o swojej rodzinie. Była oczywiście oczkiem w głowie wszystkich sióstr. Wszystkie ją kochały. Przez pierwsze kilka lat, rozpieszczana i psuta, biegała swobodnie po całym klasztorze. Ale kiedy doszła do odpowiedniego wieku, zaczęłyśmy jej edukację, godną renesansowej księżniczki. Kiedy miała dwanaście lat, umiała już czytać i pisać w trzech językach, poznała sztukę haftu i muzykowania, nauczyła się grać w teatrze i oczywiście modlić się. Przy braku innych dzieci w nieunikniony sposób wytworzyła się w niej pewna właściwa dorosłym powaga, ale znosiła ją dobrze i kiedy tylko ujawniła się w niej sprawność oka i ręki, wyciągnęłam z mojej posażnej skrzyni stary egzemplarz książki Cenniniego, zaostrzyłam gruby kawałek węgla i przygotowałam bukszpanową deskę do jej pierwszych prób operowania rylcem. A ponieważ nie było nikogo, kto by zasiał w niej wątpliwości co do jej talentu, zajmowała się nieustannie rysowaniem, tak że długo przedtem, nim dostrzegłam kocie spojrzenie jej zielonoszarych oczu, wiedziałam, czyim jest dzieckiem. Erila także wprost rozkwitała. Pozycja „nawróconej” – stanowisko przeznaczone specjalnie dla niewolnic – była tradycyjnie służebna, „nawrócone” służyły siostrom. Ale ponieważ nasze zgromadzenie nie było tradycyjnym klasztorem, zapłaciłam za jej wyzwolenie i wkrótce wynalazła dla siebie inną rolę: chodziła na posyłki, znosiła plotki i pełniła pocztowe usługi dla sióstr, biegając między nimi a miasteczkiem (w którym robiłyśmy zakupy różnych zabronionych luksusów) i w ten sposób dorabiając się niezłej fortunki. Niebawem bano się jej i uwielbiano ją w równych proporcjach, i tak nareszcie stała się wolną kobietą. Ale była wówczas już tak niezbędna dla sióstr i tak mocno związana stosunkami wręcz rodzinnymi ze mną i z Plautilla, że z radością postanowiła pozostać z nami. A co do mnie – no tak, podczas pierwszej zimy naszego tu pobytu klasztor zaczął budowę nowej kaplicy i wtedy otrzymałam pierwsze w życiu zamówienie. Matka przełożona była bystrą kobietą, i gdyby nie uległa czarom pewnego bogatego żonatego sąsiada, mogłaby dojść do pozycji pani domu jakiegoś szlachetnego rodu w Mediolanie. W pewnym sensie uzyskała jeszcze bardziej zadowalającą pozycję jako pani tego domu. Bacząc na zachowanie równowagi między naszymi wykroczeniami a osiągnięciami, kierowała finansami klasztoru z większą zręcznością niż bankierzy Medyceuszy i wkrótce zgromadziła dostateczne zasoby, by wyposażyć nową kaplicę. Biskup, który był mniej czarujący i bardziej skłonny do drobnych grzeszków niż ona – wychudłe ramię Savonaroli nigdy nie sięgnęło zbyt daleko na prowincję kraju – odwiedzał nas dwa lub trzy razy do roku. W zamian za naszą najwyższą gościnność (wyrafinowane rozkosze podniebienia były jednym z jego nieortodoksyjnych sposobów czczenia Boga) raczył nas wieściami o życiu artystycznym wielkich miast i udzielił błogosławieństwa nowym planom, które były głównie autorstwa matki przełożonej, mającej wyraźny talent do architektury. Ale chociaż umiała sobie wyobrazić światło i przestrzeń i zachować klasyczne proporcje budowli, to mury po jej ukończeniu wciąż pozostawały nagie. I w ten sposób dostałam zamówienie na namalowanie ołtarza. Latem, kiedy Plautilla, otoczona gronem roześmianych nowicjuszek, które uważały ją za świetną zabawkę, biegała po sadzie, splatając wieńce z kwiatów, ja przygotowywałam rysunki w swojej celi. Ich tematem było życie Jana Chrzciciela i Marii Panny. Opierając się jedynie na własnej pamięci i nie mając wsparcia w żadnym mistrzu, posłużyłam się ilustracjami Botticellego, studiując uważnie, jak za pomocą ledwie kilkunastu płynnych pociągnięć pióra potrafi nadać życie tysiącom ludzkich postaci w piekle i w raju, przedstawiając złożone dzieje ich rozpaczy i radości. Malowanie fresków zajęło mi dobry kawał czasu. Kiedy zaczynałam, Plautilla miała już prawie siedem lat. Z początku niewiele mogłam ją nauczyć, bo sama niewiele umiałam. Całe moje oczytanie i namalowanie spódnicy świętej Katarzyny nie uczyniło jeszcze ze mnie mistrza w dziedzinie sztuki. Ale Erila użyła swoich znajomości i znalazła w Weronie pewnego młodzieńca, który właśnie ukończył studia malarskie w pracowni swego mistrza i, jak sądziła, jest dostatecznie ofiarny i powściągliwy, by zechcieć spędzić jakiś czas w towarzystwie światowych siostrzyczek, nie dając się im sobą owładnąć ani zepsuć. A zatem przyjechał nas uczyć, a my chłonęłyśmy jego nauki. A kiedy po półtora roku wyjechał, rusztowanie już było gotowe. Umiałam nałożyć na mury sporządzony przez siebie tynk, a Plautilla nauczyła się proszkować i mieszać ze sobą barwniki. Jeszcze trochę, a będzie mogła sama chwycić za pędzel i przyłożyć się do mojego dzieła. Kiedy kaplica zaczęła się coraz bardziej zaludniać postaciami świętych i grzeszników, rozpalały mi wyobraźnię wizyty biskupa, który opowiadał o pewnym nieznanym geniuszu. Bywał często w Rzymie i choć nie mógł mi nic powiedzieć o moim malarzu, miał wiele do powiedzenia o wspaniałości tego miasta i że przewyższyło Florencje pod względem sztuki. Opowiadał, że wiele jego świetnych dzieł wyszło spod ręki pewnego zadziornego młodego Florentyńczyka, artysty o tak ścisłych związkach z Bogiem, że nawet sam papież nie może mu nic nakazywać. Jego najnowsze dzieło, zamówione przez rodzinne miasto, to olbrzymia rzeźba Dawida z jednego bloku żyłkowanego marmuru, postać tak majestatyczna i tak męska przy całym swoim człowieczeństwie, że biedni zaskoczeni Florentyńczycy nie bardzo wiedzieli, co z nią począć. Musieli rozebrać arkady i zburzyć parę domów, by ją przenieść z pracowni na Piazza delia Signoria. Stoi teraz, powiedział, u wejścia do pałacu, a gotowość Dawida do walki z Goliatem ma być stałym ostrzeżeniem dla tych wszystkich, którzy by chcieli zagrozić republice. I chociaż boskie proporcje