11741
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 11741 |
Rozszerzenie: |
11741 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 11741 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11741 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
11741 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Tove Jansson
Córka rzeźbiarza
Przełożyła Teresa Chłapowska
Złoty cielec
Mój dziadek ze strony matki był pastorem i kaznodzieją królewskim. Pewnego razu,
nim ziemię zaludniły jego dzieci, wnuki i prawnuki, dziadek natrafił na długą, zieloną łąkę,
otoczoną lasami i górami. Przypominała wręcz rajską dolinę. Jednym swym końcem docho-
dziła do zatoki morskiej, w której mogłyby się kąpać następne pokolenia.
Więc dziadek pomyślał, że tu chciałby zamieszkać i tu się rozmnażać, bo to z pewno-
ścią jest Kanaan, Ziemia Obiecana.
Wybudowali razem z babką duży dom o łamanym dachu, z mnóstwem pokoi, scho-
dów i tarasów, i z ogromną werandą. Wewnątrz i na zewnątrz poustawiali białe wiklinowe
meble, a kiedy dom był gotowy, dziadek zaczął sadzić. Wszystko, co zasadził, zapuszczało
korzenie i rozrastało się, i kwiaty, i drzewa, aż w końcu łąka stała się Edenem, a dziadek, któ-
ry nosił dużą, czarną brodę, zwykł był się po nim przechadzać. Wystarczyło, by wskazał laską
na jakąś roślinę, a ta, doznając błogosławieństwa, rosła jak szalona.
Cały dom pokrywały kapryfolium i dzikie wino, a weranda była schowana za ścianami
z pnących różyczek. Na werandzie siedziała babka w jasnopopielatej jedwabnej sukni i wy-
chowywała swoje dzieci. Wkoło niej latało tyle pszczół i trzmieli, że słyszało się jakby bardzo
cichą muzykę organową. W dzień świeciło słońce, w nocy padał deszcz, a w ogrodzie skal-
nym mieszkał anioł, któremu nie należało przeszkadzać.
Kiedy myśmy z mamą przyjechały, babka jeszcze żyła. Zamieszkałyśmy w pokoju od
zachodniej strony, w którym też były białe meble i spokojne obrazy, nie stała jednak żadna
rzeźba.
Ja byłam wnuczką, Karin drugą wnuczką. Ale jej włosy kręciły się w naturalny sposób
i miała bardzo duże oczy. Bawiłyśmy się na łące w izraelskie dzieci.
Bóg mieszkał na górze nad skalnym ogrodem, tam gdzie znajdowało się zakazane
mokradło. O zachodzie słońca rozsnuwał się nad domem i łąką niczym mgła. Umiał robić się
mały i wszędzie wpełznąć, żeby zobaczyć, kto się czym zajmuje. Czasem był tylko wielkim
okiem. A w ogóle to bardzo przypominał dziadka.
Myśmy udawały głosy wołające na puszczy i byłyśmy ciągle nieposłuszne, bo Bóg
ogromnie lubi przebaczać grzesznikom. Zabronił nam zbierać mannę pod złotokapem, ale my
i tak zbierałyśmy. Wtedy wysłał spod ziemi robaki, które zjadły mannę. A my dalej byłyśmy
nieposłuszne i wołałyśmy, wciąż czekając, aż wpadnie w taką złość, że się pokaże. Ta myśl
była fascynująca. Nie mogłyśmy myśleć o niczym innym jak tylko o Bogu. Składałyśmy mu
ofiary, przynosiłyśmy czarne jagody i rajskie jabłuszka, kwiaty i mleko, niekiedy dostawał
nawet małą ofiarę całopalną. Śpiewałyśmy mu i cały czas prosiłyśmy, żeby nam dał znak, że
interesuje się tym, co robimy.
Pewnego ranka Karin powiedziała, że dostała znak. Bóg przysłał do jej pokoju trzna-
dla, który usiadł na obrazie przedstawiającym Jezusa idącego po wodzie i trzy razy kiwnął
głową.
– Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci – rzekła Karin. –Wielu jest wezwanych, ale mało
wybranych.
Włożyła białą sukienkę i cały dzień chodziła z różami wpiętymi we włosy, sławiła
Boga i zachowywała się nienaturalnie. Wyglądała ładniej niż kiedykolwiek, a ja jej nienawi-
dziłam. Moje okno też było otwarte. Na ścianie miałam obraz z Aniołem Stróżem nad przepa-
ścią. Spaliłam tyle samo ofiar i uzbierałam znacznie więcej czarnych jagód. A co do mojego
głosu wołającego na puszczy, to byłam równie nieposłuszna jak ona, wystarczająco, żeby
otrzymać przebaczenie z nieba.
Podczas porannej modlitwy na werandzie Karin wyglądała tak, jakby dziadek mówił
kazanie tylko do niej. Zamyślona, kiwała wolno głową, ręce złożyła na długo przed Ojcze
nasz. Śpiewała z zarozumiałą miną, patrząc w sufit. Po zdarzeniu z trznadlem Bóg należał już
tylko do niej.
Nie rozmawiałyśmy ze sobą, a ja przestałam wołać na puszczy i składać ofiary, i tak
jej zazdrościłam, że aż mi było niedobrze.
Któregoś dnia Karin ustawiła rządkiem na łące wszystkich kuzynów i kuzynki, nawet
tych, co jeszcze nie umieli mówić, i zaczęła im objaśniać Biblię.
Wtedy właśnie zrobiłam złotego cielca.
Kiedy dziadek był młody i sadził w najlepsze, zasadził też na końcu łąki krąg jodeł, bo
chciał mieć altanę, żeby móc w niej pić kawę. Jodły rosły i rosły, aż stały się wielkimi, czar-
nymi drzewami o splecionych ze sobą gałęziach. W altanie było całkiem ciemno. Igły odpa-
dały i leżały na ziemi, bo nigdy nie docierało do nich słońce. Nikt już nie chciał pić kawy w
jodłowej altanie, woleli siedzieć pod złotokapem albo na werandzie.
Zrobiłam mojego złotego cielca w tej właśnie altanie. To było miejsce pogańskie i ko-
liście obrzeżone, co zawsze jest korzystne dla rzeźby.
Trudno mi było coś wymyślić, żeby nogi cielca chciały stać, ale w końcu dałam sobie
radę, a dla pewności mocno je przybiłam gwoździami do cokołu. Co jakiś czas, nie ruszając
się, nadsłuchiwałam, czy może dotrze do mnie pierwszy pomruk Bożego gniewu. Ale Bóg na
razie się nie odzywał. Tylko jego wielkie oko patrzyło przez dziurę między wierzchołkami
jodeł, prosto w dół na jodłową altanę. Nareszcie udało mi się przyciągnąć jego uwagę.
Głowa cielca bardzo się udała. Użyłam blaszanych puszek, szmat i resztek mufki i
wszystko razem związałam sznurkiem. Jeżeli się odeszło kawałek i zmrużyło oczy, cielec
miał w ciemności naprawdę lekko złotawy połysk, zwłaszcza koło pyska.
Bardzo mnie ciekawił i zaczęłam myśleć coraz więcej o nim, a coraz mniej o Bogu.
To był bardzo udany złoty cielec. Na koniec otoczyłam go kręgiem z kamieni i uzbierałam
suchych gałązek na ofiarę całopalną. Lecz gdy ofiara była gotowa do podpalenia, znów po-
czułam strach i znieruchomiałam, nadsłuchując.