tej postaci olśniewają oko każdego, kto ją zobaczy, biskup powiedział, że inni z równym zachwytem mówią o innym znacznie wcześniejszym dziele tego artysty, wykonanym przez niego, kiedy miał zaledwie kilkanaście lat. O naturalnej wielkości krucyfiksie z białego cedru w kościele Santo Spirito, na którym ciało Jezusa jest tak młode i tak doskonałej piękności, że wyciska łzy z oczu wszystkim, którzy je oglądają. Teraz, po wielu latach, poznałam wreszcie imię Michała Anioła Buonarrotiego i zadziwiło mnie owo zrządzenie losu, które przywiodło obu, mojego malarza i jego, do tego samego miasta. Ale choć te opowieści pobudzały moją ciekawość, nie zajmowały zbyt wiele miejsca w moich myślach. Choć poeci mówią inaczej, nie można trwać w namiętności, jeśli nie ma niczego, by utrzymać ją przy życiu. A może to jeszcze jeden znak Bożego nade mną zmiłowania, że od urodzenia Plautilli uwolnił mnie z uścisku tęsknoty za tym, czego nie mogłam mieć. I tak jak płowieją farby w słonecznym świetle, tak wypłowiały moje wspomnienia o malarzu. Ich miejsce zajęła pewna radość, jaką czerpałam z rytuału i uporządkowania życia. Moje dni były jednostajne. Wstawałam o świcie na modlitwę, potem spędzałam pierwsze godziny, nakładając świeży tynk na te powierzchnie ścian, nad którymi miałam pracować tego dnia. Przerwa na poranny posiłek – w lecie zimne mięso ze smażonymi kwiatami cukini i jarzynami, w zimie wędzona szynka, korzenne ciasto i bulion. Potem malowałam, zanim wysechł tynk lub słońce zeszło z okien i było już za ciemno dla mojego pędzla. Jeśli kiedyś tęskniłam za światem, to teraz moje pragnienia sprowadzały się jedynie do tego, by przekształcić kawałek wilgotnego tynku w zestaw kształtów i barw, który stanie się zrozumiały dopiero po ukończeniu całości. Tak więc po tylu latach Alessandra Cecchi zdobyła wreszcie cnotę cierpliwości i co dzień o zmierzchu, kiedy odkładała pędzle i wędrowała przez klasztor do swojej celi, można powiedzieć, że była ze swego życia zadowolona. I to uczucie trwało przez wiele lat, do wiosny 1512 roku. XLVIII Kaplica była już w połowie ukończona, kiedy późnym popołudniem powiadomiono mnie, że mam gościa. Ze względu na swobody panujące w naszym klasztorze odwiedziny gości nie były niczym niezwykłym, choć nie dla mnie. Od naszego tu przybycia co rok przyjeżdżała tu do mnie moja matka i pozostawała przez parę tygodni, by się nacieszyć wnuczką. Ale ostatnio przyćmił się jej wzrok i musiała poświęcić cały swój czas ojcu, który się stał kimś w rodzaju schorowanego odludka. Dopiero kilka miesięcy temu przesłała mi przez gońca list z najnowszymi wiadomościami. Luca się wreszcie ożenił z jakąś silną dziewuchą, która rodziła mu synów, jakby chciała z nich uformować całą armię, a Maurizio, który po śmierci mojej siostry powtórnie się ożenił z panną bardziej posażną, ale mniej świetnego rodu, ponownie owdowiał. Ani słowa o Tomasie i Cristoforze. Jakby rozpłynęli się w powietrzu. Czasami sobie ich wyobrażałam, jak mieszkają w eleganckiej willi gdzieś na skraju jakiegoś miasteczka, żyjąc jak para rozbitków ocalałych po brutalnej wojnie, zaspokajając wzajem swoje potrzeby fizyczne i duchowe, póki jeden z nich nie umrze. I przez te wszystkie lata nie usłyszałam nic, co by mogło rozwiać te moje wyobrażenia. A więc miałam gościa. Spytałam, czy zaprowadzono go – bo był to mężczyzna – do czytelni, która mieściła nasz niezbyt wielki, ale cenny zbiór ksiąg i rękopisów zarówno o treści świeckiej, jak i religijnej, i powiedziałam, że tam przyjdę, kiedy tylko wyczyszczę pędzle i wymyję ręce. Zapomniałam, że siedzi tam przy pulpicie Plautilla, pracując nad ilustracjami do świeżo przepisanego psałterza, i kiedy cicho otworzyłam drzwi, zobaczyłam ich, nim oni mnie zauważyli, jak siedzą razem przy pulpicie, skąpani w złocistym świetle wieczornego słońca. – Widzisz? W ten sposób można pociągnąć cieńszą kreskę – powiedział, oddając jej pióro. Wpatrywała się w niego przez chwilę. – Jak pan powiedział, kim pan jest? – Starym przyjacielem twojej matki. Czy często ilustrujesz Słowo Boże? Wzruszyła ramionami. Choć nauczyła się wdawać w rozmowy z naszym młodym artystą, pracującym z nami w kaplicy, była nieśmiała wobec mężczyzn. Tak jak ja niewątpliwie byłam w jej wieku, już dawno temu. – Pytam, bo masz takie biegłe pióro. Zastanawiam się, czy jego sprawność nie odciąga uwagi od treści słów. Usłyszałam, jak moja córka cmoknęła językiem za znak cichego zniecierpliwienia, czego nauczyła się od Erili. – Och, nie rozumiem, jak pan może tak sądzić. Im wspanialszy jest obraz, tym bardziej przybliża do Chrystusa. Nich pan napisze w jednym miejscu imię Naszego Pana, a obok umieści postać, która Go przedstawia. Co wzbudzi bardziej nabożne uczucia? – Nie wiem. To mądre pytanie. – Tak, istotnie. Człowiek, który je postawił, jest mądrym malarzem. Może pan go nie zna, jego dzieła są całkiem nowoczesne. Nazywa się Leonardo da Vinci. Roześmiał się. – Leonardo? Nigdy o nim nie słyszałem. A skąd ty wiesz, co mówi ten Leonardo? Spojrzała na niego poważnie. – Nie jesteśmy tu tak oddzielone od świata, jak się wydaje. A pewne wiadomości są ważniejsze od innych. Jak pan powiedział, skąd pan przyjechał? – Przyjechał z Rzymu – powiedziałam, wychodząc z mrocznego pokoju na plamę słonecznego światła wokół nich. – Przez Florencję i klasztor na brzegu morza, gdzie zima jest tak chłodna, że zamarzają rzęsy i lodowacieje oddech w nozdrzach. Odwrócił się i patrzyliśmy na siebie. Poznałabym go natychmiast, czy byłby, czy nie był modnie wystrojony. Wydawał się znacznie bardziej dorosły, dawno już mu minęła młodzieńcza płochliwość, i przystojny, teraz było to po nim widać. Choć może wynikało to także z tego, że o tym wiedział. Pewność siebie jest niebezpieczna. Za mało jej, a jest się zgubionym, za wiele, a popada się w grzechy, które z niej wynikają. A ja? Co widział w zakonnicy, która stała przed nim w roboczym habicie poplamionym farbami, z twarzą błyszczącą od potu, jaki wyciska trud skupienia? Moja postać się nie zmieniła. Nadal byłam niezgrabna, nadal kimś na kształt żyrafy, choć zawsze był dość wysoki, bym mogła przy nim zapomnieć o swoim wzroście. A co do reszty – choć w klasztorze było wtedy jeszcze dość wiele zabronionych luster, już od dawna przestałam się w nich przeglądać. Dobrze mi było myśleć, że strojenie się i mizdrzenie mam już za sobą. Zdarzało się jednak przez te lata, że prowadziłam pewien handel wymienny z klasztornymi pięknisiami, w zamian za dobry krój habitu czy zabieg mający mi wygładzić cerę, pokrywając ściany ich cel pobożnymi malowidłami. Ale nigdy mi nie zależało na tym, by się komuś podobać. Moje palce wykonywały męską robotę, zarówno przy pędzlu, jak i w zaroślach mojego przyrodzenia, jak zwykła poetycko nazywać to miejsce Erila. I tak, nie zauważając tego, przemieniłam się z dziewczyny w kobietę. – Mama! – Plautilla! Patrzyła na nas oboje. W pokoju świeciły teraz dwie pary kocich oczu. W oszołomieniu spoglądałam na obie. Pogładziłam ją lekko po głowie. – Może już byś skończyła, dziecinko. Światło jest takie piękne na dworze. Wyjdź i porysuj sobie coś z natury. – Ale ja już jestem zmęczona. – To połóż się na słońcu i niech jego promienie rozjaśnią ci włosy. – Naprawdę? Mogę? Obawiając się, że mogę zmienić zdanie, szybko zebrała swoje rzeczy i wyszła. A kiedy mnie mijała, znów zobaczyłam jej ciotkę, jak rozplatając bujne kasztanowe włosy i unosząc spódnicę, wychodzi z pokoju, zostawiając mnie i matkę na trudnej rozmowie o sprawach małżeństwa. Było to tak dawno, a jednak zostało całkiem świeże w mojej pamięci. Staliśmy przez chwilę w milczeniu, dobry kawał życia zaległ między nami. – Ona ma pewne pociągnięcie pióra – powiedział wreszcie. – Dobrze ją nauczyłaś. – To nie jest wyuczone. Urodziła się z bystrym okiem i z pewną ręką. – Jak jej matka. – Chyba raczej jak jej ojciec, chociaż wątpię, czy tak wystrojonego rozpoznaliby go teraz jego pierwsi nauczyciele. Rozpiął żakiet i ukazała się pod nim cynobrowa koszula. – Nie podoba ci się? Wzruszyłam ramionami. – Widywałam piękniejsze kolory w magazynach mojego ojca. Ale to było dawno temu i artyści bardziej się wtedy troszczyli o dobór swoich farb niż o kolory własnego ubrania. Uśmiechnął się lekko, jakby spodobała mu się ostrość mojego języka. Zapiął żakiet. – Jak nas znalazłeś? – To nie było łatwe. Wiele razy pisałem do twojego ojca, ale on mi nigdy nie odpowiedział. Trzy lata temu przyszedłem do twojego domu we Florencji, ale nie zastałem tam nikogo, nie znałem nikogo ze służby i nie dowiedziałem się niczego. Potem tej zimy spędzałem wieczór w towarzystwie pewnego biskupa, który się pochwalił, że w jednym z jego klasztorów jest zakonnica, która przy pomocy jedynie swojej córki wymalowała tamtejszą kaplicę. – Ach tak. Miło mi, że znalazłeś w Rzymie takie towarzystwo do wypitki, choć pokładałam większe nadzieje w tym malarzu, którego niegdyś znałam, niż to, że stanie się kimś takim jak biskup Salvetti. Ale jeśli wino płynęło dostatecznie obficie, to chyba nawet nie pamiętasz jego nazwiska. – A właśnie pamiętam. Ale lepiej pamiętam, co poczułem, słuchając tej opowieści – powiedział spokojnie, rozumiejąc, że cierpkość mojego języka jest w istocie niczym innym jak tylko rozpaczliwą obroną przed uczuciami. – Tak długo szukałem was obu, Alessandro. Poczułam, że ogarnia mnie fala wzruszenia. Erila miała rację. Kobieta może nawet przestać myśleć o mężczyźnie, ale pozostaje on gdzieś w jej głębi otwartą raną do chwili jego powrotu. Potrząsnęłam głową. – To było już tak dawno temu. Jestem pewna, że bardzo się zmieniliśmy od tamtego czasu. – Ty się nie zmieniłaś – powiedział łagodnie. – Masz tak samo poplamione palce jak wtedy. Stuliłam je i schowałam za siebie, jak to często robiłam, kiedy byłam dzieckiem. – A twój język stał się za to bardziej ucukrowany. – Wciąż przemawiałam do niego surowym tonem. – Nie mogę się nadziwić. Gdzie się podziała twoja nieśmiałość? – Moja nieśmiałość? – Zamilkł na chwilę. – Częściowo znikła podczas podróży po piekle, jaką odbyłem przez te parę tygodni w kaplicy, część z niej wytrzęsiono ze mnie w czasie pobytu w więzieniu Bargelło, a resztę trzymam w sobie zamkniętą na uwięzi. Rzym to nie jest miasto dla nieśmiałych i niepewnych siebie. Byłoby lepiej, gdybyś nie osądzała mnie po pozorach. Kiedy byłem młodym człowiekiem, poznałem pewną dziewczynę, która miała zarówno bogate stroje, jak i ostry język. Jednak okazała się bardziej wielkoduszna niż wielu z tych, co przybrali się w szaty świętości. Dźwięk jego silnego głosu poruszył we mnie struny pamięci. Czułam, że coś się we mnie skręca, ale to wszystko było już tak dawno, że nie byłam pewna, czy to radość, czy lęk. Otworzyły się drzwi i wetknęła w nie głowę młodziutka siostra o świeżej twarzyczce. Właśnie przybyła z Wenecji, gdzie jej rodzice mieli kłopoty z zatrzymaniem jej w domu pewnej nocy i wciąż była dla nas niczym cierń tkwiący w naszym boku. Zobaczyła nas razem i zachichotała. Kiedy się cofnęła, wciąż uśmiechnięta, zapytał: – Czy w waszym klasztorze jest takie miejsce, gdzie moglibyśmy być sami? Kiedy zamknęły się za nami drzwi, moja cela, która dotąd wydawała mi się dość obszerna, by pomieścić całe moje życie, okazała się nagle za mała. Nad moim łóżkiem był naturalnych rozmiarów obraz narodzin Marii Panny, na którym dzięki setkom szkiców postaci naszej córeczki udało mi się oddać rozkoszną pulchność dzieciny. Widziałam, jak na jego twarzy pojawia się uśmiech. – Czy ona jest w kaplicy? Wzruszyłam ramionami. – To tylko szkic. – A jednak one są żywe. Tak jak kobieta i dziecko na Narodzinach Marii Panny Ghirlandaia. Obejrzałem