Bóg się nie odzywał. Może czekał, aż wyciągnę zapałki. Pewnie chciał zobaczyć, czy
naprawdę odważę się zrobić rzecz niewiarygodną, to znaczy złożyć ofiarę cielcowi i w dodat-
ku zatańczyć przed nim. Wtedy zszedłby ze swojej góry w obłoku z błyskawic i gniewu, po-
kazując, że zauważył moje istnienie. Potem Karin mogła sobie iść spać ze swoim głupim
trznadlem, swoją świętością i czarnymi jagodami!
Stałam, wsłuchując się w ciszę. A ta wciąż rosła, aż w końcu zrobiła się kolosalna.
Wszystko słuchało. Było późne popołudnie i trochę światła wpadało przez jodłowy żywopłot,
barwiąc gałęzie na czerwono. Złoty cielec spojrzał na mnie. Czekał. Poczułam mrowienie w
nogach. Nie spuszczając go z oczu, zaczęłam się cofać w stronę prześwitu między jodłami.
Gdy zrobiło się jaśniej i cieplej, pomyślałam, że trzeba było podpisać się na cokole.
Przed altaną zobaczyłam babkę, miała piękną suknię z popielatego jedwabiu i rozdzia-
łek na środku głowy, prosty jak u anioła.
– W co się bawiłaś? – zapytała, przechodząc. Przystanęła przed złotym cielcem, spoj-
rzała i uśmiechnęła się. Potem z roztargnieniem przyciągnęła mnie do siebie i przycisnęła do
chłodnego jedwabiu.
– Ach, co też takiego zrobiłaś! Jagniątko. Boże jagniątko! Po czym puściła mnie i
wolnym krokiem poszła dalej łąką.
Ja zostałam. Czułam gorąco w oczach i wszystko straciło sens. Bóg wrócił na swoją
górę i uspokoił się. Babka wcale nie zauważyła, że to jest cielę! Jagnię, o zgrozo! Cielec ani
trochę nie przypominał jagnięcia, w każdym razie nie od tej strony!
Patrzyłam na niego i patrzyłam. Krytyka babki pozbawiła go całego złota, nogi były
złe, głowa zła, wszystko było złe, a jeżeli w ogóle do czegoś był podobny, to może właśnie do
jagnięcia! Nie udał się. Nie miał nic wspólnego z rzeźbą.
Weszłam do schowka na różne różności i długo w nim siedziałam, rozmyślając. Zna-
lazłam tam worek. Wciągnęłam go na siebie, wyszłam na łąkę i na oczach Karin zaczęłam
kusztykać na zgiętych kolanach, z włosami spadającymi na oczy.
– Co to takiego? – spytała Karin. Wtedy odpowiedziałam:
– Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jestem wielkim grzesznikiem.
– Ach tak? – zdziwiła się Karin. Zobaczyłam, że to jej zaimponowało.
Potem zachowywałyśmy się jak zwykle, leżałyśmy pod złotokapem i rozmawiałyśmy
szeptem o Bogu. Dziadek przechadzał się i wszystko dzięki niemu rosło, a anioł dalej miesz-
kał w ogródku skalnym, tak jakby nic się nie było zdarzyło.
Ciemność
Za rosyjskim kościołem jest przepaść. Mech i śmiecie są tam śliskie, na dnie świecą
strzępiaste puszki po konserwach. Przez setki lat rósł z nich stos, coraz wyżej i wyżej, tuż
przy długim, ciemnoczerwonym domu bez okien. Ten czerwony dom pełznie dookoła skały i
to, że nie ma w ogóle okien, jest bardzo ważną sprawą. Za domem jest port, cichy i bez stat-
ków. Małe, drewniane drzwi w skale pod kościołem są zawsze zamknięte.
– Nie oddychaj, jak koło nich przebiegasz – ostrzegłam Pojego. – Bo może wyjść z
nich trup i cię porwać.
Poju ma zawsze katar, umie grać na fortepianie i trzyma ręce przed sobą, jakby chciał
przepraszać albo się bał, że go ktoś napadnie. Zawsze go straszę, a on zawsze za mną chodzi,
bo chce być straszony.
Gdy tylko się ściemni, nad portem zaczyna pełznąć duży, szary stwór. Nie ma żadnej
twarzy, ale bardzo wyraźne dłonie, które w miarę jak pełznie, przykrywają jedną po drugiej
wszystkie wyspy. Kiedy nie ma już wysp, wyciąga rękę nad wodę, bardzo długą rękę, lekko
drżącą, i zaczyna szukać dojścia do Skatudden. Palce sięgają aż do rosyjskiego kościoła i do-
tykają skały – ojej! Wielka, szara dłoń!
Wiem, co ze wszystkiego jest najgorsze. Lodowisko. Mam sześcioboczny znaczek
łyżwiarski, mocno przyszyty do swetra. Klucz do łyżew noszę na szyi na sznurowadle. Kiedy
się schodzi na lód, tor wydaje się małą bransoletką ze świateł, daleko w ciemności. Port jest
morzem niebieskiego śniegu, samotności i nieznośnego świeżego powietrza.
Poju nie jeździ na łyżwach, bo mu się nogi uginają, ale ja muszę. Za torem czyha ten
pełzający stwór, a dookoła toru leży obręcz czarnej wody. Woda oddycha przy krawędziach
lodu, porusza się leniwie, czasem wznosi się, wzdychając, i zalewa lód. Jak już raz szczęśli-
wie dotrzesz na lodowisko, przestaje być niebezpiecznie, ale ogarnia cię melancholia.
Setki ciemnych postaci jeżdżą w kółko i w kółko, wszyscy w tym samym kierunku, z
determinacją i bezsensownie, a w środku siedzi pod brezentem dwóch zmarzniętych facetów i
gra Ramonę i inne stare szlagiery. Jest zimno. Kapie ci z nosa, a gdy go obetrzesz, na ręka-
wiczkach zostają sopelki lodu. Łyżwy trzeba mocno przytwierdzać do obcasów. W każdym
jest metalowa dziurka, zawsze pełna kamyczków. Wydłubuje się je kluczem do łyżew. Potem
trzeba przecisnąć sztywne rzemyki przez właściwe otwory. A potem jeździć w kółko z inny-
mi, żeby być na świeżym powietrzu, no i dlatego, że znaczek łyżwiarski jest bardzo drogi. Nie
ma tu nikogo do straszenia, wszyscy jeżdżą szybciej niż ja, obce cienie zgrzytają i skrzypią,
mijając mnie.
Lampy huśtają się na wietrze. Gdyby zgasły, my dalej jeździlibyśmy w kółko i w kół-
ko, muzyka dalej by grała, pomału lodowa fosa dookoła nas robiłaby się coraz szersza, roz-
wierałaby się i oddychała gwałtowniej, i cały port stałby się czarną wodą z samotną lodową
wyspą, na której my jeździlibyśmy na wieki wieków, amen.
Ramona jest skończenie piękna i blada jak panna młoda trafiona piorunem. I jest nie-
dozwolona dla dzieci. Ale tę pannę młodą widziałam w gabinecie figur woskowych. Oboje z
tatą uwielbiamy ów gabinet. Ją trafił piorun akurat, kiedy miała wyjść za mąż. Uderzył w
wianuszek z mirtu i wyleciał przez jej stopy. Dlatego jest bosa, a na podeszwach, przez które
wyszedł piorun, wyraźnie widać mnóstwo niebieskich, pokrzywionych linii.