znowu tę kaplicę, kiedy byłem ostatnio we Florencji. Niekiedy myślę, że w całym malarstwie nie widziałem nic lepszego. – Naprawdę? – zapytałam. – Nasz biskup nam opowiada coś innego. Wychwala nowe mody panujące w Rzymie. Potrząsnął głową. – Nie jestem pewien, czyby ci się tak bardzo podobała nowa sztuka w Rzymie. Stała się nieco... cielesna. – Człowiek się staje tak samo ważny jak Bóg – powiedziałam, przypominając sobie nocne rozmowy z naszą uczoną siostrą. – W niektórych rękach tak. – A w twoich? Odsunął się ode mnie i podszedł do okna. Na dworze grono młodszych sióstr schodziło się na wieczorną modlitwę do klasztoru, a ich śmiechy łączyły się z dźwiękiem dzwonu. – Czasem trudno jest płynąć pod prąd. – Odwrócił się i spojrzał na mnie. – Może powinnaś wiedzieć, że przybyłem tu w swoim najlepszym ubraniu. Staliśmy, patrząc na siebie. Tyle było do powiedzenia, ale ja z trudem łapałam oddech. Było to tak, jakby ktoś rozpalił ogień w tej celi, a od niego zajęło się powietrze między nami. – A ty powinieneś wiedzieć... – zająknęłam się. – Powinieneś wiedzieć, że jestem teraz poświęcona Bogu – powiedziałam stanowczo. – A On udzielił mi przebaczenia za moje grzechy. Spojrzał uważnie na mnie, a jego kocie oczy były teraz poważne. – Wiem. I ja także zawarłem pokój z Bogiem, Alessandro. Ale w tym pokojowym czasie nie było dnia, żebym nie myślał o tobie. Postąpił krok ku mnie. Potrząsnęłam głową na te jego słowa. Osiągnęłam tyle spokoju w swojej samowystarczalności. Zbyt boleśnie by było go utracić. – Mam dziecko. I ołtarz do namalowania – powiedziałam dumnie. – Nie mam czasu na takie sprawy. Ale kiedy wymawiałam te słowa, odezwała się we mnie dawna Alessandra. Poczułam jej podniecenie, jej pożądanie wznoszące się jak głowa smoka obudzonego ze snu, palonego wewnętrznym ogniem. On poczuł to także. Byliśmy tak blisko siebie. Owiewał mnie swoim oddechem. Mimo ubrukania podróżą jego zapach był milszy, niż go pamiętałam. W tamtym okresie życia to ja byłam zuchwała, a on zalękniony. Teraz było przeciwnie. Ujął moją dłoń i splótł swoje palce z moimi. Między naszymi ciałami powstała nagle cała paleta barw. Zawsze byliśmy ze sobą związani siłą tęsknoty, nawet wtedy, kiedy nie rozumieliśmy jeszcze naszego pragnienia. Spróbowałam po raz ostatni: – Boję się – powiedziałam, a słowa te popłynęły bez mojej wewnętrznej zgody. – Żyłam tak odmiennie przez ostatnie lata, że teraz się boję. – Wiem o tym. Zapominasz, że swego czasu ja także się bałem. Przyciągnął mnie do siebie i łagodnie pocałował, przywierając ustami do moich warg i wsuwając między nie język, by mnie zaprosić do gry miłosnej. Poczułam jego ciepło, które tak dobrze pamiętałam, choć wtedy byliśmy jeszcze niemal dziećmi... Oderwał się ode mnie. – Ale teraz już się nie boję. – Jego uśmiech rozświetlił obie nasze twarze. – I nie mogę ci powiedzieć, jak długo czekałem na tę chwilę, Alessandro Cecchi. Rozbierał mnie powoli, starannie odkładając na bok każdą część zdjętego ze mnie habitu i przyglądając się mi przez cały czas, aż wreszcie zdjął ze mnie koszulę i stanęłam przed nim naga. Najbardziej się obawiałam o moje włosy, które były niegdyś moją chlubą, a teraz nie opadną rzeką czarnej lawy na moje plecy. Ale kiedy zdjął mi z głowy kwef, wyskoczyła spod niego niesforna króciutka czupryna, gęsta jak trawa, po której on przeciągnął palcami, mierzwiąc ją pieszczotliwie, jakby była czymś radosnym i pięknym. Słyszałam, że są mężczyźni, których pociąga sama myśl o stosunku z zakonnicami. Cudzołóstwo z Bożą oblubienicą jest oczywiście najcięższym występkiem. Sądzę, że już dla tego samego ci, którzy gonią za mocnymi przeżyciami, uważają je za tak wielki wyczyn i zazwyczaj, aby móc go dokonać, muszą najpierw albo się upić, albo popaść w szał bitewny. Ale on popadł w szał czułości. Wsunął rękę między moje nogi, przeciągnął palcem po wewnętrznej stronie uda i wcisnął go w moje wnętrze, igrając nim w środku. Przez cały ten czas nie odrywał ode mnie wzroku równie zuchwałego jak jego dotyk. Potem mnie pocałował, a kiedy się ode mnie odsunął, powtarzał w kółko moje imię. I nie było w nim przy tym cienia zażenowania, tak że roześmiałam się na myśl, jak ktoś dawniej tak niezdarny mógł nabrać takiej pewności siebie. – Od kiedy jesteś taki biegły w tych sprawach? – Od kiedy mnie odesłałaś – powiedział cicho, całując moje powieki. – Przestań teraz myśleć – szepnął mi do ucha. – Przynajmniej raz uspokój ten twój rozedrgany umysł. Położył się na mnie i znów pieścił mnie delikatnie i ze znajomością rzeczy, wciąż wpatrując się we mnie, a kiedy odszukał mój punkt wrażliwości, pobudził go uciskiem czubka palca, tak że zalało mnie słodkie poczucie rozkoszy. Tego popołudnia objawił mi sprawy, których sobie nawet nie wyobrażałam, tajemnice płci, radości pożądania. Najlepiej pamiętam chwilę, gdy poczułam w sobie jego język, jakby mocne chlapnięcia łapczywego kociego języczka chłepcącego mleko. Za każdym moim jękiem podnosił głowę, jakby chciał sprawdzić, czy jestem z nim, a oczy mu przy tym błyszczały roześmiane od wewnętrznej radości. Powiada się, iż w niebie nawet substancja materii zmienia się w obliczu światłości Boga. Tak że widzi się na wskroś ciał stałych to, co się znajduje za nimi. Kiedy tego wieczoru w mojej celi światło przemieniało się w zmrok, myślę, że mogłam przez chwilę przejrzeć jego ciało na wskroś, sięgając do samej jego duszy. Choć Erila niewątpliwie by się odwołała raczej do skojarzeń muzycznych, takich, że wreszcie po tylu latach usłyszałam słodki dźwięk najwyższej struny lutni. Ze względu na jego talent malarski matka przełożona pozwoliła mu pozostać tu przez jakiś czas. W nocy uczył mnie sztuki miłości, a w dzień pomagał mi w kaplicy. Tam gdzie dostrzegał błędy, robił, co mógł, by je naprawić, a kiedy uzyskiwałam nawet