W gabinecie figur woskowych można stwierdzić, jak łatwo się niszczy ludzi. Mogą
być zmiażdżeni, rozerwani na pół, nawet pocięci na kawałki. Nikt nie ma zagwarantowanego
bezpieczeństwa i dlatego to takie ważne, żeby sobie w porę znaleźć kryjówkę.
Nieraz śpiewałam Pojowi pieśń pogrzebową. Zasłaniał uszy dłońmi, ale jednak słu-
chał. Życie jest żałobną wyspą i choćby się jak najlepiej żyło, i tak trzeba umrzeć i znowu
obrócić się w proch! Żałobną wyspą było też lodowisko. Narysowaliśmy je pod stołem w ja-
dalni. Poju rysował z linijką, wszystkie deski w ogrodzeniu i wszystkie lampy były w rów-
nych odstępach, i zawsze miał za twardy ołówek. Ja rysowałam, używając 4B, więc tylko na
czarno: ciemność na lodzie albo fosę, albo tysiąc czarnych ludzi na zgrzytających łyżwach,
sunących w kółko. Poju nie rozumiał, co rysuję, więc wzięłam czerwoną kredkę i szepnęłam:
– Ślady krwi! Ślady krwi na całym lodzie!
Wtedy Poju krzyknął, a ja utrwaliłam tę okropność na papierze, tak żeby nie mogła
mnie dopaść.
Którejś niedzieli nauczyłam go, jak ma uciekać przed wężami, które są w ich pluszo-
wym dywanie. Wystarczy chodzić tylko po jasnych brzegach, po wszystkich jasnych kolo-
rach. Jeżeli się nadepnie obok, na to, co brązowe, jest się zgubionym. Pod spodem roi się od
węży, tego się nie da opisać, to trzeba sobie wyobrazić. Każdy musi wyobrazić sobie swojego
własnego węża, bo cudzy nigdy nie będzie tak okropny.
Poju posuwał się po dywanie malutkimi, chwiejnymi kroczkami, z dłońmi wyciągnię-
tymi do przodu; w jednej powiewała lękliwie wielka, mokra chustka do nosa.
– Teraz będzie zwężenie – powiedziałam. – Uważaj i próbuj przeskoczyć na ten jasny
kwiat w środku!
Kwiat był z boku, a wzór zwężał się we wstęgę. Poju rozpaczliwie starał się utrzymać
równowagę, machał chustką, zaczął krzyczeć, no i upadł na brązowy kolor. Krzyczał i krzy-
czał, tarzając się po dywanie, stoczył się na podłogę i dalej, aż pod szafę. Ja, też krzycząc,
poczołgałam się za nim, objęłam go i trzymałam, dopóki się nie uspokoił.
Nie należy mieć pluszowych dywanów, są niebezpieczne. Znacznie lepiej mieszkać w
pracowni z cementową podłogą. Dlatego Poju zawsze chce do nas przychodzić.
Jesteśmy teraz zajęci wykuwaniem w ścianie tajemnego przejścia. Posunęłam się już
spory kawałek, choć pracuję tylko, jak jestem sama. Boazeria poszła całkiem dobrze, ale po-
tem musiałam użyć młotka do marmuru. Dziura Pojego jest znacznie mniejsza, bo jego tata
ma tak złe narzędzia, że aż wstyd.
Gdy tylko jestem sama, podnoszę makatę, która wisi na ścianie, i kuję dalej. Nikt nie
zauważył, co robię. To jest makata mamy, namalowała ją na jucie za czasów młodości. Przed-
stawia wieczór. Są tam proste pnie, wyrastające z mchu, a za nimi jest czerwone niebo, bo
słońce właśnie zachodzi. Wszystko, prócz nieba, ściemniało na nieokreślony szarobrązowy
kolor, ale wąskie, czerwone smugi lśnią jak ogień. Kocham to jej malowidło. Wchodzi głębo-
ko w ścianę, głębiej niż moja dziura, głębiej niż salon Pojego, idzie w nieskończoność i nigdy
nie można dotrzeć do miejsca, gdzie słońce zachodzi, mimo że czerwień jest coraz mocniej-
sza. Wydaje się, że tam się pali! Że rozgorzał wielki, okropny pożar, taki, na który tatuś zaw-
sze czeka.
Kiedy tatuś po raz pierwszy pokazał mi swój pożar, była zima. Szedł przodem po lo-
dzie, mama za nim, ciągnie mnie na sankach. Niebo tak samo czerwieniało, biegli tacy sami
ciemni ludzie i stało się coś potwornego. Na lodzie leżały czarne, połamane przedmioty, tatuś
zebrał je i włożył mi w objęcia, były bardzo ciężkie i ugniatały mnie w brzuch.
Eksplozja to ładne słowo, i wielkie. Później nauczyłam się innych, takich do szeptania
tylko w samotności. Abstrakcja. Ornamentyka. Profil. Katastrofalny. Elektryczny. Kolonial-
ny.
Robią się jeszcze większe, jak się je powtórzy kilka razy. Szepcze się i szepcze, i po-
zwala słowu rosnąć, aż nic już innego nie ma, tylko to słowo.
Zastanawia mnie, dlaczego pożar zawsze wybucha w nocy. Może tatusia nie interesuje
pożar za dnia, bo wtedy niebo nie jest czerwone. Za każdym razem budził nas, słyszeliśmy
wycie wozów strażackich, musieliśmy się bardzo śpieszyć, biegliśmy całkiem pustymi ulica-
mi. Do pożaru było zawsze strasznie daleko. Wszystkie domy spały, ich kominy sterczały
wysoko na czerwonym niebie, a niebo coraz to się zbliżało, aż w końcu byliśmy na miejscu i
tatuś podnosił mnie, i pokazywał ogień. Ale zdarzał się też nieudany, mały pożar, już dawno
zagaszony, wtedy tatuś był rozczarowany i przygnębiony i musiałyśmy go pocieszać.
Mama lubi tylko małe pożary, które sama robi ukradkiem w popielniczce. No i ogień
w kominku. Rozpala go co wieczór w pracowni i na korytarzu, wtedy, kiedy tatuś wychodzi
szukać znajomych.
Gdy ogień w kominku plonie na całego, przyciągamy wielki fotel, gasimy światło w
pracowni i siedzimy, patrząc w płomienie, a mama mówi: „Była sobie kiedyś prześliczna ma-
ła dziewczynka, a jej mama tak strasznie ją lubiła...” Każda historia musi się zaczynać w ten
sam sposób, dalszy ciąg nie jest już taki ważny. Łagodny, cichy głos w ciepłej ciemności i
wpatrywanie się w ogień, i nic nie jest groźne. Wszystko inne jest na zewnątrz i nie może
wejść. Ani teraz, ani kiedykolwiek.
Moja mama ma wspaniałe ciemne włosy, opadają na ciebie jak chmura, ładnie pachną,
są jak włosy tych smutnych królowych w książce. Najładniejszy obrazek zajmuje całą stronę.
Przedstawia krajobraz o zmierzchu, z równiną, na której rośnie dużo lilii. Po tej równinie
chodzą blade królowe z konewkami i podlewają. Ta najbliżej jest cudownie piękna. Jej dłu-
gie, ciemne włosy są miękkie jak chmura; ilustrator, kiedy już wszystko inne było gotowe,
ozdobił je pajetkami, zapewne używając kryjącej farby. Królowa ma łagodny, poważny profil.