jakąś poprawność, ale zabrakło mi żaru (wiele było takich przykładów), dotknięciem pędzla przydawał iskierkę życia moim postaciom. Wiedziałam, że dostrzega wszelkie usterki, ale nie rozwodził się nad nimi. Jeżeli nie był ze mną, przebywał z Plautillą, która rozkwitała pod jego wpływem. Przyglądałam się, jak jego wiedza pobudza jej ciekawość, jak ich rozmowy i sztuka zbliżają ich do siebie. I im więcej czasu spędzali w swoim towarzystwie, tym większej nabierałam pewności, co mam zrobić. Nawet bez niego było to tylko sprawą czasu, kiedy będzie musiała mnie opuścić. Zawsze o tym wiedziałam. Nawet przy tym najłagodniejszym z możliwych rygorów, jaki tu panował, nie mogłaby bez końca przebywać w klasztorze, nie przywdziewając habitu, a na to bym nigdy nie pozwoliła. Miała przed sobą zbyt wielką przyszłość, by dać się zamknąć w klasztornych murach, i niczego więcej nie mogłam jej nauczyć. Miała już prawie czternaście lat, w tym wieku talent, aby mógł się rozwinąć, musi znaleźć sobie mistrza. Jeżeli Uccello mógł szkolić córkę w swojej pracowni, to może i on. A jeżeli istnieje gdzieś miasto, gdzie można tak przełamać zasady, by objąć opieką talent kobiecej ręki, to takim miastem był wtedy Rzym. Reszta zależała od niej. Postanowiono, że wyjadą przed nastaniem najcięższych letnich upałów. Kiedy jej powiedziałam o naszych planach, poczuła się, oczywiście, zagubiona i przerażona i zrazu odmówiła wyjazdu. Byłam dla niej łagodna, pamiętając, jak kary wymierzane mi przez matkę tylko utwierdzały mnie w uporze. Kiedy przedstawione jej racje okazały się niewystarczające, opowiedziałam jej dzieje pewnej młodej kobiety, która tak bardzo chciała malować, że doprowadziło ją to do poważnych występków, a teraz największym pragnieniem jej życia jest dać swojej córce to, czego sama nie mogła dostać. Wysłuchawszy tej opowieści, wreszcie się zgodziła na rozstanie. Była, teraz sobie zdaję z tego sprawę, bardziej posłusznym dzieckiem, niż ja kiedykolwiek byłam. Ale to nie znaczyło, by miała kroczyć drogą, na którą wprowadził mnie mój bunt. Do jej skrzynki wraz moimi nadziejami i marzeniami zapakowałam także rękopis owinięty w kawał aksamitu. Nie był mi już potrzebny i zasługiwał na lepsze miejsce niż wilgotna skrzynia posażna starzejącej się zakonnicy. Kiedy go odwinęłam po raz ostatni, on usiadł, otwarłszy go przed sobą. Patrzyłam, jak z podziwem wodzi palcem po pociągnięciach pióra, i wiedziałam, że będzie się nim opiekował tak dobrze jak ja, i że w ten sposób manuskrypt odnajdzie swoją drogę do historii. XLIX W nocy przed ich wyjazdem leżeliśmy razem na moim twardym łóżku, lepiąc się od letniego upału. Wyczerpani zaspokojeniem pożądania, byliśmy półomdlali i senni. Zanurzył palce w misce z wodą i pociągnął mokrą zimną linię od mojej ręki w górę przez ramię i poprzez piersi w dół do drugiego ramienia, zatrzymując się na chwilę przy białej bliźnie na przegubie dłoni. – Opowiedz mi jeszcze raz – poprosił cicho. – Słyszałeś to już tuzin razy. – Wzruszyłam ramionami. – Ostrze się ześliznęło i... – ...a ty użyłaś własnej krwi, by pomalować sobie nią ciało. – Uśmiechnął się. – A gdzie je pomalowałaś? Tutaj? – Dotknął mojego barku. – A potem tutaj? – I jego palec przesunął mi się po brzuchu w kierunku łona. – Nie. Nawet wtedy nie byłam dosyć szalona. – Nie wierzę – powiedział. – A jednak to by świetnie wyglądało, szkarłat krwi na twojej brązowej w tym miejscu skórze. Ale są także i inne kolory, które by do ciebie pasowały... Uśmiechnęłam się i pozwoliłam jego ręce spoczywać tam, dokąd sięgnęła. Jutro przywdzieję habit, wrócę do mojej kaplicy i znów będę zakonnicą. Jutro. – Gdybyś wiedziała, ile razy cię malowałem w mojej wyobraźni... – I raz w rzeczywistości, na suficie kaplicy. Potrząsnął głową. – Nigdy nie byłaś odpowiednią modelką dla Madonny. Twoje oczy były zawsze zbyt zuchwałe. Jak myślisz, dlaczego tak długo się ciebie bałem? Zawsze byłaś Ewą. Choć nie dawałbym zbyt wiele szans wężowi w starciu z twoim umysłem... – Myślę, że to by zależało od tego, czyją twarz by nosił – powiedziałam. – Ach, wciąż jeszcze nie uważasz węża za kobietę. Nie wierzysz, że był taki, jakim przedstawił go Masolino. Wzruszyłam ramionami. – Uważam – powiedziałam i uśmiechnęłam się, widząc, jak wymawia następne słowa razem ze mną. – Uważam, że w Biblii nie ma żadnych dowodów na to, że tak go należy przedstawiać. Choć muszę jeszcze zobaczyć malarza dość odważnego, by rzucić temu wyzwanie. A zatem tej ostatniej nocy połączył nas wąż w naszym łóżku i chociaż wiem, że to, cośmy zrobili, jest świętokradztwem, nie chciałabym tego cofnąć. Tego, że pod jego pędzlem zrodziło się dziko zielone i srebrzyste ciało, wijące się pod moimi piersiami, a potem spełzające w dół po brzuchu i nurzające się w gęstwinie moich włosów łonowych i w tym miejscu zwieńczone zarysem jego własnej twarzy. A kiedy je malował, przywiodło mi to na myśl zarówno chwile rozkoszy, jak i rozpaczy i przypomniało mi się ciało tamtego szarlatana powoli napinającego mięśnie pod błyszczącą skórą. Następnego dnia wstałam z łóżka, ukryłam pod habitem wspaniałe malowidło, jakim stało się teraz moje ciało i pożegnałam kochanka i nasze dziecko. Tyle sił mnie kosztowało przekonanie Plautilli o konieczności naszego rozstania, że zabrakło mi ich do znalezienia sobie jakiejś pociechy. Dni po ich wyjeździe upływały mi w smutku, który mnie dręczył niczym choroba poczuciem opuszczenia i im więcej kilometrów nas dzieliło, tym mocniej czułam, jak coś mi się zaciska we wnętrznościach. Oskarżyłam kiedyś mojego kochanka o grzech rozpaczy. Teraz chyba sama jej uległam. Zaniechałam pracy w kaplicy, gdzie sceny z żywota Marii Panny były ledwie rozpoczęte. Nocą leżałam na łóżku, szukając śladów wspomnień w zwojach wężowego ciała. Ale lato rozgorzało upałem, a wraz z nim przyszły nocne poty, kurz, brud i wkrótce lśniące kolory węża zaczęły blaknąć, tak jak płowiały na słońcu tkaniny mojego ojca. A wraz z nimi wyprana z barw stawała się moja dusza. Matka przełożona przez jakiś czas tolerowała moje pogrążenie się w bólu, ale potem zaczęła się niecierpliwić zwłoką w pracach nad wykończeniem kaplicy. W końcu uratowała mnie Erila, choć zaczynałam się bać, że ona także mnie porzuciła. Do Florencji z Loro Ciuferna to kawał drogi, a farbiarze z Santa Croce stanowią zamknięty klan, więc nawet kiedy ich znalazła w bocznej uliczce nad rzeką, wzbraniali się przed wydaniem swoich tajemnic komuś obcemu. Ale Erili nie sposób było się oprzeć. Po ulicznym szarlatanie, jak mi później powiedziała, nie było śladu. Wróciła pewnego wieczoru tuż przed zmierzchem i rozpakowała małą skórzaną torbę, wystawiając jej zawartość na podłogę obok mojego posłania: lekarstwa, maści, opatrunki, igły i skrobaki. I cały zbiór buteleczek. Kolory każdej z tych fiolek były mętne i brudne, a ich zawartość raczej przypominała atrament niż farbę. Dopiero kiedy się nakłuło skórę i punkt po punkcie nasyciło tym płynem otwartą rankę, ujawniała się cała żywość ich barw. A jakże zadziwiające były ich odcienie, świeże i nowe jak pierwsze pociągnięcia pędzla Pana Boga w ogrodzie Edenu. Na widok, jak się mieszają z kropelkami mojej krwi, jakby zatlił się we mnie dawny ogień. Pierwszej nocy pracowałyśmy przy świetle świecy, a kiedy przyszedł świt, na moim barku były przywrócone do dawnej świetności dwa centymetry wężowego ciała, a ja byłam wyczerpana radością, jaką mi dawało znoszenie bólu. W miarę upływu dni szło to nam szybciej, a mnie powracała równowaga ducha. Kiedy się nauczyłyśmy sprawnie władać igłą i oceniać, ile nakłuć należy wykonać, by oddać każde drgnienie wężowych mięśni, gad pod naszymi palcami stawał się coraz bardziej uwodzicielski. Kiedy się przetaczał i kłębił lubieżnie na moich piersiach i brzuchu, widziałam go dość wyraźnie, by móc samej przejąć igłę. Sama sięgnęłam do zacierających się konturów twarzy mojego kochanka i w cierpieniu, jakie mi sprawiało nakłuwanie igłą języka węża sięgającego do mojego wnętrza, znalazłam radość oczyszczenia. W ten sposób odzyskałam chęć życia i powróciłam do pracy w kaplicy. Następne lata były burzliwe. Najbliższej wiosny umarł mój ojciec, siedząc na fotelu w swoim gabinecie nad księgami handlowymi i liczydłem. Luca przejął dom, a matka wstąpiła do pewnego miejscowego klasztoru, gdzie złożyła śluby milczenia. W swoim ostatnim liście życzyła mi łaski Bożej i namawiała do odbycia generalnej spowiedzi ze swoich grzechów, tak jak ona to uczyniła. Tymczasem w jej ukochanej Florencji zachwiana republika znów przyjęła Medyceuszy po latach wygnania. Ale Giovanni de’Medici, obecnie papież Leon X, był tylko bladym cieniem swego uczonego ojca. Mój opasły przyrodni brat – jakkolwiek zdumiewające było to pokrewieństwo – wyrastał w atmosferze donosicielstwa i marnotrawstwa. Za jego pontyfikatu Rzym stał się tak zwiotczały jak jego ciało. Nawet jego sztuka obrosła tłuszczem. Listy od mojego malarza donosiły, że pojawiła się tam pewna młoda malarka, której pędzel wkrótce dorówna każdemu mężczyźnie, ale także, że miasto się dusi we własnej dekadencji. Pisał o trwających całe dni bankietach i ich fundatorach tak bogatych, że po każdym daniu wyrzucają do Tybru srebrne talerze (choć mówiono, że wysyłają potem służących, by je wyłowili). W następnym roku mój malarz i córka opuścili Rzym, zmierzając do Francji. W przeszłości dostawał zaproszenia z Paryża i Londynu, z miast, gdzie nowa nauka dopiero była w zalążku i gdzie większą opieką otaczano tych, co się trzymali dawnych dróg. Wyjechali zatem ze swoimi pędzlami i z rękopisem. Śledziłam ich drogę na mapie, które moja uczona zaprzyjaźniona zakonnica zamówiła dla mnie u pewnego kartografa w Mediolanie. Ich statek przybił do brzegu w Marsylii, skąd udali się do Paryża. Ale mimo zaproszenia nie uzyskali tam żadnej korzystnej pracy i w końcu, by zdobyć środki na utrzymanie, byli zmuszeni sprzedać niektóre ilustracje do Boskiej komedii. Wędrowali w ten sposób po Europie, ale ich listy mówiły o rosnącej wrogości wobec Kościoła i tego, co niektórzy uważają za bałwochwalczą sztukę. Wreszcie popłynęli do Anglii, gdzie młody król, wychowany w duchu renesansu, pragnął uświetnić swój dwór obecnością artystów. Przez pierwsze parę lat ich listy opowiadały mi o przemokłych na deszczu ludziach, mówiących szorstko brzmiącym językiem i o jeszcze bardziej szorstkim obejściu. A ja oczywiście nie mogłam się powstrzymać od myśli o jego klasztorze i że życie znów go doprowadziło do szarej palety barw. A potem listy przestały nadchodzić i już od paru lat nie mam od nich żadnych wieści. Nie miałam jednak wiele czasu na ubolewania. Wkrótce po ukończeniu kaplicy dobrał się do nas Kościół. Nasza innowacyjność okazała się zbyt wielka, nawet jak na te rozwiązłe czasy. Prędzej czy później szepty musiały dotrzeć do niewłaściwych uszu. Kiedy umarł nasz biskup, jego następca okazał się skrojony na inną miarę, wobec czego pojawili się u nas wizytatorzy kościelni, którzy wszędzie węszyli obecność diabła: w kroju naszych habitów, w nasączonych perfumami ubraniach w naszych celach, a przede wszystkim w książkach stojących na naszych półkach. Tylko mój ołtarz ostał się ich przeglądowi, gdyż humanizm w sztuce stał się już wtedy czymś całkiem zwyczajnym. Mój ołtarz i moje ciało. Ale to była sprawa między Bogiem a mną. Te z nas, które już przedtem zerwały z marnościami tego świata, przyjęły to spokojnie. Wiedziałyśmy, że lepiej nie walczyć. Te nieliczne, które stawiały opór, zostały pokonane i przeniesione do innych klasztorów. Nasza dostawczyni sztuk teatralnych, szwaczki i te, które z takim staraniem pielęgnowały swą urodę, odjechały, ale