Całe życie wciąż tylko chodzi po tej równinie i podlewa, i nikt nie wie, jaka jest piękna i
smutna. Konewki są namalowane prawdziwą srebrną farbą i ani mama, ani ja nie pojmujemy,
jak wydawcę było na to stać.
Mama często opowiada o Mojżeszu w sitowiu i dalszych jego losach, o Izaaku i lu-
dziach, którzy tęsknią za swoim krajem albo gubią drogę i ją odnajdują, o Ewie i wężu w raju,
o wielkich sztormach, które się w końcu uspokajają. Ludzie w większości zawsze tęsknią za
domem i są trochę samotni, zamykają się w sobie i zostają zamienieni w kwiaty. Czasem są
zamienieni w żaby, a Bóg nieustannie ma ich na oku i przebacza im, chyba że jest zagniewa-
ny albo urażony i burzy całe miasta za to, że wierzą w innych bogów.
Mojżesz też bywał nieopanowany. Ale kobiety tylko czekały i tęskniły za domem. A
ja cię zaprowadzę do twojego własnego kraju albo do jakiegokolwiek kraju na świecie, do
którego sobie zażyczysz, i namaluję pajetki na twoich włosach, i zbuduję dla ciebie zamek, w
którym będziemy mieszkać aż do śmierci i nigdy, nigdy się nie rozstaniemy. A w ciemnym
lesie bez końca i w czarnych chmurach bez słońca szło małe dziecko noc całą i w samotności
płakało, bo ciemny był las i wąska droga, więc ogarniała je trwoga i było w rozpaczy, że ma-
my już nie zobaczy, że w tym zimnie i w biedzie zły los na śmierć je wiedzie. Bardzo zado-
walające. Tak było, gdy nie wpuszczaliśmy do domu niebezpieczeństwa.
Rzeźby tatusia, oświetlone ogniem z kominka, poruszały się wolno dookoła nas, te je-
go smutne, białe kobiety, stawiające ostrożny krok i wszystkie gotowe do ucieczki. Wiedziały
o niebezpieczeństwie, które jest wszędzie, ale nic nie mogło ich uratować, dopóki nie zostały
wykute w marmurze i umieszczone w muzeum. Tam jest się bezpiecznym. W muzeum albo w
czyichś objęciach, albo na drzewie. Może też pod kołdrą. Ale najlepiej jest chyba siedzieć na
wysokim drzewie, o ile nie jest się jeszcze w brzuchu swojej mamy.
Kamień
Leżał między stosem węgla a wagonami towarowymi, pod kilkoma kawałkami desek,
i to cud boski, że nikt go nie znalazł przede mną. Cała jedna strona lśniła od srebra, a jak się
starło węglowy pył, srebro ukazywało się też w środku. To był olbrzymi kamień z czystego
srebra i nikt go nie znalazł.
Nie miałam odwagi go schować, ktoś mógłby to zobaczyć i wziąć go sobie, podczas
gdy biegłabym do domu. Musiałam go stąd wytoczyć. Gdyby ktokolwiek przyszedł i prze-
szkodził mi, usiadłabym na kamieniu i wrzeszczała na całe gardło. Mogłabym gryźć, gdyby
próbował go podnieść. Mogłabym robić cokolwiek.
Więc zaczęłam toczyć. Szło bardzo pomału. Kamień wciąż kładł się na plecy i leżał
bez ruchu, a kiedy udawało mi się znów go odwrócić, kładł się na brzuchu i się bujał. Srebro
odpadało małymi, cienkimi płatkami, które przywierały do ziemi i łamały się, gdy próbowa-
łam je wydłubywać. Zaczęłam pchać na klęczkach, szło lepiej. Ale przetaczał się tylko pół
obrotu i to trwało okropnie długo. Póki turlałam go w porcie, nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Potem, kiedy wepchnęłam go na chodnik, zrobiło się trudniej. Ludzie przystawali, stukali
parasolami i mówili różne rzeczy. Ja się w ogóle nie odzywałam i tylko patrzyłam na ich bu-
ty. Naciągnęłam czapkę na oczy i dalej pchałam, i turlałam.
Ale potem trzeba było się przedostać na drugą stronę ulicy. Miałam już za sobą wiele
godzin toczenia, ani razu przez cały ten czas nie podniosłam wzroku, nie słyszałam, co do
mnie mówiono. Patrzyłam wciąż na srebro pod pyłem węglowym i innym brudem i robiłam
sobie bardzo małe miejsce, gdzie nie istniało nic prócz kamienia i mnie. Teraz jednak musie-
liśmy się znaleźć po drugiej stronie ulicy.
Samochody mijały nas jeden po drugim, czasem przejeżdżał tramwaj, a im dłużej cze-
kałam, tym trudniej było wtoczyć kamień na jezdnię.
W końcu nogi zaczęły mi się trząść i zdałam sobie sprawę, że jest za późno, za kilka
sekund będzie za późno, więc zepchnęłam go do rynsztoka i dalej toczyłam, bardzo szybko,
nie podnosząc wzroku i trzymając nos tuż nad nim, tak żeby miejsce, w którym nas oboje
schowałam, zrobić możliwie najmniejsze. Było bardzo dobrze słychać, jak samochody za-
trzymywały się i złościły, ale narysowałam kreskę między nimi a sobą i nic, tylko pchałam i
turlałam. Można wyłączyć pewne sprawy, jeżeli są naprawdę ważne. To się bardzo dobrze
udaje. Trzeba się skulić, zamknąć oczy i cały czas powtarzać jakieś wielkie słowo, aż się po-
czuje, że jest bezpiecznie.
Gdy dotarłam do szyn tramwajowych, ogarnęło mnie zmęczenie i położyłam się na
kamieniu, mocno go trzymając. Ale tramwaje dzwoniły i dzwoniły, nie było więc innej rady,
jak pchać dalej; teraz przestałam się już bać i tylko ogarniała mnie złość, co dawało lepsze
samopoczucie. Zresztą on i ja zrobiliśmy sobie tak malutkie miejsce, że nie miało żadnego
znaczenia, kto i co krzyczał. Byliśmy strasznie silni. Dostaliśmy się znów na chodnik, jak
gdyby nigdy nic, i posuwaliśmy się Lotsgatan pod górę. Za nami ciągnął się wąski, srebrzysty
ślad. Co jakiś czas odpoczywaliśmy razem i znów ruszaliśmy.
Weszliśmy do bramy i otworzyliśmy drzwi, a potem były schody. Jakoś szło, jeżeli się
uklękło, mocno chwyciło kamień obiema dłońmi i poczekało na odzyskanie równowagi. Po-
tem trzeba było napiąć brzuch, wstrzymać oddech i przycisnąć przeguby dłoni do kolan. Po-
tem pchnąć go szybko do góry i przez kant, wtedy brzuch puszczał i słuchało się, i czekało.
Na klatce schodowej było całkiem pusto. Więc dalej to samo.
Kiedy schody skręciły i zwęziły się, musieliśmy przesunąć się pod ścianę. Wdrapywa-
liśmy się pomału coraz wyżej i nikt nie przychodził. Znowu położyłam się na nim i zasapana,
patrzyłam na srebro, srebro za wiele milionów. Jeszcze tylko cztery piętra, a będziemy na
miejscu.
To stało się na czwartym piętrze. Dłoń wyśliznęła mi się z rękawiczki, upadłam na nos
i leżałam bez ruchu, słysząc potworny łoskot spadającego kamienia. Hałas był coraz większy,
stukot i łomot, i strach, aż w końcu, jak w sądny dzień, głuche uderzenie, gdy doleciał pod
drzwi Nieminenów.
To był koniec świata, więc zasłoniłam oczy rękawiczkami. Nic jednak nie nastąpiło.
Potężne echo poniosło się schodami do góry i w dół, ale wciąż nic się nie działo. Żadni
wściekli ludzie nie pokazali się w drzwiach. Może czatowali w środku.
Zeszłam na dół na czworakach. Każdy stopień był półkoliście nadgryziony, ale tylko
trochę. Na dole duże kawałki półkoli leżały porozrzucane i gapiły się na mnie. Wypchałam
kamień spod drzwi Nieminenów i zaczęłam od nowa. Znów wdrapywaliśmy się pod górę,
wytrwale, nie patrząc na nadgryzione stopnie. Minęliśmy miejsce, gdzie nam źle poszło, i
odpoczęliśmy sobie przed drzwiami na balkon. Te drzwi są ciemnobrązowe i mają małe,
czworokątne szybki.
I wtedy usłyszałam, że ktoś otwiera drzwi od ulicy i zaczyna wchodzić po schodach.
Szedł i szedł, bardzo wolnym krokiem. Podsunęłam się do poręczy i spojrzałam w dół. Wi-
działam aż do parteru, taki długi, wąski prostokąt, cały owinięty poręczą aż do samego dołu, a
po poręczy posuwała się duża dłoń, wkoło, wkoło, bliżej i bliżej. Miała znak na środku, więc
wiedziałam od razu, że to wytatuowana dłoń dozorcy, który prawdopodobnie idzie aż na
strych.
Otworzyłam drzwi balkonowe jak mogłam najciszej i zaczęłam przetaczać kamień
przez próg. Próg był wysoki. Pchałam, nie zastanawiając się, bardzo się bałam i w pewnym
momencie, kiedy obsunęła mi się ręka, kamień dostał się w szparę w drzwiach i tam utknął.
Drzwi były dwuskrzydłowe, miały u góry żelazne sprężyny, które dozorca założył, bo panie
zawsze zapominały zamykać je za sobą. Słyszałam, jak sprężyny kurczą się i bardzo cicho
śpiewając, zaciskają na nas. Podciągnęłam nogi, rzuciłam się na mój kamień, mocno go obję-
łam i próbowałam ruszyć, ale robiło się coraz ciaśniej, a dłoń dozorcy wciąż sunęła po porę-
czy w górę.
Widziałam srebro tuż przy mojej twarzy i pchałam, pchałam, zapierałam się nogami, i
nagle kamień przewalił się, poturlał kilka obrotów aż pod żelazną balustradę, wyleciał i znikł.
Teraz widziałam tylko fruwające lekkie kłębuszki kurzu, delikatne jak puch, gdzie-
niegdzie z małymi, barwnymi nitkami. Leżałam płasko na brzuchu, drzwi cisnęły mnie w
szyję i było całkiem cicho aż do chwili, kiedy kamień spadł na podwórze. Tam rozpękł się jak
meteor i pokrył srebrem zbiorniki na śmiecie, pranie i wszystkie schody, i okna! Otwierając
swoje serce, posrebrzył całą Lotsgatan cztery, wszystkie panie rzuciły się do okien, myśląc, że
wybuchła wojna albo nastał sądny dzień! Pootwierały się wszystkie drzwi, wszyscy, z dozor-
cą na czele, biegali po schodach w górę i w dół i zobaczyli, że jakiś potwór ponadgryzał każ-
dy stopień i że z nieba spadł meteor.
A ja leżałam ściśnięta w drzwiach i milczałam. Potem też nic nie powiedziałam. I nikt
się nie dowiedział, jak mało brakowało, a stalibyśmy się bogaci.
Uczta
Czasem budziła mnie w nocy najpiękniejsza muzyka, to były bałałajka i gitara. Tatuś
grał na bałałajce, Cawan na gitarze. Grali razem bardzo cicho, niemal szeptem, obaj gdzieś
bardzo daleko, a potem zbliżali się i jeden drugiemu ustępował miejsca, tak że raz grała bała-
łajka, raz gitara.
Były to łagodne, melancholijne pieśni o rzeczach, które się zdarzają i na które nie ma
rady. Potem robiły się dzikie, chaotyczne, i wtedy Markus tłukł kieliszek. Ale zawsze tylko
swój, dlatego tatuś pilnował, żeby mu dać któryś z najtańszych. Wysoko pod sufitem, nad
moim łóżkiem na antresoli, zalegał jak szara mgła dym z papierosów i wszystko stawało się
jeszcze bardziej nierzeczywiste. Byliśmy jakby na morzu albo w wysokich górach, słyszałam,
jak krzyczą do siebie przez mgłę, słyszałam spadające przedmioty, a za tymi gwałtownymi
odgłosami dolatywały do mnie to słabsze, to głośniejsze dźwięki bałałajki czy gitary.
Uwielbiam uczty tatusia. Bywa, że trwają wiele nocy, a ja się budzę i znów zasypiam,
i czuję, jak mnie kołysze dym i muzyka, a potem nagle słyszę wycia, które przenikają ziąbem
aż do stóp.
Nie warto patrzeć, bo wtedy znika to, co sobie wyobrażasz. Zawsze tak jest. Widzę ich
z góry, siedzą na kanapie i w fotelach albo chodzą wolno po salonie. Cawan skulił się nad
gitarą, jakby się w niej chciał skryć, jego łysa głowa pływa we mgle niczym biała plama, a on
zapada się coraz głębiej i głębiej. Tatuś siedzi wyprostowany, patrzy prosto przed siebie.
Tamci czasem śpią, bo ucztowanie bardzo męczy. Ale nie idą do domu, bo każdy stara się
wyjść ostatni, to bardzo ważne. Zwykle wygrywa tatuś, on jest ostatni. Kiedy wszyscy inni
śpią, tatuś dalej siedzi, patrzy i rozmyśla aż do rana.
Mama nie bierze udziału w ucztach, pilnuje, żeby lampa naftowa nie kopciła w sypial-
ni. Prócz kuchni sypialnia jest naszym jedynym normalnym pokojem, to znaczy ma drzwi.
Ale nie ma w niej pieca kaflowego, dlatego lampa musi się palić całą noc. Jeżeli otworzy się
drzwi, dym wchodzi do sypialni i Per Olov dostaje ataku astmy. Od czasu urodzin mojego
brata urządzanie uczt zrobiło się znacznie trudniejsze, ale mimo to tatuś i mama starają się,
żeby udawały się jak najlepiej.
Najładniejszy jest stół. Czasem wstaję i przyglądam mu się znad balustrady, mrużąc
oczy, bo wtedy widzę blask szkła i świec, a wszystko leży w nieładzie, tworząc całość jak na
obrazie. Całość jest ważną sprawą. Niektórzy tylko odtwarzają to czy tamto, zapominając o
całości. Ja dobrze wiem. Wiem dużo, ale nie mówię o tym.