uczona siostra pozostała, choć przetrzebiono jej księgozbiór. Sprowadzono nam nową matkę przełożoną, czystą i prawą, z tkwiącą w niej głęboko wizją surowszego Boga. Po ukończeniu kaplicy rozwijałam swój silny głos w pieśniach wieczornych, ukrywając za modlitewnikiem, że się nim wybijam spośród innych. Póki byłam uległa, nie stanowiłam zagrożenia. Oczywiście utraciłam swoje przyrządy malarskie. Zostawiono mi jednak pióra, dzięki czemu mogłam spisać dzieje mojego życia, co na jakiś czas ukoiło moje poczucie osamotnienia i nudy panującej przy nowych porządkach. Moją największą stratą była Erila. W tym nowym surowym świecie nie było oczywiście miejsca dla jej upartego, ruchliwego ducha. Mogłaby tu pozostać jedynie w roli służebnej, a na to nie chciała się zgodzić, a zresztą ułożyła już sobie życie poza klasztorem. Przy mojej pomocy i dzięki własnym środkom założyła aptekę w pobliskim miasteczku. Spokojna mieścina nigdy nie oglądała takiej dzikuski i wielu uważało ją za czarownicę, choć jak na ironię, więcej w niej było białej niż czarnej kobiety. Ale niebawem zaczęto polegać na jej lekarstwach i poradach, tak jak przedtem słuchały jej zakonnice. Zdobyła sobie w ten sposób szacowną pozycję. Śmiałyśmy się z tego przy okazji jej odwiedzin. Jakżeż dziwne zakończenia dopisuje życie do ludzkich dziejów! Ukończyłam swój rękopis dwa miesiące temu i wtedy postanowiłam, co muszę zrobić. I to nawet nie dlatego, bym zbyt mocno cierpiała – wspomnienia przyćmiły się we mnie tak samo jak wzrok – raczej dlatego, że lata przede mną wydawały mi się lepkie i ciągliwe jak rzadkie ciasto i nie mogłam znieść myśli, że to już tak pozostanie na zawsze, ani o powolnym staczaniu się w zgrzybiałość. Powziąwszy postanowienie, zwróciłam się oczywiście do Erili o pomoc. Guz był jej pomysłem. Widywała ich wiele, takie paskudztwo, które nachalnie i tajemniczo wyrasta pod skórą. U kobiet szczególnie często lokuje się koło piersi. Rozrasta się zarówno w głąb ciała, jak i na jego powierzchni, poty wgryzając się w jego narządy, póki chory nie zwija się w męce swego własnego rozkładu. Nie ma na to żadnego lekarstwa i nawet medycy się ich boją. Wiadomo że dotknięci tym schorzeniem kryją się przed ludźmi jak ranne zwierzęta, wyjąc w ciemnościach z bólu w oczekiwaniu na śmierć. Pęcherz świński był pomysłem świetnym i łatwym do realizacji. Wystarczyło pójść do kuchni, kiedy wszyscy zgromadzą się na modlitwie. Erila pomogła mi go napełnić i przytwierdzić do piersi. Dała mi przy tym napary i maści, by spowodować u mnie wymioty i gorączkę, gdybym miała potrzebę dowieść swojej choroby i trzymać wszystkich z daleka. I w końcu to ona przyniosła, na wypadek, gdybym jej potrzebowała, truciznę wyciągniętą z korzeni roślin leczniczych, które hodowała u siebie w ogrodzie. Mówi, że może spowodować bóle i nie może zaręczyć, że szybko podziała, ale jej skutek jest niewątpliwy. Pozostała kwestia, co potem zrobić z moim ciałem. Nasz klasztor miał teraz nową matkę przełożoną, ostatni przeżytek dawnych dni, naszą uczoną, której przez lata udało się odnaleźć w samotności swoje prawdziwe powołanie. Oczywiście nie mogłam jej powiedzieć wszystkiego, chociaż prosiłam ją o zgodę na to, by po mojej śmierci zostawić nietknięte moje ciało i habit. Nie zamierzałam naruszać jej zasad. Zbyt ją na to lubię i szanuję. Ponieważ ona wie o tym i pamięta o moich dawnych wykroczeniach, nie pytała o nic więcej, tylko się zgodziła. Zastanawiacie się nad moją śmiercią, prawda? Nad grzechem samobójstwa, niewybaczalnym w oczach Boga. Wiele o tym myślałam. Nim wypuściłam z rąk tamten rękopis, przyglądałam się przedstawionym tam kręgom piekieł. Samobójstwo to w istocie ciężki grzech. Może nawet najcięższy. Ale znalazłam niemal pociechę w sposobie, w jaki przedstawia go Dante. Kara jest odpowiednia do grzechu, gdyż tych, którzy postanowili rozstać się ze światem przed wyznaczonym im czasem, piekło wiąże ich z nim na zawsze. Dusze samobójców są mocno zakorzenione w ziemi, utkwione w drzewach, których miotane wichrem gałęzie i pnie rozszarpują różnego rodzaju harpie i drapieżne ptaki. W tej pieśni Dante opowiada, jak sfora psów w pogoni za grzesznikami wpada do lasu i w biegu rozszarpuje małe drzewko, którego dusza płacze żałośnie, błagając, by zebrano jego liście i mu je przywrócono. Ścigana przez psy. Od tak dawna nie znosiłam opowieści o Nastagiu, a może był mi z góry przeznaczony los jej bohaterki. Ale to jeszcze nie wszystkie katusze. Las samobójców znajduje się obok płonącego gruntu sodomitów. Wbiegają nań niekiedy, próbując zdusić płomienie, które natychmiast ogarniają ich przerażone ciała. Jak Dante to przedstawia, znajdują przy tym czas, by się zatrzymać i pogawędzić z innymi potępionymi duszami o sztuce i literaturze, i grzechach, za które my wszyscy jesteśmy potępieni. Podobałoby mi się coś takiego. Odbyłam swoje pożegnania. Pewnego popołudnia zdjęłam z głowy kwef i położyłam się w ogrodzie na ziemi, wystawiając twarz na słońce, pod figowym drzewem, które zasadziłyśmy wkrótce po naszym tu przybyciu i na którym zaznaczałyśmy wzrost Plautilli. Nie chciało mi się poruszyć, kiedy znalazła mnie tam pewna młoda zakonnica i pobiegła zgorszona do domu z wieścią o moim „wykroczeniu”. Co one o mnie wiedzą? To wszystko było już tak dawno temu, a starych zakonnic się nie dostrzega. Powłóczą nogami, uśmiechają się załzawionymi oczyma i mamlają swoją kaszkę i pacierze, czego wspaniale się już nauczyłam. Nie mają pojęcia, kim jestem. Większość z nich nie wie nawet, że to moja ręka wykonała te obrazy, które lśnią na ścianach, kiedy śpiewają w kaplicy. Siedzę teraz w swojej celi, czekając na Erilę, która ma tu przyjść wieczorem, by przynieść mi dawkę swego naparu i pożegnać się ze mną. To jej chcę powierzyć ten dokument. Nie jest już niczyją niewolnicą