Wszyscy mężczyźni ucztują i są kolegami, którzy się nigdy nie opuszczą w niebezpie-
czeństwie. Kolega może ci powiedzieć okropne rzeczy, ale na drugi dzień już o nich nie pa-
miętasz. Kolega nie przebacza, a tylko zapomina – kobieta wszystko przebacza, ale nigdy nie
zapomina. Tak to jest. Dlatego kobiety nie mogą ucztować. Otrzymywanie przebaczenia jest
bardzo nieprzyjemne.
Kolega nigdy nie mówi czegoś mądrego, co warto by powtórzyć na drugi dzień. On po
prostu wyczuwa, że w danej chwili nic nie jest takie ważne.
Pewnego razu tatuś i Cawan bawili się procą, z której można wystrzelić samolot. Zda-
je się, że Cawan nie znał konstrukcji procy, bo wystrzelił w złym kierunku. Samolot wpadł
mu do dłoni i haczyk przebił ją na wylot. To było okropne. Krew lała się po całym stole, a
Cawan nawet nie mógł włożyć płaszcza, bo samolot nie wchodził do rękawa. Tatuś pocieszał
go i zawiózł do szpitala, gdzie odcięli haczyk obcęgami, a samolot umieścili w swoim mu-
zeum.
Podczas uczty wszystko może się zdarzyć, jeżeli się jest nieostrożnym.
Nigdy nie ucztujemy w pracowni, tylko w salonie. Są tam dwa wysokie okna zwień-
czone ponurymi łukami, całe umeblowanie po obu babciach jest z drewna brzozowego z krę-
tymi ornamentami. Przypomina mamie wieś, gdzie wszystko jest tak, jak być powinno.
Z początku bardzo się bała o te meble, martwiła dziurami wypalonymi przez papierosy
i kółkami po kieliszkach, ale teraz wie, że dzięki temu meble nabierają patyny.
Mama świetnie umie urządzać uczty. Nie ustawia wszystkiego od razu na stole i nigdy
nie zaprasza gości. Wie, że nastrój może stworzyć tylko improwizacja. To ładne słowo. Tatuś
musi iść na miasto szukać znajomych. Mogą się znaleźć gdziekolwiek i kiedykolwiek. Cza-
sem nie ma żadnego. Ale często są i wtedy nabiera się ochoty, żeby gdzieś razem pójść. Więc
gdzieś się trafia. To jest ważne.
Potem mówi się: zobaczmy teraz, co też może się znajdować w spiżarni. I wchodzi się
cichutko, i szuka, a tam jest mnóstwo rzeczy! Są drogie kiełbasy i butelki, i bułki, i masło, i
ser, a nawet woda sodowa, i wnosi się to wszystko, i robi improwizację. Mama ma wszystko
naszykowane.
Ale woda sodowa jest niebezpieczna. Dostaje się od niej baniek w brzuchu, a to może
wywołać silną melancholię. No i nigdy nie należy niczego mieszać ze sobą.
Po trochu gasną wszystkie świece na balustradzie, stearyna kapie na kanapę w salonie.
Po muzyce przychodzi czas na wspomnienia wojenne. Wtedy czekam chwilę pod kołdrą, ale
zawsze spod niej wyłażę, kiedy rzucają się na fotel wiklinowy. Tatuś chwyta za swój bagnet,
który wisi w pracowni nad workami z gipsem, wszyscy zrywają się, wrzeszcząc, i tatuś napa-
da na fotel. On jest na dzień przykryty dywanikiem, więc nie widać, jak wygląda. Po ataku na
fotel tatuś już nie chce grać na bałałajce. A ja potem już tylko śpię.
Następnego dnia wszyscy jeszcze są i starają się mówić mi piękne rzeczy. Śliczne
dzień dobry, miła gołąbeczko, wesołe Cypru ranne słoneczko... Mama dostaje prezenty. Ru-
okokoski dał jej ćwierć kilo masła, a kiedyś dostała od Sallinena całe dwadzieścia jaj.
Bardzo jest ważne, żeby rano nie zacząć sprzątać za wcześnie. Jeżeli wpuści się pa-
skudne świeże powietrze, każdy może się przeziębić albo dostać depresji. Koniecznie trzeba
wejść w nowy dzień bardzo pomału i łagodnie. W dziennym świetle rzeczy wyglądają inaczej
i jeżeli różnica jest zbyt gwałtowna, wszystko może się popsuć. Trzeba przechadzać się w
ciszy i spokoju i badać swoje samopoczucie, i zastanawiać się, za czym się właściwie tęskni.
Następnego dnia zawsze się za czymś tęskni, nie bardzo wiedząc za czym. W końcu
przychodzi na myśl, że może za śledziem. Więc znów zagląda się do spiżarni, i rzeczywiście
– są tam śledzie.
Potem dzień przebiega całkiem spokojnie i znów jest wieczór, może z nowymi świe-
cami. Wszyscy zachowują się wobec siebie strasznie ostrożnie, bo wiedzą, jak mało potrzeba,
by zakłócić równowagę.
Kładę się i słucham, jak tatuś stroi bałałajkę. Mama zapala lampę naftową. W naszej
sypialni jest całkiem okrągłe okno. Nikt inny nie ma okrągłego okna. Można patrzeć na
wszystkie dachy i na port, i stopniowo wszystkie okna robią się czarne, prócz jednego. To
okno pod wielką, pustą ścianą przeciwpożarową Viktora Eka, świeci się w nim całą noc. My-
ślę, że tam ucztują. Albo może robią ilustracje do książek.
Anna
Bardzo było przyjemnie patrzeć na Annę!
Jej włosy rosły jak gęsta, soczysta trawa, zwisały przystrzyżone byle jak i były tak
żywe, że aż się iskrzyły. Brwi miała czarne i gęste, zrośnięte pośrodku, nos płaski, policzki
bardzo czerwone. Jej ramiona tkwiły w pomyjach jak słupy. Była piękna.
Anna śpiewa podczas zmywania, a ja siedzę pod stołem kuchennym i próbuję nauczyć
się słów. Doszłam do trzynastego wiersza Hjalmara i Huldy i właściwie dopiero wtedy za-
czyna się coś dziać. Hjalmar wkłada wojownika strój i harfy cichną nagle, a on nie idzie na
bój, lecz do niewiernej panny i ślubną koronę z jej głowy zdziera, a Hulda blada prawie już
umiera, ze śmiertelną trwogą w struchlałym łonie widzi kochanka mściwe z gniewu dłonie.
Wzdrygam się, takie to piękne. A Anna mówi:
– Wyjdź na chwilę, muszę popłakać, takie to śliczne.
Kochanek Anny często wdziewał strój bojownika. Najbardziej lubiłam dragona w
czerwonych spodniach z szamerunkiem na płaszczu, fajnie w nim wyglądał. Odpinał szablę.
Czasem spadała na podłogę, słyszałam hałas aż na górze, na antresoli, i przypominały mi się
jego drżące, mściwe dłonie. Potem znikł, a Anna znalazła sobie nowego kochanka, który był
Myślącym Człowiekiem. Dlatego chodziła na odczyty o Platonie i gardziła tatusiem, który
czytał gazety, i mamą, która czytała powieści.
Wytłumaczyłam jej, że mama nie nadąża czytać innych książek prócz tych, do których
musi rysować okładki, żeby było wiadomo, o czym ta książka jest i jak wygląda bohaterka.
Niektórzy po prostu rysują jak im się podoba i nic ich nie obchodzi pisarz. Tak nie należy
robić. Ilustrator musi myśleć zarówno o pisarzu, jak i o czytelniku, a czasem nawet o wydaw-
nictwie.
– Ha! – powiedziała Anna. – Nic nie warte takie wydawnictwo, co nie wydaje Platona.
Zresztą pani dostaje za darmo wszystko, co narysuje, a w ostatniej książce bohaterka nie mia-
ła złotych włosów, chociaż były złote.
– Farba jest droga! – odparłam ze złością. – A poza tym za niektóre książki mama mu-
si płacić pięćdziesiąt procent!
W żaden sposób nie dało się wytłumaczyć Annie, że wydawnictwa nie lubią druku w
kilku kolorach i mówią bez sensu o druku dwukolorowym, wiedząc przecież, że jeden kolor
zawsze musi być czarny i że można bez złotej farby namalować włosy w taki sposób, że jed-
nak będą wyglądały na złote.
– Ach tak! – powiedziała Anna. – A co to ma wspólnego z Platonem, jeśli wolno spy-
tać?
Wtedy zapominałam, co miałam przedtem na myśli. Anna zawsze myli sprawy i wy-
chodzi na to, że ma rację.
Ale czasem ja ją gnębiłam. Pozwalałam jej opowiadać o własnym dzieciństwie, a gdy
zaczynała płakać, stawałam w oknie, kiwając się na piętach, i wyglądałam na podwórze. Albo
o nic nie pytałam, mimo że ona, z zapuchniętą twarzą, właśnie rzuciła zmiotką w drugi kąt
kuchni. Mogłam też dręczyć Annę, będąc grzeczną dla jej kochanka i siedząc z nimi, bez
końca wypytywać o rzeczy dla nich ciekawe i wcale się nie wynosić. Innym bardzo dobrym
sposobem było przybrać wyniosły ton i pomału powiedzieć: „Pani chce mieć w niedzielę pie-
czeń cielęcą”. I natychmiast wyjść, tak jakbyśmy nie miały z Anną nic więcej do omówienia.
Anna długo mściła się Platonem. Kiedyś, kiedy miała kochanka, który był Człowie-
kiem z Ludu, mściła się, mówiąc, że wszystkie stare baby roznoszące prasę wstają o czwartej
rano, a tymczasem pan leży i przeciąga się, i czeka na „Hufvudstadsbladet”. Odparłam, że
żadna na świecie baba od gazet nie pracuje całą noc, robiąc odlew gipsowy na konkurs, i że
mama każdej nocy pracuje do drugiej, podczas gdy Anna leży i przeciąga się, i wtedy Anna
mówiła, żebym jej w to nie mieszała, a zresztą pan nie dostał poprzednim razem żadnej na-
grody! Wtedy ja krzyczałam, że to dlatego, że jury było niesprawiedliwe, a ona krzyczała, że
łatwo tak mówić, a ja, że ona nic nie rozumie, bo nie jest artystką, a ona, że nietrudno być
górą, jak ten ktoś drugi nigdy się nawet nie uczył rysunku, a potem nie rozmawiałyśmy ze
sobą przez parę godzin.
Gdyśmy się już obie wypłakały, wracałam do kuchni i jeżeli Anna narzuciła koc na
stół kuchenny, wiedziałam, że wolno mi budować dom pod stołem, o ile to nie będzie prze-
szkadzało ani jej, ani drzwiom do spiżarni. Budowałam z krzeseł, krótkich polan i zydla.
Prawdę mówiąc, robiłam to przez uprzejmość, bo dom udawał się znacznie lepiej pod dużym
kawaletem.
Kiedy był gotowy, Anna dawała mi trochę porcelany. Brałam ją też wyłącznie przez
uprzejmość. Nie lubię udawać, że gotuję. Nie cierpię jedzenia.
Pewnego razu na pierwszego czerwca nie było na targu czeremchy. Mama musi mieć
czeremchę na swoje urodziny, bo inaczej umrze. Powiedział to jeden Cygan, kiedy mama
miała piętnaście lat i od tej pory wszyscy okropnie się tą czeremchą przejmują. Czasem za-
kwita za wcześnie, czasem za późno. Jeżeli się ją przyniesie do domu w połowie maja, liście
brązowieją po brzegach i kwiaty nigdy się nie rozwijają.
Ale Anna powiedziała:
– Wiem, że w parku jest biała czeremcha. Pójdziemy jej nazrywać, jak się ściemni.
Ściemniło się bardzo późno, ale mimo to pozwoliła mi ze sobą pójść. Nie powiedzia-
łyśmy ani słowa o tym, co zamierzamy robić. Anna wzięła mnie za rękę, jej dłonie były zaw-
sze ciepłe i wilgotne, a kiedy się ruszała, unosił się gorący i trochę przerażający zapach. Po-
szłyśmy Lotsgatan i dalej, do parku. Ja, całkiem zesztywniała ze strachu, myślałam o stróżu
pilnującym parku, o zarządzie miasta i o Bogu.
– Tata nigdy by tego nie zrobił – odezwałam się.
– Nie, bo pan jest bardzo mieszczański – odparła Anna. – Bierze się to, co jest po-
trzebne, i już.
Dopiero kiedy przelazłyśmy przez płot, zrozumiałam tę niesłychaną rzecz, którą Anna
powiedziała, że tatuś jest mieszczański. Byłam tak zdziwiona, że nie zdążyłam się obrazić.
Anna podeszła do białego krzaka na samym środku trawnika i zaczęła zrywać.
– Źle zrywasz! – syknęłam. – Rób to porządnie!
Spojrzała na mnie, stojąc wyprostowana, na rozkraczonych nogach. Otworzyła szero-
ko duże usta i wybuchnęła takim śmiechem, że zobaczyłam wszystkie jej wielkie, piękne zę-
by. Wzięła mnie za rękę, przycupnęła i obie pobiegłyśmy pod krzaki, i zaczęłyśmy się prze-
mykać. Chciałyśmy dotrzeć do następnego białego krzewu. Anna wciąż oglądała się przez
ramię i co jakiś czas przystawała za drzewem.
– Tak lepiej? – zapytała.
Skinęłam głową i ścisnęłam jej rękę. Potem zaczęła zrywać. Wyciągała potężne ra-
miona, aż suknia się na niej opinała, śmiała się, odłamywała gałązki, kwiaty sypały się jak
deszcz na jej twarz, a ja szeptałam:
– Skończ już, skończ, wystarczy!
Czułam taki strach i zachwyt, że o mało nie zrobiłam w majtki.
– Jak kraść, to na całego – powiedziała Anna spokojnie.
Trzymała w objęciach ogromną naręcz czeremchy, miała ją na szyi i ramionach, ści-
skała mocno swą wielką, czerwoną dłonią. Znów przelazłyśmy przez płot i wróciłyśmy do
domu. Żaden stróż ani policjant się nie pojawił.
Potem nam powiedziano, że krzak, z którego zrywałyśmy, to wcale nie była czerem-
cha. Tyle że był biały. Ale mama jakoś to wytrzymała i nie umarła.
Czasem Annę ogarniał szał i krzyczała:
– Nie mogę na ciebie patrzeć! Wyjdź!
Wtedy wychodziłam na podwórze, siadałam na pojemniku na śmieci i podpalałam ta-
śmy filmowe szkłem powiększającym.