i może zrobić z resztą życia, co jej się tylko spodoba. Poproszę ją tylko o jedno: by go wysłała pod ostatni znany mi adres mojej córki i malarza, w dzielnicy miasta Cheapside, opodal królewskiego zamku. Wiemy jednak obie, że mój ojciec nigdy by nie wypuścił z rąk żadnego dokumentu ani cennej umowy, nie zostawiając sobie kopii albo nie mając pewności, że na miejscu znajduje się jego agent, który pismo odbierze, nawet jeśli ubezpieczył jego wysyłkę. Ostatnio Erila z utęsknieniem, nawiedzającym tylko tych, którzy urodzili się w innym miejscu niż to, gdzie mają umrzeć, mówiła o podróży. Jeżeli ktokolwiek może odnaleźć moją córkę, to tylko ona. Nic więcej nie mogę zrobić. Nadciąga parna i upalna noc. Kiedy Erila wyjdzie, przełknę szybko jej napar. Zgodnie z życzeniem mojej matki przygotowałam się do spowiedzi. Już wezwano księdza. Miejmy nadzieję, że ma zdrowy żołądek, by ją przetrawić i milczący język. Epilog Jest coś, o czym zapomniałam. To moja kaplica. Zabrała mi tak wiele czasu – była niejako dziełem mojego życia – a jednak tak mało o niej powiedziałam. Żywoty Marii Panny i Jana Chrzciciela. Te same tematy, które przedstawił Domenico Ghirlandaio w kaplicy Santa Maria Novella, którą oglądałyśmy razem z matką, kiedy właśnie skończyłam dziesięć lat. Wtedy po raz pierwszy poczułam tchnienie historii i tak jak to dzieło pozostało najważniejszym florentyńskim wspomnieniem dla mojego malarza, tak samo było i moim. Choć może są więksi artyści i większe dzieła, freski Ghirlandaia tyleż mówią o życiu świętych, co o chwale i humanizmie naszego wielkiego miasta i to dlatego, moim zdaniem, są tak wzruszające i pełne prawdy. Więc w duchu tej prawdy, która była tak istotna dla nowej wiedzy, nie będę teraz ukrywać powyższego faktu. Moja kaplica jest żałośnie miernej wartości. Jeśli jakiś przyszły znawca nowej sztuki wstąpi do niej i rozejrzy się przez chwilę po ścianach, uznają za twór pośledniego artysty w podeszłym wieku. Tak, jest w tym pewne wyczucie koloru (nigdy nie utraciłam tej pasji do barw), a niekiedy płynnie się poruszają fałdy tkanin mojego ojca, a czasem na czyjej twarzy odmalowuje się charakter. Ale kompozycja jest niezdarna i wiele postaci, mimo wszelkich moich starań, jest sztywnych i pozbawionych życia. Gdyby kto zechciał zabarwić swoją krytyczną ocenę odrobiną życzliwości, mógłby powiedzieć, że jest to dzieło starszej artystki bez wykształcenia, która wykonała je najlepiej jak umiała i zasługuje na pamięć zarówno ze względu na swój entuzjazm do sztuki, jak i na swoje osiągnięcia. I chociaż brzmi to jak przyznanie się do klęski starej kobiety u kresu jej życia, musicie mi uwierzyć, kiedy was zapewniam, że wcale nie czuję, bym poniosła klęskę. Bo jeżeli złożycie to wszystko razem: wszystkie ślubne malowidła, tace urodzinowe, wyprawne skrzynie, freski na ołtarzu i obrazy, które wytworzyliśmy w czasach, kiedy wprowadzaliśmy człowieka w nieosiągalny dotąd kontakt z Bogiem, wtedy ujrzycie, czym to wszystko jest – pojedynczym głosem zagubionym w chórze innych głosów. A brzmienie tego chóru jest takie, że samo w nim uczestnictwo mi wystarcza. Od autorki Krucyfiks z białego cedru dłuta Michała Anioła zaginął podczas najazdu armii Napoleona na Włochy. Został odnaleziony w latach 60. ubiegłego wieku. Obecnie wisi w kościele Santo Spirito na południowym brzegu rzeki. We wczesnej młodości Michał Anioł pracował jako pomocnik Domenica Ghirlandaia przy freskach w Capella Maggiore kościoła Santa Maria Novella. Ilustracje Botticellego do Boskiej komedii znikły z Włoch wkrótce po ich powstaniu. Odnaleziono je po wiekach w różnych częściach Europy. W 1501 roku Botticelli został postawiony przed policją obyczajową pod zarzutem sodomii. Wciąż toczą się spory między badaczami, czy to oskarżenie było oszczerstwem, czy prawdą. Policja obyczajowa działała przez cały wiek XV i później, ścigając rozwiązłość w różnych postaciach. Poza okresem rządów Savonaroli jej działalność we Florencji była znacznie słabsza niż w innych miastach. W początkach XVI wieku, kiedy wzrosły sumy posażne i zwiększyła się liczba niezamężnych kobiet, niektóre klasztory w północnych Włoszech niezwykle złagodziły swoje reguły. Kościół przeprowadził śledztwo w tych sprawach. Klasztory te albo przywracano do dawnego porządku, albo zamykano. Podziękowania Przy pisaniu tej książki posłużyłam się historycznym rusztowaniem wzniesionym na podstawie wielu ówczesnych źródeł i prac wybitnych badaczy i historyków sztuki. To oni przedstawili fakty, błędy popełniłam ja sama. Nie mogłabym jej napisać bez okazanej mi miłości, intelektualnej zachęty i wsparcia Sue Woodman, która dała mi więcej, niż sama sądzi. Beatrice Goodman, moja bliska przyjaciółka, przeczytała pierwotną wersję tej książki i oddała mi nieocenione usługi, ratując mnie od najcięższych pomyłek i poważnie wzbogacając moją wiedzę o tym okresie. Na moją głęboką wdzięczność zasłużyli: Jaki Arthur, Gillian Slovo, Eileen Quinn, Peter Busby i Mohit Bakaya, którzy w trudnych chwilach podtrzymywali mnie na duchu. Za pomoc okazaną mi we Florencji dziękuję Isabelli Planner, Carli Corri i Piętrowi Bernabei. Wdzięczna jestem również Kate Lowe, która wsparła mnie swoją wiedzą. Składam także podziękowania mojej agentce Clarze Alexander za jej cierpliwość i trzeźwą krytykę oraz. mojej długoletniej redaktorce i przyjaciółce, Lennie Goodings, która okazała się najlepszą położną przy narodzinach. Lennie, jestem Ci dłużna twoją wytrwałość i wyobraźnię. Chciałabym podziękować University Indiana Press za to, że pozwolono mi zacytować pieśń I i XIII Piekła z Boskiej komedii w tłumaczeniu Marka Musy, opublikowanym przez Books Penguin oraz David Higham Associate – za użyczenie mi tłumaczenia XXXIII pieśni Raju z Boskiej komedii autorstwa Dorothy L. Sayers i Barbary Reynolds.