Uwielbiam zapachy. Zapach palących się filmów i gorąca, Anny i skrzyni z gliną, i
włosów mamy, zapach uczty i czeremchy. Sama nie mam jeszcze żadnego zapachu, tak mi się
przynajmniej wydaje.
W lecie Anna inaczej pachniała, wtedy pachniała trawą i jeszcze większym ciepłem.
Częściej się śmiała i więcej było widać jej dużych ramion i nóg.
Anna naprawdę umiała wiosłować. Uderzała wiosłami tylko raz, a potem, oparta na
nich, triumfalnie odpoczywała, podczas gdy łódź sunęła po cieśninie, tworząc pianę na wie-
czornej, lśniącej wodzie. Po chwili Anna znów uderzała wiosłami i znów spieniała wodę, po-
kazując, jaka jest silna. Potem głośno się śmiała i zanurzała w wodzie tylko jedno wiosło,
więc łódź kręciła się w kółko, a ona dawała do zrozumienia, że nie zamierza nigdzie dopłynąć
i tylko się bawi. W końcu pozwalała łodzi dryfować, kładła się na dnie, śpiewała i wszyscy w
Viken i na Rodholmen słyszeli, jak śpiewa o zachodzie słońca, i wiedzieli, że tam leży Anna,
wielka, zadowolona i ciepła, i wszystko ma w nosie. Właśnie o to jej chodziło.
Potem wracała po zboczu, kołysząc wolno całym ciałem, czasem zrywając jakiś kwiat.
Anna śpiewała też, gdy piekła. Wyrabiała ciasto, ubijała je, głaskała i formowała z niego buł-
ki, które wrzucała do pieca, trafiając na blachę akurat tam, gdzie trzeba. Potem zatrzaskiwała
drzwiczki, przeciągała się i wołała:
– Uf! Ale gorąco!
Uwielbiam Annę w lecie i wtedy nigdy jej nie dokuczam.
Chodziłyśmy czasem do doliny diamentów. To jest taka plaża, gdzie wszystkie ka-
myczki są okrągłe i cenne i mają bardzo piękne kolory. Są ładniejsze, póki leżą pod wodą, ale
jak je natrzeć margaryną, zawsze są ładne. Poszłyśmy tam któregoś dnia, kiedy mama i tatuś
pracowali w mieście, a jak już uzbierałyśmy wystarczająco diamentów, siadłyśmy nad poto-
kiem, który wypływa ze skał. Płynie tylko wczesnym latem i jesienią. Budowałyśmy w nim
wodospady i tamy.
– W potoku jest złoto – powiedziała Anna. – Poszukaj. Ale ja nie widziałam żadnego
złota.
– Trzeba je tam samemu włożyć – wyjaśniła Anna. – Złoto w brązowej wodzie jest
cudowne. I rozmnaża się. Coraz więcej i więcej złota.
Poszłam więc do domu i przyniosłam wszystko, co mieliśmy złotego, i perły też. Wło-
żyłam to do wody i wyglądało przepięknie.
Leżałyśmy z Anną i przysłuchiwałyśmy się płynącemu potokowi. Anna śpiewała Na-
rzeczone lwa. Weszła do wody, palcami u nóg wyciągnęła złotą bransoletkę mamy i śmiejąc
się, upuściła ją. Potem powiedziała:
– Zawsze tęskniłam za prawdziwym złotem. Następnego dnia nie było śladu złotych
przedmiotów ani pereł. Wydało mi się to dziwne.
– Z potokami nigdy nic nie wiadomo – powiedziała Anna. – Złoto czasem rośnie i ro-
śnie, a czasem znika pod ziemią. Ale może znów się pokazać, jeżeli się nic o nim nie mówi.
Wróciłyśmy więc do domu i nasmażyłyśmy naleśników.
Wieczorem Anna poszła spotkać się na huśtawkach we wsi ze swoim nowym narze-
czonym. On był Człowiekiem Czynu i potrafił tak rozhuśtać huśtawkę, że robiła pełne obroty.
Jedyną osobą, która odważała się siedzieć na niej przez cztery obroty, była Anna.
Góra lodowa
Lato zaczęło się tak wcześnie, że można je było prawie nazwać wiosną, przyszło jak
dar i wszystko, do czego się człowiek zabierał, należało inaczej oceniać. Było mgliście i bar-
dzo spokojnie.
My i nasze bagaże wyglądaliśmy jak zwykle, tak samo Kallebisin i jego łódź, ale
brzegi były nagie i smutne, morze groźne. Kiedy dowiosłowaliśmy do Nyttisholmen, podeszła
do nas góra lodowa.
Lśniąca, biała i zielona, przyszła na moje spotkanie. Nigdy przedtem nie widziałam
góry lodowej.
Teraz wszystko zależało od tego, czy oni się odezwą. Wystarczyłoby jedno ich słowo
o górze, a przestałaby być moja.
Podpływaliśmy coraz bliżej. Tatuś odpoczywał na wiosłach, ale Kallebisin wciąż wio-
słował.
– Wcześnie w tym roku – odezwał się.
Tatuś odparł:
– Tak. Chyba niedawno ruszyła. – I znów zaczął wiosłować.
Mama nic nie powiedziała. Trudno uznać te parę słów za mówienie o górze lodowej, a
więc była moja.
Przepłynęliśmy koło niej, ale nie odwróciłam się, żeby popatrzeć, bo wtedy mogliby
znów coś powiedzieć. Przez całą drogę wzdłuż Baklandet myślałam tylko o niej. Moja góra
wyglądała jak dziurawa korona. Z jednej strony miała owalną grotę, bardzo zieloną, którą
zamykała krata z lodu. Poniżej, pod wodą, lód miał inny zielony kolor, zstępujący głęboko w
dół i przechodzący niemal w czerń tam, gdzie zaczynało się niebezpieczeństwo. Wiedziałam,
że góra będzie gonić za mną, ale nic się nie bałam.
Cały dzień siedziałam nad zatoką i czekałam. Zrobił się wieczór, a góry lodowej wciąż
nie było. Nic nie mówiłam i nikt mnie o nic nie pytał. Rozpakowywali bagaże.
Gdy już byłam w łóżku, zerwał się wiatr. Leżałam pod kołdrą, wyobrażałam sobie, że
jestem lodową rusałką, i słuchałam, jak wiatr się wzmaga. Pilnowałam, żeby nie zasnąć, ale
jednak zasnęłam, a kiedy się obudziłam, w domku panowała zupełna cisza. Wstałam, ubrałam
się, wzięłam latarkę kieszonkową tatusia i wyszłam na schody.
Noc była jasna, jednak pierwszy raz miałam się z nią zetknąć sam na sam, więc żeby
się nie bać, cały czas myślałam o górze lodowej. Nie zapaliłam latarki. Krajobraz był równie
odstręczający jak przedtem, przypominał ilustrację, na której wyjątkowo dobrze udało się
wydrukować odcienie szarości. Na morzu kaczki śpiewały pieśni weselne, wzniecając okrop-
ny harmider.
Nie zdążyłam jeszcze zejść na łąkę nad brzegiem morza, kiedy ukazała mi się moja
góra. Czekała na mnie, błyszczała równie pięknie, ale bardzo słabo. Leżała na wodzie, ude-
rzając o skałę przy cyplu, a tam było głęboko, oddzielała nas od siebie głębo